Catherine Ryan-Hyde - Nie pozwól mi odejść

197 Pages • 81,133 Words • PDF • 1.1 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:18

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Catherine Ryan Hyde Nie pozwól mi odejść Przełożyła Małgorzata Żbikowska

Spis treści Jeden: Billy Dwa: Grace Trzy: Billy Cztery: Grace Pięć: Billy Sześć: Grace Siedem: Billy Osiem: Grace Dziewięć: Billy Dziesięć: Grace Jedenaście: Billy Dwanaście: Grace Trzynaście: Billy Czternaście: Grace Piętnaście: Billy Szesnaście: Grace Siedemnaście: Billy Osiemnaście: Grace Dziewiętnaście: Billy Dwadzieścia: Grace Dwadzieścia jeden: Billy Dwadzieścia dwa: Grace

Dwadzieścia trzy: Billy Dwadzieścia cztery: Grace Dwadzieścia pięć: Billy Dwadzieścia sześć: Grace Dwadzieścia siedem: Billy Dwadzieścia osiem: Grace Dwadzieścia dziewięć: Billy Trzydzieści: Grace Trzydzieści jeden: Billy Trzydzieści dwa: Grace Trzydzieści trzy: Billy Trzydzieści cztery: Grace

Jeden: Billy

Za każdym razem, gdy Billy wyglądał przez rozsuwane drzwi balkonowe, widział brzydkie, szare, zimowe popołudnie w Los Angeles, chylące się ku wieczorowi. Za każdym razem było trochę inaczej. Roześmiał się i zbeształ sam siebie: – Billy, chłopcze, myślisz, że zachodzące słońce zerwie z tradycją na ten jeden wieczór? Ponownie wyjrzał na dwór zza zasłony, którą owinął wokół siebie. Dziewczynka wciąż tam była. – Wiemy, co to oznacza, prawda? – mruknął. Nie odpowiedział sobie, bo doskonale wiedział. Nie było więc sensu ciągnąć tej rozmowy. Włożył szlafrok na starą, flanelową piżamę, ciasno opatulił nim chude jak patyk ciało i obwiązał się w pasie sznurkiem, którym jakieś sześć lat temu zastąpił pasek. Tak. Billy Shine zamierzał wyjść na dwór. Nie z mieszkania na ulicę. Nic tak szaleńczo radykalnego. Jedynie na patio lub balkon, czy jak tam się zwało to miejsce wielkości znaczka pocztowego na parterze, gdzie stały dwa pordzewiałe krzesła ogrodowe. Najpierwjednak ponownie wyjrzał przez drzwi, jakby oczekiwał burzy, wojny lub inwazji obcych – jakiegoś boskiego aktu, który usprawiedliwiłby rezygnację z wyjścia na balkon. Ale zrobiło się tylko trochę ciemniej, co nie było niczym nadzwyczajnym. Zdjął szczotkę – prowizoryczne zabezpieczenie drzwi balkonowych przed włamywaczami – pokrytą warstwą kurzu i gazy. Od wieków nikt jej nie ruszał. Poczuł wstyd, bo był dumny ze swojego zamiłowania do czystości. – Zapamiętać – powiedział głośno. – Należy wszystko odkurzać. Nawet jeżeli sądzimy, że nie będziemy tego używać w najbliższym czasie. Choćby tylko dla zasady. Rozsunął drzwi zaledwie na kilka milimetrów i głośno wciągnął w płuca chłodne powietrze. Dziewczynka uniosła wzrok, po czym spuściła go na stopy. Miała komicznie rozczochrane włosy, jakby od tygodnia nikt ich nie czesał. Niebieski rozpinany sweterek był krzywo zapięty. Mogła mieć nie więcej niż dziewięć lub dziesięć lat. Siedziała na schodkach, z rękami wokół kolan i kiwała się ze wzrokiem utkwionym we własnych butach. Oczekiwał mocniejszej reakcji z jej strony, bardziej wyrazistego gestu, jednak nie umiał określić, co to miałoby być. Przysiadł ostrożnie na brzegu krzesła, przechylił się przez balustradę i spojrzał na czubek głowy dziewczynki, oddalony o niecały metr od niego. – Bardzo dobry wieczór – powiedział. – Cześć – odpowiedziała głosem brzmiącym niczym syrena alarmowa. Drgnął i omal nie spadł z krzesła. Nie znał się na dzieciach, sądził jednak, że dziewczynka sprawiająca wrażenie przygnębionej powinna mówić cicho. Co prawda wiele razy słyszał jej głos dobiegający zza ścian, bo mieszkała z matką w suterenie. Zbyt wiele. I nigdy się nie zdarzyło, by mówiła cicho. Mimo to spodziewał się, że tym razem zrobi wyjątek. – Jesteś moim sąsiadem? – spytała tym swoim zaskakującym głosem. Tym razem był na to przygotowany. – Można tak powiedzieć – odparł.

– Więc dlaczego nigdy cię nie widziałam? – No to teraz mnie widzisz. Ciesz się tym, co masz. – Śmiesznie mówisz. – A ty głośno. – Wszyscy tak twierdzą. Czy ktoś ci już mówił, że śmiesznie mówisz? – Nie przypominam sobie – odparł Billy. – Jednak z drugiej strony nie rozmawiam z wieloma ludźmi. – No to wierz mi na słowo. To dziwny sposób mówienia, zwłaszcza do dziecka. Jak się nazywasz? – Billy Shine. A ty? – Shine? To znaczy błyszczysz jak gwiazdy albo jak podłoga, gdy się ją wypastuje? – Coś w tym rodzaju. – Skąd wziąłeś takie nazwisko? – A ty skąd wzięłaś swoje? A tak w ogóle to jeszcze mi nie powiedziałaś, jak ci na imię. – Grace. I mama mnie tak nazwała. – Billy Shine to nie jest nazwisko matki. Naprawdę nazywam się Donald Feldman. Więc je zmieniłem. – Dlaczego? – Bo byłem w show biznesie. Musiałem mieć nazwisko tancerza. – A Donald Feldman nie jest nazwiskiem tancerza? – Ani trochę. – Skąd wiesz, które jest, a które nie? – Serce ci to podpowiada. Ale, ale, możemy tak siedzieć cały wieczór i prowadzić tę uroczą konwersację, wyszedłem jednak, by spytać, dlaczego siedzisz tu samotnie? – Wcale nie siedzę samotnie Przecież ty tu jesteś. – Jest już prawie ciemno. Poruszyła się po raz pierwszy od chwili, gdy wyszedł, i spojrzała w górę, jakby chciała sprawdzić, czy mówi prawdę. – Tak – przyznała. – Rzeczywiście. Więc już nie jesteś w show biznesie? – Nie. Już nie. Nie jestem teraz w żadnym biznesie. – Nie lubiłeś tańczyć? – Bardzo lubiłem. Uwielbiałem. Taniec był całym moim światem. Śpiewałem też i grałem. – Więc dlaczego przestałeś? – Nie nadawałem się do tego. – Nie byłeś dobry? – Byłem bardzo dobry. – Więc do czego się nie nadawałeś? Billy westchnął. Wyszedł, żeby zadawać pytania, nie udzielać na nie odpowiedzi. A jednak to odwrócenie ról wydawało się takie naturalne, takie oczywiste. Właściwie dlaczego sądził, że może grać rolę dorosłego w tej – lub innej – rozmowie. To kwestia umiejętności aktorskich. Ale kto wie, co się stało z tymi umiejętnościami? Tracisz je, gdy nie ćwiczysz. – Do niczego. Do niczego się nie nadawałem. A głównie do życia. Nie nadaję się do życia. – Przecież żyjesz. – Raczej wegetuję. – Ale żyjesz.

– Dość kiepsko. Nie gram tej roli zbyt dobrze. Na szczęście krytycy znaleźli sobie bardziej obiecujące obiekty i to w samą porę. Czy mogłabyś wejść do domu? Znaczy, gdybyś musiała? – Pewnie. Mam klucz. Uniosła rękę, by mu go pokazać. Był to lśniący nowością klucz umocowany na sznurku zawieszonym na szyi. Odbiło się w nim światło ulicznej latarni, która właśnie rozbłysła. Jasność, pomyślał Billy. Nie zapomniałem tego słowa. – Mam drobny kłopot ze zrozumieniem, dlaczego ktoś tkwi na dworze, gdy może siedzieć w domu – powiedział. – Ty nigdy nie wychodzisz na dwór? Znowu to samo, pomyślał Billy Nie ma sposobu, bym to ja prowadził rozmowę. – Nie, jeśli to ode mnie zależy. Nie boisz się? – Nie, jeżeli trzymam się blisko domu. – A ja się boję. Widzę, że siedzisz tu sama i boję się. Nawet jeżeli ty się nie boisz. Więc może zrobiłabyś coś dla mnie. Może weszłabyś do środka, żebym nie musiał się już bać. Dziewczynka ciężko westchnęła. Dramatycznie. I spełniła jego prośbę. – No dobrze. Zresztą i tak zamierzałam wrócić, gdy latarnie się zapalą. Wbiegła po schodach i zniknęła w domu. – Świetnie – mruknął Billy do siebie i do zapadającego zmroku. – Gdybym wiedział, darowałbym sobie tę szczerość. Źle spał tej nocy. A właściwie w ogóle nie spał. Nie był w stanie udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że ten przeogromny, niewypowiedziany akt, jakim było wyjście na balkon, stał się powodem zdenerwowania i bezsennej nocy, ale tak można było sądzić. Przynajmniej miał na co zwalić winę. Lepsze to niż nic. Gdy zasypiał, jedynie na kilka minut, śniły mu się trzepoczące skrzydła. Był to powracający sen lub półsen, a może iluzja. Albo halucynacja. Im bardziej czuł się zmęczony życiem, tym mocniej biły skrzydła we śnie. Teraz znowu nie mógł przez nie spać. W końcu zasnął, ale dopiero godzinę lub dwie po wschodzie słońca. A gdy obudził się, przeciągnął i wstał – bo nie należało się spieszyć w tak delikatnych sprawach – minęła szesnasta trzydzieści. Jak zwykle związał włosy w długi, cienki koński ogon, sięgający do połowy pleców. Potem pochylił się nad umywalką i ogolił na wyczucie, czasami zamykając oczy, a czasami wpatrując się w drewnianą apteczkę, jakby miała lustro. Pewnie kiedyś miała, jak wszystkie apteczki. Potem zaparzył kawę, wciąż słysząc w głowie trzepotanie skrzydeł. Nie była to jakaś makabryczna udręka, niemniej jednak udręka. Otworzył lodówkę i w tym momencie przypomniał sobie, że nie ma śmietanki. Zakupy dostarczą dopiero w czwartek. Wsypał trzy łyżeczki cukru do smutnej czarnej kawy, zamieszał bez entuzjazmu, po czym podszedł z kubkiem do dużych oszklonych drzwi balkonowych. Rozsunął zasłony i spojrzał na schody, gdzie wczoraj siedziała dziewczynka. Może była tylko snem lub wizją, jak bicie skrzydeł, tylko głośniejszą. Wciąż tam tkwiła. Więc to jednak nie była wizja. No, może nie wciąż, pomyślał. Przecież spała w domu. Potem znowu wyszła. Tak, znowu. To przynajmniej wydawało się mniej kłopotliwe. Nagle zobaczył panią Hinman, która mieszkała na poddaszu jego kamienicy. Szła chodnikiem w stronę domu.

– Dobrze – powiedział Billy szeptem. – Każ jej wejść do domu. Starsza kobieta dreptała wolno, kołysząc się na boki. W ręku ściskała papierową torbę, z której wystawała szyjka butelki czerwonego wina. Zawsze była w niej butelka, pomyślał Billy, i zawsze wystawała. Tylko jedna butelka, więc nie piła dużo. Czy ona ją reklamowała? A może, co wydawało się bardziej prawdopodobne, trzymała ją przy sobie jako narzędzie obrony. Kiedyś w tej okolicy mieszkali przyzwoici przedstawiciele klasy robotniczej. Ale to było dwanaście lat temu. Nie mógł o tym zapomnieć. Nie mógł wyrzucić z myśli tego stwierdzenia. Czuł, że powinien przywyknąć do zmiany, ale to było przyzwyczajenie, a Billy Shine nie potrafił rezygnować z przyzwyczajeń. Pragnąc usłyszeć, co pani Hinman zrobi w sprawie dziewczynki, najciszej, jak mógł, rozsunął drzwi balkonowe. Potem ukrył się za zasłoną z kubkiem żałosnej czarnej kawy. Nie miał pewności, dlaczego serce mu tak łomocze. Z drugiej jednak strony niczego nie był pewny. Starsza kobieta przystanęła u stóp szarych, betonowych schodków i popatrzyła na dziewczynkę, grającą w tanią grę elektroniczną. Grace nie od razu ją zauważyła. Ale po chwili skrzywiła się, jakby przegrała, i spojrzała na panią Hinman. – Dzień dobry – odezwała się pani Hinman. – Cześć – odpowiedziała dziewczynka. Znowu ten piskliwy głos. Zupełnie, jakby ktoś ciął szkło. Dotąd nie słyszał, żeby dziewczynka powiedziała coś cicho. – Gdzie jest twoja mama? – W domu. – Dlaczego siedzisz tu sama? – Bo mama jest w domu. – Czy to aby bezpieczne? To nie jest przyjemna okolica. A jeżeli pojawi się tu jakiś zły człowiek? – To ucieknę do domu i zamknę drzwi. – Ale on może być szybszy od ciebie. – Ale ja jestem bliżej drzwi. – Może i tak. Jednak to wciąż mnie niepokoi. Co twoja mama robi takiego ważnego? – Śpi. – O czwartej po południu? – Nie wiem – odparła dziewczynka. – A która godzina? – Szesnasta. – To tak. Pani Hinman westchnęła i pokręciła kilka razy głową. Potem weszła po schodkach, po jednym stopniu, jakby wspinała się na stromą górę, i zniknęła Billy’emu z oczu. Usłyszał, jak wchodzi na klatkę schodową. Dziewczynka nie ruszyła się z miejsca. Kilka chwil później mył kubek w zlewie, do którego chwilę wcześniej wylał prawie całą ohydną kawę. – Tylko barbarzyńca pije kawę bez śmietanki – stwierdził głośno. – Można wiele nam zarzucić i nie wypieramy się tego, ale nie jesteśmy barbarzyńcą. Może później zaparzy sobie filiżankę herbaty, by zastąpić kofeinę, do której przywykł jego organizm. Lecz gdy ponownie zajrzał do lodówki, okazało się, że nie ma cytryny. A tylko barbarzyńca pije herbatę bez cytryny. Usłyszał walenie do drzwi mieszkania w suterenie, tuż pod nim. Właśnie tam mieszkała dziewczynka z matką. Czekał w bezruchu, pragnąc usłyszeć, czy matka zareaguje. Ale nikt się

nie poruszył – przynajmniej on niczego nie słyszał. Po chwili drgnął nerwowo, zaskoczony głośniejszym waleniem. Serce znowu zaczęło mu szybciej bić. Tak właśnie stuka policjant, zanim wyważy drzwi i wejdzie bez pozwolenia lokatora. Cisza. Może matki nie było w domu. Może dziewczynka otrzymała takie instrukcje, gdy matka pracowała lub wychodziła z mężczyznami. Wydawało się to niezrozumiałe, ale Billy wiedział, że to się zdarza. Macierzyństwo nie było już takie jak kiedyś. Ale co było? Tego dnia zaszło jeszcze jedno niezwykłe zdarzenie. Miało ono miejsce kilka minut później. Billy usłyszał głosy na klatce schodowej przy skrzynkach pocztowych. Nie było to nic niezwykłego, więc nie zawracał sobie tym głowy. Rozmawiały ze sobą pani Hinman i Rayleen, ta wysoka, piękna Afroamerykanka, mieszkająca na tym samym piętrze co on, po drugiej stronie korytarza. Zazdrościł jej czasami, obserwując przez okno, bo miała klasę i ładnie wyglądała. Zawsze sprawiała wrażenie smutnej. Doszedł jednak do wniosku, że aby dodać szczęście do listy życzeń, należałoby sporządzić całą listę próśb niemożliwych do spełnienia. W rzeczywistym świecie musiały wystarczyć styl i wygląd. Ciesz się tym, co masz, powiedział dziewczynce. Powiedziałby to innym, gdyby ich znał. Nagle głosy przybrały na sile. Usłyszał, jak Rayleen mówi, a raczej krzyczy, wyraźnie wzburzona, co było do niej niepodobne. – Proszę nie wzywać pracowników opieki społecznej do tej biednej dziewczynki. Proszę mi obiecać, że pani tego nie zrobi. Bardzo proszę. Pani Hinman, wyraźnie zaskoczona tym, że ktoś na nią krzyczy, podniosła głos. – A cóż byłoby w tym złego? Po to oni są. Billy podkradł się cichutko do drzwi i przytknął do nich ucho. – Jeżeli tak bardzo nie lubi pani tej biednej dziewczynki – powiedziała Rayleen z rozpaczą w głosie – to lepiej ją zastrzelić. Byłoby to sto razy bardziej humanitarne od przekazania jej rodzinie zastępczej. – Czemu mówi pani takie rzeczy? – spytała pani Hinman. – Bo znam się na tym – odpowiedziała Rayleen. – Wiem o sprawach, o których pani nie ma pojęcia i o których nie musi pani wiedzieć. – Pracuje pani w opiece społecznej? – spytała Hilda. Rayleen prychnęła. – Nie. Jestem manikiurzystką. Przecież pani wie. Pracuję w salonie fryzjerskim przy końcu ulicy. – No tak, rzeczywiście. Zapomniałam. Potem, niestety, panie poszły w stronę schodów, prowadzących do mieszkania pani Hinman. Nadal rozmawiały, ale ich głosy zmieniły się w stłumiony pomruk. Jakieś dwie godziny później Billy wyjrzał przez okno balkonowe na szary, zimowy świat. Chciał sprawdzić, czy dziewczynka nadal siedzi na schodkach przed wejściem do kamienicy. Siedziała. Mógł popatrzeć wcześniej. Nawet o tym myślał, ale wiedział, że tam będzie, i wiedział, że go to przerazi. Zapisał sobie w pamięci, żeby zapytać po raz drugi – jeżeli znów odważy się z nią porozmawiać – czemu nie siedzi na klatce schodowej.

Dwa: Grace Po prostu nie dało się nic zrobić. Curtis Schoenfeld był totalnym śmierdzielem. Grace od dawna o tym wiedziała, toteż zastanawiała się, dlaczego go słucha i dlaczego pozwala, by ranił jej uczucia. I dlaczego mu wierzyła? Bo wierzyła i w tym tkwił problem. Wiadomo, że czasami najmilsza osoba na świecie krzyknie na ciebie i sprawi ci ból, bo za dużo gadasz, gdy ona próbuje myśleć albo się martwić (albo jedno i drugie). Zdaniem Grace śmierdziele robią coś wprost przeciwnego, bo otwierają śmierdzące gęby i mówią straszne rzeczy, które mogą być prawdziwe. Zdarzyło się to w sobotę, podczas wieczornego spotkania w kościele. Nie w samym kościele, nie w tej części religijnej, ale w sali, gdzie odbywają się lekcje szycia patchworków, posiłki składkowe i szkółka niedzielna. Niektórzy nazywali to spotkanie dziecięcym, bo dużo osób było nowych w tym programie, a opiekunki kosztują. Więc ludzie po prostu zabierali dzieci ze sobą. Sala była bardzo duża i długa, żeby dorośli mogli usiąść po jednej stronie i porozmawiać, a dzieci po drugiej i być dziećmi. Dzieci musiały zachowywać się cicho. Dorośli nie musieli. Swoją historią dzielił się ten gość od słów na „k”, którego Grace nie lubiła. Sprawiał wrażenie, jakby wszystko go denerwowało; kiedy cię spotykał, już był na ciebie zły, chociaż w ogóle cię nie znał. I co drugie słowo, które wychodziło z jego ust, należało do tych, których Grace nie chciałaby wypowiadać (zaczynało się na literę „k”). – Co drugie słowo – powiedziała pewnego dnia, skarżąc się mamie. – Sprawdź w słowniku. Nie żeby się tym przejmowała. Znała to słowo. Już je słyszała. Tylko było brzydkie. Tak więc Grace siedziała po drugiej stronie sali z Curtisem Schoenfeldem, Anną i River Lee. Anna i River Lee grały w bierki, ale Curtis nie mógł grać, bo siedział na wózku i nie mógłby tak daleko sięgnąć. Miał coś z kręgosłupem. Mówił kręgosup, ale Grace uważała, że jest leniwy albo głupi, i dlatego opuszcza literę „ł”, bo przecież wszyscy wiedzą, że mówi się kłęgosłup. Był starszy od Grace, mógł mieć nawet dwanaście lat, dlatego sądziła, że powinien wiedzieć takie rzeczy. Ona też nie grała w bierki, bo Curtis nie mógł w nie grać. To miłe, prawda? Dlatego pomyślała, już po fakcie, że nie powinien być takim gówniarzem. I wcale nie wstydziła się, też po fakcie, że to powiedziała. No więc w pewnej chwili Curtis nachylił ku niej swoją wielką głowę (miał wielką głowę i czerwoną twarz) i powiedział: – Słyszałem, że twoja mama odchodzi. – Curtis, ty głupku, niby jak odchodzi? – odpowiedziała Grace. – Przecież tam siedzi. – I wskazała na dorosłych zebranych w drugim końcu sali. Zaśmiał się, ale to nie był prawdziwy śmiech, a raczej udawany, jak śmiech idioty. Najpierw z jego śmierdzących ust wydobył się piskjak z balonu (dopiero co nadmuchanego), z którego wypuszcza się powietrze. Ale później zmienił go celowo na ryk osła. Zwykle starała się nie nazywać Curtisa gówniarzem, bo trzeba być ekstra miłym dla kogoś na wózku, ale on posunął się za daleko. Czasami trzeba nazwać gówniarza gówniarzem, nieważne, na czym siedzi. – Miałem na myśli to, że wypada z programu – powiedział. – Bo bierze. Nie wiedziałaś?

Sala zawirowała na sekundę, a do uszu Grace dotarły słowa na „k” wystrzeliwane niczym z karabinu-zabawki albo jak petardy. I przypomniała sobie, że mama ostatnio bardzo dużo śpi. Zaraz jednak postanowiła, że to może być prawda. Zebrała się w sobie i oznajmiła: – Curtisie Schoenfeld, jesteś wrednym dziadem! Słowa na „k” ucichły. Wszystko jakby zamarło i w wielkiej sali zapadła cisza. Ojej, pomyślała Grace. Chyba wypadło trochę za głośno. Zawsze miała z tym kłopoty. Głośne mówienie było dla niej czymś naturalnym, a ciche wymagało wiele wysiłku. Wystarczyło, że na sekundę straciła czujność, a donośny głos natychmiast wracał. Mama Grace wstała od stołu i przeszła na stronę dzieci. Wszyscy troje spojrzeli znacząco na Grace, jakby chcieli powiedzieć: „Teraz oberwiesz”. Mama wzięła Grace za rękę i wyprowadziła ją z sali. Na dworze było ciemno i zimno. Ludzie myślą, że w Los Angeles nie robi się zimno, ale czasami jest bardzo zimno. Poza tym znajdowały się w okolicy, gdzie lepiej nie przebywać na dworze, ale Grace doszła do wniosku, że mama pewnie pomyślała, że są dość blisko tych w środku. Tak naprawdę, to nie wiedziała, co myśli mama, wiedziała jedynie to, co ona sama myśli. A ona zaczęłaby krzyczeć, ile sił w płucach, gdyby ktoś się do nich zbliżył, i uciekłaby do środka. Mama musiała czuć się bezpieczna, bo zapaliła papierosa i usiadła na zimnym chodniku, tyłem do kościoła. Przesunęła ręką po włosach i głośno westchnęła, a Grace zobaczyła, że dżinsy jej się w jednym miejscu rozpruły. – Grace, Grace, Grace – powiedziała dziwnie spokojnym głosem. Ciekawe, dlaczego nie jest zła, pomyślała Grace. – Nie możesz po prostu być cicho? – Staram się – odpowiedziała Grace. – Naprawdę bardzo się staram być cicho. Mama znowu westchnęła, zaciągnęła się papierosem i miała takie powolne ruchy, więc Grace zebrała się na odwagę. – Czy znowu bierzesz narkotyki? – spytała. Czekała, aż mama się wścieknie, ale nic się nie stało. Mama wydmuchała długą smugę dymu i długo jej się przyglądała, jakby oczekiwała, że dym zacznie śpiewać i tańczyć, czy coś w tym rodzaju. Grace pomyślała, że kiedyś mama robiła wszystko szybciej. W końcu się odezwała: – Chodzę na spotkania – powiedziała. – Teraz też jestem na spotkaniu. Dzwonię codziennie do Yolandy Staram się, jak mogę. Nie wiem, czego jeszcze ode mnie chcesz. – Niczego – odparła Grace. – Niczego od ciebie nie chcę. Przepraszam, że zachowałam się zbyt głośno. Starałam się być cicho, naprawdę, ale Curtis Schoenfeld to wredny dziad. A tak się starałam być dla niego miła. To wstrętny kłamca. Żałuję, że muszę chodzić z nim na spotkania. Nie mogłybyśmy chodzić na inne spotkania, bez Curtisa? Bardzo długo czekała na odpowiedź mamy. – Na przykład na jakie? Tam, gdzie nie pozwalają zabierać ze sobą dzieci? – Na te miłe spotkanie AA w centrum rekreacji. – Teraz muszę chodzić na spotkania NA. – Och. – Baw się z Anną. I… no wiesz… z tą dziewczynką o dziwnym imieniu. – River Lee. – Właśnie. – Ja nie bawiłam się z Curtisem. Nie trzeba bawić się z Curtisem, żeby był wstrętny. On po prostu taki jest. Nic nie można na to poradzić. Mama zadeptała papierosa i spojrzała na zegarek, podsuwając go sobie blisko oczu, jakby

musiała dotknąć go nosem, żeby coś zobaczyć. – Wytrzymasz jeszcze dwadzieścia pięć minut? – spytała. Grace westchnęła na tyle głośno, żeby mama usłyszała. – Dobrze – odpowiedziała, ale zabrzmiało to tak, jakby ten gość od słów na literę „k” chciał powiedzieć: „Miło mi cię poznać”, chociaż wcale nie było mu miło. Gdy wróciła, cała trójka dzieci wbiła w nią wzrok. – Nakrzyczała na ciebie? – spytała River Lee niemal szeptem. – Nie – odpowiedziała Grace. – Ani troszeczkę. Specjalnie dla Curtisa zrobiła przemądrzałą minę. Żadne z nich nie wróciło do zabawy, co było dziwne, bo teraz nie mieli innego wyboru, jak słuchać, co mówią uczestnicy spotkania. Rozczochrana kobieta, podobna do tych, jakie spotyka się śpiące na ulicy, opowiadała, że zabrano jej dzieci, gdy poszła do więzienia za to, że pomogła przyjacielowi okraść bank. Wszystko przez narkotyki. Oddali dzieci, bo potrzebowali narkotyków, a to wydawało się dobrym interesem. Bardzo przygnębiające. Potem inni opowiedzieli swoje historie, które były średnio przygnębiające. Inne spotkania nie były przygnębiające. Na przykład to miłe spotkanie AA w centrum rekreacyjnym było o wiele lepsze, bo uczestnicy mieli więcej czasu i nie miało się ochoty popełnić samobójstwa. Po spotkaniu do Grace podeszła Yolanda i uśmiechnęła się do niej z wysoka. Grace odwzajemniła się tym samym. – Cześć, Grace – powiedziała. – Czy masz mój numer telefonu? Grace pokręciła przecząco głową. – Nie. Po co mi pani numer? Przecież to mama ma do pani dzwonić, nie ja. – Po prostu pomyślałam, że może zechcesz go mieć. Podała Grace kartkę papieru z wypisanymi na niej cyframi, a ona odczytała je, nie bardzo wiedząc dlaczego. Może dlatego, że poczuła się jak w szkole, jakby zadano jej pracę domową. Może Yolanda chciała powiedzieć: „Przyjrzyj się tym cyfrom i sprawdź, czy je znasz”. Grace dobrze je znała, ale i tak się przyjrzała. – No już. Dlaczego miałabym go chcieć? – Na wszelki wypadek. – Na jaki wypadek? – Gdybyś czegoś potrzebowała. – Wtedy poproszę mamę. – To na wypadek, gdyby jej nie było albo gdybyś z jakiegoś powodu nie mogła jej poprosić. – Z jakiego powodu? – Nie wiem, Grace. Z każdego. Gdybyś była sama lub coś w tym rodzaju. Lub gdybyś nie mogła jej dobudzić. Gdybyś się czegoś bała, możesz dzwonić. Wtedy właśnie Grace uznała, że nie będzie zadawać więcej pytań. Nawet jednego. – Dobrze, dziękuję – odrzekła i wetknęła kartkę do kieszeni. – Tylko nie mów mamie. – Dobrze. Przestań gadać, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. Potem Yolanda odwiozła je do domu. Dobrze, bo strach jeździć autobusem po ciemku, a Grace i tak już była porządnie przestraszona.

Trzy: Billy Billy’ego obudziło czyjeś wołanie, dochodzące od strony chodnika przed domem. Było to jedno słowo. – Hej! Zacisnął powieki, żałując, że nie spełniły się nadzieje na nowy dzień, cichy i bezkonfliktowy. Będąc jednak realistą, wyskoczył z łóżka i podkradł się do swojego punktu obserwacyjnego, dużych drzwi balkonowych wychodzących na patio, i wyjrzał zza zasłony. Dziewczynka wciąż tam tkwiła. Nie, nie wciąż. Znowu. Miał na myśli znowu. Felipe Alvarez, jeden z jego sąsiadów, mieszkających wyżej, przykucnął przy niej, zapewne dla nawiązania rozmowy A chodnikiem szedł Jake Lafferty, drugi sąsiad z góry, z zamiarem podjęcia interwencji, jakby uznał tę scenę za niezadowalającą. Zresztą z tego, co zdołał usłyszeć i zaobserwować przez te wszystkie lata, Billy wywnioskował, że jego szorstkiemu sąsiadowi rzadko się coś podobało. Nawet posunął się o jeden krok dalej, nosząc to niezadowolenie na rękawie w formie brzydkiej plakietki z… czymś. Zastanawiał się, co to może być, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Lafferty zatrzymał się przy schodach. – Hej, Jose! – zawołał. – Co ty robisz z tą dziewczynką? Felipe wyprostował się. Nie była to wroga postawa – no, może trochę, pomyślał Billy – ale wyglądał na urażonego i czujnego. Biedne, zmęczone serce Billy’ego zabiło mocniej, bo to zapowiadało konflikt – jego najmniej ulubiony element życia. Gdyby tylko ta dziewczynka zechciała wejść do domu. Jej nieustanna obecność na schodach była jak dżoker wrzucony do ustalonego porządku dnia przez przerażająco nieprzewidywalną rękę. Strach strachem, ale chciał usłyszeć, co będzie dalej. Najciszej jak mógł, rozsunął na kilka centymetrów drzwi balkonowe, żeby lepiej widzieć i słyszeć. – Po pierwsze, nie mam na imię Jose – powiedział Felipe płynnym angielskim z mocnym akcentem. – Wiem – odparł Lafferty. – To tylko wyrażenie. Przezwisko. No, wiesz. – Nie wiem – odpowiedział Felipe. – Za to wiem, że chyba już dziesięć razy mówiłem ci, jak mam na imię. Wiem też, że ty raz podałeś mi swoje, a ja go nie zapomniałem. Masz na imię Jake, prawda? A gdybym nazwał cię Joe? Przecież większość białych amerykańskich facetów ma na imię Joe, prawda? Więc byłoby w sam raz, nie sądzisz? Billy spojrzał na dziewczynkę, by sprawdzić, czy się przestraszyła. Lecz w jej oczach były tylko szczerość i entuzjazm. Pulchna ta mała, pomyślał. Co się dzieje z tymi dziećmi i nadwagą? Za jego czasów dzieci biegały. Rzadko zdarzało się grube dziecko. Z drugiej strony on prawie całe swoje dzieciństwo spędził w sali baletowej, a tam pulchne dziecko było fenomenem. Oczywiście, chodził do szkoły. Nie miał wyboru. Ale jak tylko mógł, blokował te wspomnienia. – Ja wiem, jak on ma na imię – powiedziała, a właściwie krzyknęła Grace. Ale Felipe uniósł rękę. – Zaczekaj – powstrzymał ją. – Najpierw przekonajmy się, czy on wie. – Słuchaj, ty… – zaczął Lafferty, sygnalizując, że ma dość.

Serce Billy’ego zabiło szybciej. Ciekaw był, czy zaczną się bić. Ale Lafferty’emu nie udało się dokończyć zdania, ponieważ bez względu na to, jak mocno zatkałoby się usta tej dziewczynce i tak szybko by je otworzyła. – Felipe! – wrzasnęła, najwyraźniej dumna z siebie. – W porządku – mruknął Lafferty – Felipe. To może odpowiesz mi teraz na pytanie, Felipe. – No tak, ta druga sprawa – odparł Felipe. – Otóż pytałem właśnie Grace, dlaczego nie jest w szkole, i to wszystko. Dlatego nie podobają mi się twoje insynuacje. – Ty naprawdę szukasz guza, co? – Ja? To nie ja szukam guza, companero. Raczej ty masz obsesję na tym punkcie. Ja się z nikim nie biję. Spytaj tych, którzy mnie znają. To ty szukasz guza, gdziekolwiek się znajdziesz, a potem wykręcasz kota ogonem, żeby wyglądało, jakby to ten drugi szukał guza. Od tak dawna masz tę obsesję, że już jej nie dostrzegasz. Pewnie nawet nie wiesz, jak świat by wyglądał bez tej obsesji blokującej ci widok. Lafferty wypiął pierś i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale uprzedziła go hałaśliwa dziewczynka. – Będziecie się bić? – spytała gromkim głosem. Billy uśmiechnął się z podziwem. Skąd się u niej taka odwaga? Ale przecież to jeszcze dziecko, a dzieciom zawsze wszystko uchodzi na sucho. Lafferty spojrzał na nią z dezaprobatą. – Dlaczego nie jesteś w szkole? – Ma na imię Grace – wtrącił Felipe. – Wiem – odpowiedział Lafferty, ale wypadło to bardzo nieprzekonująco. Billy nie miał jednak pewności, czy wynikało to z tonu jego głosu, czy też Lafferty rzeczywiście wiedział. – Dlaczego nie jesteś w szkole, Grace? – Bo nie wolno mi chodzić tam samej. Mama musi mnie odprowadzać. A ona śpi. – O dziewiątej rano? – Jest dziewiąta? – Tak. Pięć po. – Więc tak, o dziewiątej. – To niedobrze. – Przecież to ty masz zegarek. Lafferty westchnął z rozpaczą. – Masz klucz? Tak, pomyślał Billy. Ma. Jest nowy. Błyszczy i lśni wspaniałym, trudnym do opisania blaskiem. – Tak. – Wyciągnęła rękę z kluczem, żeby Lafferty mógł zobaczyć. Wisiał na długim sznurku na jej szyi. – Idź do domu i sprawdź, czy możesz ją obudzić. – Już próbowałam. – To spróbuj jeszcze raz, dobrze? Dziewczynka westchnęła głośno i teatralnie. Potem wstała i pobiegła do domu. Jak tylko zniknęła z oczu, Felipe zszedł po schodach. Laf-ferty przysunął się do niego, niemal dotykając piersią młodszego mężczyzny. Chwilę mierzyli się wzrokiem. Billy oparł się o drzwi balkonowe, bo zrobiło mu się słabo. – Nie jestem twoim compañero – powiedział Lafferty. – Nie wiesz nawet, co to znaczy.

– Nie, nie wiem i w tym problem. – To nie jest obelga. – Skąd mam wiedzieć? Gdy byłem w twoim wieku, uczono mnie szacunku dla starszych. Ojciec mnie tego nauczył. – Wiesz, czego mój ojciec mnie nauczył? Ze jeżeli chcę, aby mnie szanowano, muszę sobie na to zasłużyć. Ja tylko spytałem tę dziewczynkę, dlaczego nie jest w szkole. Nagle ty zjawiasz się nie wiadomo skąd i traktujesz mnie jak kogoś, kto molestuje dzieci. – Nie powinieneś jej o to pytać. To zwariowany świat. Wszyscy wszystkich podejrzewają. Facet w twoim wieku nie powinien nawet zbliżać się do małej dziewczynki i pytać ją o cokolwiek. To mogłoby być źle zrozumiane. – Facet w moim wieku? Czy na pewno mój wiek jest tu problemem? A ty? Ty też zadałeś jej pytanie. – To co innego. Ja jestem starszy. – A tak. Zapomniałem. Faceci po pięćdziesiątce nie molestują dzieci. – Jesteś pyskaty, synu. – Nie jestem twoim synem. – Jasne że nie. Gdybyś był moim synem, traktowałbyś mnie z szacunkiem. W tym momencie pojawiła się Grace i mężczyźni odskoczyli od siebie, jakby dziewczynka była ich matką albo nauczycielką i przyłapała ich na bójce. Wyglądało to absurdalnie, gdy się patrzyło z boku, tak jak Billy, ale tak czasami. – Ona się nie obudzi – oznajmiła Grace. Lafferty i Felipe wymienili spojrzenia. – To nie wygląda dobrze – stwierdził Lafferty. – Widziałaś może jakieś leżące obok butelki? – spytał Grace. – Nie. Jakie butelki? – Takie, z których się pije. – Ona nie pije. – Czy wszystko z nią w porządku? Może wezwać lekarza. – Ona nie jest chora. Po prostu nie można jej obudzić, gdy śpi. Lafferty ponownie spojrzał na Felipe, po czym wziął młodego człowieka za rękaw i pociągnął na zachwaszczony trawnik, z dala od uszu dziewczynki i niestety poza zasięg słuchu Billy’ego. Tym razem nie wyglądało to na kłótnię. Tyle Billy mógł odczytać z języka ich ciał. Pochylali ku sobie głowy i dyskutowali o czymś zawzięcie. Od czasu do czasu Lafferty zerkał przez ramię na Grace. – Wymyślcie coś mądrego – powiedział Billy głośno, ale tak, żeby nie usłyszała go Grace, która wciąż stała blisko schodów. – Problem jest poważny. Ale chwilę później Felipe zszedł z trawnika na chodnik i oddalił się. Lafferty natomiast zaczął wchodzić po schodach. Billy czekał z nadzieją, że sąsiad coś wymyślił, lecz on minął Grace, jakby nagle stała się niewidzialna. Gdy postawił nogę na górnym stopniu, uniósł wzrok i dostrzegł Billy’ego, wyglądającego zza zasłony. W jednej chwili znieruchomiał. – Na co się gapisz?! – ryknął. Billy odskoczył w głąb mieszkania i przykucnął na dywanie, czując, jak serce kołacze mu się w piersi. Pozostał w tej obronnej pozycji, dopóki nie usłyszał, że sąsiad wchodzi przez drzwi frontowe, zamyka je za sobą i idzie na górę po schodach. Wtedy poderwał się szybko i delikatnie zamknął balkon, jakby to drzwi były powodem

zdenerwowania. Tego ranka nie wyjrzał więcej na dwór. Wiedział, że dziewczynka tam jest, ale nie miał odwagi tego sprawdzić. Dopiero gdy zaczęło zmierzchać, postanowił to ze sobą przedyskutować. – Aż tak strasznie nie chcemy tego sprawdzić – stwierdził. – Jednak chcemy wiedzieć – dodał po zastanowieniu. – Oczywiście, że chcemy Tylko nie strasznie. – Poza tym nie jest jeszcze ciemno – dorzucił po chwili. Ponownie wyjrzał przez drzwi balkonowe. – Ale gdy zapalą się uliczne latarnie, będzie za późno, prawda? I wtedy nie da to nam spokoju przez całą noc. I nie będziemy mogli zasnąć. Westchnął głęboko i otulił się starym szlafrokiem. Ale nie dlatego, że tak strasznie chciał zadać pytanie, ale żeby stawić czoło odpowiedziom. Głównie jednak dlatego, że nie było innego sposobu na to, by położyć kres wyczerpującym dyskusjom z samym sobą. Dziewczynka uniosła wzrok, gdy rozsunął oszklone drzwi. Początkowo nie wyszedł na balkon. Było trochę wcześniej i trochę jaśniej niż ostatnim razem, gdy wyszedł na dwór. Co za szokująca myśl, uświadomił sobie nagle. Czy on naprawdę wyszedł na dwór? Może to był tylko sen. Odepchnął od siebie takie myśli i skupił się na czekającym go zadaniu. Tym razem nie było tak ciemno. A w ciemności, gdyby zaszła taka potrzeba, można się ukryć. Chciał wrócić do pokoju i zasunąć drzwi. Ale dziewczynka obserwowała go i czekała, aż wyjdzie. Pewnie wzięłaby go za kompletnego wariata, gdyby teraz się wycofał. Jak bardzo chciał się przed nią odsłonić? Zrobił krok w chłodne późne popołudnie i natychmiast ukląkł. Zrobił dwa kroki na czworakach, po czym przeczołgał się na brzuchu do balustrady. Nie planował tego. Wiedział, że to było dziwniejsze niż wycofanie się do pokoju. Ale stało się i teraz nie można już tego naprawić ani żałować. Spojrzał zza krawędzi balkonu na Grace. – Dlaczego czołgasz się na brzuchu? – spytała tym swoim słynnym głosem. – Ciii – odpowiedział instynktownie. – Przepraszam – rzekła, tylko nieznacznie obniżając siłę głosu. – Ciągle mam z tym problem. – To długa historia. – Opowiedz. – Może innym razem. Wyszedłem, żeby zadać ci pytanie. – Okej. – Dlaczego siedzisz na schodach? – Już mnie o to pytałeś. – Wiem. Ale nie odpowiedziałaś. Tym razem też nie odpowiedziała. – Wiem, że twoja mama robi coś innego, zamiast opiekować się tobą. To jasne. Ale przecież masz klucz. Mogłabyś siedzieć w domu. – Prawda. – Więc dlaczego? – Może najpierw powinieneś opowiedzieć mi historię o czołganiu się na brzuchu. – Nie sądzę. Dziś wieczorem załatwimy moje pytanie.

– Dlaczego twoje? – Bo ja spytałem pierwszy. – Nie. Ja spytałam pierwsza. – Spytałem jeszcze tamtego wieczoru. Sama to powiedziałaś. – Rzeczywiście, pytałeś – odparła Grace z powagą, jakby przyjęła proponowane przez niego zasady. – Chodzi o to, że jeżeli będę siedziała w domu, nikt się nie dowie, że mam kłopoty i nikt mi nie pomoże. Billy’emu serce się ścisnęło. Dosłownie. Poczuł, jak oplata je żelazna obręcz. Nic takiego się oczywiście nie zdarzyło, niemniej jednak było to mocne doświadczenie. – A ty masz kłopoty, tak? – Nie wiedziałeś? – Chyba wiedziałem. – To musi być ktoś, kto tu mieszka. Bo w ten sposób nadal będę mogła być z mamą. Cisza. Billy domyślał się, dokąd ten pociąg zmierza, dlatego nie odpowiadał. – Pomożesz mi? Zapadła kolejna długa cisza, w czasie której Billy zdał sobie sprawę, że jego pierś i nogi leżą na kamienistej podłodze balkonu. – Dziecko, ja sobie nie umiem pomóc. – Tak myślałam. Była to ponura i mroczna chwila nawet jak na standardy Billy’ego. Nie tylko potwierdził, że jest kompletnie bezużyteczny, ale w dodatku ta mała dziewczynka sama mogła się o tym przekonać. – Przepraszam – rzeki. – Przepraszam, że jestem bezużyteczny. Nie zawsze taki byłem. Ale teraz jestem. – Okej – odparła. – No to dobranoc – powiedział. – Nie jest jeszcze bardzo późno – stwierdziła. – Ale nie zobaczę cię później. Dlatego mówię dobranoc. – Dobranoc – odpowiedziała obojętnym tonem. Billy wczołgał się z powrotem do pokoju.

Cztery: Grace Grace opuściła jeden dzień w szkole, ale następnego dnia przyjechała po nią Yolanda i zawiozła ją na lekcje samochodem. Zdaniem Grace źle się stało, bo mogłaby do końca świata w ogóle nie chodzić do szkoły. – A jak wrócę do domu? – spytała. – Przecież nie wolno mi chodzić samej. – Mama po ciebie przyjdzie. – Jesteś pewna? – Najpewniejsza. – Skąd ta pewność? – Bo odbyłam z twoją mamą długą rozmowę i złożyła mi obietnicę. – A jeżeli jej nie dotrzyma? Tak się już zdarzało. – Będę miała oczy otwarte. Ale tym razem jestem pewna. Powiedziała, że jest gotowa wziąć się w garść. – Byłoby fajnie – odparła Grace. Ale to tylko takie gadanie. Może tak się stanie i będzie fajnie, a może i nie. Grace wiedziała, że byłoby jej bardzo ciężko, gdyby przez cały dzień rozmyślała o tym, jak będzie fajnie, a potem okazałoby się, że nic z tego nie wyszło. To byłaby najgorsza rzecz na świecie. Starała się więc o tym nie myśleć. Zaczęła dopiero pod koniec ostatniej lekcji, gdy czekała na dzwonek. Denerwowała się i czuła się jakoś dziwnie. Miała ochotę zjeść ostatni batonik, ale bała się wyjąć go z plecaka w obawie, że nauczycielka go jej zabierze. A ten był ostatni. Gdyby miała więcej pieniędzy, kupiłaby więcej batoników, ale zdążyła już wydać całe kieszonkowe. Zawsze sobie obiecywała, że będzie oszczędnie gospodarować batonikami, ale nigdy jej się nie udawało. Drgnęła, gdy rozległ się dzwonek. Wybiegła na korytarz, wyjęła batonik, rozwinęła go w biegu. A ściśle mówiąc, podczas szybkiego marszu. Jadła go, idąc do tylnych drzwi, gdzie zwykle mama na nią czekała. Stała tam. Grace była zaskoczona. No, powiedzmy, lekko zaskoczona. – Co jesz? – spytała. Nie mówiła wolno i wyglądała na całkiem przytomną, tak przynajmniej Grace się wydawało. – Nic – odpowiedziała. – Nie kłam, Grace Eileen Ferguson. Masz na wardze resztki. Wygląda mi to na czekoladę. – A tak. Jedliśmy ją na ostatniej lekcji. – Porozmawiam z nauczycielką, żeby nie dawała ci niezdrowej żywności. Wiesz, że nie lubię, gdy ludzie dają ci takie rzeczy. – Proszę cię, nie. Od tak dawna cię nie widziałam. To znaczy widziałam cię, ale nie widziałam. Znaczy… no wiesz, co mam na myśli. Nie kłóćmy się. Wiedziała, że mama czuje się winna, więc trochę to wykorzystała. – Dobrze, masz rację – powiedziała mama. – Chodźmy do domu. Po drodze Grace myślała, jak to fajnie, że mama się pozbierała. Ale nie powiedziała tego, bo nie chciała, żeby mama wiedziała, że dopiero w tym momencie zaczęła w to wierzyć. Mama zrobiła na obiad jej ulubiony makaron z serem i hot dogi. Czasami, gdy mama czuła się winna, nie było wcale tak źle. Podczas posiłku spytała Grace, czy chciałaby z nią pójść na to miłe spotkanie AA w centrum rekreacyjnym. – Jasne, że tak – odpowiedziała Grace.

Więc po obiedzie pojechały tam autobusem. W autobusie był dziwny facet, który się na nie gapił. Siedział po przeciwnej stronie. Nie wyglądał dziwnie. Miał na sobie ładną marynarkę i obrączkę, i czyste włosy, ale był dziwny wewnątrz, bo się na nie gapił. Mama najwyraźniej tego nie zauważyła. Trzymała między kolanami małą, plastikową butelkę i co chwila odchylała głowę, wkładała coś do ust i popijała wodą, ale Grace nie widziała, co to takiego. – Co bierzesz? – spytała. – To nic takiego – odpowiedziała mama. – Głowa mnie boli. Nie zapominaj, kto tu jest mamą, a kto dzieckiem. – Jasne, rozumiem – odparła Grace. – Mam nadzieję, że dziś wieczorem będziesz się trzymała z dala od koszyczka z cukierkami. – Mogę zjeść tylko jeden patyczek żelkowy, tak? – Możesz zjeść jednego cukierka. Ale nie więcej. Mama powtarzała to za każdym razem, ale nie była w stanie sprawdzać zawartości koszyczka, więc Grace nie kończyła na jednym cukierku. Jednak tym razem było całkiem inaczej. Dobrze i jednocześnie niedobrze. Sytuacja z koszyczkiem z cukierkami wyglądała tak: Przechodził on z rąk do rąk osób siedzących przy stole i każdy brał sobie po jednym cukierku (chyba że nie chciał; niektórzy nie chcieli, czego Grace nie mogła zrozumieć), a potem znowu robił rundkę i każdy mógł wziąć sobie po drugim cukierku z tych, co zostały. Ale Grace nie siedziała ze wszystkimi przy stole. Spacerowała, gdzie chciała, tylko musiała być cicho, żeby nie przeszkadzać w rozmowie. Mogła więc sięgać do koszyczka wiele razy. I tylko mama była w stanie ją przed tym powstrzymać. Ale tego wieczoru mama jej nie powstrzymała. Dlatego było dobrze i niedobrze. Dobrze, bo mogła wziąć tyle cukierków, ile chciała, i niedobrze, bo mama znowu zrobiła się śpiąca i nie zabraniała jej sięgać po kolejne słodycze. Wtedy właśnie Grace się wściekła, bo zrozumiała, że mama wzięła narkotyki na ból głowy, prawdziwe narkotyki. Wściekła się dlatego, że inne mamy biorą na ból głowy aspirynę, a przynajmniej mamy dzieci, które znała. Im dłużej patrzyła, jak mama opiera głowę na ręku, a potem zasypia, budzi się i potem znowu zasypia, tym bardziej chciała zjeść cukierka. Sięgnęła więc ręką do koszyczka przed nosem jakiejś pani i zabrała wszystkie czerwone patyczki. Potem usiadła w rogu, plecami do ściany, jadła żelki i była zła. Gdy spotkanie dobiegło końca, ludzie zaczęli wkładać kurtki i szykować się do wyjścia. Niektórzy uśmiechali się do Grace, jakby litowali się nad nią, czego wyjątkowo nie znosiła. W pewnej chwili podszedł do niej wysoki mężczyzna z siwymi wąsami i przykucnął, żeby zrównać się z nią wzrostem. – To twoja mama, tak? – spytał. Mama spała z głową opartą na stole. – Tak – odpowiedziała Grace, jakby nie była szczęśliwa z tego powodu. Zaraz jednak przypomniała sobie, że powinna uważać, co mówi, bo prócz mamy nikogo nie miała. – Nie jest w stanie odwieźć was do domu – stwierdził mężczyzna. – Nie mamy samochodu – odparła Grace. – Przyjechałyśmy autobusem. – No to może Mary Jo będzie mogła odwieźć was do domu. Mary Jo! Podeszła do nich niska, drobna kobieta o siwych włosach i pomarszczonej twarzy, a wysoki mężczyzna postawił mamę Grace na nogi i poprowadził do samochodu tej pani Mary Jo. To

był bardzo mały samochód, z rodzaju tych z dwoma siedzeniami. Usadzili mamę na miejscu dla pasażera i przypięli pasami, a Grace wcisnęła się z tyłu za oparcia siedzeń. W czasie drogi powrotnej do domu Grace musiała mówić tej pani, jakjechać do ich kamienicy i jednocześnie odpowiadać na mnóstwo pytań. – Wiesz, kto jest sponsorką twojej mamy? – Tak, Yolanda – odpowiedziała Grace. – Nie znam Yolandy – odparła ta pani. – Bo ona jest z innego programu. Pani popatrzyła na nią zdziwiona. – Ona ma tylko sponsorkę z grupy rodzinnej Al-Anon? – Nie z tego programu. Z narkotykowego, nie alkoholowego. – Ach tak – mruknęła ta pani po chwili przerwy. – To wyjaśnia, dlaczego nie czuć było od niej alkoholu. Wtedy Grace zaczęła mieć dość tej pani, jej pytań, całego wieczoru i wszystkiego. Nagle miała dość całego świata, nie chciała już rozmawiać z tą panią i zrobiła się zła. Chciała kolejnego żelka, ale już wszystkie zjadła. Musiała pomóc mamie dojść do domu, a nie było to łatwe. Pomyślała, że będzie to jej najgorszy wieczór, ale nie był, ponieważ ta pani nie odjechała. Kazała jej znaleźć numer telefonu Yolandy, zadzwoniła do niej i powiedziała, że zaczeka, dopóki Yolanda nie przyjedzie, bo przecież nie zostawi dziecka na pastwę losu. Tak powiedziała. Na pastwę losu. Grace nie wiedziała, co to znaczy, ale się rozzłościła. Zresztą w tym momencie wszystko by ją rozzłościło. Przyjechała Yolanda i Mary Jo się ulotniła, co Grace przyjęła z wielką ulgą. Powinna się z nią pożegnać i podziękować za podwiezienie, ale nie chciała. Coś ją przed tym powstrzymywało i nie zrobiła tego. Po odjeździe Mary Jo Yolanda popatrzyła na Grace z wyrazem litości. Grace nienawidziła tego spojrzenia bardziej niż czegokolwiek. – No cóż, mała. Wygląda na to, że mamy problem. Yolanda została na noc i następnego dnia odprowadziła Grace do szkoły. Grace nie myślała o tym zbyt wiele, bo skoro Yolanda chciała się włączyć do sprawy, to niech będzie. Przecież to nie koniec świata. Yolanda bywała trochę apodyktyczna, zwłaszcza w stosunku do mamy, ale dała się lubić. Po ostatnim dzwonku Grace szła niespiesznie korytarzem do drzwi, jedząc batonika, za który oddała swój obiad. Tak była tym pochłonięta, że co i raz wpadała na jakiegoś ucznia. Gdy wyszła przed szkołę, rozejrzała się na boki, szukając Yolandy lub mamy. Nie zauważyła żadnej z nich i zrzedła jej mina. Jakaś kobieta do niej pomachała. – To ja, Rayleen – powiedziała. – Twoja sąsiadka. Pamiętasz mnie? – Tak – odpowiedziała Grace i ponownie się rozejrzała. – Przyszłam po ciebie. – Ty? – Ja. – Dlaczego ty? – A dlaczego nie? – Gdzie jest Yolanda? – Musiała być w pracy. – Powiedziała, że weźmie wolne, żeby po mnie przyjść. – Ale może to zrobić tylko raz, czy coś koło tego. Nie może robić tego codziennie.

Pomyślałyśmy więc, że skoro ja mam dziś czas, to damyjej spokój do jutra. Dziwne, że ci nie powiedziała. – Chyba coś mówiła, że ktoś po mnie przyjdzie, ale nie powiedziała kto. A może zapomniałam. Ruszyły do domu przez szarą dzielnicę. Minął je samochód, z którego wnętrza wydobywała się przeraźliwie głośno nastawiona muzyka w stylu rap. Rayleen skrzywiła się. Grace czuła w brzuchu każdą nutę gitary basowej, ale się nie skrzywiła. – Więc możesz to zrobić tylko raz, tak? – spytała Grace, gdy mogły się już słyszeć. – Zwykle pracuję, ale dziś wróciłam wcześniej. Klientka przesunęła godzinę spotkania na wcześniejszą. – Jeżeli Yolanda może wziąć dzień wolny tylko raz, czy coś koło tego, to kto przyjdzie po mnie pojutrze? – Pomyślałam, że po powrocie porozmawiamy z panią Hin-man. Jest na emeryturze. Może ona by zechciała. – A jeśli powie nie? – Nie martwmy się na zapas. – Skoro tak mówisz. Skąd znasz Yolandę? – Właściwie nie znam. – To dlaczego poprosiła cię, żebyś po mnie przyszła? – Spotkałam ją dziś rano, gdy czekała na ciebie, porozmawiałam z nią przez chwilę o twojej sytuacji. – Aha – mruknęła Grace. Nie zadawała więcej pytań, przynajmniej dopóki nie dotarły do domu. – Pójdziemy teraz porozmawiać z panią Hinman? – spytała Grace na miejscu. – Może najpierw wejdziemy do mieszkania i zostawisz plecak? – zaproponowała Rayleen. – Raczej nie. – Myślę, że powinnaś – stwierdziła Rayleen. Grace wzruszyła ramionami, bo nie przyszedł jej do głowy żaden mocny argument. Rayleen weszła za nią do mieszkania. Przystanęła na chwilę w otwartych drzwiach sypialni mamy i popatrzyła na jej pogrążoną we śnie twarz. Wyglądała, jakby na coś czekała, ale mama Grace nie poruszyła się, nie drgnęła jej powieka, nie wydała z siebie dźwięku. Wysokie okna w suterynie zasłaniały zakurzone rolety. Grace zobaczyła mamę w nikłym popołudniowym świetle, które przenikało przez szpary Potargane włosy zakrywały jej twarz. Grace poczuła się trochę zawstydzona, że Rayleen widzi mamę w takim stanie, ale nie bardzo wiedziała dlaczego. – Idziemy? – spytała i natychmiast poczuła wyrzuty sumienia, bo jak zwykle wyszło to za głośno. Rayleen drgnęła nerwowo i znieruchomiała, jakby spodziewała się, że mama otworzy oczy lub coś w tym rodzaju. Przez chwilę Grace też tak myślała. Czekały, ale nic się nie stało. – Tak – odpowiedziała cicho Rayleen. – Idziemy do pani Hinman. Ale najpierw poszła do kuchni i otworzyła kilka szafek. Grace nie bardzo wiedziała, dlaczego Rayleen do nich zagląda. Potem sąsiadka otworzyła lodówkę i wpatrywała się przez chwilę w jej wnętrze. – Tu nie ma dla ciebie nic do jedzenia. – Jest chyba trochę płatków w tamtej szafce. I umiem gotować jajka. – Ale zostało tylko jedno. – Och.

– Może powinnyśmy zamówić pizzę. Grace ożywiła się, jakby ktoś nagle dostarczył jej energii. Zaczęła podskakiwać i piszczeć z uciechy. – Kocham cię, kocham cię, kocham cię. To najwspanialszy pomysł na świecie. Jesteś moja najlepszą przyjaciółką. Kocham cię, kocham cię, kocham cię! – wrzeszczała, robiąc różne rzeczy, ale równie głośno. – No już, bo bębenki mi popękają – powiedziała Rayleen, zatykając sobie ucho narażone na krzyki Grace. Mama Grace wciąż spała. Nagle zadzwonił telefon i Rayleen ponownie drgnęła. Po drugim sygnale Grace pobiegła go odebrać. – Halo? – powiedziała, a właściwie wrzasnęła. Kobieta na drugim końcu linii spytała, czy mówi z Grace Ferguson. – Tak, tu Grace. Wtedy kobieta poprosiła do telefonu mamę. – Nie może w tej chwili podejść – odpowiedziała Grace. Kobieta spytała, czy jest sama. – Nie – odpowiedziała. – Z Rayleen. Grace podała słuchawkę Rayleen. – Ona chce z tobą rozmawiać. Rayleen wzięła niepewnie słuchawkę. – Halo? – Pauza. – Nazywam się Rayleen Johnson. – Pauza. –Jestem jej sąsiadką. I jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, też chciałabym wiedzieć, z kim rozmawiam. – Pauza. – Tak, rozumiem. Przez cały dzień nie było nikogo w domu, dlatego dopiero teraz pani kogoś zastała. Grace była w szkole. Właśnie ją przyprowadziłam. – Pauza. – Tak, proszę pani, opiekuję się nią. – Długa pauza. – Tak, proszę pani. – Rayleen mówiła teraz półszeptem, ale Grace nadal ją słyszała. – Ten raport, to może być przeze mnie. Mama Grace jest niewinna. To moja wina. A w ogóle to kto do pani zadzwonił? – Pauza. – No tak, przepraszam. Oczywiście, że pani nie może. Przepraszam, że pytam. Nie pomyślałam. A sprawy tak się mają. Mamę Grace rozbolał kręgosłup i dostała silne leki. No wie pani, przeciwbólowe i na rozluźnienie mięśni, które wywołują senność. Dlatego płaci mi za opiekę nad Grace. Ale… ciężko mi się do tego przyznać, mam wyrzuty sumienia z tego powodu, bo sknociłam sprawę i nie było mnie tam, gdzie powinnam, i Grace musiała radzić sobie sama. Ale przysięgam i obiecuję, mogę nawet przysiąc na Biblię, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Każdy może popełnić błąd, nie? Jeden błąd. Ale jestem dobrą opiekunką. Odpowiedzialną. Naprawdę. Grace nic się ze mną nie stanie, dopóki jej mama nie wyzdrowieje. Długa pauza. Potem Rayleen ponownie podała swoje nazwisko. I przeliterowała je – a właściwie imię, bo każdy głupi potrafi przeliterować Johnson, nawet uczennica czwartej klasy jak Grace (tak w każdym razie myślała, póki się nie dowiedziała, że w środku jest „h”) – i wyjaśniła, dlaczego ma taki sam adres jak Grace, tylko mieszkanie B zamiast E. Potem podała swój numer telefonu. Grace zauważyła, że Rayleen trzęsą się ręce, ale nie wiedziała dlaczego. Może stale jej się trzęsły. Jakoś nigdy tego nie sprawdzała. – Ale ona… – Pauza. – Dobrze. Dopilnuję, żeby zadzwoniła. Proszę podać swój numer. Zanotuję. Po odłożeniu słuchawki Grace czekała, że Rayleen wyjaśni, z kim rozmawiała i dlaczego, ale na próżno. Po prostu wzięła Grace za rękę i wyprowadziła z mieszkania. – Chodźmy teraz porozmawiać z panią Hinman – oznajmiła.

– Kto tam? – spytała pani Hinman przez drzwi. Wjej głosie brzmiał strach, jakby była przekonana, że to złodziej lub inny zły człowiek i myślała, jak się przed nim obronić. Najwyraźniej nie przyszło jej do głowy, że to mógłby być ktoś miły. – Pani sąsiadka Rayleen – odpowiedziała Rayleen. – I Grace. – Och – odparła pani Hinman przez drzwi tylko trochę weselszym tonem. – Już otwieram. Proszę chwilkę zaczekać, bo zamek się zacina. – A potem możemy zamówić pizzę? – spytała Grace Rayleen, ale w tym momencie pani Hinman otworzyła szeroko drzwi. – Ojej, Rayleen – powiedziała. – Co się stało? Wyglądasz na zdenerwowaną. – Muszę z panią porozmawiać – oznajmiła Rayleen. – To ważna sprawa. Weszła do mieszkania, nie puszczając ręki Grace, i zatrzymała się przy stole kuchennym, na którym leżała gra soliter. – ale taka z prawdziwymi kartami, nie wersja komputerowa. Grace znała tylko taką komputerową. – Nie wiedziałam, że ktoś jeszcze gra w solitera – powiedziała Rayleen. – Ludzie grają w to na komputerze – dodała Grace. – Tak – przyznała Rayleen. – Ale nie prawdziwymi kartami. – To najgłupsza rzecz, jaką słyszałam – stwierdziła pani Hinman, która wciąż mocowała się jeszcze z zamkami przy drzwiach. – Komputery kosztują tysiące dolarów, a talia kart około dziewięćdziesięciu dziewięciu centów. – Komputery nie kosztują aż tyle – odpowiedziała Grace. – Poza tym z komputerem można robić mnóstwo rzeczy, a kartami tylko grać. – O czym chciałyście ze mną porozmawiać? – A tak, przepraszam – powiedziała Rayleen. – Chciałybyśmy wiedzieć, czy mogłaby pani odbierać Grace ze szkoły przez kilka dni. Dopóki jej mama nie poczuje się lepiej. – Chyba żartujesz. – Dlaczego miałabym żartować? – Wiesz, jak daleko jest szkoła podstawowa? – Tak. Właśnie stamtąd przyszłam. To jakieś dziesięć przecznic. – W każdą stronę. Dziesięć przecznic w każdą stronę. Chyba zapominasz, że jestem starszą kobietą. Nie mogę pokonywać codziennie dwudziestu przecznic. Kolana by mi spuchły Wystarczy, że pójdę na rynek, a już zaczynają boleć, a to tylko cztery przecznice stąd. Rayleen usiadła ciężko na kanapie pani Hinman. Tak ciężko, że aż się zachwiała. – Mam kłopot – oznajmiła. – Coś zrobiłam. Przed chwilą. Nie powiem, że coś złego, bo nie wiem, czy to było złe. Ale mogę mieć przez to kłopoty. Okłamałam pracownicę społeczną z miejscowego ośrodka. Powiedziałam, że jestem opiekunką Grace. Więc teraz muszę nią być, bo w każdej chwili mogą kogoś przysłać. Ktoś może się pojawić u drzwi, a wtedy nie tylko zabiorą Grace, jeżeli okaże się, że jest bez opieki, ale i ja mogę mieć kłopoty, bo miałam się nią zajmować. – O, rety – powiedziała pani Hinman. – Dlaczego to zrobiłaś? – Bo nie chciałam, żeby ta biedna mała dziewczynka trafiła do rodziny zastępczej. Pani Hinman popatrzyła na Grace, która stała przy Rayleen. – Może później o tym porozmawiamy. – Nie – odpowiedziała Rayleen. – Nie zgadzam się. Ludzie zbyt często ukrywają różne sprawy przed dziećmi, żeby ich nie denerwować. To jest jej życie. Uważam, że ma prawo wiedzieć. Wracając do sprawy, mogę ją odprowadzić do szkoły przed pracą, ale potrzebny jest ktoś, kto po nią przyjdzie.

– Dlaczego nie poprosisz pana Lafferty’ego? Rayleen prychnęła. Grace uznała to za zabawne, ale zdawała sobie sprawę z tego, że sytuacja raczej nie jest zabawna, więc starała się powstrzymać śmiech. – Tego okropnego człowieka? Nie chcę, żeby ktoś taki zbliżał się do Grace. Jest podły, niegrzeczny i bigoteryjny, i w ogóle go nie lubię. Pani Hinman pochyliła się w jej stronę. – Przy niej nie byłby bigoteryjny – szepnęła. – Nie o to chodzi. Ona nie powinna przebywać z kimś takim. – Rayleen odwróciła się do Grace. – Nie jestem pewna pana Lafferty’ego. Znasz go? – Chyba tak. To ten, który nie lubi Felipe, prawda? – Prawda. Nie jestem pewna, czy to właściwa osoba. – Dlaczego nie poprosisz Felipe? Albo Billy’ego – spytała Grace wesoło. – Billy’ego? Jakiego Billy’ego? – Naszego sąsiada z parteru. – Który mieszka po drugiej stronie korytarza? Ty go znasz? – Tak. Czemu pytasz? – Bo nikt go nie zna. Ja nigdy go nie widziałam. Mieszkam tu od sześciu lat i ani razu go nie widziałam. Nigdy nie widziałam, jak wychodzi, nie widziałam też, żeby ktoś go odwiedzał. Słyszałam, że nawet zakupy mu przynoszą. Jak go poznałaś? – Tak po prostu. Rozmawialiśmy. – Felipe to dobry pomysł – stwierdziła Rayleen. – Tak. Może powinnyśmy poprosić Felipe. – Ale kto się nią zajmie do twojego powrotu z pracy? – spytała pani Hinman. Twarz Rayleen złagodniała, jakby była jednocześnie smutna i wystraszona, jakby zamierzała błagać o coś bardzo ważnego. – Miałam nadzieję, że pani. – Nie znam się na tym. Grace wyczuła, że to ważny moment, bo podskoczyła i powiedziała: – Proszę, pani Hinman. Będę bardzo grzeczna i będę się starała być cicho. Zresztą to tylko na trochę, dopóki mamie się nie polepszy. – Na pewno byłabyś grzeczna, skarbie – odpowiedziała pani Hinman. – Obawiam sięjednak, że nie o to chodzi. Nie nadaję się do opieki nad tobą. Jestem za stara i nie mam dość siły. Po tych słowach chwyciła Rayleen za rękaw, przyciągnęła do siebie i coś jej szepnęła na ucho. Ale Grace to usłyszała. Dlaczego ludzie robią takie rzeczy? Myślą, że jest głucha? Miała bardzo dobry słuch, ale najwyraźniej nikt o tym nie wiedział. Oto, co pani Hinman powiedziała: – To nie jest twoja sprawa. I pogarszasz sytuację. Odwlekasz jedynie nieuniknione. Rayleen wyszarpnęła rękę z uścisku pani Hinman, wstała z kanapy, wzięła Grace za rękę i wyszła bez słowa. – Czy możemy teraz zamówić pizzę? – spytała Grace, gdy znalazły się na korytarzu. Okazało się, że najpierw muszą porozmawiać z Felipe. Zawsze jest coś do zrobienia, pomyślała Grace przygnębiona, zanim pozwolą ci zamówić pizzę. – Felipe, wszystko w porządku? – spytała Rayleen, gdy otworzył im drzwi. – Jasne. Czemu pytasz? – odpowiedział. – Okropnie wyglądasz. Na pewno dobrze się czujesz? – Jesteś smutny – oznajmiła Grace tym swoim donośnym głosem.

W chwili gdy to powiedziała, wydało jej się, że Felipe z trudem panuje nad łzami. Jednocześnie pomyślała, że może się myli, bo przecież to mężczyzna, a mężczyźni nie płaczą. A może płaczą. Właściwie to nie była pewna. Ale nigdy nie widziała, żeby płakali. Panie czasami płakały, ale mężczyźni nie, przynajmniej tak sądziła. Ale wyglądało na to, że teraz to się zdarzy, warto więc się nad tym zastanowić. Felipe uderzył się po twarzy, po czym mocno zacisnął oczy, jakby go bolały, i potarł je. – Cholerna alergia – powiedział. – Doprowadza mnie do szaleństwa. Wejdźcie, wejdźcie. Ale na krótko, bo zaraz wychodzę do pracy. Ale Rayleen nie weszła, więc Grace też nie. Grace pomyślała, że może to z powodu tego, co Felipe powiedział o pracy, a może dlatego, że był smutny, ale nie miała pewności. Toteż zrobiła to, co zwykle robią dorośli w takich sytuacjach. – Przyszłyśmy prosić cię o przysługę – zawołała donośnym głosem, który brzmiał raczej wesoło. – Tak – dodała Rayleen. – Więc nie pracujesz już na budowie? – Nie. Dostałem lepszą pracę. W restauracji. Nie płacą tak dobrze, ale to stała praca. A ja potrzebuję czegoś stałego. O jaką przysługę chodzi? – Czy mógłbyś przez kilka dni odbierać Grace ze szkoły? – Pewnie, że mógłbym. – Zaraz jednak twarz mu się zmieniła, jakby pomyślał o czymś kłopotliwym. – Och, nie. Cofam to. Nie mógłbym. Przepraszam. Żałuję, że nie mogę. Pomógłbym, gdybym mógł. Ale chodzi o tego gościa z przeciwka. Miałbym przez niego kłopoty. Kilka dni temu ukląkłem i spytałem Grace, dlaczego nie jest w szkole. Tylko tyle, a on praktycznie zagroził mi więzieniem. – Cholera. Niech to szlag. Co za dupek! – wybuchnęła Rayleen, po czym spojrzała na Grace, jakby nagle przypomniała sobie o jej obecności. – Przepraszam, Grace. – Słyszałam już te słowa – powiedziała Grace. Nie jestem już dzieckiem, pomyślała. – Wybacz, że usłyszałaś je ode mnie. Posłuchaj, Felipe. A gdybym pogadała z Laffertym? – Hmm… – Pozwól mi spróbować, dobrze? Gdybyś miał pewność, że on się nie będzie czepiał, zrobiłbyś to? – Jasne. Mogę ją odbierać ze szkoły przez kilka dni. Ale kto się nią zajmie, dopóki ty nie wrócisz do domu? Co mam z nią zrobić? Zostawić samą w mieszkaniu? Bo zaraz potem muszę iść do pracy. Rayleen zmarszczyła czoło mocniej niż do tej pory, a w każdym razie od czasu tego telefonu. – Coś wymyślimy – powiedziała. – W tej chwili wiem jedynie, że ona nie może być sama. Nie może też zostać sama z mamą. Ktoś musi być z nią przez cały czas. – Billy! – wykrzyknęła Grace. – Spytajmy Billy’ego. – Kto to jest Billy? – spytał Felipe. – Nasz sąsiad. – Grace twierdzi, że zna tego gościa z parteru, który mieszka w drugim końcu korytarza – wyjaśniła Rayleen. – Żartujesz. Nikt nie zna tego gościa. Nawet nie wiedziałem, że to facet. Mieszkam tu od trzech lat, ale nigdy nie widziałem, żeby ktoś stamtąd wychodził lub wchodził. Myślałem, to mieszkanie stoi puste. – Nie – wtrąciła Grace. – Tam mieszka Billy. – Skąd go znasz?

– Po prostu znam. Rozmawialiśmy. Wiem o nim różne rzeczy. Kiedyś był tancerzem. A także śpiewał i grał. Ale teraz nie. Nazywa się Billy Shine, ale to nie matka dała mu to nazwisko. Dała mu na imię Ronald lub Douglas, a na nazwisko Flein-steen, ale je zmienił, bo Fleinsteen nie było nazwiskiem tancerza. Nie wiem, skąd on wie, które nazwisko jest, a które nie jest nazwiskiem tancerza, ale on mówi, że po prostu się wie takie rzeczy. Jest bardzo miły. Felipe popatrzył na Rayleen, Rayleen na Felipe, a Grace na oboje. Widać było, że zastanawiają się, czy mówi prawdę, czy nie, chociaż nie mogła zrozumieć, dlaczego tak trudno uwierzyć w to, że zna Billy’ego. – Zdaje się, że Grace ma bujną wyobraźnię – stwierdziła Rayleen. – Bo mam – odparła Grace. – Wszyscy mi to mówią. – Tak czy owak trzeba coś zrobić z tym czasem po szkole. – powiedziała Rayleen tym razem do Felipe. – A jeśli chodzi o Lafferty’ego, to pozwól, że się nim zajmę, dobrze? – Tak. Oczywiście. Daj mi znać, jak ci poszło. A teraz przepraszam, ale muszę się przyszykować do wyjścia. – Och, rozumiem. Przepraszam. Już nas nie ma. – Cześć, Felipe! – zawołała Grace. – Cześć, Felipe – powtórzyła Rayleen trochę ciszej. Drzwi do jego mieszkania zamknęły się. – Nie sądzę, by Felipe miał alergię – stwierdziła Grace, gdy szły korytarzem. – To znaczy może ma. Nie mówię, że nie ma, bo skąd mogłabym wiedzieć. Moim zdaniem on był smutny i płakał, a powiedział o tej alergii, żebyśmy się nie dowiedziały. – Może – odrzekła Rayleen w roztargnieniu, jakby myślała o czymś zupełnie innym. – Ja też nie lubię płakać przy ludziach z wyjątkiem mojej mamy, bo od małego płakałam w jej obecności. Ale w szkole nie cierpię płakać. Gdybym zaczęła płakać i inne dzieci by to zobaczyły, zrobiłabym to, co Felipe – skłamałabym. Jestem pewna. Muszę to zapamiętać. Alergia. Dobry pomysł. – Muszę się zastanowić, gdzie cię umieścić, gdy będę rozmawiała z tym Laffertym – oznajmiła Rayleen. – Z Jake’em – powiedziała Grace. – Ma na imię Jake. Dlaczego nie mogę iść z tobą? – Bo może być nieprzyjemnie. – No to co? Widziałam już nieprzyjemne rzeczy. Grace zauważyła, że Rayleen nie zwraca na nią uwagi, bo zastanawia się nad czymś. Dorośli zawsze tak się zachowywali. W ogóle nie słuchali innych, a zwłaszcza dzieci. – I muszę wymyślić, kto się tobą zajmie po szkole – dodała Rayleen. – Spytajmy Billy’ego – zaproponowała Grace. Tyle razy już to mówiła, ale Rayleen jakoś to umykało. – No, nie wiem – odpowiedziała Rayleen z powątpiewaniem. – Ale on jest bardzo miły. I na pewno będzie w domu. Zawsze jest. – Trudno się z tym nie zgodzić. – Wiem, dlaczego pani Hinman i Felipe nie chcą się mną zająć – powiedziała Grace. – Wiem, co powiedzieli, ale znam również prawdziwy powód. Bo mnie nie lubią. Właśnie zeszły po schodach i zmierzały do mieszkania Rayleen, gdzie zapewne zostaną przez jakiś czas, dopóki Rayleen nie zdecyduje, czy Grace może iść do tego pana Lafferty’ego. Lecz gdy Grace to powiedziała, Rayleen zatrzymała się. Wciąż trzymała ją za rękę, chociaż Grace nie wiedziała dlaczego, bo przecież nie przechodziły przez ulicę. No bo co złego może stać się w korytarzu? Doszła do wniosku, że Rayleen

pewnie się denerwuje i myśli, że Grace też, chociaż ona wcale nie była zdenerwowana. A może Rayleen chciała, żeby ktoś potrzymał ją za rękę, a tylko ona była w pobliżu. Tak czy owak Rayleen przystanęła i spojrzała zaskoczona, jakby Grace powiedziała coś strasznego. Jakby powiedziała jakieś brzydkie słowo, ale Grace przypomniała sobie wszystko, co powiedziała, i to bardzo szybko, i nie znalazła żadnych brzydkich słów. – Skąd ci to przyszło do głowy, Grace? – Bo to prawda. – Dlaczego mieliby cię nie lubić? – Nie jestem pewna, ale niektórzy mnie nie lubią. Może dlatego, że jestem zbyt głośna. Ludzie ciągle mi mówią, że jestem za głośna, jakby dawali do zrozumienia, że to im się nie podoba. Czasami ludzie lubią dzieci, bo nie muszą spędzać z nimi dużo czasu. Powiedzą dziecku parę rzeczy, a potem oddają je mamie. Może więc ludzie mnie nie lubią, bo nie można mnie tak łatwo odesłać do mamy. Mówiąc to, popatrzyła Rayleen w oczy. Na twarzy kobiety wciąż malował się ten straszny wyraz, jakby Grace łamała jej serce. Ale dlaczego, przecież mówiła prawdę. – Na pewno wszyscy cię lubią. – Nie, nie wszyscy – odpowiedziała Grace. Rayleen wyglądała na tak nieszczęśliwą, że Grace postanowiła zmienić temat, bo nie lubiła sprawiać ludziom przykrości, zwłaszcza wtedy, gdy mogła temu zaradzić. – A ty mnie lubisz? – spytała. Gdy to powiedziała, uświadomiła sobie, że wciąż mówią o tym samym. – Oczywiście, że lubię. – A co we mnie lubisz? Rayleen nie umiała na to odpowiedzieć. – Nie znam cię zbyt dobrze. Na razie. Gdy poznamy się lepiej, na pewno będę mogła wymienić mnóstwo rzeczy, które w tobie lubię. Jestem o tym przekonana. – Więc tak naprawdę mnie nie lubisz. – Ależ lubię. Potrzebuję tylko więcej czasu, żeby powiedzieć dlaczego. – Aja cię lubię. I wiem dlaczego. Bo pozwolisz mi zamówić pizzę. – Pomyślała, że warto wspomnieć o pizzy tak na wszelki wypadek. – I ponieważ ze wszystkich ludzi, którzy widzieli, jak siedzę na schodach, tylko ty jedna postanowiłaś mi pomóc. Grace czekała na odpowiedź Rayleen, ale ona milczała. Wciąż stały w miejscu, trzymając się za ręce. Zupełnie, jakby wielka wichura porwała Rayleen wszystkie słowa. Ktoś jednak powinien się odezwać. – Chodźmy porozmawiać z Billym – zaproponowała. Wtedy Rayleen wreszcie się odezwała. – Okej. Chodźmy. Chętnie poznam tego twojego przyjaciela. – A potem pizza – dodała Grace. – Tak – odparła Rayleen. – Potem pizza.

Pięć: Billy O Boże! – powiedział Billy, po czym zamarł na dłuższą chwilę, jakby proste „O, Boże!” mogło uratować sytuację. Ale osoba z drugiej strony drzwi zapukała ponownie. – Ktoś stoi pod naszymi drzwiami – stwierdził. Powiedział to cicho i spokojnie, gratulując sobie w duchu opanowania. Ktoś pukał do jego drzwi. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. To się zdarzało, jednak tylko w dniach, gdy dostarczano mu zakupy. A to nie był ten dzień. – O, Boże! – powtórzył w odpowiedzi na trzecie pukanie. Było to uprzejme pukanie. Czy złodzieje lub bandyci tak by pukali? Może i tak. Po to, by uśpić czujność lokatora. Przemknął do drzwi, jakby uciekał przed strzałami snajpera na otwartym terenie, po czym oparł się plecami o drewnianą powierzchnię. – Kto tam? – zawołał, pilnując, żeby głos mu nie drżał. Niestety zabrzmiało to tak, jakby przechodził mutację. – Tu sąsiadka z drugiego końca korytarza. Rayleen. I Grace. Zna pan Grace, prawda? Ona mówi, że pana zna. – Tak, my… Znam Grace – odpowiedział już spokojniej. – Ale ciebie nie znamy – mruknął pod nosem. – To, że obserwuję cię przez okno i myślę, że ładnie wyglądasz, nie oznacza, że cię znam. – Przepraszam – powiedziała Rayleen przez drzwi. – Czy ktoś jest u pana? Mamy przyjść kiedy indziej? Dobre pytanie. Czy powinien powiedzieć, żeby przyszły kiedy indziej? Jeśli to zrobi, na pewno przyjdą kiedy indziej. A on będzie musiał żyć ze świadomością, że ten topór znowu na niego spadnie. Nieznośna perspektywa. Nie, najlepiej załatwić to teraz. Otworzył dwa zamki i uchylił drzwi na szerokość łańcucha. Popatrzył na Grace, która mu pomachała. Widział środkową część Rayleen, tę wznoszącą się nad głową Grace, ale nie był w stanie spojrzeć jej w twarz. Mogłaby popatrzeć mu w oczy albo zrobić coś jeszcze gorszego, co robią ludzie w takich sytuacjach. – Cześć, Billy! – zawołała Grace. Nie było to wołanie na miarę standardów Grace, ale ktoś inny tak by z pewnością pomyślał. – Cześć, Grace. – Przyszłyśmy prosić cię o przysługę. W ustach Grace słowo „przysługa” zabrzmiało jak przyjemność, jak jedzenie lodów albo strącanie kuli wypełnionej cukierkami. Billy przykucnął, opierając ręce na kolanach, żeby zrównać się wzrostem z Grace. – Grace, myślałem, że już o tym rozmawialiśmy – powiedział czymś w rodzaju scenicznego szeptu. – Tak, wiem. Ale teraz jest inaczej – odparła, naśladując jego sceniczny szept, który w jej wykonaniu brzmiał jak normalny głos. – To znaczy jak? – Teraz Rayleen mi pomaga. Ty byś tylko jej pomagał. Co jest znacznie łatwiejsze. – Jestem tu – odezwała się Rayleen, czym przestraszyła Billy’ego. – I wszystko słyszę. – Wiem – odpowiedziała Grace. – Ja też tego nie lubię. Ludzie ciągle mi to robią. Jakbym była głucha czy coś. Ale ja zawsze ich słyszę. Nawet ty to dziś zrobiłaś, Rayleen, i pani Hinman

też. To głupie. Mam bardzo dobry słuch i wszystko słyszę. Chyba że jest tak daleko, że nikt nie mógłby tego usłyszeć. Założę się, że słyszę tak dobrze jak pies, ale nie jestem tego pewna, bo nigdy nie miałyśmy psa. Mama mówi, że dość ma kłopotów ze mną. Rayleen westchnęła. – Możemy wejść? – spytała. Billy odetchnął głęboko, żeby uspokoić serce. – Mam w domu bałagan. Nie miałem czasu posprzątać. – Jasne – mruknęła Rayleen. – Rozumiem. Moja sprzątaczka ma urlop, a mój obecny dekorator wnętrz rozczarował mnie. Więc wiem, jak się czujesz. Bądźmy realistami, dobrze? Te mieszkania są mniej więcej na tym samym poziomie. I to nie jest sprawa życia lub śmierci, w przeciwnym razie bym nie prosiła. Nie zamierzamy niczego oceniać. Obiecuję. Billy wyprostował się i nie znajdując żadnej uprzejmej wymówki, zamknął drzwi, zdjął łańcuch i ponownie je otworzył. – Proszę, wejdźcie – powiedział, czując, jak trzęsą mu się ręce i drży głos. Przysiadł na brzegu kanapy i zaczął obgryzać palec wskazujący. Rayleen nie usiadła. Zatrzymała się na środku salonu i zaczęła mówić. – Grace potrzebuje kogoś, kto by się nią zajął przez dwie godziny po południu, dopóki nie wrócę z pracy. I to tylko na kilka dni. Mam nadzieję. Sprawa jest bardzo poważna. Opieka społeczna założyła Grace kartotekę, więc jeżeli ktoś przyjdzie sprawdzić, musi być pod czyjąś opieką. To wszystko. Tymczasem Grace zwiedzała jego mieszkanie i oglądała oprawione w ramki fotografie Billy’ego z czasów młodości. Sprawiała wrażenie, jakby nie słuchała, ale Billy wyczuł, że jest odwrotnie. Wgryzł się głębiej, niż zamierzał, w paznokieć, rozrywając go do krwi. Grace podeszła do miejsca, gdzie siedział, i stanęła niepokojąco blisko, zaledwie kilka centymetrów od niego. Znieruchomiał i ścisnął poraniony palec na wysokości paznokcia, żeby powstrzymać krwawienie. – Co ty robisz z paznokciami? – spytała. – Obgryzam je – odpowiedział. – Dlaczego? – Robię to wtedy, gdy się denerwuję. A ty co robisz, gdy się denerwujesz? – Nic. Denerwuję się i już. – Każdy coś robi. – Czasami jem cukierka. – Aha. Klasyczny przypadek. – Ale czasami jem też cukierka, gdy się nie denerwuję. Więc nie wiem, czy to się liczy. Potem znowu się odsunęła, jakby straciła zainteresowanie, i poszła do kuchni. Billy zaczął obgryzać kciuk, nadal unikając kontaktu wzrokowego z towarzyszką Grace. Nie minęła chwila, a dziewczynka znowu znalazła się przy nim i pogroziła mu palcem przed nosem. – Billy Shine, natychmiast przestań obgryzać paznokcie! Czas się zatrzymał. Billy wciągnął powietrze, zdając sobie sprawę, że nos dziewczynki niemal styka się z jego nosem i nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem. Ku jego zaskoczeniu Grace zaczęła chichotać, jakby ją swoim śmiechem zaraził. – Nie pluj na mnie – powiedziała, ocierając twarz. Billy znowu zaczął się śmiać, a Grace ponownie zachichotała. Uparty ten chichot. Nie mogła nad nim zapanować. – No dobrze – oznajmił Billy, wstając z kanapy i dając do zrozumienia, że wizyta dobiega

końca. – Dobrze? – spytała Grace. – Co dobrze? – spytała Rayleen. – Grace może u mnie zostać na dwie godziny dziennie przez jakiś czas. Oj – jęknął niespodziewanie, bo Grace całą sobą uderzyła go w brzuch i objęła rękami w pasie. Położył dłoń na jej głowie, czując przyjemne ciepło. Oto żywa istota. Kiedy ostatni raz dotykał kogoś lub sam był dotykany? Dwanaście lat temu? Piętnaście? Czuł, że topnieje. Ukląkł przed Grace i też ją objął. Miał nadzieję, że z zewnątrz wygląda to na przemyślany ruch. W rzeczywistości kolana się pod nim ugięły. – Powiedziałeś tak – odezwała się Grace głosem podobnym do szeptu. – Inni powiedzieli nie. To znaczy, że mnie lubisz. – Lubię – odpowiedział Billy, uświadamiając to sobie w tej właśnie chwili. – Co ci się we mnie podoba? – Odwaga – odparł, odsuwając ją od siebie na odległość ramion. Miał dość bliskości na dzisiaj. – Jestem odważna? W czym? – Wychodzisz na dwór. – Też coś. Wychodzę jak wszyscy na tej planecie. – Powiedziałaś tym dwóm wielkim facetom, żeby przestali się kłócić. – Jakim dwóm facetom? – Jake’owi Lafferty’emu i Felipe Alvarezowi. Grace się rozpromieniła. Nie spytała, skąd to wie, ani skąd zna nazwiska sąsiadów, których nigdy nie spotkał. – No tak. Chyba jestem odważna, nie? Znowu zaatakowała go pociskiem obejmującym. – Wiedziałam, że nie jesteś bezużyteczny – szepnęła mu do ucha. – Do jutra, Billy – dodała głośniej i wymaszerowa-łaz pokoju. – Dziękuję – powiedziała Rayleen i też wyszła. Zamknęła za sobą drzwi, zostawiając Billy’ego z dręczącym pytaniem, w co on się wpakował. Ale nie było sensu teraz się nad tym zastanawiać. Jutro wszystko się wyjaśni. W tej chwili niewiele mógł zrobić. Zgodził się i tyle. Postanowił się zdrzemnąć. Czuł się kompletnie wykończony i potrzebował odpoczynku. Obudziło go walenie do drzwi. Leżał w łóżku przez dłuższą chwilę z kołdrą podciągniętą pod brodę. Ale walenie się powtórzyło. Czuł strach, chociaż tym razem się tego spodziewał. Odetchnął głęboko i doszedł do wniosku, że tylko w jeden sposób można temu zaradzić. Wstał i na palcach przeszedł przez salon do drzwi. – Kto tam? – Jake Lafferty z góry. – Och – mruknął Billy. Gdyby powiedział coś więcej, tamten usłyszałby drżenie w jego głosie, zbyt wyraźne i zbyt oczywiste. Naraziłby się na niebezpieczeństwo, jak ofiara drapieżnika, która pokazuje, że krwawi lub ma złamaną nogę. – Chcę panu zadać jedno pytanie, zanim zacznie się pan opiekować tą dziewczynką. – Słucham – powiedział Billy lekko drżącym głosem pomimo odważnej odpowiedzi. – Otworzy pan drzwi czy nie? – Nie.

– Dlaczego? – Czuję się… zagrożony. – Jeezu – mruknął Lafferty. – Ale wracajmy do pytania. Czy jest pan homoseksualistą? – Słucham? – Nie słyszał pan pytania? – Słyszałem, tylko nie mogę uwierzyć w to, co usłyszałem. – Mam prawo o to pytać, bo będzie się pan opiekował małą dziewczynką. Ajak powszechnie wiadomo, jest więcej niż prawdopodobne, że homoseksualiści molestują dzieci. W przeciwnym razie bym się nie wtrącał. Dlatego muszę o to spytać. Bo wszyscy o tym wiedzą. Pokój lekko zawirował Billy’emu przed oczami. Przypomniał sobie o oddychaniu, żeby nie zemdleć. – Nie. Nie wszyscy o tym wiedzą. Bo to nie ma nic wspólnego z prawdą. – Żartuje pan? Kto więc molestuje wszystkich tych małych chłopców? – Żonaci faceci mniej więcej w pana wieku. – Co pan sugeruje? – Że pan się myli. Niemal we wszystkim. – Nie odpowiedział pan na moje pytanie. – Przyjmijmy czysto teoretycznie, że ma pan rację – powiedział Billy, cały się trzęsąc. – Chociaż tak nie jest. Ale wyobraźmy sobie przez sekundę taki świat. Widział pan Grace? – Oczywiście, że widziałem. – Czy ona jest chłopcem, czy dziewczynką? – No dobra – mruknął Lafferty. – Niech panu będzie. Billy usłyszał, jak Lafferty odchodzi i rzuca na pożegnanie jedno krótkie słowo. – Świr. Wrócił do łóżka, chociaż wiedział, że już nie uśnie. Tej nocy spał zaledwie czterdzieści pięć minut. I w czasie tych czterdziestu pięciu minut czuł, jak otaczają go i wchłaniają trzepoczące skrzydła. Tym razem były dłuższe, bielsze i żywsze niż zwykle. I tworzyły kakofonię skrzydeł. – Kto cię przyprowadził ze szkoły? – spytał Grace. Siedział na brzegu kanapy, patrząc, jak chodzi po mieszkaniu i ponownie ogląda fotografie, jakby nie widziała ich poprzedniego dnia. Nieprzespana noc dawała mu się we znaki. Wyczuwał każdy nerw i miał wrażenie, jakby potraktowano go papierem ściernym. – Felipe – odpowiedziała. – Dzięki temu Yolanda nie będzie musiała brać dnia wolnego w pracy. Nie płacą jej za wolne dni. Może je brać, ale wtedy nie dostaje pieniędzy. – A Yolanda to… – Sponsorka mojej mamy. – Sponsorka? Jakiego rodzaju sponsorka? W czym ją wspomaga? – W programie. No wiesz, typu AA, tylko że Yolanda jest w narkotykowym. – Dobry Boże, to wiele wyjaśnia – stwierdził Billy, żałując po fakcie, że to powiedział. – Co takiego wyjaśnia? – Zapomnij, że to powiedziałem. To ja w Iceman Cometh Eugene’a O’Neilla. – Bardziej mi się podobało, zanim mi to powiedziałeś. – A jak Jake Lafferty dowiedział się, że będę się tobą opiekował? – Och, to proste. Rayleen musiała z nim porozmawiać. Felipe nie chciał odebrać mnie ze szkoły, bo bał się, że pan Lafferty nie da mu spokoju. Więc Rayleen musiała porozmawiać z panem Laffertym i ja też, bo inaczej zostałabym sama z mamą, która śpi, a gdyby przyszli z opieki społecznej sprawdzić mnie, byłoby źle. Więc poszłam z nią. Rany, on jest naprawdę straszny. Ale

Rayleen zachowała się tak, jakby wcale się go nie bała. Powiedziała, że Felipe odbierze mnie ze szkoły i lepiej żeby trzymał się od tego z daleka. Nie bardzo mu się to podobało, ale powiedział coś w rodzaju: „A co mnie to obchodzi? Róbcie, co chcecie”. Ale potem chciał wiedzieć, gdzie będę, gdy Felipe pójdzie do pracy, co wydało mi się dziwne, bo przed minutą powiedział, że go to nie obchodzi. Powiedziałam mu o tobie. – Rozumiem. To wiele wyjaśnia. – Już to mówiłeś, wiesz? Co wyjaśnia? – Dlaczego tu przyszedł i zadawał osobiste pytania. – Jakie osobiste pytania? – Jak mogę ci powiedzieć, skoro są osobiste? – No tak, rzeczywiście – przyznała Grace. – Co mu o mnie powiedziałaś? – Ze byłeś tancerzem i aktorem, i śpiewakiem… To wiele wyjaśnia, pomyślał Billy, ale nie powiedział tego. – …i że nazywasz się Billy Shine, ale kiedyś miałeś na imię Rodney lub Dennis lub jakoś tak. – Donald. – No tak, Donald. Przepraszam. I powiedziałam mu, że kiedyś nazywałeś się Fleinsteen, ale zmieniłeś nazwisko na Shine, bo Fleinsteen nie było nazwiskiem tancerza. – Feldman – poprawił Billy i nagle poczuł się jeszcze bardziej zmęczony. – Och, Feldman. Skąd ja wzięłam tego Fleinsteena? – Nie ośmieliłbym się zgadywać. – Znowu zaczynasz dziwnie mówić. Wygląda na to, że źle mu powiedziałam. A kto jest na tym zdjęciu? Ty jak tańczysz? Podniosła oprawioną w ramki fotografię, która stała na brzegu stołu przy kanapie. Rzeczywiście, fotografia przedstawiała Billy’ego w tańcu. – Tak. To ja tańczę na Broadwayu. – Co to Broadway? – Ulica w Nowym Jorku. – Nie wygląda jak ulica. Wygląda, jakbyś tańczył w środku. – To prawda. W teatrze na Broadwayu. – Aha. Czy to dobrze? – Lepiej być nie może. – Szkoda, że już nie tańczysz. Skoro tak to lubiłeś. – Spójrzmy na to w ten sposób, Grace. Gdybym nadal tańczył, byłbym teraz na Broadwayu. A wtedy kto by się tobą zaopiekował? – Prawda. Ale pomyślałam, że moglibyśmy o jeszcze jednej rzeczy porozmawiać. Bo skoro nadal jesteś tancerzem… – Może powinniśmy zagrać w cichą grę – wszedł jej w słowo Billy. – A co to jest cicha gra? – No wiesz, taka, w której sprawdzamy, kto dłużej wytrzyma bez gadania. – E, tam – stwierdziła Grace, odstawiając fotografię na miejsce, ale pod niewłaściwym kątem. – To nudne. – Jestem bardzo zmęczony – powiedział Billy, pochylając się i poprawiając ramkę. – Nie spałem w nocy. Nie wiem, czy mam dość siły na gadanie. Nagle Grace stanęła przed nim i zaczęła skakać na palcach, opierając ręce na kolanach. – Nauczysz mnie tańczyć?

– To też wymaga siły. – Proszę, Billy. Proszę, proszę, proszę. Billy westchnął głęboko i ze znużeniem. – Dobrze – odpowiedział. – Myślę, że to wymaga mniej wysiłku niż słuchanie twojego gadania.

Sześć: Grace Następnego dnia Felipe odebrał Grace ze szkoły, ale zamiast do domu zaprowadził ją do salonu fryzjerskiego Rayleen przy Bulwarze. Ten salon tak się nie nazywał, a ona nie była jego właścicielką, tylko tam pracowała. – Dlaczego tam? – spytała Grace, gdy szli chodnikiem. – Nie wiem – odpowiedział Felipe. – Powiedziała tylko, żeby cię tam przyprowadzić. Twierdzi, że ci o tym mówiła. – Może i tak – przyznała Grace. – Może i mówiła, a ja zapomniałam. – Masz coś przeciwko pójściu tam? – Chyba nie. Tylko chciałabym iść do Billy’ego, bo on uczy mnie tańczyć. Uczy mnie tańca, który nazywa się time step. Mówi, że to pierwsza rzecz, której muszę się nauczyć. Nie wiem tylko, dlaczego nazywają ten taniec time step, bo to wcale nie jest step, czyli krok. To cały taniec. To całe tony kroków. Trudno je zapamiętać. Ale dopiero miałam pierwszą lekcję. To się nazywa stepowanie. Wiesz, co to jest stepowanie? – Pewnie – odpowiedział Felipe. – Widziałem taki taniec ze stepowaniem. – Muszę wkładać do tego specjalne buty. Oczywiście nie mam takich, bo czemu miałabym je mieć? Więc Billy pozwolił mi włożyć jego specjalne buty z czasów, gdy był młody. Są specjalne, bo to jego pierwsza para. Miał wtedy tyle lat co ja. Ale wiesz co? Są dla mnie za duże. Gdy Billy był w moim wieku, miał większe stopy od moich. Pewnie dlatego, że jest chłopcem. Musiałam więc włożyć trzy pary skarpet i wtedy dopiero były dobre. Nie mogę ich wziąć do domu, bo są specjalne, ale mogę je wkładać u niego w mieszkaniu. I muszę tańczyć w kuchni, bo nie można stepować na dywanie. Tak czy owak nie mogę się doczekać drugiej lekcji, ale chyba wytrzymam do jutra. Felipe, słuchasz mnie? – Och, bardzo przepraszam – odpowiedział. – Ależ tak, słucham. – Myślisz o tej rzeczy, przez którą ci smutno? – spytała Grace, bo Felipe wyglądał na smutnego. – Tak, trochę. – Chcesz o tym pogadać? Czasami to pomaga. – Może nie dzisiaj – odrzekł. – Może kiedyś, ale nie dzisiaj. Mogłabyś nie zrozumieć, bo to sprawa dla dorosłych. No wiesz, między kobietą a mężczyzną. – Och, takie sprawy rzeczywiście trudno zrozumieć – przyznała Grace. Szli przez jakiś czas w milczeniu. – Felipe, czy ty mówisz po hiszpańsku? – spytała Grace. – Tak. Nawet lepiej niż po angielsku. – Ale twój angielski jest dobry. – Dziękuję. – Nauczysz mnie mówić po hiszpańsku? Felipe podrapał się w głowę. – Chyba mógłbym – odpowiedział. – Dobrze jest wiedzieć, jak coś powiedzieć w języku hiszpańskim. Como se dice en Español? To znaczy: „Jak to się mówi po hiszpańsku?” Potem możesz pokazać jakąś rzecz, której nazwę chcesz poznać. Albo powiedzieć to słowo po angielsku. A potem każdego dnia moglibyśmy dodawać jedno słowo. – Como se dice in Espanol – powtórzyła Grace. – Dlaczego tam jest angielskie słowo? – Nie ma.

– In. – En – poprawił Felipe. – E, en. – Och. Como se dice en Español. – Bardzo dobrze. – Ale jeszcze czegoś musisz mnie nauczyć. Jedno pytanie nie wystarczy. Powinnam również nauczyć się odpowiedzi. – Okej. Jakie słowo chcesz poznać? – Stepowanie. Naucz mnie, jak powiedzieć „stepowanie”. – Musisz najpierw o to zapytać. – Aha. Przepraszam. Como se dice en Español… stepowanie? – Baile zapateado. – Ojej, to trudne. – Może powinniśmy dziś wybrać łatwiejsze słowo. Minął ich starszy mężczyzna prowadzący buldoga na smyczy. – Come se dice en Español… pies? – Perro. – Perro – powtórzyła Grace. – Dobrze. – Felipe, czy ty mnie lubisz? – Jasne, że lubię. – A co we mnie lubisz? – Mnóstwo rzeczy. – Podaj choć jedną. – Hmm. Poprosiłaś, żebym uczył cię hiszpańskiego. Nikt mnie nigdy o to nie prosił. Wszyscy uważają, że ludzie mówiący po hiszpańsku powinni uczyć się angielskiego. Nikomu nie przychodzi do głowy nauczyć się paru słów po hiszpańsku. To znaczy, że okazujesz szacunek mnie i mojemu językowi. Bo mnie poprosiłaś. – Spodobała mi się lekcja hiszpańskiego – oznajmiła Grace. – Skoro musiałam opuścić lekcję stepowania, dobrze, że przynajmniej miałam lekcję hiszpańskiego. Ciekawe, dlaczego Rayleen chce, żebym przyszła do jej salonu. – Myślę, że chce zrobić coś z twoimi włosami – odpowiedział Felipe. – Ach, z moimi włosami, rozumiem – odrzekła. Grace. – To wiele wyjaśnia. – Wielkie nieba – powiedziała pani imieniem Bella, chwytając z tyłu włosy Grace. Bella była dużą, tęgą Afrykanką. Nie Afroamerykanką jak Rayleen, ale prawdziwą Afrykanką z Nigerii (tak Rayleen powiedziała Grace), z tym miłym akcentem, z jakim czasami mówią ludzie, którzy są z Afryki. I miała dredy. Miała dredy zrobione z włosów. Była jedną z fryzjerek pracujących w salonie i przyjaciółką Rayleen, która stała teraz obok, kręciła głową i cmokała. Grace widziała je obie w lustrze. – Możesz je rozczesać? – spytała Rayleen. – Och, skarbie, to bolałoby jak diabli. I straciłaby dużo włosów. Myślę, że powinnyśmy je obciąć. Grace obserwowała Rayleen w lustrze. Patrzyła, jak marszczy brwi. – Nie jestem pewna, co na to jej matka. – A co cię to obchodzi? Gdzie ona jest, gdy trzeba podjąć decyzję? Coś trzeba zrobić i ktoś musi zdecydować co, więc tym kimś bądź ty. Im więcej Bella mówiła, tym bardziej Grace podobał się jej akcent, chociaż nie podobało jej się to, co powiedziała o mamie. Fajnie byłoby ściąć włosy, zamiast rozczesywać wszystkie te

okropne kołtuny. Grace nie cierpiała ich bardziej niż czegokolwiek. Więc byłoby miło, żeby coś postanowiły. Tu i teraz. – To ja będę musiała jej wysłuchiwać – powiedziała Rayleen. Rayleen była szczupła i ładna. Grace patrzyła na nią, jakby nigdy przedtem jej nie widziała. Bo teraz było inaczej, bo patrzyła na nią w lustrze i w ogóle, i jeszcze dlatego, że Bella stała obok niej. Nie żeby Bella była brzydka. Grace uważała, że jest ładna. Ale nie była szczupła i nie była taka ładna jak Rayleen. Poczuła, jak długie paznokcie Belli przeczesują jej włosy, a przynajmniej tę część, którą można było jeszcze rozczesać i skrobią po głowie. Zupełnie jakby robiły jej masaż. – Jesteś pewna, że ona wstanie z łóżka na tak długo, żeby powiedzieć, co o tym myśli? Czy udało ci się skłonić ją, żeby zadzwoniła do opieki społecznej? – Mówi, że dzwoniła – powiedziała Rayleen niezbyt pewnym tonem. – Dzwoniła – wtrąciła Grace. – Wiem, bo byłam przy tym. – To dobrze. Czy powiedziała, co miała powiedzieć? – Tak. Że jesteś moją opiekunką i w ogóle. Zmarszczki na czole Rayleen pogłębiły się. – Czy ona… Czy była przytomna? – Średnio – odparła Grace. Rayleen i Bella wymieniły spojrzenia w lustrze i Bella przewróciła oczyma, ukazując białka. – Będziemy trzymać kciuki – oznajmiła Rayleen. – Więc skupmy się, dziewczęta – powiedziała Bella. – Co robimy z włosami? – Niech Grace zdecyduje. To jej włosy. Grace? – Hmm – mruknęła Grace. – Chyba powinnyśmy je ściąć. Bo nie cierpię, jak ktoś rozczesuje mi włosy, gdy są poplątane. Strasznie wtedy ciągną. Ale sama nie wiem. Ładnie będę wyglądać? – Czy będziesz ładnie wyglądać?! – wykrzyknęła Bella. – O, mój Boże! Dziewczyno. Nie wiesz, z kim rozmawiasz. Jeżeli ja je ostrzygę, będziesz wyglądać rewelacyjnie. – Nie wiem, co znaczny rewelacyjnie – odpowiedziała Grace. – To samo co dobrze, tylko lepiej – wyjaśniła Rayleen. – No to zgoda. Bella owinęła Grace jedną z tych peleryn i mocno zacisnęła ją wokół szyi, a Grace wydała odgłos, jakby się dusiła. – Nie chcesz, żeby włosy wpadały ci pod kołnierzyk, bo będą okropnie łaskotały, prawda? – powiedziała Bella. – Tak, nie cierpię tego bardziej niż czegokolwiek – przyznała Grace. – Powinnyśmy pokazać jej, jak się czesze włosy – stwierdziła Rayleen. – Wiem, jak się czesze – powiedziała Grace trochę za głośno. Bo jednocześnie przyglądała się klientce siedzącej na fotelu za nią, która trzymała na kolanach pieska rasy chihuahua. – Perro – powiedziała, bo nikt nie zwracał na niego uwagi. – Dlaczego więc tego nie robiłaś? – Mamy tylko jedną szczotkę, która leży na komodzie w sypialni mamy i nie mogę jej dosięgnąć. Gdy byłam mała, wyciągałam szuflady i wchodziłam po nich jak po stopniach. Nie żeby dostać szczotkę, lecz coś innego, tylko już nie pamiętam co. Wtedy to było bardzo ważne, teraz już nie pamiętam co. Czy to nie śmieszne? Tak czy owak cała komoda spadła na mnie, a ja krzyczałam i płakałam, a mama musiała biec po sąsiada, żeby pomógł ją unieść. To było zanim

się tu sprowadziłyśmy. Wtedy mieszkałyśmy przy ulicy Alvarado. Więcej już tego nie próbowałam. – Nie mogę ich porządnie umyć, póki nie obetnę tych kołtunów – powiedziała Bella, jakby w ogóle jej nie słuchała. Wyjęła długie, błyszczące nożyczki i zatrzymała je nad głową Grace. Pa, pa, włosy, pomyślała Grace. Ale to było lepsze niż rozczesywanie i ciągnięcie. – Dziwi mnie, że nikt w szkole nie zwrócił na nie uwagi – powiedziała Rayleen. – Nauczycielka powinna zauważyć, że od tygodni nikt ich nie czesał. – Może zauważyła – odrzekła Bella, nadal trzymając nożyczki w górze. – Przecież nie wiesz, kto zawiadomił opiekę społeczną. – Hmm – mruknęła Rayleen. – Masz rację. Nie pomyślałam o tym. W czasie drogi powrotnej do domu Grace nie spuszczała wzroku ze swoich paznokci. Wciągała obie ręce przed siebie i podziwiała je. Przez to dwa razy potknęła się o występ w chodniku. A właściwie trzy razy. – Patrz, gdzie idziesz. – Ale one są takie piękne. Po obcięciu włosów (które wyglądały trochę śmiesznie, pewnie dlatego, że Grace nie była do tego przyzwyczajona, ale jednocześnie ładnie i stylowo) Rayleen zrobiła Grace paznokcie. Były w rodzaju tych przyklejanych, miały śliczny odcień różu i gwiazdki, a także inne wzory. Na przykład na środkowym palcu był srebrny latający konik. Nie mogła oderwać oczu od tego konika. – Cieszę się, że ci się podobają – powiedziała Rayleen. – Umiem mówić po hiszpańsku – poinformowała ją, przyglądając się paznokciom. – Od kiedy? – Dopiero od dzisiaj. – Dzisiaj uczyłaś się hiszpańskiego? – Trochę. Umiem powiedzieć como dice en Español pies. Per-ro. Pies dice en Español perro. – Zrozumiałam. Dużo nauczyłaś się dziś po hiszpańsku. Jestem pod wrażeniem. Oj, uważaj, Grace. Patrz, gdzie idziesz. Grace uniosła wzrok i w ostatniej chwili ominęła dwie młode kobiety idące chodnikiem w ich stronę. – Przepraszam – powiedziała, po czym zwróciła się do Rayleen: – Może gdy wrócimy do domu, zamówimy pizzę. – Może – odparła Rayleen. – Ale nie będzie taka jak ostatnim razem. Ledwo wniosłam ją do domu. Nie wiedziałam, że może tyle kosztować. Gdy ten facet podał sumę, myślałam, że żartuje. Kto zamawia pepperoni i parówkę, bekon, i kawałki mięsa na jednej pizzy? – Ja. – I potrójny ser? Słyszałam o podwójnym, ale… – Przepraszam, jeżeli to tyle kosztowało. Ale powiedziałaś, że mogę zamówić, co chcę. – Rzeczywiście, powiedziałam – przyznała Rayleen. – Więc dostałam nauczkę. Tym razem ja będę zamawiać. I tym razem uprzedzam, że będzie pepperoni i ser. Kropka. Grace uśmiechnęła się do siebie. Ale nadal było to pizza. Od nikogo prócz Rayleen takiej nie dostała. – Czy już wiesz, co we mnie lubisz? – Tak – odpowiedziała Rayleen. – Jesteś twarda. I nie skarżysz się. Na razie to tyle i tylko tyle. Jakjuż mówiłam, gdy poznam cię lepiej, będzie dużo więcej. – Dobrze, jak na razie – stwierdziła Grace, zerkając na paznokcie. Na jednym miała ma-

lutki sierp księżyca. – Razem z pizzą to dość, jak na jeden dzień.

Siedem: Billy Billy otworzył szeroko drzwi do mieszkania i wyskoczył na korytarz prosto przed Rayleen i Grace. – Dlaczego nie powiedziałaś mi, że Grace dziś nie przyjdzie?! – ryknął. – Bardzo się niepokoiłem. Spędziłem okropne popołudnie. Myślałem, że coś jej się stało. Mam poobgryzane paznokcie do żywego mięsa. Wszystkie. Zobaczcie. Ale ich nie pokazał. Rayleen stała przez chwilę z otwartymi ustami, po czym spojrzała na Grace. – Nie powiedziałaś mu, Grace? A obiecałaś, że powiesz. Grace popatrzyła na Rayleen. – Ups – jęknęła. Billy mógł jedynie stać jak głupiec, czując, jak wyparowują z niego złość i gniew, bo nie można złościć się na dziecko w wieku Grace za to, że o czymś zapomniała. – Przepraszam – powiedziała Rayleen. – To moja wina. Ja za nią odpowiadam i nie powinnam zwalać wszystkiego na Grace. Następnym razem uprzedzę cię, jeśli zmienimy plany. – Ja też przepraszam, Billy – wtrąciła Grace. – Nie chciałam, żebyś obgryzł sobie paznokcie. Billy westchnął głęboko, starając się zapomnieć o przeżytym strachu. – A czy będę miała dziś lekcję tańca? – spytała Grace. – O, nie. Nie dzisiaj. To było zbyt wyczerpujące popołudnie. Nie mógłbym… O, mój Boże! Jak ty wyglądasz? Twoje włosy! – Podobają ci się? – Czy mi się podobają? Jesteś inną kobietą. To znaczy dziewczynką. Wyglądasz zupełnie inaczej. Bardzo stylowo. Jestem pod ogromnym wrażeniem. – Spójrz na paznokcie. Wyciągnęła z dumą dłonie, żeby Billy mógł zobaczyć. – Nadzwyczajne – stwierdził. – Absolutnie nadzwyczajne. Jesteś zupełnie odmieniona. Grace uśmiechnęła się do niego. Nagle czar prysł niczym bańka mydlana i Billy oprzytomniał. – O, Boże, wyszedłem na korytarz – powiedział i schował się do mieszkania. – Tak, i masz na sobie piżamę – zauważyła Grace. Zamknął drzwi, pozostawiając jedynie szparę. – Myślałyśmy, że wiesz – dodała Grace. – Jeszcze raz przepraszam za wczoraj – powiedziała Grace do Billy’ego. Stała w jego kuchni – bo nie było gdzie usiąść – opierała się plecami o zmywarkę i usiłowała włożyć specjalne buty do stepowania na trzy pary skarpetek tak, by skarpetki się nie zmarszczyły. – Nie musisz ciągle za to przepraszać. – Ale twoje biedne paznokcie. Są takie smutne. – Nie patrz na moje biedne paznokcie – odpowiedział Billy, wsuwając ręce w kieszenie starego szlafroka. Czuł ból, bo palce wciąż miał poranione. – Dlaczego mam nie patrzeć? – Bo są smutne. – To wszystko moja wina – stwierdziła. Udało jej się wreszcie włożyć jeden but.

– Posłuchaj, mała. To nie twoja wina, że jestem czubkiem, który nie potrafi zapanować nad zdenerwowaniem. – Nie nazywaj tak siebie – powiedziała dziewczynka, marszcząc teatralnie brwi, jakby występowała przed kamerą. Moja krew, pomyślał Billy. – Nie lubię tego słowa. – Poza tym to był błąd – ciągnął Billy. – Ale dzięki Bogu należy już do przeszłości. – Myślałam, że lubisz swoją przeszłość. – Część tak, część nie. – Ale masz te wszystkie fotografie, które ci o niej przypominają. Postawiła obutą stopę na wyłożonej linoleum podłodze w kuchni. Stuk blaszek przeniknął przez wszystkie mury obronne Billy’ego i odnalazł czułe miejsce. Coś jak spotkanie byłego kochanka, który boleśnie go zranił, ale którego nie przestało się kochać. Jak wiele z życia poświęcił temu drobnemu, pojedynczemu dźwiękowi? – Wolę pamiętać dobre rzeczy, a zapomnieć o reszcie. – Tak się nie da – powiedziała Grace. – Co się nie da? Stuknęła całą stopą w podłogę, przypominając sobie ćwiczenie z pierwszej lekcji, po czym zabrała się za wkładanie drugiego buta. – To tak, jakby ktoś chciał czuć się tylko szczęśliwy, ale nie smutny – wyjaśniła. – To się nie uda. Albo coś czujesz, albo nie. Nie możesz wybierać, co chcesz czuć. Przynajmniej ja tak myślę. Billy nie odpowiedział. Stał oparty ramieniem o framugę drzwi i patrzył, jak Grace zmaga się z drugim butem, podziwiając jej skupienie. Uniosła wzrok zdziwiona. – Czemu zamilkłeś? – Dzieci w twoim wieku nie powinny mówić takich rzeczy. – Dlaczego? Bo to głupie? – Nie. Mądre. Zbyt mądre. – Nie ma rzeczy zbyt mądrej. No, udało się. Zawiązała drugi but, wyszła na środek kuchni i wykonała sekwencję kroków, którą Billy jej pokazał, ale kompletnie pomyliła ich kolejność. Zrobiła to jednak z wyczuciem, przynajmniej jeśli chodzi o dolną część ciała. Odgłos stepowania, chociaż daleki od doskonałości, spowodował ucisk w żołądku Billy’ego, wypełniając go wspomnieniami. Billy uświadomił sobie, że rzeczywiście nie można tych wspomnień podzielić na dwie grupy, na te, które chciał pamiętać i te, które chciał zapomnieć. Stanowiły całość. – Chwileczkę, chwileczkę – powiedział Billy, wracając do rzeczywistości. – Zapomniałaś o kilku rzeczach. – Bo wczoraj nie miałam lekcji. – Zostawmy na razie time stepa. – Ale chcę się go nauczyć. – Nauczysz się, obiecuję. Ale chcę, żebyś popracowała nad rękami. Pamiętasz, jak mówiłem, że chcę, abyś miała ręce? – Przecież mam – odpowiedziała, unosząc je w górę na dowód. – Pamiętasz, co to znaczy? Gdy mówię, że chcę, abyś miała ręce? – Zaraz… Nie, niestety, nie pamiętam. – Chodziło mi o to, że za bardzo skupiasz się na nogach i myślisz tylko o stopach. To zrozumiałe, bo time step polega na zapamiętaniu kolejności kroków A ty miałaś dopiero jedną

lekcję. Chcę jednak, żebyś przestała się koncentrować na stopach. – Przecież o to ci chodziło. – Nie. Nie chcę, żebyś właściwie stawiała kroki, usztywniając ciało niczym posąg. To nie jest irlandzki riverdance. Nie mam nic przeciwko riverdance, tylko nie o to tu chodzi. – Nie wiem, co to jest ten river. – No tak, mogłem się domyślić. Zajmijmy się twoimi stopami. Zróbmy serię ćwiczeń, a gdy złapiesz prosty rytm, będziesz mogła skupić się na torsie i rękach. – Co to jest tors? – Górna część ciała. – To mów tak od razu. – Koniec gadania. Nie utrudniaj pracy nauczycielowi. Zwłaszcza za taką cenę. A teraz postaw na podłodze prawą stopę. Grace postawiła prawą stopę z głośnym stuknięciem, po czym uniosła ją i spojrzała na Billy’ego z uśmiechem. – Ty nie postawiłaś stopy, ale tupnęłaś. – Kurczę – mruknęła, poważniejąc. – Zawsze mi się to myli. – Mówiłem ci, jak to zapamiętać. Pamiętasz? – Nie bardzo. – To jak naklejanie znaczka na list. – A tak. Teraz sobie przypominam. Gdy naklejasz znaczek, on zostaje na kopercie. Więc stawiam jednocześnie palce i piętę na podłodze i przenoszę ciężar na tę stopę. – Tak. Postaw prawą stopę, przenieś ciężar ciała na prawą nogę, podnieś lewą nogę, postaw na podłodze i przenieś ciężar ciała na lewą nogę. Powtórz. – To łatwe – stwierdziła Grace po trzeciej lub czwartej próbie. – Zbyt łatwe. – Dzięki temu będziesz mogła zająć się resztą ciała. – No tak. Rękami… – powiedziała, nie przerywając ćwiczenia. – Co mam z nimi robić? – Spytaj je. – To głupie. – Spróbuj, zanim powiesz, że to głupie. Grace podniosła ręce na wysokość talii i zaczęła przestępować rytmicznie z nogi na nogę. Billy uśmiechnął się w myślach. – Dobrze, że nikt oprócz nas nie mieszka na dole – zauważyła Grace. – Faktycznie – przyznał Billy. W tym właśnie momencie rozległo się pukanie do drzwi. Grace i Billy znieruchomieli i utkwili wzrok w drzwiach wejściowych. – Cholera – zaklął Billy pod nosem. – Dlaczego ludzie bez przerwy do mnie pukają? Od lat nikt do mnie nie pukał z wyjątkiem dostawców. Teraz nagle słyszę to codziennie. – To moja wina – powiedziała Grace zaskakująco cichym szeptem. – Nie. – Zaczęło się, gdy powiedziałeś, że zajmiesz się mną. – Fakt. Kto tam? – spytał, podnosząc głos. – Eileen Ferguson. Sąsiadka z dołu. Billy i Grace wymienili spojrzenia. – Czy ona wie, że tu jesteś? – Nie jestem pewna. Billy wziął głęboki oddech, podszedł do drzwi, otworzył zamki, ale nie spuścił łańcucha i uchylił drzwi, mając nadzieję, że tylko on słyszy bicie serca.

– Przepraszam – powiedział. – Za głośno? – Tak jakby. Usiłuję się zdrzemnąć, a to, co pan robi, brzmi, jakby jakiś zespół taneczny tupał w podłogę, mając puszki na nogach. – Przepraszam. Nie wiedziałem, że ktoś śpi o tej porze. Jeżeli dotarł do niej ten łagodny przytyk, to nie dała po sobie tego poznać. Źle wyglądała. Wiedział, że nie powinien nikogo osądzać, ale nie mógł tego tak po prostu wyeliminować. Osądzanie leżało w jego naturze. Oczywiście, on też pewnie okropnie wyglądał. Jednak z drugiej strony to nie on zapukał do drzwi sąsiada. Gdyby miał taki zamiar, najpierw by się trochę odświeżył. Ale o czym on myśli? Przecież i tak by nie wyszedł. To tylko takie teoretyczne rozważania. – Właśnie ja. Czy widział pan moją córkę? Grace? Zna pan Grace? – Wszyscy w tym domu znają Grace. – Wie pan, gdzie ona jest? – Wiem, że wszystko z nią w porządku. Rzuciła mu sceptyczne spojrzenie. – Skoro pan nie wie, gdzie ona jest, to skąd pan wie, że wszystko z nią w porządku? – Ponieważ ustaliliśmy pewien plan – wyjaśnił Billy, zastanawiając się, czy nie ujawnia zbyt wiele. – Grace jest w szkole, a potem ktoś po nią przychodzi, a potem ktoś się nią opiekuje, dopóki Rayleen nie wróci z pracy, a wtedy jest z Rayleen. Więc albo jest w szkole, albo z Felipe, albo ze mną, albo z Rayleen. – Ale gdyby była u pana, to by pan wiedział? – Tak – odparł Billy żartobliwym tonem, starając się zatuszować gafę. – Hmm… nie wiedziałam o tym planie. Myślałam, że zajmuje się nią tylko Rayleen. Ale to miłe. To dobre. Dla Grace. Tak myślę. No to jeżeli ją pan zobaczy, powie pan, żeby wróciła do domu? – Powiem. Jeżeli ją zobaczę, to powiem. – Dziękuję – powiedziała i odeszła korytarzem. Billy zamknął drzwi, po czym oparł się o nie i oddychał, starając się pozbyć nadmiaru stresu. W końcu przeszedł do kuchni. Grace nadal ćwiczyła kroki, ale bez podnoszenia stóp. Jedynie przenosiła ciężar ciała z jednej nogi na drugą, uginała kolana. I podnosiła ręce. – Dobra praca rąk – powiedział. – Dziękuję. Szkoda, że nie mogę tańczyć. Dlaczego się obudziła? Dotąd nic jej nie budziło, no może nie spałajakąś godzinę w ciągu dnia. I to musiało stać się właśnie teraz. – Chce, żebyś wróciła do domu. Grace westchnęła. – Okej. To nie powinno długo potrwać. Rozwiązała i zdjęła buty do stepowania, jakby żegnała starego przyjaciela. Wróciła po niecałych dwóch minutach. – Znowu śpi. Tym razem się nie obudzi. – Wolę nie ryzykować. – Moglibyśmy wyjść na dwór. – Ty mogłabyś wyjść na dwór. – No tak, zapomniałam. Może wyjdziemy na balkon. Twój balkon nie jest pod moim mieszkaniem. – Jest środek dnia. – No to co? Czekała na jego odpowiedź zaskakująco długo. Billy’ego zdumiała jej cierpliwość.

W końcu jednak poddała się. – Nie możesz wyjść nawet na balkon? – Powiedzmy, że tak zdecydowałem. – Ale widziałam cię tam raz czy dwa. – Ale za pierwszym razem było prawie ciemno. A za drugim zapadał zmierzch. I jeśli pamiętasz, czołgałem się na brzuchu. Grace znowu zamilkła na dłuższy czas. W końcu Billy zapragnął, żeby coś powiedziała. Wszystko jedno co, byleby się odezwała. Wreszcie nie wytrzymał i przerwał ciszę. – Nigdy nie twierdziłem, że jestem normalny – powiedział. – Chyba to prawda – odparła. – Zresztą nieważne, i tak cię lubię. No to może wyjdę na balkon, a ty tu zostaniesz i będziesz patrzył przez szybę. Jeżeli zrobię coś źle, otworzysz drzwi i mi powiesz. – Tak może być – odpowiedział Billy. Gdy Rayleen wróciła z pracy i przyszła po nią do Billy’ego, Grace ćwiczyła od godziny, z przerwą jedynie na minutę lub dwie. Miała czerwoną twarz i mokre od potu włosy, mimo to wciąż tańczyła. Nie tylko ćwiczyła ręce, ale wróciła również do nauki time stepa, powtarzając kroki wolno i we właściwej kolejności. Gdy już je zapamiętała i powtórzyła w normalnym tempie, udało jej się dołączyć pracę rąk. Mogłaby być tancerką, pomyślał Billy. Gdyby chciała i ćwiczyła i gdyby nie przeszkadzali jej chłopcy lub własne ego, lub świat, lub wszystko razem wzięte. Może gdyby życie było dla niej mniej okrutne. Już sama myśl sprawiła, że poczuł ból w splocie słonecznym. Nie potrafił jednak powiedzieć, czy ten ból oznacza, że jest z niej dumny, zazdrosny, czy się jej boi. Pewnie wszystko naraz. Gdy przyszła Rayleen, Grace pociągnęła ją na balkon i pokazała, czego się nauczyła. Rayleen stała obok Billy’ego, grając rolę widza. – Jestem pod wrażeniem – stwierdziła. – Wiesz, że ona uczy się także hiszpańskiego? – Bardzo dobrze. Sam chciałbym znać hiszpański. Przydaje się w Los Angeles. Chociaż pewnie bardziej ludziom, którzy wychodzą z domu. Rayleen spojrzała na niego, potem znowu na Grace, żeby dziewczynka nie zauważyła, że na nią nie patrzy. – Jestem ci winna przeprosiny – powiedziała do Billy’ego. – Nie mówiłam tego, ale miałam wątpliwości, czy mogę zostawić ją z tobą. – To chyba normalne – zauważył Billy. Popatrzyła na niego, unosząc brwi. – Tylko dlatego, że nie myślę normalnie, nie oznacza, że nie wiem, gdy ktoś myśli normalnie. Położyła mu dłoń na ramieniu. I znowu poczuł, że topnieje. Jednak tym razem nie mógł opaść na kolana, bo nie byłby w stanie tego ukryć. Starał się więc nie uginać kolan i stać prosto. Chwilę później Grace zakończyła występ szerokim gestem i ukłoniła się nisko. Rayleen cofnęła rękę, żeby zaklaskać, i Billy poczuł jednocześnie ulgę i rozczarowanie. Potem Grace wykonała na bis sekwencję kroków, udowadniając, że wie, czym różni się postawienie stopy od tupnięcia i umie stosować je naprzemiennie. – Jej mama tu była – powiedział Billy. – Nie przyznałem się, że Grace jest u mnie. Nie miałem pewności, czy powinna o tym wiedzieć. Rayleen odetchnęła głęboko kilka razy. – Tak – odpowiedziała, jakby podjęła decyzję. – Może wiedzieć i powinna. Grace dobrze

się tu czuje i niech ktoś spróbuje to zakwestionować. Jeśli ktoś ma z tym problem, niech przyjdzie do mnie. – Dzięki Bogu – stwierdził Billy. – Bo nie cierpię, gdy ludzie przychodzą do mnie.

Osiem: Grace Była siódma wieczorem, dwa lub trzy dni później, gdy Grace i Rayleen usłyszały, jak matka dziewczynki woła ją z sutereny. – Grace, gdzie jesteś? – krzyknęła, jakby już była wściekła, że nie może znaleźć córki, chociaż dopiero zaczęła szukać. – Lepiej idź i powiedz jej, gdzie jesteś – poradziła Rayleen. – Ale krokiety zrobią się zimne. – Powiesz jej, gdzie jesteś, a potem wrócisz i zjesz krokiety. – Trudno będzie mi iść. – Musisz tylko uważać, żeby nie pogubić wacików. I nie zaciskaj palców. Bez względu na wszystko. W ten sposób nie rozmażesz lakieru. – Myślałam, że te waciki są po to, żeby nie zaciskać palców. – Postaraj się jeszcze mocniej je rozszerzyć. – Dobrze, spróbuję. Grace zsunęła się z drewnianego krzesła i pokuśtykała do drzwi, trzymając po krokiecie w każdej ręce. Musiała zjeść jeden, żeby otworzyć drzwi. Jednak palce pozostały tłuste, wpadła więc na pomysł, by użyć brzegu bluzki. W tym czasie mama zawołała ją po raz drugi, wyraźnie rozgniewana. Zanim Grace dotarła do miejsca, z którego mama mogła ją zobaczyć, musiała pogryźć krokieta, co utrudniało rozmowę. – Jesteś wreszcie – powiedziała mama. – Natychmiast wracaj do domu. Mama miała skołtunione włosy, jak całkiem niedawno Grace, i cienie pod oczami. Wyglądała źle. Oczywiście Grace tego nie powiedziała. Nie zrobiłaby tego, nawet gdyby mogła mówić. Pewnych rzeczy po prostu się nie mówi. – Nie mogę – odpowiedziała, co zabrzmiało jak nieartykułowany dźwięk złożony z samogłosek. – Co powiedziałaś? Grace wskazała na usta zapchane krokietem, prosząc bez słów, żeby mama zaczekała, aż przełknie to, co miała w buzi. – Co ty jesz? – spytała mama, nie rozumiejąc pantomimy córki, a może udając, że nie rozumie. Grace wskazała na usta i jadła dalej. – Krokieta – wyjaśniła w końcu. – To nie jest niezdrowe jedzenie. – Chodź do domu. – Nie mogę. Jem krokiety. I robię sobie pedykur. – Pedikiur. Kto ci dał krokieta i robi pedikiur? – Rayleen. No wiesz, moja opiekunka. – Aha, Rayleen. Wie, że nie zapłacę jej za opiekę nad tobą? – Nie wiem. Chyba tak. Spytam. Muszę już iść. – Ale ja chcę, żebyś wróciła do domu. Nie wiem, gdzie ty chodzisz. Grace oparła ręce na biodrach, trzymając w jednej krokieta. – Mamo, przez całe dnie nie wiedziałaś, gdzie jestem i aż do dziś nawet o tym nie pomyślałaś. Nie wiem, dlaczego muszę zrezygnować z krokietów i pedikiuru, bo ty w końcu się obudziłaś i zaczęłaś się zastanawiać, gdzie jestem.

– Wczoraj też pytałam, gdzie jesteś. – Tak, ale potem zasnęłaś, zanim zdążyłam ci powiedzieć. To były odważne słowa i Grace o tym wiedziała. Wypłynęły z miejsca, w którym rodzi się gniew i złe uczucia. W tych słowach kryły się krytyka i uraza. Czekała na reakcję matki. Była pewna, że tak jak dawniej się zdenerwuje. – Dobrze – odpowiedziała mama. – Ale jak skończysz jeść i… i będziesz gotowa, wracaj do domu. – Okej – odrzekła Grace, wpychając drugiego krokieta do ust. Potem wróciła do mieszkania Rayleen i usiadła na krześle, byjej opiekunka mogła skończyć malowanie paznokci. (Chociaż zostało jedynie sprawdzenie, czy lakier wysechł i wyjęcie wacików spomiędzy palców.) – Myślisz, że byłam zbyt niegrzeczna dla mamy? – spytała, gdy przełknęła krokieta. – Nie – odpowiedziała Rayleen. – Nie byłaś. Zachowałaś się, jak trzeba. Byłaś wystarczająco niegrzeczna. Grace zbiegła na bosaka, z butami w ręku, po schodach do sutereny, ciesząc się, że spędzi trochę czasu z mamą. Nacisnęła klamkę, ale drzwi były zamknięte. Zapukała głośno. – To ja, mamo! – zawołała. – Wpuść mnie. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich pani Ferguson. Na widok córki szczęka jej opadła ze zdziwienia. – O, mój Boże! – wyszeptała. – Grace Eileen Ferguson, co zrobiłaś z włosami? Obcięłaś je nożyczkami? Grace chciała odpowiedzieć, lecz nie zdążyła. Mama chwyciła ją za brodę i obróciła najpierw w jedną, potem w drugą stronę, by dokładnie obejrzeć fryzurę. – Nie. To jest profesjonalne strzyżenie. Bardzo drogie. Kto cię strzygł? – Bella – wyjaśniła Grace, wyrywając brodę z uchwytu matki. – Kto to jest Bella? – Koleżanka Rayleen z salonu, w którym ona pracuje. Dlaczego pytasz? Nie podoba ci się? Innym się podoba. Mama Grace nie odpowiedziała. Wzięła córkę za rękę i poprowadziła schodami na górę. – Przecież już mnie widziałaś – wtrąciła Grace, gdy szły korytarzem. – Widziałaś, jak jadłam krokiety i miałam watę między palcami. Czemu wtedy nic nie powiedziałaś? – Nie zauważyłam tego. – Przecież stałam przed tobą. – Ale byłaś daleko. Myślałam, że zebrałaś włosy w kucyk, czy coś w tym rodzaju. – Nie podoba ci się? Innym się podoba. Zatrzymały się przed drzwiami mieszkania Rayleen. Mama Grace zastukała w nie tak mocno, jak ktoś, kto zamierza je wyważyć, podobnie, jak robi to policja w telewizji. Grace zauważyła kątem oka, że drzwi do mieszkania Billy’ego się uchylają i w szczelinie pojawia sięjego oko. Zamachała do byłego tancerza, lecz on położył palec na ustach. Grace zrozumiała, co to oznacza, i udała, że go nie widzi. Rayleen otworzyła drzwi i gdy zobaczyła, kto stoi za progiem, oparła ręce na biodrach, jakby szykowała się do walki, tylko bez użycia pięści. – Czy to nie zaszło za daleko? – spytała mama Grace, wyraźnie wkurzona. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz? – Nie? Doceniam, że opiekujesz się Grace. Naprawdę. Zwłaszcza, że ci nie płacę. Wiesz, że ci nie zapłacę, prawda? Rayleen nie odpowiedziała. Stała jak przymurowana i Grace domyśliła się, że cokolwiek

teraz powie, będzie starannie przemyślane. – To trochę dziwne. Tego już za wiele. Bo ona nadal jest moją córką. Nie twoją, rozumiesz? Robię sobie drzemkę, a gdy się budzę, ty zmieniasz jej wygląd. Zapadła długa, lodowata cisza. Grace wiedziała, że gdy Rayleen jest wściekła, przestaje się odzywać. – Grace obcięła włosy trzy dni temu – przemówiła wreszcie. – Cholernie długa ta drzemka. Cisza, jaka zapadła, sprawiła, że Grace włosy stanęły na karku. – No dobrze. Jestem wdzięczna. Wdzięczna za… wszystko. Ale ty nagle postanowiłaś, że Grace powinna ściąć włosy, jakbyś to ty miała prawo o tym decydować… W tym momencie Rayleen jej przerwała. – Uważasz, że tak było? Grace, powiedz mamie, jak było. – No dobrze – odrzekła Grace. – Było tak, mamo. Szczotka do włosów leżała na szafie i nie mogłam do niej sięgnąć, a nie wspięłabym się tam po tym, co się stało ostatnim razem. Pamiętasz, prawda? Więc włosy tak mi się splątały, że Rayleen musiała zaprowadzić mnie do fryzjera i poprosić jej koleżankę Bellę, by spróbowałaje rozczesać. Ale Bella powiedziała, że tak się splątały, że przy rozczesywaniu bolałoby jak diabli i wyrwałaby mi mnóstwo włosów. Więc powiedziały, że to zależy ode mnie i spytały, co bym chciała, a wiesz, jak ja nie cierpię kołtunów, bo strasznie ciągną przy rozczesywaniu, tylko te były sto razy gorsze, więc powiedziałam, żebyje ściąć. Podoba ci się? Innym się podoba. Grace długo czekała na odpowiedź mamy. I gdy tak czekała, zauważyła, że mama robi się coraz mniejsza, nie dosłownie, ale tak, jakby zajmowała coraz mniej miejsca w korytarzu. Bo tak naprawdę malała wściekła część jej duszy, a nie ciała. – Właściwie to ładnie ci w tej fryzurze – powiedziała mama, a potem zaczęła płakać. Grace widziała tylko dwa lub trzy razy, jak mama płacze, więc to było trochę przykre. – Przepraszam – powiedziała mama do Rayleen przez łzy, które płynęły coraz większym strumieniem. Potem wzięła Grace za rękę i poprowadziła ją korytarzem. Grace pomachała Billy’emu na pożegnanie, a on odmachał. Mama poprowadziła ją schodami w dół do ich mieszkania i przez cały ten czas przepraszała. Przynajmniej spędzę wieczór z mamą, pomyślała Grace, nawet jeżeli płacze i przeprasza. Ale myliła się. Niewiele czasu spędziła z mamą. Niecałą godzinę później znowu stała przed drzwiami mieszkania Rayleen. Zapukała w nie delikatnie, żeby nie wyglądało, że to ktoś wściekły. Rayleen otworzyła drzwi, jakby spodziewała się kogoś wysokiego i dopiero gdy spojrzała w dół, zobaczyła Grace. – Mogę wejść? – spytała Grace. – Oczywiście. Wszystko w porządku? – Chyba tak. Mogę zostać u ciebie na noc? – Jeżeli mama się zgadza. Co się stało z twoją mamą? – Znowu jest nawalona. – Och – mruknęła Rayleen. – Przykro mi. Pewnie, że możesz zostać na noc. Chwilę później Rayleen wyciągnęła koc, żeby zrobić Grace posłanie na kanapie. – Ciekawe, że powiedziałaś o mamie, że jest nawalona. Przedtem mówiłaś, że śpi. – Tak. Ale mam tego dość – odparła Grace. – Jest nawalona i już.

Dziewięć: Billy Nie wyglądasz na szczęśliwą – stwierdził Billy, jak tylko przekroczyła próg jego mieszkania. O jej złym nastroju świadczył fakt, że nie poszła prosto do miejsca, gdzie stały buty do stepowania. Złożyła tylko swoją małą, smutną parasolkę i klapnęła na kanapę. – Och – mruknęła. – Co jest? – Nic. – Grace Ferguson, nigdy nie przypuszczałem, że jesteś kłamczuchą. – Nie jestem kłamczuchą. Brzydko tak mówić. Dlaczego ty… No, dobrze. Może i o coś chodzi. – Opowiedz mi o tym – poprosił. W głębi duszy był wdzięczny za ten zwrot akcji. Spodziewał się, że Grace wpadnie do niego, gotowa do lekcji tańca i zmusi go, by przekazał złe wieści, bo jedynie on sam i jego nerwice ostudziłyby ten dziecięcy zapał. Padał deszcz i w tym tkwił problem. Billy wolałby, żeby tańczyła gdziekolwiek, byle nie na balkonie. Na odkrytym balkonie. Może przy odrobinie szczęścia nie dojdzie do tego. Grace westchnęła dramatycznie. – Chodzi o to, co powiedział pan Lafferty. Billy poczuł, jak opuszcza go porcja dziennego spokoju. – Co ten okropny człowiek ci powiedział? Kiedy go spotkałaś? – Przed chwilą. Na korytarzu. Wchodziłam do domu z Felipe, który uczył mnie, jak są drzwi po hiszpańsku. Puerta, gdybyś nie wiedział. Ja nie wiedziałam, więc może ty też nie wiesz. Nie wiem, na ile znasz hiszpański… – Grace – przerwał jej Billy. – Do rzeczy. – A tak. Pan Lafferty był na korytarzu. Popatrzył na mnie, potem na Felipe, pokręcił głową i powiedział, że w ten sposób stwarzamy mojej mamie dogodne warunki. – Dziwi mnie, że zrozumiałaś, o co mu chodziło – stwierdził Billy. – Z początku nie. Ale on nie przestawał mówić i nagle zrozumiałam, co miał na myśli. Powiedział, że zna wielu ludzi, którzy mają problemy z alkoholem i narkotykami, ale rzadko udaje im się z tym zerwać, ale jeżeli już, to tylko dlatego, że zostali do tego zmuszeni. Na przykład, gdyby mieli stracić coś cennego. Powiedział, że nawet dom albo samochód to zbyt mało, bo niektórzy mogą żyć pod mostem i nie muszą się starać wyjść z nałogu. Powiedział, że to się dzieje tylko wtedy, gdy mogą stracić żonę lub męża, albo dzieci. Powiedział, że gdyby opieka społeczna mnie zabrała, mama miałaby powód, żeby wziąć się za siebie. A teraz nie ma takiego powodu. Powiedział, że ty, Rayleen i Felipe zdejmujecie z niej odpowiedzialność, więc nie musi się starać, czy choćby próbować coś z tym zrobić. Więc to chyba znaczy stwarzanie dogodnych warunków. – Tak, masz rację – przyznał Billy, czując, że i jemu udziela się zły nastrój. – Ale on nie ma racji, prawda? Billy nie odpowiedział. – To dupek, sam to mówiłeś. – Nie w tych słowach – odrzekł Billy.

– Ale go nie lubisz. – Ani trochę. – Więc on nie ma racji, tak? Billy utkwił wzrok w dywanie i nie odpowiedział. – No dobra, nieważne – stwierdziła Grace. – Wróćmy do tańca. To mi dobrze zrobi. – A tak, lekcja tańca. Przygotuj się na złe wieści. Wolałbym, żebyś nie tańczyła w kuchni. – Dlaczego? To przez mamę? – Tak, przez mamę. Nie lubię, gdy ludzie pukają do moich drzwi i krzyczą na mnie. – Przecież ona nie krzyczała. – Ale następnym razem będzie. Bo następnym razem przypomni sobie, że grzecznie już mnie prosiła. – Ale ona zawsze śpi w tym czasie – powiedziała Grace jękliwym głosem. – Prawie zawsze. Nie ma sposobu, aby dowiedzieć się, kiedy trafimy na wyjątek od reguły. Aja, szczerze mówiąc, nie nadaję się do życia w takiej niepewności. Grace westchnęła. Billy’ego zaskoczyła jej reakcja. Zrozumiał, co ona oznacza. Zdążyła go już dość dobrze poznać. Na tyle, by wiedzieć, że nie ma sensu się sprzeciwiać, gdy w grę wchodzą jego uprzedzenia. Siedzieli na kanapie przez dłuższy czas. Nie odzywając się do siebie. Trwało to dziesięć minut. Może dłużej. Siedzieli i wpatrywali się w ścianę deszczu. – Ten dzień jest do dupy – oznajmiła Grace, po czym zatkała sobie usta dłonią. – To nie jest takie złe słowo – powiedział Billy. – W porównaniu z innymi. – Nie o to chodzi, lecz o to, że narzekam. – No i co z tego? Wszyscy narzekają. – Rayleen mówi, że ja nigdy nie narzekam i że to jedna z rzeczy, które we mnie lubi. Znowu zamilkli i gapili się na deszcz. – Twój sekret będzie u mnie bezpieczny – zapewnił ją Billy. – Dzięki. Może potańczę na dywanie. Lepsze to niż nic. – Okej, wkładaj buty. Tym razem nie patrzył, jak przystępuje do procesu dopasowania do swojej stopy jego starych butów do stepowania. Zbyt go zajmował własny zły nastrój. Zanim się zorientował, mocno uderzyła stopą o dywan, przesunęła po nim czubkiem buta i wylądowała na pupie. – Auć – jęknęła. – Ostrożnie – powiedział Billy obojętnym tonem. – Dywan jest śliski. – Rychło w czas mi powiedziałeś – mruknęła, wstając. Wykonała na próbę dwa uderzenia palcami, opierając ciężar ciała na drugiej nodze. – Do dupy takie tańczenie – stwierdziła. – Ojejku. Znowu narzekam. – Jeszcze raz to zrobisz, a powiem Rayleen. Grace skrzywiła się. – Naprawdę? – Nie, żartowałem. – Och, nie żartuj. Nie jestem w nastroju. Ten dywan nie nadaje się do stepowania. Jest za śliski. I brakuje mi stukania. – Mnie też – odpowiedział Billy. – Tylko mnie tego brakowało jeszcze, zanim się urodziłaś. Wróciła na kanapę i zapatrzyła się w deszcz za oknem.

– Podobno ma padać przez cały tydzień – oznajmiła. – Jest jedno wyjście. Tylko nie wiem, jak to zrealizujemy. – Jakie? – Łatwo jest zrobić kawałek podłogi do stepowania. Potrzebny byłby do tego kawałek sklejki. Jakieś pół metra kwadratowego. Moglibyśmy położyć ją w salonie na dywanie, który tłumiłby stukanie. Nie brzmiałoby tak ostro, zanim przeszłoby na podłogę. Gdybyśmy mieli taką sklejkę, byłoby wspaniale. Ale to tylko takie gadanie. Równie dobrze można by powiedzieć, że wystarczy wytyczyć autostradę przez mój salon. Nic prostszego, prawda? Ja nie wychodzę. A ty nie pójdziesz sama do sklepu drzewnego. – Mogłabym poprosić Felipe. – Czy on ma samochód? – Chyba nie. Ale może pójść pieszo lub pojechać autobusem. – To byłaby spora deska. – Spytam go – powiedziała, zrywając się z kanapy. – Może jeszcze nie wyszedł do pracy. – Buty – przypomniał jej Billy. – Moje buty. Grace spojrzała w dół, zawiedziona. – Ale muszę się spieszyć. Zapadła pełna napięcia cisza. – No dobrze – powiedział wreszcie. – Ale się pospiesz. Z chwilą, gdy posłyszał stukanie na korytarzu, poczuł ogromną tęsknotę. Jakby zabrano mu psa lub dziecko. Oczywiście, gdyby je miał. Przez kilka minut wpatrywał się w padający deszcz, starając się oddychać głęboko i zapanować nad wzbierającym w piersi strachem. Jakiś czas później Grace wślizgnęła się do salonu. Dosłownie. Weszła przez drzwi, poślizgnęła się na dywanie i znowu wylądowała na pupie. – Mam tego dość – stwierdziła, siedząc na podłodze. – Może lepiej będzie zdjąć buty. Grace westchnęła i zaczęła rozwiązywać sznurowadła. – Felipe powiedział, że nie może. Ze do najbliższego sklepu drzewnego jest bardzo daleko. Wie to, bo kiedyś pracował na budowie. I nie da rady zanieść czegoś tak dużego do domu. Autobusem też się nie da. Powiedział, że pan Lafferty ma furgonetkę, ale on nie rozmawia z panem Laffertym, co mogę zrozumieć, bo pan Lafferty nie jest dla niego zbyt miły. Felipe mówi, że to dlatego, że on jest z Meksyku. Myślisz, że to dlatego, że Felipe jest z Meksyku? – Pewnie tak. – To nie jest dobry powód. – Zgadzam się. Usiadła obok niego na kanapie z butami w ręku, po czym postawiła je delikatnie na siedzeniu między nimi. Jakby to było dziecko lub pies. – Więc powiedział, że nie poprosi pana Lafferty’ego. Ale ja mogę go poprosić. – Czy Rayleen ma samochód? – Ma. – To dobrze. – Ale się popsuł, a ona nie ma pieniędzy na naprawę. – To źle. – No i co ja mam zrobić? – Myślę, że powinnaś zaczekać i porozmawiać z Rayleen, zanim cokolwiek zrobisz. A już na pewno, zanim pójdziesz do pana Lafferty’ego. – Okej – odpowiedziała Grace.

Przez kilka minut wpatrywali się w padający deszcz. – Nudno tak siedzieć – stwierdziła Grace. – Zgadzam się z tobą. – Co robisz, gdy mnie nie ma? – Przeważnie to samo. – To zagrajmy w grę – zaproponowała Grace. – Nie wiem, czy mam dość siły. – To może być gra w słowa. No wiesz, jak prawda czy fałsz. – No nie wiem – odpowiedział. – To brzmi niebezpiecznie. – To tylko słowa. Jak słowa mogą być niebezpieczne? – Musisz się jeszcze dużo nauczyć o świecie, mała. Nic nie jest bardziej groźne od słów. – To głupie. A broń? Broń może zabić. – Tylko ciało – odparł Billy. – Ale nie duszę. Za to słowa mogą zabić duszę. – No to możemy nie używać takich słów. No wiesz, tych niebezpiecznych. – A które masz na myśli? – Kiedyś miałam przyjaciółkę. Mam parę koleżanek, ale nie spotykam się z nimi po szkole. No więc moja przyjaciółka miała na imię Janelle, ale gdy byłyśmy w pierwszej klasie, przeprowadziła się z rodzicami do San Antonio. To w Teksasie. – Podobno – wtrącił Billy. – Grałyśmy w tę grę, gdy ona u mnie nocowała albo ja u niej. Wtedy mama uczestniczyła w programie terapeutycznym i była czysta, i dom był czysty, i było co jeść, i tak dalej, i miałyśmy znajomych. Więc kładłyśmy się do łóżka i zakrywałyśmy cię kołdrą. Robiłyśmy sobie z kołdry taki namiot. – Tego nie będziemy robić – wtrącił Billy. – Wiem. Nie przerywaj. – Przepraszam. – Więc grałyśmy w dwa pytania. Czego chciałabyś najbardziej na świecie? I czego nie chciałabyś najbardziej na świecie? Na przykład czego najbardziej się boisz, co jest dla ciebie najgorsze? Billy chciał odmówić, ale uznał to za zbyt kłopotliwe. – Ty pierwsza – zaproponował. – Okej. Najbardziej na świecie chcę, żeby mama przestała brać. A najbardziej przeraża mnie to, co powiedział pan Laf-ferty o tym, że ludziom rzadko się to udaje. Bo to oznacza, że może mamie nigdy się nie polepszy. Zapadła cisza. Deszcz padał jeszcze mocniej, jeżeli to w ogóle możliwe. Jak woda spływająca z rynny wartkim strumieniem. Nawet kropli nie było widać. – Szybko skończyłaś – stwierdził Billy. – Teraz twoja kolej. – Wiem. Dlatego zaprotestowałem. No dobrze. Czego najbardziej chcę? Niczego. W tym właśnie problem. To, na czym mi zależało, jest poza mną i niczego więcej nie pragnę. I to właśnie mnie przeraża. Żadnej przyszłości. Żadnych pragnień. Tak nie można żyć, oto, co ci powiem, mała. Patrzyli na deszcz. – Ta gra miała sprawić, żebyś poczuł się lepiej – powiedziała Grace. – Nie mów, że cię nie ostrzegałem. – Ten dzień jest do dupy. – Nie bardziej niż inne, jeśli ktoś pyta.

– No to następnym razem nie zapytam – stwierdziła Grace. Do powrotu Rayleen z pracy pozostało jeszcze trochę czasu, tymczasem usłyszał jej pukanie do drzwi. Zawsze pukała tak samo. Cztery krótkie stuknięcia. Raz, dwa, trzy, pauza, cztery Gdybyje powtórzyć, można by do nich tańczyć, bo miały swój rytm. Najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że Billy nie musiał jej mówić, że to specjalne pukanie dobrze na niego wpływa. Bardzo nie lubił zmian. Na szczęście domyśliła się tego. Przechylił głowę w stronę siedzącej nieruchomo Grace. – Zamknęłaś drzwi? – Nie, zapomniałam. Poślizgnęłam się, upadłam, a potem musiałam zdjąć buty i zapomniałam. To logiczne, pomyślał Billy. Dziwne było tylko to, że on też zapomniał. – Otwarte! – zawołał. – Wejdź. Drzwi otworzyły się i Rayleen obrzuciła ich pytającym spojrzeniem. – Co, u licha, wam się stało? – spytała. Billy westchnął. – Każdy ma swoje gorsze dni – odpowiedział. – Rayleen – odezwała się Grace. – Czy mogłabym pójść do pana Lafferty’ego i spytać, czy poszedłby do sklepu drzewnego? Wiem, że go nie lubisz i wiem, że nie chcesz, żebym się do niego zbliżała, ale to tylko ten jeden raz. Żebyśmy mogli dostać duży kawałek sklejki. Mogę go spytać? – Do czego ta sklejka? – Żebym mogła na niej stepować. Położylibyśmy ją na dywanie. Stukanie nie obudziłoby mamy i nie przyszłaby tu i nie krzyczała na Billy’ego. – No nie wiem, Grace. To wredny facet. Zdziwiłabym się, gdyby ci pomógł. – Ale mogę spytać. – Pewnie. Możesz spytać. Grace wybiegła z mieszkania w samych skarpetkach. Billy popatrzył na Rayleen, która uważnie mu się przyglądała. Poklepał kanapę, a ona podeszła i usiadła obok niego. – Mam pytanie – powiedział. – Czy my stwarzamy mamie Grace dogodne warunki, opiekując się jej córką? – Hmm… Nie przyszło mi to do głowy – odparła Rayleen. – To źle. Miałem nadzieję, że powiesz nie. Chodzi o to, że ona nic nie robi, tylko śpi dwadzieścia trzy godziny na dobę, a chyba nie byłaby w stanie tak się zachowywać bez naszej pomocy. – Albo i tak by to robiła, a Grace płaciłaby za to. – Ale teraz może to robić bez poczucia winy i bez żadnych konsekwencji. – Skąd ci to przyszło do głowy? – Lafferty powiedział to małej. – Lafferty! To wszystko wyjaśnia. Niech go cholera. Nienawidzę go. Może powinnam zawrócić Grace z drogi. – Za późno. Już pewnie z nim rozmawia. Rayleen westchnęła, odchyliła się na oparcie kanapy i zapatrzyła w okno balkonowe. Co jest w deszczu, że ludzie ciągle się w niego wpatrują? – Pewnie zaraz wróci – stwierdziła Rayleen. Zapadła długa cisza, w czasie której Billy’emu nie przychodził do głowy żaden komentarz na temat deszczu. Co jeszcze można było powiedzieć o deszczu? Po prostu był.

– Okej, powiem uczciwie: może masz rację – odezwała się Rayleen. – Sama nie wiem. Chyba będę musiała się nad tym zastanowić. – Nie cierpisz, kiedy taki facet ma rację? – To prawda, ale to rzadkie przypadki.

Dziesięć: Grace Grace stała przed drzwiami mieszkania pana Lafferty’ego, balansując na jednej nodze i drapiąc się w podbicie drugiej przez trzy warstwy skarpet. Włożyła najpierw wełniane, bo one najbardziej się marszczyły przy wkładaniu butów do stepowania. Ale od środka okropnie swędziały. Drzwi się otworzyły i pan Lafferty popatrzył ponad jej głową, marszcząc brwi, po czym spojrzał w dół i zmarszczki zniknęły. Grace wydało się dziwne to, że marszczy się na widok kogoś wysokiego i tylko ona tego nie wywołuje. – A, to ty – powiedział, jakby nie miał nic przeciwko temu, że to ona. – Tak, to ja, panie Lafferty Przyszłam prosić pana o przysługę. – Wszystko w porządku? Masz jakiś kłopot? – Nie. Tylko chodzi o to, że nikt w całym domu prócz pana nie ma samochodu na chodzie… – Podwieźć cię gdzieś? Dokąd chcesz jechać? – Zaraz panu wytłumaczę – odparła, usiłując ukryć frustrację. Gdyby to był Billy lub Rayleen, nie starałaby się tego ukrywać. Po prostu powiedziałaby, o co jej chodzi. Ale to był pan Lafferty, a z nim trzeba ostrożnie. – Przepraszam – odpowiedział ku jej zaskoczeniu. – Potrzebuję kogoś, kto pojechałby do sklepu drzewnego i przywiózł duży kawałek deski. – Jakiej deski? – No, drewnianej. – Jak duży? – Billy powiedział pół metra. – To zbyt mało informacji. Pół metra w którą stronę? – Hmm – mruknęła Grace, bo tak mówiła Rayleen w podobnych sytuacjach. – Pójdę go zapytać. – Nie – chciała powiedzieć Grace, lecz wyszedł jej krzyk. – Nie. Proszę nie pukać do Billy’ego. On tego nie cierpi. Oczy pana Lafferty’ego zwęziły się. Nie wiedziała, co o tym myśleć, ale to chyba miało coś wspólnego ze spojrzeniem, jakie miał, zanim zobaczył, że to tylko ktoś niski puka do drzwi. Dlaczego nikt nie lubi pukania do drzwi? Jej by się podobało. To mogłaby być jakaś nowa osoba albo jakaś miła niespodzianka. Ciekawe, czy wyrośnie z tej otwartości, bo najwyraźniej wszyscy z niej wyrastali. – Może spróbujmy inaczej – zaproponował pan Lafferty. – Powiedz mi, do czego ci ta deska. – Do tańczenia. Bo uczę się stepowania. – Aha – mruknął pan Lafferty. Jakby to wiele wyjaśniało, zacytowała w myślach Billy’ego. – Więc potrzebna ci sklejka. Duży kawałek sklejki. – Tak! – wykrzyknęła Grace podekscytowana. – Powiedział sklejka i powiedział jakieś pół metra kwadratowego. – Oczywiście. Mogę to załatwić. – Tak? – Pewnie. – Ojejku. Jestem zaskoczona.

– Skoro myślałaś, że odmówię, to po co do mnie przyszłaś? – Nigdy nie zaszkodzi spytać. – Gdzie masz buty? – spytał z lekkim wyrzutem w głosie. – Zostawiłam je u Billy’ego. Miałam na nogach jego buty do stepowania. Muszę mieć własne buty do stepowania, bo Billy’ego mogę wkładać tylko u niego w mieszkaniu. Nie mogę ich zabierać do siebie. A powinnam ćwiczyć w domu i u Rayleen, bo za mało ćwiczę, a poza tym nie bardzo na mnie pasują, ale nie mam pieniędzy na takie buty. Billy i Rayleen też nie mają. Mama też nie ma, więc nie wiem, co zrobić, ale gdybym miała tę deskę, mogłabym trochę poćwiczyć. No wie pan. Tak w ogóle. – Dobrze – odpowiedział, jakby zakończył rozmowę. Grace chciała zapytać, kiedy pojedzie po tę deskę, ale uznała, że byłoby to niegrzeczne. Przecież się zgodził, co samo w sobie było zaskakujące, więc nie powinno się pytać o nic więcej. – Dziękuję – powiedziała. Potem pobiegła w kierunku schodów. Znalazła się na parterze w chwili, gdy Rayleen wychodziła od Billy’ego. – Zgodził się! – pisnęła, podbiegając do niej. – Naprawdę? – Tak. – A niech mnie. Kiedy przywiezie tę sklejkę? – Nie wiem. Nie spytałam. – A o co właściwie spytałaś? – Czy zgodziłby się pojechać. A on powiedział tak. Rayleen położyła dłoń na ramieniu Grace. Sprawiała wrażenie przygnębionej. Gdy wróciła z pracy, nie wyglądała na przygnębioną, ale teraz tak. Może zaraziła się od Billy’ego, pomyślała Grace. A Billy od niej. Może to wszystko jej wina. – Chodźmy do domu – powiedziała Rayleen. – Muszę pomyśleć, co zjemy na kolację. Klientka odwołała dziś wizytę, inna też nie przyszła, więc nie możemy sobie pozwolić na zamówienie czegoś na wynos. – Och, nic nie szkodzi – odparła Grace. – Nie wiem, co mamy do jedzenia. – A jak pan Lafferty wróci ze sklejką, będziemy mu miały czym zapłacić? – Nie mam pojęcia – odpowiedziała Rayleen. – Nie wiem, ile taka sklejka kosztuje. Ale Grace zauważyła, że jeszcze bardziej zmarkotniała. Gdy weszły do jej mieszkania, Rayleen otworzyła kredens i zajrzała do lodówki. – Mogą być albo płatki, albo jajka. – W porządku – powiedziała Grace, ale znowu pomyślała, że ten dzień jest gorszy od innych, chociaż Billy nie uważał, że jest gorszy. Potem przypomniała sobie o sklejce i uznała, że nie powinna tak myśleć, bo nie codziennie ktoś jedzie po coś do tańczenia dla ciebie. – Możemy zjeść jedno i drugie? – spytała. – Oczywiście. Czemu nie? Rayleen powiedziała to, jakby nie miała siły. Potem postawiła pudełko z płatkami i prawie pusty karton mleka przed Grace i zaczęła rozbijać jajka do miski. Wszystko to robiła zupełnie bez energii. Grace wsypała sobie dużą porcję płatków, bo było ich mnóstwo, całe pudełko, ale nalała sobie tylko trochę mleka, bo chciała zostawić część dla Rayleen. Tymczasem Rayleen podeszła do kuchenki i zerknęła na Grace przez ramię.

– Przydałoby się więcej mleka, prawda? – A ty? – Mnie wystarczy jajecznica. Ale dziękuję. To miłe z twojej strony. – Mogę skończyć mleko? Na pewno? – Na pewno – odpowiedziała Rayleen. Potem postawiła na stole dwa talerze z jajecznicą i usiadła. – Czy jest ketchup? – spytała Grace. Rayleen wstała i wyjęła z lodówki butelkę z ketchupem. – Dzięki – odpowiedziała Grace i zaczęła polewać nim jajecznicę. – Ojej, sporo tego ketchupu – stwierdziła Rayleen. Potem tylko jadły i nic nie mówiły. Piętnaście minut po tym, jak skończyły jeść i Rayleen wytarła naczynia i schowała do szafki, usłyszały pukanie do drzwi. Grace pobiegła otworzyć, lecz nikogo nie było. Wyszła na korytarz, wciąż mając na sobie trzy pary skarpet. Rozejrzała się na boki, ale zobaczyła tylko wielki kawałek sklejki. Naprawdę spory, bo wyższy od niej. Stał oparty o ścianę przy drzwiach do mieszkania Rayleen. Grace odwróciła się, chcąc pobiec i powiedzieć Rayleen, ale zderzyła się z nią w progu. – Co za tempo – stwierdziła Rayleen. – Ale sklejka nie może zapukać do drzwi – zauważyła Grace. – Nie sądzę, żeby sklejka zapukała, raczej pan Lafferty to zrobił i poszedł. – No tak, to ma sens. Co ja sobie myślałam? – Chyba w ogóle nie myślałaś. Wiesz, co to znaczy, prawda? Grace nie wiedziała. Ale z tonu głosu Rayleen wywnioskowała, że to nic dobrego. – Nie. Co takiego? – To znaczy, że on zrobił dla nas coś miłego. I teraz musimy pójść do niego i powiedzieć, że jesteśmy wdzięczne. – I już? – To aż nadto, jak dla mnie. – Chcesz, żebym poszła sama? – Nie. Ja pójdę. Przecież nie umrę od tego, że mu podziękuję. Poza tym trzeba mu zwrócić pieniądze. – A jeżeli okaże się, że będzie tego więcej, niż masz? – Nie ma co się martwić na zapas – oznajmiła Rayleen, po czym zamknęła drzwi do mieszkania, wzięła Grace za rękę i poszły razem na górę. Rayleen zapukała do drzwi pana Lafferty’ego. Otworzył z tym samym marsem na twarzy. Ale tym razem zobaczył Rayleen i dalej marszczył brwi. Oparł się o framugę, popatrzył na nią i nie wyglądał na szczęśliwego. – Przyszłyśmy panu podziękować – powiedziała uprzejmie Rayleen. – Podoba mi się pomysł z nauką stepowania – oznajmił pan Lafferty. – Przyda jej się trochę ruchu. Poza tym to dobre hobby. Zdrowe. Nie te bzdurne rzeczy, jakimi zajmują się teraz dzieci. To krok w dobrym kierunku. – To było bardzo miłe z pańskiej strony – odpowiedziała Rayleen. – I tak szybko. – Tak, bardzo szybko – dodała Grace. Pan Lafferty wpatrywał się w Rayleen przez chwilę i nadal nie wyglądał na szczęśliwego. – Potrafię być miły – stwierdził wreszcie. Rayleen odetchnęła głęboko, jakby musiała najpierw policzyć do dziesięciu. – Na to wygląda. Ile jestem panu winna?

– Gdybym chciał zwrotu pieniędzy, przykleiłbym karteczkę. I nie zostawiłbym sklejki pod ścianą. Zapukałbym i powiedział, ile jest mi pani winna. Sprawiał wrażenie niezadowolonego. Jakby miał jakiś problem, ale Grace nie mogła zrozumieć dlaczego, bo wszystko tak dobrze się układało. – Bardzo panu dziękuję – powiedziała Rayleen na zakończenie. – Tak, bardzo panu dziękuję – wtrąciła Grace. Potem Rayleen wzięła ją za rękę i ruszyły korytarzem. Jednak zanim doszły do schodów, usłyszały głos pana Lafferty’ego. – Czy Grace mówiła pani o tym, co wy robicie? Czy powiedziała, że moim zdaniem jej mama w ten sposób nigdy nie zerwie z nałogiem? Rayleen przystanęła, a Grace szła dalej, lecz zatrzymało ją ramię Rayleen. Jej opiekunka popatrzyła na pana Lafferty’ego w milczeniu. – Tak, słyszałam o tym – odpowiedziała po chwili. – Czy okłamała ją pani i powiedziała, że się mylę? Zapadła cisza, która wprawiła Grace w zdenerwowanie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Rayleen zwleka z odpowiedzią. Zwykle tak nie mówiła. – Nie – odparła w końcu po długiej przerwie, a potem pociągnęła Grace w stronę schodów. Grace zapukała do drzwi mieszkania Billy’ego. – To ja, Grace – powiedziała szybko, żeby się nie zdenerwował. Otworzył drzwi. Szeroko. Bez łańcucha i w ogóle, bo to była tylko Grace. A właściwie ona i Rayleen, która stała za nią, ale Billy’emu to nie przeszkadzało. Przynajmniej w tych dniach. Oczy mu się rozszerzyły, gdy zobaczył sklejkę. – To o tym rozmawialiście. – Pomóż nam ją wnieść, dobrze? Oczy Billy’emu pociemniały i zrobiły się mniejsze. – Wiem, wiem – odparła Grace. – Chodzi o korytarz. Ale tylko na chwilę. To zajmie tylko minutę. Billy popatrzył na Rayleen. – Ja chwycę z tej strony – zaproponowała Rayleen. – Gdybyś wyszedł szybko i złapał ją z drugiej strony, po dwóch sekundach bylibyśmy w środku. Billy stał i oddychał gwałtownie. Jakby leżał pod kocem i nie mógł złapać tchu. Głośno policzył do trzech. – Dobrze – powiedział. – Raz. Dwa. Trzy. Na trzy wyskoczył na korytarz, chwycił sklejkę z drugiej strony i wbiegł do mieszkania tak szybko, że Rayleen ledwo za nim nadążyła i omal nie upadła. – Zamknij drzwi, Grace – powiedział, gdy znaleźli się w środku. Tak też zrobiła. – To mogę jeszcze dzisiaj potańczyć! – powiedziała, a właściwie wrzasnęła. – Och, nie wiem, mała. Jest strasznie późno. – Wcale nie jest późno. Dopiero wpół do siódmej. – Ale ty jesteś u mnie od wpół do czwartej do wpół do szóstej. – No to co? Dziś mogę zostać trochę dłużej. – Ale ja jestem przyzwyczajony, że od wpół do czwartej do wpół do szóstej. Patrzyli na siebie przez chwilę. Grace wiedziała, o co Billy’emu chodzi. Prosiła go, żeby zrobił coś innego, nowego, a on nie był w tym dobry, a gdy trafiasz na coś, w czym Billy nie jest dobry, żaden argument go nie przekona.

Grace popatrzyła na Billy’ego, a Billy na Grace, potem na Rayleen i znowu na Grace. – Och, mała – powiedział. – Nie miej takiej zawiedzionej miny. – Kiedy nie mogę się powstrzymać – odpowiedziała. – No, dobrze – rzekł. – Tańcz.

Jedenaście: Billy Billy spał. Głęboko, bez snów, bez szelestu piór, trzepotania skrzydeł. Nagle zerwał się z łóżka, dysząc ciężko, z mocno bijącym sercem, nie bardzo wiedząc, czy naprawdę słyszał strzał, czy to był tylko sen. – Ale my nie śniliśmy – powiedział głośno. Zwykle, gdy w nocy działo się coś niewytłumaczalnego, okazywało się, że to był tylko sen. Jednak kilka miesięcy temu ktoś naprawdę strzelał z przejeżdżającego samochodu. Dziesięć kul trafiło w okna mieszkania na parterze dwa domy dalej, ale na szczęście nikogo nie zabiły. Nikogo też nie zraniły. Wtedy Jake Lafferty obiegł cały dom, waląc do drzwi o drugiej w nocy i pytając, czy nikomu nic się nie stało. Ze strzelbą na ramieniu. Billy widział ją przez wizjer, ale nie otworzył drzwi. A ten strzał… ten strzał brzmiał głośniej niż te oddane z przejeżdżającego samochodu. – Może dlatego, że nam się śniło – powiedział Billy. Przecież Jake Lafferty nie biegał po korytarzu, więc to musiał być sen. Tylko że w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. – Tak nie puka Jake Lafferty – stwierdził głośno Billy. – To bardziej przypomina pukanie Rayleen Johnson. Zapalił światło w sypialni i spojrzał na zegarek. Minęła dopiero dwudziesta druga trzydzieści. – Billy, nic ci nie jest? – usłyszał głos Grace. Pospieszył do drzwi i otworzył je szeroko. Za progiem stała Rayleen z Grace na rękach. Dziewczynka wyglądała na senną i przestraszoną. Zresztą obie tak wyglądały, pewnie on też, ale z braku lustra – miał jedno – mógł się tylko domyślać. – Co to było? – spytała Rayleen. – Nic ci się nie stało? – Strzał z przejeżdżającego samochodu? – Nie wiem. Gdyby tak było, Lafferty już by ganiał ze swoją strzelbą. Billy uśmiechnął się wbrew sobie. – To wcale nie jest śmieszne – powiedziała Grace, obejmując Rayleen nogami w pasie i przytulając głowę do jej ramienia. – To straszne. – Przepraszam. Masz rację. Wejdziecie? – Nie – odparła Grace. – Musimy zajrzeć do mamy, Felipe, pana Lafferty’ego i pani Hinman i sprawdzić, czy nic im się nie stało. O patrzcie, jest Felipe. Billy spojrzał w głąb korytarza i zobaczył Felipe stojącego na ostatnim stopniu schodów Wjego oczach malowała się ulga, że widzi ich całych i zdrowych. – Felipe! – krzyknęła Grace głośniej niż to konieczne. – Sprawdzisz, czy z panem Laffertym i z panią Hinman wszystko w porządku? Felipe odwrócił się i wbiegł schodami na górę. – Chodźmy po klucz do twojego mieszkania – powiedziała Rayleen do dziewczynki. – Sprawdzimy, co z twoją mamą. – Ja pójdę – oznajmiła Grace, usiłując się wyswobodzić z objęć Rayleen. – W końcu to moja mama. Rayleen postawiła Grace na podłodze. Dziewczynka zaczęła przeskakiwać z jednej nogi

na drugą, bo było zimno, a ona miała bose stopy. – Naprawdę nie chcesz, żebym z tobą poszła? – spytała Rayleen. – Naprawdę. – Idź więc po klucz. Ale Grace ruszyła prosto do sutereny. Po dwóch krokach wyjęła klucz spod piżamy i pokazała, że wciąż ma go na szyi. Po chwili zeszła po schodach do mieszkania. – Kto by pomyślał, że ona śpi z kluczem – powiedziała Rayleen do Billy’ego, który wzruszył tylko ramionami i pokręcił głową. Wciąż stał w otwartych drzwiach, nie chcąc przejść przez próg – co było oczywiste – i nie bardzo spieszył się z zaproszeniem kogokolwiek do siebie o tej porze. Tak naprawdę jeszcze nie do końca się obudził. – Powinnam pójść z nią – stwierdziła Rayleen. – A jeżeli jej mama… – O, Boże – wszedł jej w słowo Billy. – Nie kończ. Nawet o tym nie myśl. – Przepraszam. – Co tam leży na podłodze? Billy wskazał na kopertę leżącą w otwartych drzwiach mieszkania Rayleen. Jej biel lśniła na zniszczonym, pociemniałym dywaniku. – Hmm – mruknęła. – Nie wiem. Nie zauważyłam jej. Poszła do mieszkania, podniosła ją i otworzyła, po czym wróciła do Billy’ego. W korytarzu było zbyt słabe światło, żeby przeczytać tekst na małej kwadratowej kartce umieszczonej wewnątrz koperty. Widać było jedynie, że jest kolorowa i tekst nie jest napisany odręcznie. Wyglądała raczej na jakąś reklamówkę. – Lepiej wejdź do środka – powiedział Billy, po czym zapalił wszystkie trzy lampy w salonie. W tym momencie pojawili się Felipe i Grace. – Nic jej się nie stało – zawołała Grace, wpadając do mieszkania. –Jest nawalona, nie mogłam jej dobudzić, ale nie zabita, bo warknęła na mnie, więc wszystko w porządku. Billy zobaczył, że Felipe przystanął w otwartych drzwiach. Dotąd widział go tylko przez okno. Natomiast Felipe pewnie w ogóle go nie widział. Mierzyli się teraz wzrokiem jak obcy sobie ludzie. – Mogę wejść? – spytał Felipe. – Eee… Tak. Proszę. Felipe przekroczył próg i zatrzymał się. – Z panią Hinman wszystko w porządku – oznajmił. – Tylko trochę się przestraszyła. Lafferty nawet nie podszedł do drzwi. Pewnie dlatego, że powiedziałem, że to ja. – Ale odezwał się? – spytała Rayleen. – Powiedział, że wszystko w porządku? – Nie. Może go nie ma, a może po prostu udał, że mnie nie słyszy. – Co to jest? – spytała Grace, wskazując na kopertę w rękach Rayleen. Strach i zamieszanie sprawiły, że mówiła podniesionym głosem. – To bon podarunkowy – wyjaśniła Rayleen, jakby dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. – Bon na siedemdziesiąt pięć dolarów do sklepu o nazwie „Świat tańca”. I jest przeznaczony dla ciebie. – Dla mnie? – Dla Grace Ferguson. To ty, prawda? Grace wrzasnęła i zaczęła podskakiwać z radości. Dziesięć, piętnaście i dwadzieścia razy. – Mogę sobie kupić buty do stepowania! Mogę sobie kupić buty do stepowania! – wołała. Po chwili jednak przestała skakać i popatrzyła z niepokojem na Billy’ego. – Mogę kupić buty do

stepowania za siedemdziesiąt pięć dolarów? – Na pewno wystarczy na przyzwoitą parę – odpowiedział Billy. Grace znowu zaczęła skakać z radości. – To najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam. Powiedzcie, kto mi to dał. Proszę. Powiedzcie, kto, żebym mogła go uściskać i ucałować. Powiedzcie, kto to, proszę. Billy spojrzał na Rayleen, która pokręciła głową. Potem Ray-leen popatrzyła na Felipe, lecz on również pokręcił głową. – Nie wiemy – odpowiedział Billy. – Ktoś wsunął go pod drzwi mieszkania Rayleen. – Może to twoja mama – zasugerowała Rayleen. – Tak. To na pewno od twojej mamy. – Chyba nie – odrzekła Grace. Tajemniczy dobroczyńca sprawił, że przestała skakać i krzyczeć, a na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. – Ona nawet nie wie, że zaczęłam się uczyć stepowania. – Kto jeszcze o tym wie? – Nikt. Tylko wy. Aha, i powiedziałam mojej nauczycielce. Ale gdyby ona chciała mi dać taki bon na buty, to pewnie dałaby mi go w szkole, nie? Poza tym powiedziałam jej tylko, że uczę się stepowania, więc pewnie myśli, że mam już buty, bo nie mówiłam, że nie mam. Tylko wy o tym wiecie. Och i pan Lafferty. Powiedziałam mu o tym, gdy prosiłam o deskę. – Hmm – mruknęła Rayleen. – No cóż, jesteśmy cali i zdrowi – odezwał się Felipe. – Wracam więc do siebie. Jeżeli to był strzał z samochodu, to zaraz usłyszymy syreny. – Dobranoc, Felipe – krzyknęła Grace. – Zapytam pana Lafferty’ego, czy to on mi to dał – powiedziała nieco ciszej po odejściu Felipe. – Bo gdy powie tak, będę mogła mu podziękować. – Jest wpół do jedenastej – przypomniała jej Rayleen. – Trochę za późno na pukanie do drzwi. Poza tym Felipe powiedział, że nie ma go w domu. – Albo że nie odpowiedział, gdy usłyszał, że to Felipe. Poza tym na pewno nie śpi, jeżeli jest w domu, bo ktoś strzelał. – Dobrze, możesz spróbować – powiedziała Rayleen. – Ale potem zaraz wracaj. – Dobrze – odpowiedziała Grace i pobiegła do schodów. Gdy zniknęła, Rayleen popatrzyła na Billy’ego z powagą zarezerwowaną dla dorosłych mieszkańców domu. – Co o tym myślisz? – Nie mam pojęcia – odparł. – Myślisz, że Lafferty zrobiłby coś tak miłego? – Może i tak. Kiedy Grace poprosiła go o sklejkę, dostarczył ją w ciągu godziny. Może nie znosi dorosłych, a kocha dzieci. Niektórzy ludzie tolerują jedynie dzieci lub psy. Lub jedno i drugie. To się zdarza. – Nie uważasz, że te dwie rzeczy się ze sobą łączą? – spytała, unosząc bon podarunkowy. – Jakie dwie rzeczy? Jednak w tym momencie Grace zbiegła ze schodów. – Pewnie nie ma go w domu – oznajmiła. – Bo powiedziałam przez drzwi, że to ja. – Okej – powiedziała Rayleen. – Wracajmy do łóżek. Pora spać. – Żartujesz? Nie usnę, myśląc o moich butach do stepowania. – Spróbuj. Grace westchnęła i powlokła się do mieszkania Rayleen. Rayleen ponownie spojrzała na Billy’ego. – Nie słychać syren – stwierdziła. – Tak. No cóż, w tej okolicy minuty mogą oznaczać setki minut. A może przyjadą dopiero

rano. Może policja nie chce przyjeżdżać tu po nocy. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaczekali ze śledztwem na bezpieczniejszą porę. Rayleen prychnęła. – A my tak do tego przywykliśmy, że jeżeli nikt nie został ranny, to nikt do nich nie zadzwoni. Wracam do łóżka. – O coś mnie spytałaś? Chodziło o dwie rzeczy, które się ze sobą łączą. – Och, to nic ważnego. To była głupia myśl. – Wiesz, co jest ciekawe? – spytał. – Co takiego? – Pomyślałem o tej strzelaninie sprzed kilku miesięcy. Lafferty biegał wtedy po korytarzu, sprawdzał wszystkich, ale to wyglądało tak, jakby on… jakby chciał wszystkim dyrygować. – Nie jakby – odpowiedziała Rayleen. – To było zdecydowane działanie. Czyste i proste. – Poza tym nikt nikogo nie sprawdzał. Wszyscy zostali w swoich mieszkaniach. – Nie znaliśmy się wtedy. W tym tkwi różnica. W drzwiach mieszkania Rayleen pojawiła się Grace. Wyglądała na zniecierpliwioną. – Idziesz? – spytała, po czym przewróciła oczyma i zniknęła we wnętrzu. – Myślałem właśnie o tej różnicy – powiedział Billy. Rayleen uśmiechnęła się lekko, po czym wyszła bez słowa, a Billy zamknął za nią drzwi. Potem poszedł do sypialni i usiadł na brzegu łóżka. – Teraz w ogóle nie uda nam się zasnąć – powiedział. Mylił się. Ale nie całkiem. Usnął na dwadzieścia minut tuż przed świtem. I omal nie zdmuchnęły go prądy powietrzne wywołane przez trzepoczące skrzydła. Zniknęły nagle, jakby wyparowały pod wpływem ostrego dźwięku. Otworzył oczy na światło i zamrugał. – Nie mów. Niech zgadnę – powiedział cicho. – Ktoś puka do drzwi. Drugie pukanie. – Chcę wrócić do dawnego życia – mruknął. Zza drzwi doszedł głos Grace. – Billy, to ja, Grace. Nie wstawaj, jeżeli leżysz w łóżku. Chcę ci tylko powiedzieć, że się dziś spóźnię, bo Felipe zaprowadzi mnie do salonu Rayleen. Zaczekam, aż ona skończy pracę, a potem pojedziemy autobusem do sklepu „Świat tańca” kupić buty do stepowania. – Dobrze – odkrzyknął. – Tak przypuszczałem. – Szkoda, że nie możesz pojechać z nami. Miałabym pewność, że kupię najlepsze. – Dasz sobie radę. Zaufaj sprzedawcy i powiedz mu, ile masz pieniędzy Pomoże ci. – A jeżeli to będzie ona? Westchnął. – Kwestia zaufania nadal będzie obowiązywała. Teraz zabrzmiał głos Rayleen. – Billy, chciałam się tylko upewnić, że wszystko słyszałeś. – Dziękuję – odpowiedział. – Śpij dalej. – Tak zrobię – odrzekł. Oczywiście, nie usnął. – Zaraz ci pokażę, co kupiłam – powiedziała Grace, wbiegając do jego mieszkania. – Chyba są dobre i mam nadzieję, że ty też tak powiesz. Facet w sklepie powiedział, że są bardzo dobre. Właściwie to powiedział, że są dobre jak na tę cenę. Były przecenione. Przedtem koszto-

wały ponad sto dolarów, więc muszą być bardzo dobre. Nie miałabym tyle, ale kupiłam, bo były przecenione. Martwię się o pana Lafferty’ego – dodała, zanim Billy zdążył odpowiedzieć. – Nie było go wczoraj w nocy, rano też nie, gdy szłam do szkoły i teraz też go nie ma. Dlaczego nie ma go tak długo? Jak myślisz, dokąd poszedł? – Och – mruknął Billy. Zapadła cisza, w czasie której usiłował zebrać ulotne myśli, które wisiały w powietrzu, ale nie można ich było sprecyzować. – Billy, obudź się – powiedziała Grace. – Nie odpowiadasz na moje pytania. – Przepraszam – odrzekł. – Myślałem. – O czym? – O niczym – odparł. – O niczym szczególnym. – Billy Shine. Nigdy nie przypuszczałam, że jesteś kłamczuchem. – Masz rację – przyznał. – Przepraszam. Ja też martwię się o pana Lafferty’ego. – Przecież go nie lubisz. – Fakt. Na pewno nic mu nie jest – stwierdził Billy, chociaż wcale nie był pewny. – Pokaż, co kupiłaś. – Zgadnij, kto mi dał ten bon podarunkowy. – Dowiedziałaś się? – Tak. Zgadnij. – Nie potrafię zgadnąć. Powiedz mi. – Pan Lafferty. – Ale mówiłaś, że go nie widziałaś. – Bo nie widziałam. – Więc skąd wiesz? – Ten facet w sklepie mi powiedział. Miałeś rację, to był mężczyzna. Powiedziałeś, że to będzie mężczyzna, któremu mam zaufać i miałeś rację. Tak czy owak to był ten sam facet, który sprzedał panu Lafferty’emu bon podarunkowy. Powiedział, że sprzedał mu go wczoraj. Nie podał nazwiska pana Lafferty’ego, ale powiedział, że to był starszy mężczyzna, ale nie bardzo stary i że był bardzo niegrzeczny i opryskliwy. – Tak. To musiał być pan Lafferty – przyznał Billy. – Zamknij oczy, to ci pokażę. Billy zamknął oczy. W tym czasie powrócił myślami do minionej nocy i przypomniał sobie pytanie Rayleen: „Nie uważasz, że te dwie rzeczy się ze sobą łączą?” Teraz zrozumiał, co miała na myśli. Miała na myśli bon podarunkowy i strzał. Może już wówczas się tego domyślał. Poczuł zapach nowej skóry blisko twarzy. – Okej, możesz otworzyć oczy. Otworzył i poczuł, jak topnieje. – Są czarne – powiedziała Grace, jakby nie mógł tego zobaczyć. – Myślisz, że czarne są dobre? – Są doskonałe. Pasują do wszystkiego. – Tak właśnie powiedział sprzedawca. I powiedział, że mają wzmożone palce. – Wzmożone? – Jakoś tak. – Wzmocnione? – Może. Powiedział, że dzięki temu są bardziej… zapomniałam, ale to jest dobre. – Stabilne? – Chyba tak. I powiedział, że można zmieniać dźwięk. No wiesz, mocniej stukać albo

słabiej, ale nie wiem jak, ale może ty mi pokażesz. Miał też inne, takie z kokardkami, z szerokimi wstążkami, ale twoje są sznurowane, więc pomyślałam, że powinnam mieć sznurowane. Poza tym tamte nie były przecenione, więc nie były warte więcej, niż zapłaciłam. Podobają ci się? – Bardzo. Wciągnął powietrze, czując, jak zatoki i płuca wypełniają się zapachem skóry Zakręciło mu się w głowie, ale było to miłe wrażenie. Podobnie jak topnienie. Nauczyliśmy się dziś czegoś nowego, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno. Nauczyliśmy się, że pierwsze buty do stepowania są zawsze magiczne, nawet jeżeli nie jest to nasza pierwsza para. Uniósł wzrok i zobaczył Rayleen stojącą w drzwiach. – Może powinniśmy zadzwonić do właściciela domu – powiedział do Rayleen. – I poprosić, żeby sprawdził… – Tak – odpowiedziała. – Też mi to przyszło do głowy.

Dwanaście: Grace Następnym razem, gdy Grace weszła na górę sprawdzić, czy pan Lafferty jest w domu, spotkała na korytarzu nieznajomego człowieka. Był wysoki, gruby, w kombinezonie i trzymał w zębach niezapalone cygaro. Całe szczęście, bo Grace nie znosiła zapachu cygar bardziej niż czegokolwiek. Nieznajomy rozmawiał z Felipe, który stał w drzwiach swojego mieszkania, opierając się o framugę. Idąc korytarzem, usłyszała fragment ich rozmowy. – …i klepki trzeba będzie wymienić – mówił gruby mężczyzna. – Albo wytniemy niektóre z nich i położymy nowe, bo i tak trzeba będzie położyć nowy dywan, więc nieważne, co będzie pod spodem. I jedną ścianę będziemy musieli zeskrobać i na nowo pomalować. – Cześć – powiedziała Grace, stając dwa kroki od kolana mężczyzny. – Witaj, młoda damo – powiedział. Jakiś dziwak, pomyślała. Bo kto tak mówi? – Kim pan jest? – spytała. – Intendentem – wyjaśnił, co nie miało dla niej żadnego sensu. Felipe domyślił się, że Grace potrzebuje pomocy. – Casper wykonuje wszelkie naprawy w naszym domu. Właściciel przysyła go, gdy coś wymaga naprawy. Grace zmrużyła oczy i popatrzyła na mężczyznę. – To dlaczego nigdy tu pana nie widziałam. Casper prychnął grubiańskim śmiechem. – Pewnie nie było co naprawiać. – Żartuje pan? Tu wszystko wymaga naprawy. Mężczyzna przestał się uśmiechać. W tym momencie Grace zauważyła, że drzwi do mieszkania pana Lafferty’ego są uchylone. – Wrócił! Pan Lafferty jest w domu! Muszę mu podziękować. Chwilę później znalazła się w objęciach Felipe, jakieś pół metra nad podłogą. – Niech pan ją zabierze – powiedział Casper, chociaż Felipe już to zrobił. – Nie może tego zobaczyć, bo przez miesiąc będzie miała koszmary. Poza tym tam trzeba odkazić. Tam jest zagrożenie sanitarne. Musi przyjechać specjalistyczna ekipa i wszystko oczyścić. A to kosztuje majątek. Właściciel się wścieknie. Grace uspokoiła się nieco w ramionach Felipe. – Dlaczego nie mogę wejść? – szepnęła mu do ucha. – Bo pan Lafferty odszedł – wyjaśnił Felipe. – To znaczy, że umarł? – Tak. – Och. W tym momencie usłyszeli wołanie Rayleen. Wzywała Grace, która nie uprzedziła jej, że gdzieś się wybiera. – Grace, gdzie jesteś, skarbie? – Niech pani przyjdzie na górę! – zawołał Casper, czym przestraszył Grace. – Nie ma tu nic do roboty. Niech pani ją stąd zabierze. Grace zobaczyła Rayleen stojącą z zakłopotaną miną w końcu korytarza.

– Och – mruknął Casper. – Myślałem, że to jej matka. Rayleen nie spodobało się to, więc w milczeniu przeszła przez korytarz i wzięła Grace z rąk Felipe. – Było tak, jak pani przypuszczała – powiedział Casper. – Ta sprawa… no, wie pani, z Laffertym. Więc dziękuję, że pani zadzwoniła. Gdyby nikt tego nie zauważył przez tydzień, byłby większy kłopot niż teraz, chociaż biorąc pod uwagę, jak to wygląda teraz, trudno sobie wyobrazić gorszy. – Chodź, Grace – powiedziała Rayleen. – Zejdźmy na dół. – Wiedziałaś – stwierdziła Grace. Siedziała przy kuchennym stole w mieszkaniu Rayleen, piła mleko i od czasu do czasu patrzyła w sufit. – Nie – odpowiedziała Rayleen. – Nie wiedziałam. Tylko przypuszczałam. A to różnica. – Ale mi nie powiedziałaś. – Bo nie byłam pewna i niepotrzebnie bym cię zdenerwowała. – No to teraz zdenerwowałaś – stwierdziła Grace. – Wiem, skarbie. Wiem. Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. – Ale ty nawet go nie lubiłaś. – Tak. Ale nie życzyłam mu czegoś takiego. – Dlaczego on to zrobił? – Nie wiem. Słabo go znałam. – A jak myślisz? Rayleen westchnęła. – Pewnie był nieszczęśliwy. Gdy ludzie są niemili, to zwykle oznacza, że są nieszczęśliwi. – Dla mnie nie był niemiły – zauważyła Grace. Nie otrzymała na to odpowiedzi. Może nie była potrzebna. Stało się i na wyjaśnienia było już za późno. – Był dla mnie miły trzy razy, i to w ostatnich dniach. Trzy razy to dużo, prawda? Rayleen sprawiała wrażenie zatopionej w myślach, lecz nagle jakby coś ją obudziło z drzemki. – Trzy? – powtórzyła. Ale Grace już myślała o czymś innym. – Musimy zrobić zebranie. – Kto? – My wszyscy. Ty, ja, Billy i Felipe. – Jakie zebranie? Po co? – Po to właśnie jest zebranie – odpowiedziała Grace. – Żeby wyjaśnić po co. Pójdę po Felipe. Podbiegła do drzwi, lecz Rayleen ją zatrzymała. – Nie idź na górę, Grace, tylko zawołaj go ze schodów. – Wiem, wiem – odpowiedziała Grace, czując lekkie zniecierpliwienie tym, że traktuje się ją, jakby niczego nie rozumiała. – Zaczekaj – powiedziała Rayleen. – Mówiłaś, że pan Lafferty zrobił ci trzy miłe rzeczy. Ale ja wiem tylko o dwóch. Grace głęboko westchnęła, uważając, że to przecież oczywiste. – Sklejka – zaczęła, unosząc jeden palec. – Buty do stepowania – dodała drugi palec. – I powiedział, co nie tak robimy z mamą. Więc to trzeci raz. Mogę już iść po Felipe? – spytała

i wyszła, nie czekając na odpowiedź. Podbiegła do schodów i zawołała najgłośniej, jak umiała. Nikt tak głośno nie umiał wołać, przynajmniej nikt spośród tych, których znała. Zwykle musiała hamować swój głos i wstydzić się, ale od czasu do czasu mogła sobie pozwolić na powiedzenie czegoś głośno i to był właśnie ten moment. – Felipe! Zejdź na chwilę, dobrze? Mamy zebranie. Potem zapukała do drzwi Billy’ego, mówiąc jak zwykle: „To ja, Grace”. Otworzył natychmiast. Bez łańcucha bezpieczeństwa. – Słyszałeś o panu Laffertym? – spytała. – Nie, ale martwiłem się o niego – odpowiedział. – Ty też? Dlaczego nikt mi nie powiedział? – Bo nie byliśmy pewni. Tylko zaniepokojeni. – To samo powiedziała Rayleen. Tak czy owak mamy zebranie. – Wiem. – Skąd wiesz? – Grace, tak krzyczałaś, że przechodnie na ulicy cię słyszeli. Cholera, pewnie również ci jadący samochodami. Czy to zebranie ma być u mnie? Dlaczego nikt mnie nie spytał, czy się zgadzam? – Nie wiem. Możemy je zrobić, gdzie chcesz. Och, no tak, zapomniałam. – No właśnie, zapomniałaś. Możesz je zrobić, gdzie chcesz. Chyba że zależy ci na mojej obecności. Wtedy masz mniejszy wybór. – Co? – spytała Grace. – To znaczy, że jeżeli chcesz, aby on wziął udział w zebraniu, to musi się odbyć u niego – wyjaśniła Rayleen, stając za Grace. – Oczywiście, że chcę, abyś wziął udział. – W takim razie wybór jest tylko jeden – stwierdził. Grace przewróciła oczyma, więc dodał: – To znaczy u mnie. – Przecież Rayleen już to powiedziała. Przyszedł Felipe, więc Billy musiał szerzej otworzyć drzwi i wpuścić wszystkich. No, prawie wszystkich. Gdy Grace odwróciła się z zamiarem zamknięcia drzwi, zauważyła panią Hinman stojącą w korytarzu, w odległości zaledwie kilku kroków. – Dzień dobry, pani Hinman – powiedziała i zaczęła zamykać drzwi. – Zaczekaj – odpowiedziała pani Hinman. – O co chodzi z tym zebraniem? – To nie jest zebranie dla pani. To jest zebranie dla nas. Tylko dla nas. Dla ludzi, którzy się mną opiekują. – Ci wszyscy ludzie się tobą opiekują? – spytała pani Hinman, podchodząc bliżej i zaglądając przez drzwi. – Tak. Wszyscy z wyjątkiem pani – wyjaśniła Grace, po czym zamknęła drzwi. Zauważyła jeszcze, że pani Hinman wygląda na urażoną. Nie mogła jednak o tym myśleć, przynajmniej nie w tej chwili, bo czekało ją bardzo ważne zebranie. Billy siedział na samym brzegu kanapy, co groziło, że za chwilę zsunie się na dywan. Felipe stał przy drzwiach z rękoma założonymi na piersi. Tylko Rayleen sprawiała wrażenie swobodniejszej, siedząc w wielkim wyściełanym fotelu Billy’ego, z nogą założoną na nogę i wyrazem ciekawości na twarzy. – Słuchajcie – zaczęła Grace, stając na środku salonu i czując się jak dorosła osoba, gotowa do przejęcia kierownictwa. – Zebraliśmy się tu po to, aby porozmawiać o tym, jak możemy.. Ojej, zapomniałam tego

określenia. Jak pan Lafferty powiedział? O tym, co robimy mojej mamie? – Stwarzamy dogodne warunki – podsunął Billy. – Tak. Jesteśmy tu po to, aby porozmawiać o tym, jak przestać stwarzać dogodne warunki moje mamie, bo ona nigdy nie wydobrzeje. A ja chcę, żeby wydobrzała. Nie zrozumcie mnie źle, jesteście wspaniali i w ogóle, ale to w końcu moja mama. Billy, Rayleen i Felipe wymienili spojrzenia. – Tylko nie wiem, co jeszcze możemy zrobić – powiedziała Rayleen. – A myślicie, że po co mamy to zebranie? – spytała Grace, nie ukrywając irytacji. – Rayleen chodziło o to, że może nie pozostało już nic do zrobienia – wtrącił Billy. W pokoju zaległa cisza, ale w trakcie jej trwania Grace uznała, że musi bardziej się postarać, bo w końcu to przecież jej mama. – Ale pan Lafferty powiedział, że gdyby miała mnie stracić, to mogłaby z tego wyjść. Na twarzy Rayleen pojawiło się przerażenie. Jakby właśnie zobaczyła wielkiego, włochatego potwora stojącego tuż za Grace z wyszczerzonymi zębami i rozczapierzonymi pazurami. – Boże, Grace – powiedziała. – Chyba tego nie chcesz. Nie masz pojęcia, jak to jest, gdy opieka społeczna zabiera dziecko. – Oczywiście, że tego nie chcę – odparła Grace, chociaż, prawdę powiedziawszy, nie wiedziała, o co chodzi Rayleen. – Ale przecież my możemy mnie jej zabrać? Znowu zapadła cisza. – Nie bardzo rozumiemy, co masz na myśli – powiedział Billy. – Powiemy, że mnie nie zobaczy, dopóki nie przestanie brać narkotyków. Kolejna cisza, tym razem przerywana jednym chrząknięciem i dwoma zakłopotanymi westchnieniami. – Ten plan może mieć kilka słabych punktów – odezwała się Rayleen. – Na przykład jakich? – Na przykład to, że ona widzi cię jedynie przez godzinę dziennie, ale to nie motywuje jej do zerwania z nałogiem, poza tym policja może to nazwać porwaniem. – Nie mogę pójść do więzienia – oznajmił Billy. – Koniec kropka. To nie wchodzi w grę. – Ale to ja prędzej pójdę do więzienia za coś takiego niż wy oboje razem wzięci – dodał Felipe. – Tak, a gliny wprost kochają mój kolor skóry – odparowała Rayleen. – Wysłuchacie mnie? To mój pomysł, nie wasz. Nie zabierzecie mnie. Tylko zaopiekujecie się mną, bo mama nie może. Ona nie zawiadomi glin, bo dowiedzą się, że bierze narkotyki. Zanim zawiadomi gliny, będzie musiała przestać brać i pozbyć się ich z domu, bo wie, że powiedzielibyśmy glinom, że bierze, a jeżeli odstawi narkotyki, nie będzie musiała wzywać glin, bo wtedy ja będę mogła wrócić do domu. – Hmm – mruknęła Rayleen. – A jeżeli ich zawiadomi? – spytał Billy. – Bo jest nierozsądna? – Gliny najpierw mnie będą pytać. Spytają, czy zabraliście mnie od mamy. Aja odpowiem, że nie, że po prostu ja nie mogę być z mamą, gdy jest nawalona, a teraz jest ciągle nawalona. Powiem, że poprosiłam was, czy mogłabym zostać u was, a wy powiedzieliście, że tak, dopóki mama nie zerwie z nałogiem, a to chyba nie jest wbrew prawu. – Sam nie wiem – odrzekł Bill, obgryzając środkowy palec. – Ja też – dodał Felipe. – Myślę, że to wspaniały pomysł – stwierdziła Rayleen. – Jestem gotowa zaryzykować. Już jestem zarejestrowana jako jej opiekunka. Całkowicie was z tego wyłączę. Mam zamiar zejść na dół i powiedzieć mamie Grace, że ma trzy możliwości. Albo Grace zabierze opieka społeczna.

Albo my. Albo weźmie się za siebie. Jeżeli zawiadomi gliny, czego nie będzie w stanie zrobić, powiem, że Grace nie chciała wrócić do domu i pozwoliłam jej zostać u mnie. A Grace to potwierdzi. – Ojej, nigdy nie brałem udziału w porwaniu – powiedział Billy. – To nie jest porwanie – zaprotestowała Grace stanowczo zbyt głośno. – To był mój pomysł. – Okej, dość tego – warknęła Rayleen. – Kończymy dyskusję. Idę do mamy Grace. I wyszła. Grace usiadła na kanapie obok Billy’ego, który obgryzał kciuk i trzepnęła go po ręce. – Auć! – zaprotestował. – Przestań obgryzać paznokcie. – To boli. – Nie bardziej niż to, co robisz sobie. Usłyszeli stukanie do drzwi mieszkania Grace i umilkli. Cisza. Kolejne stukanie, tym razem głośniejsze. Znowu nic. – Wspaniale – oznajmił Billy. – Jej jedyna córka została porwana, a ona nawet o tym nie wie. Grace walnęła go w ramię, ale niezbyt mocno. – Dowie się. Codziennie budzi się na chwilę. No, prawie codziennie. Gdy wróciła Rayleen, wyglądała na zmęczoną. – Chyba będę musiała próbować, dopóki się nie obudzi. Po zebraniu Grace weszła na poddasze, gdzie mieszkała pani Hinman, żeby z nią porozmawiać, bo nie dawała jej spokoju myśl, że pani Hinman może czuć się urażona lub odepchnięta, lub jedno i drugie. Zapukała i od razu się przedstawiła. – To tylko ja, pani Hinman, Grace. Nauczyła się, że musi tak robić ze wszystkimi dorosłymi mieszkańcami tego domu, bo oni boją się wszystkich i wszystkiego. Zastanawiała się, czy to tylko tutaj, czy też wszyscy dorośli we wszystkich domach na całym świecie tak się zachowują, ale mieszkała jedynie w tym domu, więc nie mogła tego wiedzieć. – Chwileczkę, kochanie. Pani Hinman zawsze długo otwierała zamki. Kiedy w końcu to zrobiła, otworzyła drzwi, ale wciąż wyglądała na trochę przestraszoną, jakby Grace przyprowadziła ze sobą cały zastęp złodziei i bandytów. – Mogę wejść? – Oczywiście, kochanie. Grace weszła do salonu i patrzyła, jak pani Hinman zamyka wszystkie zamki. – Słyszała pani o panu Laffertym? Pani Hinman pokręciła głową i wydała pełen dezaprobaty dźwięk językiem. Coś jakby cmoknięcie. – Co za tragedia. Taki wstyd. Miał tylko pięćdziesiąt sześć lat i nikogo. Nikogo. Nawet jego dorosłe dzieci nie chciały z nim rozmawiać. Oczywiście, wszystkim żal jest takiej osoby, która nikogo nie ma, ale zwykle nie dzieje się tak bez powodu. Dlatego nikt nie rozmawiał z panem Laffertym. – Ja z nim rozmawiałam.

– To dobrze. Cieszę się, że rozmawiałaś. I dobrze, że mógł porozmawiać z tobą, zanim umarł. Teraz ja nie mam nikogo, ale to nie moja wina. To dlatego, że mam osiemdziesiąt dziewięć lat i przeżyłam męża i wszystkich przyjaciół. Pani Hinman zamknęła wszystkie zamki i pokuśtykała do kuchni. – Napijesz się soku lub czegoś innego? Nie mam żadnego napoju gazowanego. – Nie szkodzi. Nie powinnam pić napojów gazowanych. Chciała powiedzieć, że nie szkodzi, bo zaraz wychodzi, ale nie mogła się na to zdobyć. Bo pani Hinman nie miała nikogo, tak jak pan Lafferty, i to nie była jej wina, bo nawet nie była niemiła. W każdym razie nie tak jak pan Lafferty. Ale nikt nie był równie niemiły jak pan Lafferty. – No to co powiesz na szklankę soku jabłkowego? – Dobrze – odpowiedziała Grace i usiadła przy kuchennym stole. – Przyszłam powiedzieć, że przepraszam, jeżeli poczuła się pani wyłączona z naszego zebrania. Ja nie pomyślałam, że chciałaby pani być na nim, bo nie należy pani do osób, które się mną opiekują. Nie mówię, że nie mogłaby pani nią być, gdyby pani chciała. Tylko że powiedziała pani, że nie chce. – Nie chodziło mi o to, że nie chcę – odpowiedziała pani Hinman, stawiając przed nią szklankę soku. – Tylko uważałam, że nie sprostam temu zadaniu. Ale pomyślałam… Gdzie ja to położyłam? Zaczekaj, poszukam tego katalogu i pokażę ci, o czym pomyślałam. Grace wypiła łyk soku i była zaskoczona tym, że jest taki dobry. – Ojejku, nigdy nie piłam soku jabłkowego – powiedziała. – Powinnam go częściej pić. – Zawsze możesz tu przyjść na sok – odpowiedziała pani Hinman. – O, jest. Coś ci pokażę. Mam starą maszynę do szycia marki Singer. Od lat jej nie używałam. To znaczy od śmierci męża. Ale kiedyś byłam bardzo zręczna. Usiadła przy stole na wprost Grace. – Co pani szyła? – spytała Grace. – Ubrania. Sobie i mężowi. Spójrz na te wykroje. – Co to jest wykrój? – spytała Grace, nie bardzo wiedząc, jak zinterpretować to, co widzi. Przypominało to rysunki ubrań, głównie damskich sukienek. – Wykrój to coś, z czego możesz zrobić sukienkę. Wycinasz go i przypinasz do materiału i już wiesz, gdzie masz ciąć, gdzie zrobić szew, gdzie zaszewki i gdzie wszyć suwak. – Aha, rozumiem. Ale dlaczego mam na nie patrzeć? – Bo pomyślałam, że mogłabyś wybrać sobie kilka sukienek, a ja odkurzyłabym moją starą maszynę i uszyłabym ci je. – Och, rozumiem – powiedziała Grace. – Dzięki temu nie czułaby się pani wyłączona. Pani Hinman zrobiła się czerwona na twarzy i zdenerwowała się. – Pomyślałam, że pewnie nie masz zbyt wielu ładnych rzeczy, a szybko rośniesz i w twojej sytuacji byłoby dobrze mieć kilka ładnych sukienek. To wszystko. Tobie chciałam pomóc, nie sobie. – Mogę sobie wybrać sukienki? – Oczywiście. – A spodnie? – Spodnie też mogę uszyć. – A bluzki do dżinsów? Bo przeważnie chodzę w dżinsach. – Tu są wszystkie rodzaje ubrań – powiedziała pani Hinman. – Przejrzyj katalog. Więc Grace piła sok, a potem jeszcze półtorej szklanki dolewki i wybierała ubrania. – Wiesz co? – zawołała do Rayleen, gdy zbiegła ze schodów, bo Rayleen stała w koryta-

rzu i rozmawiała z jakąś panią. Ta pani miała na sobie marynarkę i spódnicę w ciemnym kolorze, wyglądała jak bizneswoman i zupełnie nie pasowała do tego domu. Grace znieruchomiała. – Grace, to jest pani Katz – wyjaśniła Rayleen. – Jest z opieki społecznej i przyszła sprawdzić, jak się miewasz. – W sobotę? – zdziwiła się Grace. – Oczywiście. W soboty też odbywamy wizyty – odpowiedziała pani Katz z uśmiechem, który wyglądał jak sztuczny. – Twoja opiekunka powiedziała mi, że poszłaś na górę do starszej pani, która mieszka na poddaszu. Grace zrobiła dwa kroki w jej stronę, bo to wydawało się bezpieczne, pomyślała, że powinna. – Tak, do pani Hinman. Poszłam ją odwiedzić, bo martwiłam się, że może poczuć się wyłączona. Nie ma nikogo i to nawet nie z jej winy. To dlatego, że ma osiemdziesiąt dziewięć lat i żyje dłużej niż ludzie, których znała. – To miłe z twojej strony – powiedziała pani Katz. – I wie pani co? Ona szyje. Kazała mi przejrzeć taką książkę z wykrojami różnych ubrań, wybrać kilka i zamierza mi je uszyć. Czy to nie miło z jej strony? – Bardzo miło – odpowiedziała pani Katz. – Jesteś szczęściarą, że masz takich miłych sąsiadów. – Och, mam najlepszych sąsiadów na świecie. Billy uczy mnie stepowania, Felipe hiszpańskiego, a pan Lafferty kupił mi sklejkę do tańczenia i nowe buty do stepowania, ale potem odszedł. A Rayleen zrobiła mi tę fryzurę i proszę spojrzeć na moje paznokcie. – Wyciągnęła ręce, żeby kobieta mogła je zobaczyć. – Ojej, zgubiłam jeden paznokieć. – Mogę to naprawić – powiedziała Rayleen. – Bardzo ładna fryzura – stwierdziła pani Katz. – Więc dobrze się miewasz? – Dobrze – odpowiedziała Grace, niepokojąc się, co będzie, jeśli źle odpowie. – To dobrze – rzekła pani Katz. – Będę wpadała od czasu do czasu, aby sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku. – To znaczy kiedy? – Za jakiś czas. – Aha – mruknęła Grace. Chciała powiedzieć: „Nie wpadaj”, ale uznała, że byłaby to zła odpowiedź. Potem pani Katz wreszcie sobie poszła. Rayleen głośno wypuściła powietrze z płuc, jakby przez godzinę nie oddychała, więc pewnie musiała tak się czuć. Billy uchylił drzwi i wyjrzał. – W porządku – powiedziała Rayleen. – Poszła. – Dobrze, że Grace nie ma żadnych problemów – stwierdził Billy. – Mogłaby umrzeć, czekając na pojawienie się tej kobiety. – Tak to już jest z opieką społeczną. Oni nigdy nie robią dość, chyba że robią za dużo. Grace zauważyła, że Rayleen drżą ręce. Była pewna, że przedtem jej nie drżały, przynajmniej od czasu tamtej rozmowy telefonicznej w jej mieszkaniu. Rzadko zdarzało się, żeby Rayleen drżały ręce tak jak teraz, lecz zawsze z powodu opieki społecznej. Wróciły do mieszkania Rayleen. Rayleen włączyła telewizor i posadziła Grace przed nim. Chwilę później, gdy Grace rozejrzała się za nią, zobaczyła, że siedzi na podłodze w rogu kuchni i płacze.

Trzynaście: Billy W poniedziałek o zwykłej porze Grace weszła do jego mieszkania ze spuszczoną głową i w butach do stepowania. Słyszał stukanie blaszek na drewnianej podłodze w hallu, a potem gdy dywan je stłumił, poczuł nagłą tęsknotę. Spodziewał się, że dziewczynka podejdzie do sklejki, tymczasem usiadła obok niego na kanapie i westchnęła. – Chyba nie powinnam dziś tańczyć – powiedziała. – Bo… – Jezu, Billy. Naprawdę muszę ci mówić? Ktoś umarł. – No tak – mruknął. – Rozumiem. To dlaczego włożyłaś buty do stepowania? – Bo je uwielbiam. – Aha. – Billy, czy myślisz, że mogłabym być tancerką? – Już nią jesteś. – Skąd wiesz? – Przecież tańczysz, nie? – Ale taką prawdziwą tancerką. – Więc uważasz, że na razie nie jesteś prawdziwą tancerką? – Przestań, Billy. Wiesz, o co mi chodzi. W jej głosie brzmiał autentyczny gniew. Starał się go zignorować, wyśmiać w ciszy swojego wnętrza, ale czuł się dotknięty do żywego i nie potrafił się od tego uwolnić. – Tak. Wiem, o co ci chodzi. Więc odpowiem uczciwie. Być może. Jeżeli będziesz bardzo ciężko pracowała. Nawet nie wiesz, ile pracy i wysiłku cię czeka. Nie jesteś urodzoną tancerką, ale możesz osiągnąć cel. – Co znaczy urodzona tancerka? – To ktoś, kto tańczy tak, jakby oddychał, jakbyjego ciało było do tego stworzone. To prawie tak, jakby nie musiał się uczyć tańca, ale jedynie go doskonalić. Ale istnieje też druga grupa ludzi. Muszą pracować znacznie ciężej, ale w końcu też osiągają cel. – Byłeś urodzonym tancerzem czy tym drugim? – Urodzonym tancerzem. – Hmm – mruknęła Grace. – Więc jako urodzony tancerz nie potrzebujesz osiągać celu. – Auć – Przepraszam. – Ale to prawda, chociaż bolesna. Ciężka praca to lwia część procesu. Niekiedy może zastępować wrodzone zdolności, ale wrodzonymi zdolnościach nie nadrobisz niechęci do ciężkiej pracy. – Nie zrozumiałam tej części z lwem, ale nieważne. Jak zwykle dziwnie mówisz. Ale chyba nie byłeś leniwy, co? – Nie. – Bałeś się. – Pomówmy o czymś innym. Czy nie pomyślałaś, że pan Lafferty mógłby chcieć, żebyś tańczyła nawet w takiej chwili? A może zwłaszcza w takiej chwili. – Myślisz? – Przecież podarował ci sklejkę do tańczenia i buty.

– Prawda. Tylko nie jestem pewna, czy chcę tańczyć po takiej śmierci. Ups. Wiesz co? Nieważne. Zapomnij, że to powiedziałam. Zapomniałam, że nie jestem urodzoną tancerką, więc lepiej wezmę się do pracy. Przeszła ostrożnie po dywanie do sklejki i stanęła na niej. Uniosła nogę, ale zanim zdążyła ją postawić, usłyszeli dobiegające z korytarza wołanie matki. – Grace! Gdzie jesteś, Grace? Popatrzyli na siebie lekko przestraszeni. Wiedzieli, że taki moment nadejdzie i wiedzieli, co on oznacza. Jak tylko mama Grace podniosła głowę, powinna usłyszeć nowinę. Na to właśnie czekali. – Mówiłam, że to nie jest dobry dzień do tańczenia? – powiedziała Grace scenicznym szeptem. – Zadzwoniłam do Rayleen do salonu – oznajmiła Grace po powrocie do Billy’ego, wieszając na szyi klucz do mieszkania Rayleen. – Wraca do domu? – Niedługo. Jak tylko będzie mogła. Właśnie skończyła robić przedostatni manicure, a ostatnia klientka to jej znajoma, więc zadzwoni do niej na komórkę i przełoży wizytę. Zaraz potem wraca do domu. Ich rozmowę przerwał głos mamy Grace. Tym razem dobiegał z chodnika przed domem. – Grace! To nie jest śmieszne! Wracaj do domu! Billy usiłował zignorować głos, ale nie było to łatwe. Musiał grać, a wyszedł już z wprawy. Zerknął na Grace, by sprawdzić, czy jest równie nieszczęśliwa jak on. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać. – Grace! – zabrzmiało wołanie jej mamy. Billy poczuł napięcie w środkowej części ciała, jakby ten głos wyciągał z niej wszystkie soki życiowe i pozostawiał jedynie napięcie. Nagle zrobiło się tak, jakby to napięcie żyło w nim od zawsze i nigdy nie czuł spokoju. A więc stało się. Jesteśmy porywaczami. Przypomniały mu się skrzydła. Szerokie, białe, trzepoczące skrzydła. Właściwie to mógłbym się do nich przyzwyczaić. W nocy będą jego jedynymi towarzyszami. – Co powiedziałaś Rayleen? – spytał szeptem, mimo że mama Grace była zbyt daleko, aby go usłyszeć. – Tylko że mama się obudziła i to może być dobry moment, by z nią porozmawiać. – Grace! Drgnęli mimowolnie, bo głos mamy Grace był bardziej przenikliwy i zdenerwowany, chociaż odeszła nieco dalej. – Zaczyna się bać – zauważył Billy. – To dziwne słyszeć ją i nie odpowiadać. To… Billy czekał cierpliwie tak długo, jak mógł, po czym spytał: – Nie możesz znaleźć słowa? – To jest złe – odpowiedziała. – Ale nie chciałam tego mówić, bo mieliśmy zebranie i postanowiliśmy, że tak będzie dobrze. Ale czy na pewno? A jeżeli nie postępujemy dobrze? – To wiemy na pewno – odparł Billy. – Bo to, co robiliśmy do tej pory, było złe. Uważał tak nawet pan Lafferty, który z nikim ani z niczym się nie zgadzał. Jeżeli więc zdecydowaliśmy się na zmianę, to mamy szansę na to, by osiągnąć cel. A nie osiągniemy go bez tej zmiany. – Tak – powiedziała Grace. – Dzięki za przypomnienie. Ale nie wyglądała na przekonaną. I zaczynała się denerwować. – Wszystko w porządku, mała?

– Teraz jest inaczej. No wiesz, gdy to się naprawdę dzieje. – Tak zwykle bywa – rzekł Billy. Niecałe dwadzieścia minut później pojawiła się Rayleen. – Niezłe tempo – stwierdził z uznaniem Billy. – Chyba żartujesz. To trwało cały wiek. Leżeli obok siebie na brzuchach na dywanie w salonie i wyglądali przez okno balkonowe. – To około piętnaście minut piechotą. Nie masz pojęcia, jak szybko ona szła. – Cały rok. – Zaledwie dwadzieścia minut – odpowiedział Billy. – Serio? Dwadzieścia minut? Skąd wiesz? – Widzę stąd zegar kuchenny. – Dlaczego raz dwadzieścia minut jest dłuższe niż kiedy indziej? – Odwieczne pytanie. – Czy to znaczy, że nie wiesz? – Tak jakby. – Teraz nawet nie wiem, dokąd mama poszła. Rayleen przybiegła do domu, żeby z nią porozmawiać, a mama szuka mnie gdzieś za rogiem i nie wiadomo, kiedy wróci. Miała to być skarga, ale w jej głosie brzmiała ulga. – Spójrz, mała – powiedział Billy. Nie chciał sprawiać jej przykrości, ale musiała wiedzieć. Poza tym wkrótce sama by zauważyła. Mama Grace szła do domu z przeciwnej strony niż Rayleen i wyglądało na to, że spotkają się na chodniku prowadzącym do ich domu. – O, cholera – powiedziała Grace, po czym zakryła sobie usta ręką. – Dziś jest specjalna cena na przeklinanie. Mocno obniżona. – Dziwny jesteś, Billy. Potem oboje ucichli i patrzyli, co się stanie. Właściwie to niewiele się działo. Rayleen oparła ręce na biodrach i wyglądała na rozluźnioną, ale Billy wiedział, że nie była. Mama Grace była od niej o głowę niższa. Wypięła pierś i robiła wszystko, żeby wyglądać na wyższą. Miała długie włosy i odrzucała je do tyłu w trakcie rozmowy. Zapewne ze zdenerwowania. Obie kobiety stały na tyle daleko od Billy’ego i Grace, że trudno było odczytać ich wyrazy twarzy. – Jest zła – szepnęła Grace podniosłym tonem. – Twoja mama? – A kto inny? – Są tam dwie osoby. – Tak, ale której się mówi coś, co może ją rozzłościć? – Naprawdę widzisz, że jest zła? Czy tylko tak ci się wydaje? – Poznaję po tym, jak stoi. Robi to na różne sposoby. Znam je na pamięć, a ten oznacza, że jest zła. W tym momencie mama Grace odwróciła się od Rayleen i ruszyła energicznym krokiem w stronę frontowych drzwi. – Miałaś rację. Jest zła – szepnął Billy. – Może nie powinniśmy tego robić. – Myślę, że kości zostały rzucone. – Mów normalnie, Billy.

– To znaczy, że jest już za późno. Usłyszeli, jak frontowe drzwi otwierają się z impetem, uderzając o ścianę hallu z takim hukiem, że oboje drgnęli. – Grace! – wrzasnęła mama Grace. Dosłownie. Wrzasnęła. Grace zaczęła płakać. – Nie podoba mi się to. Billy objął ją ramieniem i przytulił w chwili, gdy jej mama znowu zaczęła krzyczeć. – Grace! Nie rób tego, dziecko! Przecież kochasz mamusię, prawda? Wiesz, że mamusia też cię kocha. Prawda, Grace? Grace płakała mocniej, ale cicho. – Grace! Przecież chcesz być ze mną, prawda, dziecinko? – Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego to jest dobry pomysł – szepnęła Grace. – Grace! Poprawię się, skarbie. Obiecuję. – Ona się poprawi – szepnęła Grace rozpaczliwie, chwytając się tej obietnicy jak tonący brzytwy. – Świetnie. Skoro tak, to wszystko będzie dobrze. Ale najpierw musi się poprawić. Nie może po prostu obiecać, że się poprawi. – Dlaczego nie? – Bo to się nigdy nie udaje. – Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego to robimy. – Bo to może być jedyny sposób, ale tylko może, na to, żeby wytrzeźwiała. – Powinieneś powiedzieć stała się czysta, nie wytrzeźwiała – odpowiedziała Grace, łkając. – Czy to ważne, jak to nazwiemy? Chcemy, żeby wzięła się za siebie. Dlatego to robimy. – Tak, ale to jest do dupy – stwierdziła Grace. – Nie wiedziałam, że to będzie takie trudne. – Grace! Tym razem był to ryk osoby postawionej pod ścianą. Przypomniał się Billy’emu Stanley Kowalski w podartym podkoszulku ryczący na Stellę w Tramwaju zwanym pożądaniem. Bo on tak właśnie ryczał co wieczór, przez dwa miesiące na scenie, gdy miał niespełna dwadzieścia dwa lata. Ten krzyk przeszył oboje niczym prąd elektryczny. Billy poczuł, jak przebiega między nim a Grace, niczym emocjonalna błyskawica. Potem usłyszeli, jak drzwi do mieszkania w suterenie zamykają się z trzaskiem. Grace ciągle płakała. Rayleen przyszła o siedemnastej trzydzieści, czyli o zwykłej porze, o której wracała z pracy. Billy rozpoznał jej stukanie – raz, dwa, trzy, pauza, cztery – ale nigdy nie brzmiało tak cicho. Otworzył drzwi i wskazał na kanapę. Spała na niej Grace, pochrapując lekko i trochę się śliniąc. – To coś nowego – szepnęła Rayleen, gdy Billy zamknął za nią drzwi. – Płakała tak długo, aż usnęła – wyjaśnił Billy. – Leżała tam i płakała ponad godzinę. Zużyła prawie całe pudełko chusteczek. A potem… Chyba to było dla niej zbyt trudne. Rayleen usiadła na kanapie przy Grace i pogładziła ją po głowie. – Biedne dziecko – powiedziała. – Skoro śpi, to pomyślałam… Nie wiedziałam, że uśnie, ale pomyślałam… Czy nie mogłaby zostać tu trochę dłużej? Nie żeby cię wkurzyć, ale… no wiesz. – Nie. Nie wiem. Nie znam końca tego zdania, jeżeli o to ci chodzi.

– Na wypadek gdyby jej mama zawiadomiła gliny. Billy usiadł przy Rayleen na kanapie, przyciskając biodro do biodra Grace, ale dziewczynka nie obudziła się. Nie planował tego. Tylko nagle kolana się pod nim ugięły. – Chcesz powiedzieć, że gdyby gliny się pojawiły, nie powiedziałabyś, gdzie ona jest? – Hmm, nie brzmi to dobrze. – Brzmi jak przestępstwo zagrożone karą więzienia. W przeciwieństwie do powiedzenia: Tak, jest tutaj. Jestem jej opiekunką, ale ona odmówiła powrotu do domu. – Cholera, Billy, nie mów, że to przestępstwo zagrożone karą więzienia. Ale masz rację – przyznała Rayleen. – Absolutną rację. Nie wiem, co ja sobie myślałam. Pewnie dzisiejszy dzień dał mi się we znaki. – Sporo się wydarzyło – stwierdził Billy. Rayleen wstała, podniosła Grace z kanapy i przerzuciła ją sobie przez ramię. Dziewczynka spała dalej. – Co powiedziałaś jej mamie? – spytał Billy, jednocześnie chcąc i nie chcąc się dowiedzieć. – Mniej więcej to, co ustaliliśmy. – Co ci powiedziała? – Och, przedstawiła mi kilka możliwości do wyboru. I ciągle powtarzała, że nie wierzy, że to był pomysł Grace. Ale teraz pewnie uwierzy. Rayleen ruszyła do drzwi, a Billy podbiegł, żeby je otworzyć. – Czy dobrze robimy? – spytał. – Nie wiem, Billy – odparła Rayleen. – Miejmy ufność w Bogu, że dobrze. Rozejrzała się na boki, zanim wyniosła dziewczynkę na korytarz i ruszyła do swojego mieszkania. Billy odprowadził je wzrokiem, po czym dokładnie zamknął drzwi. – Bóg – powiedział na głos. – To pojęcie równie abstrakcyjne jak blask. Pamiętamy to, ale teraz wydaje się takie odległe. Przesiedział całą noc przed telewizorem, oglądając stare filmy, żeby uniknąć trzepoczących skrzydeł. Ale usnął koło wpół do piątej, w połowie Śniadania u Tiffany’ego, więc i tak go dopadły.

Czternaście: Grace Była niedziela i Grace szła na górę do Felipe przekazać mu wiadomość od Rayleen. Idąc korytarzem, zauważyła, że drzwi do dawnego mieszkania pana Lafferty’ego są otwarte. Pomyślała, że nie powinna się tym interesować po tych wszystkich krzykach i odciąganiu, gdy ostatnim razem próbowała tam zajrzeć, ale w tym momencie zapomniała o wiadomości dla Felipe, nie miała więc nic do roboty. Stała przez dłuższy czas, nasłuchując, czy ktoś jest w środku. Potem usłyszała głośne kichnięcie i drgnęła nerwowo. Podeszła, stukając (miała na nogach buty do stepowania, bo je uwielbiała) do otwartych drzwi, wolno i ostrożnie. Na drewnianym krześle, takim kuchennym, siedział mężczyzna ubrany w dżinsy oraz czerwony sweter i przeglądał papiery w szafce na dokumenty. Uniósł wzrok i spostrzegł Grace, chociaż zachowywała się bardzo cicho. – Cześć – powiedział. – Cześć – odpowiedziała Grace wyjątkowo cicho. Pewnie dlatego, że trochę się bała. – Mieszkasz w tym domu? – Tak – odrzekła. – Mieszkałam z mamą w suterenie, ale teraz nie mogę z nią mieszkać, bo… bo nie czuje się dobrze, więc głównie mieszkam na dole u Rayleen pod numerem B. Kim jesteś? – Peter Lafferty – wyjaśnił. – Przyleciałem dziś rano przejrzeć rzeczy ojca. Niewiele jest do przeglądania, ale zawsze. Zresztą i tak muszę pozałatwiać różne sprawy. – Jakie sprawy? Popatrzył na Grace, jakby się nad czymś zastanawiał, ale nie była pewna nad czym. Jego oczy miały ładny zielony kolor. – Muszę sprawdzić, czy ojciec nie zostawił instrukcji co do… Czy chciałby być pochowany, czy skremowany. Tego typu sprawy. – Aha – mruknęła Grace. – Znałaś mojego ojca? – Tak. Był dla mnie miły. Zrobił trzy miłe rzeczy w ciągu zaledwie kilku dni. Znowu na nią popatrzył, tym razem z większym zainteresowaniem. Spojrzała mu w oczy i pomyślała, że to, co właśnie powiedziała, bardzo go zaciekawiło. – Dobrze go znałaś? – Niezbyt dobrze. Ale był dla mnie miły. – Chyba nie… Wyglądało na to, że nie dokończy tego zdania. – Co? – spytała, lekko zniecierpliwiona czekaniem. – Chyba nie spędzałaś z nim czasu sam na sam, czy coś w tym rodzaju? – Nie, dlaczego? – Tylko się zastanawiałem. Po tych słowach wrócił do przeglądania papierów w szafce. – Wszyscy uważali, że jest niegrzeczny, ale dla mnie był miły. Pomyślałam więc, że może nie przepadał za ludźmi, ale lubił dzieci. – Mów mi tak jeszcze – powiedział Peter, jakby to był żart, ale Grace go nie zrozumiała. Potem nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć, a Peter też się nie odzywał, więc zapadła cisza. Grace rozejrzała się po mieszkaniu pana Lafferty’ego. Nigdy w nim nie była. Robiło

wrażenie bardzo czystego i dobrze urządzonego, a dywan wyglądał na zupełnie nowy. Inne dywany w budynku lata świetności miały już za sobą i w wielu miejscach były poprzecierane. – Bardzo ładny, nowy dywan – odezwała się Grace, uznając, że to będzie miłe, zaraz jednak coś sobie przypomniała. Tego okropnego Caspera, który mówił coś o zrywaniu klepki i położeniu nowego dywanu. I pożałowała, że to powiedziała. – Przepraszam – dodała. – Nieważne. Zapomnij, że to powiedziałam. Właśnie przypomniałam sobie dlaczego. Peter nawet nie podniósł wzroku, więc nie wiedziała, czy go tym zdenerwowała, czy nie. Oparła się o futrynę i przez chwilę mu się przyglądała, chociaż to, co robił, nie wyglądało na ciekawe. Po kilku minutach kichnął głośno. – Na zdrowie – powiedziała. Uniósł głowę, jakby lekko zdziwiony jej słowami, chociaż Grace uważała je za coś zupełnie normalnego w takiej sytuacji. – Dziękuję – odpowiedział, wyciągając z kieszeni dżinsów wielką, białą chustkę i wycierając nią nos. – Przykro mi, że masz katar – powiedziała, chcąc kontynuować rozmowę, ale nie wiedziała, co jeszcze może powiedzieć. – Alergia – wyjaśnił. – Na co masz alergię? – Na ambrozję i pyłki, ale jest zima. Na pleśń i na koty, ale nie wyobrażam sobie, by ojciec mógł trzymać tu kota, więc pewnie to pleśń. – Jak myślisz, dlaczego on to zrobił? – spytała Grace. Nie zamierzała o to pytać i zauważyła, jak bardzo to pytanie zaskoczyło ich oboje. Peter spojrzał jej w oczy. – Może wejdziesz? – zaproponował. – Okej. Weszła ostrożnie do salonu, jakby czuła podświadomie, że jest tu gdzieś miejsce, po którym nie powinno się chodzić, po czym usadowiła się na kanapie. – Przepraszam, że o to spytałam. Pani Hinman mówiła, że pan Lafferty miał dorosłe dzieci, ale żadne z nich z nim nie rozmawiało. Peter Lafferty westchnął jak dorośli, gdy zastanawiają się, czego nie mówić, a co powiedzieć. – Trochę to dziwne rozmawiać o tym – stwierdził. – Przepraszam. – To nie twoja wina. Skoro jednak tyle już wiesz, to mam trzech braci i dwie siostry. Więc jest nas sześcioro. Ale żadne nie rozmawiało z ojcem od ponad dziesięciu lat. Tylko ja dzwoniłem do niego od czasu do czasu, ale dwa tygodnie temu posunął się za daleko, więc zerwałem z nim kontakt. Teraz już wiesz. Znowu głośno kichnął. – Pleśń – powiedziała Grace. – Nie wiem. Bardziej mi to pasuje na kota. – Pan Lafferty chyba nie miał kota. – Też tak sądzę. A ludzie po drugiej stronie korytarza? Może oni mają kota. – To nie są ludzie, tylko Felipe, ale on nie ma kota. Nikt nie ma. W tym domu chyba nawet nie wolno trzymać kotów Myślisz, że on to zrobił, bo powiedziałeś, że więcej się do niego nie odezwiesz? Peter westchnął i zamknął szafkę na dokumenty. – Pewnie to mu nie pomogło – odpowiedział. – Został sam.

Zapadła cisza, w czasie której Grace poczuła nagle, że znalazła odpowiedź na coś bardzo ważnego, co bardzo długo było poza jej zasięgiem. Odpowiedź na to, co było nie tak ze wszystkim i ze wszystkimi, a co nagle wyszło na jaw. – To jest to! – wykrzyknęła. – Co takiego? – Nic. Właśnie coś przyszło mi do głowy Coś bardzo ważnego. Właśnie pomogłeś mi to rozgryźć. – Chętnie jeszcze z tobą porozmawiam – odpowiedział – a zwłaszcza o twojej znajomości z ojcem, ale zaczekaj chwilę. Muszę skorzystać z łazienki. Przepraszam. Grace czekała, gdy on przeszedł przez sypialnię i zniknął. – O, mój Boże – usłyszała jego głos. – Co się stało? – Zgadnij, co znalazłem? – Poddaję się. Co? Nie odpowiedział, tylko wyszedł z sypialni z czymś, co wyglądało na głęboką, plastikową tacę. Jak pudełko, ale niewysokie i bez przykrywki. Dziwnie pachniało. Brzydko. Był to ostry, drażniący zapach, podobny do tego, jaki się czuje w bramie, gdzie siusiają bezdomni. – Co to jest? – spytała Grace. – Kuweta. – Co to jest kuweta? – Coś, co musisz mieć, gdy masz kota. – Kici, kici, kici – wołała Grace najciszej, jak umiała. Znalazła go pod łóżkiem. Miał piękne, złote oczy i patrzył na nią, ale nie chciał wyjść. – Jesteś śliczny – przemawiała do niego. – Tak ładnie zmieniają ci się kolory na środku pyszczka. Super to wygląda. Miał białe i czarne łaty, a pomiędzy nimi jasnorude pasmo. Grace wiedziała, jak się nazywa kot o takim ubarwieniu, ale nie mogła sobie przypomnieć. – Boisz się? – spytała go. – Pewnie tak, bo nigdy mnie nie widziałeś. Musisz też być bardzo głodny, bo od kilku dni nikt cię nie karmił. Nie mów, że nie jesteś głodny, bo wiem, że nikt cię nie karmił, więc mnie nie oszukasz. On musi być bardzo głodny, Peter. Sprawdzisz, czy nie ma tam dla niego czegoś do jedzenia? – Wtedy będę musiał wejść – odpowiedział Peter z korytarza. – Proszę, to bardzo ważne. W trakcie czekania Grace mówiła szeptem do kota, żeby go nie wystraszyć. Po dłuższej chwili do sypialni wszedł Peter. Zakrywał chustką nos i usta, a w drugiej ręce trzymał otwartą puszkę z tuńczykiem. – O, to będzie dobre – stwierdziła Grace. – Jeżeli jest coś, co wyciągnie go spod łóżka, to na pewno to. Jakąś godzinę później Grace stanęła przed drzwiami do mieszkania Rayleen z mruczącym kotem w objęciach. Od czasu do czasu kot ocierał się pyszczkiem o policzek Grace. Zapukała cicho, żeby go nie przestraszyć. Usłyszała, jak Rayleen pyta przez drzwi kto to, ale bała się krzyknąć, bo dopiero co zdobyła zaufanie kota. Trzeba być ostrożnym, jeśli chodzi o zaufanie wystraszonego zwierzęcia, zwłaszcza gdy się je zyskało. Po minucie Rayleen ostrożnie otworzyła drzwi. – Ach, to tylko… O, mój Boże, Grace. Co ty masz? – Mojego nowego kota. – Twojego kota?

– Tak. Teraz mojego. – Ciekawa jestem, gdzie zamierzasz go trzymać. Na pewno nie tu, nie w tym mieszkaniu. – Ale on… – Grace, mam alergię na koty. – O, nie! Ty też? – Co to znaczy ty też? Kto jeszcze ma alergię na koty? – Peter. Syn pana Lafferty’ego. Dlatego muszę go zabrać, bo Peter jest alergikiem i dlatego, że musi wrócić do domu samolotem. Na pewno nie może tu zostać? – Gardło mi spuchnie i nie będę mogła oddychać. – No to muszę spytać Billy’ego. – A Felipe? – Czemu nie mogę spytać Billy’ego? – Wiesz, że Billy nie lubi zmian. – Słyszałem – powiedział Billy. Grace odwróciła się i zobaczyła, że stoi w uchylonych drzwiach. Łańcuch bezpieczeństwa zasłaniał część jego nosa. – Przepraszam – powiedziała Rayleen. – Ale… czy… nie miałam racji? – To zależy. Jak brzmi pytanie? – Czy mój nowy kot może przez jakiś czas zostać u ciebie – wyjaśniła Grace. – Hmm – odpowiedziała częściowo ukryta twarz Billy’ego. – Może powinnaś spytać Felipe. – A nie mówiłam? – wtrąciła Rayleen. – Ale ty jesteś w domu – odpowiedziała Grace tonem zbliżonym do jękliwego. – I możesz się nim zająć. A Felipe musi pracować. Pan Lafferty zostanie sam i będzie się bał. Grace zauważyła, że Billy spojrzał ponad jej głową. Odwróciła się i zobaczyła, że Rayleen patrzy mu w oczy. Zrobili to, co robią dorośli, gdy trzeba porozmawiać z dzieckiem i zastanawiają się, kto ma to zrobić. – Skarbie – odezwała się Rayleen. – Grace, pan Lafferty nie. żyje. – Nie pan Lafferty człowiek. Pan Lafferty kot. – Nazwałaś kota Pan Lafferty? – Tak – odparła Grace z dumą. – Czy to nie brzmi trochę dziwnie? – Dlaczego? – Bo nazywa się tak samo jak… pan Lafferty. – Ale on nie żyje – odparła Grace zirytowanym tonem. – Powiedzieliście mi to przed chwilą, jakbym tego nie wiedziała. Więc zostaje tylko jeden Pan Lafferty. – Wracam do mieszkania – oznajmiła Rayleen. – Zanim gardło mi spuchnie. Grace odwróciła się do Billy’ego. – Mogę wejść? Proszę. To znaczy my. Czy możemy wejść? Billy westchnął głośno. Głośniej niż należało. Tak dla zasady. Po chwili jednak zdjął łańcuch i wpuścił ich do środka. Grace była przekonana, że tak się stanie. Od początku wiedziała, że głośno westchnie, ale potem ich wpuści. Usadowiła się na kanapie i przyłożyła ucho do boku Pana Lafferty’ego, żeby posłuchać jego mruczenia. – On ciągle mruczy. Odkąd wyciągnęłam go spod łóżka pana Lafferty’ego. Jest super, gdy przyłożyć mu ucho do boku. Brzmi jak motor czy coś i jest ci tak jakoś przyjemnie w brzuchu.

Powinieneś spróbować. Znam cię i wiem, że ci się spodoba. Billy usiadł na skraju kanapy, jakby nagle zaczął bać się kanap, ale Grace pomyślała, że to kot wprawia go w zdenerwowanie, chociaż wcale na niego nie patrzył. – Ładny kot – stwierdził Billy, jakby to była jedyna dobra rzecz, którą był w stanie powiedzieć o Panu Laffertym. – Nie jestem wielbicielem kotów ani psów, ale zawsze uważałem, że trójkolorowe koty są ładne. – Trójkolorowe! Tego słowa nie mogłam sobie przypomnieć. – Nadal uważam, że przydałoby mu się lepsze imię – powiedział Billy. – Pan Lafferty to idealne imię. – Ale mylące. – Wcale nie. – Pomyśl, co przed chwilą powiedziałaś. Mruczy, odkąd wyciągnęłaś go spod łóżka pana Lafferty’ego. Więc Pan Laf-ferty mruczy, odkąd Pan Lafferty wyszedł spod łóżka pana Lafferty’ego. Strasznie to zagmatwane. – Ale on nie będzie siedział pod łóżkiem, a Peter musi zabrać wszystkie rzeczy pana Lafferty’ego i albo zabrać je do domu, albo się ich pozbyć, więc pan Lafferty już nie będzie miał łóżka. – Kto, kot? – Nie, pan Lafferty. Nie słuchasz uważnie. – Ale przecież powiedziałaś, że to kot jest Panem Laffertym. – Robisz to celowo, Billy. Wiem, że wcale ci się nie myli. – No to weźmy taki przykład. Podsłuchałaś, jak ktoś mówi, że pan Lafferty nie żyje. I za chwilę myślisz sobie: O nie! Mój kot. – Hmm – mruknęła Grace. Ponownie przytuliła ucho do boku kota, bo chciała, żeby wróciło to przyjemne uczucie w brzuchu. – Może masz rację. Ale już mu powiedziałam, że będzie się nazywał Pan Lafferty. Nie chcę łamać danej obietnicy, więc będzie się nazywał Pan Lafferty Kot. Czemu tak na mnie patrzysz? – Trochę długie to imię. – Spytam go, czy ma coś przeciwko temu. – Przycisnęła ucho do burczącego boku. – Mówi, że nie ma. Więc, czy może tu zostać? – Nie wiem, mała. Boję się zwierząt. – Ty boisz się wszystkiego – wypaliła w zdenerwowaniu. Jak tylko to powiedziała, zrozumiała, że zrobiła przykrość Billy’emu, i poczuła się okropnie. – To nie było miłe – stwierdził. – Przepraszam. Chciała dodać, że wcale tak nie myśli. Ale przecież myślała. I nadal tak uważała. Tylko teraz zrozumiała, że nie powinna mówić tego na głos. – Naprawdę cię przepraszam, Billy. Nie chciałam cię urazić. Czy mogę go tu zostawić na chwilę? Tylko pójdę na górę do pana Lafferty’ego człowieka po kuwetę dla Pana Lafferty’ego Kota i po kocie jedzenie. Billy wciąż wyglądał na urażonego. – Chyba tak – odpowiedział. Grace położyła kota na kanapie, a Billy wstał i wycofał się pod okno, co było przesadą, nawet jak na Billy’ego. Przecież Pan Lafferty Kot nie był nawet dużym kotem. Grace podbiegła do drzwi. – Wymyśliłam dziś coś bardzo ważnego – oznajmiła z ręką na klamce. – Nic ci teraz nie

powiem, bo się spieszę, ale chodzi o to, dlaczego ludzie powinni mieć kogoś i dlaczego każdy powinien mieć kogoś i że teraz, to właśnie wymyśliłam, będzie tu inaczej. Musimy zrobić jeszcze jedno zebranie. Po tych słowach wybiegła na korytarz, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi. Po trzech krokach czyjaś ręka nagle ją zatrzymała. Pojawiła się nie wiadomo skąd i zakryła jej usta, żeby Grace nie mogła krzyczeć, a druga objęła ją w talii i pociągnęła na dół do mieszkania w suterenie, nie pytając, czy tego chce, czy nie. Oczywiście, nie chciała. Wyrywała się, a nawet kopała, ale nic to nie dało. Chciała krzyczeć. Wzywać pomocy. Ratunku! Porywają mnie! Ale dłoń zakrywająca jej usta trzymała mocno. Dopiero gdy znalazła się w swoim mieszkaniu, przekonała się, że została porwana przez własną mamę.

Piętnaście: Billy Tracimy cierpliwość – oznajmił Billy Nie różniło się to znacząco od codziennych komentarzy wypowiadanych przez Billy’ego do siebie. Ale teraz mówił do Pana Lafferty’ego Kota, który patrzył mu w oczy i wprawiał go w zdenerwowanie. Pan Lafferty Kot leżał zwinięty na kanapie, ale nie spał, tylko gapił się na Billy’ego. Przez moment Billy ośmielił się spojrzeć mu w oczy. Ten kot ma ciekawe ubarwienie, pomyślał. Z dodatkowym kolorem przechodzącym przez środek pyszczka. Jak mim. Jak ucharakteryzowany aktor. Może jednak mamy ze sobą coś wspólnego, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos ze strachu, że kot odebrałby to jako zaproszenie. Billy próbował już raz usiąść w wielkim fotelu, bo kanapa była zbyt zajęta. Lecz Pan Lafferty Kot przewidział ten ruch i przestraszył Billy’ego, wskakując na poręcz i próbując usadowić mu się na kolanach. Więc teraz Billy stał oparty o okno balkonowe, które okazało się szokująco zimne. Z tego miejsca widział zegar kuchenny i obserwował go z większą niż zazwyczaj fascynacją. – Godzinę zajmuje jej przyniesienie kuwety i jedzenia? Chyba że musiała przeszukać wszystkie szafki. Ale żeby godzinę szukała? Myślisz, że coś jej przeszkodziło? Jak można się było spodziewać, Pan Lafferty Kot nie znał odpowiedzi na te pytania i nie miał żadnych propozycji. Dokładnie dwie godziny i dwadzieścia sześć minut po wyjściu Grace ktoś zapukał do jego drzwi. – Grace? – zawołał i podbiegł, aby je otworzyć. Pan Lafferty Kot zeskoczył i przysiadł na dywanie, gotowy czmychnąć pod mebel, gdyby coś go wystraszyło. To było znajome pukanie Rayleen i Billy o tym wiedział, ale i tak zawołał Grace, bo chciał, żeby to była ona. Mogła przecież naśladować pukanie Rayleen. Dzieci tak robią. Otworzył zamki i drzwi. Na progu stała Rayleen. – Och, to tylko ty – mruknął. – Mnie też miło cię widzieć. Przyszłam po Grace. – Nie ma jej. – Nie żartuj. – Nie żartuję. Nie ma jej. Ostatni raz widziałem ją, jak wybiegała przez te drzwi z zamiarem udania się do pana Laffer-ty’ego – człowieka, nie kota – po kuwetę i jedzenie dla Pana Lafferty’ego – kota, nie człowieka. – Może jest u Felipe – zasugerowała Rayleen. – Mam nadzieję – odpowiedział z rosnącą paniką. – Pójdę sprawdzić. Billy tym razem pozostał w drzwiach, czekając i z premedytacją gryząc paznokcie. Po powrocie Rayleen pokręciła przecząco głową. – Nie sądzisz, że mogła wrócić do mamy? – spytała. – Bardzo się denerwowała, gdy nie mogła przybiec na jej wołanie. – Nie – odpowiedział Billy. – To nie jest niemożliwe, ale teraz jest. Może za pierwszym razem. Albo jutro. Ale właśnie dostała kota i zamierzała pobiec na górę i przynieść mu coś do jedzenia. Była podekscytowana tym kotem. Nie mogła się doczekać, by do niego wrócić. I wie-

działa, że pozwoliłem jej zostawić tu kota tylko na kilka minut. To się nie trzyma kupy. – Dobrze. Poszukam jej – powiedziała Rayleen. – Zaczekaj. Przepraszam, może wyjdę na mięczaka, ale… – Za późno, pomyślał. Przez całe życie zachowujesz się jak mięczak. Spróbował stłumić wewnętrzny głos. Podły drań, jak zwykle. – Może ten kot mógłby pobyć u Felipe, zanim to wszystko się wyjaśni. – Przykro mi, ale Felipe wyszedł. – To może Grace z nim poszła. Rayleen pokręciła niechętnie głową. – On był u siebie. Rozmawiałam z nim. Ale teraz go nie ma. Nie chcę cię zdenerwować… – Więc nie rób tego – odpowiedział Billy. – Naprawdę nie chcesz wiedzieć? – Teraz chyba muszę. – Okej. Był tu dziś ktoś obcy. Syn pana Lafferty’ego. Porządkował rzeczy ojca. – Tak, słyszałem. Zaczekaj. Cholera. Chyba nie myślisz… – Nie możemy ryzykować. Felipe rozmawiał z nim przez chwilę i facet wspomniał, gdzie się zatrzymał, czego na pewno by nie zrobił, gdyby miał złe zamiary. Ale tak na wszelki wypadek Felipe poszedł sprawdzić do tego motelu. – Źle się czuję – stwierdził Billy. I rzeczywiście tak było. Nagle zrobiło mu się gorąco, jakby dostał gorączki i wszystko go bolało. Najszybszy na świecie początek grypy. – Oddychaj – poradziła Rayleen. – Sprawdziłaś u pani Hinman? – Tak. Jest jeszcze jedna możliwość. Może to jej mama ją zabrała. No wiesz, wbrew jej woli. – Boże, oby tak było. Chociaż nie jest to dobre. Powinniśmy wezwać policję? – Chyba nie możemy tego zrobić – odpowiedziała Rayleen. – Nie jesteśmy jej prawnymi opiekunami. Powiedzmy, że wezwiemy ich, a oni przyjadą i powiedzmy, że okaże się, że jest w domu z mamą. Co wtedy powiemy, że po co ich wezwaliśmy? Bo ukradliśmy dziecko, a jej mama je odebrała? – A jeżeli… – Nie myśl, że się nad tym nie zastanawiałam. Ne myśl, że nie brałam pod uwagę każdej możliwości, łącznie z tą, która jest bardzo zła dla niej… i dla nas. Chyba pójdę teraz i zacznę walić do drzwi mieszkania jej mamy i powiem, że Grace zaginęła i jeżeli nie wie, gdzie jest jej dziecko, to niech wezwie policję. – Co wygląda źle dlajej mamy, biorąc pod uwagę nasze zdolności opiekuńcze. – Pod warunkiem, że nie zabrała. Jeżeli zabrała, byłoby źle dla nas, gdybyśmy nie spytali. Grace znika, a my nawet nie sprawdzamy, czy jest w domu. Poza tym nic nie można na to poradzić – dodała Rayleen. – Tak czy tak sytuacja jest zła. Idę. Billy poczuł, że miękną mu kolana i delikatnie osunął się na dywan przed drzwiami. Obejrzał się na kota, żeby sprawdzić, czy ten nie zamierza uciec. Ale kot ponownie zwinął się w kłębek na kanapie i patrzył na Billy’ego z umiarkowanym zainteresowaniem. Z sutereny dobiegło walenie w drzwi. Każde uderzenie przenikało Billy’ego niczym pocisk. – Pani Ferguson! – zawołała Rayleen. – Czy Grace jest z panią? Bo jeżeli nie, musimy wiedzieć. Trzeba zapomnieć o różnicy zdań i znaleźć ją. Nie żartuję. To może być poważna sprawa. Znowu zaczęła walić do drzwi.

Potem Billy zobaczył, jak Rayleen wchodzi po schodach. Na jej twarzy pojawiła się ciekawość, gdy zobaczyła go klęczącego przy drzwiach i gryzącego paznokcie, chociaż nie miał już czego obgryzać. – Dlaczego klęczysz? – spytała, stając przed nim. Najwyraźniej druga część pytania nie wymagała wyjaśnienia. – To długa historia. Opowiem ci innym razem. – Niespodzianka. Pukanie nic nie dało – oznajmiła Rayleen. – Gardło zaczyna mi puchnąć. – Cofnęła się na korytarz. – Dam ci znać, gdy wróci Felipe. – Zaczekaj! – zawołał, wstając wbrew wszelkim przeciwnościom. – Może pani Hinman wzięłaby kota. Tylko na noc. Rayleen zatrzymała się zdezorientowana, jakby nie mogła się skupić na czymś tak banalnym. – Mogę ją zapytać – odparła w końcu. Billy odetchnął z ulgą, znęcając się nad kolejnymi paznokciami, które czekały na odrośnięcie. Rayleen wróciła po niecałych dwóch minutach. Dla niego długich dwóch minutach. – Przykro mi, ale nie – powiedziała. – Pani Hinman nie cierpi kotów. – Ja też – jęknął żałośniej, niż zamierzał. – Gdyby pani Hinman miała teraz tego kota i chciała, żebyś go wziął, mógłbyś wygrać ten spór. Ale to ty go masz. Więc to sprawa posiadania. No wiesz, posiadanie to… zapomniałam. Ileś tam prawa. – Dziewięć dziesiątych – podpowiedział Billy z rozpaczą. – Przyjdziesz mi powiedzieć, jak tylko dowiesz się czegoś od Felipe? – Dobrze. – Potrzebuję kuwety i jedzenia. – A tak. Chyba Felipe je ma. Zajmę się tym. Billy zamknął drzwi i zamki, po czym popatrzył na Pana Lafferty’ego Kota, który wciąż mu się przyglądał. – Przestań się na mnie gapić – powiedział. – Nie jestem aż taki fascynujący. Jak było do przewidzenia, kot dalej się gapił. – To wszystko przez ciebie – stwierdził Billy. Pan Lafferty Kot poruszył uszami, lecz niczym więcej. Felipe zdał mu raport przez drzwi jakieś pół godziny później. – Grace nie ma u tego Lafferty’ego. Uważam, że on jest w porządku. W takim razie musi być z mamą… mam nadzieję. – Dziękuję! – zawołał Billy przez drzwi. – Potrzebna mi kuweta i jedzenie. – A tak. Dałem je Rayleen. Powiem jej. – Dziękuję – odpowiedział Billy. Potem rozpłakał się. Pan Lafferty Kot podszedł do niego zaciekawiony łzami, ale Billy odpędził go, wydając jakiś ostry dźwięk, i przestraszony kot schował się pod kanapą. Billy był w połowie oglądania filmu Wpływ księżyca emitowanego w nocnym programie telewizyjnym, gdy usłyszał stukanie. Sięgnął po pilota, urażając przy tym czerwone i spuchnięte koniuszki palców, i przyciszył dźwięk. Pochylił się nad kanapą i zaczął uważnie słuchać. Raz, dwa, trzy, pauza, cztery. Ale to nie było stukanie Rayleen. I nie do jego drzwi, lecz w podłogę. Od spodu. Z mieszkania w suterenie.

Wydał z siebie głośny dźwięk, coś pomiędzy oddechem a krzykiem, i Pan Lafferty Kot, który spał na fotelu, znowu czmychnął pod kanapę. Billy znieruchomiał i nasłuchiwał. I ponownie to usłyszał. Raz, dwa, trzy, pauza, cztery. Podbiegł do frontowych drzwi, otworzył zamki obolałymi i trzęsącymi się palcami, wybiegł na korytarz z zamiarem zapukania do Rayleen i zderzył się z nią w połowie drogi między ich mieszkaniami. – Słyszałaś to?! – krzyknął, promieniejąc radością i ulgą. – Tak. – Jest na dole. – Musiała zaczekać, aż mama zaśnie. Żeby dać nam znać. – Mądra dziewczynka – powiedział Billy. – Bardzo mądra – zaszczebiotała Rayleen. – Powiem Felipe. – Może teraz uda mi się zasnąć. Ku zaskoczeniu Billy’ego zarzuciła mu ręce na szyję. Trwali tak objęci wyjątkowo długo. – Uważaj, żeby kot ci nie uciekł – powiedziała Rayleen, cofając się. – A tak. – Billy, czy wiesz, że wyszedłeś na korytarz? – Ups – odpowiedział i uciekł z powrotem do mieszkania. W nocy Billy poczuł czyjąś obecność w sypialni. Otworzył oczy i zdał sobie sprawę, że ma przed sobą łeb Pana Lafferty’ego Kota, którego złote oczy lśniły w świetle dochodzącym z kuchni. Krzyknął. Kot uciekł pod łóżko. – Cholera – mruknął Billy. Zrozumiał, że powinien zamknąć drzwi do sypialni, gdy kot siedział w salonie na fotelu lub kanapie. Nie chodzi o to, że o tym nie pomyślał. Tylko nie był pewny, czy uśnie, nie widząc palącej się w kuchni lampki. I nie przewidział tak brutalnego przebudzenia. Włączył światło i leżał tak przez kilka godzin, czując psychiczne zmęczenie, które można było określić jako ból. W pewnym momencie nieoczekiwanie usnął. Obudził go dziwny, stłumiony dźwięk w prawym uchu. Rodzaj głośnej wibracji, ale również wrażenie, jakby coś blokowało mu słuch z tej strony. Było jasno. Spał na plecach, czego nigdy nie robił. Zwykle kładł się na boku, w pozycji embrionalnej. Jednak tym razem nie był przygotowany na sen. Gdy próbował obrócić głowę, zorientował się, że Pan Lafferty Kot leży zwinięty przy jego policzku i mruczy z zapałem. Billy usiadł. Nagle poczuł, że brakuje mu tego ciepła i mruczenia. Czuł to głęboko w swoim wnętrzu. Znacznie dłużej, niż sądził. Najwyraźniej oswoił się z tym wrażeniem, jeszcze zanim się obudził. Położył się powoli i ostrożnie. Kot nawet nie drgnął. Przez kolejną godzinę, lub coś koło tego, Billy po prostu leżał, słuchał i czuł. Pomyślał o Grace i zaczął się o nią martwić. A jeżeli już nigdy do niego nie przyjdzie? Jeżeli nie będzie więcej lekcji tańca? Jeżeli Grace już nigdy nie będzie krzyczała na niego za to, że obgryza paznokcie albo że jej przerywa? Jeżeli na zawsze to zniszczyli, robiąc to, co zrobili, urządzając małe porwanie? Nie znalazł odpowiedzi na te pytania, ale mruczenie trochę pomogło. Gdy po godzinie w końcu wstał z łóżka, uświadomił sobie, że spał bez nawiedzających go skrzydeł.

Około piętnastej trzydzieści, czyli o zwykłej porze, do drzwi Billy’ego zapukał Felipe. Nie przyprowadził ze sobą Grace. Billy popatrzył na Felipe, a Felipe na Billy’ego. To trochę tak, jakby patrzeć w lustro, pomyślał Billy. Emocjonalne lustro. – Jest z mamą – oznajmił Felipe. – Widziałeś ją? – Tak. Poszedłem pod jej szkołę. Ale jej mama też tam była. No więc co miałem robić? Czy Latynos mógłby zabrać cudze dziecko, gdy jego prawdziwa matka stoi tuż obok? To byłaby katastrofa. – Udało ci się z nią porozmawiać? Jak ona się miewa? – Próbowała podejść do mnie, ale mama na to nie pozwoliła. Więc chyba nie czuje się wolna. Jakby chciała coś zrobić lub być gdzieś indziej, tylko nie z mamą. Ale coś mi przekazała. – Tak? Co takiego? – Powiedziała: „Powiedz Billy’emu, że przykro mi z powodu kota”. Dlatego przyszedłem. Wiem, że nie lubisz, gdy ludzie do ciebie pukają, ale chciałem ci powiedzieć, że wezmę tego kota. Gdybyś chciał. – Och, to miłe – odpowiedział Billy. – Ale wiesz co? Wygląda na to, że przyzwyczailiśmy się do siebie. Dajemy sobie radę. – Aha. To dobrze. Doskonale. – Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jeżeli jej mama przestanie brać, możemy już nigdy jej nie zobaczyć? – spytał Billy. Ku swemu zaskoczeniu poczuł, że warga mu drży, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Co w obecności Felipe byłoby czymś upokarzającym. – Pomyślałem o tym – odparł Felipe wyraźnie przygnębiony. – Może wejdziesz – zaproponował Billy. Było to niezwykle zachowanie z jego strony i zastanawiał się, czemu to zrobił zarówno w momencie, w którym to zaproponował, jak i później, po fakcie. Najprostsza z możliwych odpowiedzi brzmiała następująco: Przyzwyczaił się do towarzystwa o wpół do czwartej po południu. Felipe wszedł i usiadł na kanapie. – Kawy? – spytał Billy. – Tak, chętnie – odpowiedział Felipe. – Nie będzie mi się chciało spać, gdy pójdę do pracy. Bardzo dobrze. Billy nie zdążył nawet pójść do kuchni, by postawić czajnik, gdy do salonu wszedł kot, ruszył prosto do Felipe i powąchał nogawki jego spodni. – Proszę, proszę – powiedział Billy. – A oto i Pan Lafferty Kot w całej okazałości. Felipe spojrzał na niego, jakby chciał sprawdzić, czy Billy żartuje, czy nie. – Żartujesz? Nazwała kota Pan Lafferty? – Nie żartowałbym w takiej sprawie. – Jezu. Nie można uciec od tego gościa. – Przynajmniej ten Pan Lafferty cię lubi – zauważył Billy w momencie, gdy kot wskoczył Felipe na kolana. – Tak. Dzięki Bogu. Dzięki Bogu, że nie ma czegoś takiego jak bigoteryjny kot. Billy poszedł do kuchni zrobić kawę. Gdy odmierzał porcję do filtra, uniósł wzrok i zobaczył, że Felipe stoi oparty o futrynę kuchennych drzwi i obserwuje go. Pan Lafferty Kot zaś lawirował między nogami – najpierw Felipe, potem Billy’ego – ocierał się o nie, mruczał i prężył grzbiet.

– Wygląda na to, że ułożyliście sobie życie – stwierdził Felipe. Wskazał ruchem głowy na porcelanową miskę z wodą i spode – czek z chrupkami stojące na podkładce na kuchennej podłodze. – Ale to piękna porcelana – zauważył Felipe. – Wszyscy musimy jeść i nie ma powodu, żebyśmy zachowywali się jak barbarzyńcy. – Kiedyś miałem taką sąsiadkę – powiedział Felipe. – Przed laty, zanim tu zamieszkałem. Miała wielkiego psa w rodzaju dobermana i przekonywała mnie, że ten pies jest uprzedzony. To była kompletna bzdura. Opowiedziała mi raz tę historię i mówi, że idzie ulicą z psem, a z przeciwnej strony, mówi, idzie taki wielki czarny kozioł… – Kozioł? – Tak. Właśnie. W tym sęk. Więc ona mówi, że ten pies zaczyna warczeć na tego faceta. Za niedługo okazuje się, że ta kobieta jest taka głupia, że nie rozumie, że ten pies nie będzie ufał czarnym, bo ona im nie ufa. – No i co powiedziałeś na tę historię. – Zacząłem się naśmiewać z tej kobiety. No wiesz, tak jakby nabijać się z niej. Powiedziałem, widziałaś jelenia na ulicy? Tu, w Los Angeles? A ona mówi, nie, to nie był jeleń, tylko mężczyzna. Wielki mężczyzna. A ja na to, powiedziałaś, że to był kozioł. A kozioł to nie mężczyzna. To zwierzę. Ale nie chwyciła tego. Myślała, że coś mi się pokiełbasiło. Ale ta druga moja sąsiadka podsłuchała to i strasznie się śmiała, no wiesz, za jej plecami. – Lubię żarty, ale w przypadku małostkowej osoby przestają być zabawne. – Rzeczywiście – przyznał Felipe, biorąc kota na ręce i drapiąc go delikatnie za uszami. – Ale czasami trzeba się śmiać. Co innego można zrobić? Billy wyłączył ekspres. – Wiesz, że on do mnie przyszedł? – powiedział, nie patrząc na Felipe. – I dał mi popalić. Jeszcze zanim zająłem się Grace. – Lafferty? – Lafferty. – A po co? – Chciał wiedzieć, czy jestem gejem – wyjaśnił Billy, udając, że ekspres do kawy wymaga całej jego uwagi. – Powiedział, że ma prawo o to pytać, bo, jak się wyraził: „Jest więcej niż prawdopodobne, że homoseksualiści molestują dzieci”. Zerknął na Felipe, który tego nie zauważył, bo właśnie wznosił oczy do nieba. – O-mój-Boże! Ten facet miał chyba molestowanie dzieci w głowie. Jakby o niczym innym nie myślał. Co jest z tymi facetami? – Nigdy się nie dowiemy – odpowiedział Billy. – Nigdy się już nie dowiemy. – Prawdę powiedziawszy, to chyba nie chciałbym wiedzieć – stwierdził Felipe. – Im mniej wiem o charakterze tego gościa, tym lepiej. – Jakbym w ogóle mógł być jakiejś orientacji seksualnej – powiedział Billy, nie wiadomo dlaczego wracając do poprzedniego tematu. – Tylko spójrz na mnie. Jak mógłbym być kimś innym jak nie aseksualnym? Mam tylko to małe, ponure mieszkanie i comiesięczną stałą pensję przekazywaną mi przez matkę, która ledwo starcza mi na przeżycie. – Przynajmniej coś z siebie wyciska. Billy roześmiał się. – Moi rodzice mają furę pieniędzy – powiedział. – Są obrzydliwie bogaci, w najgorszym tego słowa znaczeniu. – Och. Najdłuższa przerwa w historii przerw, pomyślał Billy. Nie starał się jej przerywać.

– Więc… – Nie mów – przerwał mu Billy. – Domyślam się, o co chcesz spytać. Skoro opływam w forsę, co robię w takim miejscu? – To nie moja sprawa, ale tak. Właśnie nad tym się zastanawiałem. – Pewnie uważają, że jeżeli będą mi dawać tylko tyle, żebym nie umarł, to mnie zmotywują. – Nie chcą ci stwarzać dogodnych warunków – powiedział Felipe. Zapadła krótka cisza, po której obaj wybuchnęli śmiechem. – Widzisz, jak to świetnie działa – stwierdził Billy, kłaniając się w pas w swojej starej czerwonej piżamie. – Ups – powiedział Felipe. – Mam dla ciebie nowiny. Siedział u Billy’ego w wielkim fotelu, trzymając na kolanach Pana Lafferty’ego Kota, który leżał rozwalony na grzbiecie i mruczał. Felipe wjednej ręce trzymał kubek z kawą, a drugą drapał kota po brzuszku. – Złe nowiny? – Po prostu nowiny. Będziemy musieli zmienić imię Pana Lafferty’ego Kota na Panią Lafferty. – To jest dziewczyna? – Dziewczyna. – Grace będzie… Urwał zawstydzony. Przecież się nie rozpłacze. Zapadła długa cisza. – Wiem – odezwał się Felipe. – Mnie też jej brakuje. – Chodziło nam o to, żeby jej mama przestała brać narkotyki. Ale co z nami? A jeżeli ona już nigdy nie pozwoli jej się z nami widywać? – Nie wiem – odparł Felipe. – Wszystko się skomplikowało. Czas pokaże – dodał po chwili i spojrzał na zegarek. – Muszę się przygotować do pracy. – Dopił kawę jednym haustem. – Dzięki za kawę. Postawił kota na podłodze i ruszył do drzwi. – Daj mi znać, jeśli znowu ją zobaczysz – poprosił Billy. – Dobrze. I jedno, i drugie. Jakją zobaczę, dam ci znać. Jutro też zamierzam pójść pod szkołę. I potem też. A jeżeli jej mama nawali i nie przyjdzie po nią? Wtedy ja tam będę. Więc się z nią zobaczę. Nawet jeżeli nie będę mógł z nią porozmawiać. I dam ci znać. Po tych słowach wyszedł. Billy zaczął zamykać zamki, lecz zanim skończył, ktoś zapukał do drzwi. – Tak? Usłyszał głos Felipe. – Nie otwieraj, Billy, to ja. Chciałem ci jeszcze coś powiedzieć. Chciałem powiedzieć, że nie dbałbym o to, gdybyś był. Nie jestem taki jak Lafferty Nie mam uprzedzeń. Ojciec nauczył mnie, żeby nikim nie pogardzać, nie myśleć źle o nikim. Z wyjątkiem dupków. Powiedział, że mogę się uprzedzać do dupków, bo nikt nie musi być dupkiem. To jest dobrowolne. Cisza. Billy najwyraźniej stracił zdolność komunikowania się. – Ale ty nie jesteś dupkiem. – Dzięki – odpowiedział Billy. – Do zobaczenia, mi amigo. – Dzięki – powtórzył Billy. Gdyby istniały inne słowa we wszechświecie, to w tej chwili były dla niego niedostępne.

Szesnaście: Grace Ostatnia lekcja dobiegała końca. Im bliżej dzwonka, tym Grace robiło się coraz bardziej niedobrze. Twarz ją paliła i swędziała, a żołądek podchodził do gardła, jak wtedy gdy miała grypę. Ale tym razem to nie była grypa, lecz jeden z takich momentów, w czasie których człowiek coraz bardziej się denerwuje, aż w końcu robi mu się niedobrze. Nie mogła jednak zwymiotować na oczach całej czwartej klasy. Gorsze od tego było chyba tylko zsiusianie się w majtki, ale nawet to mogło najwyżej zremisować ze zwymiotowaniem. Takie to było okropne. Więc Grace poprosiła nauczycielkę o przepustkę na wyjście do toalety. Strasznie długo trwało to wypisywanie. – O rety, proszę się pospieszyć – powiedziała Grace – bo zaraz zwymiotuję. – Zaraz potem idź do pielęgniarki – poradziła pani Placer, jej nauczycielka. Co było dziwne, bo przecież kończyła się ostatnia lekcja i potem szli do domu. Grace pomyślała, że pewnie pani Placer zapomniała o tym. Dorośli mówią różne dziwne rzeczy, więc i tę można dopisać do tej długiej listy. – Dobrze – odpowiedziała Grace i wybiegła na korytarz. Zawsze lepiej powiedzieć dobrze, niż wdawać się w dyskusje. Stanęła przy drzwiach do kabiny, ale teraz, gdy mogła już zwymiotować, poczuła, że może wcale nie musi. Do toalety weszły trzy starsze uczennice, chyba z szóstej klasy, stanęły blisko siebie i podawały sobie papierosa. Jedna z nich spojrzała na Grace przez ramię, lecz nie było to przyjacielskie spojrzenie. Grace miała nadzieję, że jej nie okradną, bo to się zdarzało w toalecie. Nie, żeby miała coś cennego. Ale można oberwać, szczególnie wtedy, gdy nie ma się niczego cennego. – Grypa – powiedziała, sądząc, że jeżeli będą wiedziały, że może na nie zwymiotować, i pomyślą, że może je zarazić, to będą się trzymały z dala od niej. Wtedy zabrzmiał dzwonek. Grace rzuciła się biegiem do tylnych drzwi. Czekała tam na nią mama. I Felipe. Tak jak poprzedniego dnia. Mama złapała ją za rękę, trochę zbyt mocno, i pociągnęła do domu. Grace obejrzała się przez ramię na Felipe, ale w tym momencie mama szarpnęła ją za rękę, żeby patrzyła przed siebie. – Będę stepować w szkole – poinformowała mamę. – Na apelu. Będę tańczyć prawie przed całą szkołą. Od pierwszych do szóstych klas. – Kiedy? – spytała mama, jakby myślała o czymś zupełnie innym i zerknęła na Felipe. Grace obejrzała się, żeby sprawdzić, czy nadal idzie za nimi, ale mama znowu ją odwróciła. – Za trzy miesiące – odpowiedziała. – To dobrze. To mnóstwo czasu, żeby nauczyć się stepowania. – Ja już umiem stepować. – Od kiedy? – Przegapiłaś mnóstwo rzeczy. Byłaś nieobecna przez jakiś czas. – To nie trwało długo. – Całe tygodnie.

– Tylko kilka dni. – Tygodnie warte tyle co dni. Sądziła, że mama krzyknie na nią, lecz nic podobnego. Tylko znowu obejrzała się przez ramię. – Muszę powiedzieć Billy’emu, że będę tańczyła – oznajmiła Grace. – Niczego nie powiesz Billy’emu. – Ale ja muszę. – Ale nie możesz. – Ale ja muszę! – krzyknęła Grace, znajdując w sobie dość siły, żeby się przeciwstawić. Potem dodała jeszcze coś odważniejszego. Była to chyba najodważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek powiedziała mamie. – I powiem! Ale mama nie zwróciła na to uwagi. Zatrzymała się nagle na środku chodnika i odwróciła się do Felipe. – Dlaczego idziesz za nami? – wrzasnęła. – Dlaczego nie zostawisz nas w spokoju? – On nie idzie za nami – wtrąciła Grace. – On mieszka w tym samym domu co my. – Ja nie idę za wami – odpowiedział Felipe. – Ja tylko wracam do domu. Oboje powiedzieli to prawie jednocześnie. – Dlaczego w ogóle przyszedłeś pod jej szkołę? – nie ustępowała mama. – Na wypadek, gdyby nikt po nią nie przyszedł – odpowiedział Felipe. – Przecież przyszłam. – Na wypadek, gdybyś nie przyszła – wyjaśnił Felipe. Felipe wyglądał tak smutno i bezbronnie, że Grace wpadła w złość. Dlaczego mama jest dla niego taka niedobra? Przecież nie ma żadnego powodu, żeby na niego krzyczeć. Postanowiła zacząć działać, czy to mama, czy nie mama. Wyszarpnęła rękę, podbiegła do Felipe, objęła go w pasie i przytuliła policzek do brzucha. Miał na sobie zieloną, flanelową koszulę, wiele razy praną. Grace wiedziała to, bo była bardzo miękka. – Te amo, Felipe – powiedziała specjalnie głośno, żeby mama usłyszała. – Te amo tambien, mi amiga. – Billy y Rayleen? Dice para mi: „ Grace te amo”. – Si, mi amiga. Si, yo lo hare. Potem wróciła do mamy, która złapała ją za rękę i pociągnęła w stronę domu. – Au! – zaprotestowała Grace. – Mogłabyś mnie tak nie szarpać? I zwolnić? – Po prostu pospiesz się. Ale to bolało i dodało jej odwagi. Zatrzymała się i znowu wyrwała rękę. – Felipe! Mógłbyś nas wyprzedzić? Mam dość gonienia za mamą i boli mnie ręka. Felipe przeszedł na drugą stronę ulicy, a mama Grace stała i patrzyła na niego. Wyprzedził je i ponownie przeszedł przez ulicę, ale się nie obejrzał. Po prostu spokojnie szedł dalej przed siebie. Mama Grace ruszyła dalej, jednak tym razem wolniej, i nie wzięła Grace za rękę, więc była to jakaś poprawa. – Od kiedy mówisz po hiszpańsku? – spytała. – Mówiłam ci, że przegapiłaś mnóstwo rzeczy – odpowiedziała Grace. Gdy zeszły na dół do sutereny, zobaczyły brązową papierową torbę pod drzwiami ich mieszkania. Ktoś napisał na niej grubym flamastrem: „Dla Grace”. Mama podniosła ją i chciała zajrzeć do środka, lecz Grace, która wciąż była w buntowniczym nastroju, wyrwała ją mamie.

– Tu jest napisane dla Grace, a nie dla Eileen. – Ale ja muszę zobaczyć, co dostałaś. – Okej, niech będzie. Daj mi chwilę, to ci pokażę. Nie złość się na mnie. Grace włożyła rękę do środka i poczuła miękki materiał. Wyjęła go z torby i rozwinęła. Była to sukienka. Zupełnie nowa sukienka. Grace przyłożyła ją do siebie. Wyglądało na to, że pasuje, co nie było zaskakujące, bo pani Hinman obmierzyła Grace na wszystkie strony jeszcze przed wybraniem wykroju. Sukienka sięgała Grace do kolan i miała niebieski kolor. – Ale ładna – ucieszyła się Grace. – Kto ci kupił sukienkę? – Nikt. – Sama się pojawiła? – Pani Hinman mi ją uszyła. Muszę pójść jej podziękować. – Później – odpowiedziała mama. – Dlaczego nie teraz? – Bo muszę pójść z tobą, ajestem zmęczona i muszę chwilkę posiedzieć. – Nie musisz iść ze mną. – O, tak, muszę. Grace westchnęła. – No dobrze. Jak chcesz. Poćwiczę teraz stepowanie, a ty powiedz, gdy będziesz gotowa. Mama Grace otworzyła drzwi i weszły do mieszkania. Grace pobiegła włożyć buty do stepowania, myśląc pewnie po raz dwudziesty, że dobrze się stało, że miała je na sobie, gdy mama ją porwała. I nie musiała ich oddawać. Łatwo było z tymi butami, bo pasowały. Wystarczyło zasznurować i tańczyć. W tym momencie przypomniała sobie o nowej sukience i postanowiła ją włożyć. Pobiegła więc do swojego pokoju. Nigdy jeszcze nie tańczyła w sukience i chciała sprawdzić, jak się będzie czuła. Włożyła ją przez głowę, delektując się miękkim dotykiem materiału na ciele. Potem spojrzała w lustro i głośno wciągnęła powietrze w płuca. – Ładnie wyglądam – powiedziała na głos. Sprawiła to nie tylko sukienka, chociaż ona dopełniła całości. Nowa fryzura i paznokcie (Rayleen naprawiła ten zgubiony) stworzyły wraz z nią piękne opakowanie. Było jeszcze coś, co Grace dopiero teraz zauważyła. Schudła i to wcale się nie starając. Pewnie przez ćwiczenia ze stepowania. Uśmiechnęła się do siebie w lustrze, czego nigdy dotąd nie robiła, i pobiegła do kuchni. Mama siedziała przy stole i paliła papierosa. Skrzywiła się, gdy Grace zaczęła stepować na wyłożonej linoleum podłodze. – A co się stało z paleniem na zewnątrz? – spytała Grace, również się krzywiąc. – Nie mogę spuścić cię z oka. Musisz stepować? Głowa mnie boli od tego stukania. – Muszę – odparła Grace, nie przerywając stepowania. – Muszę tańczyć po kilka godzin dziennie. Czeka mnie występ i chcę dobrze wypaść. – Głowa mnie od tego boli. – Już to mówiłaś. Muszę pójść do Rayleen po piżamę. – Już o tym rozmawiałyśmy. – Nie będę spała w ubraniu. Potrzebuję piżamy. – Możesz zadzwonić do niej, gdy wróci do domu, i poprosić, żeby wyniosła twoje rzeczy na korytarz. Od kiedy to musisz tańczyć po kilka godzin dziennie? Przedtem tego nie robiłaś. – Sporo się zmieniło przez ten czas, jak spałaś. Mama Grace w końcu nie wytrzymała i wrzasnęła na nią:

– Wcale tak długo nie spałam! Przestań to powtarzać! Mam tego dość! Grace zatrzymała się. Stała z rozstawionymi nogami, jakby chciała się upewnić, że nie straci równowagi. Spojrzała mamie w oczy, lecz ona odwróciła wzrok. – Popatrz na mnie, mamo. Mama zerknęła na nią, po czym utkwiła wzrok w dywanie i zaciągnęła się papierosem. – To wszystko prawda – powiedziała Grace. – Czy chcesz tego, czy nie. Ja stepuję, mówię po hiszpańsku i mam ładną fryzurę, która drogo by kosztowała, gdybyś musiała za nią zapłacić. – Podniosła głos, ale nic nie mogła na to poradzić, nawet gdyby się starała. Poza tym nie miała powodu, żeby się starać. – I mam ładne paznokcie, i manicure na nogach, i sukienkę uszytą specjalnie dla mnie, i mam kota! Ta część o kocie wyszła najgłośniej, bo pokłóciły się o to, czy Grace ma kota. Zastanawiała się, czy Billy słyszał, jak stuka w sufit (u niego w podłogę), i czy uśmiechnął się lekko, słysząc, jaka jest dzielna, stawiając czoło mamie, albo zmartwił się, słysząc kłótnię. Nie chciała nikogo niepokoić, zwłaszcza Billy’ego. – I jeden z sąsiadów się zastrzelił, a ty nawet o tym nie wiesz. – dodała. – Bo długo byłaś nieobecna. Mama nie odezwała się słowem. Czasami to robiła, ale tylko wtedy, gdy była naprawdę zła. – Ty nie masz kota – powiedziała dziwnie spokojnym głosem. – I nie rozumiem, czemu tak wrzeszczysz, skoro ci powiedziałam, że boli mnie głowa. – Mam kota. Jest trójkolorowy i nazywa się Pan Lafferty Kot. – Może i ten kot istnieje – odpowiedziała mama gniewnym tonem. – Nie twierdzę, że tego kota nie ma. Mówię tylko, że to nie może być twój kot, bo nie możesz mieć kota bez mojego pozwolenia. – Nie było cię, więc nie mogłaś dać mi pozwolenia, a teraz jest już za późno. On jest mój i zamierzam go zaraz zobaczyć, a ty nie możesz mnie powstrzymać. Po tych słowach Grace pomaszerowała do drzwi. Ale mama dotarła tam przed nią i założyła łańcuch bezpieczeństwa, do którego Grace nie mogła dosięgnąć. Wówczas Grace wzięła krzesło i podstawiła je pod drzwi, ale mama odciągnęła je od drzwi w chwili, gdy Grace zaczęła na nie wchodzić. To wszystko stało się tak szybko. Grace upadła na podłogę, uderzając się w biodro i w rękę. – Auć! – jęknęła. – Przepraszam, ale nie powinnaś wchodzić na krzesło, gdy je przesuwam. – Nie powinnaś go przesuwać, gdy na nie wchodzę – odparowała Grace, leżąc na dywanie. – Czemu jesteś taka okropna, Grace? Zwykle taka nie bywasz. – Bo chcę zobaczyć moich przyjaciół i mojego kota, a ty mi nie pozwalasz. – Chcieli mi ciebie odebrać. – Nieprawda. Oni się tylko mną opiekowali. To był mój pomysł. Nie chcę być przy tobie, gdy jesteś pijana albo nawalona. Nienawidzę tego. Mama znieruchomiała i przez ułamek sekundy Grace sądziła, że ją uderzy Czego dotąd nie robiła. Ale też nigdy tak się nie kłóciły. Przynajmniej nie tak głośno. Grace czuła jednak, że mama ma chęć to zrobić. Na szczęście tylko przez chwilę. Zaraz potem odezwała się tym swoim spokojnym głosem. – Przyprawiasz mnie o ból głowy. Muszę zażyć aspirynę. Nie waż się wychodzić. I poszła do sypialni, a stamtąd do łazienki. Grace popatrzyła na drzwi. Podniosła się z podłogi. Biodro ją zabolało, gdy stanęła. Przez

moment zastanawiała się, czy nie przysunąć krzesła i nie zdjąć łańcucha, ale doszła do wniosku, że mama zaraz by ją złapała i nic by to nie dało. Pokuśtykała więc do kuchni i wróciła do stepowania. Biodro wciąż ją bolało, mimo to ćwiczyła zawzięcie. Nic by jej nie powstrzymało. Trochę się tylko krzywiła przy każdym ruchu. Kilka chwil później wróciła mama. – Wzięłaś aspirynę? – spytała Grace. – Tak – odparła mama. – Na pewno wzięłaś tylko aspirynę? – spytała Grace, nie przerywając tańca. – Nie przeciągaj struny, mała. – Nadal masz w domu narkotyki? Bo jeżeli tak, to prędzej czy później je weźmiesz. – To coś nowego – stwierdziła mama bez cienia energii. – To nie jest moja opinia. Yolanda zawsze to powtarza. – Więcej tańczenia, mniej gadania – odpowiedziała mama. Grace stepowała więc przez jakieś dwadzieścia minut i obserwowała mamę, by sprawdzić, co tak naprawdę wzięła. Wkrótce się dowie, bo jeżeli wzięła tylko aspirynę, to nie zaśnie. Nie ma sensu się kłócić, wystarczy czekać i obserwować. Gdy mama przysnęła na kanapie, z głową odchyloną do tyłu i otwartymi ustami, Grace przysunęła krzesło do drzwi, weszła na nie ostrożnie (buty do stepowania nie bardzo się do tego nadawały) i otworzyła drzwi. Mama się nie obudziła. Pokonała, stukając butami, trzy kondygnacje schodów do mieszkania pani Hinman i zapukała do drzwi. – To tylko ja, pani Hinman. Grace. Chciałam pani pokazać, jak ładnie wyglądam w nowej sukience i podziękować pani. Starała się wykrzesać z siebie dość energii na dowód, że jest szczęśliwa, aby pani Hinman nie pomyślała, że sukienka jej się nie podoba. – Wszyscy myśleliśmy, że będziesz teraz z mamą – powiedziała pani Hinman przez drzwi, otwierając zamki. – Tak – odparła Grace, nie starając się już ukryć przygnębienia. – Przez jakiś czas tak było. Ale nie trwało to długo.

Siedemnaście: Billy Puk. Puk. Puk. Pauza. Puk. Billy wychylił się, żeby widzieć zegar wiszący nad kuchenką. Rayleen wcześnie dziś wróciła z pracy. Zrzucił z kolan Panią Lafferty, która uciekła do sypialni. Otworzył drzwi, lecz nikogo przed nimi nie było. Ale przecież ktoś musiał być. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś pukał do jego drzwi i znikał, no może z wyjątkiem sprawy ze sklejką do tańca. Po prostu patrzył nie tam, gdzie trzeba, bo sądził, że to Rayleen. Kątem oka dostrzegł, że przed drzwiami stoi ktoś niższy, ktoś bliżej podłogi. Spuścił wzrok i zobaczył zalaną łzami twarz Grace z cieknącym nosem. Miała na sobie niebieską sukienkę, której nigdy przedtem nie widział. Prawdę powiedziawszy, to nigdy nie widział jej w sukience. A ta była nowa i świetnie na niej leżała. Pochylił się i wziął Grace na ręce, a ona objęła go ramionami i nogami i przytuliła mokrą twarz do jego ramienia. Nie przejął się tym, że moczy mu rękaw szlafroka. Ciepło jej rąk i wybuch emocji sprawiły, że kolana się pod nim ugięły, więc zaniósł ją na kanapę i usiadł. Grace nie wypuszczała go z objęć i nadal się do niego tuliła. Jej płacz sprawiał, że sam miał ochotę się rozpłakać, tylko nie bardzo wiedział, z jakiego powodu miał płakać. – Przepraszam, że nie mogłam ci dać znać, gdzie jestem – powiedziała schrypniętym głosem. – Przecież dałaś. Zapukałaś w podłogę. – Ale to było dużo później. Pewnie zacząłeś wariować. – Poczułem się lepiej, gdy zapukałaś. – Obgryzłeś wszystkie paznokcie? – Nie miałem już co obgryzać. – Czy to znaczy tak? – Mniej więcej. – Wiesz, że dałabym ci znać, gdzie jestem? Gdybym mogła? – Ani przez chwilę w to nie wątpiłem. Gdzie twoja mama? – Zgaduj. Do trzech razy sztuka. – Och. Trwali w objęciach jeszcze chwilę. Billy czuł, że ma dość bliskości drugiego człowieka, i zapragnął się odsunąć. Ale nie zrobił tego. Po prostu siedział nieruchomo. Nagle głośny pisk przewiercił mu ucho. – Mój kotek! Mój kotek! Grace zeskoczyła mu z kolan, urażając udo. W uchu dosłownie mu dzwoniło. Do salonu weszła Pani Lafferty i ruszyła w stronę Grace, a Grace ruszyła w stronę kotki. Ale Billy zauważył, że coś jest nie tak. Z Grace. Fizycznie. Nie szła swobodnie, oszczędzała biodro lub nogę. Kulała. – Grace, co się stało? – Nic. Witam się z kotem. – Kulejesz. – Ach. To nic takiego. – Miałaś wypadek? – Tak jakby. Witaj, Panie Lafferty Kocie. Tęskniłam za tobą. Podziękowałeś Billy’emu za

dobrą opiekę? – Jaki wypadek? Co się stało? – Och, to naprawdę nic takiego. Mama i ja pokłóciłyśmy się. Billy uświadomił sobie, ku swojemu zaskoczeniu, że stoi. Nawet nie pamiętał, kiedy zerwał się z kanapy. – Mama cię skrzywdziła? – Tak jakby, ale ona nie… Billy wybiegł z mieszkania, zanim zdążyła dokończyć zdanie. Popędził do sutereny i załomotał do drzwi tej okropnej kobiety. Załomotał! Gdy to zrobił, poczuł, że cały się w środku trzęsie, jakby ktoś był zły lub zdenerwowany. Ale to nie był ktoś, lecz on sam. Nigdy dotąd mu się to nie zdarzyło. A teraz tak i nie mógł powstrzymać tego procesu. Czuł się tak, jakby wystraszył go czyjś gniew. – Pani Ferguson! – wrzasnął. Wrzasnął. Poczuł ucisk w gardle z powodu takiego naprężenia strun głosowych. – Pani Ferguson! Proszę podejść do drzwi. Natychmiast. Wiem, że pani śpi, ale nie dbam o to. Muszę z panią porozmawiać. W tej chwili. Urwał i stał przez dłuższą chwilę, cały się trzęsąc. Przycisnął palce do drewnianych drzwi dla utrzymania równowagi. Najwyraźniej nie zamierzała mu odpowiedzieć. Ale wszedł na to przerażająco nowe terytorium i nie mógł już się cofnąć. Musiał powiedzieć, co miał do powiedzenia. Wygłosił swoją kwestię przez drzwi z nadzieją, że dotrze jakoś do jej świadomości, podobnie jak do osoby w śpiączce dociera to, że ktoś czyta. Wypowiedział ją głośno i w sposób agresywny, co wprawiło go w przerażenie, mimo że to był jego własny głos. – Niech pani nie krzywdzi Grace, słyszy pani? Nigdy więcej. Mieszkam tuż nad panią i nie pozwolę na to. Po moim trupie skrzywdzi pani tę dziewczynkę. Zrozumiała pani? Żadnej reakcji. Billy odwrócił się i zobaczył Grace stojącą u szczytu schodów z kotem na rękach, szeroko otwartymi ustami i okrągłymi oczyma. Jakby patrzył w lustro. Ponownie odwrócił się do drzwi. – Mam nadzieję, że mnie pani słyszy, pani Ferguson. – Ona nie jest panią – szepnęła Grace ze szczytu schodów. – Nieważne – odparł Billy spokojnie. – Reszta pasuje. Walnął w drzwi jeszcze raz, w sumie trzy, a każde z uderzeń odbijało się rykoszetem i trafiało w jego obolały, trzęsący się brzuch. Jakby w samym jego środku miał otwartą, niczym nieosłoniętą ranę, wystawioną na wszelkie urazy. – Nigdy więcej! – krzyknął. Poczuł, że ktoś ciągnie go za nogawkę spodni od piżamy i drgnął nerwowo. – Billy – szepnęła Grace głosem cichszym niż jej normalny szept. – Ty wyszedłeś na korytarz. Rana ścisnęła się boleśnie. – Wiedziałem o tym – odpowiedział. – Tym razem wiedziałem. Poczuł, jak bierze jego rękę w obie dłonie. – Lepiej wracaj do mieszkania – powiedziała. – Chodź, zaprowadzę cię. – Czuję się jak mokra ścierka do naczyń – oznajmił Billy. Siedział kompletnie wyczerpany na kanapie, a Grace obok niego z kotem na kolanach. Oboje, Grace i kot, nie spuszczali z niego wzroku, jakby miał za chwilę spłonąć. – Źle wyglądasz. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko powiedziałeś. – Należało to powiedzieć.

– Różne rzeczy trzeba mówić, ale zwykle nie ty je mówisz. Nawet Pan Lafferty Kot był zaskoczony. Prawda, Panie Laf-ferty? – Zmieniliśmy mu imię – powiedział Billy słabym głosem. – Nie możesz go zmienić. I co za my? – Felipe i ja. – Nie możesz mu zmienić imienia. Obiecałam mu. – Problem w tym, że to ona, nie on. Jeżeli już to jej. – On jest dziewczynką? – Ona jest dziewczyną. Tak. Dlatego nazwaliśmy ją Pani Lafferty Kot. – Nie możesz zmienić mu imienia. Chciałam powiedzieć jej imienia. Obiecałam, że to będzie jej imię. Więc musi się nazywać Pan Lafferty Dziewczynka Kot. – Nie sądzę – odpowiedział Billy, czując, jak te dwa słowa pozbawiają go resztek energii. – Dlaczego nie? – Nie uważasz, że jest za długie? – Spytam go, czy ma coś przeciwko temu. To znaczy ją. Spytam ją, czy ma coś przeciwko temu. – Przytuliła kotkę do ucha, przyciskając twarz do miękkiego, futrzanego boku. – Mówi, że nie ma nic przeciwko temu. – Zapadła cisza. – Nie mogła wytrzymać nawet dwóch dni bez prochów – oznajmiła nagle Grace. Billy milczał, nie wiedząc, co powiedzieć. – Znaczy moja mama, nie kot. – Zrozumiałem, kogo miałaś na myśli. – Wiedziała, że wyjdę, jak tylko zaśnie. I co zrobiła? Naćpała się. Ona chyba kocha narkotyki bardziej niż mnie. – Uzależnienie to dziwne zjawisko – powiedział Billy bardzo cicho. – Byłeś kiedyś od czegoś uzależniony? – Jestem uzależniony od niewychodzenia z mieszkania. – No tak. Ale wyszedłeś. – Prawda. – Bo ważniejsze było to, żeby mama nie robiła mi krzywdy. – Chyba tak. – Dlaczego więc moja własna mama nie może tego zrobić? – Chciałbym to wiedzieć. – To jest do dupy. – Faktycznie. Jest. – Nie mów Rayleen, że narzekałam. – Na pewno powiedziałaby, że masz do tego prawo – odparł. – Na niektóre rzeczy trzeba ponarzekać. Co prawda, wyrwałem się z uzależnienia na minutę lub dwie, ale to nie znaczy, że odtąd będę wychodzić, pomyślał. Ale nie powiedział tego na głos, bo nie chciał pozbawiać Grace resztek nadziei. Jeżeli jeszcze je miała. Jakiś czas później Billy zobaczył w swoim salonie Rayleen, która obejmowała Grace. Grace pewnie ją wpuściła, a on musiał usnąć albo popadł w śpiączkę emocjonalną. – Co się stało Billy’emu? – spytał Rayleen Grace. – Nakrzyczał na moją mamę i teraz jest wykończony. – Billy nakrzyczał na twoją mamę? – Tak, ale ona pewnie tego nie słyszała. Szkoda, że go nie widziałaś. Był okropnie zły. Gdyby podeszła do drzwi, pewnie nakrzyczałby jej w twarz. I wiedział, że wyszedł na korytarz.

– Hmm – mruknęła Rayleen, stawiając Grace na podłodze. – Auć – jęknęła Grace. – Co się stało? – Uderzyłam się w biodro. To dlatego Billy tak się wściekł. Billy uniósł wzrok i zobaczył stojącą nad nim Rayleen, która patrzyła na niego z troską w oczach. – Dobrze się czujesz? – spytała. – Wyglądasz, jakbyś miał grypę czy coś. – Jestem kompletnie bez sił – odpowiedział niewyraźnie. – Zostałabym i opowiedziała, jaka jestem z ciebie dumna, ale czuję, że gardło zaczyna mi puchnąć. Będziemy więc musieli zrobić to innym razem. Chodź, Grace. – Nie zabieraj jej – poprosił Billy zaskakująco silnym głosem. Zaskoczyło to całą trójkę. – Dlaczego? – spytała Rayleen. – Właśnie, dlaczego? – zawtórowała Grace. – Nie może zostać tu jeszcze trochę? Brakowało mi jej. Och, ale to samolubne z mojej strony. Pewnie tobie też jej brakowało. – Nie, w porządku – odrzekła Rayleen. Billy zauważył, że coraz trudniej jej oddychać. – To znaczy tak, brakowało mi jej, ale może trochę u ciebie zostać, jeśli chcesz. – Dzięki – powiedział. – A nie obawiasz się, że… A jeśli jej matka… – Nie dbam o to. Jestem porywaczem. Dzwoń na policję. Rayleen przyjrzała mu się z uwagą. Nie potrafił nic wyczytać z jej twarzy, ale nie sprawiała wrażenia urażonej. – Dobrze – powiedziała i odwróciła się z zamiarem wyjścia. – Nie zapomnij o zebraniu! – zawołała za nią Grace. – Powiedz wszystkim, że niedługo będziemy mieć następne zebranie. – Nie powiedziałaś mi, po co… – zaczęła Rayleen. – Po to właśnie jest zebranie, że wyjaśnić po co – weszła jej w słowo Grace. – Mówiłam to przy poprzednim zebraniu. – Tak – przyznała Rayleen. – Mówiłaś. Grace przesiedziała z Billym kilka godzin na kanapie, oglądając filmy rysunkowe na jego małym telewizorze. Głowę oparła mu na ramieniu, a Pan Lafferty Dziewczynka Kot leżał między nimi tak, żeby oboje mogli go głaskać. – Och, zapomniałam ci powiedzieć – odezwała się, nie ściszając dźwięku. – Będę tańczyć w szkole. Billy był zbyt zmęczony, żeby jednocześnie słuchać Grace i dialogów filmowych. Nie czuł się na siłach oddzielać dźwięków. Ale nie miał też siły, by to powiedzieć lub próbować coś zmienić. Więc spytał jedynie: – Kiedy? – Za trzy miesiące. – To dobrze, bo czeka nas mnóstwo pracy. Z początku nie odpowiedziała. Tymczasem Billy odwrócił ku niej głowę, chcąc sprawdzić, czy jej nie obraził, nie zranił jej uczuć. A może zrobić jedno i drugie… – Dobrze mi wychodzi time step – powiedziała, wysuwając lekko dolną wargę. – Tak. To prawda. Ale może chciałabyś pokazać coś bardziej wymyślnego na szkolnym przedstawieniu? Pierwszy publiczny występ to nie jest mała rzecz. To ważna chwila. To coś, czego nigdy nie zapomnisz. Ale ty decydujesz. To twój występ. Chcesz pozostać przy time stepie, bo

jest łatwy, bezpieczny i dobrze go opanowałaś? Czy chciałabyś zabłysnąć? Przez chwilę lub dwie gładziła kota w zamyśleniu. Billy miał wrażenie, że widzi wirujące w jej głowie myśli. Trybiki tylko czekały, aby trafić na właściwie miejsce. – Chcę zabłysnąć – odpowiedziała w końcu. – Dobra decyzja – stwierdził.

Osiemnaście: Grace Grace stanęła u podnóża schodów, otoczyła dłońmi usta i pozwoliła zabrzmieć swojemu najlepszemu (lub najgorszemu, w zależności od gustu) głosowi. – Pani Hinman! Proszę się pospieszyć, bo spóźni się pani na zebranie! Wydało jej się, że słyszy stłumiony krzyk dochodzący gdzieś z góry, a potem w ciszy, jaka zapadła, coś twardego zaczęło spadać ze schodów. Grace czekała i patrzyła, aż w końcu się pojawiło. Była to walizka. Zaraz za nią pojawiła się przerażona dziewczyna. Może nie dziewczyna, ale młoda kobieta. Miała jakieś dwadzieścia lub może tylko osiemnaście lat. Ale na pewno wyglądała na przerażoną. Miała długie blond włosy oraz duże oczy i przypominała płochliwego konia gotowego uciec, gdy jakiś głos go przerazi. – Bardzo mnie przestraszyłaś – powiedziała dziewczyna-ko-bieta. – Przepraszam – odparła Grace, lecz chyba zbyt głośno, bo kobieta drgnęła. – Kim jesteś? – Właśnie się wprowadzam do mieszkania na górze – wyjaśniła nieznajoma. – Aha, wprowadzasz się do mieszkania, w którym pan Laf-ferty się zastrzelił. Oczy młodej kobiety zrobiły się okrągłe i, jeżeli to możliwe, jeszcze bardziej przerażone. – Ktoś tam się zabił? – Tak. Pan Lafferty – wyjaśniła Grace, dziwiąc się, że musi to powtarzać. Może przestraszeni ludzie mają kłopoty z zapamiętaniem podstawowych informacji. – Nie wiedziałam. – Ale już wiesz. Jak ci na imię? – Emily. – Ja jestem Grace. Jesteś sama? Jeżeli jesteś sama, powinnaś przyjść na nasze zebranie. – Nie wiem, co rozumiesz przez słowo sama? – To bardzo proste – odpowiedziała Grace. – Chyba każdy wie, co to znaczy. – Sama to znaczy jaka? – Na przykład, czy masz rodzinę i przyjaciół? – Mam rodzinę. – To dobrze. – W Iowa. – To źle. – Mam przyjaciół. Dwoje. Chyba. – W Los Angeles? – Nie. – To powinnaś przyjść na zebranie. – Przecież nikogo tu nie znam. – Właśnie o to chodzi. – Muszę się rozpakować. – Czy to cały twój bagaż? – spytała Grace, wskazując na walizkę, wciąż leżącą na schodach u jej stóp. – Właściwie tak. – Jak myślisz, ile ci zajmie rozpakowanie jej? Możemy na ciebie poczekać. – Jestem okropnie zmęczona. – Dobrze – odpowiedziała Grace, czując, że czas się wycofać. – Będziemy mieli co ty-

dzień zebranie. Więc możesz przyjść na następne. – Może. W tym momencie na schodach pojawiła się pani Hinman i wystraszyła Emily, która chwyciła walizkę i wbiegła po schodach, mijając panią Hinman, zanim Grace zdążyła je sobie przedstawić. Pani Hinman zeszła do miejsca, gdzie stała Grace, i obie wolno ruszyły do mieszkania Rayleen. Grace wiedziała, że nie ma sensu popędzać pani Hinman. – Kto to był? – spytała pani Hinman. – Ma na imię Emily – wyjaśniła Grace. – Wprowadziła się do mieszkania po panu Laffertym. – Aha, rozumiem. – Dlaczego wszyscy boją się wszystkich? – Hmm. Dobre pytanie. To chyba jeden z tajemniczych aspektów ludzkiej natury. – Mówi pani jak Billy – stwierdziła Grace, dając do zrozumienia, że to nie jest komplement. – Co to znaczy? – To wyszukany sposób na powiedzenie, że tak po prostu jest. Grace westchnęła głośno, uważając, że to okropna odpowiedź, ale nie chciała urazić pani Hinman, więc nie powiedziała tego na głos. – Moglibyśmy porozmawiać o tym na zebraniu – zdecydowała. – Kto chce zacząć? – spytała Grace. – Billy, słyszysz nas? – zawołała, zanim ktoś zdążył odpowiedzieć. Grace, Felipe, pani Hinman i Rayleen zebrali się w mieszkaniu Rayleen. Drzwi były otwarte, żeby Billy mógł wszystko słyszeć, siedząc na krześle w otwartych drzwiach swojego mieszkania. Ręce ukrył pod udami, pewnie po to, żeby nie obgryzać paznokci, uznała Grace. Już raz go na tym złapała i zabroniła mu to robić. Billy z oczywistych powodów nie przyszedłby do Rayleen, a ona nie przyszłaby do niego z powodu kota. Był to więc jedyny, chociaż zdaniem Grace głupi, sposób na to, by ważne zebranie w ogóle się odbyło. – Wszystko w porządku – odpowiedział Billy. – To nie jest odpowiedź na moje pytanie, Billy. – Przecież słyszałem cię, nie? W przeciwnym razie nie odpowiedziałbym. – No dobrze – ustąpiła Grace. – Zacząć co? – spytała Rayleen. – Nadal nie wiemy, po co się tu zebraliśmy. – Chodzi o to, że ludzie nie powinni być sami. Zwłaszcza że jest nas tyle. Spójrzcie na siebie. Wszyscy jesteście samotni, a jest was czworo, więc to głupie, bo jest was czworo. – Co niby mamy na to odpowiedzieć? – spytał Felipe. – Macie powiedzieć, dlaczego jesteście samotni. Wszyscy oprócz pani Hinman. Ona nie musiała przychodzić, bo ona jest samotna dlatego, że żyje dłużej niż jej mąż i przyjaciele. Zapadła cisza, podczas której pani Hinman odchrząknęła i poruszyła się niespokojnie na kanapie. – To nie do końca tak jest – wyznała. – Przecież sama pani mówiła. – Tak. Ale jeśli mam być uczciwa, to muszę przyznać, że to nie do końca prawda. Znowu zapadła cisza. To była kolejna rzecz, jaką Grace zaobserwowała u dorosłych. Ciężko było wyciągnąć z nich jakąś informację, bo bali się siebie, a zwłaszcza informację o nich samych. Gdy chodziło o to, co dzieci powinny robić, to mieliby mnóstwo do powiedzenia. – Mój mąż Marv i ja byliśmy sobie bardzo bliscy – powiedziała pani Hinman stłumionym

głosem. Chyba trochę zbyt cichym jak dla Billy’ego. – I chociaż wtedy nie patrzyłam na to w ten sposób, wykorzystałam to jako wymówkę i pozwoliłam odejść kilku moim przyjaciołom. Także bardzo starym przyjaciołom. Po prostu zerwałam z nimi kontakt. Nie potrafię nawet powiedzieć dlaczego. Tak chyba było łatwiej. Tylko ja i Marv – więc mniej kłopotów. Mniej kłótni, zranionych uczuć, nieporozumień i całego tego balastu, który ludzie wnoszą do naszego życia. Ale potem Marv i ja przestaliśmy być sobie tak bliscy jak kiedyś. Och, sama nie wiem, może pod pewnymi względami byliśmy. Pozornie nic się nie zmieniło, ale czegoś zaczęło brakować. Zrobiło się pusto. Nie wiem, jak to lepiej wytłumaczyć. Cisza, jaka zapadła, sprawiła, że wszyscy poczuli się zakłopotani, z wyjątkiem Grace. Rayleen utkwiła wzrok w paznokciach, a Felipe machał nerwowo nogą. Grace popatrzyła na Billy’ego, siedzącego po drugiej stronie korytarza, i dostrzegła niepokój i napięcie w jego oczach, chociaż była pewna, że nie słyszał połowy tego, co powiedziała pani Hinman. Pani Hinman siedziała sztywno wyprostowana, z rękami splecionymi na kolanach. Wyglądała na poruszoną, jakby ktoś inny powiedział te wszystkie rzeczy i ona tego nie akceptowała. – Jak na razie wszystko idzie dobrze – stwierdziła Grace na wypadek, gdyby ktoś sądził inaczej. – Kto chce być następny? Nikt się nie odezwał. Nagle, ku zaskoczeniu wszystkich, nawet Grace, ktoś pojawił się w otwartych drzwiach i tak mocno w nie uderzył, że odbiły się od ściany. Grace uniosła głowę i zobaczyła, że to Yolanda, w dodatku wkurzona. – O, cześć, Yolanda – powiedziała Rayleen, wstając na powitanie. – Czego ja się dowiaduję, że zabierasz Grace własnej matce? – odpowiedziała Yolanda. Grace szybko weszła między nie, żeby nie było żadnych kłopotów. A jeżeli już, to niewielkie. – To był mój pomysł – oznajmiła. – Twój? Chciałaś, żeby odebrano cię matce? – Chcieliśmy… O rany, znowu zapomniałam tego słowa. Jak się nazywało to, czego nie chcieliśmy zrobić mojej mamie? – Stwarzać dogodnych warunków – podpowiedziała Rayleen, nadal stojąc. Widziała, że Yolanda jest wkurzona. – Nie chcieliśmy stwarzać jej dogodnych warunków. – Okej. Teraz wytłumaczcie mi, jak to jest z tym stwarzaniem dogodnych warunków do wychowywania własnego dziecka. – Ja, ja wytłumaczę! – zawołała Grace. – To dlatego, że ona nic nie robiła cały dzień, tylko spała, a moi mili sąsiedzi opiekowali się mną. Wtedy wymyśliliśmy, że jeżeli oni nadal będą się mną opiekować, to ona będzie mogła brać narkotyki, bo będzie wiedziała, że nic mi się nie stanie. I to nie było dobre. Pomyśleliśmy więc, że ludzie poprawiają się, gdy wiedzą, że mogą stracić coś, czego bardzo nie chcą stracić. Na przykład mnie. Więc powiedzieliśmy jej, że nie zobaczy mnie, dopóki nie przestanie brać. Nastąpiła chwila ciszy, podczas której trudno było odczytać myśli Yslandy, bo z żadną się nie zdradziła. – O, mój Boże – powiedziała. – To jest genialne. – Tak? – spytała Grace, zaskoczona tym, że Yolandzie się spodobało. – Grace, sama to wymyśliłaś? – Niezupełnie. Pan Lafferty mi poradził. – Ale większość sama wymyśliła – dodała Rayleen. – Okej, coś wam powiem – oznajmiła Yolanda. – Zejdę teraz na dół i powiem jej, że ma

pecha, bo jestem po waszej stronie. Będzie wściekła, ale, no cóż, tak czasami w życiu bywa. Więc jak długo ma nie brać, żeby Grace mogła do niej wrócić. Cisza. – Nie ustaliliśmy terminu – odpowiedziała Rayleen. – Powinniśmy ustalić termin – stwierdziła Yolanda. – Bo nie będzie brała przez dzień lub dwa, dając wszystkim próżną nadzieję na poprawę. Proponuję trzydzieści dni. Przychodzi na spotkania, więc będę wiedziała, czy dotrzymuje słowa. Wszyscy popatrzyli po sobie. – Okej – powiedziała Rayleen. – Doskonale – rzekła Yolanda i wybiegła. – To było dziwne – stwierdził Felipe. – Tak, ale się udało – odparła Grace. – I nie przeszkodziło nam w zebraniu. – Myślę, że powinniśmy je zakończyć – uznała Rayleen. – Na wypadek gdyby twoja mama się zdenerwowała. Nie powinniśmy siedzieć przy otwartych drzwiach, gdy Yolanda z nią rozmawia. Poza tym znowu straciliśmy Billy’ego. Grace spojrzała w stronę mieszkania Billy’ego i zobaczyła, że zamknął drzwi. Westchnęła. – Pójdę i porozmawiam z nim – powiedziała. Billy siedział na kanapie, sprawiając wrażenie niższego i bardziej przygarbionego niż zwykle, i trzymał w objęciach kota. – Wiesz, chcę, żebyś przyszedł do szkoły, gdy będę tańczyła, i zobaczył mój występ, i klaskał, i w ogóle. Billy prychnął śmiechem, jakby sądził, że to żart. Jakby się tego nie spodziewał. – Mówię poważnie – powiedziała Grace. Zrobił się bledszy niż zwykle. – Grace, przecież wiesz, że nie mogę tego zrobić. – Nie. Wiem, że możesz. – Grace, ja… – Billy, czy chcesz robić łatwe rzeczy, bo zawsze to robisz, czy chcesz zabłysnąć? Popatrzył na nią z urazą. – To nie fair. – A było fair, gdy mnie o to spytałeś? – To co innego. – Niby dlaczego? – Bo to ja pytałem ciebie. – No to tylko pomyśl o tym, dobrze? Obiecaj, że pomyślisz. Wiem, że dobrze wybierzesz. – Nadmierna pewność siebie to cudowna cecha młodości – mruknął. – Nawet nie zapytam, co to znaczy. – No i bardzo dobrze – stwierdził. Rano Grace dosłownie wpadła na korytarzu na Emily, nową lokatorkę. Rayleen szła tuż za Grace i wkładała po drodze płaszcz. Idąca przodem Grace zderzyła się z młodą panią u podnóża schodów. – Dokąd idziesz? – spytała, widząc walizkę w ręku Emily. – Po resztę rzeczy? – Wyprowadzam się – odparła Emily, jakby w ogóle nie chciała z nią rozmawiać. – Ale dopiero co się wprowadziłaś. – Nie spędzę kolejnej nocy w tym strasznym miejscu. – A co tam jest strasznego? Ładny nowy dywan?

– Nie umiem tego wyjaśnić. Jest tam jakaś zła energia. To mieszkanie ma złą aurę. Po tych słowach wyszła tak szybko, że Grace nie zdołałaby dotrzymać jej kroku, gdyby chciała jeszcze coś powiedzieć. – Kto to był? – spytała Rayleen, gdy spotkały się przy drzwiach frontowych. – Nasza sąsiadka – wyjaśniła Grace. – Ale nie na długo.

Dziewiętnaście: Billy Powinniśmy zaznaczyć ten dzień w kalendarzu – powiedział Billy na głos, bo zdejmował piżamę. Był niedzielny poranek, tydzień później. Przebrał się w obcisłe trykoty, a potem włożył bluzę, bo trykoty i góra od piżamy wydawały się zbyt dziwną kombinacją, nawet jak dla Billy’ego, bo nikogo nie było w pobliżu, kto zauważyłby to faux pas w ubiorze. Potem włączył światło w garderobie, podszedł do komody, otworzył górną szufladę i wymacał buty do stepowania. Nie te stare z dzieciństwa, które pożyczył Grace, ale współczesne, w których występował w ostatnim przedstawieniu, oczywiście, dość dawno temu. Wyciągnął je i powąchał, czując delikatny, ale charakterystyczny zapach starej skóry. Wraz z nim napłynęły wspomnienia. Nie odrzucił żadnego, zaakceptował wszystkie, bez wyjątku. Przeszedł do salonu, włożył buty, a Pan Lafferty Dziewczynka Kot obserwowała go z fascynacją, jakby wyczuwając doniosłość chwili. Potem zaczął się rozciągać. Położył się na wytartym, starym dywanie i przećwiczył dobrze znane pozycje, krzycząc z bólu, bo mięśnie nie przywykły do takiego wysiłku. W końcu wstał, zastanawiając się, czy dalej ćwiczyć, czy zrezygnować z bezcelowego wysiłku, po czym przeszedł ostrożnie w śliskich butach do sklejki zastępującej parkiet do tańca i zaczął opracowywać choreografię układu na szkolne przedstawienie dla Grace. Zrobiłby to wcześniej, ale Grace musiała odczekać tydzień, by nadwerężone biodro przestało ją boleć. – Chyba może zacząć od time stepa – powiedział na głos. – Pozwoli jej to wejść w rytm. Wiedział z doświadczenia, że najlepiej zacząć występ od czegoś łatwego i znanego, bo pierwsze sekundy są najtrudniejsze. Jeżeli nagle nogi odmówią ci posłuszeństwa lub się pomylisz, zdarzy się to na pewno na początku. Jeżeli zapomnisz układu, to po pierwszych kilku krokach. Potem włączy się coś w rodzaju autopilota i wszystko wróci na swoje miejsce. Rozpoczął dziwny proces powolnego przypominania stopom, jak wyglądał ten time step. Było to dziwne uczucie. Umysł natychmiast wybrał odpowiednie kroki, a mózg przekazał polecenia mięśniom. Jak dotąd wszystko szło dobrze. Ale reakcja mięśni przywodziła na myśl koszmar senny z serii tych, gdy ściga cię potwór, a ty nie możesz ruszyć nogami, bo tkwią w zastygłej smole. Zatrzymał się na chwilę, zniechęcony, i spojrzał na kotkę, która obserwowała go z uwagą. – Odpręż się, Billy – powiedział. – Moglibyśmy odzyskać formę w ciągu kilku miesięcy, gdybyśmy chcieli. No, może nie w pełni, bo przybyło mu dwanaście lat. A od tego nie ma już odwrotu. Gdyby było na to jakieś lekarstwo, ktoś by już dawno je sprzedawał. – Przydałyby się obroty – powiedział, próbując kilku. – Na przykład kilka potrójnych buffalo wyglądałoby efektownie. Nie efekciarsko, ale wystarczająco efektownie. Wykonał je wolno na sklejce o szerokości pół metra kwadratowego, by sprawdzić, czy nie wyląduje na dywanie. Z trudem się zmieścił na niewielkiej powierzchni, ale zrobił serię obrotów i zaczął je wolno powtarzać. Grace była mniejsza i miała krótsze nogi, jeżeli więc on mógł je zrobić, to ona też. Będzie to od niej wymagało szczególnej uwagi, ale tym lepiej. Dyscyplina dobrze jej się przysłuży. Dzięki temu wykona obrót po idealnym łuku i nie wpadnie do kanału dla orkiestry. Tej wielkości sklejka nauczy ją precyzji. To tak jak trzy obroty kijem.

Nagle znieruchomiał, bo przypomniał sobie, co niedawno powiedział. „Moglibyśmy odzyskać formę w ciągu kilku miesięcy, gdybyśmy chcieli”. Stał nieruchomo, rytmicznie uderzając przednią blaszką w sklejkę i wsłuchując się w brzmiące mu w głowie pytanie. Potem zatrzymał się. – Czy my chcemy? – spytał na głos. Nie otrzymał odpowiedzi, poza tym należało popracować nad kolejnymi krokami, a zmiana tematu dobrze mu zrobi. – Może coś synkopowanego – powiedział, próbując kilku figur połączonych z uderzeniami palców, bo były efektowniejsze. Tańczył przez kilka minut, aż opracował całkiem zgrabny układ, lecz nagle uświadomił sobie błąd w rozumowaniu. Zatrzymał się i pomyślał. – Nie – powiedział na głos. – Popełniłeś błąd, człowieku. Wyobraziłeś sobie swoją publiczność. A musisz sobie wyobrazić jej. Oni nie chcą czegoś tak wyrafinowanego. Mogliby jeszcze uznać, że się pomyliła i wypadła z rytmu. Trzeba im zaprezentować coś bardziej pewnego. Zrównoważonego. Przyjaznego dla oczu. Ale efektownego. Wszyscy lubią trochę szpanu. – Mam – powiedział i zdecydował się na coś innego. Na serię potrójnych podskoków Siedem wjedną stronę, siedem w drugą, potem węziej, może po cztery na każdą stronę, potem dwa i efektowne zakończenie. Zaczął liczyć na głos. – Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, hop… Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, hop… Raz, dwa, trzy, cztery… Raz, dwa, trzy, cztery… Raz i dwa i raz i dwa i raz i dwa i trzy i stop. Skończył z elegancko uniesioną nogą. A teraz czas na oklaski. Stał bez ruchu, przez ułamek sekundy spodziewając się, że je usłyszy. Zamiast nich usłyszał pukanie do drzwi. Przeszedł ostrożnie po dywanie, żeby je otworzyć. Za progiem stała Grace i nieznajomy mężczyzna. Afroamerykanin z ogoloną głową i brodą przyprószoną siwizną. Nie był jednak stary, miał może czterdzieści parę lat, błyszczące oczy i rubinowy kolczyk w lewym uchu. – O, Boże, Billy! – wrzasnęła Grace. – Ubrałeś się. – Mówisz tak, jakbym rzadko to robił – powiedział, unosząc lekko brodę w stronę nieznajomego. Był to przytyk wypowiedziany ponad głową Grace. – Bo to zdarzyło się pierwszy raz, odkąd się znamy, więc to chyba rzadko, nie sądzisz? – Kim jest twój przyjaciel? – spytał Billy z nadzieją, że się nie zaczerwienił. – To jest Jesse, nasz nowy sąsiad. Jesse spojrzał Billy’emu prosto w oczy, zmuszając go do odwrócenia wzroku. Ciekawe, czy Jesse był na tyle inteligentny, żeby domyślić się, iż Billy robi tak za każdym razem. Równouprawnienie w stosowaniu uników. Potem Jesse wyciągnął rękę i Billy ją uścisnął, pokonując sygnały nerwowe, które odczuwał jako kawałki szkła w mózgu i brzuchu, ostrzegające go przed kontaktem z kimś obcym. Nagle przyszło mu do głowy pytanie: Czy Grace powinna chodzić po budynku z nieznajomym mężczyzną? Wziął głęboki oddech. Zawsze był dumny z tego, że potrafi dobrze ocenić drugiego człowieka. Pamiętając o tym, zmusił się do popatrzenia Jesse’owi w oczy, lecz zaraz uciekł spojrzeniem w bok i wypuścił powietrze z płuc. W porządku. Jesse był w porządku. – Więc wprowadziłeś się do mieszkania po panu Laffertym?

– spytał, żeby sprowadzić rozmowę na normalne tory. – Tak – odpowiedziała Grace. – Tam, gdzie pan Lafferty się zastrzelił. Ale to nie szkodzi, bo Jesse nie da się tak łatwo przestraszyć. Nie tak jak nasza poprzednia sąsiadka. – Jaka poprzednia sąsiadka? – No tak, pewnie jej nie widziałeś. Była tu chyba przez jeden dzień. Potem powiedziała, że jest tam straszna aura i wyprowadziła się. Powiedziałam o tym Jesse’owi, ale się tym nie przejął. Mówi, że ma… Co ty masz, Jesse? – Szałwię – odpowiedział. – Białą szałwię. Wtedy Billy po raz pierwszy usłyszał jego głos. Był głęboki, miły, uspokajający. – Tak, szałwię – ucieszyła się Grace. – Jesse powiedział, że odkazi mieszkanie białą szałwią. – Okadzi – poprawił ją Jesse. – Słucham? – Powiedziałem, że okadzę mieszkanie białą szałwią. – No tak, okadzisz. Skąd ja wzięłam to odkazi? – Nie wiem. Pewnie z twojego interesującego i pełnego polotu umysłu. – Tak czy owak biała szałwia odegna złe duchy. – Właściwie to nie wierzę w złe duchy – wtrącił Jesse. – Ale jeżeli pozostała tam jakaś zła energia, to może pomóc. Gdybym myślał, że jakiś duch nawiedza to miejsce, w co wątpię, to nie wypędzałbym go, a raczej zawarł z nim pokój. – Taka taktyka na pewno by się sprawdziła w przypadku pana Lafferty’ego. – I w przypadku każdej innej osoby – dodał Jesse. Nastąpił moment niezręcznej ciszy i nagle Billy uświadomił sobie, że zachował się niegrzecznie, bo nie zaprosił gości do mieszkania. Ale on nie zapraszał do mieszkania obcych i dopiero poznanych. – Przepraszam – powiedział. – Zaprosiłbym was, ale… – Nie, musimy iść – weszła mu w słowo Grace, najwyraźniej nie czując się urażona. – Muszę go jeszcze poznać z Felipe i z panią Hinman. – Rayleen już poznał? – O, tak – odpowiedziała. Wjej głosie zabrzmiał jakiś ukryty ton. Cień podtekstu. Ale Billy nie potrafił go rozszyfrować. – O, mój Boże, Billy! – wrzasnęła nagle. – Ty masz na nogach buty do stepowania. – Mam. – Nie wiedziałam, że masz takie buty. To nie są te, które mi pożyczałeś. No dobrze. Nieważne. Rozumiem. Te są dla dorosłych. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że masz buty do stepowania? – Sądziłem, że to oczywiste. – Nieprawda. Tańczyłeś? – Układałem kroki do twojego występu w wielkim, szkolnym przedstawieniu. – Super! – zawołała. – Jak tylko przedstawię wszystkim Jesse’ego, przyjdę i możemy zaczynać. Czuję się już dobrze. – Miło było cię poznać, Billy – powiedział Jesse. – Wzajemnie – odpowiedział i postarał się, by ton głosu i wyraz twarzy przekonały nowego sąsiada, że naprawdę tak myśli. Patrzył, jak Grace ciągnie Jesse’ego do schodów, trzymając jego rękę w obu dłoniach i poczuł się lekko odtrącony. – Billy nie lubi ludzi – usłyszał, jak Grace mówi do swojego towarzysza, gdy wchodzili

po schodach. – On jest… inny. Ale to dobry człowiek. Grace wróciła dwadzieścia minut później i najpierw wzięła kotkę na ręce. – Zanim zacznę tańczyć, muszę ci zdradzić sekret – oznajmiła. – Nie możesz, bo to sekret. – To nie jest taki sekret. – A jaki? – To taki, gdy widzisz coś na własne oczy i chcesz to komuś powiedzieć, ale nie chcesz, żeby on rozpowiedział to całemu światu. – I myślisz, że ja będę rozmawiał z całym światem w najbliższej przyszłości? – Nie bądź dziwny, Billy. Chodzi mi o to, żebyś nie mówił Felipe ani pani Hinman, a przede wszystkim Rayleen. – Dobrze. Usiedli na kanapie, przygotowując scenę pod doniosły sekret Grace. – Jesteś gotowy? – spytała, trzymając kotkę w objęciach. – Bardziej niż gotowy. – Jesse’owi podoba się Rayleen. – Och. A skąd wiesz? – To było proste. Gdy go poznałam, powiedziałam: „Powinieneś przyjść na nasze zebranie. Odbędzie się dzisiaj i powinieneś przyjść”. A on odpowiedział, że musi się rozpakować i może inni będą mieli coś przeciwko temu, bo przecież go nie znają. A potem zaprowadziłam go do Rayleen i jak tylko od niej wyszliśmy, spytał: „To o której jest to zebranie?” – No właśnie. O której jest to zebranie? – Nie wiem. O której je skrzyknę, o tej będzie. – Czy to nie daje ci całej władzy? Grace walnęła go lekko w ramię. – Więc ty ustal godzinę. Wygląda na to, że tylko ja chcę tego zebrania. – Co ty powiesz? – No to co myślisz o moim wielkim sekrecie? – Wcale mnie to nie dziwi. Rayleen to bardzo atrakcyjna kobieta. – Tak. Jest ładna. I miła. Ale… – Ale co? Jest coś, czego w niej nie lubisz? – Nie. Bardzo ją lubię. Chodzi o to, że właściwie jej nie znamy. – Nie? – Nie. – Myślałem, że znamy. – Wiem tylko, że robi ludziom paznokcie w salonie. Niewiele więcej wiem o Felipe, czy o pani Hinman, ale mogę zobaczyć pewne rzeczy. Po Rayleen niewiele widać. Jedynie to, czego się boi. Ciekawe, czyja też to zauważyłem, pomyślał. W końcu uważał się za dobrego obserwatora ludzkich wnętrz. Ale z tego, co wiedział lub wyczuwał, to Rayleen niczego się nie bała. – A czego się boi? – Opieki społecznej. – Opieki społecznej? – Nie słyszałeś? – To nie ma sensu. Boi się opieki społecznej w Los Angeles? – Tak. – A co oni takiego robią, czego się ona boi?

– Na przykład tego, że przychodzą i zabierają dziecko. – Ach, taka rzecz. – Taka. Może opieka społeczna przyszła i zabrała ją, gdy była dzieckiem. – A może miała dziecko i opieka społeczna go jej odebrała. Myślę, że jeżeli zechce, to nam powie. – Dlatego mamy te zebrania – odparła Grace lekko zirytowanym tonem, jakby to było oczywiste. – Nikt nie chce opowiadać o złych rzeczach. Trzeba mocniej nacisnąć, żeby wyciągnąć z ludzi takie rzeczy. – Jesteś gotowa do tańca? – spytał pospiesznie, żeby nie przyszło jej do głowy mocniej na niego nacisnąć. – Żartujesz? Od tygodnia jestem gotowa – odpowiedziała. – Pójdę włożyć buty do stepowania. Są u Rayleen. Zaraz wracam. Nie zdradzisz Rayleen mojego sekretu? – Przecież ona tam była, gdy przedstawiałaś jej Jesse’ego. Więc jeżeli ona mu się podoba, nie sądzisz, że Rayleen się tego domyśla? – Nie wiem. Z dorosłymi nigdy nic nie wiadomo. Nie dostrzegają oczywistych rzeczy. Zresztą, nie chciałabym, żeby wiedziała, że o tym rozmawiamy. – O czym? – O Jessie i Rayleen! – zawołała zirytowana, pewnie na tyle głośno, żeby Rayleen to usłyszała. – Żartowałem – powiedział Billy. – To był taki sygnał, że już o wszystkim zapomniałem. – Dlaczego nie powiedziałeś? Skąd miałam to wiedzieć? – Myślałem, że wszyscy wiedzą. To dziedzictwo kulturowe. Część zbiorowej nieświadomości. Grace przewróciła oczyma. – Jesteś taki dziwny, Billy. – Dziękuję – mruknął do jej pleców, bo szła już w stronę drzwi. Wrócił na sklejkę do tańczenia i przećwiczył wolno cały układ. Skończył bardziej elegancko niż poprzednio i czekał z uniesioną nogą na brawa. Lecz te brawa nie były przeznaczone dla niego. Nie tym razem. To były brawa dla Grace. Pierwsze doświadczenie Grace z publiczną owacją. – O, Boże – powiedział nagle głośno. – Ja naprawdę muszę tam być. Cholera.

Dwadzieścia: Grace Proszę, niech ktoś zacznie – powiedziała Grace jęczącym tonem. Powiodła wzrokiem po zebranych w pokoju. Tylko pani Hin-man wytrzymała jej spojrzenie. Może dlatego, że już mówiła na poprzednim zebraniu, więc nie czuła się jak na celowniku. Dorośli zachowują się inaczej, gdy ich leciutko przycisnąć. Wszyscy zebrali się u Rayleen. Wszyscy. Nawet Billy przyszedł. W dodatku ubrany. Stał oparty plecami o drzwi, jakby jego mieszkanie mogło uratować mu życie, jeżeli tylko pozostanie blisko niego. Zauważyła, że obgryza kciuk, ale pomyślała, że gdy krzyknie na niego, jak zwykle przy takiej okazji może uciec, więc mu odpuściła. Rayleen siedziała po turecku na dywanie, oparta plecami o kanapę, skąd Jesse mógł ją widzieć tylko od tyłu. Grace zastanawiała się, czy Rayleen specjalnie tak usiadła. Jesse przyglądał się twarzom zebranych, jakby uczył się ich na pamięć i Grace nie umiała powiedzieć, co myśli, chociaż go obserwowała i usiłowała rozgryźć. Felipe machał nogą w górę i w dół i wpatrywał się w dywan, jakby dywany go hipnotyzowały. – Proszę was. Rayleen otworzyła usta, co Grace uznała za dobry znak, ale szybko się rozczarowała. – Nie wiem, jak inni – powiedziała Rayleen ostrym tonem, który Grace słyszała jedynie wtedy, gdy mówiła o jej mamie. – Ale ja czuję, że wywiera się na mnie presję. Nie jestem na to gotowa – dodała, patrząc przez ramię na Jesse’ego. Grace poczuła, że twarz ją pali i żołądek ściska się boleśnie. Rayleen nigdy nie mówiła do niej takim gniewnym tonem, i to w obecności wszystkich tych ludzi, łącznie z nowym. To było bardzo upokarzające. Łzy napłynęły jej do oczu, ale starała się je powstrzymać. Otworzyła usta, ale żadne słowo z nich nie wyszło. Nagle Felipe podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. – No to może ja spróbuję – powiedział. Miała ochotę uściskać go i ucałować, ale wszystko stało się zbyt szybko. – Nie byłem sam – powiedział Felipe z silnym akcentem, który Grace już wcześniej słyszała, zwykle wtedy, gdy był bardzo zmęczony lub czymś podekscytowany. – Aż do… To zdarzyło się nie tak dawno. Kilka tygodni temu. Miałem dziewczynę. Mieliśmy się pobrać. Dałem jej pierścionek i wszystko, mieliśmy małego synka. Dwadzieścia miesięcy. Pewnego dnia wróciłem z pracy i znalazłem torbę przed drzwiami. Była w niej moja szczoteczka do zębów i koszule, i bielizna, które trzymałem u niej w domu. Na samym dnie małe pudełko z pierścionkiem w środku. Zaręczynowym pierścionkiem, który jej dałem. Więc to tyle. Felipe pozwolił, by zapadła cisza i… to była bardzo cicha cisza. – Czy powiedziała dlaczego? – spytała Grace z szacunkiem. – Nie mogłem się z nią skontaktować. Wysłałem milion wiadomości. W końcu zadzwoniłem do jej siostry. Ajej siostra mówi, że jest inny facet i ten facet był mucho tiempo. Od dłuższego czasu. Długa cisza. Rayleen najwyraźniej zapomniała o swojej irytacji. Otworzyła usta i wypowiedziała ciche i pomocne słowa. Grace zapragnęła, żeby i do niej tak mówiła. – Czy przyszło ci coś do głowy? – Tak i nie – odparł Felipe. – Przyszło i nie przyszło. Byłem taki zaskoczony. Teraz gdy

patrzę wstecz, widzę pewne sprawy. Wiecie, jak to jest. Tak przynajmniej mi się wydaje. Patrzysz i nie widzisz. Widzisz coś i myślisz, że to pewne. Ale mówisz sobie: Nie, to wariactwo, to niemożliwe. A potem okazuje się, że jednak tak. I jakiś głos mówi: Cholera, nie wiedziałem, a drugi: O tak, wiedziałeś. – A co z su ijo? – spytała Grace stłumionym głosem, w którym brzmiał strach. – Z czym? – spytał Billy, po czym wrócił do obgryzania kciuka. – Z jego chłopczykiem – wyjaśniła Grace. – Nie obgryzaj paznokci. – Spytałem o to – odpowiedział Felipe. – Spytałem jej siostrę. Mówię: Co z Diego? Jak mam się widywać z Diego? W końcu to mój syn. Moja krew i ciało. Wiecie, co mi powiedziała? Głos mu się załamał i Grace pomyślała, że nie jest pewna, czy chce wiedzieć. Pokręciła głową. – Powiedziała: Może on jest twoim synem, a może i nie. Grace wstała z krzesła, podbiegła do Felipe i objęła go zaszyję. – Lo siento, Felipe – powiedziała głosem zbliżonym do szeptu. – Lo siento para su ijo. – Gracias – odszepnął Felipe. – Muszę iść – oznajmił nagle Billy ze swego miejsca przy drzwiach. Uczucie paniki było pewnie tak silne, że nie mógł nad nim zapanować. Grace natychmiast usłyszała ją w jego głosie. Puściła Felipe i cofnęła się. Billy zdążył już otworzyć drzwi. – Nie, Billy. Mógłbyś spróbować zostać trochę dłużej? Teraz to prawdziwe zebranie. – Przykro mi, mała. Nie mogę. Ale zrobił krok w głąb pokoju, nie na zewnątrz. Właściwie to zrobił cztery lub pięć kroków w stronę Felipe, zatrzymał się przy jego krześle i spojrzał w dół. W jego oczach malowała się łagodność. Felipe popatrzył na niego i uśmiechnął się smutno. – Co znaczy „lo siento” – spytał cicho Billy. – Że jej przykro. Billy pochylił się, objął Felipe i zaraz się odsunął. Jakby wolał nie obejmować zbyt długo lub zbyt mocno. – Lo siento – powiedział. – Gracias, Billy. Potem Billy rzucił się do drzwi. Tak szybko, że nawet Grace nie umiałaby tak szybko biegać, a była dzieckiem. – To może teraz ja – odezwał się Jesse. Wszyscy spojrzeli na niego, jakby zapomnieli, że on mówi. – Nie dziwcie się tak. Pomyślałem, że będziecie mieli okazję czegoś się o mnie dowiedzieć. Skoro jestem tu nowy. I skoro będę tu tylko kilka miesięcy. Nikt się nie sprzeciwił, więc zaczął. – Wychowałem się niedaleko stąd. Właściwie to jakieś cztery przecznice stąd. Między innymi dlatego wybrałem to mieszkanie. Tak blisko miejsca, gdzie kiedyś mieszkałem. Mnóstwo wspomnień. Oczywiście, sporo się tu zmieniło. Wybrałem je również dlatego, że muszę oszczędzić tyle pieniędzy, ile zdołam. Jestem na półrocznym urlopie i oszczędności wystarczy mi tylko na jakiś czas. Może na trochę więcej. Tak czy owak mieszkam w Chapel Hill w Północnej Karolinie. Wyjechałem z Los Angeles do college’u i już tu nie wróciłem. Przyjechałem tylko dlatego, że moja matka jest umierająca. Grace otworzyła usta. Miała setki pytań. Całą głowę pytań. Chciała spytać, kiedy matka Jesse’a umrze i na co, i jak blisko z nią był, i czy jest mu tak smutno, że aż boli. I czy jest coś, co mogłaby zrobić, żeby się nie smucił, ale nie wiedziała, co by to mogło być wobec tak strasznej rzeczy. Nie odezwała się jednak. Nie musiała, bo Jesse był dobrym rozmówcą. Nie trzeba było go

ciągnąć za język. Po prostu otworzył drzwi i opowieść popłynęła. To było coś nowego dla Grace. – Zabawna sprawa z mamą i ze mną. Tak naprawdę to nie mieliśmy ze sobą dobrego kontaktu. Nie podzielaliśmy tych samych poglądów. Nasze relacje były bardzo zmienne. To znaczy wybuchowe – dodał, zanim Grace zdążyła otworzyć usta. Zupełnie jakby czytał w jej myślach. – Myślę, że większość osób, które nas znały, uważało, że się nie lubimy, a nawet nienawidzimy. Skłaniam się raczej do określenia „ognisty związek”. Gdybyśmy się nie kochali, nie byłoby miejsca na cały ten ogień. Jest miłość i jest druga strona miłości. My mieliśmy obie strony miłości. Pewnie ludzie myślą, że nie jest ciężko stracić matkę, jeśli się nie jest z nią w dobrych stosunkach. Ale się mylą. Całkowicie się mylą. Zawsze jest ciężko, gdy traci się matkę. Zawsze. Jeżeli się ją kochało i jeżeli nienawidziło. Jeśli cię przytłaczała i jeśli cię ignorowała. To nie ma znaczenia. Ona jest twoją matką. Twoją matką. Taką więź trudno zerwać. Grace chciała coś powiedzieć i rozpłakała się. Po chwili płacz przeszedł w łkanie. Niekontrolowane łkanie. I to był koniec zebrania, bo wszyscy nagle ją otoczyli, podeszli tak blisko, że nie miała czym oddychać. Dopytywali się, czy nic jej nie jest, ale byłoby lepiej, gdyby się odsunęli i pozwolili jej odetchnąć. – Pójdę zobaczyć mojego kotka – powiedziała i wybiegła z pokoju. Stanęła w hallu, pociągając nosem i ocierając łzy rękawem, a potem zapukała do drzwi Billy’ego. – Nie dam rady wyjść dziś z mieszkania, mała. Wyczerpałem limit. Przykro mi. Lo siento. – Nie przyszłam w tej sprawie, Muszę wejść. Mógłbyś otworzyć drzwi? Musiał usłyszeć łkanie w jej głosie, bo drzwi otworzyły się, nim zdążyła dokończyć zdanie. – Udane zebranie? Ach to jego dziwne poczucie humoru. Zamiast spytać, co się stało, robił sobie żarty. Ale lepsze to niż być otoczoną i stłamszoną. Nagle uświadomiła sobie, po co przyszła. Nie chodziło o kota. No, może trochę. Częściowo. Ale głównie to chciała zobaczyć Billy’ego. Przywołała psyknięciem Pana Lafferty’ego Dziewczynkę Kota. Kotka wybiegła z sypialni Billy’ego i wskoczyła jej na kolana. Grace przycisnęła ucho do wibrującego boku. Pociągała nosem, ile się dało, żeby nie zabrudzić futerka biednego Pana Lafferty’ego. Billy usiadł na brzegu kanapy, jakieś niecały metr od niej, i podał jej wielkie pudełko chusteczek. Wyciągnęła trzy lub cztery naraz, wytarła nimi oczy i wydmuchała nos głośno z wprawiającym w zakłopotanie trąbieniem. – Pewnie zużyję większość twoich chusteczek. – Jakoś to zniosę. – Może powinnam ci kupić drugie pudełko. – Za co? Masz odłożoną sumkę na czarną godzinę, o której nie wiemy? Ukrywasz coś przed nami? Jesteś bogata? – No dobrze. Ponownie wydmuchała nos, tym razem zużywając tylko trzy chusteczki. – Uchylisz rąbka tajemnicy? – Mów normalnie, Billy. – Chcesz pogadać? Grace westchnęła. – Tęsknię za mamą, to wszystko. – Aha – mruknął Billy.

– Wiem, że nie jest dobrą mamą. Przynajmniej nie teraz. Kiedyś była bardzo dobrą mamą, ale dawno temu. Ciągle za nią tęsknię, chociaż nie dogadujemy się i chociaż się pokłóciłyśmy i jestem na nią zła i chociaż kocha narkotyki bardziej niż mnie. – Hmm – mruknął Billy. – Może tego nie rozumiesz. – Może i rozumiem. Każdego dnia tęsknię za moją matką. A ona jest najokropniejszą kobietą, jaka postawiła stopę na Ziemi. Grace prychnęła śmiechem wbrew sobie. – Nie mogłaby być aż tak zła. – Mogłaby. I jest. Zapewniam cię. A więc zebranie dobiegło końca? – Chyba tak. Jestem jedyną osobą, która chce robić te zebrania, a pierwsza wyszłam. – Może cię zaskoczą. Może siedzą tam i wywnętrzają się, opowiadając o osobistych tragediach, których skutkiem jest samotność. Może ich zainspirowałaś. – Pójdę sprawdzić – oznajmiła Grace. Podała mu kota, wybiegła z mieszkania, podeszła na palcach do drzwi naprzeciwko i przyłożyła do nich ucho. Nie wywnętrzali się. Jesse przepraszał, że ją zdenerwował. Mówił, że nie wiedział, że jego opowiadanie doprowadzi ją do płaczu. Wróciła na palcach do mieszkania Billy’ego i ponownie usiadła na kanapie. – Nie sądzę – powiedziała. Jakiś czas później, gdy uznała, że wszyscyjuż wyszli od Rayleen i udali się każdy w swoją stronę, opuściła mieszkanie Billy’ego i wpadła prosto na Jesse’a. Powinnam była to przewidzieć, pomyślała, karcąc się w myślach. Oczywiście, Jesse zwlekał i starał się wyjść jako ostatni, żeby porozmawiać z Rayleen na osobności, bo mu się podobała i każdy głupi to widział. Grace nie chciała na niego wpadać, bo wiedziała, że będzie ją przepraszał, a nie chciała słuchać jego przeprosin, bo znowu by się rozpłakała. – Dobrze, że cię wiedzę, Grace – powiedział. – Myślałem, że nie będę miał okazji, żeby przeprosić. A nie mówiłam? – Nie musisz przepraszać – odparła, starając się nie rozpłakać. – Nie zrobiłeś niczego złego. Powiedziałeś tylko prawdę. Po to było to zebranie. – Nie chciałem cię zdenerwować. – Wiem, że nie zrobiłeś tego celowo – odpowiedziała rozdrażnionym tonem. – Myślisz, że nie wiem? Znieruchomiała, oczekując, że się rozgniewa. Ale on tylko poklepał ją po głowie i przeszedł przez hall do schodów, a potem na górę do swojego mieszkania. Grace patrzyła za nim, zastanawiając się, jak on sobie radzi z duchem pana Lafferty’ego człowieka. A jeżeli nie z duchem, to z tym czymś, co przestraszyło Emily, ich sąsiadkę przez ułamek sekundy. Z jednej strony żałowała, że go nie spytała, ale z drugiej cieszyła się, że ma już z głowy te przeprosiny, wolała więc nie kusić losu. Rozejrzała się na boki, jakbyjacyś szpiedzy kręcili się w pobliżu i wyglądali zza każdego rogu, po czym pobiegła korytarzem w stronę sutereny i na dół schodami do swojego mieszkania. Otworzyła drzwi kluczem. W mieszkaniu było ciemno. Nie ciemno – choć oko wykol, ale nie paliły się żadne światła. Ani śladu życia czy ruchu.

Znalazła mamę w sypialni. Leżała na wznak na łóżku i chrapała. Grace podeszła bliżej. Najpierw tylko obserwowała, a potem pociągnęła mamę za rękaw bluzki. – Hej – powiedziała cicho, jak zagaja się rozmowę. Tak jak czasami ludzie mówią „hej” zamiast „cześć”. Powieki mamy zatrzepotały i uniosły się na sekundę lub dwie. – Hej – odpowiedziała. – Dobrze się czujesz? – Mhm. Co tu robisz? – Przyszłam sprawdzić, co u ciebie – odparła Grace, czując w gardle dziwny ucisk. Mama podniosła rękę, jakby machnięcie było dobrym sposobem na odpowiedź. Ale nie trwało to długo. Właściwie nie było to nawet machnięcie. Ręka opadła i ponownie wylądowała na brzuchu. Grace czekała na coś więcej, chociaż nie była pewna, na co jeszcze mogła liczyć. To wszystko, pomyślała. Tylko tyle możesz dostać. Czas wracać do Rayleen. Ale nie wróciła. Jeszcze nie. Zamiast tego pogładziła mamę po głowie. Trzy długie razy A potem pochyliła się i szepnęła jej do ucha. – Kocham cię, mamo. Musiała chyba pochylić się zbyt blisko i jej oddech połaskotał mamę w ucho, bo ręka mamy uniosła się i trzepnęła Grace w ucho, jak uderza się komara czy muchę. – Auć! – krzyknęła Grace głośniej, niż to było konieczne, i niewspółmiernie do skali bólu. Odebrała to jako upokorzenie, które zabolało ją w środku i krzyk był formą wydobycia go na zewnątrz. Jednocześnie zachciało jej się płakać. A płacz sprawił, że zapragnęła wyjść, uciec do bezpiecznego mieszkania Rayleen, jakby ktoś mógł zobaczyć, że płacze, gdyby została. Wiedziała jednak, że nikt tego nie zauważy. Zwłaszcza mama. Zapukała do Rayleen, wciąż rozcierając ucho. Rayleen otworzyła i wpuściła ją do środka. Grace dostrzegła kilka drobnych zmarszczek na jej czole, które rzadko się pojawiały, jakby Rayleen zaciskała mięśnie twarzy mocniej niż zwykle. – Jesteś głodna? – spytała. – Trochę. – Nie mam wiele. Musi ci wystarczyć masło orzechowe. – Masło orzechowe może być. A mamy dżem? – spytała i zaraz pożałowała słowa „my”. Cokolwiek było w lodówce Rayleen, należało do niej, nie do nich obu. Zachowała się bardzo niegrzecznie i to wtedy, gdy Rayleen była w kiepskim nastroju. – To znaczy ty – dodała. – Czy masz dżem? Głowa Rayleen nadal tkwiła w lodówce. – Truskawkowy – poinformowała. Na nieszczęście dla Grace nie powiedziała, czy mają go obie, czy należy tylko do Rayleen. – Super – powiedziała Grace, chociaż bardziej lubiła dżem winogronowy. – Co myślisz o Jessie? – spytała, gdy Rayleen szykowała kanapki. Słoik z dżemem uderzył mocno o blat i wystraszył ją. A może był to słoik z masłem orzechowym. – Natychmiast przestań – powiedziała Rayleen tonem, który omal nie doprowadził Grace

do płaczu na zebraniu i teraz też. Co się dziś dzieje? Jakby za każdym rogiem kryło się coś, co sprawiało, że podskakiwała i miała ochotę się popłakać? – Co mam przestać? Nic nie zrobiłam. – Przestań swatać mnie z mężczyzną, którego nie znam. – Niczego nie zrobiłam! – powtórzyła Grace głośniej, walcząc ze łzami. – Tylko spytałam, co o nim myślisz. Podobnie spytałabym o tamtą sąsiadkę, tę tchórzliwą panią, tylko że nie zdążyłaś jej poznać. Jezu, Rayleen. Nie rozumiem, czemu tak się denerwujesz. On po prostu cię lubi. Co w tym strasznego? Nie kazałam mu cię lubić. Po prostu cię lubi. To był jego pomysł. Rayleen spokojnie i bez słowa położyła kanapkę na papierowym talerzu. Grace patrzyła na nią przez chwilę i pomyślała, że wcześniej była bardziej głodna. – Czy mogę ją zabrać do Billy’ego i tam zjeść? – spytała. – Tam jest milej. – Możesz robić, co chcesz – odpowiedziała Rayleen obojętnym głosem. Grace zatrzymała się przy drzwiach i obejrzała się na Rayleen, która myła nóż w zlewie. Jednak Rayleen nie podniosła wzroku ani nie popatrzyła na nią. – Kiedyś nie byłaś taka zrzędliwa – stwierdziła Grace, gratulując sobie odwagi. – Kiedyś nie wtrącałaś się do moich prywatnych spraw – odpowiedziała Rayleen, nie podnosząc wzroku. – Jedno łączy się z drugim.’ – Koty nie lubią kanapek z masłem orzechowym i dżemem. – oznajmiła Grace Panu Lafferty’emu Dziewczynce Kotu. Nie miało to żadnego znaczenia, bo ta kotka jadła kanapkę z masłem orzechowym i dżemem za każdym razem, gdy Grace to mówiła. – Rayleen jest w beznadziejnym humorze – powiedziała, tym razem do Billy’ego. – Tak, zauważyłem – odparł. – Co się stało? – Nie wiem. To chyba ma coś wspólnego z Jesse’em. Ona chyba go nie lubi. – Aha. – Pomyślałam, że byłoby… On ją lubi i jest miły i przynajmniej jedno z was nie byłoby samo. No wiesz, jedno z głowy. – Myślę, że potrzeba czegoś więcej, żeby dwoje ludzi się zeszło. – To znaczy czego? – Nie mam pojęcia. I chyba nikt nie ma. Jeżeli kiedykolwiek to odkryjesz, napisz książkę. Będziesz bogata i sławna. – Jesteś taki dziwny, Billy. – Hej. Chciałem o czymś z tobą porozmawiać. Daj mi kota, dobrze? Łatwiej mi będzie to powiedzieć, gdy będę go trzymał. – Dlaczego? – Nie wiem. On mnie uspokaja. – Dobrze, jak chcesz. Grace podała Pana Lafferty’ego Billy’emu i zauważyła, że kotka usiłuje zlizać jej z kącika ust resztkę masła orzechowego. Billy wziął głęboki oddech tak głośno, że Grace to usłyszała. – Jutro… gdy będziesz szła do szkoły… – Jutro jest niedziela. – No tak. W poniedziałek, gdy będziesz szła do szkoły… pomyślałem, że spróbuję przejść kawałek z tobą i Rayleen. Grace już chciała krzyknąć, ale Billy uniósł rękę, żeby ją powstrzymać. I wyglądał na zdecydowanego. Bardziej niż zwykle. Nie chciał słyszeć żadnej reakcji. – Nic nie mów – powiedział. – Bo jeżeli zaczniesz się ekscytować, to będę się bardziej

bał. Grace zaskakująco długo zdołała powstrzymać emocje. Gdy w końcu przemówiła, była na tyle mądra, żeby zniżyć głos do szeptu. Prawdziwego szeptu. – Czy to znaczy, że przyjdziesz do szkoły? – Nie wszystko naraz, mała. Najpierw jedno. Rzuciła się w jego stronę, czym wystraszyła kota, i mocno objęła go za szyję. – Wiedziałam, że to zrobisz – szepnęła z jeszcze większym szacunkiem. – Wiedziałam, że powiesz, że nie możesz, i to będzie znaczyło, że naprawdę nie możesz, ale jak przyjdzie co do czego, to zrobisz to. – Ja tylko powiedziałem, że w poniedziałek przejdę kawałek z tobą do szkoły. – Dobrze. Zrozumiałam – odparła Grace, siadając na piętach. – I nie możesz na mnie naciskać i osądzać. Bo pierwszego dnia mogę dojść jedynie do drzwi frontowych. Grace poczuła, że unosi brwi. – Będziesz to robił codziennie? – No cóż – odpowiedział, po czym dziwnie długo milczał. – Muszę ćwiczyć. – Dlatego przyszedłeś dziś do Rayleen? To było takie ćwiczenie? – Tak. Po części. I nie chciałem, żeby ten nowy sąsiad pomyślał, że jestem kompletnym świrem. – Co jest takiego wyjątkowego w Jessie? A inni? My się nie liczymy? – Och, daj spokój. Dla was jest już za późno. Wy już wiecie, że jestem kompletnym świrem. – To prawda – przyznała Grace, po czym dodała po zastanowieniu: – Nie chciałam nikogo urazić. – Nie ma sprawy… – odpowiedział Billy.

Dwadzieścia jeden: Billy Tak się szczęśliwie złożyło, że gdy wieczorem następnego dnia Jesse zapukał do drzwi Billy’ego, ten dopracowywał układ dla Grace na szkolne przedstawienie. To znaczyło, że ma na sobie spodnie do tańca i miękki, obszerny jasnoniebieski sweter. I buty. Może nasz los się zmienia, pomyślał Billy, lecz nie powiedział tego na głos. Otworzył drzwi i zastał przed nimi przystojnego nowego sąsiada ze słonecznym uśmiechem na twarzy, butelką czerwonego wina w jednym ręku i dwoma kieliszkami w drugim. Na widok gościa Billy’ego ogarnęło dziwne i zupełnie nieznane uczucie. Tym niemniej miłe. Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, ale było to wrażenie zwyczajności. Tak powinno toczyć się życie. Powinieneś być ładnie ubrany we własnym domu, gdy dżentelmen zapuka do ciebie i będzie trzymał w ręku butelkę wina i będzie się uśmiechał. Może powinien powiedzieć coś w rodzaju: „Nie przeszkadzam? Powinienem najpierw zadzwonić”. A ty mógłbyś odpowiedzieć: „Ależ skąd. Wejdź, proszę. Pracowałem właśnie nad choreografią”. Cudowne, ale kompletnie zapomniane uczucie. Kawałek starożytnej historii. – Jak reagujesz na sąsiadów, którzy wpadają bez uprzedzenia? – spytał Jesse, nie przestając się uśmiechać. – Lekką irytacją? Irracjonalną nienawiścią? Morderczą wściekłością? Zdumiewające. Prawie jak w życiu. – Nad jaką choreografią pracujesz? – spytał Jesse, siadając na kanapie. Butelkę i kieliszki postawił na stole. – Nie byłem pewny, czy masz kieliszki do wina. Nie chciałem zakładać, że masz. Ale też nie chciałem zakładać, że nie masz. Długo ze sobą walczyłem. – Pracuję nad układem dla Grace na szkolne przedstawienie. Billy przeszedł lekkim krokiem do kuchni, świadomy tego, że jest obserwowany. Otworzył szafkę i wyjął dwa kieliszki. Były to ręcznie robione egzemplarze, niebywale kruche, z unikalnymi nóżkami, jednak nie identyczne. Synkopowe, pomyślał Billy. Synkopowe dla bardziej wytwornych. Zaniósł je do salonu i postawił na stoliku przed Jesse’em, który ocenił je jak należy. – A co z korkociągiem? Billy poczuł, że oblewa się rumieńcem. Aż do tej chwili żył we śnie. Utknął w scence zatytułowanej: „To jest moje życie i żyję tak jak inni”. Miał piękne kieliszki. Kto ich nie ma? Chyba tylko barbarzyńca. Ale nie miał korkociągu. Teraz Jesse już wiedział, że nie używa tych kieliszków. Nie odpowiedział na pytanie. Nie musiał. Rumieniec na twarzy i milczenie były aż nadto wymowne. – Następna pożyteczna rzecz – powiedział Jesse. Wstał i wsunął rękę do dżinsów. Ubrany był w lekko sprane dżinsy, białą, rozpinaną koszulę i krawat. Krawat! Billy poczuł się dumny, że ktoś włożył krawat, przychodząc do niego z wizytą. – Szwajcarski scyzoryk. – Byłeś skautem? – Jak na to wpadłeś? – Żartowałem. – Rzeczywiście, byłem skautem. Zdobyłem dwadzieściaje-den sprawności. A ty? Billy zaśmiał się i zaczerwienił. – Ja nie. Nie byłem typem skauta. Obozy to nie dla mnie. Za dużo robaków.

– Faktycznie – przyznał Jesse, wyciągając korek z butelki. Podniósł ją, jakby to była nagroda za celny strzał. – I niedźwiedzie. I komary, które niemiłosiernie tną. Opowiedz mi o Grace i tańcu. Właściwie to ogólnie o Grace. Co się dzieje między tą dziewczynką a jej matką? – A, o to chodzi – mruknął Billy. Usiadł na kanapie, w odległości pół metra od kolana Jesse’ego i przyjął kieliszek wina. Dziwnie się poczuł, trzymając go za cienką nóżkę. Wypił łyk, czując ciepło rozlewające się w żołądku. Tyle wspomnień. – Wspaniałe – powiedział. – Cieszę się, że ci smakuje. Musiałem jakoś zrekompensować moje nieokrzesane zachowanie, wparowując tu bez zaproszenia. Tylko nie wiedziałem, co zwykle pijesz. – Wodę – odpowiedział Billy, czym wywołał śmiech u gościa. – Zwykle piję wodę. Ze względów oszczędnościowych – dodał, żeby Jesse nie pomyślał, że jest barbarzyńcą. – Wracając do Grace, to jej mama ma problem z narkotykami. Z tego, co wiem, przez dwa lata nie brała, a potem wróciła do nałogu. – Więc kto się zajmuje córką? – My wszyscy. Rayleen odprowadza ją do szkoły, a Felipe odbiera i odprowadza do domu. Potem jest u mnie, dopóki Rayle-en nie wróci z pracy. U Rayleen zostaje na wieczór i na noc. Billy pomyślał, że dostrzegł lekką zmianę w gościu przy ostatnim zdaniu, jakieś zawahanie w stale obecnym uśmiechu na jego twarzy. Jednak nie było to nic, co budziłoby niepokój. Jakby jakaś myśl zajęła na krótko jego uwagę. – Pani Hinman z góry szyje nawet ubrania dla Grace na maszynie – dodał Billy. Jesse poluzował lekko krawat. – To niezwykłe. – Chyba tak, w takim miejscu jak to. – W jakim miejscu? – No wiesz. – Chcesz powiedzieć biednym i podupadającym? Nie, uważam, że coś takiego jest niezwykłe w każdym miejscu. Może trochę mniej w takim. Ludzie, którzy mają najmniej do dania, dają najwięcej. Nie zauważyłeś tego? – Hmm – mruknął Billy, bo nie chciał przyznać, że nie miał zbyt wielu okazji do obserwacji. Do salonu weszła wolno Pan Lafferty Dziewczynka Kot i zaczęła się ocierać o nogi Jesse’a. On zaś pochylił się i podrapał ją za uszami. – To wszystko twoje? – spytał Jesse. Billy nie zrozumiał, o co jego gość pyta, lecz po chwili zorientował się, że chodzi mu o fotografie. – A tak. To moje minione życie. – Jaki rodzaj tańca? – Och, różnorodny Klasyczny. Step. Współczesny. Jazz. Nawet balet. – Dlaczego zostawiłeś to wszystko? – spytał Jesse, lecz zanim Billy zdążył odpowiedzieć, dodał: – Przepraszam. Nieważne. Jeszcze za wcześnie. To za jakieś dwie butelki wina, prawda? – Raczej dziesięć – odpowiedział Billy. Przez kilka chwil pili w milczeniu. Było tak cicho, że Billy słyszał mruczenie kotki. Jednocześnie usiłował uchwycić myśl, która ciągle mu umykała. Cała ta sytuacja wydawała się dziwnie znajoma. Jesse, picie z nim wina, czy też sposób, w jaki rozluźniał krawat. Nie sądził, żeby kiedykolwiek spotkał Jesse’a. To nie był ten rodzaj zażyłości. Więc co? Bez względu na to,

jak się starał, nieuchwytna myśl skręcała za róg i znikała. Jak imię aktora, które się miało na końcu języka. – Jak nazywa się ten kot? – spytał Jesse, zaskakując Billy’ego, który drgnął nerwowo i zaczął się zastanawiać, czy aby nie ujawnił w ten sposób patologicznie słabych nerwów. – Nie wiem, czy chciałbyś wiedzieć – odparł ze śmiechem. – Jednak zanim ci powiem, muszę uprzedzić, że to nie jest mój kot, lecz Grace. I to Grace nadała mu imię. – Aha, rozumiem. Obiecuję, że wezmę to pod uwagę. – Pan Lafferty Dziewczynka Kot. – Takie długie? – Takie długie. Zaczęło się od Pana Lafferty’ego. Ale okazało się zbyt mylące, bo była kiedyś osoba o tym nazwisku. Więc zmieniła je na Pan Lafferty Kot. – A potem okazało się, że kot jest kotką. – Miło mi, że to rozumiesz. – Chwileczkę. Czy pan Lafferty to nie ten sąsiad, który się zastrzelił w moim mieszkaniu? – Ten sam. To kiedyś był jego kot. Jesse odstawił kieliszek z winem i wziął kotkę na ręce. Chwycił ją pod przednie łapki i spojrzał w twarz. Kotka zawisła w powietrzu, ale nie przestała mruczeć. – No więc Panie Lafferty Dziewczynko Kocie – powiedział Jesse z powagą w głosie. – Myślę, że mogłabyś nam dużo opowiedzieć. Masz na to ochotę? – Po chwili ciszy Jesse przytulił kotkę do piersi. – To mi przypomina – dodał, tym razem zwracając się do Billy’ego – że chciałem cię zaprosić na ceremonię oczyszczania mojego mieszkania. Porozmawiamy sobie z tym czymś, co zostało po tym panu Laffertym. Człowieku – dodał pospiesznie, patrząc na kotkę. – Zobaczymy, czy uda nam się zaprowadzić pokój. Im więcej przyjdzie sąsiadów, tym lepiej. Ty go znałeś, ja nie. Jaki on był? – Okropny. Tyran. Bigot. Ale bardzo lubił Grace. – To dobrze. Postaram się, żeby Grace też przyszła. Musi być ktoś, kto nie czuje do niego urazy. Wiem, że nie bardzo możesz wychodzić… – Przyjdę – powiedział pospiesznie Billy. – To mogę zrobić. Popatrzył na kieliszek i stwierdził ze zdziwieniem, że niewiele w nim zostało. Kiedy zdążył go opróżnić? Chyba bezwiednie. Za to czuł ciepło i mrowienie, rozchodzące się po mięśniach. Przecież to tylko jeden kieliszek wina. Ale niewiele zjadł. I nie pił alkoholu od ponad dziesięciu lat. Siedział przez chwilę sztywno, patrząc, jak Jesse głaszcze kotkę, i znowu spróbował pochwycić to uczucie. Coś dawnego, ale znajomego. Dlaczego mu umykało? – Och, trzeba ci dolać, sąsiedzie – powiedział Jesse. Pochylił się w przód, a kot zeskoczył mu z kolan i przeniósł się na kolana Billy’ego. Jesse musiał sięgnąć przez Billy’ego, żeby napełnić mu kieliszek i musnął nogą nogę Billy’ego. Ładnie pachniał. Tak świeżo. To mogła być odrobina wody kolońskiej, a może proszek do prania lub też jego własny zapach. Billy z trudem przełknął ślinę i nareszcie uchwycił umykające uczucie. No, oczywiście. Poryw serca. Ale nic przyziemnego. Nie prostacki, czysto fizyczny pociąg, lecz romantyczny zachwyt, który sprawia, że serce rośnie, wszystkie kolory świata stają nagle jaśniejsze, a ty uśmiechasz się do obcych i życzysz wszystkiego dobrego ludziom, których przed chwilą nie dostrzegałeś. Jak miłość, tylko nowsza i bez granic. Nic dziwnego, że tak trudno było ją uchwycić. Należała przecież do przeszłości. Nic dziwnego, że miał kłopoty z rozpoznaniem. – Proszę – powiedział Jesse, cofnął się i spojrzał Billy’emu w oczy. – Tak jest lepiej.

Billy odwrócił wzrok i wypił połowę jednym haustem. – Nie chcę, byś myślał, że przyszedłem tu z jakiś ukrytych pobudek – powiedział Jesse, zmieniając bieg zdarzeń. – Naprawdę chcę poznać sąsiadów Ale skoro tu jestem, chciałbym zadać ci parę pytań o Rayleen. Jeżeli nie uznasz tego za niegrzeczne. Billy poczuł w piersi lekki ból gdzieś między brzuchem a pachwiną. Spojrzał na kieliszek i opróżnił go jednym łykiem. Nie, żeby myślał inaczej. Nie zaskoczyło go to. Ale było w tym coś żałosnego. To jest nasze życie, pomyślał Billy. Nie ta urocza chwila, gdy otwieramy drzwi ładnie ubrani i mówimy przystojnemu mężczyźnie z butelką wina, że z przyjemnością zrobimy sobie przerwę w pracy nad układem tanecznym. Wszystko to pięknie, pomyślał, ale to właśnie jest nasze życie. Gdy myślimy, że moglibyśmy zakochać się, a ukochany pyta, czy możemy zeswatać go z kimś innym. Tak. To jest nasze życie. – Wszystko w porządku? – spytał Jesse. – Tak. – Pomyślałem… że ją znasz. – I tak, i nie – odpowiedział Billy. – Bardzo lubię Rayleen. Ale któregoś dnia rozmawialiśmy z Grace o tym, że niewiele o niej wiemy. – Jednak znasz ją lepiej niż ja. – To prawda. – Może po prostu ona mnie nie lubi. – Nie bądź głupi – odpowiedział Billy. – Jak ktoś mógłby cię nie lubić? Po tych słowach zaczerwienił się i utkwił wzrok w kieliszku. – Wypiłeś – stwierdził Jesse. – Tak. Billy wyciągnął rękę, więc Jesse nie musiał się pochylać, żeby mu nalać. – Wydaje mi się, że jest w niej coś wyjątkowego – powiedział Jesse. – Ale nie zrozum mnie źle. Nie jestem stalkerem. Jeżeli nie jest zainteresowana, nie będę się narzucał. Tylko że odbieram od niej sprzeczne sygnały. Możliwe, że widzę to, co chcę widzieć. Mogę się mylić. Tak bywa. Billy odetchnął głęboko. Uświadomił sobie, że ma szansę połączyć tych dwoje. Albo rozdzielić. Raz na zawsze. Cała władza spoczywała teraz w jego rękach. – Myślę, że ona miała jakieś przykre doświadczenia w przeszłości – powiedział. – Nawet nie powinienem o tym mówić. Ale jest niezwykle dobrą osobą. Na twoim miejscu dałbym jej więcej czasu. Jesse poklepał Billy’ego po kolanie, sprawiając, że całe jego ciało i umysł zastygło, jakby się przed tym wzbraniało. – Dziękuję, sąsiedzie. Pozwolę ci wrócić do przerwanej pracy. Gdy zaproszę pozostałych sąsiadów, dam ci znać, kiedy odbędzie się ceremonia oczyszczania. Wtedy wystąpię z oficjalnym zaproszeniem. Nie musisz wychodzić, chciał powiedzieć Billy. Albo coś bardziej żałosnego: Zostań i porozmawiaj ze mną. Zamiast tego powiedział: – Nie zapomnij o kieliszkach. I o scyzoryku. Jesse zaśmiał się i sięgnął po nie. – Wyczułem was – powiedział. – Umiem oceniać ludzi. A wy jesteście dobrymi ludźmi. Wiedziałem o tym, jak tylko was zobaczyłem. Billy wstał i odprowadził go do drzwi. Były to trzy lub cztery kroki. Nie odezwał się

słowem. – Dzięki – powiedział Jesse miękko. – Wiele dla mnie znaczy to, co powiedziałeś. Nawet nie wiesz ile. I zanim Billy zdążył zareagować, Jesse objął go. Billy zesztywniał i nie był w stanie odwzajemnić uścisku. – Wracaj do swojego układu. W końcu co jest ważniejszego od występu Grace? Może i ja się wybiorę. Wszyscy idą? – Nie pytałem. Ja zamierzam tam być. Jakby to było możliwe do zrealizowania. Chyba stracił rozum, mówiąc coś tak niebywałego. – Może się wybiorę – powtórzył Jesse i wyszedł. – Dobranoc, Billy – powiedział już na korytarzu. Billy otworzył usta, lecz nie wydobyło się z nich żadne słowo. Pewnie nie zostało tam ani jedno. Więc uniósł tylko rękę w żałośnie słabym geście pożegnania. Tej nocy w ogóle nie spał. Ani na chwilę nie zmrużył oka. Dlatego nie nawiedziły go skrzydła. – Nie ściskaj mnie tak mocno za rękę – powiedział Billy. – Dlaczego nie? – spytała Grace. – Tylko ja powstrzymuję cię przed ucieczką. Billy poczuł, że Rayleen bierze go za drugą rękę i ściska delikatnie. – Niezupełnie – powiedziała do Grace. – Ja też go trzymam. Stali w korytarzu, patrząc na frontowe drzwi przez szybę i na ulicę. Na ulicę! Billy miał na sobie dżinsy i śmiesznie białe tenisówki. Leżały w szafie od dziesięciu lat i ani razu ich nie założył. Nawet w domu. Podeszwy były nieskazitelnie białe niczym świeżo spadły śnieg, zanim ktoś po nim przejdzie. Popatrzył na nie z dezaprobatą, potem znowu na ulicę. Poczuł, że coś mu rośnie w piersi i podchodzi do gardła. Spróbował to przełknąć, ale się nie dało. – Masz klucze? – spytała Rayleen. Jej głos miał metaliczny dźwięk i lekki pogłos. Dochodził jakby z oddali. Jakby Billy odpływał, co zapewne się działo. – Oczywiście, że mam klucze. Sześć razy sprawdzałem w kieszeni. Wyobrażasz sobie, jaka to byłaby katastrofa? Gdybym wyszedł i nie mógł wrócić? – Tylko sprawdzałam – odparła Rayleen. – Gotowy? – Absolutnie nie. – Poważnie? Nie idziesz? – Nie powiedziałem, że nie idę. Powiedziałem, że nie jestem gotowy. I nigdy nie będę. Więc pospieszmy się i zróbmy to, zanim się rozmyślę. Rayleen otworzyła drzwi i podmuch porannego powietrza uderzył Billy’ego w twarz. Przypominał mu czerwone wino. Straszne wspomnienie. Z odległej przeszłości. Dawno zapomniane. Przyjemne. Razem, niczym jeden byt, wyszli na ganek. – W porządku? – spytała Grace, patrząc mu w oczy. Ale Billy miał tak ściśnięte gardło i pierś, że nie był zdolny do odpowiedzi. Kiwnął jedynie głową. Podeszli do schodów i zaczęli pokonywać stopnie. Pięć betonowych stopni. Tylko pięć. Billy zaczął liczyć, ile lat temu po nich szedł, w górę lub w dół, ale zdał sobie sprawę, że to mu nie służy, zmienił więc temat. Nad głową usłyszał ćwierkanie ptaka siedzącego na gałęzi drzewa. W Los Angeles są jeszcze ptaki? – chciał zapytać, lecz z gardła nie wydobył się żaden dźwięk.

Usiłował myśleć. Jeżeli na dworze przed domem śpiewają ptaki, słyszałby je z mieszkania. Nie mógł sobie przypomnieć, ale chyba nie słyszał. Czy to znaczy, że teraz żyje inaczej niż przedtem? Bzdura, jak powiedziałaby Grace. Odwrócił głowę, żeby zobaczyć swój dom, od którego dzieliły go teraz trzy inne. Wyszedł na zewnątrz, na ulicę, o trzy domy dalej, wsłuchując się w śpiew ptaków. Jednak gdy zobaczył go z tak daleka, ogarnęła go porażająca panika. Poczuł, jakby imadło zgniatało mu pierś. Zrobiło mu się zimno, mimo że czuł kropelki potu nad brwiami. Zatrzymał się. Rayleen zatrzymała się razem z nim, ale Grace przeszła jeszcze kilka kroków na długość ramienia i cofnęła się. – Co się stało? – spytała. Ale Billy nie mógł mówić. – Musisz wrócić? – Dobrze się czujesz? – spytała Rayleen. Pokręcił głową i nagle poczuł, że nie jest w stanie utrzymać równowagi i jakikolwiek ruch sprawi, że odleci. – Możesz wrócić – powiedziała Rayleen. – Jeżeli musisz. – Jeszcze parę kroków – poprosiła Grace. – Tylko do rogu. Billy ponownie pokręcił głową. Tym razem ostrożniej. – Okej – powiedziała Grace. – Nic nie szkodzi. Dobrze się sprawiłeś jak na pierwszy raz. Puściły go jednocześnie, nie wiedząc, że może być balonem, a one jedynym balastem trzymającym go przy ziemi. Bez ciepła ich rąk, stojąc na ulicy w odległości trzech domów od bezpiecznego kokonu, cała eskapada wydała mu się nagle trudna do wyobrażenia. Co on sobie myślał? Zaczął biec. Powinno mu to zająć kilka sekund, tymczasem czas się rozciągnął i zdradził go. Mówił sobie, że to jedynie złudzenie, ale jakże żywe i wszechogarniające. Miał wrażenie, że minęło dziesięć lub piętnaście minut, zanim dotarł do drzwi budynku. Pokręcił gałką i pchnął drzwi. Nie wpuściły go do środka. Spróbował ponownie. Drzwi były zamknięte. Zalała go fala paniki. Było to jak wylanie wiadra tłuszczu na ogień, który płonął już wystarczająco mocno, żeby go pochłonąć. Spróbował się uspokoić i odetchnął głęboko. – Te drzwi nie są zamknięte – powiedział na głos, dziwiąc się, że odzyskał mowę. Widocznie zdołał się uspokoić. – Po prostu źle przekręciliśmy gałkę. Spróbował ponownie. Nie, pomyślał. Jest tylko jeden sposób na przekręcenie gałki. Te drzwi są zamknięte. Może powinien dogonić Rayleen i Grace, ale musiałby pójść w przeciwnym kierunku. Rozejrzał się za nimi, by sprawdzić, czy są na tyle blisko, żeby usłyszeć, gdy będzie wołał, ale ich nie dostrzegł. Zniknęły. Musiały skręcić za róg. Ale nie wiedział, za który, ani w którą stronę skręciły. Jedynym wyjściem będzie przywołanie któregoś z sąsiadów. Tylko nie Jesse’a, pomyślał. Zaczął walić pięściami w szklane szyby zdobiące drzwi. – Felipe! Nie mogę wejść do środka. Mógłbyś otworzyć drzwi? Czekał. Nic.

Spojrzał w stronę pierwszego piętra. Czy to okna mieszkania Felipe wychodziły na ulicę, czy może Jesse’a? Nie wiedział, bo nigdy nie był na górze. – Pani Hinman! – wrzasnął. Po kilku dłużących się sekundach zobaczył, że okno na drugim piętrze się otwiera i pojawia się w nim głowa pani Hinman. – O mój Boże – powiedziała. – Co to za krzyki? – Nie mogę wejść do środka – odpowiedział Billy i słysząc swój głos, nie mógł powstrzymać łez, chociaż bardzo się starał. – Ale po co te krzyki? Wystarczyło wziąć ze sobą klucz. – Wziąłem! Do mojego mieszkania. A drzwi wejściowe nie są przecież zamknięte. – Ależ są, skarbeńku. Dlatego nie możesz wejść. – Od kiedy? Od kiedy drzwi wejściowe są zamknięte? – Od jakichś dziesięciu lat. Billy usiadł na twardym betonowym ganku i oparł się plecami o drzwi. Z tego miejsca nie mógł widzieć pani Hinman, co wydawało się udogodnieniem. – A może od ośmiu lub dziewięciu – usłyszał jej głos. Poczuł, że wyparowuje z niego cała energia. Mocniej oparł się o drzwi. Miał wrażenie, że jest słaby i chory. Musiał wejść do środka, ale na nic więcej nie miał siły. – Czy może pani zejść i mi otworzyć? – zawołał, nie mając pewności, czy go słyszy. – Chyba tak, chociaż moje kolana źle znoszą schodzenie. – Może się pani pospieszyć? – Czemu prosisz mnie o pośpiech, skoro powiedziałam, że moje kolana źle znoszą schodzenie? Billy mocno zacisnął powieki, częściowo pogodzony z tym, że utknął w piekle. Tak właśnie bywa, gdy wychodzisz. Dzieje się coś, nad czym nie panujesz. Opuszczasz bezpieczne miejsce i zdarzają się różne rzeczy, i co wtedy robisz? Niewiele jest wtedy do zrobienia. Po prostu utykasz i tyle. Nagle drzwi za Billym otworzyły się, a on wpadł do hallu. Spojrzał w górę i zobaczył stojącego nad nim Jesse’a. – Wszystko w porządku, sąsiedzie? Cholera. – Nie mogłem się dostać do domu – wyjaśnił. Jego głos brzmiał żałośnie i dziecinnie. Niech to szlag! Niech to szlag! Niech to szlag! Miał twarz mokrą od łez, paraliżował go strach, a tenisówki były zbyt białe. Nie tak pragnął być postrzegany Niech to szlag. – Wyszedłem i nie wiedziałem, że założyli zamek w drzwiach, nie mogłem dostać się do środka. Jesse podał mu rękę. Billy najpierw długo patrzył, zanim ją ujął. W końcu jednak zmusił się do tego i pomocna dłoń podciągnęła go w górę. Ręka się trzęsła i Jesse na pewno to dostrzegł. – Ale wyszedłeś – stwierdził Jesse. – To dobrze. O, Boże. On wie. On wszystko wie. – Muszę się wprawiać – odparł drżącym głosem. Razem przeszli korytarzem do mieszkania Billy’ego. Jesse trzymał dłoń na ramieniu Billy’ego. Widocznie był na tyle mądry, by wiedzieć, co należy zrobić z balonem. Dlatego go trzymał. Billy wyjął trzęsącymi się palcami klucze z kieszeni i otworzył drzwi. Gdy znalazł się w dobrze znanym kokonie, wszystko z niego wyparowało. Panika. Energia. Zdolność myślenia. Wszystko. Stał się kompletnie pusty, jak muszla znaleziona nad brze-

giem morza, którą właściciel opuścił, bo dokonał żywota i w której odbija się echo. Usiadł ciężko na kanapie i popatrzył na Jesse’a zmatowiałym wzrokiem. – Uznałem to za interesujące – odezwał się Jesse. – Gdy powiedziałeś, że pójdziesz na występ Grace. Pomyślałem: No, no. Jeżeli cierpisz na agorafobię, to podjąłeś się wielkiego zadania. Wszystko stracone, pomyślał Billy. Na szczęście, wraz z myślą wróciły emocje. Jesse wszystko wie. – Myślałem, że mi się uda – powiedział Billy głosem zbliżonym do szeptu. – I udało się – zapewnił go Jesse, siadając zbyt blisko niego na kanapie. – Dzisiejszy dzień był tego wspaniałym przykładem. – Jutro będzie lepiej, bo dorobię ci klucz do zewnętrznych drzwi. Przyszła kotka i zamiauczała. Billy wziął ją na ręce i mocno przytulił, rozkoszując się ciepłem zwierzaka, miękkością futerka i głośnym mruczeniem. Niestety, znowu poczuł łzy pod powiekami, których nie był w stanie powstrzymać. Nie mógł już ukryć przed Jesse’em tego, kim jest. – Nie sądzę, by jeden dzień wystarczył. – W takim razie pojutrze. – Chyba nie będę w stanie – stwierdził Billy, kryjąc twarz w kocim futrze. – Pomóc ci? Billy podniósł głowę, nie zwracając uwagi na koci włos w oku. – Jak? – Mógłbym pójść z tobą. Chyba lepiej, gdy nie będziesz sam. – Nie byłem sam. Szedłem do szkoły z Rayleen i Grace. Ale potem musiałem wrócić, a one poszły dalej. – Gdybym poszedł z tobą, dopilnowałbym, żebyś bezpiecznie wrócił do domu. Tego było już za wiele. Stanowczo za wiele. Z jednej strony poczuł euforię na myśl o porannym spacerze z Jesse’em. Ale tak po prostu miałby pójść na spacer? Z Jesse’em jako niańką, która dopilnuje, żeby bezpiecznie wrócił do domu i się nie załamał? Za dużo emocji naraz. Billy nie był w stanie ich ogarnąć. – Tak mi wstyd – powiedział. – Dlaczego? Dlaczego miałbyś się wstydzić? Mój wujek cierpiał na agorafobię i miał napady paniki. Ale nigdy nie próbował wyjść. Ty spróbowałeś. – Spróbowałem – powtórzył Billy. – I nie udało się. – Wielka mi rzecz – stwierdził Jesse. – No i co z tego? Próbuj dalej.

Dwadzieścia dwa: Grace Billy trzymał Grace za rękę, gdy szli po schodach do mieszkania Jesse’a. Był ładnie ubrany, znaczy Billy, w biały sweter i dżinsy, a Rayleen obcięła mu włosy, a potem je wysuszyła, żeby wyglądały na miękkie, puszyste i lśniące. Wyglądał zupełnie normalnie, jak każdy. Ijak każdy szedł do Jesse’a. Może ten krótki spacer w poniedziałek dobrze mu zrobił. Ale minęły cztery dni, a Billy nie ruszył się z mieszkania. Więc może jednak nie. – Dobrze robisz, idąc na górę – powiedziała, bo nauczycielka z pierwszej klasy nauczyła ją, że powinno się zawsze mówić pozytywne i miłe rzeczy o kimś, zanim zacznie się go krytykować. – Dzięki – odpowiedział. Nigdy nie był zbyt rozmowny poza własnym mieszkaniem. – Ale spróbujesz jeszcze pójść ze mną do szkoły, tak? – Och – mruknął Billy, jakby właśnie go obudziła. – O to chodzi. Tak. Jutro. Jutro pójdę. – Jutro jest niedziela. Opuściłeś cały tydzień. Przecież wiesz, że to musi być sobota, bo gdyby nie była sobota, to nikt nie mógłby przyjść na okadzanie o tej samej godzinie. Nie wiedziałeś o tym? – Robię, co mogę, żeby o tym nie myśleć – odpowiedział. Grace już chciała się z nim pokłócić, lecz zrezygnowała, bo uznała, że była to szczera odpowiedź. Teraz stali na górze przed drzwiami do mieszkania, które kiedyś należało do pana Lafferty’ego. Grace ścisnęło w żołądku ze zdenerwowania, bo poprzednie wizyty były dziwne, mimo że ostatnia zakończyła się wspaniale, przybyciem kota. Billy też ścisnął mocnej jej dłoń, ale chyba nie z tego samego powodu. Nie wiedziała jednak z jakiego. – Następnym razem Jesse będzie nam towarzyszył, gdy wyjdziemy. – Dlaczego? – Będzie mnie wspierał moralnie. – A co jest w tym niemoralnego? – Nie chodzi o moralność, ale o morale. Jeżeli chcesz podnieść komuś morale, towarzyszysz dla moralnego wsparcia. – Coraz trudniej mi cię zrozumieć, Billy. – Wiem. To cud, że mnie znosisz. – No tak. W porządku. Weź ze sobą Jesse’a. Lubię go. Ale Rayleen będzie wkurzona. – Rzeczywiście, będzie – przyznał Billy. Drzwi otworzyły się szeroko. – Witam sąsiadów – powiedział Jesse. Potem długo patrzył na Billy’ego, wziął go za ramiona i obrócił najpierw wjedną, potem w drugą stronę. Jakby Billy miał strony, które musiał zobaczyć. – Obciąłeś włosy. – Rayleen je obcięła – odpowiedział Billy, nieco skrępowany. – Wyglądają ładnie. Zrobiła dobrą robotę. – Ciągle mówiła, że nie może tego zrobić. Że tylko Bella umie. Ale powiedziałem, że cokolwiek zrobi, będzie lepsze od tego, co jest. Gdy w końcu się zgodziła, wyszło całkiem dobrze. – Było co ścinać po tylu latach. – Mnie to mówisz? Czuję się dziwnie lekki. – Powinieneś je przekazać tam, gdzie…

Grace domyśliła się, co Jesse chce powiedzieć, i weszła mu w słowo: – Gdzie robią peruki dla ludzi chorych na raka. Rayleen o tym pomyślała. Wzięła jego kucyk ze sobą do pracy, żeby to zrobić. – Powinienem wiedzieć, że Rayleen o wszystkim pomyśli – stwierdził Jesse. Biała szałwia łaskotała Grace w nosie i chciało jej się kichać. Zwinięta była w rulon przypominający patyk i wyglądała jak najgrubsze na świecie cygaro zrobione z liści szałwi. Lecz zamiast jednego dużego liścia, jak w cygarze, była owinięta grubymi, krzyżującymi się nićmi w kolorach niebieskim i zielonym, które paliły się razem z szałwią. Jesse przytknął zapalniczkę do czubka patyka, a Grace patrzyła, jak smużka dymu unosi się do sufitu dawnego mieszkania pana Lafferty’ego. Jesse ustawił ich wszystkich w kręgu, a pośrodku umieścił talerz dla szałwi, gdyby musiał ją odłożyć. Obok talerza stała miedziana czarka i krótki, gruby, rzeźbiony patyk. Grace przyglądała się tym dwóm rzeczom, bo wiedziała, że one mają czemuś służyć, tylko nie wiedziała czemu. Powiodła wzrokiem po kręgu i całym mieszkaniu. Jesse nie miał dużo mebli, pewnie dlatego, że przyleciał do Los Angeles samolotem i miał tu zostać tylko kilka miesięcy. Ale nawet bez mebli pokój wyglądał ładnie, bo miał odsłonięte zasłony i otwarte okno, przez które wpadało światło i powietrze. U nikogo w mieszkaniu nie było tyle światła i powietrza. Oni wszyscy bali się otwierać drzwi i bali się jeden drugiego, ale co mieli przeciwko światłu i powietrzu? Już teraz czuła, że będzie jej brakowało Jesse’a, gdy znowu wyjedzie. – Zaczekaj – powiedziała. – Nie możemy zaczynać. Kogoś brakuje. Szybko policzyła w myślach. Billy, no i Jesse, Rayleen i Felipe, no i ona. – Pani Hinman! Musimy zaczekać na panią Hinman – oznajmiła. – Ona nie przyjdzie – odpowiedział Jesse. – Mówi, że to jest śmieszne. – Och – mruknęła zaskoczona i rozczarowana tym, że nadal są jakieś nieporozumienia w grupie. – Ale przecież to nie jest śmieszne, prawda? – Myślę, że jest, jeżeli ty tak myślisz – odparł Jesse. Było to jedno ze zdań, które zdaniem dorosłych miały sens, a Grace miała dość rozumu w głowie, żeby się sprzeciwiać. Jesse odłożył zapalniczkę i dmuchnął w czubek patyka, który rozpalił się na czerwono. – Panie Lafferty – powiedział Jesse, jakby zwracał się bezpośrednio do niego. Jakby pan Lafferty uczestniczył w spotkaniu i wcale nie umarł. – Nie znałem pana osobiście. Za to osoby, które tu dziś sprowadziłem, tak. Teraz chciałyby podzielić się swoimi myślami. Uważają, że był pan dla nich niemiły. Nie twierdzę, że pan nie był. Nie widzę powodu, dla którego miałyby kłamać. Ale skoro pozostała tu po panu jakaś energia, chciałbym im powiedzieć coś, o czym prawdopodobnie nie wiedzieli, i możliwe, że pan też nie wiedział. Pan się bał. Czy wiedział pan, że był pan złośliwy, bo pan się bał? Tak. Wiem, jak to jest się bać i właśnie strach pozostawił pan w tym pokoju. Dlatego oczyścimy go ze strachu, ale będziemy o nim pamiętać na tyle, by nam przypominał, że trzeba żyć i mniej się bać. Rozumiecie? Wszystko ma swój cel, nawet jeżeli ma tylko przypominać, czego nie należy robić. Jesse stanął na wprost Billy’ego, a Billy miał na twarzy ten dziwny, nieśmiały uśmiech, którego Grace nigdy nie widziała. Jakby był zawstydzony, ale tak jakby mu się to podobało. I wcale nie wyglądał, jakby miał ochotę uciec do swojego mieszkania. A może miał, tylko Grace tego nie widziała. A może nie miał ochoty, bo Jesse dawał mu moralne wsparcie. Jesse dmuchnął w czubek patyka z szałwią, posyłając smugę dymu w kierunku Billy’ego. Machnął ręką, żeby dym otoczył Billy’ego od głowy aż poniżej kolan. Billy nie kichnął. – Okadzam jednocześnie każdego z was i mieszkanie – powiedział Jesse. – Na wypadek,

gdyby została w was cząstka jego energii. Która prawdopodobnie została. Billy, chcesz coś powiedzieć dawnemu sąsiadowi? Billy wciągnął powietrze w płuca, a jego pierś powiększyła się i wydęła. Grace widziała, jaka duża się zrobiła. – Tak. Postanowiłem panu wybaczyć – oznajmił Billy, a na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, jakby to nie on powiedział. Rozejrzał się po pokoju, po czym mówił dalej: – Wybaczam panu, że krzyczał pan na mnie, chociaż jedynym moim przewinieniem było obserwowanie pana przez okno. Wybaczam panu te wszystkie okropne rzeczy, które pan powiedział tamtego dnia, gdy przyszedł pan do mnie. Nie mówię tego, bo uważam, że powinienem. Wie pan dlaczego? – Powiódł wzrokiem po suficie, jakby się zastanawiał, w którym kierunku mówić. – Bo musiałem zmierzyć się z panem tylko dwa razy, a pan musiał znosić siebie codziennie, dlatego pewnie nie chciał pan dłużej żyć. Teraz czuję się szczęśliwy. I żal mi pana. Więc do diabła z tym, co mi pan zrobił lub powiedział. Jestem gotowy o tym zapomnieć. Billy przeniósł wzrok z sufitu na Jesse’a, który uśmiechnął się, a na twarzy Billy’ego znowu pojawił się dziwny, nieśmiały grymas. Jesse umiał sprawić, żeby ludzie robili rzeczy, których nigdy nie robili, i zachowywali się tak, jak przedtem się nie zachowywali, pomyślała Grace. Jesse był czarodziejem. Nie jakąś nadludzką istotą. Tylko lepiej niż inni potrafił sprawić, żeby coś się działo. Przynajmniej lepiej niż ci, których znała. – Och! – wyrwało się jej i wszyscy spojrzeli na nią. – Przepraszam – powiedziała pospiesznie. – To nic takiego. Tylko nagle coś przyszło mi do głowy. Jesse nikogo się nie bał. To właśnie sobie uświadomiła. Wreszcie poznała kogoś, kto nie bał się ludzi. Tym właśnie różnił się od innych. Ale nie powiedziała tego na głos. Tymczasem Jesse postawił na dłoni miedzianą czarkę, podał Billy’emu rzeźbiony patyk i pokazał, jak ma uderzyć w jej bok, jakby to był gong. Billy zrobił to i pokój wypełnił zdumiewający dźwięk podobny do dzwonu, wysoki i czysty, który trwał i trwał, i trwał. Grace poczuła w środku miłe łaskotanie. Potem Jesse przesunął się do Felipe i okadził go smużkami i zwojami białawego dymu. Felipe miał poważną minę, jakby czekało go ważne zadanie do wykonania. – Myślałem, że mu nie wybaczę – powiedział. – Bo trudno wybaczyć komuś, kto nienawidzi cię z takich złych powodów. Ale może on się mnie bał, jak mówi Jesse. Poza tym, jeżeli Billy to zrobił, ja też mogę spróbować. Wziął od Billy’ego rzeźbiony patyk i uderzył w czarkę. Dźwięk był znacznie krótszy i ostrzejszy. Grace zabolały od niego uszy, ale i tak jej się podobał. Następnie Felipe wręczył patyk Grace. Jesse znowu dmuchnął w szałwię i chmura dymu popłynęła w stronę Grace. Zakręciło jej się w nosie i kichnęła. Przypomniała sobie, jak Peter Lafferty kichał w tym mieszkaniu, bo był uczulony na kota. Jej kota. Wydawało się dziwne, że Pan Lafferty Dziewczynka Kot należała kiedyś do kogoś innego prócz niej. – Na zdrowie – powiedział Jesse. – Dzięki – odpowiedziała Grace. – Ja go trochę lubiłam. Nie, żebym nie uważała, że był złośliwy. Ale zrobił dla mnie kilka miłych rzeczy. Więc przynajmniej ktoś może powiedzieć coś miłego o panu, panie Lafferty. To znaczy o osobie. Przynajmniej nie będzie tak, że pan umarł i nikomu na panu nie zależy. Aha i jeszcze jedno. Dbamy o pana kotkę. Grace sądziła, że teraz kolej na Rayleen, ale Jesse się nie ruszył. Gdy zaczęła się zastanawiać dlaczego, uniósł czarkę. – A tak. Przepraszam.

Uderzyła jej zdaniem mocno patykiem w brzeg czarki, która wydała ładny, ale słaby dźwięk, który szybko ucichł. W przeciwieństwie do mnie, pomyślała. Ciszej, niż się spodziewałaś. Jesse stanął teraz przed Rayleen i spojrzał jej w oczy. Ale ona utkwiła wzrok w żarzącym się czubku białej szałwi. Jesse okadził Rayleen, kierując dym w jej stronę. Robił to chyba trochę dłużej niż w przypadku innych. Tak w każdym razie wydawało się Grace. – No dobrze – powiedziała Rayleen, ale nie sprawiała wrażenia, jakby rzeczywiście tak myślała. Raczej, że ma dość. – Szczerze mówiąc, niewiele wiem o wybaczaniu ludziom. Nie jestem temu przeciwna, ale nie mam w tym wielkiej wprawy Przeważnie ustalam fakty i przechodzę nad nimi do porządku dziennego. Przyszłam tu głównie dla Grace. I nie mogę powiedzieć jak Billy, że naprawdę tak myślę. Ale jak powiedział Felipe, jeżeli Billy jest gotów to zrobić, to chyba ja też. Przynajmniej mogę spróbować. Na pewno był nieszczęśliwym człowiekiem. Rozumiem punkt widzenia Billy’ego. Wzięła rzeźbiony patyk z rąk Grace i uderzyła w brzeg czarki. Wydobyła z niej potężny dźwięk, który zawibrował i zawisł w powietrzu, a wszyscy stali i dziwili się, że tak długo trwa. W każdym razie Grace się dziwiła. Inni stali nieruchomo, uznała więc, że też się dziwią. Ciekawe, czy pani Hinman słyszała ten ostatni głośny dźwięk i czy pożałowała, że nie przyszła. Przecież brzmiał tak pięknie i wcale nie śmiesznie. – Musimy zaczekać – oznajmiła Grace, podciągając paski plecaka. – Na co? – spytała Rayleen zaspanym głosem. Bywały takie poranki, gdy Rayleen wypijała dwie lub nawet trzy filiżanki kawy, a wciąż robiła wrażenie, jakby dopiero wstała z łóżka. Dziś był jeden z takich poranków. – Billy idzie. – To dobrze. Chwilę później usłyszały, że ktoś zbiega po schodach i pojawił się Jesse, zapinając po drodze kurtkę. Skóra na głowie mu błyszczała, jakby właśnie ją ogolił, a broda wygląda na świeżo przystrzyżoną. – Jestem gotowy – oznajmił. – Na co? – spytała Rayleen obronnym tonem. Grace zauważyła, że przeczesała palcami włosy, żeby je nastroszyć i poprawić, co wydawało się dziwne. Rzeczywiście, wyglądały na lekko potargane, co rzadko się zdarzało, ale skoro nie przejmowała się Grace, to po co je poprawiła, skoro nie lubiła Jesse’a? – Idę z wami – wyjaśnił Jesse. – Po co? – Żeby pomóc Billy’emu – wyjaśniła Grace. – Jako jego moralne wsparcie. – A my nie jesteśmy dla niego moralnym wsparciem? – spytała Rayleen. – Myślałam, że dlatego idzie z nami. Jesse podszedł bliżej i stanął chyba zbyt blisko Rayleen, bo zrobiła krok w tył. – Ale to nie pomoże, jeżeli nie zdoła przejść całej drogi do szkoły. Wtedy ty będziesz musiała odprowadzić Grace, a on wróci sam do domu i nikt nie przypilnuje, żeby nie skończyło się to katastrofą jak poprzednim razem. W korytarzu zapadła cisza. Grace zastanawiała się, czy Rayleen wie, jaka katastrofa przytrafiła się Billy’emu ostatnim razem. Jeżeli tak, to tylko jedna z nich dwóch by o tym wiedziała. – Co się stało ostatnim razem? – spytała Rayleen. – Nie wiedziałyście? – Nie powiedziałem im – zabrzmiał głos Billy’ego. W korytarzu pojawił się Billy Miał na sobie ładną czarną bluzę, plecione sandały, dżinsy

i wyglądał, jak ludzie, którzy chcą się zrelaksować, co zdaniem Grace bardzo by się Billy’emu przydało. – Billy – powiedziała Rayleen tonem matki, której syn źle się zachowuje. – Dlaczego nie powiedziałeś nam, że coś się wtedy stało? Co się stało? – Po pierwsze dlatego, że było to upokarzające i nie chciałem o tym mówić. Po drugie, nie mogłem dostać się do domu, bo nie wiedziałem, że założyli zamek w zewnętrznych drzwiach. Więc Jesse pójdzie z nami, a potem odprowadzi mnie do domu. Może być? – Oczywiście, jak chcesz – odpowiedziała Rayleen. – Chodźmy. I poszli. Ale wszyscy byli jacyś spięci i nikt się nie odzywał przez kilka przecznic, z wyjątkiem Jesse’a, który szedł kilka kroków za nimi z Billym i przemawiał do niego uspokajająco jak ludzie w westernach do koni, gdy nie chcą, żeby się spłoszyły i kogoś zrzuciły. Grace ciągle się oglądała, a Billy ciągle szedł, co było prawdziwym cudem. – Jesse jest czarodziejem – szepnęła tak, żeby Rayleen nie słyszała. – Co mówiłaś? – spytała Rayleen sennym głosem. – Nic. Grace ponownie się obejrzała i zobaczyła, że Jesse trzyma rękę na karku Billy’ego. Jakby go lekko masował. To było ciekawe, więc cofnęła się kilka kroków. – Rozluźnij się – usłyszała głos Jesse’a. – Postaraj się rozluźnić górę. – Potem położył mu obie dłonie na ramionach i zaczął je rozcierać. – I tu też. Swobodnie. Tak, dobrze, ale znowu zapomniałeś o oddychaniu. Billy odetchnął tak głęboko, że Grace usłyszała, jak powietrze wchodzi do płuc. – Lepiej – powiedział Jesse. – Ale spróbuj oddychać miarowo. Nie tak żarłocznie i zachłannie. Cokolwiek to znaczy, pomyślała Grace. Tylko tego brakowało, dwóch osób mówiących jak Billy, żeby nie mogła zrozumieć ani słowa. Wybiegła wzrokiem w przód i zobaczyła, że przeszli już trzy przecznice. – Billy! – pisnęła. – Już tak daleko zaszedłeś. Oczy Billy’ego zrobiły się okrągłe i usiłował się obejrzeć, ale Jesse przytrzymał mu głowę, żeby patrzył przed siebie. – Nie – powiedział. – Nie oglądaj się. To jak patrzenie w dół, gdy idziesz po linie. Zrób następny krok w przód. Skoncentruj się na tym kroku. Nieważne co jest z przodu albo z tyłu. Jest tylko ten krok. Rayleen położyła rękę na ramieniu Grace i odwróciła ją przodem do kierunku marszu. – Dobrze sobie radzą – powiedziała. – Poza tym nie chcę, żebyś się potknęła. Więc Grace patrzyła przed siebie i szła dalej, ale starała się słuchać, co się dzieje z tyłu. Słuchała wszystkiego, co mówił Jesse, ale nie odzywała się, bo nie chciała, żeby przez nią Billy się obejrzał i wystraszył. Po mniej więcej minucie uniosła głowę i zobaczyła przed sobą szkołę. Doszli do ulicy, przy której stała jej szkoła. Zatrzymała się i odwróciła. Wciąż tam byli. Billy wciąż szedł. – Billy, udało ci się! – wrzasnęła. – Doszedłeś do szkoły. Podbiegła do niego i objęła go w pasie. – Muszę wrócić do domu – powiedział schrypniętym szeptem, jakby dostał zapalenia krtani i stracił głos. – Dałeś radę. Grace poczuła, jak Billy całuje ją w czubek głowy. Potem odwrócił się i uciekł, ile sił w nogach. Grace nie miała pojęcia, że Billy potrafi tak szybko biegać. Pewnie przez ten taniec, który ćwiczył przez większość swojego życia.

Jesse uniósł lekko dłoń. – Przepraszam, ale nie mogę czekać i wrócić z tobą, Rayleen. I pobiegł za Billym. – Jesse, jesteś czarodziejem! – zawołała za nim Grace. Nie miała pewności, czyją usłyszał. Ale gdy było już za późno, by to cofnąć, uświadomiła sobie, że Rayleen na pewno usłyszała. Stała chwilę, bardzo blisko Rayleen, i patrzyła za biegnącymi mężczyznami. – Chyba teraz już wierzę – powiedziała. – Ze Billy przyjdzie do szkoły zobaczyć, jak tańczę. Przedtem też wierzyłam, tylko teraz naprawdę wierzę i teraz wiem, że przedtem to tak naprawdę nie wierzyłam, chociaż myślałam, że wierzę. Naprawdę go nie lubisz? Bo inni uważają, że jest super. – Żartujesz? Uwielbiam Billy’ego. Ach, chodzi ci o Jesse’a – dodała, zanim Grace zdążyła skorygować pomyłkę. – Nie wtrącam się w twoje sprawy. Ja tylko się zastanawiam. Bo chyba byłoby trudno go nie lubić. Rayleen westchnęła, a Grace czekała. – Wydaje się dość miłym facetem – powiedziała w końcu. – Ja tylko nie chcę, żeby mnie z kimś swatano. Nawet z kimś miłym. – Wcale cię z nim nie swatałam – wybuchnęła Grace, odsuwając się i unosząc ręce niczym tarczę. – Wiem – odpowiedziała Rayleen. – Przepraszam. Nie powinnam być taka zrzędliwa tamtego dnia. Przepraszam. – Tak, byłaś okropnie zrzędliwa – przyznała Grace. – Czy zrobiłaś coś kiedyś źle? – Tak. Wiele razy. – Czy nie chciałabyś, żeby ktoś przyjął twoje przeprosiny? – Tak. Rozumiem. Dobrze. Przyjmuję twoje przeprosiny Ale było mi przykro. Rayleen wzięła Grace pod ręce z zamiarem przytulenia, żeby zrównały się wzrostem, tylko że nogi Grace zawisły w powietrzu i nie dotykały ziemi. – Przepraszam, że zrobiłam ci przykrość – powiedziała, pocałowała Grace w policzek i postawiła na chodniku. – Powodzenia w szkole. Potem Grace szybko otarła kilka łez, żeby ktoś ze szkoły ich nie zobaczył.

Dwadzieścia trzy: Billy Billy zamknął się w swoim mieszkaniu, czując, jakby przebiegł co najmniej trzy maratony, bez choćby jednej nocy odpoczynku między każdym. Umył twarz, czując zmęczenie gdzieś w okolicy brzucha. Przebrał się w piżamę, zaciągnął zasłony i położył się do łóżka z zamiarem przespania dnia. Niecałe dziesięć minut później przestraszyło go walenie do drzwi. Zaskoczyła go nie tylko jego gwałtowność, ale również to, że nikt już tak nie walił. Grace i Rayleen pukały znajomym szyfrem, Felipe cicho, Jesse jak dżentelmen. Pan Lafferty nie żył, a pani Hinman do niego nie przychodziła. Mama Grace, o ile mu było wiadomo, wciąż była pod wpływem narkotyków. – Kto tam? – zawołał trwożliwym głosem. Nie miał energii na… na nic. – Rayleen – odpowiedział głos Rayleen. Billy podszedł do drzwi i otworzył je. – Nie zapukałaś jak zawsze. – Och, przepraszam. Zapomniałam. Nie ma go? – Kogo? Och, masz na myśli Jesse’a. – No pewnie, że Jesse’a. – Jest u siebie na górze. Czemu pytasz? Rayleen nie odpowiedziała. – Masz ochotę wejść? – spytał Billy Miała. – Wyglądasz na zdenerwowaną – stwierdził, bo ktoś musiał coś powiedzieć. – Czy ty naprawdę myślisz, że on to zrobił, bo troszczy się o ciebie? – spytała w końcu, sadowiąc się w jego wielkim fotelu. Czyżby zapomniała, że jest uczulona na koty, czy też jest zbyt zdenerwowana, żeby przejmować się czymś takim? – pomyślał. – Tak – odpowiedział. – Absolutnie tak. – Nie uważasz, że zrobił to, żeby spotkać się ze mną? – Nie. Bo kiedy po raz pierwszy zaoferował swoją pomoc, nie wiedział, że nie wychodzę sam. – Aha – mruknęła Rayleen. Poruszyła się niespokojnie w fotelu. Przyszła rozgniewana i ten gniew dobrze jej służył, bo zapewniał bezpieczeństwo. Billy widział to i czuł. Lecz on pozbawił ją tego bezpiecznego azylu jak ktoś, kto ściąga kołdrę ze śpiącego. Przykro było patrzeć, jak Rayleen stara się odzyskać równowagę. Przysiadł na brzegu kanapy. Rayleen ukryła twarz w dłoniach. – Mam nadzieję, że nie zdenerwujesz się tym, co teraz powiem – odezwał się. – Ale trudno mi zrozumieć, dlaczego tak komplikujesz sobie życie? Jeżeli nie chcesz się z nim umówić, to czemu po prostu nie powiesz nie? Zapadła długa cisza. Rayleen wciąż siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach. W końcu uniosła głowę. – A jeżeli „nie” będzie złą odpowiedzią? – Aha – mruknął Billy, oparł dłonie na kolanach i wstał. – Zaparzę kawę. Kiedy wrócił do salonu z dwoma kubkami, przygotowany na to, żeby spytać Rayleen, co

ją gnębi, zobaczył, że siedzi w fotelu z twarzą ukrytą na kolanach podciągniętych pod brodę i płacze. – Hej – powiedział cicho, siadając na kanapie tuż przy niej. – Co się stało? Przerażasz mnie. Nie rób tego. Nie zapominaj, że to ja jestem uczuciowy. Rayleen uniosła głowę i uśmiechnęła się smutno. Był to jedynie cień uśmiechu. Na policzkach miała smugi rozmazanego tuszu do rzęs. – Nie masz na to monopolu – odpowiedziała. – Nie, ale robię to lepiej niż inni. Powiedz, co cię dręczy. – Po prostu mam problem z mężczyznami. Jestem nieufna. To pozostałość z dzieciństwa, gdy miałam dziewięć lat i trafiłam do rodziny zastępczej. To wszystko, co zamierzam powiedzieć na ten temat, bo… to wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia. Nie rozmawiam o tamtych czasach. Billy usłyszał szorstkość w jej głosie. Może od płaczu, a może z powodu kota. Zastanawiał się, czy powinien przypomnieć jej o uczuleniu, tak jak ona i Grace przypomniały mu o jego przypadłości, gdy był zdenerwowany i nie zauważył, że wyszedł na korytarz. Dziś rano doszedł do szkoły Grace, ale zaraz zawrócił. Postawił kubek Rayleen na poręczy fotela. Przez chwilę grzał dłonie, obejmując kubek z kawą. Nie dlatego, że były zimne, ale dlatego, że wciąż była to ta sama kawa, z jego śmietanką i wjego kubku, i nic nie wskazywało na to, że zajdą tu jakieś zmiany. Więc trzymał się tego kubka tak blisko, jak to możliwe. – Ze mną i z Felipe nie masz problemów – odezwał się, wiedząc, że musi coś powiedzieć. – Ty i Felipe nie próbujecie się do mnie zbliżyć. – To prawda. – Nie wiem, czy potrafię. – To nie rób tego. – Ale wciąż myślę o tym, co powiedział Jesse o Laffertym. Ze powinniśmy wykorzystać go jako przypomnienie, żeby mniej się bać. I nie przestaję myśleć o… Boże, mógłbyś skończyć tak jak on? – Ty nie mogłabyś. Nawet o tym nie myśl. To nie może się stać. Ty nie jesteś taka jak on. – Ale izoluję się od innych. – To nieprawda. Spójrz, co robisz dla Grace. Rayleen zaśmiała się smutno i pociągnęła nosem. Billy poderwał się i przyniósł jej pudełko chusteczek. – Chciałam powiedzieć, że izolowałam się. Dopóki ona się nie pojawiła. A teraz jestem jakby na ziemi niczyjej – ani tu, ani tu. I to jest bardzo niewygodne. – Podobno – odparł Billy. – Och. No tak – mruknęła Rayleen. – Przecież wiesz. Zapomniałam. Ja tu sobie myślę, że nie masz pojęcia, jakie to straszne, ale pewnie wiesz. Wiesz, że dla mnie to jest równie straszne, jak dla ciebie pójście z Grace do szkoły. Boże, Billy Co ja mam robić? Co ty zrobiłbyś na moim miejscu? Przez ułamek sekundy Billy pozwolił sobie wejść w rolę szczęśliwca, który idzie na randkę z Jesse’em. Potem wrócił do rzeczywistości. – Ja poszedłem z Grace do szkoły. Czy to jest odpowiedź na twoje pytanie? Rayleen, nie podchodź do tego tak poważnie. Przecież nie musisz wychodzić za niego za mąż. Po prostu pójdź z nim na kawę. Wybierzcie się gdzieś, pogadajcie. Nic więcej. – Okej. To chyba mogę zrobić. Billy popijał kawę, marząc o tym, żeby wreszcie zostać sam. Zbyt wielki stres jak na je-

den dzień. Nie odpowiedział, sądząc, że było to retoryczne stwierdzenie. – Ale zaraz. Nie. Nie mogę! – wykrzyknęła Rayleen z wyraźną ulgą. – Przecież wieczorem jest u mnie Grace. Billy uniósł brew. – Jasne. A ty nie mogłabyś zostawić jej ze mną na trzy godziny. – Cholera – mruknęła Rayleen i ukryła twarz w dłoniach. – Boże, Rayleen, jesteś równie beznadziejna jak ja. Skoro ja mogłem dojść do szkoły Grace, ty możesz wybrać się na randkę z pewnym bardzo miłym facetem. Uniosła głowę. – Wiesz co? Masz rację. – I jeszcze jedno. Jesse świetnie potrafi uspokajać spanikowanych ludzi. Rayleen wybuchnęła śmiechem. Wspaniale brzmiał. Był taki naturalny, swobodny i lekki jak coś, co może pofrunąć do sufitu. I czysty jak dźwięk śpiewającej czarki Jesse’a, gdy w nią uderzyć. Pochyliła się, objęła Billy’ego i mocno przytuliła. Za mocno, ale nie zaprotestował. – Jesteś kochany, Billy – powiedziała. – Dzięki – odparł. – Wiesz, że tu jest kot, prawda? – O, cholera – mruknęła Rayleen. – Gdzie ja mam głowę? Myślałam, że to przez ten płacz. Muszę iść. Mogę wziąć kawę ze sobą? Wypiję ją. Potem oddam ci kubek. Pocałowała go w policzek i wyszła. Billy westchnął i wrócił do łóżka. Może teraz uda mu się zdrzemnąć. A może nie. Trudno powiedzieć. Koło wpół do pierwszej zapukała do niego pani Hinman. Było to ciche pukanie, nie głośniejsze niż skrobanie myszy w ścianie. I od razu powiedziała, że to ona. Prawdziwa bratnia dusza, pomyślał Billy. Też nie lubiła, gdy ktoś do niej pukał i nie przedstawiał się. – To tylko pani Hinman z góry – powiedziała. Billy westchnął, wstał i włożył szlafrok. Potem poszedł otworzyć drzwi. – Och, przepraszam – powiedziała. – Obudziłam cię? Bardzo przepraszam. Ale skoro już wstałeś, mogłabym wejść? Wyczuwam jakiś ukryty zamiar, pomyślał Billy. Dotąd nie zdarzyło się, żeby pani Hinman szukała jego towarzystwa i to w tak skromnej formie. Coś musiało być na rzeczy. – Proszę – odpowiedział, cofając się i otwierając szerzej drzwi. Nie warto protestować, uznał. Można użalać się nad tym, że spokojne niegdyś sanktuarium zmienia się w skrzyżowanie na ruchliwej ludzkiej autostradzie, ale niewiele można z tym zrobić. Jedynie westchnąć, otworzyć drzwi i pozwolić im mówić, dopóki nie skończą. Tak jest łatwiej. Pani Hinman weszła, kulejąc, do salonu. W ręku trzymała jakieś ubranie. Billy wskazał jej fotel, ale nie zareagowała. – Uszyłam to dla Grace – oznajmiła, rozwijając materiał. Okazało się, że to trapezowa tunika w ulubionym przez. Grace niebieskim kolorze, z szarfą do zawiązania w talii. – Spodoba jej się – stwierdził Billy. – Tak myślisz? Mam nadzieję. Nie wybrała jej, ale wydaje się taka… w jej stylu. Można ją nosić jako sukienkę albo do dżinsów. Świetnie pasowałaby do trykotów. Pomyślałam, że byłby to dobry strój do tańca. Może na ten jej wielki występ. Ale może musi mieć jakiś specjalny kostium. Czy coś wiesz na ten temat? Rozmawiała o tym z tobą?

– Przykro mi, ale nie – odparł Billy. – Ona rozmawia ze mną tylko o tańcu. – Wydziergałam też dla niej sweter w miejsce tego starego, który nosi prawie codziennie. Jest w fatalnym stanie. Nie wiem, czy zauważyłeś. – Trudno nie zauważyć – odpowiedział Billy. – Łokcie przez niego przeświecają. Zapadła cisza, w czasie której Billy zauważył, że jego gość nadal stoi i nie wyjaśnia, dlaczego mu to wszystko mówi. – Może przyniesie ją pani po powrocie Grace ze szkoły. – No dobrze – odparła. – Chyba mogę. Ale nie ruszyła w kierunku drzwi. – Chciałam z tobą chwilę porozmawiać – powiedziała, gdy cisza stała się nie do zniesienia. – Rozumiem – odrzekł. – Proszę usiąść. Napije się pani kawy? – Och, nie. To nie dla mnie. Wcześnie się kładę. Gdybym wypiła kawę po południu, nie mogłabym zasnąć. Nadal nie siadała. – To przynajmniej proszę usiąść – zaproponował Billy, mając już dość tej kłopotliwej sytuacji. – Hmm – mruknęła. – Mam z tym mały kłopot. Kolana odmawiają mi posłuszeństwa i czasami gdy usiądę, bardzo trudno mi wstać. – Z przyjemnością ofiaruję pani pomocną dłoń – odpowiedział. – No dobrze – odparła, idąc ostrożnie w kierunku kanapy. – Nie lubię prosić o pomoc. I nie umiem. Ale chyba teraz nie prosiłam, to ty zaproponowałeś, prawda? Usiadła ostrożnie, a Billy skrzywił się, widząc, że cierpi. Zajął miejsce na drugim końcu kanapy. – Chciałam cię spytać o to wieloletnie niewychodzenie z domu – powiedziała. – Pragnęłabym to lepiej zrozumieć. Billy instynktownie cofnął się, żeby zwiększyć dystans między nimi. Do salonu weszła kotka i pani Hinman odsunęła się. – Ojejku – powiedziała. – Mógłbyś go zabrać? Nie lubię kotów. – Ona tu mieszka – odparł, zdając sobie sprawę z tego, że zdobył się na wyjątkową szczerość. Musiał być bardzo zmęczony i przestał się pilnować. – Ale mogę ją wziąć na ręce, jeżeli dzięki temu poczuje się pani lepiej. Pstryknął palcami i kotka podeszła do niego. Wtedy wziął ją na ręce i przytulił do piersi. – Na czym to stanęliśmy? – spytała pani Hinman, chociaż Billy wątpił, żeby zapomniała. – A tak. Na twoim niewychodzeniu. – Sęk w tym, że to już przeszłość – odpowiedział. – Pracuję nad tym. Właśnie dziś rano wyszedłem na dwór. Dotarłem aż do szkoły Grace. To dziesięć przecznic stąd. – Wspaniale – stwierdziła. – Cieszę się. Mimo to muszę cię spytać o czasy, gdy w ogóle nie wychodziłeś. – Wolałbym o tym nie mówić – odparł. – To sprawa osobista i nie chcę być osądzany za coś, co z takim trudem staram się pokonać. A teraz proszę mi wybaczyć… Wstał z kotem na ręku, a drugą podał gościowi. – Proszę – powiedziała, celowo nie patrząc na wyciągniętą rękę. – Pozwól mi jeszcze raz o to spytać. Widocznie źle zaczęłam i obraziłam cię, a to ostatnia rzecz, jakiej bym chciała. Pozwól mi powiedzieć to jeszcze raz, żebyś lepiej mnie zrozumiał. Kolana odmawiają mi posłuszeństwa, a mieszkam na drugim piętrze. Pewnego dnia, już niedługo, nie będę mogła

wchodzić i schodzić po schodach. Może minie jeszcze rok lub dwa, a może będzie to już pojutrze. Obawiam, że wcześniej niż później. A potem co zrobię? Umrę? Muszę coś jeść. Jak przyniosę sobie zakupy? Jak będę odbierała pocztę, płaciła rachunki, wynosiła śmieci? Wtedy pomyślałam, że ten młody człowiek z parteru robi to od lat i żyje. Pomyślałam więc, że może dałbyś mi kilka wskazówek. To dla mnie sprawa życia lub śmierci. Billy usiadł ponownie, tym razem bliżej gościa. – Nie jestem już taki młody – powiedział cicho. – Mam trzydzieści siedem lat. – To jesteś młody – odrzekła już nieco swobodniej. – Nawet nie wiesz jaki młody. Jak załatwiasz zakupy? – Dostarczają mi je. Są specjalne firmy, które dostarczą wszystko i każdemu. Kłopot w tym, że nie wszystkie chcą obsługiwać takie jak ta dzielnice. A jeżeli już się godzą, to każą sobie dodatkowo płacić. – To drogo wychodzi. – Tak. Muszę jeść mniej, żeby było mnie na to stać. – Ojejku – powiedziała pani Hinman. – Nie chcę jeść mniej niż do tej pory. Wiem, że to nie moja sprawa, masz prawo mnie wyrzucić, ale chciałam spytać… – Rodzice. Rodzice przysyłają mi co miesiąc niewielką sumę. Wpływa ona bezpośrednio na moje konto. – Aha. Więc mam odpowiedzi na dwa pytania. Teraz – jak załatwiasz sprawę z bankiem? Może dostajesz jeden z takich czeków, które rząd daje ludziom zbyt… nerwowym, żeby pracować. – Na pewno bym się zakwalifikował – odpowiedział. – Ale rodzice oszczędzili mi tego poniżenia z oczekiwaniem na to, czy się zakwalifikuję. A może chodziło im o własne poniżenie. – Jak wynosisz śmieci? – Daję napiwek dostawcy, żeby to za mnie robił. – A co z lekarzem? Jak go wzywasz? – Miałem szczęście. Nie musiałem. – Ja potrzebuję lekarza – powiedziała. Billy nie mógł się z tym nie zgodzić. Za to przyznał się do czegoś. – Problem tkwi nie w lekarzu. Przynajmniej, jeśli chodzi o mnie. Ale w dentyście. Zaczął boleć mnie ząb. Na razie tylko trochę, ale na pewno będzie bolał coraz mocniej. Bez problemu znajdzie pani lekarza, który przychodzi do domu, ale dentysty na pewno nie. – Hmm – mruknęła. – A co z rachunkami? – Jakimi rachunkami? Wszystkie opłaty są wliczone w cenę wynajmu. A na opłatę czynszu można zrobić stałe zlecenie. – Nie na telefon. – Nie mam telefonu. Kiedyś miałem, ale był za drogi. I musiałem płacić za telefon z bieżącego rachunku. Więc, gdy posłaniec dostarcza mi zakupy do domu, od razu składam kolejne zamówienie. – Ojejku – powiedziała pani Hinman wyraźnie uspokojona. – Ale ja muszę mieć telefon. Co prawda nie dzwonię do nikogo, ale jeżeli trzeba będzie wezwać pogotowie? – Zdaje się, że o czymś pani zapomina – odpowiedział Billy, dostrzegając wyraz bezradności we wpatrzonych w siebie oczach. – Przecież ma pani sąsiadów Nie sądzi pani, że Felipe lub Jesse, lub Rayleen nie pobiegliby do sklepu? Nie sądzi pani, że wystarczyłoby jedynie zastukać w podłogę, gdyby zaszła taka potrzeba i ktoś by przybiegł? Może nawet ktoś zamieniłby się z panią na mieszkania, żeby mogła pani dłużej sobie sama radzić. Pani Hinman zaczęła wykręcać pokryte ciemnymi plamkami ręce, gniotąc niebieską tu-

nikę. – Niby dlaczego chcieliby zrobić coś takiego dla mnie? – Bo jesteśmy sąsiadami? Pani Hinman zaśmiała się z niedowierzaniem. – Przedtem nie byliśmy – odpowiedziała. – Nie takimi, którzy troszczą się o siebie. – Ale teraz jesteśmy – odrzekł Billy. Zapadła długa cisza, w czasie której pani Hinman sprawiała wrażenie skołowanej perspektywą istnienia pomocy sąsiedzkiej. – No cóż, powinnam już iść, żebyś mógł się położyć – powiedziała. – Nawet nie wiesz, jak mi ulżyło. Zamartwiałam się tym, a teraz wydaję się sobie niemądra. Powinnam wiedzieć, że Grace dopilnowałaby, żeby ktoś się mną zajął. Jednak wciąż mnie dziwi, że ktoś mógłby to zrobić. No cóż, chyba oswoję się z tą myślą. Tylko nie mów nikomu o naszej rozmowie, dobrze? Trudno mi się przyznać do tego, że potrzebuję pomocy, więc niech to zostanie między nami. – Zgoda – odpowiedział. Wstał i podał jej rękę, a ona podniosła się ze stęknięciem, omal go nie wywracając. Odprowadził ją do drzwi. – Grace wszystko zmieniła, prawda? – powiedziała pani Hin-man na odchodnym. – Mało powiedziane – odparł Billy. – Wracaj do łóżka. – Wrócę. – Dziękuję. Nawet nie umiem wyrazić, jaka ci jestem wdzięczna. Jesteś bardzo miłym, młodym człowiekiem. Pokuśtykała do schodów. – Pomóc pani wejść po schodach? – spytał. – Jeszcze nie. Ale dziękuję. Ten czas wkrótce nadejdzie. Billy zamknął drzwi, postawił kotkę na podłodze i wrócił do łóżka. Grace przybiegła jak zwykle o wpół do czwartej. – Och, włożyłeś piżamę – stwierdziła. – Już się przyzwyczaiłam, że jesteś ubrany. Dobrze się czujesz? Mam zamiar włożyć buty do stepowania i popracować nad moim układem. Muszę poćwiczyć te potrójne obroty. Jakje nazywasz? – Buffalo – odpowiedział Billy. – Czy to na cześć zwierzęcia, czy miasta? – Nie wiem – odparł Billy, czując się bardziej niż zwykle zaskoczony kipiącą w niej energią. – Ale to chyba byłoby nieco kłopotliwe dla bizona. Stawiam więc na miasto. – Dla mnie też jest kłopotliwe – stwierdziła, zawiązując buty do stepowania. – Ciągle ląduję na dywanie. Gdybym to opanowała, miałabym gotowy cały układ. – Musisz jeszcze popracować nad dwiema rzeczami. – Och – mruknęła. – Ciągle jest jeszcze coś do zrobienia. – Tylko jeżeli chcesz być dobra. Jeżeli chcesz błyszczeć. – Okej. Nad czym muszę popracować? – Nad rozluźnieniem górnej część ciała. Nie usztywniaj jej tak. I musisz się uśmiechać. – Tak? – Koniecznie. To de rigeur. – Powiedz normalnie, Billy. – To obligatoryjne. – Normalnie! – Musisz to zrobić. Ale najpierw popracuj nad obrotami. Ja się położę na kanapie i będę

cię obserwował. Grace prześlizgnęła się ostrożnie po dywanie do sypialni i ściągnęła koc z łóżka. Potem okryła nim Billy’ego i pocałowała w czoło. – Powiedz mi, czy wyglądam, jakbym się uśmiechała – poprosiła. Potem miłe dla ucha odgłosy stepowania Grace ukołysały Billy’ego do snu. – Rayleen się spóźnia – oznajmiła Grace, budząc go. – Może któraś z jej klientek się spóźniła – odparł, udając, że wcale nie spał. – Nie – odpowiedziała, siadając przy nim na kanapie. – Jestem pewna, że słyszałam, jak wróciła o zwykłej porze. Ale to było jakieś dwadzieścia minut temu. – Aha. No to może rozmawia z Jesse’em. – Dlaczego miałaby z nim rozmawiać? Przecież go nie cierpi. – Hmm – mruknął Billy. – Nie jestem pewien. Wszystko się zmienia. Grace uniosła brew i popatrzyła na niego z uwagą. – O czymś nie wiem? – Mogłem rozmawiać o tym z Rayleen. – Załatwiłeś to! – zawołała podekscytowana. – Jesteś czarodziejem, Billy. Załatwiłeś to. – Niczego nie zrobiłem – odpowiedział. – Musiała się tylko wygadać. – Och, nie mogę sięjuż doczekać. Jestem taka podekscytowana. Nie mogę się doczekać, jak to się skończy. Muszę tańczyć. Muszę tańczyć, gdy jestem podekscytowana. Patrz na mnie. Zrobię teraz te obroty buffalo. Patrz i sprawdź, czy kończę tam, gdzie trzeba i czy się uśmiecham. Tym razem nie zasypiaj. Billy usiadł, starając się grać rolę widza. Grace prześlizgnęła się po dywanie i stanęła na sklejce. Jednak zanim zdążyła podnieść nogę, ktoś zapukał do drzwi. – To Rayleen! – zawołała i ruszyła otworzyć, ślizgając się niebezpiecznie po dywanie. Otworzyła drzwi, zasłaniając Billy’emu widok. – To nie Rayleen – usłyszał wołanie Grace. – To Jesse. Cześć, Jesse. Billy, on chce z tobą rozmawiać – dodała po krótkiej przerwie. – Jestem w piżamie – odpowiedział, ale nic to nie pomogło. Grace złapała go za ramię i pociągnęła do drzwi. Przeczesał palcami włosy jedną ręką. Nie chciał, żeby Jesse oglądał go w takim stanie. Ale było za późno. Znalazł się przed drzwiami i spojrzał Jesse’owi w twarz, która Billy’emu wydawała się bardziej otwarta i łagodna niż zwykle. Jesse objął Billy’ego z całych sił. Billy poczuł łzy pod powiekami, jakby Jesse je z niego wycisnął. Potem równie nagle go puścił. – Muszę lecieć – oznajmił. – Przygotować się. Dziękuję. Potem wbiegł po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. – O co tu chodzi? – spytała Grace, ciągnąc go za spodnie od piżamy. – Nie jestem pewien. – Wyglądał na szczęśliwego. – Tak. – Myślisz, że to znaczy, że umówił się z Rayleen? – Możliwe. – Mam nadzieję. Ale musisz popatrzeć, jak robię te obroty. Billy zamknął drzwi i usiadł na kanapie, po raz drugi szykując się do odgrywania widza. Grace uniosła nogę i ponownie odstawiła ją w tył. Wtedy znowu rozległo się pukanie. – Cholera! – wrzasnął Billy. – To się nigdy nie skończy! Już chyba nigdy nie wrócę do

mojego dawnego, spokojnego życia. – Naprawdę tego chcesz? – spytała Grace, ponownie sunąc do drzwi. – To chyba nie Rayleen. Ona by zapukała. – Czasami o tym zapomina, gdy zbyt dużo ma na głowie – odpowiedział Billy. Grace otworzyła drzwi, blokując mu widok. – To Rayleen! Billy, ona chce z tobą rozmawiać. Billy westchnął chyba już po raz setny tego dnia. Czuł, jak niewiele ma sił, żeby wstać i podejść do drzwi. A jednak to zrobił. – Muszę mówić szybko – oznajmiła Rayleen. – Muszę się przygotować. Przyjmuję twoją propozycję zaopiekowania się Grace. Proszę, tu jest dwadzieścia dolarów. Wcisnęła mu banknot do ręki. – Nie musisz mi płacić za opiekę nad Grace. – Wiem. Nie w tym rzecz. Wiem, że masz ograniczone zapasy jedzenia, pomyślałam więc, że moglibyście zamówić sobie pizzę na mój koszt. No, no, pomyślał Billy. Gdy Rayleen powiedziała, że będzie mówić szybko, nie żartowała. Nigdy nie słyszał, żeby wyrzuciła z siebie tyle słów na sekundę. Gdzieś z głębi mieszkania dobiegł go pisk radości Grace. – Grace może pójść do mnie i zamówić pizzę przez telefon – mówiła dalej Rayleen. – Jeżeli mnie już wtedy nie będzie, ma klucz. Ale dam ci jedną radę. Nie mów jej, żeby zamówiła, co chce. Powiedz, że ma zamówić pizzę z serem i pepperoni. Koniec kropka. W przeciwnym razie nie zmieścisz się w dwudziestu dolarach. Ma się położyć o dziewiątej. Pewnie wrócę już wtedy domu, ale gdybym nie wróciła, może mógłbyś położyć ją spać na kanapie, a ja odbiorę ją rano. Dobrze? Zanim odpowiedział, czy się zgadza, czy nie, chwyciła go w objęcia i cmoknęła w policzek. – Muszę lecieć – powiedziała. – Dziękuję. Chyba. – Będzie dobrze – zapewnił ją, gdy znikała w swoim mieszkaniu. Potem odetchnął głęboko i zamknął drzwi. Grace popatrzyła na niego wyczekująco. – Idą na randkę? – Na to wygląda. – Super, super, super – zaśpiewała Grace, skacząc i wyrzucając ręce w górę. – My będziemy mieli pizzę, a oni randkę. Jestem szczęśliwa, a to jest mój taniec szczęścia – zaśpiewała, po czym poślizgnęła się i klapnęła z impetem na podłogę. – A ten ostatni ruch, to był twój taniec smutku, tak? – Zgadza się – odpowiedziała, rozcierając pośladek. – Jesteś czarodziejem, Billy. Nie takim prawdziwym czarodziejem, ale takim jak Jesse. Bo coś robisz. Na przykład załatwiłeś tę randkę. – Niczego nie zrobiłem. Jedynie słuchałem. Ona po prostu musiała się wygadać. – No i to twoja zasługa. To nadal są czary. – Uczyliśmy się w szkole o gwiazdach – powiedziała Grace. – O kosmosie, układzie słonecznym, czarnych dziurach i takich tam. To było dziwne. Leżeli na plecach na małym balkonie Billy’ego i patrzyli w gwiazdy. A przynajmniej na tych kilkanaście widocznych pomimo smogu i miejskich świateł. – Co było w tym dziwnego? Zmęczenie działało na niego odprężająco. Czuł się przyjemnie senny i niemal bezpieczny. Delektował się nocnym powietrzem owiewającym mu twarz i wewnętrznym spokojem. – Po pierwsze nauczycielka powiedziała, że kosmos ciągnie się w nieskończoność. Ale to

niemożliwe. – Skąd wiesz, że niemożliwe? – Bo tak jest. – Może i to jest możliwe, ale nasz umysł tego nie rozumie. Spójrz na to w ten sposób. Jesteś na statku kosmicznym i podróżujesz coraz dalej i dalej, szukając granicy kosmosu, miejsca, gdzie on się kończy. – Tak. Musi być gdzieś takie miejsce. – A co jest po drugiej stronie? Gdy znajdziesz miejsce, gdzie kończy się kosmos, co będzie po drugiej stronie? Przez minutę lub dwie nic do siebie nie mówili. – Nic – odpowiedziała Grace w chwili, gdy pomyślał, że usnęła. – Ale wszędzie jest kosmos. Jeżeli to nic się kończy, a po drugiej stronie też nic nie ma, to tam dalej też jest kosmos. – Jejku, Billy! – zawołała Grace. – Ale namotałeś mi w głowie. Dobra, powiedzmy, że kosmos jest nieskończony, chociaż to nie ma sensu. Nauczycielka powiedziała, że podobno są biliony gwiazd. Albo tryliony. No to spójrz w niebo. Gdzie one wszystkie są? – Światła miasta je zasłaniają. Gdybyś znalazła się na pustyni lub w górach, zobaczyłabyś ich znacznie więcej. – Nigdy nie byłam poza miastem. A ty? Byłeś kiedyś w górach albo na pustyni? – Tak – odpowiedział Billy. – I tu, i tu. – Gdzieś z oddali dobiegały dźwięki muzyki. Słyszał je cały czas, ale dopiero teraz to sobie uświadomił. Przypominała muzykę Orientu. Ktoś urządzał przyjęcie. Każdy gdzieś miał swoje życie. Nawet on. Nawet Billy. – Gdy tańczyłem, podróżowałem po całym kraju. Zapadła długa cisza. Billy słuchał dźwięków muzyki i robiło mu się cieplej pomimo chłodnej nocy. – Co się stało, Billy? – spytała nagle Grace. – Co ci się stało? Nie miał siły protestować. To musiało nastąpić prędzej czy później, a dzisiejszy wieczór był równie dobry, jak każdy inny Ale jeszcze przez dłuższy czas się nie odzywał. – Trudno to wyjaśnić – powiedział w końcu. – Ale spróbuję. Zawsze miewałem napady panicznego strachu. Pewnie chciałabyś wiedzieć dlaczego, ale nie wiem, dlaczego wpadam w panikę, a inni nie. Pewnie nikt tego nie wie. Wychowałem się w dziwnym, strasznym domu, ale inni też i oni nie miewają napadów panicznego strachu. Ja miewam je od… sam nie wiem… Chyba zaczęły się, gdy byłem w twoim wieku. W pierwszej klasie lub w drugiej. Ale potem zaczęły się nasilać. Przez lata udawało mi się nad nimi panować dzięki tańcowi. Dopóki regularnie tańczyłem. Potem musiałem tańczyć cały czas, by je powstrzymać. Miewałem więc te ataki, gdy podróżowałem i w drodze do teatru. A potem w czasie braw Zacząłem więc coraz rzadziej chodzić na przesłuchania. Ale gdy byłem w środku, nic się nie działo. Więc przestałem wychodzić. Jak ci już wcześniej mówiłem, to rodzaj uzależnienia. Z początku chcesz się dobrze czuć w danej chwili, a potem zamieniasz to na całe życie. To nie jest dobra zamiana, ale ludzie nie przestają tego robić. Na tym polega uzależnienie. Oddajesz przyszłość w zamian za to, żeby czuć się dobrze w danej chwili. To właśnie robi twoja mama. I to spotkało mnie. Takich przypadków jest mnóstwo. Ciekawe, czy Grace coś z tego zrozumiała, pomyślał. Ale była bystrą dziewczynką, więc pewnie wystarczająco dużo. Tyle, ile było konieczne. Billy usłyszał, że chrapie, więc wziął ją na ręce, zaniósł do salonu, położył na kanapie i przykrył kocem, który wciąż tam leżał. Spojrzał na zegar. Dwudziesta druga piętnaście.

Poczuł lekki skurcz żołądka na myśl o tym, że Jesse i Rayleen są razem, rozmawiają lub patrzą sobie w oczy lub co tam jeszcze. Zaraz jednak stłumił to uczucie. Mieli prawo do szczęścia. Nic mu z tego nie przyjdzie, jeżeli im się nie uda. Właśnie kładł się do łóżka, gdy Grace odezwała się z salonu. – Billy? – Wszystko w porządku? – Tak. Tylko chciałam ci coś powiedzieć. – Co takiego? – Ale nie mów nikomu. – Dobrze. – Jak dorosnę, będę tancerką. Billy odetchnął trzy razy. Nagle zapragnął pomodlić się o to, żeby życie nie zraniło jej bezpowrotnie. – Dlaczego nie chcesz, żeby ktoś o tym wiedział? – Bo by mi nie uwierzyli. Myślą, że jestem głupia. Ale ty mi wierzysz, prawda? Wierzysz, że mi się uda, prawda? – Wierzę. Ale jak już mówiłem, musisz ciężko pracować. Wierzę jednak, że potrafisz, jeśli bardzo będziesz tego chciała. – Chcę. I to bardzo. I wszystko to dzięki tobie. To ty nauczyłeś mnie błyszczeć. – Musisz się jeszcze bardzo dużo nauczyć. – Wiem. Ale nie przestaniesz mnie uczyć? – Nie, nie przestanę – odpowiedział.

Dwadzieścia cztery: Grace Ktoś puka do Rayleen – powiedziała Grace. – Billy, słyszysz? Grace przerwała próbę, stojąc na jednej nodze. Jej poczucie równowagi znacznie się poprawiło, odkąd zaczęła tańczyć. Ale miała nadzieję, że nie wygląda jak taki aportujący pies z filmu czy z telewizji, który pomaga przy polowaniu na bażanty. Jednak z drugiej strony te psy wcale nie są brzydkie. – Może powinniśmy sprawdzić kto to i powiedzieć, że Rayleen wróci dopiero o wpół do szóstej. – Idę z tobą – oznajmił Billy, zdejmując kota z kolan. – A po co? Przecież umiem otworzyć drzwi. – Ale nie wiemy, kto stoi po tamtej stronie. – Znalazł się wielki ochroniarz – stwierdziła, gdy podchodzili niemal ramię przy ramieniu do drzwi. – Ej! – W jego głosie brzmiała uraza. – Przepraszam. Te drobne złośliwostki traktowała jako coś zupełnie naturalnego. Spędzała z Billym tyle czasu, że stale musiała sobie przypominać, że bardzo łatwo – zbyt łatwo – było go zranić. Billy otworzył zamki, a Grace drzwi, niczym dwaj wspólnicy. Na korytarzu przed drzwiami Rayleen stała jakaś pani. Grace gdzieś ją już widziała, tylko nie mogła sobie przypomnieć gdzie. Po chwili ta pani odwróciła się i uśmiechnęła do niej, a Grace poczuła ucisk w żołądku. To ta pani z opieki społecznej. Która już raz tu była, żeby sprawdzić, jak ona się miewa. – Och, tu jesteś, Grace – powiedziała. – Pamiętasz mnie? – Tak – odpowiedziała Grace, dziwiąc się, jak cicho brzmi jej głos. – Tylko nie pamiętam pani nazwiska. – Katz. – No tak. Jak mogłam zapomnieć? Przecież bardzo lubię koty. – Nie tak wymawia się moje nazwisko – odparła pani, uśmiechając się tak jakoś sztucznie. Zupełnie jakby przykleiła sobie uśmiech razem z makijażem. – Nieważne, jak się wymawia – stwierdziła Grace. Kątem oka spostrzegła, że Billy gryzie kciuk, ale wolała nie dawać mu po łapie w obecności pani Katz, bo nie była pewna, jakby to wyglądało. W ogóle nie była pewna, co powinna robić, a co nie w obecności tej pani i w tym tkwił problem. Ktoś powinien jej powiedzieć, ale nie powiedział, a teraz było za późno. – Pana chyba nie znam – stwierdziła pani Katz, patrząc na Billy’ego. Grace pomyślała, jak to dobrze, że Billy jest ubrany, a nie ma na sobie tej obszarpanej, starej piżamy. Ostatnio prawie zawsze był ubrany, chyba że chciał sobie uciąć drzemkę. Grace zrobiło się przykro, że dopiero teraz to zauważyła. – Billy… Feldman – powiedział i wyciągnął rękę na powitanie. Niedobrze, że gryzł prawy kciuk, bo pojawiło się na nim trochę krwi. Oby tylko pani Katz tego nie zauważyła, pomyślała Grace. Billy otworzył szeroko drzwi i gestem zaprosił panią z opieki społecznej do mieszkania. Grace wolałaby, żeby tego nie robił. Ale domyśliła się, że on też by tego nie chciał, pewnie jednak nie ma innego wyboru. Zastanawiała się, czy on wie, co robić, a czego nie robić w obecności

tej pani. A może usiłuje coś wymyślić. Wyglądał na przestraszonego. Pani Katz usiadła na kanapie, a Pan Lafferty Dziewczynka Kot wskoczyła jej na kolana. – Lubi panią – stwierdziła Grace. – To miłe – odpowiedziała pani Katz. Pogładziła Pana Lafferty’ego po grzbiecie, a kotka zrobiła to, co robi większość kotów: zaczęła się prężyć pod dotykiem ręki. Pani Katz zyskała trochę w oczach Grace za to, że pogładziła kotkę, zamiast ją przepędzić, czy coś w tym rodzaju. – To jest mój kot – poinformowała ją Grace. – Kiedyś należał do pana Lafferty’ego z góry, ale on się zastrzelił i teraz jest mój. Kątem oka zauważyła, że Billy znowu gryzie ten sam biedny kciuk. – Więc przychodzi z tobą do pana Feldmana? – Do kogo? Och, Billy’ego. Ciągle zapominam, że nazywa się Feldman. Ja mówię do niego Billy. Albo Billy Shine, gdy potrzebne mi nazwisko. Nie. Kotka nigdzie ze mną nie chodzi. Ona tu mieszka. – Twój kot tu mieszka? – Tak. Mama nie chce, żebym miała kota. Ale ja już ją wzięłam, więc mieszka tutaj. Billy zerwał się na równe nogi. – Kawa! – zawołał. Wyszło zbyt głośno i poczuł się zawstydzony. – Może zrobię nam kawy. Mam prawdziwą śmietankę. – Nie, dziękuję – odpowiedziała pani Katz. – Nie zabawię tak długo. A więc Grace, czy ty tu mieszkasz? Billy chciał usiąść, lecz gdy pani Katz zadała to pytanie, znieruchomiał w połowie drogi, z ugiętymi kolanami. – Nie – odparła Grace, a Billy wyzwolił się z zaklęcia i usiadł. – Nie mieszkam tu. Przychodzę jedynie na dwie godziny po szkole. – Pani Katz kiwnęła głową i zapisała coś w notesie. – Chyba że Rayleen ma randkę, co w ostatnim tygodniu czy dwóch zdarza się prawie co wieczór. Wtedy zostaję tu na dłużej. Ale przeważnie mieszkam u Rayleen. Zapadła długa cisza. Długa i… niedobra. Grace zastanawiała się gorączkowo, co złego powiedziała. Wszystko wydawało się rozsądne, ale czuła, że coś poszło nie tak. I to z jej winy. – Mieszkasz z panną Johnson? Nie z matką? Grace poczuła ucisk w gardle. – To tylko na jakiś czas. Dopóki nie poczuje się lepiej. Powiedziała to lekko piskliwym tonem, co było bardzo krępujące. – I plecy przestaną ją boleć – stwierdziła pani Katz. Nie brzmiało to jak pytanie. – Co? – Pani Johnson powiedziała mi, że twoja mama cierpi na bóle kręgosłupa i dlatego jest na silnych środkach. – A tak. Plecy. Pani Katz westchnęła, odłożyła notes i spojrzała Grace w oczy, a ona poczuła, że cała krew odpływa jej z twarzy, która robi się swędząca i zimna. – I tu mamy problem, Grace – oznajmiła pani Katz. Tak mówią dorośli, gdy chcą, żeby dzieci wiedziały, że się martwią. – Rozmawiałam z twoją mamą. Bardzo krótko. I spytałam o ten ból pleców. Nie miała pojęcia, o czym mówię. Grace spojrzała na Billy’ego, który zrobił się taki blady, jakby za chwilę miał umrzeć. Nikt nic nie mówił przez przerażająco długi czas. – I tu właśnie zaczynają się problemy – przerwała ciszę pani Katz. Chyba tylko ona miała ochotę mówić. – Powiedziano mi, że chodzi tylko o opiekę nad dzieckiem. Ale skoro mieszkasz

tu lub u panny Johnson, to mamy zupełnie inną sytuację, bo żaden z sąsiadów nie jest zarejestrowany jako rodzina zastępcza. Kiedy panna Johnson wróci do domu? Grace otworzyła usta, lecz żadne słowo z nich nie wyszło. – Około siedemnastej trzydzieści – odezwał się Billy. – Chyba że klientka się spóźni. Jego głos brzmiał normalnie. Grace pomyślała z podziwem, że pewnie wiele trudu musi go kosztować rozmowa z panią z opieki społecznej. – Dobrze – powiedziała pani Katz chowając notes i zakładając torbę na ramię. – Mam jeszcze jedną wizytę do odbycia, więc przyjdę później. Proszę jej powiedzieć, że przyjdę później. Billy wstał, żeby odprowadzić ją do drzwi. – Grace dobrze się tu czuje – powiedział. W jego głosie brzmiała rozpacz, co przypomniało Grace, że on się boi i że oboje się boją, i że mają mnóstwo powodów do tego, żeby się bać. Pani Katz uśmiechnęła się jakby ze smutkiem i chciała coś powiedzieć, lecz Grace nie dała jej szansy. Nadszedł czas na przekonanie jej. Grace wyczuła to ze słów Billy’ego, które przemówiły do niej głośno i wyraźnie. Zerwała się z miejsca i zaczęła błagalną mowę. – Proszę mnie nie zabierać – powiedziała. – Pani nie może mnie stąd zabrać. Jest mi tu dobrze. Muszę być blisko mamy, bo tym sposobem będę wiedziała, czy już nie bierze… to znaczy czy już nie bierze tych leków, a poza tym mam występ w szkole za jakieś dwa miesiące i jeżeli mnie pani zabierze, nie zatańczę, a to najważniejsza rzecz na świecie. Ajajestem dobrą tancerką i zanim zaczęłam przychodzić do Billy’ego, nie umiałam tańczyć, w ogóle, i byłam gruba, i wszystko było okropne. A teraz niech pani zobaczy Pokażę pani. Pospiesznie przeszła na sklejkę do tańczenia. – Niestety muszę już… Ale Grace nie pozwoliła jej dokończyć. Miała zbyt wiele do stracenia, żeby teraz się poddać. – Musi to pani zobaczyć – nie ustępowała. – Musi pani zobaczyć, jak tańczę, żeby pani wiedziała, jakie to ważne. Przeszła na środek sklejki. – A teraz proszę popatrzeć. Będzie pani pod wrażeniem. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie pierwsze kroki. Tak jak uczył ją Billy. Policzyć do trzech i zacząć od time stepa. Wyszło super. Billy miał rację. Gdy zaczniesz od czegoś prostego, uspokoisz się i dalej pójdzie jak po maśle. Ale zbliżały się obroty buffalo. One też musiały wyjść idealnie. Przyszłość świata zależała od tych obrotów. Nagle uświadomiła sobie, że o czymś zapomniała. Rozluźniła górną część ciała i poczuła, że ramiona jej opadają. I uśmiechnęła się. Obroty wyszły idealnie. Najlepiej ze wszystkich, które dotąd zrobiła. Popatrzyła na panią z opieki społecznej, która oglądała jej występ i chyba zrobił na niej wrażenie. Może się uda. Jak pani Katz mogła to oglądać, a potem zabrać od ludzi, którzy jej w tym pomogli? Zakończyła obroty dokładnie tam, gdzie je zaczęła, i przeszła do potrójnych skoków, licząc w myślach. I cały czas się uśmiechała. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, hop… Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, hop… Raz, dwa, trzy, cztery… Raz, dwa, trzy, cztery… Raz i dwa, i raz i dwa, i raz i dwa, i trzy i stop. Zatrzymała się dumna jak paw, z jedną nogą w górze i rozjaśnioną twarzą. To był jej naj-

lepszy występ. Musiał taki być i był. Pani Katz wsunęła teczkę pod pachę i zaczęła bić brawo. – Bardzo ładnie – powiedziała. – Doskonale. Jesteś dobrą tancerką. Nauczyłaś się tego wszystkiego w ciągu zaledwie kilku miesięcy? – Tak – odpowiedziała Grace, sapiąc z wysiłku. – Dużo i często ćwiczę. – To wspaniale, że pan Feldman i inni sąsiedzi ci pomagają. I bardzo bym chciała, żeby wpłynęło to na zmianę przepisów Ale… powiedz pannie Johnson, że przyjdę po osiemnastej. Po tych słowach wyszła. – Musisz wstać – powiedział Billy. – Musisz tańczyć. – Nie mogę tańczyć w takiej chwili – odrzekła Grace. Siedziała skulona na kanapie, tuląc kotkę do piersi. Chyba trochę zbyt mocno. Jednak najwspanialsze było to, że Pan Lafferty nigdy się nie skarżyła. Pewnie dlatego, że na świecie bywają gorsze rzeczy niż zbyt mocne tulenie, pomyślała Grace. Pan Lafferty wiedziała o tym. – Właśnie w takiej chwili musisz tańczyć. Dzięki temu zapomnisz o wszystkim. Taniec cię uratuje. – Która godzina? Billy wychylił się, żeby widzieć zegar kuchenny. – Dziesięć po szóstej. – Nic mnie nie uratuje. – Nie możesz tego wiedzieć, dopóki nie spróbujesz. Grace westchnęła. Posadziła kotkę na kanapie i wstała jedynie po to, żeby uświadomić sobie, że jedynie ciepło futerko Pana Lafferty’ego Dziewczynki i uspokajające mruczenie dzieliły ją od panicznego strachu. Nagle poczuła, że nie ma czym oddychać. Spojrzała na Billy’ego, który wiązał na nogach buty do stepowania. – Chyba mam napad panicznego strachu – stwierdziła. Billy skoczył na równe nogi i podbiegł do niej z jednym butem niezawiązanym. – Nie! – krzyknął. – Nie myśl o tym. Nie masz napadu paniki. Nawet o tym nie wspominaj. Nie nadawaj temu znaczenia. Wyrzuć to z pamięci. – Machnął rękami nad głową Grace, jakby w ten sposób mógł usunąć jej myśli. – Natychmiast o tym zapomnij. Chodź, zatańczę z tobą. Chwycił ją za rękę i pociągnął do kuchni. Pochylił się i pospiesznie zawiązał sznurowadła. – Billy. Mówiłeś, że nie możemy tańczyć w kuchni. – Mam nadzieję, że twoja matka przyjdzie na górę i nakrzyczy na nas – powiedział. – Pogadałbym sobie z nią. Grace uśmiechnęła się mimo woli. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić, gdy mówił takie rzeczy. – A teraz stań obok mnie – powiedział. – Nie, trochę dalej. Musimy mieć miejsce na obroty. Teraz chcę zobaczyć, jak znika cały strach. Grace nie miała nic do stracenia, więc powtórzyła cały układ, obserwując Billy’ego kątem oka. Tym razem nie wyszło idealnie i zapomniała się uśmiechać, ale przyjemnie było patrzeć, jak ich ruchy współgrają ze sobą. Nagle zapomniała o wszystkim. Był tylko taniec, tak jak mówił Billy, i przekonanie, że wszystko się ułoży. Bo… bo tak właśnie będzie i już. – Jesteś najlepszym tancerzem – powiedziała po wykonaniu obrotów. – Nie jestem nawet w dziesięciu procentach tym, kim byłem. – Musiałeś być dobry. – Tak. No właśnie – odpowiedział. Nawet nie potrzebował liczyć potrójnych skoków. – Musiałem być. To jakby powiedzieć były tancerz lub przegrany, tylko gorzej. – Nie zrozumiałam ani słowa.

– Nieważne – mruknął, a potem odtańczyli wielki finał. Nagle usłyszeli pukanie do drzwi Rayleen.

Dwadzieścia pięć: Billy Grace płakała w objęciach Rayleen. Obie siedziały na kanapie w mieszkaniu Billy’ego. Gospodarz podał małej pudełko z chusteczkami. – Przynajmniej przekonałam ją, żeby dała nam jeszcze miesiąc – powiedziała Rayleen z udanym optymizmem, lecz w jej głosie słychać było rozpacz. Właśnie wtedy, gdy powinna okazać siłę, pomyślał Billy. – Ale to za krótko – stwierdziła Grace, szlochając. – Mój występ będzie za więcej niż miesiąc. Więc jeżeli zabiorą mnie za miesiąc, nie wystąpię i nawet jeżeli zostaniesz mamą zastępczą i mnie zabierzesz, to i tak będzie za późno na mój taniec. Billy otarł jej łzy chusteczką, na której widniały ślady krwi z poobgryzanych paznokci. – Ale przynajmniej twoja mama zyskała miesiąc, żeby przestać brać – powiedział. – I jeżeli jej się uda, problem zniknie. Musimy więc nad tym popracować. Musimy wymyślić, co zrobić, żeby wzięła się za siebie. – Musimy sprowadzić Yolandę – oznajmiła Grace zdecydowanym głosem. – Moglibyśmy spróbować… – Nie – przerwała Grace. – Nie możemy niczego próbować. To musi być Yolanda. Mama nie będzie z wami rozmawiała, bo jest na was wściekła, a ja nie mogę znowu do niej zejść, bo powiedzieliśmy, że mnie nie zobaczy, dopóki nie przestanie brać. – Znowu? – W ogóle. Miałam na myśli w ogóle. – Może jednak warto zrobić wyjątek – powiedziała Rayleen. W jej głosie brzmiał śmiertelny spokój. Przypominał gładką taflę oceanu, gdy wiatr nagle cichnie, a statki muszą czekać, dopóki znowu nie zacznie wiać. I chyba gardło zaczynało jej puchnąć. – Nie – odparła Grace. – Obietnica to obietnica. Poza tym już próbowaliśmy i nic to nie dało. To musi być Yolanda. Yolan-dajest groźna. Nie zawsze, ale potrafi być groźna, jeżeli trzeba. Ona jest taką straszną opiekunką. Zapadła śmiertelna cisza i żaden z ich statków nie drgnął. Żaden żagiel się nie poruszył. – Muszę stąd wyjść – oznajmiła Rayleen. – Bo przestanę oddychać. Grace, biegnij do domu… To znaczy do mojego mieszkania i zadzwoń do Yolandy, a ja porozmawiam z Billym. Masz jej numer telefonu? – Nie wiem, gdzie go położyłam – odpowiedziała Grace, zsuwając się z kolan Rayleen. – Ale chyba go pamiętam. Wybiegła na korytarz. Rayleen popatrzyła na Billy’ego z wyrazem kompletnej klęski i paniki w oczach. Nie przypuszczał, że te dwa uczucia mogą pojawić się jednocześnie, i to w oczach. – Właśnie wtedy, gdy wszystko szło tak dobrze – powiedziała. – Zwykle tak bywa. Czasami wydaje mi się, że Bóg tylko czeka, żeby cisnąć w człowieka butem. – Bóg nie nosi butów – odpowiedziała, a Billy nie był pewny, czy mówi poważnie, czy żartuje. Nie wyobrażał sobie, żeby mogła żartować w takiej chwili. – Muszę opuścić ten koci ląd, bo zaraz się uduszę. Chodźmy do… nie, Grace tam jest. Muszę porozmawiać z tobą na osobności. Przejdźmy na koniec korytarza.

Billy wyszedł za nią z mieszkania, czując, jak serce mu bije. W końcu korytarza znajdowało się przygnębiająco małe okno. Nawet nie wiedział, że tam jest. Było oblepione brudem, ale widać było przez nie martwe gałęzie kwitnącego niegdyś drzewa, poruszające się lekko na wietrze. Rayleen zachwiała się – lub tak to wyglądało – i osunęła się na podłogę. Billy chciał ją przytrzymać, ale nie zdążył. Dopiero gdy usiadła, opierając się plecami o poplamioną ścianę, zrozumiał, że po prostu kolana się pod nią ugięły. To tak jak mnie, pomyślał. Inni też reagują tak gwałtownie na burzę emocji? To było coś nowego. Sądził, że tylko onjest taki. Billy usiadł przy niej i oparł się plecami o ścianę, usiłując się w ten sposób uspokoić. Oczywiście, nic to nie dało. – Nie okłamałam Grace – powiedziała Rayleen dziwnie zmienionym głosem. – Przekazałam wszystko, co powiedziała Katz. Nie, to nieprawda. Wszystko, co powiedziała Katz, było prawdą. Nie okłamałam jej. Tylko nie wszystko powiedziałam. Pewnych rzeczy nie byłam w stanie. – Więc mów – odezwał się Billy. – Im szybciej, tym lepiej. Zaczynasz mnie przerażać. – I powinnam. – Mów. – Grace myśli, że mogę zostać matką zastępczą i wziąć ją do siebie. Ale nic z tego nie będzie. Ta wiadomość trafiła jakby w próżnię, w czarną dziurę, bo go nie zraniła. Czekał na dalszy ciąg. – Dużo o tym z Katz rozmawiałam. Mogłabym zostać zakwalifikowana i przejść przez całą tę biurokrację, ale to długo trwa. Tymczasem gdyby było dużo wolnych miejsc w rodzinach zastępczych, Grace już by gdzieś trafiła. Jeżeli natomiast po załatwieniu formalności okaże się, że brakuje im rodziców zastępczych, to prawdopodobnie przydzielono by mi czarną dziewczynkę, która czekała dłużej niż Grace. Istnieje mała szansa, ale nie wygląda to dobrze. Jeżeli już raz trafi w tryby systemu, prawdopodobnie ją stracimy. Nie mamy do niej żadnych praw. Nie jesteśmy spokrewnieni. Nie mamy podstaw, żeby była pod naszą opieką. Nie możemy nawet dowiadywać się, jak sobie radzi. Billy poruszył ustami, by sprawdzić, czy je ma. Były na swoim miejscu, ale jakby oderwane od reszty ciała. – Więc myślisz, że to, co ją z nami łączy… Urwał, bo nie był pewny, co chciał powiedzieć. Ani dlaczego. W końcu chodziło o instytucję opieki społecznej, a nie o jakiegoś mądrego i troskliwego decydenta. – Tak. Pewnie myślisz, że nie można zrywać więzi rodzicielskiej, ale nikt się tym nie przejmuje. Katz powiedziała, że bierze się pod uwagę środowisko rodzinne, ale to nie ma znaczenia, gdy w grę wchodzi czas oczekiwania i inne czynniki przydatności. To jej określenie. Pewnie chodzi o rasę, ale nie spytałam. Siedzieli przez jakiś czas w milczeniu. Billy nie był pewny jak długo. Może minutę. Może kwadrans. – A gdybym ją zabrała i uciekła? – powiedziała nagle Rayleen. Billy popatrzył na nią, ale nie odwróciła głowy. – Nie mówisz poważnie. – Czemu nie? – Złapaliby cię. I umieściliby Grace w rodzinie zastępczej, a ciebie w więzieniu. Wtedy szanse na odzyskanie jej zmalałyby do zera.

Rayleen gryzła przez chwilę wargę od wewnątrz. Billy nie miał pojęcia, co się dzieje w jej głowie. – Masz rację – przyznała. – To szaleństwo. Billy odetchnął chyba pierwszy raz od dłuższego czasu. – Ale może nas nie złapią – dodała Rayleen. Billy poczuł dziwne łaskotanie pod czaszką. – Przykro mi to mówić i nie zrozum mnie źle, ale nie zdołacie wtopić się w tłum. Czarna kobieta i biała dziewczynka. Nikt nawet nie pomyśli, że jest twoją córką. Przepraszam, ale… – Nie, masz rację. Nie przepraszaj. Gadam głupstwa. Nie wiem, co mi przyszło do głowy. To była szalona myśl. Ich rozmowę przerwał donośmy głos Grace. – Hej! – zawołała, stojąc w drzwiach mieszkania Rayleen. – Dobre wieści. Yolanda mówi, że przyjdzie skopać tyłek pewnej narkomance. Rayleen popatrzyła Billy’emu w oczy, jakby przez całe życie byli przyjaciółmi. – Czy można narkomankę wyleczyć z nałogu, dając jej po tyłku? – spytała szeptem. – Nie wiem – odszepnął Billy. – Ale miejmy nadzieję. Bo wygląda, że to teraz nasza jedyna szansa. Po bezsennej nocy poranna kawa wyglądała, smakowała i brzmiała lepiej niż zwykle. Billy przygotował porcję na jeden kubek, aby starczyło mu do końca miesiąca. Gdy patrzył, jak powoli przesącza się przez filtr, usłyszał walenie do drzwi mieszkania w suterenie. Krótka chwila ciszy, a potem: – Otwórz, Śpiąca Królewno, tu twoja cholerna opiekunka. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Nagle uświadomił sobie coś, co tkwiło gdzieś w głębi jego umysłu, z czego nie zdawał sobie sprawy Jakaś jego część zawsze się zastanawiała, czy mama Grace mogła ich słyszeć, gdy pukali do drzwi. Teraz już wiedział. Stał, obgryzając nerwowo paznokcie, po czym dał sobie po łapie, jak zrobiłaby Grace, gdyby była u niego, a nie u Rayleen. Tylko delikatniej. Zabrał kawę do salonu, usiadł na kanapie i popijał, obserwując przez cienkie zasłony przejeżdżające ulicą samochody. Za niecałe pół godziny miał odprowadzić Grace do szkoły. Wyprostował się i podjął decyzję. Poszedł do kuchni i nalał wody na pełen dzbanek kawy. Gdy się parzyła, sprawdził, czy ma śmietankę. Pokręcił głową i patrzył przez dłuższy czas na kartonik. Nagle uświadomił sobie, że zbyt długo trzyma otwartą lodówkę. Gdy zamknął drzwiczki, nadal trzymał w ręku opakowanie śmietanki, chłodne i cenne, które nie wystarczy mu do następnej dostawy. Pewne rzeczy po prostu musisz zrobić, pomyślał. Więc zrób. Zawiązał pasek od szlafroka. Wyszedł z mieszkania z dzbankiem kawy w ręce i śmietanką w zgięciu ramienia i ruszył do schodów prowadzących do sutereny. Zapukał. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Yolanda. Billy pamiętał ją z zebrania. Prawdę powiedziawszy, to nigdy by jej nie zapomniał. – Tak? – spytała. Billy stłumił chęć rzucenia się do ucieczki. – Jestem sąsiadem Grace. – A tak. Pamiętam. Ten nerwowy. Co tak ładnie pachnie? Och, to kawa. – Jest wcześnie i pomyślałem, że może miałabyś ochotę się napić.

– Równy z ciebie gość. Wejdź. Czując, jak serce mu wali, przekroczył ostrożnie próg mieszkania, w którym nigdy nie był, i rozejrzał się nerwowo w poszukiwaniu mamy Grace. Siedziała na kanapie, paliła papierosa i piorunowała go wzrokiem. Gdy ich oczy na chwilę się spotkały, wstała i pomaszerowała do sypialni, zamykając za sobą drzwi. – Ona mnie nienawidzi – powiedział, stawiając dzbanek z kawą i śmietankę na odrażająco brudnym blacie. – To prawda – przyznała Yolanda. – Wydaje ci się, że to żart, ale mylisz się. Poszukam czystego kubka. Ratujesz mi tym życie. Jest wcześnie, a ona nic nie ma. Ani kawy, ani mleka, ani niczego do jedzenia. Dziwne, że nie umarła z głodu. Myślę, że co dwa dni chodzi najakiegoś hamburgera. O, jest… Nie, szukałam czystego kubka. No, dobrze. Umyję go. Tak czy owak równy z ciebie gość. Mam umyć dwa kubki? Napijesz się ze mną? – Już piłem – odpowiedział. – Eileen! Chcesz kawy? – wrzasnęła nagle Yolanda, a Billy drgnął nerwowo. Żadnej reakcji. Yolanda podeszła do drzwi sypialni, otworzyła je i wsunęła głowę do środka. Potem cofnęła się i zamknęła Eileen w sypialni. – Dwa kubki. Napije się. Czas na najwyższe poświęcenie, pomyślał Billy. – Śmietanki? – spytał, unosząc cenny kartonik. – Nie, dzięki, skarbie. Piję czarną. Eileen pije chyba też czarną, ale z cukrem. Zdaje się, że widziałam gdzieś… – Otworzyła szafkę. W środku było pudełko z cukrem, butelka syropu klonowego i nic więcej. – Tak. Wiesz, dlaczego ona ma jeszcze cukier? Bo nie ma go do czego go dodać. No więc, czy to jedyny powód, dla którego przyszedłeś? Żeby umilić mi poranek dzbankiem kawy? Billy cofnął rękę ze śmietanką. – Chciałem powiedzieć, że jesteśmy wdzięczni za to, że przyszłaś. Bardzo się martwimy, co stanie się z Grace. I pewnie jakaś część mnie zastanawiała się, czy coś już zdziałałaś. Yolanda ryknęła śmiechem. – Kotku, jestem tu zaledwie od dziesięciu minut. Nie zmieniłam jej stylu życia, jeżeli o to ci chodzi. Billy poczuł, że się czerwieni. Cofnął się w stronę drzwi. – Przepraszam – powiedział. – Zostawię cię samą, żebyś robiła, co masz zrobić. – Słuchaj, nie chciałam być przykra, ale to wymaga czasu. – Tak, oczywiście, przepraszam. Odwrócił się, podszedł do drzwi i wybiegł na korytarz. Usiłował zamknąć je za sobą, lecz nagle utknęły w miejscu. Obejrzał się przez ramię i zobaczył stojącą tuż za nim Yolandę. – Posłuchaj, mistrzu, oto, co zrobię. Najpierw przeszukam każdy centymetr jej mieszkania i wyrzucę wszystko, co ma. Potem pójdę do pracy. Potem tu wrócę i sprawdzę, czy to ją powstrzymało, czy wykombinowała, jak zdobyć więcej. Plusem jest to, że nie ma centa przy duszy. Minusem zaś to, że narkomani mają sposoby na zdobycie tego, czego potrzebują. Zobaczymy. Może więc przyjdę do ciebie później, zwrócę dzbanek i opowiem, jak nam poszło. Widzę, że ci zależy, to miłe. Mieszkasz na parterze? – Tak, naprzeciwko Rayleen. – Dobrze. Daj tej sprawie trochę czasu. Billy wbiegł na górę do swojego mieszkania, odstawił śmietankę do lodówki, usiadł na kanapie i oddychał rytmicznie, dopóki serce się nie uspokoiło.

– Mówię poważnie – stwierdziła Grace. – Mam napad panicznego strachu. Serio. Znajdowali się cztery przecznice od domu. Grace trzymała Rayleen za rękę, lecz nagle stanęła i wyrwała ją. Jesse podbiegł do dziewczynki i ukląkł na kolano, zostawiając Billy’ego bez pomocy w wielkim świecie. Billy podszedł do Grace i ukląkł obok Jesse’a. – Wyrzuć go z myśli – polecił Grace. – Pamiętasz, jak to się robi? – Tańcząc – odpowiedziała Grace, z trudem łapiąc oddech. – Ale ja nie włożyłam butów do stepowania. – To wszystko moja wina. Nie powinienem ci mówić, że miewam napady panicznego strachu. – Nie mówiłeś – powiedziała Grace. – A masz? Popatrzyła na niego z ciekawością. Przynajmniej na chwilę zapomniała o strachu. – Mówiłem tej nocy na balkonie, gdy patrzyliśmy w gwiazdy, a ty spytałaś, co mi się stało. – Ale mi nie odpowiedziałeś. – Odpowiedziałem – przyznał, kładąc jej rękę na ramieniu tak jakJesse jemu. – Ale może wtedyjuż spałaś. Skąd wiedziałaś, jak to się nazywa, skoro nie usłyszałaś tego ode mnie? – Nie wiem. Może słyszałam gdzieś indziej, ale tak się właśnie czuję. Jakbym szła ulicą i codziennie patrzyła na tę przecznicę, bo przecież mieszkam tu przez całe życie, i nagle pomyślałam sobie, że za miesiąc mogłabym jej nie zobaczyć. Wtedy spanikowałam i nie mogłam oddychać. – Pomogę ci pozbyć się tego strachu. – Jak? Przecież nie mogę tańczyć na chodniku. – Dlaczego nie? – Bo nie mam butów! – zawołała, a mężczyzna podlewający żywopłot odwrócił się i zaczął się na nich gapić. – No to co? Myślisz, że nie ma innych rodzajów tańca poza stepowaniem? Jest całe mnóstwo. Pokażę ci kilka nowych kroków i będziesz mogła tańczyć przez całą drogę do szkoły. – Ludzie będą się na mnie gapić. – No to co? Niech się gapią. – Zatańczysz ze mną? Billy z trudem przełknął ślinę. O Boże, pomyślał. Ludzie będą się na mnie gapić. Spojrzał na Jesse’a, który patrzył na niego i czekał na odpowiedź. – Zatańczę. A teraz zacznijmy. Pokażę ci podstawowy krok salsy. Liczysz do sześciu. Raz, dwa, trzy… cztery, pięć sześć. – Stawiał kroki w przód i w tył z wyraźną przesadą, odchylając tułów do tyłu i poruszając rękami zgiętymi w łokciach, naśladując rytm tańca latynoskiego. – Nie zapominaj o rękach. Spróbuj. Grace powtórzyła jego ruchy, licząc pod nosem. – Ręce – polecił Billy. – Okej, ręce. – Uśmiech – powiedział Billy. – Okej, uśmiech. No to jak długo mam stać na chodniku i to robić? – Nie bądź taką mądralą – odparł Billy, dołączając do niej. – Zaraz do tego dojdę. Teraz musisz tylko robić bardzo długie kroki w przód i bardzo krótkie w tył. I ruszamy. I ruszyli. Przeszli krokiem salsy wzdłuż trawnika mężczyzny, który podlewał żywopłot. Ten patrzył

na nich, kierując strumień wody z węża w niewłaściwą stronę. Gdy dotarli do brzegu jego posiadłości, wsunął węża pod ramię i zaczął bić brawo. – Muy bonita! – zawołał, co wcale nie brzmiało ironicznie. – Miradas buenas! Billy domyślił się, że to komplementy, ale był ciekaw, co znaczą. – Co on powiedział? – spytał szeptem Grace. – Bonita znaczy piękny. A bueno… – Bueno wiem. Widzisz? Wcale się z nas nie śmieje. Podobało mu się. To twoje pierwsze brawa. – Rayleen też bije mi brawo. I ta pani z opieki społecznej też klaskała. – To były twoje pierwsze publiczne oklaski. Jak się czujesz? – Dziwnie. Dziwniej, niż myślałam. Do głowy mi nie przyszło, że będę tańczyć salsę na ulicy. Jakąś przecznicę dalej Billy obejrzał się przez ramię. Ray-leen i Jesse szli za nimi w odległości około dziesięciu kroków i trzymali się za ręce. Po szóstej wieczorem, gdy Grace poszła już do Rayleen, do drzwi Billy’ego zapukała Yolanda. Zaprosił ją do środka, mimo że go przerażała. Wziął od niej dzbanek do kawy i podszedł do zlewu, zastanawiając się, ile razy będzie go musiał myć, zanim zdoła mu wybaczyć pobyt w tym brudnym, okropnym mieszkaniu. Gdy wrócił do salonu, Yolanda siedziała na kanapie i głaskała kota. – Więc to jest ten kot Grace. Nasłuchałam się o nim z obu stron. No to nie traćmy czasu. Sprawa przedstawia się tak. Nie wiem, co mam myśleć. Ona twierdzi, że nie brała, gdy byłam w pracy, bo nie mogła, bo znalazłam wszystkie ukryte zapasy Więc nie wiem. Może jutro będzie miała dość abstynencji albo pojutrze i znajdzie jakiś sposób. A może przemówiłam jej do rozumu z tym, co powiedziałam o Grace i o tym, że może trafić do rodziny zastępczej. To jest w tej chwili najważniejsze: odtruć ją na tyle, żeby ją do tego przekonać. Wątpię jednak, by to coś dało, i zaraz wyjaśnię dlaczego. W przerwie, jaka nastąpiła, Billy usiadł na samym brzegu kanapy, czując, że cała krew odpływa mu z twarzy. – Dlatego, że ona nie uważa tego za najgorsze rozwiązanie – powiedziała Yolanda. – To wy jej zdaniem jesteście potworami i gdziekolwiek Grace trafi, będzie lepsze od tego, co jest teraz. Billy zauważył, że Yolanda żuje gumę, mlaskając, co uważał za irytujący zwyczaj. Odchrząknął, by sprawdzić swój głos. – Ale my uwielbiamy Grace – powiedział cicho i test jego zdaniem wypadł całkiem dobrze. – A ona nas kocha. I dobrze się tu czuje. – Logika uzależnionych – odrzekła Yolanda, doskonale rozumiejąc, co on chciał powiedzieć. – Niechęć do całego świata. Możliwe, że to skutek działania narkotyków i za kilka dni przemówi przez nią prawdziwa Eileen. Opiekuję się nią od ponad dwóch lat i wyszła z tego. W głębi duszy to rozsądna kobieta. Tylko że od jakiegoś czasu już nią nie jest. – Co ona bierze? Co u niej znalazłaś? – Głównie oxy i trochę hydrocodone. – Ne znam tych środków. – I całe szczęście. Lepiej ich nie znać. To bardzo silne środki przeciwbólowe. Można się łatwo od nich uzależnić. OxyCon-tin zwany jest prymitywną heroiną. Można go dostać na receptę. – Więc dostaje go legalnie?

– Nie. Ale lekarze go przepisują. Wiedzą jednak, że nie należy go jej dawać. Nie, zdobywa to na ulicy. Gdybym wiedziała gdzie, byłoby łatwiej. Ale nie wiem. Wszędzie można to dostać. To nie jest jakiś rzadki lek. Siedzieli w milczeniu przez dłuższą chwilę. Zbyt długą jak na wewnętrzny zegar Billy’ego. – Grace myśli, że Rayleen będzie mogła ją odzyskać, gdyby opieka społeczna ją zabrała – powiedział Billy ze smutkiem w głosie. – Więc ktoś powinien jej powiedzieć prawdę. Gdy trafi pod skrzydła opieki, przepadła. Mama może ją odzyskać. Ale musi udowodnić, że nie bierze od dłuższego czasu. Co najmniej od roku. To nie jest szybki proces. Mała zasługuje na to, by znała prawdę. To jej przyszłość. Może jeszcze nie teraz, bo wciąż mamy szansę. Ale gdy dowiemy się, że mająją zabrać, powinna wiedzieć, co ją czeka. – Myślisz więc, że nadal mamy szansę? – spytał Billy, sięgając do wyimaginowanego basenu pełnego cuchnących śmieci i wyciągając z niego jedyną rzecz wartą ocalenia. Yolanda zaczęła nawijać pasmo długich włosów na palec. Może był to nerwowy odruch. – Mam jeszcze mały trick w zanadrzu. Zostało mi pięć dni urlopu. Więc będę tu, gdy przyjdzie ta kobieta z opieki społecznej, plus dwa dni przed lub po. Zamierzam siedzieć tu i pilnować, żeby nie brała. – To wspaniale! – zawołał piskliwym głosem Billy i wzdrygnął się zaskoczony. – E, tam – mruknęła Yolanda. – To nic wielkiego. Przecież nie usiądę na niej, gdy zechce wyjść i kupić prochy Mogę jedynie przemówić jej do rozumu, ale nie mogę jej związać. Nie mam prawa. Mogę jedynie mieć nadzieję, że będzie się wstydziła zrobić to w mojej obecności. Ale ma to swoją słabą stronę. A właściwie dwie. Po pierwsze, ta kobieta z opieki społecznej powiedziała, że daje miesiąc. Ale mogła mieć na myśli dwadzieścia sześć albo trzydzieści pięć dni. Z nimi nigdy nic nie wiadomo i pewnie o to chodzi. Nie pomogła nam, wyznaczając spotkanie. Ale powiedzmy, że pojawia się w tym małym okienku, gdy jestem u Eileen. Eileen jest czysta i Grace nie trafia pod skrzydła opieki. Super, prawda? Myślisz, że na tym koniec? Myślisz, że jest taka głupia i nie wie, że narkoman może nie brać przez jeden dzień, a następnego dnia wrócić do nałogu? Myślisz, że to jej pierwsza taka sprawa? Nie, ona będzie przychodzić regularnie na inspekcję. Więc nie wiem, czy cały ten wysiłek coś da. Może kilka tygodni. Chyba że Eileen zacznie chodzić na spotkania i przestanie brać. W przeciwnym razie to nic nie da. Billy siedział w milczeniu i tylko oddychał. Gdzieś tam wjego zmąconym umyśle czekało pytanie, które usiłowało wydobyć się na wolność, ale nie miał dość siły, by je zadać. – Przykro mi – powiedziała Yolanda i wstała z zamiarem wyjścia. – Zaczekaj – odezwał się Billy. – Chcę cię spytać o jeszcze jedną rzecz. Jakie są szanse? Nie chodzi mi o ten przypadek, bo nikt tego nie wie, ale jakie są szanse tak ogólnie? Jaki procent uzależnionych wychodzi z nałogu i nie bierze? Yolanda zatrzymała się z ręką na klamce. – Jakieś trzy na sto – odparła, po czym wyszła. Dochodziła druga w nocy, ale Billy sprawdził to dopiero, gdy się obudził. Tymczasem znajdował się w samym środku sennego koszmaru. Stał i niepewnie rozglądał się wokół. Wszędzie widział skrzydła. Szerokie, białe i gęsto opierzone. I kompletnie nieruchome. Denerwowało go, że się nie poruszają. Czuł, jakby z niego szydziły. – Zacznijcie łopotać! – wrzasnął, nie mógł już znieść tej niepewności. Skrzydła ani drgnęły. Stracił do nich cierpliwość.

– Łopoczcie, do cholery! Wiecie, że tego chcę. Wiecie, że to zrobicie. Skończcie z tym wreszcie i zacznijcie łopotać. Skrzydła trwały w nieruchomym zawieszeniu. Ale coś zaczęło stukać. – Billy! – powiedziały skrzydła z oddali. Nie, to nie one mówiły. To był głos Grace. Billy otworzył oczy. Leżał przez chwilę, wpatrując się w popękaną białą farbę na suficie. Powoli zbierał myśli i wracał do rzeczywistości. – Billy! Tym razem wiedział, że to nie sen, lecz sceniczny szept Grace dochodzący zza drzwi. Włożył szlafrok i przeszedł niepewnie do drzwi, żeby jej otworzyć. – Co ty tutaj robisz? – spytał, patrząc na nią z góry. Stała na zimnej, drewnianej podłodze w nowej, niebieskiej koszuli nocnej, przestępując z jednej bosej nogi na drugą. – Co się stało? – spytała. – Czemu krzyczałeś? – Krzyczałem? To nic takiego. To był zły sen. Wracaj do łóżka. Nic się nie stało. – Nieprawda. Czemu tak mówisz? Nie powinieneś mówić, że nic się nie stało, skoro się stało. Minęła go, weszła do salonu i usiadła na kanapie. Billy zamknął drzwi i westchnął. – Nie chcesz, żeby ktoś został przy tobie, dopóki nie przestaniesz się bać i będziesz mógł znowu zasnąć? Gdy mnie się śni coś złego, biegnę do Rayleen, a ona głaszcze mnie po głowie i pyta, co mi się śniło, a potem mówi: „Biedna Grace, nic się nie stało, Grace, to był tylko zły sen, a sny nie robią krzywdy”. Nie chcesz, żeby ktoś ci to powiedział? Łzy napłynęły Billy’emu do oczu, ale powstrzymał je. Tak, bardzo chciał. Przez całe życie. Tylko aż do tej chwili nie wiedział, że coś takiego istnieje. – Okej – powiedział i usiadł obok niej na kanapie. – Co ci się śniło? – Śniło mi się, że otaczają mnie skrzydła, takie wielkie, białe skrzydła. – Jak u ptaków? – Nigdy nie widziałem ptaków z takimi skrzydłami. – Jak u aniołów? – Nie wiem. Nigdy nie widziałem anioła. Chyba nie. Bo gdyby były anielskie, to raczej działałyby uspokajająco. A one nie uspokajają. Śnią mi się ciągle, ale zwykle trzepoczą. I to trzepotanie jest bardzo nieprzyjemne. A dziś po raz pierwszy nie trzepotały. – Więc dlaczego krzyczałeś, żeby trzepotały? – Słyszałaś? No bo… nie wiem. Nie potrafię tego wyjaśnić. To tak, jakbyś wiedziała, że stanie się coś złego i nie możesz znieść tej niepewności. Lepiej już mieć to za sobą. Nie jestem pewien, czy mnie rozumiesz. Chyba musiałabyś je zobaczyć. – Nieważne – odparła Grace. – Sny już takie są. – Uklękła na kanapie i pogładziła Billy’ego po głowie. – Biedny Billy, to był tylko sen, Billy. Nie przejmuj się tym, bo sny nie mogą cię skrzywdzić. – Dziękuję – powiedział, ponownie walcząc ze łzami. – Nie ma za co. Teraz chyba wrócę do łóżka. Mogę spać na twojej kanapie? Och, nie. Rayleen przestraszy się, gdy mnie nie będzie. Lepiej do niej wrócę. – Dam sobie radę – zapewnił ją Billy. – Wiem, bo sny nie mogą cię skrzywdzić. Przeszła po dywanie do drzwi, otworzyła je, po czym stała chwilę, z rękami na klamce. – Chcę ci coś powiedzieć – oznajmiła. – Chcę ci powiedzieć, że zawsze cię znajdę. Ty nie

będziesz mógł mnie znaleźć, ale ja będę wiedziała, jak cię znaleźć. Więc gdziekolwiek pójdę, jeżeli pójdę, mam nadzieję, że nie, ale jeżeli pójdę i Rayleen nie będzie mogła mnie odzyskać… bo powtarzam, że będzie mogła, ale za każdym razem, gdy to mówię, każdy robi taką śmieszną minę, więc jeżeli to się nie uda, pamiętaj, że zawsze cię znajdę, nawet gdybym musiała zaczekać, aż skończę osiemnaście lat. Bo jesteś moim najlepszym przyjacielem. Zamknęła za sobą drzwi z cichym stuknięciem. Billy resztę nocy spędził przed telewizorem, przy zapalonych wszystkich światłach. Bo wiedział, że skrzydła tam są i czekają na niego. I będą trzepotać. Albo nie.

Dwadzieścia sześć: Grace Kwadrans po dziewiętnastej Grace siedziała na dywanie po turecku przed telewizorem w mieszkaniu Rayleen. Lubiła oglądać telewizję z tak bliska. Czuła się wtedy częścią świata ze szklanego ekranu, jakby naprawdę uczestniczyła w czyimś życiu. Oglądała swój ulubiony film o czterech dorosłych facetach opiekujących się małym chłopcem, który ciągle wymykał się z domu, chociaż miał zaledwie niecały metr wzrostu. Film był zabawny i zawsze głośno się przy nim śmiała, ale tego wieczoru czegoś brakowało. Nie umiała się skupić, bo błądziła gdzieś myślami, a gdy wracała do rzeczywistości – ściągnięta na przykład śmiechem Rayleen siedzącej za jej plecami – nie mogła sobie przypomnieć, o czym myślała. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że Jesse i Rayleen trzymają się za ręce na kanapie, lecz natychmiast cofnęli je, gdy zauważyli, że na nich patrzy. – Możecie trzymać się za ręce. Nie musicie robić z tego sekretu. Rayleen popatrzyła na Jesse’a, a on na nią. Jakby zastanawiali się, które z nich zabierze głos. – Chodzi o to, że… – zaczęła Rayleen. Ale nie dokończyła, jakby zabrakło jej energii. – Że jestem dzieckiem. – Nie. Chodzi o to, że to jest takie nowe. – No i co z tego? Przynajmniej komuś dobrze się układa. – Ale my nie wiemy, jak to wszystko się ułoży. W tym sęk. Gdy coś jest nowe, chcesz zachować to dla siebie, dopóki… Ale Grace uniosła rękę, żeby jej przerwać. – Zaczekaj. Chyba słyszę Yolandę. Podbiegła do drzwi i przyłożyła do nich ucho, a potem pobiegła do kuchni, położyła się na podłodze i przycisnęła ucho do zimnego linoleum. – Nic nie słyszę – oznajmiła. Uniosła głowę i zobaczyła, że Rayleen wyciąga do niej rękę. – Ona tu przyjdzie, skarbie – powiedziała Rayleen. – Zawsze to robi. – Ale trzeba czekać – jęknęła Grace. – Wiem. Chodź. Razem zaczekamy. Grace przyjęła pomocną dłoń, wstała i przeszła z Rayleen do salonu, gdzie usiadła między nią a Jesse’em. – To już pojutrze – powiedziała Grace. – A ja coraz bardziej się boję. – Pojutrze wypada pierwszy wolny dzień Yolandy. Potem zostają jeszcze dwa dni do przyjścia pani Katz. A kto wie, może przyjdzie później? – Albo wcześniej – stwierdziła Grace. – Nie denerwuj się tak, bo znowu dostaniesz mdłości. To znaczy, jeżeli jesteś w stanie. – Przepraszam. Spróbuję. Ale to trudne… – odparła Grace. Gdy niecałą godzinę później zapukała Yolanda, Grace zdążyła dwa razy zwymiotować. Tym razem Yolanda weszła i usiadła na kanapie. Nie została na korytarzu i nie kręciła głową jak dotąd. Grace zastanawiała się, czy to dobry, czy zły znak. Patrzyła, jak opiekunka opiera dłonie na kolanach i pochyla się do przodu. To wszystko trwało stanowczo zbyt długo. – O, rany, Yolando, mów wreszcie, bo zaraz wybuchnę – nie wytrzymała Grace, wyrzucając z siebie słowa, które wpadały na siebie, by wydobyć się na wolność.

– Przepraszam – odpowiedziała Yolanda. – Tylko że… nie lubię robić ludziom zbyt wielkich nadziei. Gdyby to były złe nowiny, byłoby źle, ale przynajmniej wiedziałabym, że to prawda. Wydaje mi się, że mam dobre nowiny, ale nie jestem pewna, czy to prawda. Na razie tylko jedna z nich jest prawdziwa. Dlatego się waham. Tak czy owak dziś jest czysta. Po prostu czysta. Nic nie wzięła. Pierwszy raz od tygodnia siedziała przy stole i patrzyła na mnie. Wie, że ma przyjść ta kobieta z opieki społecznej i chyba to ją wystraszyło. – Myślałam, że ma to w nosie – wtrąciła Grace, nie bardzo wiedząc, czy ma się cieszyć, czy gniewać. – Ja też. Gdy pierwszy raz jej o tym powiedziałam, sprawiała wrażenie, jakby rzeczywiście ją to nie obchodziło. Ale myślę, że to było czysto teoretyczne rozumowanie. – Mów po ludzku, Yolando – zażądała Grace, mając świadomość, że zabrzmiało to zrzędliwie, lecz nie dbała o to. – Ona nie traktowała poważnie tej kobiety z opieki społecznej. Jakby to jej nie dotyczyło. Teraz zrozumiała, że jednak tak. Więc następne dwa lub trzy dni będą kluczowe. Gdybym mogła się zamienić i teraz wziąć urlop, zrobiłabym to, ale jest za późno. Już się z kimś zamieniłam. Ale ona musi czuć presję. Po kilku dniach może uda mi się z nią porozmawiać. Tak jak kiedyś. Może do czegoś dojdziemy. Tak czy owak przyjdę tu jutro. Nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić. Grace poczuła, że nie może ruszyć się z miejsca, jakby była jakąś kukłą tkwiącą w cemencie, a nie żywym człowiekiem. Słyszała, jak Rayleen odprowadza Yolandę do drzwi i coś mówią, ale nawet nie spojrzała w ich stronę. Chwilę później poczuła rękę Jesse’a na ramieniu. – Hej, mała, nie martw się – powiedział. – Przecież to dobre wiadomości. – Wiem – odparła. – Wiem. Ale przedtem się martwiłam, a teraz się boję i to jest jeszcze gorsze. Bo jak powiedziała Yolanda, czujesz, jakby to nie działo się naprawdę. Nawet nie wiesz, ile razy myślałam, że przestała brać. A potem się kończyło. Dlatego nie mogę się cieszyć. Jeszcze nie teraz. Zbyt się boję i wolę nie zapeszyć. Nie chcę jutro iść do szkoły. Rayleen, mogłabym zostać w domu? Grace zobaczyła, że drzwi się zamknęły. Yolanda najwyraźniej już sobie poszła. – Czy to nie byłoby gorsze? – spytała Rayleen, siadając przy niej. – Siedziałabyś w domu i martwiła się. – Boję się, że dostanę w szkole mdłości. Rayleen westchnęła. – Może mógłbym pomóc – odezwał się Jesse. – Zastosuję metodę reiki na twój zestresowany żołądek. To energia, która pobudza organizm do zdrowienia. – Ale jutro nie będzie cię w szkole. – Nauczę cię, jak to robić. Jesse potarł dłonie, żeby je ogrzać i pewnie wypełnić jakąś energią, a potem przyłożył je do brzucha Grace, ale nie dotykając go. Wydało jej się dziwne i zaraz o to spytała. – Czy dlatego nie przyłożyłeś ręki do mojego brzucha, bo jestem dzieckiem, a mężczyznom nie wolno dotykać dzieci? – Nie. Tak to się robi. – Ale nie dotykasz bolącego miejsca. – Energia to robi. Pokonuje ten odstęp. Więc Grace czekała i starała się w to wierzyć. – Coś czuję – oznajmiła w końcu, bo to była albo prawda, albo bardzo blisko prawdy. A może chciała, żeby tak było. – A może zawsze coś się czuje, gdy ktoś trzyma tak blisko rękę. – Właśnie – odparł Jesse. – Czujesz jego energię. – Ale nie zawsze pomaga.

– Bo to nie zawsze jest reiki, energia uzdrawiająca. Spróbuj zamknąć oczy i poczuj, co dzieje się w twoim brzuchu. – Okej – powiedziała Grace. To oznaczało, że za dużo mówi, ale postanowiła, że się nie obrazi, bo byłby z tym kłopot. Po chwili uznała, że chyba trochę się uspokoiła, ale może tylko dlatego, że tak miało być. Ale zaraz pomyślała, że jeżeli czuje się lepiej, to nieważne dlaczego. – Ale to tylko mój zestresowany brzuch – powiedziała. – Może powinieneś zająć się miejscem, gdzie powstaje problem. Może powinieneś leczyć mój mózg czy coś w tym rodzaju, bo żołądek boli mnie dlatego, że się denerwuję. – Twój mózg nie ma tu nic do rzeczy – odpowiedział. Miał uspokajający głos. Bardzo lubiła go słuchać. – Nie? – W minimalnym stopniu. Emocje, które wywołują mdłości, mieszkają w twoim brzuchu. – Tak? – Dlatego tam je czujesz. Zamknij oczy i nie myśl przez minutę. Więc Grace starała się nie myśleć. – Czy minęła minuta? – spytała po jakiejś minucie. – Siedem – odpowiedział Jesse spokojnym głosem, który tak bardzo lubiła. – Pokażę ci, jak masz to robić jutro w szkole. I pokazał. I Grace zgodziła się, że najlepiej będzie pójść jutro do szkoły, zamiast zostawać w domu, wymiotować i martwić się. Bo nic by z tego nie miała. W kolejnych dniach czułaby się tak samo. Chyba podjęła dobrą decyzję, bo Jesse’owi i Rayleen bardzo się spodobała. Zobaczyła panią Katz następnego dnia, gdy wracała ze szkoły z Felipe i uczyła się, jakjest po hiszpańsku szczęście. Co zdaniem Grace nie było ani suerte, ani felicidad. Byli zaledwie o jedną przecznicę od domu, a pani Katz minęła ich w srebrnym samochodzie. Chyba w małej srebrnej hondzie. Nie był to samochód rzucający się w oczy i Grace nie miała pojęcia, dlaczego w ogóle zajrzała do środka. Ale zajrzała. I to była pani Katz. Jak bum cyk cyk. Żołądek natychmiast ją poznał. – Wcześnie przyjechała – powiedziała do Felipe, pocierając dłonie, żeby uzdrowić biedny brzuszek. – Ta pani z opieki społecznej. Wcześnie przyjechała. – Dlaczego trzymasz rękę przy brzuchu? Masz mdłości? – Staram się nie mieć. – Może dobrze, że wcześnie przyjechała. Twoja mama była wczoraj czysta. Więc może to dobrze. – Jak się tego dowiem, Felipe? Muszę wiedzieć, jakjej poszło. Nie mogę czekać na Yolandę tyle godzin. Umrę do tego czasu. – Chyba możesz ją spytać. – Nie, nie mogę. Ona może mnie zobaczyć dopiero po trzydziestu dniach. Może ty byś poszedł i spytał? Dobrze, Felipe? – Nie wiem, mi amiga. Ona mnie nie lubi. – Ale ja muszę wiedzieć, Felipe. Proszę. – Okej, mi amiga. Niczego nie gwarantuję, bo nie wiem, czy będzie chciała ze mną rozmawiać. Ale spróbuję. – Czemu trzymasz dłoń przy brzuchu? – spytał Billy. – Masz mdłości? – Nie. Staram się nie mieć – wyjaśniła Grace niecierpliwym tonem. – To reiki. Jesse mnie tego nauczył. Inaczej bym nie wytrzymała, bo Felipe tak długo rozmawia.

– To chyba dobrze. Może to znaczy, że ona z nim rozmawia. – Zaraz jednak podniósł głos. – Grace Eileen Ferguson! Obgryzasz paznokcie? Grace jakby obudziła się ze snu, spojrzała na ręce i zobaczyła, że obgryza kciuk. – Jezu, Billy. Zaczynam być podobna do ciebie. Masz na mnie zły wpływ O, Boże, idzie! Słyszę jego kroki! Podbiegła do drzwi, otworzyła je szeroko i wpuściła Felipe. – Nie chciała ze mną gadać – oznajmił. Dłonie Grace automatycznie odnalazły pozycję reiki. – W ogóle? – Nie. Ale powiedziałem jej, że chodzi o ciebie, nie o mnie. Powiedziałem jej, że bardzo się boisz o to, jak poszło z panią z opieki społecznej. Wtedy powiedziała, żebym zaczekał, to napisze kartkę. To ta kartka. Podał Grace złożony kawałek jasnożółtego papieru. Była to kartka z bloczku, któryjej mama trzymała przy telefonie. Grace od ponad roku uważała, że głupio trzymać bloczek przy telefonie, skoro nikt do nich nie dzwoni, nawet Yolanda. Yslan-da zawsze powtarzała, że jako opiekunka nie będzie uganiała się za mamą, że mama majej numer i jeżeli z niego nie korzysta, to widocznie oznacza, że nie potrzebuje pomocy. – Co tam jest napisane? – spytała Grace, bojąc się jej dotknąć. – Nie wiem. Przecież to prywatny list. – Och, no tak – mruknęła Grace. Wzięła od niego kartkę. Nie parzyła i nie gryzła. – Przeczytam ją na głos – oznajmiła. Bo Billy wyglądał, jakby jego brzuch też potrzebował zastosowania reiki. – Kochana Grace. Byłam czysta, gdy przyszła ta pani z opieki społecznej. Nie biorę od dwóch dni. Robię to dla ciebie, kochanie. Jeszcze dwadzieścia osiem dni i wrócisz do mnie. Całuję. Mama. Zaległa długa cisza. – To chyba dobrze, nie? – stwierdził Billy. – Tak. Chyba tak. – Nie wyglądasz na szczęśliwą – wtrącił Felipe. – Boję się w to uwierzyć – odpowiedziała Grace. – Ale ta pani z opieki społecznej nie zabrała cię – zauważył Billy. Starał się poprawić atmosferę w salonie. Grace domyśliła się tego. Ale nagle zrozumiała, że on ma rację. Bez względu na to, co się zdarzy w ciągu dwudziestu ośmiu dni, fakt pozostawał faktem, że pani Katz przyszła i poszła, a Grace nadal tu jest. Sądziła, że będzie się cieszyć, jeśli tak się stanie. Tyle razy to sobie wyobrażała. W wyobraźni tańczyła i śpiewała, że się cieszy. A teraz czuła jedynie, że lekko chwieje się na nogach i musi usiąść. Yolanda zapukała do Rayleen o zwykłej porze. Jesse wstał i poszedł otworzyć drzwi, bo Rayleen brała prysznic. – Chcecie usłyszeć dobrą nowinę? – spytała Yolanda już od progu. – Pani z opieki społecznej przyszła wcześniej i moja mama była czysta, więc mnie nie zabrała – zawołała Grace. Nie chciała krzyczeć. Zamierzała mówić normalnym głosem, ale słowa same wyrwały jej się z ust na wolność. – Och, więc wiesz. Okej. A wiesz o kolejnych wizytach? – O czym? – Więc nie wiesz.

Yolanda wzięła ją za rękę, poprowadziła do kanapy, usiadła i posadziła Grace przy sobie. Grace nie była głupia i od razu domyśliła, że to wstęp do złych wiadomości. Żołądek jej się ścisnął i nie wiedziała, czy reiki na to pomoże, więc zdenerwowała się jeszcze bardziej. – No więc jest tak. Pani Katz będzie przychodziła dwa do czterech razy w miesiącu, żeby sprawdzić twoją mamę i upewnić się, że nadal nie bierze. – Dwa do czterech razy w miesiącu? Grace poczuła, że usta jej drętwieją. Słowa z nich wypływały, ale nie czuła, że je wypowiada. – Ona nie jest głupia. Wie, że trzeba mieć oko na osobę uzależnioną. – Och – mruknęła Grace, bo nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć. – Hej, pierwszy raz mamy już za sobą. To chyba dobrze, prawda? – Prawda – przyznała Grace. – No to pójdę odwiedzić mojego przyjaciela Billy’ego i moją kotkę. Przy drzwiach odwróciła się i spojrzała na Yolandę, która nie wyglądała na szczęśliwą. – Nie musisz już marnować wolnych dni – powiedziała do niej. – Hej, coś mi właśnie przyszło do głowy. Może mogłabyś przyjść do szkoły na mój występ. Pamiętasz, pytałam cię, ale powiedziałaś, że będziesz wtedy na urlopie. Więc teraz nie będziesz. – Tak – odrzekła Yolanda, jakby myślała o czymś innym. – Dobrze. – Przyjdziesz? Serio? – Tak. Przyjdę. – To dobrze. Dzięki. Jeżeli moja mama zrobi to, co napisała, to może też przyjdzie. Ale zobaczymy. Przebiegła przez hall i zastukała szyfrem do drzwi Billy’ego. – To tylko ja, Billy. Wpuścisz mnie? Billy otworzył drzwi. – Co jest, maleńka? Wybierają się na randkę? – Nie. Nie wiem. Nie wiem, co będą robić. Chcę tylko wejść. – Okej. Wchodź. – Ładnie wyglądasz – stwierdziła, gdy usiadła na kanapie. – Przepraszam, że ci tego nie powiedziałam. Od jakiegoś już czasu bardzo ładnie wyglądasz. Jesteś ładnie ubrany, uczesany i w ogóle. Już dawno powinnam ci o tym powiedzieć. Pan Lafferty Dziewczynka Kot wskoczyła na kanapę i Grace wzięła ją na ręce. – Co się stało, maleńka? – Ta pani z opieki społecznej będzie przychodziła dwa lub nawet cztery razy w miesiącu, by sprawdzić moją mamę. – Och – mruknął Billy. – Jak długo? – Nie wiem. Pewnie zawsze. Albo dopóki nie przyłapie jej na braniu. – Och – mruknął znowu Billy. – Właśnie. Och. Siedzieli w milczeniu przez długi czas. Grace obserwowała przez cienkie firanki w oknie, jak zapada zmrok. Ostatnio zapadał coraz później. Dni szybko upływały. Drgnęła nerwowo na dźwięk głosu Billy’ego. – Więc teraz codziennie będziesz nieszczęśliwa? Bo coś może pójść źle, chociaż tym razem nie poszło? – A mam jakiś inny wybór, Billy? – Myślę, że tym razem masz – odpowiedział. – Pani Katz dziś przyszła i twoja mama była czysta. Nie rozumiem więc, dlaczego się nie cieszysz.

– Hmm – mruknęła Grace. To było pokręcone rozumowanie. Pani Katz mogła teraz zabrać ją w każdej chwili. Za tydzień lub dwa, lub w przyszłym miesiącu. Mogła też dziś, ale nie zabrała. Grace mogło tu już nie być, ale była. – Masz rację – przyznała. – Grace dziś zostaje i serce już się nie kraje. Każdego dnia coraz śmielej będę to mówić i weselej. Nawet się rymuje. Grace dziś zostaje i serce już się nie kraje. Każdego dnia coraz śmielej będę to mówić i weselej. Widzisz? Nawet to drugie zdanie się rymuje. – Ale nie ma w tym rytmu – odpowiedział Billy. – Jak to? – Nieważne. Przepraszam. Nie powinienem cię krytykować. Wspaniale, że się cieszysz. Bardzo dobra postawa. – Nie, ale na serio. Powiedz mi, co z tym rytmem? – W każdym zdaniu powinno być tyle samo sylab. – A o to chodzi. Jak w prawdziwym wierszu. No to dodam dwa hura. Hura, hura, Grace dziś zostaje i serce już się nie kraje. Teraz będzie dobrze. Billy, naucz mnie jakiegoś innego tańca, dobrze? – Jakiego? – Nie wiem. Wszystko jedno. Chcę tańczyć. Sam mówiłeś, że powinnam zrobić sobie przerwę od mojego układu. Spróbujmy więc czegoś innego. Więc Billy, jako że był Billym i w ogóle, nauczył ją walca. Trzeba liczyć do trzech, stanąć twarzą do siebie i trzymać się za ręce, co było całkiem miłe, bo mogli to robić razem. Potem, po kilku krokach, pokazał jej, jak zrobić krok w tył i obrócić się. Przytrzymał jej rękę na głową i Grace wykonała obrót. A potem Billy zrobił krok do tyłu i wykonał obrót, chociaż była to kobieca figura i mimo że Grace wyciągnęła rękę wysoko w górę, musiał się nisko pochylić, co ich oboje rozśmieszyło. Więc był to dobry dzień.

Dwadzieścia siedem: Billy Minęły dwadzieścia trzy dni. Dwadzieścia trzy dni codziennego powtarzania „Grace zostaje i serce już się nie kraje”. Dokładnie policzył. Gdzieś w połowie dnia usłyszał znajome pukanie do drzwi. Grace powinna być w szkole, Rayleen w pracy, a poza nimi nikt nie znał szyfru. Billy pospieszył do drzwi. Stała za nimi Rayleen. – Hej – powiedział. – Co robisz w domu w środku dnia? – Chodzi o matkę Jesse’a – wyjaśniła. – Zabrali ją z domu opieki do szpitala. Zdaje się, że to nie potrwa długo. Mogę wejść? Muszę z tobą porozmawiać. To ważne. Cofnął się od drzwi, a ona weszła do mieszkania. – Kawy? – Nie. Dziękuję. Muszę szybko mówić, bo znowu zacznę się dusić. Ostatnim razem za długo tu byłam. Potem dochodziłam do siebie przez kilka dni. Więc tak. Jesse chce, żebym była przy nim. No wiesz. W szpitalu. Więc idę tam. – Aha i pewnie chcesz, żeby Grace u mnie nocowała. – Może nie dziś. Nie wiem, jak długo to potrwa. Możliwe, że kilka dni. Billy uświadomił sobie z bólem, że Jesse’a nie będzie. Nie pójdzie z nim rano do szkoły. To była dla niego najlepsza część dnia. A co będzie, gdy Jesse wyjedzie stąd na dobre? Odsunął od siebie tę myśl, wiedząc, że nie będzie w stanie jej udźwignąć. – W porządku. Może zostać tak długo, jak będzie trzeba. Ale, och, ciebie też nie będzie. Przez kilka dni. Więc… jak ona pójdzie rano do szkoły? – O tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać. Miałam nadzieję, że… że ty ją odprowadzisz. – Ja? – Miałam taką nadzieję. – Tylko ja sam? – Jego głos wzniósł się zatrważająco. – Będziesz z Grace. – Nie w drodze powrotnej do domu. Poczuł, że wzbiera w nim panika. – Ale tak dobrze już sobie radzisz – powiedziała Rayleen. – Chodziłeś z nami każdego dnia. Musisz przyjmować to jako coś naturalnego. – Przyjmuję – odparł. – Pewnie dlatego, że nigdy nie musiałem robić tego sam. – Dobrze. Posłuchaj. Muszę być przy Jessie, ale wiem, że proszę cię o zbyt wiele. Spodziewałam się tego. Dlatego spytałam Felipe. Powiedział, że zrobi to, jeżeli nie będzie innego wyjścia. Ale kończy pracę dopiero o pierwszej w nocy, więc niewiele pozostanie mu na sen. Ale jeżeli moglibyście się dogadać… Może on poszedłby z tobą jutro, a pojutrze mógłbyś już sam spróbować. Billy zmusił się, by głęboko odetchnąć. – Nie wiem – odparł. – Ale jakoś to załatwimy. Idź. Poradzimy sobie. Rayleen podeszła i objęła go. Poczuł ciepło jej warg na policzku. Nie odsunęła się od razu. Jej wargi pozostały na policzku znacznie dłużej. Ich dotyk czuł nawet wtedy, gdy wyszła z mieszkania. – Proszę, zanieś to Felipe – powiedział Billy do Grace. – Będzie tego potrzebował. Grace wzięła kubek z jego rąk i trzymała ostrożnie w obu dłoniach.

– Biedny Felipe. Położył się dopiero po drugiej w nocy. Bez śmietanki? Czemu nie wlałeś śmietanki? – Bo Felipe nie pije ze śmietanką. – Jesteś pewny? – Najpewniejszy. – Zaraz – powiedziała, zatrzymując się w drzwiach jego mieszkania. – Kiedy piłeś kawę z Felipe? – Pewnego dnia, gdy ty byłaś w szkole. Biegnij do niego, dobrze? Musimy zaraz wyjść. Prawdę powiedziawszy mieli jeszcze dość czasu, ale stres przyspieszał tę chwilę. Kilka minut później Grace sprowadziła Felipe po schodach, podtrzymując go obiema rękami pod łokieć. Felipe trzymał kubek z kawą w jednej ręce, a drugą przecierał oczy i szedł, nie patrząc. Gdy Grace podprowadziła go do drzwi, spojrzał na Billy’ego, uśmiechnął się sennie, po czym ziewnął. – Okej. Jestem, przyjacielu. Gotowy, jeżeli ty też. Miał cięższy akcent niż zwykle, pewnie z niewyspania. Potem objął Billy’ego jedną ręką. Prawie zrekompensowało to brak Jesse’a. Jeżeli cokolwiek mogło zrekompensować jego brak. Stał obok Felipe, patrząc, jak Grace idzie przez szkolny dziedziniec. – To dopiero coś – powiedział Felipe. – Co takiego? – Och, przepraszam. Gdy chce mi się spać, głośno myślę. Pomyślałem, że gdy cię poznałem, nie wychodziłeś nawet na korytarz. A teraz proszę, stoisz przed szkołą Grace. – Nie przypominaj mi – odpowiedział Billy. – Do wielkiego dnia Grace pozostało sześć dni. Najgorsze z tego wszystkiego jest wejście do szkoły. A ja nawet nie zrobiłem jednej próby. Westchnął, po czym ruszyli w drogę powrotną do domu. – Dasz sobie radę – powiedział Felipe. – Patrz, jak daleko już doszedłeś. – Jeżeli Jesse tam będzie, dam sobie radę. Ale może go nie być. – Co takiego specjalnego jest w Jessie? – spytał Felipe. – Nie. Nie mów. Chyba wiem. Nie umiem tego określić, ale chyba wiem, o co ci chodzi. Gdy ludzie mają kłopoty, to taki gość jest właśnie dla nich. Może wróci na czas. – Mam nadzieję. Przepraszam, że tak wcześnie cię zerwałem. – Sam jestem sobie winny – odparł Felipe. – Zostałem wczoraj znacznie dłużej. Wiedziałem, że to błąd. Wiedziałem, że za to zapłacę. Ale i tak zostałem. Rozumiesz… poznałem dziewczynę. – Naprawdę? To wspaniale. – Nie bardzo. To znaczy poznałem dziewczynę, ale jeszcze nie wiem, co z tego będzie. Dopiero ją poznałem. Zaczęła pracować jako stażystka w kuchni, tam gdzie ja. Clara ma na imię. Skończyło się na tym, że wylądowaliśmy na dachu restauracji i gadaliśmy do trzeciej. To szaleństwo, wiem. Ale ona jest taka inna od mojej poprzedniej dziewczyny. Taka cicha i nieśmiała. Poprzednia dziewczyna była naprawdę ładna, zbyt ładna i wiedziała o tym. Wiedziała, jaka jest, i nie pozwoliła mi o tym zapomnieć. Powiedz, co Jesse robił, żeby ci pomóc, gdy szedł z tobą? Coś specjalnego? A może po prostu był sobą. – Zaraz, niech pomyślę. Chyba jedno i drugie. Kładł mi dłoń na ramieniu. Ale nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz. To mogłoby dziwnie wyglądać. Ale Jesse nie dbał o to, co ludzie pomyślą. Chwilę później Billy poczuł dłoń Felipe na ramieniu. – Dzięki – powiedział.

– Gdy byłem dzieckiem, bałem się ciemności – rzekł Felipe. – Kto wie, dlaczego ludzie boją się różnych rzeczy? Tak jest i już. Mój tata był surowy w takich sprawach. Był niezależny i dumny, że robi wszystko jak trzeba. Ja zawsze musiałem być mężczyzną. Ale gdy ma się pięć lat, trochę trudno. Więc udawałem, ze się nie boję. Ale jest łatwiej, gdy nie musisz udawać. Wiem coś o tym. Wiem, jak to jest się bać. Billy usłyszał nagle ogłuszający ryk silnika samochodowego, pozbawionego tłumika. Krew zastygła mu w żyłach, gdy zobaczył, że auto zwalnia przy nich. Obejrzał się i zobaczył zwalistego Latynosa, który wychylił się przez okno od strony kierowcy i cmoknął, naśladując całowanie. Felipe cofnął dłoń. – Maricones! – zawołał do nich kierowca. – Es tan en amor, maricones! Potem wcisnął pedał gazu i chyba sprzęgło, bo opony przeraźliwie zapiszczały. Nozdrza Billy’ego wypełnił drażniący zapach spalonej gumy. Po chwili samochód odjechał, a kierowca pokazał im na pożegnanie środkowy palec. – Przepraszam – powiedział cicho Billy. – Nie przepraszaj. To ja powinienem przepraszać. Nie wiem, dlaczego zabrałem rękę. Przecież jestem twoim przyjacielem. Powinienem powiedzieć temu facetowi, żeby się ugryzł. Pieprzyć go. Pieprzyć ich wszystkich. Felipe położył dłoń na ramieniu Billy’ego, tym razem bardziej zdecydowanie i ruszyli dalej. – Rozumiesz teraz, dlaczego nie lubię wychodzić? – Tak. Chyba tak. Ale przecież musisz. Takie jest życie. A ty musisz żyć, nie? – Niekoniecznie – odparł Billy. – Wcale nie muszę. Mnóstwo ludzi rezygnuje z życia. Zatrzymują się w pewnym momencie. A gdy się człowiek zatrzyma, trudno mu potem ruszyć z miejsca. Ale jeżeli już ruszysz, trudno się zatrzymać. Co ten facet powiedział? – Nie chciałbyś wiedzieć. Przeszli w milczeniu przecznicę lub dwie, a Felipe trzymał dłoń na ramieniu Billy’ego. – Jutro mogę sam ją odprowadzić – odezwał się Billy. – Naprawdę? – Naprawdę. Nie mam pojęciajak, ale odprowadzę. Zostań po pracy i pogadaj z Clarą. Jakoś dam sobie radę. – Trzymam cię za rękę – powiedziała Grace. Jakby o tym nie wiedział. Stali w otwartych drzwiach kamienicy, a wiosenny poranek smagał Billy’ego po twarzy To taki sam poranek jak wczoraj, pomyślał. I wiele dni przedtem. Tylko że ten różnił się od tamtych. Bo dzisiaj musiał sam wrócić do domu. Z trudem przełknął ślinę, czując gwałtowne pulsowanie w piersi i skroniach z powodów, których nie umiał wyjaśnić. – Musisz to zrobić – powiedziała Grace. – Powiedziałeś Felipe, że może zostać do późna i teraz musisz odprowadzić mnie do szkoły. Pociągnęła go delikatnie za rękę, trzymając ją w obu dłoniach. – Tak – odparł Billy. – Zdaję sobie sprawę z nieuchronności tej chwili. – Jesteś taki dziwny, Billy. Chodź. Przestań o tym myśleć i po prostu to zrób. Pociągnęła go za sobą, a on zmusił stopy do ruchu. Po chwili zorientował się, że zszedł ze schodów na chodnik. – Zamknąłbym oczy – powiedział. – Ale wtedy potknąłbym się o coś. – Możesz zamknąć. Poprowadzę cię jak niewidomego. Będę twoim psem przewodnikiem. – Nie jestem pewien, czy to pomoże.

– Spróbuj. Zamknął oczy i zrobił kilka kroków. Natychmiast wyobraził sobie wściekłych mężczyzn w samochodach, bandytów czających się za rogiem i najróżniejszych szubrawców, których Grace nie znała i nie zdążyłaby go w porę ostrzec. Otworzył oczy. – To nie pomaga. – Tak – przyznała Grace. – Pomyślałam właśnie, ze nie możesz wracać do domu z zamkniętymi oczami. – Och, dziękuję, że mi o tym przypomniałaś. Zatrzymał się na chodniku. Grace pociągnęła go za rękę, ale nie zdołała ruszyć z miejsca. – Chyba zaczynam lekko panikować – oznajmił. – Zamierzam puścić twoją rękę, ale nie waż się uciekać do domu. Puściła, a Billy nadal stał jak przymurowany. Obejrzał się przez ramię. – Nie oglądaj się! – krzyknęła. – Wiesz, że nie możesz tego robić. A gdyby Jesse tu był? Co by ci powiedział? – Chyba, żebym się nie oglądał. – Nie chyba, tylko na pewno. – Zimno ci w ręce? Dlaczego je rozcierasz? – Bo zrobię ci reiki. – Tutaj, na oczach wszystkich? – Masz lepszy pomysł? Więc Billy stał, a Grace przysunęła dłonie do jego brzucha. Rozejrzał się na boki, by sprawdzić, czy ktoś nie patrzy Nie bardzo mu pomogła, ale pewnie dlatego, że nie współpracował. Zamiast się odprężyć, zaczął się denerwować tym, że dziesięcioletnia dziewczynka stosuje w miejscu publicznym metodę reiki. – Spróbujmy pójść dalej – powiedział. Grace wzięła go za rękę i pociągnęła. Przeszedł dwie przecznice, walcząc z pragnieniem rzucenia się do ucieczki, po czym znowu przystanął. – Musisz iść, Billy. Nie mogę tyle przejść sama. Nie wolno mi. Otworzył usta, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. – Możemy zrobić jeszcze jedną rzecz. Możemy przetańczyć resztę drogi. – Nie mogę – odpowiedział, z trudem wydobywając z siebie głos. – Powiedziałeś, że mnie to pomoże i miałeś rację. No to teraz ruszajmy krokiem salsy. – Nie mogę. Ludzie będą się na mnie gapili. – No to co? Niech się gapią. Sam tak mówiłeś. – Musisz po mnie powtarzać? To irytujące. – Dlaczego? Bo mówię prawdę? – Coś w tym rodzaju. – No chodź. Tańczymy salsę. Chyba że wolisz walca. – Nie sądzę, żeby walc się do tego nadawał, bo tańczy się go po okręgu. – No to zacznij tańczyć salsę, Billy. Nie miał innych argumentów, więc zrobił, co mu kazano. Wspaniale, pomyślał, gdy ruszyli chodnikiem w rytmie salsy. Gorsze od wychodzenia z domu i publicznego pokazywania się było dziwne zachowywanie się i ściąganie na siebie uwagi. Przypomniał sobie, że gdy przedtem to robił, mniej się bał. Ale nie musiał nawet pytać siebie dlaczego, bo to było oczywiste. Jesse.

Starsza para wyszła na ganek, żeby na nich popatrzeć. Cztery samochody zwolniły, a jeden z kierowców nawet pokręcił lekko głową na ich widok. W pewnym momencie usłyszał, jak ktoś woła: „Hej, Frankie, chodź tutaj i zobacz to!”, ale nie wiedział, skąd dochodzi ten głos. I nagle znaleźli się przed szkołą Grace. Musiał przyznać, w duchu, nie na głos, że przecznice dosłownie przepłynęły obok niego. Pochylił się i pocałował Grace w czoło. – Zaraz pobiegniesz? – spytała. Kiwnął głową, bo znowu stracił głos. – Okej. Zobaczymy się po szkole. Powiesz mi, jak ci poszło. Ponownie kiwnął głową i ruszył biegiem w drogę powrotną. Nie przypuszczał, że może rozwinąć taką prędkość. Domy i kamienice wydawały się ciągnąć w nieskończoność, jakby biegnąc, zmieniał czas. Świszczący oddech brzmiał sztucznie i jakby z oddali. Świat nagle zaczął zachodzić mgłą, a Billy uświadomił sobie, że pewnie za chwilę zabraknie mu tlenu i jeżeli nie zwolni, zemdleje. Ale nie był w stanie zwolnić. I nagle coś zobaczył. To nie była halucynacja, bo tak naprawdę tego nie widział. Ten obraz pojawił się wjego głowie. Skrzydła. Nie trzepotały ani nie drwiły z niego, tkwiąc w bezruchu. Otaczały go. Owijały go niczym ciepłym kocem. Zwolnił do truchtu i w takim tempie pokonał resztę drogi do domu. – O, rany, jesteś. Dzięki Bogu – powiedziała Grace. – Martwiłam się przez cały dzień. Przypuszczam więc, że wróciłeś do domu bez problemów. No to jak było? – Dobrze – odrzekł Billy. – Po prostu biegłem. – I to wszystko? Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – Przynajmniej na razie – odpowiedział. Billy obudził się, słysząc, jak Grace szeptem wymawia jego imię, leżąc na kanapie w salonie. – Billy? Nie śpisz? – Tak jakby. – Obudziłam cię? – Tak jakby. – Och, przepraszam. Nie mogę spać. No wiesz, jutro jest środa. – Rzeczywiście. – A potem czwartek i piątek, a potem weekend i wielki dzień. Coraz trudniej jest mi zasypiać. – Denerwujesz się układem? Znasz go na wyrywki. – Trochę. Dlatego, że to wielki i ekscytujący dzień. Nie dlatego, że boję się, że coś pomylę. Głównie denerwuję się tym, czy moja mama przyjdzie i czy naprawdę nie bierze od trzydziestu dni. Pomyśl, mogłabym wtedy wrócić i znowu z nią mieszkać. Ale im bliżej do tego, tym bardziej się boję. – Yolanda mówi, że ona naprawdę nie bierze. – Tak. Wiem. Dlatego się boję. Zawsze powtarzam, że nie chcę mieć nadziei, a potem mam. Po prostu nie mogę przestać. Bo ja naprawdę chcę z nią znowu mieszkać. Billy milczał, zastanawiając się, jak to będzie, gdy Grace wróci do matki. – Nadal będę do ciebie przychodzić – zapewniła go Grace, jakby czytała w jego myślach. – Wiem. – Martwię się także tym, że coraz trudniej jest mi zasypiać. A co będzie, gdy przyjdzie

niedziela i w ogóle nie będę mogła spać. Jak ja zatańczę, gdy będę zmęczona? – Jeżeli wróci Jesse, na pewno zastosuje reiki na twoją bezsenność. – A jeżeli nie wróci? To jeszcze jedna rzecz. A jeżeli jego mama nadal będzie umierała w poniedziałek? Wtedy mógłby nie przyjść do szkoły na mój występ. Rayleen też może nie przyjść. – Coraz bardziej się denerwujesz. Zrób tak. Zamknij oczy i wyobraź sobie wielkie, białe, pierzaste skrzydła, które cię otaczają i chronią. Zapadła długa cisza. – Skrzydła? Takie, jak w twoim złym śnie? – Tylko one nie straszą. Bo możesz zmienić takie rzeczy. Pamiętasz, jak kiedyś bałem się kotów? A teraz mam jednego. Są rzeczy, których się boimy, ale potem uświadamiamy sobie, że one nigdy nie chciały nas skrzywdzić. – Skąd ci to przyszło do głowy, Billy? – Tylko spróbuj. Proszę. Zapadła długa cisza, która trwała, trwała i trwała. Wreszcie po pięciu minutach wstał i poszedł sprawdzić. Znowu usnęła.

Dwadzieścia osiem: Grace Był piątek, ostatni dzień lekcji przed wielkim wydarzeniem. Billy tańczył z Grace każdego ranka w drodze do szkoły i każdego ranka coraz więcej ludzi wyglądało przez okna lub wychodziło na ganki, żeby na nich popatrzeć. Jakby wiedzieli, kiedy się pojawią. Jakby to było jakieś przedstawienie i każdy chciał zająć najlepsze miejsce. Tylko że przeważnie były to miejsca stojące. W czwartek zatańczyli tango i ludziom najwyraźniej się spodobało. I Billy dobrze sobie radził. Ale w piątek Grace wpadła na pomysł, żeby zatańczyć walca. Pamiętała, jak walcowali u Billy’ego w mieszkaniu i jaką mieli fajną zabawę. Billy powiedział to samo, co poprzednim razem, że w walcu trzeba tańczyć po okręgu, więc nie przybliży to ich do szkoły, ale Grace uznała, że mogą robić dłuższe kroki w stronę szkoły, podobnie jak przy salsie. I była w tym swoim nastroju, który nie dopuszczał żadnych zmian. Znajdowali się gdzieś w połowie drogi to szkoły, kiedy to się stało. Billy właśnie ją obrócił, a miła hiszpańskojęzyczna rodzina z niebieskiego domu patrzyła i biła brawo. Grace pomyślała, że byłoby fajnie, gdy Billy też wykonał obrót. Pomyślała, że spodobałoby się to tym ludziom. Wyciągnęła więc rękę wysoko w górę, a Billy dał pod nią nura i wykonał obrót z dużą prędkością i zaczepił stopą o wystający brzeg płyty chodnikowej. Grace wiedziała, co za chwilę nastąpi, ale nic nie mogła na to poradzić. Wszystko działo się zbyt szybko. Billy padł jak drzewa, które oglądała w telewizji w programie o wycinaniu lasu, gdy przedtem krzyczy się: „Uwaga, drzewo!”. Jeszcze przyspieszył podczas upadku i rąbnął na twarz. Dosłownie. Oparł się dłońmi o chodnik, ale nie uchroniło to twarzy przed uderzeniem. Grace usłyszała jeszcze, jak uchodzi z niego powietrze i okrzyki przerażenia hiszpańskiej rodziny. – O, Boże! Billy! Pomogła mu się obrócić i usiąść. Z nosa ciekła mu krew Strasznie dużo krwi. – Nic mi nie jest – powiedział. – Nic się nie stało. Ale przecież widać było, że się stało. W tym momencie podbiegła do nich ta hiszpańskojęzyczna rodzina. Miły starszy pan, niski i gruby, w typie dziadka, który przyniósł chusteczki i kobieta, która mogła być jego córką, chociaż była całkiem dorosła, mniej więcej w średnim wieku, i dziewczyna nastolatka. Zaczęli mówić jedno przez drugie, ale głównie po hiszpańsku. Dla Grace za dużo było tego hiszpańskiego. Zrozumiała tylko tę część, w której pytali, czy nic mu się nie stało. Billy wziął chusteczki i przytknął je do nosa, usiłując powstrzymać krwawienie, ale krew ciągle mu ciekła i chusteczki natychmiast zrobiły się mokre. Ciągle zapewniał, że nic mu nie jest, ale oni pytali po hiszpańsku, a Billy odpowiadał po angielsku i Grace doszła do wniosku, że w ten sposób do niczego nie dojdą. – Esta bueno – powiedziała. – Billy esta bueno. Zaraz jednak zaczęła się zastanawiać, czemu tak powiedziała, skoro było to wielkie kłamstwo. W tym momencie przybiegła pani z czystą ścierką do naczyń, którą Billy przytknął do nosa. Grace nawet nie zauważyła, kiedy ta pani odeszła. – Muszę wrócić do domu – powiedział Billy do Grace.

– Wiem – odparła. – Nie możesz dalej iść sama. Musisz wrócić ze mną. – Wiem. – Możesz obudzić Felipe. On cię odprowadzi. – Powinnam zostać dziś w domu z tobą. – Nic mi nie jest. Nos przestaje już krwawić. Spytaj, czy mam im oddać ścierkę. – Nie wiem, jak powiedzieć po hiszpańsku: „Czy mam wam zwrócić ścierkę?” – Okej. Nieważne. Pomóż mi wstać, dobrze? Obiema rękami trzymał ścierkę przy nosie, więc Grace chwyciła go za łokieć i pociągnęła w górę. Ale się nie poruszył. Wtedy ten miły dziadek przytrzymał go za drugi łokieć i udało im się podnieść Billy’ego, chociaż chwiał się i Grace pomyślała, że może umrzeć czy coś w tym rodzaju. Nie wiedziała, czy bardzo się potłukł, czy sądząc z tej ilości krwi, czuje się słabo, ale doszła do wniosku, że sprawdzi to później. Billy stanął chwiejnie na nogach, po czym wyciągnął ścierkę w stronę kobiety, jakby chciał spytać, czy ma ją zwrócić. Natychmiast z nosa popłynęła mu krew i musiał ją wytrzeć. – Nie, nie – odpowiedziała kobieta. – Jest pana. – Dziękuję – odrzekł Billy. – Gracias – wtrąciła Grace. – Muchas gracias. I ruszyli w drogę powrotną do domu. Ale Billy znowu się zachwiał, więc dziadek wziął go pod łokieć i poszedł z nimi. Grace domyśliła się, że Billy czuje się skrępowany i wolałby, żeby starszy pan im nie pomagał. Ale pomagał i Billy nic nie mógł na to poradzić. Starszy pan odprowadził ich pod same drzwi. – Gracias – powiedział Billy. – Idź, obudzić Felipe – polecił Grace. Leżał na kanapie, trzymając ścierkę przy twarzy Kotka obwąchiwała go, jakby się martwiła i chciała wiedzieć, co się stało. – Po co? Jest ci potrzebny? – Nie. Tobie jest potrzebny. Żebyś mogła pójść do szkoły. – I tak już jestem spóźniona. – No to co? Przyjdziesz później, ale musisz iść. – Nie zostawię cię, Billy. Jestem ci potrzebna. Przyniosę ci lodu. – Nie masz dziś próby generalnej? – Nie! – odkrzyknęła z kuchni. – We wtorki i czwartki. Wczoraj była ostatnia próba. Wzięła dwie garści lodu, zawinęła je w papierowy ręcznik i wróciła pędem do Billy’ego. Powoli odsunął ścierkę od nosa, jakby się bał, co będzie. Nic się nie stało. Nos przestał krwawić. Nareszcie. – O, Boże, Billy! Okropnie wyglądasz. Uznała, że to rozsądna ocena. W tym momencie. Nie wyobrażała sobie, że mógłby to wziąć do siebie. Przecież każdy by źle wyglądał po upadku na nos. – Jak wyglądam? – spytał cicho. Grace nie chciała mu tego mówić. Miał spuchnięty grzbiet nosa, ale nie to było najgorsze. Wokół oczu zrobiły mu się ciemne obwódki i w rogu oka widniała czerwona żyłka. Wszystko to sprawiało potworne wrażenie. Nie można było na niego patrzeć. – Przyniosę ci lusterko. Gdzie ono jest? – Nie mam lusterka. – Nie masz lusterka? Kto nie ma lusterka?

– Ja – odpowiedział. Przyłożył lód do nosa i krzyknął. – Masz aspirynę? – Wątpię. Jeżeli mam, to pewnie bardzo starą. – Rayleen powinna mieć aspirynę. Pójdę sprawdzić. Pobiegła do mieszkania naprzeciwko i otworzyła drzwi kluczem. Wzięła dwie aspiryny z butelki stojącej w apteczce. Po namyśle wyjęła jeszcze dwie. Wychodząc z łazienki, zabrała lusterko Rayleen. Potem szybko zamknęła mieszkanie i pędem wróciła do Billy’ego. – Proszę, przyniosłam ci cztery aspiryny. Cicho położyła lusterko na stoliku do kawy, mając nadzieję, że Billy go nie zauważy. Zaczęła wątpić, czy dobrze zrobiła, przynosząc je tu. – Podaj mi lusterko – powiedział, wskazując na nie. – Jesteś pewny? – Podaj. Zrobiła, o co prosił, i cofnęła się. Billy uniósł lusterko do twarzy i spoglądał w nie przez dłuższy czas. Grace zastanawiała się, o czym on myśli, i zapragnęła, żeby się pospieszył i powiedział. – O, Boże – wyszeptał po długim milczeniu. – Jak ja się zestarzałem. – Powinienem sprawdzić, czy nie jest złamany – powiedział Felipe. – Ale muszę cię ostrzec. Będzie bolało jak cholera. – Czy pójdziesz do szpitala, gdy będzie złamany? – spytała Grace. – Nie – odpowiedział Billy. – Jeżeli okaże się złamany, będzie musiał sam się zagoić. – Może więc nie powinieneś sprawiać mu bólu – zwróciła się Grace do Felipe. – Wtedy źle się zrośnie – wyjaśnił Felipe. – Miałem kuzyna, który złamał nos podczas holowania. I nic nie zrobił. Był uparty jak ty – bez urazy – ale pewnie z innych powodów. Tak czy owak nadal wygląda źle. Zrobił mu się garb i wielka blizna. I takjuż zostanie. – Chyba powinieneś sprawdzić. – Okej. Złap mnie za rękę i ściśnij bardzo mocno. Aja drugą położę ci na grzbiecie nosa i lekko poruszę, żeby sprawdzić, czy jakaś część, która nie powinna się ruszać, rusza się. Grace zamknęła oczy, bo nie mogła na to patrzeć. Usłyszała krzyk Billy’ego. Potem nic, więc otworzyła oczy. Dzięki Bogu było po wszystkim. – Nie jest złamany – oznajmił Felipe. – Chodź, Grace. Odprowadzę cię do szkoły. – Muszę zostać z Billym. – Wrócę i zostanę z nim. Ty musisz iść do szkoły. Jakaś jej część martwiła się o to, że gdyby nie przyszła dziś do szkoły bez usprawiedliwienia, nauczycielka mogłaby pomyśleć, że w poniedziałek też się nie pojawi. A Felipe zajmie się Billym, gdy jej nie będzie. Po chwili jednak znalazła bardzo dobry argument na to, żeby jednak nie iść. – Ale mogę zrobić mu reiki na nos, a ty nie. W tym momencie Grace usłyszała ten spokojny, miły głos, który tak lubiła. Który wszyscy lubili. – Może ja mógłbym zostać z nim i zrobić reiki. Grace odwróciła się i zobaczyła, że drzwi do mieszkania Billy’ego wciąż są otwarte, a w progu stoją Jesse i Rayleen. Wydała z siebie pisk radości i kątem oka zauważyła, że Billy zatyka sobie uszy. – Wróciliście! Myślałam, że nie zdążycie wrócić na czas. Ale wróciliście. Rzuciła się w objęcia Rayleen, zaskoczona tym, jak bardzo za nią tęskniła, i omal jej nie

przewróciła. – Tak się cieszę, że wróciłaś – pisnęła. Przez chwilę pomyślała też o mamie, czy już wstała, czy rzeczywiście nie bierze i czy słucha tego wszystkiego, a jeżeli tak, to co czuje. Ale bardzo chciała wiedzieć, co się stało z mamą Jesse’a, więc odsunęła na bok tę myśl. Podbiegła do Jesse’a, a on wziął ją na ręce, żeby ich twarze znalazły się na wprost siebie. Pogładziła go po brodzie, jakby to był amulet przynoszący szczęście. – Jesse – powiedziała głosem pełnym szacunku. – Czy twoja mama umarła? – Tak. – To straszne. Naprawdę bardzo mi przykro. – To nie było takie straszne – odpowiedział. – To było w pewnym sensie, którego nie umiałbym wytłumaczyć, wyzwalające. Poza tym bardzo cierpiała. Więc można powiedzieć, że to było błogosławieństwo. – Więc to chyba nic złego, że miałam nadzieję, że jeżeli już musi umrzeć, żeby umarła na tyle szybko, abyście ty i Rayleen mogli zobaczyć, jak tańczę w poniedziałek? Bo ja bardzo źle się z tym czułam. – Myślę, że chyba nie – odparł Jesse, stawiając ją na podłodze. – Myślę też, że powinnaś pozwolić Felipe odprowadzić się do szkoły. A ja zostanę i zajmę się Billym. – Dobrze – stwierdziła. – Jeżeli Jesse zajmie się Billym, to mogę iść. I poszła z Felipe zadowolona, że wszystko będzie dobrze pod jej nieobecność. Dopiero w połowie drogi zorientowała się, że ma krew Billy’ego na rękawie swetra.

Dwadzieścia dziewięć: Billy Opowiedz mi, co się stało, sąsiedzie – poprosił Jesse, pochylając się nad nim i delikatnie przykładając okład z lodu najpierw do jednego, potem do drugiego oka Billy’ego. – Ktoś na ulicy ci to zrobił? Rayleen poszła do swojego mieszkania, szukając lepszego miejsca do oddychania. Billy trochę się zdenerwował, że zostaje sam z Jesse’em, ale oczywiście nie powiedział tego. – Nie – odparł głosem zbliżonym do szeptu, w stanie całkowitej rezygnacji. – Sam sobie to zrobiłem. – Ale nie celowo. – Nie. Tańczyłem z Grace w drodze do szkoły i potknąłem się o wystającą płytę chodnikową. – Ach, te wystające płyty chodnikowe. Billy zaśmiał się ku swemu zaskoczeniu. Właściwie było to coś pomiędzy prychnięciem a jękiem bólu. Nie tylko nos ucierpiał przy upadku, ale i żebra. Nikomu jednak o tym nie powiedział. Z jakiegoś powodu chciał zachować to dla siebie. Przynajmniej dopóki wszyscy nie oswoją się z bardziej widocznymi ranami. – Dobrze wiedzieć, że to twoje dzieło, a nie kogoś innego – stwierdził Jesse. – Bo nie będę musiał skopywać komuś tyłka za to, że skrzywdził mojego przyjaciela Billy’ego. No to co jeszcze rozbiłeś? Zebra? O, mój Boże, pomyślał Billy. On naprawdę jest czarodziejem, jak mówiła Grace. – Skąd to wiesz, na Boga? – To nie było trudne. Zauważyłem, jak się krzywisz przy śmiechu. No dobrze. Przyjrzyjmy się temu. Chciał unieść sweter Billy’emu. – Nie! – zaprotestował Billy, podnosząc głos. – Nie – powtórzył już spokojniej. – Nie chcę się tak pokazywać. Jesse cofnął ręce. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. – No dobrze – powiedział Billy i sam podniósł sweter. Jesse popatrzył, Billy zrobił to samo. Wcześniej się nie oglądał, bo stale był w pobliżu ktoś, kto wystarczająco się martwił. Źle to wyglądało. Cała mapa drogowa w kolorach czarnym i niebieskim. Głowa go rozbolała na myśl, jak to będzie wyglądało rano lub za trzy dni. Zresztą głowa i tak go bolała. Tymczasem Jesse przysunął dłonie do jego nagiego, niczym nieosłoniętego torsu. – Chcę tylko sprawdzić, czy nic sobie nie złamałeś. – Nie – powiedział Billy, lecz tym razem postarał się mówić szeptem. – Proszę, nie dotykaj mnie. Wystarczy, że kładziesz mi dłoń na ramieniu. Ale nie to. Kocham cię i nie zniósłbym tego. Czuł łaskotanie przebiegające mu wzdłuż głowy. Rodzaj namacalnej reakcji na wypowiedziane właśnie słowa. Zorientował się, że ma zamknięte oczy, ale nie pamiętał, żeby je zamykał. Usłyszał, że Jesse pociera dłonie i czekał na coś, lecz nic się nie zdarzyło. Po kilku minutach poczuł ciepło w górnej części ciała. – Stosujesz reiki na moje żebra? – spytał, nadal nie otwierając oczu. – Tak. Nie masz nic przeciwko temu? – Nie. Dziękuję.

Przez kilka minut delektował się błogosławioną ciszą. – Wydaje mi się, że to mi pomaga nie na ból żeber, a raczej na niepokój. Nie likwiduje go, ale uwalnia sporą jego część. – Uwolnij go – powiedział Jesse. O, Boże. Ten głos. – Nie wiem, czy będę mógł pójść w poniedziałek – wyznał Billy, nadal nie otwierając oczu. – Ale musisz – odpowiedział Jesse. – Dla Grace. I wiesz o tym. Więc jestem pewien, że przyjdziesz. Bo jej to obiecałeś i ona na tobie polega. – A jeżeli nie będę mógł? – To i tak będziesz musiał. – Ale ja naprawdę nie mogę. – Nie wiem, czy istnieje coś takiego – odparł Jesse. – Dlatego właśnie byłem sam przez tyle lat. Bo jak tylko wpuścisz ludzi, zaczynają na tobie polegać. A potem, jeżeli nie dasz rady być tym, kim oni sądzą, że powinieneś, zawodzisz ich. Łatwiej jest nikogo nie mieć. – Za późno, bo masz już Grace. Czy chcesz tego, czy nie. Więc może spróbuj czegoś takiego. Wyobraź sobie, że naprawdę jestem czarodziejem, jak sądzi Grace, i macham różdżką i sprawiam, że Grace znika z twojego życia. Jakby w ogóle nie istniała. Wtedy nie będziesz musiał iść w poniedziałek do szkoły. Mam to zrobić? Spróbował to zrobić. Czuł się taki załamany i zrozpaczony, że spróbował to sobie wyobrazić. Zniknięcie Grace. – Nie – powiedział Billy. – Nie rób tego. – Westchnął. Jesse miał rację. Znalazł się w sytuacji bez wyjścia. – Nie chcę, żeby widziano mnie w takim stanie. – Kapelusz i okulary przeciwsłoneczne. – Nie mam kapelusza ani okularów. – Ja mam. – I jeszcze jedno. Nie byłem w szkole od czasów, gdy sam do niej chodziłem. To był najstraszniejszy, najbardziej traumatyczny okres w moim życiu i muszę dodać, że trudno będzie z tym wygrać. Mam wrażenie, że zwariuję, jeżeli tam wejdę. Powinienem trzymać gębę na kłódkę i nie mówić, że mogę to zrobić. Sądziłem, że nauczę się odprowadzać ją do szkoły i zobacz, co się stało. Oto, co się dzieje, gdy otwierasz się na świat. – Rozumiem – odpowiedział Jesse. – Świat rozkwasił ci nos. Czasami tak bywa. Nadal nie otwierając oczu, Billy poczuł, jak energia z dłoni Jesse’a przechodzi na czoło, oczy i nos. – Więc jak sobie poradzę? – Z pomocą przyjaciół. Dobrze jest mieć kogoś, kto na tobie polega, bo pewnego dnia ty będziesz musiał na nim polegać. Wystarczy, że powiesz: „Nie daję rady i potrzebuję twojej pomocy”. – Nigdy nikomu tego nie powiedziałem. – Już to zrobiłeś – odparł Jesse. W sobotę Grace zajrzała do niego trzy razy, a w niedzielę rano i wieczorem. Wieczorem przyniosła mu domowej roboty rosół. – Rayleen go ugotowała? – spytał. – Nie. Jesse – odrzekła, biorąc kotkę na ręce. – Przyszłam zadać ci pytanie, które wcześniej chciałam ci zadać, ale się bałam. Przyjdziesz jutro? Nawet po tym, co się stało? – Chyba będę musiał znaleźć jakiś sposób – odpowiedział cicho z kuchni, dokąd poszedł

po łyżkę. – Nie brzmi to jak zdecydowane tak. Zaczerpnął łyżkę zupy, która okazała się wyśmienita. Na dodatek wszystkiego Jesse był dobrym kucharzem. Zdumiewające. I niesprawiedliwe. – Odpowiem ci najszczerzej, jak mogę. Czuję, że nie dam rady. Że nie mam w sobie dość odwagi. Ale ci obiecałem. Zamierzam więc sprawdzić, czy mógłbym zrobić coś, co wydaje się niemożliwe. Jesse mówi, że mi pomoże, ale nie wiem, co mógłby zrobić. – On może wszystko. Zrobicie tak. Występ jest na ostatniej lekcji. Więc przyjdziecie trochę przed drugą. Musicie pójść do sekretariatu i wziąć przepustki. A potem pójdziecie do auli. Najpierw będzie strasznie głupia sztuka. Nie wszystkie dzieci mają talent, więc musieli znaleźć role dla każdego. Po sztuce chłopak, który ma na imię Fred, zagra na trąbce, potem Becky zaśpiewa piosenkę, a potem będę ja. Dali mnie na zakończenie, więc to chyba dobry znak. Najlepsze zostawia się na koniec, czy coś w tym rodzaju. A potem wrócę z wami do domu. Wiem, że przyjdziesz, Billy. Jestem tego pewna. – Dzięki za zaufanie. Zamierzasz spać tej nocy? – Mam nadzieję. Jesse powiedział, że nauczy mnie medytacji uspokajającej. A ty będziesz spał? – Wątpię – odpowiedział Billy. I oczywiście nie spał. Jesse zapukał do niego w poniedziałek o dwunastej. Billy z trudem wstał, żeby otworzyć drzwi. Był już umyty, ubrany i gotowy do wyjścia. Zbyt gotowy i zbyt wcześnie. – Popij je wodą – powiedział Jesse, po czym wcisnął mu do ręki jakieś dwanaście tabletek. Billy wbił w nie wzrok, jakby czekał, że same się przedstawią. – To nie są narkotyki – wyjaśnił Jesse w ich imieniu. – Tylko zioła. Ale bardzo silne. Waleriana i Kava kava w dużych dawkach. Powinny cię uspokoić. Możesz być po nich trochę senny. Billy prychnął śmiechem i poczuł ból w żebrach. – Super. Tak się zrelaksuję, że usnę. To dopiero będzie dzień. – Nie zaszkodzą ci. – Mam nadzieję. Dziękuję. – Może przyszedłbyś za jakąś godzinę do Rayleen. Chce ci nałożyć trochę makijażu na twarz, żeby przykryć czarne obwódki po oczami i siniaki. Będziesz lepiej wyglądał. – To miłe, ale różnimy się odcieniami. – Wczoraj poszła specjalnie do drogerii kupić podkład i korektor w odpowiednim odcieniu. – Och. W takim razie bardzo przepraszam za ten nieuprzejmy komentarz. – Nie przepraszaj. Nie trać energii na niepotrzebne rzeczy, jedynie na to, co cię czeka. – Dobra rada – stwierdził Billy, czując, że strach działa na niego dziwnie uspokajająco. Połknął wszystkie dwanaście tabletek. Billy siedział przy kuchennym stole w mieszkaniu Rayleen, nie bardzo wiedząc, gdzie podziać wzrok, gdy ona delikatnie nakładała mu makijaż na nos i obwódki pod oczami. Od czasu do czasu krzywił się, a ona przepraszała. Musiał więc ciągle powtarzać, żeby przestała przepraszać. – Gdzie Jesse? – spytał. – Pomaga pani Hinman zejść po schodach. Potem ma przyprowadzić samochód. – Pani Hinman też idzie? Ale ona nie może… Zaraz. Samochód? Jesse ma samochód? – Jasne. Jak inaczej jeździłby do matki? – Ale przecież przyleciał tu samolotem.

– A potem kupił tanie używane auto, żeby nim jeździć po mieście. Billy chciał spytać, co Jesse zrobi z samochodem, gdy wróci do domu, ale nie chciał nawet myśleć o wyjeździe Jesse’a, więc nie poruszył tego tematu. – Gotowe – oznajmiła Rayleen. – Wyszło całkiem nieźle. Proszę, obejrzyj się w lusterku. Billy wziął lusterko i po raz drugi w ciągu trzech dni popatrzył na swoje odbicie. Wykonała wspaniałą robotę. Siniaki zniknęły. Oczywiście, nic nie mogła poradzić na spuchnięty nos, czy wylew w oku. Trudno było oderwać od niego wzrok, ale spróbował patrzeć na całą twarz. – Wyglądam na trochę mniej pobitego – stwierdził. – Ale nadal staro. – Nikt z nas nie młodnieje. – Ale ty się starzałaś dzień po dniu. A ja zobaczyłem siebie po dwunastu latach. Jesse przytrzymał drzwi i Billy wszedł do szkolnego hallu. Przeciwsłoneczne okulary przyciemniały mu widok. Jesse i Felipe trzymali go pod ręce, jakby transportowali rannego. W drugiej ręce Jesse niósł długą, czerwoną różę. Billy przypuszczał, że to dla Grace. Obejrzał się przez ramię, by sprawdzić, czy Rayleen i pani Hinman idą za nimi. Rayleen wskazała na sekretariat, jakby wiedziała, gdzie go szukać. Może wiedziała. – Wszystko jest takie małe – szepnął Billy do Jesse’a. – Denerwuje cię to? – Bardzo. Działa na mnie klaustrofobicznie. Jakbym znalazł się w domku dla lalek. Przypomina mi moje szkolne czasy. A ja myślałem, że udało mi się o nich zapomnieć. – Oddychasz? – Nie bardzo. – Proponuję, żebyś zaczął. Rayleen otworzyła drzwi do sekretariatu i całą grupą weszli do środka. Młoda, czarna kobieta z krótko ostrzyżonymi włosami popatrzyła na nich zza biurka. – Przyszliśmy obejrzeć występ Grace Ferguson – powiedział Jesse. Kobieta spojrzała na nich ze zdumieniem, zatrzymując się dłużej na Billym. A może tak mu się wydawało? Nie. Nie wydawało mu się. – Cała piątka? – Cała piątka – odpowiedział Jesse. – A państwo są… – Jej sąsiadami. – Ach, rozumiem. Jej mama już jest z przyjaciółką rodziny. – To dobrze – odparł Jesse. Billy podziwiał go za to, że odpowiada jedynie na pytanie i nie wdaje się w dalsze dyskusje. – W takim razie proszę – powiedziała kobieta, po czym otworzyła szufladę i znowu zerknęła na Billy’ego. – Pięć przepustek dla gości. Razem siedem tylko dla Grace. To nowy rekord. – Ona jest niezwykle popularną dziewczynką – wyjaśnił Jesse. Billy zmagał się z klipsem przy przepustce, żeby nie patrzeć na szafki, wodotryski z wodą pitną i drzwi do klas. Gdy uniósł wzrok, zobaczył strzałkę prowadzącą do auli i serce podskoczyło mu w piersi. – Czy chodziło o mnie? – spytał. – Czy ta pani w sekretariacie była zabawna? – Nie, nie chodziło tylko o ciebie, ale o okulary i twoje zdenerwowanie – odpowiedziała Rayleen. – Zresztą to już nieważne. Zatrzymali się przed aulą. Billy usłyszał hałas wywoływany przez tłum uczniów. Jesse otworzył mu dłoń i włożył coś do niej. Były to dwie małe pianki w kształcie walca.

– Zatyczki do uszu – wyjaśnił Jesse. – Będzie tam głośno. – Tu jest głośno. – Pokażę ci, jak je włożyć. Delikatnie pociągnął za brzeg ucha i wsunął zatyczkę, po czym zrobił to samo z drugim uchem. – One się rozszerzą – powiedział. – Będziesz wszystko słyszał, ale stłumione. Potem otworzył drzwi do auli i hałas dziecięcych głosów naparł na Billy’ego niczym potężna ściana. Nawet nie umiał sobie wyobrazić, jakby brzmiał bez zatyczek. Sprawiły, że słyszał go jakby z daleka, jak we śnie. Może to te zioła sprawiały, że czuł się trochę senny. Postanowił więc, że będzie udawał, że śni mu się szkolna aula. Usiedli w oddzielonym linami sektorze, składającym się z dwóch rzędów w samym środku. Billy rozejrzał się wokół i napotkał wzrok mamy Grace. Siedziała z Yolandą w rzędzie przed nimi i pięć lub sześć miejsc dalej. Rzuciła Billy’emu gniewne spojrzenie, a potem ostentacyjnie odwróciła wzrok. – Eileen zabija mnie wzrokiem – szepnął do Rayleen i Jesse’a, zastanawiając się, czy z powodu zatyczek nie mówi zbyt głośno. – Można się było tego spodziewać – odparła Rayleen. Cisza. Jeżeli można nazwać ciszą harmider wywołany przez tłum gadających naraz dzieci. – Czy mówiłam ci, że moja matka miała na imię Eileen? – spytała nagle Rayleen. – Tak – odpowiedział Jesse. – Nie – odpowiedział Billy. – Pytałam Billy’ego. A tata Ray. Ray i Eileen. – Och – mruknął Billy. – Więc… – Więc… Och, rozumiem. Ray i Eileen. Rayleen. Na scenę wszedł ktoś z kadry nauczycielskiej i poprosił o ciszę, żeby przedstawienie mogło się zacząć. I wszystkie dzieci umilkły. Nie od razu, lecz po kilkunastu sekundach. Więc sen stał się cichszy. – Jak długo ma trwać całe przedstawienie? – spytał szeptem Jesse’a. – Czy ta sztuka zajmie godzinę? – Całość ma trwać pięćdziesiąt minut. Łącznie z występem Grace. – Boże, przecież minęło ponad pięćdziesiąt minut. Jesse zerknął na zegarek. – Dziewięć – odszepnął. – O, Boże. Chwilę później Billy zobaczył, że Jesse trzyma dłoń przyje-go ściśniętym ze strachu brzuchu. Odetchnął głęboko i przyjął całą uzdrawiającą energię, jaką zdołał. Gdy Grace wyszła na scenę, cała ich piątka powitała ją brawami. Billy zobaczył, że Eileen i Yolanda też klaszczą. Wyjął z uszu zatyczki i zdjął okulary przeciwsłoneczne, żeby nie przegapić żadnego – nawet stłumionego – dźwięku. Grace miała na sobie niebieską tunikę uszytą przez panią Hinman i czarne trykoty. Billy nie wiedział, że Grace ma czarne trykoty. Widocznie ktoś musiał je kupić na tę okazję. Pochylił się nad Felipe i dotknął ramienia pani Hinman. – Mówiłem, że jej się spodoba – szepnął. Twarz pani Hinman rozpromieniła się. Grace zajęła właściwą pozycję przy brzegu sceny i świat zamarł.

– O, mój Boże, jak ona pięknie wygląda – powiedział Billy głośnym szeptem. Rayleen wplotła jej kwiaty we włosy i sylwetka Grace promieniała wewnętrznym blaskiem. Jeżeli była zdenerwowana, jeżeli nie spała, nie pokazała tego po sobie. – Ona jest urodzoną tancerką – wyszeptał Billy z podziwem. – Myliłem się. Jak mógł popełnić taki błąd? – pomyślał. Może dlatego, że nikogo przedtem nie uczył ani nie uczestniczył w pierwszych miesiącach nauki z wyjątkiem siebie. Może każdy przechodzi przez stan niezdarności, rozpoznawalny jedynie z zewnątrz. Nie zaczęła jeszcze tańczyć. Nawet muzyka nie zabrzmiała. Nie miało to jednak znaczenia. Wykonywała ten układ setki razy. Był pewien, że go zatańczy. Teraz obserwował, jak sobie radzi na scenie, jak skupia uwagę publiczności. – Jest urodzoną tancerką – powtórzył. Zabrzmiała piosenka, którą wybrał Billy. Grace przechyliła lekko głowę, jakby jej słuchała. I uśmiechnęła się. I zaczęła tańczyć. I była doskonała. Time stepa wykonała perfekcyjnie. Obroty buffalo idealnie. Praca rąk była bez zarzutu. Górna część ciała rozluźniona. Przy tym ani na chwilę nie przestała się uśmiechać. I to był szczery uśmiech. Nie sceniczny. Nawet uśmiech miała naturalny. Liczył w myślach potrójne podskoki, mocno zaciskając zęby, jakby był w stanie kierować jej krokami. Ale ona tego nie potrzebowała. Podskoki wyszły idealnie. Zakończenie było wspaniałe. Zdecydowane i płynne. Nawet rozłożyła ramiona, jakby zapraszała i przyjmowała wyrazy uznania, które jej się należały, bo ciężko na nie pracowała. Na krótką chwilę zapadła cisza. Widownia musiała nawiązać kontakt z artystką. Potem nastąpiły brawa. Billy zerwał się z miejsca, klaszcząc głośno. Sąsiedzi poszli za jego przykładem. Pani Hinman wstała z trudem, opierając się na Felipe. Potem Eileen i Yolanda poderwały się z krzeseł. Grace wykonała ukłon, zginając się w pasie. Oklaski trwały, nawet stały się głośniejsze. Inni rodzice również wstali i twarzyczka Grace rozpromieniła się. – Jakby się do tego urodziła – powiedział głośno Billy. Jesse zamachnął się i rzucił różę na scenę. Grace podbiegła, podniosła kwiat i dygnęła, kładąc różę w zgięciu ramienia. Nie uczył jej tego. Nie pokazał, jak należy trzymać różę na długiej łodyżce. Wzmógł się gwar, bo uczniowie zaczęli wychodzić z auli, ale Billy nie zwracał na to uwagi. Grace zbiegła po schodkach ze sceny, kierując się w jego stronę. Wyszedł jej naprzeciw. Nawet nie sprawdził, czy Jesse lub inne moralne wsparcie jest w pobliżu. Stanęła przed nim z rozjaśnioną twarzą i pytaniem w oczach. Nie jakimś tam pytaniem, lecz konkretnym. Nie pytała, czy jest z niej dumny, bo to było oczywiste, ale jak bardzo jest z niej dumny. Ujął jej twarz w dłonie. – Byłam dobra – powiedziała bez tchu. – O, mój Boże. Grace. Byłaś… Powinien się pospieszyć, powiedzieć to od razu, bo jej twarz zniknęła. Została mu wyszarpnięta. Eileen trzymała Grace za łokieć i ciągnęła do siebie. – Widzisz to? – zwróciła się do Billy’ego gniewnym tonem, w którym brzmiała groźba. Pokazała jasnopomarańczowe plastikowe kółko, przypominające breloczek do kluczy. Miało coś napisane złotymi literami, ale Billy nie mógł odczytać. – Wiesz, co to jest? – warknęła.

Billy pokręcił głową. – To trzydziesty żeton. Oznacza, że jestem od trzydziestu dni czysta. Ze nie mam leków w domu ani we krwi. Oznacza to również, że jeżeli któreś z was zbliży się do mojej córki – choćby na trzydzieści metrów – zadzwonię na policję i aresztują was za porwanie. Obróciła się na pięcie i pociągnęła Grace w stronę drzwi. Grace obejrzała się przez ramię i pomachała im na do widzenia. Billy odmachał. – Przepraszam – powiedziała Yolanda, nieoczekiwanie stając obok niego. – Nie uprzedziła mnie, że to zrobi. Spróbuję z nią porozmawiać. I pobiegła za nimi. Billy obudził się nagle ze snu, który zmienił się w koszmar, i uświadomił sobie, że jest wśród ludzi, w szkole, w samym środku tragedii. Obrócił się w poszukiwaniu Jesse’a, który stał tuż obok i omal się z nim nie zderzył. – Muszę wrócić do domu – oznajmił Billy. – Natychmiast. Mam atak paniki. Nie dam rady. Musisz mi pomóc.

Trzydzieści: Grace Mogłabyś ze mną porozmawiać – powiedziała mama Grace. Grace siedziała na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, jakiś metr od telewizora, z łokciami opartymi na kolanach i brodą na pięściach oglądała film rysunkowy, który niespecjalnie jej się podobał. Ale nie miało znaczenia to, że jej się nie podoba, bo i tak nie zwracała na niego uwagi. – Chcesz pograć w warcaby? – spytała mama. – Nie, dziękuję. – Kiedyś lubiłaś grać w warcaby. – Jakoś nie mam ochoty. – Chcesz pójść na spacer i na lody? Chyba nie powiesz, że nie masz na nie ochoty. – Powiem. Nie mam na nie ochoty. Mama podeszła do telewizora i wyłączyła go. Potem stanęła tuż przed Grace. – Trochę martwi mnie to, że nawet nie powiedziałaś, że cieszysz się z powrotu do domu. Albo że jesteś dumna z moich trzydziestu dni. Ciężko pracowałam przez te trzydzieści dni. A tyjesteś taka zła z powodu kilku sąsiadów i kota, że nawet tego nie zauważyłaś. Nawet nie powiedziałaś, że dobrze zrobiłam. Grace westchnęła. – To akurat jest dobre – powiedziała. Mama wyrzuciła ręce w górę i wyszła z pokoju. Nazajutrz około osiemnastej trzydzieści przyszła Yolanda i przyniosła pizzę. Z pepperoni i podwójnym serem. – Dzięki – powiedziała Grace i wzięła kawałek. – O, rany – mruknęła Yolanda, bardziej do mamy Grace, bo Grace zdążyła już odejść. – Jest taka odkąd…? – Nie – odparła mama Grace. – Bywa jeszcze gorsza. – A co z rodzinną pogawędką? – Nie chcę znowu tego słuchać – odpowiedziała mama Grace. – Mogę pogadać – zgodziła się Grace. Usiadła w jednym końcu kanapy z kawałkiem pizzy w ręku, a Yolanda w drugim. Mama Grace została przy kuchennym stole, paliła papierosa i patrzyła w drugą stronę. – Nie cierpię, gdy palisz w domu – oznajmiła Grace. – Wiem – odparła mama. – Ale nie zawsze dostajesz to, czego chcesz. – Ja nigdy nie dostaję tego, czego chcę – odparowała Grace. – Hej, macie rozmawiać, a nie kłócić się – przypomniała im Yolanda. – To ma być pożyteczna rozmowa. Eileen, Grace właśnie powiedziała ci, co czuje, a ty ją kompletnie zlekceważyłaś. Może spróbujesz jeszcze raz. Mama Grace westchnęła. – Wiem, że kiedyś paliłam na zewnątrz. I wiem, że tak wolałaś. Ale teraz czuję, że nie mogę spuścić cię z oczu. Ze jeżeli odwrócę się, pobiegniesz do któregoś z sąsiadów. – No i co? Byłoby to takie straszne? – Hej, hej, Grace – wtrąciła Yolanda. – To ma być pożyteczna rozmowa. Jeżeli mama obieca, że będzie palić na zewnątrz, obiecasz, że nigdzie nie pójdziesz pod jej nieobecność? Grace westchnęła i pociągnęła nosem. – Okej.

– Spójrz na nią – odezwała się mama Grace. – Wygląda jak siedem nieszczęść. Kiedyś było nam dobrze razem. Miałyśmy siebie, tylko ja i Grace przeciw całemu światu. Teraz ona snuje się z kąta w kąt jak chory szczeniak, bo nie pozwalam jej widywać się z tym okropnymi ludźmi. – Oni nie są okropni! – wybuchnęła Grace. – Eileen! To był faul – warknęła Yolanda. – Popraw się. – Okej. Przepraszam. Bo nie pozwalam jej widywać się z przyjaciółmi. Kiedyś była ze mną szczęśliwa. Bez tych ludzi. A teraz spójrz na nią. Wygląda, jakby straciła najlepszego przyjaciela. – Bo tak jest – odparła Grace. Mama odwróciła się do niej plecami i mocno zaciągnęła papierosem. – Rzeczywiście źle wygląda – przyznała Yolanda. – Kiedyś po prostu kwitła, a teraz wygląda jak roślina, którą ktoś zapomniał podlać. Gdy na nią patrzę, mam wrażenie, że za chwilę opadnie z niej martwy liść. Nie chcesz, żeby była szczęśliwa? – Chcę, żeby była szczęśliwa ze mną – odpowiedziała mama Grace, wciąż odwrócona do nich plecami. – To samolubne. – Pie… Chrzań się, Yolanda. – A więc to tak? Posłuchaj, panienko. Kiedyś miałyście tylko siebie i było cudownie. Ale zaczęłaś brać. I to nie przez Grace. Dlatego znalazła sobie przyjaciół i bardzo dobrze, bo bez nich albo by umarła, albo trafiła do rodziny zastępczej. Nie odzyskałabyś jej przez co najmniej rok. Jest z tobą, bo grupa ludzi zaopiekowała się nią. Nie możesz tego wymazać. Jest z nimi związana i nie zdołasz jej oderwać od nich, bez względu na to, jak bardzo będziesz się starała. – Jeszcze zobaczymy – wyrzuciła z siebie mama Grace, gasząc papierosa na talerzu z resztkami z kolacji. – Okej. Ujmę to inaczej. Możesz wyrzucić ich z życia Grace, chociaż to pomysł do bani i pod każdym względem niesprawiedliwy. Nie mogę cię przed tym powstrzymać. Ale nie możesz oderwać ich od Grace. – W końcu się z tym pogodzi – powiedziała mama Grace cicho, jakby ze łzami w głosie, ale Grace nie była pewna. – Przekonajmy się – zaproponowała Yolanda. – Grace, pogodzisz się z tym? – Nie. – Mówi, że nigdy się z tym nie pogodzi, Eileen. – Ludzie zawsze tak mówią, a potem się godzą. – Łamiesz córce serce. Radzę, żebyś poszła na kompromis. – Nie chcę iść na kompromis. – Nikt nie chce – stwierdziła Yolanda i wstała. Idąc do drzwi, wzięła kolejny kawałek pizzy. – Dzwoń, jeżeli będziesz mnie potrzebowała, Grace. – Ona nie potrzebuje ciebie! – zawołała mama Grace. – Ona mnie potrzebuje! Yolanda przechyliła głowę i uniosła zabawnie brew. – Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebowała – powtórzyła. – Dobrze – odpowiedziała Grace. Yolanda wyszła, a Grace chwyciła trzy kawałki pizzy i zamknęła się w swoim pokoju. Gdy rano się obudziła, świtało. Leżała chwilę przykryta kołdrą i patrzyła, jak słaby promień światła przenika przez zasłony na łóżko. Wróciła myślami do poniedziałkowego występu i do chwili, gdy mama złapała ją za łokieć i odciągnęła. Potem wyskoczyła z łóżka, podeszła na palcach do drzwi pokoju mamy i zajrzała do środ-

ka. Mama jeszcze spała. Podeszła na palcach do żółtego bloczku przy telefonie, wolno i cicho oderwała kartkę i napisała wiadomość drukowanymi literami. NIE POWIEDZIAŁEŚ, JAKA BYŁAM. ZACZĄŁEŚ MÓWIĆ. PAMIĘTASZ, CO CHCIAŁEŚ POWIEDZIEĆ? POZDRAWIAM, GRACE Cicho otworzyła drzwi, chwilę nasłuchiwała, czy nic się nie poruszyło w pokoju mamy, po czym popędziła na górę, złożyła kartkę na pół i wsunęła ją pod drzwi Billy’ego. – Cześć, Billy. Cześć, koteczko – szepnęła. – Kocham was. Potem wróciła do domu i wskoczyła do łóżka, zanim mama zdążyła się obudzić. Następnego dnia rano mama była już w kuchni i robiła owsiankę, co było rozczarowujące. Nie owsianka – Grace lubiła owsiankę – ale to, że nie mogła się wymknąć. W końcu obiecała, że nie będzie się wymykać, gdy mama wyjdzie na dwór na papierosa. O szóstej rano nie było mowy. Teraz podeszła cicho do kuchennego stołu i usiadła, marszcząc brwi, a mama szybko zgasiła papierosa. – Miałaś palić tylko na dworze. – Spałaś, więc sądziłam, że mogę. Myślałam, że mam wychodzić tylko, gdy jesteś w pobliżu. – Jestem w pobliżu i śmierdzi tu, nie cierpię tego. Mama westchnęła. – Dobrze. Jutro wypalę porannego papierosa na dworze. – Dziękuję. Grace wiedziała, że mama bardzo się stara. Przygotowywała trzy posiłki dziennie, odkurzała dywan, przychodziła po nią punktualnie do szkoły. Grace wiedziała dlaczego. Starała się robić wszystkie te rzeczy, żeby zrekompensować brak jednej naprawdę ważnej rzeczy, której nadal nie chciała zrobić. – Nie chcę iść dzisiaj do szkoły – oznajmiła Grace. – Źle się czuję. – Co ci jest? – Boli mnie brzuch. Mama przyłożyła jej ciepłą dłoń do czoła. – Nie masz gorączki. – Nie powiedziałam, że mam. Powiedziałam, że boli mnie brzuch. Pójdziesz do sklepu po piwo imbirowe? – Dobrze. Po śniadaniu. Mogę pójść. – Świetnie. Wracam do łóżka. Grace leżała w łóżku i słuchała, jak mama zmywa naczynia po śniadaniu, którego nikt nie jadł. Potem usłyszała, jak drzwi mieszkania się otwierają. – Wracam za dziesięć minut. Czy mama naprawdę zamierzała wyjść, nie każąc jej obiecać, że zostanie w domu? A jeżeli to była pułapka? Czy gdyby wystawiła głowę z mieszkania, wpadłaby w pułapkę zastawioną przez rozgniewaną mamę? Usłyszała trzask zamykanych drzwi i zgrzyt zasuwek. Leżała nieruchomo, wstrzymując oddech, po czym wysunęła się z łóżka i podeszła do okna, przez które zobaczyła, jak nogi mamy znikają w głębi ulicy. Wtedy podbiegła do drzwi, otworzyła je i pognała do mieszkania Billy’ego. Omal do niego nie zapukała. Przez jedną ekscytującą chwilę omal nie zapukała do drzwi. Zaraz jednak przypomniała sobie, co mama powiedziała o aresztowaniu go. Na pewno by umarł w więzieniu. Jak nic. Nawet gdyby Jesse i Rayleen wymyślili, jak go stamtąd wyciągnąć po jed-

nym lub dwóch dniach, był przecież Billym, a Billy i tak by umarł. Wsunęła ostrożnie palec w szparę pod drzwiami i wymacała róg koperty. Przycisnęła ją palcem i pociągnęła. Koperta wysunęła się na korytarz pod jej stopy. Grace chwyciłają i wróciła do mieszkania, pamiętając o zamknięciu tych samych zasuwek, które wychodząc otworzyła. Wsunęła się pod kołdrę i rozerwała kopertę. Tak, pamiętam. Jesteś najbardziej olśniewającą osobą, jaką kiedykolwiek widziałem. To właśnie zamierzałem powiedzieć. Że jesteś najbardziej olśniewającą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem. Pozdrawiam, Billy. Gdy mama wróciła do domu, Grace usłyszała stukanie w kuchni, a nawet syk piwa imbirowego, gdy mama zdjęła kapsel z butelki. Chwilę później mama stanęła w drzwiach sypialni ze smutnym uśmiechem na twarzy. – Przepraszam, że przez tę całą sprawę czujesz się nieszczęśliwa, przez co boli cię brzuch – powiedziała. – Pomyślałam więc, że… że przydałby się mały kompromis. – Jaki? – spytała Grace z nadzieją w głosie. – Nieważne. To będzie niespodzianka. Zobaczysz.

Trzydzieści jeden: Billy Łomot do drzwi sprawił, że Billy’emu niemal stanęło serce. Instynktownie spojrzał w dół na siebie. Leżał w łóżku, w obszarpanej piżamie. Nie czesał się od wielu dni. – Kto tam? – Eileen Ferguson. Nie sprawiała wrażenia szczęśliwej. Jej głos wypełnił obolałe wnętrze Billy’ego gwoździami i lodem. – Czego chcesz? – Przyszłam po kota Grace. Leżał nieruchomo przez kilka sekund, potem wstał i podszedł do drzwi. Odetchnął głęboko trzy razy i otworzył je. Spojrzała na niego zaskoczona. A nawet cofnęła się. Musiał wyglądać przerażająco, z sińcami pod oczami, które zaczynały żółknąć, bez makijażu maskującego prawdę. Nie miał jednak czasu, aby się tym przejmować. – Zabierasz kota? – To kot Grace. – No tak. Ale ona przyzwyczaiła się do pewnego standardu życia. Zajmiesz się nią jak należy? – Grace zajmie się kotem. – Grace nie ma pojęcia jak. Nie robiła niczego poza karmieniem jej. – Poradzi sobie. Billy wziął głęboki oddech i pomyślał, jak Jesse poradziłby sobie w podobnej sytuacji. – Jestem odpowiedzialny za tego kota – powiedział spokojnie. – Nie mogę ci tak po prostu go oddać. On potrzebuje kuwety i żwirku. I małej łopatki do czyszczenia kuwety. I potrzebuje miseczki na jedzenie i na wodę, i jedzenia mokrego i suchego i szczotki do czesania. Dopóki nie powiem Grace, co należy robić, kot opuści to mieszkanie tylko po moim trupie. Serce Billy’ego łomotało w piersi, gdy czekał na odpowiedź. Zrobiło mu się słabo i zapragnął usiąść. Nie miał sił na konfrontację. – Coś ci powiem – oznajmiła Eileen, przeczesując palcami włosy, co robiła, gdy była wściekła. – Dasz mi tego kota, a ja zaniosę go Grace… – Dlaczego Grace nie jest w szkole? – Nie twój interes. Zaniosę kota Grace. Resztę rzeczy zostawisz w korytarzu. Przyjdę po nie za… jakąś godzinę. Tyle wystarczy na napisanie na kartce informacji o karmieniu i opiece nad kotem. Billy zamrugał zbyt wiele razy i zbyt szybko. Nigdy nie myślał, że będzie musiał oddać kota. Przywołał ją specjalnym „pst”, którego używał, by dać jej znać, że w miseczce ma jedzenie. Gdy przybiegła do niego, wziął ją na ręce, przewrócił na plecy i zanurzył twarz w miękkim futerku na brzuszku. – Pa, dziecinko – szepnął. – Dbaj o siebie. Podał ją Eileen, ale kotka wystraszyła się i uciekła. Ponownie wziął ją na ręce i jeszcze raz spróbował. Kotka jednak nie chciała iść do Eileen. – Ona cię nie lubi – powiedział.

– Bzdury. – Pewnie wyczuwa twoją złość. To ją odstrasza. – Po prostu mi ją daj. Tym razem przytrzymam ją mocniej. – Nie – powiedział Billy. – Przyślij tu Grace. – Nie zamierzam… – Możesz stać i żądać, czego chcesz, ale albo oddam kotkę Grace, albo nie opuści tego mieszkania. Spojrzał Eileen prosto w oczy. Mierzyła go wzrokiem, jakby zastanawiała się, jak postąpić – czy uciec się do rękoczynów, czy nie. W końcu odwróciła się i pomaszerowała do schodów. Chwilę później wróciła z Grace. Serce Billy’ego ścisnęło się na widok dziewczynki. Wyglądała okropnie, przygnębiona i wyraźnie chora. Musiała być chora, skoro nie poszła do szkoły. Grace podeszła boso do Billy’ego i spojrzała mu łagodnie w oczy. – Proszę cię, mamo – powiedziała głosem, który łamał Billy’emu serce. – Martwię się, że Billy będzie bardzo samotny bez kota. – Weź tego kota – poleciła jej matka. – Wiecznie narzekasz, że nie pozwalam ci trzymać kota i spotykać się z przyjaciółmi. Bierz więc tego cholernego kota. Billy pochylił się i podał kotkę Grace. – Weź ją – powiedział. – Przepraszam – wyszeptała. – Na pewno nie będziesz czuł się samotny bez kota? – Poradzę sobie. Mama Grace chwyciła córkę za rękę i pociągnęła w stronę schodów. Billy zamknął drzwi i zebrał wszystkie rzeczy należące do Pana Lafferty’ego, przyklejając do każdej karteczkę z informacją, jak i kiedy należy z danego przedmiotu korzystać. Następnie wyniósł je na korytarz. Po chwili zastanowienia wyciągnął też sklejkę do tańca, przechylając ją pod ostrym kątem, żeby przeszła przez drzwi. Potem położył się do łóżka i słuchał, jak wszystkie te rzeczy zabierają spod jego drzwi. Bez kota zrobiło się w mieszkaniu pusto. Dwanaście samotnych dni później Rayleen oznajmiła, że Jesse wkrótce wyjeżdża. – Za chwilę wpadnie do ciebie – dodała, sadowiąc się wygodnie na kanapie. Od wyprowadzki kota jej wizyty stały się znacznie dłuższe. – Ale najpierw chciałam z tobą porozmawiać w cztery oczy. Billy westchnął i czekał, aż informacja dotrze do jego świadomości. Była mocno niespodziewana. Tak najlepiej mógł to określić. Wiedział, że dla Rayleen jest to jeszcze trudniejsze. W końcu była przyjaciółką Jesse’a. – No cóż – powiedział ostrożnie – to w końcu musiało się stać. Prędzej czy później. Zostawia ci samochód? Zapadła cisza, za którą kryło się jeszcze coś, ale Billy nie potrafił sobie wyobrazić co. W końcu chodziło jedynie o stare auto. – Jadę z nim – oznajmiła Rayleen. Zapadła cisza. – Rozważaliśmy tę możliwość już od jakiegoś czasu – odezwała się wreszcie Rayleen. – Ale nie wiedziałam, czy będę w stanie zostawić Grace. Ale teraz, skoro i tak nie możemy widywać Grace… Ciężko mi również rozstawać się z tobą. Pewnie czujesz się porzucony, ale… – Ale jestem dorosłym mężczyzną – wszedł jej w słowo Billy. – Może nie jestem w tym najlepszy, ale jestem dorosły I byłoby szaleństwem, gdybyś została tutaj tylko ze względu na

mnie. Kompletnym szaleństwem. – Dziękuję – powiedziała Rayleen. – Doceniam, że tak to przyjmujesz. Bo wciąż myślę, że może to mój ostatni pociąg do szczęścia. I lepiej do niego wsiąść. – Lepiej tak – powiedział Billy. – Przepraszam. – Nie przepraszaj – odpowiedział. – Po prostu bądź szczęśliwa. Wsiadaj do tego cholernego pociągu. Jakiś czas później przyszedł Jesse z papierową torbą w ręku. – Przyniosłem ci trzy prezenty – oznajmił głosem, którego będzie Billy’emu bardzo brakowało. – A właściwie to dwa i pół. Nie są nowe. Sam je zrobiłem, bo niemal doszczętnie spłukałem się z pieniędzy. Muszę wrócić do domu i do pracy. Wręczył Billy’emu torbę. W środku znajdowała się czerwona, jedwabna piżama – zapewne Jesse’a, pomyślał z drżeniem Billy – i nadpalone kadzidło z szałwi. – To nie jest zachęta do tego, by chodzić dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu w piżamie. – powiedział Jesse. – Postaram się tego tak nie odbierać. Dziękuję. Czy kadzidło to ta połowa prezentu? Brakowało więc jeszcze jednego prezentu, ale nie wypadało tego mówić. – Och, samochód – powiedział Jesse. – Zostawiamy samochód. Miałem zamiar przekazać go tobie, ale po namyśle zdecydowaliśmy, że byłby dla ciebie raczej ciężarem niż przyjemnością. Musiałbyś pójść do wydziału komunikacji, żeby przepisali auto na ciebie, zrobić prawo jazdy i zapłacić ubezpieczenie. Zapisałem więc samochód na Felipe, zaznaczając, że jest dla was trojga. Dla ciebie, Felipe i pani Hinman. Więc to jest trzeci prezent. Felipe obiecał, że będzie woził was do sklepu przynajmniej raz w tygodniu. – Pani Hinman będzie zadowolona. – Tak właśnie pomyśleliśmy – stwierdził Jesse. – Ma kłopoty z chodzeniem. – To prawda. – Pomyśleliśmy również, że tobie też będzie wygodniej. Dostawa do domu sporo kosztuje. – Prawie tyle, ile zakupy – przyznał Billy. – Dzięki temu będziesz o nas pamiętał. A potem podszedł i objął Billy’ego. To tak bardzo bolało, że Billy nie mógł odwzajemnić uścisku. I nie z powodu bólu żeber, które wciąż czuł. W końcu jednak udało mu się wykonać swoją część uścisku. – Nie wiem, co bez was zrobię. Próbował tego nie mówić. Słowa jednak same wypłynęły z ust. – Nie zostaniesz bez nas – odpowiedział Jesse. – Po prostu będziemy tylko dalej od ciebie. I musisz zacząć ponownie zaglądać do skrzynki pocztowej. – Chyba dam radę. Minęły trzy samotne dni. Czwartego samotnego dnia Billy, Felipe, jego nieśmiała dziewczyna Clara i dozorca Casper przeprowadzili panią Hin-man na dół, do dawnego mieszkania Rayleen, co ją wyraźnie uszczęśliwiło. Widok szczęśliwej pani Hinman sprawił, że Billy poczuł się nieco mniej samotny Niestety, jak wszystko inne, dobre czy złe, i to w końcu minęło. W kolejnych samotnych tygodniach Billy słyszał obce głosy na korytarzu, gdy do budyn-

ku wprowadzały się dwie nowe pary. Kiedyś wyjrzał do hallu i powiedział dzień dobryjednej z par, młodemu latynoskiemu chłopakowi i dziewczynie, którzy wyglądali najwyżej na siedemnaście lat, ale tylko ich wystraszył. Więc się poddał i wrócił do swojej samotności. Dwa samotne miesiące później Billy znalazł kolejną jasnożółtą karteczkę wsuniętą pod jego drzwi, zapisaną starannym, drukowanym pismem Grace. PAN LAFFERTY DZIEWCZYNKA KOT TĘSKNI ZA TOBĄ. I JA TEŻ. POZDRAWIAM, GRACE Słowa umieszczono w środku rysunku. Z początku sądził, że to serce, chociaż górne łuki były zbyt spiczaste, a pętle wokół nie pasowały do kształtu serca. Później zorientował się, że to para skrzydeł, a pętle to pióra. Odpisał na liścik. Pamiętasz, jak mówiłaś, że zawsze mnie znajdziesz? Nigdy o tym nie zapominaj. Pozdrawiam, Billy List leżał pod drzwiami ponad miesiąc. Najwyraźniej Grace nie udało się wymknąć z domu i go odebrać. Więc w końcu go wyrzucił. Trzy samotne miesiące później odwiedził go Felipe i oznajmił, że przeprowadza się do Clary. – Jej mieszkanie jest ładniejsze od mojego. Większe i w lepszym miejscu. Zostanie nam więcej pieniędzy, gdy wspólnie będziemy płacili czynsz. Może nawet wystarczy na ślub. Ona uczy się w szkole gastronomicznej, mówiłem ci? Zostanie szefem kuchni. Nie ma wielu kobiet szefów kuchni. A zwłaszcza Meksykanek. To wielka sprawa. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Potem Billy zaparzył dzbanek kawy. – Nie zamierzam zabierać samochodu. Wiem, że należy do nas wszystkich. Jeśli chcesz, zostawię ci go. – Co miałbym z nim robić? Nawet nie mam prawa jazdy. – Nie będziemy daleko. Jakieś piętnaście minut jazdy samochodem. Będę przyjeżdżał raz w tygodniu i zabierał ciebie i panią Hinman do sklepu. Nie zostawię was z tym samych. – Wiem. Nalał Felipe kubek kawy, a sobie zostawił trochę miejsca na śmietankę. Odkąd nie musiał zamawiać zakupów do domu, wlewał sobie więcej śmietanki do kawy. Dużo więcej. – Źle się czuję, zostawiając cię tutaj – powiedział Felipe. – Tylko że… – Tylko że to może być ostatni pociąg do szczęścia. A ty musisz do niego wsiąść. Felipe trawił przez chwilę jego słowa. – Chyba tak – odpowiedział w końcu. – Nie myślałem o tym jako o pociągu. Ale tak, o to mniej więcej chodzi. – I powinieneś wsiąść do tego cholernego pociągu – stwierdził Billy. Samotny miesiąc później Billy wpadł na Grace i jej mamę na korytarzu, gdy szedł zajrzeć do skrzynki na listy. Musiały wracać ze szkoły. Miał na sobie czerwoną, jedwabną piżamę Jesse’a i potargane włosy. Twarzyczka Grace rozjaśniła się na jego widok. Ale jej oczy nie przypominały oczu dawnej Grace, z czasów, kiedy była szczęśliwa. – Billy! – zawołała. – Nie rozmawiaj z nim – powiedziała matka Grace i pociągnęła ją w kierunku schodów do sutereny. Billy przechylił się przez poręcz, a Grace spojrzała w górę i pomachała mu smutno, a on

jej odmachał. Zamknął się w swoim mieszkaniu, zrobił kawę i uświadomił sobie, że nie zajrzał do skrzynki i będzie musiał do niej wrócić. Warto było, bo znalazł w niej list od Rayleen. Pisała między innymi, że mają przybrane dziecko, które ma na imię Jamal i liczy sobie cztery lata, a jego matka umarła z przedawkowania. Ale, napisała, Jesse pracuje nad nim, wykorzystując swoje słynne czary. – W to nie wątpię – powiedział Billy na głos w swoim samotnym mieszkaniu. I podobnie jak poprzednio dołączyła list do Grace, żeby Billy go jej przekazał. Jeśli. Jeśli kiedykolwiek ją zobaczy. – No cóż, zobaczyłem – powiedział głośno. Odpisał Rayleen. Droga Rayleen – napisał między innymi. – Jesteś urodzoną matką. To rola jakby stworzona dla ciebie. Pięć samotnych miesięcy później odeszła pani Hinman. Billy nie widział jej przez dzień lub dwa, lecz nie przejął się tym, ponieważ czasami widywał ją codziennie, ale najczęściej nie. Potem przyjechał Felipe, żeby zawieźć ich do sklepu i zapukał do niej, ale nie otworzyła. Wyłamał zamek w skrzynce pocztowej i znalazł listy mniej więcej z trzech dni, w tym czek z emeryturą, na który zawsze czekała z niecierpliwością trzeciego dnia każdego miesiąca. Felipe zadzwonił do dozorcy na jego telefon komórkowy Casper przyszedł i otworzył drzwi. Ani Billy, ani Felipe nie weszli do środka. Minutę później Casper wyszedł i powiedział, że pani Hinman leży w łóżku i wygląda na to, że odeszła spokojnie we śnie. – To już coś – stwierdził Felipe. – Tak, wszyscy musimy kiedyś odejść – powiedział Casper. – Przynajmniej miała kogoś, kto się nią opiekował do samego końca. – Tak – przyznał Casper. – Kiedy tak się zaprzyjaźniliście? Ale Billy nie lubił z nim rozmawiać, a Felipe postanowił nie udzielać mu odpowiedzi. Gdy Casper poszedł zawiadomić odpowiednie służby, Felipe spytał Billy’ego, czy jego zdaniem powinni coś zrobić. – Zadnych przyjaciół ani krewnych – powiedział Billy. – A więc żadnego nekrologu – dodał Felipe. – Chyba że sami go napiszemy. Tak zrobili, chociaż nie mieli najmniejszego pojęcia jak, ale uznali, że liczy się intencja, a nie styl. Pewnego ranka Billy wyjrzał przez okno i stwierdził z zaskoczeniem, że znowu przyszła wiosna i te wszystkie samotne dni, tygodnie i miesiące zsumowały się w samotny rok. – Jak myślisz, Billy? – spytał na głos. – Czy tym razem zerwą z tradycją i będą inne?

Trzydzieści dwa: Grace Grace usłyszała, jak Yolanda otwiera drzwi zapasowym kluczem. Ten klucz należał kiedyś do Grace, tylko teraz mama stwierdziła, że nie będzie jej potrzebny, bo nigdzie nie wychodzi sama. Grace leżała na brzuchu na sklejce do tańczenia, ponieważ była czystsza niż dywan, i odrabiała pracę domową. O ekspedycji na zachód Stanów Zjednoczonych Lewisa i Clarka i o Sacagawei, indiańskiej przewodniczce i tłumaczce. Pisała esej o tym, że nie poświęcono tej kobiecie zbyt wiele uwagi w książkach historycznych. Jakby to było coś nowego. Yolanda podeszła i stanęła nad nią. – Historia? – spytała. – Taa. – Kiedyś lubiłam historię. – Ja jej nienawidzę. – Nie tańczysz już? – Nie. Mam już dość tańczenia w kółko tego samego. Spytałam mamę, czy mogłabym mieć jakieś lekcje, ale powiedziała, że nas nie stać. Idziesz z nami na spotkanie? Z okazji mamy pierwszej rocznicy? Wcześnie przyszłaś. To dopiero za dwie godziny. Yolanda przykucnęła i położyła dłoń na plecach Grace. – Najpierw musimy ją namówić, żeby zrobiła piąty krok. – A o co w nim chodzi? – Nie wierzę, że po tych wszystkich spotkaniach, na których byłaś, nie znasz wszystkich kroków. – Nikt mi nie mówił, że mam słuchać. – Czwarty krok, to ten, którego wszyscy nienawidzą… – A tak. Spis. Musisz spisać swoje wszystkie wady. Zaraz, już wiem. Piąty krok to ten, w którym musisz opowiedzieć o nich swojemu opiekunowi albo komukolwiek. – I przy tym właśnie się upieram jako opiekunka. Każda moja podopieczna musi zakończyć pierwszy rok abstynencji czwartym krokiem. – Och, to wiele wyjaśnia – stwierdziła Grace. – Dobrze, że nie odłożyła tego na ostatnią chwilę. – Dobrze znasz swoją mamę. – Ja wszystko słyszę! – zawołała mama ze swojego pokoju. Yolanda przewróciła oczami. – Zostań tu i nie wchodź do nas. Do tego potrzeba trochę prywatności. – Czy powiesz jej, że to duża wada nie pozwalać mi widywać się z przyjaciółmi? – spytała szeptem Grace. – Nie mogę jej tego powiedzieć – odszepnęła Yolanda. – To ona mi musi o tym powiedzieć. Jednak jeśli to wyjdzie, nie powstrzymam się przed wyrażeniem swojej opinii. Pojawiły się w salonie dopiero po dziewiętnastej trzydzieści. Już dawno powinny wyjść z domu, żeby zająć dobre miejsca na spotkaniu urodzinowym. Mama Grace milczała i głównie patrzyła w podłogę. Grace pomyślała, że rozmowa musiała być trudna. Yolanda szturchnęła mamę łokciem w żebra dwa razy, lecz nic to nie dało, więc sama zaczęła. – Grace, mama chce ci coś powiedzieć.

Grace usiadła po turecku na sklejce do tańczenia i wzięła na ręce kota. Sądziła, że mama usiądzie obok niej, lecz nie zrobiła tego. Stała przy blacie kuchennym, przesuwając palcem wzdłuż krawędzi, gdzie brakowało kafelka. – Czy nie powinnam poczekać i wynagrodzić wszystko, gdy dojdziemy do dziewiątego kroku? – Eileen – powiedziała Yolanda. – Twoja córka siedzi przed tobą. Wyduś to z siebie, do cholery. Mama Grace westchnęła dramatycznie. – Dobrze. Grace, gdy robiłam kolejne kroki z Yolandą, wyszło, że byłam wredna i samolubna, nie pozwalając ci spotykać się z tymi ludźmi. – Czemu nie nazwiesz ich po imieniu? Nie musisz mówić o nich „ci ludzie”. – Co to za różnica, Grace? Yolanda rzuciła jej surowe spojrzenie. – No dobrze. Nie pozwalając ci spotykać się z Billym, Rayleen i resztą. Grace czekała, ale nie było dalszego ciągu. – I? – I… wiem, że było ci bardzo ciężko i smutno z tego powodu. – Więc… – Więc jest mi przykro. – Ale nie zmienisz zdania? – Mówię, że jest mi przykro. – Wcale nie jest ci przykro. Gdyby tak było, przestałabyś to robić. – O, Boże – powiedziała mama Grace, odwracając się do Yolandy po wsparcie. – Widzisz, co ja tu muszę znosić? – Nie szukaj u mnie współczucia – odparła Yblanda. – Trzymam stronę Grace. Przeprosiny nic nie znaczą, jeżeli nie zamierzasz przestać robić tego, za co przepraszasz. Słowa to za mało. Można mówić je w nieskończoność. Mama Grace zacisnęła powieki, jak wtedy, gdy liczyła do dziesięciu, aby nie stracić panowania nad sobą. W końcu otworzyła oczy. – Ciągle za mało, co? – mruknęła. – Cokolwiek bym zrobiła, to wciąż za mało. – Na tym polega odnowa – stwierdziła Yolanda bez odrobiny współczucia w głosie. – Lepiej już chodźmy na to spotkanie. Jesteś zdenerwowana, bo to twój pierwszy rok bez brania. Wiele osób robi się drażliwych po roku. – Może – mruknęła mama Grace. – Ostatnio nie mogę sobie znaleźć miejsca. Grace miała nadzieję, ze porozmawiają jeszcze w drodze na spotkanie, lecz nikt już się nie odezwał. Grace szła właśnie do stolika z kawą i podręcznikami w głębi sali, chcąc sprawdzić, czy w tym tygodniu mają ciasteczka, czy też nikt o nich nie pomyślał. Gdy torowała sobie drogę nieustannym „przepraszam”, zaczepiła nogą o wielkie koło wózka inwalidzkiego. – O, Boże – mruknęła. – Curtis Schoenfeld. – Hej, Grace – powiedział, jakby zupełnie nie miał ochoty z nią rozmawiać. – Gdzie się podziewałeś? Chodzę na spotkania z mamą prawie od roku i ani razu cię nie widziałam. Przeprowadziliście się? – Nie – odpowiedział, odjeżdżając od niej. – Nie przeprowadziliśmy się. Już chciała za nim pójść, ale nie wyglądał na chętnego do rozmowy. Poza tym przypomniała sobie, że jest wstrętnym gówniarzem i najwyraźniej nic się od ostatniego spotkania nie zmieniło w tej sprawie. Sięgnęła więc po trzy ciasteczka z masłem orzechowym i usiadła z tyłu,

czekając na rozpoczęcie spotkania, co wkrótce musiało nastąpić, bo przecież trochę się spóźniły i przyszły, gdy praktycznie już się zaczęło. Postanowiła tym razem uważniej słuchać, lecz zrobiła to dopiero, gdy czytający dotarł do czwartego kroku. – Cztery. Zrobić dokładny i uczciwy przegląd naszych czynów. Mężczyzna, który czytał kolejne kroki, miał głęboki, łagodny głos, który przypominał trochę głos Jesse’a i sprawił, że za nim zatęskniła. – Pięć. Wyznać przed Bogiem, samym sobą i drugim człowiekiem przyczyny naszych grzechów. Przynajmniej przyznała, że źle zrobiła, pomyślała Grace. – Sześć. Być całkowicie przygotowanym na to, że Bóg usunie wszystkie wady naszego charakteru. A może nie była jeszcze gotowa, może to normalne, bo doszła dopiero do piątego kroku. – Siedem. Pokornie prosić go o usunięcie naszych błędów i słabości. Grace jakoś nie potrafiła połączyć mamy ze słowem „pokornie”. Jednak gdy wyszła ze swojego pokoju z Yolandą, wyglądała pokornie. Może po prostu musiała jeszcze zrobić więcej kroków. Przyznanie się do błędu nie oznaczało zlikwidowania go. Na to potrzebne były jeszcze dwa kroki. Cztery kroki na rok, to będzie… Coś przerwało jej rozmyślania. Czytanie kroków i zasad skończyło się, a lider grupy zapytał, kto jest po pierwszych trzydziestu dniach odwyku, bo chciałby mu wręczyć żeton powitalny. Grace nigdy by nie zgadła, kto podniósł ręce. Rodzice Curtisa Schoenfelda. Oboje. To dlatego nie widywała go przez cały rok. Grace poszukała wzrokiem Curtisa i zobaczyła go tuż obok, lecz unikał jej spojrzenia. Biedny Curtis. Oby jego rodzicom tym razem się udało i nie musiał przechodzić przez to, co ona z mamą. Zadnemu gówniarzowi na świecie by tego nie życzyła. Pierwsza kobieta, która przemówiła, była jubilatką jak jej mama. Tego wieczoru były dwie. Pani, która wytrzymała już jedenaście lat, i jej mama – rok. Więc Grace wiedziała, że jej mama będzie druga. Nigdy nie słuchała zbyt uważnie tego, co mówi się na spotkaniach, ale tym razem skupiła się na tym, co ma do powiedzenia ta jedenastoletnia pani. Może dlatego, że mówiła o pozytywnych rzeczach, różnych sposobach postrzegania świata, a nie tylko o braniu narkotyków. A może dlatego, że mama jej słuchała i to, co słyszała, sprawiało, że wyglądała… pokornie. Akceptacja. O niej była mowa. O tym, że to szaleństwo udawać, że coś jest inne albo że możesz to zmienić tylko dlatego, że tego nie lubisz. To jeden z głównych powodów brania narkotyków i rujnowania życia innym. Bo nie chce się akceptować rzeczy takimi, jakie są, gdy nie można ich zmienić. Potem przyszła kolej na mamę, ale nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Powiedziała, że ma na imię Eileen i że jest uzależniona, ale potem już tylko potykała się o własne słowa. Na koniec powiedziała, że nie jest w stanie nic powiedzieć, bo niczego nie wie. Ze kiedyś myślała, że wie dużo, ale teraz zrozumiała, jak bardzo się myliła, i że nic nie wie. Grace zerknęła ukradkiem na Curtisa Schoenfelda, żeby sprawdzić, czy nie śmieje się z mamy, on jednak sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie słuchał. Poza tym mama nie brała już od roku, więc pewnie by się nie ośmielił. Po spotkaniu Grace słyszała, jak Yolanda mówi mamie, że to było dobre wyznanie, i poklepała ją po ramieniu. Wszyscy kręcili się po sali i rozmawiali. Grace utorowała sobie drogę do Yolandy.

– Co było w tym dobrego? – spytała. – Przecież powiedziała, że nic nie wie. – To właśnie było dobre – odparła Yolanda. – To nie ma sensu. Jak niewiedza może być dobra? – Nie jest. Ale jeżeli nic nie wiesz, dobrze jest wiedzieć, że nic nie wiesz. – Och – mruknęła Grace. – Chyba rozumiem. – Dopóki wydaje ci się, że wiesz wszystko, nic się nie zmieni. – Och – powtórzyła Grace. – Wyglądasz na zmęczoną. – Bo jestem. Późno już. – Okej. Znajdę twoją mamę i odwiozę was do domu. W drodze do drzwi Grace ponownie wpadła na Curtisa. Dosłownie. Uderzyła piszczelami o jego wózek. – Och – mruknęła. – Mam nadzieję, że twoja mama i tata wytrwają tym razem. – Poważnie? – Nadal unikał jej wzroku. – Oczywiście, że tak. Nienawidziłam, gdy moja mama była w ciągu. Nikomu bym tego nie życzyła. Nawet tobie. Potem poszły do samochodu Yolandy, Yolanda, Grace i mama Grace. – Myślałam, że nie cierpisz Curtisa – powiedziała Yolanda. – Bo nie cierpię. Jest wrednym gówniarzem. – Byłaś całkiem miła dla tego wrednego gówniarza. – Tak. Nie ma powodu, żebym też była wredną gówniarą.

Trzydzieści trzy: Billy Pewnego ranka pod koniec czerwca Billy usłyszał ciche pukanie do drzwi. Nikt już do niego nie pukał. Kompletnie nikt. Spełniło się jego marzenie. Felipe nadal przychodził raz w tygodniu, by zawieźć go do sklepu, ale zawsze o wyznaczonej godzinie, więc Billy czekał już na niego w korytarzu. I żaden kurier od wieków się tu nie pojawił. – Kto tam? – spytał przez drzwi, starając się ukryć rozdrażnienie. Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdał sobie sprawę, że mu się nie udało. Takie delikatne pukanie. Wypełnione jakby trwogą, a może nawet pokorą. Jeżeli miałby zgadywać, powiedziałby, że to ta nawiedzona, niewiarygodnie młoda para z góry czegoś potrzebowała. Prawdopodobnie czegoś, czego i tak nie miał. – Eileen Ferguson. – Och – mruknął Billy, uświadamiając sobie, że nie ma ochoty jej otwierać. – Czego ode mnie chcesz? – Miałam nadzieję, że będę mogła wejść i porozmawiać. Jej głos brzmiał przygnębiająco i bez życia. Przeraził go, bo pomyślał, że coś się stało Grace. Podbiegł do drzwi i otworzył je na oścież. – Co się stało? Gdzie jest Grace? Czy wszystko z nią w porządku? – Tak. Jest na dole. – Och, to dobrze – mruknął Billy z wciąż mocno bijącym sercem. – Chcesz wejść? Proszę, wejdź. Napijesz się kawy? – O, rany, byłoby wspaniale. Bardzo chętnie napiłabym się kawy. Jest prawie koniec miesiąca i już mi się skończyła. Nie poszła za Billym do kuchni. Usiadła na kanapie, gdy Billy parzył kawę. W głowie kłębiło mu się tysiące sposobów na to, jak zadać jej pytanie, po co przyszła, lecz żadnego nie wykorzystał. – Czarna z cukrem, tak? – Skąd wiesz, jaką kawę pijam? – Długa historia. Nie mógł zdecydować, czy ma stać i patrzeć, jak kawa przepływa przez filtr, czy wrócić do salonu i usiąść z Eileen. Tak go to zmroziło, że uznał, iż musi się ruszyć w jednym albo drugim kierunku. Poszedł do salonu. Nie odezwała się. – A więc jak się miewa Grace? – Średnio – odpowiedziała Eileen. – Wciąż jest trochę smutna. – Tańczy? – Nie. Mówi, że ma dość powtarzania tego samego układu. Zapytała mnie, czy mogłaby chodzić na lekcje, ale nie zgodziłam się, ponieważ nie mamy pieniędzy. Bo nie mamy. Ale za każdym razem, gdy to mówiłam, wiedziałam, że mogłaby chodzić na te lekcje za darmo, gdybym jej pozwoliła i czułam się jak gówno. Po słowie „gówno” z oczu Eileen popłynęły łzy, chociaż bardzo się starała, aby je powstrzymać. Billy przyniósł jej pudełko chusteczek. Miał je niemal od roku. Nie zużywały się już tak szybko jak kiedyś, bo nikt już do niego nie przychodził się wypłakać. – Nie wiem, ile wiesz o programie dwunastu kroków – powiedziała.

– Zupełnie nic. – Musisz wynagrodzić ludziom krzywdy, których się względem nich dopuściłeś. – Och. To chyba raczej Grace powinnaś wynagrodzić krzywdy, nie mnie. – Już to zrobiłam. Dlaczego? Nie zabolało cię, gdy nie pozwoliłam jej z tobą rozmawiać? – Zabolało. Nawet bardzo. Wciąż boli. – To dlaczego powiedziałeś Grace, a nie tobie? – Och – mruknął Billy. – Nie wiem. Dobre pytanie. Pewnie dlatego, że bardziej troszczę się o Grace niż o siebie samego. Po tych słowach zapadła długa cisza. W końcu Billy nie wytrzymał napięcia. – Może przyniosę nam kawę, a potem powiesz, po co tutaj przyszłaś. Wręczając jej kubek, zauważył, że drżą mu ręce. Eileen musiała też to zauważyć. Usiadł naprzeciwko niej i przez potwornie długi czas nic się nie działo. Billy siedział kompletnie nieruchomo, patrząc, jak promienie porannego słońca wpadają przez cienkie zasłony do pokoju i oświetlają tańczące w powietrzu pyłki kurzu. – To było upokarzające – oznajmiła Eileen, zaskakując go. Nie ośmielił się odezwać. – Znasz to uczucie, jakbyś był oszustem, a świat miał się za chwilę o tym dowiedzieć i wszyscy zaczęliby cię osądzać? – Tak – odpowiedział. – Znam. – Tak właśnie się czułam, gdy zabraliście mi Grace. – Och – mruknął Billy. – Rozumiem, że musiało ci być ciężko. Powiedziałbym, że nie chcieliśmy, abyś tak się czuła, ale nie byłaby to cała prawda. Chyba wszyscy wiedzieli, że będzie to dla ciebie straszne, ale mieliśmy nadzieję, że pod wpływem bólu staniesz się znowu mamą Grace. – Naprawdę chcieliście, aby do mnie wróciła? – Och, tak. To był głównie pomysł Grace. – Nigdy w to nie wierzyłam – powiedziała Eileen, podnosząc głos pod wpływem emocji. – Wiem, że nie wierzyłaś. Ale to prawda. – Dlaczego Grace chciała, żebyście powiedzieli, że nie może się ze mną widywać? – Ponieważ sądziła, że gdy stracisz najcenniejszą rzecz na świecie, otrząśniesz się wreszcie. Pomyślała, że to zmusi cię do podjęcia pracy nad sobą. Bardzo chciała, żebyś wyszła z nałogu. Rayleen ci tego nie mówiła? – Nie jestem pewna. Może. Prawdopodobnie. Szczerze mówiąc, jeżeli mówiła, a pewnie mówiła, to pewnie nie słuchałam. Wtedy myślałam, że utrata Grace sprawi, że mi się pogorszy, a nie polepszy, więc że to głupi pomysł. Znowu zapadła cisza. Pyłki kurzu wirowały w powietrzu. – Nadal wstyd mi przed tobą – powiedziała. Billy roześmiał się głośno. – Przede mną? Nikogo nie potrafiłbym zawstydzić. Więc jak mógłbym ciebie? – Bo byłam takim beznadziejnym rodzicem, a ty to widziałeś. I mnie za to osądzałeś. – Eileen, ja nikogo nie osądzam. Nie mam prawa osądzać. Nie mam takiej pozycji, żeby kogoś osądzać. Cierpię na agorafobię z nerwicą i tendencją w kierunku ataków paniki. Spędziłem dwanaście lat, nie wychodząc nawet na balkon albo na korytarz, żeby wyjąć pocztę ze skrzynki. Nikt nie stoi niżej ode mnie, więc nie mogę patrzeć na nikogo z góry Bo pode mną nie ma już nic. Siedzieli w ciszy przez kolejną dłuższą chwilę, w czasie której Eileen wypiła kubek słod-

kiej kawy. – Okej – powiedziała, wstając nagle. – Cieszę się, że sobie pogawędziliśmy. To było dobre. Ruszyła w kierunku drzwi, więc Billy podbiegł, żebyje otworzyć. I wyszła. Tak po prostu. Bez słowa. Bez pożegnania. A Billy mimowolnie pomyślał, że nie zaproponowała żadnego zadośćuczynienia. Niewiele wiedział o programie dwunastu kroków i o tym, jak się wynagradza skrzywdzonych, ale znał definicję tego słowa. Zazwyczaj powinno się powiedzieć przepraszam. Albo coś więcej. Powinno się zrobić coś, by to naprawić. Minęły może jakieś dwie lub trzy minuty, kiedy to usłyszał. A może pięć lub dziesięć minut. Ten dźwięk. Znajome, ale dawne, wesołe wspomnienie. To była Grace piszcząca z radości. Billy nie miał pojęcia, z jakiego powodu tak się cieszy, ale poczuł w piersi ogromny przypływ emocji. Od dawna nie słyszał Grace przez swoją podłogę. Od ponad roku Grace jakby zapomniała, że bycie Grace to bardzo głośne zadanie. Usłyszał, jak otwierają się drzwi do mieszkania w suterenie i wrzask wystarczająco głośny, by wypełnić pustkę całego budynku. – Billy! Billy, otwórz drzwi! Podbiegł do drzwi, otworzył zamki, a potem drzwi na oścież. W samą porę, bo Grace dosłownie unosiła się nad ziemią, pędząc wjego kierunku. Wylądowała wjego objęciach, wyciskając z niego głośne „uff” i niemal przewracając ich oboje na dywan. Po chwili stanęła na ziemi i spojrzała mu w twarz z zapałem. Jej oczy znów były pełne życia. Takie, jakie zapamiętał. – Kiedy zaczniemy tańczyć? – spytała niemal z krzykiem, raniąc jego uszy w najbardziej satysfakcjonujący sposób.

Trzydzieści cztery: Grace Ojej! – zawołała Grace. – Wow, wow, wow! Stali przy drodze, na piaszczystym poboczu, a Grace dla równowagi opierała się o maskę samochodu. Felipe wyłączył silnik oraz światła i zapadła ciemność. Prawdziwa ciemność, jakiej Grace nigdy jeszcze nie widziała. Aż do tego momentu nie miała pojęcia, że nie widziała prawdziwej ciemności. Tylko nieprawdziwą ciemność w mieście. I nigdy nie widziała aż tylu gwiazd. – To niesamowite! – krzyknęła. – Auć, moje ucho – jęknął Billy. – Przepraszam. Grace odwróciła wzrok od gwiazd i rozejrzała się na boki. Nic. Nic, jak okiem sięgnąć. Żadnych budynków, żadnych ludzi, żadnych świateł ulicznych, nic. Tylko ciemna droga, jej przyjaciel Billy, jej przyjaciele Felipe i Clara, którzyjechali po- nad godzinę, żeby zawieźć ich na pustynne obrzeża Los Angeles, aż w końcu znaleźli tę piękną nicość. Stali razem przy samochodzie, Grace i Billy, w tej nowej ciemności, z odchylonymi głowami. – To jest niesamowite – powtórzyła tym razem ciszej. – Nie wierzyłaś mi? – Wierzyłam. Powiedziałeś, że będzie więcej gwiazd, ale nie miałam pojęcia, że aż tyle więcej. I źle to sobie wyobraziłam. Nie powiedziałeś, że będą nas otaczały jak w kopule. Jak byśmy byli w kuli. Teraz naprawdę wiem, że świat jest okrągły To znaczy wiem, że jest, bo uczyliśmy się tego wszystkiego w szkole, ale teraz dopiero wyraźnie to widzę. Billy chwycił ją w pasie i posadził na masce samochodu. Oparła się o chłodną przednią szybę, zastanawiając się, dlaczego na pustyni robi się tak zimno w nocy, skoro wiadomo, że jest na niej gorąco i w ogóle. Billy usiadł na masce obok niej. Po stronie kierowcy. I spojrzeli w górę. Razem. Grace złożyła dłonie w kółko, robiąc z nich obiektyw aparatu, żeby sprawdzić, czy da się policzyć gwiazdy na takim małym skrawku nieba. Ale nawet w takim obiektywie z dłoni gwiazdy wydawały się niepoliczalne. Złożyła więc dłonie na kolanach i jakby oszołomiona wciągnęła głęboko powietrze w płuca, a potem westchnęła. – Co to jest? – spytała po chwili, wskazując coś palcem. Na niebie poruszało się malusieńkie światełko. Nie samolot. Coś bardziej odległego. – Czy to statek kosmiczny? – Wątpię. Gdzie patrzysz? – Tam. – Nic nie widzę. – Dokładnie tam, gdzie wskazuję. Ale to jest naprawdę malutkie. – Widocznie masz lepszy wzrok od mojego. – Wygląda, jakby było miliard kilometrów od nas. Ale przemieszcza się. – Szybko? – Nie. Raczej wolno. – Może to satelita. – Może. Ale czy one nie latają dookoła Ziemi? To znaczy blisko niej? – Jeśli chodzi o odległość, to tak. Można tak powiedzieć. – Więc jeśli to jest satelita, a satelity krążą po orbicie wokół Ziemi, to zastanawiam się, co

jest jeszcze dalej. No wiesz. Jeśli moglibyśmy to zobaczyć. – Teraz już rozumiesz, co twoja nauczycielka próbowała wam powiedzieć? – Nie mąć mi w głowie, Billy. Teraz muszę to wszystko sobie poukładać. Leżeli obok siebie przez chwilę w milczeniu. Potem Grace zaczęła zerkać przez szybę na Felipe i Clarę, którzy siedzieli na przednich siedzeniach. Powstrzymała się jednak, uznając, że może to być dla nich krępujące. Lekko trąciła Billy’ego łokciem. – Hej. Czy oni się tam migdalą? Billy spojrzał przez ramię. – Nie. Tylko patrzą sobie w oczy. Usłyszeli głos Felipe. – My wszystko słyszymy. – Lo siento, Felipe – powiedziała Grace. – Lo siento, Clara. – Esta bien – odpowiedziała Clara. Siedzieli w ciszy dłuższą chwilę. – Wyglądasz na zrelaksowanego – zwróciła się Grace do Bil- ly’ego. – Zrelaksowanego jak na mnie. Będę bardziej zrelaksowany, gdy wrócimy do domu, oczywiście. Nie zapominaj, że jeżdżę co tydzień do supermarketu. Już od ponad roku. – Czy to pierwsze miejsce, w którym byłeś oprócz supermarketu? – Nie, byłem u dentysty. – Naprawdę? Kiedy? – Niedługo po tym… Jakoś na początku tego roku, kiedy przestałem cię widywać. – Fuj. Dentysta. – Nie miałem zbyt dużego wyboru. – To jak to jest być tak daleko od domu? Billy nie odpowiadał przez chwilę. Grace zaczęła już myśleć, że w ogóle nie odpowie. W końcu jednak się odezwał. – Pamiętasz ten moment, gdy leżeliśmy na balkonie i patrzyliśmy w gwiazdy? Tak sobie teraz pomyślałem… to są te same gwiazdy. – Niemożliwe! Jest ich znacznie więcej. – Nie. Tyle samo. Po prostu więcej ich widzimy. – No tak. Więc to są te same gwiazdy. Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie. – Właśnie chciałem odpowiedzieć. Tak sobie myślałem, że jeżeli jestem pod tymi samymi gwiazdami, to nie mogę być zbyt daleko od domu. Patrząc z większej perspektywy. Grace nie miała pewności, co znaczy słowo „perspektywa”, ale zrozumiała myśl przewodnią. To dobrze. Dla Billy’ego. Patrzyli jeszcze przez chwilę, po czym Grace powiedziała: – Wciąż jednak chcesz jak najszybciej wracać do domu, co? – Bardziej, niż myślisz. – Jakie to uczucie? Nie mam na myśli bycia tak daleko od domu, ale o patrzenie na te wszystkie gwiazdy. Jak się z tym czujesz? – Hmm – mruknął. – Jakby świat ponownie stał się wielki. Nie. Nie ponownie. Jakbym tylko myślał, że stał się mały, kiedy siedziałem zamknięty, ale teraz widzę, że przez ten cały czas był wielki i czekał na mnie. Czekał, aż wrócę. A ty jak się z tym czujesz? – Jestem podekscytowana. Ale nie potrafię powiedzieć czemu. – I nieistotny – powiedział. – Po ludzku, Billy.

– Jakbym był nieważny. – Dla mnie jesteś. – Dzięki. Czy możemy już wracać do domu? Kończy mi się odwaga. Grace westchnęła teatralnie. – Okej. Chyba to już wszystko, czego mogę od ciebie oczekiwać w tej chwili, co? – Nie wiem, jak ty mnie znosisz. – Nie jest łatwo – przyznała i zeskoczyła z maski, życząc w myślach gwiazdom dobrej nocy i przypominając sobie, że gdy wróci do domu, wciąż tam będą. Czy zobaczy je z domu, czy nie.
Catherine Ryan-Hyde - Nie pozwól mi odejść

Related documents

197 Pages • 81,133 Words • PDF • 1.1 MB

118 Pages • 41,343 Words • PDF • 527 KB

45 Pages • 4,601 Words • PDF • 61.6 MB

403 Pages • 123,197 Words • PDF • 1.6 MB

207 Pages • 69,787 Words • PDF • 1 MB

27 Pages • 13,582 Words • PDF • 106.4 MB

3 Pages • 379 Words • PDF • 807.8 KB

239 Pages • 94,657 Words • PDF • 1.9 MB

6 Pages • 3,000 Words • PDF • 120.4 KB

423 Pages • 103,745 Words • PDF • 3 MB

1 Pages • 213 Words • PDF • 399.1 KB

58 Pages • 8,741 Words • PDF • 391.7 KB