239 Pages • 94,657 Words • PDF • 1.9 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:28
This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.
Spis treści CZĘŚĆ PIERWSZA. ODROBINA SZCZĘŚCIA ROZDZIAŁ 1. Historia Wiktorii ROZDZIAŁ 2. Córki ROZDZIAŁ 3. Dobrze, że miał skrzydła CZĘŚĆ DRUGA. PRZYJACIÓŁKI I WROGOWIE ROZDZIAŁ 1. Życie toczy się dalej ROZDZIAŁ 2. Wojny bliźniaczek ROZDZIAŁ 3. Świat nas woła CZĘŚĆ TRZECIA. MOJA SIOSTRA MILKA ROZDZIAŁ 1. Zmiany ROZDZIAŁ 2. Wyjazd Milki ROZDZIAŁ 3. W wielkim mieście CZĘŚĆ CZWARTA. ŚWIAT ANIELI ROZDZIAŁ 1. Dotknąć marzenia ROZDZIAŁ 2. Gdzie trawa bardziej zielona ROZDZIAŁ 3. Wielki plan CZĘŚĆ PIĄTA. SIOSTRY SYJAMSKIE ROZDZIAŁ 1. Bill i Róża ROZDZIAŁ 2. Nareszcie razem ROZDZIAŁ 3. Szpital CZĘŚĆ SZÓSTA. POWROTY ROZDZIAŁ 1. Agata ROZDZIAŁ 2. Mąż ROZDZIAŁ 3. Co krzyczy północny wiatr
Opieka redakcyjna: Maria Zalasa Redakcja: Katarzyna Nawrocka Korekta: Karolina Pawlik Projekt okładki: Joanna Wasilewska
Zdjęcie na okładce: © Andrei Aleshyn / Shutterstock Copyright © Renata Adwent-Johnston, 2017 Copyright for this edition © Wydawnictwo JK, 2017
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być powielana ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych bez uprzedniego wyrażenia zgody przez właściciela praw.
ISBN 978-83-7229-657-3 Wydanie I, Łódź 2017
Wydawnictwo JK Wydawnictwo JK, ul. Krokusowa 3, 92-101 Łódź tel. 42 676 49 69 www.wydawnictwofeeria.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Siostry Rankiem 27 grudnia nad miasteczkiem wreszcie zabłysło długo niewidziane tu słońce. Niewiele spałam już od trzech nocy. Wiatr ciągle gwizdał, dudnił i złościł się okropnie, a morze krzyczało w odpowiedzi, jakby podjudzając go do jeszcze większych szaleństw. Obudzona ciszą, która zapadła po sztormie, wstałam cichutko z łóżka i dodatkowym kocem troskliwie otuliłam śpiącego męża. W kuchni powoli wypiłam kawę. Delektowałam się każdym łykiem, bo poranna kawa zawsze smakowała mi najlepiej. Jak co rano uporczywie wpatrywałam się też w dwa zdjęcia przypięte magnesami do drzwi lodówki. Na tym czarno-białym byłyśmy jeszcze dziećmi – ja i moje trzy siostry: Agata, Milka i Róża. Kolorowa fotografia powstała dwa lata temu. Były na niej moje siostry, mama i trzy siostrzenice, a na odwrocie napisane było: „Brakuje tylko Anieli”. Szeptałam im co rano „dzień dobry” i przez chwilę zastanawiałam się, co u nich słychać, a potem odpędzałam od siebie te duchy przeszłości. Tak zrobiłam i dzisiaj, a na koniec westchnęłam ciężko i wstawiłam pusty kubek do zlewu. Wślizgnęłam się do sypialni i nie zdejmując piżamy, włożyłam dżinsy i wełniany golf, który niemile elektryzował. Owinęłam się szczelnie szalikiem, nasunęłam na głowę wielką czapę z nausznikami, niedbale zawiązałam sznurówki butów, wciąż ubłoconych od wczorajszego spaceru po lesie, i wyszłam z domu. Gdy otworzyłam drzwi, z żywopłotu odfrunął rudzik. Uśmiechnęłam się do niego. Rozejrzałam się wokół. Ulica była pusta, a okna u sąsiadów wciąż ciemne, tylko mgła wiła się i plątała po otaczających miasteczko wzgórzach. Pachniało wodorostami, które morze w męczącym kaszlu wypluwało z siebie ostatniej nocy, i słodkawym dymem palonego drzewa, wydobywającym się z komina domu stojącego kilka przecznic dalej. Morze było bliskim sąsiadem – minuta szybkiego marszu wzdłuż ulicy, na której końcu mieszkaliśmy, potem chwila wąską ścieżką między domami do równoległej drogi. Po przejściu na drugą jej stronę, obok starej łodzi, w której wiosną kwitły kwiaty, już mogłam przywitać się z morzem. Małe ptaki o srebrno-niebieskich skrzydłach podskakiwały na piasku, a mewy, pikując w wodę, krzyczały przeraźliwie. Pod wpływem ich wrzasku przypomniałam sobie surrealistyczny sen, który męczył mnie ostatniej nocy w tych krótkich chwilach, kiedy udawało mi się zasnąć. Był on jak ujęcie z awangardowego filmu – na pierwszym planie ekscentryczna kobieta z powiekami w kolorze jaskrawoniebieskim i dopasowaną do nich odcieniem pomadką na ustach, przytulająca chłopca o twarzy pluszowego misia. Jego brązowe futerko miało piękny połysk, a uszy sterczały filuternie. Chłopiec rozkapryszonym głosem krzyczał coś niezrozumiale, wkładał ośliniony kciuk do buzi i próbował się ukryć przed moim wzrokiem w ramionach matki, która wciąż dramatycznie domagała się
pomocy, aby zapewnić dziecku jakąś przyszłość. Skąd taki sen i co niby miał oznaczać? Tego nie wiedziałam. Kiedy dotarłam na plażę, przez dłuższą chwilę stałam nieruchomo i obserwowałam, jak dzień wstawał z wolna, a morze cicho mruczało i śliniło się białą pianą. Kilka odcieni różu rozchodziło się po niebie w rytmie fal i słońce rozmazywało się po nim złotymi smugami. Wdychałam głęboko słone powietrze, a wraz z nim spokój, który pragnęłam przechować w sobie jak najdłużej. Rozmyślałam o moich siostrach. Rodzina zawsze była czymś, od czego uciekałam i do czego lgnęłam. Obrany kierunek zależał wyłącznie od tego, ile miałam w danym momencie lat i co się działo w moim życiu. Kochałam swoją rodzinę i z nią walczyłam, bo ta dawała mi wiele, ale też sporo wymagała. Czasami pozwalała mi odejść, ale bywało, że nakazywała wrócić. Raz po raz wzdychałam ciężko i starałam się prostować zgarbione plecy, ale wiejący znów uparcie zimny wiatr powodował, że się kuliłam i zapadałam w siebie. Patrząc wstecz na swoje życie, byłam przekonana, że nikomu już nie potrafię na ślepo zaufać, ani Bogu, ani ludziom, ani nawet sobie samej. Dawniej pod warstwą nieufności miałam głęboko zakorzenioną wiarę w innych. Ale to się zmieniło. Co więcej, teraz wiedziałam, że nic nigdy nie zależało wyłącznie od moich wyborów. Mój własny los był ciasno spleciony niewidoczną z zewnątrz, a mimo to bardzo mocną nicią z losami moich sióstr, które – czułam to doskonale od kilku dni – znów zaczynały mnie wołać, przekrzykując cichym szeptem najpotężniejszy sztorm. Wzbudzało to we mnie tęsknotę i jednocześnie niepokój. Chciałam sobie wszystko dobrze przemyśleć, zanim odpowiem na to wołanie lub je zignoruję. Dlatego nie spieszyło mi się teraz wcale do domu, ukrytego w leniwym miasteczku położonym pomiędzy wzgórzami a piaszczystą plażą, w którym przez ostatni rok byłam tak szczęśliwa, ani do męża, którego z każdym dniem kochałam i doceniałam coraz bardziej. Miałam ochotę rozpłynąć się w tej mlecznej mgle i ciszy zimnego poranka nad wyjątkowo dziś spokojnym morzem.
CZĘŚĆ PIERWSZA ODROBINA SZCZĘŚCIA
ROZDZIAŁ 1 Historia Wiktorii Każda opowieść ma swój początek, a początkiem historii każdej kobiety jest historia jej matki. Poskładana cierpliwie ze wspomnień ciotek i wujków, ilustrowana poblakłymi zdjęciami z zakurzonych albumów, musi zostać opowiedziana i zapamiętana, żeby jej nić mogła snuć się dalej. Mama Anieli, Wiktoria, odkąd skończyła dziesięć lat, marzyła o tym, żeby być pielęgniarką na oddziale dziecięcym. Najstarsza z licznego rodzeństwa, nauczona od dzieciństwa ciężkiej pracy i odpowiedzialności, wytrwale podążała za swoimi marzeniami. Patrzyła na życie jak na listę zadań do wykonania. Z domu rodzinnego wyprowadziła się wcześnie i po ukończeniu szkoły średniej zamieszkała w internacie dla studentek pielęgniarstwa. Potem wyszła za mąż. W prostej białej sukni podążyła ze swoim wybrankiem po czerwonym dywanie neogotyckiego kościoła, żeby powiedzieć mu spokojnie i głośno, zdecydowanym, chociaż ciepłym głosem „tak”. Dla niej było to „tak” na zawsze, nieodwołalnie i mimo wszystko. W dniu ślubu miała zaledwie dwadzieścia lat, choć jej ukochany dziadek i tak twierdził, że zdecydowała się na ten krok bardzo późno, bo jego matka, a Wiktorii prababka, jako osiemnastolatka miała już dwoje dzieci, a żoną została niecałe dwa lata wcześniej. – Za moich czasów byłabyś już dawno starą panną – powtarzał. – Ciesz się, że znalazłaś takiego, co cię jeszcze chciał, bo w ostatniej chwili zdążyłaś być panną naprawdę „młodą” – śmiał się i puszczał do niej oko. Wiktoria wiedziała, że bardzo ją kocha, i nie przejmowała się docinkami. Mężczyzna, za którego wyszła, sam ją odnalazł, pokochał, a potem wystarał się o miejsce w jej życiu. Miłość była szczęściem, które przyszło do niej niespodziewanie i bez jej wielkich trudów. Wiktoria często odtwarzała tę historię w sali kinowej swojej pamięci, analizując jej najdrobniejsze szczegóły oraz zapachy i smaki, jakie towarzyszyły wydarzeniom. Z czasem stała się reżyserem tego filmu i nie była już pewna, co wydarzyło się naprawdę, a co jest tylko wytworem jej umysłu. Godzinami też wpatrywała się w ślubne fotografie. Badała szczegółowo ich jakby przydymione tło oraz każdy detal jego szeroko uśmiechniętej twarzy. Wiktoria przechowywała te zdjęcia jak największy skarb. Była to miłość, która podrzuca do góry i wywija koziołki oraz sprawia, że przestaje się jeść, spać i myśleć o czymkolwiek innym poza ukochaną osobą. Najpierw zakochał się on. Zauważył Wiktorię na ulicy pewnego wiosennego dnia, kiedy wyjątkowo – z powodów, których nie potrafił sobie potem przypomnieć, więc nazywał je przeznaczeniem – wyszedł z pracy w warsztacie samochodowym
dużo wcześniej niż zwykle. Wędrował wolnym krokiem, z rękami w kieszeniach, mrużąc oczy i przyglądając się światu i ludziom z pewnym zdziwieniem, bo późnym wieczorem, kiedy zazwyczaj wracał do domu, ulice były opustoszałe. Tak jak w wielu miłosnych historiach, tego dnia, nie wiedzieć czemu, dostrzegł właśnie ją. Pojawiła się na jego drodze w rozgadanym i kolorowym tłumie studentek opuszczających budynek uczelni. Przemknęło mu przez głowę pytanie, co to za uczelnia i dlaczego nigdy wcześniej jej nie zauważył, chociaż mijał ten budynek dwa razy dziennie. Ale ponieważ nie dochodził z niego warkot silników, szybko porzucił myśl o budynku. Poczuł jednak, że ta dziewczyna, na której widok zatrzymał się na środku chodnika i zapomniał, kim jest, po co i dokąd idzie, musi stać się częścią jego życia. Wiktoria go nie zauważyła. Była bardzo przejęta przygotowaniami do jednego z trudniejszych egzaminów i rozpoczynającymi się niedługo praktykami w szpitalu dziecięcym. Szła szybko, miała zaczerwienione policzki, rozwiane włosy i nieobecne spojrzenie. Potknęła się na nierówno ułożonych płytach chodnikowych i prawie upadła. On chciał pospieszyć z pomocą, ale ubiegł go jakiś inny przechodzień. Postanowił, że następnym razem będzie szybszy i wykorzysta okazję. Śledził ją przez chwilę wzrokiem, a potem podążył za nią, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co robi. Otrząsnął się, kiedy zniknęła we wnętrzu baru mlecznego. Nie miał odwagi wejść. Przez chwilę obserwował przez okno, jak wita się z dwiema koleżankami, zdejmuje płaszcz i poprawia sukienkę. Śmiech dziewczyn i ich swobodne zachowanie przypomniało mu koleżanki ze szkoły i własną paraliżującą nieśmiałość w ich obecności. Na to wspomnienie przeszedł go niemiły dreszcz i szybko oddalił się w stronę swojego osiedla. W nocy nie mógł spać. Spokojne życie, z którego był do tej pory tak zadowolony, teraz wydawało się zupełnie pozbawione sensu, skoro nie było w nim jej. Od tamtego dnia, zamiast pracować do późnego wieczoru, codziennie wychodził z warsztatu równo po ośmiu godzinach, a następnie z rosnącą nadzieją na kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności zmierzał w kierunku uczelnianego budynku i wypatrywał jej wśród przechodniów. Nasłuchiwał jej głosu w gwarze rozmów studentek opuszczających uczelnię oraz stukotu jej obcasów na chodniku wśród dźwięków ruchliwej ulicy. Wydawało mu się, że powietrze wokół niej pachniało mandarynkami, a słońce wyjątkowo lubiło tańczyć na jej potarganych włosach. Im częściej ją obserwował, tym bardziej mu się podobało to, co widział. Po trzech tygodniach znał już godziny, w których w poszczególne dni kończyła zajęcia i wracała do internatu. Rozpoznawał jej koleżanki i z ulgą zanotował, że nigdy nie czekał na nią pod uczelnią żaden mężczyzna. Wiedział też, gdzie Wiktoria mieszka i w którym pokoju światło zapala się niedługo po tym, jak weszła do budynku i odebrała klucz w recepcji. Odkrył również, że we wtorki kończy zajęcia niemal o tej samej porze, kiedy on wychodzi z pracy. Mijali się wtedy,
przechodząc obok maleńkiej kawiarni. Wreszcie po dwóch bezsennych nocach podjął decyzję, że właśnie wtorek jest najlepszym dniem na zawarcie znajomości. Martwił się tylko, żeby w kluczowym momencie nie zabrakło mu słów i pewności siebie. Nie za bardzo znał się na prowadzeniu rozmów z kobietami i nigdy tak naprawdę nie chodził z dziewczyną. Jeszcze ze szkoły pamiętał, że dziewczyny zwykle tylko chichotały, szeptały sobie coś na ucho i wszędzie chodziły w grupkach. On zwykle myślał, że naśmiewały się z jego długich nóg i ramion, ogromnych dłoni albo rudych włosów. Czuł się w ich obecności niezręcznie, więc szybko i z ulgą przestał się nimi interesować, a cały swój wolny czas, każde pieniądze i trochę zdrowia poświęcił samochodom. Szybko się okazało, że ma do tego smykałkę i potrafi naprawić każdy wóz. Dlatego po ukończeniu szkoły podstawowej bez problemu znalazł pracę w warsztacie, a potem za namową szefa przez pięć lat uczył się jeszcze w wieczorowym technikum mechanicznym. Kiedy jego rówieśnicy oddawali się randkowaniu, studiom i muzyce, on wsłuchiwał się w dźwięk silników, bezbłędnie diagnozując, co trzeba wymienić lub naprawić. Szef go doceniał, ponieważ był najlepszy i chętnie zostawał po godzinach. W efekcie po kilku latach był w stanie wpłacić depozyt na małe mieszkanie, gdzie i tak spędzał niewiele czasu, ale cieszył się swoją własną przestrzenią i samotnością. Dopiero widok Wiktorii przypomniał mu, że na świecie istnieją również kobiety. Jego rutyna została zaburzona, a wartości się przetasowały. Oto nagle rano mnóstwo czasu zaczęło mu zajmować podjęcie decyzji, w co powinien się ubrać. Nawet przetarł z kurzu lustro w przedpokoju, żeby się upewnić, czy koszula pasuje mu do krawata. Pewnego popołudnia wybrał się do fryzjera i kupił najdroższy męski zapach, jaki znalazł na półce w drogerii. Tak przygotowany, ale wciąż niepewny efektu swoich starań, wolnym krokiem wracał z pracy we wtorek, uważnie rozglądając się wokół. Dotarł pod budynek uczelni i patrzył obojętnym wzrokiem na dziewczyny, które wychodziły parami i grupami. Żadna nie była tak wyjątkowa jak ona, chociaż obiektywnie patrząc, niektóre były ładniejsze, miały zgrabniejsze nogi i bardziej perlisty śmiech. Nie zauważał wcale ich ukradkowych spojrzeń i tego, że czasami wpatrywały mu się uparcie w twarz, starając się podchwycić jego wzrok, by znaleźć pretekst do nawiązania rozmowy. Widział tylko to, że wśród nich nie było jej, i rozczarowany zastanawiał się, co mogło się stać. Kiedy z budynku przestały już wychodzić studentki, wiedziony trochę niepokojem, a trochę ciekawością, ruszył w kierunku internatu. Okno w jej pokoju było zamknięte i do tego, pomimo pięknej pogody, zasłony były szczelnie zasunięte. Może była ciężko chora? Może coś się jej stało? – zadawał sobie pytania. Los zupełnie mu jeszcze nieznanej, a dziwnym sposobem tak bliskiej osoby stał się nagle najważniejszy na świecie. Ciemne okno, pod którym stał, było teraz centralnym punktem na ziemi. Dlatego spędził resztę popołudnia na ławce
w pobliskim parku, z widokiem na to właśnie okno, udając, że czyta gazetę i cieszy się popołudniowym słońcem. Późnym wieczorem zasypiał z obrazem jej twarzy pod powiekami i było dla niego oczywiste, że wróci następnego dnia pod uczelnię i będzie znów na nią czekał. Wiedział, że w środy kończyła zajęcia później niż on pracę i jeżeli chciał ją zobaczyć, musiał zostać w warsztacie nieco dłużej, a potem iść naprawdę wolnym krokiem, wstępując do pobliskiego sklepu po coś do jedzenia. Zwykle miał jeszcze czas, aby postać chwilę w pobliżu drzwi wejściowych do jej szkoły, niecierpliwie oskubywać skórki wokół paznokci oraz przecierać chusteczką spocone dłonie. Tego dnia był bardziej niespokojny niż zwykle. A jeśli wyjechała na stypendium na rok? Albo rzuciła szkołę, bo zapadła na nieuleczalną chorobę? Wobec takich zagrożeń, czyhających na jego szczęśliwą przyszłość z tą właśnie jedyną w swoim rodzaju dziewczyną, postanowił wtedy, w środowe popołudnie siódmego maja, że nie powinien już więcej marnować czasu, tylko po prostu ją zagadnąć i zrobić wszystko, żeby została jego żoną. A ich pierwsza rozmowa powinna się zdarzyć tuż po tym, jak dziewczyna wyjdzie z budynku uczelni. Kolejne dziesięć minut było męczarnią. Poprawiał włosy, wyjmował ręce z kieszeni i zaraz je chował, kilka razy upuścił chusteczkę. Układał sobie przy tym nerwowo w głowie, jak rozpocznie rozmowę. Gdy wreszcie wyszła, podbiegł do niej natychmiast, żeby już nie było czasu stchórzyć. Jednak kiedy stanął naprzeciwko niej, nie pamiętał ani słowa z tego, co miał powiedzieć. Popatrzył na jej jasną cerę, brązowe włosy i przejrzyste, niebieskoszare oczy, a wzruszenie ścisnęło go gdzieś w środku i zablokowało zupełnie. Mając ją tak blisko, na wyciągnięcie ręki, i patrząc w jej oczy, w których zaczynał pojawiać się znak zapytania, wiedział już na pewno, że na tę dziewczynę czekał całe życie. Teraz to z nią chce zamieszkać, mieć dzieci i wspólnie żyć. Tymczasem nieświadoma niczego, nieco zaspana Wiktoria miała za sobą ciężki dzień na uczelni i nie w głowie były jej romanse ani miłosne uniesienia. Wczoraj po raz pierwszy opuściła zajęcia, a wszystko przez nagły telefon z domu, że dziadek gorzej się poczuł. Cierpiący od lat na astmę, ale wciąż raźny staruszek na jej widok od razu odzyskał wigor. Zapewniał przy tym, że najlepsze lekarstwo, mały kieliszek wódki do obiadu, utrzymuje go wciąż w dobrej formie. Wiktoria spędziła z nim cały dzień, obiecała odwiedzać go częściej i porannym pociągiem wróciła wprost na uczelnię. W momencie kiedy pachnący nowymi perfumami, elegancko ubrany i niesamowicie zdenerwowany Daniel pokonywał ostatnie kroki dzielące ich od wspólnej przyszłości, Wiktoria bardzo spieszyła się do internatu. Zastanawiała się po drodze, czy może pozwolić sobie na luksus krótkiej drzemki, czy raczej powinna spędzić całe popołudnie nad książkami i notatkami, nadrabiając to, co straciła przez nieobecność na zajęciach anatomii dzień wcześniej. Tymczasem na jej drodze wyrosła przeszkoda. Wysoki cień przesłonił majowe słońce i ktoś
uparcie blokował jej przejście. Wiktoria pomyślała, że najbardziej denerwująca rzecz w mieście to ludzie, którzy ucinają sobie pogawędki dokładnie na środku chodnika. Zrobiła krok w bok, ale jej przeszkoda zrobiła to samo. Zdumiona podniosła wzrok i dostrzegła wysokiego mężczyznę, stojącego tak blisko, że mogłaby dotknąć jego twarzy. Zakodowała, że był starannie i czysto, wręcz odświętnie ubrany, niepewnie się uśmiechał i miał lekko odstające, zaróżowione na koniuszkach uszy. Poczuła miły zapach jego wody kolońskiej, a następnie ulgę, że jest środek dnia, a ona stoi na ruchliwej ulicy, bo nie była pewna intencji nieznajomego. Nie bała się, zaczynała się tylko jeszcze bardziej niecierpliwić, miała przecież dużo nauki i niewiele czasu. Mężczyzna tymczasem przełknął ślinę i przemówił: – Dzień dobry… – Po czym zamilkł i stał dalej przed nią, z wyczekiwaniem patrząc w jej oczy, a kiedy ona nic nie odpowiedziała, próbował ratować się chłopięcym, ujmującym uśmiechem. Wiktoria zanotowała od razu i nie wiadomo po co, że ten szeroki uśmiech dodawał mu uroku i jakby zmniejszał dystans pomiędzy jego odstającymi uszami, które tak uparcie zwracały na siebie uwagę. Chciało jej się z tego śmiać, ale zachowała powagę, starając się mężczyzny nie prowokować. Jego oczy też się do niej śmiały, a on sam, o czym Wiktoria oczywiście nie wiedziała, miał ochotę podskakiwać z radości, bo dostrzegł iskierki rozbawienia w jej oczach. Serce waliło mu przy tym bardzo mocno, a jego dłonie trochę drżały. Wiktoria nie była pewna, jak powinna postąpić, więc popatrzyła na nieznajomego ze zdziwieniem i jakby naganą w nieco surowych w tej chwili oczach. A kiedy mimo karcącego wzroku mężczyzna nie zszedł jej z drogi, przycisnęła tylko mocniej torebkę do boku, rozejrzała się wokoło, a następnie zdecydowanie go ominęła i ruszyła żwawo przed siebie. Wtedy dopiero, słysząc za sobą jego kroki, odpowiedziała stanowczym głosem: – Dzień dobry. My się znamy? – Nie, właśnie chciałem się przedstawić. Jestem Daniel, pracuję tu niedaleko i często cię widuję, jak wychodzisz z uczelni. – Szedł tuż za nią, stawiając jeden krok na każde jej dwa, co go trochę bawiło i wybuchnąłby śmiechem, gdyby tylko nie był tak przejęty tym, że oto wreszcie z nią rozmawia. – Zawsze miałem ochotę cię zagadnąć – kontynuował. – I wreszcie dziś się odważyłem… – przerwał, bo zabrakło mu powietrza, a potem przełknął głośno ślinę, czym zestresował się jeszcze bardziej, więc już w milczeniu nadal podążał za nią, czekając na odpowiedź. Wiktoria przystanęła i odwróciła się. Daniel, nie chcąc jej potrącić, zatrzymał się w pół kroku, nadeptując sobie boleśnie na stopę. Starał się nie okazać bólu, twarz wykrzywił mu tylko niewielki grymas. Patrzyła teraz na niego bardzo uważnie, jakby obserwowała jakiegoś owada pod lupą. Pomyślał, że się pomylił
i ona wcale nie jest słodka ani krucha i wymagająca opieki. W tym czasie absolutnie wszystkie komórki mózgowe Wiktorii pracowały na najwyższych obrotach, starając się ocenić stojącego przed nią człowieka, oszacować jego zamiary i podjąć odpowiednią decyzję. Od czasu pierwszych młodzieńczych randek, odbywających się z rzadka wieczorami, Wiktoria nie dała szansy żadnemu mężczyźnie. Nudziło ją całe to patrzenie sobie w oczy i odstraszały nieudolne zapędy w kierunku jej biustu. Wiktoria była dojrzalsza niż jej koleżanki. Nie interesowały ją ich opowieści o pierwszych porywach uczuć i marzenia o idealnej miłości. Starała się bywać na imprezach domowych i szkolnych, ale chłopaków trzymała na dystans. Uznała, że jeżeli miłość ma ją znaleźć, to na pewno kiedyś tak się stanie, i odpuściła sobie udział w głupich gierkach. Tym sposobem przetrwała szkołę średnią. W ciągu ostatnich dwóch lat była na randce tylko raz, ze znajomym koleżanki, z którym umówiła się do kina. Przemiły chłopak miał jednak ogromnego pecha, gdyż zdaniem Wiktorii był po prostu za niski. Tego dnia Wiktoria nie zakochała się ani nawet nie obejrzała filmu. Tuż po zakupieniu przez młodzieńca biletów przeprosiła go na chwilę i udała się do toalety, a potem, korzystając z okazji, że on zrobił to samo, po prostu z kina uciekła i wróciła do internatu. Nie była wcale dumna z tego, co zrobiła, i nawet było jej trochę żal chłopaka, ale zwyczajnie nie wiedziała, jak mu powiedzieć, że nie jest zainteresowana i nigdy nie będzie. Meandry miłości nie były dla niej. Teraz jednak stał przed nią wysoki mężczyzna, który rzekomo zawsze chciał z nią porozmawiać i dziś się odważył, a w pobliżu nie było toalety, dającej możliwość ucieczki. – Żartujesz sobie ze mnie… – bardziej stwierdziła, niż zapytała. – Nie, nie! Wcale nie żartuję – zaprotestował gorąco i poczuł, że oblewa się potem, robi czerwony na twarzy i znów nie ma czym oddychać. Wciągał powietrze szybkimi haustami. Ale ze mnie dureń, krzyczał głos w jego głowie, a on rozpaczliwie starał się panować nad sobą. Było już jednak za późno, nerwy wzięły górę i nie mógł wydusić z siebie ani słowa więcej. Stał jak kołek, patrzył na czubki swoich butów i nerwowo wpychał dłonie w kieszenie marynarki. Miał wrażenie, że za głośno sapie, i bał się na nią spojrzeć, żeby nie zobaczyć litości w jej oczach. – Jestem Wiktoria – usłyszał wtedy jej miękki głos, w którym pobrzmiewał śmiech i coś jakby czułość. Nie, musiał się mylić. Ukradkiem spojrzał na nią, czując się głupio z rumieńcem na twarzy i niekomfortowo z kropelkami potu spływającymi powoli wzdłuż pleców. – Chciałbym cię zaprosić na kawę – powiedział z ulgą na widok jej pogodnej twarzy. Rozbrajający uśmiech, tak bardzo działający na kobiety, chociaż zupełnie bez jego wiedzy i kontroli, znów wygiął mu usta. Wiktoria jednak nie chciała się poddać jego czarowi i pokręciła przecząco głową. Złudzenie niespotykanej więzi,
jaką sobie Daniel pomiędzy nimi wymarzył, gwałtownie prysło. – Niestety nie mam czasu, ale miło było cię poznać. Pa! – Pomachała mu lekko i podbiegła do zbliżającego się właśnie autobusu, który już zwalniał, żeby zatrzymać się na przystanku. Kiedy otworzyły się drzwi, Wiktoria z wdziękiem wskoczyła do środka. Jak obłoczek jakiś, pomyślał Daniel. Nabrał powietrza w płuca i zaczął się śmiać, nie wiadomo czemu. Mimo że właśnie spotkała go odmowa, czuł się tak, jakby wygrał los na loterii. Wiedział, że będzie próbował dalej! Najpierw zaprosi ją na kawę – układał sobie w głowie scenariusz wydarzeń – potem sprawi, żeby go pokochała. Tak go ucieszyła ta myśl, że aż podskoczył w miejscu, kopnął leżący na chodniku kamyk i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Już wiedział, że dobrze wybrał, Wiktoria jest przecież taka mądra i wspaniała! I będzie ją kochał już zawsze. Wiktoria, Wiki, moja Wikusia – powtarzał sobie jej imię w różnych wariantach przez całą drogę do domu, a potem z tym imieniem na ustach zasnął i obudził się rano. Tego popołudnia po raz pierwszy i jedyny w życiu Wiktorię przyłapano na jeździe bez biletu. Stała przy oknie z zamglonymi oczami i szerokim uśmiechem, którego nie starła z jej twarzy nawet konieczność wyjścia z autobusu i odebrania mandatu. Tak naprawdę to nie musiała jechać autobusem, bo przecież jej internat był parę kroków od uczelni, a wskoczyła do niego tylko dlatego, że miała ogromną ochotę roześmiać się bardzo głośno i tego nieznajomego, słodko nieśmiałego chłopaka pocałować prosto w usta! I tak ją to przeraziło, że uciekła, bo przecież nie mogła tego zrobić! Oczywiście nazajutrz po południu Daniel też na nią czekał. Przez cały dzień w pracy zastanawiał się, jak Wiktoria będzie ubrana. Czy będzie miała włosy rozpuszczone, czy spięte? Czy będzie go wypatrywać, gdy wyjdzie z uczelni? Czy się uśmiechnie i zagadnie do niego pierwsza? Tymczasem Wiktoria, przekorna i uboższa o 100 złotych, które rano wypłaciła z konta, żeby pokryć mandat za wczorajszą jazdę na gapę, wyszła z uczelni z koleżanką. Śmiały się głośno i trzymały pod ramię. Daniel z rozczarowaniem stwierdził, że nawet go nie zauważyła, a przecież on czekał na nią i układał sobie od kwadransa, jak zacznie rozmowę. Zakłopotany takim obrotem sprawy szybko skręcił w poprzeczną uliczkę. Cholerne koleżanki, z tym chichotaniem to się im z wiekiem nic nie zmienia! – złościł się w myślach. Mimo tego zawodu wrócił pod uczelnię następnego dnia i jeszcze kolejnego, za każdym razem odchodząc z kwitkiem. Wiktoria była mistrzynią w wymyślaniu wymówek i zawsze znalazła pretekst, żeby odmówić pójścia z nim na kawę. Daniel tymczasem wobec jej oporu przestał wybiegać myślami w przyszłość, zawierającą datę ich ślubu oraz imiona dzieci, a marzył już tylko skromnie, by z nią usiąść przy stoliku w kawiarni i zwyczajnie porozmawiać. Nic innego go nie interesowało. Nie smakowały mu ulubione dania, a nawet po raz
pierwszy wziął wolny dzień w pracy. Stało się to zresztą za namową szefa, gdyż Daniel mówił od rzeczy, słaniał się na nogach i patrzył wokoło wzrokiem pustym i bez wyrazu. Chory z miłości pojechał wtedy swoim motocyklem, najszybciej jak się da, gdzieś za miasto, żeby przewietrzyć umysł i wpuścić wiatr w serce, żeby ostudziło swój zapał i cierpliwie poczekało na to, co przecież musi się wydarzyć. Wreszcie po miesiącu próśb, ponawianych niemal każdego dnia, Wiktoria dała się zaprosić na kawę. Kiedy Daniel to usłyszał, poczuł się tak, jakby samego Pana Boga złapał za nogi. Ale jego zapał szybko ostudziły jej słowa, że czas ma dopiero w przyszłym tygodniu. Gdy wreszcie ten dzień nadszedł i usiedli razem w kawiarni, oczy Daniela błyszczały i prawie miał gorączkę ze zdenerwowania. Wcale nie zauważył, że Wiktoria spoglądała na niego z podziwem, kiedy słuchała, jak świetnie radził sobie, pracując i ucząc się jednocześnie. Umknęło mu również to, że kiedy zdjął marynarkę i podwinął nieco rękawy koszuli, Wiktoria lekko zaczerwieniła się na widok tatuażu na jego przedramieniu. Rozmawiali wtedy długo i na każdy temat. Wypili po dwie kawy i trzy herbaty, zjedli każde po kawałku ciasta marchewkowego, sernika i szarlotki. Wiktoria opowiadała Danielowi o swoim dziadku i jak bardzo jej zależy, żeby zostać pielęgniarką i pracować z dziećmi. Daniel opowiadał jej o swoim motocyklu i potrzebie posiadania rodziny. Nie mieli ochoty się rozstawać. Od tego dnia spotykali się codziennie, chociaż Daniel wcale o to nie prosił, nie umawiali się też specjalnie ani tego nie planowali. Spotykali się po prostu w drodze z pracy i uczelni, a potem spacerowali, szli do kina lub na obiad. Wiktoria dostrzegała, jaki był męski i opiekuńczy. Podobało jej się to, że kiedy coś go bardzo rozśmieszyło, to odrzucał głowę do tyłu i wybuchał gromkim śmiechem, płosząc ptaki z najwyższych drzew i wydając przy tym dźwięki, jak bardzo rozbawiony Święty Mikołaj. Mieli podobne poglądy na ważne dla nich tematy i zgodnie postanowili nie kłócić się o sprawy błahe. Daniel podziwiał jej kobiecy wygląd, naturalność i pełną wdzięku dyplomację w relacjach z ludźmi. Czasami ona gotowała im coś we wspólnej kuchni w internacie, czasami on zabierał ją na piknik za miastem. Stali się nierozłączni, więc decyzja mogła być tylko jedna. Powiadomili swoje rodziny, załatwili formalności i pobrali się trzy tygodnie później w małym kościele, bez orkiestry, limuzyny czy sukni typu beza. Zaprosili wyłącznie najbliższą rodzinę. Obie mamy, chociaż wcale się jeszcze dobrze nie znały, siedziały obok siebie i zgodnie płakały ze wzruszenia. Kiedy zmierzali do ołtarza, śmiały się im oczy, a gdy nieco później tańczyli swój pierwszy taniec w maleńkiej restauracji, dokąd po uroczystości w kościele udali się wszyscy goście, Elvis Presley śpiewał im dokładnie to, co oboje chcieli sobie nawzajem powiedzieć: Wise men say only fools rush in But I can’t help falling in love with you Shall I stay
Would it be a sin If I can’t help falling in love with you? Like a river flows surely to the sea Darling so it goes Some things are meant to be Take my hand, take my whole life too For I can’t help falling in love with you Podróży poślubnej też nie było, gdyż Wiktoria miała tuż po ślubie egzaminy kończące trzeci rok. Zaplanowali więc na jesień wyjazd w góry, a tymczasem rzucili się w wir zwyczajnego rodzinnego życia, za którym, jak się okazało, oboje bardzo tęsknili i co do którego byli zadziwiająco zgodni. Wiktoria przeprowadziła się z internatu do mieszkania Daniela, gdzie pomimo iż musiała się intensywnie uczyć do egzaminów, równie pracowicie myła okna i wieszała czyste zasłony oraz z wielką przyjemnością gotowała obiady i sadziła kwiatki w doniczkach. Zdała wszystkie egzaminy – w efekcie naprawdę ciężkiej pracy oraz niosącej ją fali entuzjazmu oraz szczęścia w związku z nową rolą żony i poczuciem, że tak wspaniale jak teraz, to będzie już zawsze. I to wyłącznie dlatego, że wspanialej już po prostu być nie może. Wiktoria była szczęśliwa. I nie musiała o tym mówić ani nikogo o tym zapewniać. Z Danielem podzielili się codziennymi obowiązkami – ona zmywała, on sprzątał łazienkę. Po pracy on robił zakupy, a ona zajmowała się praniem. Jeździli razem na rowerach, grali w bilard, wychodzili ze znajomymi i dyskutowali o polityce. Ona dopełniła jego świat, w którym do tej pory była niemal wyłącznie praca i samotność. On stał się wspaniałym, chociaż nigdy przez nią niewyczekiwanym towarzyszem i przyjacielem w jej dobrze zorganizowanym życiu, w którym z pozoru niczego nie brakowało. Cieniem na ich szczęściu położyła się jedynie konieczność przerwania przez Wiktorię studiów. Zrobiła to niechętnie, ale z przekonaniem, że wróci na uczelnię, jak tylko rozwijające się w jej brzuchu maleństwo nieco podrośnie. Wiktoria od początku ciąży z powodu uciążliwych nudności nie była w stanie uczestniczyć w zajęciach i praktykach, a dodatkowo w końcowym okresie jej ciążę uznano za poważnie zagrożoną. Agata urodziła się zdrowa i z burzą rudych, kręconych włosów. Wiktoria jednak nie wróciła na ukochane studia, nawet gdy córka już podrosła. Na świecie pojawiły się bowiem kolejne dzieci.
ROZDZIAŁ 2 Córki Najstarsza córka Wiktorii, Agata, była dziewczynką niezwykle spokojną, rozważną i samodzielną. Od maleńkiego miała również zmysł praktyczny. Płakała wyłącznie wtedy, gdy ktoś był w pobliżu i mógł ją usłyszeć. Złościła się tylko przy obcych, kiedy rodzice „dla świętego spokoju” byli bardziej skłonni jej ulec. Przyglądała się światu analitycznie zza szkieł swoich okularów i miała niezwykłą intuicję co do ludzi i ich intencji. I intuicji tej ufała bezgranicznie. Konsekwentnie odmawiała pozostania w przedszkolu z wychowawczynią, której nie darzyła sympatią. Wiktoria prosiła, groziła i obiecywała trzylatce złote góry, nic nie pomagało. Na widok nauczycielki Agata odwracała się na pięcie i opuszczała przedszkole, zaciskając małe pięści i marszcząc gniewnie brwi. Co ciekawe żadna z nauczycielek nie odważyła się przełamywać jej uporu. Wiktoria również poddała się szybko i wypisała Agatkę z przedszkola. Wszystko zmieniło się następnego roku, kiedy owa wychowawczyni odeszła nagle w nieznane wraz z miesięcznym wynagrodzeniem wszystkich pracowników placówki oraz dyrektorem lokalnego banku. Wobec takiego rozwoju wydarzeń Wiktoria ponownie zapisała Agatkę do przedszkola. Po kilku minutach i wstępnej ocenie sytuacji dziewczynka z szerokim uśmiechem oświadczyła: – No i taka pani może być. Mogę tu zostać. Od tej pory nie opuściła ani jednego dnia. Już w pierwszej klasie szkoły podstawowej okazało się, że Agatka jest niezwykle zdolną i wszechstronną uczennicą. Z czasem najbardziej pokochała przedmioty ścisłe i zdecydowała, że będzie lekarzem. Prywatną praktykę otworzyła dość wcześnie – okoliczne psy oraz jej dwie najmłodsze siostry posłużyły za pierwszych pacjentów. Owinięte bandażami, bez lęku przyjmujące serie niebolesnych zastrzyków, chichotały spod koców. Diagnostykę i leczenie przeprowadzano w sterylnych warunkach dziadkowej szopki na narzędzia. Agata wzbudzała zaufanie i życie brała na serio. Bardzo przykładała się do nauki. Często zasypiała na stercie książek i zeszytów, budząc się w środku nocy po to tylko, aby spokojnie kontynuować czytanie. Dodatkowo miała rzadką cechę: nawet śpiąc, słyszała wszystko, co się działo wokół, a wytrącona z drzemki zadanym pytaniem, odpowiadała natychmiast, bezbłędnie i z sensem. Od małego miała w domu obowiązki. Wiktoria potrzebowała jej pomocy, nawet jeżeli było to jedynie poruszanie grzechotką nad głową płaczącej siostry lub podanie czystej pieluchy czy smoczka. Agata przyjmowała te zadania z godnością, bez protestu rezygnując z zabawy lub ulubionej bajki, i odpowiedzialnie się ze
wszystkiego wywiązywała. Nikt jej nigdy o to nie zapytał, ale gdyby miała wybrać zwierzę, do którego czuła się najbardziej podobna, byłby to piękny, umięśniony i błyszczący zdrową sierścią koń. Silny i nawykły do ciężkiej pracy, a jednocześnie najbardziej w świecie kochający wolność, do której może pobiec w każdej chwili, byle tylko ją zdobyć. Oczywiście Agata nie mogła zerwać się i biec swobodnie, ale odkryła, że wystarczało zamknąć oczy i oto wchodziła jak Alicja w swój własny, fascynujący świat. Podążała w nim sobie tylko znanymi ścieżkami myśli i marzeń, które konsekwentnie wprowadzała w życie. Milka była trzy lata młodsza od Agaty i kochali ją wszyscy bez wyjątku – w rodzinie, w sąsiedztwie, wśród znajomych i gdziekolwiek się pojawiła. Wiktoria zwykła nazywać Milkę najbardziej bezproblemowym dzieckiem z całej gromadki. Nie płakała, nie grymasiła przy jedzeniu i od urodzenia przesypiała całe noce oraz większość dnia. Budziła się na karmienie i zasypiała na powrót już w jego trakcie. Wiktoria długo nie była pewna koloru jej oczu, bo były ciągle zamknięte. Kiedy Milka nieco podrosła i nareszcie poczuła się porządnie wyspana, otworzyła szeroko swoje brązowe oczy i zainteresowała się światem oraz otaczającymi ją ludźmi. I jakby chciała nadrobić stracony czas, była niezmiernie towarzyska i uśmiechała się do każdego ufnie, potrząsając przy tym swoimi ciemnymi lokami, czym wzbudzała zachwyt dorosłych. Dość wcześnie okazało się, że mimo iż czarująca i lubiana, ma problem z wyrażaniem swojego zdania. Takie podejście przysparzało jej zarówno przyjaciół, jak i kłopotów. Idealna towarzyszka wszelkich przygód i szaleństw beztrosko mówiła „tak” dobrej zabawie. Wręcz naiwnie ufała dobrym intencjom swoich licznych przyjaciół, a problemy zaczynały się dopiero wtedy, gdy o jej postępkach dowiadywała się mama. Jak wtedy, kiedy bardzo zadowolona z siebie Milka wracała do domu z jedynych w życiu wagarów, a Wiktoria witała ją w progu z groźną miną, bo już o wszystkim wiedziała od córki sąsiadki. Milka już od przedszkola lubiła flirtować. Ukryta przed wzrokiem wychowawczyni pod stołem, całowała się z kolegą, a podczas leżakowania przyjmowała od chłopców prezenty w postaci prawie nieużywanej gumy do żucia lub zachowanego od podwieczorku żelkowego misia, ciepłego od ściskania w spoconej ręce. Uczucia miała przy tym bardzo zmienne, ale planowała dość wcześnie wyjść za mąż, a już na pewno jako pierwsza spośród swoich sióstr. Najmłodsze w rodzinie były bliźniaczki – Aniela i Róża. Dziewczynki, identyczne z wyglądu, miały zupełnie różne osobowości. Kiedy były maleńkie, doprowadzały Wiktorię do rozpaczy swoimi odmiennymi preferencjami: gdy jednej chciało się spać, druga była gotowa do zabawy, kiedy jednej było gorąco, druga trzęsła się z zimna, gdy jedna bała się tak, że wrzeszczała wniebogłosy, druga ze śmiechem wyciągała ręce. Przy karmieniu bliźniaczek – kolejny zgrzyt: co lubiła jedna, tym z obrzydzeniem pluła druga. Dodatkowo sen z oczu spędzało Wiktorii to, że bliźniaczki najzwyczajniej w świecie się nie lubiły. Nie potrafiły się
razem bawić i absolutnie nie mogła ich zostawić samych w jednym pomieszczeniu. Niezmiennie kończyło się to wielkim płaczem jednej albo obydwu dziewczynek. Interweniowała wtedy zwykle Agata, cierpliwie uspokajając, tłumacząc i przytulając. Zabierały sobie zabawki, chowały smoczki i odwracały się plecami do siebie, jakby nie mogły na siebie patrzeć. Był jeden taki dzień, kiedy Wiktoria miała nadzieję, że coś się zmieniło na lepsze. Pozostawione same w ogrodzie, bez kłótni i kaprysów spędziły razem całe piętnaście minut! Nikt nie zauważył jednak, że w tym czasie spustoszyły całą grządkę niezbyt jeszcze wyrośniętej marchewki. Metodycznie wyrywały warzywa z miękkiej ziemi, chwyciwszy je za natkę, po czym degustowały swoje przysmaki na miejscu, pozostawiając za sobą ślad w postaci ogryzionych ogonków. Po południu obie zrobiły się podejrzanie pomarańczowe na całym ciele, a Wiktoria przekonana, że mają żółtaczkę, pobiegła z nimi czym prędzej do lekarza. Doświadczony doktor na szczęście nie wezwał od razu karetki, tylko przeprowadził szczegółowy wywiad na temat diety dziewczynek. Rozpromieniona Róża przyznała się chętnie, że zjadły dzisiaj dużo smacznej marchewki. Po powrocie do domu Wiktoria pochwaliła Różę, a nakrzyczała na Anielę, która nie dość, że zaproponowała siostrze ten podwieczorek, to jeszcze u lekarza milczała uparcie i nie odpowiadała na jego pytania, mierząc go jedynie gniewnym i wyniosłym wzrokiem. Bo taka właśnie była Aniela, zdystansowana i wyniosła, zarówno wobec dorosłych, jak i rówieśników. Często chorowała, więc chodziło się wokół niej na palcach i robiło wszystko, żeby jej nie zawiało, żeby na pewno zjadła i nie zmarzła w głowę. A jakby tego było mało, często się dąsała, była złośliwa i mówiła bez ogródek, co myśli. Uwielbiała być dobrze poinformowana. Miała przy tym naturalny dar lub, jak kto woli, ogromną wadę pojawiania się zawsze w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwym czasie. Prowadziło to niezmiennie do kłopotów, bo w efekcie Aniela słyszała i widziała dokładnie to, co dorośli najbardziej chcieli ukryć, albo rzeczy, z których nie chcieli się nikomu tłumaczyć. Tymczasem Aniela, gdy zwietrzyła sensację, zadawała liczne pytania, wywołując nimi w towarzystwie niezręczne milczenie. Jak na przykład wtedy, kiedy w środku rodzinnego obiadu zapytała wujka Gienia, kim była ta ładna pani w dużych, przyciemnianych okularach, z której czerwonego samochodu wysiadał w piątek i której dał na pożegnanie wielkiego buziaka w usta. Wujek Gienio na te słowa prawie udławił się rosołem, a jego żona, ciocia Celinka, dostała wypieków na twarzy i z płaczem uciekła do łazienki. W takich chwilach Wiktoria obrzucała córkę spojrzeniem pełnym wyrzutu i próbowała tuszować niezręczną sytuację, a wieczorem prowadziła z Anielą długie rozmowy o tym, czego nie mówimy w towarzystwie. Ale ta nauka przychodziła z trudem, ponieważ Aniela – urodzona plotkarka i donosicielka – wciąż nie rozumiała, dlaczego ma nie mówić głośno o czymś, co się naprawdę wydarzyło i nie jest kłamstwem. Znane w rodzinie były też jej napady
złego humoru. Niczym burza w samym środku słonecznego dnia, ni stąd, ni zowąd dąsy, niegrzecznie odburkiwała i kopała ulubionego misia w zadek, aż biedak lądował pod szafą. Błyski i grzmoty w postaci nadąsanej Anieli znikały równie nagle, jak się pojawiły, i zastępowało je potężne poczucie winy. Aniela nie tolerowała wtedy pocieszania ani dobrego słowa. Chowała się w kącie ogrodu z zakurzonym miśkiem wyjętym spod szafy, skrapiała go łzami i wyrzutami sumienia i wracała do domu dopiero na kolację. – Czy ona jest chora? – pytała pediatrę Wiktoria, sama niemal chora ze zmartwienia. Starsza pani doktor zdejmowała wtedy z westchnieniem okulary w grubych plastikowych oprawkach i tłumaczyła cierpliwie: – Zajmowałam się wszystkimi pani córkami i wszystkie są zdrowe. Ta jedna ma po prostu okropny charakter. Na to nie ma lekarstwa, ale w życiu jej dobrze nie będzie. Wiktoria nie wiedziała, czy cieszyć się, czy martwić z takiej diagnozy. Mimo iż choroba charakteru nie wydawała się jej śmiertelna, to i tak diagnoza brzmiała w jej uszach jak wyrok. Patrzyła więc z troską na córkę, siedzącą obok na wysokim obrotowym krześle i majtającą beztrosko nogami w powietrzu. Gdy po badaniu wychodziły z gabinetu bez recepty, ale za to, w przypadku Anieli, z odznaką dzielnego pacjenta i czerwonym lizakiem w dłoni, dziewczynka zwróciła się do pani doktor, uśmiechniętej teraz dobrotliwie. – A pani umie czarować? – zapytała, patrząc inteligentnie na lekarkę dwojgiem zielonych oczu. – Niestety nie umiem, moje dziecko. – Pani doktor poklepała Anielę po głowie, myśląc, że może się jednak co do niej pomyliła i coś z tej dziewczynki jeszcze będzie. – To dlaczego pielęgniarki w rejestracji mówią na panią stara czarownica? – Oczy Anieli wydały się teraz lekarce szalone i przewrotne. – Aniela, idziemy! – Wiktoria cała w pąsach wypychała córkę z gabinetu. – Ale ja naprawdę to sama słyszałam – zapewniała Aniela gorąco. – Do widzenia, przepraszam… i dziękuję pani doktor bardzo. – Wiktoria nie umiała niestety zapaść się pod ziemię ze wstydu, więc w popłochu opuszczała przychodnię, nie widząc wcale, że podobne poruszenie trwało teraz wśród pielęgniarek po drugiej stronie okienka rejestracji. Łatka „trudnego dziecka” szybko przylgnęła do Anieli, a ona sama, wciąż oskarżana o bycie niegrzeczną i złośliwą, z jeszcze większą gorliwością udowadniała, że taka właśnie jest. To pomagało drugiej bliźniaczce, Róży, być tą dobrą siostrą – miłą, uprzejmą i uśmiechniętą. W zderzeniu z jaskrawym przekraczaniem zasad dobrego wychowania przez Anielę małe kłamstwa Róży, stosowane, gdy chciała uniknąć kłopotów albo się komuś przypodobać, nie
zwracały zwykle niczyjej uwagi. Bo Róża była jak słodki cukierek. Potrafiła mówić to, co ludzie chcieli usłyszeć, oraz przytulać się i przymilać, gdy czegoś chciała, i robiła to tak długo, aż osiągała swój cel. Była też wulkanem energii i pomysłów. Nigdy się nie nudziła i działała cały czas na najwyższych obrotach – malowała, śpiewała, rysowała, układała wierszyki, tańczyła i szyła ubranka dla lalek. Pochłonięta wytworami wyobraźni, nie do końca podążała za tym, co działo się wokół. Patrzyła na świat z permanentnym zdziwieniem w zielonych oczach, zaskakując wszystkich od czasu do czasu świeżym spojrzeniem na rzeczy do tej pory oczywiste albo zwyczajnie nieistotne. Anieli dużo łatwiej było znaleźć nić porozumienia ze starszą siostrą Milką. Gotowa była zrobić wszystko, byleby tylko zobaczyć błysk aprobaty w jej oczach. Pewnego dnia latem Milka wysłała ją do sklepu po pięć lodów śmietankowych, wcisnąwszy jej w dłoń monetę, której wartości czterolatka nie znała. Posłusznie podreptała jednak do sklepu za rogiem, tam wyjęła z lodówki lody i grzecznie ustawiła się w kolejce. – A co to ma być?! – Pełne oburzenia słowa sprzedawczyni ściągnęły na nią uwagę całego sklepu. – Kochana, za takie stare dwa złote, owinięte sreberkiem po czekoladzie, to nic się nie kupi! – grzmiała ekspedientka. Czerwona na twarzy Aniela mruknęła tylko: – Na pewno nie te głupie lody w tym głupim sklepie. – I uciekła. A Milce szybko wybaczyła. Była przecież jej ulubioną siostrą, dla której zrobiłaby wszystko, nawet rzeczy niemożliwe. – Nie martw się, jak ja będę taka wielka jak ty, a ty taka mała jak ja, to ja ci podam tę książkę! – zapewniała z wielkim uczuciem chorą wtedy na grypę Milkę, która była zbyt słaba, żeby wstać, a chciała przejrzeć książkę leżącą wysoko na szafie. Prosiła Agatę, ale ta ją zbyła, niezadowolona, że musiała zostać w domu z chorą siostrą, zamiast brać udział w olimpiadzie biologicznej. Słysząc deklarację Anieli, Agata zaczęła się śmiać, a Milka wywróciła tylko oczami na taką bzdurę. Anielka zaś zastanawiała się, o co im chodzi. Przecież to była prawda, ona by każdą książkę i całą tę szafę, i w ogóle każdą gwiazdę z nieba Milce dała, gdyby tylko mogła! Wiktoria odnajdywała się w roli matki i wypełniało to każdą minutę jej dni, tygodni, miesięcy i lat. Patrząc na swoją rodzinę, czuła ogromną dumę i szczęście, a głęboko na dno spychała frustrację. Co roku chciała wrócić na studia i za każdym razem coś nieprzewidzianego a ważnego stawało jej na przeszkodzie. Rodzina była najważniejsza. Wiktoria z poświęceniem zajmowała się córkami, karmiła, przewijała, upewniała się, że są bezpieczne, nie jest im zimno albo za gorąco. Kiedy trzeba było, dyscyplinowała je i robiła, co mogła, żeby dobrze je wychować. Gdy bliźniaczki miały zaledwie parę dni, nakarmione i przewinięte spały w wózku. Milka, podekscytowana obecnością niemowląt w rodzinie, nie odstępowała ich ani
na krok. Obiecała, że będzie grzeczna i bardzo ostrożna, nie wsadzi nic dziewczynkom do nosa, ucha ani ich nawet nie dotknie, tylko będzie sobie patrzeć, jak śpią. Wiktoria uwierzyła i poszła nastawić pranie. Milka tymczasem bujała wózek, podskakując równocześnie na kanapie i śmiejąc się przy tym coraz głośniej. No i wtedy właśnie stało się. Anielka wyskoczyła z wózeczka jak z procy. Owinięta szczelnie becikiem, z powiewającymi wokół białej czapeczki koronkami, pięknym łukiem wylądowała tuż obok kaflowego pieca. Milka zamarła, a Aniela otworzyła oczy i zdziwiona swoimi akrobacjami leżała cicho, ssąc intensywnie smoczek. Milka, zgodnie z obietnicą, nie dotknęła siostry, a za to zaczęła głośno płakać. Na to wszystko wróciła do pokoju Wiktoria i chwilę potem Milka płakała jeszcze głośniej. Gdy podrosły, Wiktoria pomagała im w lekcjach, cerowała dziury w skarpetach, ocierała łzy z policzków i nalepiała kolorowe plastry na rozbite kolana. Ale czasami brakowało jej już sił na dyskusje prowokowane przez bystre córki. – No bo, mamo, dlaczego my śpimy w nocy, w dzień idziemy do przedszkola, a nie na odwrót? – zaczynała Róża w drodze do przedszkola. – Bo tak się zawsze robiło i tak jest najlepiej. – Dla Wiktorii, która nie przespała całej nocy od kilku długich lat, był to drażliwy temat w zimowy poranek. – A skąd wiadomo, że tak jest najlepiej, skoro się nie spróbowało inaczej? – drążyła temat Róża. – A skąd wiadomo, że lewy but lepiej pasuje na lewą nogę niż prawy? – zapytała Wiktoria w desperacji. – No właśnie to wcale nie jest pewne. Wiesz, mamo, założyłam raz buty na odwrót i nosiłam je tak przez cały dzień. Trzeba tylko zmienić ich kształt i będą pasować na obie nogi – odpowiadała Róża przejęta swoim odkryciem. Wiktoria tylko mocniej ściskała w takich chwilach córkę za rękę, żeby szybciej pomaszerowała w kierunku przedszkola, gdzie ktoś inny będzie odpowiadał na jej pytania. Pytania mnożyły się jednak jak króliki, a po powrocie z przedszkola dołączały do dyskusji pozostałe córki, a Wiktoria z rozrzewnieniem wspominała błogą ciszę, kiedy jeszcze żadna z dziewczynek nie umiała mówić. W tych momentach na szczęście przychodził z pomocą Daniel, a ona przysłuchiwała się tylko, jak cierpliwie, a czasem dowcipnie odpowiadał na niekończącą się litanię bardzo ważnych dziecięcych pytań. – A co będzie na świecie, jak już wszyscy ludzie umrą? – Jak już nikogo nie będzie, to zostanie mnóstwo czekolady do zjedzenia. – Dlaczego tenisówki nie nazywają się tamtenisówki? – Tenisówki są znacznie lepsze od tamtych, bo można w nich grać w tenisa. – Ile koników polnych może naraz wskoczyć na jednego człowieka? – Wszystko zależy od tego, jak dużo ziemniaków koniki polne zjedzą, zanim
zaczną wskakiwać. Był ciepłym i zabawnym, ale jednocześnie stanowczym ojcem. Pracował dużo, żeby utrzymać powiększającą się rodzinę. Od czasu do czasu wracał jednak wcześniej, żeby się zająć córkami i odciążyć choć trochę Wiktorię. Niedzielę zawsze spędzał z dziećmi: oglądali teleranek i robił im specjalne śniadanie. Cierpliwie tłumaczył Anieli, że nie ma nic złego w tym, że dziewczynka chce być jak chłopiec, ale mimo wszystko łatwiej jej będzie robić siku na siedząco, zamiast naśladować w tej kwestii kolegów z przedszkola. Wstawał w nocy, kiedy Agata przez sen krzyczała głośno: „Mrówki po mnie idą”, a potem z przejęciem opowiadała, wtulona w niego, że mrówek było milion i wszystkie w mundurach. Na placu zabaw podrzucał córki wysoko, aż piszczały ze strachu, że tata ich nie złapie i wiatr je porwie i poniesie gdzieś daleko. Potem cierpliwie bujał każdą po kolei na huśtawce, a po południu szli na basen. Wiktorię zawsze wzruszał widok Daniela zajmującego się dziećmi, bo okazywał im wielką troskę i niezwykłą delikatność. Dużo później żałowała, że nie zrobiła im więcej zdjęć, chociaż i tak doskonale potrafiła odtworzyć z pamięci obrazki, kiedy wieczorami Daniel zasypiał przed telewizorem, a Róża razem z nim. Przytuloną mocno dziewczynkę w górę i w dół kołysał oddech taty. Albo kiedy z Agatą, oboje w wielkim skupieniu, grali w warcaby i ściskali sobie z powagą dłonie na koniec partii, chociaż córka była bliska łez po przegranej. Zdjęcia z czasem blakną, za to wspomnienia, które Wiktoria ciągle na nowo opowiadała swoim dzieciom, były wciąż żywe i towarzyszyły jej nieustannie. Pamiętała dokładnie beztroski czas, kiedy wraz z Danielem musieli, zachowując stosowną powagę, rozprawiać się z dziecięcymi przestępstwami. Tak jak wtedy, kiedy czteroletnia Aniela postanowiła zemścić się na nielubianej sąsiadce, która zakazywała im gry w piłkę na podwórku, bo budziło to jej kota. Aniela najpierw napełniła wodą plastikową reklamówkę, a potem otworzyła okno i z okrutnym uśmiechem na ustach zrzuciła ją wprost na zwierzaka, śpiącego na parapecie okna piętro niżej. Było też wspomnienie małej Róży, która zorganizowała sobie na środku kuchni swój pierwszy w życiu omlet, rzucając najpierw na posadzkę dwadzieścia jajek, a potem starannie mieszając całość z kilogramem mąki. Latem często chodzili nad jezioro, gdzie odbywały się poważne rozmowy, takie jak ta po ucieczce Milki z domu. Wiktoria dokładnie pamiętała ten dzień, kiedy wróciła od lekarza i zamiast czterech córek napotkała trzy. Córki nie miały opiekunki, ale do tej pory zawsze bezpiecznie wracały ze szkoły i kiedy była potrzeba, podczas krótkiej nieobecności rodziców w domu potrafiły zająć się sobą. Młodsze we wszystkim miały słuchać najstarszej Agaty. Jej autorytet był wystarczający w oczach bliźniaczek, ale zdecydowanie za mały, żeby opanować żywiołową Milkę. Tak też było pewnego popołudnia. Tego dnia dziewczynki jak zwykle najpierw odrobiły lekcje, a później wykonały swoje obowiązki domowe
– Róża podlała kwiatki, Aniela wymieniła żwirek w kuwecie kota, a Milka pozmywała naczynia po obiedzie. Potem przez chwilę grały w monopol, ale szybko się znudziły, zresztą sprytna Aniela jako bankier wciąż dokładała sobie pieniędzy, czemu bezczelnie zaprzeczała. – Tyle zarobiłam przecież – broniła się przed oskarżeniami. – Tyle sobie zabrałaś z banku, jak nie patrzyłyśmy! – Nie gram z oszustkami – oświadczyła Milka, która i tak przegrywała, więc tym bardziej nie miała ochoty na dalszą grę. – Pójdę do Marysi, nudzę się – oznajmiła Agacie. – Zapomnij, mamy czekać w domu na mamę albo tatę. Jak przyjdą, to ich zapytasz. – Tata na pewno by mi pozwolił! – Tata ci jeszcze nigdy nie pozwolił nigdzie iść samej. – Musisz najpierw trochę podrosnąć – pouczyła ją uczynnie Róża. – A ty musisz nabrać rozumu. – Milka popchnęła ją na kanapę, a Róża, jak zwykle w takich sytuacjach, zaczęła płakać. – Teraz to na pewno mama nigdzie ci nie pozwoli iść, ani nawet tata! – Jak będę chciała, to pójdę, nawet jak mi nie pozwolą. Głupie jesteście obydwie! – Milka wybiegła z pokoju i trzasnąwszy drzwiami do łazienki, siedziała tam aż do powrotu rodziców, rozmyślając z rozgoryczeniem o tym, jak niesprawiedliwie jest wciąż przez wszystkich traktowana i to tylko dlatego, że urodziła się jako środkowa. Ani najstarsza, ani najmłodsza i dlatego wciąż musi walczyć o swoje. Takie konflikty nie były rzadkością, więc Agata nie wspomniała o niczym rodzicom, a następnego dnia Milka wcale nie wróciła ze szkoły. Agata i bliźniaczki przez chwilę na nią czekały pod szkołą, ale szybko się znudziły, myśląc, że poszła już do domu. Kiedy tam dotarły, Milki jednak nie było, czym się trochę zaniepokoiły. Mama wróciła niedługo później. Najpierw przyjęła wiadomość o nieobecności Milki spokojnie, przekonana, że córka wpadła tylko jak zwykle do koleżanki. To by jej bez problemu wybaczyła, choć tylko w głębi duszy, bo oficjalnie już miała dla niej wymyśloną karę. Kiedy minęła godzina, była już jednak mocno zaniepokojona. I wtedy też przybiegła do niej Aniela, która na biurku u Milki znalazła wiadomość dla rodziców. Okazało się, że Milka zaplanowała swoje zniknięcie. Na kartce napisane były tylko dwa krótkie zdania: Uciekłam z domu, nie szukajcie mnie. Jestem u Marysi. Aniela, która przeczytała tylko pierwsze z nich, patrzyła na mamę z przerażeniem w oczach. Tymczasem Wiktoria walczyła z chęcią wybuchnięcia śmiechem i rozpaczliwie próbowała zachować poważną twarz. – Dobrze, że wiemy, gdzie jest – powiedziała do córek z autentyczną ulgą i mocno przytuliła Anielę. – Zadzwonię do taty, żeby wstąpił do Marysi po drodze z pracy. – Pośpiesznie udała się do kuchni i tam chichocząc cicho, wybrała numer
do warsztatu, gdzie pracował mąż. Daniel umiał uszanować dziecięce dramaty. Pewnego roku podczas wakacji córki opiekowały się królikami, które hodował dziadek. Nadały im imiona i nawet wyszukiwały dla swoich podopiecznych najbardziej soczystą trawę w ogrodzie. Niestety w szopce, w której króliki miały swoje klatki, pojawiali się czasem nieproszeni goście. Tego pamiętnego lata zawitał tam szczur i jeden z ulubieńców w nierównej walce oddał nocą swoje niewinne życie. Odnaleziony martwy następnego ranka, opłakany został obficie. Tego dnia obowiązywała czerń, a wszelkie zabawy zostały odwołane. Ustalono godzinę i miejsce pochówku, przygotowano kwiaty i pieśni na ostatnią drogę bohatera. Żałobny orszak wyruszył ze wzgórza za domem w malowniczych okolicznościach zachodzącego słońca. Wyjątkowa podniosłość chwili oraz powaga malująca się na obliczach żałobniczek przykuły uwagę Daniela, koszącego trawę przeznaczoną dla krewnych tragicznie zmarłego, którzy czekali w klatkach na swoją kolację. Mężczyzna dobrotliwie przyglądał się całemu wydarzeniu. A kiedy uroczystości dobiegły końca i całe towarzystwo, smutnie pociągając nosami, oddaliło się na wołanie zniecierpliwionej mamy, pozostawiwszy na mogile uplecione wianki z kwiatów, on włożył tam do ziemi sadzonkę jabłoni i na chwilę zdjął czapkę. Daniel opowiadał też najciekawsze bajki, a Wiktoria najbardziej lubiła tę o Panu Bogu malującym ptaki. – Pan Bóg, po stworzeniu świata, wszystkich kwiatów, zachodów słońca i motyli, miał jeszcze w magazynie zapas różnokolorowych farb – zaczynał swoją opowieść, a dziewczynki milkły i słychać było tylko stukanie maszyny do szycia Wiktorii, które wkrótce też cichło, bo i ona słuchała, jak Daniel opowiadał. – Siedział sobie kiedyś o poranku na ławce w ogrodzie i przyglądał się ptakom. Różniły się od siebie wyraźnie. Były rozmaitej wielkości, jedne fruwające, inne biegające i pływające, ale wszystkie bez wyjątku były bezbarwne. Pan Bóg postanowił więc, że wykorzysta resztę farb, aby je pokolorować. Oficjalnie ogłosił, że następnego dnia rano wszystkie ptaki mają się stawić przy sadzawce w ogrodzie do malowania. O poranku w całym ogrodzie słychać było trzepot skrzydeł i ptasie kłótnie, a w powietrzu aż furkotały pióra. Na początku kolejki znalazły się oczywiście najsilniejsze i najbardziej krzykliwe ptaki. Dumny paw otrzymał wielobarwny wachlarz i mieniące się kolory na każdym piórze. Papugi, rozgadane i niezwykle zadowolone z siebie, odchodziły szczodrze obdarowane soczystą zielenią, granatem, żółcią i czerwienią. Dzięcioły mocnymi dziobami wywalczyły sobie miejsce w kolejce i odchodząc, przeglądały się w lustrze wody, czy dobrze wyglądają w swoich czerwonych czapkach. Indyk puszył się czerwonymi koralami, wilga prezentowała wszem i wobec jaskrawożółty tors, a kogut piał donośnie i stroszył pióra, uradowany, że wreszcie wygląda jak prezes kurnika. Dla bociana wystarczyło czerwonej farby na długie nogi i imponujący dziób. Taki sam chciały
mieć szpaki, ale farby zabrakło, więc wynegocjowały żółty kolor na dziobie, a na pociechę trochę białych kropek na czarnych piórach. Kruki dumnie oświadczyły, że wolą czerń. Taki sam kolor miały dostać sroki, bo niezmiernie przypadł im do gustu, ale jak zawsze ciekawskie, nie mogąc się doczekać swojej kolejki, nieopatrznie zanurzyły brzuchy w pojemnikach z białą farbą. Potem szybko odleciały, chcąc uniknąć bury. Sójka zadowoliła się oryginalnymi błękitnymi bokami w czarne paski, a bażanty wybrały kilka odcieni brązu. Malowanie trwało cały dzień. Brzuchate gile torowały sobie drogę wśród małych ptaszków i zadowolone odleciały w czerwonych kamizelkach pod szaro-czarną marynarką. Wróble starały się wcisnąć w kolejkę, ale ciągle ktoś większy, z ostrzejszym dziobem wypychał je znów na jej koniec. Tuż przed nimi na ostatnią kroplę pomarańczowoczerwonej mieszanki na brzuszek załapał się sprytny rudzik, czym wywołał żywiołowy protest wróblej rodziny. Kiedy wreszcie nadeszła ich kolej, Pan Bóg rozłożył ręce, jakby przepraszająco. „Mam już tak mało farb, że jedynym wyjściem, żeby całą waszą gromadkę pomalować, jest wykorzystanie tego, co zostało z każdego koloru”, oznajmił. Wróble, przekrzykując się, przedyskutowały propozycję i wyraziły zgodę. Ostatecznie wolały misterną mozaikę szarego, brązowego i czarnego niż bezbarwność. Pan Bóg, aby wynagrodzić im nieszczególnie atrakcyjne barwy, postarał się o niezwykły deseń, nakładając kolory z wielką starannością i uwagą. Kiedy wreszcie wróble odleciały z furkotem maleńkich skrzydeł, w ogrodzie zrobiło się chicho, a Pan Bóg otarł spocone czoło i umył ręce. W tym momencie Daniel na chwilę przerywał swoją opowieść i uśmiechał się do zasłuchanych córek. Wiedział, że nadchodzi ich ulubiony moment, i chciał się z nimi trochę podroczyć. – No, ale to tyle na dzisiaj, pora spać – ogłaszał, wstając z fotela. – Nie, tata, opowiadaj dalej – chóralnie protestowały córki i wdrapały mu się wszystkie na kolana, żeby go zatrzymać. – No, opowiadaj, tata. – Aniela dała mu soczystego całusa. Opowieść toczyła się więc dalej. – Ale co to? Spomiędzy liści krzaka bzu wyfrunął nagle jeszcze jeden mały ptaszek, który ukryty tam do tej pory, spokojnie czekał na swoją kolej. Pan Bóg podrapał się po głowie i przez chwilę zastanawiał się, co zrobić, żeby nie rozczarować ostatniego klienta, tak cierpliwie czekającego na samym końcu kolejki. „Cóż, dla ciebie wymieszam to, co mi pozostało”, powiedział do niego ciepłym głosem i delikatnie pogłaskał go po głowie. Wyskrobawszy starannie z puszek resztki farb, które pozostały z malowania wróbli, Pan Bóg uzyskał niezbyt efektowny szarobury odcień. Drobny ptaszek ufnie rozpostarł maleńkie skrzydełka i cierpliwie czekał, aż farba pokryje wszystkie piórka. Na koniec pięknie podziękował i uradowany, że i dla niego farby wystarczyło, odleciał w swoją
stronę. Następnego dnia w ogrodzie słychać było śmiechy i złośliwości. Pan Bóg przysłuchiwał się najpierw zdumiony, a potem coraz bardziej niezadowolony. Spodziewał się, że szczęśliwe ptaki będą śpiewać radośnie i cieszyć się z prezentu, który od niego otrzymały. Kiedy poszedł w głąb ogrodu, zobaczył, jak wielobarwne ptaki dumnie puszyły pióra, drwiąc jednocześnie z brzydoty ukrywającego się głęboko wśród żywopłotu ptaszka, który wczoraj został pomalowany jako ostatni. Na widok Boga ptaki ucichły, a wtedy on rozchylił liście i troskliwie wziął szarego ptaszka w swoje dłonie. „Ponieważ zabrakło dla ciebie pięknych kolorów, a ty przyjąłeś z radością to, co ode mnie otrzymałeś, dam ci coś jeszcze – powiedział. – Dostaniesz najpiękniejszy głos w całym moim ogrodzie”. Tym małym ptakiem był słowik, a cały ogród zamilkł w zachwycie, kiedy wieczorem, ukryty wśród liści, rozpoczął on swoją pieśń. – A teraz do łóżek, moje słowiki – kończył opowieść Daniel i całował kolejno swoje córki w czoło. Wiktoria patrzyła na nich z czułością i miała nadzieję, że córki zapamiętają tę historię i jej przesłanie na zawsze. Była pewna, że kiedyś zatęsknią za tym czarodziejskim czasem dzieciństwa, gdy każdy rok był najlepszy ze wszystkich i niemożliwy do powtórzenia. A one, umoszczone bezpiecznie w puchu kochającej rodziny, nie wiedziały jeszcze, że otrzymana radość była jak zaciągnięty kredyt, który trzeba będzie kiedyś spłacić latami mniej kolorowymi i już wcale nie tak beztroskimi, za to pełnymi bolesnych decyzji, niechcianych rozstań i popełnianych błędów.
ROZDZIAŁ 3 Dobrze, że miał skrzydła Piętnaście lat małżeństwa minęło w szczęściu. Oczywiście były momenty, kiedy szczęścia było więcej, a potem następowały chwile, kiedy było go nieco mniej. Mimo to Wiktoria i Daniel pozostali razem i nie szukali nowej miłości ani czegoś lepszego w cudzych ramionach. Kłócili się rzadko i, jak to sobie obiecali, wyłącznie na tematy ważne. Pomijali czasem w rozmowach kwestie zbyt trudne, aby je ująć w słowa. Bardzo nie chcieli się ranić i w efekcie ich małżeństwo nieuchronnie obrastało otoczką spraw mniejszych i większych, przyzwyczajeń i nawyków, które trudno im było z siebie strząsnąć, a które osiadają bezgłośnie jak muł na dnie oceanu. Dzieci rosły i Daniel już nie podrzucał córek wysoko, a one wolały grać na komputerze, niż iść z ojcem na spacer. Dużo, dużo później, kiedy Wiktoria wspominała te piękne dni jako odległą przeszłość, przychodziło jej do głowy, że dobre wspomnienia powinny być automatycznie wymazywane, jak tylko zaczyna się dziać źle, bo czasami bez nich jest łatwiej zaakceptować rzeczywistość i przestać z nią walczyć. Zwłaszcza gdy nie ma najmniejszej szansy na zwycięstwo. Wiktoria, mimo licznych prób odtworzenia tamtych wypadków w pamięci, nigdy nie zdołała przypomnieć sobie, co robiła dwudziestego piątego stycznia, w mroźne i słoneczne przedpołudnie, kiedy do ich mieszkania niespodzianie przyszedł bardzo zdenerwowany szef jej męża. Za to dokładnie pamiętała, że ręce miał niemal czarne i śliskie od smaru. Na jego umorusanej twarzy były tylko dwie wyraźnie jaśniejsze i wąskie smugi, zaczynające się pod oczami i biegnące wzdłuż obu policzków. Nie pamiętała też słów, jakimi jej przekazał tę wiadomość, bo zanim cokolwiek zaczął mówić, jej serce już biło za szybko, a fala gorąca zalała policzki i Wiktoria musiała na chwilę usiąść, żeby nie upaść. Może powiedział, że Daniel miał zawał? A może były to po prostu słowa, że Daniel nie żyje? Jakie to zresztą miało znaczenie? Niezależnie od tego, co dokładnie wtedy powiedział, do Wiktorii natychmiast dotarła bezwzględna prawda, że Daniel już nigdy do niej nie wróci. Nie będzie kolejnego popołudnia przy kawie, nie pojawi się w drzwiach zmęczony po pracy, do której wyszedł zwyczajnie, jak co dzień rano, ucałowawszy ją lekko w policzek i obiecawszy, że tego dnia na pewno naprawi żelazko. I jeszcze krzyknął, już stojąc w otwartych drzwiach, że nie ma czasu wyrzucić śmieci. – Jak mogę teraz pani pomóc? – zapytał szef Daniela bardzo cichym głosem, stojąc naprzeciw Wiktorii z rękami zwieszonymi bezradnie wzdłuż ciała. Nawet nie obcierał łez, które po wyznaczonych liniach płynęły mu nadal po policzkach. – Proszę zadzwonić do mojej mamy, a potem zawieźć mnie do męża – z niemal bezbarwnych ust padła odpowiedź, której Wiktoria również później nie
pamiętała. Mama Wiktorii, babcia Helena, przyjechała po południu i najpierw długo przytulała do siebie córkę i głaskała ją po włosach, a potem poszła do szkoły po swoje wnuczki. To ona powiedziała im, co się stało, gdy wróciły do domu. Agata miała wtedy czternaście lat, Milka miała niedługo obchodzić jedenaste urodziny, a bliźniaczki były w pierwszej klasie. Aniela i Róża zaczęły płakać, Milka przytuliła się do babci, a Agata bez słowa wyszła z pokoju, starannie zamknąwszy za sobą drzwi. Wszystko się od tego dnia zmieniło. Milka początkowo na przemian rozpaczała i starała się być wprost idealna. Przestała przysparzać kłopotów w szkole i próbowała zachowywać się odpowiedzialnie. Agata ze zdwojoną energią rzuciła się w wir nauki. Zupełnie nie umiała pogodzić się z tym, że ojciec odszedł tak nagle, i to w okresie, kiedy go najbardziej potrzebowała. Wiktoria nigdy już nie zdołała otworzyć zatrzaśniętych drzwi, za którymi się schowała w swojej żałobie po ojcu. Miała wrażenie, że bliźniaczkom było stosunkowo najłatwiej – otwarcie mówiły o swoim smutku i o tym, jak brakuje im taty. Pomagały też mamie w domowych pracach, chociaż ona starała się, jak mogła, żeby córki miały obowiązki i zmartwienia wyłącznie na miarę swojego wieku oraz żeby nie ominęło ich nic, co w danym okresie życia każda dziewczyna powinna przeżyć. Przeprowadzka do rodzinnego miasteczka była pomysłem babci Heleny. W ten sposób Wiktoria z córkami trafiły niedaleko jej domu, a dokładniej na sąsiednią ulicę, gdzie był na sprzedaż mały domek. Korzystna dla Wiktorii wysoka cena nieruchomości w mieście, przyjaźń jej mamy z sąsiadem oraz jego chęć szybkiego zbycia domu pozwoliły Wiktorii kupić ten domek bez zaciągania kredytu. Babcia była szczęśliwa, że może mieć znów swoją córkę i wnuczki blisko siebie. Chciała pomóc Wiktorii i ją wspierać, mimo że córka nie prosiła o pomoc i nie wspominała nawet o swoim bólu po stracie ukochanego męża. Wiktoria nie tylko nie rozmawiała o tym, ale i konsekwentnie uciekała od wspomnień z pogrzebu i stypy. Nie chciała tego dnia pamiętać i nie miała żadnych zdjęć z uroczystości, a mimo to każde dotknięcie lekko prószącego śniegu na twarzy przenosiło ją prosto do tej chwili na cmentarzu, kiedy zostawiła Danielowi pierwszy bukiet czerwonych róż. Zresztą róże następnego dnia zmarzły zupełnie i razem z zamarzniętą wodą we flakonie trafiły do kosza. Sztywnymi z zimna palcami zapaliła wtedy znicz i długo jeszcze stała wpatrzona w jego wątły blask. W nowym domu Wiktoria czuła się początkowo trochę zagubiona, ale potem uznała, że pomysł z przeprowadzką był dobry, bo tamto otoczenie, mieszkanie i całe miasto pełne było wspomnień. Nie było w nim tylko Daniela, na zawsze. Ta myśl zmuszała Wiktorię do nieustannej ucieczki w obsesyjne szukanie odpowiedzi na pytanie, co dokładnie powiedział szef Daniela, kiedy przyszedł do niej do domu. Bezskutecznie próbowała sobie przypomnieć jego słowa, jakby to miało coś
zmienić, i tymi wysiłkami katowała swój umysł, kiedy rzeczywistość ją atakowała brutalnymi faktami, że została sama z czwórką dzieci, bez pracy i prawie bez pieniędzy. Dlaczego tak się stało? Jak to możliwe, że ona żyje dalej? Jakim prawem i w jaki dokładnie sposób jej codzienne życie może w ogóle się jeszcze toczyć? – Jest to możliwe wyłącznie wtedy, gdy nie zadajesz sobie tych trzech pytań i łzy zostawiasz na bardzo późny wieczór, kiedy już prawie nie ma na nie czasu ani siły po pracowitym dniu – odpowiedziała jej kiedyś mama. Wydarzyło się to w pewien bardzo zimny, jesienny dzień, kiedy Wiktoria czuła się potwornie wyczerpana swoim smutkiem i wewnętrzną pustką. Wykrzyczała wtedy swojej mamie te wszystkie pytania w twarz, jakby to była właśnie jej wina. Potem długo siedziały w milczeniu. Wiktoria przyznała przed sobą, że obwiniała mamę o różne rzeczy. Było jej wstyd, bo myślała, że zdążyła już poukładać sobie to wszystko. Już dawno dojrzała do tego, żeby mamę zrozumieć, coś jej darować z przeszłości, w czymś przyznać jej rację, a coś, co od niej usłyszała, powtórzyć swoim dzieciom. Czasami mówiła też swoim córkom coś dokładnie odwrotnego, i to wyłącznie dlatego, że w przeszłości obiecała sobie, że będzie inna niż ona. Mimo to wyraźnie czuła, że zawsze będzie jej dzieckiem, jeszcze więcej czasu z nią spędzała i była jej jeszcze bardziej wdzięczna za pomoc oraz obecność. Szara codzienność najlepiej leczyła z wielkich emocji. Rzeczywistość upomniała się o swoje bardzo szybko, poprzez konieczność zadbania o nowe buty, ubrania, zeszyty i obiady dla dzieci, a potem jeszcze wycieczki, wakacje i rachunki. Czas, przez swój upór i ciągłe ofiarowywanie nowego dnia, żmudnie popychał jej życie do przodu. Wiktoria musiała pójść do pracy, żeby zarabiać pieniądze i nie mieć czasu na rozmyślania. Nie była wybredna i znalazła trzy posady, które chociaż niezbyt dobrze płatne, łatały dziury w budżecie i przede wszystkim znacznie zmniejszały ilość jej wolnego czasu. Wstawała wcześnie rano, bo już o piątej, czasami nawet o czwartej, i szła sprzątać w lokalnej przychodni. Kiedy tam skończyła, była pora iść do szkoły pomagać w stołówce, a popołudnia wypełniało Wiktorii pilnowanie dzieci dwóch sąsiadek. Całą resztę czasu poświęcała swoim córkom, chciała być mamą lepszą nawet niż dotychczas. Wszystkie zmartwienia Wiktorii związane z pieniędzmi i przyszłością jej dzieci sprawiały, że zmęczenie, takie, od którego zasypia się od razu kamiennym snem, stało się jej najlepszym przyjacielem. Nigdy się nikomu nie skarżyła ani z nikim o swoim żalu i trudnościach nie rozmawiała. Ale miała je ciągle pod ręką, razem z paczką chusteczek higienicznych i ulubionych miętówek. Za każdym razem, gdy sięgała po coś do kieszeni, sprawdzała, czy nadal tam są, ukryte przed wzrokiem innych i czekające na późny wieczór, gdy nie ma już nic do zrobienia, a sen jak na złość nie przychodzi. Mocno przytulała do siebie wtedy swoją
samotność, której obiecywała wierność tak jak kiedyś Danielowi. Obiektywnie patrząc, nie była sama, bo znów przylgnęła do rodziny i skupiła się na swoich dzieciach i ich sprawach. Była najlepszą powierniczką i przyjaciółką oraz odpowiedzialną matką, która z wyboru pozostała samotną kobietą. Jej mama wnosiła do ich domku całe swoje ciepło i troskę oraz dodatkowo pierogi, szarlotki i ciasteczka. Siadały czasami wieczorem przy filiżance herbaty i oglądały razem czarno-białe filmy. Stopniowo w domu Wiktorii zaczął znów rozlegać się śmiech, przy czym jej własny brzmiał najciszej i najszybciej się urywał, jakby nie miał prawa się pojawić, gdy nie wtórował mu beztroski śmiech męża. Ale cieszyło ją, że widzi znów radość na twarzach swoich dzieci. Znów bardziej przypominała tę tajemniczą i silną dziewczynę, jaką była, zanim poznała Daniela. Kiedy tylko mogła, najczęściej wczesnym rankiem w niedzielę, szła sama na spacer do lasu, skąd wracała wyciszona i gotowa na dalsze zmagania z codziennością. Smutek zahartował ją i nie oczekiwała od życia wiele, bo przecież dostała już największą miłość, dlatego przyjmowała wszystko to, co następowało po jej utracie, z niezłomną gotowością zmierzenia się z tym, cokolwiek by to było. W pierwszą rocznicę śmierci Daniela znów mocniej dał o sobie znać żal. Późnym wieczorem, kiedy dzieci już spały, zwierzyła się swojej mamie, niespodziewanie nawet dla siebie samej. – Boję się, wiesz, bo zamiast tęsknić, ja często nienawidzę go za to, że odszedł i zostawił mnie samą – wyszeptała, a jej twarz nawet nie była blada, była przezroczysta i zupełnie pusta. – Jestem pewna, że gdyby jemu dano wybór, na pewno by z tobą został. – Mamie zadrżał głos. Ani wtedy, ani w ciągu następnych lat i w kolejne rocznice Wiktoria nie płakała. Nikt nie wiedział, że w myślach dyskutowała na ten temat sama ze sobą, ale jaki to miałoby sens? Z kim miałaby się kłócić, że Daniel został jej odebrany? Komu robić wyrzuty, że tak się stało? Temu, od kogo dostała tyle wspaniałych lat? Temu, który odszedł tak nagle, bez jej wiedzy i zgody, chociaż do tej pory wszystko ze sobą uzgadniali? A może sobie samej za to, że to jego wybrała zamiast samotnego życia? Przecież niczego jej nie brakowało, zanim pojawił się on. Wypracował sobie w jej sercu sporo miejsca i dlatego dopiero wtedy, kiedy odszedł, została w tym sercu ogromna pustka. Wiktoria miała poczucie, że doświadczyła miłości idealnej, której jedyną wadą było to, że została jej odebrana przedwcześnie i bardzo brutalnie. Urwała się jak źle przyszyty guzik, równie nagle jak kiedyś została jej ofiarowana. I sama już nie wiedziała, czy nie byłoby lepiej, gdyby się ta miłość w ogóle nie pojawiła. Ale to byłoby jak wymazywanie Daniela z pamięci, zaprzeczanie jego istnieniu, co raniło ją jeszcze bardziej, więc już wolała zmagać się z tą bolesną wyrwą w swoim sercu i poczuciem żalu. Nie miała zamiaru pozwolić, żeby teraz jej rodzina popruła się i rozeszła w szwach jak stara sukienka.
Tylko do Boga nabrała dużo dystansu, może i był dobry, ale nie mogła mu wybaczyć tej pomyłki, jaką popełnił w odniesieniu do jej własnego życia. Często przyglądała się swoim dzieciom, kiedy zajęte były odrabianiem lekcji albo oglądaniem telewizji czy rozmową, i zaskakiwało ją za każdym razem od nowa, jak z każdego gestu, słowa, widać było wciąż żywe podobieństwo do ich ojca. Nie spotykała się z nikim, nie zakochała się ani nie zalogowała na portalu internetowym w poszukiwaniu partnera. Ignorowała mężczyzn, którzy okazywali jej zainteresowanie w pracy, i kolegów przedstawianych jej przez uczynne koleżanki na nielicznych imprezach, w których zgodziła się uczestniczyć. – Życie się nie kończy, gdy odchodzi kochana osoba, ono się tylko zmienia – próbowały jej delikatnie tłumaczyć. Było to już trzy lata po śmierci Daniela. Wiktoria uśmiechnęła się tylko blado i sięgnęła po swoją torebkę, z której wyjęła portfel, a z niego dwa zdjęcia. – Zawsze je mam przy sobie. – Podała jedno Marioli, koleżance z przychodni. Na fotografii przystojny i szeroko uśmiechnięty Daniel patrzył na nią z iskierką w oku. W tle był jesienny bieszczadzki krajobraz i słońce lśniło na żółto-czerwonych liściach, a z tymi ciepłymi kolorami kontrastowało ciemnogranatowe niebo. – To z naszej podróży poślubnej. Obiecaliśmy sobie wtedy, że będziemy razem na zawsze – powiedziała Wiktoria, a jej głos załamał się niebezpiecznie pod koniec zdania. – Miał takie niezwykłe, intensywnie niebieskie oczy. – Mariola oddała Wiktorii zdjęcie, a ona wyjątkowo delikatnie włożyła je na swoje miejsce w portfelu. Próbowała się przy tym dzielnie uśmiechać, ale tylko zadrżały jej kąciki ust. Podała jej drugą fotografię. Zdjęcie zrobione było z profilu i Daniel był już nieco starszy. Stał na pomoście nad jeziorem, wpatrując się w wodę. Wydawał się pogrążony w myślach i odległy. Dokładnie jak Wiktoria teraz, pomyślała Mariola. Na odwrocie zdjęć skrupulatna Wiktoria zwykle umieszczała daty. Na tym jej nie było, napisane było za to: To ostatnie zdjęcie mojego ukochanego Daniela i jeszcze wiersz dopisany pod spodem starannym pismem Wiktorii: Gdy się miało szczęście, które się nie trafia: czyjeś ciało i ziemię całą, a zostanie tylko fotografia, to — to jest bardzo mało… Mariola czuła, jak wielka gula rośnie jej w gardle i utrudnia przełykanie. Kompletnie odeszła jej ochota, żeby tłumaczyć Wiktorii, że powinna zapomnieć i ułożyć sobie życie z kimś innym, żeby nie została sama, kiedy jej dzieci wyprowadzą się z domu. Pierwsza przerwała przedłużającą się ciszę Wiktoria. – Wkurza mnie najbardziej to, że mając do dyspozycji tyle wspólnie
przeżytych lat, czegoś zawsze nie zdąży się powiedzieć – mówiła powoli, przyglądając się koleżance, jakby chcąc zobaczyć, czy ta zrozumie. Mariola, zaskoczona nagłą otwartością Wiktorii, nie chciała jednak niszczyć nastroju chwili, więc tylko słuchała. – Są takie momenty, kiedy uparcie milczysz, chociaż masz poczucie, że powinnaś to z siebie wydusić! Choćby po jednej sylabie i już nawet może być szeptem, bo to musi i powinno wybrzmieć. Ale nic nie mówisz. Patrzysz tylko, oczy zachodzą łzami i zaczynają niemiłosiernie piec, więc wychodzisz na chwilę na zewnątrz i bierzesz kilka głębokich wdechów. – Wiktoria znów przerwała na chwilę, jakby pogrążając się we wspomnieniach, a może tylko układając sobie w głowie kolejne zdanie, więc Mariola czekała na dalszy ciąg. – A potem, kiedy wracasz do pustego domu, po raz pierwszy tak już na zawsze sama, jest za późno. I wtedy nie chcesz wchodzić do środka. Patrzysz na ciemne okna i odtwarzasz w głowie rozmowę, którą prowadziliście nie tak dawno, bo jeszcze tego samego dnia rano, tuż po tym, kiedy wstaliście i odsuwałaś zasłony. On stanął tuż za tobą i chociaż nie mieliście wiele czasu, na chwilę objął cię wpół i przytulił się mocno. Wydawało ci się wtedy, że to tylko kolejny poranek, taki, jakich wiele już wcześniej było, i nie zdajesz sobie sprawy, że więcej już ani jednego nie będzie. „Popatrz na te wszystkie ptaki w karmniku”, powiedział radośnie. Zawsze dbał o małe ptaki zimą i podziwiał ich spryt i zaradność. Ja się wtedy zaśmiałam i powiedziałam, że je rozpieszcza. – Wiktorii załamał się głos. Patrząc nieruchomo przed siebie, nerwowo obracała na palcu obrączkę, a potem mówiła dalej: – Nie wiem, dlaczego pamiętam też rozmowę, którą usłyszałam, gdy wychodziłam ze szpitala tamtego popołudnia. Brakowało mi odwagi, żeby od razu pojechać do domu i porozmawiać z własnymi dziećmi o tym, co się stało. Usiadłam w kafejce szpitalnej ze szklanką wody. Tak bardzo chciałam, żeby ten dzień nigdy się nie wydarzył, a jednocześnie ogromnie pragnęłam, żeby się nie kończył, bo nie umiałam sobie wyobrazić, co będzie dalej. Niebo było pogodne, w kafejce szumiało od rozmów, a przy stoliku obok siedziały dwie kobiety i piły kawę. Pomyślałam, że pewno im też ktoś bliski dziś umarł. „Zobacz, nie ma ręki”, powiedziała starsza z kobiet. „Ale na szczęście nadal ma skrzydła”, zauważyła młodsza. Odwróciłam się wtedy w ich kierunku i zobaczyłam figurkę anioła, stojącą na parapecie tuż obok ich stolika. Może to na tych anielskich skrzydłach i po tym niebie mój Daniel sobie powędrował? Mam ogromny żal, że nie poczekał z tym na mnie, ale cóż mogę zrobić? – Wiktoria zakryła rękoma twarz. – Możesz teraz nadal żyć i dzień po dniu robić to, co do ciebie należy – odpowiedziała jej Mariola, a potem usiadła obok niej i objęła ją ramieniem. Wiktoria tylko przytaknęła i wierzchem dłoni bardzo szybko otarła łzę w kąciku oka.
CZĘŚĆ DRUGA PRZYJACIÓŁKI I WROGOWIE
ROZDZIAŁ 1 Życie toczy się dalej Gdyby Wiktoria miała czas na pisanie pamiętnika, zaczęłaby od słów: Jestem matką. Pracuję od rana do wieczora, wykonując wszelkie prace, zależnie od aktualnej potrzeby. Kocham swoje córki, ale czasami mam ich serdecznie dosyć! Od kiedy zabrakło Daniela, jego spokoju i humoru, często czuła, że do szaleństwa nie brakuje jej wiele. Nie wiedziała, w co ręce włożyć, i nie miała czasu na odpoczynek ani spotkania z przyjaciółkami. Zapomniała też zupełnie, jak brzmi cisza. Wyzwania rodzicielskie zmieniały się jak w kalejdoskopie. Kiedy z najmłodszymi córkami jeszcze walczyła o czyszczenie zębów i dbanie o paznokcie, z Milką już toczyła utarczki słowne na temat bezsensownych, z punktu widzenia nastolatki, reguł w szkole, w domu i na całym świecie. Głowiła się, jak najlepiej zareagować na wybuchy złości, nagłą nieśmiałość czy ośli upór. Jednego dnia była najlepszą matką na świecie, a następnego stawała się najgorszą. Jej sen, poszarpany jak wielokrotnie używana chusteczka higieniczna, pojawiał się co noc w dawkach aptekarskich, a zmartwień wciąż przybywało. Nie miała dalekosiężnych wizji dotyczących swojej gromadki. Wiedziała jedynie, że chce wychować córki na mądre kobiety, a do tego potrzebowała trochę dyscypliny, dużo przykładu i całego morza miłości. Codziennie, tydzień po tygodniu, rok po roku i mimo wszystko. I nie było to łatwe, bo kiedy w domu jest kilka córek, atmosfera czasami niebezpiecznie gęstnieje. Stają się dla siebie matkami, ciotkami, przyjaciółkami, opiekunkami, rywalkami, nauczycielkami i zawistnymi koleżankami. Siostry uczyły się wiele od swojego „stada” i każda zajmowała w nim jakąś pozycję. Miały dożywotnich wrogów lub przyjaciół, zawiązywały koalicje i toczyły emocjonalne wojny, doprowadzały się do szaleństwa i do łez – ze śmiechu i ze złości. Życie wśród sióstr jest jak jazda na karuzeli. Ktoś kogoś lubi, a z kimś nie rozmawia, ktoś komuś czegoś nie może wybaczyć za nic w świecie albo czegoś oczekuje, ale o tym nie piśnie ani słowa, niech się małpa sama domyśli! Ktoś komuś zazdrości, ustępuje lub ciągle robi coś za kogoś innego. Ktoś z kimś ma wielkie tajemnice, które ktoś inny próbuje za wszelką cenę wykraść. Relacje zmieniały się dość szybko i nawet w ciągu jednego dnia siostry bywały dla siebie na przemian jak najlepsze przyjaciółki i śmiertelni wrogowie. Rankiem niczym nierozłączne towarzyszki, szepczące sobie sekrety i głośnym śmiechem przerywające powagę podniosłych momentów życia rodzinnego, wieczorem potrafiły się pokłócić o drobiazg lub o rzecz najważniejszą na świecie oraz obrazić na siebie na wieki lub tylko na chwilę. Siadały wtedy, każda z książką w innym kącie, tyłem do znienawidzonej na wieki siostry. Wiktoria uwielbiała te momenty,
gdy zapadała cisza. Jednak cisza nigdy nie trwała długo i zaraz zaczynały się na nowo chichoty, krzyki i szepty. Po śmierci Daniela Agata szybko stała się jeszcze dojrzalsza i mądrzejsza niż wcześniej. Niemal przejęła opiekę nad młodszymi siostrami, co dawało Wiktorii odrobinę wytchnienia i zapewniało jej spokój umysłu. Wiedziała, że może najstarszej córce całkowicie zaufać, kiedy jest w pracy. Sielanki jednak nie było. Młodsze siostry nieustannie narzekały, że Agacie to wszystko wolno, a im wciąż nie. Wiktoria spokojnie to potwierdzała i nie wdawała się w dłuższe dyskusje. W akcie bezsilnej złości na tę jawną niesprawiedliwość Milka, Róża i Aniela donosiły mamie zawistnie, acz nieskutecznie o niewinnym spacerze Agaty z kolegą ze szkoły do domu, o umalowanych ukradkiem powiekach z okazji szkolnej dyskoteki, o wzbudzających niezdrową ciekawość tajemniczych liścikach od koleżanek. Wiktoria nie interweniowała, bo nie widziała powodu. Zastanawiała się raczej nad tym, jak skutecznie oduczyć młodsze córki bezsensownego donosicielstwa. Najbardziej uciążliwa w tych działaniach była oczywiście Anielka, rodzinna ambasada, śledczy i źródło wszelkich informacji. Pewnego wieczoru, zanim mama wróciła z drugiej zmiany, tak przepytywała ona Agatę: – Dokąd idziesz? – Niezdarnie smarowała kromkę miodem, a ciężkie, słodkie krople skapywały jej z łyżki na różową piżamę. Wpatrywała się w najstarszą siostrę, która z małym lusterkiem w dłoni, wyraźnie podekscytowana, malowała sobie usta pomadką mamy. – Donikąd. Weź talerzyk, jak jesz, bo kapie ci na piżamę. – Agata odłożyła pomadkę i zmoczoną ścierką sprawnie wycierała miód z buzi i piżamy swojej siostry. – Przecież widzę, że dokądś idziesz. – Aniela przekrzywiła głowę i nadal prześwietlała ją wzrokiem. – Na razie to widzisz, że sprzątam kuchnię po kolacji, a zaraz pójdziesz spać – próbowała uciąć dyskusję Agata. Bezskutecznie jednak, bo po przełknięciu pierwszego kęsa chleba z miodem Aniela kontynuowała: – A te oczy, to po co sobie tak mocno umalowałaś? – To nie jest twoja sprawa, kończ jeść i do łóżka – starała się brzmieć stanowczo Agata i jednocześnie bacznie przyglądała się swoim powiekom w lusterku. Jej się podobało to, jak je umalowała. Aniela tymczasem operowym głosem zaczynała śpiewać piosenkę babci. – „Mała kobietko, czy wiesz, że lusterko twe kłamie ci też”… – zawodziła. A na to z łazienki wtórowały jej mocnymi głosami Milka i Róża, które miały tam czyścić zęby, ale podejrzanie długo zajęte były czymś innym, co powodowało ekstatyczne wybuchy śmiechu. – „Buzia piękna, lecz nienaturalna to rzecz fatalna, ach wierz mi, wierz”! – brzmiał finał zwrotki już na trzy głosy. Ku wielkiej uldze Agaty żadna nie
wiedziała, jak ta piosenka leci dalej, bo babcia zawsze śpiewała im tylko ten fragment. – Co wy tam wiecie o byciu kobietą. – Agata mrużyła oczy, patrząc w lustro. – Trochę mnie boli głowa. – Anielka perfidnie wypróbowywała jeszcze cierpliwość Agaty, przykładając sobie rękę do czoła i robiąc zbolałą minę. – Zaraz cię wyleczę. – Agata wzięła Anielę na ręce i zaczęła ją łaskotać. Natychmiast przybiegła też Róża, więc wśród pisków i przekomarzań Agata zapędziła obie do łóżka, obiecując bajkę, jeżeli grzecznie położą się pod kołdrą. Z umalowanymi powiekami czy bez, Agata była zawsze lekiem na całe zło. Potrafiła ukoić, wytłumaczyć, zachęcić i zainteresować. Bezbłędnie wskazywała też kłamstwa młodszych sióstr. – Agaaata! Bo Anielica zabrała mi moje mazaaaki. – Przybiegła do niej z ogromnym wrzaskiem Róża. – Ja jej nic nie zabrałam, to ona je gdzieś schowała i teraz nie może znaleźć, i chce wziąć moje! – broniła się Aniela z miną uciśnionej niewinności. – Nic nie schowałam, twoje się już wymazały i chcesz zabrać moje! – Róża tupała nogą, a oczy miała błyszczące od łez w reakcji na tak bezczelne kłamstwo siostry. – Obydwie, proszę się uciszyć natychmiast – zarządziła Agata z bardzo poważną miną. – Zaraz się dowiem, która kłamie. – Patrzyła przenikliwie na swoje młodsze siostry tak długo, aż Anielka zaczęła się śmiać, a Róża wciąż stała, bez jednego mrugnięcia powiek, czekając ufnie na sprawiedliwy werdykt Agaty. – Już wszystko wiem. Aniela, proszę oddać mazaki Róży! – Masz te swoje głupie mazaki – wymruczała niezadowolona Anielka, wydobywając mazaki spod bluzy i wciskając je Róży w ręce. Róża wróciła do swoich rysunków, Agata do książek, a Aniela dodała cicho: – Sama jesteś mazak jeden i skarżypyta. – A potem, okropnie się wykrzywiając do Róży, dodała jeszcze: – Oczywiście Różyczka musi mieć zawsze wszystko, bo taka jest wyjątkowa. – Jadem w swoim głosie spokojnie obdzieliłaby trzy mocno jadowite węże. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Aniela i Róża były nieco uprzywilejowane w rodzinie, i to wyłącznie dlatego, że były dwie, takie same, no i najmłodsze. Z tych samych powodów ze sobą walczyły. A kiedy pojawiał się między nimi konflikt, nikt dokładnie nie wiedział, która z nich powinna w takiej sytuacji ustąpić na słowa: „No daj już spokój, ona przecież jest taka mała”! Bliźniaczki wykorzystywały tę niepewność dorosłych na wszelkie sposoby. Dopiero pierwsze ważne wspólne doświadczenie, jakim było pójście do przedszkola, zbliżyło je nieco do siebie. Dostrzegły wreszcie korzyści z bycia razem i posiadania kogoś, kto wesprze w nieznanej grupie dzieci. W domu nadal pozostawały w opozycji do siebie, ale w przedszkolu stały za sobą murem. Gdy z Róży zaczął wyśmiewać się
kolega, Aniela tak uprzykrzała mu życie złośliwymi żartami i skarżeniem na niego, że sam poprosił mamę o przeniesienie do innej grupy. Kiedy Aniela nie dostała podwieczorku za bieganie w porze leżakowania, Róża solidarnie odsunęła od siebie talerz, twierdząc, że nie lubi galaretki. W mamie obudziła się nadzieja, że jednak jest między nimi siostrzana więź. Anielka dużo bardziej lgnęła jednak do Milki niż do swojej siostry bliźniaczki. Róża zresztą i tak przez większość czasu oddawała się zajęciom twórczym wszelkiego rodzaju i ignorowała Anielę, a razem z nią cały zewnętrzny świat. Pogrążona w tym, co działo się w jej wyobraźni, z głową pełną nieopowiedzianych jeszcze historii, wróżek, magii oraz frywolnych pomysłów, roztaczała artystyczną aurę, gdziekolwiek się pojawiła. Aniela – centrum informacyjne – próbowała rywalizować z twórczością Róży, dostarczając jak najbardziej rzetelnych wiadomości, uzupełnianych na bieżąco wnikliwymi obserwacjami, a niejednokrotnie także spekulacjami, do których słuszności potrafiła zręcznie przekonać otoczenie. Milka z kolei dość wcześnie doszła do wniosku, że to właśnie ona ma w rodzinie najgorzej, i głośno protestowała przy każdej możliwej okazji na niesprawiedliwe traktowanie. Ochoczo pakowała się w kłopoty i wprowadzała w życie nieprzemyślane pomysły z naiwną wiarą, że jakoś to będzie i że poratuje się swoim urokiem osobistym. Często na tym wygrywała, zjednując sobie ludzi swoją odwagą i przebojowością. Szybko odkryła zasadę, że nie ma znaczenia, o co ci chodzi i co masz do powiedzenia – ważne, żeby być zauważanym i słyszanym. Jako środkowa siostra miała z tym trochę kłopotu i naprawdę musiała robić wszystko, co możliwe, żeby w ogóle zaistnieć. Jakoś szybko przyćmiewały ją sukcesy najstarszej Agaty, tak zdolnej, że prawie dostała Nobla w dziedzinie fizyki. Jakby tego było mało, tuż za nią kroczyła Róża, recytując wierszyki i tańcząc jak pajac na zawołanie, co wzbudzało zachwyt dorosłych, jakby była co najmniej ósmym cudem świata. – Patrz, jaka rozkoszna z tymi dołeczkami – zachwycała się ciocia Zuzia, a wujek Jacek od razu wyciągał z kieszeni pięć złotych i już smarkuli wrzucał do skarbonki. Milka udawała, że jej nie zależy, ale to była nieprawda, bo tę scenę pamiętała w szczegółach i wypominała Róży jeszcze długo. Na liście wyrzutów były również warkoczyki, których dokładnie trzydzieści siedem Agata cierpliwie zaplotła Anielce w pewien sobotni wieczór, ale dla Milki już jej czasu i cierpliwości zabrakło. Jedyne momenty triumfu Milka przeżywała, kiedy okazywało się, że najmłodsze siostry nie miały jednak tak różowo, jak by się wydawało. Niewiele im było wolno, na wszystko były za małe albo zbyt chorowite, musiały się mocno nagimnastykować, żeby wywalczyć rzeczy, które ona dawno już mogła robić. Miały siedzieć cicho i nie przeszkadzać, gdy dorośli rozmawiają. Albo być słodkie, wskakiwać na kolana i jak najdłużej pozostać małe, bo są takie kochane. I tak dobrze im w różowym!
– Kupimy ci tę śliczną sukieneczkę – zachwycała się mama w sklepie nad czerwoną z zażenowania Anielką, która stała z ramionami rozłożonymi szeroko i wyglądała w tiulowej kreacji jak strach na wróble. – Mamo, ja bym chciała te przetarte dżinsy – proszącym głosem zawodziła Anielka. Ale mama już na nią nie patrzyła. Zachwycała się Różą, która ku goryczy Anieli nawet w tej obrzydliwej kreacji wyglądała przepięknie, z gracją wirując na środku sklepu. – No chyba zwariowałaś, nowe i przetarte! – oburzyła się mama, najwyraźniej jednak usłyszawszy słowa Anieli. – Przebierzcie się dziewczynki, a ja zapłacę – powiedziała i Róża na te słowa w podskokach ruszyła do przymierzalni, a Aniela skurczyła się jak przekłuty balonik. Milka stała na zewnątrz i żuła gumę z twarzą przyklejoną do szyby, próbując Anielkę rozśmieszyć swoim spłaszczonym nosem. Szczęściara, ma swoje nowe dżinsy, pomyślała Anielka. Bez dziur, co prawda, ale przynajmniej nie wyglądała jak kretynka w różowej sukience i nie stała w niej na środku sklepu akurat wtedy, kiedy do środka wchodził jej kolega z klasy ze swoją mamą. Aniela umarła w tym momencie, spalona ze wstydu. Na pewno właśnie przez tę przeklętą sukienkę i brak dżinsów Maciek zamiast na nią częściej patrzył od tej pory na Kaśkę, to do niej się uśmiechał i zagadywał, a nawet tańczył z nią na szkolnej dyskotece. Mimo posiadania dżinsów Milka również toczyła z mamą walki na temat własnej garderoby. Jako mała dziewczynka robiła wszystko, żeby wyglądać i zachowywać się jak mama: skrapiała się ukradkiem jej perfumami, obijała obcasy jej szpilek, biegając w nich po mieszkaniu, gdy mama była jeszcze w pracy, a stojąc przed lustrem, stroiła miny i ćwiczyła uśmiechy, żeby być dokładnie jak ona. Nawet spódnice zwykle miały takie same, bo kiedy mama szła do krawcowej z materiałem na nową kreację, to właśnie Milka domagała się, żeby i jej uszyła spódniczkę na gumce albo chociaż pasek do sukienki. Jako nastolatka robiła wszystko, żeby się od mamy odróżnić. I to w każdej dziedzinie, począwszy od poglądów na życie, a na aktualnej modzie kończąc. – Boże, mamo, w takich butach się chodziło sto lat temu – grymasiła przed wyjściem na imieniny do cioci Celinki, z obrzydzeniem unosząc w dwóch palcach czarne lakierki ze złotą klamerką. – Jakie sto lat? Tak je lubiłaś zeszłego roku. – W głosie mamy była łagodna zachęta. – Teraz się nosi martensy! – Milka przewracała oczami. – Będziesz nosić takie buty, jakie masz. – Mama jakimś cudem zachowywała spokój i starannie wiązała apaszkę na szyi. – Na pewno nie wyjdę z domu w tych głupich butach!! – Milka cisnęła butami o podłogę.
– Owszem, wyjdziesz i będzie to dokładnie za dziesięć minut – powiedziała mama głosem z żelaza. Milka wybiegła z pokoju, trzasnęła drzwiami i rzuciła się na łóżko, przykrywając głowę poduszką. – Nienawidzę starych ludzi – mruczała do siebie. – Starodawne ciuchy, nieżyciowe poglądy, może od razu habit włożę? – wściekała się. Piętnaście minut później mama i jej cztery córki, a wśród nich Milka z bardzo nadąsaną miną i w czarnych lakierkach z klamerką, wyszły z domu i udały się w kierunku domu cioci Celinki. – Małe dzieci, mały kłopot, duże dzieci, duży kłopot – mówiła mama, siedząc z ciocią Celinką przy kawie, a ta kiwała tylko głową ze zrozumieniem. Sama miała córkę w wieku Milki. Aniela, która oczywiście słyszała tę cichą rozmowę dorosłych na temat kłopotów z nastoletnimi córkami, udawała, że ogląda MTV i całkiem skupia się na najnowszym teledysku Take That. Stwierdziła jednak po cichu, że nie tylko dorośli mają problemy z nastolatkami. Ona sama też je ma, bo wraz z dojrzewaniem wszystko się zmienia, i to na gorsze. Pojawiają się tajemnice dzielone wyłącznie z koleżankami, pierwsze miłości i jakieś damskie sprawy, o których mama rozmawia tylko z Agatą. Milka co prawda mówiła, że wie, o co im chodzi, ale wcale nie chciała Anieli powiedzieć. Naiwna Aniela jeszcze nie wiedziała, że te nowo stawiane granice między siostrami były nieuniknione. Ich kapryśna siostrzana więź, powstała z ogromnych ilości przywiązania, poprzetykanego konfliktami jak srebrną nicią, ciasno opleciona bliskością, najpierw stworzyła ich młode „ja”, a później zaczęła uwierać. Kolejno wyplątywały się więc z niej, żeby odkryć siebie na nowo. Bo siostry są darem i przekleństwem jednocześnie, a dzieciństwo nie trwa wiecznie. – Zobaczysz, powiem mamie, że znowu chodziłaś w jej butach z kokardką – zagroziła siostrze Milka i wykrzywiając złośliwie twarz, wpakowała do ust pół batona. – Nic jej nie powiesz, krowo, bo ci nie pożyczę spodni! – odgryzła się Róża, waleczna i sprytna manipulantka. – Jak mi nie pożyczysz spodni, to powiem Agacie, że podbierałaś jej pachnący balsam do ciała! – Milka też miała w zanadrzu haka na swoją siostrę. – To już nigdy w życiu się do ciebie nie odezwę, ale za to powiem Jackowi, że się w nim podkochujesz! – brzmiała natychmiastowa riposta. – Nie zrobisz tego, świnio! – Milka rzuciła w nią kulką z papierka po batonie. – Jak będę chciała, to powiem – chichotała triumfalnie Róża, bo wiedziała, że uderzyła w czuły punkt. – Weź zejdź mi z oczu, bo powiem mamie, że przeszkadzasz mi w nauce! –
Milka otworzyła zeszyt. – Aha, akurat w nauce, list miłosny piszesz, serca widzę. – Róża nie dała się spławić. – Mamo! – krzyknęła Milka, a Róża uciekła szybko do ogrodu. Mama słyszała całą wymianę zdań, jednak była mądrą kobietą i nauczyła się już, kiedy nie zwracać uwagi na dramatyczne wołanie. Znała swoje dzieci i robiła wszystko, żeby w ich towarzystwie nie zwariować. Ratowały ją ukochane chwile pracy w ogrodzie. Rzadko ingerowała w spory pomiędzy siostrami, interweniowała tylko w przypadku konfliktów nierozwiązywalnych. Resztę mądrze pozostawiała im samym. Takie mamy idą prosto do nieba, a ich córki wyrastają na silne kobiety.
ROZDZIAŁ 2 Wojny bliźniaczek W szkole średniej Róża zgodnie ze swoim imieniem rozkwitła. Miała szczęście, że trafiła na nauczycieli, którzy potrafili docenić jej artystyczne uzdolnienia i je pielęgnować. Ilustrowała artykuły do szkolnej gazetki, brała udział w konkursach plastycznych, recytowała wiersze na akademiach i śpiewała w szkolnym chórze. Bez wyrzutów sumienia odpływała za to w marzenia na przedmiotach ścisłych. Miała wewnętrzne przekonanie co do swojej przyszłości, więc machała ręką na wszystko, co do jej wizji nie pasowało. Godziła się z uśmiechem na tróje z fizyki, średnie oceny z chemii i warunkowe zaliczanie wychowania fizycznego. Nie lubiła biegać, wolała się włóczyć po łąkach, zrywając naręcza ziół i kwiatów. Nie odnajdywała się w drużynie, więc zwykle siedziała na ławce, gdy cała klasa grała w koszykówkę, ale jeżeli znalazła się w zespole, to umilała sobie czas, balansując na białej linii boiska i wyobrażając sobie, że jest to wąska kładka nad przepaścią w górach. Jej drużyna zawzięcie walczyła o punkty, a Róża przeżywała uniesienia w wyobraźni. Przywoływał ją już zupełnie inny, rozległy świat, który w większym stopniu niż na zewnątrz mieścił się w jej wnętrzu. Przelewała go potem z pomocą farb na papier, wygrywała na skrzypcach i nadawała mu kształt w swoich grafikach. W tym samym czasie Anielę ogarniała nie pasja tworzenia, ale chęć destrukcji, i prawie się zniszczyła. W przeciwieństwie do swojej siostry bliźniaczki nie widziała w sobie nic ciekawego czy wartościowego ani żadnych uzdolnień. Od środka zżerał ją lęk, a towarzyszący mu smutek o nienazywalnej jeszcze przyczynie wymazywał kolory z jej życia. A najbardziej samotna czuła się w szkole. Dopóki jeszcze były to literki, cyferki i jedna ulubiona pani, jakoś jej szło, ale w kolejnych klasach było już tylko gorzej. Nie siedziała w jednej ławce z Różą od czasu, gdy skończyły trzecią klasę szkoły podstawowej. Róża brylowała w towarzystwie licznych koleżanek, a Aniela trzymała się na uboczu i było jej z tym dobrze. Bliźniaczki, pomimo pragnień mamy oraz jednakowego DNA, były sobie coraz bardziej obce. Skazane na swoją obecność w domu i w szkole przez dziesięć długich miesięcy, w wakacje mogły od siebie wreszcie odpocząć. Kolejno wyjeżdżały do cioci Zuzi, a gdy wracały, w letnim powietrzu wśród motyli znów unosiły się bolesne żarty. – Muszę od was odpocząć – oświadczyła im wreszcie mama przy śniadaniu w drugim tygodniu sierpnia. – Od własnych córek? – Róża położyła obie dłonie na sercu dramatycznym gestem i równocześnie przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, obiecując sobie
wykorzystać tę pozę na zajęciach kółka teatralnego. – Idiotka – syknęła cicho Aniela, obserwując jej wygibasy. – Tak, pragnę jeszcze dwóch tygodni spokoju. – Głos mamy był zimny, jakby się wydobywał wprost z lodówki. Aniela i Róża przez krótką chwilę w zupełnym milczeniu przyglądały się mamie, mając nadzieję, że ta zaraz wybuchnie śmiechem i powie, że żartowała. – Dojrzewacie i to jest normalna kolej rzeczy, ja wszystko rozumiem – kontynuowała mama, smarując dżemem dwie kromki chleba, które wcześniej pokryła już grubą warstwą masła. – Kocham was bardzo, ale dziś nienawidzę waszych hormonów! – zakończyła swoją przemowę, po czym z apetytem zaczęła jeść słodkie kanapki. Róża parsknęła wesoło, chcąc rozładować atmosferę, a przy okazji zobaczyć w lustrze, jak będzie wyglądała z uśmiechem na ustach. Mama jednak pozostała poważna. Aniela w tym czasie z niezwykłą uwagą wpatrywała się w swoje paznokcie i w głębi duszy przyznawała się przed sobą, że bywa często podła wobec Róży, a czasami też w stosunku do mamy, ale to wszystko jest silniejsze od niej i nie da się nad tym zapanować. Co z tego, że natychmiast tego żałuje, jeżeli już wykrzyczała to, co najgorsze, rozpłakała się, a potem wyszła i trzasnęła drzwiami? Nie miała zamiaru przyznawać się do swoich przemyśleń mamie, a zwłaszcza siostrze, więc tylko wzruszyła ramionami i oświadczyła smutnym głosem: – Córki są na całe życie, a nie tylko od święta. Róża w tym momencie jak na zawołanie zrobiła wielkie, smutne oczy, ale i to nie pomogło. Mama już podjęła decyzję, a nawet zaczęła wprowadzać ją w czyn. – Dzwoniłam już do babci Basi. Bardzo się cieszy, że ją odwiedzicie i co więcej, zostaniecie na całe dwa tygodnie. – Nieee! – zabrzmiały dwa głosy, a mama na chwilę zatkała uszy i zamknęła oczy. – Pora, żebyście zaczęły same rozwiązywać konflikty między sobą i uczyć się pokojowego współżycia jako dwie prawie już dorosłe osoby – dokończyła mimo chóralnych jęków rozpaczy i głośno okazywanego niezadowolenia. I tego żelaznego postanowienia nic już nie mogło zmienić, nawet zapewnienia, że taki wyjazd zakończy się tragedią i któraś z sióstr zostanie poważnie ranna lub brutalnie otruta przez swojego największego wroga, czyli siostrę bliźniaczkę. Mama niespiesznie zakończyła śniadanie, a potem swoją kawę i dyskusję. Wszelkie próby negocjacji wakacyjnych planów zbywała surowym spojrzeniem, milczeniem lub krótkim: – Porozmawiamy za dwa tygodnie. Aniela z Różą spakowały więc plecaki, a następnie z zaciśniętymi gniewnie ustami, nie odwracając się nawet w stronę mamy, która z pogodną twarzą, ale
i z wyraźną troską w oczach machała im białą chustką na pożegnanie, w grobowym milczeniu ruszyły na spotkanie swojej wakacyjnej przygody. Czekając na pociąg, pokłóciły się o to, która będzie spała w mniejszym, zielonym pokoju u babci. Kiedy ulokowały się w przedziale, Aniela wyjęła ze swojego plecaka książkę, której, zgodnie z poleceniem Róży, miała nawet nie dotykać. Siostra próbowała ją wyrwać Anieli z rąk i oczywiście rozdarła się okładka. Ponieważ książka była pożyczona od najlepszej przyjaciółki Róży, dziewczyna wpadła w furię: – No i co ja mam teraz zrobić, ty głupia kretynko?! – wrzeszczała na Anielę, która uśmiechała się złośliwie i z wielką satysfakcją. – A co mnie to obchodzi? To twoja wina. Jakbyś nie próbowała mi jej wyrwać z ręki, to nic by się nie stało. – Aniela ostentacyjnie przyglądała się krajobrazowi za oknem, co dodatkowo rozwścieczyło Różę. Poleciały wyzwiska i podniosły się krzyki, a atmosferę podgrzała dodatkowo wścibska współpasażerka, która próbowała łagodzić konflikt i strofować siostry za używany język. – Żeby dziewczyny tak się do siebie odzywały, i to jeszcze bliźniaczki? – karcącym głosem interweniowała, osiągając skutek dokładnie odwrotny od zamierzonego. – To wcale nie jest moja siostra, to przygarnięta z litości sierota – burknęła Róża. – Tę kretynkę mama znalazła w kapuście i zamiast ją tam zostawić, niestety zabrała do domu – dodała Aniela. – Kochaniutkie, takie jesteście do siebie podobne i jak na siebie krzyczycie, to jakbyście siebie samą obrażały. – Kobieta ewidentnie miała misję pokojową do spełnienia. Róża tylko przewróciła na to stwierdzenie oczami, ale Aniela oczywiście się nie powstrzymała od komentarza. – Aha, i co pani jeszcze myśli, że jak ja coś zjem, to ona już nie jest głodna? No przecież! Bo takie jesteśmy do siebie podobne! Kobieta zbladła, ale Aniela wcale nie zamierzała jeszcze jej odpuścić. – I co? Może jeszcze umrę dzień po tym, jak ona wreszcie zejdzie z tego świata? – dodała okrutnie. Pełną dobrej woli starszą panią zatkało zupełnie i tylko pokiwała głową z dezaprobatą. Zrezygnowała ze swojej misji pojednawczej, ale nadal szeptała coś do ucha kobiecie, która siedziała obok niej, i już do końca podróży obie przyglądały się siostrom badawczo. – Dziękuję za cudowny początek wspólnego wyjazdu – powiedziała jeszcze z ironią Róża do Anieli. – A nie ma za co, będzie tego znacznie więcej – obiecała ta z przekąsem. I od tej chwili zapadło między nimi milczenie, które przerwała dopiero babcia, witająca je z wielką radością na progu swojego domu.
Kolejne dni wspólnego wakacyjnego wyjazdu były dużo spokojniejsze i w trakcie całego pobytu u babci Basi walka między bliźniaczkami zeszła do podziemia. Działo się tak, ponieważ babcia była najcieplejszą, najwspanialszą i najpobożniejszą kobietą na świecie, którą ranił krzyk, kłótnie i brak manier, szczególnie u młodych dziewczyn. Starsza pani wierzyła mocno w ludzką, a zwłaszcza swoich wnuczek, dobroć, szlachetność i piękno duszy. Wspaniałomyślnie wszystko wybaczała, błędy tłumaczyła skrzętnie niesprzyjającymi okolicznościami, całkowicie niezależnymi od sprawcy kłopotów i złych uczynków. Róża i Aniela uważały babcię Basię za anioła w ludzkiej postaci i chciały ze wszystkich sił podtrzymać w jej oczach swój wizerunek dwóch małych aniołków. Babcia pielęgnowała go uparcie i przechowywała bezpiecznie wraz ze zdjęciami w rodzinnych albumach i kosmykami po raz pierwszy obciętych włosów. Dodatkowo, tej wierze w ich niewinność i dobroć towarzyszyło silne przekonanie, że przynajmniej jedna z nich zostanie zakonnicą. Oczywiście, druga wyjedzie z pierwszą na misję jako opiekunka ubogich i chorych, bo przecież rozdzielenie byłoby dla nich niemożliwe do zniesienia. Babcia Basia wierzyła, że ładne jest dobre, a najmłodsze wnuczki były dla niej zawsze najpiękniejsze. Dziewczyny pod taką presją wiary i silnej nadziei babci czuły, że nie mają wyjścia i muszą dopasować się do jej nierealistycznych oczekiwań. W efekcie hormony okresu dojrzewania nie dawały się babci wcale we znaki. Bliźniaczki nie skarżyły się jej, nie donosiły i nie krzyczały na siebie, co babcia relacjonowała mamie przez telefon, dziwiąc się niezmiernie, że jej synowa w ogóle o takie rzeczy pyta! – A jesteś pewna, że to Róża i Aniela do ciebie przyjechały, a nie jakieś inne dziewczyny? – upewniała się żartobliwie mama. – No, a kto by inny? – Babcia poczciwym i kochającym wzrokiem ogarniała swoje wnuczki, które właśnie w zupełnej ciszy obierały razem ziemniaki na obiad. – A jak mi pomagają, takie pracowite i zgodne – zachwycała się babcia. – Szkoda, że w domu takie nie są – wzdychała ciężko mama, czego dziewczyny już nie słyszały. Zresztą wcale nie starały się podsłuchiwać tej rozmowy, gdyż bardziej zajęte były wrzucaniem obranych ziemniaków do garnka w taki sposób, żeby jak najobficiej spryskać się nawzajem wodą. W czasie pobytu u babci Basi wykonywały takie właśnie drobne, perfidne gesty, posuwały się do złośliwych przeoczeń oraz starannie zaplanowanych pomyłek. – Babciu, gdzie mój deser? – pytała na przykład Aniela tuż po tym, jak wpadła zdyszana do kuchni, a zaraz potem zaczęła intensywnie przeszukiwać lodówkę. – A w lodówce jest, na drugiej półce od góry – odpowiadała babcia życzliwie i już odkładała swoją krzyżówkę, gotowa wstać z fotela, mimo iż bardzo bolało ją kolano, żeby pomóc ukochanej wnuczce znaleźć sernik na zimno. – No nie ma tutaj, babciu – niecierpliwiła się łakoma Aniela.
– Ojej, jaka szkoda… To był twój? – odezwała się na to ze słodyczą w głosie Róża, wylegująca się z książką na kanapie. – Myślałam, że ty już zjadłaś swój kawałek, a ten był dodatkowy. – Patrzyła Anieli prosto w oczy i uśmiechała się bezczelnie. Oczy Anieli zwęziły się niebezpiecznie i zacisnęła dłonie w pięści, ale zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, babcia już była na nogach i zaradzała tej jakże trudnej sytuacji. – Och, dziewczynki, jutro przygotuję więcej, a teraz chodź, kochana moja, coś ci zrobię innego. – Objęła Anielę ramieniem. Dziewczyna uśmiechała się do babci z wdzięcznością, a za jej plecami rzuciła Róży jadowite spojrzenie i wyszeptała paskudne słowo. I tylko babcia uważała, że czystym przypadkiem i niezwykłym zbiegiem okoliczności było, że jeszcze tego samego dnia, tylko nieco później, Róża z wrzaskiem wybiegła z sypialni, wytrząsając olbrzymiego chrząszcza ze swoich długich włosów. – A gdzież on tam wszedł, niemądry? Przecież dopiero co zmieniłam pościel – natychmiast troskliwie interweniowała babcia. – Chodź tutaj, wypuszczę go do ogrodu. – Delikatnie wzięła przerażonego sprawcę całego zamieszania w ręce. – No, już go nie ma. – Wytrzepywała dokładnie poduszki i kołdrę, uspokajając przy tym roztrzęsioną Różę, która brzydziła się wszelkimi robalami. Jedno spojrzenie na szeroko uśmiechniętą twarz siostry i już wiedziała, z czyją pomocą chrząszcz dostał się do jej łóżka. Takich sytuacji było mnóstwo w ciągu całego pobytu u babci. Któraś z bliźniaczek „zapominała” na przykład, że druga jest w pokoju na poddaszu i zamykała drzwi, których nie dało się otworzyć od środka, zmuszając siostrę do wołania, pukania i stukania miotłą w podłogę. Były też „przypadkiem” niewysuszone na czas ubrania, sandały z cienkimi paseczkami „przez pomyłkę” zostawione obok szczeniaka, który na nich ćwiczył sobie maleńkie, ale ostre ząbki. Dla babci to wszystko były sytuacje śmieszne i niewarte roztrząsania. Mama niewiele o tych wydarzeniach wiedziała, ponieważ postąpiła bardzo mądrze i otworzyła zaledwie jeden list, jaki napisały do niej bliźniaczki. A w nim zamiast opisów tęsknoty za matką i radosnych wakacyjnych przygód, czytała z pionową zmarszczką na czole dramatyczne doniesienia na temat podłości drugiej siostry. Aniela przekazywała: Mamo, ja już nie mogę znieść obecności tej osoby, o której wszyscy uparcie mówią, że jest moją siostrą! To niemożliwe, jesteśmy przecież takie różne, ja jestem spokojnym człowiekiem i nie wchodzę jej w drogę, a ona ciągle mnie zaczepia i odbiera ochotę do życia. Mamo, jesteś pewna, że to moja siostra? Jeszcze nie jest za późno, żeby się od niej uwolnić, oddajmy ją do szpitala jako dawcę narządów! Róża z kolei pisała na oddzielnej kartce, włożonej w tę samą kopertę, lecz
skrzętnie zaklejonej na rogach i sczepionej kilkoma zszywkami, aby wścibska Aniela nie mogła niczego przeczytać: Mamo, prawie skończyłam drugi tom mojej książki i wakacje są świetne! Jest tylko jedna rzecz, która kładzie się cieniem na moim błękitnym niebie, i tylko ty możesz mnie od niej uwolnić. Proszę cię, jak tylko wrócimy do domu, zwróć tę dziewczynę, co wygląda prawie jak ja, do tego domu dziecka, z którego ją wzięłaś zaraz po urodzeniu, gdyż bardzo przypominała mnie z wyglądu. Wiem, że chciałaś mieć zapasową kopię na wszelki wypadek, ale ja już przeszłam wszystkie dziecięce choroby i będę żyła! Po tej lekturze mama ignorowała kolejne listy, spodziewając się następnej porcji wyrzutów, oskarżeń i podejrzeń. Kontaktowała się z babcią Basią telefonicznie, upewniając się, że dziewczyny są zdrowe i nie dochodzi między nimi do rękoczynów. – Jakich rękoczynów, no co ty? – dziwiła się babcia. – Bardzo ciche dziewczyny, a tak podobne do siebie, że czasami mam trudności, żeby je rozpoznać. Jeden chłopak od sąsiada też się pomylił. Niedawno umówił się z Różą, ale Anielka myślała, że to na nią czekał, więc zanim się Róża wystroiła, to ona pojechała z nim do kina – śmiała się poczciwie babcia. – I wcale mu się nie przyznała, wrażliwa dziewczyna. Nie chciała, żeby mu się głupio zrobiło, że tak się pomylił. – Aniela wrażliwa? – Wiktoria zdziwiła się na taki przejaw empatii ze strony swojej córki, która do tej pory raczej była znana z tego, że niefrasobliwie mówiła każdemu prosto w oczy całą prawdę bez ogródek. – A co na to Róża? – chciała jeszcze wiedzieć Wiktoria, oczekując relacji z karczemnej awantury pomiędzy bliźniaczkami. – Różyczka to taka dobra dziewczyna, pewno było jej trochę smutno, ale cieszyła się, że Aniela film zobaczyła ciekawy, bo chłopak to taki niezbyt interesujący jednak był, tylko o grach komputerowych ciągle coś tam Anieli opowiadał. – A mają wszystko, nie trzeba im czegoś kupić? – dopytywała jeszcze troskliwie mama. – Nie, nie, wszystko mają – zapewniała babcia. – Tylko Anielce się ten jej ulubiony biały podkoszulek zafarbował na różowo. Tak przez przypadek Róża wrzuciła go do prania razem ze swoją czerwoną koszulką. Wiktoria tylko wzdychała cicho i nie wyprowadzała babci z błędu. Te przypadki, pomyłki i spokojne dziewczynki składały się jej w jedną dobrze znaną całość – siostrzana wojna trwała w najlepsze. Pocieszała się, że miały chociaż tyle rozsądku, żeby nie wciągać w nią babcię, bo własnej matki nigdy nie oszczędzały. Czuła ulgę, że jest teraz wystarczająco daleko i nie musi w wojny ingerować jak międzynarodowa organizacja pomocy humanitarnej. W te wakacje po raz pierwszy od długiego czasu naprawdę odpoczęła, dzięki czemu mogła na nowo kochać swoje
córki, kiedy wróciły już do domu. Nadzwyczaj zgodny komunikat, jaki wydały tuż po przekroczeniu progu brzmiał: – To jest ostatni raz, kiedy spędziłam z nią na wakacje! – Jak tylko skończę osiemnaście lat, zerwę z nią wszelkie kontakty już na zawsze! Na tym zakończyło się powitanie i przez resztę wakacji siostry się unikały. W domu panowała błoga cisza i spokój, przerwane tylko żywiołową reakcją Milki po jej powrocie z pierwszych wakacji w mieście. Milka bowiem nieopatrznie przyznała, że jej studenckie wakacje były wspaniałe i z przejęciem opowiadała, ile nowych osób poznała i ile pieniędzy zaoszczędziła. – Tak? – zainteresowała się podejrzanie uprzejmie Aniela. – Moje wakacje były do bani! – Ton jej głosu wskazywał wyraźnie, że cudowne miejskie wakacje Milki też były tego bezpośrednią przyczyną. – Weź nie przesadzaj, na pewno nie było tak źle – odpowiedziała Milka radośnie, czym nieopatrznie zbagatelizowała spokojny i przeraźliwie zimny ton głosu swojej siostry, który powinna była znać, bo zawsze zwiastował kłopoty. – Nie zwracaj na nią uwagi. – Róża lekceważąco machnęła ręką. – Ona jest po prostu wkurzona, bo Mati od sąsiada babci wolał się ze mną spotykać niż z nią. I to pomimo że perfidnie poszła za mnie na pierwszą randkę. – Róża nie odmówiła sobie przyjemności podręczenia Anieli i pokazania swojej wyższości. – Zamknij się, głupia krowo! – wybuchła Aniela i rzuciła w nią zszywaczem. Róża się uchyliła, a zszywacz trafił w Milkę. – Auć! – Milka ze zbolałą miną masowała przedramię. – Nie przypominam sobie, żeby któraś z moich córek miała na imię Głupia Krowa – włączyła się do rozmowy Wiktoria. – Tak, bo przez pomyłkę w dokumentach wpisano imię Róża i tak się już utarło – brzmiała natychmiastowa riposta Anieli. – Przestań, mam tego dość! Czemu wy się tak nienawidzicie? – szybko straciła cierpliwość Wiktoria i zadała niepotrzebne pytanie, na które i tak nikt nie znał odpowiedzi. Róża i Aniela wyjątkowo zgodnie i w denerwujący, a właściwy jedynie nastolatkom sposób wzruszyły ramionami. Też nie wiedziały dlaczego, po prostu nie mogły się ścierpieć i już. Jak zdarzy ci się takie uprzedzenie w stosunku do obcej osoby, to unikasz jej, nie zapraszasz na swoje urodziny i tak dalej. Ale jak zdarzy ci się to z własną siostrą, i to jeszcze identyczną bliźniaczką, to nagle otoczenie głupio oczekuje, że będziecie się mimo wszystko i wyłącznie z powodu tych samych genów kochać. Po tym incydencie Aniela zamilkła na całe popołudnie, a Róża zaśmiała się tylko triumfalnie i poszła do ogrodu ze swoim szkicownikiem i kocem pod pachą. Zmartwiona Wiktoria zwierzała się później Agacie z narastających konfliktów
między bliźniaczkami i własnej bezradności w tej sprawie. Jej starsze córki uważały, że bliźniaczki się zwalczają, ponieważ ze względu na ogromne podobieństwo fizyczne muszą jakoś zaznaczyć swoją odrębność. – Ale kiedy wreszcie już to zaznaczą na tyle, że przestaną? – W głosie Wiktorii była rezygnacja. – Przecież zawsze starałam się je traktować jak dwie różne osoby, nawet ich nie ubierałam w identyczne ubrania, chodziły na różne zajęcia. Co tylko chciały! To co ja mam jeszcze zrobić? – Ty już nic nie możesz zrobić, mamo, to one muszą coś z tym zrobić – stwierdziła Agata krótko. A po chwili milczenia, które wypełniała tylko matczyna troska, jeszcze dodała: – Jak kiedyś będą żyć oddzielnie, to wreszcie docenią siebie nawzajem. – Ja chyba tego momentu nie dożyję. – Wiktoria nie wierzyła w szczęśliwe zakończenia. I miała dużo racji. No bo jakim sposobem to, co ciemne, miałoby lubić to, co radosne i jasne? Siostry po prostu się odpychały i nic nie dało się z tym zrobić. Róża odnajdywała swoją tożsamość kontaktach z rówieśnikami, a Aniela w ich unikaniu. Tłumaczyła sobie, że trudno jej zdefiniować siebie, gdy ciągle ma pod bokiem doskonalszą kopię siebie samej. Bardzo namacalnie odczuła to w pewien piątkowy wiosenny dzień. Oczywiście nikt nic nie zauważył, bo wszystko rozgrywało się gdzieś głęboko w zakamarkach jej umysłu i serca, tak jak to zwykle się dzieje z ludźmi, którzy przeżywają pewne sprawy za mocno. W klasie było duszno, po szybie chodziła duża, włochata mucha, a za oknem słychać było szum przejeżdżających samochodów. Polonista bezbarwnym głosem przedstawiał, co autor wiersza miał na myśli, a zgromadzonej grupie uczniów i tak wszystko było obojętne. Skrzętnie jednak notowali i przybierali skupiony wyraz twarzy, żeby go nie rozzłościć. Do dzwonka brakowało zaledwie dziesięciu minut. Był piątek i nikt nie miał ochoty oberwać jedynki ani sprowokować sarkastycznych uwag. Nawet włochata mucha nie lubiła momentów, kiedy łysiejący pięćdziesięciolatek pokazywał uczniom, kto tu rządzi, chociaż oczywiście z nikim się tym nie dzieliła. Aniela udawała, że słucha, ale jej oczy błądziły po niewłaściwej stronie podręcznika. Co chwila też spoglądała na zegarek. Bazgrała na marginesie zeszytu i obserwowała na przemian włochatą muchę oraz profil swojej siostry siedzącej niedaleko, w środkowym rzędzie. Róża właśnie zakrywała sobie usta dłonią, tłumiąc chichot, a Jolka, z którą siedziała w ławce, pokazywała jej coś, co narysowała na własnej dłoni. Aniela miała nadzieję, że ściągną tym na siebie uwagę nauczyciela i chociaż raz się im dostanie, ale oczywiście jej marzenie się nie spełniło. Znudzona zaczęła czytać wiersz Iłłakowiczówny z podręcznika: Było nas dwóch braci na pustym globie:
Kain i Abel. Jeden baranki pasał, drugi na roli robił, jeden był mocny, drugi – słaby. Ostatni wers przykuł jej uwagę, po czym, nie wiedzieć czemu, znów spojrzała na Różę. Pochylona nad zeszytem pisała coś pilnie, ale Aniela była pewna, że powodem nie był wcale nagle obudzony pęd do wiedzy, tylko wzrok polonisty spoczywający na niej i Jolce. Lizuska i pozerka, jak zawsze świetnie udaje, oczywiście z korzyścią dla siebie, pomyślała jadowicie Aniela. Dodatkowo, dla większego efektu, Róża podparła teraz głowę na dłoni i patrzyła na polonistę, kiwając głową, jakby się zgadzając z tym, co mówił. Patrząc na twarz polonisty, Aniela wyczytała aprobatę dla Róży, tej jednej jedynej uważnie go słuchającej i najwyraźniej inteligentnej uczennicy. W sercu Anieli zapadł mrok, jakby ktoś wykręcił tam ostatnią żarówkę. Wróciła do wiersza, który zaczęła wcześniej czytać, i teraz przeskoczyła wzrokiem do ostatniej zwrotki: Było nas dwóch braci, któryś z nich pozazdrościł – Abel? Kain? pokłóciliśmy się u ofiarnych ołtarzy, słaby silnego zabił… To się powtarza… I nie wiem dalej. Aniela pomyślała, że dwaj bracia mogliby być siostrami i szybko przestraszyła się swoich uczuć. Czym prędzej chwyciła się jak koła ratunkowego monotonnego głosu polonisty: – Każdy ma swojego bohatera. Bez ideałów i wzoru do naśladowania nie da się żyć – wygłaszał swoje jedynie słuszne prawdy polonista. – I waszym zadaniem będzie napisać wypracowanie o tym, kto jest waszym bohaterem. Nie muszę chyba przypominać, że należy swój wybór uzasadnić oraz zadbać o trójczłonową kompozycję wypowiedzi. – Bohaterowie, srata tata – wymruczała pod nosem Aniela. Nie wiedząc czemu, była teraz wściekła. – I w ogóle, co ty możesz wiedzieć o moich bohaterach i ideałach!? – Zza grzywki z wrogością popatrzyła na nauczyciela, ale posłusznie zanotowała temat wypracowania. Dzwonek litościwie wybawił uczniów od dalszej męki i dał sygnał do
rozpoczęcia weekendu. Szuranie krzeseł, śmiechy i skrzypienie sportowych butów na błyszczącej podłodze zagłuszyły ostatnie zdanie polonisty. Już nie miał nad nimi władzy, byli wolni, byli znów ludźmi z planami na weekend, marzeniami i bez bohaterów. Nikt z grupy młodzieży nie zauważył, że nauczyciel patrzył na nich niemal z obrzydzeniem i nikt też się nawet nie domyślał, że niewiele brakowało, a swoim tubalnym głosem odwołałby ich z powrotem na miejsca, a potem zrobił wykład na temat istoty okazywania szacunku dorosłym oraz nieakceptowalnego u młodzieży braku dyscypliny i kultury osobistej. Nikt, oprócz muchy i Anieli. Tej pierwszej i tak było wszystko jedno, nie takie rzeczy widziała, ta druga szybko odwróciła wzrok i podniosła z podłogi swój plecak. Do uszu wsunęła słuchawki i włączyła odtwarzacz mp3. Kojące słowa piosenki Pink Floyd oddzieliły ją od całego tego gówna wokół i uciszyły na chwilę niepokój w jej głowie.
ROZDZIAŁ 3 Świat nas woła W dzieciństwie często marzyły o dorosłości – malowały usta pomadką mamy, wkładały jej szpilki i chciały jak najszybciej otrzymać odpowiedzi na wielkie pytania: Jak będzie wyglądało moje dorosłe życie? Co będę robić? Gdzie będę mieszkać? Kim będzie mój mąż i gdzie go poznam? Ile będę mieć dzieci? Ile moich marzeń się spełni? Aniela i Róża były świadkami, jak w dorosłe życie wkraczały ich starsze siostry. Zwłaszcza Aniela obserwowała ten proces uważnie, być może z wrodzonej ciekawości, a może z nadzieją, że czegoś się przy tej okazji nauczy. Zgodnie z poleceniem mamy miały skończyć studia i zapewnić sobie dzięki temu godne życie i niezależność finansową. Agata była szczęściarą, bo znała swoje powołanie. Studia wybrała z wielkiego zamiłowania i głębokiego przekonania, że to właśnie po to się urodziła, żeby zostać lekarzem. Ścisły umysł, jasno sprecyzowane cele oraz niewątpliwy talent otworzyły jej drzwi do najlepszej uczelni. Zawsze najlepsza w grupie, dostawała wszelkie zaliczenia i odbywała praktyki jakby od niechcenia, a najtrudniejsze egzaminy zdawała pozornie bez najmniejszego wysiłku. Tylko ona sama wiedziała, że okupione to było ciężką pracą i bezsennymi nocami oraz, ze względu na ograniczone studenckie fundusze, długimi tygodniami na diecie złożonej z dżemu, ziemniaków i kefiru. Przez specjalizację z pediatrii przeszła jak burza. Zajęta nauką i udzielaniem się we wszelkiego rodzaju wolontariatach – tak z dobrego serca, jak i z pełną świadomością, że zdobywa w ten sposób cenne doświadczenia – zupełnie nie zwracała uwagi na mężczyzn. Nie traciła też czasu na, jak to nazywała, puste przyjemności. Studiowanie było dla niej środkiem do celu, a nie celem samym w sobie. Nie szukała znajomych, pokrewnych dusz, przygód ani męża. Nie chciała przedłużenia beztroski wieku młodzieńczego ani przerwy przed podjęciem pracy i zadań związanych z dorosłością. Ona już od dawna była odpowiedzialną i godną zaufania osobą, która metodycznie realizowała swój plan, aby osiągnąć wymarzony cel. Dlatego, kiedy inni zajmowali się wydawaniem pieniędzy rodziców i studenckim imprezowaniem, Agata się uczyła, robiąc krótkie przerwy na regularne przyjazdy do domu z okazji rodzinnych uroczystości i w sytuacjach nagłej potrzeby. Zamiast na piwo wolała iść do teatru lub do kina, zamiast na koncert rockowy szła do filharmonii. Pacjenci na praktykach darzyli ją wielkim zaufaniem, traktując niemal jak doświadczonego lekarza, i skrzętnie stosowali się do jej zaleceń, bo z Agaty zwykle emanowały spokój, pewność siebie i poczucie dobrze wykonanego obowiązku. Zaistnienie w dorosłym świecie przyszło jej łatwo. Płynnie weszła w rolę kobiety mądrej, ambitnej i poświęcającej się pracy.
Wiedziała, że życie nie jest usłane różami i nigdy nie będzie. I w pełni się na to zgadzała. Problemy rozwiązywała strategicznie i systematycznie. Jeżeli trzeba było poczekać – czekała, jeżeli trzeba było wykorzystać szansę – robiła to bez wahania. W efekcie niedługo po ukończeniu studiów jej sytuacja była ustabilizowana, pracowała w publicznej przychodni, miała własną praktykę i wygodne mieszkanie. Nie przewijało się przez nie wielu mężczyzn, ale za to wciąż wracały tam jej młodsze siostry. Na herbatę lub na wakacje, żeby przenocować albo żeby uczyć się w ciszy i spokoju do egzaminów w czasie sesji. Najczęściej odwiedzała ją Milka, bo w jej akademiku, ze względu na bujne życie towarzyskie, zwykle nie było warunków do nauki. Ogólnie Milka raczej nie miała do tego głowy, a poszła na studia z zaskoczenia, ponieważ się na nie dostała. Mama tak bardzo się z tego ucieszyła, że Milka solennie sobie obiecała, że dostarczy mamie jeszcze więcej powodów do radości i studia ukończy. Gdy nadszedł październik, spakowała się i wyjechała do akademika z mocnym postanowieniem gorliwego poświęcenia się nauce. Wybrała italianistykę połączoną z rozbudowanym programem języka angielskiego. Był to trafny wybór z dwóch powodów. Po pierwsze, miała łatwość uczenia się języków, a po drugie, ich znajomość okazywała się bardzo użyteczna w nawiązywaniu nowych przyjaźni, co stało się szybko głównym celem studiowania Milki. Wszelkie niedociągnięcia językowe Milka wdzięcznie uzupełniała mową ciała oraz ogładą towarzyską. Myślenie o czymś tak nierealnym jak przyszłość i praca zawodowa w charakterze tłumaczki bądź nauczycielki języków obcych nie zaprzątało jej głowy. Odkryła, że w życiu najbardziej kocha właśnie życie, i to najlepiej czerpane pełnymi garściami! Jako studentka przeżywała swój najlepszy jak dotąd czas, chociaż wcale o tym nie myślała, była zbyt zajęta życiem, by je analizować. Bawiło ją to, co nowe, ryzykowne i nieznane, była ciekawa ludzi, i wreszcie korzystała w pełni ze swojej popularności wśród znajomych. Zależnie od nastroju na przemian kręciła loki i prostowała swoje długie, ciemne włosy, wykonywała skoki na bungee, tańczyła na imprezach w studenckich klubach oraz piła kolorowe koktajle przez dwie słomki. Wolność od ograniczeń, pozostawionych w rodzinnym domu, porwała ją swoim wartkim nurtem i obiecywała wiele, a Milka brała chętnie to, co przynosiło jej życie, i uśmiechała się szeroko. Otwierała oczy na to, jak wielki jest świat, ile daje możliwości i jak wielu przyjaciół z różnych stron kraju można zdobyć przez zwykłe mieszkanie razem w jednym pokoju, wychodzenie do klubu i czasami dzielenie się notatkami z wykładów. Na zajęciach było dużo dyskusji, więc doskonaliła wymowę, a gramatykę udawało jej się zawsze jakoś zaliczyć. Uśmiechem też zyskiwała wiele, z czego korzystała, szczodrze rozsiewając wrodzony urok osobisty, zwłaszcza w trakcie sesji. Uchodziła za dobrą studentkę, której tylko czasami trzeba dać dodatkową szansę. Wykładowcy robili to niemal z przyjemnością, bo Milka, kiedy trzeba było, potrafiła się zmobilizować, daną jej
szansę wykorzystać i pięknym uśmiechem oraz dobrymi manierami okazać wdzięczność, dzięki czemu ofiarodawca szansy czuł się lepszym człowiekiem. W ten sposób, semestr za semestrem, rok za rokiem, zaliczyła trzy pierwsze lata studiów. Mężczyźni w jej osobistym życiu pojawiali się dość tłumnie i w regularnych odstępach czasu, a następnie znikali bez dramatu i łez. Aniela oczywiście czytała o każdym z nich szczegółowe informacje w listach, które otrzymywała niemal co tydzień, i niezmiennie wynikało z nich, że każdą nową znajomość Milka traktowała lekko, a rozstania przechodziła łagodnie. – Traktujesz ich tak jak ulubione kosmetyki. Owszem, lubisz je, służą ci i cera wygląda po nich pięknie, a czasami nawet jedziesz do sklepu na drugi koniec miasta, żeby je kupić. Ale w którymś momencie twoją uwagę przykuwa zabawna reklama lub dowiadujesz się o fantastycznym produkcie od swojej koleżanki i bez zastanowienia próbujesz czegoś nowego, co również okazuje się świetne. I w ten sposób coś, bez czego nie mogłaś żyć, znika niepostrzeżenie, a nowe okazuje się równie dobre, jeżeli nie lepsze – analizowała zachowanie Milki Aniela. W związku z brakiem własnego życia towarzyskiego oraz osobistego w postaci chłopaka czy nawet kolegi oraz na podstawie wnikliwej lektury otrzymywanych listów i zachowania Milki dość szybko odkryła pewną prawidłowość, że gdy jeden mężczyzna odchodził ze świata uczuciowego jej siostry, ktoś inny był już na horyzoncie. Ekscytacja i wyczekiwanie, co będzie dalej i jak potoczy się nowa znajomość, zagłuszały w Milce smutek po rozstaniu z kimś, kogo czas już minął. Aniela była tym zaintrygowana i czasami pytała Milkę dość naiwnie w trakcie letnich wycieczek rowerowych kończonych leniwym opalaniem się na brzegu rzeki: – To ty ich kochasz czy nie, tych wszystkich chłopaków? – A tam kocham! Podobają mi się, spędzamy miło czas, ale jest ich tylu, że nie ma sensu skupianie się wyłącznie na jednym. – A jeżeli postępując w ten sposób, przeoczysz tego jedynego albo nieopatrznie zostawisz go dla kogoś nowego? Na przykład ten Witek to całkiem fajny był, inteligentny… Milka przewróciła oczami, wykrzywiła się i weszła Anieli w zdanie: – Co ty? On się nie golił pod pachami, bleee. – Udawała, że robi jej się niedobrze, a potem dodała z wielką pewnością w głosie: – To się wie od razu, czy to TEN mężczyzna, czy nie! Aniela przyglądała się biedronce wspinającej się po łodydze wysokiej trawy i starała się zrozumieć, co złego jest we włosach pod pachami. Postanowiła jednak nie drążyć tematu, bo słońce grzało tak miło, ptaki śpiewały z zapałem, a Milka właśnie układała się do drzemki. – Ja myślę, że tego się nie wie od razu i można popełnić błąd – dodała jeszcze tylko Aniela, żeby mieć ostatnie słowo.
– Yhmm – zamruczała Milka, która uważała, że jej młodsza siostra musi się jeszcze wiele o życiu dowiedzieć, i to w swoim czasie. Mimo różnicy wieku między Milką a Anielką nadal kwitła przyjaźń, której ani wichury i huragany, ani żadne trzęsienia ziemi nie mogły zniszczyć. Lubiły te same książki i dyskutowały zawzięcie na temat oglądanych filmów. Otwierały się przed sobą w tysiącach słów i dzieliły się sekretami, którymi nikt się nie interesował oprócz nich samych, no i może czasami zazdrosnej o tę ich więź Róży. Z czasem jednak Milka coraz częściej stawiała granice tej szczerości i pomijała szczegóły swojego studenckiego życia. Robiła to po to, żeby w towarzystwie Anieli nadal beztrosko udawać nastolatkę. Funkcjonowało to świetnie przez kilka lat. Milka co dwa lub trzy tygodnie przyjeżdżała do domu. Jeżeli nie mogła przyjechać, pisała listy i z równą regularnością otrzymywała odpowiedzi. Była jedyną osobą, która na krótko mogła zaglądać do mrocznego świata depresyjnej nastolatki, jaką stała się Aniela. Tylko Milce Aniela powiedziała o tym pamiętnym dniu w szkole i wierszu o dwóch braciach, który tak ją poruszył. Wyznała jej szczerze wszystko to, co kładło się cieniem na jej kontaktach z Różą i ze światem, który oczywiście niczego nie zauważył ani niczego się nie domyślał. – Jestem jak młodsza siostra tego, co uciekł na wschód od Edenu, pełen goryczy i rozpaczy… – padły z ust Anieli słowa pełne rozczarowania samą sobą. – Coś ty, jesteś młodszą siostrą wspaniałej Milki, której bardzo na tobie zależy! – przerwała jej Milka, przytulając ją mocno i cmokając w policzek. – Chociaż tobie jednej. – Aniela uśmiechnęła się blado. Nie miała pojęcia, kim byłaby bez Milki. Najpewniej nikim. – Dla mnie możesz być mądra i głupia, ładna i brzydka, dobra i zła, ale i tak będziesz moją siostrą. Zawsze! – Tym razem Milka brzmiała bardzo poważnie i patrzyła Anieli prosto w oczy. – Jesteś pewna? I przyjmiesz mnie do siebie, kiedy już będę samotną starą panną? – Oczywiście, wraz z twoim ironicznym poczuciem humoru, depresyjną duszą i siedmioma czarnymi kotami. – Przyniosę również ze sobą swoje liczne zalety. – Aniela już się rozchmurzyła. Życie znów było dobre. Weekendy z Milką były jak haust powietrza nabrany po wypłynięciu na powierzchnię wody, jak ciepłe promienie słońca po wyjściu z ciemnej piwnicy. Im bardziej Aniela zbliżała się do Milki, tym bardziej oddalała się od Róży, a wszyscy wokół znów się dziwili, dlaczego tak się dzieje. Tak jakby posiadanie siostry bliźniaczki oznaczało dozgonny obowiązek kochania jej i trzymania się za rączki jak papużki nierozłączki. Niektórzy próbowali odwoływać się do więzi łączącej bliźniaczki, podobno tak oczywistej jak instynkt macierzyński. Aniela jednak uważnie przestudiowała literaturę i doszła do kontrowersyjnego wniosku, że taki
instynkt nie istnieje u ludzi, więc i nadprzyrodzona więź między identycznymi bliźniaczkami musi być bzdurą. Odkrycie to wspierała argumentami, że przecież nie czytały sobie nawzajem z Różą w myślach, nie cierpiały empatycznie, kiedy drugiej coś dolegało, a czasami czuły się tak sobie obce i odległe jak dwoje nieznajomych albo wręcz istoty pochodzące z dwóch różnych planet. – W życiu nie oddam ci mojej nerki!! – krzyczała w pewien letni wieczór wściekła Róża na Anielę, kiedy ta użyła kilku stron rękopisu jej najnowszej powieści do rozpalenia ogniska. – A weź sobie wsadź tę nerkę w… – Aniela daleka była od pokornego przyznania się do winy. – No, no! – groźnym głosem Wiktoria przerywała rozpoczynającą się kłótnię, po czym dodała zdroworozsądkowo i z błyskiem w oku: – Zresztą na co jej w dupie nerka? – Również z medycznego punktu widzenia nie ma to żadnego sensu – zgodziła się z nią zupełnie serio Agata. Tak postawiona sprawa stanowczej odmowy transplantacji nerki rozśmieszyła wszystkich, oczywiście oprócz Róży, która może i miała artystyczną hippisowską duszę, ale odznaczała się iście słoniową pamięcią i siostrom nie wybaczała nigdy, a zwłaszcza Anieli. – Jaka szkoda, że w tym niedoskonałym świecie nie ma sklepów, w których można by sobie siostrę bliźniaczkę po prostu wybrać. Na pewno bym ciebie nie wybrała! – rzuciła w jej kierunku lodowatym tonem. – W życiu nie słyszałam bzdurniejszego pomysłu, ja to bym ciebie nawet z dopłatą nie chciała! – zripostowała Aniela natychmiast. Milka parsknęła śmiechem, a Róża zgromiła ją wzrokiem. Na chwilę przy ognisku zapadło milczenie i słychać było tylko rechotanie żab w niedalekim stawie. – Ach tak, to byłoby świetne, gdyby był taki sklep z córkami – zaczęła zmęczonym głosem Wiktoria. Aniela przestała dłubać patykiem w piasku i popatrzyła na mamę, a gdzieś w środku poczuła coś jakby ogromny żal. Wiktoria, zapatrzona w ogień, kontynuowała: – Co roku mogłabym sobie wybierać nowszy i bardziej zaawansowany model. Taki, co nie ma humorów, zmywa bez protestów, można w nim wyłączyć funkcję kłótni z rodzeństwem! – mówiła lekko i udawała, że się rozmarzyła, ale równocześnie wzrok miała bardzo poważny. Zastanawiała się, czy jest dobrą mamą. Tyle popełniła błędów i miała poczucie, że na naprawianie szkód jest już za późno. Latami wiązała pracowicie rwące się niteczki splatające ze sobą córki. Mimo wysiłków, żeby je ukształtować, teraz rosły sobie coraz bardziej niezależnie od jej pragnień i zaskakując ją tym, kim się stawały. Jedna dostała jej kolor oczu, druga kształt ust. Widziała wyraźnie, że pielęgnowały lub zwalczały w sobie jej własne cechy i skopiowane przyzwyczajenia. Czasem stawały się jej lustrzanym odbiciem, kiedy indziej
doskonałym przeciwieństwem, a ona sama coraz częściej miała wrażenie, że jest co prawda filarem, na którym rodzina się jeszcze wspiera, ale o który jej córki coraz częściej się potykają, uciekając we własne życie. – A mnie się podoba, że zostałyśmy sobie po prostu dane bez uprzedzenia i możliwości wyboru – odezwała się Agata i jej stwierdzenie zaintrygowało wszystkich. – Podoba ci się to, ponieważ…? – zachęciła ją do rozwinięcia myśli Aniela. – Bo tak jest ciekawiej – odpowiedziała krótko Agata. I miała rację, z czym zgodziły się w myślach wszystkie, chociaż żadna tego na głos nie powiedziała, bo zbyt dużo fruwało wokół emocji. Były podobne do siebie na tyle, że nawet przypadkowi obserwatorzy nie mieli trudności z rozpoznaniem, że są rodzeństwem. One same najpierw się na to oburzały, bo zupełnie nie czuły się do siebie podobne, ale z upływem czasu z coraz większą trudnością rozróżniały się na zdjęciach. Życie pokazywało im coraz częściej, że siostry to wspaniały wynalazek, bo są obok, kiedy ich potrzebujesz. Wśród nich jesteś zawsze kimś, masz swoje miejsce i dobrze znaną rolę. Gdy idziesz w świat, musisz sobie swoje miejsce odnaleźć lub wywalczyć na nowo. Bezwarunkowa akceptacja skończyła się w momencie, gdy zatrzasnęły za sobą drzwi rodzinnego domu. Każda z nich miała swoje mocne i słabe strony, które świetnie znały, a przy tym były jak wiele odcieni tego samego koloru. To właśnie wzajemne uzupełnianie się sprawiło, że mimo różnic, nieporozumień, zdradzonych tajemnic i postępków nie do wybaczenia, cztery siostry trzymały się razem – walcząc i godząc się, obrażając się na siebie i zapominając urazy. I tak było do czasu, kiedy pojawili się „oni”, oraz do chwili, kiedy bycie siostrą przesłonięte zostało przez bycie żoną, matką, poszukiwaczką przygód i nieszczęśliwą kobietą.
CZĘŚĆ TRZECIA MOJA SIOSTRA MILKA
ROZDZIAŁ 1 Zmiany Od zawsze miałam wrażenie, że znałam Milkę lepiej niż siebie samą. Nie było to trudne, bo ona zwykle była po prostu sobą. Ja chowałam się pod warstwą złośliwości i sarkazmu tak skutecznie, że nawet dla siebie stawałam się niewidzialna. Milka mnie akceptowała i zręcznie omijała kolce, którymi się otulałam, żeby nikt nie mógł mnie zranić. Co za głupia pomyłka, że to akurat Róża była moją bliźniaczką! Przecież właśnie Milka była moim oknem na świat i wciskała mnie w towarzystwo, gdzie byłam akceptowana jako jej siostra. Ona była lubiana, na mnie patrzyli z nieufnością, nie wiedząc, czego się spodziewać. Ale to mi wystarczało. Wszystko zmieniło się wiosną, pod koniec trzeciego roku studiów Milki. Ja nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie skończy się kolejny rok szkolny, a u niej trwała już studencka sesja. Wtedy wyczułam, że coś jest inaczej niż wcześniej, a wszystko to za sprawą mężczyzny, który przed kilkoma miesiącami pojawił się niespodziewanie w życiu Milki i rozpanoszył się w nim na dobre. Od tego momentu było już tylko gorzej. Pisała mi o wszystkim ze szczegółami, więc czułam się, jakbym tam była. Tobiasza poznała w klubie studenckim niedaleko akademika. W Mikołajki była tam impreza i Milka przebrała się za śnieżynkę. Pięknie się prezentowała z rozpuszczonymi, długimi kruczoczarnymi włosami, które podtrzymywała opaska z białych piór, z różem na policzkach, w białym futerku i takiej też krótkiej sukience. Jak dla mnie to kicz, ale ona dobrze się bawiła i od razu wpadła mu w oko. – Czego się napijesz, śnieżynko? – jego pytanie padło na podatny grunt wolnego aktualnie serca Milki. Ona zatrzepotała rzęsami, on się zauroczył i tak od słowa do słowa wymienili numery telefonów. Niemal natychmiast Tobiaszek stał się stałym elementem jej świata, potem jednym z filarów, a następnie jego fundamentem. Nigdy nie rozumiałam, jakim sposobem osoby dotąd nieistniejące na orbicie czyjegoś życia i zupełnie obojętne, pojawiają się w nim nagle, a potem, nie wiadomo dlaczego i w jaki sposób, stają się niezbędne. I nagle wszystko bez nich staje się jałowe. Cielęce zakochanie wielokrotnie widziałam filmach, czytałam o nim w książkach, słyszałam o nim w rozmowach prowadzonych w autobusie, ale nikt mi jeszcze tego zjawiska porządnie nie wyjaśnił. I wkurzało mnie, że w szkole uczyli nas o ułamkach, cosinusach, a nie było zajęć o emocjach, które są przecież w życiu nastolatki obecne częściej niż graniastosłupy. Jak zwykle musiałam szukać odpowiedzi na własną rękę. Fizjologiczne wywody o neuroprzekaźnikach i eksplozjach hormonów mnie nie przekonały. W osiągnięciach psychologii
zagubiłam się zupełnie i kichałam tylko w otoczeniu zakurzonych książek, w najdalszym kącie publicznej biblioteki, gdzie nawet pani z odkurzaczem nie zaglądała. Ale i tak wolałam siedzieć tam popołudniami sama, czytając Freuda, niż odrabiać zadania z fizyki. Milka pisała do mnie tamtej wiosny rzadko i wyjątkowo lakonicznie, a ja cudem tylko dotrwałam do wakacji. Tylko myśl o odpoczynku na wsi, jak zawsze z Milką, dodawała mi otuchy. Jednak coś się tego lata nieodwołanie skończyło – dziecięca przyjaźń dwóch sióstr, a może wyłącznie moja naiwna wiara, że ta przyjaźń będzie trwała zawsze, niezmienna? A może po prostu zerwały się wtedy jakieś nici łączące Milkę z domem rodzinnym. Została w mieście na całe lato i pracowali z Tobiaszem w klubie studenckim, w którym się poznali. Nawet nie próbowałam ukryć rozczarowania, gdy zadzwoniła i pogodnie oznajmiła, że przyjedzie tylko na weekend albo może dwa. – No, a nasz wyjazd na wieś? – Och, daj spokój, tyle razy spędzałyśmy tam lato, że to zrobiło się już nudne. Lepiej ty przyjedź do mnie. Zobaczysz, będzie fajnie! – kusiła Milka, wciąż obrzydliwie radosna. Może inna nastoletnia siostra przyjęłaby z entuzjazmem taką propozycję, ale nie ja. Już nie słuchałam, co ona tam dalej plotła, w myślach robiąc jej wyrzuty, że wszystko zepsuła. I miałam do niej o to mnóstwo żalu – Nie, dzięki! Nie musisz się poświęcać, skoro moje towarzystwo cię tak nudzi – zakończyłam rozmowę krótko i oddałam słuchawkę mamie, która chciała z Milką porozmawiać. Wakacje bez Milki oznaczały samotność i nudę. Tego lata nieskończenie długie dni i jasne letnie wieczory minęły mi na rozważaniach o tym, jak zawiodłam się na Milce. Nie podobało mi się to, że ona nagle tak dorosła, zaczęła budować swój własny, odrębny świat, w którym dla mnie nie było już miejsca. I którego nie rozumiałam. Czułam się tak, jakbyśmy niespodziewanie i przez pomyłkę wsiadły każda na osobną łódkę i wiosłowały w zupełnie innych kierunkach. Milka energicznie zmierzała tam, gdzie niosły ją jej nowo odkryte marzenia, plany i nadzieje. Ja nadal dryfowałam bez celu, wciąż nieudolnie starając się dogonić swoją dorosłą już siostrę, w czym jednak przeszkadzał mi wiejący w przeciwnym kierunku wiatr. I buntowałam się – po co w ogóle te zmiany? Co było złego we wspólnym żeglowaniu pirackim statkiem siostrzanej więzi i humoru, bez zarzucania kotwicy, bez reguł i ze świadomością, że jesteśmy inne niż wszyscy wokół? Desperacko pragnęłam, żeby wróciły czasy dzieciństwa, gdy nikt z domu nie odchodził. Wtedy trzymałyśmy się razem i nie potrzebowałyśmy do szczęścia nikogo więcej. Relacje z Różą były gorsze niż złe i w drugiej połowie lata nawet mama miała nas dosyć. Wysłała nas na dwa tygodnie do babci Basi i po powrocie
nienawidziłyśmy się jeszcze bardziej. Optymizm Róży i radosne pogodzenie z tym, co przynosiło życie, działały mi na nerwy. I oczywiście zakochał się w niej chłopak z sąsiedztwa! W myślach obwiniałam Milkę i o to, a kiedy przyjechała do domu w ostatni tydzień sierpnia, dawałam jej odczuć na wszelkie sposoby, że jej nie wybaczyłam! Nie chciałam słuchać opowieści o Tobiaszu ani o tym, co wspólnie planują. – Świetnie, że wam się układa – przerywałam jej za każdym razem brutalnie w pół słowa i mówiłam, że muszę iść do sklepu, do biblioteki lub wykręcałam się bólem głowy. Po kilku dniach do Milki wreszcie dotarło, że musi się bardziej postarać. – Może jednak odwiedzisz mnie w ostatni weekend wakacji? – spróbowała ostrożnie. – Nie, dzięki, lepiej się czuję na nudnej wsi niż w zakurzonym i zatłoczonym mieście – odparłam uprzejmie. – Weź przestań, ile jeszcze będziesz się na mnie dąsać? – zirytowała się Milka. Tylko wzruszyłam ramionami i udawałam, że czytam. Sama nie wiedziałam jeszcze, jak długo, być może do końca życia. Tydzień później Tobiaszek przyjechał poznać się z całą rodziną. Odmówiłam udziału we wspólnym obiedzie, ale mama oczywiście zrobiła mi wykład na temat dobrych manier. Jej argumenty zupełnie mnie nie przekonały, jednak autorytet zmusił do posłuszeństwa. W milczeniu zjadłam z nimi obiad, a w myślach dopowiadałam złośliwości do każdej wypowiedzi Tobiasza i Milki, uśmiechając się słodko, kiedy na mnie patrzyli. Pod koniec posiłku bolały mnie od tego policzki. Przy pierwszej okazji uciekłam do siebie. Jaka tępa jest ta Milka, przecież ten facet nie jest jej wart! Niespecjalnie przystojny, tylko ciut inteligentny i niewystarczająco zakochany – złościłam się. Ale wieczorem okazało się, że wszyscy go zaakceptowali. Nawet mama przyjęła go, trochę jak zło konieczne, mówiąc: „On mi do szczęścia jest niepotrzebny”. Agata przyznała, że docenia jego zdrowy rozsądek, praktyczny zmysł i męski czar, którego miał sporo, gdy się postarał. Z kolei Róży było to zupełnie obojętne – Tobiasz nie był artystą ani nie okazywał zachwytu jej talentami, więc nie miała powodów, żeby się starać i robić na nim wrażenie. – A Milka niech sobie robi, co chce, w końcu jest dorosła – głosiła swoje mądrości. Miałam ochotę ją za to kopnąć pod stołem, ale mama była nadal w kuchni. Tak oto okazało się, że jestem osamotniona w swojej niechęci do Tobiasza, więc zrobiłam rzecz najprostszą – przed zdrajczynią Milką zatrzasnęłam szczelnie wszystkie drzwi i okna, wyrzucając ją z serca nieodwołalnie i na zawsze. Niech sobie ma Tobiaszka, skoro nie potrzebuje już siostry, aby być szczęśliwą. Milka po południu wyjechała znów do miasta, ale po kilku dniach, wiedziona
chyba wyrzutami sumienia, spróbowała nawiązać kontakt. Ani razu nie podeszłam jednak do telefonu. Nie odpisałam też na jej listy i nawet ich nie czytałam. Wzięłam je wszystkie w nienaruszonych kopertach nad rzekę, gdzie metodycznie podarłam je na drobniutkie kawałeczki i wrzuciłam do wody. Nurt porwał strzępki papieru, na których załzawionymi oczami łapałam pourywane słowa, pisane znanym charakterem pisma. Od razu pożałowałam tego, co zrobiłam, i rozpaczliwie próbowałam odgadnąć sens listów z okaleczonych słów: „chciałam”, „on”, „naj”, „ko”, „moją”. Smutek, jakiego nigdy nie zaznałam, ścisnął mnie za gardło, aż zabolało, a mimo to nie wyciągnęłam ręki do zgody. Wraz z jesienią rozpoczął się ostatni rok nauki w szkole średniej. Klasa maturalna i jej wyzwania sprawiały, że robiło mi się niedobrze ze stresu. Było mi bardzo ciężko, ale nie miałam się komu zwierzyć. Uciekałam od ludzi, chociaż powinnam była szukać u nich wsparcia. Ale nie umiałam się przełamać. Wydawało mi się, że jest na to za późno, i nie wiedziałam, jak się to robi. Jak i gdzie nagle znaleźć przyjaciółkę? Spacerując godzinami samotnie po jesiennym lesie, płakałam nad swoim uporem i zaciętością, bo mnie samą przerażały. Potem ocierałam łzy i trwałam niewzruszenie w swoim milczeniu w stosunku do Milki, udając, że na niczym mi nie zależy i że nic nie może mnie zranić. Dzień za dniem, a potem tydzień za tygodniem mijały jednakowe. Spędzałam je głównie w szkole i przy biurku ze stosem książek. Kolorowa jesień zmieniła się w mokry od deszczu i śniegu listopad. Milka w końcu przestała pisać i obie zajęłyśmy się swoimi sprawami. Miałam coraz więcej nauki i ważne decyzje do podjęcia. Wraz z zimnym przedwiośniem nadszedł czas ostatecznego wyboru. Róża od dawna wiedziała, co zrobi. Trąbiła z dumą, że złoży dokumenty do akademii sztuk pięknych, na uczelnię muzyczną oraz pedagogiczną. Ten ostatni kierunek był tylko tak na wszelki wypadek, gdyby nie udało jej się żyć wyłącznie sztuką. Wtedy chciała zostać nauczycielką muzyki lub plastyki i podjąć trud kształtowania młodego pokolenia w jego artystycznych gustach i umiejętnościach. Ja byłam kompletnie zagubiona. Nie wiedziałam, czy mam w ogóle jakieś zdolności, i nie widziałam w sobie żadnych mocnych stron, które można by wykorzystać do wykonywania określonego zawodu. Prawda była taka, że najchętniej po maturze zrobiłabym sobie rok przerwy na zastanowienie się, co robić dalej ze swoim życiem. – Takiej opcji nie ma – kategorycznie odpowiedziała na to mama. – Dlaczego?! – Wybierz sobie jakieś studia albo szkołę, żebyś miała konkretny zawód. Wszystkie moje dzieci tak robiły. Chcę odejść z tego świata, wiedząc, że masz z czego żyć i robisz coś pożytecznego. – Ale mamo, przecież nie odchodzisz jeszcze z tego świata, a przez rok ja się zastanowię, czego chcę.
– Nie będę z tobą nawet o tym dyskutować! Masz jeszcze mnóstwo czasu i pamiętaj, że ja na żadną przerwę w nauce się nie zgadzam. Głowa pęczniała mi od myślenia, a serce biło wciąż za szybko, bo niczego nie udawało mi się wymyślić w trakcie bezsennych nocy. Nie miałam apetytu ani humoru i dla świętego spokoju ciągle udawałam, że się uczę, co miało i dobre strony, bo moje przygotowania do matury szły bardzo sprawnie. Wszelkie kartkówki, sprawdziany i testy zaliczałam bez trudu, czego Róża mi zazdrościła, bo ona, jak zawsze pochłonięta życiem towarzyskim, nie miała kiedy się uczyć. Ale nie cieszyła mnie wcale ta nieoczekiwana przewaga nad nią, w środku czułam się bardzo źle – opuszczona, pusta i beznadziejnie samotna. Bycie uczennicą i nastolatką już dawno wydawało mi się ograniczające, dorosłe życie mnie przerażało, a to pomiędzy, bez wiary w siebie i pomysłu, co dalej, było torturą. Wreszcie zrobiłam to, co pomagało zawsze – zadzwoniłam do Milki. Niedawno miała urodziny i dzień wcześniej wysłałam jej prezent. Moje pierwsze zdanie: „Milka, to ja… Wszystkiego najlepszego”, zakończyło bezsensowne milczenie i nigdy już do tego nie wracałyśmy. Nasza przyjaźń potoczyła się dalej. I chociaż nic się w naszej sytuacji nie zmieniło – ja nadal nie wiedziałam, co chcę robić po maturze, a Milka wciąż była z Tobiaszem, jakoś było łatwiej. Okazało się, że nie tylko ja tęskniłam za naszymi rozmowami, Milka również chciała mi się zwierzyć z czegoś, co męczyło ją od dłuższego czasu. – Tobiasz oblał egzamin poprawkowy i znów nie może przystąpić do obrony pracy magisterskiej. W naszą pierwszą rocznicę oznajmił mi, że rzuca studia i wyjeżdża za granicę, bo nie chce tego całego tytułu i wszystko, czego potrzebuje, ma już w głowie – wyrzuciła z siebie na jednym oddechu. – A tam pusto i wiatr hula – nie potrafiłam się powstrzymać od komentarza, a Milka tylko westchnęła. – Próbowałam mu tłumaczyć – mówiła dalej – ale bez skutku. Uparł się, że tu nie ma pracy, a jak jest, to za nędzne grosze i on nie chce tak żyć! I nawet kupił już bilet do Londynu, rozumiesz? A ja z nikim jeszcze nie byłam tak szczęśliwa! Może powinnam jechać z nim? – To było pytanie, którego się bałam, bo tak jak Milka bez Tobiasza, tak i ja bez niej nie umiałam sobie wyobrazić życia dalej. – Może powinnaś się nad tym dobrze zastanowić? – powiedziałam spokojnie, zręcznie ukrywając opanowującą mnie panikę. Nie byłam gotowa na utratę jedynej osoby, która mnie rozumiała, ale już zdawałam sobie sprawę, że nie potrafię jej zatrzymać, jeżeli postanowi wyjechać. Tobiasz jednak wyjechał sam. Smutna Milka towarzyszyła mu w drodze na lotnisko i przy odprawie. Potem na tarasie widokowym z oczami pełnymi łez patrzyła na samolot, który wzbijał się w powietrze, aż do momentu, gdy stał się małą kropeczką na niebie. I kropeczka też znikła. Przez kolejne tygodnie zajmowała się głównie wyczekiwaniem na list, e-mail lub telefon. On jednak nie
pisał listów, bo nie lubił, nie wysyłał maili, bo nie miał internetu, i nie dzwonił prawie wcale, bo było strasznie drogo. Milka cierpiała i chudła w oczach. Snuła czarne scenariusze, że Tobiasz o niej zapomniał. Kartkę świąteczną od niego czytała wciąż na nowo, badając uważnie każdą literę. I co wieczór przytulona do niej zasypiała. Po dwóch miesiącach Tobiaszek zadzwonił i opowiadał, jak bez wysiłku zarabia pieniądze, jak bezboleśnie szlifuje język i jak ogromne są perspektywy awansu w pracy. Wysłał też Milce kilka zdjęć. Uśmiechał się na nich szeroko, w tle Big Ben pokazywał godzinę trzynastą, a Tobiasz otaczał ramieniem dwie bardzo ładne dziewczyny. Milka szalała z tęsknoty i zazdrości. Wreszcie pewnego marcowego przedpołudnia, kiedy wiosna rozkwitała coraz śmielej, a wychudzona i przygaszona Milka czuła tylko zimowe wyczerpanie, siedząc w dusznej bibliotece uczelnianej i wpatrując się pustym wzrokiem w jedną i tę samą wciąż stronę książki, podjęła ostateczną decyzję. Z trzaskiem zamknęła książkę, aż kurz wzbił się w powietrze i ktoś syknął z irytacją, próbując ją uciszyć. Milka zignorowała to zupełnie. Głośno zaszurała krzesłem po parkiecie, pozbierała swoje notatki i przedzierając się przez pełne dezaprobaty spojrzenia studentów o bardzo zmęczonych oczach, wyszła z biblioteki. ROZDZIAŁ 2 Wyjazd Milki Już za miesiąc? – Patrzyłam z niedowierzaniem na Milkę. – Tak! Nie daję już rady i strasznie za nim tęsknię. Nie mogę się uczyć – zbolałym głosem wyliczała swoje argumenty Milka, wysuwając kolejne palce tuż przed moim nosem. – Nic mnie nie cieszy, czuję, że wpadam w depresję. – Kolejny palec został wytknięty do góry. – Mam poczucie, że tracę czas, kiedy nie jestem z nim. – Trzeci palec pojawił się w górze, a ja miałam ochotę wziąć nożyczki i poobcinać jej te paluchy, żeby tylko przestała. – Omija mnie całe szczęście! – zakończyła wreszcie Milka swoją wyliczankę. – To są głupie powody całkowitej zmiany swojego życia dla mężczyzny, którego znasz zaledwie kilka miesięcy – krótko zbiłam nieprzekonujące argumenty Milki. – Wcale nie! – Na tyle tylko zdobyła się w ich obronie. – A to sobie jedź, gdzie tylko chcesz! Nic mnie to nie obchodzi! Ja mam za dwa tygodnie maturę i potrzebuję spokoju! – Wybiegłam z pokoju, tak mocno trzasnąwszy drzwiami, aż ze ściany spadł obrazek. Byłam wściekła z bezradności, bo widziałam, że jej nie przekonam. Nie dyskutując ze mną więcej na ten temat, Milka przystąpiła do realizacji swojego planu. A ja, chociaż przejęta maturą tak, że aż robiło mi się niedobrze, po raz
pierwszy w życiu miałam to dziwne uczucie, jakby rozerwało mi się coś w sercu i w głowie, i byłam jednocześnie w dwóch miejscach w tym samym czasie. Ciałem obecna w szkole, nie potrafiłam przestać myśleć o tym, gdzie była i co robiła Milka. W dniu naszej matury z języka polskiego, a dokładnie w momencie, gdy podenerwowane i wystrojone przekraczałyśmy szkolne progi, balansując na wysokich obcasach, Milka otrzymała mailem potwierdzenie rezerwacji biletu lotniczego, który kochający Tobiasz kupił jej w prezencie. Następnego dnia, kiedy ja zdawałam historię, a Róża biologię, Milka napisała podanie o urlop dziekański i złożyła je w dziekanacie. Dokładnie w chwili, kiedy my zdawałyśmy ustną maturę z języka angielskiego, Milka pakowała swoje rzeczy w akademiku. Potem poszła na kawę z koleżankami i życzyła im szczęścia na egzaminach w letniej sesji. Późnym popołudniem przyjechała na majówkę do domu. Przywiozła małe upominki, upiekła ciasto i pomagała mamie we wszystkich drobnych pracach domowych, których zwykle unikała. Kipiała humorem, a ja, uspokojona, że ani słowem nie wspomina o wyjeździe, wmawiałam sobie, że zmieniła zdanie. Nocowałyśmy w namiocie, ustawionym na krańcu ogrodu, i do późna w nocy rozmawiałyśmy o moich planach na przyszłość, bo wreszcie podjęłam decyzję, że będę zdawała na bibliotekoznawstwo oraz na studia dziennikarskie. Letnia noc była krótka, a ja chciałam, żeby się nigdy nie skończyła i żeby już na zawsze były wakacje, i żeby nic się nie zmieniało. Bomba wybuchła następnego dnia, w leniwe niedzielne popołudnie, gdy mama zapytała Milkę: – To ile masz egzaminów w tej sesji? Milka zamarła na chwilę, ale przytomnie zareagowała: – Egzaminy są cztery. – I masz zamiar znów pracować w wakacje w klubie? – padło kolejne trudne pytanie, chociaż mama wcale nie miała złych intencji. Kiedy Milki nie było w domu, wciąż powtarzała nam, jak polubiła tę nową Milkę, zaradną i samodzielną kobietę. – Nie jestem pewna – bąknęła Milka wymijająco. – Ech, ja to się już stara czuję. Moje najmłodsze córki zdały maturę… – Mama zawiesiła głos. Wyglądało na to, że zadumała się nad upływającym czasem, degustując sernik upieczony przez Milkę. – Miejmy nadzieję, że obie – dopowiedziałam, uśmiechając się złośliwie do Róży, która miewała ostatnio histeryczne napady płaczu z powodu wciąż nieznanych wyników matury. – A pamiętasz, co obiecywałaś zrobić, kiedy dostaną się na studia? – przypomniała mamie zaczepnie Agata. – Tak, wszyscy pamiętamy, a Róża ma to nawet zapisane w kronice rodzinnej – potwierdziła Milka, podając Agacie talerzyk z kawałkiem ciasta. Największym i dotąd niespełnionym marzeniem mamy była podróż statkiem
pasażerskim do Stanów, dokąd kiedyś wyemigrowali pradziadkowie. Babcia Helena wiele razy opowiadała nam historię swojego powrotu na ojczystą ziemię. A temat ucieczki z tejże ziemi stał się motywem przewodnim w rozważaniach mamy, gdy zmęczenie, brak czasu oraz niekończące się drobne problemy przytłaczały ją złośliwie. Często mówiła wtedy, że gdy wszystkie córki już dorosną, to ona wyjedzie, nie obejrzawszy się za siebie ani razu. Jednak z upływem lat marzenie zblakło, a mama coraz bardziej doceniała wypoczynek we własnym ogrodzie, spokój i bezpieczną przewidywalność wydarzeń. – Wtedy byłam młoda, teraz już jestem za stara na takie rzeczy. – Machnęła tylko ręką, jakby się opędzała od uporczywej muchy. – Teraz mam już inne marzenia i nie wiążą się one wcale z podróżami. – Och, to dobrze, że masz nowe marzenia, bo niektóre z przeszłości już się raczej nie spełnią – wtrąciła niewinnie Róża, a ja od razu wiedziałam, do czego zmierza. – Marcinek… – Mama puściła do mnie oczko, a ja tylko westchnęłam. Oto znowu nadeszła pora na nieśmiertelne rodzinne opowieści. – Tak, doskonale pamiętam tę chwilę, kiedy lekarka oświadczyła, że będę miała dwoje dzieci, i to w dodatku parkę, chłopczyka i dziewczynkę – ciągnęła mama, wzbudzając ogólne rozbawienie, wszystkich oprócz mnie. Siedziałam zupełnie poważna, próbując wzrokiem zabić Różę. Nie trwało to jednak długo i też parsknęłam śmiechem, ponieważ wesołość w takich momentach była wręcz obowiązkowa. Każda z nas miała historię, z której istnieniem musiała się pogodzić, bo walka z nią przynosiła tylko więcej drwin i uszczypliwych uwag. Mama, rozsiadłszy się wygodniej na fotelu, kontynuowała: – Lekarka na potwierdzenie swoich słów wskazywała na ekranie coś, co miało być mikroskopijnym potwierdzeniem męskości mojego Marcinka, nieco większego od siostry i bardziej ruchliwego. – Ale niestety, po kilku miesiącach nastąpiło wielkie rozczarowanie – wtrąciła się Róża, która nie mogła już wytrzymać, bo jak zawsze nie potrafiła sobie odmówić przyjemności dręczenia mnie. – Nasza wścibska Anielcia oczywiście urodziła się jako pierwsza, bo już się jej do ploteczek spieszyło! Jednak, ku rozczarowaniu całej rodziny przyszła na świat bez oznak męskości i tym samym zajęła miejsce nieodżałowanej pamięci Marcinka – dokończyła Róża, wybuchając śmiechem. – Weź się ucisz, bo ty oczywiście byłaś druga i opóźniona – rzuciłam zwykłą w tej sytuacji ripostę. – Oj, dziewczyny, znów zaczynacie! – W głosie mamy nie było złości, tylko rozbawienie. Nieco później, kiedy ucichła już ogólna wesołość, wywołana opowieścią pod tytułem: „A pamiętacie, jak Milka założyła sobie nocnik z całą jego zwartością na
głowę?”, bohaterka niechlubnej historii poczuła, że nadszedł ten moment i nie warto już dłużej czekać, trzeba chwycić byka za rogi, rzucić nowinę, a potem zamknąć oczy i czekać, co wydarzy się dalej. – Śmiejcie się, śmiejcie, niedługo będziecie płakać, bo wyjeżdżam! – oznajmiła głośno i celowo beztroskim tonem, przekrzykując panujący harmider. Jej słowa uderzyły mnie i nagle wszystko złożyło się w całość. Głupio zadrżały mi ręce i szklanka, którą właśnie zdejmowałam z suszarki, wyślizgnęła mi się z dłoni. Szkło jakby z westchnieniem rozprysnęło się na wypolerowanych kafelkach podłogi. Milka wzdrygnęła się, objęła dłońmi mocno swój kubek z kawą i upiła solidny łyk, boleśnie parząc sobie wargi. Mama oderwała się od rozmowy z Agatą. – Dokąd znowu wyjeżdżasz? – zapytała jeszcze z nutą rozbawienia w głosie. – Jakie „znowu”, przecież jeszcze nigdy nie wyjeżdżałam – zaśmiała się nerwowo Milka i widziałam, że stara się nie patrzeć w moją stronę. – Do Tobiasza lecę, przysłał mi bilet – dokończyła swoje oświadczenie i czekała na reakcję. – Znaczy na wakacje, do pracy? – upewniała się mama. Nie lubiła, gdy jej dzieci wyjeżdżały w nowe, nieznane i z pewnością niebezpieczne miejsca. – No… – Milce spodobała się taka interpretacja jej słów i chyba postanowiła na razie się jej trzymać. – Ale jak uda mi się znaleźć dobrą pracę, to może na dłużej – nieopatrznie dodała po chwili. – A studia kto za ciebie skończy? – Głos mamy stał się nagle twardy i nie zawierał już ani grama uśmiechu. W tym momencie wyszłam do ogrodu i resztę wydarzeń obserwowałam przez okno. Tak było łatwiej, a świerszcze grały nadal jakby nigdy nic. Róża wstała od stołu i wyjęła z szafki szufelkę i szczotkę. Dokładnie pozamiatała szkło, a następnie poszła do łazienki i przyniosła wiadro z mopem. Panowała cisza. Agata patrzyła, jak jej siostra posuwistymi ruchami głaszcze mopem posadzkę. Mama wciąż czekała na odpowiedź Milki, która nerwowo poruszała nogą pod stołem i drapała się po ramieniu, chociaż nic jej nie swędziało. Wszyscy z braku innego zajęcia obserwowali Różę, która skończyła czyścić podłogę, umyła ręce, a następnie osuszyła je białym ręcznikiem, usiadła i ze spokojem piłowała paznokcie. – Na studia zawsze można wrócić, ludzie tak robią i nic się nie dzieje – odezwała się wreszcie Milka. – To nie ma żadnego sensu! Za rok skończysz swoje studia i wtedy pojedziesz, dokąd będziesz chciała. Co wy, młodzi, macie z tym robieniem sobie przerw? Jedna chce przerwę przed studiami, druga tuż przed ich zakończeniem. O co wam chodzi? Za moich czasów to człowiek szedł do szkoły, potem do pracy i zaczynał dorosłe życie i odpowiedzialność, a nie jakieś tam szukanie przygód. Przerwę to się robi na emeryturze, ciężko zapracowaną! – Mama była bardzo
zdenerwowana. – Oj, mamo, te twoje staroświeckie poglądy – roześmiała się z przymusem Milka. – Ja przecież chcę zacząć dorosłe życie z Tobiaszem właśnie. Pisał mi już tyle razy, żebym przyjechała, bo jest praca i funt dobrze stoi. Słysząc to, mama poczuła, że jej do tej pory skuteczne postępowanie z córkami, wsparte intuicją oraz w zasadniczych momentach mocą słów: „nie zgadzam się”, nie odniesie tym razem żadnego skutku. – Rób, co chcesz, żebyś tylko potem nie żałowała – powiedziała cicho i podejrzanie spokojnie, po czym wstała i wyszła z pokoju. A ja poszłam jeszcze dalej w głąb ogrodu, żeby się z nią nie spotkać, gdy tam przyjdzie. I znów obserwowałam sytuację z daleka. Trwało ciężkie milczenie. Agata pokręciła głową, wstała i poszła sprawdzić, co z mamą. Siedziała na ławce, zapatrzona w rozsiadający się wokół domu zielony ogród. Tyle ją kosztował pracy, tak samo jak wychowywanie córek, a teraz nadeszła chwila, kiedy wszystko dzieje się już samo. Jej dzieci mogą wywracać swoje życie do góry nogami, mogą wyjechać z bezpiecznego domu, jaki im stworzyła, kiedy chcą i bez oglądania się za siebie. Była zraniona i bezradna. Pod wpływem nowiny Milki atmosfera zabawy ulotniła się zupełnie. Muzyka się skończyła i słychać było tylko, jak w kuchni szumiał czajnik i brzęczały przesuwane po blacie filiżanki. Róża ukroiła jeszcze kilka kawałków sernika, którego już nikt nie jadł. W ruchliwym zwykle mieszkaniu zawisła ciężka cisza. Agata pisała coś na swoim laptopie, a Milka wysyłała właśnie esemesa do Tobiasza: „Powiedziałam w domu, jakoś to przeżyją. Za niecałe trzy tygodnie wreszcie będziemy razem!”. Wróciłam do pokoju z głupio zaczerwienionymi oczami. Podobnie jak mama zatrzymałam jednak swoje myśli i uczucia dla siebie. Nikomu się nie przyznałam, że oto runęły moje nadzieje, iż wreszcie dogonię Milkę i będziemy razem studiować, być może nawet na jednej uczelni, i mieszkać w jednym akademiku. Jedna Róża przełknęła wiadomość gładko i widząc jej dobre strony, szeptem umawiała się z Milką, że ją odwiedzi w Londynie i ruszą razem na wielkie zakupy. Może tylko ona jest życiowa i nie robi dramatu tam, gdzie go nie ma, pomyślałam. – Ludzie wyjeżdżają, szukają lepszego życia, przygody, to jest zupełnie normalne – przekonywała Róża na głos, chociaż nikt z nią nie podejmował dyskusji. Milczenie, jakim mama nas obdarzała, gdy nie była zadowolona z naszego postępowania, przesiąkło atmosferę i wciskało się w każdy kąt, psując humor wszystkim przez kilka następnych dni. Byłam przekonana, że stosowała je jako opatrunek na własną ranę, którą otwierały niedobre słowa i decyzje dorosłych córek, podjęte nie po jej myśli. Było schronieniem, w którym chowała się, aby własnym dzieciom nie dać się zniszczyć. Niewiele było w nim gniewu czy chęci
ukarania, za to pełne było lęku, bo wiedziała, czym jest życie i jak zaczynają się niezwykle przykre historie. Jaki był jednak pożytek z całego jej doświadczenia, skoro córki kolejno wręcz rwały się, żeby doświadczyć wszystkiego osobiście, samodzielnie i na własnej skórze? Liczyła się z tym, że kiedyś odejdą, gdy już dorosną, ale żeby tak od razu i tak daleko? To było trudne do zaakceptowania, więc plaster milczenia i rzekomej obojętności musiała szczelnie przykleić i jeszcze dodatkowo owinąć bandażem zimnego dystansu. W ostatnie dni przed wyjazdem Milki wszystko się we mnie kotłowało. Balansowałam między wściekłością a ogromnym smutkiem. Sprawdziłam z mapą bardzo dokładnie, jaka będzie nas dzielić odległość. Było jasne, że nie da się wpaść na herbatę po południu ani spotkać się przypadkiem na ulicy i pójść razem do kina. Przerażenie, jak poradzę sobie bez Milki, ukrywałam pod maską kompletnej obojętności, a równocześnie tylko wokół tego krążyły moje myśli, kiedy Milka przygotowywała się do wyjazdu. – Anielka, może pojedziesz ze mną na lotnisko? – zaproponowała nieśmiało Milka, wyciągając tym samym po raz ostatni rękę do zgody. – Może jednak nie. – Zasłoniłam się książką, bo oczy miałam pełne łez. – Ja chętnie pojadę – wtrąciła się radośnie głupia Róża, nieświadoma, że robiąc to, wręcz przyczynia się do wyjazdu Milki i ja nigdy jej tego nie wybaczę. Milka nic nie mówiła, a ja wyobrażałam sobie, że patrzyła na mnie, a raczej na moje ręce, tułów i nogi widoczne spoza książki, z żalem, bo moja twarz była wciąż przed nią ukryta. I pomyślałam z jakąś dziwną przyjemnością, że zrobiło jej się przykro, chociaż nic nie powiedziała. Uśmiechnęła się tylko szeroko do Róży, pewno ciesząc się, że ktoś bliski pomacha jej na pożegnanie. Im bliżej było wyjazdu Milki, tym bardziej cichłam, kurczyłam się w sobie i popadałam w zadumę. A potem bez namysłu i nawet najmniejszej świadomości tego, co robię, zastosowałam metodę mamy, którą zapewne otrzymałam od niej w genach: zanim cię ktoś opuści, odjedzie i zapomni, zrób to pierwsza, odetnij się i przestań dla niego istnieć. Dawało mi to poczucie władzy i ponurą satysfakcję, że Milka też cierpi, ale nie przynosiło radości. Coś przytłaczającego ciążyło mi na sercu, wobec czego z przyjemnością i ulgą odcinałam się od całego świata i pogrążałam się w nauce do egzaminów na studia. Wieczorem przed wyjazdem Milka chciała jeszcze porozmawiać z mamą, ale ona udawała, że nie wie, o co chodzi: – Co chciałaś? – Niemal odganiała się od córki, która lgnęła do niej i starała się ciągle być w tym samym pomieszczeniu i robić wszystko razem. – Mamo, pojadę tylko na rok, może dwa… – Dobrze, przyjęłam do wiadomości – odpowiedziała mama tonem automatycznej sekretarki. – No to nie bądź taka…
– A co, mam skakać z radości, że jedziesz? – Ale nie traktuj mnie, jakbym robiła coś strasznego. Domyślałam się, że w mamie krzyczało wszystko, że Milka przecież robi coś strasznego, że nagle staje się dorosła, odchodzi w nieznany świat, gdzie ona już nie będzie jej mogła chronić przed tym, co może ją zranić. – Jak chcesz… – Mama nie powiedziała nic więcej. Tym samym po raz pierwszy nie zdecydowała za Milkę, zostawiając jej wolną rękę, co jednak wcale nie oznaczało, że jej wybór pochwalała i że się z nim już pogodziła. Milka musiała być tego doskonale świadoma, bo nawet ja usłyszałam to w mamy głosie i widziałam to w jej oczach. Doskonale rozumiałam, że Milka chciałaby wymusić na niej poparcie dla swojej decyzji, dostać błogosławieństwo i zapewnienie, że cokolwiek się wydarzy, zawsze może wrócić do domu. Musiała jednak uznać, że to zbyt wiele, bo usłyszałam, jak powiedziała tylko: – Ja chcę, żebyś to zaakceptowała i cieszyła się razem ze mną, że wykorzystuję swoją szansę i spełniam marzenia o podróżach. – A w myślach dodała może jeszcze: – Teraz jest na to czas, kiedy jestem młoda i bez zobowiązań, żeby nie skończyło się jak z twoim wielkim marzeniem, mamo. – Dobrze, spełniaj swoje marzenia – odparła drętwo mama, a w jej głosie było tyle samo smutku, co rezygnacji. Czułam się identycznie jak mama, ale nic nie mówiłam. Obserwowałam tylko, jak Milka pakowała walizkę i mimo ponurej atmosfery w domu, nie potrafiła zgasić w sobie narastającego podekscytowania podróżą. Odwróciłam się plecami, kiedy przyszła się pożegnać, bo nie mogłam znieść myśli, że dla niej zaczyna się coś nowego, a dla mnie wszystko właśnie się kończy. Jedyne moje okno na świat zatrzaskiwało się wraz jej wyjazdem. Dalej była już tylko parszywa samotność i poczucie całkowitego opuszczenia. Od momentu, kiedy Milka wyszła z domu, do chwili, kiedy Agata przyszła mi powiedzieć, że dotarła na miejsce, jakby zatrzymała się moja egzystencja. Leżałam zupełnie nieruchomo w łóżku, udając, że boli mnie brzuch. Tak naprawdę przez cały ten czas oddawałam się snuciu historii o tym, gdzie Milka jest i co robi, krok po kroku, ze szczegółami. Zgadywałam, jak się czuje i co myśli. To było trochę tak, jakbym żyła jej życiem. Przynosiło mi to ulgę i dziwną przyjemność. I nie było trudne, znałam ją przecież tak dobrze. Historia układała się sama. Milka wsiadła na pokład małego samolotu linii FlySky, który wydawał jej się plastikową zabawką ogromnych rozmiarów. Podekscytowana do granic możliwości wsłuchiwała się w komunikaty pilota, z radością stwierdzając, że rozumie niemal co trzecie słowo. Z zapałem składała je w jedną całość. Tym sposobem dowiedziała się, że w Londynie będzie plus osiemnaście stopni i lekka mżawka, a podróż zajmie godzinę i czterdzieści minut. Większość tego czasu spędziła na obserwowaniu chmur jakby z waty cukrowej i radosnym rozmyślaniu,
jak to będzie wspaniale wreszcie zobaczyć Tobiaszka. Na samo wyobrażenie spotkania ściskało ją z ekscytacji w brzuchu, ale równie dobrze powodem mogło być to, że nic nie jadła od rana. Nie mogła się uwolnić od wrażenia, że samolot wcale się nie porusza, tylko jakby zawisł na gałęzi bardzo wysokiego drzewa i tam już zostanie. Wyśmiała tę głupią myśl, a także natrętną drugą, że samolot leci nad ogromną wodą i może się rozbić, a ona nie jest zbyt dobrym pływakiem. Wszystkie te obawy ostatecznie ukoiło wspomnienie ukochanej twarzy Tobiasza, któremu niedługo padnie w ramiona. Po szczęśliwym lądowaniu Milka podążyła za podróżnymi, chłonąc wzrokiem przeszklone korytarze i wibrującą atmosferę nigdy niezasypiającego lotniska, z jego wiecznymi pochodami spieszących się turystów, biznesmenów i rodzin z dziećmi, ruchomymi schodami, kafejkami i sklepami. Podczas kontroli paszportowej Milka wreszcie wykorzystała swoją znajomość języka. – Good evening – przywitał ją mężczyzna za kontuarem, rzucając jej krótkie spojrzenie. – Good evening – odpowiedziała Milka z szerokim uśmiechem, którego mężczyzna już nie widział, bo wpatrywał się w monitor. – Thank you. – Zwrócił jej paszport, przypatrując się kolejnej osobie, która podchodziła do jego stanowiska. – Thanks, have a nice day! – odpowiedziała radośnie Milka i tym razem to ona nie widziała, że mężczyzna żegnał ją szerokim uśmiechem, bo wreszcie obejrzał się i popatrzył na nią uważniej, żałując teraz, że nie zrobił tego wcześniej. Milka nawet nie wiedziała, że był pierwszym, którego w Londynie oczarowała. Odebrała bagaż i już niecierpliwie biegła truchtem długim korytarzem bez okien. Wkroczyła do hali przylotów, wypatrując intensywnie Tobiasza, aż jej łzy napłynęły do oczu, ale nie było go w niewielkiej grupie czekających tam osób. Stojąc z boku, Milka przyglądała się radosnym powitaniom. Wydawało jej się, że wszyscy oprócz niej doskonale wiedzą, dokąd zmierzają, i mają do załatwienia mnóstwo spraw, a tylko ona jedna jest sama, w obcym kraju, w obcym mieście i jak na razie bez Tobiaszka. Włączyła komórkę i zobaczyła komunikat: „Tylko telefony alarmowe”. – Cholera – jęknęła i jeszcze bardziej rozpaczliwie rozglądała się w tłumie. W myślach wyrzucała sobie brak organizacji, naiwność i niefrasobliwość. A co będzie, jak Tobiasz nie przyjdzie? Zapatrzyła się na swoją walizkę. Miała w niej kilka zmian ubrań i dwie pary butów oraz dokładnie pięćdziesiąt funtów w kieszeni. – Witaj, przygodo – mruknęła. Ekscytacja gdzieś się ulotniła i Milka boleśnie zatęskniła teraz za bezpieczeństwem swojej rodziny. Rozpaczliwie potrzebowała swoich bliskich i poczuła się jeszcze bardziej samotna w tym obcym miejscu, bo wiedziała, że nie może teraz oczekiwać od nich wsparcia. Złamała przecież rodzinne reguły.
Nie wiedziała, że mama już od godziny namawiała Różę, by do Milki zadzwoniła, a ja tak naprawdę wybaczyłam jej wszystko już w momencie, kiedy wyszła za próg domu. Wtedy od razu mocno za nią zatęskniłam i z lękiem wyobrażałam sobie, jak ginie w jakiejś tragicznej katastrofie. Wyobrażałam też sobie, że Milka szalenie tęskni, jest smutna i nie potrafi się odnaleźć w nowym otoczeniu. Wywoływało to takie rozczulenie i poczucie winy za to, jak ją traktowałam przed wyjazdem, że płakałam długo i rozpaczliwie. Wokół życie toczyło się dalej jakby nigdy nic i zaczynało się lato. Dzieciństwo już uciekło w podskokach jak mała dziewczynka w białych podkolanówkach i coraz głośniej wołała nas dorosłość. No i wreszcie byłam wolna od znienawidzonego kieratu szkoły. Ale zamiast się cieszyć, pogrążałam się coraz bardziej w nieznanym mi do tej pory, dziwnym stanie znieczulenia i obojętności. Czasami mówiłam coś do nieobecnej przecież Milki, a potem sama sobie za nią odpowiadałam. Bez niej czułam się pusta. Nie umiałam tego dokładnie opisać w swoim pamiętniku, ale było to wręcz poczucie, że zostałam okaleczona. Nie brakowało mi co prawda żadnej części ciała, ale było tak, jakby ze zniknięciem Milki znikła również część mnie samej, część historii mojego życia. Czułam się mniej osobą, a bardziej cieniem. Straciłam poczucie bezpieczeństwa i część mojej osobowości. I to tę najbardziej radosną, pełną fantazji, odwagi i wiary siebie, bo ściśle związaną z osobowością Milki i naszym wspólnym światem. Nagle zrobiłam się mniej zabawna, mniej błyskotliwa i mniej inteligentna. Podawałam w wątpliwość wszystko, co dotyczyło mnie samej, a co do tej pory akceptowałam. Tak, jakby z jej odejściem wybuchła bomba w moim wnętrzu, niszcząc wszystko, co tam było, i cały mój świat. A ja musiałam to teraz budować od nowa, z resztek, które ocalały. I to przeżycie nie było wyłącznie tęsknotą za Milką czy moim młodzieńczym sentymentem, pomieszanym z egzaltacją. Było boleśnie realne i obsypywało gryzącym w oczy pyłem i kurzem każde moje nowe doświadczenie, odbierając ostrość wydarzeniom, smak uczuciom i kolor mojemu życiu. I podcięło mi skrzydła, kiedy przyszła pora do ruszenia w świat. Zamiast lecieć jak orzeł, ja truchtałam jak kura. Przez bardzo długi czas obłok osobowości Milki był dla mnie rusztowaniem, bez niego konstrukcja rozpadła się w pył. Było to tak oczywiste, a jednocześnie wydawało mi się tak głupie, że z nikim nie podzieliłam się tymi myślami. – A niby dlaczego osoby, z którymi jesteśmy tak blisko od dzieciństwa, miałyby nie wnikać w naszą pamięć i całą naszą życiową historię? – dyskutowałam ze sobą. – Bez nich ta opowieść już nie jest taka sama i nawet pamiętamy ją inaczej! – rzucałam argumenty nie do pobicia. Od najwcześniejszych lat spędzałyśmy mnóstwo czasu razem. Każde moje wspomnienie zawierało Milkę – bez niej nie było wspomnień, a bez nich nie było mnie. Bez Milki nie czułam się już sobą i nawet mniej pamiętałam z tego, co
wspólnie przeżyłyśmy. Bałam się, że mam jakieś tajemnicze zaburzenia pamięci, a może i guza mózgu. Swoim sposobem najpierw przeszukałam bibliotekę, potem internet, a na koniec, już ostatecznie przekonana o chorobie, poszłam do gabinetu Agaty. Ta wysłuchała mnie w skupieniu, a potem zupełnie poważnie powiedziała: – To wcale nie jest głupie, co mówisz. Istnieje nawet teoria, według której, jeżeli jesteśmy z kimś naprawdę bardzo blisko, to ta osoba jakby przenikała nasz system poznawczy i nerwowy, dzielimy się z nią pamięcią, myślami i emocjami. I kiedy utracimy tę osobę, to zupełnie realnie, na poziomie fizjologicznym naszego organizmu następuje utrata neuronów, a nawet możliwość uszkodzenia mózgu. – Żartujesz sobie teraz ze mnie, czy chcesz mnie przestraszyć? – Te podejrzanie naukowe wyjaśnienia nie przyniosły mi ulgi. – No co ty? Znasz przecież na pewno jakąś kobietę będącą pamięcią podręczną swojego męża, który nigdy nie wie, gdzie co położył i ciągle pyta: „Kochanie, a gdzie trzymamy żarówki?”. – I mężów, którzy zawsze prowadzą samochód w centrum, bo żona potrafi tylko poza miastem? – zaczynałam rozumieć, o co Agacie chodziło. – No właśnie! – przytaknęła Agata. – Im dłużej z kimś żyjesz w bliskim związku, tym więcej połączeń, i to nie tylko w postaci kont bankowych, dzieci i zobowiązań rodzinnych. Inni ludzie mogą stać się częścią twojej osoby na dużo głębszym poziomie, jeżeli im na to pozwolisz. Nic więc dziwnego, że ich odejście powoduje zamęt w ciele i umyśle. – Czyli nie zwariowałam? – upewniłam się jeszcze raz. – Nie, ale i tak jest ci wystarczająco ciężko. Może powinnaś wreszcie się do niej odezwać i przestać się obrażać? – zasugerowała rozwiązanie Agata. – A nie prościej, żebyś mi wypisała receptę? – Nie lubiłam naprawiać swoich błędów. – Owszem, wypiszę ci receptę – zgodziła się zaskakująco szybko Agata. Po czym włożyła na nos okulary i nabazgrała coś na blankiecie receptowym, jednocześnie drugą ręką przybijając nagłówkową pieczątkę. – Dzięki, to widzimy się na obiedzie u mamy. – Złożyłam receptę wpół i wsunęłam do kieszeni. Prosto z gabinetu poszłam do apteki. – Ale czegoś takiego to my nie mamy w sprzedaży. – Oddała mi receptę młoda farmaceutka o białych, wypielęgnowanych dłoniach, z długimi paznokciami i w okularach na nosie. – Może pani zamówi? Mogę odebrać jutro. – Nie miałam ochoty na wędrówkę do drugiej apteki. – My tego nie sprzedajemy wcale, pani doktor musiała się pomylić. – Aptekarka patrzyła na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Wyszłam z apteki i wreszcie przeczytałam, jaki lek przepisała mi moja siostra. „Dorośnij!” napisane było na środku drukowanymi literami, a pod spodem
jeszcze: „dawkowanie – codziennie, stosować aż do skutku”. – Och!! – Zmięłam receptę i wyrzuciłam ją do kosza, a potem szybkim krokiem ruszyłam do parku. Nie spieszyło mi się do domu. Chciałam się zmęczyć, pobyć sama ze swoimi myślami. Mimo iż nie dostałam leku na swoje dolegliwości, to po rozmowie z Agatą zrobiło mi się nieco lżej na sercu. Wędrując po opustoszałym parku, podjęłam decyzję, że postaram się naprawić relację z Milką i że odpiszę na jej list, jeżeli tylko taki otrzymam.
ROZDZIAŁ 3 W wielkim mieście Nauczyłam się już dawno, że snując marzenia, trzeba być bardzo precyzyjnym, bo wszelkie nieścisłości nieuchronnie przyniosą rozczarowanie, gdy marzenie wreszcie się spełni. Mnie przydarzało się to ciągle. Nie do końca tak, jak chciałam, ale jednak dane mi było dogonić Milkę – obie zaczynałyśmy niemal jednocześnie nowe życie w nieznanym mieście. Tylko że nie było to to samo miasto. Dzielił nas ogromy dystans i nasze doświadczenia również były zupełnie odmienne. Jak zwykle. Wszystko, co działo się wokół mnie – egzaminy wstępne na studia, przeprowadzka do miasta, nowi ludzie, nowe miejsca – przesłonięte było jakimś brakiem, ciążącym głęboko w środku, o którym nie wiedział nikt oprócz mnie samej. Kiedy początkowy zamęt, ból i złość minęły, pozbierałam się jakoś i funkcjonowałam w miarę dobrze. Musiałam tylko uciszać smutek, pojawiający się obok jak cień w najweselszych nawet chwilach. Jak na studentkę przystało, robiłam różne głupstwa. Obracałam się w towarzystwie ludzi, których niezbyt lubiłam i nawet dobrze nie znałam. Bez przyjemności upijałam się, tańczyłam w klubach i wracałam nad ranem sama do akademika. Powoli zasklepiała się wyrwa, która powstała po usunięciu czegoś, co od początku nie było przecież częścią mnie. Nauka sprawiała mi przyjemność, ale cała ta studencka otoczka wydawała się jakby niepasującym dodatkiem, a mnie wciąż nie było ze sobą po drodze. Tak jakbym równocześnie była i mnie nie było. Zamiast na dobre zająć się swoim życiem, w głowie nadal snułam historię mojej siostry Milki: U Milki tymczasem jak zwykle zwyciężył optymizm i ciekawość świata. Tęsknota za domem i poczucie osamotnienia ucichły, jak tylko przestała nerwowo krążyć wokół swojego bagażu, słuchając nic nieznaczących dla niej komunikatów o odlatujących i przylatujących samolotach, i zmusiła się, żeby usiąść. Rozejrzała się uważnie wokół. Lotnisko tętniło życiem i pachniało perfumami oraz kawą. Dwie dziewczyny ze sklepu z gazetami były chyba w jej wieku. Uśmiechnęła się do jednej z nich, a ta odwzajemniła uśmiech. Milka była przekonana, że znalazłyby wspólny język. Mężczyzna w okienku wypożyczalni samochodów wyglądał na znudzonego, choć zdawał się jednocześnie bardzo sympatyczny. Mrugnął się do niej i Milce zrobiło się lżej na sercu. Niedaleko na ławce siedziała starsza pani i czytała książkę. Milka wierzyła, że i z nią mogłaby znaleźć temat do rozmowy. Zyskawszy przeświadczenie, że otaczają ją przyjaźni nieznajomi, czekała spokojnie dalej. Z kawiarni, gdzie mężczyźni w garniturach, popijając espresso, pracowali na swoich laptopach i telefonach, dochodził nęcący zapach. Milce głośno zaburczało
w brzuchu. Już wstawała, żeby pójść do kafejki i kupić coś do jedzenia, gdy zobaczyła Tobiasza wchodzącego przez przeszklone drzwi. Serce jej załopotało i natychmiast zapomniała o głodzie. Pomachała do niego radośnie, ale on, nadal jej nie widząc, stał przed tablicą przylotów. Milka poczuła ukłucie rozczarowania. Nie tak sobie to wyobrażała! Miał czekać z bukietem kwiatów i mieli paść sobie w ramiona, a tymczasem on się spóźnił i w dodatku jeszcze wciąż jej nie widzi! Wydawało jej się, że minęła cała wieczność, nim ją zauważył i powoli, wręcz z ociąganiem ruszył jej naprzeciw. – Jesteś już – przywitał ją obojętnie. – No jasne, że jestem! Ale myślałam, że będziesz na mnie czekał. A nawet nie mogłam do ciebie zadzwonić, bo telefon mi nie działał. – Przywarła do niego całym ciałem, a on uściskał ją jak ciocię na imieninach i pocałował w policzek. – Oj, przecież jestem! – W jego głosie pobrzmiewała nutka zniecierpliwienia. – Zresztą musiałem się zwolnić wcześniej z pracy, żeby tu przyjechać. Nawet nie przeprosił za swoje spóźnienie, przemknęło Milce przez głowę, ale mimo to czuła się bardzo szczęśliwa i wciąż mocno się do niego tuliła. – Dobra, chodźmy już. – Odczepił ją od siebie zdecydowanym ruchem. – Tak już od razu? – Milka była rozczarowana. – A co, chcesz tu zamieszkać? Pociąg nam ucieknie. – Chwycił jej dłoń, drugą ręką ujął energicznie walizkę i zdecydowanym krokiem zmierzał w kierunku wyjścia, a Milka maszerowała pół kroku za nim. W metrze Milka mogła wreszcie się swobodnie poprzytulać do Tobiaszka oraz nawdychać zapachu jego skóry. Ponieważ jednak podróż trwała dość długo, a Tobiasz, tłumacząc się zmęczeniem, nie odwzajemniał jej romantycznych zapędów, skupiła się w końcu na współpasażerach. Przed wyjazdem miała na głowie inne problemy i nawet nie zastanawiała się, że będzie mieszkała w ogromnym mieście, w którym różnorodność i wielokulturowość, piękno i brzydota, bogactwo i bieda mieszały się ze sobą, wabiąc nowo przybyłych swoimi obietnicami. Teraz podzieliła się swoim entuzjazmem z Tobiaszem, który ożywił się nieco i wykorzystał ten moment do podkreślenia, jak bardzo on sam jest już tu zadomowiony. – Tak, tu u nas jest dużo lepiej i zupełnie inaczej niż w kraju. – I to metro też mi się podoba i ludzie tacy uprzejmi – wyliczała Milka. – Kultura tu taka, że się nie pchają jak bydło – zgodził się z nią łaskawie Tobiasz. – Wreszcie zobaczę te wszystkie słynne miejsca, które do tej pory widywałam tylko na zdjęciach! A ty gdzie już byłeś? Co widziałeś? – Podekscytowanie Milki rosło. – Pałac królowej widziałem.
– A w galerii jakiejś byłeś? – Zakupy robię zawsze w supermarketach, nie w galerii – zaprzeczył Tobiasz. – Miałam na myśli muzeum – poprawiła się Milka. – No co ty? – obruszył się, ale ponieważ nie chciał wyjść na ignoranta, to dodał jeszcze: – Nie mam czasu, bo dużo pracuję, ale możemy pójść kiedyś razem, jak chcesz. – Wszystko będziemy robić razem! – Ścisnęła go za rękę mocno i z głową opartą wygodnie na jego piersi poczuła wyraźnie, że oto teraz właśnie, wsparta na jego ramieniu, zaczyna kolejny etap życia, że zaczyna się następny etap ich związku, i to znacznie lepszy niż poprzedni! Tobiasz z kolei nie czuł potrzeby składania żadnych deklaracji odnośnie związku czy przyszłości, za to bardzo chciał zmienić temat. – Pokaż tę swoją komórkę. – Wyciągnął rękę, a Milka podała mu telefon. – No tak, nie działa, bo nie włączyłaś roamingu – objaśnił protekcjonalnym tonem. – Teraz już nie jest mi do niczego potrzebny, kiedy ty jesteś tuż obok. – Milka pocałowała go w usta. Pomyślała, że Tobiasz na emigracji zrobił się zbyt poważny i konkretny, ale ona przywróci radość jego życiu. Postanowiła też, że tę przepaść, jaka powstała między nimi zupełnie niechcący wskutek kilkumiesięcznego przymusowego rozstania, ona własnoręcznie zasypie. Kiedy wysiedli z pociągu, przedostali się sprawnie przez labirynt korytarzy, ruchomych schodów i bramek kontrolnych. Niosący się głośnym echem dźwięk gitary pożegnał oboje przy wyjściu ze stacji metra, a popołudniowe słońce przywitało ich na ruchliwych i wielobarwnie zatłoczonych ulicach. Mieli jeszcze przejechać kilka przystanków autobusem i Tobiasz wykorzystał ten czas, aby opowiedzieć Milce o wyższości autobusów piętrowych nad przegubowymi. Milka ziewała. Najpewniej ze zmęczenia i nadmiaru wrażeń, ale wciąż patrzyła mu w oczy wiernie i z wielkim uczuciem. Z ulgą przywitała informację, że cel podróży jest już za rogiem. Mieszkanie mieściło się na pierwszym piętrze. Drzwi wejściowe były granatowe i mocno odrapane. W budynku nie było windy, a po klatce rozchodził się intensywny zapach przypraw z pobliskiego indyjskiego baru. Tobiasz wniósł po schodach bagaż Milki, a ona szła za nim, podziwiając jego siłę. W mieszkaniu panował zorganizowany bałagan, jaki zwykle cechuje miejsca zasiedlone wyłącznie przez mężczyzn. Panowała cisza i unosiła się woń wilgotnych ręczników. – Mirka jeszcze nie ma, zwykle pracuje do północy, a jak się tylko da, to idzie potem od razu na ranną zmianę. Chłopak ma w Polsce żonę i dwoje dzieci, stara się jak najwięcej zarobić – wytłumaczył Tobiasz. Sprawnie przyrządził kolację: kanapki z szynką i pomidorem oraz herbatę
z cytryną. Milka poczuła się jak w domu. Rozglądając się po zagraconej kuchni, obiecała sobie w myślach, że jutro przystąpi do generalnych porządków. Po kolacji wzięła szybki prysznic w maleńkiej łazience. Rozkosznie rozleniwiona, pamiętała jeszcze, żeby napisać Róży e-maila, że bezpiecznie wylądowała, a potem bardzo zmęczona, ale też niezmiernie szczęśliwa zasnęła z uśmiechem na ustach. Pierwszy weekend w Londynie spędziła sama, bo Tobiasz i Mirek, którego wciąż nie miała okazji poznać, pracowali codziennie od świtu do późnej nocy. W ciągu kolejnych dni Mirka słyszała tylko wtedy, gdy po cichu wracał nocami do mieszkania i brał prysznic. Czasem budziła się też wczesnym rankiem, kiedy wychodzili razem z mieszkania, zostawiwszy po sobie jedynie okruszki chleba na blacie kuchennym, a w zlewie dwa kubki, każdy z zaschniętą torebką herbaty na dnie. Pierwsze dni Milki w Londynie wyglądały bardzo podobnie. Posprzątanie kuchni i uporządkowanie sypialni zajmowało jej pół godziny. Potem sprawdzała pocztę, odpisywała na wiadomości i wychodziła na spacer. Błąkała się bez celu po ulicach, które wydawały jej się identyczne. Często gubiła się, myliła przecznice i zagadywała przechodniów, pytając o drogę. W drodze powrotnej wstępowała do sklepu, a potem gotowała obiad. Popołudnia jej się dłużyły. Miała nadzieję, że Tobiasz będzie wcześniej wracać z pracy i że pokaże jej miasto, które odkrywał wcześniej bez niej, żeby mogła się poczuć tak, jakby z nim była tutaj od samego początku. Obcość i nowość otoczenia intrygowały ją, a jednocześnie chciała jak najszybciej popłynąć z wartkim nurtem ogromnego miasta i poczuć jego szybki puls. Chciała wiedzieć, co się dzieje wokół i być na bieżąco, włączała więc telewizor i natychmiast zalewał ją potok zbyt szybko wypowiadanych słów, które zlepiały się ze sobą jak ciasto w gluty. Sięgała po gazetę, odczytywała nagłówki i wytrwale przedzierała się przez tekst, gubiąc się czasami w idiomach, których tłumaczenia nie mogła odnaleźć w podręcznym słowniku. Uparcie jednak powtarzała, zapisywała i ćwiczyła wymowę. Chciała zaskoczyć Tobiasza tym, jak szybko się aklimatyzuje do życia tutaj, więc intensywnie uczyła się nowych słów. On jednak nie lubił rozmówek. Dla niego wskaźnikiem aklimatyzacji było znalezienie pracy, a nie umiejętność posługiwania się językiem. Znajomości Tobiasza oraz los, który jak zwykle szeroko uśmiechał się do swojej ulubienicy Milki, sprawiły, że na podjęcie pierwszej pracy nie czekała zbyt długo. Oto zwolniło się jedno miejsce w firmie sprzątającej, którą prowadziła koleżanka Tobiasza. On sam wychwalał jej przedsiębiorczość i elokwencję, co niezmiernie drażniło Milkę. Nie pamiętał dokładnie, jak, gdzie i kiedy poznał Grażynę, i nie przypomniał sobie tego, mimo iż zazdrosna Milka wciąż go wypytywała. Wreszcie się poddała i postanowiła osobiście się dowiedzieć, kim jest Grażyna. Długo wybierała ubranie, starannie wykonała makijaż i poszła na umówione przez Tobiasza spotkanie. Podczas rozmowy okazało się, że jej obawy były w pełni uzasadnione. Grażyna niestety była wysoką, szczupłą blondynką
z pomalowanymi na czerwono długimi paznokciami, ładną buzią i głębokim dekoltem. Książkowy przykład kandydatki na kochankę mężczyzny, którego dziewczyna lub żona mieszka wystarczająco daleko. Milka pogratulowała sobie intuicji. – Może to i lepiej, że będę u niej pracować, będę ją przynajmniej miała na oku – pomyślała, bacznie obserwując każdy gest Grażyny. Uśmiech jednak nie schodził jej z twarzy, bo czuła, że trafiła na przebiegłą rywalkę. I nie myliła się. – A więc to ty jesteś Milka, o której Tobiasz niestety tak niewiele mi opowiadał? – niewinnym i ociekającym słodyczą głosem zaczęła rozmowę Grażyna. Dla Milki był to znak, że wojna właśnie się rozpoczęła. – Tak, to ja! Dziewczyna twojego kolegi Tobiasza – odparła z niewinnym uśmiechem, kładąc akcent na słowo „kolegi”. Grażyna obrzuciła ją taksującym spojrzeniem, uniosła wysoko precyzyjnie wyskubane brwi i wydęła usta. – Dobra, przejdźmy do konkretów. Możesz zacząć pracę od razu, pomogę ci załatwić wszelkie dokumenty. – Ale to będzie legalnie? – Jakoś to załatwimy – uspokoiła ją przyszła szefowa, po czym uniosła palec wskazujący do góry, władczo uciszając Milkę, która nabierała powietrza, aby zadać kolejne pytanie. Grażyna wyjęła z kieszeni komórkę, a odbierając, przedstawiła się jako Grace. Milka błądziła wzrokiem po ścianach i papierach rozrzuconych na biurku, jakby szukając śladów tego, co łączyło tę kobietę z Tobiaszkiem. – Będziesz zaczynać o szóstej rano, w porządku? – Grace wróciła do ich rozmowy. – W porządku – zgodziła się Milka, obiecując sobie w duchu, że jeszcze dziś zacznie szukać innej pracy, żeby z tej zrezygnować najszybciej, jak się tylko da. Mogła przeżyć poranne wstawanie, ale była już pewna, że nigdy nie polubi Grace. Bo po pierwsze, już jej nienawidziła, a po drugie, wcale jej nie ufała. – Popołudniowa zmiana jest od drugiej do dziesiątej. Działamy siedem dni w tygodniu i najlepiej, aby każdy właśnie tyle dni pracował. Ale oczywiście nie ma przymusu – wyjaśniała dalej Grace i uśmiechała się umalowanymi ustami, a Milce się wydawało, że to był uśmiech pełen złośliwości i niechęci. Potakiwała więc tylko automatycznie głową, coraz mniej zainteresowana. – Dostaniesz strój do pracy i pokryjemy koszty dojazdu. Każdy klient naszej firmy musi się podpisać tutaj. – Wskazała ołówkiem odpowiednie miejsce i podała jej formularze. – A ty potem przynosisz dokumenty do biura. Masz jakieś pytania? – zapytała na koniec. – Na razie wszystko jest jasne. – Milka pośpiesznie wstawała już z krzesła. – Wiesz, że robię to dla Tobiasza, bo jest moim bardzo dobrym kolegą. – Grace wychyliła się mocno w oparciu fotela, przeciągając się leniwie i zupełnie nie
na miejscu. – Dzięki – wydusiła Milka, bo zaczynało jej brakować powietrza z wściekłości. – I jak ci się podoba tutaj, u nas? – zatrzymała Milkę jeszcze w drzwiach Grace, zapalając równocześnie papierosa. – Jeszcze nie wiem, nie zaczęłam przecież u was pracy. – Wzruszyła ramionami Milka. – Ale mam na myśli u nas, w Londynie – doprecyzowała Grace, papierosem zataczając krąg, jakby znaczyła zakres miasta, który posiadała na własność. – Aaa, w Londynie. – Milkę jakby olśniło. – Nie wiedziałam, że jest wasz… – starała się być tak uszczypliwa, jak tylko mogła, uśmiechając się jednocześnie słodko. – No, jak na razie bardziej nasz niż twój. – Grace przypieczętowała ostatecznie ich nieoficjalny pakt o wzajemnej nienawiści. – Ha, ha, ha – śmiała się Milka jak z najlepszego dowcipu, patrząc Grace uparcie prosto w oczy. – Do zobaczenia jutro rano i pozdrów ode mnie Tobiasza – pożegnała ją Grace. – Cześć, oczywiście pozdrowię. – Pomachała na pożegnanie ręką i wyszła na ulicę głęboko przekonana, że z tą dziewczyną Tobiasz ją zdradził! Nie poruszyła z nim jednak tego tematu, gdy wrócił późnym wieczorem z pracy. Nie miała również ochoty się do niego przytulić. Po takim początku znajomości z Grace Milka dostawała najbardziej wymagających klientów i najbrudniejsze domy do wysprzątania. Jakże daleko to wszystko odbiegało od jej marzeń, z którymi tu przyjechała? Miała być otoczona miłością, robić karierę w ciekawej pracy, a tymczasem wylądowała w obcym miejscu jako sprzątaczka. Chcąc zapomnieć o tym wszystkim, z wielką pasją odkurzała, szorowała, prasowała i wyrzucała śmieci. Zaczynała rozumieć, skąd u Tobiasza ta radość z zarabianych funtów. To w końcu jedyna nagroda za życie w rzeczywistości niezgodnej z marzeniami, a kupowane rzeczy pozwalają chociaż na chwilę zapomnieć o tym bolesnym rozdźwięku. Milka nie miała jednak zamiaru się nad sobą użalać. Dla niej to był tylko początek, a nie koniec kariery. Dostosowywała się do wymagań odmiennej rzeczywistości i kultury, chętnie rozmawiała z ludźmi i szybko zawierała znajomości wśród sąsiadów, w małym sklepie za rogiem, w parku czy w bibliotece. Teraz, kiedy pracowała, mniej odczuwała ciągłą nieobecność Tobiasza, a rzadkie wolne od pracy dni wypełniała sobie z łatwością. Brak zainteresowania ze strony ukochanego zrekompensowali Milce nowi znajomi. Lubiła po pracy chodzić do małej kawiarni i wsłuchiwać się w szum ekspresu do kawy i w rozmowy klientów, brzęk filiżanek i szelest stronic codziennych gazet. W słoneczne dni szła z koleżankami do parku i karmiła
łabędzie. W deszczowe chowała się w zaciszu księgarni lub odwiedzała muzeum i uciekała od szarej rzeczywistości, podziwiając klasyczną i nowoczesną sztukę. Do mieszkania często wracała spóźniona. Tylko czasami wynikało to z zafascynowania miastem i jego sekretami. Częściej było efektem kompletnego braku orientacji w przestrzeni i ciągłych pomyłek w posługiwaniu się planem miasta. Uliczki, w które powinna skręcić, złośliwie jej ginęły i nie dawały się odnaleźć, charakterystycznych punktów nie potrafiła rozpoznać. Najpierw się frustrowała i złościła, a potem już tylko szła przed siebie w spokojnej rezygnacji. I jakoś trafiała z powrotem do mieszkania. Nie bawiło to jednak Tobiasza, który irytował się za każdym razem, gdy do niej dzwonił z pytaniem, gdzie jest i czy zrobiła zakupy, a ona odpowiadała ze śmiechem, że nie ma pojęcia i żeby kupił chleb, bo ona zapomniała. Cierpliwość Tobiasza wyczerpała się zupełnie w pewne popołudnie, kiedy po raz pierwszy od miesiąca miał wolne. Wpadł akurat tego dnia w romantyczny nastrój i zapragnął spędzić popołudnie z Milką, mimo iż od tygodni nie miał dla niej ani chwili. Dzierżąc wiązankę kwiatów w ręku, wrócił do mieszkania, ale Milki tam nie było. Ku jego rozczarowaniu w kuchni nie było też ani śladu obiadu. Kwiaty cisnął niedbale do zlewu, potem otworzył puszkę piwa i wybrał numer Milki, delikatnie pukając opuszkiem palca w lśniący ekran nowoczesnego modelu telefonu. Odpowiedziała mu poczta głosowa – znak, że Milka nie doładowała telefonu lub zapomniała go włączyć. Tobiasz zaklął poirytowany. Kiedy dwie godziny później Milka weszła do mieszkania, przywitał ją szum trybun oraz ponury wzrok Tobiasza siedzącego na kanapie przed telewizorem. – Cześć – przywitała go radośnie. – To ty już jesteś tak wcześnie? Nic mi nie mówiłeś, że masz wolne popołudnie. – Wyjmowała z plecaka owoce i inne drobne zakupy. – Jakbyś miała włączony telefon, to bym ci powiedział – odparł nadąsany, wgapiając się w ekran. – Znów zapomniałam naładować go wieczorem, a wracając, poszłam okrężną drogą, bo mi się przecznice pomyliły i skrzyżowania. – Milka podłączyła swój telefon do ładowarki i od razu go też włączyła. – Moje stopy są całe obolałe. Jak dobrze jest wreszcie usiąść! – zawołała wesoło, ściągając jeden po drugim przemoczone buty. Zupełnie nie spodziewała się tego, co nadchodziło. – Jak zawsze! Kiedy ty wreszcie zrozumiesz, że musisz poznać to miasto, wiedzieć, dokąd idziesz i po co, a nie ciągle z tym niepojętym zdumieniem na twarzy wędrować w nieznane? – wybuchnął Tobiasz, na co Milka aż się skurczyła w sobie. – O co ci chodzi? Ty nigdy się nie zgubiłeś? Telefon Milki w tym momencie niemal oszalał od przychodzących jednocześnie wiadomości.
– Nie! Nigdy!!! – ryknął Tobiasz wkurzony. – A to co za esemesy? Znajomych już masz tylu, a ja nie wiem nawet, kto to!!! – Najważniejsze, że ja wiem, kto to. A ty, jakbyś raczył spędzać ze mną więcej czasu, to też byś ich poznał – starała się mówić spokojnie Milka, co nie było łatwe. – A ja mam ich w dupie! Powinnaś być w domu, kiedy wracam, w końcu razem jesteśmy!! – Ależ z ciebie burak pospolity! – ryknęła Milka, bo jej cierpliwość się skończyła i też miała ochotę wrzeszczeć. – Znalazła się hrabianka, co kible sprząta, wielka mi kariera! – A ty? Milioner z bożej łaski! Bez protestu robisz wszystko, byle tylko zarobić marnego funta, i to jeszcze z uśmiechem i poklepywaniem po plecach, a pojęcia nie masz, jak się do ciebie odnoszą, bo nic nie rozumiesz! – Przynajmniej mam głowę na karku! To ja ci pracę znalazłem. Gdyby nie ja, to byś nadal siedziała i czekała na mannę z nieba! – Tobiasz, czerwony na twarzy, celował palcem w Milkę i patrzył na nią z taką pogardą, że ją zmroziło. I zupełnie klarownie zobaczyła nagle, że ten facet jej wcale nie kocha. Może kochał kiedyś, jeszcze przed wyjazdem, ale teraz jest w nim już tylko niechęć i jad, które bardzo ją przeraziły. Milka wybiegła do łazienki, bo kotłowało się w niej ze złości i żalu. Miała ochotę wydrapać mu oczy, zwinąć te jego okropne słowa w kłębek i wsadzić mu do ust jak brudną szmatę. A potem wyjść i już nigdy nie wrócić. Siedziała w łazience i płakała jeszcze przez długi czas, a kiedy wreszcie wróciła do kuchni, oczy miała zapuchnięte od łez i nie patrzyła na Tobiasza. Panowała ciężka cisza. Tymczasem on nie chciał jednak stracić Milki, płaciła przecież uczciwie połowę czynszu i mógł dzięki temu więcej odkładać na wymarzony samochód. Przeprosił ją więc i postanowił postarać się, żeby zapomniała o tym, co zaszło. Milka tego wieczoru dała się przeprosić, ale od tej pory była mniej radosna i coraz częściej przyglądała się Tobiaszowi z boku, zdziwiona, jakim cudem i po co w ogóle są jeszcze razem. Czuła się rozczarowana Tobiaszem i jego miłością, której była tak pewna, bo ta miłość właśnie miała jej wynagradzać rozłąkę z rodziną, porzucone studia i całkowitą życiową zmianę. Ale teraz było jej jak na lekarstwo i nie wystarczało, żeby utrzymać Milkę przy życiu. Najbardziej zabolało ją, że naśmiewał się z niej, podczas gdy ona poświęciła wiele, żeby mogli być razem. Dla Tobiasza wszystko było proste i jednowymiarowe. Rzeczy były dobre albo złe, czegoś chciał lub nie, miał dużo lub mało. Żadnych rozwiązań pośrednich, żadnych niejasności, żadnych kompromisów. Teraz zaczynała widzieć, jak wszystko przeliczał na pieniądze. Zawsze wiedział, co się opłaca. Liczył, odkładał na kupki i deklarował bezkrytycznie dozgonną miłość do nowej ojczyzny i jej waluty. Nie dalej jak dwa dni wcześniej znów rozmawiali o pieniądzach.
– Niedługo będę mógł kupić wreszcie samochód, mam dość jeżdżenia metrem i autobusami – oświadczył Tobiasz. – Wydawało mi się, że lubisz metro i że tu taka dobra komunikacja miejska. Tobiasz nawet nie zdobył się na wysiłek, żeby odpowiedzieć na tak idiotyczne pytanie. – To może jakieś używane auto kupisz? – wyrwała się z nieprzemyślaną propozycją. – Zwariowałaś? Jakiegoś grata mam kupować?! Aż wstyd się takim gdziekolwiek wybrać, a co dopiero zrobić sobie z nim zdjęcie. – Myślałam, że samochód jest ci potrzebny do jazdy, a nie do fotografowania. – O co ci chodzi? – zapytał zaczepnie. Poczucie humoru Milki go drażniło. – O nic. – Wzruszyła ramionami. – To dobrze, że o nic. A ty, jakbyś się bardziej postarała, to miałabyś superpracę i moglibyśmy szybciej się czegoś dorobić. – Czego niby moglibyśmy się dorobić? Chyba garbu na grzbiecie od tego ciągłego tyrania, bez odpoczynku i przyjemności. – Jak miałaś ochotę odpoczywać, to mogłaś tu nie przyjeżdżać! – Ty jesteś nienormalny. – Milka machnęła tylko ręką. Nie miała ochoty na kolejną dyskusję na temat dorabiania się. Jakby inne tematy nie istniały. Odkąd przyjechała, mówili różnymi językami. Brytyjski Tobiasz był zupełnie innym człowiekiem niż ten chłopak, w którym się kiedyś zakochała. Brakowało jej czułości i wydawało jej się, że są już tylko końmi w zaprzęgu, a nie kochającą się parą. Nie przepraszał po kłótni, nic nie wyjaśniał ani nie obiecywał. Po prostu zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Rozczarowana Tobiaszem Milka szukała pocieszenia u osób, którym ufała najbardziej – u swoich sióstr. Paradoksalnie odległość sprawiła, że zatarły się wszelkie dzielące nas granice i byłyśmy bliżej niż wtedy, gdy mieszkałyśmy razem. Agata często do Milki dzwoniła i opowiadała ze szczegółami, co wydarzyło się w rodzinie. To ona pakowała troskliwie paczki z witaminami, książkami i ulubionymi słodyczami Milki. Róża wysyłała jej swoje najnowsze piosenki i wiersze. Opisywała nowe przyjaźnie i plotki z życia studenckiego. Nasze relacje Milka naprawiała powoli i ostrożnie. Najpierw, jak za dawnych czasów, zaczęła co tydzień wysyłać długi list. Nie powtórzyłam swojego błędu i nie zniszczyłam żadnego z nich. Z ogromnym wzruszeniem otwierałam je i czytałam z ciekawością po kilka razy o tym, jak wygląda teraz życie Milki. Dużo pisała o Londynie – zachwycona miastem i rozczarowana pracą. Wysyłała mi zdjęcia świateł miasta nocą, tłumu na ulicach i nieba o zachodzie słońca. Pytała o życie studenckie, które, jak słusznie przypuszczała, początkowo było dla mnie wyzwaniem. Cierpliwie drążyła skałę siostrzanego serca, aż zmiękło. Ten dystans nie mógł przecież trwać do końca
życia. Zgodnie z daną sobie samej obietnicą odpisałam jej na każdy list. Pierwszy był najtrudniejszy. Z kolejnymi szło już łatwiej. Milczenia i dystansu robiło się coraz mniej, a kartki były zapisane coraz gęściej i koperty stawały się grubsze i grubsze. Obie miałyśmy nadzieję, że nasza przyjaźń rozkwitnie na nowo mimo wcześniejszej złości i upartego milczenia. Wyczekiwałyśmy wieczornych rozmów na Skypie i było prawie jak za dawnych czasów – żarty, szybkie riposty i poczucie, że wystarczy jedno słowo, żeby się zrozumieć. Jednego takiego wieczoru Milka powiedziała mi o swoich wątpliwościach na temat Tobiasza. – No to książę żabą stał się…– żartowałam, chociaż w myślach wrzeszczałam: „A nie mówiłam?!”. – Gorzej, jadowitą żmiją i potworem! – dała się rozśmieszyć Milka. – Z potworem się walczy albo się od niego ucieka… – Chyba to drugie, tylko muszę założyć wygodne buty, żebym uciekła daleko. – Tym razem Milka nie żartowała już wcale. Po kilku ostatnich kłótniach sytuacja pomiędzy nimi jeszcze bardziej się skomplikowała. Nastały ciche dni, a potem pojawił się Mirek. Wziął akurat wolny dzień na załatwienie ważnej sprawy w urzędzie. Milka też miała tego dnia wolne przedpołudnie, ale wstała wcześnie, żeby pobiegać po parku. Przekonana, że jest w mieszkaniu sama, przy otwartych drzwiach do sypialni wkładała nowe legginsy i koszulkę na ramiączkach, która w piękny sposób eksponowała jej kobiece kształty. Podziwiała je, wyginając się wdzięcznie przed lustrem, gdy w odbiciu zobaczyła mężczyznę stojącego w drzwiach sypialni. Na jej widok najpierw cofnął się zaskoczony, a potem zrobił krok naprzód i oparł się o framugę drzwi, krzyżując ramiona na piersi. Następnie zaczął studiować badawczo i bez żadnego skrępowania wdzięczną sylwetkę Milki. Dziewczyna odchrząknęła. – Przepraszam, że przerywam… – powiedziała. – A cześć, Mirek jestem. – Ocknął się i wyciągnął do niej rękę. Próbował przy tym patrzeć jej w oczy, ale spojrzenie wciąż mu uciekało w inne rejony. – Cześć. Milka. – Uścisnęła wyciągniętą w jej stronę dłoń i poczuła lekkie mrowienie w koniuszkach palców. – Sorry, nie miałam pojęcia, że jesteś w domu, zwykle o tej porze nikogo tu nie ma. – Gdybym tylko wiedział, jak wyglądasz, bywałbym tu o tej porze częściej. – Mirek wciągnął brzuch z szelmowskim uśmiechem. Milkę zaskoczyły te słowa, bo o ile do męskich spojrzeń była przyzwyczajona i raczej niepokoiłoby ją, gdyby Mirek się nie gapił, to przecież Tobiasz wspominał coś o żonie i dzieciach swojego kolegi. Tymczasem ten bezczelnie z nią flirtował! Oczywiście wcale nie było jej z tego powodu przykro. Podekscytowanie, jakiego nie czuła już od dawna, miło łaskotało ją w brzuchu. Uśmiechała się, bo i jej podobało się to, co oboje widzieli w lustrze. Pochlebiała jej również aprobata, którą zobaczyła w jego oczach. Ostatecznie jednak otrząsnęła
się. W końcu nadal była dziewczyną Tobiasza. Włożyła bluzę z kapturem i oznajmiła Mirkowi, że idzie pobiegać po parku. – Też miałem zamiar dziś pobiegać – oświadczył Mirek, obejrzawszy Milkę od stóp do głów kilka razy. – Może następnym razem się pościgamy? – Mrugnęła do niego, zgarnęła z kuchennego stołu swój telefon i klucze i wyszła z mieszkania, wciąż podekscytowana. Uczucie to towarzyszyło jej przez następne dni i z ciekawością nasłuchiwała odgłosów obecności współlokatora. Tobiasz nie zauważył zmiany w zachowaniu Milki. Nie dostrzegł też, że Mirek zaczął więcej przebywać w mieszkaniu. Może dlatego, że dużo pracował, a może po prostu był pewien, że Milka nadal kocha go miłością cielęcą i ślepą i że nie zwróciłaby uwagi nawet na angielskiego księcia. Tobiasz zignorował wszystkie sygnały i ostatecznie przegrał rywalizację o swoją kobietę. Opory Milki we flirtowaniu z Mirkiem całkiem znikły, gdy odkryła, że dzięki temu może zdobyć poufne informacje o „kawalerskim” życiu Tobiasza i Mirka kilka miesięcy temu. Na twarzy jej rozmówcy odmalowywał się wyraz rozmarzenia, jakby to były najlepsze życiowe wspomnienia. – To były czasy – wzdychał, opowiadając o wianuszku dziewczyn otaczających Tobiasza. Milka umiejętnie podpytywała o szczegóły i przeanalizowała dokładnie zebrane dane i aluzje. Nagle ją olśniło, że koleżanek wciąż było tyle co gwiazd na niebie w pogodną noc i były wszędzie: w internecie i w jego telefonie, w pracy i podczas nielicznych chwil relaksu. Tobiasz preferował też swobodę obyczajów i nawet w obecności Milki okazywał im sympatię. Na protesty Milki reagował zdziwieniem, mówiąc, że jest nienowoczesna i zbytnio go ogranicza. Milka wierzyła w to, gdy była w nim bardzo zakochana. Ten stan minął już jednak bezpowrotnie. A Mirek mówił do niej ze śmiechem: – Nie bądź głupia, Milka. Myślisz, że on tak całymi dniami i nocami w pracy jest? Ja wiem, jak jest… – Zawiesił głos i przysunął się bliżej. Milka odskoczyła jak oparzona. Czuła obrzydzenie do nich obu. Jej miłość była kiedyś wielka i dużo mogła dla ukochanego zrobić, ale braku szacunku nie będzie tolerować! Była na to za dobra, za ładna i szkoda jej było na to czasu. „A już na pewno nie dam z siebie robić kretynki!”, pisała do mnie. „To jaki jest plan?”, wystukałam na klawiaturze „Minimalizowanie szkód wywołanych własnym brakiem rozsądku i szukanie nowej pracy”, pojawiła się natychmiast na ekranie odpowiedź Milki. I jak zawsze, kiedy coś postanowiła, już była gotowa na zupełnie nową przygodę. Powrót do kraju nie wchodził w grę i byłby zupełną porażką. Opadły jej z oczu klapki i doszła do wniosku, że Tobiasz był jedynie pretekstem, który los
przygotował dla niej, aby odkryła w tym miejscu nowe możliwości. Chwilowo musiała jakoś tu przetrwać, ale wierzyła, że jeszcze dostanie swoją szansę i przyjdzie czas, że pokaże wszystkim, jak świetnie sobie poradziła. Czuła, że może znów zaryzykować i że jest duża szansa, że na tym zyska. Wierzyła w swoje szczęście do ludzi, pojawiających się dokładnie wtedy, kiedy ich potrzebowała. W oko wpadła jej oferta z portalu internetowego: „Polsko-włoska rodzina mieszkająca pod Londynem poszukuje opiekunki do dwuletniej dziewczynki”. Milka wysłała natychmiast zgłoszenie i jeszcze tego samego dnia dostała odpowiedź. Autorka anonsu brzmiała przez telefon sympatycznie i wiarygodnie. Rozmowa była rzeczowa: wykształcenie, doświadczenie, zainteresowania. Entuzjazm Milki był jej zaletą, przypadł kobiecie do gustu i już pod koniec rozmowy zapytała ją krótko: – To kiedy możesz zacząć? – Jak tylko kupię bilet, jestem już nawet spakowana – odpowiedziała Milka triumfująco, wiedząc, że ta odpowiedź zapewni jej pracę. Prędkość, z jaką wszystko się rozgrywało, sprawiła, że łajała siebie za to, że nie zrobiła tego dużo wcześniej. Bez żalu zostawiała egocentrycznego Tobiasza. Wszystko się znów układało – pokój przy rodzinie oznaczał, że nie musiała szukać mieszkania ani martwić się o jedzenie i rachunki. A jeżeli się jej praca nie spodoba, będzie szukać czegoś innego. Kiedy zarezerwowała bilet, zadzwoniła do Grażyny. – Rezygnuję z pracy i dzięki za wszystko – starała się być miła. – A co, wracasz? Wiedziałam od początku, że jesteś za cienka na emigrację – usłyszała w odpowiedzi. – Wyjeżdżam do nowej pracy. – Milka uśmiechała się z satysfakcją. Po drugiej stronie zapanowała cisza i Grace bez słowa się rozłączyła. Rozmowa z Tobiaszem również była bardzo krótka. – Mam cię dość – oznajmiła mu Milka. – Co? – Bezcenne było zaskoczenie w jego oczach, bo biedak przegapił moment, w którym przestała być zapatrzoną w niego, zakochaną gąską i ujrzała go takim, jakim był, z tym rozdętym ego i wąskimi horyzontami intelektualnymi. – Wyprowadzam się jutro, a teraz idę już spać, bo rano muszę wcześnie wstać. – Milce nawet nie chciało się nic tłumaczyć. Tobiasz przełknął głośno ślinę, a swoje zaskoczenie szybko pokrył cwaniactwem. – Aha, i niby świetnie sobie tutaj poradzisz beze mnie? – Kto ci powiedział, że będę sama? – odparła spokojnie, zabierając z łóżka jedną poduszkę, a z szafy wyjmując koc. Nie czekając na odpowiedź, dodała: – Dziś będę spała na sofie. Myślę, że już się nie zobaczymy, pa. – Spokojnie wyszła z sypialni. Tobiasz trzasnął za nią drzwiami, nie zastanawiając się nad tym, że Mirek pewnie już śpi.
Wczesnym rankiem następnego dnia Milka odjechała z całym swoim dobytkiem, który nadal mieścił się w jednej walizce. Nie było jej smutno. Czuła się lekka jak mały różowy balonik. Tobiasz krzyczał za nią: – Pamiętaj, gdyby nie ja, tkwiłabyś teraz w tym swoim zapyziałym miasteczku na posadzie nauczycielki za marne grosze i bez perspektyw! – Jasne, a gdyby nie to, że przejrzałam na oczy, tkwiłabym tu z tobą dalej, ciułając na nowe auto, żeby potem od razu umieścić jego zdjęcie w internecie i przez kolejny rok zajadać wyłącznie fasolkę na toście – prychnęła pod nosem i wsiadła do taksówki. – Jestem gotowy dać ci kolejną szansę, nie zmarnuj jej! – padła ostatnia, zupełnie absurdalna deklaracja Tobiasza. Milkę jakby raził piorun i aż się odwróciła. Zaraz jednak się otrząsnęła. Nie chciało się jej więcej gadać z Tobiaszem, który zresztą ewidentnie bredził od rzeczy. Zignorowała to, co jeszcze krzyczał za nią, a litościwy wiatr zdmuchnął jego słowa w przeciwnym kierunku. Tobiasz nie miał już nad nią żadnej władzy. Podróż pociągiem, do którego dowiozła ją taksówka, trwała niecałą godzinę. Milka przypomniała sobie, że ostatnim razem, kiedy podróżowała do nowego miejsca, była pełna miłości i tęsknoty za Tobiaszem. Teraz wypełniało ją radosne oczekiwanie na to, co przyniesie jej życie. Otrząśnięcie się z zauroczenia Tobiaszem okazało się tak łatwe i uwalniające, że natychmiast chciała się tym z kimś podzielić. Wyjęła więc z torebki notatnik i zaczęła pisać list, który otrzymałam tydzień później. Potwór pokonany, zmierzam w kierunku nowego zadania. Witaj wolności od głupiej miłości, brzmiał jego początek. Gdy dotarła do celu podróży, okazało się, że jej nowa szefowa nie czeka na dworcu. Ponownie wkraczała samotnie w nowy etap życia. I po raz kolejny nie mogła zadzwonić, bo tym razem nie zapisała sobie nawet numeru telefonu. Pozostawało czekać. Po kwadransie dostrzegła wysoką brunetkę prowadzącą niebieski rower i rozglądającą się uważnie wokół. Wyglądała jak kobieta ze zdjęcia, które otrzymała mailem, więc podeszła do niej i zagadnęła z nadzieją: – Sylwia? – Milka? – Strasznie cię przepraszam. – Sylwia miała lekką zadyszkę. – Mam nadzieję, że nie czekasz długo? Jak podróż? Nie masz, widzę, wiele bagażu. To wszystko, tak? – strzelała pytaniami, nie oczekując odpowiedzi. – Świetnie, spokojnie zmieścimy się do taksówki. – Trajkotała dalej. – Mam nadzieję, że jesteś głodna, Gino gotuje dziś spaghetti carbonara. Jak zamieszkasz z nami, to nie będziesz już taka szczupła! Milce podobała się jej bezpośredniość i energia. Postanowiła, że też kupi sobie rower. – Mieszkamy na obrzeżach miasteczka, tam Kasia ma więcej swobody.
Mamy duży ogród i psa, w razie potrzeby będziesz mogła też używać samochodu – mówiła Sylwia, a Milka słuchała jej jednym uchem i z ciekawością patrzyła na ulice miasteczka przez zaparowaną szybę. – Psa? Nie mówiłaś nic o psie – ocknęła się. – Ale to bardzo spokojny labrador. Oskar ma na imię. – Spokojny labrador?! – Zanosiło się na kolejną przygodę. – Fantastycznie, a jakich macie sąsiadów? – zapytała Sylwię, bo liczyła na nowe znajomości. – Dyskretni, zapracowani i bardzo spokojni ludzie. Same rodziny. – Sylwia puściła jej oczko, jakby zgadła, czego tak naprawdę dotyczyło pytanie. – A oto i nasz domek! – zawołała, gdy skręcili z głównej drogi w boczną uliczkę. Kiedy wjechali w bramę, oczom zachwyconej Milki ukazał się prawdziwy zamek, z szerokimi schodami, dwoma wieżami i fontanną na środku podjazdu. – Piękny domek! – powiedziała Milka na głos, a w myślach dodała: „Zdecydowanie moje przeznaczenie”. Już wiedziała, że tutaj na pewno spotka ją coś bardzo dobrego. Wciąż oszołomiona pierwszym wrażeniem, przywitała Gino i małą Kasię z entuzjazmem oraz, na ile się dało, zignorowała histeryczny wybuch radości, z jakim przywitał ją pies, skacząc, szczekając i oblizując jej twarz, ręce oraz palce u stóp. Reszta popołudnia wypełniona była pysznym jedzeniem, winem i zwiedzaniem posiadłości. Żeby ochłonąć, wieczorem wyszła na krótki spacer wokół zamku, a towarzyszył jej Oskar. Ogród był ogromny, zielony i lśniący wilgocią. Roił się od uciekających spod nóg szarych wiewiórek i królików. W głębi stał Szekspir z obtłuczonym uchem, był też zielnik, róże i kamienna ławeczka. Jeszcze nie wiedziała, że będzie to jej ulubione miejsce i że tam będzie siadała w czasie drzemki Kasi, czytając i pisząc do mnie listy. Ani tego dnia, ani następnego, ani już do końca życia nigdy nie myślała o Tobiaszu czy o życiu, które zostawiła w Londynie. I tego też jej zazdrościłam, bo ja wszystko przeżywałam po wielokroć i wciąż żyłam przeszłością, jakbym nie umiała za sobą zamknąć drzwi. Nowa praca wciągnęła Milkę szybko. Obowiązki nie były skomplikowane i przyjemniejsze niż to, co robiła do tej pory. Dostała sypialnię tuż obok pokoju Kasi, która była uroczym i pogodnym dzieckiem. Szybko się zaprzyjaźniły i Milka przywiązała się do niej mocno. Sylwia gratulowała sobie wyboru opiekunki i mówiła, że znalazła nianię idealną. Gino, jej mąż, był sympatyczny, ale Milka rzadko go widywała, bo pan domu odnosił bliżej jej nieznane, ale wielkie sukcesy zawodowe i był niezmiernie zapracowany. Życie pod jednym dachem przebiegało bez większych problemów. Tylko od czasu do czasu pojawiały się pewne dziwne sytuacje. Jak ta ze skarpetą Milki, która, zagubiona w stosie prania, odnalazła się niespodzianie w biurze jej pracodawcy, założona jak czapka na głowę krasnala, którego używał jako przycisku do papieru. Milka natknęła się na nią przypadkiem, gdy weszła do pokoju zamknąć okno. Nie wiedziała, czy może ją zabrać, a co
ważniejsze, czy od pana domu domagać się wyjaśnień. Postanowiła przemilczeć sprawę. – Może to taka włoska tradycja? – spekulowała w trakcie naszej wieczornej rozmowy na Skypie. – No jasne! Najpewniej talizman, żeby mu się w biznesie układało. – Ach, nieważne, pies pewno porwał. – Milka nie miała zamiaru zamartwiać się drobiazgami. – No a Kasia? Jaka jest? – dopytywałam. – Kasia jest przekochana! – padła natychmiastowa odpowiedź. – Ale najbardziej lubię, jak nadchodzi szósta wieczorem i kończy się mój dzień pracy – dodała Milka szczerze. Wcale nie była supernianią, była nianią z konieczności i uczyła się żmudnie swojej roli, ale z czasem zaczęło jej to przynosić satysfakcję. Podobnie z tresurą psów – była zupełnie początkująca. Szybko się okazało, że Oskar, przedstawiony jej jako spokojny labrador, jest śliniącym się, dyszącym potworem, który może godzinami aportować, pływać i łapać króliki. Gonił każdego kota, którego zobaczył, również wtedy, kiedy kota wcale nie było i tylko mu się tak zdawało. Z niesamowitą siłą szarpał wtedy Milkę, uwiązaną na drugim końcu smyczy, i wózek z Kasią, którego Milka się rozpaczliwie trzymała jak ostatniej deski ratunku. I to właściwie była jedyna ciemna strona jej nowej pracy. Poza tym cieszyła się nowością, urodą i wygodą otoczenia. Dni mijały jej szybko i były bardzo do siebie podobne. Zwykle w sobotę lub niedzielę wybierała się do miasteczka, pełnego zieleni, wąskich uliczek i uroczych sklepików. Planowała już, które miejsca odwiedzą, gdy zaprosi do siebie rodzinę. Gdyby mama zgodziła się przyjechać, to oznaczałoby, że wybaczyła Milce przerwane studia i nagły wyjazd. Doradzałam jej trochę z tą propozycją poczekać, chociaż sama też chętnie bym Milkę odwiedziła. – Już i tak lepiej, że z Tobiaszem nie mieszkasz. Tego ci mama nie mogła zapomnieć – mówiłam. – Daj jej jeszcze trochę czasu. Tymczasem Tobiasz jeszcze przez kilka tygodni od rozstania wysyłał Milce paskudne wiadomości, w których wzywał ją do powrotu i domagał się przeprosin. Milka konsekwentnie je ignorowała i kontakt ostatecznie się urywał. Milka wydawała zarobione pieniądze według własnego upodobania, a zachłyśnięta wolnością robiła to zupełnie bez ograniczeń i wkrótce od nadmiaru ubrań, butów i torebek nie domykała się jej szafa. Zarabiała, nie tylko opiekując się Kasią. Zarejestrowała się w agencji opiekunek dla dzieci i w wolne wieczory oraz weekendy pracowała dla innych rodzin. Tak poznała nowe koleżanki, a środowisko opiekunek do dzieci wciągnęło ją swoimi ploteczkami, intrygami i wielokulturowością. Wiedziała już, że w tym zawodzie zdarzają się dużo bardziej ekscytujące historie niż jej własna, z uprowadzoną skarpetą. Olga ze Słowacji była
beznadziejnie zakochana w swoim pracodawcy i czasami go śledziła, gdy szedł wieczorem do pubu, ubrana w czarny płaszcz i w kominiarce na głowie. Luiza z Hiszpanii oddała wszystkie oszczędności swojemu chłopakowi, który obiecał ją poślubić, a następnie ją rzucił, i mieszkała teraz w suterenie u swojej rodziny, bo nie stać jej było na wynajmowanie mieszkania. Beata z Litwy zaangażowała się w prowadzenie jakichś dziwnych interesów dla swojego pracodawcy z przewożeniem dokumentów i pieniędzy na zakup kamienicy, a teraz, kiedy znalazła inną pracę, on odmówił jej referencji. Szantażowała go potem, że opowie jego żonie, jak ochoczo patrzył jej w dekolt, a w Halloween, w jej wolny wieczór, zapukał do jej pokoju w przebraniu klauna i z butelką wina. Au pair żyły kawą i plotkami. Milka lubiła te deszczowe popołudnia, gdy dzieci grzecznie bawiły się razem, a ona mogła nagadać się do woli i przestać na chwilę myśleć, że powrót na studia i szukanie ambitnej pracy jest ważniejsze niż nowo zawarte przyjaźnie i miło spędzony czas oraz zakupy. Jak można było przypuszczać, nie czekała długo na nową miłość. Przyszła wraz z wiosną, gdy jak co roku w miasteczku odbywały się mistrzostwa golfa. Pole golfowe sąsiadowało z ogrodem na tyłach posiadłości pracodawców Milki i rozciągało się dalej, za rzeczką, po drugiej stronie parku, gdzie Milka zwykle spacerowała z Kasią i z psem. Gdyby wiedziała o mistrzostwach golfa, pilnie by się rozglądała, ale na szczęście była tego błogo nieświadoma i skupiała się na uspokajaniu nadpobudliwego psa, który wyjątkowo tego dnia szarpał smycz, wykręcając jej boleśnie nadgarstek. – Spokój, Oskar, siad! – krzyczała, a Kasia zaśmiewała się na widok skaczącego i szczekającego psa. – Siadaj, bydlaku jeden, natychmiast! – Milka podskakiwała, próbując uspokoić psa. Ten przestał na chwilę skakać i przekrzywił głowę, patrząc na Milkę, a potem znów zaczął szczekać jak szalony, bo właśnie zobaczył gołębia. Zerwał się do pościgu, pociągając za sobą Milkę i wózek z dzieckiem. Przez chwilę Milka biegła za nim truchtem. Kasia piszczała z radości w wózku, a Milka wyła z bólu i wreszcie, bojąc się utraty całej dłoni, puściła smycz. Oskar, odzyskawszy wolność, pobiegł przed siebie jak chart i wskoczył prosto do strumyka. – Oskar! Oskar!!! – wydzierała się Milka ze złością, nie licząc wcale na to, że pies jej posłucha i wróci. – Durne zwierzę! – Pomasowała sobie obolały nadgarstek i wyjęła Kasię z wózka. – Tu sobie poczekamy na tego wariata – powiedziała do dziecka. Kasia, jak zawsze szczęśliwa, biegała już po trawie i poskakiwała wesoło, co rozbawiło Milkę, i chichotały obie. – Przepraszam, czy to jest pani pies tam, w wodzie? – usłyszała za plecami męski głos. – Nie, nie mój – wyparła się od razu, nawet nie patrząc w stronę pytającego.
– Widziałem, że pani miała go na smyczy i się wyrwał – nalegał mężczyzna. – Się przyczepił, rzep jeden – mruknęła Milka i odwróciła się do nieznajomego z niechęcią. Od razu zauważyła, że mężczyzna jest przystojny, świetnie prezentuje się w granatowej marynarce, niebieskiej koszulce polo i jasnych spodniach, a do tego ma piękny uśmiech. – Tak, jestem na niego skazana, ale nie jest mój – uściśliła Milka. – Zaplątał się smyczą w zaroślach i nie może wyjść z wody. – Boże! To trzeba go wyciągnąć! To nie mój pies! Pracę stracę! – lamentowała Milka. – Pan mi dziecka popilnuje tutaj! – zakomenderowała nieznajomemu. – Kasia, chodź tu do nas! – zawołała i zaczęła podwijać nogawki spodni. – Jeżeli to nie robi różnicy, to wolałbym psa uratować – zaprotestował nieśmiało mężczyzna. – A to proszę, jak pan chce, niech pan ratuje – zgodziła się Milka łaskawie i z godnością usiadła na ławce, a mężczyzna podał jej swoją marynarkę. Zapachniało dobrą wodą kolońską, a Milce serce szybciej zabiło. Bynajmniej nie z powodu stresu. Tego dnia Tom, bo tak miał na imię przystojny bohater, nie tylko uratował Oskara, ale również odwiózł Milkę, Kasię i zmokłego, acz zadowolonego z siebie psa do domu. I tak to się zaczęło. Podobnie jak to bywało w przeszłości, tak i tym razem, gdy interesujący mężczyzna pojawił się w życiu Milki, to zagościł w nim na dłużej. I chociaż do miasteczka wpadł tylko na chwilę, pozałatwiać jakieś interesy podczas mistrzostw, miał teraz ważniejszy powód, żeby tam regularnie wracać. Jego hollywoodzki uśmiech, amerykański akcent, uczynność i bezpośredni sposób bycia trafiły Milkę prosto w czułe serce. Zakochała się jeszcze szybciej niż poprzednio i znów była najszczęśliwsza. Liczyła się wyłącznie teraźniejszość, a każda z chwil była najlepszą z dotychczasowych wspaniałych chwil w jej życiu. Tom był zachwycony osobowością, urodą i inteligencją Milki, co samo w sobie wystarczało jej, aby go uwielbiać. Dodatkowo jednak był też hojny, szarmancki i wpatrzony w nią jak w słońce. Zapraszał ją do restauracji, obsypywał prezentami i traktował jak boginię. Po kilku tygodniach znajomości najzupełniej poważnie oznajmił, że chciałby jej się oświadczyć. Milka parsknęła tylko śmiechem, na co Tom zrobił smutne oczy. – Takich rzeczy się nie mówi, że masz zamiar zrobić – skarciła go, pewna, że żartował. – Takie rzeczy się robi. Bierzesz, człowieku, i padasz na kolana, pierścionek w pudełeczku podajesz, albo w ciastku ukryty, i zrobione! – Ale ja wolałbym wiedzieć, że się zgodzisz… – W głosie Toma było słychać wahanie. – Phi, teraz to ja ci zakazuję o to pytać, bo zepsułeś właśnie wszystko!
– Jak to? – A tak to, że będę się spodziewać tego pytania i całą spontaniczność mrówki zjadły. – No to cię nie zapytam – powiedział Tom pokornie. Czas płynął wartko jak górski potok i Milce brakowało go nawet na sen. Chociaż wciąż wysyłała mi kartki, drobne prezenty i entuzjastycznie opowiadała o swoim życiu towarzyskim, ani słowem nie wspominała o Tomie. Powiedziała mi, że planuje nas niedługo odwiedzić. Pewno, jak to zwykle Milka, beztrosko założyła, że nadarzy się wtedy okazja, żeby osobiście o Tomie wspomnieć. Nie przypuszczała nawet, jak ważną wiadomość będzie miała nam do przekazania. Tom potraktował serio jej żartobliwe słowa. W ciastku co prawda pierścionka nie schował, ale pewnego popołudnia, kiedy wracali z kina, raźnym krokiem przemierzając deszczową ulicę, Milkę zaczepił nagle jakiś przypadkowy przechodzień. – Przepraszam, coś ci wypadło z kieszeni. – Wskazywał palcem coś, co wyglądało jak zmięta chusteczka higieniczna i leżało w kałuży. – Mnie? – Milka zakłopotana, ale i lekko zniecierpliwiona przyglądała się chusteczce, po którą przechodzień schylił się i którą właśnie jej podawał. Przewróciła oczami i westchnęła. Czy on naprawdę myśli, że ja mam zamiar to wziąć do ręki? No co za natrętny kretyn, pomyślała. – Sorry, to nie moje – starała się nie brzmieć zbyt niegrzecznie. – Ależ ja szedłem za tobą i widziałem – upierał się facet. Milka zwróciła się w stronę Toma, żeby pomógł jej odpędzić natarczywego dziwaka, ale okazało się, że Toma wcale nie ma obok! Zirytowana odwróciła się i zobaczyła Toma, który klęcząc w kałuży, wyciągał przed siebie bukiet polnych kwiatów. „Nieznajomy” odwinął z mokrej chusteczki pudełko i właśnie je otwierał. W środku, na atłasowej białej poduszeczce lśnił zaręczynowy pierścionek. Milka ze wzruszenia straciła głos. – Milka, czy zostaniesz jego żoną? – zapytał czystą polszczyzną. – Tak – wyszeptała, prawie płacząc. Tom wstał, wziął ją w ramiona, a ona tuliła się do niego i do bukietu kwiatów. Ktoś zaklaskał, ktoś krzyknął: „Gratulacje!”. Milka była najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Od tego momentu czuła się, jakby wsiadła na karuzelę. Wydarzenia następowały z zawrotną prędkością, a wszystkie pozytywne i ekscytujące. Wiosna minęła szybko i nadeszło lato. W związku z zaręczynami, przeprowadzką oraz poznawaniem rodziców, rodziny i znajomych Toma Milka najpierw kilkakrotnie przełożyła termin przylotu, a ostatecznie powiedziała nam, że wpadnie tylko na krótko, bo musi wracać do pracy. Oczywiście przyjeżdżała po to, żeby przedstawić narzeczonego i pokazać pierścionek. Nie żaden tam cieniutki i ledwo widoczny. Masywny, z żółtego złota i z zielonym kamieniem. W rodzinie
Toma był od zawsze, a teraz należał do niej. Patrzyła na niego w trakcie lotu, zastanawiając się, jak miała przekazać tę niespodziewaną wiadomość swojej rodzinie. Jakoś nie przeszło jej to przez gardło przez telefon, nie wylało się też na papier, chociaż pisała o każdym drobnym szczególe, jak kolor oczu listonosza czy kształt chmur na niebie. Powiedziała tylko, że przywiezie gościa. Teraz żałowała, że o wszystkim nie napisała w liście. Tak byłoby łatwiej i minęłaby już fala zaskoczenia oraz pytań ze strony mamy i sióstr. Jednocześnie czuła, że nie ma to już tak wielkiego znaczenia, bo cokolwiek powiedzą, ona już zdecydowała i teraz leciała na krótki urlop, przekonana, że pożegna się niedługo na zawsze z ojczyzną i będzie sobie życie układać gdzieś jeszcze dalej od rodzinnych stron, z Tomem, przy którym się tak dobrze czuła. Jego rodzina przyjęła ją bardzo ciepło i bez żadnych pytań, a ona sama wsiąkła w swój amerykański sen jak atrament w białą serwetkę. Mogła mieć tylko nadzieję, że urok Toma zadziała także tym razem i że zostanie przyjęty do jej rodziny mimo całej tej niespodzianki. Popatrzyła teraz na profil Toma, który siedział obok i pracował nad jakimś ważnym dokumentem. On wyczuł jej wzrok, wziął ją za rękę i pocałował. – W porządku? – zapytał. – Jasne. – Milka zamknęła oczy i skupiła się na wizualizacji pozytywnego zakończenia dzisiejszego dnia: Tom wręczy mamie kwiaty, ona go uściska, siostry dołączą na kolację i zanim dzień się skończy, wszyscy będą radować się ich szczęściem. Wizualizacja prawie się spełniła i wieczorem siedziała przy kuchennym stole, w domu rodzinnym, w towarzystwie swoich sióstr, a mama krzątała się gorączkowo. Nie przewidziała tylko, że w nowym otoczeniu Tom będzie odstawał ze swoimi wybielonymi amerykańskimi zębami, ciągłym uśmiechem i entuzjazmem. Nawet na Milce sprawiał teraz wrażenie zbyt wysokiego, zbyt hałaśliwego i za bardzo bezpośredniego. Mówił tylko po angielsku, na co mama wzdychała i nabierała kolorów. Odkąd wylądowali, rozglądał się wokół, jakby był w skansenie, wśród piramid w Egipcie albo na przykurzonym kawałku świata, wzbudzającym wzruszenie, ale takim, w którym trudno wyobrazić sobie prawdziwe życie. – To macie tu internet? – zapytał Milkę wieczorem, chcąc sprawdzić wiadomości. – Nie, używamy gołębi pocztowych do wysyłania wiadomości – odpowiedziałam cicho, a Milka rzuciła we mnie poduszką. Wyszłam z pokoju, myśląc sobie, że ja nie wyjadę z tego świata nigdy, chociażby na przekór takim Amerykańcom, co to się dziwią, że gdzieś na wsi pasie się na łące krowa i jakie to niesamowicie fantastyczne! W czasie urlopu Tom kręcił się po okolicy ze swoim aparatem z długim obiektywem i robił setki zdjęć, uśmiechał się przyjaźnie do ludzi i wydawał lekką
ręką pieniądze. Wszyscy w miasteczku o nim rozprawiali, bo każdemu mówił „dzień dobry”. Niewielu mu odpowiadało, co z kolei dziwiło jego. Smakowały mu pierogi i gołąbki. – Bardziej niż ciebie on kocha kotlety – zauważyłam z przekąsem przy obiedzie. Rozbawiona Milka od razu to przetłumaczyła i Tom zaśmiewał się jak z najlepszego dowcipu, nie widząc chyba w mojej uwadze ani krzty zamierzonej kąśliwości. – Uważam, że będziesz świetną dziennikarką – brzmiała jego odpowiedź, a ja skrzywiłam się tylko, imitując uśmiech. Po tygodniu Tom musiał wracać, a Milka niespodziewanie postanowiła zostać z nami jeszcze miesiąc. To narzeczony doradził jej, żeby nie wracała do pracy, tylko spędziła więcej czasu z rodziną. – Nawet to dobrze wymyślił – skomentowała mama i wyczułam, że już prawie go polubiła. Ja jeszcze walczyłam ze sobą. Ogromne rozczarowanie sobą po tym, jak zachowałam się ostatnim razem, wciąż ciążyło mi na sercu i wyrzuty sumienia nie znikły. Wiedziałam też, że nie mogę ryzykować znów tego samego błędu i odrzucić Milkę dlatego, że chciała być z mężczyzną, którego pokochała. Chyba nadszedł czas, żeby pozwolić jej odejść i więzi zbudowane w dzieciństwie rozerwać tymi samymi rękami, które kiedyś splatały je mozolnie. Tym bardziej, że Tom wydawał się kochać moją siostrę i naprawdę o nią dbać. – Daj im szansę zadać wszelkie pytania i oswoić się z myślą, że wychodzisz za mąż – podsłuchałam, jak jej tłumaczył przed wyjazdem. – Z tym się jakoś pogodzą, trudniejsze jest to, że będę mieszkać tak daleko – odpowiedziała mu Milka, a ja myślałam dokładnie o tym samym. Patrzyłam, jak czule żegnała Toma na lotnisku, i obiecałam sobie, że będę po ich stronie podczas rodzinnych dyskusji. – Już za nim tęsknię – powiedziała Milka, gdy Tom pomachał po raz ostatni i zniknął jej z oczu. Przytuliłam ją mocno. – Miesiąc wytrzymam – obiecała sobie rezolutnie. – Dobrze wykorzystam urlop, pobędę z wami, odpocznę, spotkam się ze znajomymi – wyliczała, ocierając małą łzę. – Zaplanujesz ślub i wesele – dodałam ja i Milka rozchmurzyła się, bo dokładnie już wiedziała, jaką chce sukienkę. Pierścionek lśnił na palcu, przypominając jej o ukochanym. Nie była to jednak czerwona niteczka i nie chronił przed czarami ani przed niespodziewanym wylewem nowych uczuć. Może Milka wzbudzała wszędzie tak duże zainteresowanie dlatego, że przyjechała z innego świata, pełna energii i radości. Trudno powiedzieć. Nieznajomi uśmiechali się do niej i przyciągała mężczyzn jak magnes błyskiem w oku i pewnością siebie. Dużo później doszłam do wniosku, że
Tom powinien być bardziej ostrożny i nie zostawiać mojej siostry samej. Przecież z nim też kiedyś flirtowała i powinien był wiedzieć, jak działał jej czar. Tydzień po jego wyjeździe Milka spotkała się ze znajomymi w kawiarni. Tam w blasku świec i przy kieliszku wina odnalazła wpatrzone w nią brązowe oczy. Należały do kolegi, jeszcze z podstawówki, który wkrótce zaczynał studia doktoranckie na wydziale filozoficznym. Znali się od zawsze, bo mieszkali po sąsiedzku, ale dopiero teraz Milka czuła, że widzi go naprawdę. Wraz z upływem czasu i wina dyskusja stała się bardziej osobista, a brązowe oczy coraz bardziej natarczywe. Wychodząc z kawiarni po kilku godzinach, Milka była przekonana, że to właśnie te oczy szukały jej przez całe życie i oto teraz wreszcie magicznym sposobem ją odnalazły. Może nie jest jeszcze za późno? – Za późno na co? – zapytałam ją z niepokojem kilka dni później. Ale Milka nie słyszała, wpatrzona gdzieś w ciemną noc, nieustannie obracając na palcu zaręczynowy pierścionek. W milczeniu próbowałam zebrać w całość strzępki informacji i obserwacje zachowania Milki w ostatnich dniach, ale przerwało mi jej kolejne oświadczenie: – Po prostu szczęśliwie zakochana kobieta nie powinna zakochiwać się ponownie, w innym mężczyźnie! – W jej głosie był wyrzut i jakaś pretensja, a ja już wszystko rozumiałam. Pierścionek upadł w trawę i Milka padła na kolana, żeby go znaleźć. Obiema dłońmi głaskała trawę, na której osiadła już wieczorna rosa, płosząc tym kilka świetlików, które jak małe lampiony poszybowały w górę po granatowym niebie. Patrzyłam na świetliki ze smutkiem. Też klęknęłam na mokrej trawie, a w głowie miałam zamęt. Myślałam, że może to i lepiej, że pierścionek zaginął. – Daj spokój, poszukamy go jutro rano – powiedziałam cicho. – Nie! Muszę go znaleźć teraz! – upierała się ona bezsensownie i nadal po omacku, z kolanami mokrymi od rosy, a policzkami wilgotnymi od łez, centymetr po centymetrze przeszukiwała trawę. Nie wiedziałam, co jeszcze powiedzieć, i zostawiłam Milkę w ogrodzie. Nie mogłam spać i co chwilę wyglądałam przez okno. Księżyc prawie już zakończył swoją nocną trasę, gdy Milka zaprzestała wreszcie poszukiwań. Przesiedziała resztę nocy w fotelu w kuchni, a o poranku znów wyszła do ogrodu. Była spokojniejsza i już nie płakała, jakby doszła do jakichś wniosków w trakcie bezsennej nocy. W świetle dnia bez trudu znalazła pierścionek i schowała go do pudełka. Dzień minął leniwie – wylegiwałyśmy się na słońcu, ułożyłyśmy kwiaty w wazonie i lepiłyśmy z mamą pierogi. Milka była wesoła. Zauważyłam brak pierścionka na palcu. – Nie znalazłaś? – zapytałam. – Schowałam. – Milka unikała mojego wzroku. – Pójdziemy wieczorem na spacer nad rzekę? – zaproponowałam. – Jestem umówiona. – W głosie Milki było podekscytowanie, a może tylko
napięcie. Starannie przygotowała się do wyjścia i wróciła bardzo późno. I tak było dzień po dniu przez kolejne trzy tygodnie. Tom dzwonił co kilka dni i czasami Milki nie było wtedy w domu. Czy prawdziwa miłość rozwija się szybciej od tej, która miała pecha? Nie wiadomo. Ale nowa miłość Milki rozwijała się błyskawicznie. Kolejny pierścionek pojawił się na jej palcu zaledwie kilka tygodni po tym, jak opuścił go poprzedni. Data ślubu też została wyznaczona bez zbędnej zwłoki – dwudziesty trzeci października. Tydzień przed swoim ślubem Milka śniła, że przymierza różne suknie, żeby wywrzeć wrażenie na mężczyźnie, którym wcale nie jest jej przyszły mąż. Jednak wszystkie sukienki są brudne, pomięte i rozdarte. Obudziła się spocona i przekonana, że wydarzy się coś dramatycznego, co ją zmieni i co odmieni wszystko wokół. Jeżeli się martwiła, że sen wróżył odwołanie ślubu, to nic takiego się nie stało. Zgodnie z planem o godzinie czternastej rozpoczęła się uroczystość. Mama przecierała załzawione ze wzruszenia i szczęścia oczy. Bardzo się cieszyła, że wybór córki padł na Michała, przynajmniej mogła się z nim bez przeszkód porozumieć. Do tego był świetnie wykształcony, szarmancki, a przede wszystkim jego rodzice zapisali mu całe poddasze rodzinnego domu na sąsiedniej ulicy, co dawało nadzieję, że Milka i przyszłe wnuki będą mieszkać bardzo blisko niej. Szkoda jej było Toma, ale życzyła mu z całego serca, żeby znalazł kobietę, która go pokocha, i była święcie przekonana, że tak się wydarzy. Był przecież wyjątkowym mężczyzną, a tacy nie są długo samotni. Sypałyśmy płatki herbacianych róż na posadzkę pod stopy młodej pary, a słońce wpadało szeroką strugą do kościoła. Tańczyły w niej drobinki kurzu. Wreszcie padły słowa przysięgi: – Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci – najpierw Michał, a potem Milka obiecali sobie nawzajem przy wszystkich zgromadzonych. W kościele panował podniosły nastrój i pachniały lilie. Dokładnie w tym samym momencie inny, nadal szalenie zakochany w Milce mężczyzna, który właśnie tego dnia wrócił z delegacji w Tokio, oddalony o tysiąc siedemset trzydzieści kilometrów, otwierał z niecierpliwością list adresowany jej charakterem pisma. Kiedy wyjmował z koperty pojedynczą, zapisaną tylko z jednej strony kartkę, na błyszczący blat kuchenny, przy którym stał, wypadł z brzękiem złoty pierścionek ze szmaragdem w otoczeniu drobnych diamentów. Mężczyzna znieruchomiał i lekko zadrżały mu ręce. Patrzył przez chwilę na pierścionek, przebiegł oczami zapisaną stronę, a potem starannie podarł kartkę na drobniutkie kawałki i wyrzucił strzępki do kosza.
CZĘŚĆ CZWARTA ŚWIAT ANIELI
ROZDZIAŁ 1 Dotknąć marzenia Największym paradoksem mojego życia było to, że mogłam, jak owady pod lupą, obserwować zachowania i uczucia innych ludzi, a nie potrafiłam tej soczewki naukowej analizy skierować na siebie samą. Świetnie rozpoznawałam znaczenie każdego zmarszczenia czoła mamy, błysku w oku siostry czy drżenia w jej głosie, a byłam jak ślepiec w swoim własnym świecie. Czy znasz to gorzkie uczucie zazdrości, kiełkujące z przekonania, że wszyscy są bardziej utalentowani, w czepku urodzeni, a ich życie, w porównaniu z twoim, jest usłane różami, ty zaś wciąż musisz się z czymś zmagać, ciągle doświadczasz głupich pomyłek i zbiegów okoliczności, utrudniających każdą najprostszą rzecz do tego stopnia, że staje się ona niewykonalna? Gryziesz wtedy palce z zawiści, ze złością rozmyślając, jak chętnie zamieniłabyś się rolami i wzięła bez zastanowienia czyjąś pracę, rodzinę i problemy tak niewielkie w porównaniu z własnymi, byleby trochę odpocząć od swoich zmagań z życiem. To był właśnie świat Anieli. Najbardziej zazdrościła swojej siostrze bliźniaczce, chociaż robiła to skrycie, nie przyznając się do tego nikomu, nawet sobie samej. Rywalizacja, jak ping pong, odbijała między nimi wrogość. I wbrew temu, co mówiły Agata i mama, to nie potrzeba odróżnienia się od identycznej z wyglądu siostry powodowała wojnę. Nie była to też potrzeba udowodnienia, że jest się lepszą, ani ciągła chęć postępowania inaczej niż bliźniaczka, nawet za cenę ośmieszenia się czy pakowania w sytuacje z góry skazane na niepowodzenie. Odkąd tylko dotarło do nich, że mają nieustannie, w bliskiej obecności, swoją wierną kopię i krytycznego świadka wszelkich niepowodzeń, a jednocześnie kogoś zaprzeczającego zwycięstwom – zgryźliwa zazdrość kwitła w najlepsze! I nie była to nawet zazdrość o uczucia mamy, sióstr czy kogokolwiek innego, bo czuły się obydwie kochane i akceptowane. Była to zwykła, hoża zawiść o los drugiej bliźniaczki, o to, że wydawała się fajniejsza i hojniej obdarzona. Gdzieś głęboko tkwił podziw i przywiązanie, ale były one więźniem stanowczego postanowienia, że nie ujawni się ich nigdy, za żadne skarby, nawet na torturach! I dlatego nie padną nigdy słowa kończące wojnę: „Tak, to prawda, chcę być taka jak ty”. Aniela wyśmiewała artystyczne zapędy Róży tylko dlatego, że sama nie potrafiła grać na żadnym instrumencie, a już zwłaszcza na skrzypcach, co było dla niej szczytem marzeń i finezji. Lepione w przedszkolu plastelinowe bałwanki nie były równie piękne jak te wyczarowane przez siostrę. Nie miała również tylu oryginalnych przyjaciół i nie przykuwała w towarzystwie uwagi strojem, nie
wyróżniała się artystyczną weną i słuchem muzycznym. Róża z kolei nieustannie otoczona pokrewnymi, twórczymi duszami, od których obecności i uznania czuła się uzależniona, zazdrościła Anieli niezależności myślenia, umiejętności wypowiadania niepopularnych opinii oraz odrzucania rzeczy i ludzi wyłącznie dla własnego kaprysu, a potem trwania przy tym uparcie, niezależnie od opinii czy presji innych. Róża wydawała się sobie pospolita i ułomna, bo polegała wciąż na zachwytach innych, a gdy ich brakowało, była głodna uznania i czuła się, jakby była nikim. Oczywiście nie mogły się z tymi uczuciami zdradzić, bo raz puszczona w ruch machina zazdrości i złości toczyła się jak śniegowa kula. Przyznanie, że siostra bliźniaczka jest naprawdę wspaniała, byłoby akceptacją własnej niedoskonałości. Aby tego uniknąć, wolały milczeć i nadal się nie znosić. Sytuacji nie poprawiało absurdalne oczekiwanie otoczenia, że jako bliźniaczki będą za sobą stały murem, rozumiały się bez słów i empatycznie odczuwały swoje problemy. Jakby na przekór udowadniały całemu światu, że są najgorszymi wrogami i nie łączy ich nic poza nieszczęściem bycia rodziną. Spędzały tym sen z powiek Wiktorii, która obwiniała się o błędy wychowawcze i godzinami rozmyślała, jak zmienić relacje między córkami. Odwoływanie się do więzi siostrzanej tylko pogarszało sprawę, kary za obrzydliwe traktowanie siostry jedynie wzmagały mściwą zemstę, następującą natychmiast, gdy tylko Wiktoria znikała z pola widzenia, i to niezależnie od grożącej kary. Czasami odnosiła wrażenie, że zwalczają się tylko dlatego, że są siostrami, i gdyby nie były spokrewnione, to mogłyby być najlepszymi przyjaciółkami, tworzącymi równie naturalną parę jak deszcz i parasol. Mimo obaw Wiktorii do tragedii nie doszło i obie bliźniaczki dożyły dorosłości, zdały maturę i rozpoczęły studia. Oczywiście, mimo iż studiowały w jednym mieście, to na różnych uczelniach i kierunkach. To nie był przypadek, że wiodły osobne życie, miały oddzielne kręgi znajomych, bywały w innych miejscach. Poza przyjazdami do domu widywały się rzadko i ku rozpaczy Wiktorii, jeżeli dzwoniła do jednej z córek, nigdy nie mogła dowiedzieć się, co słychać u drugiej. Wiadomości od niej też sobie nie przekazywały i zawsze miały za mało czasu, żeby do siostry zadzwonić. Były już dorosłymi kobietami, a wciąż widać było między nimi te same różnice, co w dzieciństwie. Ciemność wnętrza Anieli rozświetlała jeszcze bardziej radosną jasność Róży, rozkwitającej niczym kwiat, po którym dostała imię. Cały świat już wiedział, że jest geniuszem, bo zgodnie ze swoimi artystycznymi zainteresowaniami wybrała wychowanie plastyczne na uczelni pedagogicznej, gdzie ją oczywiście przyjęto. Pomijała za to skrzętnym milczeniem informację, że na akademię sztuk pięknych jednak się nie dostała. I tak była już niemal spełniona jako artystka. Brała od życia, co się dało, przekonana, że jej się to należy, i w pełni z tego korzystała. Czuła się piękna, dobra i wartościowa. Innym ludziom musiało wystarczyć do szczęścia to, że istniała, że mogli z nią
spędzać czas i nią się cieszyć. Kiedy działo się źle, zwykle była przekonana, że jakoś się wszystko ułoży i nigdy nie obwiniała o istniejące problemy siebie samej. Kwitła sobie radośnie i bez pośpiechu latem, jesienią i zimą, brnąc przez meandry uczelnianych zaliczeń z wdziękiem i bez trudności. Kiedy zabrakło jej szczęścia, nie rozpaczała nad oblanym egzaminem, tylko śmiała się, mierzwiła z wdziękiem swoje kręcone włosy i machała ręką, mówiąc: „Sesja poprawkowa też jest dla ludzi”. Była zawsze głęboko przekonana, że sukces jej się należy, i gotowa była na niego poczekać albo go sobie załatwić. To, co chciała, zyskiwała pochlebstwem, wymianą przysług lub dzięki wsparciu przyjaciół, o których, trzeba przyznać, zawsze dbała. Popularna wśród znajomych, nigdy nie była sama w walentynki i zawsze miała plany na sobotni wieczór. Ochoczo brała udział we wszelkich inicjatywach twórczych – w ciągu pięciu lat studiów była członkinią kilkunastu grup muzycznych, reprezentujących kompletnie odmienne style. Róża nie uważała tego za niedojrzałość czy brak gustu muzycznego. Była to jej droga rozwoju i poszukiwania siebie. Dzięki przelotnemu związkowi z malarzem-ekologiem jej prace plastyczne, inspirowane nurtem, który Aniela nazywała „im dziwaczniej, tym lepiej”, włączone zostały do jego wystawy w muzeum sztuki współczesnej, a ona sama stała się gorliwą zwolenniczką recyklingu i ochrony naturalnych zasobów Ziemi. Mimo artystycznej duszy Róża odznaczała się też zaradnością. Od trzeciego roku studiów pracowała w weekendy w recepcji hotelu, na które to stanowisko awansowała po przejściu przez wszelkie możliwe posady – od sprzątaczki, przez pomocnika kucharza po kelnerkę. Kiedy ukończyła studia, najpierw spędziła całe dwa miesiące na radosnej celebracji swojego osiągnięcia i na wypoczynku. Następnie, wiedziona szczytną ideą krzewienia wiedzy wśród młodego pokolenia, złożyła podania o pracę we wszystkich okolicznych szkołach. Szczęście jej sprzyjało i we wrześniu rozpoczęła pracę jako nauczycielka plastyki. Jej etat składał się z godzin realizowanych w dwóch szkołach, których dyrektorzy zachwycali się, że pracę u nich rozpoczyna tak interesująca, twórcza i pełna zapału młoda osoba. Po preferencyjnej cenie wynajęto jej maleńkie mieszkanie przy jednej ze szkół. Dwa razy w tygodniu dojeżdżała kilkanaście kilometrów do drugiej z nich. Róża była szczęśliwa i jak zawsze przekonana, że szczęście i wszystko to, czego chce od życia, jest jej po prostu pisane. Aniela, po męce i udręce bycia uczennicą, na studiach wreszcie złapała oddech. Po maturze dostała się na wymarzone dziennikarstwo, co uważała za swój największy życiowy sukces. Było to też zwycięstwo nad jedną z nauczycielek z liceum, która przez całe cztery lata nie ukrywała swojej antypatii do Anieli. Aniela zdawała sobie sprawę, że nauczycielka nie znosiła większości swoich uczniów. Nie mogła się jednak pozbyć uporczywego wrażenia, że było coś osobistego w jej słowach, kiedy w ramach udzielania Anieli „wsparcia” odnośnie wyboru kierunku studiów, oświadczyła zimno:
– Dobrze to przemyśl, bo kierunek jest trudny i nie dla każdego, a o pracę niełatwo… – Świdrowała ją lodowatym spojrzeniem spoza zsuniętych na nos okularów. – Tak, wiem – odparła Aniela, spuszczając głowę i żałując, że odkryła przed nią swoje plany. Tamtego dnia, gdy wróciła do domu, cisnęła plecak na podłogę, usiadła na kanapie z podkurczonymi nogami i zapatrzyła się w okno. Wiktoria widziała, że znów coś poszło nie tak, i czuła, że dla jej córki Anieli życie aktualnie biegnie po torze, który nazywa się „nie tak” i zmierza w nieznanym jeszcze kierunku. – Głupia stara krowa – zakończyła Aniela swoją relację na temat rozmowy z nauczycielką, kiedy Wiktorii wreszcie udało się ją skłonić do podzielenia się tym, co wydarzyło się w szkole. – Kto wie, może niektórzy nauczyciele przygotowują was w ten sposób do zmierzenia się z dorosłym światem, który, jak wiadomo, nie rozpieszcza? – sugerowała Wiktoria alternatywne wyjaśnienie postępowania nauczycielki. Aniela tylko prychnęła. – Może miała po prostu zły dzień. – Wiktoria pogłaskała Anielę po włosach, a ta o dziwo nie odsunęła się od niej. – Zawsze ma… – W głosie Anieli było tyleż nienawiści, co rezygnacji, aż Wiktorii zrobiło się żal własnej córki. Aniela tak zakrzepła w swojej wściekłości, że już do końca nauki w liceum ignorowała wychowawczynię z wyjątkiem tych momentów, kiedy wezwana do odpowiedzi, aby uniknąć oceny niedostatecznej, odezwać się po prostu musiała. Wiktoria na wywiadówkach wysłuchiwała, że jej córka jest niedostosowana, że powinna ją zabrać do psychologa i przede wszystkim nauczyć dobrych manier. Wiedziała jednak doskonale, że jej córka potrzebuje zmiany otoczenia. Obie, Aniela i Wiktoria, czekały na ten moment z nadzieją. Zakończenie nauki w liceum było jak opuszczenie więzienia po bardzo długiej odsiadce. Aniela uczciła to wielkim ogniskiem, na którym spłonęły zeszyty do fizyki i kilku innych znienawidzonych przedmiotów. Była gotowa na rozpoczęcie studenckiego życia i wiele sobie po nim obiecywała. Coś wreszcie musiało się wydarzyć dobrego, to się Anieli należało! Od zawsze chciała być kimś innym. Długo nie wiedziała, kim jest ani kim mogłaby być, ale desperacko chciała nie być sobą. Dlatego plotkowała, podpatrywała bacznie innych i szukała inspiracji. Ludziom wydawało się, że Aniela nikogo nie lubi, a ona najbardziej na świecie nie znosiła siebie samej. Wreszcie na studiach odkryła, że przecież może być pracoholiczką, pogrążoną w swoich zainteresowaniach i odnajdującą w tym satysfakcję. Żałoba po przyjaźni z Milką i zagubienie, jakie czuła po jej wyjeździe, sprawiły, że nie wykorzystała szansy na nowy start i znalezienie nowych przyjaciół. A gdy się ocknęła ze smutku
i była gotowa wpuścić kogoś do swojego świata, było już późno i znów przylgnęła do niej łatka dziwaczki i samotnicy. Tym razem jednak miała coś dla siebie – swoją pasję. Wiedziała, że może być świetną dziennikarką, a wykładowcy rozpoznali i docenili jej talent. I to Anieli na razie wystarczało, samotność zaś i poczucie wyobcowania postanowiła pokochać jak najlepszych przyjaciół i żyć, a nie tylko obserwować życie. Poza tym znów miała Milkę, najpierw na odległość i w listach, a potem wreszcie po sąsiedzku, niedaleko domu. W świecie Anieli rzeczy odnajdywały swoje miejsce i najpierw Milka, a potem cała rodzina i cały świat dowiedział się, że Aniela nabrała powietrza w płuca i wiatru w żagle. Teraz jej dociekliwość była zaletą, a celność i precyzja sformułowań zyskiwały uznanie. Umiejętność obserwacji, zadawania dociekliwych pytań oraz wyciągania wniosków przydawała się na ćwiczeniach poświęconych bieżącej sytuacji politycznej. Trochę gubiła się na zajęciach z kamerą, ale przodowała w formułowaniu myśli na papierze i komunikacji online, gdzie nie było natarczywie śledzących i oceniających oczu, a pozostawał jedynie niczym niezakłócony tok własnych myśli, logika rozważań i szybkie riposty. Bardzo dobrze wywiązywała się z akademickich zadań i celująco zdawała egzaminy pisemne. Lubiła siedzieć w bibliotece, wyszukiwać informacje, do których nikt inny nie miał cierpliwości docierać, i dowiedziała się, że ma wytrwałość potrzebną do prowadzenia dziennikarskiego śledztwa. Chętnie uczestniczyła w praktykach, gdzie była lubiana, bo pracowała jak tytan. Podobało jej się bycie w ruchu i w centrum wydarzeń. Zostawała po godzinach i zawsze kończyła na czas projekty, szybko nabywała praktyczne umiejętności i chłonęła wiedzę jak gąbka. Co prawda nie integrowała się z zespołem i zawsze była jakby na zewnętrznej orbicie, ale wszyscy doceniali jej pracowitość i rzetelność oraz naturalną ciekawość ludzi i świata. Cieniem na jej szczęściu kładły się jedynie nieuniknione spotkania towarzyskie i rodzinne biesiady, gdzie jak za dawnych czasów była porównywana do Róży i jak wtedy wypadała blado, wręcz dziwacznie. – Słyszałem, że w ferie byłaś, Różyczko, na nartach? Widziałem twoje piękne zdjęcia i tego przystojniaka obok ciebie – chwalił rubasznie wujek Gienio. – A ty, Aniela? Gdzie byłaś w ferie? – dopytywał ciekawsko. – Na wolontariacie w redakcji. – Aniela chciała już zmienić temat, ale wujek drążył dalej. – Naprawdę? To ty nic życia studenckiego nie używasz, dziewczyno! No i jak ty męża znajdziesz? – kpił wujek. – Róża za mnie nadrabia – burknęła Aniela. – A chłopaka to ty jakiegoś masz? Bo Róża to wiem, że co tydzień ma nowego. – Nie interesuje mnie uganianie się za chłopakami. – Aniela zaczęła zbierać puste naczynia ze stołu, żeby mieć pretekst do opuszczenia towarzystwa.
– Ha, ha, ha – śmiał się gromko wujek i nie miał zamiaru odpuścić. – To co cię tak niby interesuje, jak nie chłopaki? – Dziewczyny – burknęła wściekła już Aniela i zapadła niezręczna cisza. Aniela wyszła do kuchni, żeby pozmywać, a wujek siedział z rozdziawionymi ustami. Mama szybko zmieniła temat. W rodzinie od tej pory zaczęły się szepty i plotki na temat Anieli, a ona w odpowiedzi unikała rozmów o swoich sprawach jak ognia, co oczywiście prowokowało jeszcze więcej spekulacji. Podobne klęski przydarzały jej się w nielicznych sytuacjach, kiedy ktoś z jej znajomych ze studiów odkrywał, że jest siostrą TEJ Róży, którą znali chyba wszyscy i oczywiście lubili. Komentowano wtedy głośno: – Ty naprawdę jesteś siostrą Róży? No w życiu bym nie powiedział. Ona taka towarzyska i gadatliwa, wszędzie jej pełno. – Aniela jest jej bliźniaczką – dodawał ktoś inny uczynnie. – Naprawdę? – pojawiało się zdziwienie. I zapadała konsternacja, bo popularna Róża uchodziła za piękność, a wiecznie zgarbiona Aniela, bez makijażu, w niedbałym stroju, z tym jej zaciętym wyrazem twarzy, który przybierała, gdy była na czymś bardzo skupiona, nie przyciągała uwagi mężczyzn wcale. – No ale jasne, teraz widzę, że jesteście bliźniaczkami. Te same oczy, włosy, nos. Czemu ja tego do tej pory nie zauważyłem? Aniela tylko wyruszała ramionami i mrucząc pod nosem, że jest bardzo zajęta, kończyła rozmowę. Tak bardzo krępowały ją te sytuacje, że unikała Róży i jej znajomych jak ognia. Gdy widziała ją na mieście, szła w przeciwnym kierunku lub udawała, że jej nie dostrzega. Zmieniała plany, gdy wiedziała, że może się w kinie, teatrze lub restauracji natknąć na swoją siostrę lub jej przyjaciół. Oczywiście oni dostrzegali jej uniki i było to świadectwem kolejnego dziwactwa Anieli. Jej samotność rozrastała się, wokół niej robiło się pusto i zyskiwała coraz więcej czasu na studia, pracę i pisanie. Długo przed zakończeniem studiów miała gotowe portfolio zawierające zbiór krótkich opowiadań, notek prasowych i reportaży. Pisała też bloga o rzeczywistości codziennej, takiej jak z filmów Kieślowskiego, gdzie mieszanie herbaty i gotowanie wody na gazie staje się tematem, a nie zwykłą czynnością niegodną uwagi. Nabrała wiary, że może zrobić prawdziwą karierę w dziedzinie, którą kochała i w której czuła się dobra. Był to najszczęśliwszy okres w jej życiu. Razem z Anielą cieszyła się Wiktoria, która nabrała otuchy, że wbrew diagnozom pediatry oraz mimo nastoletnich zawirowań jej córka odnalazła swoje życiowe powołanie. Przez pięć lat Aniela całą swoją energię wkładała w naukę i snucie planów na temat wymarzonej pracy. W dzień wręczenia dyplomów, z drżącymi rękoma
i z sercem bijącym głośno i szybko, stała w pierwszym rzędzie. Był to najważniejszy moment w jej życiu, kiedy wreszcie w swoich oczach zasłużyła na pochwałę. – Gdybym mogła wybierać, chciałabym pracować w radiu, ale mogę też być reporterem w gazecie – szeptała Milce, która oglądała jej dyplom. Mama urządziła dla nich małe przyjęcie. Na jego zakończenie Róża wyszła z grupą przyjaciół do klubu, ale Aniela wolała zostać w domu i przy kieliszku wina rozmawiały wieczorem z Milką jak za dawnych czasów. Obecnie nie zdarzało się to często, bo siostrę pochłaniało małżeństwo, nowe obowiązki i nowa rodzina. Chwile takie jak ta były więc dla Anieli szczególnie cenne i nie miała zamiaru z nich rezygnować na rzecz bezmyślnych wygibasów w klubie. Chociaż skrycie trochę zazdrościła Róży, bo Milka po pewnym czasie wróciła do siebie i Aniela została sama, a Róża bawiła się całą noc z przyjaciółmi i wróciła do domu nad ranem, bardzo zadowolona. Na drugi dzień, gdy Róża walczyła jeszcze z bólem głowy, Aniela już przeglądała oferty pracy. Pełna zapału wypełniała formularze aplikacyjne i szlifowała CV, żeby pokazać się z jak najlepszej strony. Trudności przyszły, gdy rozpoczęły się rozmowy o pracę i rywalizacja o nieliczne atrakcyjne posady, do której stawali wszyscy szukający pracy młodzi dziennikarze. Po trzech miesiącach jej dyplom nadal tkwił w szufladzie. Aniela nie radziła sobie z udowadnianiem potencjalnym pracodawcom, że jest tą właśnie uzdolnioną i bystrą kandydatką, której szukają. Przepadała na pytaniach: „Co wniesiesz do naszej firmy? Przekonaj nas, że powinniśmy cię zatrudnić”. Myślała, że jej teksty obronią się same, ale jak się okazało, były zbyt ciche, a wyzierająca z nich autorka – zbyt słaba w zestawieniu z konkurentami, którzy rozpychali się łokciami i wykazywali przebojowością. Wczesne dzieła Anieli nie zostały docenione. Nie mogła wykazać się w praktyce, bo nie potrafiła nikogo przekonać, że warto jej dać szansę. Poddała się ponurym myślom i popadła w kryzys. Pierwszym jego objawem było nagłe porzucenie pracy w McDonaldzie, gdzie dorabiała sobie do studenckiego stypendium przez ostatnich kilka lat. Potem, działając pod wpływem impulsu, spakowała się i wróciła do rodzinnego domu. Miało to być tylko na chwilę, dla naładowania baterii, a zrobiło się z tego osiemnaście długich miesięcy coraz głębszej utraty wiary w cokolwiek, a przede wszystkim we własne możliwości. Znowu się czuła jak nastolatka, która odstaje od rówieśników, nie dosięga poprzeczki i popełnia wciąż błędy. Chciała się schować i zapomnieć, że świat istnieje, bo znów nie dał jej tego, na co tak ciężko pracowała. Była bardzo zazdrosna o to, że Róża bez trudu znalazła pracę, a ona sama, wykształcona dziennikarka z wprawnym piórem i zapałem, pracy nie miała. Mimo iż szukała wszędzie, nieustannie i nie pozwalając sobie na żadne przyjemności. Dni były podobne do siebie jak bliźnięta i nie działo się nic interesującego
ani ważnego. Aniela nie miała żadnych planów ani obowiązków, więc zupełnie niepotrzebnie budziła się codziennie wcześnie rano, zwykle na pięć minut przed budzikiem. Wstawała od razu, chociaż niechętnie, bo wiedziała, że jeżeli się zawaha przez moment, to nie znajdzie w sobie siły, żeby opuścić ciepłą pościel. Sprawnie wykonywała poranne czynności: starannie słała łóżko, wkładała przygotowane wieczorem ubranie, parzyła kawę i przygotowywała sobie owsiankę z suszonymi owocami. W łazience myła twarz, nakładała krem i czesała włosy. Robiąc niedbały makijaż na wciąż pokrytej krostkami twarzy, przyglądała się sobie krytycznie i ze złością myślała, że w jej przypadku pryszcze po prostu ustąpią miejsca zmarszczkom. Potem wzdychała dramatycznie nad niesprawiedliwością natury i włączała komputer. Najpierw sprawdzała pocztę elektroniczną i czytała wiadomości z kraju i ze świata, potem przeszukiwała internet i wysyłała swoje CV. O godzinie dziesiątej odrywała się od komputera, żeby sobie zrobić drugą kawę, i usłyszawszy zgrzyt furtki zamykanej przez listonosza, sprawdzała skrzynkę pocztową. Po zakończeniu tego rytuału, zwykle tuż przed południem, odkurzała całe mieszkanie i z poczuciem, że wykonała już wszystkie obowiązki, zaczynała obserwować sąsiadów i przechodniów na ulicy. Sąsiadka z domu obok codziennie rano dzwoniła do swoich dzieci, po południu odwiedzała ją zwykle przyjaciółka i oglądały serial, a wieczorem razem szły do kościoła. Po drugiej stronie ulicy mieszkał mężczyzna po czterdziestce. Miał okulary w grubej oprawce i łysinę na czubku głowy. Po mleko i gazetę wychodził z domu tuż po dwunastej, zawsze w tej samej ortalionowej niebieskiej kurtce. Jego czarny kot wskakiwał wtedy na parapet i obserwował go, dopóki mężczyzna nie zniknął za zakrętem. Aniela przyglądała się do momentu, kiedy ten ułożył się wreszcie wygodnie do drzemki. Wtedy wracała do swoich spraw, a kot nie wiadomo w jaki sposób to wyczuwał i otwierał jedno oko. Wydawał się wiedzieć wszystko o jej pustym życiu. Aniela jednak tego nie widziała, bo już nad kolejną gorzką kawą z goryczą rozmyślała, że dwadzieścia pięć lat zajęło jej znalezienie odpowiedzi na pytanie, co chce robić w życiu i to tylko po to, żeby nadal tego nie robić! Obmyślała, jaki ma być jej następny krok i w jakim zmierzać kierunku. Ile czasu zajmie jej realizacja planu? Dla kogoś takiego jak Aniela życie jest zdecydowanie za krótkie. Jego koniec zaskakuje taką osobę zaledwie w połowie drogi. A kiedy ma być czas na smakowanie sukcesów i radość z osiągnięcia celu? Niedosyt i rozczarowanie, których nie potrafią usunąć małe przyjemności w postaci zaskakująco niezwykłego koloru nieba, uśmiechu zgryźliwej zazwyczaj sąsiadki i widoku nieporadnego szczeniaka goniącego motyle w ogrodzie, męczyły Anielę najbardziej tuż przed zaśnięciem. Wtedy w jej głowie toczyły się długie dyskusje: Tak, wszyscy wiemy, że szczęście nie przychodzi samo z siebie do tych, którzy na nie czekają. I często siedzi sobie cichutko, ukryte w małych rzeczach. Jedyny kłopot polega na tym, że kiedy nie mamy tego dużego szczęścia, i to nawet wyłącznie od czasu do czasu, kiedy ciężka praca nie przynosi
sukcesu, to czujemy, że i to małe szczęście może się po prostu wypchać! Jest za małe i już. Nawet jak się pieczołowicie doda i podsumuje drobne radości, to nie zrównoważą one willi kuzynki, zagranicznych podróży i egzotycznych wakacji sąsiada, świetnie prosperującej firmy prowadzonej przez szwagierkę oraz czyjejś, nadal nie własnej, Nagrody Nobla lub kariery w show biznesie. Duże szczęście jest po prostu lepsze niż małe. Koniec kropka. I o tym wszystkim Aniela chciała pisać na jakichś łamach. Marzyła, że będzie jeździć z notatnikiem i aparatem fotograficznym po świecie, będzie słuchać, patrzeć i robić reportaże o ludziach, którzy zmagają się z niezwykłym lub całkiem zwyczajnym życiem w zaskakujący sposób. Tymczasem nieskuteczne poszukiwanie pracy wykańczało Anielę i miażdżyło jej marzenia oraz nowo nabyte poczucie wartości. Wreszcie, w akcie desperacji i pod wpływem sugestii mamy, która martwiła się, że córka popada w depresję, Aniela zdecydowała się na pierwszą lepszą pracę – w recepcji urzędu gminy. Byle tylko nie zwariować z nadmiaru wolnego czasu! Bardziej z przyzwyczajenia niż pod wpływem wiary w rezultaty Aniela kontynuowała poszukiwania „prawdziwej” pracy. Początkowo jeszcze wierzyła, że to kwestia czasu, miała przecież doświadczenie z praktyk i świetne referencje. Każdy ranek przynosił nadzieję, że to już TEN dzień i wreszcie zadzwoni telefon. I co? I absolutnie nic, no może z wyjątkiem tego, że znów czuła się dosłownie jak śmieć. Już nawet moje umiejętności nie są nikomu potrzebne, rozmyślała smętnie, zmuszając się co rano, żeby pójść do pracy. Męczyła ją monotonia i poczucie, że jej talenty, umiejętności i wiedza są bezużyteczne. Mimo iż była przekonana, że je ma, może nawet w większym stopniu niż inni, to nie odnosiła sukcesu. Ani kroku naprzód i ciąg nudnych dni, jeden za drugim. Czuła absolutną jałowość, i to w okresie życia, który powinien obfitować w to, co nowe i ekscytujące, bo ma być przecież na starość wspominany z łezką w oku. Czasami Aniela bardzo chciała już być stara i mieć to wszystko, całe to życie, nieudany pomysł Pana Boga, za sobą, a perspektywę wiecznego spokoju tuż za rogiem. – Teraz jest ciężko, może na wiosnę coś znajdziesz – pocieszała ją mama, ale prawda była taka, że cieszyło ją towarzystwo córki i miała wstydliwie ukrywaną nadzieję, że ta polubi jednak pracę w urzędzie i będzie z nią mieszkać już zawsze. – Ale Róża jakoś dała radę. – Pocieszania mamy na nic się zdawały, a jeszcze psuły Anieli humor. – Ty też znajdziesz, musisz tylko szukać. – Trzeba pytać, oddzwonimy, jak będziemy coś mieli – słyszała wciąż ten sam tekst. Podobnie jak z karierą nie układało się Anieli w miłości. Od kiedy stała się pełnoletnia, miała nadzieję, że uda jej się skopiować to, czego doświadczyła jej
siostra Milka. Podpatrywała jej życie z taką uwagą. Chciała zorganizować sobie miłość, taką piękną i ekscytującą jak ta znana z opowieści siostry. Jednak miłość wierna i prawdziwa omijała Anielę szerokim łukiem i dostawały się jej wyłącznie jakieś przestygłe ochłapy w postaci mało elokwentnych przeciętniaków lub dla odmiany – oryginałów, równie samotnych i zdesperowanych jak ona sama. Teraz, po siedmiu latach prób, miała za sobą kilka znajomości, po których początkowo obiecywała sobie wiele, a które kończyły się zawsze jednakowo – mężczyzna odchodził, a ona nawet nie żałowała, bo i tak nie czuła, że był to właśnie ten jedyny. Pochłonięta swoimi sprawami, Aniela nie wiedziała, że jej siostra bliźniaczka też przeżywała kryzys. Bycie nauczycielką dziwnie odsysało ją z energii, a traktowanie, jakiego doświadczała od uczniów, nie pokrywało się z oczekiwaniami, które miała, gdy rozpoczynała pracę pedagoga. I ją też powoli zjadała monotonia. Szczególnie poranne podróże do pracy mocno dawały Róży w kość i boleśnie policzkowały szarzyzną życia jej artystyczną duszę. Dwa razy w tygodniu wiózł ją do pracy rozklekotany i niemiłosiernie śmierdzący stary autobus. Kierowcę w myślach nazywała żółwiem, bo miał maleńką głowę, z łysiną na czubku, krótką szyję i wątłe ciało. Nie odpowiadał na jej „dzień dobry”, więc przestała się z nim witać i tylko kładła swój bilet na czytniku. Żółw zapalał swojego pierwszego papierosa, gdy ruszał z trzeciego przystanku, a jej od dymu natychmiast robiło się niedobrze. Od początku trwała między nimi bezwzględna wojna, bo Róża kilka razy zwróciła mu uwagę, że nie powinien palić w autobusie pełnym pasażerów, narażając ich na choroby płuc oraz nudności. Nikt z narażonych nie poparł jednak Róży w tej walce, więc kierowca ze złośliwym uśmiechem oznajmił jej, że jak coś się nie podoba, to może sobie paniusia jechać innym autobusem. Dobrze wiedział, że o tej porze innego autobusu nie było. Zdesperowana Róża zagroziła, że napisze na niego skargę, co zamiast przerażenia wywołało u kierowcy ironiczny grymas, a następnego dnia odjechał wcześniej, zanim Róża zdążyła dobiec do przystanku. Jeszcze tego samego popołudnia napisała na niego skargę, która jednak pozostała bez odpowiedzi dyrekcji, za to wywołała żywą reakcję u kierowcy. Oświadczył on, że nie może już więcej zatrzymywać się pomiędzy przystankami przy supermarkecie, gdzie wielu z pasażerów pracowało, a część, w tym Róża, kupowało rano coś do jedzenia, no i skąd Róża miała blisko do pracy. Wywołało to falę protestów u podróżnych i rzucane w kierunku Róży pełne nienawiści spojrzenia, a jej próba rozładowania atmosfery pogodnym stwierdzeniem, że spacery są korzystne dla zdrowia i kondycji, zakończyła się kompletną porażką. Nikt jej nie przytaknął, od tej pory ją ignorowano, ona zaś przestała walczyć z kierowcą o swoje zdrowie oraz zdrowie tych, którym było ono obojętne. Kierowca palił dalej, a Róża otwierała okna i żuła miętową gumę. Jadąc autobusem, słuchała muzyki i ciągle marzyła, że staje się
sławna. Pisała poematy, tworzyła dramaty i zapisywała partytury melodii, które grały jej w głowie. Nie marnowała ani minuty z czasu, który spędzała w autobusie, i robiła wszystko, żeby oderwać się od brzydoty i pustki tego doświadczenia. W tym zawsze była dobra, a jej życie dzięki temu przypominało egzotyczny taniec albo misterne dzieło sztuki. W pracy od początku roku szkolnego panowała nerwowa atmosfera. Menopauzalna Helena i neurotyczna Krystyna całą swoją frustrację wyładowywały na uczniach. Róża zrezygnowała już z prób nawiązania z nauczycielkami przyjacielskich stosunków i teraz wpadała do pokoju nauczycielskiego tylko po dziennik i od razu przemykała szybko do swojej klasy, w której przygotowywała się do pierwszej lekcji. Lubiła pracę z uczniami, chociaż trochę niepokoiło ją, że zaledwie po pół roku poczuła się znudzona rutyną. Uczniowie w większości nie byli zainteresowani tym, co chciała im przekazać, więc wysiłki Róży, by ich zarazić pasją do sztuki, spełzały na niczym. Jej przedmiot traktowali jak miły przerywnik pomiędzy trudniejszymi zajęciami i nie starali się wcale o lepsze oceny. Róża była rozczarowana, bo przecież chciała być ich mentorką i przewodniczką po fascynującym świecie sztuki. Miała marzycielską wizję, że stanie się ulubioną nauczycielką, partnerką i powierniczką uczniowskich kłopotów, które pomoże rozwiązać, zyskując dzięki temu miano ukochanej pani. Jej zapał ostatecznie ostudziły wyniki ankiety przeprowadzonej wśród uczniów przez szkolnego pedagoga tuż po pierwszym półroczu. Ankieta dotyczyła relacji z nauczycielami. Matematyczka, zwana przez uczniów Liczydłem, przekazała Róży wyniki w piątek na długiej przerwie. – Poczytaj sobie tę fascynującą lekturę. Zawiera raczej szczere opinie uczniów, bo nawet charakter pisma próbowali zmieniać i prawie wszyscy pisali lewą ręką – zakpiła. – A bardzo chętnie się zapoznam. – Róży nie spodobał się ironiczny ton Liczydła. Wiedziała jednak, że matematyczka nie jest lubiana, bo uczniowie w chwilach szczerości często jej się żalili na okropną nauczycielkę. Pewno napisali w ankietach, co o niej myślą, i teraz trudno Liczydłu to przełknąć, pomyślała złośliwie, a na głos powiedziała pogodnie: – Jestem ciekawa opinii uczniów, w końcu szkoła jest dla nich i powinni mieć możliwość wypowiedzenia się otwarcie, co myślą o nauczycielach i zajęciach. – Aha, oczywiście – przytaknęła matematyczka z dziwnym uśmiechem, po czym wzięła dziennik i wyszła z pokoju nauczycielskiego na kolejną lekcję, jak zawsze dokładnie pół minuty przed dzwonkiem, żeby rozpocząć zajęcia bez zbędnych opóźnień. Było to obiektem żartów zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli, co nie zmieniało jednak podejścia wymagającej nauczycielki. Dzwonek przebrzmiał, Róża schowała ankiety do torebki, wzięła swój termos z kawą i wolnym krokiem ruszyła do klasy na ostatnią lekcję. Była pewna,
że na jej temat w ankietach uczniowie wypowiedzieli się w superlatywach. W końcu była jedną z najmłodszych nauczycielek, świeżo po studiach, a zajęcia prowadziła ciekawie i oceniała litościwie, no i miała świetny kontakt z młodzieżą. Już w autobusie do domu wyjęła ankiety i zaczęła czytać. Natychmiast zrobiło jej się gorąco i jeszcze bardziej niż zwykle niedobrze w czasie podróży. Okazało się, że anonimowo bezpieczni i rozzuchwaleni świeżo odkrytą wolnością uczniowie dali upust swojej frustracji, pisząc, że jej zajęcia są nudne, wymagania zbyt wysokie, bo i tak nikt nie ma zamiaru być artystą, a ona sama w swoich powłóczystych sukniach wygląda jak Buka z Muminków – co i tak było jednym z najdelikatniejszych określeń! W Róży zamarła jej wrażliwa dusza. Buka?! Nieznane jej do tej pory poczucie niepewności co do własnej wartości spadło na nią z łomotem i niespodziewanie dla siebie poczuła się zupełnie bezbronna. W mieszkaniu przebrała się w dżinsy, spakowała małą torbę i pojechała na weekend do domu, do mamy, leczyć rany zadane przez niesprawiedliwy świat i podłych ludzi. – Za moich czasów w szkole nauczyciela się szanowało! – krzyczała w sobotnie popołudnie czerwona na twarzy Róża. – Za jakich „twoich czasów”? Szkołę skończyłaś zaledwie parę lat temu – zdziwiła się Wiktoria i to był poważny błąd. – Ach, mamo, nie chodzi o to! Problem jest w tym, że oni mnie nie znoszą!! – Po twarzy Róży płynęły ciurkiem łzy. Wiktoria czym prędzej zaczęła pocieszać córkę. – Ale, córciu, przecież nawet ciebie jeszcze dobrze nie znają, dopiero zaczęłaś tam pracę. Róża machała ramionami, jakby odpędzała się od tych nieudolnych maminych pocieszeń. – To się będzie teraz za mną ciągnęło! Już na zawsze będę Buką!! – Kolejny szloch rozdarł powietrze. – Dramatyzujesz – odważnie włączyła się w dyskusję Agata. – Nie wszyscy uczniowie muszą lubić każdy przedmiot i każdego nauczyciela. – Każdego nie, ale mnie tak! Przecież jestem dobrą nauczycielką, traktuję ich, jak trzeba, jestem tolerancyjna, żartuję z nimi po kumplowsku. – No może to jest problem, masz ich uczyć, a nie kumplować się z nimi – nieopatrznie wtrąciła swoje trzy grosze Aniela, co musiało sprowokować atak. – Nie potrzebuję dobrych rad od kogoś, kto nawet nie ma pracy! – ucięła dyskusję Róża i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Aniela wzruszyła ramionami, udając, że słowa Róży wcale jej nie zabolały. Jeżeli spodziewasz się być podziwiana i dużo od życia oczekujesz, porażka boli dotkliwiej, niż gdy oczekujesz niewiele i prawie nic nie dostajesz – takie były wnioski Anieli z tego całego zamieszania, które obijało się echem po całym domu
w ciągu weekendu, podczas którego Róża zapoznawała się z wynikami ankiet. Aniela nie podzieliła się jednak z siostrą swoimi egzystencjalnymi spostrzeżeniami, bo nie miała ochoty na dalszą kłótnię. Ona była tą, która nie spodziewała się wiele, i zazdrościła Róży nawet tych niekorzystnych dla niej opinii uczniów. O Anieli nie mówił nikt, nikt nie miał o niej zdania, nikt się nie irytował jej zachowaniem ani nie śmiał z jej sukienek. Była przekonana, że to bardziej bolesne niż porównanie do Buki, bo styl ubierania się czy prowadzenia zajęć można zmienić, a z obojętnością nie da się za bardzo dyskutować, bo nie wywołuje emocji. Tego też Róży od zawsze zazdrościła, że ona wzbudzała zainteresowanie, błyszczała i wszyscy o niej mówili. Anieli nie widział nikt. Ostatnio często miała poczucie, że mogłaby zniknąć i nikt by tego nie zauważył. Czasami nawet sobie wyobrażała, że już zniknęła. W długie bezowocne dni leżała na łóżku i udawała, że wcale jej nie ma. Odpływała myślami gdzieś daleko, a jej ciało jak zdjęta sukienka porzucone czekało, aż znów się w nie wślizgnie, gdy już wróci stamtąd, dokąd zabierał ją ten dziwny stan niebycia. W poniedziałek Róża była gotowa do walki. Zregenerowała siły w kojącej atmosferze rodzinnego domu. Teraz niestraszny był jej cały świat i pół kosmosu. Przemyślała sobie wszystko i wiedziała już, kto zapłaci za jałowość jej pracy, brzydotę codzienności, niespełnioną tęsknotę za artystyczną bohemą i uznaniem publiczności. – Co to w ogóle za bzdurny pomysł z tymi ankietami? – Cisnęła z impetem plikiem kartek na stół w pokoju nauczycielskim. Matematyczka uniosła brwi, ale nawet się nie odwróciła. Pozostali nauczyciele przytaknęli Róży. – Od początku mówiliśmy, że to nie wypali – powiedzieli zgodnie. – A mnie się wydaje, że bardzo wypaliło! – Matematyczka stała tuż przy drzwiach z dziennikiem pod pachą i surową miną. Róża i pozostali zignorowali ją zupełnie, a ona wyszła na korytarz i kilka sekund później rozległ się dzwonek na pierwszą lekcję. Po pokoju nauczycielskim przeszedł pomruk: „Głupie Liczydło”. – Szkoła ma uczyć, a nie zapewniać rozrywkę kosztem nauczycieli! – grzmiała Róża i potakiwało jej kilka osób, ignorujących zresztą zupełnie fakt, że szkoła powinna była uczyć już od dziesięciu minut. Tylko wuefiście było obojętne, ale i tak został w pokoju nauczycielskim, bo uczyć wcale nie miał dziś ochoty. Jako pasjonat sportu i swego zawodu w weekendy zwykle kibicował w stylu klasycznym, a od tego w poniedziałki bardzo bolała go głowa. Kwadrans po ósmej zadecydowano w pokoju nauczycielskim, że ankiety zostaną anulowane, a panią pedagog zobowiązano do ich zniszczenia. Szkoła była znów gotowa uczyć i wychowywać, a Róża, pogwizdując, poszła do klasy. Skoro nie udało jej się zarazić uczniów pasją do
sztuki i kultury po dobroci, to musiała użyć do tego innego sposobu, a przy okazji mogła zemścić się za podeptanie jej snów i ideałów i za zmuszenie jej do porzucenia marzenia o byciu mentorem i ukochaną nauczycielką. Dzisiaj po raz pierwszy miała zamiar zrobić niezapowiedzianą kartkówkę. Jęk, który rozległ się w klasie, kiedy kazała wyjąć karteczki, sprawił jej dziwną przyjemność. Odwrócona tyłem do uczniów, pisała na tablicy zagadnienia do wyboru i uśmiechała się z satysfakcją.
ROZDZIAŁ 2 Gdzie trawa bardziej zielona Od ślubu Milki i Michała minęły trzy lata, a ich miłość trwała. Urodziły im się dwie piękne córki, które zawładnęły sercami rodziców, dziadków i wszystkich ciotek. Kariera Michała na uczelni rozwijała się, ale wymagała poświęceń. Mimo iż kochał swoją żonę i córki, to zdarzało się, że całe tygodnie spędzał z dala od nich. Miasto, w którym mieściła się uczelnia, było za daleko, żeby codziennie dojeżdżać, a jego pokój w akademiku dla doktorantów stał się zbyt ciasny dla całej rodziny. Jednocześnie nie zarabiał jeszcze wystarczająco dużo, żeby wynająć duże mieszkanie w mieście. Kiedy na świat przyszła druga córka, Milka wróciła do rodzinnego miasteczka i zamieszkała z dziećmi na przytulnym poddaszu, gdzie miała towarzystwo rodziców Michała i babcię Wiktorię do pomocy. Tęskniła za Michałem, ale wspierała go, bo jego zamiłowania naukowe i bystry umysł były tym, co oprócz głębi spojrzenia pokochała w nim tego wieczoru, kiedy spotkali się w kawiarni po latach. Trudno powiedzieć o Milce, że była idealną matką. Nawet nie starała się taką być. Była mamą pełną pomysłów, energii do zabawy i zafascynowaną tym, jak jej córki się rozwijały, zaskakując ją każdego dnia czymś nowym. Od czasu pojawienia się dzieci Milka poświęcała cały swój czas rodzinie. Nadal była pogodną, skorą do śmiechu kobietą, przybyło jej tylko kilka zmarszczek pod oczami, które już nie błyszczały tak jak dawniej, lecz stały się nieco matowe od nieprzespanych nocy. Czasami, kiedy dziewczynki spały w ciągu dnia, Milka siadała z kubkiem kawy w ogrodzie i patrzyła w niebo, ale nikt nie wiedział, o czym wtedy myślała. Może zastanawiała się, jak mogło się ułożyć jej życie lub co by było, gdyby…? A może po prostu odpoczywała albo rozmyślała o przyszłości. Nie dzieliła się z nikim tymi cichymi zrywami pamięci i serca. Otrząsała się szybko i wracała do rzeczywistości z nową energią, a może desperacją. Zatrzasnęła za sobą dawno drzwi do tego, co było i nie wróci. Nie było już korytarza prowadzącego do niewybranych możliwości. Musiała tworzyć przyszłość dla siebie i swojej rodziny. Minęły już czasy, kiedy każdy problem i wszystkie przemyślenia były wspólne, bo dzielone z Anielą. Im bardziej Milka angażowała się w bycie żoną i matką, tym mniej miejsca i energii pozostawało na bycie siostrą. Tuż po ślubie wróciła na studia i zanim urodziła pierwszą córkę, zdążyła zaocznie zaliczyć czwarty rok. Miała nadzieję ukończyć i piąty oraz obronić pracę magisterską, co jednak było logistycznie i czasowo trudne, gdyż na świecie pojawiła się kolejna córka. Michał pomagał tylko w weekendy, bo sam był bardzo pochłonięty własną karierą naukową, która, jak to tłumaczył Milce,
w odróżnieniu od jej studiowania przynosiła jakieś dochody. Milka na szczęście miała wsparcie w dziadkach. Dzięki nim i ku obopólnej radości wykradała odrobinki czasu dla siebie na tyle często, że oprócz bycia mamą czuła się też człowiekiem z marzeniami i planami. Z radością i ulgą wyrywała się do ludzi z kołowrotka powtarzanych bez końca prac domowych, niezliczonych serii prania, nieustannego sprzątania, gotowania kaszek i leczenia chorób wieku wczesnodziecięcego. Milka opracowała prosty plan – znaleźć pracę, skończyć zaocznie studia i przeprowadzić się z dziećmi i mężem do większego mieszkania w mieście, gdzie mogliby żyć normalnie, razem, jak rodzina! I tutaj znów z pomocą przyszedł jej wrodzony urok osobisty. Praca, którą znalazła, nie była skomplikowana, a już na pewno nie na miarę ambicji Milki. Była za to idealna właśnie na teraz. W niewielkiej firmie poszukiwano asystentki sekretarki, kogoś z prezencją i znajomością języków obcych. Milka szybko przekonała się, że znacznie mniej liczyła się jej znajomość języków, a znacznie bardziej odpowiedni strój, uśmiech i umiejętność nawiązywania kontaktów. To wszystko były jej naturalne talenty, więc radziła sobie świetnie. Była świadoma swojego celu i zdecydowana go osiągnąć za wszelką cenę! Nie narzekała więc na konieczność ciągłego żonglowania dziećmi pomiędzy babciami i absolutny brak czasu dla siebie ani na tęsknotę za mężem i jego wsparciem w ciągu tygodnia, a często i w weekendy, gdy z jakiegoś ważnego powodu musiał zostać na uczelni. Z pracy wracała zmęczona udawaniem głupszej, niż była w rzeczywistości, oraz ze stopami opuchniętymi od noszenia szpilek. Mimo to niemal biegła do rodzinnego domu, gdzie pod opieką mamy czekały na nią córki. Dziewczynki dawały jej poczucie, że to, co robi, ma sens. Otwierała drzwi wejściowe i od razu wciągał ją do środka zapach obiadu. To ostatecznie koiło ból stóp i jałowość zawodowych obowiązków. Milka zdjęła buty w korytarzu i przechodząc przez pokój, wyłączyła telewizor, gdzie leciała właśnie bajka dla dzieci, której już nikt nie oglądał. Podążyła za głosami dochodzącymi z kuchni. Przy wielkim stole siedziała Wiktoria, a na każdym jej kolanie – wnuczka. Babcia opowiadała historie ze swojego dzieciństwa, starając się jednocześnie wciskać kolejno dziewczynkom do buzi łyżki pożywnej zupy. W kącie, na fotelu, z nogami podwiniętymi pod siebie, siedziała Aniela z laptopem na kolanach i ze słuchawkami na uszach. Na widok Milki uśmiechnęła się i zdjęła słuchawki z głowy. – Hej, jak w pracy? Wyglądasz, jakbyś na robotach w kamieniołomie była! – Tak się czuję. – Milka przytulała już jedną córkę, jednocześnie całując głowę drugiej. Od razu też zaczęła sprzątać naczynia ze stołu, słuchając przy tym, jak mama przekazuje jej, ile łyżek zupy zjadła każda z córek, jak długo spały i ile razy siedziały na nocniku. – Och, zostaw to i usiądź. Zrobię ci herbaty. – Wiktoria odstawiła miseczkę z zupą i pozwoliła wnuczkom ześlizgnąć się na podłogę.
Natychmiast wyciągnęły ręce po leżącego na dywanie pluszowego zająca. Piszczały głośno i Milka, zamiast napić się herbaty, próbowała je uspokoić, a ostatecznie zdecydowała, że dziewczynki są zmęczone i trzeba wracać do domu, żeby położyć je spać. Po cichu już myślała, że jeżeli zasną szybko, to będzie miała chwilę na relaks w wannie, zanim sama wpadnie w sen jak kamień w studnię. Dociekliwa Aniela pytała ją czasami: – Nie żałujesz? Milka patrzyła na niebieskie oczy, pyzate buzie i cienkie warkoczyki swoich córek i odpowiadała bez wahania: – Nie Aniela nie była przekonana, czy lubi tę nową wersję swojej siostry Milki. Wciąż niby roześmiana i pozytywna, ale już nie tak beztroska i otwarta na nowe przygody. Gdyby tylko sama mogła wybrać los Milki, napisałaby dla niej bardziej fascynujący scenariusz i powierzyła jej główną rolę. Ale wybór nie należał tutaj do Anieli. I chociaż starała się Milce pomagać i wspierać ją, to trudno było znaleźć miejsce dla siebie w nowym życiu siostry. Powoli wycofywała się więc z niego coraz bardziej. Nieznany dotąd dystans między nimi powiększał się i coraz mniej opowiadała siostrze o tym, co było dla niej teraz ważne w życiu. Bo jeżeli nawet próbowała, to w tym samym momencie przydarzał się jakiś dramat – stłuczone kolano, obtarty łokieć albo wręcz przeciwnie: fantastyczne osiągnięcie którejś z córek. Milka zrywała się wtedy pośpiesznie, przerywała Anieli w pół słowa i biegła interweniować lub z dumą całować rumiane policzki swoich córek. Zwykle później wracała do tematu, ale nastrój do zwierzeń się ulatniał. Podobno jeśli przyjaźń się kończy, to znak, że nie była ona prawdziwa. Ciekawe, jak ta reguła ma się do końca przyjaźni z własną siostrą? – pisała Aniela na swoim blogu, który pomagał jej przetrwać. Już nie jest tak, jak było kiedyś. Ja nie wiem, co myślisz, a ty nie masz siły pytać. Zbyt dużo dobrego wydarzyło się w twoim życiu, a zbyt mało w moim. Wiele się zmieniło, ale nadal wolałabym być tobą. Zapisywała kolejne strony i nawet nie czytała komentarzy, nie była ciekawa, co mają do powiedzenia nieznajomi, chciała to wszystko tylko wyrzucić z siebie, żeby nie płakać zbyt długo w nocy. • – Wyobraź sobie, że mogłabyś żyć inaczej. – Agnieszka zapaliła papierosa i otworzyła okno, przez które wpadły do pokoju odgłosy ruchliwej ulicy. Aga była koleżanką Anieli z czasów szkoły średniej i pół roku temu wróciła do kraju z Włoch. Mieszkała w akademiku i właśnie po raz trzeci w ciągu ostatnich dwóch lat zaczęła studia na prywatnej uczelni. Nie miała wielkiego zapału do nauki i już w trakcie pierwszej sesji kombinowała zaliczenia. Chciała, żeby Aniela napisała jej pracę zaliczeniową i dlatego do niej zadzwoniła z propozycją
spotkania. Aniela nie miała co prawda ochoty pisać jej pracy, z przyjemnością jednak przyjechała się z Agą spotkać, by oderwać się chociaż na chwilę od myśli na temat swojej nieciekawej sytuacji życiowej. Teraz z zainteresowaniem słuchała, co Aga opowiadała o swojej pracy za granicą. Koleżanka wydawała się trochę spięta i niepewna tego, co tu w ogóle robi. Aniela z zazdrością zauważyła, że w jej maleńkim pokoju najwięcej miejsca zajmuje ogromna walizka. Sama nie miała walizki i nigdy jeszcze nie leciała samolotem. Odwiedziny u Milki w Londynie w końcu nie doszły do skutku. Agnieszka imponowała jej trochę, wydawała się należeć do lepszego świata, gdzie żyją wyłącznie bogaci, obyci ludzie, na których walizkach są naklejki z nazwami miast z całego świata. – Tu się nie da żyć, ludzie są beznadziejni i wścibscy – ciągnęła tymczasem Aga, wykrzywiając usta w sposób, jaki Aniela zapamiętała u niej ze szkoły. Zawsze to robiła, wezwana do odpowiedzi, gdy była nieprzygotowana. Jakby tym grymasem dawała nauczycielom do zrozumienia, że ma ich za nic. No i dostawała pały – głównie za osobowość, chociaż i wiedzą szczególnie nie błyszczała. – A ty byś nie chciała wyjechać? – zapytała Anielę. – Pomogłabym ci, zatrzymałabyś się u mojej mamy – zachęcała. – Nie, ja nigdy nie planowałam wyjazdu, chyba wolałabym tutaj zostać – z wahaniem odpowiedziała Aniela. Wieczorem, już w autobusie do domu, z czołem przytulonym do chłodnej szyby, rozmyślała, jakby to było, gdyby miała własną walizkę na szafie. Bo prawdą było, że Aniela powoli się dusiła i chociaż niby żyła, wewnętrznie była jakaś taka przyczajona i anemicznie bezbarwna. Czuła się przygnębiona z powodu braku inicjatywy. Wydawało jej się, że nic nie może się już zmienić, a jeżeli nawet, to ona sama miała na to mały wpływ. Spotkała się z Agnieszką jeszcze kilka razy w ciągu następnych trzech tygodni. I niespodziewanie w czwartkowe popołudnie, kiedy jechały tramwajem, do którego Aga wepchnęła się, wchodząc przed starszą panią o lasce i zajmując ostatnie siedzące miejsce, Aniela podjęła błyskawiczną decyzję. – Tak, chcę wyjechać! – oznajmiła i spojrzała wyczekująco na koleżankę. – Co?! Aha, że ze mną? – Potrząsnęła głową Aga, a w jej oczach pojawiło się zaskoczenie. – Mówię, że chcę wyjechać do Włoch – powtórzyła głośno Aniela, jakby sprawdzając, jak to zabrzmi w pełnym zdaniu. – Dobra – rzuciła Aga i zmieniła temat. Aniela przez krótką chwilę zastanawiała się, co oznacza to szybkie ucięcie tematu, ale skarciła się w myślach za tę nieufność wobec ludzi, a zwłaszcza wobec koleżanek. Poszły razem na zakupy. Za napisaną pracę Agnieszka chciała kupić Anieli
bluzkę, ale ona odmówiła, chociaż bluzka jej się podobała i Agnieszkę było na nią stać, a Anielę nie bardzo. Uśmiechnęła się do koleżanki, a w jej głowie pojawiła się jednocześnie gniewna myśl: dlaczego ja się tak ciągle daję wykorzystywać? Pokryła ją jednak żartem i zabawnym komentarzem na temat wyglądu mijającego je właśnie mężczyzny. Pomysł wyjazdu podobał jej się coraz bardziej. Przecież nawet Milka na tym dobrze wyszła, kiedy przerwała studia pod koniec trzeciego roku i wyjechała za swoim chłopakiem. Pojechała szukać tego, co czekało na nią w wielkim świecie, i znalazła! A nawet jeżeli to, co tam znalazła, nie było dokładnie tym, czego szukała, to przynajmniej przeżyła swoją przygodę. Aniela też pragnęła przygody i kariery, a przede wszystkim zmiany. Jakiejkolwiek. Fakt, że po studiach wróciła do rodzinnego domu i upchnęła swoje wielkie marzenia w ograniczone możliwości małego miasteczka, okropnie ją przygnębiał. Czuła, że ten małomiasteczkowy kisiel, gdzie życie wieczorami zamiera i tylko blask włączonych telewizorów rozświetla ulice, nie jest jej przeznaczeniem. Teraz znów, pod wpływem rozmowy z Agą, obudziły się w niej marzenia i od razu zaczęła działać. Znalazła korepetytora i raz w tygodniu chodziła na lekcje włoskiego. Myślała o wyjeździe cały czas – w pracy, w drodze do niej, przed zaśnięciem i podczas niezliczonych ćwiczeń gramatycznych. Powtarzała do znudzenia słówka, czasem je śpiewając, bo lepiej się wtedy zapamiętuje. Jakby na potwierdzenie, że zmierza we właściwym kierunku, pewnego zimowego wieczoru odebrała telefon od Majki, koleżanki jeszcze z akademika, za którą przepadała, bo drugiej tak pogodnej dziewczyny nie było na świecie. – Cześć, Majeczko – wykrzyknęła radośnie. – Cześć, Aniela, kiedy znów będziesz w mieście? Musimy się spotkać, nie odwiedziłaś mnie, jak byłaś ostatnio – paplała radośnie Majka. – No wpadnę na pewno, jak będę w przyszłym tygodniu. Czy twoja miłość wciąż kwitnie? – zapytała z ciekawością, bo życie miłosne Majki wystarczyłoby na fabułę dwóch seriali telewizyjnych. – A dobrze jest, jak zawsze kłócimy się i godzimy burzliwie! – zachichotała Majka. – Zresztą opowiem ci wszystko, jak przyjedziesz. Dobra, muszę lecieć, zadzwoń do mnie, kiedy będziesz, pa! Miasto przywitało ją dywanem żółtych liści w parkowych alejach. Szurała nimi zawzięcie, ciesząc się niespodziewanym poczuciem beztroski. Głęboko wdychała zapach życia studenckiego, które stanowiła mieszanka wolnego czasu i przekonania o nieograniczonych perspektywach na przyszłość. W oczekiwaniu na spóźnialską Majkę Aniela odwiedziła ulubioną księgarnię, zjadła pierogi i przegoniła gołębie na rynku. Tam też odzyskała odrobinę czasu zmarnowanego w okresie studiów. – Dlaczego ja ciągle po fakcie orientuję się, że coś mi przeszło koło nosa? – zapytała siebie z tak ogromną niechęcią w głosie, że kilkoro przechodniów aż się
obejrzało. Aniela nie zwracała na nich uwagi, zajęta nagłą świadomością, że oto znów odnalazła w powietrzu strzępki czegoś, co już przepadło i nie wróci. Patrzyła na barwny tłum ludzi sunący główną ulicą i poczuła ukłucie zazdrości na widok przytulającej się pary. – Hej! – zabrzmiał na szczęście za jej plecami głos Majki, która chwilę później cmokała ją już w policzek, przytulając mocno. – Długo czekasz? – wydyszała. – Nie, właśnie przyszłam – stwierdziła Aniela, uśmiechając się i otrząsając z nostalgii. – To chodźmy na kawę. – Majka wzięła ją pod ramię i pociągnęła w kierunku przytulnie wyglądającej kafejki, gdzie chwilę później nadąsana piękność przyjęła od nich zamówienie i leniwym krokiem oddaliła się za bar. – Moja ciocia i mama pracują we Włoszech, czemu nie mówiłaś, że chcesz wyjechać? – Majka sprawdziła jeszcze szybko wiadomości w telefonie. – Nigdy wcześniej o tym nie myślałam. – Ja też byłam tam na wakacjach i przy okazji opiekowałam się pewną bardzo miłą panią, a właściwie to głównie wylegiwałam się w ogrodzie i jednocześnie nieźle zarobiłam – opowiadała chwilę później, mieszając kawę i nadgryzając ciastko. Aniela znów złajała się w duchu za to, że pracowała w McDonaldzie na studiach i nie odważyła się na wyjazdy zagraniczne. – Moja ciotka mieszka w Neapolu, mogę zadzwonić i zapytać – zaofiarowała się Majka. – No jasne – z wdzięcznością odparła Aniela. Zawsze wiedziała, że na Majkę można liczyć. – A uczysz się języka? – Biorę korepetycje od kilku tygodni, tak średnio mi idzie. – Ja to nic nie umiałam, ale coś tam załapałam przez te trzy miesiące. – Majka poklepała ją pocieszająco po ramieniu. Popołudnie upłynęło szybko i resztę czasu spędziły, dzieląc się plotkami na temat pozostałych znajomych ze studiów. Ustaliły, że Majka zadzwoni, gdy dowie się od ciotki, czy jest jakaś praca. To zawsze jakiś plan – pozytywnie myślała Aniela. – Najpierw zatrzymam się u mamy Agnieszki, ale warto mieć widoki na jakąś pracę, żebym tygodniami nie siedziała u kogoś bezproduktywnie. Niezawodna Majka zadzwoniła cztery dni później. – Cześć, rozmawiałam z ciotką. Trochę ciężko jest tam teraz z pracą, ale mam dla ciebie numer do pewnej kobiety, którą mogłabyś zastąpić. – O, to super, dzięki! – Aniela była bardzo podekscytowana. – To praca w prywatnym domu, jako opiekunka, ta kobieta wraca do Polski i szuka kogoś na swoje miejsce jak najszybciej. Dzwoń jeszcze dziś i powodzenia!
– ponagliła ją Majka. Aniela, nagle zestresowana, drżącymi rękami wybrała podany numer. Była przerażona, że odbierze ktoś mówiący po włosku i ona będzie musiała usłyszeć siebie mówiącą zdania co prawda starannie przećwiczone, ale wciąż brzmiące bardzo obco i nienaturalnie. Na szczęście odebrał ktoś z polskim akcentem, Aniela zaczęła więc po polsku: – Dobry wieczór, dostałam ten numer, ponieważ szukam pracy. – A tak, wiem, pani Krystyna mi mówiła – odezwała się dość cicho kobieta, a z oddali Aniela usłyszała inny, dość natarczywy głos. – Si, signora – powiedziała do kogoś kobieta i zaraz dodała w słuchawkę po polsku: – To dobra praca, sympatyczna pani. A mówisz po włosku? – No, zaczęłam się uczyć. Koleżanka mówiła, że reszty mogę się nauczyć na miejscu. – Aha. No pewnie – odparła jakoś bez przekonania. Aniela poczuła się bardzo nieswojo. To połączenie telefoniczne z tajemniczym „gdzieś tam, nieznanym miejscem na świecie” przywiodło jej na myśl uczucia z dzieciństwa, kiedy działo się coś nowego, czego bardzo się bała, bo wiązało się z opuszczeniem domu i utratą bezpieczeństwa. – Ja już wracam do Polski – mówiła dalej kobieta w słuchawce zmęczonym głosem. I znów w tle pojawił się inny głos, mówiący jakby z pretensją. – No, ale muszę już kończyć. Signora nie lubi, jak długo rozmawiam po polsku, bo myśli, że to z moją córką. Do widzenia i powodzenia. – Dziękuję, do widze… – zanim Aniela zdążyła dokończyć, kobieta już się rozłączyła. Nie wiedziała jeszcze, co myśleć o całej tej rozmowie. – No i co? – zapytała Milka, która weszła do kuchni chwilkę wcześniej i czekała cicho, aż Aniela skończy rozmawiać. Ona jedna z całej rodziny wiedziała o planach siostry. Nie przekonywała jej ani do wyjazdu, ani do pozostania, wysłuchiwała tylko cierpliwie monologów Anieli, odwiedzającej ją niemal codziennie po pracy. – Co? – wzdrygnęła się Aniela, która dopiero teraz zauważyła siostrę. – Czego się dowiedziałaś? Aniela opowiedziała jej całą rozmowę i swoje wrażenia. – Jakoś dziwnie brzmiała ta kobieta, jakby była przestraszona – zakończyła relację. – No to musisz się nad tym jeszcze zastanowić. Wpadnij do mnie jutro wieczorem, to pogadamy. Milka spieszyła się do dzieci, bo niezbyt ufała Michałowi, który się nimi akurat tego dnia zajmował. Cmoknęła Anielę w policzek, wzięła spakowane przez mamę pierogi i już jej nie było. Aniela usiadła w fotelu, zgasiła światło w kuchni
i w ciemności patrzyła na księżyc. Powoli gasły w niej światełka nadziei, że to się uda i że wyjazd ma sens. Pomyślała jednak, że przecież może zatrzymać się u mamy Agnieszki i na miejscu poszukać pracy. Właściwie to powinna do niej wysłać esemesa, bo już od kilku tygodni nie pisały do siebie. Sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyjęła komórkę. Szybko napisała krótką wiadomość, utrzymaną w wesołym tonie, i na koniec wspomniała, że ma zamiar kupić bilet za kilka dni. Na dzisiaj wystarczy działań – pomyślała i wślizgnęła się do zimnego łóżka. Długo nie mogła zasnąć, zastanawiając się, jak będzie wyglądało jej życie z dala od domu, w nieznanym kraju i wśród nie zawsze przyjaźnie nastawionych ludzi. Przez dwa następne dni nic się nie działo. Po pracy szła odwiedzić Milkę i pobawić się chwilę z siostrzenicami. Gdy wracała do domu kolejnego dnia, zadzwoniła do niej Majka. – Słuchaj, nie mam dobrych wiadomości – zaczęła. – Ta kobieta jest jakaś nienormalna. Wkurzyła się, że proponujemy jej do pracy jeszcze jedną osobę, która nie mówi ani słowa po włosku. Nakrzyczała na moją ciotkę, że ma jej znaleźć kogoś, kto zna dobrze język. – O rany, to na pewno nie ja – samokrytycznie przyznała Aniela. – No, ale nie zrezygnowałaś jeszcze z pracy? – Nie całkiem, złożyłam podanie o urlop bezpłatny, ale zawsze mogę je wycofać – dodała uspokajająco bardziej dla Majki, niż dla siebie, bo dobrze wiedziała, że nie ma już odwrotu. Nigdy nie wróciłaby do pracy, gdyby wyjazd nie doszedł do skutku. Byłaby to oznaka nieznośnej klęski w chwili, kiedy miała już nadzieję na coś nowego. – Będę w kontakcie z ciotką. Obiecała, że jak coś znajdzie, to da znać. Następnego dnia dostała enigmatycznego esemesa od Agnieszki, w którym koleżanka pytała, co słychać, informowała, że u niej dobrze i ma dużo pracy. I ani słowa o przyjeździe Anieli. Ale nawet to nie ostudziło jej zapału, a raczej desperacji, bo mimo oczywistych sygnałów, że coś jest nie tak, zaczęła szukać w internecie najtańszego biletu lotniczego do Rzymu, jakby chciała sama siebie przekonać, że wyjazd się wydarzy, i to już niedługo. Całkowita zmiana otoczenia wydawała jej się jedynym wyjściem. Starannie spakowała duży plecak, w którym w czasach studenckich przewoziła zapasy jedzenia i książki. Niewiele się tego zmieściło, zresztą i tak garderoba Anieli nie prezentowała się imponująco. W rodzinie nikt nie wierzył, że Aniela wyjedzie, ale też nikt nie starał się jej powstrzymać. Wiktoria obserwowała ją w milczeniu, bo niezmiernie martwiła się o córkę. Zachowanie córki wydawało jej się nieracjonalne i niespójne, ale bała się jej gniewu i czuła, że niczego nie może jej zabronić. Jakiś mur rósł między nimi i nie wiedziały wtedy jeszcze, że raz wzniesiony, będzie tam już zawsze. Nawet Agata, zwykle przyjmująca rolę doradcy i negocjatora, wycofała się po kilku nieudanych próbach rozmowy z Anielą, która na każde pytanie dotyczące wyjazdu
odpowiadała ze złością: „To nie twoja sprawa”. Milka starała się słuchać, ale oczy miała wciąż czerwone z niewyspania, bo jej młodsza córka miała znów zapalenie migdałków i płakała całymi nocami. Aniela to wszystko rozumiała, ale nie zmniejszało to ogromnego osamotnienia i zagubienia w obliczu ważnych życiowych decyzji. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy nie było już na co dłużej czekać. Podanie o urlop zostało zaakceptowane, bilet kupiony. Tydzień przed wyjazdem Aniela próbowała dodzwonić się do Agi. Numer nie odpowiadał. Napisała więc esemesa: „Mam bilet, będę dwunastego o czternastej. Daj znać, czy będziesz czekać”. W ciągu najbliższej godziny kilka razy sprawdzała telefon. Podobnie następnego dnia. Niepokój wzrastał i Aniela panikowała w myślach. Co ja w ogóle robię? Rzuciłam pracę i wybieram się do obcego kraju i do obcych ludzi, praktycznie bez znajomości języka. Nocami nie spała, bo rozmyślała o wyjeździe i bezmyślnie powtarzała podstawowe zwroty po włosku. Na swojego esemesa nigdy nie dostała odpowiedzi i usunęła numer Agi z telefonu. To chyba wtedy coś w niej ostatecznie pękło. Dzień wyjazdu Anieli był beztrosko słoneczny. Wstała wcześnie rano, bez planu na ten dzień i na resztę życia. Obudziła się w niej jakaś bezdenna i jednocześnie bolesna beznadzieja. Miała poczucie, że ona już do tego świata i jego rytmu należeć nie chce. Siedziała przy kuchennym stole, obserwując zegar, a gdy nadeszła godzina planowanego wylotu, wyszła do ogrodu, żeby poszukać na niebie maszyny, która miała ją przenieść do lepszego życia. Załzawionymi oczami dostrzegła wreszcie błysk i smukłą sylwetkę samolotu tnącego błękit nieba. Czy to ten, w który odleciał beze mnie? – zapytała z rezygnacją samą siebie. Nawet nie była zła na Agę, ale stała się jakaś taka zacięta. Do końca dnia milczała, wpatrując się w swój wypchany plecak, a po zmroku poszła na długi spacer. Jeszcze kiedyś stąd zniknę, bo tu nie jest moje miejsce – to była jej ostatnia świadoma myśl przed zaśnięciem, którą jak błyskawica przecięło pytanie, ale wpadło ono w próżnię, bo Anielę już przygarnął litościwy sen: „A czy gdziekolwiek jest moje miejsce?”. Następnego dnia opowiedziała Majce całą historię. – Jeszcze kiedyś pojedziesz. Zobaczysz! – pocieszała ją Majka, jak mogła. – Ale może to nawet lepiej, że nie teraz, bo ten mój włoski to kompletna porażka – przyznała wreszcie Aniela z rozsądkiem. I tak oto po raz pierwszy w życiu siostry bliźniaczki, wcale o tym nie wiedząc, znalazły się dokładnie w tym samym punkcie swojego życia – obie na rozdrożu, nieusatysfakcjonowane i zagubione. W czasie kiedy Róża zmagała się z wyzwaniami niewdzięcznego nauczycielskiego fachu i sama przed sobą już się przyznała, że wcale jej nie odpowiada to, co robi, Aniela planowała wyjazd, do którego nigdy nie doszło, i wciąż nie potrafiła światu udowodnić, ile jest warta. Obie dostrzegały z goryczą, że zupełnie puści, nieutalentowani i mało inteligentni
ludzie robili w tym czasie oszałamiające kariery, i to wyłącznie dlatego, że potrafili krzyczeć, głośno manifestując swoje kontrowersyjne poglądy, a kiedy trzeba, obnażali się fizycznie i emocjonalnie. Czas mijał, a żadna z bliźniaczek nie była szczęśliwa, chociaż w różnych sytuacjach, to z bardzo podobnych powodów – miały poczucie, że tam gdzie ich akurat nie było, żyłoby się im znacznie lepiej. Wiktoria obserwowała swoje dorosłe córki i teraz martwiła się o nie znacznie bardziej niż w przeszłości. Minęły już czasy, kiedy dokładnie wiedziała, co Różę inspiruje i jak układa się w związku Milki. Od dawna nie znała marzeń Agaty ani planów na przyszłość Anieli. Zawsze starała się córki rozumieć, chciała je również chronić przed impulsywnymi decyzjami, ale teraz było to niemożliwe. Zachłyśnięte dorosłością nie omawiały z nią swoich planów, tylko skakały na głęboką wodę. Gdy coś im nie wychodziło, najpierw krzyczały, że to nie w porządku i nie powinno się zdarzyć, a potem zaciskały zęby i dalej robiły swoje. Jedyne, z czego Wiktoria była zadowolona, to że do wyjazdu Anieli nie doszło, a byłaby najszczęśliwsza, gdyby córka już na zawsze zrezygnowała z takich planów. Zupełnie nie rozumiała potrzeby wyjazdu po to tylko, żeby i tak przecież kiedyś wrócić. Czy nie można zostać i korzystać z tego, co jest tutaj? – chciała zapytać Anielę. Rozważała też, czy nie uświadomić Róży, że czasami spełnianie marzenia nie smakuje tak słodko jak jego snucie. Podczas gdy bliźniaczkom Wiktoria dzielnie kibicowała w poszukiwaniu życiowego powołania, naprawdę dumna była z Agaty, a przede wszystkim z Milki. Uważała, że one już były na swojej życiowej ścieżce – Agata, spełniając się zawodowo, a Milka jako matka i żona. Agata nie ukrywała przed nikim, że już dawno postanowiła spędzić życie sama, bo tak było prościej. Mogła się dzięki temu skupić na pracy. – Życie jest zbyt krótkie, żeby traktować je lekko – powtarzała swoje motto. – Jesteś szczęśliwa? – pytała ją czasami Milka. – A ty? – odbijała piłeczkę Agata. – Na tyle, na ile mi życie teraz pozwala – padała nieśpieszna odpowiedź. – To tak samo jak ja… Wiktoria wiedziała, że wszystkie jej córki mają jeszcze sporo życiowych lekcji przed sobą i jej dobre rady w niczym im nie pomogą, bo nauka odbywa się wyłącznie w praktyce i na własnych błędach. Zresztą piękne słowa i poważne rozmowy nie były jej specjalnością, wiedziała, że należą one głównie do świata seriali i ckliwych opowieści. W prawdziwym życiu ważne rzeczy dzieją się zawsze pomiędzy słowami i tam, gdzie trudno słowa dobrać albo się na nie odważyć. Miała nadzieję, że swoim przykładem pokazała dzieciom, iż choć życie wydaje się czasami podłe i sytuacje są z pozoru bez wyjścia, to jedyną radą jest żyć dalej i się nie poddawać.
ROZDZIAŁ 3 Wielki plan Nie ma ludzi zbyt mądrych i doświadczonych ani wystarczająco ostrożnych, żeby przez całe życie nie dali się ani razu wciągnąć w coś, do czego po fakcie przyznają się ze zdziwieniem i z niechęcią. A jednak Wiktoria obwiniała się o to, że straciła czujność i pozwoliła córce zaangażować się w coś tak głupiego i opłakanego w skutkach. Wiele razy zastanawiała się, kiedy to wszystko się zaczęło. Czy popełniła jakiś błąd? Może wtedy, gdy dorastały, a ona nie mogła poświęcić im należytej uwagi, bo o wielu rzeczach musiała pamiętać, spisywać je na kartkach i zbyt wiele codziennych zmartwień zaprzątało jej głowę? Powinnam była wykazać się większą mądrością, wyrzucała sobie, jakby mogło to odmienić rzeczywistość. Ale czy to zmieniłoby los jej dzieci? Agata uważała, że nie zmieniłoby, ale ona była raczej fatalistką i wierzyła, że pewne sytuacje muszą się po prostu wydarzyć, a naszym zadaniem jest się z nimi mierzyć i nie dać się im pokonać. Ją interesowała raczej etiologia, więc powracały do niej wspomnienia wszystkich dziwnych momentów, które mogły być sygnałem, że coś dzieje się nie tak, ale zostały zignorowane i przeoczone. Od zawsze otoczenie miało trudności, żeby Anielę zrozumieć i zaakceptować taką, jaką była. Ale czy to była wina Anieli, czy raczej problem otoczenia? – Agata nie była pewna. Trudne lata szkolne, upór, tendencja do izolowania się – przecież wszystkie nastolatki przechodzą taką fazę, więc to również nie mogło służyć za dowód, że coś było z nią nie tak. Pamiętała doskonale drobne obsesje Anieli, jak na przykład tę związaną z filmem o zrośniętych siostrach, którym Aniela była poruszona do tego stopnia, że wyszukiwała wszelkie informacje dotyczące bohaterek dokumentu i wciąż o nich mówiła, spekulując na temat ich codziennego i osobistego życia, ukrytego przed okiem kamery. Ta fascynacja zakończyła się po kilku miesiącach, kiedy pochłonął ją nowy temat. Takich obsesji Aniela miała wiele i swoje specyficzne zainteresowania drążyła szczegółowo. Ale to przecież niczego nie dowodzi i w dodatku jest ważną częścią zawodu, który chciała wykonywać, oraz stanowi mocną stronę jej charakteru. Więc może zaczęło się od tego uporczywego poczucia, że jej życie nie układa się tak, jak powinno? – spekulowała Agata. Po nieudanym wyjeździe do Włoch Aniela wróciła do pracy w urzędzie. Wiktoria się za nią wstawiła u znajomych i znalazło się cudem pół etatu. Przez kilka miesięcy Aniela nie narzekała, nawet częściej się uśmiechała i na pozór wydawało się, że otrząsnęła się po ostatnich wydarzeniach. Czasami tylko, gdy ponosiły ją w dyskusji emocje, dawała upust swojej złości na świat i rządzące nim
reguły, które pragnęła obalić. – W tym idiotycznym świecie nie da się zrobić kariery, zabłysnąć ani przebić się, kiedy się jest takim normalnym! – Z nieuzasadnioną wściekłością kroiła gotowane warzywa na sałatkę. – Głupia jesteś! – warknęła na nią Róża. – Oczywiście, że się da! Trzeba tylko walczyć o swoje, uczyć się, pokazać swoje atuty! Mnie się jakoś udało – dodała z przekąsem. – Phi! – prychnęła Aniela. – Rzeczywiście wielka mi kariera, pani od lepienia plastusiów! – Aha, a ja pokazuję swoje atuty osiem godzin dziennie – włączyła się do dyskusji Milka, biorąc kęs marchewki, którą miała pokroić. Zaraz potem ścisnęła wymownie biust, wylewający się już i tak z mocno obcisłej sukienki. – I co? I nico, drogie siostry! Nadal pracuję jako sekretarka, używam jednej szesnastej możliwości swojego mózgu i zarabiam tyle, że pod koniec miesiąca już nie pamiętam, że dostałam wypłatę, bo wszystko znika. Dodam, że znam biegle dwa języki, a dyplom wyższej uczelni mam już prawie w kieszeni! – Bo nie ryzykujesz – zripostowała Róża. – Rzuć to i poszukaj czegoś, co zaspokoi twoje aspiracje! – Chyba zwariowałaś, aspirująca artystko. Ona ma ryzykować z dwójką dzieci i mężem filozofem?! – Aniela energicznie zsuwała nożem kawałki korniszona z plastikowej deski do dużego garnka, rozsypując przy tym sporo na podłogę. – Właśnie tak! Tu nie Ameryka, tu niestety nie ma Hollywood! – Milka zignorowała uwagę na temat męża i popukała się palcem w czoło tak mocno, że aż pojawił się tam czerwony ślad. – Milka ma rację, bo teraz trzeba się wyróżniać, być innym, kontrowersyjnym. A ja nawet heteroseksualna jestem, to co ja mogę? – Aniela przyjrzała się z nagłym obrzydzeniem ugotowanemu selerowi. – Przynajmniej trochę niezrównoważona jesteś, to już coś! – Róża niby to starała się ją pocieszyć. Postękiwała przy tym nieco, bo jednocześnie pracowicie zmiatała na szufelkę kawałki warzyw, które Aniela rozmazywała pantoflami po podłodze. – To za mało! – Aniela nie dała się sprowokować i nadal drążyła temat. – Trzeba być równie zwariowanym jak ten świat, który klika „lubię to”, kiedy przyjaciel pisze w internecie o śmierci swojego ojca. To jest szalone! – Oj, to tylko taki skrót myślowy – bagatelizowała Róża, która aktywnie promowała swój profil w sieci i miała mnóstwo wirtualnych znajomych. – Skrót myślowy? To jest zubożenie, które sprawi, że niedługo cofniemy się wszyscy do poziomu jaskiniowca, ale cyborga. „Lubię / nie lubię”, taka jest dziś rozpiętość uczuć przeciętnego człowieka. – Aniela prezentowała tę rozpiętość,
rozkładając ramiona niezbyt szeroko, ale mimo wszystko prawie włożyła wskazujący palec lewej ręki w oko Milce, która cofnęła się gwałtownie. – Ona ma trochę racji – przyznała Milka rację siostrze już z bezpiecznej odległości. – Dziękuję – łaskawie zaakceptowała poparcie Aniela. – Proszę, ale teraz to ja muszę już iść i zająć się dziećmi. Widzimy się jutro. – Milka umyła ręce, cmoknęła Anielę w policzek, pomachała Róży i poszła pożegnać się z mamą. Przed wyjściem jeszcze wsunęła na chwilę głowę do kuchni i poradziła: – Ale ty weź nie zamęczaj się już tak całym światem. Z głodu jeszcze nie umierasz, zresztą nie pozwolimy na to! – obiecała Anieli i znikła. Jako starsza siostra chciała pocieszyć Anielę. Nie zauważyła jednak, że zabrzmiało to protekcjonalnie i jeszcze bardziej Anielę dobiło. Cała energia z niej uszła i zrobiło jej się teraz rozpaczliwie smutno. Róża po wyjściu Milki zostawiła Anielę samą w kuchni, a ona nawet się nie dopominała, żeby bliźniaczka pomogła jej z warzywami, bo zamyśliła się głęboko, patrząc na kolorową mieszankę pokrojonych warzyw w garnku. Działo się z nią coś nieznanego, a emocje zmieniały się szybciej, niż zdążyła je zarejestrować – smutek wyparła złość, a potem w głowie Anieli zapanował chaos, jakby wszystkie myśli, słowa i obrazy ktoś spuścił równocześnie ze smyczy. Najpierw było to nieprzyjemne, ale wkrótce poczuła wyraźnie, że wykluwa się w jej głowie jakiś przełomowy pomysł. Że coś ważnego odkryła, tylko trudno było to uchwycić. Starając się opanować narastające szybko podekscytowanie, na chwilę wróciła do krojenia, ale obrane ze skorupki jajko wyślizgnęło się jej z rąk i spadło na podłogę. Zrezygnowała z dalszej pracy, miała teraz ważniejsze rzeczy do zrobienia. Z wypiekami na policzkach zapisywała coś pośpiesznie na niewielkiej kartce, pomazanej warzywnym purée. – Tak, muszę jeszcze tylko porozmawiać z Agatą – mruczała do siebie. Po nagłej ekscytacji opanował ją niespodziewanie spokój. Już wiedziała, co ma dalej robić. Niedbale obrała ostatnie dwa jajka, w skupieniu pokroiła je i włożyła mieszankę warzywną do lodówki. Zaparzyła sobie czerwoną herbatę i włączyła komputer. Chciała odnaleźć w sieci film dokumentalny, który kiedyś ją zafascynował. Musiała obejrzeć go jeszcze raz, żeby dopracować swój plan. Bo ten plan mógł całkiem odmienić jej życie i Aniela chciała mieć pewność, że będzie to zmiana w pożądanym kierunku. Jedynym problemem było to, że do wykonania planu Anieli niezbędny był udział Róży. Trochę obawiała się, że nawet jej artystycznie zakręconej siostrze plan może się wydawać zbyt szalony, ale mimo to postanowiła zaryzykować. Miała zamiar zrobić wszystko – i tyleż samo jej obiecać – byle tylko Róża wzięła w nim udział. Następnego dnia spóźniła się do pracy, a kolejnego zupełnie zapomniała tam pójść. Dla świętego spokoju powiedziała mamie, że ma biegunkę, i poprosiła, żeby
zadzwoniła do pracy, a sama zamknęła się w swoim pokoju i rzeczywistość zupełnie przestała dla niej istnieć. Nie jadła, nie traciła czasu na prysznic, zmianę ubrania czy czesanie włosów. Musiała działać i planować. Tok własnych myśli tak ją pochłaniał i zaskakiwał odkryciami, jakich dokonywała, że trudno jej było uwierzyć, iż wcześniej na to nie wpadła! Nie spała dwie noce, ale wcale nie czuła zmęczenia. Nie czuła, że jej oczy są przekrwione, a usta wyschnięte. Piła tylko kawę i nic nie jadła. Czuła przy tym, że rozpiera ją energia. Niemal słyszała szum krwi w swoich żyłach i przeskakiwanie impulsów w mózgu od jednego neuronu do drugiego. Nie dostrzegała drżenia rąk i zupełnie nie czuła, że jej wszystkie mięśnie napięte są do granic możliwości. Była przekonana, że musi działać i nie była to tylko kwestia wyboru, ale przymus. Aniela wiedziała, że dokonuje teraz czegoś wielkiego, na co czekała całe życie. Nie miała zamiaru tracić już ani sekundy cennego czasu. To musiało się wreszcie wydarzyć! Dwa dni później była gotowa. Zadzwoniła do Róży i umówiła się, że wpadnie do niej na obiad, co było tak niezwykłym wydarzeniem i tak zaskoczyło Różę, że zgodziła się od razu, poruszona wyczuwalną nawet przez telefon ekscytacją Anieli. – Cześć, jak tam życie? – przywitała Różę w progu Aniela i wcisnęła jej w rękę butelkę czerwonego wina. – Usłane różami – mruknęła ta w odpowiedzi i odsunęła się od drzwi, żeby wpuścić siostrę do swojego maleńkiego, sterylnie czystego mieszkania. Przez chwilę zastanowiły ją rumieńce na policzkach bliźniaczki i jej nerwowe ruchy oraz to, że miała na sobie dość nieświeże ubranie i rozczochrane włosy. Przypomniało jej się jednak, że mama wspominała, że Aniela nie czuła się dobrze przez kilka ostatnich dni. W przedpokoju Aniela od razu zdjęła buty, uprzedzając prośbę siostry i chcąc się jej tym przypodobać. Pokornie wsunęła na nogi puchate kapcie i poczłapała za Różą do kuchni, skąd wydobywał się obiecujący zapach jedzenia. Róża lubiła kulinarne eksperymenty, ale ich efekt często przekraczał oczekiwania, zaskakując kucharkę, a najbardziej jej gości. Kolacja w jej wydaniu mogła zakończyć się zarówno ogromnym sukcesem i wtedy goście gładzili się usatysfakcjonowani po pękatych brzuchach, jak i wielką katastrofą, kiedy w obliczu niejadalnego efektu wysiłków Róży na stole pojawiały się hot dogi i sezamowe paluszki. Tym razem wszystko poszło zgodnie z planem i bakłażany zapiekane z cukinią i pomidorami, posypane serem feta, smakowały obłędnie. Aniela jadła łapczywie. – Świetnie ci wyszło – pochwaliła i uśmiechnęła się szeroko do Róży, upijając łyk wina. – Ty czegoś ode mnie chcesz. – Nie było to nawet pytanie. – Ja? Jestem po prostu miła. Czy to takie dziwne?
– To jest bardzo dziwne. Jestem Róża, pamiętasz? Nienawidzimy się od dzieciństwa… – Po co przywoływać zamierzchłą historię… – Aniela mrużyła oczy, obserwując Różę i myśląc, że jeżeli ta wyśmieje jej plan, to będzie ją nienawidziła jeszcze bardziej niż w dzieciństwie. Bardziej niż ktokolwiek kogokolwiek na tym świecie. – A możesz mi przypomnieć, kiedy dokładnie przestałyśmy się nienawidzić? – zakpiła Róża. – Nie przestałyśmy, tylko rzadziej się widujemy i już nikt nie wymaga od nas zgody, więc wreszcie nie musimy się kłócić i sobie dokuczać – objaśniła Aniela jak dziecku. – Dzięki za tę naukową analizę. Nadal nie wiem, czemu zawdzięczam zaszczyt twej wizyty w moim skromnym domostwie. Aniela błądziła oczami po ścianach. Róża odsunęła pusty talerz, wzięła do ręki swoją robótkę – ogromnie długi jaskrawożółty szal – i zapatrzyła się w niego bezmyślnie. Niezręczna cisza trwała. – Posprzątam – nie wytrzymała Róża, odłożyła druty i zaczęła zbierać naczynia ze stołu. – Zrobię kawę. – Aniela już się podnosiła, choć nie miała pojęcia, gdzie jej siostra trzyma kawę i kubki. – Lepiej ja zrobię. – Róża nie lubiła wpuszczać nikogo do swojej kuchni. Czekając na Różę, która nie próbowała nawet walczyć ze swoim pedantyzmem i natychmiast zmywała naczynia po kolacji, Aniela nie siedziała bezczynnie. Zabrała się natychmiast za przeglądanie internetu. Otworzyła równocześnie dwie strony: popularnego tygodnika opiniotwórczego oraz portalu plotkarskiego. Oczywiście z większym zapałem przeglądała ten drugi. Aniela miała słabość do portali plotkarskich i chociaż wiele razy zakazywała samej sobie marnowania długich godzin na czytanie o rozwodach i kreacjach oraz wpadkach celebrytów i gwiazdeczek, nadal to robiła z rosnącym poczuciem winy i niezadowolenia z siebie. Róża wróciła z dwoma kubkami kawy do pokoju i zajrzała jej przez ramię: – Co czytasz? Aniela odwróciła w jej kierunku ekran laptopa. – Zobacz, jakie to denne i puste! – Jeszcze bardziej denne jest czytanie o tym. – Róża się skrzywiła. – Tak? A ja myślę, że to raczej wina ludzi, którzy tworzą te nędzne artykuliki i piszą o tych pożal się Boże gwiazdach! To tak jak w restauracji. Róży zdawało się, że Aniela jest wyjątkowo nakręcona, ale mimo to jej nie przerywała. – Nie masz wpływu na to, z jakich produktów przygotują ci posiłek –
ciągnęła Aniela. – Jaki dostaniesz, taki zjesz, za taki zapłacisz i napiwek jeszcze zostawisz. – Jakby nie miał kto czytać, nikt by nie pisał – wtrąciła jednak Róża. Logika tej wypowiedzi wkurzyła Anielę, bo poczuła się winna. – Nie, to po prostu obnaża prymitywizm współczesnej kultury, która jest jak żarcie z baru szybkiej obsługi! – broniła się i machała rękoma, rozkładając szeroko ramiona. – Możesz lepiej wybierać, gdzie się stołujesz i co czytasz, czym się interesujesz. – Róża odsunęła się na bezpieczną odległość. Aniela potrząsnęła tylko głową i stuknęła paznokciem w ekran komputera. – Nawet ambitniejszej gazecie nie możesz już ufać, ani niczyjej opinii. Nikt nie jest niezależny i nigdy nie wiesz, kto ekspertom i autorytetom płaci za opinie, które wygłaszają w internecie, telewizji i w gazecie. Nie znasz procesu promowania produktów, filmów, książek, których zupełnie nie potrzebujesz, nie chcesz mieć, czytać ani oglądać, ale wyrwane z kontekstu zdanie i nachalna promocja krzyczą na okładce, że to jest właśnie to coś, czego ci trzeba, więc zapłać i spadaj. To są sztucznie budowane potrzeby i miraże reklamy. – Powstającej w efekcie analizy rynku i tego, co się najlepiej sprzedaje – weszła jej w słowo Róża. – Co oni myślą, że się sprzedaje! – poprawiła ją Aniela. – Jacy „oni”? Tu nie chodzi o „onych”. Jesteś ty, ja, każdy z nas, więc weź odpowiedzialność za siebie i nie wchodź na te strony, nie kupuj tej literatury i produktów. – Wtedy jestem poza kulturą, a nie chcę być poza! Chcę być w niej, a nawet ją tworzyć. I chcę, żeby była to dobrej jakości kultura! – Za głęboko to analizujesz. – Różę znudził ten temat i chciała się już dowiedzieć się, dlaczego Aniela ją dziś odwiedziła. – Ty po prostu potrzebujesz ambitnej pracy i wtedy będziesz pierwszą niezależną dziennikarką z powołania, której tekstów nikt nie będzie chciał jednak publikować i będą przycinane, aż dopasują się do wizji ogólnej redaktora naczelnego i płacącego mu lobby – zdiagnozowała wprawnie Róża problem swojej siostry bliźniaczki. Krzątała się jednocześnie po pokoju, bezbłędnie odkładając kolejne przedmioty na ich miejsce, przywracając miejscu ład, a na koniec polerując blat stołu. Aniela uznała, że nadszedł czas, by ujawnić sedno swojej dzisiejszej wizyty. – No, ale popatrz, na przykład, na te siostry syjamskie. – Odwróciła w stronę Róży ekran laptopa. – Prasa, telewizja, kolorowe magazyny, wszyscy dobijają się do nich, bo ludzie są ich ciekawi. W jaki sposób wykonują każdą najprostszą czynność, co planują na przyszłość, ilu będą miały mężów? Gazety publikują ich zdjęcia, dziewczyny mają program w telewizji, założę się, że piszą już książkę, która się sprzeda lepiej niż inna, nawet ciekawsza książka, tylko dlatego, że będzie
miała odpowiednią promocję. – Odmienność jest zawsze interesująca – zgodziła się z nią tym razem Róża. – My też jesteśmy jak syjamskie siostry… Prawie… – rzuciła niewinnie Aniela. – Dobrze powiedziane, prawie! – Róża wzruszyła ramionami. – To może się zmienić, jeżeli tylko się do tego przygotujemy… – Aniela zwiesiła głos i czekała na reakcję Róży, która wciąż krzątała się po pokoju. Wiedziała, że od tego, co teraz Róża powie, będzie zależało wszystko w jej życiu. Znów czuła szum swojego tętna w uszach i oblizała wyschnięte wargi. Miała przygotowaną całą listę argumentów i szczegółowy plan do przedstawienia Róży. Czekając na jej reakcję, sięgnęła teraz do swojego plecaka, wyjęła z niego luźne, gęsto zapisane kartki i szukała tej pierwszej, na której krok po kroku miała spisane przygotowania niezbędne do przeprowadzenia planu i zwieńczenia go sukcesem. Pochłonięta poszukiwaniami, nie widziała wzroku Róży, w którym była cała mieszanka emocji, a przede wszystkim ogromne zaskoczenie i odrobina lęku. – Przygotujemy? Co?! Co ty bredzisz? – dotarł wreszcie do Anieli podniesiony glos siostry. Aniela była jednak gotowa na zaskoczenie i sprzeciw Róży. W końcu plan był dość niecodzienny. Niezrażona zaczęła więc przygotowaną wcześniej przemowę. Ale ponieważ nie mogła odnaleźć tej najważniejszej kartki, na której skrzętnie spisała jej tekst podczas dwóch ostatnich bezsennych nocy, zaczęła teraz mówić z pasją to, co wydawało jej się najważniejsze: – Wyobraź sobie tylko, ile rzeczy może się w naszym życiu zmienić, jeżeli na jakiś czas staniemy się wyjątkowe i sławne. Otworzą się każde drzwi i wszyscy będą chcieli zostać naszymi przyjaciółmi. Wakacje, kreacje, płyty długogrające! A wystarczy tylko, że będziemy przez jakiś czas udawać zrośnięte bliźniaczki! – Aniela była ogromnie podekscytowana i zakończyła swoją wypowiedź triumfalnym tonem, przekonana, że Róża natychmiast i równie entuzjastycznie jej przyklaśnie. Było rzeczą znaną w rodzinie, że Róża lubi przygody, dziwne eksperymenty i wszelkie artystyczne prowokacje. Według Anieli to mogła być po prostu jedna z nich. – Że co będziemy?! – Róża usiadła. – Siostrami syjamskimi! – Aniela już nie starała się powstrzymywać entuzjazmu. – Ty zwariowałaś już zupełnie!!! – Róża badawczo przyglądała się Anieli. Tym razem jej zaniedbany wygląd i nerwowe zachowanie wydało się Róży dużo bardziej niepokojące niż wcześniej w przedpokoju. – Nie! To jest dokładnie to, czego potrzebujemy, żeby się przebić! I jest łatwe do zrobienia. – Aniela zatrzasnęła laptop. Wstała energicznie, wymachując ramionami. Wiedziała, że jeżeli teraz uda się jej zainteresować Różę, to raz rzucone
ziarno będzie w niej kiełkowało i z pewnością nie zajmie wiele czasu, żeby się do tego pomysłu przekonała. Przede wszystkim dlatego, że zawierał w sobie coś, co Róża uwielbiała, czyli bycie w centrum uwagi, błyszczenie i popisywanie się swoimi zdolnościami. To zostało w niej z dzieciństwa i było częścią jej artystycznej duszy, niezależnie, czy się do tego przyznawała, czy nie. – Będziesz w centrum uwagi, najlepsza i sławna! Ubrania nam sama zaprojektujesz, bo przecież umiesz szyć – kusiła Aniela, a potem trochę przesadziła, dodając: – Znamy się przecież świetnie i rozumiemy bez słów… – I tu przerwał jej ironiczny śmiech Róży. – Ty sobie ze mnie jaja robisz? Koniec tych żartów. Mów, po co tu przyszłaś. Jakiś artykuł piszesz? Kamerę masz przy sobie? – Nie żaden artykuł, serio mówię!!! Róża przestała na chwilę słuchać tego, co mówiła jej siostra, i zaczęła ją uważniej obserwować. Aniela była pobudzona, najwyraźniej całkowicie pochłonięta swoim absurdalnym pomysłem i zupełnie bezkrytyczna wobec jego oczywistego idiotyzmu. – Wszystkie potrzebne informacje o siostrach syjamskich znalazłam w internecie i w książkach – gadała jak nakręcona. – Już wszystko wiem! Mam odpowiedzi, jakich potrzebowałam! – Przekładała przy tym swoje notatki i warstwa luźnych kartek, zapisanych maczkiem, pokrywała teraz podłogę u jej stóp. Róża zaczęła się Anieli bać, a ta milczenie siostry zinterpretowała jako objaw zainteresowania. Dostrzegła też w jej oczach gotowość akceptacji pomysłu. A sposób, w jaki złożyła w tym momencie ręce na biodrach, bezwzględnie to potwierdzał. Poza tym wreszcie przestała się krzątać i sprzątać, a to znaczy, że słuchała, więc Aniela nie przestawała mówić z ogromną energią: – I świat będzie u naszych stóp! Chcesz zrobić karierę, proszę bardzo, jesteś na salonach. Chcesz poznać ważnych ludzi, już na ciebie czekają! Mówisz i masz, wszystkie twoje marzenia ustawione w szeregu czekają tylko na termin realizacji. A w dodatku obnażymy tę kulturę, pokażemy im! Rzucimy im w twarz dowód na to, jacy są puści i prości, jak biegną w kierunku sensacji i napychają brzuchy ciekawością. – Anielę poniosło, a ciemny rumieniec pokazał się na jej policzkach. – Nasze udawanie syjamskich bliźniaczek ma pomóc zmienić świat? – przyhamowało ją pytanie Róży. – Tak, to wejście w rolę sióstr syjamskich będzie wyrazem naszego protestu przeciwko temu, co teraz się dzieje, przeciwko brakowi autentycznego talentu w gwiazdkach i gwiazdeczkach, handlowaniu towarem, który zaspokaja tylko bardzo podstawowe potrzeby, a usuwa te wyższe. – Hmm, ale ja nie chcę naprawiać świata, a jeżeli już bym miała to zrobić, to dla otwarcia drogi do mojej własnej kariery. – W głosie Róży była ironia, której Aniela wcale nie wyczuła.
– Dobrze, jak wolisz! To naprawimy świat przy okazji, ale skupimy się na zdobyciu pieniędzy i sławy. Zobaczysz, przebijemy się w tej dżungli, gdzie nikogo i tak nie obchodzi, co jest prawdą, a co nią nie jest, co wartościowe, a co nie, byleby się tylko sprzedało. No bo co to w ogóle jest prawda? – Słowa się z Anieli wylewały same i jakby bez jej kontroli, po czym zapadła chwila ciszy. – I co? Zgadzasz się? – Wpatrywała się w Różę wyczekująco, ale ta pokręciła tylko głową. – Nie mam zamiaru w tym brać udziału, bo to jakaś farsa. Mam pracę, jestem szczęśliwa i nie chcę tego wszystkiego stracić. – Możesz zyskać dużo więcej, i to zaledwie w kilka tygodni! – Aniela niemal rwała sobie włosy z głowy. – Nie jesteśmy pierwszymi, które robią coś takiego dla kasy i sławy. – Ale inni robią to w sposób, który przynajmniej jest jakoś przyjęty. A to, co ty wymyśliłaś… – Róży brakowało słów, żeby opisać idiotyzm planu Anieli. – No, nikt tak nie robi. Cały ten pomysł jest jakąś totalną bzdurą! – I właśnie to, że nikt tak nie robi, działa na naszą korzyść! Oszustwo, bzdura i co z tego!? Przecież chodzi tylko o to, żebyś była tym, kim naprawdę jesteś, czyli moją siostrą, tylko w trochę innych okolicznościach i aranżacji. To przecież nie jest takie wielkie oszustwo, nikogo nie zabijasz, nie musisz się rozbierać ani się upokarzać. Mina Róży świadczyła o tym, że w jej głowie przebiega właśnie jakiś ogromnie angażujący proces przetwarzania docierających do niej danych, wśród których była również próba zanalizowania, czy Aniela zwyczajnie nie zwariowała z powodu niespełnionych ambicji zawodowych i z braku życiowych perspektyw. Ku wielkiej radości Anieli zadała jednak po chwili pytanie, które świadczyło, że zaczęła już patrzeć na cały plan od strony praktycznej, jakby oceniając, na ile jest szalony, a na ile możliwy do realizacji. – No dobra, przypuśćmy, że zrealizujemy twój plan. Co stanie się, kiedy już nie będziemy chciały udawać sióstr syjamskich. Jak to sobie wyobrażasz? Powiemy: „Ha ha ha, żartowałyśmy”? – Wtedy to będziemy miały już tyle kasy, że uciekniemy do jakiegoś gorącego, egzotycznego kraju i będziemy wieść wymarzone życie. Zawsze tego chciałaś, przecież wiem! – No tak, lubię słońce – przyznała Róża. I to Anieli wystarczyło na początek. Róża nie dała jej ostatecznej odpowiedzi, bo w pewnym momencie przestała się zupełnie odzywać. Nie powiedziała jednak nie, a na koniec stwierdziła tylko, że musi sobie to wszystko przemyśleć. Wydarzenia, które nastąpiły po ujawnieniu przez Anielę swojego planu, każda z sióstr pamiętała inaczej. Aniela z poczuciem sukcesu wróciła do siebie. Miała przeświadczenie, że rozpoczyna się najwspanialszy etap jej życia i może
dlatego, pomimo dwóch bezsennych nocy, wcale nie czuła się zmęczona. Do rana krążyła po pokoju, ulepszając swój plan i zapisując kolejne pomysły na niezliczonych kartkach papieru. Róża po jej wyjściu od razu chwyciła za telefon i zadzwoniła do Milki. Tego wieczoru po raz pierwszy w życiu przestraszyła się swojej siostry bliźniaczki i zaniepokoiła się jej stanem. Czym prędzej musiała się więc tego uczucia pozbyć i je z siebie wyrzucić: – Mówię ci, wyglądała i gadała jak szalona, że będziemy jak syjamskie bliźniaczki! – A na pewno nie żartowała? Wiesz, jaka jest Aniela, z poważną miną potrafi wmówić ludziom każdą bajkę. – Milka nie rozumiała, co tak zaniepokoiło Różę. – Nie, było w niej coś takiego… Coś, czego nie umiem nazwać… Odpowiedział jej w słuchawce pisk jednej z siostrzenic i przytłumiony głos Milki, który uciszał córkę i wysyłał ją do kuchni, żeby dokończyła jeść kanapkę. – Ale co dokładnie? – wróciła do rozmowy z siostrą Milka. – Nie wiem – westchnęła Róża. Rozmowa o Anieli była dla niej męcząca. – Ale wiem, że ona nie jest sobą. Coś się w niej zmieniło i ta zmiana jest przerażająca. – Tylko na tyle się zdobyła, a i tak była to najgłębsza analiza zachowania siostry bliźniaczki, jaką kiedykolwiek sformułowała. I ani ona sama, ani Milka, która przecież znała Anielę dużo lepiej, nie przypuszczały, że było to odkrycie, któremu powinny były poświęcić dużo więcej uwagi. Prawda była taka, że Róża po cichu rozważała jednak pomysł Anieli. Owszem, wydawał się niedorzeczny, ale stanowił jednocześnie odpowiedź na najskrytsze pragnienia niespełnionej artystki, marzącej o sławie, a tkwiącej w szarzyźnie życia powszedniego. Czując jednak zupełnie jej nieznany niepokój o siostrę, sama nie wiedziała, czy powinna dać się uwieść jej szaleństwu z nadzieją, że coś na tym zyska, czy raczej skupić się na udowodnieniu bezsensowności tego planu i ocalić Anielę. Chciała ochronić siebie przed ewidentną klęską wielkiego planu, ale nie chciała przekreślać swojego udziału w całym przedsięwzięciu na wypadek, gdyby miał nastąpić jego niespodziewany sukces. Ostatecznie się jednak na tę drugą możliwość nie zdecydowała. Wolała trzymać się z daleka od Anieli, bo siostra wydawała jej się zbyt nieprzewidywalna w swojej ekscytacji. Dopadał ją też jakiś nieracjonalny lęk o siebie, ponieważ ostatnie wypadki napawały ją niepokojem odnośnie do tego, co nastąpi dalej i do czego jeszcze Aniela jest zdolna. – Nie wiem sama, co o tym wszystkim myśleć. Może ona jest zestresowana i potrzebuje odpoczynku? – Wyjaśnienie Milki brzmiało rozsądnie i pozwoliło im obu zakończyć rozmowę z czystym sumieniem, że znalazły wyjście z sytuacji i nie muszą robić nic, bo to Aniela musi coś ze sobą zrobić.
Nieświadoma tego wszystkiego Aniela była nieziemsko szczęśliwa, tak szczęśliwa jak jeszcze nigdy w życiu! I nie w głowie był jej odpoczynek. Wreszcie była u steru, w centrum wydarzeń, jako ich reżyser i sprawca. Czuła się silna i twórcza, zdrowa i aktywna. Wiedziała, że otwierają się przed nią nowe możliwości i dzieją się rzeczy wielkie. Do tej pory unikała bycia sobą, teraz wreszcie czuła się sobą w pełni. Nie było limitów, nie było granic, nie było obaw ani lęku. Do pracy jeszcze chodziła, żeby nie wzbudzać podejrzeń mamy, ale cały czas poświęcała i tak na własne sprawy: przeszukiwanie internetu, dopracowywanie szczegółów planu i wyobrażanie sobie wielkiego sukcesu. Mama jednak już dawno przeczuwała, że coś się wydarzy. Widziała też, że Aniela jest inna. Wyczuwała jej ponure nastroje, dostrzegała krytycyzm i izolowanie się od reszty rodziny. Wiktoria nie wiedziała, co zżerało od środka jej córkę, ale miała nadzieję, że miłość oraz duże porcje rosołu jak zawsze okażą się skutecznym lekarstwem. Wspaniałe samopoczucie Anieli zburzyła kilka dni później rozmowa z siostrami w gabinecie Agaty. Aniela nie była pewna, w jaki sposób siostry dowiedziały się o jej planie, i już nawet do końca nie pamiętała, co powiedziała o nim Róży przed kilkoma dniami. Wydarzenia jakoś dziwnie się jej zamazywały w tym wciąż nasilającym się, gorączkowym napięciu. To Milka musiała opowiedzieć Agacie o spostrzeżeniach Róży i kiedy Aniela poprosiła Agatę o rozmowę, wszystkie uznały, że to będzie dobra okazja do interwencji, i stawiły się w komplecie. Agata popukała się tylko szpatułką do gardła w czoło. Z wielką troską w oczach zastanawiała się, czy jest jeszcze szansa wybić Anieli ten pomysł z głowy. Nie była do końca pewna, ale miała nadzieję, że to, co usłyszała, było wyłącznie wyrazem specyficznego poczucia humoru jej młodszej siostry. – Rozumiem, że jest ci ciężko bez pracy i jesteś rozczarowana – zaczęła Agata. – A weź przestań mi tu truć jak swoim pacjentom. Chcę wziąć wreszcie sprawy i los w swoje ręce i sięgnąć po to, co mi się należy – przerwała jej Aniela gniewnie. – Rozumiem, że chcesz coś osiągnąć, ale to nie znaczy, że masz się angażować w taką farsę – wywaliła prosto z mostu Milka i Aniela w duchu stwierdziła, że jej ukochana siostra z wiekiem staje się nudna, obrzydliwie pragmatyczna i asekurancka. – Mam dość tego beznadziejnego życia! Albo teraz przełamię złą passę, albo nie chcę go wcale! Róża i Milka milczały, jakby ich wcale nie było w gabinecie. Milka milczała, bo czuła się winna. Nie zauważyła, kiedy i jak się to stało, że Aniela zabrnęła tak daleko w swoim pokręconym planie i gubiła się w pomysłach na życie. Wyrzucała sobie, że niczego nie zauważyła wcześniej, pochłonięta własnymi problemami.
Umknęło jej, że Aniela nie jest już tą krytyczną i twardo stąpającą po ziemi kobietą, że coraz częściej trudno jest do niej dotrzeć. Smutek pokrywa ironią i ratuje się ciętym poczuciem humoru, ale ta warstwa ochronna robi się coraz cieńsza. – Raz się żyje, a my nie mamy nic do stracenia, bo co w tym złego, że się w całe przedsięwzięcie zaangażujemy, gdy możemy zyskać wszystko! – Aniela widziała jasno swój cel i słyszała głośno myślącą teraz Różę: – Plan jest diabelski. Jako bliźniaczki syjamskie będziemy bardziej intrygujące, niezwykle interesujące, a dzięki temu łatwiej będzie nam przebić się w mediach i na wszelkich portalach społecznościowych, zaistnieć i robić karierę, udając… Aniela nie wytrzymała i dokończyła jej myśl: – Udając, że od zawsze jesteśmy razem, połączone w jedno ciało! Super! – Ona nie powiedziała jeszcze, że się zgadza – przypomniała usłużnie Milka. – Nie powiedziała również „nie” – równocześnie powiedziały Aniela i Róża. I to był chyba właśnie ten moment, który zadecydował o dalszych losach planu Anieli. Bowiem była to pierwsza taka sytuacja w ich dwudziestoparoletnim życiu, kiedy powiedziały w jednym momencie dokładnie to samo, co świadczyło o telepatycznych zdolnościach tak powszechnych u innych bliźniaczek, a tak obcych do tej pory Anieli i Róży. Aniela była przesądna i potraktowała to jako znak, do czego oczywiście nie przyznała się Róży ani nikomu innemu. Agata stukała monotonnie szpatułką w blat biurka. Jej problem polegał na tym, że doskonale rozumiała, skąd się pomysł Anieli wziął, i bardzo chciała, żeby jej siostra wreszcie była szczęśliwa, ale pozytywne zakończenie realizacji jej pomysłu wydawało się równie możliwe, jak dwadzieścia pięć stopni na plusie w styczniu w Polsce. Aniela widziała to zupełnie inaczej. – Będziemy potrzebowały twojej pomocy. Chodzi o historię naszego rozwoju czy jakiś dokument z pieczątką lekarza – kontynuowała Aniela, ale Agata obrzuciła ją tak piorunująco zimnym spojrzeniem, że siostra od razu przerwała. Że też lekarzem musiała zostać najbardziej porządna z wszystkich moich sióstr, z żelaznymi zasadami i bez serca! Czemu nie mogła to być Milka? Ją by było dużo łatwiej przekonać. Przez głowę Anieli przechodziła nawałnica i rosło w niej poczucie, że to koniec planu, bo Agaty nikt jeszcze nigdy nie przekonał do czegoś, na co nie pozwalały jej etyczne zasady. – To własnej siostrze nie pomożesz? – Po chwili milczenia Aniela próbowała jeszcze zagrać nieumiejętnie na siostrzanych uczuciach. – Zgadza się, w tak idiotycznym pomyśle nie pomogę – spokojnie odparła Agata. – Bycie gwiazdą nawet nie jednego sezonu, ale zaledwie jednego miesiąca i kilku prasowych doniesień w brukowych magazynach nie jest przyszłością, jaką sobie wyobraziłam dla moich dwóch najmłodszych sióstr – dodała jeszcze, zanim
włożyła z powrotem na nos okulary i wróciła do analizowania historii choroby swojego pacjenta w komputerze. W argumentacji Agaty, jak zwykle, nie było ani jednego słabego punktu, najmniejszej nawet niekonsekwencji czy wyrwy w żelaznej logice. Aniela złożyła broń, zaniechała dyskusji i zmierzyła sobie ciśnienie, po czym ruszyła do wyjścia. – Szkoda, myślałam, że misją lekarza jest pomagać potrzebującym, że już nie wspomnę o więzach krwi – dodała już z ręką na klamce. Odpowiedziała jej cisza, więc wyszła z gabinetu siostry. Agata patrzyła za nią w zamyśleniu. Aniela z pewnością była osobą, która najczęściej ją zaskakiwała. W takich chwilach jak ta wracało do niej stare zainteresowanie specjalizacją z psychiatrii. Nie była jednak przekonana, czy nawet ta dziedzina nauki przyszłaby jej teraz z pomocą. Przecież tu chodziło o jej własną siostrę, która była po prostu ekscentryczna. Coś jednak nie dawało jej spokoju. Agata w życiu jeszcze tak się o nikogo nie martwiła. Była pewna, że robi, co w jej mocy, żeby Anieli pomóc. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że nie zrobiła jedynej rzeczy, która mogła pomóc, i będzie jej to później długo wyrzucało sumienie. Zostawiwszy tymczasem sprawę lekarskiej dokumentacji na boku, Aniela skupiła się na ostatecznym przekonaniu Róży i w tym celu wybrała się na zakupy i na kawę. – Będziesz kimś, będziesz się świetnie bawić w świetle reflektorów, pławiąc się w uznaniu innych – powtarzała szeptem jak mantrę, krążąc wśród wieszaków z ubraniami. – Nie zrobi to ze mnie lepszej artystki – siedząc w kafejce, Aniela czytała zapisane na kartce argumenty Róży przeciwko udziałowi w wielkim planie. – Artystką będziesz potem, ile będziesz chciała i aż do utraty zmysłów, a teraz pomóż trochę mnie – prosiła tak błagalnym tonem, że kobieta przy sąsiednim stoliku rzuciła jej dziwne spojrzenie. – A co z moją pracą? Jak ją stracę, niełatwo będzie mi znaleźć coś nowego – pojawiła się odpowiedź. – Gdy zrealizujemy nasz plan, już nigdy nie będziesz musiała pracować w szkole. Oferty same będą się pojawiać, a ty będziesz w nich swobodnie przebierać – kusiła Aniela szeptem. – A jak powiemy o tym mamie? Nie spodoba się jej nie tylko wyjazd, ale i cały ten pomysł. – Milce jakoś wybaczyła wyjazd, a w szczegóły nie będziemy jej wtajemniczać. – Aniela miała przygotowaną odpowiedź. Zapadła cisza i Anieli wydawało się, że minęły wieki, zanim wreszcie usłyszała głos Róży: – Zgadzam się. – Serio?
– Tak, chrzanię to wszystko! I wiesz, masz rację, jak spadać, to z wysokiego konia! Na nic takie życie z dupy, bezbarwne i ciągle pod górkę. – Gratuluję, że przejrzałaś wreszcie na oczy. – Aniela biła brawo i złożyła przed Różą głęboki pokłon. Dużo później, kiedy o tym rozmyślała, pamiętała dokładnie, że był wtedy deszczowy wieczór i stały na przystanku, czekając na autobus. Aniela uświadomiła sobie, że to ostatni zwyczajny dzień. Wiedziała, że już niedługo założą strój sióstr syjamskich i będą tak blisko siebie, jak jeszcze nigdy w życiu. Nie przyznawała się do tego głośno, ale tego wieczoru opadły ją wątpliwości i próbowała trzymać się jak najdalej od Róży. Deszcz siąpił, a przechodnie przemykali skuleni, nie chcąc dać się przeniknąć wilgoci i ciemności. Aż do przyjazdu autobusu siostry milczały i marzły zgodnie. Z mroku i deszczu wyłonił się podpity mężczyzna o jowialnej twarzy, w czapce na bakier i dziurawych spodniach. – Dobry wieczór pięknej pani. – Pochylił się w głębokim ukłonie przed Anielą, a ona parsknęła śmiechem. – Nie ma się co śmiać, wojna będzie… – zawiesił głos i czekał na reakcję. – Będzie? – Głos Anieli wyrażał mniej niż umiarkowane zainteresowanie jego historią. – Tak powiedzieli w telewizji i wszystkie będziecie sanitariuszkami, jak Marusia z czterech pancernych. Aniela słyszała, jak Róża zachichotała w kołnierz swojego płaszcza. Ona sama jednak z powagą sprostowała: – To raczej dwie Marusie… – Nie – mężczyzna uniósł wskazujący palec do góry – Marusia jest tylko jedna. Wtedy podjechał autobus i siostry pospiesznie wsiadły, zostawiwszy mężczyznę samego na przystanku. Nadal tłumaczył coś i machał rękami. – Szalony, ale miał rację, niedługo będziemy sławne jak Marusia. – Aniela wzięła to spotkanie za dobrą wróżbę. – Szkoda tylko, że Marusia może być tylko jedna… Na te słowa kobieta, która siedziała obok niej, spojrzała na nią dziwnie, a Róża nic nie odpowiedziała, może dlatego, że wcale jej z Anielą w autobusie nie było.
CZĘŚĆ PIĄTA SIOSTRY SYJAMSKIE
ROZDZIAŁ 1 Bill i Róża Rewolucyjne odkrycia zwykle dokonują się z dala od ciekawskich spojrzeń. Nietrafione pomysły i wielkie pomyłki również potrafią się długo ukrywać przed światem. W obydwu przypadkach nadchodzi moment, kiedy się ujawniają, co kończy się sławą i sukcesem lub klęską i zapomnieniem. Albo szaleństwem. Aniela szybko zrozumiała, że nie warto wtajemniczać nikogo w to, co się z nią dzieje, i że nie znajdzie wsparcia dla swojego planu. Ale jej milczenie wcale nie znaczyło, że dała sobie spokój, wręcz przeciwnie, plan ją porwał i usidlił. Pochłonięta wydarzeniami w swoim świecie, coraz rzadziej dostrzegała rzeczywistość. Skoncentrowana na sobie, straciła zdolność obserwowania i przewidywania. Przestało ją też interesować, co inni pomyślą. Rozczarowało ją, że siostry robiły wszystko, żeby sabotować jej genialny plan, i zaczęła sobie mówić, że sióstr nigdy nie miała. I była coraz bardziej samotna, ale też po raz pierwszy w życiu czuła się naprawdę wolna. Skupiona na sobie, była zupełnie nieobecna, gdy w pewien słoneczny i pełen błękitnego nieba wiosenny dzień niechętnie zgodziła się pójść z Milką i z dziewczynkami do parku. Tym bardziej, że miała też przyjść Róża. Ostatnio wzbudzała w Anieli sprzeczne uczucia: jednocześnie chciała być i blisko siostry, i jej unikać. Zresztą Róża również w jej obecności nie czuła się komfortowo, bo Aniela nabrała dziwnego zwyczaju naruszania jej osobistej przestrzeni. Róża instynktownie się odsuwała, gdy Aniela po raz kolejny siadała lub stawała zbyt blisko, tak że niemożliwa była swobodna rozmowa. Nie chciała jednak zaczynać kłótni, bo z inicjatywy Agaty ustaliły między sobą, że zapewnią Anieli ciche wsparcie, żeby mogła wrócić do równowagi. Róża nie wiedziała dokładnie, o co chodziło z tą równowagą i jej odzyskiwaniem. Według niej Aniela zachowywała się tak jak zawsze, czyli z lekka niezrównoważenie. Od kilku tygodni regularnie organizowały wspólne wyjścia, żeby Aniela nie spędzała tyle czasu sama. I teraz Róża po raz kolejny zaciskała zęby, żeby nie wybuchnąć, kiedy Aniela znów rozłożyła się na kocu tuż obok niej, wbijając jej łokieć w bok. W parku było tłoczno. Ludzie spragnieni słońca wylegli na rozległą łąkę, rozciągającą się u podnóża pagórka porośniętego źdźbłami soczystozielonej trawy. Dzieci pokrzykiwały, biegając za piłką. Dorośli siedzieli na kocach przy koszach piknikowych. Ktoś pogwizdywał na psa. Studenci z nosami w książkach odcinali się od tego hałasu muzyką ze słuchawek. Błogie rozleniwienie ogarnęło Milkę i Różę, gdy rozłożyły się wygodnie na kocu, uprzednio posmarowawszy dziewczynkom buzie kremem z filtrem. Niewiele rozmawiały. Zamknęły oczy
i chłonęły całym ciałem ciepło wiosennego słońca, a Milka od czasu do czasu sprawdzała, czy dziewczynki nadal siedzą na kocu obok, zajęte zabawą lalkami, które przyniosły ze sobą do parku. Wietrzyk dmuchał raz mocniej, raz słabiej, muskając wszystko pieszczotliwie, to znów mierzwiąc listki i włosy. W zaroślach kwiliły ptaki. Aniela pozornie wydawała się równie zrelaksowana, ale jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Ostatnio potrzebowała niewiele odpoczynku, a dzięki temu, że nie marnowała czasu na sen, widziała rzeczy klarowniej. Zaczynała je rozumieć i dostrzegać między nimi związek. Zrobiła się jeszcze bardziej czujna niż zwykle i coraz mniej ufała ludziom. Teraz była pewna, że starsza kobieta z małym, leniwym psem i irytująco zgrzytliwym głosem miała z tym wszystkim coś wspólnego. Nie wiedziała jeszcze, co i z czym, ale wystarczyło tylko poczekać i obserwować, żeby się dowiedzieć. Idee rozbłyskiwały w jej głowie jak błyskawice. W mgnieniu oka rzeczy do tej pory niewiadome stawały się oczywiste. Aniela miała gęsią skórkę z podekscytowania, że dostępna jest dla niej wiedza, o której inni nie mają pojęcia. Trochę nawet było jej szkoda tych bezmyślnych ludzi wokół, ale tylko przez chwilę, bo przypomniała sobie, że powinna być bardzo ostrożna. Niektórzy ludzie mieli bowiem dostęp do jej myśli, a nawet zaburzali swoimi myślami przebieg wydarzeń w jej świecie. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że staruszka z psem pojawiła się akurat tego dnia i w tym właśnie momencie w parku, kiedy półnagi mężczyzna z burzą kręconych ciemnych włosów, na tle wspaniale niebieskiego nieba, z wielką wprawą sterował dużym kolorowym latawcem? Róża też go zauważyła i w przeciwieństwie do Anieli od razu zapomniała o kobiecie, która mocno przygarbiona szła powoli, lawirując pomiędzy rozłożonymi kocami odpoczywających. Podpierała się przy tym laską i krzyczała na psa: „Szukaj, szukaj piłki” – czym on w ogóle nie był zainteresowany i patrzył na nią obojętnie. Przysiadał tu i ówdzie na kocu i lizał leżących po twarzy, wzbudzając śmiech i piski. Aniela obserwowała kobietę, a Róża patrzyła na właściciela latawca. Patrzyła coraz bardziej natarczywie, bo widziała mężczyznę przystojnego i silnego, z nieprzeniknioną tajemnicą duszy oraz niezwykłą osobowością. Był dla niej jak ten latawiec na tle nieba – piękny i nieujarzmiony. Co chwilę, gdy wiatr kapryśnie i bez ostrzeżenia zmieniał kierunek, latawiec rozpoczynał taniec, a wraz z nim tańczył mężczyzna dzierżący sznurki. Łagodnymi ruchami utrzymywał latawiec w powietrzu i dawał życie tej kolorowej płachcie materiału. Ułamki sekundy zabierało latawcowi wspięcie się na szczyt wzgórza i jeszcze wyżej w niebo. Przez krótką chwilę rozpościerał się nad łąką jak parasol, a potem zgrabnie zbiegał w dół po to tylko, żeby ponownie i bez żadnego wysiłku wspiąć się na sam szczyt. Senny nastrój opuścił nagle Różę i zapragnęła usiąść, żeby lepiej przyjrzeć się mężczyźnie z latawcem. To nieoczekiwanie wzbudziło
protest Anieli, która sprawiała wrażenie, jakby spała, ale teraz nagle się poderwała, a potem pociągnęła Różę z powrotem na koc. – Co robisz?! – W jej głosie było tyle złości, że nawet Milka otworzyła oczy i przyglądała się bliźniaczkom. – Próbuję usiąść. – Róża masowała przedramię i rzuciła Milce spłoszone spojrzenie. – Ale ja nie chcę. O co ci chodzi? – O co TOBIE chodzi? – Róża poderwała się z koca jak oparzona, bo wymiana zdań z Anielą robiła się idiotyczna. Milka szybko włączyła się do rozmowy, chcąc rozładować powstałe napięcie. – Kto ma ochotę na sok? – W jej głosie była sztuczna wesołość. Aniela usiadła niechętnie. Napiła się soku i przez chwilę balansowała na krawędzi snu i jawy. Otworzyła oczy dopiero, gdy poczuła pod powiekami, że coś przesłoniło blask słońca. Był to cień latawca. – Jaki piękny latawiec – zachwyciła się jego kolorami. – Piękny! – Milka była zadowolona ze zmiany atmosfery. – Zobaczcie, dziewczynki, jaki ładny latawiec – zawołała do córek, które zajęte zabawą, nie zauważyły go wcale. Róża stała nieopodal, wpatrzona w tego, który latawcem sterował. Mężczyzna wprawnymi ruchami zachęcał latawiec do utrzymywania się w powietrzu i nie dawał mu spaść na trawnik. – Może sprawdzimy, jak się to robi? – zapytała Róża Milkę, ale zanim ta zdążyła odpowiedzieć, wtrąciła się Aniela, pstrykając właśnie zdjęcie kolorowemu latawcowi na tle nieba. – Jak robi się co? – Jak się puszcza taki latawiec. Poprosimy, żeby nam dał spróbować. – Róża już gotowa była ruszyć w jego kierunku, gdy Aniela nagle szarpnęła ją za rękę. Róża z impetem klapnęła na koc. – Zgłupiałaś już do reszty? Co robisz?! – wrzasnęła, masując dłoń, na której sobie usiadła. Miała dość idiotycznego zachowania Anieli. W tym momencie jednak jej dwie siostrzenice puściły się biegiem w kierunku latawca. Róża od razu zapomniała, czym zdenerwowała ją Aniela, i z okrzykiem: „Przypilnuję dziewczynek!” pobiegła za nimi. Milka przysunęła się na kocu do Anieli, która z zaciętą miną obserwowała oddalającą się Różę. Stwierdziła, że nadszedł czas na rozmowę. Chciała powiedzieć Anieli, jak bardzo się o nią martwi. Co prawda Agata mówiła, żeby nie drążyć tematu, tylko po prostu spędzać z Anielą czas, ale Milka uznała, że to nie przynosi efektów i siostra nadal zachowuje się dziwnie, więc musi spróbować czegoś innego. – Aniela? – zaczęła cicho.
Brak odpowiedzi. Aniela sprawiała wrażenie pochłoniętej czymś, do czego Milka nie miała dostępu. – Co się dzieje? – Milka nie ustępowała. – Z czym? – Z tobą co się dzieje? Wszystko w porządku? Martwię się o ciebie. – Nic się nie dzieje i co prawda nie jest w porządku, ale co mam zrobić! – Jej odpowiedź zmieszała Milkę. – Ja nie rozumiem… Anieli nie chciało się tłumaczyć, zresztą i tak nie wiedziałaby, od czego zacząć. Za dużo było naraz w jej głowie myśli i uczuć, które wibrowały w niej tak, że aż cała pulsowała. Była przekonana, że nikt, nawet jej siostra, tego wszystkiego nie zrozumie, więc tylko wzruszyła ramionami. Milczała i ściskała mocno rękoma głowę, żeby zapobiec eksplozji, bo pulsowanie narastało. Milka nic nie zauważyła i spróbowała jeszcze raz. – Od dłuższego czasu odnoszę wrażenie, że nie mam z tobą kontaktu. Brakuje mi tej Anieli, którą pamiętam. – Jej już nie ma – padła krótka odpowiedź. Aniela nadal błądziła gdzieś wzrokiem. – To gdzie jest? Aniela popatrzyła jej twardo w oczy, a Milka nie potrafiła wytrzymać intensywności tego spojrzenia i nagle skrępowana odwróciła wzrok. – Poszła sobie. Znudziła się czekaniem na dostęp do siostry, zbyt zajętej własnym życiem. Nie potrzebuje kogoś, kto nie potrzebował jej. I wiesz co? Świetnie sobie teraz radzi! Milkę dosłownie zmroziło lodowate spojrzenie i ton głosu Anieli. Wydawała się kimś zupełnie obcym. Poczuła, że nie ma teraz innego wyjścia, jak podporządkować się nowym regułom w relacjach z siostrą, z którą dawniej nie miały żadnych tajemnic i czasu im było zawsze mało, żeby opowiedzieć sobie wszystko. W ten wiosenny dzień stało się dla Milki jasne to, co jej siostra Aniela wiedziała już dawno. Co łączyło je kiedyś, należy, tak jak i dziecięce lata, do przeszłości. Teraz powstał między nimi mur, którego co prawda nie zbudowały same, ale któremu nie przeszkodziły się wznieść. Przedłużające się milczenie było dla Milki niezręczne. Aniela zanurzała się w nim po szyję. Milka wstała z koca i stąpając boso po ciepłej trawie, przeszła mały kawałek po to, żeby z mrocznego labiryntu trudnych dyskusji wrócić do słonecznego, sobotniego przedpołudnia. Skoro Aniela nie chce jej wpuścić do swojego świata, to nie będzie się do niego więcej wpychać, postanowiła. Miała wystarczająco dużo własnych problemów na głowie, żeby po raz kolejny naprawiać relacje z młodszą siostrą. Może tym razem będzie lepiej zignorować jej dramaty i humory i poczekać, aż Anieli przejdzie. Tym bardziej, że nie czuła wcale, żeby
czymś zawiniła, i rodził się w niej bunt i niechęć do siostry oraz jej umiejętności komplikowania sobie życia ciągłym roztrząsaniem swoich porażek i słabości. Miała dość jej depresji i obrażania się i chciała, żeby Aniela wreszcie wzięła się za siebie i swoje problemy, i żeby życie obok niej przestało być jak spacer po polu minowym. Aniela obserwowała Różę, która bez żadnego skrępowania zagadywała wdzięcznie do tańczącego z latawcem. Po chwili przejęła od niego sznurki i z pomocą mężczyzny udało jej się utrzymać latawiec w powietrzu. Do uszu Anieli doszedł ich śmiech i jakieś bardzo ciemne uczucie ścisnęło ją od środka. Przeczuwała, że straciła właśnie kolejną siostrę, a razem z nią część siebie. Zerwała się z koca, wzięła swoją torbę i bez słowa pożegnania oddaliła się w stronę miasteczka. Milka patrzyła, jak szła dziwnie pochylona na bok, chwiejnym i nierytmicznym krokiem, jakby obciążał ją jakiś niewidzialny balast. Machała przy tym zamaszyście jednym ramieniem, a drugie zupełnie nieruchome zwisało nienaturalnie, jakby niepotrzebne. Słyszała też, jak Aniela mamrocze coś do siebie, i widziała, jak ludzie pokazywali ją sobie palcami, parskając śmiechem. Powoli mijał jej gniew i zrobiło jej się Anieli żal, czuła się też winna, że nie potrafiła już być lepszą siostrą. Tylko co mogła zrobić, skoro Aniela ją odpychała? I jak zawsze upominały się też o jej uwagę dzieci, bo jedna córka przybiegła do niej właśnie z płaczem i uzielenionym kolanem, a za nią druga ze śmiechem, i to ją pochłonęło na chwilę, a potem wydarzyły się inne małe dramaty i wielkie radości, i tak minął ten dzień i następny, i jeszcze kolejny, a Milka nawet nie zadzwoniła do domu, żeby porozmawiać z mamą o Anieli. Róża również była zbyt zajęta, żeby roztrząsać dziwaczne zachowanie bliźniaczki. Mężczyznę, który puszczał latawiec, nazywano Bill. I tak też się przedstawiał. Prowadził wędrowny tryb życia i nie miał rodziny ani stałej pracy. Swój dobytek mieścił w jednym plecaku i jeździł wszędzie rowerem. Pieniądze mu nie imponowały i wolał nie mieć ich zbyt wiele. Kiedy potrzebował, to pracował, kiedy nie musiał pracować, pisał wiersze i grał na gitarze. Miał naturę myśliciela, a jego filozofia życiowa była bardzo prosta – wierzył, że ludzie i świat są dobrzy. Kochał życie i całą planetę. Segregował śmieci i nie lubił kupować nowych rzeczy, wolał przerabiać stare. Był przyzwyczajony do tego, że wzbudza zainteresowanie i że zagadują do niego nieznajomi. Był przyjazny ludziom, pogodny i towarzyski, chociaż nie naiwny. Najbardziej cenił sobie wolność i zawsze robił to, na co miał ochotę. Dotyczyło to zarówno wielkich decyzji życiowych, jak porzucenie studiów, które przestały go interesować, mimo iż rodzice zainwestowali sporo w jego karierę lekarską, jak i momentów, gdy wsiadał na rower i pedałował, dopóki nie dotarł do miejscowości, której nazwa lub opis go zaintrygowały. W ten sposób znalazł się tego dnia w miasteczku, a ponieważ pogoda była idealna, wyjął z plecaka latawiec. Z Różą rozmawiał tak, jak rozmawiałby z każdą inną kobietą
zagadującą do niego w parku. Nie zwróciła jego uwagi niczym szczególnym, chociaż dostrzegł od razu, że jest ładna. Docenił też to, że była spontaniczna i nie bała się podążyć za impulsem. Tym razem była to rozmowa z nim. To też nie było dla niego niczym niezwykłym. Wiedział już, że podoba się kobietom, chociaż nie wykorzystywał tego tak często, jak robili to inni przystojni i pewni siebie mężczyźni. Podobnie jak pieniędzy, nie lubił mieć zbyt wielu kobiet. Nie zgadzało się to z jego filozofią minimalizmu. Bill nie był zachłanny ani łapczywy, ale nie był też głupi i potrafił rozpoznać kobietę, która się w nim zakochała, tak jak Róża. To ona wtedy w parku, po krótkiej rozmowie poprosiła go o numer telefonu. Bill dał jej numer do mieszkania kolegi, w którym się zatrzymał pod nieobecność właściciela. Zapisał sobie też numer Róży w małym notesie na przedostatniej stronie. Notes był wypełniony numerami telefonów osób, które Bill poznał w czasie swoich wędrówek. O żaden z tych numerów nie poprosił. Wszystkie podano mu „na wszelki wypadek”, gdyby znów był w mieście i chciał się spotkać. I nowi znajomi dzwonili do niego, zanim on nawet pomyślał o tym, żeby to zrobić. Bo Bill był interesującym człowiekiem, a każdy chce mieć takich znajomych. Również Róża zadzwoniła do niego pierwsza, i to już następnego dnia, tak zwyczajnie, żeby porozmawiać. Bill akurat nie miał planów na wieczór, więc poszli na kawę, a potem na drinka. Prawie całą noc przegadali o muzyce, książkach i podróżach Billa. Umówili się za tydzień w tym samym miejscu. I Bill przyjechał znowu i potem jeszcze raz. Gdy poznali się lepiej, dostrzegł, że Róża jest osobą niebanalną i interesująco nieprzewidywalną oraz kreatywną. I to mu się w niej podobało. W momencie, kiedy Bill mógł uczciwie powiedzieć, że Różę polubił, ona sama wiedziała tylko to, co on rozpoznał już pierwszego dnia w parku – że była w nim zakochana. I Róża kochała ten stan zakochania, nie w pierwszym lepszym i byle kim, ale w mężczyźnie, który jest jej ideałem! I chociaż wyczuwała, że Bill jeszcze wcale jej nie kocha, to cieszyło ją, że może się z nim spotykać. Czas mijał z nim interesująco i przyjemnie. Praca nauczycielki przestała nagle być aż tak boleśnie frustrująca. Róża była radosna i wszyscy komentowali jej korzystny wygląd. Czuła też, że w jej życiu dzieje się coś bardzo ważnego, coś z potencjałem na ogromne zmiany. Pewnego popołudnia Bill przyszedł naprawić huśtawkę w ogrodzie u Milki i został na obiad. Potem Róża zaprosiła go do siebie, na obiad, na który wpadła też Agata. Mamie powiedziała, że znalazła kogoś, kto zrobi jej drewnianą ławkę, o jakiej od lat marzyła, a zamiast wynagrodzenia chętnie przyjmie kolekcję winylowych płyt i zepsuty gramofon, które od lat zagracały strych. Bill stopniowo i bardzo naturalnie poznawał się z rodziną. Róża najbardziej obawiała się jego spotkania z Anielą, bo w tym czasie jej bliźniaczka zachowywała się zupełnie nieprzewidywalnie i Róża nie chciała, żeby Aniela swoją dziwacznością zepsuła
wizerunek rodziny w oczach Billa. Albo co gorsza, żeby nie odstraszyła go na zawsze. Aniela ostatnio zmieniła styl ubierania i nosiła teraz wyłącznie powłóczyste, bezkształtne tuniki, szale i powyciągane swetry. Nie malowała się i nie chodziła do fryzjera. Róża podejrzewała też, że rzadko brała prysznic, ale kiedy o tym wspomniała mamie, ta tylko ofuknęła ją i zakazała mówić takie rzeczy o własnej siostrze. Aniela, która sprawiała na wszystkich wrażenie, że nie jest zainteresowana niczym i nikim poza sobą samą i własnym światem, bacznie Billa obserwowała i czujnie nastawiała uszu, kiedy rozmawiano o nim w rodzinie. Niechętnie przyznała przed sobą, że Bill zaimponował jej tym, iż nie okazał wcale zdziwienia, niezdrowej ciekawości czy obrzydzenia na jej widok. Wydawał się akceptować jej ekscentryczność z łatwością i bez komentarzy. To ją wkurzało, bo wydawało jej się niemożliwe, żeby był aż tak niezwykły. Dodatkowo obecność Billa u boku Róży pokrzyżowałą jej plany i stał się on kolejną przeszkodą. Musiała więc znaleźć sposób, żeby tę przeszkodę usunąć. Albo wykorzystać – olśniło ją pewnego dnia i postanowiła odkryć przed Billem karty, czego on się nawet nie domyślał. I od tej pory w świecie Anieli jego obecność odgrywała istotną rolę, chociaż okazywała mu obojętność. To było konieczne, bo Aniela coraz częściej czuła, że musi robić wszystko w tajemnicy, że ludziom absolutnie nie może ufać, bo ich intencje są podejrzane, wszyscy chcą jej zaszkodzić i może nawet nie są już tymi, którymi do tej pory byli. Nawet najbliżsi okazywali się obcy. Wszystko było inne i tylko ona o tym wiedziała, i dlatego była zagrożona. Nie mogła nikomu powiedzieć o swoich odkryciach. Nie mogła się narażać. Ludzie i tak patrzyli na nią z podejrzliwością i niechęcią. Milcząca tolerancja, z jaką Aniela traktowała Billa, i swobodna akceptacja z jego strony trwała przez cały okres obecności Billa w rodzinie. Bo Róża i Bill zostali parą. Może dlatego, że byli tak do siebie podobni i naprawdę się zaprzyjaźnili, a może sprawiła to cierpliwa miłość Róży i jej chęć zatrzymania Billa przy sobie? Chociaż on nigdy wprost nie powiedział, że ją kocha. Odpowiadał jedynie na deklaracje Róży: „Ja ciebie też”. Mimo to Bill, jego rower i niewielki dobytek przenieśli się stopniowo do mieszkania Róży i tam przychodziła jego korespondencja. To z jej mieszkania wyruszał na jednodniowe wycieczki i stamtąd wychodził też do dorywczej pracy, którą znalazł w pobliskim składzie budowlanym. Wydawał się udomowiony i szczęśliwy. W przerwie obiadowej czytał Prousta, a wieczorem razem oglądali albumy współczesnej rzeźby. Czasami kleił nowe latawce, a gdy były gotowe, jechali do Milki i puszczali je z dziewczynkami w ogrodzie. – Dobrze mi w twojej rodzinie – mówił Bill Róży. Lubił dyskusje z Agatą i poczucie humoru Milki. Niezmiernie fascynowało go też to, że Róża i Aniela są bliźniaczkami i jak bardzo są do siebie podobne. Podczas gdy inni mężczyźni borykali się z dokładnie odwrotnym problemem, bo
kochali dwie kobiety naraz, on dociekał: – Jak to możliwe, że ktoś może kochać tylko jedną z dwóch identycznych kobiet? Aniela wygląda jak ty, ma to samo DNA, nawet zachowujecie się czasami tak samo i obie nie lubicie kalafiora, a ja wcale nie czuję dreszczy, gdy moja ręka przypadkowo dotyka jej dłoni. Jak to możliwe, że tak różnie na was reaguję? – Jesteśmy PRAWIE takie same – uściśliła Róża, która nie lubiła rozmów na ten temat. Szybko ucinała dyskusję, ale Bill filozof i tak rozmyślał długo w nocy nad tym, że musi tkwić jakiś błąd logiczny w tym, że on niby kocha tylko jedną, a czuje obojętność wobec drugiej. Kiedy Róża wyznawała mu miłość, robiło mu się ciepło na sercu, a kiedy patrzył na Anielę, czuł tylko ciekawość. To gdzie niby mieści się ta miłość? Nie w jej oczach, włosach ani nawet w głosie, bo pod tym względem siostry w zasadzie się nie różniły. Nie w rysach twarzy ani uśmiechu, ani nawet fajnym biuście. Czy wynikała z ich wspólnych zainteresowań? Ostatecznie doszedł do wniosku, że skoro tak różnych reakcji doświadcza wobec takich samych osób, to jedna z nich musi być obarczona błędem interpretacji. A ponieważ był pewien swojego dystansu do Anieli i nie należał do mężczyzn, który potrafią długo żyć w kłamstwie, szybko dopowiedział sobie, że czas się uczciwie przed sobą przyznać, że wcale nie kocha Róży. Jechał wtedy na rowerze w kierunku miasteczka, gdzie nigdy wcześniej nie był. – Gdybym kochał, ta jedna wydawałaby mi się odmienna od tysięcy takich samych – sformułowała mu się w głowie jasna myśl, będąca na pewno cytatem z książki. Bill nie był gotowy poświęcić swojej wolności i wiedział, że nadszedł czas na zmiany. Swój plecak, a w nim to, co niezbędne, miał jak zawsze przy sobie. Na zmiany, które nastąpiły, nie była jednak gotowa Róża. Z trudem ale przyzwyczaiła się do jego wypadów – ostatecznie przez ostatnich kilka miesięcy z każdej wycieczki do niej wracał. Podarowała mu w prezencie telefon komórkowy, ale Bill i tak zapominał go ze sobą wziąć. Jego awersja do posiadania przedmiotów, które uważał za zbędne, była silniejsza od argumentów Róży, że telefon jest bardzo przydatny. – Jeśli będę chciał zadzwonić, to telefon się znajdzie – odpowiedział jej kiedyś. – Nie żyjemy przecież w średniowieczu. Miasteczko, do którego się udał, a potem kolejne, gdzie pojechał następnego dnia, o czym Róża już nie wiedziała, musiały jednak być jeszcze z czasów średniowiecza, bo Bill nie zadzwonił. Ani pierwszego dnia, ani następnego, ani nawet tydzień później. Może po prostu nie czuł potrzeby? Róża obdzwoniła za to wszystkich jego znajomych. Nikt nie miał pojęcia, gdzie jest Bill i dlaczego się z nią nie kontaktuje. W ich głosie wyczuła współczucie, jakby dawno wiedzieli, że Róża pewnego dnia do nich z takim pytaniem zadzwoni. Była niemal chora ze zmartwienia i z tęsknoty. Nie mogła spać ani jeść i trudno jej było się zmotywować do pójścia do pracy. Nigdzie nie wychodziła wieczorem na wypadek, gdyby Bill
jednak wrócił, i ciągle sprawdzała swój telefon, czy nie zadzwonił. A do tego czuła się, jakby złapała grypę. Agata wreszcie przekonała ją, że powinna pojechać do domu i dać mamie o siebie zadbać. – Przecież Bill będzie wiedział, gdzie cię szukać, jeżeli nie znajdzie cię w twoim mieszkaniu. – Argument Agaty brzmiał rozsądnie. Róża czuła się wycieńczona. Myśl o rosole i plackach ziemniaczanych dodała jej sił. Kiedy już jednak stały przed nią na stole, nie była w stanie niczego tknąć. Kuszący zapach jedzenia nagle wydał się obrzydliwy i Róża pobiegła do łazienki. – To pewno ta grypa, jutro zjem – zapewniła mamę, popijając herbatkę miętową. Mama troskliwie dotknęła jej czoła. Było chłodne. Następnego dnia rano Róża z przerażeniem i zdumieniem patrzyła na test ciążowy. Przez chwilę stała w bezruchu, kontemplując to, co wzrok przesyłał do jej mózgu, a potem niezdolna już dłużej wytrzymać napięcia, musiała się tym z kimś podzielić i wpadła do pokoju, gdzie spała Aniela. – Wstawaj, to jest zepsute! – Potrząsała ją brutalnie za ramię i ściągała z niej kołdrę. – Co? Idź stąd, śpię! – zamruczała Aniela wyrwana z głębokiego snu. – Zepsute jest, mówię ci, miała być jedna kreska, są dwie! To nie działa! – Róża usiadła na łóżku i próbowała wyłuskać swoją siostrę z pościeli, żeby jej pokazać wynik testu, który przed momentem zrobiła. Po tych słowach zapadła na chwilę cisza, a potem kołdra poruszyła się i wylądowała na podłodze, a rozczochrana Aniela usiadła na łóżku i gwałtownym ruchem porwała test oraz ulotkę z ręki Róży. Przestudiowanie obydwu nie zajęło jej dużo czasu. – Jakie zepsute? Właśnie idealnie działa, w ciąży jesteś – zdiagnozowała bez wahania i ze złością w głosie. – W jakiej ciąży, zwariowałaś? Sama jesteś w ciąży! – oburzyła się Róża i wyrwała ulotkę z ręki swojej zaspanej siostry. – Tu jest napisane wyraźnie: jak nie ma ciąży, jedna kreska! A ja nie chcę teraz dziecka przecież! – głos jej się załamał. – I dlatego, że ty nie chcesz, to myślisz, że nie może cię dotyczyć punkt drugi, który mówi: ciąża, dwie kreski? – Nic nie rozumiesz, idę po nowy test. – Róża wyszła z pokoju. Aniela opadła na łóżko z westchnieniem. – Dlaczego właśnie ja mam siostrę kretynkę? Test, który Róża zrobiła pół godziny później, i jeszcze jeden, wykonany wieczorem, pokazały taki sam wynik jak ten poranny. Róża jednak uparcie utrzymywała, że to pomyłka. – Róża! Weź się ocknij, dziewczyno! Przecież byłaś przy tym obecna chyba?
– No ale tak od razu? Dziecko? – Nie, nie od razu, za dziewięć miesięcy – warknęła Aniela. Róża wyglądała, jakby była bliska histerii, ale Aniela wcale nie miała zamiaru jej pocieszać. Nie obchodziły jej już od dawna sprawy Róży, a poza tym uważała, że jej siostra miała talent do podejmowania głupich decyzji. Jakaś bardzo mroczna i mściwa część Anieli myślała nawet z satysfakcją, że wreszcie wpadła w kłopoty, z których się tak łatwo nie wykaraska. Aniela zresztą miała swoje problemy, bo zmiana w życiu Róży burzyła jej własne plany, i to ją rozpraszało na tyle, że nie potrafiła wykrzesać z siebie ani odrobiny empatii. Jedyne, co zrobiła w jej sprawie, to bez informowania o tym Róży, powiedziała o jej ciąży Agacie i Milce. Mama domyśliła się sama. I jak wszystko w tej rodzinie, ciąża Róży stała się wspólną sprawą. Tego samego wieczoru Agata wybrała się na poszukiwanie Billa. Po krótkiej rozmowie z Różą wsiadła do samochodu i z jego aktualnym zdjęciem w notesie odwiedziła kilka najbliżej położonych miasteczek. I tak robiła codziennie przez następny tydzień, planując swoje wyjazdy z rowerową mapą okolicy. Dwa tygodnie zajęło jej wpadnięcie na trop Billa. Zapamiętał go jeden ze stałych bywalców lokalnego baru. Poprzedniego wieczoru Bill grał tam na gitarze przeboje z lat osiemdziesiątych. – Chłopak umie grać – zachwycał się. – Mówił, że wróci znów za tydzień, na przeboje z lat dziewięćdziesiątych. – Ja też lubię taką muzykę – powiedziała Agata. Róża nie była przekonana, czy chce z nią jechać. Nawet nie wiedziała, czy Agata powinna. – Jeżeli zostawił mnie bez dziecka, to zostawi mnie i z dzieckiem – powiedziała. Siedziały w mieszkaniu Agaty we trzy, razem z Milką. Nie zaprosiły Anieli, bo ona wydawała się niezmiernie zestresowana całą tą sytuacją i otwarcie wyrażała się bardzo negatywnie o Billu i Róży. Agata uznała, że jej obecność nie byłaby zbyt pomocna. – Może powinnaś mu pozwolić samemu zadecydować, czy chce być ojcem? – zaczęła Agata delikatnie. – Ojcem to on już jest – wtrąciła Milka. W tej kwestii zgadzała się z Anielą, która zaofiarowała się wcześniej, że mogłaby Billa gołymi rękami udusić za to, co zrobił. Milka jednak potrafiła lepiej się kontrolować niż młodsza siostra. – Ale o tym nie wie. – Agata skarciła Milkę wzrokiem. – Nie będę go o nic prosić ani do niczego zmuszać! – Różę co prawda przerażała wizja bycia samotną matką, ale była mocno zraniona odejściem Billa. – Uciekł ode mnie jak złodziej jakiś i teraz chowa się jak szczur. Nie będę go szukać, mam swoją godność! – zadecydowała ostatecznie.
– Ale my możemy jechać? – upewniła się Milka. – Weźcie Anielę ze sobą, będzie myślał, że to ja, a ona ma moje pozwolenie, żeby w napadzie szału wydrapać mu oczy! Aniela nie zgodziła się pojechać, a spotkanie Agaty i Milki z Billem przebiegło bez dramatu. Bill był niezwykle spokojny i zapytał, czy Agata ma bagażnik na dachu samochodu. Przyjechał z nimi tuż po północy do mieszkania Róży. Milka uprzedziła ją wcześniej, że Bill jest z nimi. – Długo musiałyście go przekonywać? – chciała wiedzieć Róża. – Tylko mu powiedziałyśmy o dziecku i od razu postanowił z nami wracać – zgodnie z prawdą powiedziała Milka. – Daj mu na chwilę telefon – poprosiła Róża i Milka podała komórkę Billowi. – Przepraszam cię, Róża – wykrztusił z siebie. – Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien, że chcesz z nami zostać – powiedziała Róża do słuchawki i się rozłączyła. Bill oddał telefon Milce, która nadal była zbyt wzruszona, żeby cokolwiek z siebie wydusić. Na niebie był wtedy ogromny księżyc w różowej otoczce, który podobno zawsze zwiastuje wielkie wydarzenia. Tamtej nocy Bill i Róża podjęli decyzję, że jeszcze raz spróbują być razem. Bill myślał wtedy, że może uda się im udowodnić całemu światu, że rozsądek może być trwalszym fundamentem związku niż zakochanie. Róża próbowała przekonać siebie, że nadszarpnięte jego odejściem zaufanie może zostać zreperowane powrotem i miłością do dziecka. Podobno lepiej próbować, niż się poddawać. Oboje nie chcieli być oskarżeni w przyszłości o to, że nie próbowali. Wbrew temu, co uparcie powtarzała Aniela, że Bill i tak na pewno ulotni się wkrótce i zostawi Różę samą, wydawał się oczekiwać dziecka z radością i troskliwie opiekował się Różą. A ona chciała być szczęśliwa, cieszyć się dzieckiem i miłością Billa. Ale wciąż myślała o tym, że ją zostawił i nie wróciłby, gdyby Agata go nie odszukała i nie powiedziała mu prawdy. Kolejne tygodnie i miesiące sprawiły jednak, że te przygnębiające myśli pojawiały się coraz rzadziej. Billa nie odstraszyły ani ciążowe nudności Róży, ani huśtawki nastrojów. Cierpliwie znosił jej zachcianki i narzekania na złe samopoczucie i dyskomfort. Potrafił uciszyć jej obawy co do rozwoju dziecka i wątpliwości, czy na pewno poradzi sobie z rolą matki. Pomalował na różowo kącik na łóżeczko w sypialni Róży i wystrugał z drewna konia na biegunach. Pracował teraz codziennie, a nie tylko wtedy, kiedy miał ochotę. I nie miał czasu na rowerowe wycieczki. Założył konto oszczędnościowe i wpłacał tam co miesiąc sporą sumę. Każdą wolną chwilę spędzał z Różą lub przygotowując coraz to nowe zabawki. Nie czytał już filozofów, tylko poradniki na temat rozwoju niemowląt i wychowania. Pilnował terminów wizyt lekarskich i gotował dla Róży zbilansowane posiłki. Z wyprzedzeniem spakował torbę do szpitala, wyszukał szkołę rodzenia
i motywował Różę do udziału w zajęciach jogi. Ona zaczynała powoli wierzyć, że się zmienił i jest gotowy na bycie ojcem, a może nawet mężem. Sama z mieszanymi uczuciami przyglądała się swojemu szybko rosnącemu brzuchowi. Jeszcze chodziła do pracy, ale męczyła się już znacznie szybciej. Z coraz większą niechęcią patrzyła też na siebie w lustrze. – Jak ty to wszystko zniosłaś? – zbolałym głosem zapytała Milkę. – Cudem jakimś, ale zobaczysz, warto – odpowiedziała jej siostra. Swojemu nienarodzonemu dziecku Róża opowiadała historie ze swojego dzieciństwa. Była przekonana, że urodzi córkę, i dała jej na imię Klara. Nocami zamiast spać, Klara wywijała koziołki i budziła Różę. Leżała wtedy w ciemności i zastanawiała się, jaki kolor oczu ma jej córka i jakie lody będzie lubiła najbardziej. Bill uważał, że najważniejsze, aby ich dziecko miało odwagę bycia sobą. Róża się śmiała, bo brzmiało to zbyt dorośle jak na małe dziecko. Im bliżej było porodu, tym większe podenerwowanie czuł Bill. Nie mógł spać w gorące letnie noce i często stał w otwartym oknie, patrząc na księżyc i gwiazdy. Wydawały się mu bliższe niż niespokojnie śpiąca w tym samym pokoju kobieta i nienarodzone dziecko. Miał poczucie, że zrobił dla nich wszystko, co mógł. Dał całego siebie i nic więcej mu nie zostało, tak bardzo starał się przez ostatnie dziewięć miesięcy. Chciał stać się kimś innym, niż był. Dla nich. Wydawało mu się, że nie jest godzien poznać swojego dziecka, bo sam nie potrafi już być sobą, więc jak może wymagać tego od innych. Jaki będzie mógł dać przykład? A przede wszystkim boleśnie uświadomił sobie, że nadal nie udało mu się pokochać Róży, a przecież po to wrócił. Tamtej nocy Bill podjął decyzję, że zostanie do porodu. Zawiezie Różę do szpitala, zadzwoni do jej sióstr, a potem zniknie. Tym razem już na zawsze. Do szpitala pojechali dwa tygodnie później, w kolejny gorący wieczór. Bill wykonał wszystkie punkty swojego planu. Już dawno ustalili z Różą, że nie będzie obecny przy narodzinach. Poczekał na parkingu, dopóki nie zobaczył wysiadającej z samochodu Agaty, Milki i Wiktorii, a potem poszedł w kierunku postoju taksówek i wsiadł do pierwszej z nich. Ani Róża, ani jej córka Klara nie widziały go już nigdy więcej. Chociaż wcale nie było to zaplanowane, w ten sam wieczór na dobre zniknęła też Aniela. I ona wykorzystała zamieszanie wokół Róży, aby uciec od tego, co ją przerażało, a w czym dobrowolnie się pogrążała od kilku miesięcy. Kiedy Klara się urodziła, Aniela była już bardzo daleko. Nikt dokładnie nie wiedział, gdzie jest ani kiedy wróci. I czy kiedykolwiek znajdzie drogę do domu.
ROZDZIAŁ 2 Nareszcie razem Najszczęśliwszy okres życia Róży, gdy była z Billem, zbiegł się w czasie z najczarniejszym doświadczeniem w życiu Anieli. Gdyby się dało, Aniela znienawidziłaby siostrę za to jeszcze bardziej. Ale tym razem na nienawiść było za późno. Oblepiły ją już macki chorobowej obojętności, które zadusiły w niej wszystkie inne uczucia. Obrosła jakąś dziwną skorupą, w której schował się jej własny świat. I działo się w nim wiele rzeczy, w które nie uwierzyłby nikt, kto znał dawną Anielę. A przecież początki były tak niewinne i mogły nawet wydawać się zabawne. Aniela i Róża stały w długiej kolejce w sklepie papierniczym. O dziwo nikt nie zauważył Róży i wszystkie oczy zwrócone były na Anielę. W płaszczu sięgającym ziemi, obficie marszczonym na biuście i ciasno ściśniętym w szerokiej talii oraz z pokaźnych rozmiarów garbem, który wyrastał jej w okolicy prawego biodra i spoczywał na ramieniu, zniekształcając zupełnie sylwetkę, Aniela przedstawiała niezwykły widok. Przestępowała z nogi na nogę i od czasu do czasu z głośnymi westchnieniem unosiła połę płaszcza, aby podrapać się po udzie. Poprawiała sobie przy tym garb, który jak zmęczony pasażer w dalekobieżnym pociągu wciąż opadał jej na ramię. Było jej bardzo gorąco i boleśnie uwierał ją przymocowany na biodrach dodatkowy balast. W koszyku znajdowało się dwadzieścia rolek szerokiej taśmy klejącej, której desperacko potrzebowała. Tymczasem jakaś wystrojona paniusia blokowała kolejkę, wybrzydzając nad wkładami do długopisów. – No ileż można – powiedziała Aniela wystarczająco głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę tych, którzy jakimś cudem nie dostrzegli jej do tej pory. – Nam się troszeczkę spieszy – przepraszającym tonem zagadnęła do ekspedientki niska, siwowłosa kobieta, trzymająca pod ramię wysokiego mężczyznę o kredowobiałej twarzy. – I nam też! – tubalnym głosem dorzuciła Aniela, słysząc wyraźnie, że i Róża ją w tym poparła, chociaż znowu nikt nie zwrócił na Różę uwagi, bo wszyscy gapili się na Anielę. Za jej plecami dwie nastolatki parsknęły śmiechem i jedna nich bezczelnie krzyknęła: – To ile się was tam dokładnie mieści pod tym wielgaśnym płaszczem? – Raczej płaszczurem – niezmiernie dowcipnie dodała druga. Dawna Aniela zignorowałby takie uwagi w obawie, że przegra konfrontację i narazi się na śmieszność, lecz ta obecna czuła w sobie nie tylko swoją złość, ale
i złość towarzyszącej jej Róży. Dzięki temu była niezwykle silna i gotowa zmierzyć się z każdym. Odwróciła się energicznie, wraz z nią zafalował i zaszeleścił płaszcz, a garb na chwilę uniósł się i opadł natychmiast na swoje miejsce na ramieniu. – I z czego się tak cieszysz, dziewczynko – fuknęła głosem przyciszonym, lecz tak zimnym i groźnym, że nastolatkom śmiech natychmiast uwiązł w gardle. Aniela przysunęła się bliżej, a one od razu zrobiły krok w tył. Jedna zaczerwieniła się mocno, a druga zbladła, jakby miała zemdleć. Obie zobaczyły coś tak szaleńczo przerażającego w oczach Anieli, że czym prędzej wycofały się kolejki i wyszły ze sklepu. Aniela znów poprawiła sobie garb. Czuła smak triumfu i słyszała, jak Róża się śmieje. W kolejce zapanowało poruszenie, bo otwarto drugą kasę i każdy chciał być pierwszy. Aniela, upojona sukcesem, torowała sobie drogę garbem. Nikt nie protestował i szybko zapłaciła. Śpieszyła się teraz do domu. Czuła, że zmarnowała dziś wystarczająco dużo czasu. W pracy nawet nie udawała, że jej na czymkolwiek zależy. Wierzyła, że cały świat wyczekiwał teraz syjamskich sióstr, podczas gdy ona sfrustrowana tkwiła w recepcji od ósmej do trzeciej, bezmyślnie wgapiając się w ekran komputera, w którym nawet nie miała dostępu do sieci, lub przekładając papiery z jednej sterty na drugą, zupełnie bez celu. Wykorzystywała każdą okazję, żeby sprawdzić pocztę elektroniczną w swoim telefonie. Wystawiała tabliczkę „przerwa” lub „zaraz wracam”, chowała się w toalecie, gdzie był najlepszy zasięg, i odpisywała na posty i e-maile. Przy okazji poprawiała sobie konstrukcję pod ubraniem, którą testowała dziś w miejscu publicznym po raz pierwszy. Nie było jej wygodnie i miała już pomysł na kilka ulepszeń, dlatego wypatrywała niecierpliwie końca pracy. Niestety godziny wlokły się niemiłosiernie. W miarę możliwości ignorowała dzwoniący w recepcji telefon lub mamrotała coś nieprzyjaźnie i odkładała słuchawkę, mówiąc, że źle słychać. Klientów, który zgłaszali się do urzędu i zawracali jej głowę idiotycznymi pytaniami, zbywała półsłówkami i nawet nie starała się być miła. – Gdzie jest pokój numer dwadzieścia trzy? – pytał ktoś, przerywając Anieli tok myśli, który i tak rwał się i plątał, więc pojawienie się kolejnych utrudnień było w najwyższym stopniu niewskazane. – Plan budynku wywieszony jest na zachodniej ścianie północnego korytarza – opryskliwym głosem informowała zdezorientowanego petenta. – A gdzie jest ten północny korytarz? – dociekał klient, wyczerpując niewielkie zasoby cierpliwości Anieli. – Najpewniej tam, gdzie jest najwięcej mchu, jak to na północy – odpowiadała Aniela dowcipnie, znudzona tym pytaniem do bólu, przeklinając w duchu po raz tysięczny architektów i zarządców budynku za nadanie tak idiotycznych nazw.
– Na pierwsze piętro, w lewo i patrzeć po drzwiach – wyrecytowała, odjeżdżając jednocześnie na obrotowym krześle w kąt recepcji, aby zniechęcić rozmówcę do zadawania kolejnych głupich pytań. To jak zwykle podziałało. Petenci, najpewniej przyzwyczajeni do takiego traktowania w urzędach, nie składali jakoś skarg na niemiłą recepcjonistkę. Za to wkrótce nie tylko w urzędzie, ale i w całym miasteczku zaczęły krążyć na jej temat plotki, którymi bardziej od Anieli martwiła się Wiktoria. Anielę nie obchodziło, co ludzie naprawdę mówią. Ona słyszała tylko to, co chciała, żeby mówili. Zresztą gdyby nawet straciła pracę, wreszcie miałaby czas na to, co było dla niej naprawdę ważne. Utrzymywanie pozorów kosztowało ją coraz więcej wysiłku i wydawało się zupełnie niepotrzebne. Początkowo chodziła do pracy w ubraniach sprzed wielkiej przemiany, ale zrzucała je, gdy tylko przekroczyła próg swojego pokoju. Nie czuła się w nich sobą i wiedziała, że już do niej nie pasowały. Wraz z przystąpieniem do realizacji planu zmieniła całą swoją garderobę. Nie mogła liczyć na Różę i jej pomoc w projektowaniu i szyciu, więc kupiła kilka zestawów ubrań w rozmiarze XXXL. Obszerne, długie spódnice, szerokie spodnie, jakby wiktoriańskie suknie i tuniki. Sama je ręcznie dopasowywała i przerabiała, nie przejmując się tym, że wygląda w nich dziwacznie i prowokuje komentarze nie tylko własnych sióstr, ale i nieznajomych na ulicy. Kiedy podchwytywała czyjś wzrok lub słyszała uwagi, traktowała je jako przejaw zainteresowania, co ją cieszyło, bo przecież o to od początku chodziło. Akceptowała to jako oczywisty element życia celebryty. Taka reakcja otoczenia była dowodem, że plan nareszcie działał! To dodawało jej odwagi i napawało chęcią, żeby poświęcić mu się jeszcze bardziej i przestać ukrywać tożsamość bliźniaczek. Obsesja Anieli, niewielka ilość snu, brak apetytu i beztroskie podejście do higieny osobistej odbiły się na jej wyglądzie. Jej cera przybrała szary odcień, oczy stały się zaczerwienione, a ręce drżały od nadmiaru kofeiny. Odzywała się rzadko w towarzystwie i nie patrzyła ludziom w oczy. Nie była nimi zainteresowana. Nie wiedzieli nic o jej prawdziwym życiu, więc jak miałaby się z nimi porozumieć? Poza tym chcieliby ją powstrzymać. Tak jak próbowały to zrobić jej siostry. Im też już nie ufała. Ostatnią osobą, która miała na nią jakikolwiek wpływ, była mama. A Wiktoria chciała córkę przekonać, żeby poszła do lekarza. Rozmowy ze znajomymi Anieli z pracy utwierdziły bowiem Wiktorię w przekonaniu, że jej obawy są uzasadnione. – Jest wciąż taka nieobecna – mówiła pewna pracowniczka urzędu. – Prawie się nie odzywa i nigdy się nie uśmiecha. To nie jest ta Aniela, jaką znałam. – Niech ją pani weźmie do lekarza – radził ktoś inny. – Moja teściowa też miała depresję i jej pomogli. I może nawet te informacje nie przekonałyby Wiktorii, która za nic w świecie nie chciała naznaczać swojej córki stygmatem choroby psychicznej,
gdyby nie jej dobra znajoma z banku, która zagadnęła ją raz na ulicy, wyraźnie zaniepokojona. – Wszystko u was dobrze? – zapytała. – Jakoś leci – odpowiedziała Wiktoria ostrożnie, a kobieta przez chwilę się wahała, ale wreszcie zdobyła się na odwagę. – Z dobrej woli ci to mówię, nie przez złośliwość – ostrzegła na wstępie. Wiktoria już wiedziała, że będzie to dotyczyło Anieli. – Twoja córka przyszła niedawno do banku i poprosiła o zlikwidowanie konta. Próbowałam ją przekonywać, że lepiej nie zamykać, ale nalegała. Powiedziała też coś dziwnego, że po co konto komuś, kto nigdy nie istniał. – Ona czasami tak żartuje – powiedziała Wiktoria bardzo słabym głosem. – Jasne, że tak. Jak tam Róża? – Desperacka zmiana tematu przyjęta została z wdzięcznością. – Bardzo dobrze, zadowolona z pracy i w ogóle – plotła bez sensu Wiktoria, a potem szybko się pożegnała. Od razu zadzwoniła do Agaty, która również uznała, że wizyta Anieli u lekarza to najlepsze rozwiązanie. Wiktoria zagadnęła więc do córki pewnego popołudnia, zanim ta jak zwykle znikła po obiedzie w swoim pokoju. Ostatnimi czasy mieszkanie z nią pod jednym dachem przypominało życie z cieniem albo duchem. Wciąż jakby wtapiała się w tło, była poza nurtem wydarzeń, ożywała nocą, wtedy z jej pokoju dochodziły odgłosy gorączkowej krzątaniny. – Córciu, co się dzieje? – Z troską masowała jej zimną i wychudzoną rękę. – Nic. Mamo, mam dużo pracy, muszę iść do siebie. – Dla Anieli ten zawsze kojący dotyk mamy był teraz niemiły. – Nie wyglądasz dobrze. Może byś porozmawiała z lekarzem? Może potrzebujesz wziąć trochę wolnego i zadbać o siebie… – Wiktoria patrzyła z niepokojem na Anielę, obawiając się odmowy. Może siła matczynej troski to sprawiła, a może Wiktoria użyła właściwych argumentów. Aniela obiecała jej, że postara się więcej jeść i zgodziła się na wizytę u lekarza. Obojętnie przyjęła diagnozę depresji i posłusznie poszła do apteki wykupić lekarstwa. Była to niska cena za kilkutygodniowe zwolnienie z pracy! Jedzeniem przynoszonym do pokoju przez mamę karmiła ptaki, a tabletki spłukiwała w toalecie. Teraz mogła wreszcie poświęcić się swojemu planowi! Im bardziej wycofywała się z życia wokół niej, tym więcej działo się w jej ukrytym świecie. Czasoprzestrzeń się w nim rozciągała i nie istniały zwykłe ograniczenia rozsądku i rozumu. Niemożliwe stawało się realne, nieprawdopodobne było pospolicie oczywiste i nie istniały konwenanse. Aniela czuła się wszechmocna i swoje panowanie zaczęła od stworzenia własnej przeszłości, co okazało się dziecinnie łatwe. Potrzebna była cierpliwość, dostęp do internetu i do prasowych archiwów dobrej biblioteki oraz szczegółowa koncepcja zawierająca fakty, jakie
ma zawierać jej historia życiowa. Aniela znała każdy jej szczegół i była zdeterminowana, żeby poznał i uwierzył w nią cały świat. W związku z odmową współpracy ze strony Agaty niezbędną dokumentację medyczną wykonała sama, mile zaskoczona ogromem możliwości, jakie daje znajomość kilku programów graficznych. Wiedziała, że przekracza wszelkie granice, ale było jej to zupełnie obojętne. Efekt przeszedł jej oczekiwania: akt urodzenia, karty leczenia szpitalnego, wyniki badań i zaświadczenia lekarskie wyglądały wiarygodnie i profesjonalnie. Głównym lekarzem prowadzącym uczyniła nieżyjącego pediatrę z nieistniejącej już dawno prywatnej praktyki. Ze zgromadzonych dokumentów wynikało jasno, że w środę siedemnastego września w powiatowym szpitalu urodziły się zrośnięte dziewczynki. Ponieważ najważniejsze narządy wewnętrzne miały wspólne, lekarze uznali, że próba ich rozdzielenia jest zbyt ryzykowna. Bliźniaczki przyszły na świat w latach osiemdziesiątych, gdy dostęp do odpowiedniej opieki medycznej oraz niezbędnych artykułów i leków był utrudniony, więc przez kilka lat mieszkały u rodziny poza granicami kraju. To miało tłumaczyć luki w ich historii medycznej oraz brak informacji o syjamskich bliźniaczkach w mediach. Kilka tygodni zajęło Anieli zredagowanie popartego źródłami tekstu, zawierającego podstawowe daty, bohaterów, miejsca wydarzeń oraz opis ich stanu zdrowia. Podzieliły one los tysięcy niepełnosprawnych dzieci, ukrywanych przed światem w dobrej wierze. Chronione przez troskliwą matkę, żyły sobie skromnie i na uboczu. Izolowane w małej wiosce, nauczane w domu, nigdy nie zaistniały w publicznej szkole. Nie miały przyjaciół, znajomych ani dużej rodziny. Miały tylko siebie nawzajem! Gotową historię Aniela umiejscowiła w czasie. Wybrała niezbyt chlubny okres, kiedy dyrektorem szpitala był pewien chirurg. Człowiek kontrowersyjny, pełen osobistych problemów utrudniających karierę, za to mocno popierany przez ówczesną frakcję polityczną. Za jego dyrektorowania w szpitalu nastąpiło wiele niewyjaśnionych do końca i słabo udokumentowanych zdarzeń, które dotyczyły zarówno pacjentów, finansów szpitala, jak i wyższych sfer polityczno-prokuratorskich powiatowego miasta. W pachnącej kurzem i pogrążonej w półmroku bibliotece Aniela, z wypiekami na twarzy, zagłębiała się w archiwalne wydania gazet z tego okresu. Jak wynikało z dochodzenia dziennikarzy, wiele dokumentów zostało wtedy utraconych lub tajemniczo zniknęło. Istniało również podejrzenie, że sporo stosownie przeredagowano. Zagrzebane w kurzu biblioteki afery pozbawiłyby stanowisk wiele wysoko postawionych osób z biznesowo-politycznych kręgów. Dlatego nadal nikt nie chciał tych spraw poruszać ani przywracać do życia. Tym lepiej dla mnie – mruczała do siebie Aniela, robiąc pilnie notatki. W ostatnim etapie przygotowań poszatkowała historię bliźniaczek syjamskich na drobne notki oraz wpisy i umiejętnie rozsiała je po internecie. Wreszcie w pełni wykorzystywała swoje umiejętności i jej pióro sunęło lekko po papierze, a klawisze stukały długo w nocy,
aż do szarego świtu. Powstawała nie tylko historia, ale i rzeczywistość. Aniela była świadoma, że każda wiadomość, przedstawiona atrakcyjnie i pokazywana wystarczająco często, nawet jeśli pochodzi z nierzetelnego źródła, zakiełkuje i wyrośnie, a z czasem stanie się przyjętą powszechnie prawdą. Taki głupi świat – przynajmniej raz z tego skorzystam, myślała. Była świadoma, że musi namotać, nakłamać i pogubić tropy, bo narodziny bliźniąt syjamskich nie zdarzają się często, a jeżeli już, to przeżywalność takich dzieci jest mała. Ale tak naprawdę nie zależało jej na wiarygodności tej historii, najważniejsza była sensacja i te kilka chwil sławy, które mogła dzięki niej zyskać. Od pewnego czasu Aniela nie oczekiwała wiele od swojego życia, a krytycyzm opuścił ją już dawno. Przemiły dreszczyk, towarzyszący jej podczas tworzenia historii syjamskich sióstr, nie tylko wynagradzał jej dotychczasowe klęski i frustracje, ale i leciutko zacierał granice między tym, co prawdziwe, a tym, co wymyślone. Z czasem niewinne podekscytowanie rozrosło się do rozmiarów maniakalnego przymusu kontynuowania działań, mimo dziwnej mgły, która uparcie przesłaniała umysł. Aniela szybko się pogubiła zupełnie i już nie wiedziała, co było realne, a co stworzyła sama, i która część była prawdą. Najpierw beztrosko, a później z lękiem zanurzała się krok po kroku w głębokim oceanie szaleństwa, przemierzając go wpierw wzdłuż i wszerz, lekko po powierzchni, aż poczuła, że wciąga ją niezmierzona głębia. Dla własnej przyjemności redagowała obszerne i bogato ilustrowane zdjęciami artykuły, wywiady z rodziną i sąsiadami syjamskich bliźniaczek. Edytowała je i umieszczała na pierwszych stronach kolorowej prasy. Drukowała je potem i układała według kolejności w folderze. Im więcej myślała o syjamskich siostrach, tym bardziej wciągała ją ta historia, którą wciąż udoskonalała zgodnie ze swoimi potrzebami. Im grubszy robił się folder z wycinkami z magazynów, tym bardziej wierzyła, że historia jest prawdziwa. Początkowo miała niewielkie wyrzuty sumienia, w końcu jako dziennikarka obiecywała sobie kiedyś, że będzie rzetelna i uczciwa. Ale szybko się rozgrzeszyła, wspominając niezliczone przykłady osób znanych z kolorowych magazynów, które podsycały plotki na swój temat, zwiększając tym zainteresowanie po to, żeby utrzymać się w show biznesie. W zaciszu swojego pokoju przymierzała gorset własnej konstrukcji, do którego wsuwała tors plastikowego manekina sklepowego, reprezentującego Różę. Ta proteza była wyłącznie dla obserwatorów i fanów, bo ona sama nieustannie doświadczała obecności Róży obok siebie. Nie potrzebowała dowodów, że są zrośniętymi bliźniaczkami, wierzyła od dawna, że tak właśnie jest. Słyszała i czuła siostrę przy sobie nawet w chwilach, gdy zdejmowała gorset. On był jej ratunkiem i schronieniem. Mimo iż boleśnie odparzał i ocierał, to każdego dnia z ekscytacją ciasno go wiązała i za pomocą wielu warstw szerokiej taśmy klejącej znów mocowała Różę tuż przy swoim biodrze. I już nie ukrywała jej pod warstwami ubrań. Zamówiła perukę w kolorze jej włosów i specjalne farby do
umalowania twarzy. Cały tydzień pracowała nad makijażem i uczesaniem Róży. Ubieranie się zajmowało im teraz niemal trzy godziny. Spocona od wysiłku Aniela, przeklinając, szarpała się z warstwami materiału i obszernymi ubraniami. Zamykała na klucz pokój, strzegąc pilnie swojej tajemnicy, aby nikt z rodziny nie nakrył jej na przygotowaniach. Kilka tygodni zwolnienia lekarskiego zamieniło się w kilka miesięcy, po których została zwolniona z pracy. Tym razem nie przeszkadzało jej bycie bezrobotną. Miała swój wielki cel, któremu się poświęciła bezgranicznie i z pasją, jakiej nigdy wcześniej nie czuła, a efekt jej działań wynagradzał wszelkie trudy. Stojąc przed lustrem, Aniela wreszcie patrzyła na syjamskie bliźniaczki. Były takie szczęśliwe i kompletne. Były idealne! Wzruszyła się trochę i postanowiła uczcić ten dzień jak urodziny. Narzuciła płaszcz i wybiegła z domu. Wiktoria, zaalarmowana hałasem na schodach, obserwowała przez okno, jak dziwnie korpulentna sylwetka jej córki nierównym krokiem oddala się w kierunku centrum miasteczka. Był środek nocy. Gdy Wiktoria wahała się jeszcze, czy ma dzwonić do Agaty, na pogotowie czy na policję, zobaczyła wracającą do domu Anielę. Wyglądało na to, że była w delikatesach. W jednej ręce niosła spory prostokątny pakunek, a drugą coś z niego wyjmowała i wkładała łakomie do ust. Biedula, zajada smutki, pomyślała ze współczuciem Wiktoria, nie wiedząc, że Aniela właśnie uczciła tortem swoje największe osiągnięcie życiowe – narodziny syjamskich bliźniaczek. W świecie Anieli wydarzenia następowały teraz szybko jedno za drugim. Cierpliwie ćwiczyła poruszanie się wraz ze zrośniętą siostrą u boku. Szeptała do siebie dialogi, które toczyły się w jej głowie, a kiedy na krótko zasypiała nad ranem, rozmowy nadal trwały w jej snach. Czasami nie spała wcale, i o dziwo miała wtedy jeszcze więcej energii, której tak potrzebowała, bo było mnóstwo rzeczy do zrobienia. Musiała teraz żyć innym życiem, to stare już nie istniało, znikło, a może zostało jej zabrane. Im bardziej rozbudowywała się wirtualna tożsamość bliźniaczek, tym bardziej kurczyła się osobowość Anieli. Nadszedł wreszcie czas na zajęcie się rzeczami najważniejszymi. Aniela usunęła z internetu wszystkie posty z czasów, gdy była tylko sobą. Cierpliwie wymazywała ślady, że ktoś taki jak ona sama kiedykolwiek istniał. Zlikwidowała swojego bloga i założyła nowego syjamskim bliźniaczkom. Był on filarem ich wirtualnej tożsamości. Pisanie go zajmowało najwięcej czasu i sprawiało jej wyjątkową przyjemność. Bo kiedy tylko skończyła edytować wpis, wkładając w to całą swoją wyobraźnię i kunszt pisarski, natychmiast zyskiwała wiarę w swoje historie. I gdy wciąż od nowa wyświetlała je na ekranie komputera, nie były one już fikcją, ale najprawdziwszą prawdą. 17.09.2007 Dziś postanowiłyśmy założyć naszego bloga. Będziemy go pisać na
przemian, to ma więcej sensu niż prowadzenie dwóch oddzielnych blogów. Jesteśmy siostrami syjamskimi, od lat wciąż razem, bez chwili przerwy, bez odrobiny samotności. 18.09.2007 Nie jest łatwo być razem. Nie jest łatwo być jednym z drugą osobą, nawet jeżeli jest to ktoś, kogo znasz od urodzenia. Najlepsze jest to, że nigdy nie jesteś sama. I jest to też najgorsze. Urodziłyśmy się jako zrośnięte bliźniaczki. Takie dzieci nie żyją zwykle zbyt długo. My mamy szczęście i skończone 26 lat. Mamy jedno ciało, ale jesteśmy zupełnie różne. Nie musimy się porozumiewać słowami, bo nasze mózgi mają wspólne połączenia i impulsy przechodzą w nich jak w obrębie jednego organizmu. Mimo to często się kłócimy. Bliźniaczki miały też profil na Facebooku. Było oczywiste, że muszą się tam znaleźć, żeby w ogóle zaistnieć. Aniela stworzyła dziesiątki profili i zyskała sporą grupkę znajomych, komentujących pierwsze zdjęcia i wpisy syjamskich sióstr. Bawiąc się Photoshopem, czuła się jak Pan Bóg. Tworzyła fotografie dokumentujące całe życie bliźniaczek. Codziennie wzbogacała profil o nowe zdjęcia, które przy okazji drukowała i zamieszczała w swoim albumie. Lubiła go przeglądać. Była tak dumna z siebie, że wzięła sprawy w swoje ręce, zamiast liczyć na łut szczęścia, którego się nie mogła doczekać. Spodziewając się, że niedługo siostry zaczną dobrze zarabiać, wynajęła prawnika, by pomógł im w otwarciu wspólnego konta. Ten był ostrożny, ale również chciał zarobić. Po telefonicznej rozmowie z Anielą długo sprawdzał informacje, które mu podała. Sprawa wydawała mu się niezmiernie interesująca. Połączył się z podanym mu numerem telefonu nowego lekarza prowadzącego, który niestety był aktualnie na sympozjum w Kalifornii. Na szczęście jego męski czar i elokwencja sprawiły, że przemiła sekretarka profesora rzeczowo mu wyjaśniła sytuację zrośniętych bliźniaczek. Wysłała też zeskanowaną dokumentację medyczną, a on na własną rękę poszukał w Google. Znalazł tam mnóstwo aktualnych informacji. Uspokojony odpisał Anieli, że chętnie się spotka i podejmie ich sprawy. On również miał przeczucie bliskiego sukcesu. Tymczasem internetowy zalew informacji na temat bliźniczek trwał i Aniela cierpliwie czekała na efekty. Nie spieszyło jej się, bo życie i tak zyskało już sens. Stopniowo zaczynały pojawiać się komentarze prawdziwych użytkowników, a nie tworzonych przez nią fantomów. Niektórzy pisali prywatne wiadomości i Aniela odpisywała na każdą. Ciepło i dowcipnie odpowiadała na pytania o codzienne życie syjamskich bliźniaczek i nigdy jej to nie nudziło. Za to w nielicznych momentach, kiedy uczestniczyła w życiu rodzinnym, była dla swoich bliskich niedostępna i zimna. Jej prawdziwe życie toczyło się gdzieś indziej i tam przeniosło się jej serce. Rozgrywające się wokół dramaty prawdziwego życia nie budziły w niej żadnych emocji. Obojętność była jak ekran akustyczny ustawiony
wzdłuż autostrady. Widząc łzy, nie dostrzegała smutku, patrząc na uśmiechy, nie wierzyła w radość. Nieustannie pogrążona w swoich myślach, nie słuchała toczących się wokół rozmów. Nawet te z najbliższymi wydawały się jałowe. I tak nic nie rozumieli, a ich sprawy jej nie interesowały. Mrucząc pod nosem jakąś wymówkę, wychodziła w pół zdania, powodując zdumienie i niechęć. Nieświadoma tych reakcji wycofywała się tam, gdzie miała kontrolę nad wszystkim. Najgorsze były obowiązkowe niedzielne obiady. Pochłaniała swoją porcję jak najszybciej, by nie prowokować pytań o brak apetytu. Mama i siostry próbowały zachowywać się naturalnie, prowadząc swobodną rozmowę, ale wciąż obserwowały ją czujnie. – O co wam chodzi? – wybuchła pewnego razu i zaczęła coś mamrotać do siebie nerwowo i niezrozumiale. Nikt tego nie komentował i Aniela przestała. Po chwili ciszy odezwała się Róża. – Za tydzień znów zaproszę na obiad Billa – oznajmiła. – Tego od latawca? – niespodziewanie dla wszystkich zapytała Aniela. – Tak. Zależy mi, żeby wszystko dobrze wypadło. – Róża szybkim spojrzeniem ogarnęła zaniedbane, bezkształtne ubranie swojej siostry, przetłuszczone włosy i brud pod paznokciami. – To ja najlepiej zostanę u siebie na górze. – Nieobecność podczas obiadu była Anieli na rękę. – Róża! – rzuciła mama ostrzegawczo, bo zauważyła obrzydzenie na twarzy Róży i nie spodobał się jej brak delikatności wobec trudnej sytuacji Anieli. – No co? Przecież w niedzielę chyba każdy może się ładnie ubrać. – Aha, bo niby ładne jest to, co się wszystkim podoba, a przede wszystkim Róży. Jakaś ty głupia, zobaczysz, że ten facet cię zostawi! – Głos Anieli nawet nie brzmiał złośliwie, tylko jakoś tak pusto. Róża zacisnęła wargi, gwałtownie wstała od stołu i wyszła z pokoju. Nie miała zamiaru dać się sprowokować swojej szalonej siostrze. – Aniela, nie ma potrzeby mówić takich rzeczy – powiedziała mama łagodnie, jakby starała się uspokoić niebezpieczne zwierzę albo tłumaczyła coś dziecku. Agata szybko zmieniła temat. – Mam nadzieję, że będzie pogoda w niedzielę. Milka obiecała dziewczynkom, że będą mogły poskakać na trampolinie. Wiktoria coś odpowiedziała i tak reanimowana rozmowa potoczyła się dalej. Aniela już nie słuchała. To był jej ostatni wspólny posiłek z rodziną. Poszła do siebie na górę i przez kilka miesięcy wychodziła z pokoju tylko wczesnym rankiem lub nocą, unikając ludzkich oczu. Nie potrzebowała ich, w swojej głowie miała lepszy świat, ale w nim coraz bardziej mieszany stosunek do swojej bliźniaczki Róży. Bo mimo iż to dzięki niej realizowała swój plan, czasami nie mogła znieść
jej ciągłej bliskości. – Weź się tak nie przybliżaj i nie ziej na mnie! – krzyczała na nią. – Jak mam się nie przybliżać, zwariowałaś? Jestem tam, gdzie zawsze. – A kichasz, jakbyś z armaty strzelała, weź to ciszej rób! – Kichanie to odruch bezwarunkowy. – Tak, ciekawe, dlaczego każdy kicha normalnie, a tylko ty robisz to tak obrzydliwie! – Weź już nie dramatyzuj tak – bagatelizowała jej narzekania Róża. – I co tak głośno żujesz? – Aniela nadal była poirytowana. – Zwyczajnie żuję, jak każdy. Myślisz, że ty żujesz inaczej? – Ja żuję normalnie, a nie jak przeżuwacz jakiś! Niemożliwa do uniknięcia bliskość stała się dla Anieli najgorszą torturą. Większą niż niewygoda fizyczna, otarcia i siniaki od dźwigania gorsetu. Gdy zaczęły bywać w mieście, Anieli działał na nerwy natrętny szept Róży, który wciąż słyszała tuż przy swoim uchu. Złączona z nią, szła główną ulicą handlową, udając beztroskę i pozornie nie zwracając uwagi na otoczenie: – Rany, jak ja teraz doskonale widzę niedoskonałości twojej cery! – usłyszała złośliwy głos Róży. – Zamknij się i skup się teraz! Ja widzę niedoskonałości twojego mózgu jeszcze lepiej i uwierz mi, jest to bardziej bolesne – odpowiedziała Aniela ze złością. Na reakcję otoczenia nie czekała długo. Przechodnie się zatrzymywali i najpierw dyskretnie, potem coraz bardziej jawnie zaczęli wyjmować telefony komórkowe i robić zdjęcia. Nikt nie odważył się do niej zagadnąć, a ona ignorowała gapiów. Wieczorem przeglądała internet w poszukiwaniu reakcji na swoje publiczne wyjście. I nic! – Och, ten twój bzdurny plan, po co ja się dałam na to namówić! – jękliwy głos Róży świdrował jej w uszach. – Musimy po prostu więcej bywać. Zobaczysz, niedługo coś się wydarzy – uspokajała bliźniaczkę i trochę samą siebie. Poczekała dwa dni i znowu pokazała się publicznie. Tym razem ulica pełna była turystów, którzy fotografowali wszystko, i niezwykłe siostry natychmiast znalazły się we wszystkich obiektywach. – Reakcja w sieci? – dopytywał głos Róży wieczorem. – Zero! Nic! Czy oni te zdjęcia w salonie wieszają? Czemu nie wrzucają tego do sieci? – nie mogła się nadziwić Aniela, a Róża znów biadoliła: – To jest poroniony pomysł, a ja w tym przedstawieniu gram główną rolę! – Cierpliwość palcem dół wykopie – uspokajała ją Aniela. – Sama sobie kop! Co ma w ogóle jedno z drugim?! – Jak będziemy kopać razem, to zrobimy to szybciej i mniejszym wysiłkiem.
– Na Anieli złość Róży nie robiła żadnego wrażenia. Była przekonana, że plan wkrótce zacznie przynosić oczekiwane efekty. – Och, nie odzywaj się do mnie już! – eksplodowała Róża, a Aniela tylko na nią patrzyła kpiąco, czego Róża nie znosiła. – I przestań się na mnie patrzeć – warknęła. – Mam cię dość! Jesteś za blisko, za często i ciągle obok mnie!!! – Weź się w garść i uspokój – nie wytrzymała Aniela. – Zawsze chciałaś być gwiazdą, to teraz nie histeryzuj. – Odczep się, chcę tylko ponarzekać. – Trzasnęły drzwi od łazienki, a potem klapa od sedesu. Aniela ukryła twarz w dłoniach, nawet chwila spokoju od natręctwa Róży była wielką ulgą. W nielicznych momentach, kiedy na chwilę wracał jej krytycyzm, myślała, że to zbyt męczące i że lepiej sobie dać spokój. Ale to zdarzało się coraz rzadziej i coraz bardziej wsiąkała w historię nieistniejących syjamskich bliźniaczek, która uwięziła ją i odizolowała od własnego życia. Jak długo mogła to znieść? Tak długo, jak było trzeba, bo oto pojawił się przełom. Po kilku dniach odpoczynku niespodziewanie przyszła dobra wiadomość: – W telewizji jesteśmy – podekscytowany głos Róży zaalarmował Anielę, która od kilkunastu godzin się nie poruszyła, leżąc na łóżku i wgapiając się w sufit. – No coś ty? W telewizji?! – Aniela błyskawicznie wstała – Pokaż! – Przygięła lekko w dół ekran laptopa, żeby lepiej zobaczyć. – Ale super, jesteśmy w wiadomościach! – zawołała. Na ekranie pojawił się filmik, który przed tygodniem sama spreparowała i wrzuciła na bloga. – Jesteśmy już wszędzie! – krzyczała tak głośno, że nawet Wiktoria usłyszała ją z kuchni na dole i ucieszyła się, bo nie widziała córki już od dwóch tygodni. W pół godziny skrzynka mailowa zablokowała się od nadchodących wiadomości, na Facebooku przybyło tysiące polubień, a na blogu mnożyły się wpisy. Wszyscy chcieli poznać bliźniczki. Aniela rzuciła się z nową energią w wir działań. Sukces stał się faktem, ale utrzymanie wizerunku było teraz trudniejszym zadaniem. Nie mogła sobie pozwolić na żaden błąd. Postanowiła zatrudnić współpracowników i wcale nie natrudziła się przy szukaniu. Sukces przyciągał chętnych jak miód osy! Specjalistka od wizerunku medialnego, wizażystka i makijażystka w jednym była prawdziwym darem losu i pojawiła się w zasadzie nie wiadomo skąd. Anieli wydawało się, że to Najpiękniejsza do niej napisała, a ona zaprosiła ją na rozmowę, podczas której dziewczyna urzekła ją swoją osobowością i umiejętnościami. Gdy tylko wkroczyła do pokoju, to jakby zawładnęła nim całym. Na pewno się przedstawiła, ale Aniela natychmiast zapomniała jej imię i ochrzciła ją Najpiękniejszą. To chyba ona przyprowadziła
Albinosa (czyli właściciela kota albinosa), który stał się jej osobistym doradcą w sprawie stylizacji. Razem z Najpiękniejszą stanowili najbliższych współpracowników, którzy nieoficjalnie oczywiście znali prawdę o bliźniaczkach. Częścią umowy było udawanie, że wierzą w tę farsę. Zresztą Aniela nigdy w ich towarzystwie nie ściągała gorsetu. Ani Albinos, ani Najpiękniejsza nie wnikali w szczegóły. Najważniejsze było to, że przedstawienie trwało, były kreacje, widzowie i duże pieniądze. Najpiękniejsza, niezależnie od tego, skąd się wzięła, była bardzo dobra w swoim fachu. Jedyną jej wadą był absolutnie nieskazitelny wygląd. Regularne rysy twarzy, wielkie oczy i gładka cera – była denerwująco doskonała. Dlatego nie miała przyjaciółek ani nawet koleżanek i utrzymywała bliższe relacje wyłącznie z mężczyznami. Aniela nie mogła na nią patrzeć dłużej niż kilka sekund, bo od razu zaczynała się złościć. – Ona taka zawsze piękna, że aż się rzygać chce! – krzyczała. – Wszystko ma, na wszystkim się zna i co gorsza, zwykle ma rację – dołączała Róża. – I jeszcze jest święcie przekonana, że może mieć każdego faceta – narzeczony czy mąż koleżanki, kolega, dyrektor czy przyjaciel, bez różnicy! – trwało wyliczanie win Najpiękniejszej. – I pewno tak jest – wtrąciła Róża nadzwyczaj rozsądnie. – Jasne, każdy będzie jej gówno z ręki jadł i jeszcze podziękuje! – prychnęła Aniela. – Nie bądź wulgarna, ty też masz coś w sobie. – Tak, ja mam „coś”, a ona ma wszystko! I to jest właśnie niesprawiedliwe! – Nie martw się, na starość będziesz górą. Brzydkie kobiety mają wtedy łatwiej, bo ich uroda nie przemija. Najpiękniejsza była świadoma wrażenia, jakie wywiera, i kroczyła przez życie, pławiąc się w samouwielbieniu i korzystając z uwielbienia innych. Odziana w najlepsze ubrania, z najmodniejszą torebką, brylowała w towarzystwie i uśmiechała się szeroko swoimi równymi zębami jak z reklamy pasty do zębów. Szybko stała się nową obsesją Anieli, która uważała, że życie upływało Najpiękniejszej zbyt łatwo. – To nie jest sprawiedliwe – mówiła. – Nikt nie obiecywał, że będzie – zauważyła Róża. Aniela nie słuchała, bo wzrokiem pożerała Najpiękniejszą, która potrząsała długimi włosami, starając się zrobić wrażenie na wszystkich, którzy zechcieli na nią patrzeć. – Ja myślę, że ona nawet jak siedzi w toalecie, to robi to z wdziękiem, a to, co tam zostawia, ma metkę i logo znanej firmy – powiedziała Aniela z zawiścią, a Róża wybuchła śmiechem i nie mogła przestać przez dłuższą chwilę. – Uroda jest dana, klasa nie – wydusiła z siebie Róża, nadal chichocząc,
a Aniela nie była pewna, kogo miała na myśli, wypowiadając tę filozoficzną sentencję. – Phi. – Najpiękniejsza usłyszała ostatnie zdanie, ale wcale nie wydawała się go odnosić do siebie samej. – I urodę, i klasę można nabyć, moje drogie panie! – pouczyła je zupełnie poważnie, wyciągając przed siebie wieszaki z sukienką i płaszczem. – Zgadzam się, kochana, z tobą! – Albinos miotał się wokół Najpiękniejszej, zarzucając jej na szyję szale i torebki i wygrzebując spod stołu buty. – Dziewczęta! – Klasnął w dłonie. – Czy jesteście gotowe na pierwszy wykład o modzie i dobrym stylu? Dlaczego te rzeczy nie tworzą dobrego zestawu? – zadał pytanie i znieruchomiał obok Najpiękniejszej, przez co wyglądali jak manekiny z ekskluzywnego butiku. – Czy my naprawdę potrzebujemy tego… wszystkiego? – Ton głosu Anieli był sceptyczny, a ironiczny uśmieszek zawisł jej na ustach. – Tak! Tak! Tak! – zakrzyknął Albinos, machając rękoma i zasłaniając sobie oczy wypielęgnowanymi dłońmi, jakby w rozpaczy nad tak idiotycznym pytaniem. – Niezły z niego aktor – mruknęła Aniela półgłosem do Róży. – Jeżeli chcesz się wybić, musisz zainteresować i zatrzymać ludzi w biegu. Zaszokować ich czymś lub obrzydzić, sprawić, żeby chcieli cię pożreć z zazdrości, z nienawiści lub z miłości. Muszą rozpaczliwie chcieć być tobą lub cieszyć się, że tobą nie są. Muszą z ciekawością cię podglądać, zdumieni tym, do czego jesteś zdolna. Brzmiało to jak przemowa lidera sekty, więc Aniela poczuła się nieswojo. Róża zamilkła i Aniela podejrzewała, że chłonęła każde jego słowo. Od tej chwili Róża była dużo intensywniej zaangażowana w budowanie ich celebryckiego wizerunku niż Aniela. – To wszystko nie ma sensu – protestowała Aniela. – To jest jak wmawianie nastolatce, że bycie fotomodelką oznacza konieczność rozbierania się w klubie. – To trochę inny biznes – nie zgodził się z nią Albinos – ale mechanizm zarabiania pieniędzy jest podobny. Musicie być gotowe zrobić wszystko dla celu, jakim jest sława i bycie na topie, bez tego jesteście nikim. Trzeba się trochę poświęcić, ale gra jest warta świeczki. – Albinos był zręcznym manipulatorem i umiał zachęcić, znęcić i przełamać pierwszy opór. Najpiękniejsza zaś była naocznym przykładem, jak daleko mogą zajść, jeżeli zaufają swoim doradcom. – Najpierw zrobimy makijaż i poćwiczymy krok – zakomenderowała. – Tak! A potem dopasujemy kilka stylizacji na dzień, parę koktajlowych i wieczorową – wtórował jej Albinos, który przybiegł obwieszony torebkami i machał im przed oczami kolorowymi fatałaszkami. – Koniecznie musicie pojawić się na tej ściance i tamtej aukcji. Potem jeszcze krótkie wejście do tego klubu. – Najpiękniejsza zaplanowała im cały dzień
i nawet zrobiła pokaz slajdów. – A na popołudnie taki outfit! – polecał Albinos. I tak kilka razy dziennie. Nie wiadomo dokładnie, co było kluczem do sukcesu, zręczne manipulowanie ludzką ciekawością, dobieranie ubrań czy osobowość bliźniaczek, ale ostatecznie koło fortuny zaczęło wreszcie się toczyć. Wydarzenia porwały Anielę i jej plan wymknął się spod kontroli. Ludzie pojawiali się z propozycjami, słyszała ich modulowane głosy i sztuczny śmiech. Trudno było odróżnić przyjaciela od wroga i wybrać, co będzie dla sióstr korzystne. A decyzje mnożyły się jak króliki. Aniela wpadała w panikę i najczęściej decydowała za nią Najpiękniejsza. Kontaktowała się z paparazzi i uprzedzała o planach sióstr. Negocjowała stawki i dbała, żeby Aniela i Róża pojawiły się wszędzie na czas. Dzięki niej wiedziały, co mają powiedzieć, i wyglądały nienagannie. Oboje z Albinosem byli pełni nowych pomysłów. Gorąco zachęcali Różę do występu w klubie. – Masz dobry głos, możesz zaśpiewać kilka piosenek – mówili jedno przez drugie. – A ja, co będę koło niej robić, na trójkącie grać? – Anieli nie spodobał się ten pomysł. Czuła, że stawały się jak tresowany piesek, uczony coraz to nowych trików, żeby tylko rozbawić gawiedź i nakręcać spiralę popularności. – Mamy też tamburynki. – Albinos miał jak zawsze gotowe rozwiązanie. Grymas na twarzy Anieli zakończył dyskusję, ale temat powracał jak bumerang. Ostatecznie Aniela zgodziła się na występ w klubie i tamburynek w zamian za zgodę Róży na udział w talk-show, gdzie mogła podyskutować o aktualnych problemach społecznych i zaistnieć jako osoba błyskotliwa i inteligentna, o wyklarowanych poglądach i z umiejętnością ich obrony. Była to korzystna wymiana. Po występie w telewizji blog pękał w szwach, a dzienna liczba gości przekraczała już piętnaście tysięcy. Nagłówki w kolorowej prasie i na portalach plotkarskich krzyczały głośno: „Siostry mają zamiar kandydować do parlamentu”, „Siostry uważają, że rozdzielanie bliźniąt w bardzo młodym wieku jest naruszeniem praw człowieka”, „Cała prawda – siostry mogły być rozdzielone!”, „Siostry wiedzą, jak zorganizować pomoc społeczną dla wykluczonej młodzieży”. Oczywiście były to bzdury i liczyło się tylko to, że były na fali. Zwykłe codzienne czynności również stawały się z dnia na dzień łatwiejsze. Aniela nabrała wprawy w ubieraniu się i szybko wkładała gorset, potem bandażami ściskała się ciasno, a na wierzch nakładała jedną ze starannie przygotowanych kreacji. Na ciele zostawały jej czerwone otarcia i siniaki, które nieco łagodził talk oraz poczucie własnej wyjątkowości. Pogodziła się z niewielkimi wyrzeczeniami i coraz rzadziej narzekała, że nie ma kiedy poczytać, pomyśleć i że nie może mieć przed siostrą żadnych sekretów. Porzuciła swoje nawyki sprzed wielkiej przemiany. Dawniej
lubiła wstawać wcześnie rano, kiedy cisza jest łaskawa, a dzień u progu czeka, żeby ktoś go zauważył. Zapomniała też, jak to było mieć swoje ciało tylko dla siebie. Teraz jej włosy nigdy nie były ułożone tak, jak chciała. Profil Róży miała wciąż w polu widzenia, przesłaniał jej pół świata i zmuszał do wyginania nienaturalnie szyi. Patrzyła na siebie w lustrze i dziwiła się temu, co widziała. Nic nie wydawało się już prawdziwe i nawet jej własna twarz była obca. Czasami niespodziewanie dopadał ją lęk, chociaż wszystko układało się idealnie. Budził Anielę w nocy i przeszkadzał jej oddychać. Coraz częściej nie wiedziała, kim jest. Czy była Anielą, czy była Różą, czy była obydwiema? A może kimś jeszcze innym? Ale to były tylko krótkie chwile. Najważniejsze, że układało się idealnie i cały świat uwierzył, że są siostrami syjamskimi, ale nikt nie wiedział, że najmocniej wierzyła w to Aniela. Nie było to wyłącznie medialne oszustwo dla uzyskania osobistych korzyści. To było teraz Anieli życie, jedyne, jakie jej pozostało po odrzuceniu rzeczywistości. Teraz była kimś zupełnie innym, była sobą i swoją siostrą jednocześnie. Dzieliły nie tylko czas i przestrzeń, ale też myśli i drobne infekcje. Chciała być połączona z Różą nieustannie, nawet wtedy, gdy nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby odkryć jej sekret. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, że my nie jesteśmy naprawdę zrośnięte? – czasami pytała ją Róża poważnym tonem. – No jasne – odpowiadała szybko Aniela. – Pamiętaj, że jestem tu przez rok, potem wracam do swojego życia – ostrzegła ją siostra i Aniela znów poczuła łaskotanie lęku. Kiwnęła tylko głową na tak. Wydawało jej się, że bardzo dużo teraz podróżowała i nocując w hotelach, nabrała zwyczaju prowadzenia długich rozmów z Różą już po wyłączeniu światła. Czasami sięgała do spraw z przeszłości, które teraz wydawały się tak odległe, jakby nigdy się nie wydarzyły. – To niesamowite, ile wspomnień zaciera się z czasem – mówiła. – To niesamowite, ile sobie można czasami przypomnieć – dodawała Róża. Zadawane przez dziennikarzy pytania na temat ich niezwykłej więzi jako syjamskich bliźniaczek prowokowały Anielę do szukania informacji o znanych syjamskich bliźniętach. Od dawna wiedziała, że z niejasnych przyczyn zrośnięte dziewczynki rodzą się trzy razy częściej niż nierozdzieleni chłopcy. Ale niezależnie od płci takie bliźnięta stawały się sławne na całym świecie, najczęściej w charakterze cyrkowej atrakcji. Aniela miała nadzieję, że jej przypadnie w udziale szczęśliwe zakończenie, choć czuła się wyobcowana. Mimo nienaturalnej bliskości wciąż była za daleko od swojej siostry. Zaczynała na nowo kwestionować wszystko. – Ty, może z nami faktycznie jest coś nie tak? Może my wcale nie jesteśmy bliźniaczkami?
– Coś ty znowu wymyśliła? – Róża nie miała ochoty na kolejną absurdalną dyskusję. – Nie wymyśliłam, posłuchaj: Bracia bliźniacy zginęli w wypadkach samochodowych, które nastąpiły w odstępie dwóch godzin w oddalonych od siebie o kilka kilometrów miejscowościach. W identycznych okolicznościach, podczas jazdy na rowerze, zostali potrąceni przez ciężarówkę. Ten drugi nie zdążył się nawet dowiedzieć o śmierci brata – czytała z przejęciem Aniela. – Ale czy to świadczy o więzi? Akurat tak się złożyło – bagatelizowała Róża. – To posłuchaj tego: Bliźniaczki zostały rozdzielone po urodzeniu i były wychowywane przez rodziny zastępcze. Spotkały się jako dorosłe osoby, kiedy po śmierci matki zastępczej jedna z nich nawiązała kontakt z biologiczną matką. Okazuje się, że miały ten sam zawód, niemal identyczne zainteresowania i były w podobny sposób zmanierowane. Nawet chorowały na depresję w podobnym wieku! – A my, im jesteśmy bliżej, tym bardziej chcemy się od siebie oddalić. Są momenty, gdy wyłącznie dystans nas ratuje i sprawia, że nie dochodzi do czynów ostatecznych – kpiła Róża. – Bliźnięta syjamskie czasami nawet nie chcą być rozdzielone, choćby to było możliwe, bo stwierdzają, że razem ich życie ma więcej sensu i możliwości, niż gdyby byli oddzielnymi osobami. – Aniela była zafascynowana i nieco zazdrosna o taką jedność. – Pewno jedno by nie przeżyło. I kto miałby niby zadecydować które? – skomentowała pragmatycznie Róża. Nie interesował ją ten dziwaczny temat, ale Aniela uporczywie drążyła. – Poświęca się słabsze, bo to ono nie radzi sobie jako oddzielna osoba i umiera. Te słowa zwisły w powietrzu i zapadła cisza. – Znalazłam jeszcze jedną historię – przerwała ją Aniela. – Dwudziestodziewięcioletnie zrośnięte bliźniaczki zdecydowały się na ryzykowną operację wbrew radom lekarzy. Obie twierdziły, że ich życie jako bliźniąt syjamskich „jest gorsze od śmierci”. Zmarły w trakcie czterdziestoośmiogodzinnej operacji. Anieli zrobiło się smutno. Róża zachowywała się tak cicho, jakby jej wcale nie było. Aniela nie przeczytała już na głos kolejnej historii, bo miała gulę w gardle: Małe bliźniaczki syjamskie, po udanym rozdzieleniu, musiały się nauczyć od nowa chodzić, bo z trudem balansowały na dwóch nogach, mając wcześniej do dyspozycji cztery. Ciekawa była również ich reakcja emocjonalna – głęboki smutek i lęk, jakby przeżywały żałobę. Aniela bez słowa wyłączyła komputer i owinęła się kołdrą jak kokonem.
Podejrzewała, że jest słabszą z bliźniąt i od razu umrze, gdy straci Różę. Była przekonana, że natura popełniła błąd i powinny się były naprawdę urodzić jedną osobą. Bo jej własne życie nie miało sensu i brakowało w nim jakiejś istotnej części. Tej nocy nie zmrużyła oka i do rana szarpała się z lękiem. Nawet wzięła jedną z tabletek przepisanych przez lekarza na depresję, chociaż nie była przekonana, że to właściwa diagnoza. Z ulgą przywitała świt i kolejny poranek. Tabletka jednak trochę pomogła, bo Aniela rozpoznała, że nie znajduje się w hotelu, tylko w rodzinnym domu. Wstała po cichu i po raz pierwszy od tygodni zeszła na dół, do kuchni, zrobić sobie herbatę. Kiedy czajnik pstryknął, zalała torebkę wrzątkiem i usiadła przy oknie, podpierając brodę dłonią. Umysł miała pusty, a ostatnie dni były tylko plamą na mapie pamięci. Zapatrzyła się w szare niebo i skubała monotonnie sznurek herbacianej torebki. W takiej pozycji zastała ją Róża, która akurat nocowała u mamy. Zaskoczona obecnością siostry, której nie widziała od miesięcy, nie wiedziała, czy ma wyjść, czy zostać. Zasępiona Aniela zawsze ją intrygowała, ale nigdy nie odważyła się jej zapytać, o czym w takich chwilach myśli. Ze szklanką soku pomidorowego Róża usiadła na krześle obok siostry i po prostu milczały razem, zapatrzone w to samo szare niebo i dzieląc jedną ciszę. – Ja też się o ciebie martwię, Aniela. Mogę ci jakoś pomóc? – zapytała wreszcie cicho Róża, zmęczona milczeniem. Jaki to paradoks: nie mamy pojęcia o swoich sekretach i bez tęsknoty mogłybyśmy mieszkać na dwóch odległych kontynentach, a wciąż jesteśmy przekonane, że znamy się na wylot. Bycie siostrami to najdziwniejsza więź, w której bliskość buduje nawet sterta złości albo chwila wspólnej ciszy. I nie daje się jej z siebie strząsnąć, myślała Aniela. Chwilowa jasność umysłu wyczerpywała się. Myśli znów się plątały, napięcie wróciło, a w głowie Anieli ponownie rozbrzmiewały szepty i głosy. W poszukiwaniu ukojenia przesunęła ręką po prawym biodrze i spanikowała, bo nie wyczuła tam znajomego kształtu. Natychmiast się zerwała od stołu i pobiegła do siebie. Róża przestała wyczekiwać odpowiedzi na swoje pytanie. Straciła nadzieję, że Aniela kiedykolwiek wróci do normalnego życia. Jej zaniedbana i wychudzona siostra, w dawno niepranym szlafroku i z pustym spojrzeniem, nigdy nie była Róży bardziej obca. Róża nie wiedziała, że ten weekend spędzały w Mediolanie, a tam dzień nie miał ochoty się kończyć. Zawzięcie obdarzał wszystkich słońcem przez długie już przecież wieczorne godziny. – To znak, że koniec świata jest blisko, skoro takie niezwykłe zjawiska pojawiają się w przyrodzie – mówiła Aniela na głos, ale bardziej do siebie niż do Róży, zajętej malowaniem paznokci u stóp. – Coś ty, to dlatego, że takie tu położenie wobec równika – obruszyła się Róża.
– Może to zorza polarna? – Zmęczona Aniela zrezygnowała z czekania na ciemność, wyjęła z szuflady bawełnianą opaskę do włosów i nałożyła ją na oczy. Pragnęła snu. – Sama jesteś zorza polarna! Chodźmy potańczyć! – rzuciła pomysł Róża. – Zostańmy w hotelu – wymruczała Aniela. – A tobie to się nigdy nie chce! Wstawaj! – Róża ciągnęła za kołdrę. – Sama sobie idź, zmęczona jestem. – Próbowała ją kopnąć Aniela. – Dziś to ja wybieram, co robimy, i mówię, że idziemy potańczyć! – wołała Róża. – Ach, jaka ty jesteś denerwująca! – A ty leniwa i nudna! – Idiotka! – Trzasnęły jedne drzwi. – Kretynka! – Róża rzuciła w nie butem i trzasnęła drugimi drzwiami. – A jak podejmujecie codzienne decyzje? – pytali następnego dnia dziennikarze w trakcie wywiadu promującego nowy program z udziałem bliźniaczek. – Kompromisy – odpowiedziały zgodnie i obie miały w głowie scenę wczorajszej kłótni, gdy wykrzykiwały najgorsze obelgi, a później nadąsana Aniela starała się Róży zepsuć wieczorne wyjście do klubu. – Dobrze się bawiłyście wczoraj w klubie? – Aha, zwłaszcza Róża – odpowiedziała szybko Aniela. – Zawsze tak jest, że jak ja piję alkohol, to ona się upija. Wspólny krwioobieg ma swoje wady, ale mocna głowa zawsze się przydaje. – Podobno macie pewien kłopot z kotami? – Ja nie mam żadnego kłopotu, Aniela może je głaskać, ale tylko lewą ręką, byle jak najdalej ode mnie. – Wzbudziło to salwy śmiechu. – Najdalej od ciebie, to jakieś dwadzieścia pięć centymetrów. – Stwierdzenie Anieli wywołało wesołość i tylko im wcale nie było do śmiechu. Udział w nowym programie narzucał spore wymagania. Albinos i Najpiękniejsza nie opuszczali planu. Siostry były nieustannie pod obstrzałem kamer, wciąż złączone i ściśnięte bandażami, z konieczności spały w jednym łóżku. Były tak ogromną atrakcją programu, że zostały w nim niemal do końca, a jednocześnie awansowały do najwyższych kręgów celebryckich. Róża błyszczała w towarzystwie i najchętniej nie usuwałaby się przed światłami reflektorów i błyskami fleszy ani na chwilę. Anielę przechodziły ciarki na samą myśl o kolejnym celebryckim przyjęciu, wywiadach i nowych znajomościach. Udział w wydarzeniach i brylowanie w towarzystwie podobało jej się mniej niż kreowanie i kontrolowanie sytuacji z dystansu, za pośrednictwem internetowego łącza. Ożywiła się dopiero, kiedy ich popularność zainteresowała wydawców i pojawiła się korzystna propozycja publikacji autobiografii sióstr. Natychmiast
zapaliła się do tego pomysłu. Od tej pory chciała już tylko zamknąć się w pokoju i pisać. Nie jeść, nie spać, nie rozpraszać się, tylko pisać. – I mam nawet tytuł – triumfalnie ogłosiła Róży. – Echo mojej siostry. – Słabe. – Róża oderwała się od komputera. Znów robiła internetowe zakupy. – Wspaniałe! Redaktor jest zachwycony – nie przejęła się opinią siostry Aniela. Nadal z werwą pisała, a Róża z nadmiaru wolnego czasu uczyła się francuskiego, żeby nagrać płytę z piosenkami Edith Piaf. – Nie licz na to, że będziesz dawać koncerty na żywo. Ja już nigdy więcej obok ciebie nie stanę na scenie – ostrzegła ją Aniela. – Nie musisz stać, możesz tańczyć – ironizowała Róża – Tak, tak, tak! Taniec, świetny pomysł – zapalił się Albinos. – I lekcje baletu! – Róży nie trzeba było zachęcać do eksperymentów. – O tak! Doskonale! Tego jeszcze nie było, zrobimy show! – przyklasnęła pomysłowi Najpiękniejsza. Aniela miała ich wszystkich serdecznie dość. Jej nowa rzeczywistość stawała się równie męcząca jak ta, którą porzuciła. Minęła początkowa ekscytacja i teraz tylko płytki sen dawał odrobinę wytchnienia. Ale kolejny poranek przychodził nieubłaganie, a wraz z nim głosy i osoby, które wysysały z niej energię. Drażniło ją to, że wciskali się w jej świat ludzie, których wcale tam nie zapraszała. Na przykład Bill. Ponieważ ich znajomość z Różą się rozwijała, Bill musiał poznać tajemnicę Anieli. Bez większego zdziwienia patrzył, jak pewnego wieczoru Róża i Aniela pojawiły się w pokoju jako jedna osoba. Na chwilę tylko zastygł w bezruchu, a balon z gumy do żucia pękł i przykleił mu się do twarzy. Zakłopotany ścierał go palcami, nie spuszczając z nich wzroku. – Cześć. Jeszcze ci zostało trochę na nosie – przywitała się Aniela. – Nie jesteś zdziwiony? – pytała niespokojnie Róża. – Mogę ci wszystko wyjaśnić. To naprawdę nic takiego… – Nie, to nawet mi ułatwia sprawę – odparł Bill powoli i przytulił ją mocno do siebie, tym samym znajdując się nienaturalnie blisko Anieli, która odsuwała się najdalej, jak tylko jej na to pozwalał gorset. Drażnił ją zapach jego wody kolońskiej i denerwowało głupie zachowanie Róży w jego obecności. – Domyślałeś się? – zapytała go suchym tonem, bo wydawało jej się dziwne, że Bill tak łatwo akceptuje tę niezwykłą sytuację. – Nie, chyba nie. – To chyba czy nie? – Nie, ale w zasadzie jest to coś, o czym marzyłem. – Puścił oczko. – Teraz musisz to zachować w sekrecie – pouczyła go Róża.
– Ale po co wy to w ogóle robicie? – Dla pieniędzy i dobrej zabawy – odparła Róża. – Dla sławy i sukcesu – zawtórowała Aniela. – Komplikujecie sobie strasznie życie – ostrzegł lakonicznie. – I tobie teraz też – zripostowała Aniela. Bill nie zadawał już więcej pytań. Jego i tak najbardziej interesowały latawce. Róża domagała się obecności Billa podczas towarzyskich spotkań, a media od razu podchwyciły sensację, że bliźniaczki mają pierwszego chłopaka. Najpiękniejsza uznała, że powinien to być właśnie wspólny chłopak, a nie wyłącznie jednej z sióstr. – Będzie to bardzo korzystne dla medialnego wizerunku – przekonywała sceptyczną Anielę. – Ale czy to naprawdę konieczne? – zapytała Aniela. – To jest obrzydliwe! – To jest chore! – zgodziła się Róża, bo nie podobało jej się, że jej własny chłopak będzie obściskiwał i całował też siostrę. – On jest fantastyczny i pojawił się w odpowiednim momencie. – Albinos w jego obecności robił się jeszcze bardziej kobiecy. Aniela mruczała coś pod nosem złośliwie, a Róża przebąkiwała teraz o usunięciu Billa w cień, żeby nie narażać ich związku na niepotrzebne komplikacje. – Daj spokój, Róża, nie bądź dziecinna. To jest jak gra aktorska, a przecież chciałaś być aktorką. – Najpiękniejsza wiedziała, jakiego argumentu użyć. Pojawienie się zakochanego mężczyzny podsycało niezdrową ciekawość otoczenia wobec sióstr: „Bliźniaczki mają chłopaka”, „Dzielą się wszystkim”, „Szczęśliwy Bill”, krzyczały nagłówki, a w internecie pojawiały się złośliwe i niewybredne komentarze. – Więcej sensacji oznacza większe zainteresowanie – brzmiała prosta kalkulacja Najpiękniejszej, której trudno było odmówić słuszności. Z przekonaniem Billa nie było kłopotu, zgodził się grać, że jest do szaleństwa zakochany w obu siostrach, ale wychodziło mu to sztywno i nienaturalnie. Uśmiechał się zbyt szeroko do kamer i fotografów, sprawiedliwie rozdzielając całusy. Jednak uważni obserwatorzy mowy ciała podnosili głosy, że to Różę przytula chętniej i nie mruży przy tym kłamliwie oczu, a do Anieli często odwraca się tyłem. Patrząc na nią, ze wstrętem wygina dolną wargę i stara się ją zdominować przez przykrywanie jej dłoni własną, gdy trzymają się za ręce. Tak zaczęły się nowe spekulacje wokół osobistego życia sióstr, a bezpośrednio zaangażowani nie komentowali sytuacji ani nie dementowali plotek. Najpiękniejsza twierdziła, że tak właśnie jest najlepiej, żeby się wszyscy domyślali i snuli przypuszczenia. – Rzeczy niedopowiedziane, niepokazane kompletnie, skrywające rąbek
tajemnicy najdłużej przyciągają kapryśną ludzką uwagę i zainteresowanie – mawiała. Tymczasem Róża była zwyczajnie zazdrosna o Billa i miała wątpliwości co do swojego dalszego udziału w całym przedsięwzięciu. Posmutniała, stała się milcząca i w miarę możliwości unikała Anieli. Obserwatorzy zaraz wyczuli nieszczerość w ich głosach, gestach i uśmiechach. „Zrośnięte bliźniaczki przechodzą kryzys”, „Rozwód roku. Jak podzielą się tym, co wspólne?”, „Moja prawa ręka, twoja lewa” – spekulowały kolorowe magazyny. Komentarze na blogu były skrajne różne. Słowa otuchy i zrozumienia mieszały się ze zjadliwymi i okrutnymi propozycjami pomocy w rozdzieleniu na zawsze. Najpiękniejsza, zaniepokojona falą hejtu przetaczającą się w mediach, zadecydowała, że pora na wywiad rzekę – wyciskacz łez, wraz z sentymentalną sesją zdjęciową w magazynie dla pań, koniecznie z rozwianymi włosami i w kolorowych stylizacjach. Pytania były przewidywalne, odpowiedzi również. – Jak to jest być wciąż tak blisko? – To dla nas normalne. Tak jak niezrośnięci od zawsze są osobno, my od zawsze jesteśmy razem. Nic tego nie zmieni. – Co jest wyjątkowego w życiu syjamskiej bliźniaczki? – Mamy dwa serca, dwa mózgi, ale rozumiemy się bez słów i czytamy we własnych myślach – tłumaczyła rzeczowo Aniela. – Gdy Anieli jest smutno, ja zaczynam płakać, nawet jeżeli oglądam komedię – dodała Róża. – Dokończcie zdanie: Miłość… – …jest możliwa i jak każdy o niej marzymy. – A jakie macie plany na przyszłość? – Możliwości są nadal otwarte, a cokolwiek tam majaczy, wiemy, że razem damy radę. Tego wieczoru Róży spieszyło się, żeby już znaleźć się samej w łóżku i odpocząć od fleszy i kamer. – Co tak pędzisz? – Aniela sapała, wspinając się po schodach. – Pali się czy co? – Och, zmęczona jestem i już! – Dobra, dobra. – Aniela przyspieszyła kroku. W pokoju Róża natychmiast zaczęła wyswobadzać się z sukienki. – Weź mi pomóż! – No przecież pomagam. – Anieli, nie wiedzieć czemu, trzęsły się dłonie. Sukienka wylądowała na podłodze i Róża kopnęła ją niecierpliwie. Odwijała już bandaże, starając się jak najszybciej uwolnić ścierpnięte ramię. Skaleczenie na kciuku piekło ją w ciągu dnia, ale teraz na bandażu nie było śladu krwi. – Auuu – zawyła nagle Róża.
– No i co szczypiesz? I nie trzymaj – zniecierpliwiła się Aniela. – Wcale cię nie trzymam, ty weź mnie puść. – Szarpała się Róża. – Czekaj. – Aniela odrzuciła bandaże na bok. Uciskane gorsetem i bandażami cały dzień zbielałe, prawie sine ramiona, przedramiona i dłonie były teraz w opłakanym stanie. – O rany. – Róża patrzyła przerażona na ranę na swoim kciuku. Zaschnięta krew uformowała strup tak wielki, że pokrywał wierzch dłoni Anieli i zespalał ich dłonie razem. Spojrzały na siebie z paniką i obrzydzeniem w oczach i jednocześnie szarpnęły dłonie, chcąc je oddzielić. Zabolało i obie krzyknęły. Róża była blada na twarzy. – To obrzydliwe! – wrzasnęła i osunęła się na podłogę, bo czuła, że zaraz zemdleje. Aniela rzuciła się do łazienki po apteczkę. Pokaleczona skóra na wierzchu dłoni wyglądała ohydnie i zaskakująco mocno krwawiła. Aniela przemyła ją dokładnie spirytusem i nakleiła plaster. Potem poszła ratować Różę, nadal bladą, leżącą z nogami opartymi o ścianę i z zamkniętymi oczami. – Daj rękę – poleciła, ale sama musiała podnieść dłoń Róży, która wydawała się całkiem bezwładna. Jak najdelikatniej zmyła świeżą i skrzepniętą krew. Przyniosła z kuchni szklankę zimnej wody i postawiła ją na nocnej szafce. Patrzyła przez chwilę na Różę, leżącą teraz z twarzą ukrytą w poduszce i owiniętą kocem. Drżała na całym ciele. Róża płakała. – Idę wziąć prysznic, jakby co, to mnie wołaj. – Nic innego nie przyszło Anieli do głowy. Róża nie odpowiedziała i nadal leżała bezwładnie, wstrząsana spazmatycznym szlochem. Aniela dokładnie zamknęła za sobą drzwi. Nie chciała tego płaczu słyszeć. Późnym wieczorem zapukała do pokoju i weszła mimo braku odpowiedzi. – Dobrze się czujesz? – zapytała, stojąc w drzwiach. – Wspaniale. – Głos Róży brzmiał, jakby była przeziębiona. – Nic cię nie boli? – Nic, poza tym że zdarzyła mi się najdziwniejsza rzecz w życiu. Bo takie rzeczy są niemożliwe, Aniela! – powiedziała z naciskiem. – O czym ty mówisz, trochę strupka tylko… – To wszystko jest chore! – Róża znów zaczynała płakać. – Weź nie dramatyzuj i myśl racjonalnie. – Czy ty nic nie rozumiesz? – przerwała jej Róża. – A co by było, jakbyśmy się naprawdę zrosły? Czy ty sobie w ogóle wyobrażasz takie życie? – Nie histeryzuj, to niemożliwe, sprawdź w internecie. – W internecie, w internecie – przedrzeźniała ją Róża. – Czy ty nie
rozumiesz, że byłybyśmy na siebie skazane?! – Róża wcale jej nie słuchała. – I tak jesteśmy – powiedziała krótko Aniela i znów wyszła z pokoju. Nie rozumiała absurdalnego zachowania Róży. Niby była gotowa poświęcić wiele ze swojej niezależności i godności dla doraźnych celów i żeby osiągnąć to, czego chciała, ale z czasem znosiła tę sytuację coraz gorzej. A już ten głupi incydent z niby-zrośnięciem podziałał na nią jak wizja piekielnych mąk na grzesznika. – I ty chciałaś być aktorką? – kpiła z niej bezlitośnie Aniela. – Wczuj się teraz w rolę i graj, bo wreszcie masz widzów! – Jesteś naprawdę szurnięta! Czy ty nie widzisz, że przesadzamy? Jak my się z tego wykręcimy? – To akurat jest łatwe, zapomnienie przychodzi szybko, tylko na sukces długo się pracuje. Zwolnimy Najpiękniejszą i Albinosa, przestaniemy bywać i się skończy. – Ja chcę być po prostu szczęśliwa – powiedziała Róża cicho. – No jasne, w ramionach królewicza Billa – zadrwiła Aniela. – I co w tym złego? Aniela wzruszyła ramionami. Nieoczekiwanie jej misterny plan, który opracowywała miesiącami, zawalił się w kilka godzin, i ten jeden wieczór zmienił wszystko. Między siostrami zapadła cisza. Róża wyglądała niezdrowo. Aniela była rozdrażniona i chciała być sama. Ale kiedy próbowała zapomnieć o Róży, wtedy zakradał się lęk i wracały złe głosy. Dręczyły ją wyrzutami i podpowiadały okrutne pomysły. Rozpaczliwie więc chciała uchwycić się swojego urojonego świata, żeby uratował ją po raz kolejny od pogrążenia się w ogromnie przerażającej czerni, która czaiła się obok od dłuższego czasu, podczas gdy ona igrała z nią i balansowała na cienkiej linie. Rano próbowała zacząć kolejny dzień jakby nigdy nic. – Wywiad dziś mamy – zagadnęła. – Nie wiem, czy dam radę. – Róża oparła czoło o blat stołu. – Chyba mam gorączkę i drapie mnie w gardle. – Dam ci paracetamol. – Aniela wstała i otworzyła szafkę, w której trzymała leki. – Za dużo tego wszystkiego! – lamentowała Róża. – Weź się nie rozklejaj, zrobimy ten wywiad i odpoczniesz. – Sława miała mi pozwolić na robienie tego, co chcę, a ja ciągle robię to, co muszę! Aniela nie wdawała się w dyskusję, tylko podała siostrze dwie tabletki i szklankę wody. Róża połknęła je posłusznie i powlekła się do sypialni, szurając kapciami. – Nienawidzę jej za ten pomysł i za to, że dałam się w to wciągnąć – rozmawiała z Billem przez telefon.
Aniela, słysząc to, od razu weszła do pokoju. – Możesz mnie nienawidzić, ale to dzięki mnie masz to, o czym marzyłaś – wykrzyczała Róży w twarz. – Chciałam być sławna dzięki swoim talentom, a nie ze względu na jakieś dziwactwo. – Sorry, kochana, ale tak to teraz wygląda: nie ma dziwactwa, nie ma sławy. Bo wszystko już było. Ile było już świetnych aktorek, wspaniałych piosenkarek i ilu utalentowanych malarzy? Setki, tysiące – i wieje nudą! Potrzeba nowości. – Jestem zmęczona. – Róża opadła na łóżko twarzą w pościel. Przeklinała dzień, w którym zamarzyła jej się sława. – W porządku, poczekaj tylko do wydania książki, a potem znikniemy. Róża nic nie odpowiedziała. Wydarzenia rozegrały się szybko, a książka nigdy nie została wydana. Podobno warunki postawił Bill, oznajmiając Róży, że albo on, albo Aniela. Ale prawda była zupełnie inna, tylko Róża nie chciała jej zdradzić. – Mała ta jego miłość. – Aniela stała nad nią, kiedy jeszcze tego samego dnia przed południem Róża pakowała swoje rzeczy. – Pomyśl, jeżeli byłybyśmy naprawdę zrośnięte i ty nadal miałabyś tę samą twarz, którą on podobno tak kocha, i ten sam uśmiech, oczy i osobowość, to jak to możliwe, że dla niego nie byłabyś już godna uczucia? To bardzo dziwne, prawda? – Ty jak zwykle drążysz temat bezsensownie. Nie jesteśmy zrośnięte, a on mnie kocha i chce ze mną być, więc o co ci chodzi? Aniela nie wytłumaczyła, o co jej chodziło. Coś w słowach Róży było iskrą, która wywołała pożar. Wściekłość zabarwiła świat na czerwono i porwała Anielę w ułamku sekundy. Nabrała powietrza w płuca i oddała je z gardłowym okrzykiem. Zacisnęła mocno pięści, aż paznokciami rozcięła sobie skórę i natychmiast zapragnęła więcej bólu. Zaczęła zrywać z siebie ubranie i darła je na strzępy. Szarpała bandaże i gorset, żeby dostać się do manekina. Z nienawiści mogłaby go zabić. Chwyciła nożyce i dźgała go, wrzeszcząc i przeklinając, a po policzkach płynęły jej łzy. Kilka ciosów ześlizgnęło się po plastiku i utkwiło w ciele Anieli, co podjudziło ją jeszcze bardziej. Cisnęła pokaleczony korpus na podłogę i ruszyła do łazienki. Zachłyśnięta szałem, wciąż czuła niszczycielski zew. Metalowym świecznikiem roztrzaskała lustro, flakoniki perfum i szklane półki, a brzęk szkła potęgował mściwą satysfakcję. Miażdżyła ostre odłamki w dłoniach i czuła, jak wbijają się w skórę, karmiąc bólem furię. Płacząc i krzycząc, waliła świecznikiem w kafelki, aż pot spływał jej po skroniach. Na ścianie przyklejone było zdjęcie bliźniaczek. Jednym szarpnięciem zdarła je i wrzuciła do wanny. To przypomniało jej, że musi pozbyć się ich wszystkich. Jak koniec, to koniec! Z pokoju przyniosła albumy ze zdjęciami, podrobionymi dokumentami i artykułami. Systematycznie podarła je na kawałki i wznieciła ognisko w wannie. To samo zrobiła
z fotografiami naklejonymi na ścianach w pokoju, zacierając ślady tego, co działo się tutaj przez ostatnich kilka miesięcy. Patrzyła na ogień i ogarniało ją ukojenie. Tornado przeszło, zapadł spokój. Nie słyszała już ani nie czuła obok obecności siostry. Róża zniknęła bez pożegnania. Aniela długo siedziała nieruchomo, jakby spodziewając się, że siostra zmieni zdanie i wróci. Była wycieńczona, ale umysł miała teraz jasny. Zauważyła, że był już wieczór i w całym domu panowała cisza. Wyglądało na to, że jej napad szału odbył się bez świadków. Poczuła ulgę. Coraz trudniej było jej utrzymać nowy świat w tajemnicy przed starym. Dziwaczne zdania wyrywały się niespodziewanie w samym środku rozmowy. Natrętne spojrzenia i komentarze śledziły ją, gdy pojawiała się na ulicy. Jedynie w towarzystwie córek Milki potrafiła się czasami rozluźnić. Czując ciepło przytulonego do niej policzka i uścisk małej dłoni w swojej ręce, czuła się bezpieczniej. Ale to były tylko krótkie momenty, po których napięcie i niepokój wracały ze zdwojoną siłą. Wtedy musiała uciekać, bo niełatwo było ukrywać swoje demony i trudno wyjaśnić, że myśli, które pojawiają się w głowie, mają pełną władzę nad duszą, mogą ją też uwięzić i dręczyć, aż jedynym wyjściem staje się urojony świat, furia albo ucieczka w pustkę. Ukojenie i jasność umysłu po wybuchu nie trwały długo. W głowie Anieli rozbłysła myśl, której nie potrafiła wyciszyć: że teraz całkiem sama musi zmierzyć się z upokarzającym losem zdemaskowanej oszustki, która zagrała bezczelnie na uczuciach, portfelach i zainteresowaniu ludzi. – To jej wina, bo mnie zdradziła – powtarzała z goryczą, a głosy, które jakby wyczuły nieobecność Róży, wtórowały jej z nienawiścią: Winna! Winna! Aniela poczuła w brzuchu bolesne ściśnięcie lęku i wiedziała, że nie może tutaj dłużej zostać. Zerwała się na nogi i zaczęła się pakować, chaotycznie wrzucając do torby przypadkowe przedmioty. Ręce jej drżały, a policzki ją paliły. W odłamkach lustra w łazience odnalazła swoją twarz i przestraszyła się, bo jej nie rozpoznała. Natarczywe i rozbiegane oczy ją przerażały. Chciała się schować przed wzrokiem tej obcej osoby i uwolnić od niej tych, których kiedyś kochała. Nie wiedziała, że pomoc była blisko, bo gdy leki wciąż nie pomagały i Aniela zmieniła się nie do poznania, pomimo niechęci Wiktorii wreszcie padło słowo „szpital”. Ale wtedy nadeszła też pora, żeby zająć się Różą, bo ona potrzebowała teraz rodziny najbardziej na świecie.
ROZDZIAŁ 3 Szpital Aniela nie wiedziała, że Róża urodziła tej nocy córkę. Wieczorem wyszła z domu z torbą na ramieniu. Nie zamknęła za sobą drzwi. Chwilę później zatrzasnął je wiatr. Nie zabrała dokumentów ani nie zostawiła kartki. Poszła na dworzec autobusowy i wsiadła do pierwszego autobusu, jaki podjechał. Kupiła bilet i wraz z odjeżdżającym autobusem zniknęła z miasteczka. Kilka godzin później po raz pierwszy zadzwonił jej telefon i przez pewien czas dzwonił prawie nieprzerwanie w kieszeni jej płaszcza w szafie. Milka, Agata i Wiktoria na zmianę wybierały numer Anieli. Dopiero policjant, który następnego wieczoru przyszedł spisać zgłoszenie zaginięcia osoby, metodycznie przeszukawszy pokój, znalazł telefon zaginionej. – To się często zdarza, że ludzie z dnia na dzień zostawiają wszystko i znikają – powiedział nie wiadomo po co i do kogo. Nikt mu nie odpowiedział. – Niektórzy zaczynają w ten sposób nowe życie… – kontynuował zachęcony milczeniem. – Ale dlaczego moja córka miałaby zniknąć? Jaki by miała powód? – słabym głosem zapytała Wiktoria. – Czasami to nie wiadomo… – Ma pan jeszcze jakieś pytania? – przerwała mu Agata. – Mama jest już zmęczona. Policjant nie miał więcej pytań. Wiktoria nie odprowadziła go do drzwi. Ledwo siedziała. Łzy płynęły jej po twarzy i kiwała się monotonnie. – Moja córka, moja córka – szeptała do siebie. Czuła, że zawiodła Anielę, chociaż to o nią od zawsze najbardziej się martwiła. Jak mogła tego nie przewidzieć, nie interweniować w porę, lepiej, skuteczniej? Ciągle miała nadzieję, że to minie samo i że Aniela zbiegnie po schodach, tak jak lubiła, wcześnie rano, i włączy się do dyskusji jakąś celną ripostą. – Przecież wiedziałam doskonale, że jest nieszczęśliwa. Co jeszcze mogłam zrobić? – zamęczała się. – Pewnie mogłam lepiej ją wychować, pomóc w podjęciu życiowych decyzji. Bardziej ochronić. Mamy zawsze myślą, że mogły być lepsze. W przedpokoju Agata rozmawiała przyciszonym głosem z policjantem. – Oczywiście rozpoczniemy poszukiwania – obiecał ten, wychodząc. – Proszę mnie informować na bieżąco. – Prośba Agaty zabrzmiała jak polecenie.
Agata wróciła do pokoju i przytuliła się do mamy. – Znajdziemy ją, zobaczysz – obiecała. – Pojadę do Róży. – Wiktoria nie mogła znieść bezczynnego czekania i musiała się czymś zająć. Następnego dnia na tablicy ogłoszeń w supermarkecie pojawiło się zdjęcie Anieli i prośba o wszelkie informacje na temat miejsca jej pobytu. Policja przepytała nielicznych znajomych. Nikt nie orientował się, gdzie była. Co więcej, znajomi nie wiedzieli nic na temat ostatnich kilku miesięcy jej życia. Nie spotykała się z nikim, nie utrzymywała kontaktu telefonicznego ani nawet mailowego. Stało się jasne, że nieoficjalnie Aniela zniknęła już dawno. Teraz tylko opuściła miasteczko. – Może zadzwoni. – Policjant brzmiał pocieszająco, ale nie przekonująco. Ale Aniela nie zadzwoniła. Agata i Milka obdzwoniły za to całą bliższą i dalszą rodzinę. Bezskutecznie, nikt nie miał żadnych nowych informacji o losie ich siostry. Ostatnią osobą, z którą rozmawiała, była Milka. Aniela odwiedziła ją poprzedniego wieczora. – Wyglądała źle, przygarbiona, dziwacznie ubrana, na wierzchu prawej dłoni miała zakrwawiony bandaż. Nerwowo rozglądała się wokół, jakby wypatrując czegoś w ciemnościach – zeznawała Milka. – Po co przyszła? – Nie wiem, nawet nie weszła do środka. Stojąc w drzwiach, zamieniłyśmy kilka zdań. Ale mówiła nieskładnie, że nie będzie o nic błagać Róży i że już się zaczęło. – Kłóciły się? – Nie – zaprzeczyła Milka. – Od dawna ze sobą nie rozmawiały. Aniela miała swój specyficzny sposób bycia. Powiedziała też, że to, co było najbliżej, okazało się jednak najdalsze. Zaproponowałam, że ją odprowadzę do domu i spotkamy się rano, ale ona, w pół słowa, po prostu sobie poszła. – To panią nie zaniepokoiło? – zapytał policjant. – Ona już od dłuższego czasu zachowywała się ekscentrycznie. Nie pomyślałam, że to coś więcej – odpowiedziała Milka. Policjant nie miał więcej pytań. Milka wiedziała, że dopóki Aniela nie wróci, ona nie pozbędzie się wyrzutów sumienia. – Wygląda na to, że pożegnała się z jedną osobą z rodziny – skomentował policjant po powrocie na posterunek. – I raczej nie chce być odnaleziona. Kolejna, która wyprowadziła się ze starego życia, żeby zacząć nowe – dodał jego przełożony. – A w jej pokoju, co tam było oprócz demolki i śladów podpalenia? – zapytał. – Mnóstwo papierów, sterty ubrań, jakiś manekin podłubany. Pisała też po ścianach, trochę bez sensu. I był laptop, ale rozłożony na części, raczej nie da się
odzyskać danych. – Chyba jednak miała coś do ukrycia – zadumał się komisarz. – Podzwońcie po szpitalach – doradził krótko. Stróże prawa mieli dużo racji, ale też trochę się mylili. Aniela rzeczywiście nie chciała być odnaleziona przez rodzinę, lecz wcale nie zaczęła nowego życia. Z dala od rodzinnego domu nadal pogrążała się w tym starym. Pierwszy autobus zawiózł ją do brzydkiego przemysłowego miasta. Tam natychmiast wsiadła w kolejny, a potem jeszcze w pociąg, kilka tramwajów i do minibusa. Nie wiedziała dokładnie, ile minęło czasu od opuszczenia domu rodzinnego. Może dzień, może dwa? Nie miała celu swojej wyprawy, nie miała swojego miejsca, więc musiała pozostać w podróży. Nie patrzyła na ludzi, a oni nie widzieli jej. Podróżnik nie musi wiedzieć, co dalej. Nie musi mieć imienia, domu ani pracy, bo to są sprawy, które pojawiają się po dotarciu na miejsce, w którym się planuje pozostać na dłużej. Podróż jest światem pomiędzy. Gdzieś obok „tutaj”, ale jeszcze nie „tam”. Jest wehikułem możliwości, z którego można przyjrzeć się temu, skąd się wyruszyło, i przygotować się na to, co czeka u celu. I w tym świecie Aniela chciała się na chwilę schować, żeby złapać oddech, albo żeby się do reszty zagubić. Do miasta przyjechała wczesnym rankiem. Dzień był wietrzny, ulice jeszcze puste. Aniela nie wiedziała, że była sobota. Na dworcu kupiła kawę. Piła szybko i parzyła sobie popękane wargi. Nie jadła nic od kilku dni i nadal nie była głodna. Po drugiej stronie ulicy był park. Aniela usiadła na trawie pod rozłożystym drzewem. Przyszła też grupa młodych, roześmianych ludzi z latawcem. Aniela patrzyła, jak tańczył. Rosła w niej wściekłość. – Przeklęty latawiec! – krzyknęła i ruszyła biegiem w kierunku latawca, który drwił z niej, fruwając zbyt wysoko, by mogła go dosięgnąć. – Wynocha! – wrzeszczała, a wiatr porywał jej słowa. Podskakiwała, machając ramionami, aż jej nogi zaplątały się w długiej sukience i runęła na ziemię. – O co jej chodzi, szurnięta jakaś! – zaśmiał się ktoś z grupy. Obserwowali Anielę ukradkiem, ale nikt nie pomógł jej wstać. Mruczała coś do siebie i wygrażała im zaciśniętą pięścią. W swoich brudnych, pomiętych ubraniach, z włosami w nieładzie i zaczerwienionymi od gniewu policzkami budziła litość i odrobinę niechęci. Oddalili się szybko. Aniela leżała na trawie i patrzyła w niebo. Wstała dopiero, gdy park zapełnił się biegającymi dziećmi i grupami rozkrzyczanej młodzieży. Przez resztę dnia chodziła ulicami miasta, bacznie przyglądając się przechodniom i wypatrując oznak, że ją rozpoznają, ale spuszczała nisko głowę, kiedy czuła na sobie czyjś wzrok. I chociaż większość osób mijała ją obojętnie, zajęta własnymi sprawami, Aniela wiedziała, że udawali. Była przekonana, że pokazywali ją sobie palcami i szeptali za jej plecami, co zmuszało ją do ucieczki. Chowała się w bramach i unikała zatłoczonych miejsc. Kiedy zegar na wieży kościelnej wybił jedenastą, Aniela siadła na głównym placu
miasta, bezpiecznie schowana przed wzrokiem ludzi w cieniu drzew i otaczających je ozdobnych krzewów. Było gorąco. Pachniało liliami i kawą z pobliskiej restauracji. Przy stolikach ustawionych wokół skweru siedzieli dobrze ubrani turyści, piękne dziewczyny i szczęśliwe rodziny z rozbrykanymi dziećmi. Jakby dla kontrastu na chodniku nieopodal usadowił się bezdomny mężczyzna. Rozmieścił swój dobytek pomiędzy dwoma kubłami na śmieci i czytał jakąś książkę bez okładki. Zagadywał też przyjaźnie do przechodniów, a ci od czasu do czasu wrzucali mu drobne do papierowego kubka po kawie. Nie tylko u Anieli wzbudził zainteresowanie. – Czy zastanawiałaś się kiedyś, jak niewiele trzeba, żeby stracić wszystko i wylądować na ulicy? – zapytała dobrze ubrana kobieta po czterdziestce, siedząca przy stoliku po drugiej stronie żywopłotu, za którym Aniela miała swoją kryjówkę. Towarzyszka owej damy pochłonięta była akurat wygrzebywaniem rodzynek, których nie znosiła, z lodów waniliowych, które uwielbiała. – Nie – odparła krótko. – Mimo skrupulatnego planowania i zabezpieczania się życie przybiera czasami nieoczekiwany obrót – kontynuowała z zadumą elegancka pani. – Nieudacznicy wybierają porażkę, a sukces nie lubi przypadków. Takie jest moje zdanie. – Miłośniczka lodów waniliowych miała wyklarowane poglądy. – Nie wydaje ci się to zbyt uproszczone? – skarciła ją koleżanka żartobliwie. – Bo to jest proste! – Wzruszyła ramionami tamta i założyła przeciwsłoneczne okulary. Anielę też męczyło to, że niepewność jest wpisana w życie, ale nie włączyła się do ich rozmowy. Podejrzewała, że zaraz by ją rozpoznały. Patrzyła, jak starsza pani, która właśnie mijała stanowisko bezdomnego, niechętnie akceptowała to, że głaskał jej psa, jakby obawiała się, że przez dotyk zarazi ją swoją niedolą. Dawna Aniela widziałaby tu interesujący temat na reportaż. Dlaczego żyje na ulicy? Czy tak właśnie zaplanował sobie życie? Co widzi w oczach mijających go przechodniów? Tego wszystkiego dociekałaby z pasją. Aniela schowana w krzakach obojętnie i wybiórczo kodowała fakty i nie widziała, jak bardzo byli do siebie podobni. Ulica była miejscem ich drugiego śniadania, drapania się po nosie i popołudniowej drzemki. Może on uciekł na ulicę od problemów, długów, niewiernych kobiet lub nudnej pracy? A może także jego życie brutalnie wykopało ze scenariusza i została mu już tylko ulica? Tej nocy Aniela spała na ławce w parku. Wróciła tam, gdy opustoszał po zapadnięciu zmroku. Czuła ulgę, gdy nie było w pobliżu ludzi. Ciemność współgrała z mrokiem w niej samej oraz z bolesną pustką jej wnętrza. Ta jednak nigdy nie trwała zbyt długo, bo natychmiast budziły się potwory. Uporczywe myśli, głośne szepty, cień chwytany kątem oka, wypełzały i zaczynały dręczyć Anielę. Ona chciała spać, ale zamknięcie oczu nie przyniosło odpoczynku. Była wtedy znów w samym środku wydarzeń, w świecie powstałym
z jej własnych złudzeń. Pierwszą decyzją podjętą po odejściu Róży było zapłacenie rachunków w drogim mieszkaniu i wyprowadzka do tańszego. Zrośnięte bliźniaczki wzbudzały ogromne zainteresowanie. Jednak lawina, jaka ruszyła, kiedy wyszło na jaw, że zrośnięte nie są, była znacznie bardziej obezwładniająca niż wcześniejsza sława. Podobnie jak wcześniej unosiła je fala pozytywnych komentarzy, tak teraz płynęła w ich stronę fala tych nienawistnych i pełnych jadu. Aniela słuchała ich i czytała wszystkie, karmiąc się rozczarowaniem i złością zupełnie nieznanych ludzi, którzy byli wściekli, że dali się wykiwać. Jednocześnie nie przyznawali się do tego, że byli zdegustowani sobą, bo po raz kolejny dali się pociągnąć temu, co fascynowało i wabiło ich tak bardzo, że podążali za zupełnie niezdrowym pragnieniem. Chcieli znać wszystkie szczegóły z życia dwóch zrośniętych sióstr. Jak to jest w ubikacji, jak blisko siebie śpią i czy były już z chłopakiem? Za odpowiedzi na te pytania gotowi byli płacić. Nazwane teraz perfidnymi oszustkami i zmieszane z błotem, bliźniaczki stały się obiektem zajadłej złości. Ci bowiem, którzy najwięcej chcieli na ich sławie zyskać, poczuli się wystrychnięci na dudka. A zwykli ludzie, którzy śledzili każdy ich krok, teraz byli wściekli na siebie, że to ich własna niezdrowa ciekawość pozwoliła na zrobienie z nich idiotów. I całą tę złość skierowali na Różę i Anielę. „Jakim prawem to zrobiły?”. – Prawem każdego człowieka do zarabiania godziwych pieniędzy na życie i spełniania swoich marzeń – odpowiadała Aniela, czytając jadowite komentarze, które zasypywały ją zewsząd i które widziała w każdej gazecie i na każdym portalu internetowym. WSADZIĆ OSZUSTKI DO WIĘZIENIA! – grzmiał ktoś drukowanymi literami. A za co? – pytał ktoś inny rozsądnie. – Nikogo przecież nie zmuszały do robienia im zdjęć, śledzenia ich i zapraszania do telewizyjnych programów. Niech oddadzą całe pieniądze zarobione na tej farsie! – krzyczeli ci najbardziej pragmatyczni, a ich żądanie zyskiwało setki polubień. – Niedoczekanie wasze! Zarobione zostały ciężką pracą i okupione wystawieniem prywatności na widok publiczny przez całą dobę, dla zaspokojenia waszej chorej ciekawości i pragnienia rozrywki naszym kosztem – wykrzykiwała Aniela gniewnie. – Tak naprawdę udowodniłam wam, że jesteście ludźmi małymi, których dwie zwykłe dziewczyny oszukały na wasze własne życzenie – mówiła do siebie na głos. A ukryta pod pseudonimem Jedna z Dwóch odpisywała na komentarze: Jeżeli istnieją chętni, by uwierzyć w sensację, zawsze znajdzie się ktoś gotowy ją dostarczyć. A potem zaśmiewała się gorzko do siebie samej, kiedy wiele osób przyznawało jej rację. Inność budzi ciekawość i chęć odarcia jej z tajemnicy,
a kiedy już to nastąpi, krwiożercza karawana sępów idzie dalej, szukając nowego obiektu, pisali. Ku zaskoczeniu Anieli znaleźli się też obrońcy, którzy zauważali rozsądnie: Tak zwani celebryci manipulują w ten sposób ludźmi przez lata. Czy w związku z tym wszyscy oni mają być za to aresztowani lub ukarani grzywną? Tym razem Aniela nie potrafiła się powstrzymać i podpisując się jako Bliźnięta, umieściła komentarz: Ale one nie były wielkimi gwiazdami, lecz jednymi z nas, a udawały tylko, że jest inaczej, że mają coś wyjątkowego do zaproponowania. Rozczarowały wszystkich, bo pod obietnicą niezwykłości kryły się mało interesujące siostry, które nie miały innego pomysłu, żeby się przebić. Jedna z ciekawszych odpowiedzi na jej komentarz brzmiała: Racja, nie nazwały nikogo idiotą, ale sprawiły, że wielu się poczuło idiotami, i stąd ten cały jad wokół. Jak zawsze ten, kto nazywa drugiego głupkiem, okazuje się największym palantem. Z powodu braku oficjalnego oświadczenia Najpiękniejszej, jako agentki bliźniaczek, codziennie pojawiały się wyssane z palca newsy. Jednego dnia nagłówki krzyczały, że siostry przeprowadziły się do Australii, gdzie były widziane w cyrku. Następnego dnia donoszono, że godny zaufania znajomy zdradził, iż pracują w domu publicznym. Ludzie obżerali się tymi plotkami jak cukierkami. Wkrótce jednak życie potoczyło się dalej, bo pojawiły się nowe afery i celebryci. Bestia ludzkiej ciekawości musi się przecież wciąż karmić świeżym mięsem. Najpiękniejsza, której groziło bezrobocie, skontaktowała się z Anielą, pytając, czy życzy sobie działań minimalizujących szkody w publicznym wizerunku sióstr. – Najpiękniejsza, czy ty się urwałaś z choinki? – Anielę tylko rozjuszyła ta idiotyczna propozycja. – Nie widzisz, co się dzieje? Nie ma czego ratować! To już koniec! Dziękuję za współpracę. – Ale nie można się tak poddawać, to wszystko da się jeszcze odkręcić, to może nam wyjść na dobre, ten cały szum! – entuzjastycznie przekonywała Najpiękniejsza. – Najpiękniejsza, proszę cię, nie męcz mnie już więcej. – Aniela była wyczerpana tą krótką rozmową. – Jak chcesz, chciałam tylko pomóc – odparła ta obrażonym głosem i zamilkła. Być może fala medialnej nienawiści nie utopiłaby Anieli. Może nawet nie zniszczyłoby Anieli odejście jej siostry. Bo chociaż Aniela nie zdołała Róży zatrzymać, to przez chwilę, gdy były nareszcie razem, wykradła ją światu tylko dla siebie. Niszczyła ją za to świadomość, że po utracie zarówno tej prawdziwej, jak i sfabrykowanej wersji siebie była jeszcze bardziej nikim. I nie było powrotu do dawnej Anieli, tej dobrze znanej: milczącej, skłonnej do smutku, ale trzeźwo myślącej. Zbyt daleko zabrnęła w urojenia i teraz utknęła w jakimś niebycie. Spodziewała się, że to już nigdy się nie zmieni. Nie miała w głowie kolejnego
wspaniałego planu. Umysł był ociężały, myśli lepiły się i uparcie wracały do podejrzliwych idei, szukania zagrożenia i wrogów. Przekonywała siebie w głośnych dyskusjach, że nie ma się co użalać i rozpamiętywać, a jednak wciąż to robiła i zamęczała się obsesyjnym roztrząsaniem wciąż na nowo tego, co jak wierzyła, wydarzyło się w jej życiu. I była wściekła. Była przerażona. Była agresywna. Była dziwaczna. Była chora. Śmiała się gorzko i równie często płakała albo zapatrywała się godzinami w jeden punkt. Niezależnie od pogody godzinami wędrowała po otaczających miasto wzgórzach. Nie chroniła się przed letnim wiatrem ani deszczem, jakby czując się tym lepiej, im bardziej niesprzyjająca była aura wokół. Wieczorem kupowała precla i tanią herbatę, którą zapominała wypić, i siedząc przy zimnym kaloryferze na obskurnym dworcu, patrzyła nieruchomo na granatowe niebo za oknem. Czasami słyszała jeszcze, jak przechodnie ją pytali: – To ty miałaś siostrę bliźniaczkę zrośniętą? – Nie! Zostawicie mnie wreszcie! Ja nawet nie mam siostry! – wrzeszczała, przyciągając zdziwione spojrzenia. Niektórzy parskali śmiechem, inni przyspieszali kroku, żeby prędzej wyminąć tę dziwaczną kobietę siedzącą w kącie poczekalni. Wisiało na niej zbyt obszerne ubranie i najpewniej awanturowała się pijaku, wymachując ramionami. – Na takich to policję wezwać by trzeba i zrobić porządek – skomentował jakiś człowiek. Anieli policja nie mogła ani pomóc, ani zaszkodzić. Ale i tak zerwała się do ucieczki. W dworcowej ubikacji, gdzie cuchnęło moczem, ochlapała twarz wodą i patrzyła na swoje odbicie w brudnym lustrze. Musiała sprawdzić, kim teraz jest, ale było za późno. Widziała, jak jej twarz się zniekształca, a oczy robią przekrwione, krzyknęła i przeorała paznokciami po twarzy, chcąc powstrzymać to, co się z nią działo. Za jej plecami ktoś zarechotał. – Nic to nie pomoże – drwił z niej głośno. Wtórował mu ktoś inny, krzycząc, że ma się zabić. Aniela bała się odwrócić. Widziała cienie w lustrze. Nie pokazywały twarzy i były groźne. Serce waliło jej jak szalone i z trudem łapała oddech. Mocno chwyciła się umywalki, starając się nie upaść. – Głupia nieudacznica! – usłyszała wyraźnie zza drzwi toalety. – Nic niewarta oszustka i kłamczucha! – teraz dołączyli podróżni na dworcu. – Uciekaj stąd! Rzuć się pod pociąg! – przekrzykiwały się głosy wokoło. – Nic nie potrafisz, wszystko zepsułaś! – Wszystkiemu jesteś winna – wydawała się szeptać kobieta, która skończyła właśnie myć ręce i z wielką torbą podróżną wychodziła teraz z łazienki. Rzuciła Anieli spojrzenie, w którym ta zobaczyła nienawiść i groźbę. „To nieprawda!!!”, chciała krzyknąć do niej, ale z zaschniętych ust nie wydobył się ani jeden dźwięk. Aniela nie mogła się bronić. Co więcej – czuła, że
głosy mają rację. Mogła jedynie nienawidzić siebie. Rozbiła lustro pięścią, pamiętając, że kiedyś ból jej pomógł. Głosy umilkły. Słyszała teraz w uszach tylko szum własnego tętna. Dłoń krwawiła mocno, a drobne kawałki szkła wbiły się w skórę. Zrobiło jej się niedobrze i w głowie wirowało. Powoli osunęła się na podłogę, kucając pod umywalką. Cisza nie trwała długo i znów zaczęły się szepty. Aniela musiała się ukryć. Na czworakach przeszła do kabiny. Zamknęła drzwi i usiadła na brudnej podłodze. Zakryła uszy rękoma. – To wszystko przez Różę – szeptała do siebie uspokajająco. – Na pewno. To ona, nie ja! Nie ja! Nie ja! Ale jej słowa nie miały żadnej mocy. W od dawna pękniętym sercu nieszczęśliwej Anieli rozlała się rozpacz. Nie było już nadziei na ratunek. Im bardziej słabła Aniela, tym silniejsze były głosy. – Już nigdy nie będziesz sobą, zniszczyliśmy cię zupełnie – śmiały się drwiąco. – Wszyscy mogą być tobą, ale nikt tobą już nie będzie, już umarłaś. – Jesteś nikim, nie ma cię, nie ma! Aniela płakała cicho z przerażenia. – Nie, nie, nie, nie – szeptała. – Najlepiej, jak nie będzie cię wcale! – usłyszała głos tuż za plecami i odwróciła się gwałtownie, uderzając mocno głową w kant ściany pokrytej lepkimi od brudu płytkami. Zapiekło, ale nawet nie zauważyła, że rozcięła czoło. Krew była na jej rękach i pod paznokciami, zlepiała włosy i zasychała w kąciku ust. Aniela miała wielu wrogów do pokonania i ani odrobiny siły. Oddychała ciężko. Skuliła się jeszcze bardziej i kołysała monotonnie, szepcząc do siebie przez łzy. – Mamo, mamo, mamo, mamo… Umarłam! Wydarli ze mnie moją siostrę! Otaczała ją mgła. Najpierw rzadka, potem coraz gęstsza, osnuwała niemrawe światło słabej żarówki, wciskając się Anieli do oczu, uszu i nosa. Pachniała słodko i tłumiła ból. Aniela nie wiedziała, gdzie jest, i widziała przez moment wyraźnie, jak krew zamiast rosy zwisała ciężkimi kroplami na nagich gałęziach drzew w jesiennym ogrodzie. Potem wszystko się rozmazało znów w półprzezroczystej mgle. Ptaki schowane w żywopłocie kwiliły, a wilgoć zlepiała im pióra. Aniela ożyła. To była jej szansa. We mgle mogła uciec od wrogów niezauważona. Zerwała się z posadzki i wybiegła z dworcowej toalety. Biegnąc, popychała przechodniów. Komuś wylała się kawa, ktoś za nią krzyknął z oburzeniem. Aniela nie oglądała się za siebie. Wybiegła na peron, potem prosto przez tory. Nie widziała, jak blisko były światła nadjeżdżającego pociągu, nie słyszała ostrego gwizdu ani głośnego krzyku przerażonych świadków jej ucieczki. Nie wiedziała, dokąd biegnie, ale musiała biec. Nie mogła się zatrzymać. Nie pamiętała, jak trafiła do szpitala, kto wezwał pogotowie ani dlaczego biegła boso po zalanej deszczem ulicy, i to w środku nocy. Dużo później
dowiedziała się ze strzępków rozmów między pielęgniarkami, że podobno próbowała rzucić się pod pociąg, a potem uciekła z dworca i ukryła się w pobliskim lesie. Przez kilka godzin szukała jej policja i wreszcie znaleziono ją na ulicy, jak zaczepiała przechodniów, pytając, czy krwawi w miejscu, gdzie odcięto od niej Różę, i czy nie wiedzą, czy urodzi ona dziewczynkę, czy może bliźniaczki. Na widok dwóch policjantów zaczęła uciekać, wołając, że nieszczęścia chodzą parami. A kiedy ją uspokoili i eskortowali do karetki, wyznała im szeptem, że pozostało już jedno tylko nieszczęście, bardzo samotne i zawzięte. Zapytana o dane osobowe takie też im podała imię: Nieszczęście. Policja szybko ustaliła tożsamość Anieli. Mimo zaniedbania i grubej warstwy brudu pasowała do opisu osoby, której poszukiwali od tygodnia. Skontaktowali się z rodziną. Wiktoria była gotowa przyjechać do szpitala od razu. Jej własny lekarz nie zgodził się jednak na tę podróż. Wydarzenia ostatniego tygodnia mocno osłabiły serce Wiktorii i miała odpoczywać, a nie przeżywać kolejne stresy. Nie potrafiła zastosować się do lekarskiego zalecenia. Schudła kilka kilogramów i wyglądała jak cień. Chciała córkę jak najszybciej przywieźć do domu, ale wiedziała, że to niemożliwe. To Agata pojechała do szpitala psychiatrycznego, żeby potwierdzić tożsamość Anieli. Na dźwięk przekręcanego klucza w zamku dostała gęsiej skórki. Nie wiedziała, co ją czeka po drugiej stronie. Zastała siostrę w izolatce. – Żadnych odwiedzin, proszę tylko popatrzeć przez szybę w drzwiach. Była bardzo pobudzona dziś rano, dopiero się uspokoiła – powiedział lekarz przepraszającym tonem. Patrząc na siostrę, skuloną na łóżku w spranej szpitalnej piżamie, z oczami szeroko otwartymi, ale bez żadnej reakcji na otoczenie, zawsze opanowana Agata miała łzy w oczach. Przygryzła wargi, aż poczuła w ustach smak krwi, i poszła porozmawiać z lekarzem o diagnozie i rokowaniach. – Nadal obserwujemy. Potrzeba czasu, żeby dobrać leki. Powinna znaleźć się u nas już dawno – powiedział młody lekarz dyżurny o starych i zmęczonych oczach. Sprawnie wypełnił dokumenty potrzebne do przymusowego leczenia i Agata podpisała formularze. Z ogromnym poczuciem winy i świadoma odpowiedzialności tłumaczyła sobie, że tak właśnie trzeba zrobić, nawet jeżeli Aniela znienawidzi ją za to do końca życia. Gdy opuszczała oddział szpitalny, mimo panujących upałów miała dreszcze. Czuła, że zawiodła, i po raz pierwszy w życiu nie zdała ważnego egzaminu. Pierwszą rzeczą, która przykuła uwagę Anieli, była lśniąca posadzka. Wodziła oczami po jej wzorze i była przekonana, że odkryła w nim zasadę rządzącą wszechświatem. Gdyby tylko była w stanie ją zapisać i przekazać dalej… – Zapisać… – powiedziała cicho i z wysiłkiem. Mózg jej pracował powoli,
jakby pływał w kisielu. – Słucham? Czegoś potrzebujesz? – Pielęgniarka pochyliła się nad nią. – Trzeba zapisać… – Co takiego zapisać? – Tam jest zasada, trzeba ją zapisać. – Zasada? – Pielęgniarka wreszcie popatrzyła na podłogę. – Tutaj? Jaka? – Żebym tylko mogła przekazać… Wielkie odkrycie, nikt nie wie! – Aniela była coraz bardziej podekscytowana. Spokój i zainteresowanie pielęgniarki ją zmyliły, dała się nabrać i niepotrzebnie zaczęła mówić, szybko, nieskładnie, zupełnie bez sensu. Pielęgniarka oczywiście przekazała swoje obserwacje lekarzowi, a ten zwiększył dawkę leku. Aniela zamilkła zupełnie. Na bardzo długo. Zapadała się w siebie i była to podróż przerażająca, bo bez dna. Odkrywała rzeczy, których istnienia nie była do tej pory świadoma i które wydawały się jej śmiertelnie niebezpieczne. Atakowana głosami, kuszącymi ją i nawołującymi do posłuszeństwa, wahała się pomiędzy wykonywaniem ich poleceń i próbą ucieczki. Ale uciekać nie było dokąd, wszystko działo się w jej głowie. Ściskała ją więc mocno rękoma w desperacji, z nadzieją, że zdoła wycisnąć z niej dręczycieli. Gdy to nie pomagało, waliła głową w ścianę. Rozbicie jej było jedynym ratunkiem. Głosy wysypałyby się wtedy na podłogę i mogłaby je zadeptać i uwolnić się od nich na zawsze. Ale w tym nieoczekiwanie przeszkadzali jej pielęgniarze i chociaż błagała ich o pomoc, unieruchamiali ją i stawała się znów bezbronna wobec demonów. Szybko się nauczyła, że personelowi nie można ufać. Przez większość czasu leżała w szpitalnym łóżku z kołdrą podciągniętą pod samą szyję. Drżała na całym ciele, chociaż nie było jej zimno. Bała się tak, jak jeszcze nigdy dotąd, i nie było żadnego sposobu, żeby komukolwiek o tym powiedzieć. Powściągliwie się uśmiechający lekarze i przyjazne pielęgniarki wydawali jej się wrogami jeszcze większymi niż przeraźliwe głosy i postacie, których obecności doświadczała. Za oknem wisiało posiniaczone niebo, a na jego tle zielone drzewo szarpane podmuchami wiatru. Aniela zaczynała cicho wyć, bo od zawsze bała się wiatru. Kiedy jej wycie zamieniało się w przeciągły krzyk, wchodziła pielęgniarka i tłumaczyła, że da jej zastrzyk. Aniela polubiła falę zobojętnienia, która opanowywała ją po kilku sekundach. Tabletki nie działały tak szybko. Potem zasypiała. Pielęgniarki oddychały z ulgą i wracały do swoich obowiązków, a Aniela nadal krzyczała w swoich snach i walczyła z jeszcze gorszymi demonami. Siedziała we wnętrzu ogromnej bryły z grubego szkła i waliła pięściami w zimną, gładką powierzchnię, bo razem z nią w szklanym wnętrzu uwięzione były jej wszystkie obawy i lęki, które szczypały boleśnie, wrzeszczały jej do ucha groźby i rozkazywały jej zabić się natychmiast, zanim zrobią to lekarze. Również we śnie nikt nie słyszał jej krzyku.
– Nie słyszę sama siebie! – wrzeszczała wniebogłosy. Nie wiedziała, że płacze, i nie czuła na policzkach swoich łez. Nie wiedziała też, jak bardzo była wściekła. A kiedy się budziła, nadal milczała. Kontakt z ludźmi wiązał się z ryzykiem, że straci kontrolę nad sobą i zrobi coś strasznego. Bała się kogoś zabić słowami. Wierzyła, że może też zabić myślami, gdyby tylko chciała. Uciekała więc od myśli w obserwowanie cieni na ścianie. Lekarze notowali, że ma halucynacje. Niewiele jadła, niechętnie piła. Pompowanie leków w jej wychudzone ciało trwało bez ustanku. Połykała pastylki łapczywie, czekając, żeby jej ciało nadęło się jak ropucha albo balonik napełniony helem. Bardzo chciała zniknąć gdzieś w chmurach. Raz nawet chciała sprawdzić, czy udałoby jej się odlecieć, i skoczyła z szafki stojącej obok łóżka. Jeszcze zanim dosięgnęła podłogi, odezwał się alarm i do pokoju wpadli pielęgniarze. Zasnęła na długo po podwójnej dawce leków. Szafka została wyniesiona z pokoju, a w karcie odnotowano, że ma myśli i zamiary samobójcze oraz że istnieje znaczne ryzyko ich realizacji. Po nieudanej próbie latania przez całą dobę była pod obserwacją. Ale zrezygnowała z tego pomysłu i już nie chciała latać. Wolała zniknąć i nawet nie chciała umierać, to był zbyt duży wysiłek. Ona już była potwornie zmęczona życiem, które się nie udaje, i ludźmi, którym nie można ufać. I mogła tylko trwać w niebycie. Liczyła do dwustu, zanim coś pomyślała, bo wtedy zwykle przechodziła jej ochota, żeby cokolwiek myśleć. Lekarze zadawali pytania, a Aniela patrzyła tępo w ścianę. – Jak się czujesz? – Jak masz na imię? – Wiesz, gdzie jesteś? Dużo notowali i czasami w jej obecności mówili o niej tak, jakby byli przekonani, że ich nie słyszy. Padały słowa: „depresja”, „psychoza”, „autystyczna”, „mutystyczna”. Aniela nie miała pojęcia, co znaczą, i było jej to obojętne. – Dlaczego nie chcesz nam zaufać? – pytali empatycznie studenci medycyny. Aniela patrzyła przez nich pustym wzrokiem i bardzo pragnęła, żeby kiedyś znaleźli się na jej miejscu. Wtedy zrozumieją, jak bardzo boli życie, w którym nowy dzień nie ma żadnego sensu ani nie przynosi nadziei. Co ze sobą zrobić? Jak spędzić te godziny, których wcale się nie chce, a które dawane są hojnie, bez pytania i wbrew woli. Wierzyła, że jeden taki dzień starłby z ich twarzy raz na zawsze ten durny współczujący uśmiech. Personel szpitala szukał w niej choroby, a ona czuła się zdrowa. Tylko bardzo się bała, że nie ma już dla niej przyszłości, bo jej życie zacisnęło się w pętlę. Nikt nie mógł jej przekonać, że to choroba i że minie. To świat był chory, a życie było nieprzyjazne i nie miało dla Anieli żadnej wartości. Lekarze przychodzili z wizytą i wychodzili z jej pokoju, a ona nie wstawała z łóżka. Całymi dniami spała albo patrzyła na chmury. Tam nie było
wypisanej zasady, to byłoby za proste. Zbyt wielu ludzi patrzy w niebo i zasada zostałaby odkryta szybko, w dodatku przez osoby do tego niepowołane. Uczestnictwo w codzienności i powtarzalne czynności „normalnego” życia wydawały się pozbawione sensu. Kąpiel i ubieranie się też były zbyt dużym wysiłkiem. Odkryła, że im bardziej nienormalnie się prezentuje, tym mniej od niej wymagają. Nie musi wtedy czyścić zębów ani uczestniczyć w zajęciach grupowych na oddziale. Traciła tylko poczucie, gdzie kończy się jej udawanie, a zaczyna jakiś niezrozumiały dla niej samej stan umysłu i ciała, gdy nie czuła się już osobą. Odwracała wzrok od ludzi, bo widząc ich spojrzenia, musiałaby im przyznać rację, że osoba zwana Anielą nadal istnieje. W oknach szpitala nie było krat, byłyby zbyt przygnębiające dla odwiedzających i personelu. Pacjentom było to obojętne. Ściśnięci w klatkach własnych lęków i paranoi nie zauważali prawdziwych krat. Co zresztą było prawdziwe? Ludzie? Myśli? Świat? Głosy? Nic nie wydawało się realne i nawet herbata smakowała inaczej niż dawniej. – Jest zatruta – szeptała pacjentka ostrzegawczo. – Napij się trochę, musisz pić – nalegała pielęgniarka. Aniela nie wiedziała, komu wierzyć, kto tu był szalony, a kto po prostu wiedział więcej niż inni. Czyja rzeczywistość była realna? Grube szkło w szpitalnych oknach nie dawało się rozbić, co nie przeszkadzało niektórym próbować. W szpitalu psychiatrycznym wszystko może stać się bronią lub kryjówką. A pytanie było jedno – zostać czy odejść? Dlatego w pokoju pielęgniarek w stałym miejscu były zawsze duże nożyczki, na wszelki wypadek, do przywracania gruntu pod nogami tym, którzy zdecydowali się odejść, ale uznani zostali za niepoczytalnych w swoim wyborze, więc należało ich ratować. Aniela była nieraz tego świadkiem. Wokół zamieszanie i krzyki, ktoś płakał, a ona skrupulatnie analizowała swoje stopy. Wyglądało, jakby dotykały ziemi, chociaż ona jej nie czuła. Miała wrażenie, że lekko płynie we mgle poranka. Zabrzmiała muzyka z Jeziora łabędziego i Aniela poderwała się do tańca. Nie mogła oprzeć się impulsowi i na oczach niespodziewających się niczego widzów wirowała. Już i tak była szalona i szaleństwem otoczona, więc jeden taniec niczego nie zmieni, myślała. Tańczyła niezdarnie i bez wprawy, obijając się o meble i naśladując widziane kiedyś ruchy baletnic. Pot płynął jej po plecach, ale nie ustawała. Nie istniał świat. Była tylko ona. Zamknięta w szpitalu wśród chorych ludzi, chora i wreszcie wolna od swoich ograniczeń. – Patrzcie na mnie! – krzyczała. Obojętne twarze nie zmieniły wyrazu. Nikt się z nią nie zgadzał ani nie protestował. Nikt jej nie zatrzymał, póki sama nie ustała. Tanecznym krokiem wyszła z jadalni i udała się do swojej sypialni. Padła na łóżko i znów był czas na zastrzyk. Nie czuła ukłucia igły ani lekarstwa wtłaczanego w żyłę. Aniela przestała
pływać w powietrzu. Lubiła ten stan pomiędzy światami, do którego zabierały ją podawane leki. Lęk jej tam nie dosięgał i nie straszył, gonitwa myśli ustawała i nie widziała we wzorze na posadzce zasady rządzącej wszechświatem, były tam tylko przypadkowe linie. Ciało robiło się najpierw lekkie jak piórko, a po chwili zaczynało ciążyć i z szalonego tańca Aniela przenosiła się wprost w niepokojący sen, gdzie wciąż kogoś szukała i nie mogła znaleźć. Otwierała kolejno drzwi i przechodziła przez puste pokoje, próbując dotrzeć do miejsc, które kiedyś znała. Słyszała czyjeś kroki na posadzce, zaczynała biec, żeby otworzyć kolejne drzwi, za którymi już na pewno zobaczy tę twarz, i znów się spóźniała, kroki oddalały się, zbiegały po schodach i cichły. Zapach perfum jeszcze wyczuwalny, jeszcze ciepły czajnik, ale w filiżance już tylko fusy na dnie. Wciąż była sama, wciąż szukała. Ale i o tym nie mogła mówić. Nawet jeżeli twarze lekarzy wydawały się przyjazne. Dla Anieli najbezpieczniejszą kryjówką były własne myśli. Milczała, a lekarze i tak dostrzegali w jej wnętrzu psychozę. Śmiała się. Cóż oni mogli wiedzieć o tych czterech sercach, które zostały włożone jej w pierś? Musiała teraz przeżyć cztery życia, a nie da się tego zrobić, będąc jedną osobą. Będąc tylko sobą. Aniela myślała, że to wszystko świetnie ukrywa. Nie była świadoma, że powtarza wciąż na głos, szepcze i wykrzykuje swoje tajemnice. Jakby jej umysł tracił kontrolę nad ciałem albo szedł sobie na spacer po lesie, zamiast czuwać. A ona w tym czasie mówiła, paplała, krzyczała i potem się zastanawiała, skąd oni wiedzą. Podejrzewała, że podglądają jej myśli, wykradają je i zapisują. Dlatego nie ufała tym złodziejom! Na terapeutę nawet nie spojrzała zajęta łapaniem kątem oka refleksów słońca w szklanej wazie za jego plecami. Obejrzał się kilka razy i Aniela uznała, że nie jest zbyt inteligentny. Milczała uparcie, doprowadzając specjalistów do głębokiej frustracji. Wreszcie uznano, że stan Anieli jest bardziej stabilny i czas na wizytę rodziny. Oczekiwano, że to może być punktem zwrotnym w dalszym leczeniu. Przyjechała Wiktoria i wszystkie siostry. Personel poinformował Anielę o ich wizycie, kiedy już czekały na nią w pokoju odwiedzin. Wcześniej dostała jedną niebieską tabletkę. Aniela patrzyła na Agatę nieruchomym wzrokiem, aż ta spuściła głowę. Po twarzy Milki prześlizgnęła się jakby obojętnie. Na widok mamy rozpłakała się, bo zapachniało jej dzieciństwem, którego najlepszych momentów teraz nie mogła sobie przypomnieć i bała się, że utraciła je już na zawsze. Płacz przerodził się w ciche wycie, które nasiliło się na widok Róży. Wizyta trwała zaledwie pięć minut i pielęgniarki musiały wyprowadzić Anielę, bo wycie przeszło w donośny skowyt, który przerwać mogły jedynie dwa zastrzyki. W pokoju odwiedzin zapadła ciężka cisza. Wygląd i zachowanie Anieli były dla wszystkich szokiem. Matka i siostry nie mogły dłużej udawać, że jest tylko ekscentryczna i dojdzie do siebie, gdy odpocznie i porządnie się naje. Musiały zaakceptować, że ta wychudzona kobieta o zmierzwionych włosach, przerażająco nieobecnych
oczach i nieprzewidywalnym zachowaniu to nadal jest Aniela, która nawet jeżeli krzyczy teraz w ich obecności, prędzej czy później będzie ich bardzo potrzebować. Musiały o tym zacząć rozmawiać i zastanowić się, jak najlepiej ją wspierać. Wiktoria od zawsze uczyła córki lojalności rodzinnej. Była to zasada absolutna, podstawowa i nigdy niełamana: nawet jeżeli zdarzały się między nimi konflikty, to wobec trudnych sytuacji wszystkie jednoczyły się i działały razem. Mogły się kłócić i nienawidzić, ale były siostrami i dlatego były sobie bliskie. A odpowiedź na wszelkie utarczki zaczynające się od: „Bo ona mi zabrała”, „Bo ona mi nie oddała”, „Bo jest mi winna”, „Bo to moje, a nie jej”, brzmiała tak: „Macie się dzielić, wspierać i sobie pomagać, bo jesteście siostrami!”. – I? – pytała wyzywająco Aniela, Róża lub Milka. – I koniec kropka – twardo ucinała dyskusję mama. Teraz nadszedł czas na najtrudniejszy test, a żadna z nich nie wydawała się na niego gotowa. Milka wybuchła płaczem i pobiegła do łazienki. Nadal czuła się winna, że jej siostra w takim stanie przebywa w tym okropnym miejscu, że nie zrobiła więcej, żeby temu zapobiec i jej wcześniej pomóc. Agata wyszła za nią. Róża przytulała się do mamy, a ta głaskała ją po głowie i połykała z trudem łzy, które nie chciały przecisnąć się jej przez gardło. – Ma…mo, czy to na…prawdę mo…ja wi…na? – Róża zanosiła się płaczem i ledwo mogła mówić. – Oczywiście, że nie. – To dla….czego ona wszystkim mó….wi, że to prze….ze mnie? – To jej choroba. To nie jest nasza Aniela. Musimy poczekać, aż poczuje się lepiej. Wiktorii wydawało się, że Róża jest równie bliska szaleństwa, co zamknięta w szpitalu psychiatrycznym Aniela. Musiała jej przypomnieć, że ma córkę, dla której ma być mamą, niezależnie od tego, co dzieje się z Anielą. Jej samej trudno było teraz być mamą dla Anieli, uwięzionej w jakimś dziwnym świecie, którego nie rozumiała. Lekarz wyjaśnił im objawy choroby, zaoferował rodzinną terapię, gdy Aniela będzie gotowa, i poradził pisać listy. Obiecał, że Aniela dostanie je, gdy poczuje się lepiej. Róża napisała jeden list, gdy już przestała płakać na każde wspomnienie Anieli ze szpitala. Pisała, że ma córkę Klarę, która ma zielone oczy i gdy się uśmiecha, to wygląda jak Aniela ze starych zdjęć. Wiktoria, Agata i Milka pisały co tydzień, ale Aniela nie przeczytała tych listów. Była w szpitalu już siedem miesięcy. Jej kartoteka pęczniała, mnożyły się zapiski obserwacji i wyniki testów, wypróbowano też kilka kombinacji leków. Oczekiwanie na poprawę zmieniło się w akceptację stanu pacjentki, a potem w rezygnację. Aniela została oficjalnie uznana za niestabilną i już mogła uczyć się gwizdać na dwóch palcach w trakcie obiadu w zatłoczonej szpitalnej stołówce, i nie wywoływało to niczyjego
sprzeciwu. I to Anielę obudziło. Jakby całkowite zniknięcie sprawiło, że zdecydowała się wreszcie wrócić, ale innymi drzwiami. Coraz częściej docierały do niej słowa pacjentów, których teraz unikała się za wszelką cenę, bo ją przerażali. Litościwa niepamięć wymazała czas, kiedy to ona sama powodowała u innych przerażenie. – Jestem w ciąży – wyznała jej kobieta, której długie włosy zakrywały szczelnie twarz. – Urodzę dwa delfiny! – dodała radośnie i pląsając, oddaliła się korytarzem. Aniela przykucnęła, chowając twarz w dłoniach. Ktoś lekko dotknął jej ramienia. Podniosła powoli głowę. – Duchy zaraz przyjdą… – oznajmił szczupły mężczyzna o rozbieganym wzroku. – Słucham? – Nie mają nerek i są zazdrosne. Szybko, za mną, teraz nas nie widzą, uciekły na drzewo! – To chyba dobrze – jednak udało mu się Anielę zainteresować. – Aha, i już nie zejdą, są przypięte kłódkami do gałęzi – zaśmiał się triumfująco. – Ja? Wśród tych ludzi? – Chciało jej się płakać, ale nie miała w sobie łez. Przewidywalne szpitalne życie owijało ją jak koc. Była bezpiecznie schowana w sobie, jedynym miejscu na świecie, gdzie mogła być. Nikt tego nie rozumiał i nikomu nie chciała zaufać na tyle, by to wytłumaczyć. Długie dni w szpitalu nie ciążyły jej, na codzienność składały się dawki leków, posiłki i wizyty lekarza. W przeciwieństwie do innych pacjentów nie miała zamiaru uciekać, nie chciała przepustek ani wizyt rodziny. Chciała, żeby świat zostawił ją w spokoju. W złamanym życiu powstała blizna grożąca otwarciem paskudnej rany. I lepiej było zostać tu, gdzie lęki i strachy łażą po powierzchni. Przynajmniej widziała dobrze wroga i nic nie mogło jej zaskoczyć. I tu czuła się normalniej, bo wśród „normalnych” zawsze czuła się inna. Niewielka poprawa stanu zdrowia Anieli i zmiana w jej zachowaniu nie umknęła uwadze personelu. Zadecydowano, że nadszedł czas na kolejny krok. W ten sposób stan jej szpitalnego letargu przerwały obowiązkowe sesje z terapeutą. Miały za zadanie pomóc Anieli w tej bolesnej szarpaninie ze sobą i popchnąć ją w stronę świata po drugiej stronie. Nikt poza nią nie mógł się z tym zadaniem uporać. Ale Aniela milczała gniewnie podczas terapii, bo ostatnią rzeczą, jakiej chciała, była rozmowa z kimś nieznajomym o sobie samej. Terapeuta szybko to zrozumiał i przyniósł farby, kredki i ołówki. Aniela z rezygnacją mazała bezmyślnie po papierze. Nie patrzyła na efekty swojej pracy, liczył się tylko ruch. On nie mówił nic i też bazgrał po swojej kartce. Czasami rzucał uwagę o kolorze lub kształcie narysowanym przez Anielę i wtedy ona zasłaniała kartkę ręką,
a czasami darła na strzępy i wyrzucała do kosza. Nie miała ochoty słuchać jego uwag, nie interesowały ją rady, współczucie ani wzorce do naśladowania. Miała ich dość, od zawsze kogoś naśladowała, podsłuchiwała i podglądała. Dostosowywała się, bo takie były zasady albo żeby nikt nie domyślił się, że sama nie ma pojęcia, kim naprawdę jest. Tutaj mogła być kolorem i kształtem na kartce tak długo, jak nikt tego nie komentował. Terapeuta czekał. Nic nie tłumaczył i nie pytał. Ona nie miała ochoty mu zdradzać odpowiedzi. Dlaczego niby miałaby to robić, niech je odkrywa sam, nie będzie mu uławiała życia i nic mu nie powie o zasadzie rządzącej wszechświatem wypisanej na szpitalnej posadzce, choć tę tajemnicę i tak coraz rzadziej ostatnio widziała. Wreszcie pewnego dnia coś się w Anieli przełamało. Jakby przez przypadek przemówiła w obecności terapeuty. – Dlaczego mi się to przydarzyło? – zapytała. – Nie wiem – odparł terapeuta szczerze i zgodnie z prawdą. Nie było potrzeby mówić, że nie wiadomo dokładnie, gdzie kończy się normalność i czy w ogóle istnieje. Szaleństwo jest jak coś, co wpada do oka. Można je zobaczyć u innych, ale nie u siebie samych. I jest takie niejednoznaczne, mimo rozpaczliwych prób psychiatrii w celu opisania go, zmierzenia i nazwania. – Ja się czułam, jakbyśmy były zrośnięte. – Czasami łatwo uwierzyć, że to, co się czuje, jest tym, co istnieje. – Terapeuta nauczył się podczas pracy w szpitalu, że tu rzeczywistość składa się z innych elementów. – To prawda – zgodziła się i podobało jej się, że nie zadawał dodatkowych pytań. Obserwowała go uważnie. Zrozumiał? Uwierzył? Może już wiedział od lekarzy. Wyglądało, że to zaakceptował, więc mówiła dalej: – Ona ma teraz córkę, albo może syna? Sama nie była pewna. Zbyt dużo czasu upłynęło i raz utracona pewność na temat przebiegu wydarzeń jakoś nie chciała wrócić. Niełatwo było wskoczyć znów w rzeczywistość, która kiedyś rozsypała się na tysiące kawałków, i wejść w normalność, jakby nic się nie stało. Trzeba też mieć dobry powód, żeby opuścić to, co bezpieczne, dla tego, co nieznane. W świecie Anieli walał się gruz i potrzebowała pomocy, żeby go posprzątać. Kolejne dwa miesiące zajęło jej opowiedzenie terapeucie historii wielkiego planu, skąd się wziął i jak męczyła się z poczuciem życiowej klęski. – Chciałam mieć Różę przy sobie, bo z nią u boku po raz pierwszy w życiu czułam się kompletna i interesująca. – A teraz już wiesz, że potrafisz wstać i iść dalej bez siostry u boku – próbował wskazywać pozytywne strony. – Coś jakby być tylko sobą? – Aniela skrzywiła się. Wydawało jej się, że to bardzo niewiele, a jednocześnie tak dużo.
– Mogłabyś spróbować. – A kim jestem? – Pytanie zawisło w powietrzu gęstym od egzystencjalnych dylematów. Terapeuta uśmiechnął się. – Szukanie tej odpowiedzi zajmie ci więcej niż ta sesja, a nawet cały pobyt w szpitalu. – A życia wystarczy? – Aniela uśmiechnęła się po raz pierwszy od miesięcy. Dokładnie wiedziała, o czym mówił, i było jej dobrze z tym, że znalazł się ktoś, kto rozumie. – Może się okazać, że dokładnie tyle czasu nam potrzeba. Chwytanie się na powrót życia i jego znaczeń nie było jak jazda z górki po miękkim śniegu. Jednego dnia Aniela była pogodna i pogodzona ze sobą, innego chciała znów więcej, szybciej, inaczej. Niewiele trzeba było, żeby szkiełka w kalejdoskopie jej głowy zmieniały swoje położenie, a całość układała się w nowy wzór i kształt. Żmudnie składała swoje wnętrze jak origami. Pobazgrana kartka jej życia, wielokrotnie składana w coraz to inne kształty, uwięziła ją na dobre w miniaturowym labiryncie. Nie był to nawet misterny kształt łabędzia ani choćby maleńki piesek. Był to nerwowo składany i wygnieciony w spoconych palcach kawałek papieru, który ląduje na dnie kieszeni zimowego płaszcza lub prosto w koszu na śmieci. Ale był jej! Długich jedenaście miesięcy, spędzonych w towarzystwie innych chorych, zajęło jej zrozumienie, że w tym doświadczeniu totalnego zagubienia siebie i bycia nikim poczuła się wreszcie sobą. Przez krótki czas była nawet euforycznie szczęśliwa, bo wolna od narzucanych sobie od zawsze ograniczeń, zobowiązań i oczekiwań. Chwilowo nie musiała wiedzieć, co dalej z bałaganem w jej życiu i jak miałaby wrócić do rodziny. Ale zaakceptowała to, że potrzebowała pomocy. – Może kiedyś wybaczę jej, że mnie tu zamknęła – mówiła Aniela o Agacie, gdy przyszła pora na pracę nad relacjami z rodziną. Potrafiła już mówić o Róży bez konieczności brania leków uspokajających i bez krzyku. Powoli zaczynała rozumieć, że musi wyplątać się z supełków i węzełków oczekiwań co do tego, że jej życie będzie dokładną kalką losów jej sióstr, i uświadamiała sobie, że odczuwa życie inaczej niż one. Nie wszystko jest w stanie im powiedzieć, a one mogą nie wszystko zrozumieć. Zwłaszcza to, co spotkało ją, kiedy przekroczyła cieniutką linię dzielącą zdrowych od chorych. Tych rozkosznie bezrefleksyjnych i tych przeżywających zbyt głęboko. Na ten temat prowadzili podczas terapii długie rozmowy: – Nie chcę wracać, zresztą nie potrafię istnieć wśród moich sióstr. Za dużo podobieństw, miesza mi się tożsamość. Tu jestem nikim i dobrze mi z tym. – Nie możesz pozostać nikim na zawsze. Rzeczywistość się wciąż dopomina, żeby być i na nią reagować.
– Więc jestem niczyją córką, siostrą, koleżanką, przyjaciółką. Sama sobie. Godziny rozmów i zmagania, żeby zrzucić z siebie to niechciane dziedzictwo, wymazać gumką z emocjonalnej pamięci niemiłe wspomnienia i rany od nich doznane, doprowadziły ją do wniosku, że niezależnie od wszystkiego rodzina pozostanie na zawsze w jej genach i dokumentach. – Bo imię ojca mam wypisane w dowodzie osobistym, a o nazwisko panieńskie matki pyta mnie bank w serii pytań potwierdzających tożsamość. Bycie jak ona lub w opozycji do niej to niemal obowiązek, żeby móc iść dalej, do dorosłego życia – mówiła. – No a co z siostrami? Ich nie ma w dowodzie – dociekał terapeuta. – One to takie zło konieczne – żartowała, a cichutko myślała, że siostry trzyma się w sercu, bo ono wybacza więcej niż rozum. Tylko oczywiście musi być na to gotowe. Jej jeszcze nie było i na razie chroniło ją wszystko: odległość, otoczenie i wyjaśnienia specjalistów. Rodzina znajdowała się daleko i Aniela chwilowo była głucha na wołanie cichego głosu, który kolorowe tabletki tylko tłumiły: „I tak kiedyś wrócisz…”. – Jeszcze nie jestem gotowa – powiedziała terapeucie. – I to też jest w porządku – odparł. – A jaki jest plan? – Rzeczy praktyczne, czyli mieszkanie i praca. – Terapeuta uniósł brwi, słysząc nieznaną dotąd rzeczowość. Zanotował, że pacjentce wraca krytycyzm i wgląd we własną sytuację życiową. Był profesjonalistą, ale i po prostu człowiekiem, pomógł więc Anieli w czasie przepustki zarejestrować się w urzędzie dla bezrobotnych. Razem też oglądali najtańszą kawalerkę poza miastem. – Nie ma kuchni – stwierdził pragmatycznie, patrząc na kuchenkę gazową w przedpokoju. – Jest widok – odparła Aniela, stojąc przy otwartym oknie ze wzrokiem utkwionym w zielone łąki. Wkrótce lekarz prowadzący skontaktował się z rodziną Anieli, po to by poinformować o jej decyzji. Nie życzyła sobie żadnego kontaktu ani przekazywania informacji na temat stanu zdrowia, daty wypisu ze szpitala czy nowego adresu. Poprosiła jedynie o przysłanie jej dokumentów i karty bankomatowej. – Powiedziała, że nigdy nie wróci? – Wiktoria wpatrywała się w Agatę, która siedziała naprzeciwko z pionową zmarszczką na czole. – Nic nie powiedziała o powrocie, ale nie chce kontaktu – sprecyzowała Agata. – To będziemy czekać. – Wiktoria wstała od stołu. Musiała się natychmiast czymś zająć. Udawała spokój, ale w środku wszystko w niej krzyczało: I tak jesteśmy na zawsze zrośnięte ze sobą dużo mocniej i bliżej niż jakiekolwiek
zrośnięte bliźnięta. My to, co wspólne, nosimy w sobie, a tego żaden chirurg ani psychiatra nie da rady rozdzielić ani odseparować! Wróci, najgłupsze pomysły przychodzą do głowy wtedy, gdy człowiek buntuje się przeciwko temu, co jest jego największym darem, myślała Agata filozoficznie. Nie da rady sama, powątpiewała Róża. Wiemy, że jest uparta. – Milka bardziej niż kiedykolwiek wcześniej doceniała swoją siostrę. – Ale gdziekolwiek jest, jesteśmy tam z nią! Ma nas w sobie, bo jesteśmy rodziną! To samo, tylko innymi słowami tłumaczyła Aniela lekarzowi podczas ostatniej wizyty przed wypisem ze szpitala. – Dasz radę? – Dam! – Też tak myślę, chciałem tylko mieć pewność, że się zgadzamy. Aniela postanowiła zamieszać w tej jego bzdurnej lekarskiej pewności siebie. – Zresztą i tak nigdy nie jestem sama. – Co masz na myśli? – Popatrzył czujnie i Aniela pogratulowała sobie skuteczności – udało jej się wzbudzić wątpliwość w nieomylnym medyku. Jeszcze chwila, a zacznie ją wypytywać o głosy i rzeczy, których nikt nie widzi. Postanowiła jednak nie przesadzać. Wiedziała, że wiązało się to z większą ilością niebieskich tabletek. – Jako rodzina są zawsze we mnie, tego nie da się zostawić tam, skąd się wyjechało – udzieliła poprawnej odpowiedzi Aniela. Lekarz wyglądał na uspokojonego. – Masz rację, będąc przez długi czas tak blisko, trudno jest się naprawdę oddzielić. Podał jej wypis, gdzie napisane było, że przeżyła epizod psychotyczny, będący reakcją na ogromny stres w związku z niezwykłymi okolicznościami życiowymi. – To znaczy, że już oficjalnie jestem wariatką, a szaleństwo schowało się teraz grzecznie na dnie? – sarkastycznym tonem zapytała Aniela. Lekarz popatrzył na nią bardzo uważnie i przez chwilę milczał, a Aniela w tym czasie łajała się w myślach, że to powiedziała, obawiając się, że odeśle ją prosto na oddział. – Dopóki zadajesz sobie to pytanie, nie martwię się o ciebie. Ale chciałbym, żebyś odwiedziła mnie za dwa miesiące. – To znaczy, że jednak jestem już zdrowa? – zapytała przekornie, odbierając receptę. – A czujesz się zdrowa?
– Czuję się gotowa wrócić do życia tam. – Skinęła głową w kierunku drzwi. – Świetnie, trzymam za ciebie kciuki. – Lekarz uścisnął jej dłoń. Aniela uśmiechała się. Głosy w niej ucichły, ludzie nie wydawali się już groźni, a różowe tabletki w połączeniu z żółtymi pozwalały spać w nocy, a w ciągu dnia myśleć spójnie. Wiedziała, że jest znów sobą – Anielą. Codzienność zaczynała kusić. Kawa pachniała, jabłka błyszczały tak, że miała ochotę gładzić ich czerwoną skórkę. W wydrążone ciało wracały powoli uczucia, a umysł zapełniał się nowymi pytaniami. Jak znaleźć nowy cel, kiedy dotychczasowe możliwości wydają się już wyczerpane? Jak zacząć od nowa? Jednak były to wyzwania, a nie przeszkody. Popchnęła pomalowane na biało drzwi wyjściowe, które otworzyły się bez protestu. Twarz natychmiast owiał jej zimny wiatr i oczy zaszły łzami. Nie ze wzruszenia ani ze smutku. Słońce zabolało. Przestąpiła próg dzielący szpitalną rzeczywistość z jej dramatami od zwykłej codzienności. Nie oglądając się za siebie, zostawiła za progiem własną chorobę i zwróciła twarz ku wolności. Zesztywniałymi palcami zapięła guziki płaszcza i ruszyła przed siebie. Nie czuła ekscytacji, że wychodzi ze szpitala, nie rozglądała się, czy ktoś na nią czeka. Zwyczajnie znikła wśród ludzi spieszących się na autobus, do sklepu i do fryzjera. Jakby robiła to codziennie i jakby nic się nie stało.
CZĘŚĆ SZÓSTA POWROTY
ROZDZIAŁ 1 Agata Ile tajemnic pomieścić może życie jednej kobiety? Z pewnością więcej, niż jej samej się wydaje, a na pewno więcej, niż myślą ludzie, którzy patrzą z zewnątrz. Wpadają one jak kamienie w głęboką wodę. Jeśli przeoczysz chlupot i kręgi na tafli wody, to powierzchnia, jakby bez wysiłku, wygładza się i nie zgadniesz już, co się wydarzyło ani co ukryte jest w głębinie. Trzeba by zanurkować, żeby je odnaleźć, a nie każdy ma odwagę i chęć to zrobić. Agata strzegła swoich tajemnic tak pilnie, że sama o nich niemal zapomniała. Uwierzyła w to, co pokazywała światu, i oszukiwała samą siebie, że nie ma pod tym wizerunkiem nic więcej. A miała sporo sekretów, w co trudno było uwierzyć, bo kobiety, które poświęcają się pracy, są rozsądne i zorganizowane, ale wydają się mało interesujące. Jako najstarsza z rodzeństwa pamiętała dużo z rodzinnej przeszłości. Bliźniaczki były zbyt małe, żeby ją znać, a Milkę zbytnio absorbowała ona sama i jej zabawy, żeby mogła ją zrozumieć i zapamiętać. Pamiętała głos swojego taty i zapach jego wody kolońskiej. Tęskniła za nim i za mamą z czasów, kiedy miała przy sobie kochającego męża. Wtedy wszystko było bardziej kolorowe, szczęśliwsze i lepsze. Mama była uśmiechnięta i spokojna, nie liczyła wciąż pieniędzy z troską w oczach i nie zamyślała się na długie chwile, zapatrzona przed siebie. Tata miał ciepłe dłonie, które zawsze pachniały smarem, niezależnie od tego, jak dokładnie je umył. Dobrze i miękko było się w niego wtulać. Bawił się z Agatą zupełnie inaczej niż mama. Potrafił zrobić łuk i strzały, które leciały daleko, i nie sprzeciwiał się, kiedy Agata chciała być Winnetou. Kiedy się uśmiechał, robiły mu się koło lewego oka trzy zmarszczki, a koło prawego tylko dwie. Razem przygotowywali śniadanie w sobotę rano i szli na zakupy przed obiadem. Tata nauczył ją jeździć na rowerze i wcale nie płakała, gdy obtarła sobie wtedy skórę na nogach. Czasami siadał za kierownicą samochodu, brał ją na kolana i powoli jechali. Agata kręciła kierownicą i myślała, że umie już prowadzić. Tata nigdy nie krzyczał, nie śmiał się z jej marzeń i zawsze mówił Agacie, że jest najmądrzejszą dziewczynką na świecie. Nigdy jej tego nie powiedział, ale i tak czuła, że spośród wszystkich córek to ona była dla niego najważniejsza. Była największym cudem, jaki wydarzył się w jego życiu. Kiedy na nią patrzył, w jego oczach była sama miłość i zachwyt. Swoją żonę Wiktorię pokochał od pierwszego wejrzenia, Agatę pokochał, zanim jeszcze przyszła na świat. Dopełniła jego życie i dzięki niej miał już wszystko, czego pragnął, a z czego przed jej narodzinami nie zdawał sobie nawet sprawy. Była pierwszą osobą, o której myślał co rano po obudzeniu, i to jej dotyczyła zawsze ostatnia myśl przed zaśnięciem. Agata miała
specjalne miejsce w jego sercu. Koledzy z pracy i znajomi urządzali sobie z niego żarty, nadając mu pseudonim Moja Agatka, bo od momentu, kiedy pierwsza córka pojawiła się na świecie, tymi słowami zaczynał Daniel prawie każde zdanie i każdą rozmowę. – Moja Agatka zaczęła dziś chodzić – odpowiadał na pytanie, jak minął mu weekend. – Nie jest tak źle, moja Agatka uwielbia śnieg! – mówił ze śmiechem, gdy wszyscy wokoło narzekali zimą na pogodę. – Moja Agatka ma dokładnie taką samą piłkę – zagajał rozmowę z klientem, który podjechał do warsztatu na wymianę opon z zapomnianą zabawką w bagażniku. Kiedy pojawiły się kolejne córki, nie musiał jej faworyzować, żeby pokazać, jaka jest wyjątkowa. Wystarczył sposób, w jaki na nią patrzył. Dla niego była idealna. Wciąż go zaskakiwała tym, jacy byli do siebie podobni. Śmieszyły ich te same żarty i lubili te same filmy. Godzinami układali razem puzzle, kleili modele samolotów i nie potrzebowali wcale rozmawiać, żeby się rozumieć. Niektórym łącząca ich więź wydawała się dziwna, a dla nich była czymś najoczywistszym na świecie. Przyciągali się jak dwa magnesy i robili wszystko, żeby jak najwięcej czasu spędzać razem. To u niego na kolanach Agata zasypiała, jadła i oglądała bajki. Przebywając w jednym pokoju i zajmując się każde swoimi sprawami, wydawali się najszczęśliwsi na świecie i od czasu do czasu rzucali tylko jakieś słowo, spojrzenie lub uśmiech. Agata nie czuła się tak w towarzystwie żadnej innej osoby ani wcześniej, ani później, kiedy taty już nie było. W oczach żadnego mężczyzny nie odnalazła tego, co widziała, kiedy on na nią patrzył. I nagle wszystko się skończyło, jakby za karę, chociaż nic nie zawiniła. Bez uprzedzenia i bez możliwości odwołania się, najważniejsza osoba w jej życiu po prostu nie wróciła pewnego popołudnia z pracy. Nie poszli już tej zimy razem na sanki ani na łyżwy. Puzzle, które układali od jesieni, nigdy nie stały się kompletnym obrazkiem. Nie dokończyli też karmnika na zajęcia techniczne. Agata dostała wtedy więcej czasu na oddanie projektu, ale uparła się, że musi zostać taki, jaki był. Nie wymalowała sama dachu i nie oddała pracy wcale. Dostała wtedy pierwszą i ostatnią w życiu jedynkę. Było jej to obojętne, skoro miała teraz żyć bez osoby, której obecność była do tej pory tak oczywista jak słońce, powietrze i ziemia. Obiecujące wiele „na zawsze” pokonane zostało przez bezwzględne „już nigdy”. Beztroskie przekonanie nastolatki, że rodzice nie umierają wcześniej od swoich dzieci i że zawsze będą obok, nagle zastąpiła brutalna świadomość, że nigdy więcej taty nie zobaczy, nie usłyszy i nie dowie się, co on myśli na temat jej małych, a jakże ważnych dla niej spraw. Nikt nie powinien tracić za wcześnie ojca, nawet jeżeli nadal ma kochającą matkę. Życie już nigdy nie jest pełne, a jego nieobecność boli już zawsze, tylko z czasem trochę mniej. I gdy ukrywa się to, by
nie ranić mamy, która bez słowa skargi zaczyna każdy kolejny dzień, wtedy smutek i żal toną w głębokiej wodzie pamięci i opadają na dno, stając się pierwszą tajemnicą. Agata nie płakała, za to pamiętała, jak na pogrzebie taty rozpaczała Milka. Policzki miała czerwone, a oczy opuchnięte. Tego wieczoru Milka płakała, dopóki nie zasnęła. Rano jadły na śniadanie ciasto drożdżowe i ona płakała znowu, a jej łzy kapały do słoika z dżemem. I chciała wiedzieć, dlaczego i czyja to była wina? Była wściekła na lekarzy i na pracodawcę taty. A potem długo była smutna i wciąż chciała oglądać zdjęcia, słuchać historii i wspomnień o nim. Rysowała mu obrazki i zostawiała mu je na cmentarzu. Wymyśliła sobie, że tata ma teraz swoją gwiazdę, i co wieczór mówiła jej dobranoc. Po kilku miesiącach łzy się Milce skończyły, a wspomnienia przyblakły. Rozrzedził się smutek i zaczęła przebijać radość, a życie potoczyło się dalej. Zdjęcie taty zawsze miała na biurku, jednak patrzyła na nie coraz rzadziej. Jego gwiazda nadal mrugała, ale teraz patrzyła na nią Agata. Ona nie potrafiła płakać ani krzyczeć, nie mogła też zaakceptować braku taty podczas codziennych czynności. To z nim zawsze piła kakao na śniadanie i gdy jego zabrakło, przestała lubić ten słodki napój. Z nim grała w badmintona i chodziła na basen, a bez niego już nie miała na to ochoty. Nie oglądała już westernów, bo on nie siedział obok, i nigdy więcej nie poszła do lasu na grzyby. Coś się w niej skończyło. Najpierw zatrzymało się i znieruchomiało, a potem umarło. Z dnia na dzień stalowy odcień w jej niebieskoszarych oczach stał się wyraźnie widoczny i wydawała się starsza, niż była w rzeczywistości, i jeszcze bardziej odpowiedzialna. Przekonała tym wszystkich, że nawet z tragedią utarty ojca sama da sobie radę. Nikt nie wiedział, ile wysiłku kosztowało Agatę utrzymanie tej fasady. Wymyśliła sobie, że im lepiej poradzi sobie z tą sytuacją i z każdym innym problemem, tym jaśniej świecić będzie jego gwiazda, bo on wtedy będzie z niej dumny, a mama będzie mniej szlochać w nocy. I życie też będzie mniej parszywe. Napisała do niego wiele listów. Zajęta nauką w swoim pokoju, czasami odwracała się w stronę fotela, gdzie on zwykle siadał, żeby mu przeczytać fragment z książki lub zadać pytanie. Obraz ojca, wciąż tak żywy w jej pamięci, znikał na widok pustego miejsca. Agata z jeszcze większą pasją rzucała się wtedy do nauki, w konkursy i olimpiady. I była najlepsza. Nie było dla niej zadań zbyt trudnych, przedmiotów zbyt nudnych i nauczycieli zbyt wymagających. Pochwały innych nie miały dla Agaty żadnej wartości. Nawet zadowolenie z siebie nie było ważne. Wskoczyła na niekończącą się bieżnię, na której ścigała się z duchem, biegła do celu, który wciąż się oddalał i nigdy nie była usatysfakcjonowana. Wciąż brakowało tego jedynego głosu, uśmiechu i pełnego aprobaty stwierdzenia: „Świetnie się spisałaś, Agatko, taki jestem z ciebie dumny!”. Myślała, że gdyby usłyszała to jeszcze jeden raz, to już by jej wystarczyło na
całe życie. Bo wiedząc, że to ostatni raz, nacieszyłaby się do syta i na zapas. Agata spędzała długie godziny ze zdjęciem ojca i patrząc w lustro, doszukiwała się podobieństw. Na pewno miała jego oczy, uśmiech i dziurkę w brodzie. Wszyscy też mówili, że tak jak on zaciska wargi w kreskę, gdy coś idzie nie po jej myśli. Powtarzała sobie, że w ich wspólnych cechach nadal żyje i on. Jeżeli ją zachwyca kolor skrzydełek motyla, to jakby i on się nim zachwycał, bo zawsze zwracali uwagę na te same szczegóły. To trochę pomagało, ale nie usuwało tęsknoty. Bo ona w Agacie została już na zawsze. Bliźniaczkom to mama wypełniła całkowicie miejsce taty, a ich dziecięcy świat niemal bezboleśnie trwał sobie dalej. Gdy podrosły, często o niego pytały i chętnie przeglądały rodzinne zdjęcia. I chociaż czuły smutek z powodu jego braku, to w ich życiu nieobecność ojca była bardziej naturalna niż wyblakłe wspomnienia. Agata bez trudu mogła uzupełnić strzępki ich wspomnień, które siostrom mieszały się z wydarzeniami dużo późniejszymi. Aniela mówiła, że nie pamięta pogrzebu, ale przywoływała czasami dużo starsze wspomnienia dotyczące taty. Jak to z gorącego letniego popołudnia, gdy miała niewiele ponad trzy lata i kiedy powstała czarno-biała fotografia. Na zdjęciu Aniela siedzi na motorze, w koszulce na ramiączkach, w szortach i niezapiętych sandałach. Mruży oczy i próbuje się uśmiechać. Agata pamiętała, że Aniela nie chciała wtedy usiąść na rozgrzanym siodełku i ona, Agata, próbowała ją rozśmieszać, robiąc dziwne miny, a tata wołał zza aparatu, że leci ptaszek. Aniela piszczała, gdy tata ją łaskotał, pomagając zejść z motoru, i w podskokach pobiegła do mamy siedzącej na kocu w cieniu wielkiej gruszy. Potem Agata z tatą pojechali na przejażdżkę polną drogą. Silnik warczał, kurz wirował, a wiatr gwizdał w uszach, gdy przytulała się mocno do jego ciepłych pleców. Pachniało słońcem i niekończącym się niedzielnym popołudniem. Ze sklepu przywieźli wtedy w słoiku lody waniliowe. Kiedy jego zabrakło, lody też przestała jeść. Po co miała udawać, że nadal je lubi, skoro były bez smaku jak woda? Agata miała też ulubione zdjęcie Róży z tatą, na którym siostra była tłuściutką dziewczynką ze szczerbatym uśmiechem siedzącą wysoko na jego ramionach. Byli wtedy na spacerze nad rzeką i Róża marudziła zmęczona. – Ja jestem zbyt mała, żeby iść dalej! – oświadczyła. – Dasz radę, już niedaleko, masz przecież dwie nogi – zachęcał tata. – Ale krótkie i jak idę, to nawet nieba stąd nie widać – odparła z takim smutkiem Róża, że tata, rozbawiony, niósł ją na barana do samego domu, a ona opowiadała mu, jaki kształt mają chmury. Agata zawsze ogromnie żałowała, że Róża tego nie pamięta. Wiedziałaby wtedy, jak bardzo ją kochał. Z dnia pogrzebu Róża zapamiętała trumnę niesioną na cmentarz i błoto na bucikach. Wszystkie ciocie i wujkowie chcieli ją nieść na rękach, całować i przytulać. Po pogrzebie zjadła trzy kawałki sernika i bolał ją brzuch. Gorzki smak kropli żołądkowych
ciocia Celinka złagodziła truskawkową lemoniadą. Agata zapamiętała kolor wstążek w pogrzebowych wieńcach i to, jak Róża rozpłakała się na dźwięk smutnej muzyki. Padał wtedy śnieg z deszczem, a mama była bardzo blada i cała ubrana na czarno. I niewiele mówiła. Po powrocie do domu, późno w nocy Agata słyszała, jak mama włączyła piosenkę Elvisa Presleya, której często z tatą razem słuchali. Śmiali się wtedy i przytulali, ale tamtej nocy mama głośno szlochała. Agata się bała, że mama może umrzeć z żalu i całą noc nie spała, co jakiś czas nasłuchując pod drzwiami, czy jeszcze oddycha. Paniczny lęk przed tym, że miłość do córek okaże się za mała i nie poskleja serca pękniętego po stracie ukochanego męża, stał się kolejną tajemnicą Agaty. Wydawało jej się, że mama po śmierci ojca prawie się rozsypała, i tak ją to przerażało, że jej unikała. Dystans rósł jak potwór i dziewczyna wolała odejść pierwsza, niż znów stracić kogoś, kogo kochała. Nie potrafiła wybaczyć mamie ogromu jej żałoby, która sprawiała, że w domu nie starczało miejsca na żałobę Agaty. I to była jej najpilniej strzeżona tajemnica. Zmuszała się do chodzenia na palcach wokół smutku mamy, chociaż chciała jej wykrzyczeć w twarz, że nie ona jedna cierpi i że jej własny żal jest dużo większy i bardziej nieznośny. Bo mama nadal miała swojego ojca, a Agata już nie i jej tata nie widział, jak dorastała i stawała się kobietą, z której mógłby być dumny. Obwiniała mamę w myślach, że zbyt szybko zapomniała i zajęła się głupią codziennością, ale dusiła w sobie złość, żeby jej nie ranić. Nie wiedziała, że mama nie wspominała o mężu, bo dzięki temu jej ból był choć trochę mniejszy. Agata desperacko pragnęła być dzielną i podejmować właściwe decyzje. Obiecała sobie, że jej życie nie będzie bałaganem i będzie miało jasno określony cel. Wymagania były proste: musiała być idealną córką, uczennicą, przyjaciółką, siostrą i człowiekiem, a jako lekarz musiała ratować wszystkich swoich pacjentów. Na błędy nie było miejsca. Bycie idealną szybko stało się nawykiem. Tylko serce Agaty było puste, ale za to miała spokojną głowę – racjonalną i wolną od emocji. Pustka była pożywką dla osamotnienia, którego się wstydziła, więc ukrywała je pod grubą warstwą sukcesów zawodowych, uznania pacjentów oraz przywiązania do sióstr. Ale najliczniejsze sukcesy, najwspanialsi przyjaciele, najbliższa i kochająca rodzina nie potrafiły tego osamotnienia usunąć. Zrosło się naturalnie z losem Agaty. Miała odwagę zaakceptować niemożliwy do wypełnienia brak w swoim życiu, bo wiedziała, że była już kochana w sposób najdoskonalszy, i tymi wspomnieniami się karmiła. Nie oczekiwała już niczego więcej. Jak ciało tatuażem, jej życie było naznaczone nieobecnością i tęsknotą. Przed nikim się do tego nie przyznawała, ale czasami wyobrażała sobie, jak cudownie byłoby już odejść i spotkać się z tatą. Nie musieć już dłużej czekać. Nie rozumiała, dlaczego odchodzili ci, którzy mieli dużo więcej powodów, żeby żyć, niż ona. Wystarczyło tylko posłuchać historii pacjentów albo otworzyć gazetę.
Artykuł ilustrowało kolorowe zdjęcie i Agata badała je dłuższą chwilę – ładna, młoda kobieta i dwuletni chłopiec, który wkładał do buzi plastikową zabawkę. Pod zdjęciem krótkie zdanie, zapisane wytłuszczonym drukiem: Alina została zdiagnozowana w wieku 24 lat. Agata wzięła głęboki oddech i przeczytała początek pierwszego akapitu: Powiedziano mi, że jest to późne stadium rozwoju choroby i lekarze już nic nie mogą dla mnie zrobić. Chciałabym jeszcze żyć dla mojego syna i odprowadzić go po raz pierwszy do szkoły. Agata poczuła w gardle gulę złości. Cisnęła gazetę na podłogę i wyszła na balkon. Jakie to głupie, myślała, wyrywając z pasją chwasty ze skrzynki z lawendą. Ja nie mam syna, nie mam też raka, a niebo jest pełne ludzi, za którymi ktoś tęskni, czyniąc życie na ziemi jeszcze bardziej nieznośnym. Jedynym ratunkiem była praca. Przy pierwszej okazji wzięła udział w szkoleniu na temat opieki nad pacjentami paliatywnymi i zaangażowała się w projekt realizowany w lokalnym hospicjum. Musiała przekuć złość na konstruktywne działania, a kiedy widziała cierpienie chorych, przestawała im zazdrościć, że niedługo odejdą. I pracowała jeszcze więcej, żeby nie zostawiać sobie za dużo czasu na rozmyślania. Z zapałem oddawała się za to obserwowaniu córek i ojców – to była jej prywatna obsesja. Analizowała ich uśmiechy, zachowanie i słowa. Słuchała, jak ojcowie pocieszali płaczące córeczki na placach zabaw, jak im tłumaczyli, dlaczego nie mogą zjeść kolejnego loda, i jak przytulali je do siebie, kiedy nadchodził czas na szczepionkę. Patrzyła na dojrzałe kobiety, córki starszych już pacjentów, które przywoziły ich na wizyty do przychodni, pomagały wsiąść do samochodu i pocieszały, że wszystko będzie dobrze, nowe tabletki na serce na pewno pomogą, a problemy z pamięcią nie są jeszcze tak wielkie. Obserwowała, z jaką troską popychały ich na wózku lub prowadziły pod ramię, jak niecierpliwie czekały na wyniki badań i jak próbowały ich uspokoić, kiedy Agata wypisywała skierowanie do szpitala. Widziała, jak dziadkom na szyję rzucały się wnuki i z jakim ciepłem w oczach patrzyły na to matki. Była świadkiem, jak dziadkowie ukradkiem wciskali do kieszeni wnuczków zakazany batonik przed obiadem i z jaką cierpliwością bujali na huśtawce wyżej i wyżej, mimo rosnącego zmęczenia. Na jej twarzy pojawiał się uśmiech, ale w głębi serca wciąż czaiła się gorycz, że ją to wszystko ominęło. Próbowała sobie przemówić do rozsądku, że w jej wspomnieniach tata będzie zawsze młody, silny i przystojny, że nie będzie ofiarą długiej i bolesnej starości z całą jej nieporadnością, nieodwołalnością i okrucieństwem przemijania. I brzmiało to wszystko rozsądnie, a mimo to zazdrościła innym tego, że dostali więcej czasu, żeby być razem. Czasu może wypełnionego bolesnymi doświadczeniami, ale i wielką radością, jaka nigdy nie była udziałem jej samej. Mimowolnie i bez wysiłku zapamiętywała obserwowanych bohaterów na długo. Czasami próbowała dopowiadać sobie zakończenie ich historii lub stawiała się w roli owych bohaterów. Tak jak
z dwojgiem ludzi napotkanych w pociągu. Jechała wtedy w zatłoczonym przedziale na konferencję w stolicy. Na małej stacyjce wsiadła szczupła i skromnie ubrana kobieta oraz starszy mężczyzna z ogorzałą twarzą, pooraną zmarszczkami i w dawno niemodnym płaszczu. Wyglądali jak ojciec i córka i ku jej radości usiedli naprzeciwko. Przez kilka minut milczeli, a mężczyzna kolejno zdejmował szalik, rękawiczki, płaszcz i rozpinał guziki swetra. Kobieta wyglądała na zmarzniętą i bardzo zmęczoną. Ramionami obejmowała się w pasie, jakby sama siebie chciała przytulić. W gwarze rozmów w przedziale trudno było wyłowić ich głosy. Agata zastygła z opuszczoną głową i udawała, że pilnie czyta. Jednak cała jej uwaga skupiła się na tej dwójce. Rzucała im ukradkowe spojrzenia i wytężała słuch. Córka i ojciec dyskutowali na granicy kłótni. A raczej to on próbował dyskutować, bo ona przez większość czasu w milczeniu słuchała, przerywając mu bardzo rzadko, cichym głosem. On był wzburzony i bardzo trzęsły mu się ręce. – Niech teraz weźmie odpowiedzialność i poniesie konsekwencje – mówił. Kobieta milczała ze wzrokiem utkwionym w krajobraz za oknem. – Nie dopuszczę, żeby się wykręcił! Co on sobie myśli, że kim niby jest?! – kontynuował nieco głośniej. Kobieta spłoszonym wzrokiem spojrzała na Agatę, a potem rzuciła cicho do ojca: – Jakie konsekwencje, daj już spokój. Wcale nie uspokoiło to mężczyzny, który mówił teraz nieco cichszym głosem, ale za to gestykulując energicznie dłońmi zniszczonymi pracą i jeszcze bardziej pomarszczonymi niż jego twarz. Agata patrzyła ze współczuciem na kobietę. Miała ładną, chociaż bardzo bladą twarz, a cała jej sylwetka wyrażała rezygnację. – No, ale to byś się musiała odezwać, a nie tak – doszedł do Agaty fragment wypowiedzi starszego mężczyzny. Kobieta wzruszyła ramionami i skurczyła się jeszcze bardziej. Resztę podróży odbyli w milczeniu i wkrótce wysiedli. Agata śledziła ich wzrokiem, dopóki nie zamienili się w dwie małe kropeczki. Przez dłuższy czas o nich rozmyślała. Twarz kobiety powracała do niej wciąż i Agata oddałaby wiele, żeby poznać jej dalsze losy. Czy posłuchała ojca? Czy była szczęśliwa? Los zupełnie nieznajomej kobiety stał się istotny, bo przypominał jej osobistą historię, która była kolejną pilnie strzeżoną tajemnicą. Idealizowała, że gdyby jej własny ojciec nie odszedł zbyt wcześnie, uchroniłby ją przed błędami, jakie popełniła. Gdy miała niewiele ponad dwadzieścia lat poznała kogoś, kto wydawał jej się dobry i kochający. Taki jak jej ojciec. Na przyjęciu z okazji obrony pracy magisterskiej jej koleżanki przedstawił ich sobie wspólny znajomy. Agata wpadła tam tylko na chwilę, ale szczere zainteresowanie nią mężczyzny i swoboda w prowadzeniu rozmowy zatrzymały ją na dłużej. Toczyli dyskusję do późna
w nocy i wyszli z przyjęcia jako ostatni. Agata zadzwoniła po taksówkę, a on usłyszał, jaki podawała adres. Pojawił się tam na drugi dzień z kwiatami i winem. Koleżanka, która zauważyła na przyjęciu, jak wartko toczyła się ich rozmowa, ostrzegła ją o krążących na jego temat plotkach. – Uważaj, Agata, bo mówią, że to kobieciarz. – Nie wierzę plotkom – nie chciała słuchać Agata. Nigdy nie skreślała ludzi za to, co o nich mówiono, tym bardziej, że coś ją do tego mężczyzny bardzo przyciągało. I nie opierała się temu wcale, jakby ten jedyny raz w życiu zapomniała o rozsądku, intuicji i dobrych radach. Zaczęła malować usta i porzuciła na kilka tygodni książki. I świat się nie zawalił. To znaczy nie od razu. Agata zakochała się. Było to jak zachłyśnięcie się świeżym powietrzem, jak wyjście na słońce z ciemnego i wilgotnego lasu. Po raz pierwszy, odkąd zabrakło taty, pojawiła się nadzieja, że ktoś inny może wypełnić ziejącą po nim pustkę. Nawet gdy stało się jasne, że nie jest to odpowiednia osoba. – On jest żonaty – wydusiła z siebie wreszcie koleżanka, spełniając tym samym niewygodny obowiązek konfrontacji zakochanej Agaty z rzeczywistością. Ale na to było już za późno, Agatę dawno już opętały piękne słowa ukochanego, którymi zaklinał rzeczywistość, zamiast postawić sprawę jasno, wybrać jedną kobietę i być jej wiernym. – Może spóźniliśmy się z naszą miłością? A może od początku było to niepotrzebne uczucie, które nie mogło prowadzić do niczego dobrego? – melodramatycznie ujmował w słowa prostą prawdę, że jest oszustem bez charakteru. W normalnych okolicznościach Agata zdemaskowałaby kłamcę, ale zakochana dała się omotać powłóczystym spojrzeniom, szarmanckim gestom i deklaracjom. I nie chciała myśleć o tym, co będzie dalej. Gdy była z nim, liczył się tylko ten moment. Nie myślała o jego żonie i nie wyobrażała sobie, jak wyglądają jego dzieci. Nie istniało nic oprócz błogiego poczucia, że jest kochana i rozumiana bezwarunkowo. Wróciła radość i niemal dziecięca beztroska oraz nadzieja, że jej życie, które wydawało się mieć już wyraźnie wytyczony tor, może przybrać zupełnie inny obrót. Agata bardzo chciała w to wierzyć, a on zręcznie tę nadzieję podsycał. Szybko jednak się znudził podbojem, porzucił poetyckie wyznania i w prostych słowach oznajmił, że to wszystko nie ma sensu i nie zostawi dla niej rodziny, pozycji i wygodnego życia. W momencie kiedy Agata przetasowała sobie cały swój świat, żeby pomieścić w nim romans z żonatym mężczyzną, on odszedł i ona znów została sama ze swoją głupią miłością. Najpierw łudziła się, że zrozumie, zatęskni i wróci. Miesiące mijały, Agata cierpiała i nie domyślała się, że on już dawno zostawił żonę i dzieci, ale dla innej kobiety. W jej życie, które wydawało się obserwatorom udane i pełne sukcesów, wkradało się poczucie klęski – jej następna tajemnica. Nie czuła spokoju, bo
zmagała się już nie tylko z problemami i zadaniami, ale i sama ze sobą. Nauczona nie rozczulać się nad sobą, cały czas i energię poświęcała swoim pacjentom i rodzinie. Obiecała sobie, że skoro nie udało się to jej samej, to chociaż ich ustrzeże przed błędami i niepotrzebnym cierpieniem. Próbowała porządkować ich życie i robiła sobie wyrzuty, gdy się nie udawało. Najdobitniej przekonała się o tym Aniela. Agata jak anioł stróż próbowała chronić młodszą siostrę. Nieudolnie doradzała w sprawie jej wyjazdu do Włoch, wspierała ją pod nieobecność Milki i wreszcie organizowała siostrzane wsparcie, gdy Aniela popadła w kryzys. Agata czuła jednak, że siostrę nie tylko zawiodła, ale i zdradziła, a może nawet nieświadomie wepchnęła w to, co się wydarzyło. Miała wyrzuty sumienia, bo jako lekarz powinna wiedzieć lepiej, a zignorowała wszystkie niepokojące sygnały i nie potrafiła być obiektywna. Tak bardzo nie chciała dla Anieli takiego losu i schowała głowę w piasek, chcąc ją chronić przed etykietką wariatki. Znacznie opóźniła tym samym skuteczną pomoc, bo i w mamie podtrzymywała złudną nadzieję. Podpisanie zgody na przymusowe leczenie siostry w szpitalu było najtrudniejszym wyzwaniem, z jakim od czasu śmierci taty musiała się zmierzyć. Widziała, że nie ma sensu dłużej udawać, że nie jest z Anielą tak źle. Miała nadzieję, że Aniela kiedyś zrozumie i wybaczy jej to, co zrobiła i czego nie zrobiła. Czasami Agata myślała, że lepiej by było, gdyby to wszystko spotkało ją samą, a nie Anielę. Miała w sobie gotowość do poświęcania się, brania na swoje barki czyjegoś ciężaru, jakby była pewna, że poradzi sobie z nim lepiej niż jego właściciel. Lepiej niż z własnymi problemami. Tajemnice są jak rdza, zżerają serce od środka. Agata strzegła ich przez lata i nietrudno było je utrzymać, bo zabroniła im rozrosnąć się do wielkich rozmiarów. Takie łatwiej było schować do tego samego pudełeczka, w którym przechowywała swoją żałobę po ojcu. Wieczko zakleiła dokładnie taśmą i odłożyła na dnie szafy. Nie różniło się wyglądem od pudełek na buty. I nawet gdyby ktoś je odnalazł i otworzył, nie domyśliłby się, jakie kryje sekrety. Była tam tylko maskotka, czerwony lizak w kształcie serduszka, jeden suszony kwiatek, wstążka i bilet do teatru. Nigdy nie otwierała tego pudełka i wystarczyło, że wiedziała, gdzie było. Mniej strzeżone tajemnice są dla innych niewidoczne. Nie rozmawiała o nich ani z mamą, ani z siostrami, ani z przyjaciółką. Chociaż one się niektórych rzeczy domyślały, to nie odważyły się nic powiedzieć. Gdy obserwowały, jak rozpaczliwie starała się ukryć to, co było jak różowy słoń przykryty chusteczką do nosa, odwracały oczy z zażenowaniem. Czy to jest wyraz miłości, czy braku odwagi, gdy pozwalamy bliskim wierzyć, że nie znamy ich tajemnic i problemów? Nikt nie miał ochoty na rozmowę, która musiałaby się zacząć od jednego zdania: „O wszystkim wiemy”. Nikt nie potrafił wyobrazić sobie, jakie słowa padłyby po chwili niezręcznej ciszy. I po co prowokować do kłamstw i zdzierać kolejne zasłony?
W przeciwieństwie do Anieli Agata nie pozwoliła się swojemu szaleństwu uwidocznić, chociaż wiedziała, że jest schowane na dnie i kiedyś, w trudnej sytuacji może się ujawnić. Ale na razie potrafiła się chronić, jak jaszczurka pozbywając się części siebie, jeżeli oznaczało to ocalenie życia i możliwość udawania, że nic się nie stało. Była w tym specjalistką, a z pozoru niewykonalne zadania potrzebne jej były do wypełniania dziury w sercu, do zapełniania życia, do przysypywania warstwami rozsądku czających się na dnie lęków. Najnowszą misją było sprowadzenie Anieli do domu, a świeżą tajemnicę stanowiło to, że odnalazła siostrę. Dręczona poczuciem winy, rozpalanym wciąż na nowo widokiem matki, która próbowała pogodzić się ze świadomością, że nie wie, czy jej córka jest zdrowa i bezpieczna, Agata użyła wszelkich swoich znajomości i paru nieetycznych sposobów zdobywania informacji. Złamała tym samym zarówno swoje żelazne zasady, jak i lojalność wobec rodziny. Agata bowiem o sukcesie swojej misji nikomu nic nie powiedziała.
ROZDZIAŁ 2 Mąż Aniela wracała do życia z głębokimi bliznami, ale jakimś cudem czuła też, że tak naprawdę wyszła ze wszystkiego zupełnie bez szwanku. Proces rekonwalescencji, chociaż długi i żmudny, jednocześnie był jakby nagłym wynurzeniem się spod wody, gdzie siedziała, zbyt długo wstrzymując oddech, i wreszcie zaczerpnęła haust świeżego powietrza. Zmysły natychmiast odzyskały jasność, umysłowi wróciła klarowność, a myśli zaczęły się wreszcie układać spójnie. Znikło poczucie obcości we własnym ciele, które było znów żywe, znajome, moje. Po pobycie w szpitalu uchwyciłam się nowo odzyskanego życia z ulgą, że udało mi się opuścić miejsce, gdzie dobrowolnie nikt zdrowy na ciele, umyśle i sumieniu nie chce się znaleźć. Na morzu mojego życia zapanowała błoga cisza i chwilowa bezwietrzność oraz odrobina beznadziei. Oczywiście nie wspomniałam o tym odwiedzanemu regularnie lekarzowi i jego czujność uśpiłam tym, że przybrałam na wadze, spałam dobrze w nocy i potrafiłam się skupić na oglądaniu wiadomości. Powiedział mi, że mam sobie dać odrobinę przestrzeni na rekonwalescencję. Ale na pewno zainteresowałoby go to, że szybko wyczerpywały mi się płytkie pokłady wiary, iż życie mnie jeszcze czymś zaskoczy, że jeszcze coś czeka za rogiem, po co warto się tam wybrać mimo niechęci. Teraz już nie byłam ciekawa, co tam czeka, podejrzewałam, że nic. Chciałam już tylko nigdy nie wracać do szpitala. Żyć cicho i spokojnie, bez egzystencjalnego bólu. Trochę jak emerytka. Siadałam w południe na ławce pośrodku skweru, wokół którego tętniło życie w małych barach i restauracjach. Wystawiałam twarz do słońca i przyglądałam się życiu. Nikt mnie nie zaczepiał, nikt na mnie nigdzie nie czekał, a przede wszystkim nikt nie robił mi zdjęć, nie zadawał pytań i nie dzwonił mój telefon, którego często nawet nie miałam przy sobie. Skwer odwiedzały czasami wycieczki. Turyści w skupieniu słuchali słów przewodnika i obracali się zgodnie z jego wskazaniami. Znajomy dźwięk pstrykających aparatów sprawiał, że podnosiłam się ze swojej ławki i wolnym krokiem się oddalałam. Miałam w planie poświęcić się zwykłej codzienności. Chwila za chwilą i bez dalekosiężnych planów. Mijała wiosna i zaczynało się lato. Mama podyktowała list, który Agata wysłała mi mailem. Zaczynał się od słów: Aniela, wróć do domu, czekamy na ciebie wszyscy. Odpisałam krótko i tylko dlatego, żeby mamie nie pękło serce: Teraz nie mogę, dużo pracuję. Było to oczywiście kłamstwo, bo kołysałam się w swoim życiu jak w hamaku – przewidywalny rytm wydarzeń, brak zakłóceń rutyny, którą sobie stworzyłam. Bezpieczne życie, bezpieczne, nudne
życie, które bardzo mi służyło. Ignorowałam rodzinę, jakby ich wszystkich tam nie było, jakby więź dało się zerwać, podeptać, zakopać, podpalić korzenie, żeby nie odrastały, okaleczyć roślinę, żeby umarła. Miałam swoje życie i bez nich wiedziałam lepiej, kim jestem. A zwłaszcza bez Róży. Nie mogłam do nich wrócić, bo wylądowałabym znów w szpitalu i pewno już bym tam została na zawsze. Wysłałam tylko maila, tak jak od dawna planowałam i co przedyskutowałam z terapeutą. Napisałam w nim szczerze to, czego nie potrafiłam powiedzieć: Nie wrócę nigdy. Nie dlatego, że nie kocham, nie zależy mi czy nie chcę. Ja nie mogę wrócić, bo nie chcę już więcej żyć Waszym życiem. To się nie uda, chociaż wiemy, że bardzo się starałam. Odeszłam za daleko i byłam w miejscach, z których nie ma powrotu. Tutaj zostanę. Moje mieszkanko było moim azylem i twierdzą. Uwielbiałam tam wracać i spędzać długie wieczory przy świetle świec, pod kocem, z książką i herbatą. Odrzuciwszy wsparcie rodziny, ukrywałam się tam przed całym światem. Po wyjściu ze szpitala przez kilka miesięcy szukałam pracy. Jakiejkolwiek. Nie miałam już wielkich ambicji, byle wystarczyło pieniędzy na zaspokojenie codziennych potrzeb. Marzyłam za to o spokoju i bezpieczeństwie. Najłatwiej było się ukryć, wykonując pracę, w której mogłam być sama, odpowiedzialna za siebie, bez rywalizacji i bez konieczności zawierania nowych znajomości. Wybór padł na supermarket, gdzie przyjęto mnie do piekarni. Wstawałam przed świtem i kończyłam pracę wczesnym popołudniem. Unikałam w ten sposób tłumów i spojrzeń, które, chociaż niewinne, wciąż jednak mnie czasami drażniły. Świat już dawno zapomniał, ale ja nadal nie zapomniałam światu. Chciałam być dla niego niewidoczna. Prowadziłam egzystencję, w której – poza pieczywem – nie było żadnego potwierdzenia na to, że istnieję. Nie widziałam siebie w oczach przyjaciół, bo ich nie miałam, nie dzwonił mój telefon i nie było wpisów na Facebooku. Pogodziłam się z tym, że świat mnie nie potrzebuje ani ja jego. Czy było mnie przez to mniej? Czy z tymi wszystkimi ludźmi istniałabym bardziej, lepiej, owocniej? Wydawało mi się, że nie, ale ostatnio niczego nie byłam pewna. Społeczeństwu piekłam bułki i płaciłam podatki. Na tym kończyła się moja kontrybucja. Uwielbiałam momenty, kiedy mogłam wreszcie zdjąć białą czapkę i fartuch, przebrać się w swoje ubrania i wrócić do domu. Siedząc w wiklinowym fotelu, obserwowałam niebo za oknem i swoje myśli. W mieszkaniu nie było miejsca na nikogo poza mną. Maleńki korytarz, który był też kuchnią, jeden pokój, w którym mieściło się tylko łóżko, fotel i szafa, oraz kompaktowa łazienka. Troje drzwi, jedno okno i jedna samotna osoba. I wyjątkowo tego deszczowego wieczoru – jeszcze moja siostra Agata, tuż po drugiej stronie drzwi wejściowych. Zamarłam w zupełnym bezruchu z okiem przy wizjerze. Serce mi waliło i wyschło w ustach. Nie wiedziałam, co mam zrobić, więc nie zrobiłam nic. Dałam się jej zaskoczyć. Już zapomniałam, jaka potrafi być uparta, gdy sobie
ubzdura, że musi komuś koniecznie pomóc. Wracając z pracy, nie rozglądałam się wokół, chociaż może powinnam była, bo ona pewno czekała przyczajona gdzieś przy bramie, gotowa się wprosić na kawę jakby nigdy nic. Jak tylko zamknęłam za sobą drzwi, rozległ się trzykrotnie naciśnięty dzwonek. Aż podskoczyłam i cichutko zbliżyłam się do wejścia. Ona jeszcze zapukała dwa razy, po czym przystawiła ucho do drzwi i nasłuchiwała, a ja zrobiłam krok do tyłu i starałam się zbyt głośno nie oddychać. Dzieliły nas tylko cienkie drzwi, które jednak pozostały zamknięte. Wydawało mi się, że trwałyśmy tak całą wieczność, każda po swojej stronie barykady. Gdy wreszcie usłyszałam jej kroki na schodach i trzask drzwi wyjściowych, stanęłam w pobliżu okna. Widziałam, jak Agata wyszła na ulicę i przeszła na drugą stronę. Patrzyła kolejno w okna, w których świeciły się światła i pewno próbowała zgadnąć, które należą do mnie. Nie wiedziała, że moje okno było ciemne i bez firanki. Stała na ulicy, dopóki deszcz nie przemoczył zupełnie jej płaszcza, a potem skierowała się znów do hotelu. Byłam przekonana, że wróci. Agata nigdy nie odpuszczała. Jej cierpliwość została wynagrodzona trzeciego dnia, kiedy przyszła naprawdę wcześnie rano. W zielonym płaszczu, niebieskim szaliku i z rozpuszczonymi włosami, ale bez uśmiechu szłam szybko w stronę przystanku autobusowego. Zobaczyłam ją od razu, gdy wyszłam bramy, jednak udawałam, że jej nie widzę. Wydawało mi się, że zrównoważona zwykle Agata wstrzymała oddech i zadrżała, gdy mnie zobaczyła. – Aniela! – zawołała ze swojego miejsca na ławce pod drzewem, po czym zerwała się i ruszyła biegiem w moją stronę. Wbrew sobie momentalnie przystanęłam na dźwięk swojego imienia. – Czego chcesz? – warknęłam, gdy się wreszcie odwróciłam. Nie patrzyłam na Agatę, błądząc wzrokiem gdzieś wokół niej. – Upewnić się, czy wszystko u ciebie dobrze. – I dlatego jak szpieg się tu kręcisz? Napisałam przecież, że wszystko jest w porządku. – Schudłaś. – Masz ochotę zlecić jakieś badania? – Miałam mściwą nadzieję, że mój sarkazm ją zaboli. – Nie, chcę po prostu porozmawiać. – Spieszę się. – Szybkim krokiem szłam znów w stronę przystanku. – Będę tu czekać, aż wrócisz. Wszyscy się o ciebie martwimy – zawołała za mną. – I to wszystko, co chciałaś mi powiedzieć? Jechałaś tyle kilometrów, żeby powiedzieć mi, że coś ze mną nie tak, bo jestem powodem zmartwień. Za to też umieszczają w szpitalu psychiatrycznym?! – wykurzona odwróciłam się gwałtownie i tym razem patrzyłam Agacie twardo w oczy.
– To nie jest dokładnie to, co miałam na myśli. – Agata spuściła wzrok. Na pewno czuła, że sytuacja nie rozwija się pomyślnie. – Ale to jest to, co ja usłyszałam, i nie mam już więcej ochoty z tobą rozmawiać! Życzę pomyślności na waszej drodze szczęścia rodzinnego, kiszenia się we własnym sosie i budowania cudownych relacji! – rzuciłam na odchodnym przez ramię. Agata postawiła kołnierz płaszcza i poszła na kawę do kafejki na rogu. Zapewne miała zamiar tam na mnie czekać. – Czekaj sobie do woli – mruknęłam. – Też potrafię być uparta. W pracy wszystko leciało mi z rąk. Nie mogłam się skupić na najprostszych czynnościach. Czas ciągnął się koszmarnie. Kiedy wreszcie mogłam wyjść, zamiast wsiąść do swojego autobusu, wsiadłam do jadącego w zupełnie przeciwnym kierunku. Przez kilka godzin krążyłam tak po mieście, chcąc odwlec spotkanie z siostrą. Wreszcie postanowiłam się z tym zmierzyć. Skoro nie wystarczył list pożegnalny, musiałam to Agacie powiedzieć osobiście, żeby zostawiła mnie w spokoju i dała żyć tak, jak mi się podoba. Agata marzła na ławce od południa i rozgrzewała się co jakiś czas kolejnym kubkiem gorącej kawy. Miała dużo czasu, była na dwutygodniowym urlopie. Wypatrzyłam ją przez okno kafejki, jak stała w kolejce po kawę. Wzięłam głęboki oddech, pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Stanęłam za Agatą. – Dla mnie weź z mlekiem, zajmę stolik – powiedziałam. Agata skinęła głową. Kiedy usiadłyśmy razem, długo nic nie mówiłyśmy. Kawa parzyła mi usta. Wreszcie Agata wyjęła z kieszeni zdjęcie i położyła je na stole. Spojrzałam na nie i coś ścisnęło mnie mocno w środku. Na fotografii była mama z dwiema wnuczkami na kolanach, obok niej siedziała Róża i trzymała na rękach dziewczynkę, pewno swoją córkę. Milka i Agata stały po bokach. Nie mogłam od nich oderwać wzroku i przyglądałam się kolejno każdej twarzy. Już wiedziałam, że to, co ściskało mnie w sercu, to nie była złość, tak jak się spodziewałam, ale tęsknota. – Jak ma na imię? – zapytałam. – Klara. – Agata uśmiechnęła się na myśl o siostrzenicy. – Ciągle o tobie rozmawiamy. Nawet Klara wie, że ma ciocię Anielę. Oglądamy z nią zdjęcia. Potrafi cię wskazać na wszystkich fotografiach w albumie – mówiła dalej szybko. – Jesteś pewna, że nie chodzi jej o ciotkę wariatkę? – Potrzebowałam teraz sarkazmu, żeby oddalić się od tych potężnych uczuć, które mnie zalewały, gdy patrzyłam na fotografię swojej rodziny. Agata zignorowała pytanie. – Gdyby Milka wiedziała, że do ciebie jadę, na pewno też chciałaby przyjechać, a mama spakowałaby domowy obiad. Myśli, że przymierasz głodem
– wyjaśniała. – Możesz ją uspokoić, że głodu po mnie nie widać. – Ale radości też nie. – Unikanie bezmyślnego szczerzenia zębów nie świadczy o braku radości. – Wzruszyłam ramionami. – Mama i tak mi nie uwierzy, dopóki cię nie zobaczy, a gdy zobaczy, to jak zawsze uzna, że potrzebujesz rodziny i rosołu – próbowała zażartować Agata. Nie było mi do śmiechu. – Wiem, że cię zawiodłam i za to przepraszam – powiedziała Agata poważnym i nieco drżącym głosem. Patrzyłam w swój kubek z kawą, a pod stołem wbijałam sobie paznokcie w skórę. – Ale potem zrobiłam to, co musiałam i co zrobiłabym dla każdej z was, bo wtedy potrzebowałaś pomocy. – Głos się Agacie trochę załamał. – Wiem. – Podniosłam głowę i po raz pierwszy spojrzałam na siostrę, ale szybko uciekłam wzrokiem w bok. Już dawno zaakceptowałam to, że potrzebowałam wtedy leczenia. Nie przeszło mi jednak przez gardło żadne ciepłe słowo. – Jaki to ma sens, żebyś mieszkała tu sama? – Agata wydawała się wyczuwać przeprosiny. – Mam tu pracę, którą lubię. – Mój wzrok znów był utkwiony w kawie, którą na szczęście już dopijałam. – Wszyscy na ciebie czekamy. Odpowiedzi nie było. Agata przysunęła w moją stronę zdjęcie, które wciąż leżało na stole pomiędzy nami, odwracając je tak, że zobaczyłam napisane ręką mamy na odwrocie: „Brakuje tylko Anieli”. – Bez ciebie rodzina jest inna – spróbowała jeszcze raz. – Ja bez rodziny też jestem inna i jest mi z tym dobrze. – Aby uprzedzić głupie łzy, najszybciej, jak mogłam, wstałam od stołu. Włożyłam zdjęcie do kieszeni mokrego płaszcza i bez pożegnania ruszyłam do wyjścia. – Jakbyś czegoś potrzebowała, to zadzwoń. Albo jakbyś chciała tylko pogadać – dogonił mnie głos Agaty. – Wątpię, czy kiedykolwiek skorzystam – mruknęłam i nie odwracając się, wyszłam z kafejki. Czułam jej wzrok na sobie, dopóki nie zniknęłam w bramie. Jej misja była zakończona, ale jechała do domu sama. Po spotkaniu z Agatą początkowo czułam tylko ulgę. Mogłam wrócić do swojej bezpiecznej rutyny i przed nikim nie musiałam się tłumaczyć ze swoich decyzji. A jedną z nich było ucięcie wszelkich rodzinnych więzi, szybko i jednym ruchem. Bez pozwolenia im na powolne dogorywanie, gdy wiadomości stają się coraz rzadsze, listy coraz krótsze, a kartki świąteczne przestają przychodzić. Mając
do wyboru: tęsknić za kimś, kto nie będzie tęsknił, zajęty swoim życiem, rodziną i związkiem, lub zagryźć zęby i od razu wszystko uciąć, wybrałam to drugie. Nie chciałam sporadycznego kontaktu przez telefon i opóźnionych e-maili. Nie zniosłabym pustych obietnic i zrzucania winy na brak czasu. Już wolałam całkowitą samotność. Przynamniej wiedziałam, że mogę liczyć tylko na siebie. I chociaż coraz rzadziej potrafiłam podać przyczynę takiej decyzji, to czułam, że była słuszna. Ale przyjazd Agaty sprawił, że zaczęłam zastanawiać się, co by było, gdybym wróciła. Gdybym po prostu spakowała się i pojawiła niespodzianie w progu rodzinnego domu. Szybko odrzuciłam tę myśl i nie pozwoliłam sobie na tęsknotę. Musiałam sobie poradzić sama, bo czułam, że wszystkich zawiodłam, że stałam się powodem wstydu. Nie było dla mnie już miejsca w tej rodzinie. Tak było lepiej dla nich i dla mnie. Wyparłam się ich wszystkich i uparcie milczałam, zaszyta we mgle i deszczu jesiennego miasta, rozkoszując się jego anonimowością i brakiem zainteresowania nieznajomych. Postanowiłam, że tak będzie już na zawsze i nigdy nie wrócę do rodzinnego domu. Zostawię tam siostry, które dawno temu były przyjaciółkami, i zacznę wszystko od nowa. Sama. Znów skupiłam się na codzienności. Zakazałam sobie myśleć o przeszłości, ale i o zbyt odległej przyszłości. Nawet do kolejnego dnia nie wybiegałam myślami. Uwielbiałam się gubić w mieście, dryfowałam wraz z falą ogarniętych gorączką zakupów ludzi i odnajdywałam się na nowo w szybach wystawowych. – Kim jestem? – wydawało się pytać moje odbicie. – Częścią tłumu – odpowiadałam mu. – Czego pragnę? – pytało znów. – Dokładnie takiej sukienki, jak ma ta dziewczyna – brzmiała czasami odpowiedź i wtedy wchodziłam do sklepu, i kupowałam bez mierzenia, bez zastanawiania się nad ceną i nad tym, czy będę w ogóle tę sukienkę nosić. Po powrocie do domu wieszałam ją w szafie i nadal chodziłam w dżinsach. Ku mojemu rozczarowaniu samotność nie była całkowita. Widziałam swoje odbicie w oczach przechodniów, sąsiedzi mnie zagadywali i dostawałam zaproszenia na urodziny koleżanek z pracy. Wracając wieczorem do domu, opatulona szalikiem i w wielkiej wełnianej czapie, natknęłam się raz na grupę rozbawionych młodych ludzi. – Cześć, halo, a ty jesteś chłopak czy dziewczyna? – zapytali głośno, bez skrępowania. – Dla was jestem nikim. – Prawie biegiem oddaliłam się od ich śmiechu. W domu, po raz pierwszy od długiego czasu, uważnie przyjrzałam się sobie w lustrze. Nie odnalazłam twarzy, którą kiedyś dobrze znałam. W ciągu ostatnich lat przeobraziłam się w bezbarwną i pozbawioną wewnętrznej iskry kobietę, bez uśmiechu i bez makijażu. Koło oczu pojawiły mi się niteczki zmarszczek i wyśledziłam siwiznę w grzywce. Włosy miałam związane niedbale w kitkę na
czubku głowy. Od lat nie byłam u fryzjera. Ramiona miałam wychudzone, dłonie wysuszone, a paznokcie króciutko przycięte i nieopiłowane. Ubrana zawsze w szarości i czerń wydawałam się jeszcze bledsza. Sprane spodnie, które kiedyś były czarne, wisiały mi zbyt luźno w pasie i nie podkreślały szczupłej sylwetki. Wygodne buty z poprzecieranymi już podeszwami wcale nie pasowały do reszty stroju. Miałam dość tej analizy. Szybko zgasiłam światło i wyszłam z łazienki. Nie chciałam więcej patrzyć na tę obcą i przygnębioną kobietę, w której życie ledwo się tliło. Otworzyłam szafę. Pyszniły się tam na wieszakach kwieciste sukienki, sweterki o soczystych kolorach i bardzo kobiece bluzki. Pogładziłam śliski materiał zielonej tuniki i wyjęłam z pudełka pasujące do niej buty na obcasie. Może kiedyś, pomyślałam i zamknęłam szafę. Jeszcze nie byłam gotowa i obawiałam się, że będę wyglądała w tych ubraniach jak przebieraniec. Podczas tych rzadkich okazji, kiedy bywałam w mieście ze znajomymi z pracy, nie reagowałam na zagadywanie pustych mężczyzn trzymających pełne kieliszki. Samotność, rutyna i konto w banku dawały mi poczucie bezpieczeństwa. I to mi na razie wystarczało. Ale jak to zwykle w życiu bywa, zmiana już się szykowała. Nikt mnie nie pytał, czy tego chciałam, czy nie, czy czułam się już gotowa, czy też może wolałam chować się jeszcze w cieniu i przemykać po pustych ulicach wczesnym rankiem. Jeszcze nic tej zmiany nie zapowiadało i nikt nic jeszcze nie wiedział, a już los prządł pracowicie swoje nitki, żeby odpowiednie osoby w odpowiednim czasie znalazły się w odpowiednim miejscu jednocześnie. Żeby dać im szansę na coś nowego, na następny krok. Dzień, w którym się to wreszcie wydarzyło, był taki sam jak ze sto innych wcześniej. Jak co dzień wyłączyłam budzik dziesięć minut przed zaplanowanym dzwonkiem. Nie znosiłam budzika i świadomość, że zadzwoni, budziła mnie zawsze wcześniej. Była piąta trzydzieści. Otworzyłam szeroko okno i patrzyłam na pustą ulicę, na której był tylko wiatr i wrona buszująca w śmietniku w poszukiwaniu resztek jedzenia. Ten sam co zwykle autobus numer 35 zawiózł mnie do pracy, a na przystanku wysiedli ci sami co zawsze pasażerowie, wracający z nocnej zmiany. I jak co dzień trochę im zazdrościłam, że wracają teraz do domu i ciepłego łóżka i będą mogli cały dzień odpoczywać. Lubiłam swoją pracę, ale jeszcze bardziej uwielbiałam moment, gdy wślizgiwałam się do pachnącej pościeli, w krąg zapalonej nocnej lampki, i otwierałam książkę. Jesteś okropnie nudnym człowiekiem, skarciłam się w myślach, zmierzając raźnym krokiem do pracy. Bułki i drożdżówki, które wyciągałam tego dnia z piekarnika, też pachniały tak jak zawsze. Automatycznie wykonywałam te same, precyzyjne i wyćwiczone ruchy. Dzień płynął jak dobrze znana melodia, bez żadnych fałszywych nut. Wyszłam z pracy o czternastej trzydzieści i tą samą trasą zmierzałam z powrotem do domu. To był czas na przewietrzenie głowy. I jak co dzień wkradały się tu zupełnie od rzeczywistości odległe marzenia. A w nich byłam otoczona przyjaciółmi,
roześmiana i młodsza. Wygoniłam z tych wyobrażeń swoją przeszłość, swoje błędy i niedociągnięcia. Zdobywałam w nich szczyty, podróżowałam po świecie i wygrywałam nagrody. Tym razem wiedziałam, że to tylko wymyślone historie, którymi osładzałam sobie życie. Ale nawet mi do głowy nie przyszło, że zagłębianie się w marzeniach tak oderwanych od rzeczywistości odbierało mi siły do działania i powstrzymywało przed braniem za rogi byka, którym było moje życie. Przecież nie byłam stara ani obłożnie chora, a wciąż zaskakiwało mnie to, że moje życie w ogóle trwa. Często bowiem zakładałam, że różne trudne sprawy po prostu mnie nie dotyczą, bo umrę albo świat się po prostu rozpadnie, zanim będę musiała się nimi zmierzyć. Byłam kompletnie nieprzygotowana do życia, ono się mi przytrafiało i przyłaziło jak wierny pies, podczas gdy ja dryfowałam na małej tratwie swoich marzeń. I często miałam wrażenie, że to życie było miejscami przyciasne, a tu i ówdzie zbyt luźne jak sukienka mamy lub jej buty na obcasie, które zwykłam przymierzać w dzieciństwie. Ale, jak w głupawym filmie, nikt z obecnych nie dostrzegał różnicy, zabawne momenty się mnożyły, a aktorzy uparcie odgrywali swoje partie. Trwała komedia pomyłek i ciekawa byłam tylko, gdzie siedziała rozbawiona widownia. Bo co do tego, że ktoś rechotał, przyglądając się moim zmaganiom z życiem, nie miałam wątpliwości! Nie wiedziałam jednak, że tego właśnie zwyczajnego dnia przyglądał mi się ktoś jeszcze. I ten ktoś wcale nie rechotał. Jakiś nieznajomy, zafascynowany, obserwował skupienie, precyzyjne ruchy i melancholię na twarzy oraz efekty mojej pracy, bo one również go zachwycały. Znalazł się w sklepie zwabiony zapachem z piekarni znajdującej się na jego tyłach. Ucieszył się, że tak blisko mieszkania, które miało być jego domem przez kilka najbliższych miesięcy, znajdzie ulubione przysmaki. Parsknęłabym mu w twarz, gdyby na głos powiedział to, co sobie wtedy pomyślał, że odkrył niezwykłą dziewczynę i od razu rozpoznał, iż miała w sobie jakąś zagadkę. Mężczyzna był fotografem i tajemnice przyciągały go jak magnes. Szczególnie te malujące się na ludzkich twarzach. Lubił też fotografować stare budynki i cmentarze. Uważał, że są bardziej interesujące niż blichtr konsumpcyjnego życia i brzydota współczesności. Jego praca wymagała cierpliwości i był przyzwyczajony do czekania. Zazwyczaj czekał na perfekcyjne ujęcie, teraz przyszło mu czekać na mnie, chociaż już dawno rozczarował się do kobiet i postanowił być sam. Był szczęśliwy, realizował się w pracy i nie szukał nowości. Dlatego był zaskoczony, jak bardzo go zainteresowałam. Na początku chciał tylko zrobić mi zdjęcie, potem zaczęłam przyciągać go swoim odpychaniem. I niepostrzeżenie się zakochał. Nie wiedział, że był dokładnie takim facetem, jakich starałam się unikać. Był też moim całkowitym przeciwieństwem. Hałaśliwy, pewny siebie i przystojny – przepis na katastrofę. Gdziekolwiek się pojawił, od razu miał nowych przyjaciół. Na ulicy zawsze wpadał na starych znajomych, a nowo poznanym od razu zapadał w pamięć. Mnie nie
pamiętał zwykle nikt. Byłam idealną osobą do zapominania, mówiłam cicho, a pewność siebie gdzieś mi się zgubiła. Mężczyzna następnego dnia oczywiście stawił się w piekarni. Wyciągałam właśnie z piekarnika ogromną tacę pełną pachnących cynamonowych bułeczek. Uwielbiałam ten moment, kiedy ich słodki zapach uderzał mnie w nozdrza, a potem rozchodził się po całym sklepie, natychmiast przyciągając klientów. Czułam się, jakbym sama sprawiła ten cud, że bułki były takie pyszne i wszystkim smakowały. Jakby wcale nie przyjeżdżały do sklepu zamrożone, a moim jedynym udziałem w tym cudzie było wyłożenie ich na tacę, wsunięcie do pieca i przyciśnięcie kilku guzików, żeby wybrać odpowiedni program. Kiedy w swoim siatkowym kapeluszu i długim białym fartuchu wykładałam je do wiklinowych koszyków, moje myśli krążyły wokół planów na popołudnie. Była środa i jak co tydzień wybierałam się do kina. Byłam zadowolona, że spokojny dzień pracy już się kończył, i zabierałam się za sprzątanie w piekarni. Wtedy usłyszałam po raz pierwszy tubalny głos mężczyzny. – Przepraszam, czy macie może więcej tych cynamonowych? – Wtykał głowę przez uchylone drzwi, żeby zobaczyć, kto krząta się na zapleczu. – Przed chwilą wyłożyłam do koszyka – odparłam, nie patrząc wcale w jego stronę. – Już zniknęły! Są zdecydowanie zbyt smaczne, żeby leżeć w koszyku, a ja potrzebuję dziesięciu. – Szczerzył zęby w chłopięcym uśmiechu i czekał, żebym wreszcie na niego spojrzała. Zrobiłam to, ale nie podzielałam jego entuzjazmu. Zniknięcie tych dziesięciu cynamonowych bułek oznaczało, że zamiast spokojnie posprzątać i udać się do domu, będę musiała upiec kolejne dwie tace. To zaburzało mój harmonogram dnia. Jednak zebrałam się w sobie i dość uprzejmie go poinformowałam: – Za piętnaście minut będzie więcej cynamonowych. – Świetnie, poczekam. – Nadal się uśmiechał i dodatkowo jeszcze bezczelnie taksował mnie wzrokiem. Mimowolnie poprawiłam kapelusz i zajęłam się bułkami, kryjąc się przed jego spojrzeniem w głębi piekarni. – I jutro też po nie wrócę – obiecał mężczyzna, nadal tkwiąc w drzwiach, najwyraźniej postanowiwszy kontynuować rozmowę, dopóki bułki się nie upieką. Na końcu języka miałam pytanie, czy nie wystarczy mu do jutra to, co miał już w koszyku razem z innymi, licznymi zakupami. – Dzisiaj jakby bardziej mi smakują niż zwykle. – Facet nie chciał się odczepić. – Wydaje mi się, że codziennie smakują dokładnie tak samo – odparłam lekko zniecierpliwiona, co mężczyzna wyczuł i przestał się narzucać. I to mi się akurat w nim spodobało. Zajęłam się pieczywem, a on udał się na przechadzkę po sklepie. Wrócił do piekarni, gdy wykładałam porcję świeżo upieczonych bułek. Posłał mi uśmiech, który wbrew sobie musiałam uznać za
rozbrajający, a potem po prostu podziękował i się pożegnał. Tak się poznaliśmy, co było początkiem całej serii spotkań. Franek, bo tak miał na imię przyjazny klient, przychodził do sklepu codziennie i kupował takie ilości pieczywa, że zaczęłam podejrzewać, że albo ma liczną rodzinę, albo karmi się wyłącznie bułkami i drożdżówkami. Zagadywał mnie na temat produktów dostępnych w piekarni, ale i wtrącał informacje na swój temat. Zdecydowanie nie był skryty, a ja, nie wiadomo po co, skrzętnie gromadziłam dane. Powiedział mi, że jest fotografem i pracuje teraz nad zdjęciami dla dużego sklepu odzieżowego. Sporo podróżował, bo ciekawe zlecenia trafiały się wszędzie, ale zawsze chętnie wracał do swojego małego domku. Chociaż dobrze czuł się w dużym mieście, jego prawdziwym domem było maleńkie miasteczko nad morzem, które zimą zapadało w sen kołysane szumem zimnych fal, a w trakcie krótkiego lata tętniło życiem, odwiedzane przez spragnionych spokoju i piękna natury turystów. Odkąd usłyszałam o domku, zasypiałam z jego wyobrażeniem przed oczami. Zamieszkanie w domku nad morzem było moim największym życiowym marzeniem, o którym nigdy nikomu nie powiedziałam, nawet Milce. Nadal byłam tak samotna, że jego krótkie wizyty w piekarni stanowiły na ogół mój jedyny kontakt z drugim człowiekiem w ciągu dnia. Kiedy sobie to uświadomiłam, stałam się dla niego milsza. Nie wiadomo kiedy i dlaczego zaczęłam oczekiwać, że będzie na mnie czekał po pracy. I jak każde z moich romantycznych oczekiwań, także to się nie spełniło. Chociaż mógłby, to jednak nie czekał. Chętnie bym z nim wtedy porozmawiała o czymś innym niż o pieczywie. Nieświadomie zaczęłam odhaczać pozycje na liście oczekiwań wobec Franka. Chciałam, żeby był inteligentny, już wiedziałam, że jest dowcipny. Wskazane było, żeby lubił koty i deszcz, jak na razie wiedziałam, że nie może żyć bez morza i cynamonowych bułek. Podobały mi się jego maniery i pogoda ducha. Przyzwyczaiłam się tak bardzo do jego obecności, że kiedy jednego dnia nie pojawił się w piekarni wcale, byłam zawiedziona i w złym humorze. Dzień mi się dłużył i oparzyłam sobie mały palec. Gdy wreszcie dotrwałam do popołudnia i wychodziłam z pracy, nasunęłam kaptur na głowę i zanurzyłam twarz w wełnianym szaliku. Leciutka mżawka bezszelestnie siadała mi na rzęsach. – Znów pada – usłyszałam za plecami znajomy głos. Coś ciepłego owinęło mi się wokół serca i odwróciłam się z uśmiechem do Franka. – Kupiłem drożdżówki w sklepie obok. – Podniósł do góry papierową torbę z logo konkurencyjnej ciastkarni. – Smacznego. – Nie chciałem, żebyś musiała zostawać dłużej. – Franek był bardzo z siebie zadowolony. – I tak upiekłam po południu więcej. – Dla mnie? – Franek uśmiechał się łobuzersko.
– Między innymi. Może cię to zaskoczyć, ale oprócz ciebie jeszcze kilka innych osób u nas kupuje. Franek śmiał się głośno. Pomagając sobie zębami, otworzył torbę pełną słodkości i wyciągnął w moim kierunku. Drugą ręką podał mi papierowy kubek. – Gorąca czekolada, najlepsza na zimny, deszczowy dzień – oznajmił. Z wahaniem wyjęłam z torby karmelową babeczkę i wzięłam kubek z czekoladą. – Dzięki, to miłe z twojej strony. – Nie ma za co. – Uśmiechnął się i wgryzł w drożdżówkę z serem. – W pracy zawsze jesteś taka zajęta, a ja chciałem zapytać, czy miałabyś ochotę na sesję fotograficzną. Nic zbereźnego, zwyczajny portret – zastrzegł z ręką na sercu. – Masz interesującą twarz – dodał. Milczałam. Byłam zawiedziona. A więc chodziło mu o jakieś głupie zdjęcia? Wcale nie miałam zamiaru się zgodzić i zanim zdążyła pomyśleć, wypaliłam: – I po to tutaj na mnie czekałeś? – Skrzywiłam się, bo gorąca czekolada parzyła mi usta. – Wcale nie czekałem, akurat przechodziłem, jak wychodziłaś, i pomyślałem, że nie zaszkodzi podpytać. Czułam się głupio. Czekolada parzyła mi teraz przełyk, aż w oczach pojawiły się łzy. Szliśmy w milczeniu, dopóki on się znów nie odezwał: – Mieszkam tu, naprzeciwko. – Wskazał budynek po drugiej strony ulicy. – Wiesz, chyba jednak nie – przerwałam mu. – Ale dzięki za czekoladę. Przepraszam, spieszę się trochę! – Chciałam jak najszybciej być sama i pobiegłam na przystanek, nie zwracając uwagi na to, że on coś za mną woła. Przez cały wieczór wracałam myślami do tej rozmowy i robiłam sobie wyrzuty, że nie potrafiłam zachować się inaczej i normalnie z nim porozmawiać. Może nawet zgodzić się na te zdjęcia, cóż mi w końcu szkodziło? Mogłam chociaż raz być spontaniczna. Nie podobało mi się jednak to, jak się przy nim czułam. Nie lubiłam tego, że na jego widok chciało mi się śmiać z niczego i traciłam jasność umysłu. Niewiele o nim wiedziałam, a chciałam wiedzieć wszystko. Szkoda tylko, że jedynym powodem, dla którego codziennie przychodził do sklepu, było to, że mieszkał naprzeciwko. Przeżuwałam tę prawdę bez końca. Wreszcie w środku bezsennej nocy wstałam i dla rozładowania stresu zaczęłam sprzątać łazienkę. Czyszcząc energicznie wannę, oburzałam się na leniwych klientów na całym świecie, którzy wybierają najbliższy supermarket i wracają tam codziennie, a tym samym zmuszają personel do niewolniczej pracy i skazują jednocześnie na utratę pracy kierowców autobusów, którzy są zwalniani masowo na skutek braku pasażerów. Przez kilka kolejnych dni Franek nie pojawił się w sklepie. Byłam wściekła na cały świat i udawałam, że nie wiem dlaczego. Potem miałam tydzień wolnego.
Spałam długo, gotowałam wymyślne potrawy, żeby zająć czymś umysł, i rozkoszowałam się byciem w domu, paląc świeczki i słuchając Chopina. Po długich rozważaniach zakazałam sobie o nim myśleć i go lubić. Postanowiłam też, że znajdę sobie wreszcie jakieś zajęcie po pracy, żeby się nie zajmować bzdurami. Zaczęłam biegać i zgłosiłam się na wolontariat do schroniska dla psów i kotów. Miałam zamiar być dla Franka niedostępna, a w pracy od tej pory zajmować się tylko pieczeniem bułek. Tak jak robiłam to dawniej, zanim on zaczął odwiedzać sklep. Kiedy wróciłam po krótkim urlopie, Franek znów przychodził codziennie, ale nigdy nie podejmowaliśmy tamtego tematu. Powiedział, że dostał kolejne zlecenie i zostanie w mieście nieco dłużej. Udawałam, że się nie cieszę. Byłam miła, ale unikałam wspólnych rozmów. Szczególnie gdy pytał o moje prywatne życie. Dla mnie wszystko było prywatną sprawą, nawet to, jaki kolor najbardziej lubiłam i co myślę na temat najnowszego filmu Tarantino. Chciałam się chować i uciekać w samotność, gdzie czułam się bezpieczna i nie bałam się, że popełnię jakąś gafę albo że zakocham się w kimś, kto na pewno nie pokocha mnie. I chociaż starałam się powstrzymywać zachodzące we mnie zmiany i im zaprzeczać, one już się rozpoczęły. Coraz częściej do swoich ciemnoszarych strojów dodawałam jakiś kolorowy akcent. Apaszkę, mięciutki sweterek albo wisiorek. Pewnego dnia nawet kupiłam cienie do powiek i szminkę. Nie wiedziałam, jak ich poprawnie użyć, więc po pracy poszłam do centrum handlowego, gdzie dziewczyna ze stoiska z kosmetykami, niemal dwa razy od mnie młodsza, z wielką wprawą mnie umalowała. Zadawałam jej mnóstwo pytań, a na koniec z zachwytem patrzyłam w lustro. Tej nocy poszłam spać bardzo późno i w pełnym makijażu. Przymierzyłam wszystkie nieużywane dotąd ubrania ze swojej szafy. Odcinałam metki i prasowałam kolorowe bluzki i sukienki. Paradowałam po pokoju w butach na obcasie, aż obudziłam sąsiada, który zaczął stukać szczotką w sufit. Nazajutrz przed wyjściem do pracy zmyłam rozmazany makijaż, ale nałożyłam na rzęsy tusz. Franek od razu to zauważył. – Ładnie dziś wyglądasz – powiedział i się zaczerwienił. Ja też czułam, że palą mnie policzki. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, on zniknął, ale nadal słyszałam, jak stojąc w kolejce do kasy, głośno żartował z kasjerką. I już do końca dnia na mojej twarzy gościł uśmiech. Z uśmiechem obudziłam się też następnego dnia i jeszcze kolejnego. To miasto nagle wydawało mi się najwspanialszym miejscem na ziemi. Już nie miałam poczucia, że się ukrywam i przeczekuję do niewiadomego „kiedyś”. Skończył się czas dobrowolnego wygnania i czekania na znak wskazujący co dalej. Już nie byłam w poczekalni, byłam w samym środku wydarzeń. Przestałam budzić się z niepokojem nad ranem i wracać do starych problemów. Teraz byłam tutaj dla niego, chociaż on jeszcze o tym nie wiedział. Moje nowo odkryte szczęście przesłaniała tylko jedna chmura. Franek wkrótce kończył ostatnie zlecenie. Miał
wyjechać z miasta i wrócić do swojego miasteczka nad morzem. – Stamtąd prawie widać Szwecję – opowiadał. – Stąd prawie widać góry – odpowiadałam, nie wiadomo po co. Już zaczęłam za nim tęsknić, bo niepostrzeżenie się we Franku zakochałam. Prowadziłam z nim rozmowy w myślach, kiedy go nie było obok. Zastanawiałam się, czy spodobałby mu się film, który oglądałam. Coś łaskotało mnie w brzuchu, gdy widziałam, jak wchodził do sklepu, i zaczęłam dla niego odkładać najpiękniejsze drożdżówki. Przestałam się odzywać do koleżanki, która rozmawiała z nim zbyt długo, gdy płacił za zakupy. Chciałam, żeby był tylko mój. Po raz pierwszy od długiego czasu bardzo potrzebowałam przyjaciółki. Tak bardzo chciałam komuś zaufanemu wszystko opowiedzieć. Często myślałam o Milce, która na pewno potrafiłaby wysłuchać, a potem doradzić młodszej siostrze w kwestii damsko-męskiej. Ale niestety Milki nie było obok i musiałam analizować fakty i podejmować decyzje sama. Chociaż chwilowo niewiele było okazji do podejmowania jakichkolwiek decyzji, gdyż nic się nie działo. Sytuacja utknęła w martwym punkcie. Franek trzymał dystans, chociaż regularnie pojawiał się w sklepie. Ja, ze strachu przed własnymi uczuciami, robiłam to samo i byłam sfrustrowana. Minął kolejny tydzień i nadszedł weekend. Spędziłam całą sobotę w schronisku, wyprowadzając na spacer psy i sprzątając boksy. Nawet nie miałam czasu na obiad. Popijałam tylko wodę. Młody labrador o niespożytej energii biegał po parku i aportował patyk z nieustającym entuzjazmem. Cierpliwie rzucałam mu patyk i szłam, nie spiesząc się i mrużąc oczy przed refleksami słońca tańczącymi w kolorowych liściach jesiennych drzew. Było to popularne miejsce weekendowych spotkań, szczególnie w takie piękne dni jak ten. Nic dziwnego, że znalazł się tam również Franek. Rozpoznałam go z daleka. Poprawiłam włosy i otrzepałam z grudek ziemi ubranie. Szłam w jego kierunku ot tak, jakbym go wcale nie zauważyła. Byłam zdecydowana nie palnąć nic głupiego, gdy się spotkamy. On też się nie spieszył, robił zdjęcia drzewom i przechodniom. Czekał na perfekcyjne światło i na ten moment, kiedy długie cienie zaczną układać się miękko i uda się zrobić to jedno, wyjątkowe zdjęcie, które najlepiej odda atmosferę jesiennego popołudnia. Jego aparat z długim obiektywem wyłowił wśród przechodniów Anielę. Franek uśmiechnął się i pstryknął kilka zdjęć. Aniela z psem, Aniela pod drzewem, Aniela rzucająca patyk. Wreszcie Aniela machająca do niego. Odmachał i spotkali się na środku parku. Już z daleka zauważył, że coś jest nie tak. – Wszystko w porządku? – Tak, czemu? – Pytając, czułam już, że po nodze spływa mi coś zimnego. – Wygląda na to, że zdarzył się mały wypadek – powiedział z błyskiem w oku.
– To woda, to tylko woda w mojej kieszeni! Nie to, co myślisz – zaczęłam się tłumaczyć i wyjęłam z wewnętrznej kieszeni kurtki plastikową butelkę, która niezakręcona dokładnie, zdążyła się tam w połowie opróżnić. – Ja nic nie myślę! – odparł niewinnie. Pogłaskał psa i rzucił mu patyk. – Oczywiście, że myślisz, i nawet wiem co. – Udawałam oburzenie, bo z wielkiej radości, że go spotkałam, chciało mi się podskakiwać i sama chętnie pobiegłabym za rzuconym patykiem. – No to co myślę? – Że się posikałam – wypaliłam i jego gromki śmiech spłoszył wróble z pobliskiego drzewa. Kroczyłam z godnością mimo plamy na spodniach, ale wreszcie nie wytrzymałam i też zaczęłam się śmiać. Szliśmy dalej razem, przekomarzając się. Tego popołudnia przyjęłam zaproszenie na kawę. Rozmowa toczyła się gładko. Wydawało się, że oboje cieszyliśmy się swoim towarzystwem. Ale mimo tak obiecującego zbiegu okoliczności nie było dalszego ciągu. Pożegnaliśmy się i każde poszło w swoim kierunku. Bez planów na kolejne spotkanie. Jedynie Franek znów przełożył wyjazd, bo pojawiło się kolejne zlecenie i stwierdził, że od możliwości zarabiania pieniędzy odwracać się nie należy. Przychodził teraz na zakupy tuż przed zakończeniem mojej zmiany i razem wychodziliśmy ze sklepu, a on odprowadzał mnie do przystanku. Rozmawialiśmy o książkach i filmach, on mówił o fotografii, a ja o polityce. Czułam się w jego towarzystwie swobodniej i coraz częściej zastanawiałam się, co sprawia, że on wciąż nie robi kolejnego kroku, mimo iż wydaje się mną zainteresowany. Traciłam nadzieję, że kiedykolwiek do prawdziwej randki dojdzie. Nawet mi nie przyszło do głowy, że on był równie sfrustrowany, co ja i tak samo zdenerwowany. Mówił mi później, że wydawałam mu się wtedy tak nieprzenikniona i nieprzewidywalna w swoich reakcjach, że bał się zaryzykować. Dokładnie pamiętał, jak się najeżyłam, gdy zapytał o sesję zdjęciową. Może jest samotną i zadowoloną ze swojej samotności kobietą, pomyślał. Ostatecznie postanowił zakończyć przyjmowanie zupełnie nieinteresujących go zleceń fotografii ślubnej, dziecięcej i odzieżowej, co robił od kilku tygodni, aby mieć pretekst do dalszego pozostawania w mieście. Wymówił mieszkanie, spakował swój dobytek i kupił bilet do domu. Przyjęłam tę wiadomość z ogromnym rozczarowaniem, które skrzętnie ukryłam. Pochłonięta udawaniem, że mi nie zależy, nawet nie podejrzewałam, że Franek, obserwując moją reakcję, pogratulował sobie, że nie odsłonił się bardziej i nie zdradził ze swoimi prawdziwymi uczuciami. Kiedy pojawił się w piekarni, aby nabyć ostatnią porcję cynamonowych bułeczek, ja więdłam już niemal z tęsknoty i wtedy spadł na mnie kolejny cios. Franek wcale nie był zainteresowany podtrzymywaniem kontaktu na odległość. Nie zapytał o mój numer telefonu, tylko, jakby z litości, wręczył mi wymiętolony kawałek
papieru z własnym numerem. – To na wypadek, gdybyś miała ochotę pogadać – powiedział. Zupełnie nie przewidziałam takiego rozwoju wydarzeń. Wymięty świstek schowałam do kieszeni fartucha i nie okazując wewnętrznej kotłowaniny emocji, pomachałam mu na pożegnanie. Co to za bzdura?! – myślałam jednocześnie. – Nigdy w życiu do ciebie pierwsza nie zadzwonię! I nagle w mojej głowie obudziło się podejrzenie, że w okrutnym żarcie dał mi może niewłaściwy numer. Uchwyciłam się tej myśli mocno. Wolałam się na niego za to złościć, niż za nim tęsknić. On tymczasem wychodził ze sklepu, żegnając się pogodnie z dziewczynami przy kasach. Kiedy skręcił za róg, torbę z cynamonowymi bułkami cisnął do kosza. Jakżeż one mu już zbrzydły! Od kilku tygodni nie mógł patrzeć na pieczywo i kupował je jedynie po to, żeby mieć pretekst do krótkiej rozmowy z Anielą. Poprawił plecak i westchnął ciężko. Drżące jeszcze ze zdenerwowania dłonie wcisnął do kieszeni. Czuł, że zrobił z siebie głupka. Najwyraźniej na tę dziewczynę jego osobisty czar nie działał i to była wielka szkoda, bo miał przeczucie, że mógłby być z nią szczęśliwy, a ona z nim. Napisałam do niego esemesa trzy dni później. Przez trzy długie dni zabraniałam sobie patrzeć na kartkę z wypisanymi dość koślawo cyframi, które nie wiadomo dlaczego mnie rozczulały. Zerknęłam na nią tylko raz i już pamiętałam cały numer. Moje pytanie: „Co słychać i jaki kolor ma dziś morze?” sprawiło, że w skrzynce odbiorczej pojawiła się istna lawina wiadomości od Franka. Następnego dnia zadzwonił i kolejnego też. Prowadziliśmy długie rozmowy telefoniczne przez kolejnych sześć miesięcy. O zabawnych wydarzeniach z dzieciństwa, marzeniach i szczegółach codzienności. O wszystkim i o niczym. Nie poruszaliśmy tylko tematu mojej rodziny i przeżytego przeze mnie załamania. Od czasu choroby, jeszcze bardziej niż w przeszłości, bałam się z kimkolwiek zaprzyjaźnić. Zawsze pojawiał się ten sam problem, którego nie umiałam rozwiązać – powiedzieć czy nie? Świadomość, że większość ludzi nie ma za sobą takich doświadczeń jak ja, była wystarczająco izolująca. Dodatkowo to, że u wielu wywołują one przerażenie i budzą uprzedzenia, sprawiało, że wolałam unikać bliskich relacji z ludźmi. Chciałam czy nie, ta przeszłość była na zawsze moją częścią i zaprzeczanie temu nie miało sensu. Ale nie każdego można przecież dopuścić do tak mrocznego świata. Taka osoba musiała być wystarczająco silna, żeby pewne sprawy zaakceptować i z tym żyć. I chociaż lekarz powtarzał, że choroba może już nigdy więcej nie zawładnie moim życiem, nie czułam się w pełni bezpiecznie wśród zdrowych i beztroskich. Unikałam również tych, którzy wydawali się równie naznaczeni chorobą jak ja. Nadal spotykałam się z terapeutą, ale odrzuciłam propozycję dołączenia do grupy wsparcia dla byłych pacjentów szpitala i dla osób z podobną historią jak moja. Wolałam być pomiędzy, żyć gdzieś
na granicy, nie wychylając się za bardzo w żadną stronę. Bałam się etykietek i okrucieństwa bezmyślnych ludzi. Franek tymczasem wkradł się w moje życie i uparcie nie dawał się z niego wyrzucić. Doszło do tego, że w trakcie naszych długich rozmów telefonicznych padły nieśmiałe wyznania, że nie jesteśmy sobie obojętni i oboje chcielibyśmy czegoś więcej. Pojawiła się czułość i codzienna rozmowa telefoniczna stała się najważniejszym punktem dnia. I wreszcie on zaproponował spotkanie. Prawdziwą randkę, twarzą w twarz, a nie krótkie, kradzione zwykłej codzienności chwile w trakcie zakupów w piekarni lub przez telefon. Radość spierała się we mnie z lękiem. Nie chodziłam na randki od lat i nie miałam pewności, kiedy powinnam powiedzieć Frankowi, że byłam pacjentką szpitala psychiatrycznego, oraz wyznać mu, że nie nikt nie potrafi przewidzieć, czy i kiedy zdarzy się to ponownie. – Może nigdy, może przy następnym kryzysie życiowym – powiedział lekarz w trakcie ostatniej wizyty trzy miesiące temu, kiedy po raz kolejny zredukował dawkę leku. – Ale jest dobrze, leczenie przynosi oczekiwane rezultaty. Wyobraź sobie, że to jest jak gra w totolotka. Grasz całe życie i nie wygrywasz, a niektórym trafia się wielka wygrana kilka razy – próbował żartować. Nie było mi do śmiechu. Miałam niewyjaśnioną pewność, że szczere wyznanie, kim jestem i co przeżyłam, natychmiast odstraszy Franka, więc postanowiłam, że powiem mu o wszystkim jak najszybciej, jeszcze zanim dojdzie do spotkania. Wtedy będzie mógł bez zobowiązań pożegnać się, powiedzieć, że było miło, i nigdy więcej już nie zadzwonić, a przyjazd odwołać z przyczyn nagłych i ważnych. Jednak mimo postanowienia zabrakło mi odwagi podczas rozmowy telefonicznej wieczorem przed jego przyjazdem. – Powiesz mu to, jak się spotkacie – nakazałam sobie groźnym tonem, leżąc długo w ciemnościach przed zaśnięciem. Strasznie się tej rozmowy bałam. Franek wysiadł z pociągu z bukietem kwiatów. Zapewne liczył na romantyczne powitanie i pierwszy pocałunek. Pomylił się. Wywinęłam się zręcznie z uścisku i oznajmiłam, że musimy porozmawiać. – Nie znoszę tej frazy! To zawsze zwiastuje kłopoty – westchnął Franek ciężko i cisnął kwiaty do kosza. Od dawna wiedział, że z tą kobietą nic nie jest proste. Podążył za mną do dworcowego baru i usiedliśmy przy kawie. Jak zawsze, kiedy miałam coś trudnego do powiedzenia, nie owijałam w bawełnę. – Jest coś, czego ci o sobie nie powiedziałam, a co musisz wiedzieć – zaczęłam rozmowę poważnym tonem. – Jesteś Marsjanką i masz sześć palców u lewej stopy – przerwał mi Franek, bawiąc się moimi włosami. Jednym spojrzeniem go uciszyłam. – Nieco ponad rok temu byłam poważnie chora. Byłam w szpitalu
psychiatrycznym. – Nie pozwalając niezręcznej ciszy panoszyć się w powietrzu, kontynuowałam: – Dziś jestem zdrowa. Nadal biorę tabletki, a mój lekarz twierdzi, że szansa na kolejny epizod jest równa wygranej w totolotka – mówiłam szybko, z napięciem przypatrując się jego reakcji. Gdybym dostrzegła chociaż ślad lęku lub wahania na jego twarzy, wstałabym i wyszła, chociaż siłą musiałabym wtedy wlec za sobą swoje głupie zakochane serce. On też patrzył na mnie uważnie. I widziałam w jego oczach, że nareszcie pojmował tę, jak to on nazywał, moją tajemniczość, której ślady zauważył już przy naszym pierwszym spotkaniu i którą tak chętnie fotografował. Milczenie się przeciągało. Franek był jednak człowiekiem mądrym. Jego mama przez trzydzieści dwa lata wysyłała co tydzień te same numery w totolotka. Nie wygrała ani złotówki. On sam grał od kilku lat, zmieniając numery co tydzień, ale z podobnym rezultatem. Nie znał nikogo, komu się udało zdobyć główną nagrodę, a wielu, których znał, nie zyskało na tej grze dosłownie nic. – No to musimy oboje zaryzykować – powiedział wreszcie i nie czekając już dłużej, przygarnął mnie do siebie i mocno pocałował w usta. Miałam zamiar mu jeszcze tłumaczyć, przekonywać, że powinien się zastanowić, ale poddałam się magii chwili. Tak długo na to czekałam. I tak bardzo pragnęłam szczęścia, że za jego odrobinę gotowa byłam zapłacić porzuceniem, jeżeli on kiedykolwiek zmieni zdanie. Trzy dni spędziliśmy razem, nie rozstając się ani na chwilę. Opowiedziałam mu całą swoją historię, o siostrach, o urojeniach i o szpitalu. On opowiedział mi swoją o rozczarowaniach miłością i o samotności, gdy odchodzą wszyscy z rodziny i zostaje tylko pusty dom nad morzem w małym miasteczku, które jest piękne, ale nie ma dla kogo tam żyć. Ani nigdzie indziej na świecie. Kiedy nadszedł czas i Franek musiał wracać do siebie, zapytał mnie zwyczajnie: – Pojedziesz ze mną? Nie miałam przygotowanej odpowiedzi, bo wcale nie spodziewałam się pytania. Ale właściwie czemu nie? Wystarczająco długo gubiłam się tym mieście. Może nadszedł już czas, żeby zacząć się odnajdywać w małym miasteczku nad morzem? – I co ja będę tam robić? – Tam też mamy piekarnię i wiele osób lubi cynamonowe bułeczki. Zmagałam się z myślą, że mam porzucić swoją małą stabilizację. Nie czułam się gotowa. Franek pojechał więc sam. Wracał jednak regularnie i za każdym razem, kiedy wyjeżdżał, zadawał to samo co za pierwszym razem pytanie. Moja odpowiedź też się nie zmieniała. Latem odwiedziłam miasteczko i mały domek. Były dokładnie takie, jak sobie wyobrażałam. Tylko słońce kaprysiło. Miasteczko krzyczało mewami i urywało głowę wiatrem, ale i tak pokochałam je od pierwszego dnia. Na plaży
szukałam skarbu, a znalazłam tylko wodorosty, kawałki rozbitych porcelanowych naczyń w niebieskie wzorki, plastikowe butelki, mnóstwo białych kamieni oraz jeden szary w kształcie serca. Wiedziałam, że to znak, chociaż Franek żartował, że to on sam ten kamień na plażę podrzucił. Wepchnęłam go za to do wody, a on pociągnął mnie za sobą. Byłam oczarowana morzem i nie chciałam wracać do miasta. Spacer w świetle księżyca po mokrym i zimnym piasku orzeźwiał i wyostrzał zmysły. Morze uciekało gdzieś w stronę horyzontu i po chwili wracało niespiesznie. Księżyc w pełni odbijał się od tafli wody ciemnej jak lustro Królowej Śniegu. Byłam przekonana, że gdy się rozbiło, jego kawałek utkwił w moim oku na zawsze i to dlatego kochałam morze na długo przed tym, zanim je zobaczyłam. Jego szepty, błyski i zabawa w podchody z moimi stopami działały hipnotyzująco. Franek był szczęśliwy, nic nie cieszyło go bardziej niż uśmiechnięta Aniela u boku. W zasadzie to mogła być nawet smutna, zawsze mógł się postarać, żeby jej uśmiech wrócił. Byle tylko była, bo już nie chciał dłużej czekać i być sam. Ale Aniela oczywiście wróciła do miasta. – Tak jakby nikt inny nie mógł tam piec tych głupich bułek – mruczał do siebie pod nosem, kiedy wracał z dworca do domu. Pozostało mu dalej na nią czekać. Teraz był i tak w lepszej sytuacji, bo rok temu nawet nie wiedział, na kogo czeka, a dziś już był pewien, że właśnie na Anielę. Wrodzony optymizm szybko wziął górę nad rozczarowaniem. Franek zajął się pracą i malowaniem domu. Odświeżył wszystkie ściany i wyrzucił stare meble. Kupił nową pralkę, łóżko i wreszcie naprawił cieknący prysznic. Przygotował zapas drewna do kominka i zrobił karmnik dla ptaków, chociaż do zimy jeszcze było daleko. Dokładnie w rocznicę dnia, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył w piekarni, przyjechał do miasta bez zapowiedzi. Zawitał w sklepie i jak rok temu głośno domagał się cynamonowych bułek. Rzuciłam mu się na szyję. Po tygodniu musiał znów jechać. Oczywiście pojawiło się pytanie, czy z nim pojadę. I tym razem ku swojemu zaskoczeniu powiedziałam „tak”. Pewnego popołudnia, kiedy odpowiedziałam na jeszcze inne pytanie, podjęłam wreszcie decyzję. Był słoneczny, jesienny dzień. Wróciłam z pracy do domu, żeby szybko się przebrać, bo zaplanowaliśmy spotkanie w parku, a potem obiad. Franek obiecał mi, że będzie piękny zachód słońca. Powroty do mieszkania, które kiedyś było moją samotnią, a w którym teraz znajdowało się coraz więcej śladów obecności drugiej osoby, nadal były dziwne. Było już jasne, że Franek nie był pedantem i miał swobodny stosunek do porządku. Tym razem jednak oprócz zwykłego chaosu, który wnosił w mój uporządkowany świat, pojawiło się coś jeszcze. Zamknęłam za sobą drzwi i patrzyłam na podłogę w korytarzu, starając się odgadnąć, co się wydarzyło. Na podłodze walały się różnokolorowe skarpety Franka. Wyglądało na to, że z nieznanych powodów opróżnił w korytarzu całą szufladę. Kilka sekund zabrało mi odczytanie wiadomości, w jaką skarpety się układały. Wybuchłam
śmiechem i nagle wiedziałam, że teraz na pewno z nim pojadę, dokądkolwiek się wybiera. To, gdzie miałam mieszkać, nie miało już znaczenia. Ważne, żeby być z nim, na co dzień, na całe życie. Kolorowe skarpety Franka układały się bowiem w wyraźne pytanie: „Wyjdziesz za mnie?”. Wyobraziłam sobie przez chwilę tę scenę: dorosły, wysoki i słusznie zbudowany mężczyzna, siedząc na podłodze, a potem poruszając się na czworakach, w skupieniu układa skarpety w poszczególne litery, pieczołowicie formuje pytajnik na końcu zdania, a jego kropkę stawia ze zwiniętej w kulkę niebieskiej skarpety. Chichotałam jeszcze w drodze do parku, gdzie niosło mnie jak na skrzydłach. Uśmiech nie schodził mi z twarzy i ledwo powstrzymywałam się od rozdawania przechodniom całusów i uścisków. Jakbym nagle pokochała całym sercem wszystkich ludzi i cały świat. – Tak – odpowiedziałam Frankowi nieco później, kiedy spotkaliśmy się w parku. Czekał na mnie na naszej ulubionej ławce, w cieniu wielkiego kasztana. Jego włosy pachniały słońcem. Przytuliłam się mocno. Wiedziałam, że coś nowego i dobrego właśnie się zaczyna. Franek mnie uratował, chociaż miłość mężczyzny nie powinna ocalać kobiety. Jego miłość była wybawieniem od przerażających szpitalnych wspomnień, klęski relacji rodzinnych i zagubienia we własnym życiu. Znalazł mnie tam, gdzie ja nie chciałam znaleźć niczego oprócz spokoju. Dał mi to, czego jeszcze nigdy od nikogo nie dostałam, pokochał mnie mocno i był gotowy spędzić ze mną resztę życia pomimo tego, co kryło się w mojej przeszłości. I nie uważał już, że to ryzyko, mówił teraz, że to nasza szansa na szczęście. W dzień przed Wigilią z jedną walizką przyjechaliśmy do małego miasteczka położonego nad gniewnym tego dnia morzem, które jak uparte kudłate zwierzę wydawało mi się dzikie, potężne i piękne. Wciągałam wilgotne powietrze głęboko w płuca i wyraźnie czułam, że tu mogę być szczęśliwa. Ludzie też byli przyjaźni. Starsza pani w małym sklepie ze wszystkim, co komu niepotrzebne, uśmiechała się szeroko. – Witamy! Niech się pani nie martwi, tutaj się dobrze żyje. Trzeba się tylko trochę rozgościć i urządzić. I tak miałam zamiar zrobić – rozgościć się i urządzić we własnym życiu na nowo. Zamknąć trudną przeszłość i zacząć jeszcze raz, bo wreszcie miałam na to siłę, która wracała powoli. Trudne doświadczenie choroby psychicznej zostawiło mnie z poczuciem, że jest we mnie skaza i lepiej być nikim. Najpierw leczenie w szpitalu usunęło urojenia i lęki, w trakcie terapii zaś nauczyłam się wiele o sobie, a potem dzięki pracy i samotności stanęłam na własne nogi. Teraz przyszedł czas na terapię miłością, która sprawiła, że poczułam się znów człowiekiem. Bo czasami, żeby przypomnieć sobie o swojej sile, potrzeba kogoś, kto zaakceptuje i pokocha to, co pokiereszowane i słabe. Domek był przytulny i ogień trzaskał w kominku. Szczelnie zaciągnięte
zasłony oddzielały nas od wiatru targającego sobie rękawy gdzieś w koronach wysokich drzew i od przenikliwie zimnego powietrza oraz osnutych mgłą ulic. Do tej pory byłam wiecznie zmarznięta, bo zima była we mnie. Miłość Franka stopiła lody i teraz było mi zawsze ciepło, niezależnie od pogody. Jego uczucie stało się iskrą, która pozwoliła na nowo rozruszać długo nieużywany mechanizm. Nigdy wcześniej nie byłam kochana przez mężczyznę. Nawet dokładnie nie pamiętałam miłości swojego ojca. Zresztą to nie ja, ale Agata była jego ulubienicą. I chociaż mama zawsze mówiła, że kochał wszystkie swoje córki najbardziej na świecie, to ja miałam o nim niewiele wspomnień, a jedynie wielką dziurę w sercu. Ale teraz ta wyrwa zapełniała się miłością mężczyzny i moją miłością do niego. Im więcej było tej pierwszej, tym potężniejsza stawała się ta druga. Nawet nie podejrzewałam, że byłam do takiego uczucia zdolna. Zawsze chciałam być kochana, nigdy nie marzyłam o tym, żeby kochać, a okazało się to najlepszym prezentem, jaki dostałam. Najwyraźniej i zatwardziały egoizm da się pokonać, zatrzaśnięte serce otworzyć, a skamieniałe przyzwyczajenia można pokruszyć. I nawet nie jest ich żal, bo dostaje się w zamian o wiele więcej. Franek był troskliwy i słodki. Zostawiał mi rano na poduszce czekoladki, a z płatków kukurydzianych usypywał na blacie kuchennym serduszko. Był też zapominalski i roztargniony. Najpierw myślałam, że tylko udaje albo żartuje, ale z czasem stało się jasne, że to artystyczna dusza nie pozwalała mu pamiętać o kupieniu mleka w drodze z pracy czy zapłaceniu rachunków na czas i sprawiała, że wciąż gubił ważne listy i numery telefonów. Kiedy na dobre rozgościłam się w domku nad morzem, wzięłam się za generalne porządki we wszystkich szafach i schowkach. I tak rozpoczęła się długa dyskusja nad stosem rzeczy zgromadzonych na środku salonu. Niektóre były nieużywane od lat lub zepsute, ale zdaniem Franka niezbędne. Ogromna liczba mocno zakurzonych bibelotów wątpliwej urody oraz jeszcze większa masa przedmiotów nieznanego pochodzenia i przeznaczenia, które nazywał swoimi skarbami, moim zdaniem powinna była już dawno wylądować na śmietniku. Franek walczył o każdy z tych przedmiotów jak lew i odkładał je pieczołowicie na półki i do kartonowych pudeł, które zajmowały większość przestrzeni w niewielkim i tak domku. Narastała we mnie irytacja, a dzień zakończył się wielką kłótnią. – Bo ty ciągle gromadzisz śmieci i nie sprzątasz swojego bałaganu! – krzyczałam. – Bo ty zawsze wiesz lepiej i mogłabyś przestać się rządzić! – odpowiedział on. A po burzy nastąpiło obrażone milczenie. Franek zamknął się w sypialni i słuchał muzyki, która działała mi na nerwy. Trzasnęłam drzwiami, a on przeniósł się do kuchni. Próbowałam się zrelaksować w gorącej kąpieli. Żałowałam swojego wybuchu. Późnym wieczorem usiadłam skulona na kanapie i zapatrzyłam się
w ogień migający przez szybki kominka. Franek wszedł do pokoju i postawił na stoliku herbatę i talerz z plackami ziemniaczanymi. – Przepraszam – powiedziałam. Przytulał mnie i głaskał po głowie. – Możesz wyrzucić kolumny i ten stary odtwarzacz płyt, miałaś rację, nie potrzebuję go – powiedział cicho i czule pocałował mnie w nos. Bycie na siebie skazanym budzi nienawiść. Bycie na siebie skazanym z miłości wyzwala zdolność do kompromisów. Aż mi się serce ściskało ze wzruszenia, jakiego mam dobrego i skłonnego do poświęceń mężczyznę. W duchu postanowiłam sobie, że nigdy już nie powiem nic, co go zrani, i w ogóle nie zostawię go nigdy, do samego końca świata. Pobraliśmy się w styczniowe popołudnie. Jedynymi gośćmi było dwoje świadków i śnieg, który zaczął sypać po raz pierwszy tej zimy, gdy wychodziliśmy z kościoła. Od razu polubiłam bycie żoną Franka. Gdybym była kotem, mruczałabym całymi dniami, tak dobrze się czułam w cieple jego miłości. Wszystkie swoje kolorowe ubrania nosiłam teraz na co dzień. Zielone buty na obcasie miały nawet obtarte czubki i nikt już nie pytał mnie na ulicy, czy jestem kobietą, czy mężczyzną. Unosiła mnie w powietrzu radość i nigdy wcześniej nie czułam się ani nie wyglądałam lepiej. Tym razem nie musiałam uciekać w marzenia, żeby zapomnieć o przeszłości. Drzwi do niej zatrzasnęły się, bo wciągnęła mnie teraźniejszość i perspektywa przyszłości. Nawet nie planowałam, że będziemy żyć długo i szczęśliwie, to już się działo. W zimowe wieczory siedzieliśmy razem w ciepłym pokoju w naszym małym rybackim domku. Dorzucałam od czasu do czasu do kominka kawałek drewna i pachniało wtedy sosną i dymem. Łagodnie kołysał mnie spokój. Patrzyłam w ogień płonący w kominku i na męża, który siedział w fotelu z nosem w gazecie albo pochłonięty obróbką najnowszych zdjęć na komputerze. Czasami spoglądał na mnie, zagadując z uśmiechem. Dotykałam swojej obrączki. Razem z szarym, kamiennym sercem, które znalazłam podczas pierwszego spaceru na plaży, były znakami, że ta miłość, chociaż szła do nas długo i najpierw było mi z nią nie po drodze, to wyrzeźbiona jak kamień przez morze, była nam przeznaczona i przetrwa. Pracę podjęłam nie w piekarni, tylko w bibliotece. Poszłam tam pierwszego dnia po przyjeździe i nie chciałam z tego miejsca wychodzić. Równe rzędy regałów i gładkie grzbiety książek przyciągały mnie jak magnes. Biblioteka była centrum życia miasteczka, tu wydawano gazetkę, odbywały się zajęcia dla dzieci i wieczorki dla seniorów, tu ogłaszały się mieszkania do wynajęcia i korepetytorzy. Po raz pierwszy w życiu chodziłam do pracy z entuzjazmem. Czas spędzany na kontakcie z czytelnikami poprzecinany był długimi okresami błogiej ciszy i mruczenia komputerów. Było dużo przestrzeni na rozmyślanie i zaczynałam znów przyglądać się światu oraz ludziom z ciekawością. Zapisywałam swoje spostrzeżenia na kartkach grubego zeszytu. Powstawały opowiadania i krótkie
historie. Wieczorami przepisywałam je na komputerze albo wybierałam do nich fotografie męża. Powoli otwierały się we mnie jakieś drzwi, nigdy wcześniej nieotwierane, które wpuszczały do środka światło. Śmiałam się bez ironii, śmiałam się beztrosko. Byłam teraz bardzo szczęśliwa. Coraz częściej myślałam, że jestem gotowa na nowe wyzwania, że może nadszedł czas, żeby założyć rodzinę i zostać matką. Ale chciałam też, żeby moje dziecko miało babcię i ciocie; sama również chciałam być znów córką, siostrą i ciocią. Już nie potrzebowałam być sama i zaczynać od początku. Byłam gotowa stać się na nowo częścią świata i własnej rodziny. Spacerując nad morzem, myślałam o tych, których brakowało teraz obok, i płakałam nad tym wszystkim, czego nie dało się przeżyć jeszcze raz, naprawiając to i ulepszając. Żaliłam się morzu na nieobecność tych, którym nie powiedziałam jeszcze tego wszystkiego, co chciałam, a ono w odpowiedzi, z każdym odpływem obiecywało przypływ. Z każdym odejściem, nieuchronny powrót. Coraz częściej, kiedy rozmyślałam o swoich siostrach, czułam, że są jak jakiś podstawowy narząd w organizmie, bez którego całość zaczynała się rozstrajać. Bałam się, że to choroba znów wraca, że to znów dopadają mnie iluzje. Porozmawiałam z mężem i z lekarzem. Obydwaj uznali, że to znak, iż powoli wracam do równowagi po przeżyciach z przeszłości. Nie chciałam już nie być sobą lub być kimś innym. Zaakceptowałam to, że mogą mi się w życiu przytrafić rzeczy piękniejsze i straszniejsze od tego, co wydarzało się moim siostrom. Ale wiedziałam również, że one zawsze w moim życiu będą, obecne z daleka, ale w niezmiennym miejscu, jak blizna, której nie da się usunąć i którą nawet kiedy wyblaknie, wciąż widać na opalonej skórze. Byłam dobrze poinformowana, co działo się w rodzinie. Przez ostatnie trzy lata Milka uparcie i regularnie pisała do mnie maile. Chociaż relacja z nią już nigdy nie była taka sama, zaakceptowałam wreszcie i to, że nie musiała być. Życie się przecież zmienia, zmieniają się więc i relacje. Doceniłam, że Milka w ogóle w moim życiu była. A i życie Milki też się zmieniło. Skończyła studia i znalazła pracę w szkole. Już nie musiała nosić butów na obcasie, odbierać telefonów z przyklejonym uśmiechem i serwować kawy. Michał obronił doktorat, kupili mieszkanie i wreszcie mieszkali razem. Ich starsza córka poszła już do szkoły, a młodsza, mimo iż dopiero w zerówce, odrabiała z nią wszystkie zadania domowe. Są takie mądre po mamusi, pisała Milka i dodawała, że sama mocno angażuje się w życie społeczne dzielnicy, w której mieszkają, i nie wyklucza kandydowania do samorządu. Uśmiechałam się, czytając te nowinki. Oczyma wyobraźni widziałam już swoją siostrę w roli premiera, umiejętnie wykorzystującą naturalny dar zjednywania sobie ludzi i wygłaszającą płomienne przemówienia. Był to widok, który zdecydowanie chciałam kiedyś zobaczyć. Według doniesień Milki świetnie rozwijała się również kariera Agaty. Teraz była już nie tylko właścicielką prywatnej przychodni, ale i szefową hospicjum.
Milka podejrzewała, że Agata nie ma wcale czasu na sen, nie wspominając już o życiu towarzyskim. Ale kupiła sobie większe mieszkanie i najnowszy model terenowego samochodu. Ostatnio była też na urlopie w Indiach i wróciła z tatuażem na kostce, donosiła Milka w ostatnim mailu. Nadal jest sama i nadal nie wydaje się w pełni szczęśliwa, kończyła swoje rozważania o najstarszej siostrze. Na początku Milka nie pisała o Róży wcale. Ale z upływem czasu chyba zdecydowała, że nie zaszkodzi mi odrobina informacji na temat siostry bliźniaczki, która nadal pracowała w szkole i samotnie wychowywała swoją córkę. Jak do tej pory nie zakochała się w żadnym mężczyźnie. Mama pomagała jej w opiece nad Klarą, z którą była bardzo związana i która nadawała sens jej spokojnemu życiu dość młodej jeszcze emerytki. Milka podejrzewała, że Róża nadal kocha Billa, o którym nigdy nie rozmawiały i którego nikt więcej nie widział. Raz wspomniała też, że Róża chciałaby bardzo mnie odwiedzić, ale bała się nawet napisać, żeby nie pogarszać mojego stanu. Prychnęłam tylko pogardliwie na tę wiadomość. Byłam przekonana, że widok Róży nie rozpętałby z powrotem psychozy, ale na spotkanie i tak nie miałam ochoty. Swoje listy Milka kończyła jak zawsze zdaniem: Wszyscy całujemy i czekamy na wiadomość od Ciebie. A ja na każdy z nich odpisywałam krótko: Dzięki za maila, u mnie wszystko dobrze. Pozdrawiam. Raz, w załączniku do maila, Milka wysłała mi zdjęcie Klary i jednego z jej rysunków, inspirowanych opowieściami babci Wiktorii na temat mamy i jej siostry bliźniaczki. Na rysunku były dwie postacie z patykowatymi nogami, z ogromnymi głowami i rozcapierzonymi palcami, którymi były mocno splecione, jak gałęzie zbyt blisko rosnących drzew. Na obu twarzach widniał szeroki, karykaturalny uśmiech. Długo patrzyłam na rysunek, a potem wzrok przeniosłam na czarno-białe zdjęcie z dzieciństwa, na którym byłyśmy wszystkie razem, szczęśliwe, bo chronione błogosławioną niewiedzą i słodką naiwnością. Teraz chciałam na nim zobaczyć coś, co wtedy przeoczyłam lub czego nie byłam w stanie jeszcze dostrzec. Tęsknota odezwała się z wielką siłą. Może powinnam wrócić? Może już czas? Zapytałam o to męża. Liczyłam, że będzie wiedział, lecz tym razem było inaczej. – Nie wiem, kochanie. To musisz wiedzieć ty sama – odpowiedział ostrożnie. – Chyba nie boisz się konkurencji – zażartowałam. – Ja bym mógł tylko zyskać. Ale nie chcę, żebyś ty znów straciła. Mówił o chorobie? O sobie samym? Tak dobrze radziłam sobie przez ostatnie trzy lata i tak szczęśliwa byłam w małym miasteczku nad morzem. Ale mimo iż bałam się ryzykować, musiałam podjąć decyzję, bo gotowa byłam już odpowiedzieć na wołanie północnego, przenikliwie zimnego wiatru, który uparcie przypominał o domu rodzinnym.
ROZDZIAŁ 3 Co krzyczy północny wiatr Trwało to wszystko tyle co mrugnięcie powiek. Albo może nieco dłużej – tyle co niezwykle wciągający film w kinie. Nadal byłam na plaży, wpatrzona w morze, od którego wszystko się zaczyna, a ono wciąż szumiało swoje opowieści, wiernie i niezmiennie. Ocknęłam się z zamyślenia i wstałam energicznie z ławki, na której przesiedziałam kilka godzin. Zdążyłam przesiąknąć wilgocią mgły i mocno zmarznąć. Podskakiwałam przez chwilę w miejscu, a potem podbiegłam w kierunku szaroniebieskiego morza. Stanęłam dokładnie na granicy piasku i wody, tak aby wymusić na morzu, żeby to mi oddawało kolejno swoje fale jak pokłony, liżąc pokornie czubki butów. Wierzyłam, że wyrażało swoją miłość i obiecywało wierność, a mewy krzykiem mu przytakiwały. Ile jeszcze razy będę sobie opowiadała tę historię czterech sióstr, niezwykle bliskich i podobnych sobie, a jednocześnie tak różnych i żyjących jakby na oddzielnych planetach? Po co robię to uparcie wciąż i od nowa, walcząc ze wspomnieniami, jakby próbując nadać im sens? Co ta historia mówi o mnie? Może to, że obok romantycznej miłości, której jak każda kobieta pragnęłam, ta szczególna więź pomiędzy siostrami jest dla mnie równie ważna? Odkryłam ze zdziwieniem, że mama miała jednak rację, nawołując nas do trzymania się razem, wspierania nawzajem i bycia lojalną. Tego poranka lata dobrowolnego i upartego oddalenia od rodziny stały się dla mnie przeszłością. Mówią, że odwaga pomaga w życiu i że potrzebujemy ważnego celu i przyczyny, które sprawią, że będziemy odważni. Nie musimy przezwyciężać każdego naszego lęku, wystarczy, że zwalczymy obawy, które powstrzymują nas od zdobywania tego, czego chcemy od życia. A ja wiedziałam, że chcę wrócić do rodzinnego domu. Żeby się rozgrzać, biegiem ruszyłam w kierunku domku. Franek na pewno już wstał i nie chciałam, żeby się martwił. Od progu pachniało kusząco śniadaniem. Podejrzewałam, że dziś na stole pojawią się jajecznica na boczku i smażone pieczarki z serem. Mąż radośnie pogwizdywał w kuchni, a ogień buzował w kominku w salonie. Zdjęłam przemoczone ubranie i przebrałam się w suche rzeczy. Dorzuciłam drewna do ognia i poszłam na śniadanie. – I jak się udał poranny spacer? – zagadnął Franek, gdy przytuliłam się do niego od tyłu, obejmując go mocno ramionami w pasie. – Bardzo owocnie. – Włączyłam czajnik i wyjęłam dwa kubki z szafki. – Już myślałem, że się zgubiłaś we mgle i będę musiał wyruszyć na poszukiwania. – Musiałam coś przemyśleć.
Zalewałam herbatę wrzątkiem, a on czekał na ciąg dalszy. – Jakieś wnioski? – ponaglił mnie, gdy w milczeniu patrzyłam, jak w herbacie rozpuszcza się kostka cukru. – Masz ochotę poznać moją rodzinę? – odpowiedziałam mu pytaniem. – No jasne! – nie ukrywał swojej radości. Po śniadaniu zarezerwowałam bilety, a wieczorem spakowaliśmy podróżne torby. Już niebawem miałam znów zobaczyć swoich bliskich. Podekscytowanie i obawa nie pozwoliły mi tej nocy zasnąć. Myślałam o słowach, które pod wpływem rozmów z terapeutą zapisałam w swoim dzienniku tuż po wyjściu ze szpitala, żeby uciszyć wyrzuty sumienia i usprawiedliwić swoje postępowanie: Nawet jeżeli na razie słyszysz w sobie pustkę, a za oknem tylko deszcz i wiatr, wrócisz, jak będziesz gotowa. Bo to kiedyś się skończy i zaskoczy cię ten dzień. Nic go nie będzie zapowiadało. Wata wokół ciebie się rozproszy i zaczniesz wszystko widzieć i słyszeć wyraźnie, jak kiedyś, a nie przez pryzmat lęku, żalu i rozczarowania. Dzień, w którym wracałam do rodzinnego domu, jak na ironię był deszczowy. I wcale nie była to Wigilia, chociaż ona nadawałaby się idealnie, żeby zakończyć wszelkie nieporozumienia, a zamiast wyjaśniać odejście i długą nieobecność, po prostu zająć puste miejsce przy stole i zaśpiewać wspólnie kolędy. Pojawiłam się na progu rodzinnego domu w ciemne styczniowe popołudnie. Minęły już trzy lata od czasu, kiedy ostatnio widziałam Agatę, a prawie pięć, od kiedy widziałam mamę, Milkę i Różę. Zapukałam do drzwi. Zamiast nerwów czułam spokój. Nie było niepewności, tylko sama radość. Nie wracałam ta sama ani sama. Był ze mną mąż i chyba ktoś jeszcze. Ale na razie nikomu o tym nie wspomniałam, chciałam poczekać jeszcze kilka tygodni, żeby mieć pewność… Podobno dla zadowolenia z życia nie jest ważne, jak życie wyglądało naprawdę, ale jak się je pamięta i jak opowiada się swoje wspomnienia. A one są niczym nietypowe puzzle, nie ma jednego właściwego sposobu ich składania w obrazek, ale wiele możliwych kombinacji, od których zależy jakość życia, a nawet jego długość i nasze zdrowie. Nie ma potrzeby pamiętać, co dokładnie się wydarzyło i kiedy. Ważne są wyciągnięte z wydarzeń wnioski. Zapamiętałam, że drzwi otworzyła mama, a w jej oczach zabłysła najpierw ogromna radość, a potem łzy. Od razu wyciągnęła do mnie ramiona i nie padło ani jedno pytanie, ani jeden wyrzut. – Cześć, mamo – wyszeptałam prosto w jej ucho wzruszona. – Anielka, nareszcie! – Mama przytulała mnie tak, jak każda mama powinna to robić przez całe życie, a nie tylko kiedy jej córki są małe. – Kto to? – Zza kolan mamy wysunęła głowę mała dziewczynka z kręconymi włosami, w spodniach ogrodniczkach, i o bardzo zaciekawionych oczach.
– Klarcia, to twoja ciocia Anielka, przyjechała nas odwiedzić. Wreszcie! – Mama wciąż mnie ściskała. Klara patrzyła na mnie badawczo i bez mrugnięcia powiek. – A pan? – Klara wskazywała palcem na Franka, który najpierw taktownie opóźniał krok, a teraz walczył z niesforną furtką, próbując ją zamknąć. – To mój mąż – powiedziałam. – Mąż? – zaczęła dochodzenie Klara. Ale babcia przerwała jej, odsuwając wnuczkę delikatnie z przejścia: – Idź, Klara, szybko i mamę zawołaj. – I zaraz dodała do nas: – Zapraszam, wchodźcie, furtka zepsuta. – Machała jednocześnie na Franka, żeby dał sobie spokój. Mimo że znalazłam się w tym domu po raz pierwszy od tylu lat, nie nastąpiły żadne spektakularne zjawiska. Nie było trzęsienia ziemi, nikt nie dostał spazmów ani zawału serca, a ja nie miałam nawrotu choroby. Za to czułam się, jakbym wracała do życia po długim śnie. Jakby ktoś mi pompował w żyły świeżą krew. – Kto przyszedł? – Wyjrzała z kuchni Milka w mamy fartuchu w kratkę. – Anielka!!! – Rzuciłyśmy się sobie w objęcia, nie zwracając zupełnie uwagi, że upstrzyła mi przy tym płaszcz mąką i drobinkami kokosu. Za nią wybiegły z kuchni jej córki i też zaczęły mnie ściskać, podskakując i piszcząc. Mama tymczasem ściskała Franka i pokrzykiwała na Różę, żeby wreszcie zeszła na dół. Przywitałam się z Michałem, mężem Milki, a jego córki wdrapywały się na kolana Franka. Zapamiętałam ciepło w oczach wszystkich i to, że zatrzymany przez chorobę czas jakby ruszył z punktu, w którym kiedyś stanął. – Cześć, Aniela. – Róża nie spieszyła się z uściskami, ale była wyraźnie wzruszona i nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. – Cześć, Róża, śliczną masz córeczkę. – Ruszyłam pierwsza w jej kierunku. – Wszyscy mówią, że jest podobna do ciebie. – Róża przytulała do siebie Klarę, jakby zasłaniając się jej ciałem przed spodziewanym atakiem. Ale we mnie nie było już złości. Uścisnęłam siostrę i pocałowałam ją w policzek. Róża odwzajemniła uścisk, a Klara, korzystając z okazji, że znalazła się pomiędzy nami, cmoknęła mnie w policzek, a potem objęła rękami za szyję. Wszyscy zaczęli się śmiać. Milka zadzwoniła do Agaty z nowiną o naszym przyjeździe, a ta od razu odwołała pacjentów i zamknęła wcześniej gabinet. Gdy przyjechała, wszyscy siedzieli już przy stole. Na dźwięk dzwonka poszłam otworzyć drzwi. Przywitałyśmy się, jakbyśmy widziały się wczoraj na obiedzie, i nic nie wspomniałyśmy o naszym ostatnim spotkaniu. Nie było wielkich słów i pojednań. Myślałam, że będę musiała się tłumaczyć, wyjaśniać i przepraszać za swoje odejście, zachowanie w szpitalu i długą nieobecność. Nikt nie zadał mi ani jednego
pytania na ten temat. Ludzie mówią czasem, że ci, którzy popadają w chorobę, chronią przed nią tych, którzy pozostają zdrowi. Więc może ocaliłam swoją siostrę Różę i całą rodzinę? Może to rodzina powinna mi być wdzięczna? Franek ze zwyczajną dla siebie łatwością odnalazł się w całej sytuacji. Rozmawiał z mamą, zabawiał dzieci, robił zdjęcia i pomagał roznosić półmiski, kawę i ciasto. Było rodzinnie i świątecznie. Posiłek trwał długo, bo wciąż donoszono na stół nowe przysmaki. Robiło się późno, a nikomu nie spieszyło się do wyjścia. Róża położyła Klarę spać, a Michał zawiózł córki do swoich rodziców. Zrobiło się mniej gwarnie i nieuchronnie nadeszła chwila, kiedy budzą się wspomnienia. W powietrzu zaroiło się od „a pamiętasz, jak”, „przypominasz sobie, że”. I jak wiele razy w przeszłości, tak i tym razem miałyśmy coraz więcej trudności w ustaleniu, co i komu tak naprawdę się wydarzyło. Czy to ja, czy moja siostra wygrała w konkursie na najbardziej kolorową papierową wycinankę? Czy to ja, czy moja siostra ma zdjęcie na słoniu w zoo? Czy to mnie, czy ją gonił napuszony indyk od sąsiadki podczas wakacji u babci? Czy to ja, czy moja siostra miała czerwone buty z klamerką, których zazdrościło całe przedszkole? – Ja takie miałam – odezwała się Agata. – Były moje – wtórowała Milka. – Akurat! – oburzyła się Agata. – Dokładnie pamiętam dzień, gdy szłam na rozpoczęcie roku w pierwszej klasie – kontynuowała triumfalnym tonem Milka. – Miały szarą podeszwę i takie dziurki na przodzie, układające się w kształt misia. Szłam z babcią, bo Anielka była oczywiście chora i mama musiała z nią iść do lekarza. Kaprysiłam i biedna babcia niemal siłą ciągnęła mnie za rękę. – No tak, w to akurat jestem w stanie uwierzyć – zgodziła się Agata. – Najpierw nosiła je Agata, a potem Milka – rozstrzygnęła mama, dokładając nam po kawałku ciasta. Historie z przeszłości snuły się i plątały, a my zaskakiwałyśmy siebie nawzajem szczegółami, które zapamiętałyśmy. Bo każda pamiętała inny, równie nieistotny detal, które poskładane razem nabierały sensu, a wspomnienia zyskiwały kolor, smak i zapach. – I wtedy właśnie zabrałaś mi te zielone kolczyki, które tak lubiłam, i wróciłaś do domu tylko z jednym, bo ten drugi wysunął się, zaczepił w szal, a potem spadł gdzieś w trawę i nigdy go nie znalazłyśmy – mówiłam do Milki. – Coś ty! To ty sama dałaś je Róży, a ona wymieniła je z koleżanką na paczkę gum do żucia z historyjkami – zaprzeczała Milka. Wspominałyśmy rozmaite dramaty dzieciństwa, zaśmiewając się z siebie nawzajem. Znów skrupulatnie wypominałyśmy sobie wszystkie czekoladki, którymi się nie podzieliłyśmy, zdradzone sekrety, niepożyczone spodnie i niezaplecione warkoczyki. Prawdopodobnie wszystkie do tej pory opowiedziane
przez nas historie tak naprawdę były zupełnie inne. Każda z nas przefiltrowała jednak zdarzenia przez swoją opowieść życiową, latami pielęgnowaną, aż stała się oficjalnie obowiązującą wersją, wraz z doczepionymi do niej uczuciami, marzeniami i oczekiwaniami. Wiktoria snuła swoją historię z poświęceniem dla rodziny, jako żona, matka i samotna kobieta, z miłością, która już się wydarzyła i skończyła tragicznym odejściem, gdy kartka była zapisana tylko w połowie. Agata pisała historie choroby swoich pacjentów, a pomiędzy ich wierszami była jej własna opowieść, ambitnej i zdolnej lekarki. Obecna była w historiach ludzi, którym pomogła, oraz we wspomnieniach tego, który ją porzucił. Historia Milki była komedią, z braku czasu pisaną na kolanie, bo Milka pochłaniała życie łapczywie z tym wszystkim, co ono przynosiło. Jakby tę jej historię ujęto w poetykę hiphopowych rymów, wpadającą w ucho i przyjemnie zaskakującą swoim rytmem, odkrywczością, a czasami także głębią. Ta historia pełna była ciekawych ludzi i śmiesznych wydarzeń. Nie było w niej miejsca na opis trudności, bo Milka wszelkie trudności pokonywała od razu, gdy się tylko pojawiały. Róża, w odróżnieniu od sióstr, nie pisała swojej historii, ona ją malowała pędzlem, wygrywała na skrzypcach, ukrywała w patchworkowych tkaninach i kiepsko skrojonych sukniach. Najlepiej pamiętała to, co odnosiło się do niej samej, kiedy była w centrum uwagi i w świetle reflektorów oraz gdy jej wizerunek odbijał się w oczach zachwyconych nią obserwatorów. Ja swoją historię tworzyłam w pocie czoła, walcząc o każde słowo i analizując skrupulatnie wydarzenia. Spisywałam ją na gorąco, na czym się dało, na wydartych z zeszytów kartkach w kratkę i w linie, białych i kolorowych, z notesu i bloku A4. Wszystko po to, żeby uchwycić jak najwięcej i nie zgubić ani jednego momentu. Potem starannie ją szlifowałam i przepisywałam, czasami się w tym gubiąc i pozostawiając tylko to, co sama chciałam zobaczyć, a oddalając się od rzeczywistego przebiegu wydarzeń. Im więcej wysiłku wkładałam w to, żeby moja historia opowiedziana była szczerze, tym bardziej stawała się ona mroczna, odarta z kolorowych ujęć, jak czarno-biały film dokumentalny. Miałyśmy też wspólne opowieści, co trzymało bohaterów tej historii razem. Opowieści te otaczały rodzinę od zewnątrz, osłaniając od negatywnych wpływów i nadając tożsamość. Sekretów było mało i nigdy nie trwały zbyt długo, bo zwykle któraś się wygadała, informacja traciła status poufnej i stawała się tematem rodzinnych rozmów. Uczyłyśmy się na historiach z książek, doświadczeniu rodziców i od nauczycieli. Ale najwięcej wiedzy o życiu zdobywałyśmy, chłonąc swoje historie, a nawet uczestnicząc w nich nawzajem. Z czasem wspólnota zaczęła przytłaczać indywidualność, a pragnienie wsparcia i bliskości ścierało się z chęcią zaznaczenia swojej odrębności. Dorosłość nieuchronnie przyniosła pragnienia, zmiany i nielojalności, które były jak wyrwy w murze odgradzającym nas od świata wokół. Umożliwiały one odejście, ale i powrót, wypuszczały na świat, ale
i doprowadzały świeże powietrze do rodzinnej atmosfery. Tego wieczoru, kiedy wróciłam, coś się równocześnie skończyło i zaczęło, i przerwana historia rodzinna mogła zostać podjęta na nowo. Było już bardzo późno, gdy rozmowy i śmiechy ucichły. Zebrani z coraz większym trudem ukrywali ziewanie. Świeczki na stole dopalały się, skwiercząc. Oczy mi się kleiły ze zmęczenia i nie miałam już siły mówić, ale nie chciałam jeszcze zasypiać. Mama ostatecznie zadecydowała, że powinnam odpocząć. Przygotowała nam pokój, a Franek przypomniał mi, że jutro też jest dzień, a potem kolejny i jeszcze następne. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi i tej nocy zasypiałam z wielkim spokojem. Już nie męczyły mnie sny, w których szukam i nie znajduję. Nie wróciła też kobieta z dzieckiem zatroskana o jego przyszłość. Obudziłam się wcześnie rano wypoczęta i radosna. W domu panował już ruch, Klara nie spała i słyszałam, jak Róża tłumaczy jej, że nie może wejść do pokoju i budzić cioci pocałunkiem jak królewnę, i musi poczekać, aż ta sama wstanie. Zachichotałam w poduszkę. Mąż zamruczał przez sen i odwrócił się na drugi bok. Jego to nawet pocałunek słonia by nie obudził, pomyślałam. Ubrałam się i cicho wyszłam z pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. Ale zanim poszłam do kuchni przywitać się z domownikami, podążyłam na górę do pokoju, w którym dawniej mieszkałam. Stanęłam w progu, nagle niepewna, czy nie spotkam tam tej nieszczęśliwej, ogarniętej chorobą wersji siebie sprzed kilku lat. Nabrałam powietrza w płuca, nakazałam sobie spokój i weszłam powoli do środka. Teraz był to pokój Klary i Róży, z którego korzystały, kiedy nocowały u mamy. Ściany były pomalowane na różowo i wszędzie walały się ubrania i zabawki. Uśmiechnęłam się. Nie dopadły mnie tu żadne demony z przeszłości. Poczułam tylko ulgę, że już w tym pokoju nie mieszkam, że udało mi się z niego wyrwać i dotrzeć tam, gdzie żyję teraz, nawet jeżeli droga prowadziła przez mroczne miejsca. Pogrążona w myślach nie usłyszałam, że mama wsunęła się za mną do pokoju. – Wszystkie rzeczy, które zostawiłaś, spakowałam w pudła i wyniosłyśmy je na strych – powiedziała przepraszającym tonem. – I dobrze zrobiłyście. Tak jest lepiej. – Uśmiechnęłam się. Na twarzy mamy widać było ulgę. – Idziemy na śniadanie? – zapytałam. – Klara już się nie może ciebie doczekać. Zrobiła ci uśmiechnięte kanapki z keczupem. – Moje ulubione – zaśmiałam się. – Może jutro zniesiemy z Frankiem te pudła ze strychu – dodałam, gdy schodziłyśmy na dół. – Mnie one tam nie przeszkadzają… – zaczęła mama, ale jej przerwałam. – Spalimy je jak czarownice na stosie – powiedziałam – albo wywalimy do śmieci. Skoro nie potrzebowałam ich przez tyle lat, to teraz już nie będzie z nich żadnego pożytku.
Dzień minął na zwykłych, codziennych sprawach. Po śniadaniu poszłyśmy z mamą na zakupy. Niespiesznie. W miasteczku niewiele się zmieniło, ale i tak wydawało mi się obce. Mama opowiadała najnowsze plotki o wspólnych znajomych. Kilka osób, mijając nas, ukłoniło się mamie, a mnie przyglądali się tylko uważnie. Po raz pierwszy od przyjazdu poczułam się nieswojo, chociaż starałam się tego po sobie nie pokazać. Wydawało mi się, że mama też przyspieszyła kroku i mówiła sztucznie rozweselonym tonem, jakby chcąc zagłuszyć szepty, które ja próbowałam ignorować. „To ta, co zaginęła, a potem w szpitalu była. Marnie wygląda”. Jakby to naznaczało mnie już na zawsze, a może nawet wykluczało, bez prawa powrotu. Tym razem poczułam złość. Tylko błagalny wzrok mamy powstrzymał mnie przed otwartą konfrontacją. Wzięłam kilka głębokich oddechów i uspokoiłam się. Trzeba umieć wybierać swoje bitwy, a nie byłam jeszcze gotowa na tę walkę z ignorancją i niewiedzą. Będzie jeszcze na to czas, miejsce i sposób, pomyślałam. W oczach mamy była ulga. – Nie ma co wracać do przeszłości – powiedziała cicho, biorąc mnie pod ramię. Pomyślałam, że z chęcią bym nie wracała, gdyby tylko przeszłość też o mnie zapomniała. Mimo wszystko uśmiechnęłam się do mamy. W końcu też umiałam już chronić tych, których kochałam. Z Różą również nie wracałyśmy do przeszłości. Schowałyśmy wzajemne urazy do wielkiej szafy pełnej rodzinnych trupów, opatrzonej napisem: „Rzeczy, o których nie rozmawiamy i z których tylko po latach ostrożnie żartujemy”. Przez te kilka dni, które razem spędziłyśmy w domu rodzinnym, prawie się polubiłyśmy, co nie udało nam się wcześniej przez ponad dwadzieścia lat. Klara też się do tego przyczyniła, bo z niewiadomych powodów natychmiast stałam się jej ulubioną ciocią. Na mój widok rozpromieniała się i nie chciała beze mnie zasypiać. Wciskała się na kolana i swoimi kręconymi włosami łaskotała mnie po twarzy. Razem rysowałyśmy kury i koty, chodziłyśmy na plac zabaw i śpiewałyśmy piosenki. Swoimi oczami jak dwa kawałki nieba Klara topiła moje serce. Nie mogłam nie lubić matki tego pięknego i kochającego dziecka. Tym bardziej, że Róża bardzo się starała. Z zainteresowaniem wypytywała mnie o pracę i opowiadała o swojej szkole. Nie było ani śladu dawnej uszczypliwości czy wzajemnej złośliwości. Jakby się skończyła albo przeterminowała. Jakby już nie było powodu do wzajemnych walk. Po raz pierwszy zgadzałyśmy się ze sobą w jednej kwestii. Obie uznałyśmy, że Klara była największym cudem w tej pogmatwanej miłosnej historii. – Przynajmniej tyle jest warta miłość hippisa włóczęgi – podsumowała Róża. – Jak ty to zniosłaś, że zniknął w takim momencie? – Na początku ciągle płakałam, bo myślałam, że nie dam rady sama bez niego. Ale potem Klara stała się całym moim światem.
– Taki śmieszny ten świat. Najpierw coś dostajesz, nie spodziewając się nic dobrego, a dopiero potem musisz to naprawdę wybrać, żeby być szczęśliwą. – Coś w tym jest – przyznała mi rację Róża. – To tak jak ze mną i Frankiem. – Uśmiechałam się do swoich myśli. Widziałam, że Róża bardzo starała się nie być zazdrosna. Chciała cieszyć się szczęściem siostry. Miała nadzieję, że powoli się tego nauczy, chociaż na razie było jej wstyd, bo czuła ulgę, że mieszkam teraz z dala od niej. Łatwiej się cieszyć czyimś szczęściem, gdy nie chlasta nas na co dzień po gębie. Nieoczekiwanie to rozmowy z Milką budziły duchy przeszłości. Ona jako jedyna domagała się ode mnie szczegółowych wyjaśnień i chciała wiedzieć po kolei i dokładnie, co się wydarzyło od momentu mojego zniknięcia z miasteczka tej nocy, kiedy Róża urodziła Klarę. I sama też chciała się przede mną wytłumaczyć, chociaż już tyle razy robiła to w mailach. – Ja nie wiedziałam wtedy, wieczorem, jak przyszłaś, że było aż tak źle. Powinnam była zapytać, znaleźć dla ciebie czas, a nawet już nie pamiętam, co wtedy było takie ważne, że nic nie zauważyłam – tłumaczyła się. – To już nieistotne, Milka. – I spałaś na ulicy? – Milka jakoś nie mogła porzucić tematu. – Niektórych rzeczy nie pamiętam. Trudno wytłumaczyć, jak to było. Rzeczy się działy jakoś obok. – Ale jak to możliwe? – Po prostu wszystko się wywróciło i pomieszało. – A w szpitalu? Pamiętasz, że cię odwiedziłyśmy wszystkie. – Tylko z opowiadań. – Wykręcałam się jak mogłam od rozmowy na ten temat i Milka wreszcie się poddała. – Fajny mąż ci się trafił. Przynajmniej po to było warto pojechać tak daleko. – Tak myślisz? – Szczerzyłam zęby w uśmiechu. • Tydzień minął szybko. Gdybym tam została kolejny i jeszcze jeden, wszystko byłoby znów jak dawniej. Rodzina zawsze potrafiła mnie ukołysać i wygładzić ostre kanty. Ale wiedziałam, że nadszedł czas, by wyruszyć w swoją stronę. Nie musiałam już nikogo kopiować ani nikomu zazdrościć. Miałam wreszcie swoje miejsce, imię, drogę i talenty, które nie przyszły do mnie same i nie ustawiły się w szeregu, mówiąc bierz nas, jesteśmy twoje. Drogo kosztowało mnie ich odkrycie, gdy ruszyłam taka, jaka wtedy byłam, nie znając wcale drogi ani celu swej wędrówki. W trakcie podróży cel się ujawniał, a ja się zmieniałam. Odfiltrowałam to, co nie własne, co było marzeniem, losem i przeznaczeniem kogoś innego. I wiedziałam już, że nie ma co szukać śladów tych, co szli przed nami.
Moje trzy siostry, każda z innego powodu, akceptowały moją decyzję i pozwalały mi odejść. Z mamą było trudniej. Ona myślała, że zostanę. Liczyła na to, znów będzie miała wszystkie swoje córki przy sobie. – No i dlaczego znowu wyjeżdżasz? – pytała. Nagle zgubiłam wszystkie swoje przemyślane odpowiedzi, więc milczałam. – Myślałam, że wróciłaś na dobre. – Jeszcze kiedyś wrócę. – Jak bociany na wiosnę… – powiedziała mama smętnym głosem. Wracałam do domku nad morzem z mężczyzną, którego kochałam. Tam, gdzie jest teraz nasze miejsce. Może kiedyś, za kolejnych kilka lat coś się zmieni? Kto wie? W czasie długiej podróży pociągiem miałam dużo czasu na rozmyślania. Tłumaczyłam sobie, że są momenty w życiu, kiedy świat kurczy się do rozmiarów relacji z jedną tylko osobą. Wszystko inne, chociaż ważne, staje się zaledwie tłem. Teraz to rozumiałam, ale gdy kilka lat temu Milka pojechała za mężczyzną, wtedy w swojej złości nawet się z nią nie pożegnałam, chciałam o niej zapomnieć na zawsze i przestać być jej siostrą. Jej zachowanie wydawało mi się żałosne. Nauczyłam się, że taka jest rola rodziny: żeby pozwolić się rozwijać, musi wypuszczać ze swoich objęć. Są też relacje, które chociaż pozostają tylko w tle, to trwają niezmiennie i rosną skromnie jak pospolita trawa. I okazują się fundamentem. Słowa wielokrotnie przez mamę powtarzane: „Macie się trzymać razem, bo jesteście siostrami”, które wyśmiewałyśmy, stały się zaklęciem dobrej wróżki, umożliwiającym przetrwanie. Bo mężczyźni odchodzą, dzieci dorastają, serce się łamie, a siostry wracają. Zawsze prędzej czy później piszą list, dzwonią i pojawiają się w drzwiach z głupim uśmiechem na twarzy, czasem nawet bez słowa „przepraszam”. Ale i trawnik trzeba pielęgnować. Siostrzane relacje też czasami się psują całkowicie i umierają bez dramatu. Nie każdemu przecież po drodze z więzami krwi. Bo to, co jest pomiędzy rodzeństwem, ma inną naturę niż więź z rodzicami. Rodziców kochamy lub nienawidzimy, rodzeństwo dodatkowo jeszcze możemy lubić albo wręcz odwrotnie, traktować jak uciążliwą sąsiadkę. Można o siostrach zapomnieć i oszukać pamięć, że nigdy takie osoby nie istniały, lub spotykać tylko od święta. Łatwo można się wyprzeć ich istnienia, nikt nie będzie sprawdzał i dziwił się, dlaczego już się nie chcecie znać. Kruchy lód siostrzanej miłości czasami pęka. Może jeszcze tańczyło się na jej weselu, a w szufladzie, brutalnie wyrwane z rodzinnego albumu, chowają się pomięte zdjęcia, na których twoje własne dzieci już nikogo nie rozpoznają. Nie informuje się o zmianie adresu ani nowych członkach rodziny. Po latach już nie jest wiadomo, o co poszło i skąd to milczenie. Ale ono nadal trwa, czasami do samego końca, tak że o pogrzebie własnej siostry dowiadujesz się z nekrologu w gazecie. Więcej wybaczysz przyjaciółce czy znajomej, bo to dobrze wygląda i ludzie wtedy dobrze o tobie
mówią. Wybaczenie siostrze zostaje w rodzinie, więc jaka to zasługa? Można też zżyć się z siostrą tak, że żadne rozstanie i żadna odległość nie rozdziela naprawdę, tylko opóźnia nieco przepływ informacji. Odległość może was nawet zbliżyć, bo bardziej się wtedy staracie o dobry kontakt. Wiedziałam, że nie była to nasza ostatnia wizyta w domu i co więcej, dostarczyła mi ona jednej bardzo ważnej odpowiedzi na dawno zadane pytanie. Następnego dnia po naszym powrocie wstałam wcześnie, mimo iż nie szłam jeszcze do pracy. Poranne godziny brałam jak kredyt, od którego nie ma odsetek, a tylko same korzyści. Otworzyłam okno szeroko i wpuściłam do domu drobinki śniegu. Topniały natychmiast. W tym momencie powrócił również do mnie obraz z filmu, od którego wszystko się zaczęło. Bardzo wyraźnie zobaczyłam na tle szarego nieba, jakby na ekranie w kinie, syjamskie bliźniaczki, siedzące na łóżku w swojej sypialni, a potem usłyszałam znów głos prowadzącego wywiad, który właśnie zadał pytanie: – Co jest najbardziej wyjątkowego w byciu syjamskimi bliźniaczkami? – To, że nigdy nie jesteś sama – odpowiedziała ta, która wydawała się bardziej przebojowa i dominująca. Druga siostra pokiwała głową i ponownie w jej oczach odnalazłam coś dziwnego: jakby rezygnację i smutek? – Nigdy nie jesteś sama – powtórzyłam szeptem. Brzmiało to jak obietnica, ostrzeżenie lub wyraz moich nadziei. Możesz myśleć i mówić, że nienawidzisz, strząsać z siebie drobinki rodzinnego DNA i uparcie przecinać ostrymi nożyczkami twardych słów łączące was więzi. Możesz wyjechać i milczeć przez lata w nadziei, że zapomnicie o sobie na zawsze. Ale to nie zmienia faktu, że rodzina jest trampoliną, z której skaczesz w dorosłe życie. Możesz to robić z ulgą lub z niecierpliwością, albo może z lękiem i żalem. Czasami może chcesz wrócić w jej bezpieczne rejony, gdzie lądowanie jest miękkie i nie łamie kości. Możesz ją też w sobie wypalić i skrupulatnie wypełniać puste miejsca nowymi relacjami. Popiół z tak wypalonej rodziny posłuży za nawóz dla nich, ale jej trucizna i jad może zabijać przez lata, gnijąc w twoich kolejnych, wciąż nieudanych związkach. Z rodziny otrzymujesz dziedzictwo, i są to zarówno wartości, majątek, jak i cienie błędów oraz bolesne rany. Od ciebie zależy, co zachowasz dla siebie, a czego się wyrzekniesz, z czym się zidentyfikujesz, a co odrzucisz jako nie twoje brzemię. Co im wybaczysz i kogo o wybaczenie poprosisz. Wiedziałam, że nawet żyjąc daleko od rodziny, zgodnie z przesłaniem wyuczonym od dzieciństwa, kiedy zajdzie potrzeba, solidarnie wrócę i wyciągnę pomocną dłoń. Rodzina ma swój zapach, który się za tobą ciągnie nawet wbrew tobie i ujawnia się w najmniej oczekiwanych momentach. Jeżeli się oddalasz, z upływem czasu staje się słabszy, ale nie znika. Już w tamten przenikliwie wietrzny poranek, spędzony na rozmyślaniach
w otoczeniu wspomnień, zaczęłam podejrzewać prawdę, a w trakcie wizyty w domu rodzinnym odkryłam wreszcie odpowiedź na pytanie o to, kim są moi bohaterowie. Nie miałam do dyspozycji podróży w czasie i nie mogłam wrócić do przeszłości ani dopowiedzieć słów, które wtedy nie padły, w miejscu, którego już nie ma, wśród ludzi, którzy dawno temu rozeszli się w swoje strony. Dlatego wstałam teraz energicznie, tak jak mogłam była to zrobić wtedy, gdy byłam nastolatką, w tamto duszne piątkowe popołudnie w pracowni języka polskiego. Potem wyprostowałam się i patrząc prosto w fioletowosine niebo, tak jak mogłam wtedy popatrzeć w oczy groźnemu nauczycielowi, wykrzyczałam, połykając wiatr: – Jestem gotowa odpowiadać! Przeczytałam wszystkie zadane lektury, odrobiłam zadania, napisałam rozprawki i wypracowania. Szukałam odpowiedzi w życiu, w oczach innych ludzi, aż do obłędu. I wiem, że to właśnie one są moimi bohaterami. Moja mama i siostry. Bez was byłabym nikim. I nigdy nie jestem sama!