347 Pages • 124,810 Words • PDF • 3.9 MB
Uploaded at 2021-09-24 05:39
This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.
d Bernard CORNWELL Cykl Wojny Wiking ów
tom II
Zwiastun burzy
Ksiêgozbiór DiGG
2013
d Ac her forÞ berað; fugelas singað gylleð groghama To wojny czas nastał, Rozbrzmiała ptaków żałobna pieśń, I wilcze rozległo się wycie. Walka w grodzie Finna Dla George’a MacDonalda Frasera z wyrazami podziwu
NAZWY
GEOGRAFICZNE
W czasach anglosaskich sposób zapisu nazw geograficznych cechowała pewna dowolność - brakowało konsekwencji w pisowni, a nierzadko nawet zgody co do samej nazwy. I tak na przykład Londyn często określany był mianem Lundonii, Lundenbergu, Lundenne, Lundene, Lundenwica, Lundenceastera, a także Lundres. Bez wątpienia znajdą się Czytelnicy, którzy będą zwolennikami innych wariantów nazw aniżeli te, które zdecydowałem się umieścić w powieści 1 i których wykaz zamieszczam poniżej. W swoim wyborze kierowałem się zazwyczaj pisownią zaproponowaną w Oxford Dictionary of English Place-Names dla okresu przypadającego na lata panowania Alfreda, to jest 871-899. Mam jednak pełną świadomość, że nawet ta strategia czasami okazywała się zawodna. Przykładowo, wyspa Hayling w 956 roku zapisywana była zarówno jako Heilincigae, jak i Haeglingaiggae. Przyznaję, że i ja nie zawsze byłem wierny przyjętemu kluczowi: wolałem posługiwać się współczesną nazwą Anglia niż staroangielskim terminem Englaland, a zamiast Nordhymbralond wybrałem Northumbrię, by uniknąć posądzenia o sugestię, że granice tego historycznego królestwa były zbieżne ze
Z uwagi na funkcjonujące spolszczenia, w tłumaczeniu postanowiono posługiwać się współczesnym terminem Londyn w miejsce proponowanego przez Autora Lundene. Ten sam zabieg zastosowano w przypadku Tamizy (w dosłownym tłumaczeniu: rzeka Temes) oraz Kornwalii (w oryginale: Cornwalum). Z kolei wbrew nowej - i niezrozumiałej z punktu widzenia historycznego - polskiej pisowni krainy Nortumbria, zdecydowano się na starą pisownię Northumbria, gdyż nazwa ta oznacza Kraj na Północ od rzeki Humber, a nie Kraj na Północ od rzeki Umber. (przyp. tłum. i redaktora pol.) 1
współczesnymi granicami hrabstwa Northumberland. Dlatego prezentowaną tu listę nazw, jak i samą ich pisownię, cechuje swoista kapryśność.
d
d MIEJSCA Wzgórze Aeski, Ashdown, hrabstwo Berkshire Aethelingaeg, Athelney, hrabstwo Somerset Afen, rzeka Avon, hrabstwo Wiltshire Andefera, Andover, hrabstwo Wiltshire Badhum, (wymawiane jako Bathum) - Bath nad rzeką Avon Bebbanburg, zamek Bamburgh, hrabstwo Northumberland Brant, Brent Knoll, hrabstwo Somerset Bru, rzeka Brue, hrabstwo Somerset Cippanhamm, Chippenham, hrabstwo Wiltshire Contwaraburg, Canterbery, hrabstwo Kent Cracgelad, Cricklade, hrabstwo Wiltshire Cridianton, Crediton, hrabstwo Devon Cynuit, fort na wzgórzu Cynuit, k. Cannington w hrabstwie Somerset Daerentmora, Dartmoor, hrabstwo Devon Defereal, Kingston Deverill, hrabstwo Wiltshire Defnascir, hrabstwo Devonshire 2 Dornwaraceaster, Dorchester, hrabstwo Dorset Dreyndynas, fikcyjny „Cierniowy Fort” w Kornwalii Dunholm, Durham, hrabstwo Durham Dyfed, królestwo w południowo-zachodniej Walii, istniejące mniej więcej na terytorium dzisiejszego hrabstwa Pembrokeshire Dyflin, Dublin, Irlandia Eoferwic, York (pod rządami duńskimi przemianowany na Jorwik) Ethandun, Edington, hrabstwo Wiltshire Exanceaster, Exeter, hrabstwo Devon Exanmynster, Exminster, hrabstwo Devon Gewaesc, The Wash (estuarium kilku rzek przy wschodnim wybrzeżu Wielkiej Brytanii) Gifle, Yeovil, hrabstwo Somerset Gleawecestre, Gloucester, hrabstwo Gloucestershire Glywysing, królestwo walijskie, istniejące na terenach dzisiejszego Glamorgan i Gwent Hamptonscir, hrabstwo Hampshire
Alternatywna, nieoficjalna nazwa hrabstwa Devon, najczęściej używana w kontekście historycznym, (przyp. tłum.) 2
Hamtun, Southampton, hrabstwo Hampshire, Lindisfarena, Lindisfarne (Holy Island - Święta Wyspa) w hrabstwie Northumberland Lundi, Wyspa Lundy, hrabstwo Devon Maerlebeorg, Marlborough, hrabstwo Wiltshire Ocmundtun, Okehampton, hrabstwo Devon Palfleot, Pawlett, hrabstwo Somerset Pedredan, rzeka Parrett Penwith, Land’s End - przylądek w Kornwalii Readingum, Reading, hrabstwo Berkshire Saefern, rzeka Severn Sceapig, Wyspa Sheppey, hrabstwo Kent Scireburnan, Sherborne, hrabstwo Dorset Sillans, Isles of Scilly (archipelag) Soppan Byrg, Chipping Sodbury, hrabstwo Gloucestershire Sumorsaete, hrabstwo Somerset Suth Seaxa, Sussex (czyli Kraj Południowych Sasów) Tamur, rzeka Tamar Thon, rzeka Tone, hrabstwo Somerset Thornsaeta, hrabstwo Dorset Uisc, rzeka Exe Werham, Wareham, hrabstwo Dorset Wilig, rzeka Wylye Wiltunscir, hrabstwo Wilstshire Wimburnan, Wimborne Minster, hrabstwo Dorset Wintanceaster, Winchester, hrabstwo Hampshire
d
d Część pierwsza
WIKING Z
Rozdział pierwszy
G
dy spoglądam na dzisiejszych dwudziestolatków, widzę mających mleko pod wąsem, żałosnych w swej młodości młokosów. Lecz kiedy sam miałem tyle lat, uważałem się za zupełnie dorosłego mężczyznę. Mężczyznę, który spłodził syna, walczył w murze tarcz i nie chciał słuchać rad innych. Ujmując rzecz krótko - w wieku dwudziestu lat byłem durnowaty i krnąbrny, a owa młodzieńcza głupota pchnęła mnie do zrobienia czegoś, czego nigdy nie powinienem był zrobić. Działo się to po naszym zwycięstwie pod wzgórzem Cynuit. Bitwa z Duńczykami rozegrała się nad oceanem, w miejscu, gdzie płynąca z rozległych moczarów rzeka Saefern wpada doń szerokim ujściem, a jej fale z pluskiem uderzają o błotnisty brzeg. Tam właśnie ich pokonaliśmy. Zgotowaliśmy im wielką rzeź, w której ja - Uhtred z Bebbanburga - odegrałem niemałą rolę. Pod koniec bitwy stawiłem czoło potężnemu Ubbie Lodbroksonowi - najbardziej przerażającemu z duńskich wodzów. Wymachujący olbrzymim bojowym toporem Ubba wbił się w nasz mur tarcz, a ja pokonałem go i posłałem pośród szeregi einherjów armii poległych wojów, którzy ucztują i spółkują w należącym do Odyna pałacu umarłych. Zgodnie z radą Leofrica, powinienem był wówczas osiąść konia i popędzić prosto do Exanceasteru, gdzie król Zachodnich Sasów - Alfred prowadził oblężenie wojsk Guthruma. Powinienem był zajechać do miasta w samym sercu nocy, kazać zbudzić króla, a następnie rzucić mu do stóp wojenną chorągiew z czarnym krukiem oraz topór Ubby ze skorupą zaschłej krwi. Należało przekazać Alfredowi dobre wieści o zwycięstwie nad Duńczykami, o tym, że garstka ocalałych nieprzyjaciół w panice
uciekała na łodzie ze smoczymi głowami, że królestwo Wessexu jest bezpieczne i że to wszystko jest zasługą moją - Uhtreda z Bebbanburga. Lecz zamiast tego ruszyłem do żony i dziecka. W wieku dwudziestu lat wolałem czym prędzej znaleźć się w łożu Mildrith, niż otrzymać nagrodę w postaci dalszego życiowego powodzenia. I tego właśnie nie powinienem był robić. Patrząc jednak wstecz, nie czuję do siebie głębokiego żalu, że dokonałem wówczas innego wyboru. Przeznaczenia nie można oszukać. Słodko było dzielić z Mildrith łoże, mimo że najpierw nie chciałem się z nią żenić, a potem ją znienawidziłem. W ten oto sposób późną wiosną 877 roku całą sobotę, jaka nastała po bitwie pod wzgórzem Cynuit, spędziłem jadąc do Cridianton zamiast do Alfreda. Wziąłem ze sobą dwudziestu ludzi i zapewniłem Leofrica, że do niedzielnego południa dotrzemy do Exanceasteru, gdzie dopilnuję, by Alfred dowiedział się, komu zawdzięcza wygraną bitwę i ocalone królestwo. - Do niedzielnego południa Odda Młodszy dotrze tam nawet na piechotę - przestrzegł mnie Leofric. Miał prawie dwa razy tyle lat co ja i był niezniszczalnym wojownikiem, zaprawionym w boju przez lata walk z Duńczykami. - Słyszałeś, co powiedziałem? - Zapytał, gdy nie odezwałem się słowem. - Do tego czasu dotrze tam Odda Młodszy - powtórzył. Zobaczysz, że na to gęsie łajno spadnie cały blask naszej chwały. - Prawdy nie można ukryć - stwierdziłem filozoficznie. Leofric wyśmiał mnie. Był mocno zbudowanym brodaczem i choć doskonale nadawał się na dowódcę floty Alfreda, nie został nim z powodu niskiego urodzenia. Po naszych długich staraniach, król - choć z pewnymi oporami - powierzył pieczę nad dwunastoma statkami mnie. Pochodzenie - byłem wszakże eldormanem - czyniło mnie właściwym kandydatem na to stanowisko. Flota Wessexu liczyła sobie ledwie dwanaście statków. Było to stanowczo za mało, żeby zmierzyć się z masą duńskich łodzi, które przybiły do zachodniego wybrzeża królestwa. - Wiesz, bywają dni, że znów stajesz się pierdołą - zezłościł się Leofric. „Pierdoła” należała do jego ulubionych przezwisk, tak samo jak bardziej pieszczotliwy „dupinsynek”, czyli ktoś, kto wyskoczył diabłu z tyłka. Tak nazywał mnie Leofric. Byliśmy przyjaciółmi. - Pomówimy z Alfredem jutro. - A Odda Młodszy pomówi z nim dzisiaj - tłumaczył Leofric. Odda Młodszy był synem Oddy Starszego, który to w czasie najazdu Duńczyków udzielił mojej żonie schronienia. Odda Młodszy nie żywił do mnie braterskich uczuć. Przyczyną tej niechęci była Mildrith, z którą zamierzał dzielić łoże, dopóki nie stanąłem mu na przeszkodzie. Z kolei ja uważałem Oddę Młodszego za gęsią kupę, śliską i lepką, zaś mój stosunek
do niego również daleki był od życzliwości. - Pomówimy z Alfredem jutro - powtórzyłem z uporem.
Następnego ranka wszyscy ruszyliśmy do Exanceasteru. Moi ludzie eskortowali Mildrith oraz naszego syna i jego niańkę. Alfred przebywał w północnej części miasta. Zielony sztandar z białym smokiem powiewał nad namiotami. Pozostałe chorągwie łopotały na niosącym wilgoć wietrze. Barwny szereg flag przedstawiał dzikie mityczne bestie, krzyże, świętych i broń. Chorągwie obwieszczały całemu światu, że wszyscy mężni lordowie Wessexu są przy swoim królu. Na jednej widniało godło z czarnym jeleniem. Leofric miał zatem rację. Odda Młodszy już tu był. Poza obozem, pomiędzy jego południowymi obrzeżami a murami miasta, znajdował się przestronny pawilon, wykonany z płótna żaglowego rozpostartego pomiędzy przytrzymywanymi linami słupami. Ten widok uzmysłowił mi, że Alfred, zamiast walczyć z Guthrumem, prowadzi z nim rozmowy. Negocjowali warunki rozejmu. Do Exanceasteru przybyliśmy w niedzielę, a więc w dniu, w którym Alfred starał się nie pracować, jeśli nie musiał. Znalazłem go klęczącego w prowizorycznym kościółku. Tak jak pawilon, zrobiony był z płachty żaglowego płótna, rozpostartej pomiędzy słupkami. Za królem w szeregach ustawili się wszyscy wielcy lordowie oraz tenowie - niektórzy odwrócili głowy, słysząc tętent kopyt naszych koni. Jednym z nich był Odda Młodszy. Zobaczyłem, jak jego pociągła twarz bieleje z przerażenia. Mszę odprawiał biskup, który teraz zamilkł w oczekiwaniu na odpowiedź wiernych. Dało to Oddzie pretekst, by odwrócić się do ołtarza. Klęczał tuż przy Alfredzie, co wskazywało, że awansował do grona wysoko uprzywilejowanych ludzi króla. Byłem przekonany, że przywiózł do Exanceasteru należącą do poległego Ubby chorągiew z krukiem wraz z jego wojennym toporem i teraz domagał się chwały oraz uznania za walkę stoczoną nad brzegiem morza. - Kiedyś rozpruję łajdaka od krocza po gardło i zatańczę na jego wnętrznościach - zapowiedziałem mściwie Leofricowi. - Trzeba to było zrobić wczoraj. Przy ołtarzu klęczał jakiś ksiądz, jeden z wielu duchownych, którzy zawsze otaczali Alfreda. Zobaczył mnie i możliwie najdyskretniej odsunął się do tyłu, aż w końcu wstał i pospieszył w moją stronę. Był rudowłosy i zezowaty, jego lewa ręka drżała, a na brzydkiej twarzy malował się wyraz pełnej zdumienia radości. - Uhtredzie! - Zawołał, biegnąc w stronę naszych koni. - Uhtredzie! Myśleliśmy, że nie żyjesz!
-Ja? - Uśmiechnąłem się szeroko do niego. - Martwy? - Byłeś zakładnikiem! W Werham byłem jednym z kilkunastu zakładników Guthruma. Zginęli wszyscy od duńskich mieczy. Jedynie ja ocalałem, co zawdzięczam jarlowi Ragnarowi, który wówczas się za mną wstawił. Ragnar jest teraz dla mnie niczym brat. - Nie zginąłem, ojcze - powiedziałem księdzu, któremu na imię było Beocca - dziwię się jednak, że nie wiedziałeś o tym. - Skąd niby miałem o tym wiedzieć? - Ponieważ byłem pod Cynuit, ojcze, i Odda Młodszy mógł ci powiedzieć, że tam walczyłem i że żyję. Mówiąc to, wbiłem twarde spojrzenie w Oddę. Beocca wychwycił ponury ton mojego głosu. - Byłeś pod Cynuit? - Spytał stropiony. - Czyżby Odda Młodszy zapomniał ci o tym wspomnieć? - Niczego takiego nie powiedział. - Nie powiedział! - Oburzyłem się. Spiąłem konia i wbiłem się w tłum klęczących mężczyzn, kierując się ku Oddzie. Beocca próbował mnie powstrzymać, ale strąciłem jego dłoń z wodzy. Mądrzejszy ode mnie Leofric został w tyle, ja tymczasem przebijałem się przez ostatnie szeregi modlących się. W końcu tłok wiernych zrobił się tak duży, że mój koń nie był w stanie bardziej posunąć się naprzód. Utkwiłem wzrok w Oddzie. - Nie powiedział wam, w jaki sposób zginął Ubba? - Spytałem Beoccy, który za mną podążył. - Mówił, że zabito go w murze tarcz - ściszył głos duchowny, by nie zakłócać liturgii - i że wielu mężów przyczyniło się do jego śmierci. - Pokaż mi zatem tych, którzy mają czelność twierdzić, że przyczynili się do śmierci Ubby Lodbroksona! - Zażądałem groźnie. Beocca wyczuł zbliżające się kłopoty i próbował im zaradzić. - Pomówimy o tym później - rzekł dobrotliwie. - Teraz dołącz do modlitwy, Uhtredzie. Beocca nie tytułował mnie lordem. Zwracał się do mnie po imieniu, gdyż znał mnie od dziecka. Obaj byliśmy Northumbryjczykami, Beocca niegdyś służył jako ksiądz u mego ojca. Gdy Duńczycy zajęli nasz kraj, udał się do Wessexu i dołączył do Sasów, którzy wytrwale stawiali opór najeźdźcy. - Teraz jest czas na modlitwę - obstawał - nie na spory. Ja jednak byłem w bojowym nastroju. - Którzy wojownicy mówią, że zgładzili Ubbę? - Zagrzmiałem. - Dziękują Bogu, że poganin nie żyje - wymijająco rzekł Beocca, po czym zamachał gorączkowo ułomną ręką, próbując mnie uciszyć. - Zatem kto, według ciebie, zabił Ubbę Lodbroksona? - Drążyłem, a gdy
Beocca milczał, odpowiedziałem za niego. - Czy naprawdę sądzisz, że zginął od miecza Oddy Młodszego? Odniosłem wrażenie, że Beocca tak właśnie uważa. Krew się we mnie wzburzyła. - To ja walczyłem z Ubbą, jeden na jednego - oznajmiłem dobitnie, zbytnio unosząc głos. - W bezpośredniej walce, tylko ja i on. Mój miecz przeciwko jego toporowi. Gdy stanąłem z nim do boju, nie był ranny, ojcze, ale gdy skończyłem - leżał martwy. Jego dusza powędrowała na spotkanie z braćmi do pałacu umarłych. Ogarnęła mnie wielka złość, zacząłem krzyczeć. Rozproszeni tym hałasem wierni odwrócili się i zerkali na mnie. Biskup, w którego osobie rozpoznałem biskupa Exanceasteru, tego samego, który udzielił ślubu mnie i Mildrith, nerwowo zmarszczył brwi. Jedynie Alfred zdawał się być nieporuszony całym zajściem, jednakże po chwili z irytacją powstał z kolan i zwrócił się w moją stronę. Aelswith - jego małżonka o zawzięcie zaciśniętych wargach - syknęła mu coś do ucha. - Czy znajdzie się tu choć jeden człowiek - krzyknąłem - który będzie miał odwagę zaprzeczyć, że to ja, Uhtred z Bebbanburga, w samotnej walce zabiłem Ubbę Lodbroksona? Zapadła cisza. Nie miałem zamiaru zakłócać przebiegu mszy. Ale owładnęły mną silne emocje - zraniona duma i niepohamowana furia. Nie potrafiłem ich powstrzymać. Patrzyli na mnie wszyscy, nagły podmuch wiatru załopotał chorągwiami i kilka kropel deszczu spadło z krawędzi płóciennego zadaszenia. Wciąż nie otrzymałem odpowiedzi na swoje pytanie, ale zgromadzeni widzieli, że spoglądam na Oddę. Niektórzy zerkali na niego w nadziei, że coś powie, lecz on nabrał wody w usta. - Kto zabił Ubbę? - Krzyknąłem do niego. - Takie zachowanie nie przystoi - odezwał się ze złością Alfred. - Chcecie wiedzieć, czym zgładziłem Ubbę? Proszę bardzo! - Zawołałem, teatralnym gestem dobywając Oddech Węża. I tak oto popełniłem kolejny fatalny błąd. Kiedy zimą siedziałem zamknięty w murach twierdzy Werham jako jeden z zakładników Guthruma, w Wessexie wydano dekret, na mocy którego nikt, z wyjątkiem królewskich strażników, nie mógł w obecności króla wyciągać broni. Prawo to miało nie tylko chronić Alfreda, ale także zapobiegać śmiertelnym w skutkach bójkom pomiędzy możnymi z jego otoczenia. Zatem dobywając Oddech Węża, złamałem prawo i straż przyboczna króla natychmiast wymierzyła we mnie broń. Odziany w czerwoną szatę, pozbawiony nakrycia głowy Alfred uniesieniem dłoni nakazał wszystkim ciszę. Po chwili podszedł do mnie zagniewany. Miał pociągłą twarz, długi nos i brodę, wysokie czoło oraz wąskie usta. Zwykle
gładko się golił, teraz jednak zapuścił krótką bródkę, która dodała mu lat. Nie miał jeszcze trzydziestki, a wyglądał prawie na czterdziestolatka. Był chorobliwie chudy, a wskutek wielu dokuczających mu schorzeń na jego twarzy stale gościł cierpiętniczy grymas. Wyglądał raczej jak kapłan niż król Zachodnich Sasów. Jego cera była blada, gdzieniegdzie podrażniona, typowa dla kogoś, kto całe dnie siedzi zamknięty w murach i ślęczy nad uczonymi księgami. Mimo to jego spojrzenie jaśniało blaskiem władzy. Miał bardzo jasne oczy, szare jak stal kolczugi. Były to oczy, które nie znały wybaczenia. - Pogwałciłeś czas pokoju przywróconego dzięki Chrystusowi oświadczył nagannie. Schowałem Oddech Węża do pochwy. Zrobiłem to, gdyż Beocca wycedził przez zęby, bym natychmiast przestał zachowywać się jak dureń i odłożył broń. Teraz szarpał mnie za prawą nogę, chcąc ściągnąć mnie z konia i nakłonić, bym uklęknął przed Alfredem. Ubóstwiał króla. Na twarzy przyglądającej mi się Aelswith malowała się bezbrzeżna pogarda. - Powinien zostać ukarany - oznajmiła. - Udasz się do tamtego miejsca - rzekł król, wskazując na jeden z namiotów - i poczekasz na mój osąd. Otoczony przez strażników w kolczugach i hełmach, nie miałem innego wyboru jak posłusznie spełnić rozkaz. Zabrano mnie przed namiot, gdzie zsiadłem z konia i wszedłem do środka. Pachniało tam pożółkłą, zwiędniętą trawą. Krople deszczu uderzały o płócienne zadaszenie, a niektóre przeciekały wprost na ołtarz z krucyfiksem i dwoma pustymi świecznikami. Najwyraźniej namiot pełnił funkcję prywatnej kaplicy króla. Alfred długo kazał czekać na swój osąd. Zgromadzeni na mszy wierni rozeszli się, deszcz przestał padać i blade promienie słońca przebiły się przez chmury. Ktoś grał na harfie. Pomyślałem, że ładną melodią umila Alfredowi i jego żonie posiłek. Do namiotu wszedł pies, omiótł mnie spojrzeniem, po czym beztrosko podniósł nogę przy ołtarzu i po chwili wybiegł na zewnątrz. Słońce przykryły chmury i deszcz na nowo zabębnił o płótno namiotu. Chwilę później u wejścia coś się poruszyło i do środka wkroczyło dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Aethelwold - królewski bratanek, niedoszły następca tronu, który powinien był odziedziczyć koronę Wessexu po swoim ojcu, lecz - uznany za zbyt młodego - musiał ustąpić miejsca wujowi Alfredowi. Rzucił mi zażenowany uśmieszek. Obok niego stał zwalisty, zarośnięty i jakieś dziesięć lat starszy mężczyzna. Brodacz kichnął i wydmuchał nos w dłoń, którą zaraz wytarł w skórzaną zbroję. - I to ma być wiosna? - Odezwał się zrzędliwie. - Przeklęty deszcz, ciągle pada i pada. Wiesz, kim jestem?
- Jesteś Wulfhere - odparłem. - Eldorman ziemi Wiltunsciru. Mężczyzna był kuzynem króla i najważniejszym możnym Wessexu. Przytaknął. - A czy wiesz, kim jest ten przeklęty głupiec? - Zapytał, wskazując na Aethelwolda, który trzymał biały tobołek. - Mieliśmy przyjemność się poznać - odrzekłem. Aethelwold był młodszy ode mnie zaledwie o miesiąc. Powinien się cieszyć, że wuj Alfred pozostał wierny miłosiernym zasadom chrześcijaństwa i w zaistniałej sytuacji politycznej nie kazał poderżnąć mu gardła. Aethelwold był zdecydowanie przystojniejszy od wuja i na tym kończyły się jego przewagi nad Alfredem. Był naiwny, nonszalancki i przeważnie pijany, choć tego niedzielnego poranka wykazywał się niezwykłą wręcz dla niego trzeźwością. - Sprawuję nadzór nad Aethelwoldem - wyjaśnił Wulthere - a teraz także nad tobą. Król kazał cię ukarać - zadumał się na chwilę. - Jego małżonka życzyłaby sobie, bym wywlekł trzewia przez ten twój śmierdzący tyłek i nakarmił nimi świnie. - Spojrzał na mnie. - Czy wiesz, jaka jest kara za dobycie miecza w obecności króla? - Grzywna? - Strzeliłem. - Śmierć, głupcze, śmierć. Ostatniej zimy ustanowili nowe prawo. - Skąd miałem o tym wiedzieć? - Ciesz się, że Alfred jest w litościwym nastroju - Wulfhere zignorował moje pytanie. - Nie zadyndasz dziś na stryczku. Musisz za to dać mu słowo, że więcej nie złamiesz pokoju. - Jakiego znowu pokoju? - No przecież mamy prawie pokój. Powinniśmy walczyć z Duńczykami, a nie kroić się wzajemnie na kawałki. Zatem tymczasowo musisz przyrzec, że będziesz ten pokój umacniał, a nie burzył. - Tymczasowo? - Tymczasowo - powtórzył zmęczony moją dociekliwością. Wzruszyłem ramionami, co Wulfhere odczytał jako zgodę. - Zatem zabiłeś Ubbę? - Spytał. - Zgadza się. - Tak słyszałem - znowu kichnął. - Znasz Edora? - Znam - odparłem. Edor był jednym z dowódców służących eldormanowi Oddzie, wojownikiem z ziemi Defnasciru, który walczył z nami pod wzgórzem Cynuit. - Edor powiedział mi, jak było naprawdę - mówił Wulfhere. - Ma do mnie zaufanie. Na litość boską, przestań się wiercić! - Zirytowany, zwrócił się do Aethelwolda, który właśnie zajrzał pod przykrywający ołtarz lniany obrus, zapewne w nadziei, że znajdzie pod nim jakiś wartościowy przedmiot.
Alfred, zamiast poderżnąć bratankowi gardło, postanowił zanudzić go na śmierć. Aethelwold nigdy nie otrzymał pozwolenia na walkę, gdyż król żywił obawę, by młodzieniec mieczem nie wyrobił sobie sławy wojownika. Stale był też zadręczany obowiązkiem czytania tekstów pióra Alfreda, czego nienawidził z całej duszy. Znudzony, trwonił więc czas na polowaniach, popija-wach i harcach z pannami, pielęgnując jednocześnie w sercu urazę, że nie zasiadł na tronie. - Po prostu stój spokojnie, synu - warknął Wulfhere. - Eldor powiedział ci to, ponieważ ma do ciebie zaufanie? - Spytałem wzburzony. - Czy mam rozumieć, że to, co się stało pod Cynuit, jest jakąś tajemnicą? Tysiąc ludzi widziało, jak walczę z Ubbą! - Przykro mi. To na Oddę Młodszego spadł cały splendor - odparł Wulfhere. - Jego ojciec jest ciężko ranny i jeśli zemrze, Odda Młodszy zostanie jednym z najbogatszych ludzi w całym Wessexie. Zacznie dowodzić wielką armię i będzie mógł opłacić całe zastępy księży. A ty nie zdołasz nawet o tym pomarzyć. Dlatego nikt nie chce mu się narażać, pojmujesz? Wszyscy udają, że mu wierzą, bo chcą, by potem był dla nich hojny. Sam król już mu uwierzył, bo dlaczegóż by nie? Odda przybył tu z chorągwią i toporem Ubby Lodbroksona. Rzucił je pod stopy Alfreda, po czym uklęknął, odmówił dziękczynną modlitwę i obiecał wybudować kościół z klasztorem na wzgórzu Cynuit. A ty co zrobiłeś? Zakłóciłeś mszę, wjeżdżając na tym swoim przeklętym koniu i zacząłeś wywijać mieczem. Popisałeś się wyjątkową roztropnością, zważywszy na pobożność Alfreda, nie ma co. Uśmiechnąłem się pod nosem. Wulfhere miał rację. Alfred był prawdziwym, żarliwym chrześcijaninem. Przypodobać mógł mu się jedynie ten, kto wykazywał równie chrześcijańską postawę i przypisywał Bogu zasługi za każdy uśmiech losu. - Odda to straszna szuja - mruknął Wulfhere, zaskakując mnie tym nagłym wyznaniem - ale jest bliski Alfredowi i nic na to nie poradzisz. - Ale to ja zabiłem... - Wiem, co zrobiłeś! - Przerwał mi. - Alfred pewnie domyśla się, że mówisz prawdę, ale wierzy, że to się stało dzięki Oddzie. Może myśli, że walczyliście z Oddą ramię w ramię przeciwko Ubbie. I pewnie go nie obchodzi, że tak nie było, bo dla niego teraz ważne jest tylko to, że Ubba nie żyje. Przecież to doskonała wiadomość. Tylko że to Odda mu ją przyniósł i dlatego teraz może się na ciebie wypiąć tyłkiem. Jeśli chcesz, żeby królewska straż założyła ci stryczek na szyję, to śmiało - rzucaj się Oddzie do gardła. Czy wyraziłem się jasno? - Tak. Wulfhere westchnął.
- Leofric twierdził, że zrozumiesz to dopiero wtedy, gdy porządnie trzepnę cię w łeb. - Chciałbym zobaczyć się z Leofricem. - Nie możesz - uciął Wulfhere. - Odesłano go do Hamtun, tam jest jego miejsce. Ty zostaniesz tutaj. Dowództwo nad flotą przejmie ktoś inny. A teraz odprawisz pokutę. Wydało mi się, że źle zrozumiałem. - Co odprawię? - Musisz się upokorzyć - po raz pierwszy zabrał głos Aethelwold. Wyszczerzył do mnie zęby. Właściwie nie byliśmy przyjaciółmi, ale swego czasu często piliśmy razem i to nas do siebie zbliżyło. - Ubierzesz się jak białogłowa w pokutne szaty - wyjaśnił uczynnie - a potem pójdziesz na kolanach i odbędziesz pokutę. - I zrobisz to zaraz - dodał Wulfhere. - Będę przeklętym... - Pewnie, że będziesz! - Nie dał mi dokończyć Wulfhere i wyrwał Aethelwoldowi biały tłumoczek, który cisnął mi pod stopy. Była w nim pokutna koszula. Nie schyliłem się po nią. - Na litość boską, chłopie zirytował się Wulfhere - miej trochę oleju we łbie. Masz tu żonę i ziemię, tak? Wiesz dobrze, co się stanie, jeśli nie wykonasz rozkazu króla. Chcesz zostać banitą? Chcesz mieć kobietę w klasztorze? Chcesz, żeby Kościół zabrał ci ziemię? Tego chcesz? Patrzyłem na niego. - Wszystko, co zrobiłem, to zabiłem Ubbę i powiedziałem prawdę. Wulfhere westchnął. - Jesteś Northumbryjczykiem. Nie wiem, jak tam załatwiacie takie sprawy, ale tu mamy Wessex i bogobojnego króla Alfreda. W tym kraju możesz robić, co ci się żywnie podoba, ale nie możesz ruszać Kościoła, a to właśnie zrobiłeś. Przyłożyłeś mu, synu, a teraz Kościół oddaje ci z nawiązką. - Skrzywił się słysząc, jak deszcz bębni o dach namiotu i zmarszczył brwi na widok kałuży rozlewającej się tuż przy wyjściu. Milczał długo, po czym odwrócił się nagle i spojrzał na mnie dziwnie. - Myślisz, że to będzie miało jakieś znaczenie? Choćby znikome? Uważałem, że tak. Lecz jego pytanie, wypowiedziane cicho i z goryczą, tak bardzo mnie zaskoczyło, że nie wiedziałem, jak na nie odpowiedzieć. - Sądzisz, że śmierć Ubby coś zmieni? - spytał znowu. - Nawet gdyby Guthrum zgodził się zawrzeć z nami pokój, uważasz, że z nim wygramy? Jego ciężką twarz wykrzywił grymas. - Jak długo Alfred będzie rządził? Ile lat będzie panował, zanim władzę przejmą Duńczycy? Wciąż nie pojmowałem tej nagłej zmiany kierunku rozmowy. Milczałem więc. Zauważyłem, że Aethelwold uważnie przysłuchuje się Wulfhere’owi.
Miał naiwne marzenie, że kiedyś uda mu się zasiąść na tronie. Brakowało mu jednak zwolenników, a wszelkie jego ambicje były tłumione. Dlatego między innymi wybrano Wulfhere’a na jego strażnika, by nikomu nie sprawiał kłopotów. Choć te, jak wynikało ze słów eldormana, prędzej czy później i tak miały nadejść. - Zrób teraz, co chce Alfred - poradził mi Wulfhere - a potem znajdź sobie jakiś sposób na przeżycie. To wszystko, co możemy zrobić. Jeśli Wessex padnie, wszyscy będziemy szukać sposobu, by utrzymać się przy życiu. Nim jednak to nastąpi, nałóż tę przeklętą koszulinę na grzbiet i miej to już z głowy. - Dotrzymam ci towarzystwa - oświadczył ochoczo Aethelwold. Zobaczyłem, że trzymał złożone razem dwie koszule. - Ty? - Zagrzmiał Wulfhere. - Upiłeś się? - Będę pokutował za pijaństwo. Albo inaczej: byłem pijany, więc jestem pokutnikiem. - Uśmiechnął się i zaczął nakładać szatę. - Idę do ołtarza z Uhtredem - oznajmił z koszulą na głowie, a jego głos tłumiło zgrzebne płótno. Wulfhere nie był w stanie go powstrzymać, choć dobrze wiedział, że Aethelwold chce z podniosłego rytuału zrobić pośmiewisko. Czułem, że Aethelwold czyni to dla mnie, choć nie pamiętałem, by był mi dłużny jakąś przysługę. Byłem mu jednak za ten gest niezmiernie wdzięczny. Przywdziałem w końcu pokutną szatę i ramię w ramię z królewskim bratankiem ruszyłem ku swojemu upokorzeniu. Nie byłem nikim ważnym dla Alfreda. W Wessexie miał wielu znamienitych lordów. Podobnie było w sąsiedniej Mercji, gdzie pod duńskim władztwem mieszkali możni panowie i tenowie gotowi w każdej chwili stanąć do walki za Wessex. Ci wszyscy bogacze mogli mu dać wojowników, mogli zgromadzić miecze i włócznie, by bronić smoczego sztandaru królestwa Zachodnich Sasów. A ja? Nie miałem niczego, oprócz Oddechu Węża. Byłem wprawdzie lordem, lecz mój kraj - Nor- thumbria znajdował się na dalekiej północy. Nie byłem w stanie zgromadzić ludzi dla króla. Alfred traktował mnie więc jak kogoś, z kogo będzie mógł zrobić użytek dopiero w przyszłości. Nie rozumiałem tego wówczas. Z czasem, gdy rządy Wessexu rozszerzyły się na północ, stałem się dla niego bardziej wartościowy, ale wtedy, w 877 roku, byłem jedynie krnąbrnym dwudziestolatkiem, niewidzącym niczego poza czubkiem własnego nosa. Dostałem lekcję pokory. Nawet dzisiaj, u kresu życia, pamiętam gorzki smak tamtej pokuty. Nie rozumiałem, dlaczego Alfred kazał mi tego doświadczyć. Odniosłem dla niego wspaniale zwycięstwo, a on postanowił mnie publicznie upokorzyć. Wymierzyć mi karę za to, że ośmieliłem się zakłócić przebieg mszy. Dla Alfreda był to tylko jeden z powodów. W mojej
pokucie widział głębszy sens. Kochał swojego Boga, wielbił Kościół i żarliwie wierzył, że dalszy byt Wessexu zależy od posłuszeństwa wobec tej instytucji. Był gotów bronić Kościoła równie zaciekle, jak broniłby swojego kraju. Do tego obsesyjnie wręcz przestrzegał porządku. W jego świecie wszystko miało swoje miejsce, tymczasem ja nie pasowałem do tego ładu. Alfred żywił głębokie przekonanie, że kiedy rzuci mnie na kolana przed Bogiem, stanę się częścią jego uporządkowanego świata. Postrzegał mnie jako niesfornego szczeniaka, któremu najpierw należy spuścić tęgie lanie, a dopiero potem przyjąć do dobrze zorganizowanej sfory. Dlatego postanowił dać mi lekcję pokory. Natomiast Aethelwold zrobił z siebie głupca. Ale nie od razu. Na początku wszystko odbywało się z powagą należytą dla tego rodzaju smutnych praktyk. Na to widowisko zebrała się cała armia Alfreda. Mężczyźni ustawili się w dwóch szeregach, rozciągających się aż po zadaszony żaglowym płótnem ołtarz. Padał deszcz. Przy ołtarzu na penitentów oczekiwali Alfred z małżonką, biskupem i grupą księży. - Padniesz teraz na kolana - poinstruował mnie Wulfhere. - Pójdziesz tak aż do ołtarza. Gdy dojdziesz, ucałujesz obrus, a potem położysz się płasko na ziemi. - A potem co zrobię? - Nie wierzyłem własnym uszom. - Gdy to zrobisz, Bóg i król ci wybaczą - rzekł niewzruszony i odczekał chwilę. - Zrób, jak ci mówiłem - mruknął. Zrobiłem więc. Padłem na kolana i powlokłem się przez błoto, pomiędzy milczącymi szeregami patrzących na mnie wojowników. Wędrowaliśmy tak chwilę z Aethelwoldem, gdy ten niespodziewanie jęknął głośno, że jest grzesznikiem. Uniósł ręce ku płaczącemu niebu i padł twarzą w błoto. Powiedział, że jest pokutnikiem i wszetecznikiem. Przyglądający się nam żołnierze zdawali się być lekko zażenowani tą publiczną spowiedzią, ale po chwili Aethelwold zaczął ich bawić. - Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu, albowiem zadawałem się z niegodziwymi niewiastami - wyznał. Alfred zatrząsł się z wściekłości, lecz nie wykonał wobec bratanka żadnego gestu. Być może rozbudziła się w nim złudna nadzieja, że skrucha Aethelwolda jest prawdziwa. - Panie Boże, pokornie przyznaję, że źle postępowałem, nie zliczę kobiet, które posiadłem... - mówił niesforny penitent, uderzając się w pierś. - Boże Ojcze, Ty wiesz jednak, że czyniłem to z miłości do niewieścich kształtów. Jest we mnie słabość, Panie, słabość do nagich kobiet. Błagam Cię, dobry Ojcze, oczyść mnie, nędznego rozpustnika, ze wszystkich cielesnych win! Coraz więcej osób się śmiało, bo wszyscy wiedzieli, że Alfred, zanim wpadł w żelazne objęcia wiary, słynął ze swego upodobania do płci
pięknej, którą licznie zdobywał. - Dopomóż mi, Panie! - Krzyknął Aethelwold, gdy poczłapaliśmy kilka stóp dalej. - Przyjmij me modły i ześlij mi anioła! - Żebyś mógł sobie z nim pochędożyć? - Zapytał donośnie ktoś z tłumu i śmiech przerodził się w ryk. Zgorszona Aelswith oddaliła się pospiesznie, by nie słyszeć więcej niczego niestosownego. Księża gorączkowo szeptali między sobą. Tymczasem skrucha Aethelwolda, choć nieco ekstrawagancka w formie, robiła wrażenie szczerej. Królewski bratanek zaniósł się od spazmatycznego wręcz płaczu. Wiedziałem, że w rzeczywistości pokładał się ze śmiechu, robił to jednak na tyle umiejętnie, że wielu sądziło, iż jego pokutująca dusza w istocie cierpi, oczyszczając się ze strasznego grzechu nieczystości. - Ojcze mój, klękam przed Tobą i przysięgam Ci: już nigdy nie chwycę za żadną pierś! - Obiecywał z twarzą zwróconą ku niebu. - Przyrzekam Ci: już nigdy nie dotknę żadnego biustu! Postanawiam mocno, że będę lepszym człowiekiem. Ale i błagam Cię, Boże, dopomóż mi w tym i strzeż mnie przed niewieścimi biustami! - Zakończył dramatycznie. Alfred opuścił widowisko ze świadomością, iż podniosły charakter ceremonii legł w gruzach. Większość księży pospieszyła za nim. Dowlekliśmy się z Aethelwoldem do ołtarza, gdzie mój towarzysz zrzucił umazaną błotem pokutną koszulę i nachylił się nad stołem. - Nienawidzę go - szepnął. Wiedziałem, że mówi o wuju. - Nienawidzę go - powtórzył. - Masz wobec mnie dług wdzięczności, Uhtredzie. - Wiem. - Pomyślę o jakiejś przysłudze. Odda Młodszy nie oddalił się za Alfredem. Sprawiał wrażenie zdeprymowanego. Oczekiwał, że będzie wybornie się bawił podczas mojej lekcji pokory, a tymczasem akt skruchy zamienił się w błazenadę. Wiedział, że ludzie mu się przyglądają, dając osąd jego prawdomówności. Przysunął się do gigantycznego osiłka, który musiał należeć do jego przybocznej straży. Był to wysoki i niebywale barczysty człowiek, ale prawdziwą grozę budziła jego twarz. Wyglądała, jakby skóra zbyt mocno przykleiła mu się do czaszki i zastygła we wściekłym grymasie. Okrucieństwo biło od niego jak smród od mokrej psiej sierści. Gdy na mnie spojrzał bezdusznym spojrzeniem dzikiego zwierza, pojąłem, że powinienem się strzec tego człowieka, gdyż Odda będzie chciał się nim posłużyć, by mnie wyprawić na tamten świat. Odda był nikim, był zepsutym synalkiem bogacza, ale posiadana przez niego fortuna dawała mu władzę i pozwalała rozkazywać zabójcom takim jak ten. Po chwili Odda szarpnął olbrzyma za rękaw i obydwaj odwrócili się i odeszli.
Za ołtarzem stał ojciec Beocca. - Ucałuj ołtarz - nakazał - a potem połóż się na ziemi. Wstałem. - Możesz pocałować mnie w dupę, ojcze - odparowałem zajadle. Beocca cofnął się bez słowa. Wykonałem rozkaz króla. Odbyłem pokutę.
Stojący obok Oddy Młodszego wielkolud miał na imię Steapa. Nazywano go Steapą Roztropnym lub Steapą Mądrym. - To taki żarcik. - Mrugnął okiem Wulfhere, gdy zdarłem z siebie pokutną szatę i nałożyłem kolczugę. - Żarcik? - Steapa jest głupi jak but - skwitował eldorman. - Zamiast mózgu ma żabi skrzek. To kompletny matoł, ale lepiej z nim nie zadzierać. Wybornie walczy. Nie widziałeś go pod Cynuit? - Nie. - Czemu interesuje cię Steapa? - Chciał wiedzieć Wulfhere. - Tak sobie - wzruszyłem ramionami. W istocie zapytałem o jego imię, bo chciałem wiedzieć, jak nazywa się człowiek, któremu nie powinienem wchodzić w drogę. Uważałem jednak, że Wulfhere’owi nic do tego. Zaintrygowany ełdorman chciał jeszcze o coś zapytać, ale po chwili musiał uznać, że nie powiem mu ani słowa więcej, bo zmienił temat. - Gdy przyjdą Duńczycy - rzekł - chętnie przyjmę cię do swojej drużyny. Aethelwold trzymał moje dwa miecze, wyjął Oddech Węża z pochwy i wpatrywał się na zawijasy na jego ostrzu. - Kiedy nadejdą Duńczycy - odezwał się do Wulfhere’a - musisz pozwolić mi walczyć. - Przecież ty nie umiesz walczyć. - To mnie naucz - Aethelwold wsunął ostrze Oddechu Węża z powrotem do pochwy. - Wessexowi potrzebny jest król, który walczy, a nie który się modli. - Za bardzo mielesz jęzorem, synu - strofował go Wulfhere. - Uważaj, żeby ci go nie oderżnęli. - Wyrwał obydwa miecze Aethelwoldowi i oddał mnie. - Duńczycy tu wrócą - zapowiedział. - Przyjdź wtedy do mnie. Choć milcząco przytaknąłem, pomyślałem, że gdy przyjdą Duńczycy, stanę po ich stronie. Gdy miałem dziesięć lat, zostałem pojmany przez jarla Ragnara Starszego i zostałem u niego. Dorastałem pośród Duńczyków. Zamiast mnie zabić, traktowali jak swojego. Nauczyłem się ich języka i czciłem ich bogów. Mimo to czasami dopadał mnie kryzys tożsamości i w takich chwilach nie wiedziałem, kim jestem. Duńczykiem czy Anglikiem?
Gdyby jarl Ragnar nadal żył, wybór byłby prosty - nigdy bym go nie opuścił. Został jednak zdradzony i podstępnie zamordowany podczas nocnego pożaru, a ja uciekłem do Wessexu. Lecz teraz byłem już pewny, że do nich wrócę. Gdy tylko Duńczycy opuszczą Exanceaster, dołączę do ludzi syna Ragnara - Ragnara Młodszego. Miałem nadzieję, że żyje, gdyż jakiś czas temu duńska flota dostała się w mordercze objęcia rozszalałego sztormu. Wiele statków zatonęło, a te, które przetrwały walkę z żywiołem, okaleczone popłynęły do Exanceasteru. Tam jednak, na brzegu rzeki nieopodal miasta, zostały doszczętnie spalone. Ufałem, że jarl Ragnar przeżył ten ciąg nieszczęść i modliłem się, by wydostał się z Exanceasteru. Zamierzałem stawić się przed nim i ofiarować mu swój miecz. Odtąd walczyłbym przeciw Alfredowi z Wessexu. Pewnego dnia kazałbym mu przywdziać pokutną szatę i sunąć na kolanach pod ołtarz Thora. Potem bym go zabił. Takie były moje myśli w drodze do Oxton. Był to majątek, który w posagu wniosła Mildrith - przepiękne miejsce, niestety obciążone tak wysokim długiem, że było mi bardziej ciężarem niż powodem do dumy. Ziemia znajdowała się na wschodnich zboczach wzgórz wychodzących na szerokie jak morze ujście rzeki Uisc. Za domostwem rozciągała się gęsta ściana dębowych i jesionowych lasów, z których wypływały wąskie wstęgi krystalicznych strumieni, przecinających pola obsiane żytem, pszenicą i jęczmieniem. Dom nie był dworem, a raczej wypełnioną gryzącym dymem chatą skleconą z błota, łajna, dębowego drewna i żytniej słomy. Był tak długi i niski, że wyglądał niczym zielony, porosły mchem pagórek, z którego poprzez główny otwór w dachu kłębami wydobywał się dym. Po podwórzu chodziły świnie i kurczaki, a zalegające kupy gnoju wysokością sięgały czubka strzechy. Kiedyś gospodarstwem zajmował się świętej pamięci ojciec Mildrith, wspomagany przez zarządcę Oswalda. Osobiście uważałem Oswalda za podstępną łasicę. Tej deszczowej niedzieli, gdy wróciłem na farmę, tenże Oswald przysporzył mi dodatkowych kłopotów. Wracałem na farmę pełen złości, z urazą w sercu i pragnieniem zemsty. Czułem się upokorzony. Nieszczęśliwie Oswald wybrał to niedzielne popołudnie, by przyciągnąć z lasu potężny pień dębu. Jadąc aleją między drzewami, rozmyślałem właśnie, jaką przyjemność sprawi mi rewanż za doznane krzywdy. Nagle zobaczyłem osiem wołów, ciągnących w stronę rzeki ogromny pień. Trzech mężczyzn okładało woły kijami, a Oswald jechał za pniem z batem w ręku. Ujrzawszy mnie, zeskoczył na ziemię i przez chwilę wyglądał, jakby chciał czmychnąć pomiędzy drzewa, potem jednak zrozumiał, że nie zdoła mnie wyminąć, więc zatrzymał się i poczekał, aż do niego podjadę. - Panie - powitał mnie zarządca. Mój widok zaskoczył go. Najwyraźniej
sądził, że zginąłem z innymi zakładnikami i przekonanie to zmniejszyło jego czujność. Odór krwi sączącej się z boków wołów drażnił mego konia, który drobnymi krokami przestępował w przód i tył. Uspokajająco poklepałem go po szyi. Spojrzałem na pień dębu - miał długość około czterdziestu stóp, a w obwodzie był równy wysokości człowieka. - Piękne drzewo - zagadnąłem Oswalda. Rzucił spojrzenie oddalonej od nas o dwadzieścia kroków Mildrith. - Witaj, pani - rzekł, zrywając z porośniętej rudymi kędziorami głowy wełniany kapelusz. - Dobry mamy dzień. - Raczej wilgotny, Oswaldzie - odpowiedziała Mildrith. Naiwnie wierzyła w rzetelność zarządcy, którego wybrał za życia jej ukochany ojciec. - Powiedziałem, że masz piękny kawał drzewa - powtórzyłem donośniej. - Gdzie znalazłeś taki okaz? Oswald wetknął kapelusz za pasek. - Na szczycie wzgórza, panie - rzekł enigmatycznie. - Którego wzgórza? Stojącego na mojej ziemi? Zawahał się. Niewątpliwie korciło go, by powiedzieć, że pień pochodzi z ziemi sąsiada, ale takie kłamstwo niechybnie wyszłoby na jaw i Oswald rezolutnie wolał zachować milczenie. - Z mojej ziemi? - Ponowiłem pytanie. - Tak, panie - przyznał. - W takim razie dokąd zabierasz ten pień? Widać było, że bije się z myślami, musiał jednak dać jakąś odpowiedź. - Do młyna Wigulfa. - Czy Wigulf go kupi? - Rozszczepi drewno, panie. - Nie pytałem cię, co Wigulf z nim zrobi, tylko czy zapłaci za pień. Mildrith, słysząc ostry ton mojego głosu wtrąciła, że jej ojciec także czasami posyłał drewno do młyna Wigulfa, ale uciszyłem ją ruchem ręki. - Czy Wigulf go kupi? - Zwróciłem się do Oswalda. - Potrzebujemy drewna do napraw, panie - tłumaczył zarządca. - Wigulf zwykle pobiera opłatę za rozdzielanie drewna. - Dlaczego ciągniesz to drzewo w niedzielę? - Drążyłem, ale na to pytanie Oswald nie potrafił odpowiedzieć. - Powiedz mi - kontynuowałem dlaczego sami nie możemy rozszczepić tego drewna, skoro potrzebujemy desek do napraw? Czyżbyśmy nie mieli do tego ludzi? Ani klinów? Brakuje nam drewnianych młotów? - Zawsze to robił Wigulf - odparł z przekonaniem Oswald. - Czyżby? - Spytałem. Oswald nie odpowiedział. - Wigulf mieszka w Exanmynsterze, prawda? - Domyśliłem się. Exanmynster położony był co
najmniej milę od Oxtonu i był najbliższą osadą. - Tak, panie. - Zatem, gdybym teraz udał się do Exanmynsteru, Wigulf powiedziałby mi, ile takich pni dostarczyłeś mu w ubiegłym roku, czy tak? Zapadła cisza, przerywana strącanymi z liści kroplami deszczu i sporadycznym śpiewem ptaków. Podjechałem bliżej Oswalda, który mocniej ścisnął trzymaną w dłoni rękojeść bata, jak gdyby zaraz chciał nim we mnie strzelić. - Ile? - Powtórzyłem głośniej. - Mężu! - Zawołała upominająco Mildrith. - Milcz! - Krzyknąłem, a Oswald spojrzał przelotnie na Mildrith, po czym jego wzrok ponownie powędrował ku mnie. - Ile Wigulf ci za nie zapłacił? - Drążyłem. - Ile można dostać za taki pień? Osiem szylingów? Dziewięć? Nagle poczułem taką samą złość, jak podczas królewskiej mszy. Było oczywiste, że Oswald był złodziejem mojego drewna, które sprzedawał, a pieniądze zachowywał dla siebie. W zaistniałej sytuacji powinienem był oskarżyć go o kradzież i podać do sądu, który orzekłby o jego winie lub jej braku. Nie byłem jednak w nastroju na takie zabawy. Dobyłem Oddech Węża i spiąłem konia. Usłyszałem krzyk protestu Mildrith, ale go zignorowałem. Oswald rzucił się do ucieczki, co było błędem z jego strony, gdyż z łatwością go dopadłem i uniosłem miecz. Oddech Węża uderzył w tył jego czaszki, z rany wypłynęła krew przemieszana z tkankami mózgu, a po chwili zarządca upadł na dywan z przegniłych liści. Zawróciłem gwałtownie konia i zadałem mu cios prosto w gardło. - To morderstwo! - Krzyknęła Mildrith. - To sprawiedliwość - warknąłem. - Coś, czego nie znacie tu, w Wessexie. - Splunąłem na wstrząsane śmiertelnymi drgawkami ciało Oswalda. - Ta kanalia nas okradała. Mildrith spięła konia i pognała na wzgórze, wioząc ze sobą niańkę trzymającą w ramionach nasze dziecko. Nie zatrzymywałem jej. - Zabierzcie pień do zagrody - poleciłem niewolnym, którzy okładali ościeniami woły. - Jeżeli jest zbyt ciężki, by go wciągnąć pod górę, rozszczepcie go tutaj i zabierzcie same deski. Tego wieczoru przeszukałem dom Oswalda i znalazłem zakopane w podłodze pięćdziesiąt trzy szylingi. Skonfiskowałem srebro, naczynia kuchenne, rożen, noże, wiadra i płaszcz z sarniej skóry, a na koniec wywiozłem jego żonę i trójkę dzieci poza granice swojej posiadłości. Byłem w domu.
d
Z
Rozdział drugi Zabicie Oswalda nie ukoiło mego gniewu. Śmierć nieuczciwego zarządcy była marnym zadośćuczynieniem za coś, co postrzegałem jako rażącą niesprawiedliwość. Dzięki temu, że zgładziłem Ubbę Lodbroksona, królestwo Wessexu chwilowo było bezpieczne i wolne od Duńczyków. A mnie, zamiast nagrody, spotkało poniżenie i upokorzenie. Biedna Mildrith. Była pokojowo nastawioną, życzliwą wobec wszystkich osobą. Teraz nagle uzmysłowiła sobie, że pojęła za męża ogarniętego złością wojownika o sercu przepełnionym urazą. Przerażał ją gniew Alfreda, bała się, że Kościół ukarze mnie za zakłócanie pokoju i martwiła się, że krewni Oswalda będą domagali się główszczyzny. Rzeczywiście, domagali się. Wergild, czyli główszczyzna, był krwawą ceną, jaką należało zapłacić za pozbawienie życia człowieka, niezależnie od tego, czy był to mężczyzna, kobieta czy dziecko. W przeciwnym razie zabójcę czekała śmierć. Wiedziałem, że rodzina Oswalda uda się w tej sprawie do Oddy Młodszego. Zwano go teraz eldormanem ziemi Defnasciru, gdyż stan ranionego pod Cynuit jego ojca był zbyt ciężki, by mógł dalej wypełniać obowiązki przypisane temu tytułowi. Odda kazał gerafie 3 Defnasciru ścigać mnie i postawić przed sądem, lecz drwiłem z tego nakazu. Polowałem na dziki i sarny, snułem czarne myśli i czekałem na wieści dotyczące rokowań pokojowych prowadzonych w Exanceasterze. Spodziewałem się, że Alfred zrobi to, co zawsze - zawrze z Duńczykami pokój i pozwoli im opuścić królestwo. Planowałem, że wtedy właśnie udam się do Ragnara. Gdy tak czekałem na rozwój wypadków, pozyskałem swojego pierwszego człowieka. Był to niewolny, którego odkryłem pewnego ciepłego wiosennego dnia w Exanmynsterze. Odbywał się tam właśnie poświęcony pracy najemnej jarmark, na którym roiło się od mężczyzn poszukujących zarobku podczas pracowitego okresu sianokosów i żniw. Pełno tam było również żonglerów, bajarzy, szczudlarzy, grajków i kuglarzy. Wśród kupców moją uwagę przyciągnął pewien sprzedawca skórzanych woreczków. Twierdził, że mają magiczną moc i przemieniają
Gerafa - (znany też jako reeve, portgerafa): w krajach anglosaskich specjalny urzędnik królewski, stojący na straży podlegającego mu obszaru lub miasta, wykonujący zarządzenia królewskie i przewodzący miejskim zgromadzeniom sądowym. (przyp. tłum.) 3
żelazo w srebro. Był to wysoki starzec o siwych włosach i pokrytej siateczką zmarszczek, surowej twarzy. Zademonstrował nam działanie sakwy - wsadził doń dwa zwyczajne gwoździe, a po chwili wyjął najprawdziwsze srebro. Powiedział, że aby worek nabrał cudownej mocy, należy włożyć do niego srebrny krucyfiks, a następnie obwiązać go sobie u szyi i tak spać przez jedną noc. Zapłaciłem mu za sakwę całe trzy srebrne szylingi, lecz nigdy nie zamieniła żadnego przedmiotu w szlachetny metal. Potem całymi miesiącami próbowałem odnaleźć owego oszusta, ale niestety przepadł jak kamień w wodę. Kiedy teraz natykam się na handlarzy sprzedających czarodziejskie woreczki lub pudełka, każę ich najpierw wychłostać, a później przepędzam ze swojej ziemi. Wtedy jednak liczyłem sobie zaledwie dwadzieścia wiosen i dawałem wiarę temu, co widzą moje oczy. Sztuczki tamtego starca przyciągnęły spory tłumek, choć jeszcze większa gawiedź zgromadziła się przed kościelną bramą. Co kilka minut wybuchała tam wielka wrzawa. Wjechałem koniem w tylne szeregi zbiegowiska, chwytając złowrogie spojrzenia tych, którzy wiedzieli, że zabiłem Oswalda. Nikt jednak nie miał odwagi głośno oskarżyć mnie o morderstwo, gdyż u mego boku złowrogo kołysały się Oddech Węża i Żądło Osy. Pod kościelną bramą stał młody mężczyzna. Miał nagi tors i bose stopy, a na szyi sznur, którego drugi koniec przymocowany był do słupka. W ręku trzymał krótki, gruby kij - kawał solidnego, jesionowego drewna. Chłopak miał długie, jasne, rozpuszczone włosy, niebieskie oczy, upór wymalowany na twarzy i krwawe smugi na klatce piersiowej, brzuchu oraz ramionach. Strzegło go trzech mężczyzn. Oni także byli jasnowłosy i niebieskoocy. Pokrzykiwali z obcym akcentem. - Zapraszamy do walki z barbarzyńcą! - Wołali. - Prawdziwa okazja! Za jedyne trzy pensy można zranić poganina do krwi! Zapraszamy do walki z barbarzyńcą! - Co to za jeden? - Spytałem. - To Duńczyk, panie. Poganin - rozmawiający ze mną mężczyzna szybkim ruchem ręki zdjął z głowy kapelusz, potem odwrócił się w stronę tłumu. Zapraszamy do walki z barbarzyńcą! Tylko u nas możecie wziąć na nim odwet za doznane krzywdy! Tylko u nas możecie zranić Duńczyka do krwi! Jedyna taka okazja dla wszystkich dobrych chrześcijan! Przyjdźcie do nas i zadajcie rany poganinowi! Owych trzech mężczyzn było Fryzami. Wcześniej musieli służyć w armii Alfreda, a teraz z niej uciekli, gdyż król, zamiast walczyć z wrogiem, prowadził z nim rozmowy. Zza morza do Wessexu sprowadzał Fryzów tylko jeden powód: pieniądze. Ta przedsiębiorcza trójka musiała gdzieś schwytać młodego Duńczyka i teraz robiła na nim niezły interes. Dopóki
chłopak pozostawał przy życiu, ich sakiewki wypełniały się brzęczącymi monetami, a ponieważ walczył jak lew - perspektywy zarobku rysowały się przed nimi obiecująco. Pewien młody i krzepki Sas wręczył Fryzom opłatę i stanął gotowy do walki. Podano mu więc miecz, którym niemal od razu zaczął zamaszyście wywijać. Ale Duńczyk swym drągiem zręcznie odpierał każdy jego cios. W rzeczy samej, walił kijem z takim zacięciem, że dookoła sypały się drzazgi. Sasowi udało się go ranić, lecz wtedy Duńczyk z impetem trzasnął go w głowę i z jego ucha wypłynęła strużka krwi. Ogłuszony mężczyzna zatoczył się, co natychmiast wykorzystał Duńczyk i solidnie zdzielił go w brzuch. Sas zgiął się wpół, próbując złapać oddech, ale wtedy o włos nie zarobił jesionowym drągiem w głowę. Gdyby nie Fryzowie, którzy rezolutnie pociągnęli za sznur i powalili rozsierdzonego Duńczyka na plecy, ten cios roztrzaskałby mu czaszkę niczym skorupkę od jajka. - Mamy tu jeszcze jakichś bohaterów? - Zachęcająco zakrzyknął do zgromadzonych jeden z Fryzów, gdy pozostali dwaj pomogli młodemu Sasowi otrząsnąć się i oddalić od miejsca sromotnej porażki. - Zapraszamy wszystkich śmiałków! Pokażcie, co potraficie! Stańcie twarzą w twarz z prawdziwym Duńczykiem! - Ja go pokonam - zadeklarowałem głośno. Zeskoczyłem z konia i przepchnąłem się przez tłum. Wodze oddałem jakiemuś chłopcu, po czym wydobyłem Oddech Węża. - Trzy pensy? - Zwróciłem się do Fryzów. - Nie, panie - odparł jeden z nich. - Dlaczego nie? - Nie chcemy, byś go zabił - powiedział szczerze. - Ale my chcemy! - Rozochocił się ktoś z tłumu. Mieszkańcy doliny rzeki Uisc nie przepadali za mną, ale ich niechęć do Duńczyków była jeszcze większa i ucieszyła ich możliwość zobaczenia krwawej śmierci poganina. - Możesz go jedynie zranić, panie - pouczył mnie Fryz. - Musisz walczyć naszym mieczem - podał mi broń. Rzuciłem okiem na jej stępioną krawędź i splunąłem. - Czyżby? - Spytałem zaczepnie. Fryz nie chciał się kłócić. - Możesz tylko upuścić trochę krwi, panie - przypomniał. Duńczyk szybkim ruchem odgarnął włosy z czoła i przyjrzał mi się uważnie. Kij trzymał opuszczony. Denerwował się, choć w jego oczach nie było strachu. W swoim młodym życiu zapewne stoczył już setki pojedynków, jednakże we fryzyjskiej niewoli nie walczył z prawdziwymi wojownikami, tylko rolnikami. Po moich dwóch mieczach musiał się zorientować, że stoi przed nim groźny przeciwnik. Miał posiniaczoną twarz, pełną blizn i śladów krwi. Na pewno spodziewał się, że starcie ze
mną przyniesie mu kolejne rany od Oddechu Węża, a mimo to był gotów do walki. - Jak masz na imię? - Spytałem go po duńsku. Zamrugał ze zdumienia oczami. - Jak masz na imię, chłopcze? - Powtórzyłem. Nazwałem go „chłopcem”, choć nie był dużo młodszy ode mnie. - Haesten - odparł. - Haesten jaki? - Haesten Storrison - powiedział, podając imię ojca. - No dalej, walcz z nim, a nie gadaj! - Krzyknął ktoś z tłumu. Odwróciłem się, by wbić w tego człowieka twarde spojrzenie, po czym błyskawicznie przekręciłem się ku Haestenowi i jednym ruchem zadałem mu cios Oddechem Węża. Duńczyk uniósł kij, by sparować uderzenie, lecz wtedy moje ostrze z lekkością prześlizgnęło się po drągu i przecięło go na dwie części, jakby nie był twardym jesionowym drewnem, lecz kawałkiem starego próchna. W dłoni Haestena pozostał nędzny kikut, a jego broń upadła na ziemię. - Zabij poganina! - Zawołał ktoś. - Zrań go tylko, panie - poprosił Fryz. - Błagam cię, panie. Choć to Duńczyk, całkiem miły z niego człowiek. Zrań go tylko, niech trochę pobroczy. Zapłacimy ci za to. Kopniakiem odsunąłem jesionowy drąg od Haestena. - Podnieś go - nakazałem. Spojrzał na mnie nieufnie. Aby podnieść kij, musiałby odejść na całą długość trzymającego go postronka, a potem nachylić się i wystawić plecy na ewentualny cios Oddechu Węża. Spod brudnej grzywy jasnych włosów zerkały przenikliwie jego oczy. W końcu uznał, że nie zaatakuję go, gdy schyli się po broń. Podszedł do kija, lecz gdy chciał po niego sięgnąć, kopniakiem przesunąłem drąg jeszcze o kilka cali. - Podnieś to - rozkazałem mu ponownie. W dłoni wciąż trzymał jesionowy kikut. Zrobił jeszcze jeden krok, napinając z całej siły sznur, po czym gwałtownie zamachnął się, próbując wbić mi go w brzuch. Był szybki, ale przewidziałem ten ruch i lewą ręką chwyciłem go za nadgarstek. Mocno ścisnąłem mu dłoń. - Podnieś to - zażądałem po raz trzeci. Tym razem mnie posłuchał. Nachylił się do drąga, napinając do granic wytrzymałości postronek, a wtedy przeciąłem mieczem skórzany rzemień. Haesten gwałtownie upadł na twarz. Na plecach postawiłem mu lewą stopę, przykładając koniuszek Oddechu Węża do kręgosłupa. - Na mocy rozkazu Alfreda - odwróciłem się do Fryzów - wszyscy duńscy jeńcy powinni zostać odprowadzeni do króla.
Cała trójka spojrzała na mnie bez słowa. - Dlaczego nie zabraliście tego człowieka do króla? - Spytałem groźnie. - Nic o tym nie wiedzieliśmy, panie - odrzekł jeden z nich. - Nikt nam nie powiedział... - tłumaczył się. Naturalnie Alfred nigdy nie wydał takiego rozkazu. - Zaraz zabierzemy go do króla, panie - pospiesznie zapewnił mnie drugi. - Oszczędzę wam fatygi - odparłem. Zdjąłem stopę z pleców Haestena. Wstawaj - powiedziałem do niego po duńsku. Rzuciłem monetę chłopcu, który przytrzymywał mojego konia i wskoczyłem na siodło, wyciągając do Haestena rękę. - Wskakuj - powtórzyłem. Fryzowie zaprotestowali i podbiegli do mnie z dobytymi mieczami. Wyciągnąłem z pochwy Żądło Osy i podałem je wciąż osłupiałemu i stojącemu na ziemi Duńczykowi. Potem odwróciłem konia do Fryzów i uśmiechnąłem się szyderczo. - Ci ludzie - wymierzyłem Oddech Węża w tłum - uważają mnie za mordercę. Stoi przed wami człowiek, który nad brzegiem morza stanął oko w oko z Ubbą Lodbroksonem i zgładził go. Mówię to wam po to, abyście potem mogli chełpić się, że od waszych mieczy zginął Uhtred z Bebbanburga. Wymierzyłem ostrze w stojącego najbliżej mężczyznę, który pospiesznie się cofnął. Pozostali, równie niechętni do walki jak tamten, zaczęli się rozchodzić. Haesten wskoczył na konia i wjechaliśmy w tłum, który opornie się przed nami rozstępował. Gdy już zostawiliśmy ich w tyle, kazałem Duńczykowi zsiąść z konia i odebrałem mu Żądło Osy. - W jaki sposób cię schwytali? Opowiedział mi, że płynął na jednej z łodzi Guthruma, gdy rozszalał się sztorm. Jego statek zatonął, lecz on kurczowo uczepił się dryfujących szczątków i został wyrzucony na brzeg. Wtedy znaleźli go Fryzowie. - Było nas dwóch, panie - mówił - ale mój towarzysz zginął. - Jesteś teraz wolnym człowiekiem - oznajmiłem. - Wolnym? - Należysz do mnie, złożysz mi przysięgę lojalności, a ja dam ci miecz. - Dlaczego to dla mnie robisz? - Nie rozumiał. - Ponieważ kiedyś pewien Duńczyk ocalił mi życie - wyjaśniłem. - Poza tym lubię was, Duńczyków - dodałem z nonszalancją. W rzeczywistości chciałem zatrzymać przy sobie Haestena, ponieważ potrzebowałem ludzi. Nie ufałem Oddzie Młodszemu, obawiałem się Steapy Roztropnego, a poza tym miałem kilka wolnych mieczy w Oxton. Naturalnie Mildrith nie życzyła sobie mieć pod swoim dachem uzbrojonych Duńczyków. Chciała jedynie otaczać się oraczami, dojarkami i
służącymi. Przypomniałem jej zatem, że jestem lordem, a każdy lord ma miecz i swoich ludzi. W tamtych dniach rozpierała mnie duma eldormana z Northumbrii, Uhtreda z Bebbanburga. Moi przodkowie, których rodowód sięga czasów boga Wodana - odpowiednika duńskiego Odyna - byli niegdyś królami północnej Anglii. Gdyby nie wuj, który skradł mi Bebbanburg, gdy byłem dziesięcioletnim chłopcem, żyłbym tam teraz jako northumbryjski wielmoża. Wiele lat temu Northumbrię najechali Duńczycy i posadzili na tronie w Eoferwic służalczego króla Ricsiga. Nie udało im się wprawdzie zdobyć omywanego morskimi falami Bebbanburga, lecz twierdzą zawładnął wuj Aelfric, wykorzystując śmierć mego ojca i samozwańczo tytułując się eldormanem. Ponieważ był tchórzem i bez słowa skargi wykonywał polecenia najeźdźców, zostawili go w spokoju. W snach często wracałem do Bebbanburga, by upomnieć się o to, co przysługiwało mi z racji urodzenia. W rzeczywistości nie miałem pomysłu, jak odzyskać twierdzę. By zdobyć Bebbanburg, potrzebowałem całej armii, a miałem tylko jednego młodego Haestena. W Northumbrii pozostali też inni moi wrogowie - jarl Kjartan i jego jednooki syn Swen. Strata oka była karą, jaką wymierzył mu Ragnar Starszy za niegodziwe postępowanie z jego córką. Byłem świadkiem w tamtej sprawie i Swen obwiniał mnie za swoje kalectwo. Wraz z Kjartanem z przyjemnością posłaliby mnie na tamten świat, a wuj Aelfric jeszcze by im za to zapłacił, zatem na razie w Northumbrii nie czekała mnie świetlana przyszłość. Mimo to marzyłem o powrocie na rodzinną ziemię. Wymyśliłem sobie, że w podbój Bebbanburga zaangażuję Ragnara Młodszego. O tym, że mój duński przyjaciel żyje i że przetrwał tamten sztorm, dowiedziałem się od pewnego księdza, który uczestniczył w rokowaniach pokojowych w Exanceasterze. Duchowny twierdził, że Ragnar był jednym z duńskich jarlów wchodzących w skład delegacji Guthruma. - Taki wielki mężczyzna, bardzo hałaśliwy - powiedział. Ten opis był tak trafny, że rozwiewał wszelkie moje wątpliwości. Ragnar żył, a ja mogłem odetchnąć z ulgą. Nie wiązałem przyszłości z Alfredem, który przecież mnie nienawidził, a i ja nie żywiłem do niego braterskich uczuć. Niecierpliwie czekałem na zakończenie rozmów pokojowych oraz zawarcie rozejmu. Planowałem, że gdy tylko Duńczycy wycofają się z Exanceasteru, oddam swój miecz Ragnarowi, a w przyszłości powiodę go przeciw królowi Zachodnich Sasów. Zapowiedziałem Mildrith, że wkrótce opuścimy ziemie Defnasciru i udamy się do Ragnara, któremu poprzysięgnę lojalność. Pod reprezentującą jego ród chorągwią z orlim skrzydłem dokonam krwawych
porachunków rodowych z Kjartanem oraz wujem Aelfricem. W odpowiedzi Mildrith wybuchnęła żałosnym płaczem. Nie potrafię znieść kobiecych łez. Mildrith czuła się zraniona i zdezorientowana mym zachowaniem, a we mnie nieustannie wzbierał gniew. W tamtych ponurych dniach warczeliśmy na siebie jak psy. Deszcz nie przestawał padać, a ja miotałem się niczym oszalałe zwierzę w klatce, pragnąc z całych sił, by Alfred i Guthrum zakończyli wreszcie rozmowy. Było oczywiste, że zachodniosaski król pozwoli Guthrumowi odejść. Postanowiłem, że to będzie właściwy moment, by przejść na duńską stronę. Z Mildrith lub bez - nie miało to już dla mnie znaczenia. Zależało mi jedynie na tym, by noszący me imię nasz syn udał się tam wraz ze mną. W oczekiwaniu na te wydarzenia spędzałem dni na polowaniach, a nocami upijałem się i obmyślałem szczegóły rewanżu za doznane krzywdy. Gdy pewnego wieczoru wróciłem do domu, zastałem w nim oczekującego mnie ojca Willibalda. Willibald był porządnym człowiekiem. W czasach, gdy dowodziłem flotą Alfreda, pełnił funkcję jej kapelana. Powiedział teraz, że wraca do Hamtun i pomyślał, że mogę być ciekaw wyniku rozmów pomiędzy Alfredem i Guthrumem. - Mamy pokój, panie - jego twarz rozjaśnił uśmiech. - Bogu niech będą dzięki, wreszcie mamy pokój. - Bogu niech będą dzięki - zawtórowała mu Mildrith. Przyjąłem nowinę z milczeniem, zajęty czyszczeniem z krwi ostrza włóczni na dziki. Pomyślałem, że oblężenie Duńczyków się skończyło, Ragnar jest wolny i wreszcie będę mógł stanąć u jego boku. - Wczoraj przypieczętowano traktat uroczystymi przysięgami - mówił dalej Willibald - i w królestwie zapanował pokój. - Już w zeszłym roku Alfred z Guthrumem składali sobie uroczyste przysięgi - przypomniałem kwaśno. Działo się to w Werham. Kilka miesięcy później duński wódz złamał rozejm i wymordował zakładników, oszczędzając jedynie mnie. - Jakie są postanowienia pokojowe? - Chciałem wiedzieć. - Duńczycy zostawią wszystkie konie i odmaszerują do Mercji. „To dobrze, bo tam właśnie się wybieram” - pomyślałem. Przemilczałem jednak tę uwagę. - Dlaczego Alfred z nimi nie walczy? - Spytałem z pogardą. - Są zbyt liczni, panie. Za wielu ludzi poległoby po obydwóch stronach wyjaśnił Willibald. - Powinien ich wszystkich pozabijać. - Pokój jest lepszy niż wojna, panie - rzekł Willibald. - Amen - zakończyła pobożnie Mildrith.
Zabrałem się do ostrzenia włóczni i zacząłem przeciągać osełką po jej smukłym ostrzu. Uważałem, że wspaniałomyślność Alfreda w postępowaniu z najeźdźcą jest niedorzeczna. Przecież Guthrum był ostatnim liczącym się duńskim wodzem, który w dodatku dał się Alfredowi złapać w pułapkę. Na miejscu króla nie stawiałbym mu żadnych warunków, tylko kontynuował oblężenie Exanceasteru. Duńczycy musieliby się przecież złamać. Tymczasem Alfred miał znowu pozwolić Guthrumowi opuścić miasto. - To palec Boży - rzekł Willibald. Spojrzałem na niego. Choć był ode mnie o kilka lat starszy, zawsze wydawało się, że jest młodszy. Był rzetelny, pełen entuzjazmu i nad wyraz miły. Doskonale wywiązywał się z obowiązków kapelana floty, nie zważając na to, że zawsze na statku dostawał choroby morskiej i bladł na widok krwi. - Uważasz, że to Bóg sprawił, iż zapanował pokój? - Spytałem sceptycznie. - A kto, jak nie On, zesłał sztorm, który zatopił statki Guthruma? - Spytał z przekonaniem Willibald. - Kto sprawił, że Ubba wpadł w nasze ręce? - Ja - odparłem, ale to zignorował. - Mamy pobożnego króla, panie - mówił dalej - a Bóg nagradza tych, którzy są Mu oddani. Alfred pokonał Duńczyków. Oni to wiedzą. W tym zwycięstwie Guthrum dostrzegł ślady bożej interwencji i parokrotnie sam pytał o Chrystusa. Milczałem. - Nasz król ufa, że Guthrum jest na najlepszej drodze, by ujrzeć miłościwe światło Pana naszego Jezusa. - Pochylił się ku mnie i dotknął mego kolana. - Pościliśmy, panie, modliliśmy się żarliwie. Król wierzy, że Duńczyków można przywieść ku Chrystusowi, a kiedy tak się stanie, zapanuje pokój na wieki. Willibald szczerze wierzył w to, co mówił, a jego pozbawione logiki słowa koiły udręczoną duszę Mildrith. Moja żona była dobrą chrześcijanką i pokładała niezłomną ufność w Alfredzie. Skoro król wierzył, że wielkie zwycięstwo nad armią pogan będzie dziełem Boga, ona wierzyła w to również. „To czyste szaleństwo” - pomyślałem, ale nie odezwałem się, gdyż zjawił się służący z dzbanem jęczmiennego piwa, chlebem, wędzoną makrelą i serem. - Będziemy mieć chrześcijański pokój - rzekł Willibald, czyniąc znak krzyża nad bochnem chleba, którego kęs po chwili włożył sobie do ust przypieczętowany zakładnikami. - Znowu dajemy Guthrumowi zakładników? - Nie wierzyłem własnym uszom.
- My nie, tym razem Duńczycy przekażą nam zakładników, a wśród nich aż sześciu jarlów. Przerwałem ostrzenie włóczni i spojrzałem z niepokojem na Willibalda. - Sześciu jarlów? - Wśród nich jest także twój przyjaciel Ragnar - ogłosił nowinę duchowny. Słuchałem go jak skamieniały. W jednej chwili w gruzach legły moje wielkie plany. Nie mogłem przejść na duńską stronę, gdy Ragnar pozostawał zakładnikiem. Był moim przyjacielem i miał tych samych wrogów co ja, lecz bez Ragnara i jego miecza nie poradziłbym sobie z Kjartanem i Swenem. Wiedziałem, że bez niego nigdy nie opuszczę Wessexu. - Jesteś pewny, że Ragnar ma być zakładnikiem? - Oczywiście, że jestem tego pewny. Wszystkich zakładników będzie u siebie trzymał eldorman Wulfhere. - Jak długo ma to trwać? - Tak długo, jak będzie sobie życzył Alfred, chyba że Guthrum zgodzi się przyjąć chrzest. Sam Guthrum pochwalił pomysł, by nasi księża rozmawiali z jego ludźmi. - Willibald rzucił mi proszące spojrzenie. Musimy pokładać wiarę w Boga. Musimy dać Panu czas, by skruszył duńskie serca. Guthrum teraz już wie, że to nasz Bóg obdarzony jest mocą. Wstałem i podszedłem do drzwi, odsuwając skórzaną zasłonę. Zapatrzyłem się w dal, gdzie rozciągał się widok na szerokie jak morze ujście rzeki Uisc. Serce krwawiło mi z bólu. Nienawidziłem Alfreda, nie chciałem zostawać w Wessexie, a teraz wszystko sprzysięgło się przeciw mnie. Byłem na to miejsce skazany. - A ja? Co mam zrobić? - Spytałem z goryczą. - Król ci wybaczy, panie - pocieszał mnie Willibald. - Wybaczy? - Odwróciłem się w jego stronę. - A co, według króla, zdarzyło się pod wzgórzem Cynuit? Byłeś tam, ojcze. Powiedziałeś mu? - Powiedziałem. - I?... - Król wie, że jesteś dzielnym wojownikiem, panie - rzekł ksiądz - a twój miecz jest wielkim dobrem Wessexu. Jestem przekonany, że przyjmie cię z powrotem i zrobi to z radością. Idź do kościoła, panie, spłać długi i pokaż, że jesteś dobrym synem Wessexu. - Nie jestem żadnym synem Wessexu! - Rozgniewałem się. - Jestem Northumbryjczykiem. I w tym tkwił szkopuł. Byłem tu obcy. Mówiłem innym dialektem angielskiego. Tutejsi mężczyźni byli związani z Wessexem poprzez rodowe więzy, a ja przybyłem tu z dalekiej północy. Powszechnie uważano mnie za
poganina, a z powodu śmierci Oswalda ludzie nazywali mnie mordercą. Niektórzy nawet na mój widok czynili znak krzyża, by odegnać zło, które we mnie ujrzeli. Szeptali między sobą, że jestem Uhtredaerwe, czyli Uhtred Niegodziwy. Zniewaga ta nie czyniła mnie szczególnie nieszczęśliwym, ale mocno godziła w Mildrith. Moja żona zapewniała wszystkich dookoła, że jestem chrześcijaninem, kłamała jednak. Tego lata nasz konflikt pogłębił się. Mildrith modliła się za moją duszę, a ja użalałem się nad sobą i utraconą wolnością. Gdy pewnego razu zaczęła mnie błagać, bym poszedł z nią do kościoła, wycedziłem przez zęby, że moja noga już nigdy w tym przybytku nie postanie. Rozpłakała się, a ja wyszedłem z domu i ruszyłem na polowanie. Zdarzało się, że podczas tropienia zwierzyny zapuszczałem się do miejsca, gdzie rzeka Uisc szerokim ujściem wpadała do morza. Tam, na błotnistym gruncie stał opuszczony Archanioł. Częste przypływy regularnie wyrzucały statek na fale, lecz w trakcie odpływu powracał na wybrzeże. Był jednym z dwunastu okrętów wojennych tworzących flotę Alfreda, które zbudowano z zamiarem ścigania duńskich łodzi, nękających wybrzeże Wessexu. Niegdyś, w pogoni za statkami Guthruma, razem z Leofricem przypłynęliśmy tu Archaniołem z Hamtun, przeżywając po drodze ten sam sztorm, który tak wielu Duńczyków posłał w objęcia morza. Dobiliśmy do brzegu bez masztu i żagla, i tak już go tu zostawiliśmy. Zapomniany przez wszystkich, statek niszczał i butwiał. Imię Archanioł nadał mu Alfred. Nienawidziłem tej nazwy z całej duszy. Statek powinien nosić dumne imię, nie żadne smętne słowo kojarzące się z religią. Jego dziób powinna wieńczyć wzbijająca się dumnie w niebo, niepokorna rzeźba - rzucająca wyzwanie morskim odmętom głowa smoka lub łeb szczerzącego kły wilka, który odstraszałby wroga. Czasami wdrapywałem się na pokład Archanioła. Nie miał części górnych pasów poszycia, które zrabowali mieszkańcy okolicznych wiosek, a w jego wnętrzu chlupotała woda. Znajdował się w żałosnym stanie, a mimo to, podczas tych samotnych chwil, przypominałem sobie dni jego świetności na pełnym morzu, słyszałem szum wiatru pomiędzy linami takielunku i trzask drewna, gdy Archanioł taranował duńską łódź. A teraz tu stał i murszał, podobnie jak ja. Marzyło mi się, by go naprawić, zdobyć nowy takielunek i żagiel, znaleźć kilku ludzi i wypchnąć jego długi kadłub na morskie fale. Rozpaczliwie pragnąłem być gdziekolwiek, tylko nie tu, chciałem wrócić do Duńczyków. Jednakże zawsze, gdy wspominałem o tym Mildrith, zalewała się łzami. - Nie możesz mi tego zrobić, nie będę żyła pośród Duńczyków! - Dlaczego nie? Ja żyłem. - Przecież to poganie! Nie wychowam syna na poganina!
- To także mój syn! I będzie czcił tych bogów, których ja czczę! Płacz Mildrith stawał się wówczas jeszcze donośniejszy, a ja niczym burza wypadałem z domu, zabierałem myśliwskie psy i szedłem na wzgórza, głęboko w las, zastanawiając się, dlaczego nasza słodka miłość skwaśniała jak mleko. Po bitwie pod Cynuit tak bardzo pragnąłem zobaczyć Mildrith, tymczasem teraz nie mogłem znieść ani jej wiecznego przygnębienia, ani bogobojności. Ona za to nie wytrzymywała mego gniewu. Jej oczekiwania wobec mnie sprowadzały się do tego, bym uprawiał ziemię, doił krowy i pilnował żniw, bym spłacił ogromny dług, jaki wniosła mi w posagu. Ojciec Mildrith złożył niegdyś przyrzeczenie Kościołowi, iż będzie mu oddawał plony z prawie połowy posiadanej ziemi. Przyrzeczenie było na wieki i przechodziło na jego dziedziców. Niestety, duńskie rajdy oraz marne zbiory doprowadziły ojca Mildrith do ruiny, a jakiś czas później - do zgonu. Nie zważający na to wcale Kościół, jadowity niczym wąż, wciąż domagał się spłaty długu, grożąc, że jeśli nie będę w stanie tego zrobić, ziemię przejmą mnisi. Zawsze, gdy przyjeżdżałem do Exanceasteru, czułem na plecach ich chciwy oddech. Exanceaster znów należał do Anglii, gdyż Guthrum przekazał zakładników i udał się na północ. W Wessexie zapanowało coś w rodzaju pokoju. Rozwiązano lokalne fyrdy - pospolite ruszenie z każdego obszaru kraju - i odsyłano tworzących je mężczyzn do własnych gospodarstw. We wszystkich kościołach śpiewano psalmy, a Alfred na znak zwycięstwa słał podarunki do każdego klasztoru. Oddzie Młodszemu, sławionemu teraz jako czempion Wessexu, nadano w nagrodę ziemię okalającą wzgórze Cynuit, gdzie stoczono pamiętną bitwę z Duńczykami. Kazał tam zbudować kościół. Mówiono, że stanie w nim ołtarz ze szczerego złota w dowód wdzięczności dla bożej interwencji, dzięki której królestwo Wessexu przetrwało wojenną zawieruchę. Jak długo jednak królestwo mogło przetrwać? Guthrum żył, a ja nie podzielałem chrześcijańskiej ufności, że to Bóg zesłał na Wessex pokój. Jak się okazało, nie byłem w tym przekonaniu odosobniony. W połowie lata Alfred powrócił do Exanceasteru i zwołał posiedzenie witanu - królewskiej rady, składającej się z wiodących w kraju tenów i duchownych. Zasiadał w niej również eldorman Wulfhere z Wiltunsciru. Chciałem z nim pomówić, więc pospieszyłem do miasta, gdzie powiedziano mi, że eldorman zatrzymał się w szynku „Pod Łabędziem”, tuż przy wschodniej bramie. Natychmiast się tam udałem, ale zamiast niego w gospodzie zastałem Aethelwolda. Królewski bratanek robił właśnie co w jego mocy, by opróżnić cały zapas karczmianego piwa. - Tylko nie mów, że ten łajdak wezwał cię na posiedzenie witanu powitał mnie ze skwaszoną miną. Łajdakiem był, rzecz jasna, wuj Alfred.
- Nie - odparłem. - Przyjechałem, żeby zobaczyć się z Wulfhere’em. - Eldorman jest w kościele. A ja nie. - Uśmiechnął się zawadiacko i ręką pokazał ławę naprzeciwko niego. - Siadaj tu i pij. Upijemy się, a potem przygruchamy sobie dwie panny. Albo i trzy, jeśli będziesz wolał. Chyba że od razu chciałbyś cztery? - Jestem żonaty, pamiętasz? - Przypomniałem mu. - A co to komu szkodzi? Przysiadłem się do niego. Jakaś dziewczyna postawiła przede mną puchar z piwem. - Należysz do witanu? - Spytałem Aethelwolda. - A jak ci się wydaje? Naprawdę sądzisz, że ten drań chciałby słuchać moich rad? „Najjaśniejszy panie - powiedziałbym mu - rzuć się z najwyższego klifu i poproś Pana Boga, by ci dał skrzydła”. - Podsunął mi talerz z wieprzowymi żeberkami. - Wzięli mnie przecież ze sobą, by mieć mnie na oku. Dla pewności, że nie uknuję żadnego spisku. - A knujesz? - Knuję - roześmiał się. - Dołączysz do mnie? Jesteś mi coś winien. - Czy chcesz, bym ci służył mieczem? - Spytałem. - Tak - odparł poważnie. - W takim razie my dwaj jesteśmy przeciwko Wessexowi. Mamy kogoś jeszcze? Zmarszczył czoło, zastanawiając się przez chwilę, ale ponieważ nikt nie przyszedł mu do głowy, wbił wzrok w ławę. Zrobiło mi się go żal. Lubiłem Aethelwolda, a jednocześnie wiedziałem, że jego marzenia o odzyskaniu korony na zawsze pozostaną niespełnione. Był bowiem zbyt nieodpowiedzialny i nierozważny, by pozyskać większą rzeszę zwolenników. Alfred mądrze z nim postąpił, ofiarowując mu wolność, z której on ochoczo skorzystał. Lecz pijąc na umór i trwoniąc czas na uwodzeniu dziewcząt, stał się w królestwie kimś prawie pozbawionym znaczenia. - Powinienem pójść do Guthruma - oznajmił. - Dlaczego więc tego nie zrobisz? Spojrzał na mnie, ale nie odezwał się. Myślę, że znał odpowiedź. Wiedział, że Guthrum przyjąłby go z honorami, posłużył się nim, a na koniec zabił. Ale może była to perspektywa lepsza niż jego obecne życie. Wzruszył ramionami i odchylił się do tyłu, odgarniając włosy z twarzy. Był niebywale przystojny i dziewczęta lgnęły do niego jak księża do złota, odciągając go od poważniejszych spraw. - Wulfhere uważa - zabełkotał, bowiem piwo zdążyło mu już zaszumieć w głowie - że Guthrum wróci i pozabija nas wszystkich. - Zapewne ma rację - odparłem.
- Gdyby wujowi się zmarło - nie ściszył nawet głosu, choć w karczmie pełno było ludzi - jego syn nie mógłby objąć tronu, gdyż jest na to za młody - Prawda. - Przyszłaby zatem kolej na mnie! - Zawołał. - Albo na Guthruma - dodałem. - Pij, przyjacielu - westchnął posępnie - bo w tym łajnie wszyscy siedzimy po same uszy. - Nagle uśmiechnął się ujmująco. - Skoro nie będziesz dla mnie walczył, to co proponujesz w zamian? - A co chcesz, bym ci zaproponował? - Może mógłbyś zabić opata Hewalda? Dobrze byłoby to zrobić w jakiś nad wyraz wymyślny sposób, żeby długo się męczył. - Da się zrobić - mrugnąłem okiem. Hewald był opatem z Winburnan, uczącym młodych chłopców trudnej sztuki czytania. Słynął z upodobania do wysoce srogich metod dydaktycznych. - Albo nie. Z przyjemnością sam pogruchotam kości temu wrednemu staruchowi. Myślałem raczej o czymś, co napsułoby mojemu drogiemu wujowi trochę krwi... Też za nim nie przepadasz? - Wiesz przecież. - W takim razie sprawmy mu jakiś niesympatyczny żarcik. O nie. Na mnie już czas - powiedział szybko na dźwięk dobiegającego sprzed gospody donośnego głosu Wulfhere’a. - Znowu się na mnie wścieka. - Co tym razem zrobiłeś? - Jedna z mleczarek jest przy nadziei. Zdaje się, że Wulfhere miał na nią oko, ale cóż, byłem pierwszy. - Uśmiechnął się szelmowsko i dopił piwo. Lecę do „Trzech Dzwonów”. Idziesz ze mną? - Muszę pomówić z Wulfhere’em. Aethelwold wymknął się chybcikiem przez tylne drzwi, natomiast eldorman wkroczył do gospody głównym wejściem. Towarzyszyło mu kilkunastu tenów. Gdy mnie zobaczył, przemierzył całą salę, by się dosiąść. - Znowu konsekrują kościół biskupa - mruknął z irytacją. - Całymi przeklętymi godzinami! Nic tylko śpiewy i modlitwy, niekończące się modły tylko po to, by zetrzeć z tego miejsca duńskie piętno. - Usiadł ciężko. - Czyżbym tu słyszał Aethelwolda? - Tak. - Znowu coś knuje. Pewnie chciał cię przekabacić na swoją stronę? - Tak. - Przeklęty dureń. Co cię tu sprowadza? Chcesz mi zaofiarować swój miecz? - Chciałbym zobaczyć się z jednym z zakładników - rzekłem bez ogródek. - Przybyłem prosić o twoje pozwolenie. - Zakładnicy. - Pstryknął palcami, aby podano mu piwo. - Przeklęci
zakładnicy. Muszę postawić nowe chaty, by dać im zakwaterowanie. Kto ma za to zapłacić? - Ty. - No właśnie. Należałoby też dać im coś zjeść, tak? Nakarmić, zapewnić ochronę, otoczyć murem wojów... A czy Alfred dołoży się do tego? - Powiedz mu, że zamierzasz zbudować klasztor - podpowiedziałem. Spojrzał na mnie, jak gdybym stracił rozum, ale po chwili zrozumiał żart i roześmiał się. - Racja, wtedy by mi zapłacił! Słyszałeś o kościele, który budują na wzgórzu Cynuit? - Mówią, że ma mieć ołtarz ze szczerego złota. Roześmiał się znowu. - Też to słyszałem. Bzdury. - Łypnął okiem na jedną z rumianych dziewcząt, roznoszących gościom jedzenie i trunki. - To nie mojej zgody potrzebujesz, by zobaczyć się z zakładnikami - powiedział - tylko Alfreda. Ale na twoim miejscu nie liczyłbym, że ją dostaniesz. - Dlaczego zgody Alfreda? - Zdziwiłem się. - Pamiętaj, że oni nie są zwykłymi zakładnikami, tylko królewskimi brańcami - wyjaśnił. - Mam ich odgrodzić murem straży oraz pilnować dniem i nocą. Rozkaz Alfreda. Może i myśli, że to Bóg zesłał nam pokój, ale ma pełną świadomość, iż dopadł sześciu wysoko urodzonych Duńczyków. Sześciu jarlów! Czy wyobrażasz sobie, ilu każdy z nich ma ludzi? A ile kobiet? Ile gęb do wykarmienia? - A gdybym wybrał się do Wiltunsciru, czy wtedy mógłbym zobaczyć się z jarlem Ragnarem? - Nie dawałem za wygraną. Wulfhere zmarszczył brwi. - Jarlem Ragnarem? Tym hałaśliwym gadułą? Miły człowiek. Niestety, to niemożliwe, bo nikt nie może ich odwiedząc poza jednym przeklętym księżulkiem, który mówi w ich języku. Alfred go do nich posłał, bo próbuje z tych pogan zrobić przykładnych chrześcijan, dasz wiarę? Jeśli udasz się tam bez mojego zezwolenia, król natychmiast zażąda ode mnie wyjaśnień. Te biedne dranie skazane są na własne towarzystwo. - Przerwał na chwilę, by podrapać się pod kołnierzem, gdzie gryzła go wesz. - Oczywiście, księdza też muszę wyżywić, i, rzecz jasna, Alfred nie da mi za to ani pensa! Nie płaci mi nawet za to, że napycham brzuch temu gamoniowi Aethelwoldowi! - Jarl Ragnar ocalił mi życie, gdy byłem zakładnikiem w Werham wyjaśniłem, mając nadzieję, że Wulthere nieco zmięknie. - Guthrum zabił wszystkich pozostałych, a mnie uratował Ragnar. Powiedział, że najpierw będą musieli zabić jego, zanim zabiją mnie. - Człowiek z charakterem - pokiwał głową Wulfhere. - Jeżeli Guthrum
najedzie na Wessex, będę musiał zrobić to samo. Stracić większość. Może oszczędzę kobiety. - Zapatrzył się posępnym wzrokiem na oświetlone blaskiem księżyca podwórze karczmy, gdzie kilku jego ludzi grało w kości. - A wiem, że Guthrum znowu zaatakuje - dodał obniżonym głosem. - O tym jeszcze nie słyszałem. Spojrzał na mnie podejrzliwie. - A o czym słyszałeś, synu? - Że to Bóg zesłał nam pokój. Wulfhere zaśmiał się. - Guthrum jest w Gleawecestre - powiedział. - To tylko pół dnia drogi marszem od granicy. Krążą pogłoski, że do wybrzeża Wessexu codziennie przybijają nowe duńskie statki. Są już w Londynie i na rzece Humber, i na wodach Gewaesc. - Nachmurzył się. - Więcej statków to więcej wrogów, a Alfred, jak gdyby nigdy nic, trwoni czas i siły na stawianie kościołów! No i jest jeszcze ten zabijaka, Svein. - Svein? - Przypłynął ze swoimi łodziami z Irlandii. Teraz jest w Walii, ale tam przecież długo nie zabawi. Daję głowę, że szykuje się na Wessex. Podobno dołączają do niego Duńczycy z Irlandii - zamyślił się nad tą złą nowiną. Potraktowałem ją sceptycznie, bo ludzie zawsze opowiadali jakieś plotki. Wulfhere jednak zdawał się być przekonany, że Svein naprawdę nam zagraża. - Powinniśmy ruszyć na Gleawecestre - mówił dalej - i zaszlachtować większość Duńczyków, nim oni zrobią z nas miazgę. My jednak żyjemy w królestwie, gdzie rządzą księża. W duchu przyznałem mu rację. Zrozumiałem też, że Wulfhere nie ułatwi mi spotkania z Ragnarem. - Czy mógłbyś chociaż przekazać Ragnarowi wiadomość ode mnie? - Nie poddawałem się. - Niby jak? Nie gadam po duńsku. Mógłbym poprosić o to księdza, ale zaraz wyśpiewa wszystko Alfredowi. - Czy Ragnar jest tam z kobietą? - Wszyscy mają ze sobą kobiety - mruknął. - Taka szczupła dziewczyna - powiedziałem - czarnowłosa o twarzy sokoła. Pokiwał z rezerwą głową. - Jest taka jedna. Ma psa, tak? - Tak - potwierdziłem. - Wabi się Nihtgenga. Wzruszył ramionami na znak, że niewiele go obchodzą psie imiona. Dopiero po chwili pojął znaczenie tej nazwy. - Angielskie imię? - Spytał. - Po kiego diabła Dunka nazwała psa mianem złego ducha?
- Bo nie jest Dunką - wyjaśniłem. - Nazywa się Brida i jest Saksonką. Popatrzył na mnie, po czym się roześmiał. - A to sprytna mała zdzira. Czyli podsłuchiwała nas. Brida rzeczywiście była sprytna. Była moją pierwszą kochanką, dziewczyną ze Wschodniej Anglii, którą wychował ojciec Ragnara. Teraz dzieliła łoże z Ragnarem Młodszym. - Porozmawiaj z nią - poprosiłem. - I pozdrów ją ode mnie. Przekaż, że jeśli chodzi o wojnę, to... - zamilkłem, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie miało sensu obiecywać Bridzie, że zrobię, co w mojej mocy, by uwolnić Ragnara, bo jeśli naprawdę rozpęta się wojna, zakładnicy zostaną straceni na długo przedtem, nim do nich przyjadę. - ...że jeśli chodzi o wojnę... - ponaglił Wulfhere. -Jeśli chodzi o wojnę, to wszyscy będziemy szukać sposobów na przeżycie - powtórzyłem jego własne słowa, które wypowiedział tuż przed moją pokutą. Wulfhere patrzył na mnie uważnie. Wiedziałem, że nie powiodło mi się nakłonienie go, by przekazał Ragnarowi wiadomość ode mnie, za to on dzięki naszej rozmowie zyskał nową wiedzę. Mógł porozumieć się z zakładnikami. Wychylił puchar z piwem. - Czyli ta mała suka mówi po angielsku? - Jest Saksonką - potwierdziłem. Ja również byłem Sasem. Sasem nienawidzącym Alfreda. Sasem, który postanowił, że tak łatwo się nie podda i przejdzie na stronę duńską, gdy tylko nadarzy się stosowna okazja. Było mi już całkiem obojętne, czy Mildrith wesprze mnie w tej życiowej decyzji czy nie. Jednakże głęboko pod ziemią, tam gdzie pożerający ciała umarłych wąż podgryza korzenie drzewa życia Yggdrasila, siedzą trzy prządki i tkają nić naszego losu. Wydaje nam się, że sami o sobie decydujemy, tymczasem nici życia splatają zręczne palce tych kobiet. To one nami kierują i dlatego przeznaczenia nie można odwrócić. Wiedzą o tym Duńczycy i wiedzą nawet chrześcijanie. Wyrd bið ful Arad - mawiają Sasi: losu nie można powstrzymać. Po raz kolejny prządki pokierowały moim życiem. Tydzień po posiedzeniu witanu, gdy w Exanceasterze na powrót zapanował ład i spokój, podesłały mi statek.
Po raz pierwszy dowiedziałem się o nim w Oxton, gdy jeden z niewolnych przybiegł do mnie z pola z nowiną, że ujściem rzeki Uisc płynie duńska łódź. Szybko wciągnąłem wysokie buty, nałożyłem kolczugę, zdjąłem z kołka miecze, krzyknąłem, by osiodłano konia i pognałem do miejsca, w którym butwiał Archanioł.
Tam też, od strony długiej, piaszczystej mierzei, oddzielającej rzekę od morskich fal, płynął statek. Jego żagiel wisiał zwinięty na długiej rei, ociekające wodą wiosła niczym skrzydła wznosiły się i opadały, a długi kadłub pozostawiał za sobą szeroki, połyskujący w świetle wschodzącego słońca kilwater. Na wysokim dziobie stał mężczyzna w pełnej kolczudze, w hełmie na głowie i z włócznią w ręku. Za moimi plecami nad błotnistym brzegiem stało kilka nędznych rybackich chałup. Ich mieszkańcy w pośpiechu ruszali na wzgórza, kurczowo trzymając złapany w popłochu skromny dobytek. Zawołałem do jednego z nich: - To nie Duńczycy! - Panie? - To statek Zachodnich Sasów! - Krzyknąłem. Nie uwierzyli i nadal wspinali się na wzgórza, ciągnąc za sobą kilka domowych zwierząt. Zawsze tak robili. Uciekali na widok łodzi, bo każda łódź kojarzyła im się z siejącymi śmierć i spustoszenie duńskimi wikingami. Tym razem jednakże na dziobie tego statku nie widniała ani smocza głowa, ani łeb wilka, ani orła. Znałem go. Był to Dzień Sądu Ostatecznego, statek noszący najlepszą nazwę z całej floty Alfreda. Pozostałe ochrzczono iście po chrześcijańsku: Archanioł, Apostoł czy Chrześcijanin. Nazwa Dzień Sądu Ostatecznego, choć jednoznacznie kojarząca się z religią, nad wyraz trafnie określała los, jaki czekał Duńczyków, którzy mieli nieszczęście napatoczyć się na ten okręt. Stojący na dziobie człowiek pomachał do mnie i po raz pierwszy od dnia, gdy na kolanach szedłem do ołtarza, poprawił mi się humor. To był Leofric. Po chwili dziób Dnia Sądu Ostatecznego zarył w błocie i długi kadłub gwałtownie wyhamował. Leofric przyłożył dłonie do ust. - Jak głęboki jest ten mul? - Płytki! - Odkrzyknąłem. - Może na długość ręki, nie więcej! - Dam radę po tym przejść? - Pewnie! Leofric ufnie zeskoczył z kadłuba i aż po uda zanurzył się w lepkiej, czarnej mazi. Żart doprawdy był przedni i aż przechyliłem się z siodła, trzęsąc się ze śmiechu na widok osłupiałej miny przyjaciela, a załoga Dnia Sądu ochoczo mi zawtórowała. Leofric zaklął jak szewc. Dobre dziesięć minut wyciągano go z błota, przy czym wielu z nas ubabrało się po łokcie cuchnącym szlamem. Potem załoga - w większości moi dawni wioślarze i wojownicy - przyniosła na brzeg bukłaki z piwem, bochny chleba oraz soloną wieprzowinę i w otoczeniu wód przypływu spożyliśmy południowy posiłek. - Pierdoła z ciebie - rzucił ze złością Leofric, zerkając na zapchane błotem ogniwa kolczugi.
- Śmiertelnie znudzony pierdoła - westchnąłem. - Nudzisz się? - Zainteresował się Leofric. - To tak jak my. Okazało się, że statki Alfreda nie wypływają już w morze. Dowództwo nad flotą przejął człowiek o imieniu Burgweard, który był nieciekawym, zasłużonym żołnierzem, bratem biskupa Scureburnan. Na mocy królewskiego rozkazu miał nie zakłócać pokoju. - Duńczycy nie pływają po wybrzeżu, dlatego my siedzimy na lądzie westchnął Leofric. - W takim razie, co tu robicie? - Przysłał nas, byśmy ratowali tę kupę próchna. - Wskazał na Archanioła. - Bo chce na powrót mieć dwanaście statków. - Myślałem, że zbudowano nowe? - Zaczęli budować, tylko że wszystko stanęło w miejscu, bo gdy my walczyliśmy pod Cynuit, jacyś parszywi złodzieje wynieśli całe drewno. A potem ktoś sobie przypomniał o Archaniele i oto przypłynęliśmy do ciebie w odwiedziny. Burgweard nie może mieć tylko jedenastu statków. - Skoro sam nie pływa, po co mu jeszcze jeden? - Nie rozumiałem. - Na wypadek, gdyby miał zacząć pływać - wyjaśnił Leofric. - Gdyby musiał wyjść w morze, chciałby to zrobić na czele dwunastu. Nie jedenastu. Dwunastu. - Ale dlaczego? - Ponieważ - Leofric odgryzł kęs chleba - Pismo mówi, że Chrystus wysyłał swoich apostołów parami. My również, tak samo jak apostołowie, mamy pływać parami. Dwa statki obok siebie, wszystko po bożemu. Gdybyśmy mieli tylko jedenaście, to tak, jakbyśmy ich mieli dziesięć. Nadążasz? Gapiłem się na niego, nie wiedząc, czy nie stroi sobie ze mnie żartów. - Czekaj, Burgweard upiera się, byście pływali parami? Leofric przytaknął. - Bo tak zapisano w księdze ojca Willibalda. - Czyli w Biblii? - Tak nam tłumaczy ojciec Willibald - rzekł Leofric. Mój wyraz twarzy zbył wzruszeniem ramion. - Poważnie! Wcale nie żartuję! A Alfred to pochwala. - Pewnie, że pochwala. - Bo postępując zgodnie z Pismem, uchronisz się od zła wszelkiego podsumował z powagą Leofric. - Ot co - potwierdziłem. - Przysłali cię tu więc, byś wyremontował Archanioła? - Potrzeba mu nowego masztu, żagla, takielunku, do tego trzeba załatać tamte dziury i uszczelnić poszycie - wyliczył Leofric. - A potem odholować
do Hamtun. To potrwa jakiś miesiąc! - Co najmniej. - A ja zwyczajnie nie nadaję się do tej roboty - westchnął. - Nie jestem żadnym przeklętym cieślą. Jestem dobrym wojownikiem i mam przyzwoite wyniki w opróżnianiu dzbanów z piwem, ale nigdy nie byłem biegły w rąbaniu pobijakiem, klinem i ciesielskimi toporami. Tamci owszem, to ich żywioł. - Skinął na grupę mężczyzn, których nie znałem. - Kim oni są? - To cieśle okrętowi. - Wykonają robotę? - No przecież chyba nie sądzisz, że ja to zrobię! - Oburzył się Leofric. - Ja jestem kapitanem! - Czyli - podsumowałem - zamierzasz przez cały miesiąc żłopać moje piwo i zjadać moje zapasy, podczas gdy tamci będą za ciebie harować? - A masz jakiś lepszy pomysł? Spojrzałem na Dzień Sądu Ostatecznego. Był to dobrze skonstruowany statek, dłuższy niż większość duńskich łodzi, o wysokich burtach - idealny do walki. - Co Burgweard kazał ci robić? - Spytałem. - Modlić się, a jakże. A w wolnych chwilach pomóc im przy Archaniele. - Słyszałem, że na morzu Saefern grasuje jakiś nowy duński przywódca zacząłem. - Ciekaw jestem, czy to prawda... Ten człowiek podobno nazywa się Svein. Mówią, że dołączają do niego łodzie z Irlandii. - To ten, który jest teraz w Walii? - Tak mówią. - W takim razie będzie ruszał na Wessex - zawyrokował Leofric. - Tak mi się wydaje. - Uważasz zatem... - zaczął Leofric, po czym przerwał, gdy uzmysłowił sobie, o czym myślę. - Uważam, że bezczynne siedzenie na tyłkach przez calutki miesiąc nie pomoże ani Archaniołowi, ani jego załodze - oznajmiłem. - Zwłaszcza że na morzu Saefern mogą na nas czekać niezłe łupy. - Alfred każe nas wypatroszyć, gdy tylko się dowie, że pływamy statkiem i bijemy się z Duńczykami - wyraził obawę Leofric. Ruchem głowy wskazałem na rzekę płynącą w stronę Exanceasteru. - Spaliliśmy tam setki duńskich łodzi - powiedziałem, uśmiechając się chytrze - których wraki wciąż stoją na brzegu. Gdybyśmy tak sobie znaleźli jakąś smoczą główkę, to moglibyśmy zatknąć ją na dziób. Leofric spojrzał na Dzień Sądu Ostatecznego. - Chcesz z niego zrobić Duńczyka? - Coś jakby - odparłem. Wiedziałem, że nikt nie weźmie Dnia Sądu
Ostatecznego za statek Zachodnich Sasów, jeśli z jego dziobu będzie groźnie sterczał smoczy łeb. Wszyscy będą myśleli, że to duńska łódź, statek morskich piratów, część angielskiego koszmaru. Leofric uśmiechnął się przebiegle. - Nie potrzebuję żadnych rozkazów, by udać się na patrol. - Nie potrzebujesz. - Nie walczyliśmy od czasów Cynuit - westchnął tęsknie - a brak walki to brak łupów. - A co z załogą? - Spytałem. Odwrócił się i spojrzał na swoich ludzi. - Większość z nich to same zabijaki - powiedział. - Im jest wszystko jedno. Poza tym, każdy chce łupów. - Pomiędzy nami a ujściem Saefern żyją Brytowie - zauważyłem. - Złodziejskie plemię - skwitował Leofric. Spojrzał na mnie i szelmowsko mrugnął okiem. - Skoro Alfred nie rusza na wojnę, to musimy zrobić to za niego. - Chyba że masz jakiś lepszy pomysł? Leofric zamilkł na dłuższą chwilę. Przysiadł na ziemi i głęboko się nad czymś zastanawiał, od czasu do czasu ciskając kamykami w kałużę. Nie odzywałem się, obserwując kamyki, które z pluskiem wpadały do wody. Wiedziałem, że Leofric pragnie jakiejś wskazówki od losu. Gdy Duńczyków nurtują ważne pytania, rzucają patyczkami runicznymi, a potem szukają odpowiedzi we wzorze, w jaki się ułożą. Wszyscy wypatrujemy znaków w locie ptaków i staramy się usłyszeć podszepty bogów. Leofric także chciał dowiedzieć się, co przyniesie mu przyszłość. Ostatni rzucony kamyk uderzył o już leżący na ziemi i potoczył się prosto do błota. Ślad, jaki po sobie pozostawił, wskazywał na południe, w stronę morza. - Nie. Nie mam żadnego lepszego pomysłu - odparł wreszcie. Ja również przestałem się nudzić - mieliśmy przecież zostać wikingami! Nad rzeką, poniżej murów Exanceasteru, znaleźliśmy wiele wyrzeźbionych w drewnie smoczych głów. Leżały wraz ze stertą przesiąkniętych wilgocią szczątków - świadectwa pożaru, który niedawno strawił flotę Guthruma. Wybraliśmy dwie z najmniej osmalonych rzeźb i zataszczyliśmy je na pokład Dnia Sądu Ostatecznego. Zarówno dziób, jak i rufę statku wieńczyły zwykłe słupki. Musieliśmy je nieco skrócić, by zatknąć na nich drewniane głowy. Na rufie umieściliśmy mniejszą rzeźbę z łbem węża, który rozdziawiał paszczę - prawdopodobnie miała symbolizować Kąsającego w Mroku - strasznego gada, który w duńskim świecie podziemi rozrywa na strzępy ciała umarłych. Na dziób zatknęliśmy głowę smoka. Niestety, wskutek pożaru sczerniała i mocno się zniekształciła, teraz przypominając raczej łeb konia. Chcąc cokolwiek
poprawić jej wygląd, w wypalone oczy i otwartą smoczą paszczę wetknęliśmy kawałki osmalonego drewna. Nasze zabiegi przyniosły zamierzony efekt i łeb smoka prezentował się po nich groźnie i złowieszczo. - No, teraz to jest fyrdraca, ognisty smok - zauważył z niemałą dumą Leofric. Nasadzane na dzioby i rufy smocze głowy oraz rzeźby innych budzących postrach zwierząt zawsze mogły być z nich zdjęte. Duńczycy nie chcieli, by ozdoby te straszyły duchy zamieszkujące przyjazne im ziemie, dlatego nakładali rzeźby tylko wtedy, gdy znajdowali się na terytorium wroga. My postąpiliśmy tak samo: gdy płynęliśmy Dniem Sądu Ostatecznego w dół rzeki, kierując się do miejsca, gdzie cieśle okrętowi pracowali nad naprawą Archanioła, ukryliśmy naszą fyrdracę oraz łeb węża w zęzie statku. Zrobiliśmy to po to, by robotnicy nie zorientowali się, że mamy plany zgoła inne niż patrolowanie wybrzeża. Ta zmyłka była pomysłem Leofrica. - Ten jeden, o tam - ruchem głowy wskazał na wysokiego, szczupłego, siwowłosego mężczyznę, który kierował pracami - jest świętszy od samego papieża. Gdyby zwęszył, że wybieramy się walczyć, od razu poleciałby na skargę do miejscowych kaznodziejów. Księża donieśliby o wszystkim Alfredowi i w efekcie Burgweard odebrałby mi Dzień Sądu. - Widzę, że nie przepadasz za Burgweardem? Leofric splunął z pogardą. - Ma szczęście, że po wybrzeżu nie kręcą się żadni Duńczycy. - Taki z niego tchórz? - Nie o to chodzi. Po prostu myśli, że to Bóg toczy walki. Spędzamy więcej czasu na kolanach niż przy wiosłach. Gdy ty dowodziłeś flotą, zdobywaliśmy pieniądze. Teraz nawet szczury pokładowe żebrzą o jakiś okruch. Za moich czasów zdobywaliśmy pieniądze, przechwytując duńskie statki i zabierając im łupy. I chociaż nikt z nas się na tym wielce nie wzbogacił, zawsze mieliśmy trochę srebra do podziału. Ja byłem dość zamożny, gdyż w Oxton trzymałem ukryty skarb. Był to spadek po Ragnarze Starszym, na który teraz czyhali zarówno krewni Oswalda, jak i miejscowi duchowni. Mężczyzna nigdy nie będzie miał zbyt dużo srebra, gdyż za nie kupuje ziemię, pozyskuje lojalność wojowników - czyli ma władzę. Brak srebra zmusza mężczyznę do zginania karku, a w skrajnych przypadkach prowadzi do niewolnictwa. Duńczycy zabierali swoich ludzi na wojnę, wykorzystując ich żądzę łupów, a my nie różniliśmy się w tym od nich. Skoro miałem być lordem, który forsuje mury Bebbanburga, potrzebowałem ludzi oraz wielkiego majątku, by kupić dla nich miecze, tarcze i włócznie, a także - by zdobyć ich wojownicze serca. Dlatego
postanowiliśmy wyruszyć na morze i rozejrzeć się za srebrem. Cieślom powiedzieliśmy, że wybieramy się patrolować wybrzeże. Na pokład załadowaliśmy beczki z piwem, skrzynie z twardymi jak kamień bochnami chleba, sery, beczki z wędzoną makrelą i połcie boczku. Powiedziałem Mildrith to samo, co cieślom - że będziemy pływać tam i z powrotem wzdłuż linii brzegowej ziem Defnasciru i Thornsaety. - I tak powinniśmy tam się pokręcić - rzekł Leofric. - Przecież Duńczycy naprawdę mogą nadpłynąć. - Na razie gdzieś się przyczaili - dodałem. Leofric skinął głową. - Zawsze, gdy Duńczycy gdzieś się czają, zbliżają się kłopoty. Zgadzałem się z nim. Guthrum znajdował się blisko Wessexu, a Svein, jeśli w ogóle istniał, był zaledwie o dzień drogi od północnego brzegu królestwa. Alfred mógł sobie trwać w przekonaniu, że jego zabezpieczony zakładnikami pokój się utrzyma. Ja jednak, po dzieciństwie spędzonym wśród Duńczyków, znałem ich głód ziemi i wiedziałem, jak bardzo pragną żyznych pól oraz zielonych pastwisk Wessexu. Byłem pewien, że jeszcze tu wrócą, jeśli nie pod wodzą Guthruma, to jakiegoś innego woja, który zbierze ludzi oraz łodzie i przybędzie z mieczami i toporami do kraju Alfreda. Przecież Duńczycy władali już trzema angielskimi królestwami. Zajęli moją Northumbrię, wciąż przywozili osadników na ziemie Wschodniej Anglii, a ich język rozprzestrzeniał się coraz bardziej na południe poprzez Mercję. Nie chcieli być jedynie sąsiadami bogatego ostatniego królestwa Anglii. Byli niczym wilki - przyczajali się na chwilę, ukryci w cieniu i obserwowali, jak tuczy się stado owiec. Na pokład Dnia Sądu Ostatecznego zabrałem jedenastu młodych mężczyzn - mieszkańców mojej ziemi. Wziąłem także Haestena, z którego mieliśmy wielki pożytek, bowiem prawie całe swe młodzieńcze życie spędził przy wiosłach. Pewnego mglistego poranka, korzystając z silnego, zachodniego odpływu, zepchnęliśmy Dzień Sądu Ostatecznego do rzeki i wiosłując, przepłynęliśmy wzdłuż niskiej mierzei chroniącej wody rzeki Uisc przed zalaniem morskimi falami, po czym wydostaliśmy się na pełne morze. Osadzone w wyściełanych skórą dulkach wiosła skrzypiały miarowo, dziób rozbijał fale, tworząc białą pianę wzdłuż kadłuba, a wiosło sterowe opornie poddawało się mojej dłoni. Dmuchał słaby wietrzyk, a ja czułem, jak ogarnia mnie szczęście. Spojrzałem w mieniące się perłowym blaskiem niebo i zmówiłem dziękczynne modlitwy dla Thora, Odyna, Njorda i Hoda. Na brzegu zamajaczyły maleńkie figurki łodzi rybackich, lecz w miarę, jak posuwaliśmy się na południe, oddalając się od lądu, morze stawało się coraz bardziej opustoszałe. Obejrzałem się na niskie, bure wzgórza,
poprzecinane plamami jasnej zieleni w miejscach, gdzie rzeka przebijała się przez wybrzeże, po chwili jednak zieleń zaczęła blednąc i przechodzić w szarość, a linia brzegowa zamajaczyła w oddali niewyraźnie jak cień, po czym znaleźliśmy się na morskim pustkowiu. Towarzyszyły nam jedynie białe, pokrzykujące ptaki. Wtedy właśnie wytaszczyliśmy z zęzy rzeźby głów węża i fyrdracy, nałożyliśmy je na sterczące z dziobu i rufy słupki, przymocowaliśmy i obraliśmy kurs na zachód. Dzień Sądu Ostatecznego już nie istniał. Płynęliśmy teraz Fyrdracą wprost na spotkanie kłopotów.
d
Z
Rozdział trzeci Załogę Dnia Sądu Ostatecznego, teraz przemianowanego na Fyrdracę, tworzyli ludzie, z którymi walczyłem pod wzgórzem Cynuit. Byli waleczni, odważni i bardzo niezadowoleni z faktu, że to Odda Młodszy okrył się całą chwałą za bitwę wygraną dzięki nim. Oni również ostatnio zaznali okropnej nudy. Leofric mówił, że raz na jakiś czas Burgweard organizował flocie ćwiczenia i zabierał ją na morze, lecz poza tymi rzadkimi chwilami aktywności siedzieli bezczynnie w Hamtun i czekali, aż coś się wydarzy. - Raz nawet wybraliśmy się na ryby - powiedział z pewnym zażenowaniem Leofric. - Na ryby? - Podczas jednego z kazań ojciec Willibald opowiedział o cudzie nakarmienia pięciu tysięcy ludzi pięcioma bochnami chleba i koszykiem śledzi - wyjaśnił. - Burgweard zaraz potem polecił nam zarzucić sieci i nałowić ryb. Chciał wykarmić całe miasteczko, pełne wygłodniałych mieszkańców, dasz wiarę? - I co? Połów się udał? - Złapaliśmy sporo makreli. - Ale żadnego Duńczyka? - Żadnego. I żadnych śledzi, same makrele. Ci parszywi Duńczycy zapadli się chyba pod ziemię. Dowiedzieliśmy się później, że na mocy rozkazu Guthruma, Duńczycy nie mogli pływać po wodach Wessexu, gdyż byłoby to złamaniem postanowień pokojowych zawartych z Alfredem. Guthrum chciał w ten sposób uśpić czujność zachodniosaskiego króla i utwierdzić go w przekonaniu, że nastał prawdziwy pokój. Żadni piraci nie grasowali więc po wodach od Kentu po Kornwalię. Zachęciło to kupców, którzy coraz odważniej zaczęli pływać z górnych partii wyspy na południe, gdzie sprzedawali wino i skupywali runo. Podczas pierwszych czterech dni naszej wyprawy Fyrdraca napadł na dwie łodzie handlowe. Były to frankijskie stateczki o masywnych kadłubach i nie więcej niż sześciu miejscach wioślarskich przy burcie. Widząc ozdobiony smoczą głową dziób Fyrdracy i łeb węża na rufie, obydwie załogi ze zgrozą sobie uzmysłowiły, że mają przed sobą najprawdziwszych wikingów. Aby ich w tym przekonaniu utwierdzić, wraz z Haestwenem pokrzykiwaliśmy
donośnie po duńsku, a ja co chwila wystawiałem na ich widok ręce z połyskującymi licznie naramiennymi pierścieniami. Litościwie darowaliśmy im życie, rabując jedynie monety, broń oraz tyle towaru, ile tylko zdołaliśmy przenieść na Fyrdracę. Jeden ze statków wyładowany był po brzegi belami wełny, gdyż po drugiej stronie wody niezwykle ceniono sobie ten towar, lecz my niestety mogliśmy wziąć tylko trzy bele, nie chcąc zabierać zbyt wiele miejsca naszym wioślarzom. Nocami chowaliśmy się w zatoczkach bądź w ujściach rzek, a za dnia wiosłowaliśmy na pełne morze i rozglądaliśmy się za zdobyczami. Posuwaliśmy się coraz dalej na zachód, aż nabrałem pewności, że zostawiliśmy nasze wybrzeża daleko w tyle i wpłynęliśmy na terytorium odwiecznego wroga - kornwalijskich Brytów. Walczyliśmy z nimi od zawsze, odkąd tylko nasi przodkowie po raz pierwszy przepłynęli Morze Północne z zamiarem utworzenia Anglii. Plemiona Brytów posługiwały się dziwną mową. Niektóre zamieszkiwały ziemie na północ od Northumbrii, inne żyły w Walii lub Kornwalii - czyli na dzikich rubieżach Brytanii, gdyż tam właśnie ich zepchnęliśmy z chwilą pojawienia się na wyspie. Brytowie byli chrześcijanami, ojciec Beocca mówił mi nawet, że przeszli na tę wiarę dużo wcześniej niż my i twierdził, że żaden chrześcijanin nie może być prawdziwym wrogiem dla drugiego chrześcijanina. Pomimo tego Brytowie szczerze nas nienawidzili. Bywało, że łączyli siły z Northmenami 4 i atakowali nas. Czasami Ludzie Północy najeżdżali na ich ziemie. Czasami zaś Brytowie toczyli z nami wojny na własną rękę. W przeszłości Kornwalijczycy sprawili sporo kłopotów Wessexowi, choć Leofric twierdził, że wymierzono im za to karę tak srogą, że do dziś sikają ze strachu na widok Sasa. Na początku nie napotkaliśmy żadnych Brytów. Miejsca, w których zatrzymywaliśmy się na noce, były opustoszałe, z wyjątkiem ujścia jednej z rzek, gdzie na nasz widok jakiś półnagi mężczyzna pospiesznie zepchnął z brzegu skórzaną łódź i co sił zaczął ku nam wiosłować. Co chwila wymachiwał energicznie krabami, do których kupna pragnął nas zachęcić. Za dwa pensy wzięliśmy od niego cały kosz. Następnej nocy osadziliśmy Fyrdracę na mieliźnie i, oczekując na przypływ, uzupełniliśmy w strumieniu zapasy świeżej wody. Wraz z Leofricem weszliśmy na wzgórze i spojrzeliśmy w głąb lądu. W powietrze wzbijały się smużki dymu z odległych osad, ale żadna nie znajdowała się w polu naszego widzenia, horyzont ział pustką, nie widać było nawet pasterskiego szałasu. - A czego się tu spodziewałeś? - Spytał z przekąsem Leofric. - Wroga? Northmenami, czyli Ludźmi Północy, nazywały Skandynawów liczne ludy Zachodniej Europy, które cierpiały w wyniku najazdów wikingów. 4
- Klasztoru - odparłem. - Klasztoru? - Zakrzyknął zdumiony. - Czyżbyś chciał się pomodlić? - W klasztorach jest przecież złoto - wyjaśniłem. - Daj spokój, tu niczego nie ma. Oni są biedni jak mysz kościelna. A poza tym... - A poza tym co? Ruchem głowy pokazał na naszą załogę. - Masz na pokładzie tuzin dobrych chrześcijan. Wielu złych także, to oczywiste, ale co najmniej tuzin dobrych. Nie pomogą ci złupić klasztoru. Miał rację. Kilku mężczyzn wykazywało wcześniej skrupuły co do zostania piratami i napadania na kupieckie statki, ale zdołałem ich zapewnić, że czasem Duńczycy używają łodzi handlowych w celach szpiegowskich, dlatego ich również nie powinniśmy oszczędzać. Powiedziałem im prawdę, choć szczerze wątpię, czy ograbione przez nas frankijskie statki pływały w służbie Duńczyków. Inna sprawa, że ich załogi składały się z samych cudzoziemców, a moi ludzie, tak jak wszyscy Sasi, żywili zdecydowaną niechęć do obcych. Wyjątek robili dla Haestena i tuzina Fryzów wchodzących w skład naszej załogi. Fryzowie byli narodem urodzonych piratów, równie niegodziwych jak Duńczycy, a ta dwunastka przybyła jakiś czas temu do Wessexu z zamiarem wzbogacenia się na wojnie i dlatego teraz z niemałym entuzjazmem podchodziła do sprawy szukania łupów na Fyrdrace. W miarę jak posuwaliśmy się na zachód, zaczęły pokazywać się przybrzeżne osady - niektóre były zdumiewająco duże. Cenwulf - uczciwy człowiek, który walczył z nami pod wzgórzem Cynuit - wyjaśnił, że Brytowie z Kornwalii wydobywają z ziemi cynę i sprzedają ją cudzoziemcom. Wiedział to od ojca, który był kupcem i niegdyś często pływał w te strony. - Skoro sprzedają cynę - zauważyłem - muszą mieć pieniądze. - I ludzi strzegących złóż cyny - sucho dodał Cenwulf. - Mają tam jakiegoś króla? Tego nikt nie wiedział. Prawdopodobnie mieli, choć nie potrafiliśmy powiedzieć, ani gdzie ten król żył, ani kim był. Haesten wysnuł przypuszczenie, że w tym kraju mógł rządzić więcej niż jeden król. A o tym, że Brytowie faktycznie posiadają broń, przekonaliśmy się pewnej nocy. Wpłynęliśmy bezszelestnie do jakiejś zatoki, gdy nagle ze szczytu klifu wyleciała strzała, która po chwili zniknęła w odmętach wody tuż za wiosłami. Pewnie byśmy jej nawet nie zauważyli, gdyby nie to, że akurat spojrzałem do góry. Zobaczyłem jej brudne, szare pióra, gdy lekko drżącym ruchem opadała ku morzu, w którego odmętach ostatecznie przepadła z cichym pluskiem. Za nią nie nadleciały żadne kolejne strzały,
odczytaliśmy więc tamten sygnał jako ostrzeżenie. Tamtej nocy zarzuciliśmy kotwicę, a o brzasku nieopodal strumyka ujrzeliśmy dwie pasące się krowy. Leofric ochoczo chwycił za siekierę. - Te krowy tam są, żeby nas zabić - powiedział Haesten swoją świeżo nabytą i niezbyt jeszcze składną angielszczyzną. - Krowy chcą nas zabić? - Zdumiałem się. - Już to widziałem, panie. Stawiają krowy, żeby nas zwabić na ląd, a potem atakują. Przezornie okazaliśmy krowom miłosierdzie, podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy tam, gdzie zatoka otwierała się na pełne morze. Wtem za naszymi plecami rozległo się wycie, a zza krzewów i drzew wyłoniła się banda mężczyzn. Zdjąłem z lewej ręki srebrny pierścień i wręczyłem go Haestenowi. Tak zyskał swoją pierwszą oznakę wojownika, a ponieważ był Duńczykiem, nie posiadał się z dumy z powodu takiego daru. Polerował go przez cały poranek. Linia brzegowa zrobiła się dzika i trudniej teraz było o bezpieczne miejsce na postój. Na szczęście pogoda była stabilna. Napadliśmy na osiem małych wiosłowych stateczków, które wracały z Irlandii i ograbiliśmy je z szesnastu sztuk srebra, trzech noży, całego stosu cynowych sztabek, worka z gęsimi piórami i sześciu kozich skór. Te łupy nie czyniły nas bogatymi, za to brzuch Fyrdracy coraz bardziej napełniał się skórami, runem i cynowymi sztabkami. - Trzeba to będzie gdzieś sprzedać - powiedział Leofric. Łatwo to było powiedzieć, trudniej zrobić. Nie znaliśmy tu żadnych kupców. Pomyślałem, że teraz dobrze byłoby zatrzymać się przy jakiejś większej osadzie i wszystko z niej złupić. Spalić domy, zabić ludzi, splądrować domostwo plemiennego wodza i powrócić na pełne morze. Brytowie jednakże nie spuszczali nas z oka, wiedzieli, kiedy nadpływamy. Za każdym razem, gdy zbliżaliśmy się do któregoś z ich grodów, widzieliśmy czekających w gotowości uzbrojonych mężczyzn. Haesten powiedział, że wcześniejsze rajdy nauczyły ich, jak postępować z wikingami i teraz Nothmenowie przezornie zapuszczali się na te wody małymi flotami, złożonymi z pięciu lub sześciu łodzi. - Na pewno los się do nas uśmiechnie, gdy odwrócimy się od linii brzegowej - rzekłem z nadzieją w głosie. Wiedziałem, że Kornwalia kończyła się gdzieś na zachodzie. Potem moglibyśmy obrać kurs na Zatokę Saefern, gdzie przypuszczalnie natknęlibyśmy się na jakiś powracający z Irlandii duński statek. Kornwalia jednak ciągnęła się bez końca. Zawsze, gdy widzieliśmy cypel i myśleliśmy, że to już kraniec tej ziemi, zza skał wyłaniały się kolejne klify, a potem jeszcze następne. Czasami prądy były tak silne, że z obranego kursu na
zachód cofały nas na wschód. Bycie wikingiem było trudniejsze, niż sądziłem. Wreszcie, któregoś dnia, zaczął wiać zachodni wiatr. Piętrzył fale i strzępił ich grzywy, a z ciężkiego, ołowianego nieba zsyłał syczące szkwały. Zdołaliśmy uciec na północ i schowaliśmy się po zawietrznej stronie cypla. Zarzuciliśmy kotwicę. Przytrzymywany na długiej skórzanej linie Fyrdraca trząsł się i szarpał niczym niespokojny koń. Przez całą noc i następny dzień nękała nas zła pogoda. Dął lodowaty wiatr, a fale rozbijały się białą pianą o wysokie klify. Ukryci za cyplem, byliśmy w miarę bezpieczni, choć kurczyły się zapasy żywności i byłem już bliski podjęcia decyzji o powrocie na rzekę Uisc i porzuceniu łupieżczych zamiarów. Jednak o świcie drugiego dnia wiatr ucichł, a strugi deszczu przemieniły się w zimną mżawkę. Wtedy też, w okolicach położonej na wschód mierzei pojawił się statek. - Tarcze w dłoń! - Wrzasnął Leofric. Zziębnięta i wymęczona załoga chwyciła za broń i ustawiła się w szeregu wzdłuż burty. Statek był dość przysadzisty, choć znacznie mniejszy od naszego, miał wysoki dziób i klocowaty maszt z przytwierdzoną szeroką reją, na której tkwił zwinięty brudny żagiel. Jego załogę stanowiło sześciu wioślarzy. Płynęli prosto na Fyrdarcę, lecz gdy znaleźli się bliżej i pod ich lichymi wiosłami zapieniły się fale, zobaczyłem, że z krótkiego masztu zwisa zielona gałąź. - Chcą rozmawiać - oznajmiłem. - Może zechcą też coś kupić - mruknął z nadzieją Leofric. Na statku płynął także ksiądz. Wyglądał równie nędznie jak jego towarzysze, dlatego nie od razu zorientowałem się, że jest duchownym. Kiepskim duńskim krzyknął, że chce z nami pomówić. Pozwoliłem więc, by statek dobił do zawietrznej burty Fyrdracy. Jego załoga niepewnym wzrokiem gapiła się na stojących w szeregu moich ludzi - uzbrojonych i z tarczami w ręku. Wraz z Cenwulfem wciągnęliśmy księdza przez burtę do środka Fyrdracy. Dwóch mężczyzn chciało mu dotrzymać towarzystwa, ale Leofric pogroził im włócznią, więc bez szemrania pozostali u siebie. Ich statek po chwili oddalił się nieznacznie i czekał na kapłana. Nazywano go ojcem Mardocem. Dopiero gdy znalazł się na pokładzie i usiadł na mokrej od deszczu wioślarskiej ławce, dostrzegłem krzyż zawieszony na jego szyi. - Nienawidzę chrześcijan - rzekłem na powitanie. - Chętnie wrzuciłbym cię w morskie głębiny w ofierze dla Njorda. Zignorował tę uwagę, a może nie wiedział, że Njord był jednym z bogów władających morzem. - Przynoszę ci podarunek od mego pana - powiedział mężnie kapłan, po
czym wyjął spod płaszcza dwa mocno wysłużone naramienne pierścienie. Wziąłem je do ręki. Były to skromne ozdoby, kawałki zabrudzonego, starego, miedzianego drutu pokrytego patyną, przedmioty prawie bez żadnej wartości. Odczuwałem wielką pokusę, by z pogardą cisnąć je w fale, powstrzymałem się jednak. Pomyślałem, że cała nasza wyprawa była równie nędzna jak te podarki. Przez wszystkie dni spędzone na morzu nie udało nam się zrabować niczego wartościowego, czego te druciane pierścienie były najlepszym dowodem. Po prostu nie wypadało nam nimi gardzić. - Kto jest twoim panem? - Król Peredur. Z trudem powstrzymałem śmiech. Król Peredur? A któż to taki? Królowie zwykle są sławni, wszyscy znali ich imiona, ja zaś nigdy nie słyszałem o żadnym Peredurze. Ten ktoś, szumnie nazywany królem, musiał być niewiele więcej niż plemiennym wodzem. - Powiedz mi, co skłoniło Peredura by posłać mi tak bezwartościowe dary? - Spytałem z odrazą. Ojciec Mardoc wciąż nie znał mojego imienia, jednak z przerażenia nie potrafił o nie zapytać. Trudno się dziwić, w końcu miał przed sobą grupę groźnie patrzących wojów w skórzanych zbrojach i kolczugach, z tarczami, mieczami, toporami i włóczniami - najprawdziwszych duńskich wikingów. Rozkazałem wcześniej załodze, by każdy, kto nosił przy sobie krzyż, ukrył go pod ubraniem. Tylko ja i Haesten rozmawialiśmy z księdzem, lecz nawet, jeśli wydawało mu się to cokolwiek dziwne, nie dał tego po sobie poznać. Opowiedział, jak jego pan, król Peredur, został zdradziecko napadnięty przez sąsiada Callyna, który zajął wysoko położoną nadmorską twierdzę Dreyndynas. Peredur obiecywał nam sowitą zapłatę za pomoc w odbiciu fortu. Kazałem ojcu Mardocowi usiąść przy dziobie i zwołałem krótką naradę. Pewne sprawy wydawały się oczywiste. Obietnica hojnej zapłaty nie oznaczała bynajmniej, że staniemy się bogaci. Należało się raczej spodziewać, że Peredur będzie chciał nas oszukać: albo spróbuje odesłać, zapłaciwszy nam mało. Albo też najpierw szczodrze nas opłaci, a potem będzie chciał to wszystko odebrać i zabije wszystkich. Ten drugi wariant wydawał się bardziej prawdopodobny. - Radziłbym - odezwał się Leofric - odnaleźć tego Callyna i zobaczyć, ile on może nam zapłacić. Rada była dobra, tylko że nikt nie wiedział, gdzie możemy znaleźć Callyna, który, jak się później dowiedzieliśmy, także był królem. Ta wiedza również niewiele nam pomogła, gdyż w Kornwalii zwykle każdy mężczyzna, który miał więcej niż pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi,
tytułował się królem. Udałem się więc po dalsze wskazówki do siedzącego przy dziobie ojca Mardoca. Ksiądz zdradził, że Dreyndynas jest wysoko położoną fortecą, zbudowaną nad morzem przez dawnych ludzi i że stoi na straży biegnącego na wschód traktu. Dopóki Callyn będzie ją zajmował, dopóty poddani Peredura będą tkwili zamknięci w pułapce na własnej ziemi. - Macie przecież statki - zauważyłem. - I Callyn ma statki - odparł. - A my nie możemy na swoje wziąć bydła. - Czemu chcecie brać bydło na statki? - Utrzymujemy się z handlu bydłem - wyjaśnił. Callyn osaczył Peredura, a nasza rola w tej małej wojnie miała polegać na przechyleniu szali na korzyść drugiego króla. - Ile zatem zapłaci nam twój pan? - Spytałem. - Sto sztuk srebra - odpowiedział. Wyciągnąłem Oddech Węża. - Wyznaję prawdziwych bogów - rzekłem mrocznie. - Jestem oddanym sługą Hoda, boga ubóstwiającego krew. Od wielu dni nie złożyłem mu niczego w ofierze. Ojciec Mardoc zbladł stosownie do sytuacji. Wydawał się być młody, choć trudno to było stwierdzić po jego twarzy, którą okalała przetłuszczona plątanina włosów i brody. Plątanina tak gęsta, że widać spod niej było jedynie złamany nos i oczy. Powiedział, że nauczył się mówić w naszym języku, gdy dostał się do niewoli u duńskiego przywódcy o imieniu Gotfred. Uciekł, gdy ten zajęty był urządzaniem rajdów na odległe, położone na zachodnich morskich bezkresach wyspy Sillan. - Czy na tych wyspach jest jakieś bogactwo? - Zainteresowałem się. Słyszałem już o wyspach Sillan, choć niektórzy twierdzili, że to mityczne ziemie, a inni, że pojawiają się i znikają wraz z księżycem. Ojciec Mardoc uważał, że istnieją i że niektórzy nazywają je Wyspami Umarłych. - Czyli nikt tam nie mieszka? - Mieszka, ale to umarli mają tam swoje domy. - A czy umarli mają tam też swoje bogactwa? - Dopytywałem się. - Całe bogactwo odpłynęło na waszych łodziach - odparł nieco zgryźliwie. Ta wymiana zdań nastąpiła po tym, jak mi obiecał, że Peredur będzie wobec nas bardziej szczodry, choć nie potrafił powiedzieć, jak bardzo. Twierdził, że król jest skłonny zapłacić nam za pomoc znacznie więcej niż sto sztuk srebra. Kazaliśmy mu więc krzyknąć do swych towarzyszy, by ruszali do osady Peredura i popłynęliśmy za nimi. Nie zezwoliłem ojcu Mardocowi wrócić na swoją łódź. Wolałem się zabezpieczyć na wypadek, gdyby nas okłamał, a Peredur chciał nas złowić
we własne sidła. Ksiądz mógłby mi wówczas posłużyć jako zakładnik. Ale nie było to potrzebne. Osada Peredura okazała się skupiskiem chat wzniesionych na stromym wzgórzu nad zatoką i osłanianych z jednej strony przez swoisty mur z ciernistych krzewów. Mieszkali tam poddani Peredura - głównie rybacy i hodowcy bydła. Nie zauważyłem, by któryś z nich był bogaty. Król żył w położonym na szczycie dworze, gdzie nas przyjął i ugościł. Nie stało się to od razu, gdyż najpierw wzięliśmy na pokład jeszcze kilku zakładników. Na Fyrdracę przyprowadzono trzech młodych mężczyzn, o których mówiono, że są synami Peredura. Kazałem załodze ich zabić, gdybym nie powrócił na statek, po czym ruszyłem do wioski, zabierając ze sobą Haestena i Cenwulfa. Kroczyłem po ziemi Peredura w pełnym wojennym rynsztunku - wypolerowanej kolczudze i hełmie. Wieśniacy z trwogą zerkali na naszą trójkę. Cuchnęło tu rybami i łajnem, ludzie nosili łachmany, a chaty, w których żyli, były nędznymi norami. Obok dworu Peredura znajdował się kościół, którego strzecha uginała się od ciężaru porastającego ją mchu. Na jej czubku sterczał krzyż zrobiony z wybielonego od morskiej wody, wyrzuconego niegdyś na brzeg kawałka drewna. Peredur był dwukrotnie ode mnie starszym mężczyzną o przebiegłej twarzy i rozwidlonej na końcu czarnej brodzie. Powitał nas, siedząc na tronie, który był zwyczajnym krzesłem z wysokim oparciem, po czym zaczekał, aż oddamy mu cześć niskimi pokłonami. Jednak żaden z nas się nie pochylił i król z niezadowoleniem wykrzywił twarz. W kłębiącej się od czarnego dymu sali stało jeszcze dwunastu mężczyzn, najwyraźniej należących do jego świty. Żaden z nich nie prezentował się ani krzepko, ani młodo. Wyjątkiem był jeden znacznie młodszy od wszystkich mężczyzna w habicie chrześcijańskiego mnicha, który w tym zadymionym pomieszczeniu wyglądał niczym kruk otoczony przez mewy. Jego czarne szaty były niespotykanie schludne, twarz - gładko ogolona, a włosy i tonsura - elegancko podstrzyżone. Był szczupły i niewiele starszy ode mnie. Miał uparcie zaciśnięte usta i mądre spojrzenie, choć na nasz widok skrzywił się z nieskrywanym obrzydzeniem. Widocznie uznał, iż jesteśmy duńskimi poganami. Z naszej trójki jedynie Cenwulf był chrześcijaninem, kazałem mu jednak trzymać gębę na kłódkę i ukryć wiszący na piersi krzyż. Mnich posługiwał się duńskim znacznie swobodniej niż ojciec Mardoc. - Król pragnie was powitać - rzekł. Jego głos był tak samo cienki jak usta i równie nieprzyjazny jak zimne, stalowe oczy - i zapytuje, kim jesteście. - Nazywam się Uhtred Ragnarson - przedstawiłem się. - W jakim celu tu przybywacie? - Spytał ksiądz. Przyjrzałem mu się w milczeniu. Oglądałem go uważnie, tak jak ogląda
się wołu na kilka chwil przed zaszlachtowaniem, jakbym się zastanawiał, w którym miejscu jego czystego habitu powinienem zanurzyć ostrze. Duchowny zrozumiał to spojrzenie i szybko zorientowałem się, że dobrze zna odpowiedź na postawione pytanie. Wszak była ona oczywista. Byliśmy Duńczykami i przybyliśmy tu by rabować, gwałcić i mordować. Peredur zaczął coś szeptać do mnicha, a ja rozejrzałem się po dworze, szukając w nim jakichkolwiek oznak bogactwa. Nie dostrzegłem prawie niczego z wyjątkiem trzech fiszbinów, ułożonych w rogu jeden na drugim. Peredur musiał jednak mieć jakiś skarb, gdyż na szyi nosił masywny torques 5 z brązu, na brudnych paluchach połyskiwały srebrne pierścienie, a bursztynowa brosza spinała poły jego płaszcza, w którego oblezionych przez wszy fałdach ukryty był jeszcze złoty krucyfiks. Pomyślałem, że musiał ten skarb gdzieś zakopać. Szczerze wątpiłem, czy na tym przymierzu dorobimy się bogactwa. Prawda była jednak taka, że nasza wyprawa nie przyniosła upragnionych łupów, a tu przynajmniej mieliśmy szansę na przyzwoity posiłek, którym Peredur zapewne miał zamiar nas uraczyć, gdy już dobijemy targu. - Król - głos mnicha wyrwał mnie z zamyślenia - życzy sobie wiedzieć, ilu ludzi możecie poprowadzić przeciw wrogowi. - Wystarczająco wielu - odparłem enigmatycznie. - Czy aby nie zależy to od tego, jak liczny jest nieprzyjaciel? Podchwytliwie zapytał mnich. - Nie. Zależy tylko od tego - poklepałem dłonią po rękojeści Oddechu Węża. Była to dobra, arogancka odpowiedź, zapewne taka, jakiej oczekiwał duchowny. W moich ustach musiała zabrzmieć przekonująco, gdyż byłem szeroki w piersi i o całą głowę wyższy od mężczyzn zgromadzonych we dworze. - Kim jesteś, mnichu? - Spytałem. - Na imię mam Asser - odpowiedział. Naturalnie było to brytońskie imię, które po angielsku znaczyło mniej więcej tyle, co osioł. Nawet później nigdy o nim nie myślałem inaczej jak o ośle. Nie wiedziałem o tym wówczas, ale właśnie spotkałem człowieka, który przez całe późniejsze życie gnębił mnie niczym wesz. Na mojej drodze stanął kolejny wróg, choć tamtego dnia we dworze Peredura mnich wydawał mi się nieco ekscentrycznym brytyjskim duchownym, który tym się różnił od swoich kamratów, że regularnie dbał o higienę osobistą. Poprosił, bym za nim poszedł do niskich drzwi obok dworu, gestem nakazując Haestenowi i Cenwulfowi pozostanie na miejscach. Wyszedłem na zewnątrz i znalazłem
Torques - pierścieniowy naszyjnik celtycki, zwykle ze złota lub srebra, będący oznaką władzy królewskiej, ale przysługujący też wybitnym wojownikom. (przyp. red. pol.) 5
się obok kupy gnoju. Asser wskazał widok rozciągający się na wschód. Spojrzałem w dolinę. Na pobliskim zboczu znajdowały się osmalone dachy osady Peredura, dalej, wzdłuż płynącego do morza strumienia, stała ściana cierniowych krzewów. Po drugiej stronie, za rzeką, rozciągało się pasmo wzgórz, które łagodnie wznosiły się aż do odległego górskiego grzebienia. Tam zaś, przełamując horyzont niczym wrzód, stała twierdza Dreyndynas. - Wróg - rzekł zwięźle Asser. „Wcale nie jest duża” - oceniłem w myślach rozmiary fortecy. - Ilu jest tam ludzi? - Chciałem wiedzieć. - Przecież nie ma to dla was żadnego znaczenia - odparował ironicznie Asser, odpłacając za to, że nie chciałem mu zdradzić, ilu nas jest. Przypuszczam jednakże, że ojciec Mardoc zawczasu przeliczył załogę Fyrdracy i moja krnąbrność w tym przypadku nie miała większego sensu. - Wy, chrześcijanie - zacząłem - wierzycie, że po śmierci idziecie do nieba. Czy tak? - A co to ma do rzeczy? - Pewnie nie możecie się doczekać spotkania z waszym bogiem? - Grozisz mi? - Nie grożę robactwu - prychnąłem z pogardą. - Ilu ludzi jest w tej fortecy? - Czterdziestu? Pięćdziesięciu? - Najwyraźniej sam nie wiedział. - My możemy zebrać czterdziestu. - Zatem jutro twój król odzyska swoją twierdzę. - To nie jest mój król - żachnął się Asser. - Twój król czy nie - odparłem - może odzyskać twierdzę pod warunkiem, że hojnie nas wynagrodzi. Rozmowy trwały do późnego wieczoru. Zgodnie z tym, co mówił ojciec Mardoc, Peredur rzeczywiście był skłonny zapłacić nam więcej niż sto szylingów, obawiał się jednak, że weźmiemy pieniądze i odpłyniemy bez walki, domagał się więc ode mnie zabezpieczenia. Żądał zakładników, których nie zgodziłem mu się dać i po ponadgodzinnym zaciekłym sporze utknęliśmy w martwym punkcie. Wtedy Peredur zdecydował się wezwać królową. Było mi obojętne, kogo będzie się radził, zobaczyłem jednak, że gdy Osioł usłyszał decyzję króla, dziwnie się usztywnił i zrobił nawet trochę obrażoną minę. Bliskie nadejście królewskiej małżonki wywołało także ogólne poruszenie wśród zgromadzonych dworzan Peredura. Asser pozwolił sobie wręcz zaprotestować przeciw takim konsultacjom, ale król dał mu kuksańca w bok i mnich szybko zamknął usta. Po chwili drzwi na tyłach dworu otwarły się i Iseult wkroczyła do mojego życia. Iseult. Jej pojawienie się w tamtym miejscu było jak odnalezienie klejnotu na kupie gnoju. Ujrzałem ją i zapomniałem o Mildrith. Ciemna
Iseult, kruczowłosa Iseult, wielkooka Iseult. Była drobna i szczupła jak elf, jej twarz pałała blaskiem, a włosy lśniły czernią niczym krucze pióra. Ubrana była w ciemny płaszcz, jej szyję zdobiły srebrne wstążki, a na nadgarstkach i kostkach nóg delikatnie pobrzękiwały srebrne bransolety. Choć była może dwa lub trzy lata młodsza ode mnie, miała duże poważanie pośród królewskiej świty. Mężczyźni cofnęli się, ustępując jej z drogi. Król wyglądał na zdenerwowanego, a stojący obok mnie Asser uczynił znak krzyża i splunął, by odżegnać zło. Patrzyłem oczarowany. Na jej twarzy malował się wyraz bólu, jak gdyby nie mogła znieść życia. Król przemawiał do niej cichym, pełnym szacunku głosem, z lekko zatrwożonym obliczem. Iseult zadrżała, a po chwili jej śliczną twarz wykrzywił szpetny grymas. Przyszło mi do głowy, że może jest obłąkana, ale po chwili uspokoiła się i spojrzała na mnie. Peredur tymczasem zaczął rozmawiać z Asserem. - Powiesz królowej, kim jesteście i co macie zrobić dla króla Peredura poinstruował mnie mnich chłodnym i pełnym potępienia tonem. - Czy ona mówi po duńsku? - Spytałem. - Oczywiście, że nie - żachnął się. - Po prostu jej to powiedz i skończmy wreszcie tę farsę. Spojrzałem w ogromne, ciemne oczy Iseult i doznałem przedziwnego uczucia, jak gdyby jej wzrok przeniknął do wnętrza mej duszy i czytał w moich myślach. Nie skrzywiła się na mój widok, tak jak to zrobiła podczas rozmowy z mężem, co stanowiło dla mnie pewną pociechę. - Nazywam się Uhtred Ragnarson - przedstawiłem się. - Jestem tu, by walczyć dla twego męża, jeśli zapłaci naszą cenę. Jeśli tego nie zrobi, odpłyniemy. Myślałem, że Asser przetłumaczy moje słowa, lecz mnich uparcie milczał. Iseult nie spuszczała ze mnie wzroku, a ja śmiało odwzajemniałem to spojrzenie. Miała nieskazitelną, nieoszpeconą przez żadną chorobę cerę oraz smutną twarz. Smutną, piękną i surową zarazem. Przypominała mi Bridę - dziewczynę ze Wschodniej Anglii, o której wspominałem niegdyś eldormanowi Wulfhere’owi. Brida skrywała w sobie dzikość i furię, była moją pierwszą kochanką, a teraz dzieliła łoże z Ragnarem. Czułem, że dusza tej młodej, osobliwej, ciemnowłosej i tak bardzo ponętnej królowej jest równie niespokojna. - Jestem Uhtred Ragnarson - usłyszałem sam siebie raz jeszcze, choć nikt mnie nie ponaglał - i potrafię czynić cuda. Nie wiedziałem, dlaczego to powiedziałem. Później dowiedziałem się, że Iseult nie zrozumiała wówczas ani słowa, gdyż jedynym językiem, jaki wtedy znała, była mowa Brytów. Tamtego wieczoru jednak sprawiała
wrażenie, jakby doskonale wiedziała, o czym mówię. Uśmiechnęła się do mnie. Asser wstrzymał oddech. - Uważaj, Duńczyku - syknął, bowiem nie spuszczałem z niej oczu. - Jest jedną królową. - Jedną? - Spytałem, myśląc, że mnichowi pomyliły się duńskie słowa. Czy jedyną? - Król został obdarzony trzema żonami - wyjaśnił z dezaprobatą. Iseult odwróciła się i rozmawiała teraz z Peredurem. Król skinął głową, po czym uniżonym gestem wskazał jej drzwi, przez które wcześniej weszła. Najwyraźniej jej rola dobiegła końca i ciemnowłosa królowa posłusznie skierowała się ku wyjściu. Zatrzymała się jeszcze na chwilę przy drzwiach i rzuciła mi długie, baczne spojrzenie. Potem odeszła. Nagle wszystko poszło jak z płatka. Peredur zgodził się przekazać nam srebro, które przechowywał jako skarb. Pokazał nam go. Był ukryty w pomieszczeniu na tyłach dworu. Składały się na niego monety, uszkodzona biżuteria, zniszczone kielichy oraz trzy zabrane z kościoła świeczniki. Posługując się wagą, którą zabrałem kiedyś jakiemuś jarmarcznemu kupcowi, zważyłem srebro. Stanowiło równowartość trzystu sześćdziesięciu szylingów, co było niemałą sumką. Asser podzielił skarb na dwie kupki, przy czym jedna była dwukrotnie mniejsza od drugiej. - Dzisiaj zapłacimy ci mniejszą część - oznajmił. - Resztę dostaniesz, gdy odbijemy Dreyndynas. - Kpisz sobie ze mnie? - Spytałem, doskonale wiedząc, że po walce trudno będzie nam odzyskać pozostałe srebro. - Chyba ty masz mnie za głupca - obruszył się Asser, w pełni świadomy, że jeśli da nam wszystko, o brzasku po Fyrdrace pozostanie już tylko wspomnienie. Uzgodniliśmy ostatecznie, że weźmiemy teraz jedną trzecią zapłaty, podczas gdy pozostałe dwie trzecie zostaną nam dostarczone na pole bitwy, abyśmy mieli do nich łatwiejszy dostęp. Peredur zapewne liczył, że większą część srebra zostawię we dworze, a następnie stoczę dla niego ciężką bitwę na upstrzonych łajnem, pnących się pod górę uliczkach osady, którą ostatecznie przegram. Przeliczył się jednak. Prawdopodobnie wizja takiej właśnie walki zniechęciła ludzi Callyna do dalszych ataków na dwór Peredura. Zaprzestali ich w nadziei, że król i jego poddani w końcu zagłodzą się na śmierć. Tak przynajmniej sądził Asser. - Opowiedz mi o Iseult - rzekłem do mnicha, gdy zakończyliśmy pertraktacje. Uśmiechnął się szyderczo. - Co najwyżej mogę poczytać ci mszał.
- Czymkolwiek jest ten mszał - udałem niewiedzę. - To księga modlitw - wyjaśnił. - A wierz mi, będziesz ich potrzebował, jeśli tkniesz królową. - Uczynił znak krzyża. - Ona jest złem - stwierdził zajadle. - To młoda królowa - zauważyłem. - Jakim może być złem? - Co wiesz o Brytach? - Że cuchną niczym zdechłe ryby i kradną jak sroki. Zrobił skwaszoną minę. Zacząłem już się obawiać, że nie powie ani słowa więcej, ale schował brytońską dumę pod mnisi habit. - Jesteśmy chrześcijanami - powiedział po chwili - i Bogu niech będą dzięki za tę wielką łaskę. Niestety, niektórzy z nas wciąż wierzą w stare zabobony, praktykują pogańskie zwyczaje... Iseult jest tego częścią. - Ale czego? Nie lubił mówić o tych sprawach, ale ponieważ sam poruszył ten temat, niechętnie kontynuował wywód. - Urodziła się wiosną, osiemnaście lat temu. W chwili jej narodzin miało miejsce zaćmienie słońca. Miejscowa ludność to łatwowierni głupcy, którzy uwierzyli, że ciemne dziecko zrodzone w chwili, gdy umiera słońce, obdarzone jest mocą. Zrobili z niej... - przerwał, nie znając duńskiego odpowiednika słowa, którego chciał użyć - gwrach - rzucił, ale nie wiedziałem, co ma na myśli. - Dewines - spróbował znowu z irytacją w głosie, ale nadal nie mogłem go zrozumieć. W końcu przypomniał sobie. Czarodziejkę. - Chyba raczej: czarownicę? - Właśnie. Peredur się z nią ożenił. Uczynił z niej swoją królową cieni. Tak królowie najczęściej postępują z podobnymi dziewczętami. Biorą je do siebie, by móc wykorzystywać ich moc. - Jaką moc? - No mówię przecież: zdolności, które królowym cieni daje sam diabeł pokręcił głową z rozdrażnieniem. - Peredur wierzy, że ona widzi przyszłość. Tę umiejętność straci jednakże wraz z dziewictwem. Ta uwaga rozbawiła mnie. - Skoro tak ją potępiasz, mnichu, wyświadczę ci przysługę i zgwałcę królową. Zbył moją propozycję srogą miną. - Czy ona naprawdę widzi przyszłość? - Spytałem. - Mnie o to pytasz? To ciebie zobaczyła zwycięzcą - oznajmił - i powiedziała królowi, że może ci zaufać. - W takim razie na pewno widzi przyszłość - uśmiechnąłem się z wyższością. Brat Asser żachnął się.
- Powinni byli udusić ją pępowiną - warknął. - To pogańska dziwka, diabelskie nasienie, samo zło. Tamtej nocy wyprawiono ucztę na cześć naszego przymierza. Miałem złudną nadzieję, że Iseult weźmie w niej udział, tymczasem zamiast niej pojawiła się starsza żona Peredura - markotna, brudna istota z dwoma babrzącymi się czyrakami na szyi, która prawie się nie odzywała. Uczta była zaskakująco suta. Podano rybę, wołowinę, baraninę, bochny chleba, dzbany z piwem i miodem pitnym oraz ser. Gdy zajadaliśmy, Asser zdradził, że pochodzi z królestwa Dyfedu6 leżącego na północ od Zatoki Saefern, a jego król, człowiek o niemożliwym do wypowiedzenia brytyjskim imieniu - tu mnich wydał z siebie charczący dźwięk - posłał go do Kornwalii, by odwieść tamtejszych brytyjskich władców od udzielenia Duńczykom poparcia. Wiadomość ta zdumiała mnie na tyle, że odwróciłem wzrok od dziewcząt serwujących posiłek. Dwie z nich rytmicznie kołysały biodrami do melodii wygrywanej na harfie na drugim końcu dworu. - Nie przepadasz za Duńczykami - zauważyłem. - Jesteście poganami - pogardliwie odparł mnich. - W jaki więc sposób nauczyłeś się mówić językiem pogan? - Spytałem. - Mój opat zamierza wysłać do Duńczyków misjonarzy. - Powinieneś jechać - rzekłem zachęcająco. - Szybko poszedłbyś do nieba. Zignorował ten przytyk. - Duński jest jednym z wielu języków, jakie znam - oznajmił wyniośle. Mówię także językiem Sasów. A ty, jak sądzę, nie urodziłeś się w Danii? - Dlaczego tak uważasz? - Słyszę to w twoim głosie. Czy jesteś z Northumbrii? - Jestem z morza - odparłem mrocznie. Wzruszył ramionami. - Poganie tak bardzo zdemoralizowali Sasów zamieszkujących Northumbrię, że tamci uważają się teraz za Duńczyków - stwierdził z przekonaniem. Nie miał racji, ale w sytuacji, w jakiej się znajdowałem, nie mogłem go poprawić. - Co gorsza - mówił dalej - ugasili tam światło Chrystusa. - Czyżby światło Thora zbytnio raziło cię w oczy? - Zachodni Sasi są chrześcijanami - kontynuował - i naszym obowiązkiem jest ich wspierać. Nie dlatego, że ich jakoś szczególnie Dyfed - królestwo celtyckie w południowo-zachodniej Walii, już w początkach wczesnego średniowiecza opanowane i rządzone przez Irlandczyków. (przyp. tłum. i red. pol.) 6
kochamy, ale dlatego, że to nasi bracia w Chrystusie. - Czyżbyś rozmawiał z Alfredem z Wessexu? - Spytałem kwaśno. - Gorąco pragnę go poznać - przyznał skwapliwie. - Słyszałem, że to prawdziwy chrześcijanin. - Podobno. - Chrystus mu teraz wszystko wynagradza - Asser wyraźnie trafił na swój ulubiony temat. - Jak to: wynagradza? - To Chrystus zesłał sztorm, który zatopił duńską flotę - oznajmił z przekonaniem - a Jego aniołowie unicestwili Ubbę. To niezbity dowód na działanie mocy boskiej. Walcząc przeciwko Alfredowi, przeciwstawilibyśmy się zarazem Chrystusowi, dlatego za nic w świecie nie wolno nam do tego dopuścić. Taki mam przekaz dla królów Kornwalii. Byłem pod wrażeniem, że na samym krańcu Brytanii jakiś brytyjski mnich tak dużo wie o tym, co działo się w Wessexie. Alfred byłby zapewne wniebowzięty, słysząc te bzdury, mimo że sam wysłał już niejednego misjonarza w te rejony. Byli to księża lub mnisi, którzy głosili tubylcom Pismo Święte i opowiadali o Bogu czyniącym Duńczykom rzeź. Nie miałem wątpliwości, że Asser przyjmował te kazania z wielkim entuzjazmem. - Dlaczego więc walczysz z Callynem? - Spytałem. - Bo chce dołączyć do Duńczyków - odpowiedział Asser. - Zamierzamy zwyciężyć, zatem Callyn postępuje rozsądnie. Asser potrząsnął głową. - Zwycięży Bóg. - Masz taką nadzieję - rzekłem, dotykając niewielkiego amuletu w kształcie młota Thora, który nosiłem zawieszony na szyi. - Mylisz się jednak, mnichu, to my zajmiemy Wessex, a wówczas Callyn weźmie udział w podziale łupów. - Callyn nie weźmie w niczym udziału - rzekł zgryźliwie - bo przecież jutro go zabijesz. Brytowie nigdy nie kochali Sasów. W rzeczywistości nienawidzili nas, a w tych latach, gdy ostatnie królestwo Anglii walczyło o przetrwanie, mogli przeważyć szalę i dołączyć do Guthruma. Lecz nieoczekiwanie odłożyli miecze, za co Sasi doprawdy powinni do dziś wznosić w kościołach dziękczynne modły. Ludzie pokroju Assera zdecydowali, że walka z duńskimi poganami jest ważniejsza niż z angielskimi chrześcijanami. Gdybym był Brytem, miałbym o to do nich żal, ponieważ Brytowie, nie zawiązując sojuszu z pogańskimi Ludźmi Północy, zaprzepaścili dziejową szansę na odzyskanie większości utraconych ziem. Religia prowadzi czasem do przedziwnych wyborów. Na przypieczętowanie naszego paktu Peredur ofiarował Heastenowi i
mnie dwie służące. Odesłałem Cenwulfa na pokład Fyrdracy, by przekazał Leofricowi, żeby rankiem był gotowy stanąć do walki. Pomyślałem, że także ja i Haesten powinniśmy udać się na spoczynek na statek. Zostaliśmy jednak we dworze, gdyż dziewczęta były urodziwe, a my nie musieliśmy się już o nic martwić - dobiliśmy targu i nikt nie próbował nas zabić, nawet wówczas, gdy o poranku przenosiliśmy na brzeg jedną trzecią należnego nam srebra. Wsadziliśmy zapłatę do małej łódki i powiosłowaliśmy do Fyrdracy. - Dostaniemy jeszcze dwa razy tyle - zakomunikowałem z dumą Leofricowi. Pogrzebał butem w worku ze srebrem. - Gdzie podziewałeś się przez całą noc? - Grzałem się w łożu z pewną śliczną Brytonką. - Pierdoła. Z kim dziś walczymy? - Z hordą barbarzyńców. Na straży Fyrdracy zostawiliśmy dziesięciu mężczyzn. Gdyby ludzie Peredura pokusili się o zdobycie naszego statku, ta dziesiątka musiałaby stoczyć z nimi zaciekłą i zapewne skazaną na porażkę walkę. Jedynym ich zabezpieczeniem było trzech zakładników - rzekomych synów Peredura. Musieliśmy zatem podjąć to ryzyko i spróbować odbić twierdzę Dreyndynas. Na wschodnich krańcach osady Peredur zgromadził armię. Nazwałem ich armią, choć było to zaledwie czterdziestu mężczyzn, do których dołączyło moich trzydziestu. Wojownicy z Fyrdracy byli dobrze uzbrojeni, a w skórzanych pancerzach wyglądali na bezwzględnych zabijaków. Tak jak ja, Leofric i sześciu członków naszej załogi przywdziało kolczugi. Na głowę nałożyłem przepiękny hełm z osłoną na twarz, w którym wyglądałem jak władca bitew. Peredur założył skórzaną zbroję. We włosy oraz podwójne rozwidlenie brody wplótł długie, czarne końskie ogony, które nadały mu złowrogi wygląd barbarzyńcy. Większość jego wojów wyposażona była we włócznie, choć sam Peredur posiadał piękny miecz. Niektórzy z jego ludzi trzymali w rękach tarcze, lecz hełmy chroniły głowy tylko nielicznych. Choć nie wątpiłem, że serca mieli waleczne, ich wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Prezentowali się żałośnie na tle moich ludzi - wojowników doświadczonych w walce z duńskimi łodziami na wybrzeżu Wessexu, a potem stojących w murze tarcz pod wzgórzem Cynuit. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że rozniesiemy w pył zajmujące Dreyndynas wojska Callyna, jakiekolwiek by one nie były. Gdy wdrapaliśmy się na wzgórze, minęło już południe. Powinniśmy byli to zrobić o poranku, ale część ludzi Peredura dochodziła do siebie po nocnej popijawie, a inni zmagali się ze swoimi kobietami, które - w trosce
o ich życie - uczepiły się ich rękawów, nie pozwalając iść dalej. Potem Peredur oraz jego doradcy stanęli w zbitej gromadce i ustalali taktykę walki, choć w mojej opinii nie było czego ustalać. Ludzie Callyna zajęli twierdzę, my byliśmy poza jej umocnieniami i jedyne, co należało zrobić, to spuścić tym draniom tęgie lanie. Nie było w tym niczego skomplikowanego, to miał być najzwyklejszy atak, jednak oni długo debatowali nad strategią walki. Ojciec Mardoc zmówił modlitwę, a raczej ją wykrzyczał. Gdy w końcu byli gotowi, sam pogłębiłem opóźnienie, odmawiając natarcia, gdyż nie dostarczono nam jeszcze pozostałej części srebra. Wreszcie dwaj mężczyźni przytaszczyli skrzynię. Ogrzewani promieniami popołudniowego słońca, zaczęliśmy wspinać się na wschodnie wzgórze. Za nami tłumnie ruszyły kobiety, które piskliwymi glosami pokrzykiwały bojowo pod adresem wroga. Uważałem, że niepotrzebnie zdzierają sobie gardła, bowiem Callyn i jego ludzie znajdowali się jeszcze zbyt daleko, by je usłyszeć. - Co robimy? - Spytał Leofric. - Uformujmy klin - zaproponowałem. - Nasi najlepsi ludzie z przodu, my na czele, a potem rozniesiemy bękartów w pył. Skrzywił się. - Czy kiedykolwiek atakowałeś fort zbudowany przez dawnych ludzi? - Nigdy. - Może być ciężko - ostrzegł mnie. - Jak będzie zbyt ciężko, to zabijemy Peredura oraz tę jego armię i zgarniemy srebro - odrzekłem beztrosko. Brat Asser biegł w moją stronę. Dół jego wymuskanego habitu był teraz umazany błotem. - Twoi ludzie są Sasami! - Zawołał oskarżycielsko. - Nienawidzę mnichów - warknąłem groźnie. - Nienawidzę was bardziej niż księży. Za to wprost kocham was mordować. Rozpruwać wam brzuchy. Przyglądać się, jak umieracie. A teraz biegnij co sił w nogach i daj się zabić, nim sam poderżnę ci gardło, ty przeklęty klecho! Asser popędził do Peredura, by przekazać mu nowinę. Król rzucił nam posępne spojrzenie. Myślał, że pozyskał do walki załogę duńskich wikingów, a tymczasem okazaliśmy się zwykłymi Zachodnimi Sasami. Nie wydawał się cieszyć z tego odkrycia. Dobyłem więc Oddech Węża i uderzyłem ostrzem o lipowe drewno tarczy. - Chcesz walczyć czy nie? - Spytałem go za pośrednictwem Assera. Peredur ostatecznie zdecydował się walczyć, a raczej chciał, abyśmy to my walczyli dla niego. Mozolnie wdrapywaliśmy się więc dalej na wzgórze, które miało kilka fałszywych szczytów. Gdy w końcu pojawiliśmy się na
podłużnym, płaskim grzbiecie, zrobiło się późne popołudnie. Na horyzoncie ujrzeliśmy zielone darniowe wały fortecy Dreyndynas. Powiewała na nich chorągiew. Był to trójkątny kawałek materiału, zamocowany na drzewcu podpieranym przez stojak ze skrzyżowanych patyków. Przedstawiał białego konia na zielonym tle. Zatrzymałem się. Chorągiew Peredura była zrobiona z przywiązanego do tyczki wilczego ogona, ja nie miałem żadnej, ale gdybym takową miał, to jak u większości Sasów - miałaby kształt prostokąta. Znałem tylko jeden lud, który posługiwał się trójkątnymi flagami. Odwróciłem się do brata Assera, który zlany potem właśnie wdrapał się na górę. - To Duńczycy - powiedziałem oskarżycielsko. - I co z tego? - Spytał zaczepnie. - Sądziłem, że jesteście Duńczykami, a wszyscy wiedzą, że za garść srebra Duńczycy będą walczyć z każdym, nawet sami ze sobą. Powiedz lepiej, że się ich boisz, co, Sasie? - Wiesz co, mnichu? Twoja matka nie urodziła cię, tylko wypierdziała ze swego sparciałego zada! - Niestety, nie ma teraz znaczenia, czy się ich boisz czy nie - zignorował obelgę Asser. - Zgarnąłeś srebro Peredura i musisz walczyć. - Powiedz jeszcze jedno słowo, mnichu - warknąłem ostrzegawczo - a pozbawię cię twojej wątpliwej męskości. Wpatrywałem się w fortecę, próbując oszacować liczbę wrogów. Z chwilą, gdy ujrzałem chorągiew z białym koniem, wszystko się zmieniło. Zamiast walczyć z garścią marnie uzbrojonych brytońskich dzikusów, mieliśmy zetrzeć się z siejącymi śmierć Duńczykami. Oni również musieli zdziwić się na nasz widok, gdyż coraz tłumniej wchodzili teraz na usypane z ziemi wały twierdzy, otoczone fosą i zwieńczone palisadą z cierniowego głogu. Pomyślałem, że trudno będzie zdobyć te umocnienia, zwłaszcza że mieli ich bronić Duńczycy. Po ich stronie doliczyłem się czterdziestu ludzi, wiedziałem jednak, że za ziemnymi nasypami jest ich znacznie więcej. Już te liczby mówiły same za siebie. Byłem pewien, że przegramy to starcie. Gdybyśmy zaatakowali, mogłoby nam całkiem dobrze iść aż do cierniowej palisady. Nie sądziłem jednak, by udało nam się ją porąbać. Byłby to dogodny moment dla Duńczyków, którzy z łatwością mogliby wówczas zabić część naszych. Moglibyśmy mówić o naprawdę dużym szczęściu, gdyby udało nam się uciec na dół bez większych strat w ludziach. - Tkwimy w gównie - ponuro oznajmił Leofric. - Po samą szyję - przytaknąłem. - To co robimy? Rzucamy się na Brytów i zabieramy srebro? Nie odpowiedziałem, gdyż Duńczycy wyrąbali właśnie fragment głogowej palisady, po czym trzech zeskoczyło na ziemię i dostojnym krokiem zaczęło sunąć w naszą stronę. Chcieli rozmawiać.
- Kto to, u diabła, jest? - Spytał Leofric. Wpatrywał się w duńskiego przywódcę - mężczyznę rozmiarów Steapy Roztropnego, ubranego w wypolerowaną piaskiem do oślepiającego wręcz błysku kolczugę. Jego równie połyskujący hełm miał zasłonę na twarz w kształcie wypukłej maski przypominającej ryj dzika, a z dzwonu zwisał biały koński ogon. Na rękawach kolczugi nosił złote i srebrne pierścienie naramienne - dowód na to, że jest wodzem, walecznym Duńczykiem, panem wojny. Pewnym krokiem zszedł ze stoku wzgórza, jak gdyby był jego właścicielem, choć w rzeczy samej tak było, zdobył przecież fortecę. Asser wraz z Peredurem i dwoma poddanymi pospieszyli ku Duńczykom. Podążyłem za nimi i usłyszałem, jak Asser wygłasza im nawracalną mowę. Powiedział, że jesteśmy Bożymi posłańcami i że zgotujemy im wszystkim krwawą rzeź, jeśli się natychmiast nie poddadzą i nie powierzą Bogu swych pogańskich dusz. - Ochrzcimy was - obiecał im Asser - a wówczas w niebiosach zapanuje wielka radość. Duński przywódca powolnym ruchem zdjął z głowy imponujący hełm. Naszym oczom ukazało się oblicze prawie tak samo przeraźliwe jak maska z ryjem dzika. Była to szeroka, czerstwa twarz, z wyblakłymi, pozbawionymi wyrazu oczami zabójcy. Mężczyzna miał jakieś trzydzieści lat, krótko przystrzyżoną brodę i szramę biegnącą od kącika lewego oka przez cały policzek. Podał hełm jednemu ze swych ludzi i nie odzywając się słowem, zadarł do góry dół kolczej spódnicy, po czym zaczął sikać na zadbany habit Assera. Mnich jak oparzony odskoczył do tyłu. Nie przestając opróżniać pęcherza, Duńczyk zwrócił na mnie swe wyblakłe spojrzenie. - Kim jesteś? - Zwę się Uhtred Ragnarson. A ty? - Svein z Białego Konia - odparł takim tonem, jak gdyby wszyscy go znali. Przez chwilę milczałem zdezorientowany. Czy był to ten sam Svein, który rzekomo miał gromadzić siły w Walii? W takim razie co robił tutaj? - Czy jesteś Sveinem z Irlandii? - Chciałem się upewnić. - Jestem Sveinem z Danii - zbił mnie z tropu. Opuścił poły kolczej spódnicy i spojrzał groźnie na mnicha, który odważył się postraszyć walecznych Duńczyków zemstą niebios. - Zamknij tę parszywą gębę, jeśli ci życie miłe - poradził Asserowi, który natychmiast zacisnął wąskie wargi. - Ragnarson - spojrzenie Sveina powędrowało na mnie. - Od jarla Ragnara? Ragnara Rafnsona, co służył Ivarowi? - Zgadza się. - Zatem ty jesteś tym saskim synem?
- To ja. A ty? - Spytałem. - Czy jesteś tym Sveinem, który przyprowadził ludzi z Irlandii? - Przyprowadziłem ludzi z Irlandii - potwierdził. - A teraz gromadzisz siły w Walii? - Robię, co robię - odparł mętnie. Badawczo przyjrzał się moim ludziom, oceniając jakimi są wojownikami, potem przeniósł spojrzenie na mnie, szczególną wagę przywiązując do hełmu i pierścieni naramiennych. Oględziny musiały wypaść pomyślnie, gdyż kiwnięciem głowy dał mi do zrozumienia, że powinniśmy wybrać się na krótką przechadzkę i pomówić na osobności. Asser zaprotestował, twierdząc, że naszą rozmowę powinni słyszeć wszyscy. Zlekceważyłem go i ruszyłem za Sveinem pod górę. - Nie weźmiecie tego fortu - rzekł bez ogródek Svein. - To prawda. - Co więc zamierzacie zrobić? - Wrócimy do osady Peredura, to oczywiste. Pokiwał z uznaniem głową. - A jeśli zaatakuję tę osadę? - Zdobędziesz ją - odparłem - ale stracisz ludzi. Około tuzina. - Zatem będę miał o tuzin mniej wioślarzy - zamyślił się. Potem spojrzał na Peredura, do którego zbliżało się dwóch mężczyzn niosących skrzynię. To twoja zapłata za tę bitwę? - Tak. - Podzielimy się? - Zaproponował. Zawahałem się. - A ty podzielisz się tym, co znajdziesz w osadzie? - Spytałem. - Zgoda - odparł. Spojrzał na Assera, który z niecierpliwością posykiwał na Peredura. - Ten księżulo dobrze wie, jakiego targu tu dobijamy stwierdził przenikliwie - pora więc na małe oszustwo. Nie zdążyłem zrozumieć, o co mu chodzi, gdy uderzył mnie w twarz. Cios był silny i moja dłoń odruchowo sięgnęła po Oddech Węża, a dwóch jego ludzi natychmiast ruszyło w naszą stronę z dobytymi mieczami. - Wyjdę z fortecy i dołączę do ciebie - szepnął konspiracyjnie Svein. A potem dodał dużo głośniej - wy przeklęte kozie bobki! Splunąłem na niego, a jego ludzie zaczęli udawać, że próbują go ode mnie odciągnąć. Szybkim krokiem podszedłem do Assera. - Wyrżniemy ich w pień! - Krzyknąłem wzburzony. - Wyrżniemy ich w pień! - Co ci powiedział? - Dopytywał się mnich. Podejrzewał wprawdzie, że dogadamy się ze Sveinem, lecz to zorganizowane naprędce przedstawienie zasiało w jego sercu wątpliwości. Nie pomogłem mu ich rozwiać, gdyż jak
obłąkany ryknąłem za wycofującym się Sveinem, że poślę jego nędzną duszę do Hel - bogini umarłych. - Zamierzasz walczyć? - Podejrzliwie spytał Asser. - Oczywiście, że zamierzam! - Zawołałem oburzony i podszedłem do Leofrica. - Jesteśmy po stronie Duńczyków - szepnąłem. - Zabijemy Brytów, zdobędziemy ich osadę i podzielimy się łupami z Duńczykami. Przekaż to dalej, tylko uważaj, żeby tamci nie słyszeli. Zgodnie z obietnicą, Svein wyprowadził wojowników z Dreyndynas. Już sam ten manewr powinien być dla Assera i Peredura ostrzeżeniem o zdradzie. Nikt o zdrowych zmysłach nie opuściłby tak doskonałej pozycji obronnej, jaką był zwieńczony cierniowym ogrodzeniem wał ziemny na rzecz walki na otwartym terenie. Oni jednak zrzucili to na karb duńskiej pewności siebie. Założyli, że Svein uwierzył w możliwość odniesienia zwycięstwa w otwartej bitwie. Sam Svein uwiarygodnił to przypuszczenie, wysyłając przodem dwudziestu konnych ludzi. Wyglądało na to, że najpierw zamierza mieczami i toporami przerwać nasz mur tarcz, a potem wypuścić zbrojną we włócznie konnicę w pogoni za uciekającymi niedobitkami. Utworzył mur tarcz, który ustawił za jeźdźcami. W odpowiedzi zacząłem formować własny mur na lewo od linii Peredura. Gdy szyki były gotowe, przystąpiliśmy do wzajemnego obrzucania się obelgami. Leofric przechadzał się wzdłuż naszej linii i szeptem przekazywał ludziom polecenia, natomiast na tyłach to samo robili Cenwulf i dwóch innych ludzi, którym pozwoliłem wydawać własne rozkazy. Nagle przybiegł do nas Asser. - Atakujcie już! - Zażądał. - Zaatakujemy, gdy będziemy gotowi - odparłem stanowczo, kątem oka odnotowując, że Leofric jeszcze nie skończył przekazywać wszystkim poleceń. - Macie atakować teraz! - Zażądał mnich i napluł mi w twarz. Krew we mnie zawrzała. Pohamowałem się jednak i darowałem mu tę zniewagę. Żałuję, że postąpiłem wówczas tak litościwie. Gdybym go zabił, oszczędziłbym sobie wielu kłopotów w przyszłości, widocznie jednak taki był mój los. Mnich oddalił się do Peredura i zaczął się modlić. Obydwie ręce uniósł wysoko do góry i prosił Boga, by zesłał z nieba ogień, który pochłonąłby tych niegodziwych pogan. - Ufasz Sveinowi? - Spytał Leofric, gdy ponownie stanął u mego boku. - Tak - potwierdziłem. Nie miałem żadnych podstaw, by zaufać temu człowiekowi, a jednak to zrobiłem. Tłumaczyć to mogę jedynie swoją słabością do Duńczyków. Naturalnie, dzisiaj wszyscy zgodnie twierdzimy, że to diabelskie plemię, niegodni zaufania poganie, barbarzyńcy, lecz prawda jest taka, że
Duńczycy są wojownikami i cenią sobie innych wojowników. Oczywiście przebieg wypadków mógł być i taki, że my uderzymy na Peredura, a wtedy Svein zaatakuje nas, nie wierzyłem jednak, by był do tego zdolny. Poza tym, we dworze Peredura znajdowała się osoba, o której nie mogłem zapomnieć. Żeby ją zdobyć, musiałem przejść na drugą stronę. - Fyrdraca! - Dałem sygnał do ataku. Nasz mur tarcz niespodziewanie zrobił w tył zwrot i ruszył naprzód. Jak można się było spodziewać, bez większego trudu zgotowaliśmy im rzeź. Ludzie Peredura nie znali twardych reguł walki. Łudzili się, że przyjmiemy na siebie główne uderzenie Duńczyków, a gdy będzie po wszystkim, oni zajmą się plądrowaniem ciał poległych wojowników Sveina. Pomylili się jednak. Zamiast ruszyć na Duńczyków, zaatakowaliśmy Brytów, szybko ich dziesiątkując. Z prawej strony nadbiegli wojownicy Sveina i ludzie Peredura rzucili się do ucieczki. Na ten moment czekali duńscy jeźdźcy, którzy spięli konie, bojowo unieśli włócznie i ruszyli za nimi w pogoń. To nie była walka, tylko masakra. Dwóch wojowników Peredura stawiło nam opór, ale Leofric zamachnął się toporem i ich włócznie poleciały na boki, a oni sami zginęli z krzykiem na ustach. Peredur nawinął się pod moje ostrze. W ogóle nie podjął walki, zrezygnowany czekał na śmierć, którą zadałem mu szybko. Tymczasem Cenwulf wraz z dwoma kompanami wypełnili mój rozkaz i przechwycili skrzynię ze srebrem. Gdy było już po wszystkim, a jeźdźcy Sveina ścigali uciekinierów, zebraliśmy się wokół kufra. Jedynym człowiekiem, któremu udało się zbiec, był brat Asser. Zdołał nam się wymknąć, gdyż skierował się na północ, a nie na zachód. Jeźdźcy pędzili w dół po stoku, po drodze przebijając włóczniami ludzi Peredura, więc mnich musiał się zorientować, że tamtą drogą nie ucieknie. Ze zdumiewającą szybkością zawrócił i z zakasanym po kolana habitem pędem przemanewrował pomiędzy moimi ludźmi. Krzyknąłem do stojących z prawej strony mężczyzn, by zabili drania, ale oni popatrzyli na mnie nierozumiejącym wzrokiem i pozwolili mu uciec. - Mieliście go zabić! - Zawołałem ze złością. - Przecież to mnich! - Oburzył się jeden z nich. - Chcesz, żebym smażył się w piekle? Patrzyłem za pędzącym przez dolinę Asserem i było mi już wszystko jedno, czy przeżyje ucieczkę czy też nie. Jeźdźcom Sveina z łatwością udałoby się go dopaść, ale chyba go nie zauważyli. Schwytali za to ojca Mardoca. Jeden z nich sprawnym cięciem miecza odrąbał duchownemu głowę, na co kilku moich ludzi przeżegnało się szybko. Konni Duńczycy kończyli krwawe dzieło, tymczasem pozostali ludzie Sveina ustawili się naprzeciw nas w murze tarcz, w którego środku, pod
chorągwią z białym koniem, stanął Svein we własnej osobie w hełmie z zasłoną przypominającą ryj dzika. Uzbrojony był w topór i był to największy bojowy topór, jaki w życiu widziałem. Moi ludzie poruszyli się niespokojnie. - Tkwimy w tym gównie po samą szyję - szepnął Leofric. Svein wpatrywał się w nas, a jego oczy pałały żądzą śmierci. Był w nastroju do zabijania i miał przed sobą Sasów. Duńczycy unieśli tarcze, by utworzyć z nich mur. Zastukotało drewno o drewno. W odpowiedzi wyrzuciłem wysoko do góry Oddech Węża. Jego potężne ostrze zawirowało w promieniach słońca i przez krótką chwilę wszyscy zamarli w oczekiwaniu, co zrobię: złapię miecz, czy pozwolę mu opaść na trawę. Schwytałem broń, mrugnąłem do Sveina i wsunąłem miecz do pochwy. Roześmiał się. Rozładowałem napięcie. Jego zew krwi minął, gdy zrozumiał, że walka z nami przyniosłaby mu straty w ludziach, na które nie mógł sobie pozwolić. - Naprawdę myślałeś, że chcę cię zaatakować? - Zawołał z daleka. - Miałem nadzieję, że to zrobisz - odkrzyknąłem - bo wtedy nie musiałbym dzielić się z tobą łupami. Rzucił na ziemię topór i ruszył w naszą stronę. Wyszedłem mu naprzeciw i uścisnęliśmy się. Mężczyźni po obydwu stronach opuścili broń. - To co, ruszamy na tę ich nędzną wioskę? - Spytał Svein. Zeszliśmy ze wzgórza, mijając po drodze leżące ciała ludzi Peredura. Nikt nie stał na straży otaczającego osadę głogowego muru, z łatwością przedostaliśmy się więc do środka. Na palcach jednej ręki można było policzyć mężczyzn, którzy próbowali bronić swych chałup. Większość mieszkańców uciekła na plażę w nadziei, że łodziami zdołają wypłynąć na morze. Udało się to jedynie garstce, a pozostałych Duńczycy zagonili w jedno miejsce i zaczęli dzielić na tych, którzy mogą się jeszcze do czegoś przydać i na tych bezużytecznych, czyli skazanych na śmierć. Kryteria selekcji były proste: przydatne były młode kobiety i ci, których będzie można sprzedać do niewoli, pozostałych skazano. Nie brałem w tym udziału. Z całą załogą ruszyliśmy prosto do dworu Peredura. Niektórzy Duńczycy, uznawszy, że tam właśnie należy szukać srebra, wdrapywali się już na wzgórze, ale ja dotarłem tam pierwszy. Pchnąłem drzwi i zobaczyłem Iseult. Przysiągłbym, że mnie oczekiwała, gdyż na jej twarzy nie ujrzałem śladu strachu ani nawet zaskoczenia. Siedziała na królewskim tronie, ale na mój widok wstała, jak gdyby chciała mnie powitać, gdy ku niej szedłem. Następnie zdjęła z szyi, nadgarstków i kostek u nóg srebrne ozdoby, które położyła w milczeniu na wyciągniętych dłoniach, zupełnie jakby chciała mi
te kosztowności ofiarować. Wziąłem od niej biżuterię i rzuciłem Leofricowi. - Podzielimy się tym ze Sveinem - rzekłem. - A co z nią? Nią też się podzielimy? W odpowiedzi zrzuciłem z niej płaszcz, pod którym nosiła czarną suknię. Zakrwawionym czubkiem ostrza Oddechu Węża zacząłem odcinać z niego szeroki pas. Iseult obserwowała moje ruchy z obojętną twarzą. Gdy skończyłem, oddałem jej okrycie, a następnie jednym końcem czarnej taśmy obwiązałem jej szyję, a drugi przywiązałem sobie do pasa. - Ona jest moja - oznajmiłem. Do dworu wchodziło coraz więcej Duńczyków. Niektórzy łypali pożądliwie na Iseult, ale po chwili przyjechał Svein i kazał im przekopać podłogę we dworze w poszukiwaniu ukrytych monet lub srebra. Zobaczywszy postronek, na którym trzymałem Iseult, uśmiechnął się. - Weź ją sobie, Sasie - rzekł wspaniałomyślnie. - Jest piękna, choć osobiście wolę, gdy mają więcej mięsa na kościach. Podczas nocnego ucztowania przez cały czas trzymałem Iseult przy sobie. W wiosce znajdowało się sporo piwa i miodu pitnego, zakazałem więc swoim ludziom stawać do bójek z Duńczykami, a Svein wydał podobny rozkaz swoim wojom. Choć większość zastosowała się do tego polecenia, nie dało się zupełnie uniknąć awantur i kilku mężczyzn pospierało się o schwytane kobiety. Jeden chłopiec, którego wziąłem na tę wyprawę ze swoich posiadłości, zarobił nożem w brzuch i zmarł o poranku. Svein nie mógł się nadziwić, że jesteśmy załogą statku Zachodnich Sasów. - Czy to Alfred was przysłał? - Dopytywał się. - Nie. - Chyba niespecjalnie pali się do walki. - Walczyłby, gdyby nie myślał, że to jego Bóg wykona za niego całą robotę. - W takim razie dureń z niego - podsumował Svein. - Bogowie nie stosują się do naszych poleceń, trochę szkoda... - Wyssał szpik z wieprzowej kości. - Czego więc tu szukacie? - Pieniędzy - odparłem. - Tak samo jak ty. - Ja tu szukam sojuszników - doprecyzował. - Sojuszników? Był już pijany i rozwiązał mu się język. Mówił teraz więcej i chętniej niż podczas naszego pierwszego spotkania. Uświadomiłem sobie, że faktycznie był tym Sveinem, o którym krążyły pogłoski, że gromadzi posiłki w Walii. Przyznał, że to robi, ale dodał, że nie ma jeszcze wystarczająco wielu ludzi.
- Guthrum może przyprowadzić do walki dwa tysiące wojowników albo i więcej! Nie mogę zbytnio od niego odstawać. „Czyli Guthrum jest jego rywalem” - pomyślałem i postanowiłem zapamiętać. - Sądzisz, że Kornwalijczycy będą dla ciebie walczyć? - Obiecali, że będą - odparł, wypluwając kawałek chrząstki. - Dlatego tu jestem. Ale kłamali, bo Callyn nie jest żadnym królem, tylko zwykłym lokalnym wodzem. Marnuję tu tylko czas. - Czy razem zdołalibyśmy pokonać Callyna? - Spytałem. Svein rozważał przez chwilę tę propozycję, potem przytaknął. - Zdołalibyśmy. Naraz groźnie zmarszczył brwi i zapatrzył się w ciemności dworu, gdzie jeden z jego ludzi trzymał na kolanach dziewczynę. Widać było, że przypadła mu do gustu, gdyż rąbnął nagle pięściami w stół i skinął na tego mężczyznę, by mu ją przyprowadził. Duńczyk niechętnie wykonał polecenie. Svein posadził ją sobie na kolanach, rozerwał suknię na piersiach, przez chwilę podziwiał ten widok, po czym wielkodusznie wręczył jej swój dzban piwa. - Pomyślę o tym - zwrócił się do mnie. - Nie zastanawiasz się przypadkiem, żeby teraz zaatakować mnie? Spytałem. Uśmiechnął się. - Jesteś Uhtredem Ragnarsonem - powiedział. - Słyszałem o walce nad rzeką i o tym, jak zabiłeś Ubbę. Najwyraźniej cieszyłem się lepszą sławą u wrogów niż tak zwanych przyjaciół. Svein nalegał, bym mu opowiedział, jak zginął Ubba. Opowiedziałem więc i zgodnie z prawdą wyznałem, że Ubba poślizgnął się i upadł, co wykorzystałem, by odebrać mu życie. - Ludzie widzieli, że mężnie walczyłeś - pochwalił mnie Svein. Rozmowie przysłuchiwała się Iseult. Nie mówiła w naszym języku, lecz jej ogromne oczy zdawały się czytać z naszych warg. Gdy biesiada dobiegła końca, zaprowadziłem ją do niewielkiej izby na tyłach dworu, a ona, ciągnąc mnie za sobą swoją czarną wstęgą, wprowadziła do komnaty o wyłożonych drewnem ścianach. Naszymi płaszczami posłałem łoże. - Gdy będzie już po wszystkim - szepnąłem do niej w języku, którego nie rozumiała - stracisz całą moc. Położyła mi palec na ustach, by mnie uciszyć. Była królową, więc jej posłuchałem.
Rankiem skończyliśmy łupić osadę. Iseult pokazała mi domy, które
mogły kryć w sobie jakieś wartościowe rzeczy i nie pomyliła się. Przeszukiwanie domostw wiązało się z ich niszczeniem, gdyż mieszkańcy często chowali swoje skromne skarby w strzechach. Zrywaliśmy więc porosłe mchem słomiane dachy, które skrzętnie przeszukiwaliśmy, a zamieszkujące je szczury i myszy rozbiegały się w popłochu. Potem przekopywaliśmy ziemię pod każdym paleniskiem, bowiem najczęściej właśnie tam ukrywano srebro. Naszej uwagi nie przeszedł najmniejszy skrawek metalu, żaden garnek ani haczyk na ryby. Trwało to przez cały dzień. Gdy zapadła noc, zebraliśmy się na plaży i podzieliliśmy łupy. Svein najwyraźniej dużo myślał o Callynie. Na trzeźwo zdecydował, że król jest zbyt silny. - Możemy go z łatwością pokonać - oświadczył mi - ale nie uchronimy się przed stratami w ludziach. Załoga statku nie mogła sobie na to pozwolić. W walce z Peredurem po naszej stronie nie zginął nikt, Callyn był jednak znacznie silniejszym królem i podejrzewał, że Svein się na niego szykuje. Musiał trzymać w pogotowiu swoich wojowników. - U niego łup i tak będzie marny - rzucił z pogardą Svein. - Płaci ci? - Tak - potwierdził Svein - tak samo, jak Peredur zapłacił tobie. - Podzieliłem się tym z tobą. - Ale nie pieniędzmi, które dostałeś przed walką - uśmiechnął się przebiegle - tym się nie podzieliłeś. - Jakimi pieniędzmi? - Spytałem niewinnie. - Jesteśmy więc kwita - odparł. Obaj całkiem nieźle się obłowiliśmy na śmierci Peredura - Svein miał niewolnych, a obaj zyskaliśmy po dziewięćset szylingów w srebrze i metalu. Nie była to fortuna, zwłaszcza gdy rozdzieliłem zdobycze pomiędzy załogę Fyrdracy, był to jednak i tak najlepszy łup ze wszystkich, jakie zdołaliśmy zagarnąć podczas naszej wyprawy. Miałem także Iseult. Nie była już dłużej przywiązana do mnie czarną taśmą, ale trzymała się blisko i wyczuwałem, że była z tego powodu całkiem zadowolona. Patrzenie na zniszczenie własnej osady sprawiło jej dziwną przyjemność, założyłem zatem, że nienawidziła Peredura. On się jej bał, a ona go nie znosiła i jeśli to była prawda, że potrafiła przewidzieć przyszłość, musiała zobaczyć w niej mnie. Dała więc małżonkowi złą radę i uczyniła tę przyszłość teraźniejszością. - Dokąd teraz się wybieracie? - Chciał wiedzieć Svein. Przechadzaliśmy się po plaży, mijając grupkę pojmanych do niewoli wieśniaków, którzy spoglądali na nas ciemnymi, pełnymi urazy oczami. - Zastanawiam się, czy nie wpłynąć do ujścia Saefern - wyznałem.
- Niczego tam nie ma - prychnął pogardliwie. - Niczego? - Wyczyszczono je doszczętnie - rzekł, mając na myśli wyprawy wikingów, którzy ogołocili wybrzeże ze wszelkich łupów. - Poza tym, znajdziesz tam nasze statki zbierające ludzi z Irlandii. - Chcecie zaatakować Wessex? - Skądże znowu! - Uśmiechnął się niewinnie. - Mamy zamiar rozkręcić handel z walijskimi królestwami. - A ja mam zamiar udać się na Księżyc i tam postawić sobie dwór. Roześmiał się. - Wracając do Wessexu, słyszałem, że budują kościół w miejscu, gdzie zabiłeś Ubbę. - Też tak słyszałem. - Ma mieć ołtarz ze złota. - Podobno - przyznałem. Ukryłem zdumienie, że tak dobrze zna plany Oddy Młodszego, choć w istocie nie powinienem był się temu dziwić. Plotki o złocie zawsze roznoszą się błyskawicznie. - Tak mówią powtórzyłem - choć sam w to nie wierzę. - Księża mają pieniądze - zamyślił się, marszcząc brwi. - Uważam jednak, że to dziwne miejsce na kościół. - Dlaczego? - Przecież leży tak blisko morza, że będzie łatwym celem wikingów. - A może chcą, byś właśnie ty je napadł? - Podpuściłem go. - Może ich ludzie już tam na ciebie czekają, gotowi walczyć? - Myślisz, że to przynęta? - Zadumał się. - Czy Guthrum nie wydał rozkazu, żeby nie zaczepiać Zachodnich Sasów? - Guthrum może sobie rozkazywać, co mu się żywnie podoba - odparł ostro. - Ja jestem Sveinem z Białego Konia i nie słucham rozkazów żadnego Guthruma. - Szedł dalej z gniewną miną, omijając sieci, które przed masakrą rozwiesili rybacy. - Ludzie mówią, że Alfred nie jest głupcem. - Bo nie jest. - Jeśli zdecyduje się ulokować kosztowności blisko morza - mówił dalej nie zostawi ich bez straży. Svein był wojownikiem, lecz jak wszyscy najlepsi wojownicy - nie był szaleńcem. Gdy dzisiaj mówi się o Duńczykach, zwykle kojarzą się z okrutnymi poganami, bezmyślnymi w swej przerażającej przemocy. Tymczasem większość z nich, tak jak Svein, panicznie bała się tracić ludzi. Ten odwieczny strach był zresztą ich wielką słabością. Statek, na którym pływał Svein, nosił nazwę Biały Koń. Jego załogę stanowiło pięćdziesięciu trzech mężczyzn. Gdyby zabito lub ciężko raniono dwunastu z nich, siły Białego Konia zostałyby drastycznie osłabione. Naturalnie, podczas walki
Svein był bezwzględny jak wszyscy Duńczycy. I tak jak inni - miał dobry zwyczaj rozważania wszystkich aspektów bitwy, zanim do niej przystępował. Podrapał się w miejscu, gdzie ugryzła go wesz, po czym ręką pokazał na niewolnych, których pojmali jego ludzie. - Przynajmniej mam tamtych. Nie zamierzał udawać się pod Cynuit. Za niewolników miał dostać srebro, więc Cynuit nie było warte ofiar. Następnego poranka Svein poprosił mnie o pomoc. Ponieważ jego statek znajdował się w porcie Callyna, chciał, bym Fyrdracą popłynął tam po Białego Konia, zabierając ze sobą jego oraz dwudziestu ludzi. Pozostałą część duńskiej załogi zostawiliśmy w osadzie Peredura. W czasie, gdy my popłynęliśmy na wschód do portu Callyna, oni mieli pilnować niewolników, których Svein zamierzał wywieźć i sprzedać, a także spalić wioskę. Cały dzień czekaliśmy, aby Svein uregulował swoje rachunki z kornwalijskim królem - w tym czasie udało się nam sprzedać zdobyte futra oraz cynę kupcom Callyna i choć otrzymaliśmy za nie mierną zapłatę, znacznie lepiej płynęło nam się ze srebrem niż poprzednim nieporęcznym ładunkiem. Fyrdraca mieniła się teraz bogato. Poprawiło to znacznie humor członkom załogi, którzy wiedzieli, że wkrótce dostaną udział w łupach. Haesten chciał dołączyć do Sveina, lecz nie zgodziłem się na to. - Ocaliłem ci życie - wyjaśniłem - i musisz mi jeszcze trochę posłużyć, by spłacić dług. Haesten nie protestował, a gdy wręczyłem mu drugi pierścień naramienny w nagrodę za to, że w Dreyndynas pozbawił życia kilku ludzi Peredura, nie krył radości. Biały Koń Sveina był mniejszy od Fyrdracy. Jego dziób zdobiła wyrzeźbiona w drewnie głowa konia, rufę wieńczył łeb wilka, a na szczycie masztu widniał wiatrowskaz ozdobiony wizerunkiem białego rumaka. Gdy zapytałem Sveina o znaczenie tego konia, roześmiał się. - Gdy miałem szesnaście lat - powiedział - założyłem się, że rumak mojego ojca wygra z białym koniem naszego króla. Musiałem też pokonać królewskiego czempiona w zapasach i walce na miecze. Gdy ojciec dowiedział się o zakładzie, spuścił mi tęgie lanie. Tymczasem wygrałem! Od tamtej pory biały koń przynosi mi szczęście. I tylko na takich jeżdżę. W ten oto sposób statek został nazwany Białym Koniem. Płynęliśmy za nim aż do wybrzeża, gdzie potężna smuga dymu wznosiła się w miejscu, w którym niegdyś rządził król Peredur. - Zostajemy ze Sveinem? - Spytał Leofric, gdy zamiast zawrócić Fyrdracą w kierunku ziem Defnasciru, ruszyliśmy z powrotem na zachód. - Chciałbym zobaczyć, gdzie kończy się Brytania - odparłem. Nie miałem najmniejszej ochoty wracać na rzekę Uisc i znosić utyskiwań Mildrith.
Svein ulokował niewolników w środku swojej łodzi. Ostatnią noc spędziliśmy w zatoce pod grubymi kłębami dymu, a o poranku, gdy promienie wschodzącego słońca zamigotały na morskich falach, opuściliśmy wiosła i odpłynęliśmy. Gdy minęliśmy zachodni przylądek i skierowaliśmy się na bezkresne wody oceanu, spostrzegłem, że jakiś człowiek przygląda nam się ze szczytu klifu. Był daleko, ale zdołałem dojrzeć, że odziany był w czarny habit. Podejrzewałem, że był to Asser. Iseult także go zauważyła. Syknęła niczym kotka, po czym zwinęła dłoń w pięść i wymierzyła ją ku niemu, nagle wyrzucając do przodu palce. Wyglądało to tak, jak gdyby odprawiała czary. Potem o nim zapomniałem. Dziób Fyrdracy pruł po otwartym morzu, niosąc nas do miejsca, w którym kończył się świat. U boku miałem swoją królową cieni.
d
d Część druga
WŁADCA MOCZARÓW Z
Rozdział czwarty
K
ocham morze. Część dzieciństwa spędziłem w omywanym falami Bebbanburgu - pamiętam, że morze miało tam szarą barwę, było posępne i rzadko rozświetlały je promienie słońca. Morskie fale, te ogromne masy wód, które z hukiem przetaczają się zza odległych Wysp Umarłych, z łoskotem rozbijają się o skaliste wybrzeże zachodniej Brytanii. Toń morska wznosi się tu i opada, jak gdyby bogowie oceanu na przemian prężyli muskuły i luźno puszczali swe silne ręce, nie milkną pokrzykiwania białych ptaków, a wiatr unosi lekką morską mgiełkę i rozbija ją o klify. Pchany mocnymi podmuchami Fyrdraca pruł fale, pozostawiając za sobą spieniony tor. Wiosło sterowe, walczące z moją ręką, pulsowało życiem wody i napięć we wnętrzu statku. Iseult, zdumiona szczęściem, jakie dawał mi ten rejs, zerkała na mnie z niedowierzaniem. Podałem jej wiosło i przyglądałem się, jak jej wiotkie ciało zmaga się z siłą morza. Gdy pojęła, jaką władzę ma ster i zdołała wreszcie poruszyć statkiem, roześmiała się wesoło. - Mógłbym całe życie spędzić na morzu! - Krzyknąłem z entuzjazmem, nie zważając na to, że mnie nie rozumie. Ze skarbu Peredura podarowałem jej pierścień naramienny, srebrny pierścionek na palec u stopy oraz naszyjnik z nanizanych na srebrny drut długich, ostrych i białych kłów. Odwróciłem się, by spojrzeć na Białego Konia. Łódź Sveina sunęła gładko po powierzchni wody, jej dziób miarowo wynurzał się z fal i przednia część kadłuba - cała ciemnozielona od porastających ją glonów i narośli -
unosiła się ku niebu. Wraz z nią rzeźbiona głowa konia to wzbijała się ku słońcu, to opadała gwałtownie w stronę morskiej toni, białą pianą rozbijając fale aż po krawędzie burt. Podobnie jak Fyrdraca, duńska łódź płynęła na pełnym żaglu, jej wiosła bezczynnie spoczywały na dnie, a dulki były zatkane. Nasz statek był szybszy od Białego Konia, co zawdzięczał dłuższemu kadłubowi, a nie wymyślnej budowie. Pływanie sprawnym statkiem to źródło nieopisanej radości. Ale poczucie pełnego szczęścia daje dopiero świadomość, że statek ów aż po krawędzie burt wypełniony jest srebrem. To radość, jaką znają wikingowie - sunąć smukłą łodzią ze smoczą głową po toczonych wiatrem morskich falach, prosto ku pięknej przyszłości pełnej uczt i śmiechu. Duńczycy nauczyli mnie doceniać to uczucie, za co ich kocham, choćby byli najbardziej parszywymi poganami pod słońcem. W tamtej chwili, gdy Fyrdraca mknął przed Białym Koniem, czułem się szczęśliwy jak nigdy. Tu, na morzu, byłem wolny od księży, mnichów, ustaw i zasad wprowadzanych przez króla Alfreda. Wydałem komendę obniżenia żagla. Załoga zwolniła liny z knag i wielka bela rei zjechała po maszcie. Przybyliśmy do krańca Brytanii. Zrobiłem w tył zwrot, gdy Biały Koń przemknął obok nas. Pomachałem Sveinowi na do widzenia - Duńczyk odwrócił się i jeszcze przez chwilę odprowadzał spojrzeniem kołyszącego się na długich falach Fyrdracę. - Już się napatrzyłeś? - Spytał Leofric, gdy nie mogłem oderwać wzroku od krańca Brytanii, gdzie skaliste wybrzeże stawiało opór potężnej sile morza. - Penwith - odezwała się Iseult, podając nazwę przylądka w języku Brytów. - Chcesz wracać do domu? - Spytałem Leofrica. Wzruszył ramionami. Część załogi obracała już reję, ustawiając ją od dziobu w kierunku rufy, chcąc podeprzeć ją na drewnianym stojaku, podczas gdy kilku mężczyzn przywiązywało żagiel, żeby nie opadł. Przygotowano wiosła, abyśmy mogli obrać kurs na wschód. Tymczasem płynący ku Zatoce Saefern Biały Koń robił się coraz mniejszym punktem na horyzoncie. Patrzyłem za Sveinem, zazdroszcząc mu. - Muszę być bogaty - wyznałem niespodziewanie. Leofric roześmiał się. - Nie śmiej się. Powinienem wreszcie ruszyć na północ, do Bebbanburga - wyjaśniłem. - A żeby odbić twierdzę, będę potrzebował ludzi. Wielu dzielnych wojowników i całe mnóstwo ostrych mieczy. - Mamy przecież srebro - odparł Leofric, wskazując na dno statku. - To nie wystarczy - nachmurzyłem się. W przeciwieństwie do moich zamożnych wrogów, nie tylko nie
posiadałem dość pieniędzy, ale też wisiało nade mną widmo spłaty ogromnego długu względem Kościoła. Co gorsza, spodziewałem się, że lada chwila zacznie mnie ścigać sąd z Defnasciru z żądaniem zapłaty główszczyzny za zabicie Oswalda. Zważywszy na te okoliczności, nie mogłem teraz wracać do Oxton. Musiałem stać się na tyle bogaty, by zwrócić Kościołowi dług, wręczyć sędziom łapówki oraz przyciągnąć ludzi na wojskową służbę. Spoglądałem tęsknie za Białym Koniem, którego żagiel jeszcze połyskiwał w oddali na spienionych grzywach fal. Czułem w sercu odwieczną pokusę, by powrócić do Duńczyków, poczekać na uwolnienie Ragnara i ofiarować mu swój miecz. Teraz jednak przejście na drugą stronę nieco się skomplikowało - uzmysłowiłem sobie, że u Duńczyków musiałbym stanąć przeciwko Leofricowi. Nie zmieniłoby to też mojej sytuacji majątkowej - nadal potrzebowałbym pieniędzy i ludzi, by ruszyć na północ i wywalczyć to, co prawnie należało mi się z racji urodzenia. Dotknąłem młota Thora i pomodliłem się o znak. Iseult splunęła, a raczej wypowiedziała w swoim języku jakieś słowo, którego brzmienie przypominało plucie i chrząkanie. Palcem pokazywała na coś za burtą statku - dziwną rybę wielkości charta z trójkątną płetwą grzbietową, która łukiem wynurzała się z wody. - To morświn - powiedział Leofric. - Llamhydydd - Iseult podała nazwę stosowaną przez Brytów. - Morświny przynoszą żeglarzom szczęście - dodał Leofric. Nigdy wcześniej nie widziałem morświna, tymczasem nagle ujrzałem cały tuzin. Ich czarno-szare grzbiety połyskiwały w promieniach słońca. Wszystkie płynęły na północ. - Postawcie z powrotem żagiel - nakazałem Leofricowi. Spojrzał na mnie. Załoga wyciągała właśnie zatyczki z dulek i szykowała wiosła. - Chcesz postawić żagiel? - Upewnił się. - Płyniemy na północ - oświadczyłem. Modliłem się przecież o wróżbę i Thor zesłał mi morświny. - Ale Svein mówił, że w Zatoce Saefern niczego nie zdobędziemy zaoponował Leofric. - Owszem, Svein twierdził, że w Zatoce Saefern nie zdobędziemy żadnych łupów, bo wszystkie trafiły na duńskie łodzie - wyjaśniłem. - Ale znajdziemy tam Duńczyków. Razem ze skarbami! - Ten prosty pomysł niespodziewanie wyzwolił we mnie wielkie pokłady radości i pod ich wpływem grzmotnąłem Leofrica w ramię oraz uściskałem Iseult. - Mówił też, że Duńczycy już płyną z Irlandii. - I co z tego? - Leofric rozcierał bolącą rękę. - Rozumiesz? Z Irlandii! - Powtórzyłem z naciskiem. - Duńczycy płyną z
Irlandii, by zaatakować Wessex. Masz pojęcie, jakie łupy byś przywiózł, gdybyśmy pojmali załogę płynącą z Irlandii? - Wszystko i tak zawłaszczasz ty - mruknął nieco zgryźliwie. - Słuchaj, oni nie mają najmniejszego pojęcia, że tu jesteśmy! Są bezbronni jak owce! Tymczasem my jesteśmy ziejącym ogniem smokiem! Ten argument do niego przemówił. Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Dobrze mówisz. - Ba, jestem lordem, a lordowie zawsze dobrze mówią. Powiem ci coś więcej - nie tylko dobrze mówię, ale też zamierzam zostać bogaty. Wszyscy zostaniemy bogaci. Będziemy jadać na złotych talerzach, opróżniać pęcherze prosto do gardeł naszych wrogów, a z ich żon uczynimy swoje nałożnice! - Wykrzykiwałem te bzdury w nagłej euforii, chodząc tam i z powrotem po statku i zrzucając z żagla przewiązy. - Staniemy się wielkimi panami w złotych czapkach i butach ze srebrnymi cholewami. Będziemy majętniejsi niż królowie, a nasze kobiety obsypiemy złotem. Tyłki będziemy sobie podcierać bursztynem. Związać wiosła! Zatkać dulki! Bierzemy kurs na północ, płyniemy po bogactwo godne biskupów! Ryczałem pełen entuzjazmu. Załoga śmiała się, bo ludzie lubią, gdy ktoś im przewodzi. Płynąc na północ, mieliśmy dostać się na otwarte morze, z dala od lądu, przez co czuliśmy się nieswojo. Sam nigdy nie pływałem tak daleko od wybrzeża. Ragnar Starszy nieraz snuł opowieści o wyprawach wikingów na bezkresne morza, gdy nieustraszeni piraci zapuszczali się na nieznane głębiny, dopływając do ziem położonych jeszcze dalej niż Wyspy Umarłych - do ziem nawiedzonych przez prawdziwe duchy. Nie mnie sądzić, czy historie te były prawdziwe. Wiem natomiast na pewno, że wiele statków z tych wypraw nigdy nie powróciło. Zapewne teraz jeszcze płyną gdzieś w stronę gasnącego słońca, niezdolne, by zawrócić, pchane ciągle do przodu, prosto do miejsca na ciemnym krańcu świata, gdzie zagubione łodzie na wieki kończą swój ostatni rejs. Wiedziałem jednak, że świat nie kończył się na północy. Nie miałem pewności, jakie ziemie położone są w tamtych rejonach - gdzieś tam znajdowały się Dyfed, Irlandia oraz wiele mrocznych krain o barbarzyńskich nazwach, których niedostępne krańce zamieszkane były przez okrutne plemiona, żyjące dziko jak sfory psów. Na północy był jeszcze bezmiar morza, prawdziwa pustynia fal. Gdy na maszt wciągnięto żagiel i pchany wiatrem Fyrdraca mknął na północ, pochyliłem się nad wiosłem sterowym i delikatnie skierowałem statek na wschód, abyśmy całkiem nie zagubili się w bezkresie morza. - Czy choć z grubsza orientujesz się, dokąd płyniemy? - Dociekał Leofric. - Nie.
- Rozumiem, że wcale cię to nie martwi? Odpowiedziałem szerokim uśmiechem. Południowy wiatr wiał bardziej z zachodu, natomiast pływ niósł nas w kierunku wschodnim, wiedziałem zatem, że do południa na horyzoncie powinien wyłonić się ląd, który, jak mniemałem, miał być ziemią zamieszkaną przez Brytów, leżącą na północnym brzegu Zatoki Saefern. Ląd się w istocie wyłonił, jednak gdy podpłynęliśmy do niego bliżej, okazał się wyspą. Później dowiedziałem się, że Ludzie Północy nazywają ją Lundi, co w ich języku znaczy „maskonur”. Nazwa była nad wyraz trafna, gdyż strome klify wyspy obsadzały niezliczone ilości tych ptaków. Pojawienie się Fyrdracy powitały z krzykiem. Wpłynęliśmy do zatoczki po zachodniej stronie wyspy, ale nie zakotwiczyliśmy tam z powodu dużych fal, które bez ustanku się do niej wtaczały. Nie mając innego wyjścia, opuściliśmy żagiel, chwyciliśmy za wiosła i opłynęliśmy klify, aż w końcu, po wschodniej stronie wyspy, znaleźliśmy zaciszne miejsce na nocny postój. Wyszedłem na brzeg wraz z Iseult. Szukając jaj maskonurów, przekopaliśmy kilka gniazd ukrytych w głębokich norach, ale nie udało nam się żadnych znaleźć. Dlatego na kolację zarżnęliśmy dwie kozy. Wyspa nie była zamieszkana, ale jakiś czas temu musiała się tu znajdować osada, gdyż odkryliśmy zgliszcza małego kościółka i kilka grobów. Najeźdźcy puścili wszystko z dymem, a mogiły przekopali w poszukiwaniu złota. Wspięliśmy się na wzniesienie, by sprawdzić, czy na spowitym ciemnością morzu nie pojawiły się jakieś statki. Morze było spokojne i puste, na południu widniał ciemniejący pas lądu, częściowo przykryty pasmem gęstych, czarnych chmur i zastanawiałem się, czy to jest Kornwalia, czy może zachodnia część Wessexu. Iseult coś nuciła. Niezdarnie zabrała się do patroszenia zabitej kozy, ale robota jej nie szła, bowiem królowe nie są przywykłe do wykonywania tego rodzaju czynności. Była wiotka jak aelfcynn - elf. Wiedziałem, że jest szczęśliwa. Z czasem wyznała mi, jak wielką nienawiść żywiła do Peredura, który z jednej strony poważał ją i uczynił królową, a z drugiej - trzymał zamkniętą w dworze jak więźnia, chcąc na wyłączność korzystać z jej mocy. Poddani mogli wysłuchiwać przepowiedni Iseult jedynie za specjalną opłatą, która zasilała królewską kiesę. Jej sława obiegła okolicę i nawet Callyn zapragnął mieć Iseult tylko dla siebie, co było jednym z powodów, dla których najechał sąsiadów. Brytowie wielce sobie cenili królowe cieni, były one częścią ich dawnych wierzeń i mocno zakorzenionej w całej krainie wiary w magię, wyplenionej wraz z przybyciem mnichów. Iseult była jedną z ostatnich królowych cieni o dzikiej duszy sokoła, zrodzonych w chwili, gdy zgasło słońce. Dzięki mnie była wolna. Poczciwa, biedna Mildrith pragnęła jedynie porządku i rutyny, pozamiatanego dworu, czystych ubrań,
wydojonych krów, wschodów i zachodów słońca, niezmąconej niczym stałości. Iseult była inna. Mroczna, powita w ciemnościach, tajemnicza. W tych pierwszych dniach nie rozumiałem ani jednego jej słowa, lecz wtedy na wyspie, gdy o zachodzie słońca wziąłem z jej ręki nóż, by dokończyć za nią krojenie kozich wnętrzności, urwała z drzewa gałązkę i zrobiła z niej małą klatkę. Po chwili rozerwała ją i długimi białymi palcami pokazała na migi wylatującego z niej ptaka. Wskazała na siebie, cisnęła połamaną gałązkę na ziemię i roześmiała się radośnie. Następnego poranka, gdy wciąż byliśmy na lądzie, zobaczyłem dwie łodzie. Płynęły na zachód od wyspy i kierowały się na północ. Były to nieduże, zapewne kupieckie, stateczki płynące z Kornwalii. Umykały przed południowo-zachodnim wiatrem, kierując się w stronę dalekiego brzegu, gdzie, jak przypuszczałem, dotarł już Svein na swym Białym Koniu. Postanowiliśmy płynąć za nimi. Weszliśmy na pokład Fyrdracy, podnieśliśmy kotwicę i wiosłując, oddaliliśmy się od Wyspy Maskonurów. Trwało to na tyle długo, że dwie łodzie prawie zniknęły nam z oczu. Lecz gdy wciągnęliśmy żagiel na maszt, szybko zaczęliśmy je doganiać. Widok statku ze smoczą głową, który niespodziewanie wyłonił się zza wyspy, musiał być dla tamtych ludzi przerażający. By zwolnić, obniżyłem nieco żagiel i tak sunęliśmy za nimi przez większość dnia, aż wreszcie na horyzoncie pojawiła się szarawo-niebieska linia lądu. Wówczas wciągnęliśmy pełny żagiel i prując fale, przemknęliśmy obok struchlałych załóg obydwóch łodzi. Po raz pierwszy w życiu przybiłem do wybrzeża Walii. Brytowie mają inne określenie dla tej krainy, my jednak zwiemy ją po prostu „Walią”, co oznacza „Krainę Obcych”. Znacznie później dowiedziałem się, że wówczas dobiliśmy do wybrzeży Dyfedu wysuniętego najbardziej na zachód walijskiego królestwa, nazywanego tak na cześć pewnego duchownego, za sprawą którego Brytowie nawrócili się na chrześcijaństwo. Zatrzymaliśmy się w wąskiej zatoczce, wejścia do której strzegły skały. Gdy wpłynęliśmy do środka, byliśmy bezpieczni od wiatru i fal. Ustawiliśmy statek dziobem w kierunku otwartego morza, ale zatoczka była tak wąska, że podczas odwracania Fyrdracy lekko zahaczyliśmy rufą o skały. Spaliśmy na statku, mężczyźni wraz ze swymi kobietami kilkanaście kobiet schwytaliśmy bowiem w osadzie Peredura - ciasno poukładani na wioślarskich ławach. Tamtej nocy jedna z nich zdołała uciec - przedostała się przez burtę i dopłynęła do brzegu. Spałem wówczas z Iseult w niewielkim, ciemnym kącie pod pokładem sterowym, odgradzając się od świata rozwieszonym płaszczem. O świcie do naszego przytulnego gniazdka wtargnął zdenerwowany Leofric. Bał się, by uciekinierka nie podburzyła przeciw nam tubylców. Wzruszyłem ramionami.
- Nie zabawimy tu długo - ziewnąłem. Zostaliśmy jednak w zatoczce przez cały dzień. Chciałem zasadzić się na jakiś statek płynący wzdłuż wybrzeża. Ujrzałem dwa, ale płynęły razem, a my nie byliśmy w stanie zaatakować na raz więcej niż jednej łodzi. Obydwa statki miały rozpostarte żagle i pchane były południowozachodnim wiatrem. Były to duńskie, a może norweskie łodzie, obydwie załadowane licznymi wojownikami. Przypuszczam, że płynęły z Irlandii albo ze wschodniego wybrzeża Northumbrii z zamiarem dołączenia do Sveina. Także tych wikingów kusiła obietnica zdobycia urodzajnej zachodniosaskiej ziemi. - Burgweard powinien przyczaić się tu z całą flotą - zauważyłem. - To idealne miejsce, by ich łodzie po kolei posyłać na dno. Tego popołudnia na brzegu pojawiło się dwóch jeźdźców i badawczo przyglądało się Fyrdrace. Jednemu z nich połyskiwał na szyi złoty łańcuch, co oznaczało, że na te oględziny przysłano lokalnego możnego. Przybyszom zabrakło jednak odwagi, by zjechać do nas na żwirową plażę. Postali chwilę u wejścia do dużej, opadającej ku zatoczce doliny, po czym odjechali. Na niebie słońce stało już nisko, ale mieliśmy lato i dzień był długi. - Jak ci dwaj sprowadzą tu ludzi... - zaczął Leofric. Spojrzałem na wysokie skarpy po obydwu stronach zatoki. Gdyby tubylcy zaatakowali nas od góry i zrzucili na Fyrdracę grad głazów i kamieni, statek pękłby jak skorupka jajka. - Moglibyśmy tam ustawić wartowników - zaproponowałem, ale nie zdążyłem dokończyć myśli, bowiem Eadric, człowiek dowodzący wioślarzami z przednich law przy sterburcie, krzyknął, że widzi statek na horyzoncie. Pobiegłem naprzód i dech zaparło mi w piersiach. Ku nam płynęła idealna wprost zdobycz. Statek był duży wprawdzie nie takich rozmiarów jak Fyrdraca, ale i tak dość spory. Z powodu dużego obciążenia ładunkiem płynął mocno zanurzony Przewoził tylu ludzi, że jego załoga nie ośmieliła się postawić żagla, który pomimo słabego wiatru mógłby spowodować niebezpieczne przechylenie się łodzi po stronie zawietrznej burty, blisko wody. Poruszał się siłą wioseł, mozolnie zbliżając się do brzegu i najwyraźniej poszukując miejsca na nocny postój. Zwabiona naszą zatoczką załoga dopiero teraz zorientowała się, że miejsce w niej jest już zajęte przez Fyrdracę. Widziałem, jak stojący na dziobie człowiek pokazuje na fragment wybrzeża za nami. Tymczasem moi ludzie pospiesznie przywdziewali zbroje i chwytali za broń. Krzyknąłem, by Haesten przejął wiosło sterowe. Ufałem mu i wiedziałem, że dobrze pokieruje Fyrdracą, nie zważając na
losy swoich duńskich ziomków. Przecięliśmy liny trzymające nas przy brzegu. Leofric przyniósł moją kolczugę, hełm i tarczę. Przygotowano wiosła, a ja nałożyłem zbroję i hełm. Zza osłony na twarz świat wyglądał jak w ciemnych barwach. - Naprzód! - Wydałem komendę. Wiosła uderzyły o taflę wody i Fyrdraca z impetem ruszył przed siebie. Kilka wiosłowych piór otarło się o skały, żadne jednak nie pękło. Patrzyłem na znajdujący się przed nami statek. Był coraz bliżej. Widziałem straszący z dziobu wilczy łeb z obnażonymi kłami, a w środku mężczyzn i kobiety, spoglądających na nas z niedowierzaniem. Nie potrafili pojąć, dlaczego duński statek sunie prosto na nich z uzbrojoną po zęby załogą. Dopiero po chwili ktoś krzyknął ostrzegawczo i Duńczycy w panice rzucili się po broń. Leofric kazał załodze płynąć szybciej i długie trzony wioseł wygięły się pod siłą ramion, gdy Fyrdraca coraz prędzej mknął po drobnych falach. Gdy byliśmy blisko, kazałem rzucić wiosła i podejść wszystkim na dziób, gdzie stał już Cenwulf z tuzinem mężczyzn pod swoim dowództwem. Rozpędzony masywny dziób Fyrdracy z trzaskiem przejechał po duńskich wiosłach, łamiąc je w drobny mak. Haesten dobrze się spisał i zrobił dokładnie to, co mu kazałem. Pokierował statkiem wprost na przód tamtej łodzi i uderzył w miejsce, gdzie wolna burta nie była wysoka. Dziób Fyrdracy zahaczył o jej pasy poszycia i mocno przechylił w stronę wody. Gdy nastąpiło zderzenie, solidnie nami zatrzęsło. Zaraz potem wskoczyłem do środka obcej łodzi, a tuż za mną ruszył Cenwulf i jego ludzie. Nastał czas zabijania. Duńska załoga chyba przewyższała nas liczebnie, jednakże wszyscy byli wyczerpani po długim dniu wiosłowania, a poza tym nie spodziewali się ataku. My za to pałaliśmy żądzą zdobycia łupów. Tego rodzaju napady były dla nas dziecinnie proste - nie pierwszy raz atakowaliśmy statek i moi ludzie byli w tym doskonale wprawieni. Wywijając mieczami i toporami, utorowaliśmy sobie drogę ku środkowi łodzi. Przez burtę z pluskiem wlewała się do niej woda - sięgała już nam po kostki, gdy przechodziliśmy przez ławy wioślarzy. Padli pierwsi zabici i wokół stóp zrobiło się czerwono. Niektórzy z napadniętych Duńczyków wyskakiwali w popłochu za burtę i uczepiwszy się roztrzaskanych wioseł, próbowali uciec. Jakiś brodaty mężczyzna o szalonym spojrzeniu rzucił się na nas z wielkim mieczem, jednakże Eadric przebił mu włócznią klatkę piersiową, a Leofric jeszcze dołożył mu toporem, dwukrotnie rąbiąc żeleźcem po głowie. Krew trysnęła aż po żagiel zwinięty na długiej rei, ustawionej wzdłuż osi statku. Duńczyk osunął się na kolana, a wówczas Eadric docisnął tkwiącą w nim włócznię i wielkie krople krwi spadły do wody. Łódź była już zalana do połowy i omal nie upadłem, gdy niebezpiecznie przechyliła się na fali. Jakiś
mężczyzna z okrzykiem na ustach z impetem pchnął w moją stronę włócznię, lecz zdołałem sparować cios tarczą. Kopniakiem odrzuciłem na bok długie drzewce, po czym przystawiłem mu do twarzy Oddech Węża. Prawie się przewrócił, usiłując uniknąć pchnięcia. Zamachnąłem się mocno i powaliłem go masywnym umbem tarczy. Wtedy po swojej prawej stronie wyczułem jakieś poruszenie. Jak sierpem wywinąłem Oddechem Węża, trafiając w głowę atakującej mnie kobiety. Cios zwalił ją z nóg jak zarzynane jagnię. W dłoni trzymała miecz, który wytrąciłem jej kopnięciem, po czym brutalnie nastąpiłem na jej brzuch. Wtedy usłyszałem krzyk dziecka i litościwie odsunąłem Dunkę, a swoją uwagę skierowałem na wojowniku w skórzanym kaftanie. Zamachnął się na mnie toporem, ale zdołałem sparować uderzenie tarczą, a po chwili mężczyzna dokończył żywota, nadziany na Oddech Węża. Ostrze miecza miękko wsunęło się w jego trzewia. Pchnięcie było na tyle mocne, że klinga utknęła we wnętrznościach Duńczyka i aby ją wyszarpać, musiałem na nim stanąć i mocno zaprzeć się nogami. Tuż obok przebiegł Cenwulf wymachiwał w zapamiętaniu mieczem, a na umazanej krwią twarzy widniała bojowa mina. Nagle poczułem mocne szarpnięcie i zatoczyłem się gwałtownie, ledwie utrzymując równowagę. Zorientowałem się, że fale wzniosły nas na brzeg i łódź uderzyła o skały. Na środku statku stały uwiązane dwa konie, które rżały z niepokojem, wyczuwając odór krwi. Jeden z nich zdołał zerwać się z postronka, przeskoczył przez burtę i z wywróconymi na wierzch białkami oczu popłynął ku otwartemu morzu. - Zabić ich! Zabić! - Usłyszałem sam siebie. To był jedyny sposób, by przejąć statek - należało oczyścić go z walczących mężczyzn, którzy zresztą sami nam w tym pomagali, wskakując na skały i resztkami sił wdrapując się po śliskich od krwi i wody powierzchniach. Sześciu członków załogi Fyrdracy, którzy pozostali na pokładzie naszej łodzi, odpychało się teraz od skał wiosłami. Poczułem ukłucie w tył prawej kostki u nogi. Jakiś ranny Duńczyk dźgał mnie krótkim nożem i teraz zabrał się za moje ścięgno pod kolanem. W odwecie kilkakrotnie pchnąłem go Oddechem Węża, masakrując jego leżące w wodzie ciało. Był chyba ostatnim człowiekiem, który stracił życie w łodzi, mimo że kilku Duńczyków wciąż trzymało się kurczowo burty. Wszystkich strąciliśmy do morza. Fyrdraca ustawiony był od strony morza. Krzyknąłem do załogi, by podpłynęli bliżej. Nasz potężny kadłub kołysał się na falach. Przystąpiliśmy do wrzucania łupów: przez burtę do środka Fyrdracy wpadały sakwy, skrzynie i beczki. Wiele z nich było ciężkich, niektóre pobrzękiwały monetami. Ogołociliśmy ciała z wszelkich kosztowności, zgarniając sześć kolczug, tuzin hełmów, a na zalanym dnie łodzi
znaleźliśmy kolejne trzy kolczugi. Z rąk martwych mężczyzn zdjąłem osiem naramiennych pierścieni. Do Fyrdracy wrzuciliśmy także broń, z pojmanego statku odcięliśmy takielunek. Odwiązałem konia, który trząsł się ze strachu we wzbierającej wodzie. Zabraliśmy z łodzi reję i żagiel. Przez cały ten czas z brzegu ponuro obserwowali nas ci, którzy zdołali ujść z życiem i znaleźli mało bezpieczne schronienie na podmywanych morzem skałach. Pod pokładem sterowym znalazłem ukryty przepiękny hełm z dekoracyjną osłoną twarzy i odlaną ze srebra figurką wilka na dzwonie. Cisnąłem swój wysłużony hełm do Fyrdracy i przywdziałem nowy, a potem zgarnąłem sakwy z monetami. Pod nimi znajdowała się niewielka, owinięta kawałkiem czarnego sukna tarcza. Przeszło mi przez myśl, by ją tam zostawić, ale ostatecznie i ją wrzuciłem na pokład. Byliśmy bogaci. - Kim jesteś? - Krzyknął z brzegu jakiś mężczyzna. - Zwę się Uhtred! - Odkrzyknąłem zuchwale. Splunął w moją stronę. Roześmiałem się szyderczo. Moi ludzie wdrapywali się z powrotem na pokład Fyrdracy. Niektórzy wyławiali z wody wiosła, podczas gdy Leofric wiosłem sterowym wypychał statek na morze, nie chcąc dopuścić, by utknął na skałach. - Wskakuj do środka! - Krzyknął do mnie. Uzmysłowiłem sobie, że jako jedyny z całej załogi nie byłem jeszcze na statku. Uczepiłem się rufy Fyrdracy, postawiłem stopę na wiośle i przeskoczyłem przez burtę. - Wiosła w dłoń! Ruszamy! - Zakomenderował Leofric i powoli zaczęliśmy oddalać się od wraku. Wraz z łupami na nasz pokład dostały się dwie młode kobiety, które teraz rozpaczały przy maszcie. Jedna z nich mówiła nieznanym nam językiem - później okazało się, że był to irlandzki. Druga natomiast była Dunką i gdy tylko przy niej przykucnąłem, rzuciła się na mnie i napluła mi w twarz. Gdy jej oddałem, zaatakowała mnie ponownie. Była wysoką, silną dziewczyną z burzą splątanych blond włosów i jasnoniebieskimi oczami. Próbowała wsunąć rozcapierzone palce w otwory na oczy mojego nowego hełmu i musiałem przywołać ją do porządku następnym kuksańcem. Obserwująca tę próbę sił załoga zaśmiewała się do rozpuku i rozochoceni mężczyźni podpuszczali dziewczynę, by pokazała, na co ją stać. Ale ona nagle bezsilnie opadła na maszt i zalała się łzami. Zdjąłem hełm i spytałem o jej imię. W odpowiedzi wyszeptała z rozpaczą, że chce umrzeć. Powtarzała to zdanie bez końca, nie poruszyła się nawet wtedy, gdy jej oznajmiłem, że jest wolna i może opuścić statek, wskakując do wody. Dopiero po jakimś czasie zdradziła, że ma na imię Freja. Miała piętnaście lat i była córką właściciela zatopionej łodzi. Był to ten wielki mężczyzna z
potężnym mieczem, zwał się Ivar i posiadał ziemię w Dyflinie. Nikt z nas nie wiedział, gdzie leży Dyflin. Freja zerknęła na mój nowy hełm i ponownie zaniosła się od płaczu, gdyż należał do jej ojca. - Zginął z nieobciętymi paznokciami - rzekła z wyrzutem, jak gdybym to ja ponosił winę za ten niefortunny zbieg okoliczności. To rzeczywiście był niefart, że Ivar przed śmiercią nie zdążył skrócić paznokci. Teraz bowiem wykorzystają je rozmaite plugawe stworzenia ze świata podziemi do budowy okrętu, który podczas końca świata spowoduje wielki chaos i zamęt. - Dokąd płynęliście? - Spytałem. Płynęli, rzecz jasna, do Sveina. Ivar nie czuł się dobrze w Dyflinie, który, jak się okazało, leżał w Irlandii. Otaczało go tam więcej Norwegów niż Duńczyków, a co gorsza, jego ziemie zamieszkiwało kilka nad wyraz nieprzyjaznych miejscowych rodów. Łatwo dał się więc skusić wizją zdobycia urodzajnej ziemi w Wessexie i bez żalu porzucił irlandzkie posiadłości. Załadował cały swój dobytek na statki i odpłynął na wschód. - Zaraz, zaraz, powiedziałaś: statki? - Spytałem. - Wypływaliśmy trzema statkami - odparła Freja. - Ale nocą zgubiliśmy dwa z nich. Z ukłuciem żalu w sercu przypomniałem sobie dwie łodzie, które widzieliśmy niedługo przed napaścią na załogę Ivara. Lecz bogowie i tak okazali się dla mnie łaskawi. Freja potwierdziła, że jej ojciec załadował najcenniejsze rzeczy na łódź, na której sam płynął. Tym razem los naprawdę się do nas uśmiechnął, gdyż wśród łupów znajdowały się beczki pełne monet, skrzynie ze srebrem, bursztynem, gagatem i kością słoniową, broń i zbroje. Gdy Fyrdraca kołyszącym się ruchem oddalał się od brzegu, porachowaliśmy z grubsza zdobycze. Nie mogliśmy wprost uwierzyć, że trafiło nam się takie bogactwo. Jedna ze skrzyń kryła w sobie małe bryłki złota, niezdarnie uformowane w sztabki, jednak najlepszym ze wszystkiego kąskiem było czarne zawiniątko, które wcześniej uznałem za niedużą tarczę. Po odwinięciu sukna, moim oczom ukazał się przepiękny srebrny talerz, przedstawiający scenę ukrzyżowania. Jego masywny brzeg zdobiły wizerunki świętych. Było ich aż dwunastu. Domyśliłem się, że są to apostołowie i że naczynie musiało być prawdziwym skarbem w jakimś irlandzkim kościele lub klasztorze, nim wpadło w ręce Ivara. Pokazałem zdobycz załodze. - Ten oto talerz - oznajmiłem poważnym głosem, ignorując zamarłe z zachwytu spojrzenia - nie jest częścią łupów. Miejsce tego drogocennego skarbu jest w kościele i tam musi ponownie trafić. Leofric zerknął na mnie z kamienną twarzą. - Naczynie wraca do kościoła - powtórzyłem dobitnie. Kilku bardziej
pobożnych mężczyzn z aprobatą pokiwało głowami. Zawinąłem talerz w sukno i schowałem pod pokład sterowy. - Ile wynosi twój dług wobec Kościoła? - Dociekał Leofric. - Niech ciebie już o to głowa nie boli - odgryzłem się. Leofric roześmiał się, potem spojrzał w dal. - To co teraz robimy? - Spytał. Pomyślałem, że pyta o dalsze lata naszej bogatej, słodkiej i beztroskiej egzystencji, on jednak wpatrywał się w brzeg, gdzie w wieczornym świetle na szczycie klifu rysowały się sylwetki ustawionych w szeregu uzbrojonych mężczyzn. To Brytowie z Dyfedu przybyli, by stawić nam czoło. Chociaż spóźnili się, ich obecność jasno wskazywała, że do zacisznej zatoczki nie mamy już powrotu. Kazałem załodze chwycić za wiosła i skierować statek na wschód. Brytowie odprowadzili nas, idąc wzdłuż wybrzeża. Ich pojawienie się było zapewne sprawką kobiety, która ubiegłej nocy zbiegła z Fyrdracy i powiadomiła Brytów o saskim statku. Pewnie liczyli na to, iż za sprawą ich Boga zejdziemy na ląd, gdzie z łatwością będą mogli nas zabić. Niewiele statków pozostawało na całą noc na pełnym morzu. Działo się to zwykle wtedy, gdy ich załogi nie miały gdzie zakotwiczyć. Ja również tamtej nocy nie ośmieliłem się szukać miejsca na postój, dlatego obraliśmy kurs na południe i wiosłując, oddaliliśmy się od niegościnnego brzegu. Na zachodzie przez chmury sączyły się ogniście czerwone promienie zachodzącego słońca i całe niebo przybrało intensywną barwę, jak gdyby mieszkający w nim Bóg broczył krwią. - Co masz zamiar zrobić z tamtą dziewczyną? - Zapytał Leofric. - Z Freją? - Nie wiedziałem, że tak ma na imię. Chcesz ją dla siebie? - Nie - odparłem. - W takim razie ja chcę. - Ależ ona pożre cię żywcem - wyraziłem obawę. Freja była o głowę wyższa od Leofrica. - Ja takie lubię - wyznał niezrażony. - Skoro tak, należy do ciebie - rzekłem wielkodusznie. Takie jest życie. Jednego dnia Freja była ukochaną córką zamożnego duńskiego jarla, a drugiego - niewolnicą na saskim statku. Najbardziej zasłużonym członkom załogi podarowałem kolczugi. Straciliśmy dwóch ludzi, trzech było ciężko rannych, lecz i tak były to niewielkie straty. Zabiliśmy ze trzydziestu Duńczyków, a ci, którzy przeżyli masakrę, uciekli na brzeg, gdzie zdani byli na laskę Brytów. Staliśmy się bogaci i myśl ta podtrzymywała nas na duchu, gdy otoczyły nas nieprzeniknione ciemności.
Bogiem nocy jest Hod i do niego skierowałem swoje modlitwy. Rzuciłem mu do morza swój stary hełm, licząc w duchu na jego łaskawość. Noc napawała trwogą. Otuliła nas głęboka czeluść, pogłębiona chmurami, które nadciągnęły z zachodu i zakryły niebo. Gęstego mroku nie rozjaśniał ani księżyc, ani najmniejsza gwiazda. Przez jakiś czas na północnym brzegu jarzył się jeszcze blask ognia, ale i on zgasł - i pogrążyliśmy się w nieprzeniknionym mroku. Wzmagał się wiatr, statek dryfował na falach, a my, ślepi i niezdolni, by nim sterować, z wiosłami złożonymi na pokładzie, poddaliśmy się naturze. Stałem przy dziobie, zapatrzony w głęboką czerń. Okryłem płaszczem Iseult i wspominałem błogi wyraz, jaki pojawił się na jej twarzy, gdy ruszyliśmy walczyć. Nastał świt szary jak morze, które gdzieniegdzie przecinały smugi bieli. Dął zimny wiatr, a na horyzoncie nie rysował się żaden ląd. Nad nami przeleciały dwa białe ptaki - potraktowałem ich widok jako dobrą wróżbę i nakazałem załodze wiosłować w kierunku, w którym odfrunęły. Długo płynęliśmy po surowym, chłodnym morzu, smagani lodowatym deszczem, w końcu jednak dostrzegliśmy ziemię. Dotarliśmy do Wyspy Maskonurów. Zakotwiczyliśmy w zatoczce i wyszliśmy na ląd, gdzie rozpaliliśmy ogniska. - Gdy Duńczycy dowiedzą się, co zrobiliśmy... - zaczął Leofric. - Będą nas szukać - dokończyłem. - Istna wataha będzie chciała dobrać się nam do skóry. - Zatem najwyższa pora wracać do domu - oznajmiłem. Bogowie nam sprzyjali i o brzasku następnego dnia, kołysani cichnącym morzem, wiosłując, dotarliśmy na południowy kraniec lądu, po czym, trzymając się linii brzegowej, skierowaliśmy się dalej na zachód. Opłynęliśmy dziewiczy przylądek, w pobliżu którego niegdyś pływały morświny, skręciliśmy na wschód i wróciliśmy do domu.
Nasza podróż dobiegła końca. Jakiś czas po powrocie dowiedziałem się o czynach Sveina, których dokonał wkrótce po tym, jak się rozdzieliliśmy. Ponieważ znacząco wpłynęły one na moje dalsze losy i istotnie wzmogły uczucie wrogości pomiędzy mną a Alfredem, winien jestem teraz opowiedzieć o nich Czytelnikowi. Sveinowi nie dawała spokoju myśl o ołtarzu ze szczerego złota, jaki miał stanąć w budowanym kościele na wzgórzu Cynuit. Myślał o tej sprawie, przybywając do Glywysing, gdzie gromadzili się jego ludzie. Glywysing było jednym z królestw Brytów na południu Walii, miejscem z przyjaznymi portami i miłym królem, który witał Duńczyków Sveina z otwartymi ramionami, gdyż ich obecność przeszkodziła ludziom Guthruma w
urządzaniu siejących spustoszenie wypadów na jego ziemie, na które dostawali się od strony Mercji. Będąc w Glywysing, Svein wyraził życzenie, by przygotowano mu drugi statek wraz z kompletną załogą, z którym postanowił wyruszyć ku nieprzebranemu w jego mniemaniu bogactwu na wzgórzu Cynuit. Duńczycy przybyli o brzasku, ukryci za zasłoną mgły, a smocze głowy ich łodzi złowieszczo wyłoniły się z szarości świtu niczym potwory z sennego koszmaru. Najeźdźcy popłynęli w górę rzeki, rytmicznie uderzając wiosłami o drobne fale. Gdy dobili do brzegu, na ląd wysypała się horda budzących grozę wojowników w kolczugach i hełmach, połyskujących złowrogo grotami włóczni i ostrzami mieczy. Zastali wybudowane do połowy kościół oraz klasztor. Odda Młodszy, który wybrał to miejsce, zdawał sobie sprawę, że usytuowane jest niebezpiecznie blisko morza, zdecydował więc postawić fortyfikacje, by chroniły świętych budowli. Kościelną wieżę budowano z kamienia - miała być na tyle wysoka, by z jej szczytu można było obserwować okolicę. Zakładano, że księży i mnichów otoczy palisada poprzedzona fosą. W dniu, gdy Svein przybył na brzeg, roboty nie zostały jeszcze ukończone i budowle stały całkiem bezbronne. Na wzgórzu stacjonował garnizon liczący mniej niż czterdziestu ludzi - w mgnieniu oka od pojawienia się Duńczyków większość obrońców postradała życie, a tylko nieliczni zdołali zbiec. Uporawszy się z obroną, najeźdźcy puścili z dymem niedokończoną budowlę i ścięli wielki drewniany krzyż, który zgodnie z tradycją znaczył miejsce, gdzie miał stanąć klasztor. Krzyż był zresztą pierwszą rzeczą, od jakiej budowniczowie zaczęli swoją pracę. Owymi budowniczymi byli mnisi, wśród nich wielu nowicjuszy. Svein zagonił ich do kąta i zażądał, by pokazali mu skrytkę ze słynnymi kosztownościami. W zamian obiecał im litość. Mnisi pokazali to miejsce. Nie skrywało ono zbyt wielu cennych rzeczy, a z pewnością nie stał tam ołtarz ze szczerego złota, raczej zalegało trochę zapasów żywności i drewna, którego należało jeszcze dokupić. Oprócz tego mnisi posiadali wypełnioną srebrnymi pensówkami skrzynię, którą ludzie Sveina przyjęli z zadowoleniem. Obejrzawszy skromne skarby, Duńczycy przystąpili do burzenia wybudowanej do połowy wieży kościoła, zdewastowali niedokończoną palisadę i ubili trochę bydła. Następnie Svein zapytał mnichów o miejsce wiecznego spoczynku Ubby. Odpowiedziało mu ponure milczenie. Ich przywódca powtórzył pytanie, a wojownicy groźnie wydobyli z pochew miecze. Mnisi z oporami wyznali wreszcie, że kościół budowany był dokładnie tam, gdzie stał grób duńskiego wodza. Pierwotnie miał formę kurhanu, który został rozkopany, a szczątki Ubby wrzucone do rzeki. Na te słowa cała żywiona do braci litość uleciała z
duńskich serc. Duchownym rozkazano wejść do rzeki i zabroniono z niej wychodzić, dopóki nie wyłowią szczątków Ubby. Przerażonym mnichom udało się wydobyć kilka kości, które umieszczono na pogrzebowym stosie, ułożonym z drewna pochodzącego z rozebranych budowli. Podobno był to ogromny stos. Gdy zapłonął i leżące w jego sercu szczątki Ubby zaczął trawić ogień, mnichów wrzucono w płomienie. W tym samym czasie najeźdźcy pojmali dwie dziewczyny, które kryły się w chatach żołnierzy z garnizonu, zgwałcili je, a potem udusili, posyłając ich dusze do Walhalli, gdzie na wieki miały dotrzymywać Ubbie towarzystwa. Całe zajście opowiedziało nam dwoje dzieci, obserwujących wszystko z kępy pokrzyw, a także kilku mieszkańców pobliskiego miasteczka, których przywleczono, by - gdy już dogasał pogrzebowy stos - oddali cześć poległemu wodzowi. - Svein z Białego Konia to uczynił - obwieszczono im i kazano powtórzyć te słowa. Pozostawienie przy życiu kilku świadków rzezi było duńskim zwyczajem. Chodziło o to, by wieść o dokonanych przez nich okrucieństwach rozniosła się po okolicy i siała trwogę w sercach miejscowej ludności. Było prawie pewne, że historia o spaleniu mnichów i zamordowaniu dwóch niewinnych niewiast dotrze do Wessexu z prędkością błyskawicy. Wyolbrzymiono ją, jak to zwykle w takich przypadkach bywa. Liczba martwych mnichów z szesnastu urosła do sześćdziesięciu, a zgwałconych dziewcząt z dwóch do dwudziestu. Ze skradzionej skrzyni ze srebrnymi pensami zrobiono skarb na miarę bogów. Alfred posłał list do Guthruma, w którym zapytywał, dlaczegóż by w obliczu zaistniałej sytuacji nie miał zgładzić jego zakładników. Guthrum w odpowiedzi przesłał mu złoto, dwa zrabowane egzemplarze Biblii oraz pełne pokory pismo, w którym zarzekał się, iż dwa statki winne masakry nie pochodziły jego floty, lecz musieli to być okrutni piraci zza morza. Alfred dał wiarę jego słowom i darował życie zakładnikom, dzięki czemu pokój został utrzymany. Wydał także rozkaz, na mocy którego każdy kościół Wessexu miał nałożyć na Sveina klątwę. Duński wódz miał być przeklęty na wieki, jego ludzie mieli smażyć się w piekle, i ich dzieci oraz dzieci ich dzieci miały po wsze czasy nosić kainowe znamię. Kiedyś zapytałem o to znamię pewnego księdza. Wyjaśnił mi, że Kain był synem Adama i Ewy i pierwszym mordercą w dziejach ludzkości. Jednakże ów ksiądz nie wiedział, jakie znamię nosił Kain. Uważał jednak, że wszystkowidzące oko Boga i tak je rozpozna. Dwa statki Sveina odpłynęły, pozostawiając za sobą słup dymu na wybrzeżu Wessexu. Nie wiedziałem wówczas o niczym. W późniejszym czasie miałem się wszystkiego dowiedzieć, ale póki co, wracałem do domu.
Płynęliśmy powoli, każdej nocy zatrzymując się w bezpiecznych miejscach. Podążaliśmy szlakiem, który zaprowadził nas do poczerniałych zboczy niegdysiejszej osady Peredura. Dziób Fyrdracy pruł fale pod letnim zmiennym niebem, na przemian ogrzewany promieniami słońca i smagany deszczem, aż w końcu dotarliśmy do rzeki Uisc. Archanioł kołysał się już na falach z nowiutkim masztem. Był gotowy odpłynąć u boku Dnia Sądu Ostatecznego z powrotem do Hamtun. Fyrdraca przestał istnieć. Najpierw dokonaliśmy podziału łupów. Choć zagarnęliśmy z Leofricem ich największą część, i tak każdy członek załogi powrócił z tej wyprawy bogaty. Leofric odpłynął, a ja wraz z Haestenem i Iseult skierowałem się do Oxton. Na mój widok Mildrith zalała się łzami radości i ulgi, gdyż przez całą moją nieobecność dręczyło ją ponure przeczucie, iż z tej wyprawy nie wrócę żywy. Powiedziałem jej, nie mijając się zbytnio z prawdą, że pływając wzdłuż wybrzeża, pojmaliśmy duński statek załadowany po brzegi bogactwem. Następnie rozsypałem po podłodze monety oraz sztabki złota i podarowałem jej bursztynową bransoletkę oraz naszyjnik z gagatem. Prezenty te odciągnęły jej uwagę od Iseult, która przyglądała się jej ciemnymi, dzikimi oczami. Mildrith otaksowała spojrzeniem jej biżuterię, ale dyskretnie nie powiedziała nic. Wróciliśmy w porze żniw, marnych w tym roku z powodu deszczowego lata. Na kłosach żyta pojawiły się brunatne brodawki, co czyniło zbiory niezdatnymi nawet na paszę dla bydła. Na szczęście przynajmniej słoma nadawała się do wykorzystania na strzechę, a ja musiałem zadaszyć dwór, który właśnie postawiłem. Budowanie zawsze sprawiało mi przyjemność. Ściany mojego nowego dworu były grube i solidne, zrobione z mocno ubitej mieszaniny gliny, żwiru i słomy. Podtrzymywały je dębowe bele. Wysoki, podłużny dach opierał się na dębowych krokwiach. Gdy położyliśmy na nim strzechę, przez jakiś czas wyglądał jakby był ze złota. Ściany pomalowaliśmy sproszkowanym wapnem rozpuszczonym w wodzie - jeden z miejscowych rolników wlał do mikstury trochę krwi wołu i w ten sposób dwór nabrał koloru letniego nieba o zachodzie słońca. Wrota budynku wychodziły na wschód, w stronę rzeki Uisc. Opłaciłem rzemieślnika z Exanceasteru, by ozdobił framugi drzwi i nadproże płaskorzeźbami wilków z obnażonymi kłami. Był to symbol obecny na chorągwi Bebbanburga - mojej chorągwi. Mildrith życzyła sobie wprawdzie, by zdobienia przedstawiały wizerunki świętych, ale zlekceważyłem jej wolę i zamówiłem wilki. Sowicie opłaciłem budowniczych, a gdy okolicę obiegła wieść, że mam srebro, stawiło się u mnie wielu szukających zarobku mężczyzn. Choć mieli mi tylko postawić
dwór, wybierałem jedynie doświadczonych w walce. Wszystkich wyposażyłem w łopaty, siekiery, ciesielskie topory, broń i tarcze. - Formujesz tu całą armię - mówiła gderliwie Mildrith. Jej radość z powodu mego powrotu do domu szybko zgasła, gdy stało się jasne, że jestem tak samo złym chrześcijaninem, jakim byłem przed wyprawą. - Siedemnastu ludzi nazywasz armią? - Mamy pokój - odparła. Podczas kazań, księża nieustannie wkładali wiernym do głów, że trwa pokój i Mildrith niezłomnie wierzyła w ich słowa. A przecież kaznodzieje powtarzali tylko, co wmawiali im biskupi, a biskupi wykonywali wolę Alfreda. Którejś nocy zatrzymał się u nas wędrowny ksiądz, który upierał się, że wojny z Duńczykami należą do przeszłości. - Duńczycy wciąż stoją na naszych granicach - poinformowałem go sucho. - Bóg wyciszył ich serca - odparł z przekonaniem. Twierdził, że to Bóg zgładził braci Lodbroka: Ivara, Ubbę i Halfdana. Poganie, mówił, są tak skruszeni śmiercią wodzów, że nie mają odwagi więcej stawiać czoła nieustraszonym chrześcijanom. - Prawdę ci powiadam, panie - rzekł, bijąc się w pierś - wszystko to usłyszałem podczas kazania w Cippanhamm. Sam król był na nim obecny. On również chwalił Pana za to zwycięstwo. Teraz miecze trzeba przekuwać w radlice, a groty włóczni - w sierpy. Uśmiechnąłem się z politowaniem na myśl o przetopieniu Oddechu Węża w rolnicze narzędzie do orki. Słowa księdza można było między bajki włożyć. Prawda była prosta: Duńczycy czekali na właściwy moment, by zaatakować, choć teraz, gdy lato miało się ku końcowi i niezauważanie przechodziło w jesień, w istocie mogło się zdawać, że panuje pokój. Nieprzyjaciele nie przekraczali granic Wessexu, a sylwetki długich łodzi nie krążyły złowieszczo wzdłuż wybrzeża. Młóciliśmy zboże, zastawialiśmy sieci na kuropatwy, polowaliśmy na jelenie, w rzekach rozkładaliśmy sieci na ryby i ćwiczyliśmy władanie bronią. Kobiety przędły, zbierały orzechy, grzyby i jagody. Nastał czas urodzaju, zrywaliśmy więc jabłka i gruszki, a tuczone bydło czekało na ubój przed zimą. Jadaliśmy niczym królowie, a gdy budowa mego dworu została zakończona, wydałem ucztę. W jej dniu umieściłem nad drzwiami łeb wołu. Mildrith wiedziała, że była to ofiara dla Thora, ale godnie to przemilczała. Moja żona nienawidziła Iseult. By usprawiedliwić jej obecność, wymyśliłem historyjkę, że Iseult jest królową Brytów i że wkrótce dostaniemy za nią okup. Mimo to Mildrith czuła się wyraźnie urażona, że każę jej dzielić dom z poganką. - To królowa - powiedziałem.
- To ją zabierz na polowanie, niech jej przez chwilę nie oglądam - rzekła ze złością. Zabierałem Iseult nie tylko na polowania, jednak Mildrith postanowiła być ślepa. Jej uporządkowane życie sprowadzało się do chodzenia do kościoła, opieki nad dzieckiem i codziennych czynności. Sumiennie doglądała pracy dojarek, kobiet ubijających masło, przędących wełnę i zbierających miód. Była dobrą gospodynią, pod jej czujnym okiem służbie robota paliła się w rękach, czym się niebywale szczyciła. Byle wizyta sąsiada wywoływała u niej wielkie poruszenie - sprawdzała w popłochu, czy dwór jest porządnie wysprzątany, jak gdyby to było jedynym wyznacznikiem jej dobrej oceny w oczach gościa. Domagała się, bym krewnym Oswalda zapłacił główszczyznę, ignorując całkiem fakt, że przyłapałem zarządcę na kradzieży. Uważała, że zapłata wergildu wprowadzi na nowo ład i pokój do doliny rzeki Uisc. Przekonywała mnie nawet, bym urzeczywistnił jej absurdalny pomysł i złożył wizytę Oddzie Młodszemu. - Moglibyście się zaprzyjaźnić - mówiła błagalnym tonem. - Z tą wredną żmiją? - Wirken mówi, że nie zapłaciłeś jeszcze dziesięciny. Wirken był księdzem z Exanmynsteru i nienawidziłem go z całej duszy. - Za którą on zaraz napcha sobie brzuch i przepłucze gardło - rzekłem zgryźliwie. Dziesięcina była obowiązkowym podatkiem dla wszystkich posiadaczy ziemskich, płaconym na rzecz Kościoła. Na mocy prawa powinienem był posłać Wirkenowi część zbiorów, czego nie zrobiłem. Ksiądz był częstym gościem w Oxton - przychodził, gdy wiedział, że jestem na polowaniu. Wtedy zjadał moje jedzenie, pił moje piwo i obrastał w tłuszcz. - Przychodzi tu, by się modlić - tłumaczyła Mildrith. - Przychodzi tu, by się najeść - odgryzłem się. - Twierdzi, że biskup przejmie naszą ziemię, jeśli nie spłacimy długu. - Spłacimy dług - odparłem z godnością. - Kiedy? Mamy pieniądze! - Pokazywała na nowy dwór. - No kiedy? Dopytywała się. - Wtedy, kiedy mi się zechce - burknąłem. Nie mogłem jej powiedzieć ani kiedy, ani w jaki sposób spłacimy dług, ponieważ zaraz wygadałaby wszystko Wirkenowi, a ten czym prędzej pospieszyłby z nowiną do biskupa. Nasz odziedziczony po ojcu Mildrith dług wobec Kościoła narastał, a ja marzyłem, by wreszcie zrzucić z siebie ten ciężar i go spłacić. W zanadrzu miałem już nawet pewien plan, ale nie zdradzałem go Mildrith - z obawy, by się nim nie podzieliła z biskupem. Poza tym wiedziałem, że rozmowa na
temat zwrócenia długu nieuchronnie skończyłaby się jej płaczem. Mildrith nudziła mnie śmiertelnie i doskonale o tym wiedziała. Kiedyś przyuważyłem, że zapamiętale okłada służącą Iseult. Była to Saksonka, pracującą u nas jako mleczarka. Dostawała cięgi za to, że nie udał jej się ser. Rozzłoszczony, czym prędzej wyciągnąłem Mildrith z obory, prowokując kolejną małżeńską awanturę. Przy okazji wyszło na jaw, że moja żona tylko pozornie przymyka oko na moje zażyłe relacje z Iseult, gdyż w przypływie złości oskarżyła mnie o płodzenie z nią bękartów. W tej kwestii akurat musiałem się z nią zgodzić, ale też nie omieszkałem jej przypomnieć, że jej rodzony ojciec począł całe mnóstwo bastardów, z których pół tuzina pracowało teraz dla nas. - Masz zostawić Iseult i jej służkę w spokoju - nakazałem, wywołując następny potok łez. Nie były to szczęśliwe dni. Uczyłem wówczas Iseult angielskiego, a raczej - najbliższej memu sercu northumbryjskiej jego odmiany. - Jesteś moim mążem - wyznała kiedyś czułe. Byłem więc mężem Mildrith i mążem Iseult. Powiedziała, że narodziła się na nowo w dniu, kiedy pojawiłem się we dworze Peredura. - Wyśniłam sobie ciebie. Wysokiego i złotowłosego. - Teraz już nie śnisz? - Spytałem wiedząc, że jej moc wróżenia pochodzi ze snów. - Nadal śnię - odparła. - W snach rozmawiam ze swoim bratem. - Z bratem? - Zdziwiłem się. - Bratem bliźniakiem - rzekła. - Urodził się pierwszy i umarł zaraz po moich narodzinach. Poszedł do świata cieni i teraz opowiada mi, co tam widzi. - I co tam widzi? - Twojego króla. - Alfreda - mruknąłem zawiedziony. - To dobrze czy źle? - Nie wiem. Sny są niejasne. Nie była chrześcijanką. Wierzyła, że wszystko - każda rzecz i każde miejsce - ma swoich bogów. Nimfa opiekuje się strumieniem, driada lasem, duch - drzewem, bogowie - ogniem i morzem. Chrześcijański Bóg, tak samo jak Thor i Odyn, był dla niej jeszcze jednym bóstwem pośród ich całego mrowia. Jej sny, mówiła, są jakby podsłuchiwaniem bogów. Pewnego dnia, gdy razem jechaliśmy wzdłuż wzgórz wznoszących się nad opustoszałym morzem, powiedziała mi, że Alfred obdarzy mnie władzą. - Alfred mnie nienawidzi - odparłem. - Nie obdarzy mnie niczym. - Da ci władzę - powtórzyła spokojnie. Spojrzałem na nią. Wpatrywała się w horyzont, gdzie chmury stykały się z morskimi falami, a wiatr
rozwiewał jej rozpuszczone czarne włosy. - Mój brat powiedział odezwała się po chwili - że Alfred da ci władzę, odzyskasz swój dom na północy, a twoja kobieta będzie istotą ze złota. - Moja kobieta? Popatrzyła na mnie ze smutkiem. - Teraz już wiesz - odparła, a do jej oczu napłynęły łzy. Spięła konia i pogalopowała po górskim grzbiecie. Nie bardzo pojąłem przepowiednię, dogoniłem ją więc i poprosiłem, by zdradziła mi coś więcej, lecz stwierdziła, że powinienem być zadowolony, bo i tak dużo mi powiedziała. U schyłku lata zaganialiśmy do lasu świnie, by mogły najeść się żołędzi i orzechów bukowych. Nadchodził czas uboju, zakupiłem więc worki z solą, by na zimę móc zasolić w beczkach mięso z bydła i świń. Część zimowych zapasów miała pochodzić od dzierżawców ziem położonych na rubieżach moich posiadłości. Złożyłem im wszystkim wizytę, by im przypomnieć, że oczekuję daniny w postaci pszenicy, jęczmienia i żywego inwentarza. U kowala z Exanceasteru zaopatrzyłem się w tuzin solidnych mieczy. Jednym z zamysłów tego przedsięwzięcia było pokazanie najemcom, co im grozi, jeśli będą próbowali mnie oszukać. Miecze podarowałem swoim ludziom i coraz krótsze dni spędzaliśmy na ćwiczeniu fechtunku. Mildrith naiwnie wierzyła, że nie wybuchnie nowa wojna z Duńczykami, ale to nie oznaczało, że i ja ślepo ufałem w moc chrześcijańskiego Boga, ponoć zdolnego skruszyć duńskie serca. Wiedziałem swoje i wolałem się przygotować na najgorsze. Późną jesienią nastały ulewne deszcze. Pewnego pochmurnego dnia do Oxton przybył lokalny gerafa. Nazywał się Harald i miał obowiązek strzec pokoju na ziemiach Defnasciru. Przyjechał konno wraz z sześcioma zbrojnymi w kolczugach, hełmach, z mieczami i włóczniami. Gdy tylko zobaczyłem nadciągających jeźdźców, szybko kazałem swoim wojownikom sięgnąć po broń. Sam wszedłem do dworu i tam oczekiwałem na przyjazd gościa. Tym samym zmusiłem Haralda, by zsiadł z konia i przekroczył zadymione, mroczne progi mego domostwa. Wchodził ostrożnie, jak gdyby spodziewał się zasadzki. Gdy jego oczy przywykły do ciemności, zobaczył, że stoję przy głównym palenisku. - Jesteś wzywany przed sąd ziemi Defnasciru - oznajmił na powitanie. Za Haraldem weszli jego ludzie. - Przynosisz broń do mojego domu? - Spytałem wrogo. Gerafa rozejrzał się po pomieszczeniu, gdzie stali wyposażeni w topory i włócznie moi ludzie. Zawsze cieszył się opinią człowieka porządnego, rozsądnego i prawego, nie szukał zwady i wiedział, że broń we dworze może spowodować przelew krwi.
- Poczekajcie na zewnątrz - rzekł do swoich ludzi, na co i ja ruchem ręki kazałem moim opuścić broń. - Jesteś wzywany... - zaczął ponownie. - Słyszałem, co powiedziałeś - przerwałem mu oschle. - Masz do zapłacenia dług - mówił dalej Harald - oraz główszczyznę za śmierć człowieka. Nie odpowiedziałem. Jeden z myśliwskich psów cicho zawarczał. Uspokajająco położyłem dłoń na jego grzbiecie. - Sąd spotyka się w katedrze w dzień Wszystkich Świętych poinformował mnie Harald. - Stawię się - odrzekłem krótko. Zdjął hełm i moim oczom ukazała się jego łysiejąca czaszka, zwieńczona grzywą brązowych włosów. Był co najmniej dziesięć lat ode mnie starszym, rosłym mężczyzną bez dwóch palców u dłoni trzymającej tarczę. Lekko utykając, podszedł do mnie. Uciszyłem psy i czekałem. - Byłem na wzgórzu Cynuit - powiedział cicho. - Ja też byłem - odparłem gorzko - choć inni wolą udawać, że mnie tam nie było. - Wiem, czego dokonałeś - mówił dalej. - Ja też to wiem. Zignorował moją opryskliwość. Okazywał mi wsparcie, ale moja zraniona duma nie pozwoliła mi pokazać, że byłem mu za nie wdzięczny. - Eldorman wydał swoim ludziom rozkaz, by zaraz po ogłoszeniu wyroku zajęli twoje ziemie - ostrzegł mnie. Ktoś westchnął za moimi plecami. To Mildrith weszła do środka. Harald pokłonił się jej nisko. - Czy przejmą nasz dwór, panie? - Spytała z trwogą. - Cała ziemia przejdzie w ręce Kościoła, jeśli dług nie zostanie zwrócony, pani - wyjaśnił Harald. Zadarł do góry głowę i przyglądał się chwilę grubo ociosanym krokwiom, jak gdyby nie mógł pojąć, dlaczego postawiłem dwór na ziemi skazanej na ofiarowanie Bogu. Mildrith podeszła do mnie. W jej oczach malował się strach, który dzielnie starała się ukryć. - Tak mi przykro z powodu twej żony, panie - rzekła ze współczuciem. Harald uczynił znak krzyża i grymas bólu przeciął mu twarz. - Długo chorowała, pani. Bóg okazał jej litość, zabierając ją do siebie. Nie wiedziałem, że jest wdowcem, niewiele mnie to jednak interesowało. - Była zacną kobietą - powiedziała Mildrith. - O tak - zgodził się Harald. - Modlę się za jej duszę. - Po stokroć ci za to dziękuję, pani - Harald skłonił nisko głowę. - Codziennie proszę Pana, by zechciał przywrócić zdrowie Oddzie
Starszemu - ciągnęła Mildrith. - Trzeba dziękować Bogu, że przeżył. - Harald ponownie się przeżegnał. Ale siły mu jeszcze nie wróciły, a i ciało ma wciąż obolałe. - Dotknął ręką czaszki, pokazując miejsce, w które raniono eldormana Oddę. - Kto zatem będzie sędzią? - Wtrąciłem szorstko, przerywając tę uprzejmą konwersację. - Biskup - odpowiedział Harald. - Nie eldorman? - Eldorman jest w Cippanhamm. Mildrith uparła się, by piwem i jedzeniem ugościć Haralda oraz jego towarzyszy. Długo gawędziła z gerafą, wymieniając się plotkami na temat sąsiadów i rodziny. Obydwoje pochodzili z Defnasciru i doskonale znali ludzi, o których rozmawiali. Niewiele mnie to wszystko interesowało, choć nadstawiłem uszu, gdy Harald wyjawił, że Odda Młodszy żeni się z dziewczyną z Mercji. - Ta panna wraz z rodziną przebywa tu na uchodźstwie - oznajmił. - Czy jest dobrze urodzona? - Zatroskała się Mildrith. - O tak, niebywale. - Życzę im wiele szczęścia - szczerze rzekła Mildrith. Tego dnia czuła się radosna. Miłe towarzystwo Haralda wyraźnie podniosło ją na duchu, choć gdy ten sobie poszedł, nie omieszkała zbesztać mnie za gburowatość. - Harald to dobry człowiek - powtarzała ciągle - taki miły, taki uprzejmy. Chciał dać ci radę. Chciał ci pomóc! Puściłem jej gadaninę mimo uszu. Dwa dni później udałem się do Exanceasteru, zabierając ze sobą Iseult i moich ludzi. Wraz z Haestenem miałem ich teraz osiemnastu. Kazałem im się uzbroić i przywdziać skórzane zbroje, po czym poprowadziłem ten mały oddział przez targ, który zawsze odbywał się w dniu posiedzenia sądu. Mijaliśmy po drodze szczudlarzy, żonglerów, połykacza ognia i tańczącego niedźwiedzia. Widzieliśmy żebraków oraz popisy śpiewaków, harfistów i bajarzy. Przechodziliśmy obok przenośnych zagród dla owiec, kóz, bydła, świń, gęsi, kaczek i kur, a także straganów uginających się pod ciężarem smakowitych kawałków sera, płatów wędzonych ryb, pęcherzy z sadłem, gliniaków z miodem, tac z dorodnymi jabłkami i koszy wypełnionych po brzegi gruszkami. Iseult, która nigdy wcześniej nie była w Exanceasterze, otwierała szeroko oczy, nie mogąc się nadziwić ani wielkości miasta, ani tętniącemu w nim życiu, ani plątaninie ulic i domów. Niektórzy na jej widok pospiesznie czynili znak krzyża, by odegnać zło, jakie mogła na nich zesłać ta obca poganka, mroczna królowa cieni, mieszkająca teraz w Oxton.
Przy Biskupiej Bramie kłębił się tłum kalekich żebraków - dostrzegłem wśród nich kobietę z niewidomym dzieckiem oraz wielu mężczyzn, którzy w licznych wojnach stracili ręce i nogi. Rzuciłem im parę miedziaków, po czym, schyliwszy głowę pod łukiem bramy, wjechałem konno na dziedziniec przed katedrą. Kilkunastu skutych łańcuchami zbrodniarzy oczekiwało już tam na swój los. Grupa młodych mnichów, wyraźnie zdenerwowanych obecnością skutych zbirów, pracowicie wyplatała słomiane ule. Wokół trzech ognisk skupiło się kilkudziesięciu uzbrojonych mężczyzn. Podejrzliwie rzucili okiem na moich ludzi. Jakiś młody ksiądz, klaszcząc w dłonie, pospiesznie dreptał w naszą stronę, co rusz przeskakując przez kałuże. - Nie wolno wnosić broni na teren katedry! - Upomniał mnie surowo. - A tamtym wolno? - Spytałem zaczepnie, pokazując na ogrzewających się przy ogniskach mężczyzn. - To ludzie gerafy Haralda. - Zajmijcie się więc szybko moją sprawą, wtedy i broń prędko zniknie z tego miejsca - rzekłem twardo. Zerknął na mnie z niepokojem. - Masz tu do załatwienia sprawę? - Z samym biskupem. - Biskup jest na modlitwie - oświadczył z naganą w głosie, jakby rozkład dnia duchownego był powszechnie znany. - Zresztą, biskup nie może przyjmować każdego chętnego. Ewentualnie możesz pomówić ze mną. Uśmiechnąłem się do niego i rzekłem nieco donośniej: - Dwa lata temu w Cippanhamm twój biskup zaprzyjaźnił się z niejaką Eanflaed. Ma ogniście rude włosy i świadczy usługi w tawernie „Pod Derkaczem”. Trudni się rozpustą. Ksiądz ponownie klasnął w ręce, tym razem próbując mnie uciszyć. - Gdy kiedyś byłem z Eanflaed - niezrażony ciągnąłem dalej opowiedziała mi kilka zabawnych historii o biskupie. Mówiła na przykład, że biskup bardzo lubi, gdy... Mnisi przerwali pracę przy ulach i nadstawili uszu. Kapłan jednak nie dopuścił, by dowiedzieli się czegoś więcej na temat tej niezwykłej znajomości, gdyż prawie krzyknął: - Coś mi się zdaje, że biskup ma teraz wolną chwilkę! - Powiedz mu zatem, że tu jestem - rzekłem uśmiechem. - Jesteś Uhtred z Oxtonu? - Spytał. - Nie - odparłem wyniośle. - Jestem lordem Uhtredem z Bebbanburga. - Tak, panie. - Znanym również jako Uhtredaerwe - dodałem szelmowsko, jak na Uhtreda Niegodziwego przystało.
- Tak, panie - rzekł raz jeszcze duchowny i pospiesznie się oddalił. Biskup nazywał się Alewold i w rzeczywistości był biskupem Cridianton. Miasto to jednakże od dawna nie cieszyło się opinią równie bezpiecznego jak znacznie większy Exanceaster i od lat biskupi Cridianton ochoczo przybywali do Exanceasteru, by w spokoju pełnić tu swą kapłańską posługę. Nie uchroniło ich to jednak przed łupieżczymi zapędami Duńczyków. Pewnego razu wojownicy Guthruma napadli oraz ogołocili prawie ze wszystkiego katedrę oraz domostwo biskupa, któremu nie przywrócono dawnego blasku i do dziś pozostało oszczędnie umeblowane. Stół, za którym siedział Alewold wyglądał, jakby zabrano go prosto z ubojni - masywny blat poorany był licznymi nacięciami od noża, a do tego upstrzony plamami zaschłej krwi. Kościelny hierarcha spojrzał na mnie pełnym oburzenia wzrokiem. - Nie powinno cię tu być - powitał mnie oschle. - Dlaczegóż to nie? - Masz się stawić przed sądem dopiero jutro. - Jutro będziesz sędzią, dzisiaj jesteś biskupem. Potwierdził moje słowa lekkim skinieniem głowy. Był to starszy mężczyzna o mocnej, kwadratowej szczęce, cieszący się sławą surowego sędziego. Gdy Duńczycy najechali na Exanceaster, akurat przebywał z Alfredem w Scireburnan, dzięki czemu ocalił życie. Jak wszyscy biskupi w Wessexie, był gorliwym zwolennikiem króla. Byłem przekonany, że wie wszystko o moich nieprzyjaznych stosunkach z Alfredem i czułem, że nie powinienem liczyć na szczególną łaskawość sądu. - Jestem zajęty - burknął Alewold, wskazując piętrzące się na poplamionym stole stosy pergaminów. Siedziało przy nim jeszcze dwóch urzędników, a za krzesłem biskupa zgromadziło się pół tuzina księży, na których twarzach malował się teraz wyraz absolutnej dezaprobaty. - Ten dług względem Kościoła odziedziczyła moja żona - powiedziałem. Alewold zerknął na towarzyszącą mi Iseult. Wyglądała pięknie, dumnie i bogato. Na jej szyi i we włosach połyskiwały srebrne ozdoby, a poły płaszcza spinały dwie drogocenne brosze - jedna z gagatem, a druga !. bursztynem. - Twoja żona? - Spytał drwiąco. - Spłacę dług - oznajmiłem, ignorując jego pytanie. Cisnąłem na rzeźniczy stół sakwę i na ponacinany blat wyślizgnął się duży, srebrny talerz, który zabrałem ze statku Ivara. Srebro zabrzęczało dźwięcznie w zderzeniu z drewnem mebla. W tym ponurym, słabo oświetlonym przez trzy wyplatane z sitowia lampy oraz nieduże okratowane drewnem okno pojaśniało, jak gdyby wzeszło słońce.
Masywna sztuka srebra żarzyła się świetliście i oczarowany jej urodą Alewold nie mógł oderwać od niej wzroku. Są na świecie dobrzy księża. Do takich kapłanów niewątpliwie należą Beocca i ojciec Willibald. Ale też w swym długim życiu nieraz miałem okazję się przekonać, że wielu duchownych, tak ochoczo głoszących cnotę ubóstwa, pała niepohamowaną żądzą posiadania. Kochają bogactwo, które Kościół przyciąga równie mocno jak światło świecy przyciąga ćmy. Alewold był chciwy i wiedziałem, że pragnie srebra w tym samym stopniu, co niegdyś pragnął rozkosznych doznań ze strony ognistowłosej Eanflaed z Cippanhamm. Teraz nie przestawał wpatrywać się w naczynie. Wyciągnął rękę i czule pogładził jego masywną srebrną krawędź, jak gdyby dotykiem chciał potwierdzić, że wzrok go nie myli. Potem, powoli i bardzo ostrożnie przyciągnął do siebie talerz i bacznie przyjrzał się dwunastu apostołom. - Cyborium7 - szepnął z namaszczeniem. - Talerz - wzruszyłem ramionami. Jeden z księży przechylił się przez ramię urzędnika. - Irlandzka robota - rzekł ze znawstwem. - Tak... wygląda na irlandzką robotę - zgodził się Alewold i spojrzał na mnie podejrzliwie. - Czy zwracasz to naczynie Kościołowi? - Czy zwracam? - Zdziwiłem się z niewinną miną. - Cyborium najwyraźniej zostało skradzione - orzekł surowo biskup. Słusznie postąpisz, Uhtredzie, zwracając go na łono Kościoła. - Ależ kazałem ten talerz zrobić specjalnie dla ciebie - zełgałem gładko. Z niemałym wysiłkiem odwrócił ciężkie naczynie, po czym wskazał na widoczne rysy w srebrze. - Jest stare - rzekł podejrzliwie. - Zamówiłem go specjalnie dla ciebie w Irlandii - powtórzyłem poufale. Widzę jednak, że nie obchodzono się z nim z należytą delikatnością podczas podróży przez morze. Wiedział, że kłamię. Nie dbałem o to. - Mogłeś zamówić cyborium u któregoś złotnika z Wessexu - chłodno zauważył jeden z księży. - Cóż, sądziłem, że ci się spodoba - powiedziałem, przechylając się przez stół i wyjmując naczynie z rąk biskupa - widzę jednak, że bardziej sobie cenisz rodzime rzemiosło. Skoro tak, to... - Dawaj je z powrotem! - Zakrzyknął zachłannie Alewold, a gdy nie wykonałem najmniejszego ruchu, by spełnić jego życzenie, dodał błagalnie: - Jest naprawdę piękne. 7
Cyborium - tu: naczynie liturgiczne, służące do przenoszenia komunikantów. (przyp. tłum.)
Oczyma wyobraźni widział już, jak cyborium rozświetla swym blaskiem kościół, w którym prawi kazania, a może nawet zdobi jego własny dom. Z całej duszy pragnął je mieć. Zapadła niezręczna cisza, w czasie której biskup utkwił chciwy wzrok w naczyniu. Mój plan się powiódł - Alewold był równie oszołomiony pięknem cyborium, jak i zaskoczony niespodziewaną możliwością jego zdobycia. Gdybym powiedział Mildrith o drogocennym łupie, hierarcha z pewnością dowiedziałby się o jego istnieniu i teraz jego reakcja byłaby zgoła inna. Tymczasem biskup siedział jak zaczarowany. Do sali weszła służąca z dzbanem, lecz wygnał ją szybkim machnięciem ręki. Zdążyłem tylko zauważyć, że miała rude włosy. - Kazałeś to naczynie wykonać... - zaczął sceptycznie Alewold. - W Dyflinie - dopowiedziałem uprzejmie. - Czy to tam popłynąłeś królewskim statkiem? - Zaciekawił się ksiądz, który wcześniej zrobił uwagę na temat umiejętności lokalnych złotników. - Patrolowaliśmy wybrzeże - wyjaśniłem - to wszystko. - Wartość tego naczynia... - zaczął Alewold, po czym zamilkł. - Znacznie przewyższa wartość długu odziedziczonego przez Mildrith dokończyłem. Nie sądzę, by była to prawda, choć wartość cyborium zbliżała się do kwoty, którą byliśmy winni Kościołowi. Poza tym widziałem już, że mój dług przestał biskupa interesować. Zamierzałem zatem dostać to, co chciałem. Dług został spłacony. Nalegałem, by fakt ten został potwierdzony na piśmie i to w trzech egzemplarzach. Przy okazji zdumiałem wszystkich swoją umiejętnością czytania. Wgłębiłem się w treść pierwszego pergaminu i odkryłem, że w potwierdzeniu spłaty długu nie podano żadnej wzmianki na temat praw Kościoła wobec przyszłych płodów mojej ziemi. Wymogłem więc na biskupie poprawienie tego zapisu. Zgodziłem się, by Alewold zatrzymał jedną kopię, podczas gdy sam zabrałem dwie. - Nie będziesz jutro sądzony za dług - orzekł hierarcha, gdy odcisnął woskową pieczęć na ostatniej kopii. - Ciągle jednak nie jest zamknięta sprawa główszczyzny za Oswalda. - Ufam, że wydasz dobry i mądry osąd, biskupie - powiedziałem z uśmiechem, otwierając przytroczoną do pasa sakiewkę, z której wyjąłem małą bryłkę złota. Upewniwszy się, że duchowny zauważył, że mam w niej więcej złota, położyłem bryłkę na stole. - Oswald był złodziejem. - Jego rodzina przysięgła, że nie - odparł ksiądz. - A ja mam ludzi, którzy przysięgną, że był. Istotą każdej rozprawy były przysięgi, przy czym obydwie strony mogły przyprowadzić ze sobą tylu krzywoprzysiężców, ilu tylko zdołały
pozyskać. Wydający wyrok zwykle przychylał się do opinii tych, którzy lepiej kłamali lub - jeśli obydwie strony były równie przekonujące - do strony, za którą wstawiła się publiczność. Najlepszym jednak rozwiązaniem było pozyskanie sobie przychylności sędziego. Rodzina Oswalda z pewnością wystarała się o wielu świadków z okolicznych wiosek, ale dla sędziego bardziej przemawiającym argumentem było złoto. Tak stało się i tym razem. Ku wielkiemu zaskoczeniu Mildrith dług został spłacony, a rodzina Oswalda zrzekła się główszczyzny w wysokości dwustu szylingów. Zawierzywszy perswazyjnej sile złota, nie musiałem nawet fatygować się przed oblicze wysokiego sądu i tak miałem pewność, że biskup w kategoryczny sposób odrzuci żądanie główszczyzny, podając w uzasadnieniu, że Oswald był powszechnie znaną kanalią i złodziejaszkiem. Wygrałem. W najmniejszym stopniu nie przysporzyło mi to jednak popularności. Dla mieszkańców doliny rzeki Uisc nadal byłem intruzem z Northumbrii, nieokrzesanym poganinem. Nikt jednak nie ośmielił się powiedzieć mi tego w twarz, bowiem nie ruszałem się nigdzie bez swoich ludzi, którzy z kolei nie rozstawali się z mieczami. Gdy tegoroczne zbiory trafiły do składów, znacznie wzrosło prawdopodobieństwo najazdu Duńczyków na Wessex. Atak o tej porze roku gwarantowałby żywność dla ich armii. Jednakże ani Guthrum, ani Svein nie przekroczyli granicy. Nadeszła zima, ubiliśmy więc bydło, zasoliliśmy mięso, zdarliśmy skóry i zrobiliśmy galaretę z nóżek cielęcych. Nasłuchiwałem, czy kościelne dzwony nie biją o porze innej niż zwykle, obwieszczając najazd nieprzyjaciół na królestwo, ale dzwony milczały. Mildrith modliła się o utrzymanie pokoju, a ja, młody i śmiertelnie znudzony, modliłem się o wojnę. Ona kierowała swe modły do chrześcijańskiego Boga, ja natomiast zabrałem Iseult do lasu, gdzie złożyliśmy ofiary dla Hoda, Odyna i Thora. Bogowie i tym razem wysłuchali moich próśb i w ciemnościach pod drzewem życia, gdzie trzy prządki tkają nić naszego losu, do mojego życia wplotły czerwoną nić. Przeznaczenie jest wszystkim i zaraz po święcie Yule trzy prządki przysłały do Oxton królewskiego posłańca, który wręczył mi wezwanie. Wyglądało na to, że spełnił się sen Iseult i że Alfred chce obdarzyć mnie władzą, bowiem wzywano mnie do Cippenhamm. Miałem stanąć przed królem i wziąć udział w obradach witanu.
d
Z
Rozdział piąty Mildrith była wielce poruszona wezwaniem, które otrzymałem. Witan zbierał się zawsze po to, by służyć radą królowi. Jej ojciec nigdy nie był ani dość bogaty, ani wpływowy, by uczestniczyć w obradach witanu i dlatego Mildrith nie posiadała się z radości, że Alfred oczekuje mojej obecności. Posiedzenie witenagemotu, bo tak również nazywano to zgromadzenie, zaczynało się w dniu świętego Stefana, przypadającego nazajutrz po Świętach Bożego Narodzenia. Mnie jednak kazano stawić się w Cippanhamm dopiero dwunastego dnia Świąt, dzięki czemu Mildrith zyskała trochę czasu na wypranie moich ubrań. Trzeba je było wygotować, porządnie wyszorować, wysuszyć i wyszczotkować. Pracę tę wykonywały trzy kobiety naraz i dopiero po kilku dniach Mildrith była zadowolona z efektów. Dokładnie obejrzała ubrania i stwierdziła, że teraz nie przyniosę jej wstydu, pokazując się w Cippanhamm obszarpany jak wagabunda. Nie oczekiwała, że poproszę ją, żeby dotrzymała mi towarzystwa w podróży, zadała sobie jednak trud powiadomienia wszystkich sąsiadów o zaszczycie, jaki spotkał jej męża: król Alfred ma życzenie wysłuchać jego porady. - W żadnym wypadku nie wolno ci tego założyć - stwierdziła stanowczo, wskazując na amulet z młotem Thora. - Zawsze go noszę - broniłem się. - Zatem go ukryj - nakazała. - I nie zachowuj się agresywnie! - Agresywnie? - Słuchaj, co inni mają do powiedzenia. Bądź pokorny. I pamiętaj koniecznie, by złożyć gratulacje Oddzie Młodszemu. - Niby za co? - Ma się wkrótce ożenić. Przekaż mu, że modlę się za niego i jego narzeczoną. Znowu była szczęśliwa, żywiła bowiem przekonanie, że spłaciwszy dług wobec Kościoła, odzyskałem przychylność Alfreda. Dobrego nastroju nie popsułem jej nawet wtedy, gdy oznajmiłem, że do Cippanhamm zabieram Iseult. Najpierw wprawdzie żachnęła się lekko, ale po krótkim namyśle stwierdziła, że postępuję słusznie, zawożąc Iseult do Alfreda. - Jest w końcu królową i jej miejsce jest na dworze - stwierdziła łaskawie. - My nie stwarzamy jej tu odpowiednich warunków.
Uparła się, bym zaniósł do kościoła w Exanceasterze sakwę ze srebrnymi monetami i ofiarował pieniądze ubogim. Sama w żarliwej modlitwie podziękowała Bogu za to, że przywrócił mnie do łask króla oraz prosiła, by obdarzał dobrym zdrowiem naszego syna. Ja niezbyt dobrze znałem własnego syna Uhtreda, gdyż był jeszcze bardzo mały, a ja nigdy nie miałem dość cierpliwości dla dzieci. Jednakże kobiety z Oxton stale zapewniały mnie, że to krzepki i silny chłopiec. Przeznaczyliśmy na podróż dwa dni. Wziąłem ze sobą Haestena i sześciu mężczyzn. Choć główne trakty patrolowali ludzie gerafy Defnasciru, po drodze mnóstwo było miejsc, w których wyjęci spod prawa czyhali na podróżnych. Jechaliśmy w kolczugach i skórzanych tunikach, z mieczami, włóczniami, toporami i tarczami przy boku. Wszyscy mieliśmy konie. Iseult siedziała na niedużej, karej klaczy, którą jej kupiłem. Ubrana była w płaszcz z wydrowych skór - również prezent ode mnie. Gdy przejeżdżaliśmy przez wioski, ich mieszkańcy przyglądali jej się z ciekawością - jeździła konno jak mężczyzna, a jej czarne włosy były związane srebrnym łańcuszkiem. Tak jak przede mną, rzucali się przed nią na kolana i błagali o jałmużnę. Iseult nie zabrała ze sobą służącej z obawy, że w Cippanhamm nie znajdziemy miejsca na nocleg. Zawsze gdy zbierał się witan, tawerny i domostwa miasta pękały w szwach. Byłem przekonany, że tym razem też tak się stanie i będziemy mogli mówić o dużym szczęściu, jeśli uda nam się znaleźć nocleg dla nas obojga. - Czego chce od ciebie król? - Spytała, gdy przejeżdżaliśmy przez dolinę rzeki Uisc. W podłużnych, głębokich bruzdach chlupotała deszczowa woda, która połyskiwała w bladych promieniach zimowego słońca. W lasach jaskrawiły się liście ostrokrzewu, a owoce jarzębiny, głogu, dzikiego bzu i cisu czerwieniły się malowniczo. - Czy nie ty powinnaś mi to powiedzieć? Uśmiechnęła się. - Przewidywanie przyszłości to jak podróż w nieznane, a przy tym w gęstej mgle. Poruszasz się prawie po omacku, a gdy w końcu uda ci się coś zobaczyć, ten obraz natychmiast znika. To tylko mignięcie. Brat nie zsyła mi snów o wszystkim. - Mildrith uważa, że król mi wybaczył - powiedziałem. - A wybaczył ci? - Może - wzruszyłem ramionami. Miałem taką nadzieję, nie dlatego, że łaknąłem łaski Alfreda, ale dlatego, że po cichu marzyło mi się odzyskanie dowództwa nad flotą. Chciałem znowu pływać na statku z Leofricem, czuć podmuchy wiatru we włosach i krople rozpryskującej się morskiej wody na policzku. - Zastanawia mnie tylko jedno - mówiłem dalej - dlaczego nie
chciał, bym uczestniczył w całym witanie. - Może na początku omawiali jakieś sprawy religijne? - Zasugerowała Iseult. - Na pewno nie chciałby, żebym brał w tym udział - przytaknąłem. - No więc już wiemy. Rozmawiali o swoim Bogu, a na koniec zostawili sprawy Duńczyków i dlatego cię wezwał. On wie, że jesteś mu potrzebny. - A może po prostu chce, bym przyjechał na święto - snułem domysły. - Na święto? - Święto Dwunastej Nocy 8 - wyjaśniłem. Takie wyjaśnienie wydawało mi się najbardziej prawdopodobne - Alfred postanowił mi wybaczyć i w ramach zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy i chcąc pokazać, jak wielce ceni sobie moją osobę, zaprosił mnie na obchody święta Dwunastej Nocy. Liczyłem na to po cichu, choć sam się sobie dziwiłem. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej byłem gotów go zabić, a teraz pragnąłem jego uznania, jednocześnie go nienawidząc, taka jest właśnie ambicja. Gdybym nie dorastał u Ragnara, zapewne starałbym się wyrobić sobie dobre imię u boku Alfreda. - Droga, którą podążasz, Uhtredzie - mówiła Iseult - jest niczym świetliste ostrze przecinające ciemne wrzosowisko. Widzę ją wyraźnie. - A ta kobieta ze złota? Iseult nie odezwała się. - Czy to ty nią jesteś? - Dopytywałem się. - W chwili moich narodzin zgasło słońce - odparła. - Jestem kobietą ciemności i srebra, a nie złota. - Kim więc ona jest? - Kimś, kto jest bardzo daleko, Uhtredzie, bardzo daleko - rzekła tajemniczo i zamilkła. Może po prostu nic więcej nie wiedziała, albo w ogóle cała ta przepowiednia była tylko podszeptem jej intuicji. Do Cippanhamm dotarliśmy pod koniec jedenastemu dnia święta Yule. Szron srebrzył się na pooranej bruzdami ziemi, a nad plątaniną czarnych gałęzi wisiała ogromna, czerwona kula słońca. Przejechaliśmy przez zachodnią bramę miasta, które jak zawsze o tej porze roku było zatłoczone. Od razu skierowaliśmy się do tawerny „Pod Derkaczem”, gdzie niegdyś bywałem częstym gościem. Świadcząca tam swoje usługi rudowłosa Eanflaed znalazła nam miejsce w rozpadającej się obórce, gdzie
Święto Dwunastej Nocy (ang. Twelfth Night feast) - zakończenie pogańskiego święta Yule (Jul), które dawni Germanowie celebrowali od przesilenia zimowego do końca pierwszego tygodnia stycznia. Yule zostało zaadaptowane przez chrześcijaństwo jako okres od Bożego Narodzenia do Trzech Króli. Wraz z Yule kończył się pogański okres uczt zimowych (od jesieni do początków stycznia), zwany przez wierzących w starych bogów Skandynawów i Anglosasów Zimowymi Nocami. (przyp. red. pol.) 8
trzymano sforę psów myśliwskich. Eanflaed powiedziała, że psy należą do Huppy - eldormana ziemi Thornasaety - i że nic im się nie stanie, jeśli spędzą noc lub dwie na podwórzu. - Huppa pewnie będzie odmiennego zdania, ale co mi tam. Bodajby sczezł w piekle! - Nie płaci ci? - Domyśliłem się. W odpowiedzi splunęła wzgardliwie i spojrzała na mnie z nagłym zainteresowaniem. - Słyszałam, że Leofric jest w mieście. - Naprawdę? - Ucieszyłem się. - Nie widziałam go, ale ktoś mówił, że tu jest. Na dworze króla. Może przyjechał z Burgweardem? Burgweard był nowym dowódcą floty, który chciał, by na wzór dwunastu apostołów statki pływały parami. - Niech lepiej trzyma się od gospody z daleka - nachmurzyła się nagle Eanflaed. - Dlaczego? - Bo do tej pory nie raczył się pokazać! W ogóle nie przyszedł, by się ze mną przywitać! - Rzekła gniewnie. Była o pięć lub sześć lat starsza ode mnie, miała szeroką twarz, wysokie czoło i loki zwinięte w sprężynki. Jej usługi były znane w całym mieście i właściciel gospody, który zawdzięczał swoje zyski głównie wdziękom Eanflaed, a nie jakości serwowanego piwa, dawał jej dużo swobody. Wiedziałem, że Eanflaed przyjaźniła się z Leofricem, choć teraz po jej tonie wywnioskowałem, iż oczekiwała od tej znajomości czegoś więcej. - Co to za jedna? - Spytała, ruchem głowy wskazując na Iseult. - Królowa - odparłem. - Więc tak nas teraz nazywacie. A jak się miewa twoja żona? - Wróciła do Defnasciru. - Jesteś taki sam jak wszyscy - rzekła z niesmakiem i zadrżała z zimna. Jeżeli zmarzniecie, zagońcie do środka psy, to was trochę ogrzeją. Lecę do roboty. Było nam zimno, ale spaliśmy całkiem dobrze i następnego poranka, dwunastego po Bożym Narodzeniu, kazałem swoim sześciu ludziom zostać w tawernie „Pod Derkaczem”, a sam, wraz z Iseult i Haestenem, udałem się do królewskiego dworu. Stał w południowej części miasta, tam, gdzie rzeka zakręcała się pętlą wokół wałów. Był odgrodzony od nich palisadą. Zwyczaj nakazywał, by możny zaproszony na zgromadzenie witanu stawił się u króla ze swymi ludźmi. Nie sądzę jednak, by wielu dostojników przyprowadzało przed oblicze władcy Duńczyka i kobietę Brytów. Ale Iseult bardzo chciała zobaczyć Alfreda, a ja pragnąłem sprawić jej
przyjemność. Zabrałem ją ze sobą także dlatego, że tego wieczoru we dworze miała się odbyć wielka uczta i postanowiłem, że weźmie w niej udział wraz ze mną. Uprzedziłem ją lojalnie, że biesiady Alfreda są nudne, a serwowane potrawy mają podły smak, nie zraziła się jednak i wciąż chciała mi towarzyszyć. Spodziewałem się, że nie wpuszczą jej na obrady witanu i być może będzie musiała czekać przez wiele długich godzin na szansę ujrzenia króla. Nakazałem Haestenowi ubrać się w kolczugę, zabrać miecz i strzec mojej królowej. Strażnik przy bramie kazał nam zdać broń. Zrobiłem to niechętnie, choć przecież wiedziałem, że nikt wyjątkiem gwardii przybocznej króla nie mógł być uzbrojony w jego obecności. Strażnik poinformował nas, że obrady już się rozpoczęły, więc pospiesznie przemknęliśmy obok stajni i wielkiej, nowej królewskiej kaplicy z dwiema wieżami. Przed głównym wejściem do dworu stała gromada księży, wśród których rozpoznałem Beoccę. Na powitanie uśmiechnąłem się do niego radośnie, lecz gdy do nas podszedł, zobaczyłem, że jego twarz jest blada i wymizerowana. - Spóźniłeś się - powiedział chłodno. - Czyżbyś nie cieszył się na mój widok, ojcze? - Spytałem z nutą sarkazmu w głosie. Zadarł głowę i spojrzał na mnie. Pomimo zeza, rudych włosów i niewładnej lewej ręki Beocca stał się w Wessexie ważną osobistością. Był teraz królewskim kapelanem, spowiednikiem i powiernikiem. Widać jednak było, że odpowiedzialność, jaką dźwigał obecnie na barkach, wyryła się głębokimi zmarszczkami na jego twarzy. - Modliłem się, by nie dożyć tego dnia - westchnął ciężko i uczynił znak krzyża. - Kto to? - Łypnął podejrzliwie na Iseult. - Królowa Brytów - odparłem. - Kto taki? - Królowa. Jest tu ze mną. Chce się zobaczyć z Alfredem. Nie wiem, czy dotarły do niego moje słowa, gdyż wydawał się błądzić gdzieś myślami. Był strapiony i nieobecny. Żył teraz w dziwacznym świecie królewskich konwenansów i obsesyjnej pobożności. Pomyślałem, że może wdał się w jakiś teologiczny spór i teraz trapił się, jak go rozwiązać. Gdy byłem dzieckiem i mieszkałem w Bebbanburgu, Beocca odprawiał dla nas msze, ale po śmierci mego ojca nie mógł znieść życia pośród duńskich pogan i zbiegł z Northumbrii. Na dworze Alfreda znalazł dach nad głową i stał się królewskim powiernikiem. Ale przyjacielskie, ciepłe uczucia zachował również dla mnie. Jemu właśnie zawdzięczam ocalenie starych pergaminów, dowodzących mego prawa do Bebbanburga. Jednakże tego dwunastego dnia święta Yule sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie cieszył się z naszego spotkania. Szarpnął mnie za rękę i
pociągnął w stronę drzwi. - Musimy iść - burknął - i niech litościwy Bóg ma cię w swojej opiece. - O czym mówisz? - Nie rozumiałem. - Pan jest miłością - rzekł ksiądz - pomódl się zatem o łaskę litości. Strażnicy otworzyli drzwi i weszliśmy do środka. Ku mojemu zdziwieniu nikt nie zatrzymał Iseult, a co więcej, zauważyłem, że na drugim końcu sali siedziało wiele kobiet, które z uwagą śledziły przebieg obrad. W środku znajdowało się ponad stu mężczyzn, choć jedynie niecała połowa z nich należała do witanu. Byli to eldormani, tenowie oraz kościelna starszyzna. Zajmowali miejsca na ustawionych w półkolu krzesłach i ławach. Przed nimi stało podium, na którym siedział Alfred w towarzystwie dwóch księży i małżonki Aelswith. Zauważyłem, że była w błogosławionym stanie. Za nimi stał udrapowany czerwonym suknem ołtarz z grubymi świecami oraz masywnym, srebrnym krzyżem. Przy wszystkich ścianach ustawione były ławy, które w zwykłych okolicznościach służyły do spania i spożywania posiłków z dala od dokuczliwych przeciągów. Dzisiaj jednak siedział na nich tłum zwolenników tenów oraz panów wysokiego stanu, należących do witanu. Pośród nich wielu było księży i mnichów, bowiem dwór Alfreda był niczym zakon. Beocca pokazał Iseult i Haestenowi ławy, dając do zrozumienia, by dosiedli się do publiczności, po czym pociągnął mnie w stronę grona doradców. Nikt nie zauważył mego przybycia. We dworze było ciemno, przez małe, położone wysoko okna wpadało niewiele zimowego słońca. Gdzieniegdzie stały koksowe piecyki, które miały grzać pomieszczenie. Ale ogromna sala była zimna, za to czarna od kłębów gęstego dymu, wzbijającego się aż po krokwie. Pośrodku znajdowało się duże palenisko, jednak nie rozpalono w nim ognia, bowiem tam właśnie ustawiono w półokręgu stołki, krzesła oraz ławy dla witanu. Teraz do zgromadzonych przemawiał wysoki mężczyzna w niebieskim płaszczu. Twierdził, że naprawienie mostów w królestwie jest rzeczą nie cierpiącą zwłoki, a tymczasem lokalni tenowie zupełnie nie kwapią się, by wykonać tę pracę. Zasugerował, by król wyznaczył urzędnika odpowiedzialnego za zbadanie stanu traktów w Wessexie. Przerwał mu jakiś mężczyzna, wyrażając opinię, że powołanie tej funkcji naruszyłoby uprawnienia eldormana danej ziemi. Rozgorzała dyskusja. Niektórzy popierali propozycję mówcy, ale większość była przeciw niej. Przy niedużym stole, ustawionym tuż obok podium, siedziało dwóch księży i próbowało zanotować wszystkie zgłaszane postulaty. Wśród zgromadzonych zauważyłem Wulfhere’a - eldormana z Wiltunsciru, który właśnie potężnie ziewnął. Nieopodal niego siedział opatulony w futro biskup Alewold. Wciąż nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Beocca przytrzymał mnie nieco z tyłu, jak gdyby czekał na przerwę w obradach, żeby znaleźć dla mnie miejsce. Dwóch służących wniosło kosze wypełnione polanami do piecyków koksowych i wtedy właśnie spostrzegła mnie Aelswith. Natychmiast nachyliła się do Alfreda i szepnęła mu coś do ucha. Uważnie przysłuchujący się całej dyskusji król zerknął ponad głowami swych doradców i wbił we mnie wzrok. W olbrzymim pomieszczeniu nagle zapanowała cisza. Chwilę wcześniej, gdy zgromadzeni zorientowali się, że coś odciągnęło uwagę króla od debaty na temat mostów, sala rozbrzmiała pełnymi domysłów szeptami. Wszyscy odwrócili głowy i spojrzeli na mnie. Wtedy rozmowy zamilkły. Ciszę zakłóciło jedynie kichnięcie któregoś z księży oraz nagłe szuranie nóg i pospiesznie przesuwanych ław. To mężczyźni ulokowani tuż przy zimnym palenisku naprędce odsuwali się na bok. Bynajmniej nie robili mi przejścia - chcieli być jak najdalej ode mnie. Aelswith roześmiała się perliście i już wiedziałem, że znalazłem się w tarapatach. Instynktownie sięgnąłem ręką do lewego boku, ale naturalnie nie miałem przy sobie miecza i nie mogłem dotknąć jego rękojeści, aby odegnać zły los. - Do dyskusji o mostach powrócimy później - zabrał głos Alfred. Wstał. Ubrany był w obszytą futrem niebieską szatę pasującą do sukni małżonki, a na jego głowie, zamiast korony, tkwiła opaska z brązu. - Co tu się dzieje? - Zwróciłem się do Beoccy. - Zamilcz! - Gromko zawołał Odda Młodszy. Odziany był odświętnie, jego połyskującą zbroję okrywał czarny płaszcz, na nogach miał wysokie skórzane buty, a broń u jego boku podtrzymywał elegancki czerwony pas. Jako dowódca wojsk królewskich, Odda miał pozwolenie na noszenie broni w obecności króla. W jego oczach malował się triumf, wyraz zwycięstwa zagościł także na zgryźliwej twarzy Aelswith. Zrozumiałem, że nie przywiedziono mnie tu, bym otrzymał królewskie przywileje, lecz bym skonfrontował się ze swymi wrogami. Zawołano jakiegoś księdza, który wyłonił się z czarnej gromady kleryków, stojących tuż przy drzwiach. Był to młody mężczyzna o zagniewanej minie i obwisłych policzkach. Poruszał się energicznie, jak gdyby miał natłok pracy i wiecznie brakowało mu czasu na jej dokończenie. Pokłonił się przed królem i ze stołu, przy którym siedziało dwóch urzędników, zabrał zwój pergaminu, po czym stanął na środku kręgu tworzonego przez członków witanu. - Mamy do omówienia pilną sprawę - przemówił Alfred - którą, za pozwoleniem witanu, winniśmy niezwłocznie się zająć. Było mało prawdopodobne, by ktoś ze zgromadzonych wyraził swój sprzeciw. Wśród mężczyzn przebiegł pomruk aprobaty - naturalnie, że
omawianie nudnych, przyziemnych spraw mogło poczekać. Alfred skinął głową. - Ojciec Erkenwald przeczyta zatem listę oskarżeń - oznajmił król, zasiadając na tronie. Listę oskarżeń? Poczułem się zaszczuty jak dzik, którego zagoniono pomiędzy myśliwskie psy i najeżone groty włóczni. Stałem jak skamieniały. Ojciec Erkenwald rozwinął pergamin i chrząknął. - Uhtredzie z Oxton - zaczął uroczystym, piskliwym głosem, precyzyjnie wymawiając każde słowo - niniejszym zostałeś postawiony w stan oskarżenia za przestępstwo zabrania należącego do królestwa Wessexu statku bez zgody króla, udania się owym statkiem do Kornwalii i wszczęcia tam wojny z Brytami, na co również nie otrzymałeś królewskiego pozwolenia. Wszystkie te wykroczenia możemy potwierdzić przysięgami. Po zgromadzonych przebiegł cichy pomruk, który Alfred uciszył uniesieniem szczupłej dłoni. - Ponadto, jesteś oskarżony - kontynuował Erkenwald - o zawarcie sojuszu z poganinem o imieniu Svein, którego pomocą dokonałeś mordu na chrześcijańskiej ludności w Kornwalii, nie zważając na to, że ludność ta żyła w stanie pokoju z naszym miłościwie panującym i królem. To także możemy udowodnić przysięgami przerwał. We dworze było cicho jak makiem zasiał. - Oskarżamy cię również - głos ojca Erkenwalda obniżył się teraz, jak gdyby sam nie wierzył w słowa zapisane na pergaminie - o dopuszczenie się, wespół ze wspomnianym powyżej poganinem o imieniu Svein, ataku na królestwo naszego błogosławionego króla poprzez dokonanie bestialskiego mordu i bluźnierczej grabieży na wzgórzu Cynuit. - Na te słowa przez salę przetoczyła się fala wielkiego oburzenia. Tym razem jednak Alfred nie poruszył się, by uspokoić zgromadzonych i ojciec Erkenwald musiał unieść głos, by dokończyć czytanie aktu oskarżenia. - To także - zapiszczał głośno i wszyscy natychmiast zamilkli - możemy udowodnić przysięgami. Opuścił pergamin, rzucił mi pełne odrazy spojrzenie i wrócił na podium. - On kłamie - warknąłem. - Dostaniesz możliwość wypowiedzenia się. Na razie jednak milcz. Odezwał się siedzący obok Alfreda ksiądz o surowej fizjonomii. Ubrany był w mnisie szaty, na które narzucił bogato zdobioną haftowanymi krzyżami pelerynkę. Jego głowę bujnie porastały białe kędziory, mówił niskim, srogim głosem. - Kto to? - Spytałem Beoccy. - Przenajświętszy Aethelred - szepnął nabożnie Beocca, widząc jednak, że imię duchownego niczego mi nie wyjaśniło, dodał: - Arcybiskup z Contwaragurga, ma się rozumieć. Arcybiskup nachylił się, by porozmawiać z Erkenwaldem. Aelswith
gapiła się na mnie. Nigdy mnie nie lubiła i teraz czerpała wyraźną przyjemność z oglądania mego upadku. Alfred z zadartą głową przyglądał się dachowym krokwiom, jak gdyby widział je po raz pierwszy w życiu. Uzmysłowiłem sobie, że wcale nie zamierza brać udziału w tym procesie, którego wyrok był już prawie przesądzony. Pozwoli innym udowodnić moje winy, lecz bez wątpienia sobie pozostawi przyjemność odczytania decyzji sądu. Jak się po chwili okazało - miał to być wyrok nie tylko w mojej sprawie. Arcybiskup zmarszczył gniewnie brwi: - Czy jest tu drugi więzień? - Trzymamy go w stajniach, wasza ekscelencjo - wyjaśnił Odda Młodszy. - Przecież powinien być obecny na sali - żachnął się arcybiskup. Człowiek ma prawo wysłuchać swych oskarżycieli. - Kim jest drugi więzień? - Chciałem wiedzieć. Był nim Leofric. Choć wprowadzono go skutego łańcuchami, nie powitały go głosy wielkiego oburzenia. W powszechnej opinii Leofric jedynie podporządkował się moim nikczemnym rozkazom. Całą winę za dokonane zbrodnie ponosiłem ja, a ten biedny Leofric wpadł po prostu w zastawione przeze mnie sidła. Teraz będzie musiał odprawić pokutę, by oczyścić się ze złych postępków. Czułem wyraźnie, że zgromadzeni pełni są dla niego współczucia. Znali go przecież, był swoim człowiekiem, mężem Wessexu, a nie jakimś intruzem z Northumbrii. Gdy stanął obok mnie, rzucił mi żałosne spojrzenie. - Tkwimy w tym gównie po same uszy - mruknął. - Cicho - syknął Beocca. - Zaufaj mi - powiedziałem. - Jak mam ci zaufać?- Gorzko spytał Leofric. Zerknąłem na Iseult, która leciutko skinęła głową. Już wiedziałem, że zobaczyła wynik dzisiejszych zmagań, który był dla mnie korzystny. - Zaufaj mi - powtórzyłem. - Niechże więźniowie zamilkną - rzekł z rozdrażnieniem arcybiskup. - Tkwimy w tym gównie po czubek królewskich uszu - powtórzył cicho Leofric. Hierarcha skinął na ojca Erkenwalda. - Czy zgromadziłeś przysięgłych? - Spytał. - Tak, ekscelencjo. - W takim razie wysłuchajmy pierwszego. Erkenwald skinął na drugiego księdza, który stał przy drzwiach prowadzących do przejścia na tyły dworu. Do środka weszła niezbyt rosła postać, odziana w czarny płaszcz. Twarz miała zakrytą kapturem. Pospiesznie przeszła do przodu, zatrzymała się przed podium, skłoniła się
nisko przed królem i uklękła przed arcybiskupem, który z godnością wysunął do ucałowania ciężką od drogocennych pierścieni dłoń. Uczyniwszy to, mężczyzna powstał, zdjął kaptur i odwrócił się w moją stronę. To był Osioł. Asser, walijski mnich. Wpatrywał się we mnie, dopóki jakiś ksiądz nie podał mu Pisma Świętego, na którym położył szczupłą dłoń. - Przysięgam - zaczął po angielsku z obcym akcentem, wciąż nie odrywając ode mnie wzroku - że to, co tu powiem, jest prawdą i tylko prawdą. Tak mi dopomóż Bóg, a dusza ma niechaj spłonie w wiecznym ogniu, jeśli coś zataję. - Zgiął się wpół i z czułością kochanka ucałował Pismo Święte. - A to drań - mruknąłem. Asser był dobrym przysięgłym. Przemawiał jasno i rzeczowo, opisując, jak przypłynąłem do Kornwalii na statku ze smoczą głową. Powiedział, że najpierw zgodziłem się wesprzeć króla Peredura, którego zaatakował sąsiad wspierany przez poganina Sveina i jego ludzi, a następnie podstępnie go zdradziłem, wdając się w konszachty z Duńczykami. - Działając wspólnie - podsumował Asser - urządzili krwawą rzeź. Na własne oczy widziałem, jak uśmiercają świątobliwego księdza. - Pędziłeś jak wyścigowy kurczak - zwróciłem się do niego. - Niczego nie widziałeś. Asser odwrócił się do króla i pokłonił nisko. - Zaiste, uciekałem, miłościwy panie. Jestem mnichem, a nie wojownikiem, więc gdy za sprawą Uhtreda całe zbocze spłynęło niewinną chrześcijańską krwią, wziąłem nogi za pas. Przyznaję, najjaśniejszy panie, że nie jestem z tego czynu dumny i żarliwie błagam Boga o wybaczenie za okazane tchórzostwo. Alfred uśmiechnął się wyrozumiale, a arcybiskup machnął lekceważąco ręką, jak gdyby tłumaczenia Assera nie miały najmniejszego znaczenia. - Co zrobiłeś po tym, jak wydostałeś się z miejsca kaźni? - Dociekał Erkenwald. - Wszedłem na wzgórze i stamtąd obserwowałem bieg wydarzeń odparł Asser. - Zobaczyłem, jak Uhtred z Oxton odpływa statkiem w towarzystwie tamtej pogańskiej łodzi. Te dwa statki skierowały się na zachód. - Popłynęli na zachód? - Upewnił się Erkenwald. - Tak jest - potwierdził Asser. Erkenwald zerknął na mnie. Na sali panowała cisza, wszyscy zgromadzeni w napięciu oczekiwali na słowa potępienia. - Jaka ziemia leży na zachód od tamtego miejsca? - Chciał wiedzieć ojciec Erkenwald.
- Tego nie potrafię powiedzieć - odparł Asser. - Domyślam się jednak, że jeśli nie dopłynęli do krańca świata, to zrobili w tył zwrot i obrali kurs na Zatokę Saefern. - Czy wiesz coś więcej? - Dopytywał się Erkenwald. - Wiem, że pomagałem grzebać umarłych i modliłem się za ich dusze odpowiedział Asser. - Widziałem tlące się zgliszcza spalonego kościoła, lecz tego, co zrobił Uhtred po opuszczeniu miejsca zbrodni, nie wiem. Wiem jedynie, że skierował się na zachód. Alfred w ostentacyjny sposób nie brał udziału w procesie. Asser wyraźnie jednak przypadł mu do gustu i gdy Walijczyk zakończył zeznania, skinieniem głowy przywołał go na podium i nagrodził monetą oraz chwilą prywatnej rozmowy. Członkowie witanu dyskutowali między sobą, od czasu do czasu zerkając na mnie wścibsko. Aelswith, nagle nad wyraz przymilna i łaskawa, posłała Asserowi uśmiech. - Czy chciałbyś coś powiedzieć? - Zwrócił się do mnie Erkenwald, gdy odprawiono Walijczyka. - Najpierw wysłucham wszystkich waszych kłamstw. Prawda oczywiście była taka, że Asser nie kłamał, przedstawiając całe zajście w sposób otwarty, rzeczowy i przekonujący. Doradcy króla byli pod wrażeniem jego zeznań, teraz jednak z równą fascynacją przyglądali się kolejnemu przysięgłemu. Przed nimi stanął Steapa Roztropny - wojownik-olbrzym służący Oddzie Młodszemu, człowiek nie odstępujący swego pana na krok. Miał wyprostowane plecy potężne bary i zdziczałą, ponurą twarz z obwisłą skórą. Rzucił mi ciężkie spojrzenie, pokłonił się przed królem i położył wielką łapę na Piśmie Świętym, powtarzając za Erkenwaldem słowa przysięgi. Przysięgał mówić prawdę i tylko prawdę pod groźbą wiecznych mąk piekielnych, po czym zaczął kłamać. Łgał cichym, spokojnym głosem. Powiedział, że stał na czele oddziału strzegącego miejsca budowy nowego kościoła na wzgórzu Cynuit i widział, jak o świcie do brzegu przybiły dwa statki, z których wysypało się mrowie wojowników. Mówił, że rzucił się na nich i choć własnymi rękami zdołał zgładzić sześciu ludzi, najeźdźców było zbyt wielu, by wszystkim stawić czoło. Zmuszony więc został do odwrotu. Widział, jak poganie krwawo mordują księży i słyszał, jak ich przywódca, chełpiąc się swym niecnym czynem, wykrzykuje swe imię. - Wołał: „To ja, Svein!” - Czy Svein przypłynął na dwóch statkach? Steapa przerwał na chwilę i w skupieniu zmarszczył brwi, z mozołem przeliczając na palcach statki, wreszcie twierdząco pokiwał głową. - Miał dwa statki. - I przewodził obydwóm?
- Svein dowodził jednym - odparł Steapa, po czym wytknął palucha w moją stronę. - On dowodził drugim. Z gardeł zgromadzonych na sali dobył się wściekły pomruk. Dźwięk ten był tak złowrogi, że Alfred najpierw uderzył dłonią o podłokietnik tronu, a potem wstał, by przywrócić ciszę. Steapa trwał nieporuszony. Stał wielki jak dąb i choć jego historia elokwentnością nie dorównywała zeznaniom Assera, jego słowa wyrażały bezgraniczne potępienie dla zaistniałych czynów. Mówił prosto i bez emocji, choć wszystko to było kłamstwem. - Zatem tym drugim statkiem dowodził Uhtred - powtórzył ojciec Erkenwald - ale czy Uhtred brał udział w mordzie? - Czy brał w nim udział? On wszystkiemu przewodził - obwieścił nienawistnie Steapa, a zgromadzeni zaryczeli wściekle. Erkenwald odwrócił się do króla. - Miłościwy panie - powiedział - on musi umrzeć. - A jego ziemia i wszelka własność muszą ulec konfiskacie - krzyknął w uniesieniu biskup Alewold, aż z ust wyleciały mu krople śliny, które z sykiem wpadły do pobliskiego koksowego piecyka. - Konfiskacie na rzecz Kościoła! Zgromadzeni we dworze mężczyźni zaczęli tupać nogami na znak aprobaty. Aelswith energicznie pokiwała głową, lecz arcybiskup klasnął w ręce i nakazał ciszę. - Nie wysłuchaliśmy jeszcze oskarżonego - przypomniał ojcu Erkenwaldowi, po czym skinął na mnie. - Mów, co masz na swoją obronę. Gdy człowiek tkwi po same uszy w gównie, może zrobić tylko jedną rzecz - zaatakować napastników. Przyznałem, że byłem na wzgórzu Cynuit. Słyszałem jak kilka osób gwałtownie wstrzymało oddech. - Nie byłem tam jednak minionego lata - oznajmiłem dobitnie - lecz wiosną, kiedy z ostrza mego miecza poniósł śmierć sam Ubba Lodbrokson. Pośród zgromadzonych tu dzisiaj obecni są mężowie, którzy wszystko widzieli! Jednakże to Odda Młodszy przypisał sobie tę zasługę. Zabrał chorągiew Ubby którą ja obaliłem i stawił się z nią przed obliczem króla, twierdząc obłudnie, że to on zabił duńskiego wodza. A prawda jest taka, że Odda to parszywy kłamca i tchórz. Ale on, nie chcąc, by jego oszustwa wyszły na jaw, postanowił mnie zamordować waszymi oszczerstwami. On także łże - wskazałem na Steapę. Steapa demonstracyjnie splunął. Odda Młodszy zaperzył się, ale milczał, co nie umknęło uwagi kilku osób. Nazwanie kogoś tchórzem i kłamcą to bezpośrednie zaproszenie do walki, Odda jednakże stał jak słup soli. - Nie możesz tego udowodnić - powiedział Erkenwald. - Mogę udowodnić, że zabiłem Ubbę - odparłem.
- Nie zebraliśmy się tutaj, by omawiać tę sprawę - oznajmił oschle ksiądz - lecz by ustalić, czy złamałeś królewski pokój, dopuszczając się bluźnierczej napaści na wzgórzu Cynuit. - W takim razie wezwijcie na świadków członków mojej załogi zażądałem. - Ściągnijcie ich tutaj i każcie im pod przysięgą zeznawać, co robili minionego lata. - Czekałem, lecz Erkenwald milczał. Zerknął nerwowo na króla, jak gdyby poszukując u niego pomocy, lecz powieki Alfreda chwilowo były przymknięte. - A może tak bardzo wam się spieszy, by mnie zabić - ciągnąłem jadowicie - że nie macie odwagi poczekać, by dowiedzieć się prawdy? - Dysponuję złożonym pod przysięgą zeznaniem Steapy - rzekł godnie Erkenwald, jak gdyby to czyniło inne dowody zbędnymi. Był wytrącony z równowagi. - Ja też mogę zeznawać pod przysięgą - oświadczyłem - podobnie Leofric i jeden z członków załogi. Traf chciał, że jest tu dziś z nami obecny odwróciłem się i kiwnąłem na Haestena. Nieco przestraszył się tym nagłym wezwaniem, ale szturchnięty przez Iseult wstał i podszedł do mnie. - Zaprzysięgnij go - zażądałem od Erkenwalda. Erkenwald bezradnie rozejrzał się dookoła, nie wiedząc, co począć. Kilku członków witanu krzyknęło, że podejrzany ma prawo wezwać własnych świadków i że wywołany mężczyzna powinien zeznawać. Ksiądz podał więc Haestenowi Pismo Święte. Odegnałem go ruchem ręki. - Niech przysięgnie na to - powiedziałem i wyjąłem amulet z młotem Thora. - Nie jest chrześcijaninem? - Bezgranicznie zdumiał się Erkenwald. - To Duńczyk - wyjaśniłem. - Oczekujesz, że mamy uwierzyć w słowa Duńczyka? - Oburzył się ksiądz. - Oczywiście, że tak - odrzekłem zuchwale. - Sam nasz miłościwy król wierzy Duńczykowi. Ufa w słowo dane przez Guthruma, że Duńczycy nas nie zaatakują, dlaczego więc nie mielibyśmy zawierzyć temu człowiekowi? Moja odpowiedź wywołała kilka uśmieszków. Wielu członków witanu uważało, że Alfred zbytnio pokłada ufność w obietnice Guthruma. Czułem, że szala sympatii zgromadzonych przechyla się na moją stronę. Wtedy jednak głos zabrał arcybiskup, oznajmiając kategorycznie, że przysięga złożona przez poganina jest pozbawiona wartości. - Jest całkiem nieważna - powtórzył. - Duńczyk musi usiąść. - W takim razie niech zeznaje Leofric - zażądałem - a potem sprowadźcie tu naszą załogę i wysłuchajcie, co oni mają do powiedzenia. - Już ja was znam. Wszyscy będziecie łgać jednym głosem - rzekł z przekonaniem Erkenwald. - A ty nie jesteś sądzony jedynie za to, co stało
się na wzgórzu Cynuit. Czy możesz zaprzeczyć, że pływałeś królewskim statkiem? Albo że dopłynąłeś do Kornwalii, gdzie zdradziłeś króla Peredura i zabiłeś jego chrześcijańskich poddanych? Czy możesz zaprzeczyć słowom ojca Assera? - A gdyby sama królowa Iseult powiedziała ci, że Asser kłamie? Spytałem. - Gdyby potwierdziła, że mnich łże jak pies? Erkenwald spojrzał na mnie. Wszyscy na mnie patrzyli, odwróciłem się więc i wskazałem na Iseult, która powstała i zrobiła krok do przodu, smukła i delikatna. Jej szyja i nadgarstki mieniły się srebrem. - Oto królowa, małżonka Peredura - przedstawiłem ją. - Żądam, abyście wysłuchali jej zeznań pod przysięgą, dowiecie się wtedy o knowaniach jej męża, który planował dołączyć do Duńczyków i napaść na Wessex. Był to czysty nonsens, ale w tamtej chwili niczego innego nie zdołałem wymyślić. Wiedziałem, że Iseult potwierdzi moje słowa. Niebezpiecznie słabym ogniwem w tej szytej grubymi nićmi układance było to, że Svein miał przecież walczyć z Peredurem, a powiedziałem, iż Brytowie planowali poprzeć Duńczyków. W tamtej chwili zlekceważyłem tę nieścisłość. Do procesu zdołałem wprowadzić na tyle duży zamęt, że nikt nie był już pewien, co robić. Erkenwald stał bezsilnie. Mężczyźni powstawali z miejsc, by popatrzeć na Iseult, która ze spokojem odwzajemniała ich spojrzenia, król i arcybiskup pochylili głowy, a Aelswith z ręką na swym ciężarnym brzuchu jadowitym szeptem udzielała im porad. Nikt nie chciał przesłuchiwać Iseult w obawie, co od niej usłyszy. Domyślam się, że Alfred wiedział, iż proces, już teraz skażony kłamstwem, przybierze jeszcze gorszy obrót. - Niezły jesteś, Pierdoło - wymamrotał z uznaniem Leofric - naprawdę niezły. Odda Młodszy zerknął na króla, a potem na swych kolegów z witanu. Wyczuł, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli i nie chcąc do tego dopuścić, przywołał do swego boku Steapę. Rozmawiał z nim gorączkowo. Alfred zmarszczył czoło, arcybiskup wyglądał na skonsternowanego, na obsypanej krostami twarzy Aelswith malowała się złość, a ksiądz Erkenwald stał z bezradnie rozłożonymi rękami. Niespodziewanie uratował ich Steapa. - Zaprawdę powiadam wam, nie kłamałem! - Wykrzyknął dramatycznie. Wyglądał, jakby nie wiedział, co ma powiedzieć dalej, zdołał jednak przyciągnąć uwagę zgromadzonych. Król zachęcająco wyciągnął dłoń, aby nakłonić go do następnej wypowiedzi, a Odda Młodszy szepnął mu coś do wielkiego ucha. - On mówi, że ja kłamię - Steapa oskarżycielsko wymierzył we mnie palec - a ja mówię, że nie kłamię i mój miecz też tak mówi. - Przerwał
nagle, zmęczony zawiłością tej wypowiedzi. Była to zapewne najdłuższa mowa w życiu Steapy. To jednak wystarczyło. Liczne nogi zadudniły o podłogę i na sali zawrzało jak w ulu. Krzyczano, że Steapa ma rację. Choć jej nie miał, zdołał przebić się przez gąszcz kłamstw i pomówień, w ten mało wyszukany sposób proponując pojedynek sądowy, na co wszyscy przyklasnęli z ochotą. Arcybiskup wciąż zdawał się być strapiony, natomiast Alfred uniósł dłoń i nakazał ciszę. Spojrzał na mnie. - Jak się na to zapatrujesz, Uhtredzie? - Spytał. - Steapa twierdzi, że jego miecz udowodni prawdę. Czy twój miecz także to zrobi? Nie mogłem powiedzieć „nie”. Mogłem wprawdzie dalej upierać się, by przesłuchano Iseult, a potem zgodzić się, by witan ocenił, czyje zeznania były bardziej wiarygodne i przedstawił swoją opinię królowi, ale ja zawsze byłem w gorącej wodzie kąpany. To nagłe zaproszenie do walki przerwało lawinę oszczerstw. Wiedziałem, że jeśli przyjmę wyzwanie i pokonam Steapę, oczyszczę Leofrica i siebie z wszelkich zarzutów. W ogóle nie brałem pod uwagę przegranej. Wyzywająco spojrzałem na Steapę. - Mój miecz - zwróciłem się do niego z zawziętą miną - mówi, że powiedziałem prawdę. Mówi też, że jesteś śmierdzącym pierdzielem, przeklętym łgarzem, oszustem i krzywoprzysięzcą, którego trzeba posłać na tamten świat. - I znowu tkwimy w tym gównie po same uszy - westchnął Leofric. Na sali zawrzało. Mężczyźni zawsze lubili oglądać walkę na śmierć i życie, bo było to znacznie ciekawsze niż wysłuchiwanie smętnych psalmów wyśpiewywanych przez dworskiego harfiarza. Król się zawahał, Aelswith niezdecydowanie spoglądała to na mnie, to na Steapę, musiała jednak ocenić, że ten drugi jest lepszym wojownikiem, gdyż pochyliła się do przodu, dotknęła łokcia małżonka i natarczywie coś do niego szeptała. Król w końcu skinął głową. - Niechaj tak będzie - oświadczył. Wydawał się znużony i zniesmaczony licznymi kłamstwami i obelga mi, które tu padły. - Walka odbędzie się jutro. Możecie mieć tylko miecze i tarcze, nic więcej. - Uniósł dłoń, by powstrzymać wiwaty. - Drogi lordzie Wulfhere? - Najjaśniejszy panie? - Wulfhere padł do jego stóp. - Przygotujesz wszystko do pojedynku. I niech, z bożą pomocą, zwycięży prawda - powiedziawszy te słowa, Alfred wstał i owinąwszy się szatą, wyszedł. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak uśmiech rozjaśnia straszną twarz Steapy.
- Jesteś przeklętym durniem - zbeształ mnie Leofric. Zdjęto mu kajdany i pozwolono spędzić wieczór ze mną. Był z nami Haesten, Iseult oraz moi ludzie, których ściągnięto z miasta. Zakwaterowano nas w cuchnącej łajnem obórce na zamkniętym terenie królewskiego dworu, ale ja nie czułem smrodu. Było święto Dwunastej Nocy, u króla odbywała się właśnie wielka uczta, a my siedzieliśmy tu zziębnięci i pilnowani przez dwóch uzbrojonych strażników. - Steapa jest dobry - ostrzegł mnie Leofric. - Ale ja jestem dobry. - On jest lepszy - przyznał otwarcie przyjaciel. - Posieka cię na kawałki. - Nie posieka - powiedziała cicho Iseult. - Do diaska, ten gość jest naprawdę niezły! - Upierał się Leofric i w końcu mu uwierzyłem. - To wszystko przez tego przeklętego mnicha - mruknąłem z goryczą. Przyleciał do Alfreda i na nas naskarżył. Assera do Wessexu przysłał z posłannictwem król Dyfedu. Mnich miał zapewnić Zachodnich Sasów o pokojowych zamiarach królestwa Dyfedu. Asser skorzystał ze swego poselstwa i opowiedział Alfredowi historię Dnia Sądu Ostatecznego. Potem nietrudno już było wyciągnąć wniosek, że towarzyszyliśmy Sveinowi w masakrze na wzgórzu Cynuit. Wprawdzie Alfred nie posiadał dowodu na moją winę, jednakże Odda Młodszy postanowił skorzystać z szansy, aby mnie zniszczyć i przekonał Steapę, by krzywoprzysięgał. - A teraz finał będzie taki, że Steapa cię zabije - mówił gderliwie Leofric niezależnie od tego, co ona o tym myśli. Iseult zbyła jego uwagę milczeniem. Wiązkami brudnej słomy czyściła moją kolczugę. Przyniesiono ją z tawerny „Pod Derkaczem”, jednakże na broń musiałem poczekać do poranka, co oznaczało, że mój miecz nie zostanie świeżo naostrzony. Służący Oddzie Młodszemu Steapa był jednym z królewskich strażników i na ostrzenie broni miał całą noc. Z królewskiej kuchni przysłano nam trochę jedzenia, straciłem jednak apetyt. - Rano zachowaj spokój - poradził Leofric. - Spokój? - Zawsze walczysz jak diabeł - wyjaśnił - a Steapa jest spokojny. - No to chyba lepiej będzie wpaść w szał - odparłem. - Przecież o to mu chodzi. Sparuje twój cios, potem ty sparujesz jego, a potem on poczeka, aż się zmęczysz i szybko cię wykończy. Taką ma technikę.
Harald powiedział nam to samo. Harald był gerafą ziemi Defnasciru, wdowcem, który niegdyś przywiózł mi wezwanie do sądu w Exanceasterze. Tamtej wiosny walczył wraz z nami na wzgórzu Cynuit, a udział w takich wydarzeniach rodzi między ludźmi więzi. Teraz przyjechał do nas po zapadnięciu zmroku, nie zważając na deszcz i błoto, po czym wszedł do obórki oświetlonej słabym ogniem, który nie dawał ani krzty ciepła. Stanął przy wejściu i wbił we mnie surowy wzrok. - Czy byłeś wtedy na wzgórzu Cynuit wraz ze Sveinem? - Spytał bez ogródek. - Nie - odpowiedziałem. - Nie jestem tego taki pewien - Harald wszedł do środka i usiadł przy ogniu. Przy wejściu stało dwóch strażników, lecz gerafa minął ich jak powietrze. Zastanowiło mnie to. Wszyscy służyli tu Oddzie Młodszemu, który z pewnością nie ucieszyłby się na wiadomość o tych odwiedzinach. Najwyraźniej jednak Harald ufał strażnikom i wiedział, że go nie wydadzą. Zrozumiałem, że w szeregach młodego eldormana pojawiły się pierwsze oznaki niezadowolenia. Harald postawił na ławie dzban piwa. - Steapa ucztuje teraz przy królewskim stole - powiedział. - To się biedak nie naje - mruknąłem zgryźliwie. Harald przytaknął bez uśmiechu. - To żadna biesiada - przyznał. Przez chwilę patrzył w ogień, potem spojrzał na mnie. - Jak się miewa Mildrith? - Dobrze. - To wspaniała dziewczyna - powiedział, zerkając na ciemną urodę Iseult. Po chwili znów zapatrzył się w wątłe płomienie. - O świcie odbędzie się msza, po której stoczycie ze Steapą walkę. - Gdzie będziemy walczyć? - Na polu, na drugim brzegu rzeki - rzekł i podsunął mi dzban z piwem. On jest leworęczny. Nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek walczył z człowiekiem, który trzymał miecz w lewej ręce, nie dostrzegałem jednakże w tym niczego, co mogłoby działać na moją niekorzyść. Każdy z nas będzie trzymał tarczę przed tarczą przeciwnika, zamiast przed jego bronią, ale problem ten dotknie nas obu. Wzruszyłem ramionami. - On do tego przywykł, a ty nie - tłumaczył Harald. - Jego kolczuga sięga dotąd - dotknął swojej łydki - a w lewym bucie ukryty ma żelazny pas. - To jego czułe miejsce? - Wysuwa nogę do przodu imitując atak, a potem rąbie w rękę, którą przeciwnik trzyma miecz. - Trudny przeciwnik - oceniłem cicho.
- Nikomu do tej pory nie udało się go pokonać - przytaknął ponuro Harald. - Nie lubisz go? Nie odpowiedział od razu, pociągnął łyk piwa i podał dzban Leofricowi. - Lubię starego - wyznał, mając na myśli Oddę Starszego. - Ma paskudne usposobienie, ale jest uczciwy. Ale jego syn? - Smutno potrząsnął głową. Myślę, że jeszcze pokaże, na co go stać. A Steapa? To nie tak, że go nie lubię. On jest jak pies myśliwski. Wie tylko, jak zabić. Wpatrywałem się w nikłe płomienie, próbując dopatrzyć się w nich znaku od bogów, ale niczego nie potrafiłem wziąć za wróżbę. - On pewnie też ma stracha - zauważył Leofric. - Steapa? - Spytał Harald. - Dlaczego miałby mieć stracha? - Uhtred zabił Ubbę. Harald potrząsnął głową. - Steapa nie myśli na tyle, by się bać. On po prostu wie, że jutro ma zabić Uhtreda. Przypomniałem sobie walkę z Ubbą. Był wielkim wojem, cieszącym się sławą, której blask wraz z łodziami Ludzi Północy docierał do najodleglejszych zakątków świata. Zabiłem go, lecz prawda była taka, że nadarzyła się ku temu sposobność. Ubba postawił stopę na wyprutych wnętrznościach jakiegoś trupa i się poślizgnął. Noga ujechała mu na bok i stracił równowagę, a ja to wykorzystałem i przeciąłem mu ścięgna w ręce. Dotknąłem amuletu z młotem Thora i pomyślałem, że bogowie jednak zesłali mi znak. - Ma żelazny pas w bucie? - Spytałem. Harald przytaknął. - Nie zważa na to, jak często na niego napierasz. Wie, że uderzasz z jego lewej strony i mieczem blokuje większość twoich ruchów. Ma potężny, masywny miecz. Niektóre ciosy przepuści, ale nie przejmie się tym. Zmarnują się na jego żelastwie: ciężkiej kolczudze, hełmie, wysokich butach. Będziesz się czuł, jakbyś walił w dąb i po chwili zrobisz fałszywy krok. On nabawi się paru siniaków, a ty będziesz martwy. Harald miał rację. Trudno o zwycięstwo, gdy jedynym narzędziem walki ma być miecz, a przeciwnik jest cały osłonięty i ewentualnie można mu nabić kilka sińców, jeśli krawędź ostrza przypadkiem zatrzyma się na jego kolczudze lub hełmie. Klingą nie da się rozerwać kolczugi i dlatego tak wielu wojowników używa w czasie bitwy toporów. My jednak podlegaliśmy ustalonym zasadom i pojedynek miał się odbyć wyłącznie przy użyciu mieczy. Wprawdzie szybkie i zręczne pchnięcie ostrzem może przebić kolczugę, lecz Steapa nie zamierzał być łatwym celem dla takich ciosów.
- Czy jest szybki? - Spytałem. - Dość szybki - odparł Harald i wzruszył ramionami. - Nie jest tak szybki jak ty - przyznał z niechęcią - ale na pewno nie jest powolny. - Może zrobić zakłady? - Spytał Leofric, choć świetnie znał odpowiedź. - Nikt nie postawi pensa na zwycięstwo Uhtreda - odparł szczerze Harald. - Może ty powinieneś? - Zaproponowałem. Uśmiechnął się, ale wiedziałem, że nie skorzysta z tej rady. - Kiedy Steapa cię zabije, dostanie od Oddy górę pieniędzy. Sto szylingów - powiedział Harald. - Przecież Uhtred nie jest tyle wart - mruknął z wisielczym poczuciem humoru Leofric. - Dlaczego on tak bardzo pragnie mojej śmierci? - Zastanawiałem się głośno. Nie mogło mu chodzić o Mildrith, spór o zabicie Ubby zdążył już przygasnąć, a mimo to Odda Młodszy wciąż knuł przeciwko mnie. Harald milczał przez dłuższą chwilę. Zwiesił łysiejącą głowę i myślałem nawet, że się modli, lecz wtedy spojrzał na mnie. - Jesteś dla niego zagrożeniem - powiedział cicho. - Nie widziałem go od miesięcy - sprzeciwiłem się - w jaki sposób mogę mu zagrażać? Harald znów zamilkł. Odezwał się po chwili, starannie dobierając słowa. - Król często zapada na zdrowiu. Kto wie, jak długo będzie jeszcze żył? A gdyby, uchowaj Panie Boże, zmarł w nieodległej przyszłości, witan nie powoła na tron jego maleńkiego syna. Wybiorą męża wysokiego stanu, cieszącego się dobrą sławą zdobytą na polu walki. Wyznaczą człowieka, który może stawić czoło Duńczykom. - Oddę? - Roześmiałem się na myśl o Oddzie jako królu. - A kogo innego? Zagrażasz mu, bo gdybyś stanął przed witanem i pod przysięgą zeznał prawdę o bitwie, w czasie której zginął Ubba, jego szanse na tron znacznie by zmalały. To dlatego boi się ciebie jak ognia. - I dlatego płaci teraz Steapie za to, żeby cię posiekał na kawałki - dodał posępnie Leofric. Harald wyszedł. Był prawym, uczciwym i pracowitym człowiekiem, który podjął ryzyko, by się ze mną zobaczyć, a ja nawet nie okazałem mu za ten gest wdzięczności. Było oczywiste, że Harald uważał, że jutro zginę i zrobił, co było w jego mocy, by przygotować mnie do walki. Nie spałem całą noc, mimo że Iseult przepowiedziała mi, że będę żył. Przejmowałem się walką, a w dodatku było mi zimno. Padający deszcz w nocy zmienił się w deszcz ze śniegiem, a po obórce hulał wiatr. Przed świtem przestało wiać i padać, pojawiła się natomiast mgła, która gęstą zasłoną spowiła dworskie zabudowania. Ze strzech kapała lodowata woda. Spożywałem
właśnie skromne śniadanie w postaci kromki zawilgoconego chleba, gdy do obórki wszedł ojciec Beocca i oznajmił, że Alfred chce ze mną pomówić. - Chciałeś raczej powiedzieć, że chce się ze mną modlić? - Prychnąłem sarkastycznie. - Chce z tobą pomówić - powtórzył Beocca, a gdy nie poruszyłem się, tupnął chromą nogą. - To nie jest życzenie, Uhtredzie, to królewski rozkaz! Naciągnąłem kolczugę - nie dlatego, że zbliżała się pora walki, lecz dlatego, że w tak zimny poranek jej skórzana wyściółka dawała trochę ciepła. Pomimo starań Iseult, zbroja nie była najczystsza. Włosy związałem kawałkiem sznurka, a Iseult powyciągała z nich strzępki słomy. Mężczyźni nosili zwykle krótko ostrzyżone włosy, mnie jednak podobał się duński zwyczaj pozostawiania ich długich. - Musimy się pospieszyć - przynaglił mnie Beocca i podążyłem za nim po błotnistej dróżce, mijając obszerny dwór i nowo wybudowany kościół. Doszliśmy do mniejszych drewnianych zabudowań - wykorzystane do ich budowy drewno jeszcze nie zniszczało od wiatru i deszczu, i nie zdążyło przybrać charakterystycznego szarawego zabarwienia. Za życia ojciec Alfreda traktował posiadłość w Cippanhamm jako dwór myśliwski, jego syn ją jednak rozbudował. Zaczął od postawienia kościoła, przy czym warto nadmienić, że zrobił to jeszcze przed naprawieniem i poszerzeniem palisady, co najlepiej świadczyło o wyznawanych przez niego priorytetach. Nawet teraz, gdy najbardziej wpływowi możni Wessexu zgromadzili się w miejscu położonym zaledwie o dzień drogi od Duńczyków, we dworze zdawało się przebywać więcej duchownych niż zbrojnych. To również wyraźnie pokazywało obraną przez Alfreda strategię ochrony królestwa. - Król jest łaskawy - syknął Beocca, gdy przeszliśmy przez drzwi - bądź zatem pokorny. Ksiądz zapukał do jeszcze jednych drzwi i nie czekając na zaproszenie, pchnął je, pokazując, bym wszedł do środka. Nie podążył za mną, lecz zamknął drzwi, pozostawiając mnie w tonącym w ponurym półmroku pomieszczeniu. Znajdował się w nim ołtarz, na którym stały dwie świece z pszczelego wosku. W migoczącym świetle płomieni ujrzałem dwóch mężczyzn, klęczących przodem do prostego drewnianego krzyża, ustawionego między świecami. Byli odwróceni do mnie plecami, ale po obszytym futrem niebieskim płaszczu rozpoznałem Alfreda. Znajdujący się obok niego mężczyzna był mnichem. Obydwaj pogrążeni byli w cichej modlitwie, stanąłem więc z boku i czekałem. Pokój był nieduży, najwyraźniej pełnił funkcję prywatnej kaplicy. Jedynymi jego meblami był przykryty obrusem ołtarz oraz klęcznik, na którego pulpicie leżała zamknięta księga. - W imię Ojca... - ciszę przerwał głos Alfreda.
- ...i Syna... - odezwał się mnich. Jego angielski miał obcy akcent, po którym rozpoznałem Osła. - ...i Ducha Świętego, amen - zakończył Alfred. - Amen - zawtórował mu Asser. Obaj wstali, a na ich twarzach malowała się radość, jaką zwykle odczuwają pobożni chrześcijanie po rzetelnej modlitwie. Alfred zamrugał oczami, jak gdyby mój widok go zaskoczył, choć przecież musiał słyszeć pukanie Beoccy oraz odgłos zamykania i otwierania drzwi. - Ufam, że spałeś dobrze, Uhtredzie? - Rzekł na powitanie. - Pokładam nadzieję, że to ty spałeś dobrze, panie. - Oka nie zmrużyłem przez te boleści - poskarżył się, kładąc dłoń na brzuchu, po czym przeszedł na drugą stronę pokoju i szarpnął za wielkie, drewniane okiennice. Do środka wpadło blade, mgliste światło. W kaplicy było zimno i król zadrżał. - Mamy dziś dzień świętego Ceda - oznajmił. Nie odezwałem się. - Czy słyszałeś kiedykolwiek o świętym Cedzie? - Zapytał, a gdy dalsze milczenie zdradziło mą ignorancję, uśmiechnął się pobłażliwie. - O ile się nie mylę, żył we Wschodniej Anglii, prawda, bracie? - W istocie, przenajświętszy Ced żył we Wschodniej Anglii, panie potwierdził przymilnie Asser. - Ale to w Londynie odbywał swoją misję - kontynuował wykład Alfred natomiast dokończył swych dni na wyspie Lindisfarena. Tamten zakon jest ci chyba znajomy, nieprawdaż Uhtredzie? - Znam go, panie - odparłem. Wyspa położona była w odległości krótkiej przejażdżki konnej od Bebbanburga. Nie tak dawno temu wraz z jarlem Ragnarem najechałem na znajdujący się na niej klasztor i patrzyłem, jak duńskie miecze przebijają piersi mnichów. - Znam dobrze to miejsce powtórzyłem. - Zatem święty Ced jest znany w twoim kraju? - Nigdy o nim nie słyszałem, panie. - Myślę o nim jak o symbolu - powiedział Alfred. - O człowieku, który urodził się we Wschodniej Anglii, swe życiowe posłannictwo pełnił w Mercji, a zmarł w Northumbrii - złączył szczupłe, blade palce, które następnie splótł. - W obliczu Boga Sasi z Anglii łączyli się ze sobą, Uhtredzie. - Zjednoczyli się również w radosnej modlitwie z Brytami - wtrącił nabożnie Asser. - Błagam Wszechmocnego Boga, by zechciał równie szczęśliwie zakończyć dzisiejsze podziały - rzekł z uśmiechem król. Zrozumiałem, co miał na myśli. Stał przede mną, niby taki pokorny, bez
korony, bogatego naszyjnika, pierścieni naramiennych, jedynie z niewielką broszą wysadzaną granatem, która przy szyi spinała poły jego płaszcza i mówił o szczęśliwym zakończeniu podziałów. A przez to rozumiał zjednoczenie wszystkich Sasów pod rządami jednego władcy. Króla Wessexu. Pod swoją skromnością i pobożnością Alfred skrywał monstrualne wprost ambicje. - Trzeba nam czerpać nauki od świętych - powiedział pouczająco Alfred. - Ich żywoty powinny być dla nas wskazówką, jaką drogą należy podążać we wszechobecnym mroku. Przykład świętego Ceda uczy nas, że w jedności siła. Nie ścierpię zatem przelewu saskiej krwi w dniu świętego Ceda. - Nie ma potrzeby dopuszczać do przelewu krwi, panie - odparłem przebiegle. - Raduję się, słysząc te słowa - uśmiechnął się blado Alfred. - Jeśli tylko zarzuty przeciwko mnie zostaną wycofane - dokończyłem. Uśmiech zszedł z jego warg. Przysunął się do okna i zapatrzył na tonący we mgle dziedziniec. Spojrzałem za nim i odkryłem, że odbywał się tam właśnie mały pokaz na mój użytek. Ubierano Steapę w zbroję. Dwóch mężczyzn zarzucało na jego potężne ramiona masywną kolczugę, natomiast trzeci z wysiłkiem przytrzymywał wielką tarczę i gigantyczny miecz. - Minionej nocy rozmawiałem ze Steapą - odezwał się król, odwracając się od okna. - Powiedział, że podczas ataku Sveina wzgórze Cynuit spowijała gęsta mgła. Był tak mglisty poranek jak dzisiaj. - Dłonią próbował rozwiać mleczny obłok wdzierający się do kaplicy. - Naprawdę tak mówił? - Zdziwiłem się nieszczerze. - Jest zatem możliwe, że Steapa pomylił się, myśląc, że widzi ciebie. O mało się nie roześmiałem. Król wiedział, że Steapa skłamał, ale oczywiście nie mógł tego przyznać. - Ojciec Willibald przeprowadził też rozmowy z załogą Dnia Sądu Ostatecznego - ciągnął dalej Alfred. - Nikt nie potwierdził słów Steapy. Załoga przebywała wciąż w Hamtun, więc Willibald musiał stamtąd przesłać relację z przesłuchań, co oznaczało, że król wiedział, iż nie brałem udziału w masakrze na wzgórzu Cynuit, zanim postawiono mnie w stan oskarżenia. - Zatem omyłkowo oddano mnie pod sąd? - Spytałem szorstko. - Byłeś oskarżony - poprawił mnie król - a oskarżenie należy udowodnić lub obalić. - Lub wycofać. - Lub wycofać - zgodził się Alfred. Widoczny przez okno Steapa wymachiwał swym olbrzymim mieczem sprawdzając, czy nigdzie nie
uwiera go kolczuga. Miecz naprawdę był wielki. Alfred przymknął okiennice, zasłaniając widok na zbrojącego się Steapę. - Mogę wycofać oskarżenia dotyczące rzezi na wzgórzu Cynuit - powiedział - nie sądzę jednak, by brat Asser nas okłamał. - Jest ze mną królowa - rzekłem - która potwierdzi, że Asser nie powiedział wam prawdy. - Królowa cieni! - Pogardliwie syknął Osioł. - Poganka! Czarownica! Spojrzał na Alfreda. - Ona jest Złem, panie, to wiedźma! Maleficos non patieris vivere! - Nie pozwolisz żyć czarownicy 9 - przetłumaczył Alfred. - To boże przykazanie, Uhtredzie, z Pisma Świętego. - Czyżbyś naprawdę groził niewieście śmiercią? Taka jest twa odpowiedź? - Spytałem z niedowierzaniem. Alfred wzdrygnął się. - Brat Asser jest dobrym chrześcijaninem - rzekł z przekonaniem - mówi prawdę. Ruszyłeś na wojnę bez mojego rozkazu. Posłużyłeś się moim statkiem, moimi ludźmi, dopuściłeś się zdrady! Jesteś oszustem, Uhtredzie - wyliczał ze złością, zdołał jednak powstrzymać swój gniew. - Pragnę również wyrazić pogląd, że spłaciłeś dług wobec Kościoła dobrami skradzionymi innym uczciwym chrześcijanom. - Mylisz się - odparłem ostro. - Spłaciłem dług rzeczami skradzionymi Duńczykom. - Przywróćmy zatem twój dług - zaproponował król - a obędziemy się bez przelewu krwi podczas obchodów tego symbolicznego, wspaniałego dnia świętego Ceda. Alfred zaproponował mi właśnie życie. Z uśmiechem czekał na moją odpowiedź. Był przekonany, że przystanę na jego warunki, ponieważ uważał, że tak będzie rozsądnie. Nie darzył wielką sympatią ani wojowników, ani broni, ani tym bardziej zabijania. Los tak chciał, że część swych rządów musiał spędzić w walce, nie było mu to jednak w smak. Chciał cywilizować Wessex, wprowadzić do niego miłość do Boga, ład i porządek. Zimowy poranek rozpoczynający się starciem na śmierć i życie dwóch jego poddanych nie był zgodny z jego poglądem na dobrze prowadzone królestwo. Lecz ja nienawidziłem Alfreda. Nie cierpiałem go za poniżenie, jakie mi zgotował w Exanceasterze, gdy w pokutnej koszuli musiałem na kolanach przejść do ołtarza. Nie traktowałem go jako swego króla. Był Zachodnim Sasem, a ja byłem Northumbryjczykiem, uważałem, że za jego rządów Wessex miał marną szansę przetrwać duńskie najazdy. Wierzył, że Bóg go 9
Księga Wyjścia 22:17, w: Biblia Tysiąclecia (przyp. tłum.)
przed nimi obroni, ja natomiast byłem zdania, że jedynie mieczami jesteśmy w stanie stawić im czoło. Poza tym miałem pomysł, jak pokonać Steapę. Był to zaledwie koncept, ale tym bardziej nie zamierzałem brać na swoje barki długu, który dopiero co spłaciłem. Ponadto byłem młody, arogancki i chwilami pozbawiony rozumu. Nigdy nie potrafiłem opierać się nagłym impulsom. - Wszystko, co powiedziałem, jest prawdą - zełgałem - i mieczem będę tej prawdy bronił. Alfred wzdrygnął się, słysząc mój ton. - Uważasz zatem, że brat Asser skłamał? - Zapytał. - Kręci prawdą - odparłem - tak samo jak kobieta ukręca kurze łeb. Król otworzył okiennice, ukazując potężnego Steapę w wojennej krasie. - Naprawdę chcesz zginąć? - Spytał. - Chcę walczyć w imię prawdy, miłościwy panie - powtórzyłem z uporem. - W takim razie jesteś głupcem - rzucił ze złością Alfred. - Głupcem, kłamcą i grzesznikiem. Przeszedł obok mnie, otworzył drzwi i zawołał służącego, by przekazał eldormanowi Wulfhere’owi, że walka jednak się odbędzie. - Idź więc - dodał, patrząc na mnie z rozczarowaniem - a twą duszę niech spotka sprawiedliwa nagroda. Za przygotowanie walki odpowiedzialny był Wulfhere. Nastąpiło jednakże nieplanowane opóźnienie, gdyż eldormana nigdzie nie można było znaleźć. Przeszukano całe miasto, przetrząśnięto królewskie budynki, a Wulfhere przepadł jak kamień w wodę. W końcu jeden ze stajennych niewolników wyznał ze zdenerwowaniem, że widział, jak przed świtem eldorman z grupą zbrojonych wyjeżdża konno z Cippanhamm. Nikt nie wiedział, co go skłoniło do tak desperackiego posunięcia i pojawiły się domysły, że Wulfhere nie chciał mieć niczego wspólnego z pojedynkiem sądowym. Wytłumaczenie to wydało mi się co najmniej dziwaczne, gdyż eldorman nigdy nie słynął z nadmiernej wrażliwości. Jego obowiązki w kwestii organizacji pojedynku powierzono eldormanowi Huppie z Thornasaety. Zbliżało się już południe, gdy wreszcie przyniesiono mi miecz i pod eskortą udaliśmy się na łąkę znajdującą się po drugiej stronie mostu wychodzącego ze wschodniej bramy miasta. Na drugim brzegu rzeki zgromadził się potężny tłum. Stali tam żebracy, kaleki, żonglerzy, handlarki z plackami, grupa księży i podekscytowanych dzieciaków, a także - rzecz jasna - wojownicy zachodniosaskich dostojników, którzy do Cippanham przybyli wraz ze swymi panami i teraz wprost nie mogli się doczekać na pokaz słynnych już wojowniczych umiejętności Steapy Roztropnego.
- Jesteś przeklętym głupcem - powiedział mi Leofric. - Ponieważ uparłem się, żeby walczyć? - Mogłeś odejść nietknięty. - I zyskałbym miano tchórza - oświadczyłem. Mówiłem prawdę. Mężczyzna nie może wycofać się z walki i nadal pozostać mężczyzną. W życiu możemy zdziałać naprawdę wiele - płodzimy dzieci, bogacimy się, kupujemy ziemię, budujemy dwory, gromadzimy całe armie, wydajemy wspaniałe uczty. Lecz jedna tylko rzecz po nas zostaje nasza sława. Nie mogłem się wycofać. Alfred nie przyszedł na walkę. Pod eskortą strażników wyjechał konno wraz z grupą księży, ciężarną Aelswith oraz dwójką swych dzieci w kierunku zachodnim. Towarzyszył bratu Asserowi, który właśnie wyruszał w powrotną podróż do Dyfedu. W ten oto sposób dał wszystkim do zrozumienia, że preferuje towarzystwo duchownego z kraju Brytów nad bijatykę dwóch wojowników, rzucających się sobie do gardeł niczym wściekłe psy. Ale w Wessexie nikt nie chciał przegapić walki. Wszyscy byli jej żądni i Huppa, który dokładał wszelkich starań, by pojedynek został należycie zorganizowany, kazał tłumowi wycofać się z wilgotnego gruntu tuż przy rzece i zrobić dla nas miejsce. W końcu gawiedź zgromadziła się na zielonym brzegu rzeki, z którego rozciągał się widok na zdeptaną trawę nadrzecznej łąki. Huppa wreszcie mógł podejść do Steapy i zadać mu pytanie, czy jest gotów. Był gotów. Jego zbroja połyskiwała w słabych promieniach zimowego słońca, a hełm błyszczał. Tarczę miał ogromną, o żelaznej krawędzi i potężnym umbie. Musiała ważyć tyle, co worek zboża i sama w sobie mogła stanowić broń. Jednakże jego głównym orężem był monstrualny miecz - była to najdłuższa i najbardziej masywna broń, jaką w życiu widziałem. Huppa podszedł do mnie w towarzystwie dwóch strażników. Jego stopy zapadały się w trawie, co uzmysłowiło mi, że w pewnych miejscach grunt na łące może być zdradziecki. - Uhtredzie z Oxton - zaczął uroczyście - czy jesteś gotowy? - Nazywam się Uhtred z Bebbanburga - odparłem wyniośle. - Czy jesteś gotowy? - Spytał ponownie, ignorując moją poprawkę. - Nie - rzekłem. Szmer przeszedł przez pierwsze szeregi zgromadzonego tłumu, po czym zaczął narastać i po chwili pojawiły się gwizdy. Gawiedź myślała, że jestem tchórzem i wycofałem się z walki, w czym tylko ją utwierdziłem, ostentacyjnie rzucając na ziemię tarczę i miecz. Następnie z pomocą Leofrica zacząłem ściągać ciężką kolczugę. Stojący za swym czempionem Odda Młodszy roześmiał się szyderczo.
- Co ty wyprawiasz? - Dopytywał się Leofric. - Mam nadzieję, że postawiłeś parę szylingów na moje zwycięstwo. - Oczywiście, że tego nie zrobiłem. - Czy odmawiasz walki? - Zwrócił się do mnie Huppa. - Nie - odparłem. Gdy zdjąłem kolczugę, wziąłem z ręki Leofrica Oddech Węża. Miałem tylko swój miecz. Mojej głowy nie chronił hełm, w ręku nie trzymałem tarczy, moją bronią był tylko stary, poczciwy Oddech Węża. Nie miałem teraz na sobie zbędnego balastu. Teren był trudny, Steapa uzbrojony, ja natomiast byłem lekki, szybki i gotowy. - Jestem gotów - oznajmiłem Huppie. Eldorman poszedł na środek łąki, uniósł rękę, opuścił ją, a tłum zaczął krzyczeć. Ucałowałem zawieszony na szyi amulet z młotem, powierzyłem swą duszę w opiekę wielkiego Thora i ruszyłem naprzód.
Steapa miarowo kroczył w moją stronę. Tarczę uniósł, a miecz trzymał po swojej lewej stronie. W jego oczach nie dostrzegłem śladu niepokoju. Był doskonały w swoim fachu, zastanawiałem się, ilu już ludzi zginęło od jego miecza. Zapewne sądził, że szybko się ze mną rozprawi - nie miałem wszakże żadnej ochrony, nawet tarczy. Kroczyliśmy więc ku sobie. Gdy znalazłem się kilkanaście kroków przed nim, zacząłem biec. Biegłem na niego, najpierw prawą stroną, prosto ku jego mieczowi. Jednak tuż przed nim ostro skręciłem w lewo i nie przestając biegnąć, minąłem go. Odwrócił się i potężne ostrze śmignęło za moimi plecami, wtedy jednak znowu znalazłem się za nim. Gdy ponownie się odwrócił, przyklęknąłem, zrobiłem unik, usłyszałem świst ostrza nad głową, po czym wstałem i pchnąłem Oddechem Węża. Ostrze przebiło się przez jego kolczugę i raniło go tuż za lewym ramieniem. Ale Steapa był szybszy niż myślałem. Zdołał już wyhamować pierwsze potężne uderzenie i wziąć nowy zamach, który odparł cios zadany Oddechem Węża. Byłem jednak dumny, że udało mi się go zadrasnąć. Tanecznym ruchem wycofałem się o dwa kroki. Ponownie ruszyłem w lewą stronę. Steapa zaatakował, mając zapewne nadzieję, że zgniecie mnie ciężarem własnej tarczy, lecz ja zwinnie przebiegłem na prawą stronę, odpierając jego cios Oddechem Węża. Zderzenie mieczy było głośne jak bicie dzwonów w sądny dzień. Ponownie pchnąłem, tym razem celując w jego pas, on jednak błyskawicznie zrobił krok do tyłu. Wciąż podchodziłem go z prawej strony, moja ręka drżała od siły zderzeń mieczy. Przeszedłem prędko, zmuszając go, by się odwrócił, zamarkowałem pchnięcie, na co
wysunął się do przodu, tymczasem ja wycofałem się na lewą stronę. Grunt był grząski. Bałem się, że się poślizgnę, ale musiałem ryzykować, bowiem w tym pojedynku szybkość była moją bronią. Swymi ruchami zmuszałem go do odwracania się i przecinania powietrza mieczem, naprędce oceniając swe szanse na użycie ostrego końca Oddechu Węża. „Jak się trochę wykrwawi, to się zmęczy” - myślałem. On jednak zorientował się w mojej taktyce i zaczął do mnie podbiegać na niewielkie odległości, za każdym razem wielkim mieczem tnąc ze świstem powietrze. Prowokował mnie, bym sparował któryś cios, licząc na to, że przy starciu ostrzy uda mu się złamać Oddech Węża. Bałem się tego. Oddech Węża był solidnie wykonanym mieczem, ale przecież najlepsze ostrze może pęknąć. Naparł na mnie, próbując wbić mnie w tłum zgromadzonych na brzegu widzów i widowiskowo posiekać na kawałki tuż przed ich nosami. Pozwoliłem mu podprowadzić się w ich stronę, po czym gwałtownie uskoczyłem w prawo. Wtedy poślizgnąłem się lewą nogą i upadłem, przyklękając na lewym kolanie. Znajdujący się tuż za moimi plecami tłum wstrzymał oddech, a jakaś kobieta krzyknęła, gdy potężny miecz Steapy zawisł nad moją szyją niczym żeleźce topora. Upadek był sfingowany i gdy Steapa się zamachnął, błyskawicznie wysunąłem prawą nogę i umknąłem spod ciosu, biegnąc szaleńczo wokół jego prawego boku. W odwecie Steapa wysunął tarczę i uderzył mnie ciężką krawędzią w ramię. Wiedziałem, że będę w tym miejscu miał pokaźnego sińca, dzięki temu ruchowi zyskałem jednak chwilę i wyrzuciłem do przodu Oddech Węża, którego czubek zdołał przebić się przez jego kolczugę i przejechać po żebrach na plecach. Rycząc dziko, odwrócił się, ruchem tym wyszarpując Oddech Węża z kolczugi. W tym czasie ja się cofnąłem. Zatrzymałem się w odległości dziesięciu kroków od niego. Na jego wielkiej twarzy dostrzegłem wyraz lekkiego zdziwienia. Tak jak ostrzegał mnie Harald, wysunął lewą stopę do przodu w nadziei, że go zaatakuję. Liczył, że ukryty w bucie żelazny pas ochroni go przed ciosem mego ostrza, a wtedy on wykorzysta szansę i zatłucze mnie na śmierć. Posłałem mu przebiegły uśmiech i przerzuciłem Oddech Węża ze swojej prawej ręki do lewej, czym wprawiłem go w osłupienie. Niektórzy potrafią walczyć obydwiema rękami - może byłem jednym z nich? - Czemu zwą cię Steapą Roztropnym? - Spytałem zaczepnie. - Nie jesteś mądry. Masz mózg wielkości zgniłego jajka. Próbowałem go rozwścieczyć, mając nadzieję, że złość uczyni go nieostrożnym, moja obelga jednak nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Zamiast naprzeć na mnie z furią, zbliżał się powoli, bacznie obserwując miecz w mojej lewej ręce. Ruszyłem do niego pędem, gwałtownie skręcając w prawo, a on trochę się spóźnił ze swoim ciosem,
gdyż sądził, że w ostatniej chwili skieruję się w lewo. Machnąłem do tyłu Oddechem Węża i trafiłem go w rękę, którą trzymał miecz. Czułem, jak ostrze ześlizguje się po ogniwach kolczugi, ale nie przebija się przez nie, oddaliłem się więc od niego i przełożyłem broń do prawej ręki. Odwróciłem się, natarłem na niego i w ostatniej chwili raptownie odskoczyłem, o jard unikając mocnego ciosu. Steapa wciąż był skonsternowany. To było jak drażnienie byka przez psa, przy czym on był bykiem i nie potrafił ustawić mnie w odpowiednim miejscu, w którym mógłby zaatakować z największą siłą i mocą. Ja byłem psem, który go wabił, drażnił i kąsał, dopóki nie osłabł. Sądził, że stawię się do walki w zbroi i z tarczą, będziemy walczyć przez jakiś czas, aż stracę siły, a wówczas on kilkoma mocnymi uderzeniami powali mnie na ziemię i na koniec rąbnie wielkim ostrzem w głowę. Tymczasem dotąd nawet mnie nie dotknął. Ale i ja nie zdołałem go osłabić. Moje dwa cięcia upuściły mu nieco krwi, ale były to ledwie zadrapania. Teraz więc podchodził do mnie znowu, mając nadzieję, że zagoni mnie z powrotem w stronę rzeki. Jakaś siedząca na samej górze brzegu rzeki kobieta krzyknęła - zapewne próbowała go zagrzać do walki. Krzyk się wzmógł, a ja przyspieszyłem tempo, z jakim posuwałem się do tyłu. Steapa ciężko stąpał za mną. Wyślizgnąłem się po jego prawej stronie i szedłem teraz za nim, zmuszając go, by się za mną odwrócił. Nagle zatrzymał się i spojrzał ponad moją głową, jego tarcza opadła, a za tarczą - miecz. Wszystko, co miałem w tamtym momencie zrobić, to zadać jedno celne pchnięcie mieczem. Ale on był tam przecież po to, by mnie zabić. Mogłem wbić Oddech Węża w jego klatkę piersiową lub gardło, mogłem rozpruć mu brzuch, nie zrobiłem jednak tego. Podczas walki Steapa nie był głupcem i domyśliłem się, że teraz mnie wabi. Przezornie nie chwyciłem przynęty. Pomyślałem, że gdybym zadał mu cios, zmiażdżyłby mnie, wciskając pomiędzy wielką tarczę a miecz. Chciał, żebym pomyślał, iż jest bezbronny, żebym rzucił się na niego z furią, lecz ja także stanąłem i rozpostarłszy ramiona, czekałem, zapraszając go do ataku, tak jak on zapraszał mnie. Zignorował mnie. Wciąż patrzył ponad moimi ramionami. Kobiecy krzyk przerodził się w pisk, pojawiły się nawet okrzyki mężczyzn, Leofric wołał moje imię, a zgromadzona na brzegu gawiedź już się nam nie przyglądała, tylko rozpierzchała się w panice. Odwróciłem więc się tyłem do Steapy i spojrzałem w stronę miasta, na wzgórze otoczone przez zakole rzeki. Ujrzałem łunę ognia. Cippanhamm płonęło. Dym przysłaniał zimowe niebo, a horyzont pociemniał od siedzących na koniach mężczyzn, wojowników z mieczami, toporami, tarczami, włóczniami i chorągwiami. Przez wschodnią bramę nadjeżdżało ich coraz więcej, z głośnym tętentem końskich kopyt przemykali przez most.
Bóg nie wysłuchał modlitw Alfreda. Duńczycy najechali na Wessex.
d
Z
Rozdział szósty Steapa pierwszy odzyskał przytomność umysłu. Przez chwilę gapił się z rozdziawionymi ustami na przedostających się przez most Duńczyków, a potem wziął nogi za pas i co sił popędził do swego pana, Oddy Młodszego, który krzyczał jak opętany, by przyprowadzono mu konie. Na łące zrobiło się gęsto od wrogów, którzy galopowali z groźnie dobytymi mieczami oraz uniesionymi bojowo włóczniami. W powietrze wzbijały się kłęby dymu z płonącego miasta, które osiadały na ołowianych, zimowych chmurach. Płonęła również część królewskich zabudowań. Przez łąkę cwałował koń bez jeźdźca, jego strzemiona rytmicznie podskakiwały. Leofric chwycił mnie za ramię i zaczął ciągnąć wzdłuż rzeki, na północ. Prawie wszyscy uciekali na południe i żądni krwi Duńczycy podążali tam za nimi, dlatego kierunek północny wydawał się bezpieczniejszy. Wziąłem od Iseult kolczugę, zostawiając jej Żądło Osy. Za naszymi plecami narastał krzyk spanikowanego tłumu, dziesiątkowanego przez wroga. Przerażeni ludzie rozpierzchali się we wszystkie strony, obok nas przemknął duński wojownik, a spod kopyt niosącego go konia wylatywały grudy wilgotnej, zmieszanej z trawą ziemi. Zobaczyłem, jak siedzący w siodle Odda Młodszy wraz z trzema innymi jeźdźcami bierze gwałtowny zakręt i pospiesznie odjeżdża. Był z nim gerafa Harald. Nigdzie za to nie mogłem dojrzeć Steapy i nawet przestraszyłem się, że może olbrzym mnie szuka, by dokończyć walkę. Szybko jednak porzuciłem tę niedorzeczną myśl, widząc jak banda Duńczyków rusza szaleńczym pędem na północ w pogoni za Oddą Młodszym. - Gdzie nasze konie? - Krzyknąłem do Leofrica. Pytanie nieco go zdeprymowało, dlatego uzmysłowiłem sobie, że przecież tym razem do Cippanhamm przyjechałem sam. Nasze konie prawdopodobnie nadal stały na podwórzu karczmy „Pod Derkaczem”, co oznaczało, że już je straciliśmy. Pośród kępy bezlistnych olch leżała przewrócona wierzba. Ukryliśmy się za jej pniem, by złapać oddech. Nałożyłem kolczugę, przypiąłem miecze, wziąłem od Leofrica tarczę i hełm. - Gdzie jest Haesten? - Spytałem. - Pobiegł do nich - zwięźle odparł Leofric.
Uciekli też moi pozostali ludzie. Ulegli panice i popędzili co sił w nogach na południe. Leofric wskazał na północ. - Kłopoty - oznajmił krótko. Zobaczyłem bandę Duńczyków. Jechali po naszej stronie rzeki i zapewne odcięliby nam drogę ucieczki, gdyby nie to, że znajdowali się jeszcze zbyt daleko. Z pola widzenia zniknęła już grupa ścigająca Oddę Młodszego. Leofric, wykorzystując dystans dzielący nas od tamtych jeźdźców, pospiesznie przeprowadził nas przez podmokłą łąkę. Zziajani, wpadliśmy w gęstwinę krzaków głogu, kilku olch, kępy pokrzyw i plątaniny bluszczu. Stał tam sklecony z prętów i witek pasterski szałas. Prawie się rozlatywał, ale stanowił dla nas lepszą kryjówkę niż pień wierzby. Całą trójką daliśmy nura w pokrzywy i skuliliśmy się za spróchniałymi ścianami szałasu. W mieście odezwały się dzwony. Brzmiały smutno, jak gdyby zwiastowały pogrzeb. Dźwięk gwałtownie się urwał, potem rozległ się ponownie, a po chwili całkiem ucichł. Niedługo później usłyszeliśmy melodię wygrywaną na rogu. Nieopodal naszej kryjówki przegalopowała grupa jeźdźców w czarnych płaszczach i z czarnymi tarczami. Byli to wojownicy Guthruma. Guthrum. Guthrum Nieszczęśliwy. Zwał siebie królem Wschodniej Anglii, lecz jego ambicje sięgały korony Wessexu, a to była już trzecia jego próba zdobycia tego królestwa. Pomyślałem, że tym razem los będzie mu przychylny. Gdy Alfred obchodził święto Dwunastej Nocy Yule, a zwołany witan debatował nad naprawianiem mostów i marnował czas na wymierzaniu kar rzekomym złoczyńcom, Guthrum maszerował na królestwo. Teraz Wessex zalała armia pogan, Cippanhamm padło, a wielcy dostojnicy z kraju Alfreda, zupełnie zaskoczeni tym atakiem, uciekli w panice lub stracili życie w rzezi. Róg zagrał ponownie i grupa czarnych wojowników zawróciła, udając się w kierunku, z którego nadchodził dźwięk. - Powinniśmy byli wiedzieć, że Duńczycy szykują się do ataku powiedziałem ze złością. - Zawsze mówiłeś, że przyjdą - przytaknął Leofric. - Czy Alfred nie miał żadnych szpiegów w Gleawecestre? - Zamiast szpiegów, miał tam modlących się księży - złośliwie skomentował Leofric. - Przecież ślepo ufał, że Guthrum utrzyma rozejm. Dotknąłem zawieszonego na szyi młota Thora. Dawno temu, gdy mieszkałem w Eoferwic, zabrałem ten amulet pewnemu duńskiemu chłopcu. Sam byłem wtedy dzieckiem, dopiero co pojmanym przez Duńczyków. Pewnego razu, nad brzegiem rzeki, stoczyłem z tamtym chłopakiem zaciętą walkę. Kopaliśmy się i okładali pięściami, aż wreszcie zdołałem powalić go na ziemię. Wtedy zabrałem mu talizman, który noszę
do dzisiaj. Często sięgam do niego ręką, przypominając w ten sposób Thorowi, że żyję, lecz w tamtej chwili położyłem na nim dłoń z myślą o Ragnarze. Za złamanie rozejmu duńskim zakładnikom groziła śmierć - czy właśnie dlatego Wulfhere odjechał przed świtem? Skąd jednak miałby wiedzieć, że Duńczycy zaatakują? Nie miałem wątpliwości, że gdyby eldorman został uprzedzony o szykowanym napadzie, natychmiast przekazałby złe wieści Alfredowi, a wówczas zbrojni Wessexu z mieczami i włóczniami oczekiwaliby wroga. Te domysły nie miały żadnego sensu. Liczyło się jedynie to, że Guthrum ponownie złamał rozejm. Gdy zrobił to ostatnim razem, pokazał, że dla własnych celów gotowy jest poświęcić życie zakładników. I teraz musiał myśleć podobnie. Byłem przekonany, że dni Ragnara są policzone - mój świat legł w gruzach. Wszędzie leżeli zabici. Ciała walały się po łące pomiędzy naszą kryjówką a rzeką, zaś masakra jeszcze nie dobiegła końca. Widzieliśmy, jak kilku wojowników zajechało drogę grupie uciekających Sasów. Byli to ludzie, którzy próbowali przedostać się do miasta przez most, ale gdy zorientowali się, że stoi na nim duński posterunek, w popłochu skierowali się na północ. Wtedy właśnie odcięło im drogę kilku jeźdźców. Trzech Sasów postanowiło jednak stawić im opór. Ustawili się w zwartej grupce z uniesionymi w gotowości mieczami, lecz wówczas jeden z jeźdźców z gromkim okrzykiem na ustach spiął konia i ruszył prosto na nich. Nabił na włócznię jednego z mężczyzn, podczas gdy ciężar szarżującego konia odrzucił na boki dwóch pozostałych. Natychmiast dopadło ich kilku Duńczyków. Unieśli miecze i topory, a gdy było już po wszystkim, spięli konie i pojechali dalej. Po łące błąkała się jakaś dziewczyna. Krzyczała z przerażenia i nagle jak oszalała zaczęła biegać w kółko. Podjechał do niej duński wojownik z rozwichrzonymi włosami, przechylił się z siodła i chwycił za rąbek jej sukni. Wywinął spódnicę do góry i założył dziewczynie na głowę. Była teraz półnaga i nic nie widziała. Potykała się na wilgotnym, nierównym terenie. Kilku obserwujących zajście Duńczyków zarechotało lubieżnie. Jeden klepnął ją mieczem po nagiej pupie, a drugi złapał i pociągnął w kierunku południowym. Rozpaczliwe krzyki tłumił zasłaniający twarz materiał sukni. Widząc to, Iseult zadrżała. Objąłem ją mocno ramieniem. Na tej łące mogłem przyłączyć się do najeźdźców. Mówiłem w ich języku i ze swoimi długimi, jasnymi włosami oraz licznymi naramiennymi pierścieniami wyglądałem jak jeden z nich. Jednakże gdzieś w Cippanhamm znajdował się Haesten i musiałem liczyć się z tym, że mógłby mnie wydać. Poza tym, nie należałem do ulubieńców Guthruma i nawet gdybym przeżył, nie miałem pewności, że zdołałbym ochronić Leofrica i Iseult. Upojeni łatwym zwycięstwem Duńczycy byli nieposkromieni i gdyby
kilkunastu z nich naszła ochota zabawić się z moją królową cieni, wzięliby ją niezależnie od tego, czy w ich oczach byłbym Duńczykiem czy nie. Polowali na ofiary całymi watahami i lepiej było przeczekać w ukryciu, aż minie im szał zabijania. Na drugim brzegu rzeki, na szczycie niewielkiego wzgórza, na którym stało Cippanhamm, płonął największy kościół w mieście. Z jego słomianego dachu wzbijały się w niebo wielkie słupy ognia i usiane iskrami kłęby dymu. - Co ty tam, na litość boską, wyprawiałeś? - Spytał mnie niespodziewanie Leofric. - Gdzie? - Tańcowałeś dookoła Steapy jak jakiś komar! On mógłby to wytrzymać przez cały dzień! - Zraniłem go - odrzekłem z godnością - i to dwa razy. - Zraniłeś go? Słodki Jezu, on mocniej zacina się przy goleniu! - Teraz to już nie ma znaczenia - uciąłem. Steapa pewnie już nie żył. Albo uciekł. W królestwie zapanował chaos i nic już nie było pewne oprócz tego, że nadeszli Duńczycy. Nie wiedziałem, co się stanie z Mildrith ani z moim synem. Znajdowali się daleko stąd i modliłem się, by ktoś ich ostrzegł przed najeźdźcami. Ani przez chwilę nie łudziłem się, że Duńczycy poprzestaną na zdobyciu Cippanhamm. Byłem przekonany, że niebawem przemieszczą się w głąb kraju i z niepokojem uzmysłowiłem sobie, że nie jestem w stanie zrobić niczego, by ochronić przed nimi Qxton. Nie miałem ani konia, ani ludzi, ani najmniejszej szansy, by przed jeźdźcami Guthruma dostać się na południowe wybrzeże. Patrzyłem na przejeżdżającego obok Duńczyka, trzymającego dziewczynę przewieszoną przez siodło. Ich widok przypomniał mi o Frei córce właściciela pojmanego u wybrzeży Walii statku. - Co się stało z tamtą Dunką, którą zabrałeś do domu? - Spytałem Leofrica. - Została u mnie, w Hamtun. I teraz pewnie będzie grzała łoże innemu. - Nie masz co się łudzić, bracie. - Samo życie - westchnął z rezygnacją. - Tak w ogóle, jest jakaś płaczliwa. - Mildrith też ciągle ma mokre oczy. - Pokiwałem ze zrozumieniem głową. - Wiesz, Eanflaed była na ciebie zła. - Eanflaed? Dlaczego? - Bo nie przyszedłeś się z nią zobaczyć. - Niby jak miałem to zrobić? Byłem przecież skuty łańcuchami - żachnął się, ale wyglądał na zadowolonego, że rudowłosa Eanflaed dopytywała się o niego. - Ona przynajmniej nie płacze. - Nigdy nie widziałem u niej łez - potwierdziłem. - To dobra dziewczyna. Myślę, że spodobałoby się jej w Hamtun.
Jeśli Hamtun jeszcze istniało. Czy duńska flota przypłynęła z Londynu? Czy raczej Svein zaatakował od strony Zatoki Saefern? Miałem tyle pytań i żadnej odpowiedzi poza tą, że Wessex opanował chaos. Znów zaczęło padać - z nieba leciały kłujące, lodowate krople deszczu. Iseult skuliła się mocniej, a ja starałem się osłonić ją tarczą. Większość ludzi, którzy zebrali się na brzegu rzeki, by oglądać naszą walkę, uciekło na południe, jedynie garstka skierowała się w tę samą stronę, co my. W pobliżu naszej kryjówki kręciło się niewielu Duńczyków, a ci, którzy znajdowali się teraz na północnych nadrzecznych łąkach, zajęli się gromadzeniem łupów. Odzierali zwłoki z broni, pasów, kolczug, ubrań, wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Garstkę niedobitków pojmano, by wraz z dziećmi i młodymi kobietami sprzedać jako niewolników. Starych zabijano. Po ziemi czołgał się ciężko ranny mężczyzna, którego szybko wypatrzyło kilku Duńczyków. Otoczyli go i zaczęli pastwić się nad nim niczym koty bawiące się schwytaną myszą. Poszturchiwali go mieczami, trącali grotami włóczni, z szyderczym śmiechem patrząc, jak w piekielnych mękach wykrwawia się na śmierć. Jednym z gnębicieli był Haesten. - Zawsze lubiłem Haestena - rzekłem ze smutkiem. - Do diabła, to Duńczyk! - Leofric splunął z pogardą. - I co z tego? Nadal go lubię. - Darowałeś mu życie i teraz proszę - wrócił do swoich. Trzeba było go zabić. Widziałem, jak Haesten kopnął konającego mężczyznę, który słabym głosem błagał ich o śmierć. Oprawcy zaśmiali się bezdusznie, nie przerywając bestialskiej zabawy. Nadleciały pierwsze kruki. Nieraz zastanawiałem się, czy jest możliwe, by ptaki te wyczuwały zapach krwi. Zauważyłem bowiem, że czasami w ogóle ich nic widać, ale gdy tylko pojawiają się ludzkie zwłoki, natychmiast zlatują się całymi chmarami. Przybywają nie wiadomo skąd na błyszczących, czarnych skrzydłach. Możliwe, że przysyła je Odyn, to w końcu jego ptaki. Teraz też, łopocząc skrzydłami, osiadły na ziemi i przystąpiły do uczty, zabierając się za wydziobywanie trupom oczu i ust. Nieodmiennie było to ich pierwsze danie. Wkrótce miały do nich dołączyć psy i lisy. - No to mamy koniec Wessexu - ciężko westchnął Leofric. - Koniec Anglii - dodałem smętnie. - Co teraz zrobimy? - Spytała Iseult. Nie odpowiedziałem. Ragnar na pewno już nie żył, a ja tym samym straciłem schronienie u Duńczyków. Niewykluczone, że Alfred także był martwy, w najlepszym wypadku gdzieś się ukrywał. Czułem, że teraz powinienem zająć się synem. Był zaledwie małym chłopcem, ale przecież także moim dzieckiem i nosił me imię. Miał odziedziczyć Bebbanburg, o ile
oczywiście zdołam go odzyskać. A jeśli zawiodę i nie odbiję twierdzy, ten obowiązek przejdzie na kolejnego Uhtreda. W ten sposób imię Uhtredów z Bebbanburga będzie trwało po kres tego świata. - Musimy dostać się do Hamtun - oznajmił Leofric - i odszukać załogę. Nie był to najlepszy pomysł, bo Duńczycy, jeśli jeszcze tam nie dotarli, z pewnością byli już w drodze. Doskonale orientowali się, gdzie znajduje się ośrodek władzy Wessexu, gdzie stoją dwory wielkich panów, gdzie gromadzą się wojownicy. Wszędzie tam mieli wkrótce zjawić się okrutni wojownicy Guthruma, by wszystko puścić z dymem i wymordować miejscową ludność. W ten sposób wódz wielkiej armii pogan zamierzał unicestwić ostatnie królestwo Sasów. - Potrzebujemy jedzenia i ciepła - powiedziałem. - Spróbuj tylko rozpalić tu ognisko - warknął Leofric - a wszyscy będziemy martwi. Czekaliśmy więc. Drobny deszczyk przemienił się w dokuczliwy deszcz ze śniegiem. Haesten ze swymi nowymi kompanami oddalił się, gdy ich ofiara wreszcie skonała. Łąka opustoszała, jeśli nie liczyć ciał i towarzyszących im kruków. Ciągle czekaliśmy. Iseult nie mogła opanować drżenia. Późnym popołudniem zdjąłem hełm i rozwiązałem włosy, puszczając je luźno na plecy. - Co ty wyprawiasz? - Spytał Leofric. - Teraz jesteśmy Duńczykami - oświadczyłem. - Trzymaj tylko gębę na kłódkę. Poprowadziłem ich w stronę miasta. Wolałbym poczekać do zapadnięcia zmroku, Iseult jednak była zbyt zmarznięta, byśmy dłużej zwlekali. Liczyłem, że najeźdźcy zaspokoili już pierwszy głód zabijania. Choć wyglądałem na Duńczyka, całe przedsięwzięcie było dość ryzykowne. Mógł mnie zobaczyć Haesten - gdyby opowiedział swym pobratymcom, jak to u wybrzeży Dyfedu zasadziłem się na duńską łódź, z pewnością dokonałbym żywota powolną i okrutną śmiercią. Czuliśmy się nieswojo, tak idąc wzdłuż rzeki i omijając zakrwawione zwłoki. Na nasz widok oderwane od uczty kruki z oburzeniem odfruwały na gałęzie pobliskich wierzb, po czym, gdy tylko się oddalaliśmy, wracały do dziobania trupów. Przy moście leżała sterta ciał, dla których grupa pojmanych do niewoli młodych mężczyzn kopała grób. Pilnujący ich Duńczycy byli zalani w sztok i nie zwrócili na nas najmniejszej uwagi. Przez nikogo nie kłopotani, przeszliśmy drewnianym pomostem, bez trudu przemknęliśmy też pod lukiem bramy, na której wciąż tkwiła bożonarodzeniowa dekoracja z gałązek ostrokrzewu i bluszczu. Ogniska w mieście prawie wygasły - ugaszone przez deszcz lub Duńczyków, którzy teraz przystąpili do plądrowania domostw i kościołów.
Poruszaliśmy się po najciemniejszych uliczkach miasta. Minęliśmy kuźnię, warsztat garbarski oraz kramik z garnkami, których potłuczone skorupy chrzęściły nam pod stopami. Na początku alei wymiotował jakiś młody Duńczyk. Zapytany o Guthruma powiedział, że wódz przebywa we dworze Alfreda, gdzie wkrótce odbędzie się całonocna biesiada. Wyprostował się, by zaczerpnąć tchu. Zobaczywszy drżącą z zimna Iseult, otrzeźwiał nagle i zaoferował za nią pobrzękującą monetami sakiewkę. Z domów dochodziły rozpaczliwe krzyki i lamenty kobiet, które przyprawiały Leofrica o bezsilną wściekłość. Na wszelki wypadek przypomniałem mu, że teraz jest Duńczykiem i ma powściągnąć swe obrończe zapędy. Stwierdziłem, że we dwóch nie wyzwolimy Cippanhamm, a poza tym, nawet gdyby świat stanął na głowie i to Zachodni Sasi świętowaliby właśnie zdobycie miasta, odgłosy zwycięstwa wcale nie byłyby inne. - Alfred nigdy by nie pozwolił na takie bezeceństwa - rzekł z przekonaniem Leofric. - I tak byś to robił - wzruszyłem ramionami. - Już to robiłeś. Pragnąłem jakichkolwiek wieści, lecz od napotkanych Duńczyków niewiele mogłem się dowiedzieć. Przyszli z Gleawecestre, wyruszyli na długo przed świtem, zdobyli Cippanhamm, a teraz mają zamiar skorzystać ze wszystkich atrakcji oferowanych przez miasto. Kilku mężczyzn w poszukiwaniu srebra przeczesywało żarzące się zgliszcza dużego kościoła. Nie bardzo mieliśmy gdzie się podziać, więc skierowaliśmy kroki na wzgórze do tawerny „Pod Derkaczem”, w której zawsze się upijaliśmy. Weszliśmy do środka. Rudowłosa Eanflaed leżała właśnie na stole, przytrzymywana przez dwóch Duńczyków, podczas gdy trzech mniej więcej siedemnastoletnich młokosów po kolei ją gwałciło. W drugim końcu gospody rozsiadło się kilkunastu innych wojów i ze spokojem popijało piwo, nie zwracając większej uwagi na odbywający się właśnie akt przemocy. - Trzeba stanąć w kolejce - poinformował mnie jeden z młodych mężczyzn. - Do diabła z kolejkami. Odsuńcie się. Teraz ja - oznajmiłem twardo. - Teraz to sobie możesz wskoczyć do kloacznego dołu - odparł zuchwale młodzik. Był pijany. Miał rzadką, rozwichrzoną bródkę i bezczelne spojrzenie. - Słyszałeś? Możesz sobie wskoczyć do kloacznego dołu! Zawołał, wyraźne zadowolony z wymyślnej obelgi, po czym wskazał na Iseult. - A gdy się w nim utopisz, ja zajmę się tą panną. Walnąłem go z całej siły w gębę, łamiąc nos. Twarz spłynęła mu krwią, a gdy próbował złapać oddech, kopnąłem go w krocze. Jęcząc żałośnie, skulił się na podłodze, a ja zabrałem się za drugiego chłopaka. Rąbnąłem go
prosto w brzuch, Leofric natomiast chwycił trzeciego za łachy, z furią wyładowując na nim cały gniew. Dwóch pozostałych, którzy wcześniej przytrzymywali Eanflaed, ruszyło młodzikom na pomoc. Oswobodzona Eanflaed przytomnie chwyciła jednego z nich za włosy i długimi, ostrymi paznokciami przejechała po oczach. Tymczasem Leofric powalił Duńczyka na podłogę i przycisnął butem jego gardło. Ja natomiast przyparłem do drzwi chłopaka, którego wcześniej zdzieliłem w brzuch i teraz z całej siły uderzałem jego głową o drewnianą framugę. Gdy padł zamroczony, zabrałem się za jego druha, którego solidnie łupnąłem w żebra. Następnie przejąłem od Eanflaed podrapanego woja i jednym zgrabnym ciosem złamałem mu szczękę. Uporawszy się z nim, powróciłem do młokosa, który groził, że zgwałci Iseult. Wyrwałem mu z ucha srebrny kolczyk w kształcie kółka, zabrałem jeden naramienny pierścień i pobrzękującą monetami sakiewkę. Rzuciłem srebro na kolana Eanflaed, ponownie kopnąłem go w krocze, po chwili dołożyłem w to samo miejsce i wywlokłem z tawerny. - Idź się utopić w kloacznym dole - poradziłem mu, z hukiem zatrzaskując drzwi. Grupa popijających piwo wojowników z rechotem obserwowała bójkę i teraz nagrodziła nas ironicznym aplauzem. - Parszywe bydlaki - rzuciła za swymi oprawcami rozgniewana Eanflaed. - Piekielnie mnie boli. A wy dwaj, co tu, u licha, robicie? - Oni myślą, że jesteśmy Duńczykami - uprzedziłem ją. - Musimy coś przegryźć. - Leofric spojrzał na nią błagalnie. - Tamci pożarli prawie wszystko - Eanflaed kiwnęła głową w stronę mężczyzn przy ławach - ale zobaczę, może coś jeszcze zostało na zapleczu gospody. - Zawiązała pasek sukni. - Edwulf nie żyje - poinformowała nas. Edwulf był właścicielem karczmy. - I dzięki za pomoc. Wy szpatowate dranie! - Krzyknęła pod adresem Duńczyków, którzy jej nie zrozumieli, a kilku w odpowiedzi posłało jej nawet życzliwe uśmiechy. Ruszyła do spiżarni, by poszukać dla nas czegoś do jedzenia, ale jeden z wojowników ręką zagrodził jej przejście. - A dokąd to, ślicznotko? - Spytał po duńsku. - Jak najdalej od ciebie - odparłem. - Chcę jeszcze piwa - powiedział. - Coś ty za jeden? - Puść ją, jeśli ci życie miłe - warknąłem groźnie. - Poderżnę ci gardło, jeśli przez ciebie zaraz nie przyniesie nam żarcia! - Cicho tam! - Zawołał jakiś starszy woj i przyjrzał mi się ze zmarszczonym czołem. - Czy my się czasem nie znamy? - Byłem z Guthrumem w Readingum - odparłem - oraz w Werhamie. - No właśnie. Tym razem poszło mu lepiej, nie?
- O tak, zdecydowanie lepiej - pokiwałem z uznaniem głową. Mężczyzna wskazał na Iseult. - Twoja kobieta? - Nie na sprzedaż. - Tylko pytam, kolego, tylko pytam. Eanflaed przyniosła kilka kromek czerstwego chleba, trochę zimnej wieprzowiny, zwiędłe jabłka i kawał twardego jak kamień sera, w którym wiły się czerwone robaki. Starszy Duńczyk ugodowo postawił na naszym stole dzban piwa. Przysiadł się i zaczęliśmy rozmawiać, dzięki czemu dowiedziałem się czegoś więcej na temat wydarzeń dnia. Guthrum zaatakował Cippanhamm na czele ponad trzytysięcznej armii i teraz przebywał we dworze Alfreda. Liczący połowę jego wojska garnizon miał pozostać w Cippanhamm, a pozostałe półtora tysiąca rankiem miało wyruszyć na południe lub zachód. - Trzeba trochę przegonić tych zachodniosaskich bydlaków - zaśmiał się mężczyzna, po czym spojrzał na Leofrica i zmarszczył brwi. - Jakiś małomówny ten twój kolega. - Bo jest głuchy jak pień - wyjaśniłem. - Znałem jednego gościa, który miał głuchą żonę. To był najszczęśliwszy facet pod słońcem. - Łypnął zazdrośnie na mój naramienny pierścień. Komu więc służysz? - Sveinowi z Białego Konia. - Sveinowi? Przecież nie było go ani w Readingum, ani w Werhamie. - Był wtedy w Dyflinie - odparłem. - W Readingum służyłem Ragnarowi Starszemu. - Ach, Ragnar! Biedaczysko! - Jego syn już chyba nie żyje? - A jakże by inaczej? - Strapił się mężczyzna. - Zakładnicy! Szkoda ludzi... - Zamyślił się na chwilę, po czym znów zmarszczył brwi. - Ale co tu robi Svein? Myślałem, że płynie z flotą? - Bo płynie - odparłem z kamienną twarzą. - Jesteśmy tu tylko po to, by pomówić z Guthrumem. - Svein wysłał głuchego, by pomówił z Guthrumem? - To ja mam pomówić z Guthrumem - wyjaśniłem - a on - kciukiem wskazałem na siedzącego z zagniewaną miną Leofrica - jest tu, by zabijać gości, którzy zadają zbyt wiele pytań. - No dobrze, już dobrze - Duńczyk uniósł polubownie dłoń, by mnie udobruchać. Spaliśmy na poddaszu nad stajnią, zakopani w słomie. Gospodę opuściliśmy przed świtem. W tamtej chwili zaledwie pięćdziesięciu Zachodnich Sasów byłoby w stanie odbić Cippanhamm - najeźdźcy
bowiem albo leżeli zalani w sztok, albo spali jak zabici. Leofric ukradł chrapiącemu w tawernie Duńczykowi miecz, topór i tarczę, po czym, przez nikogo nie kłopotani, wróciliśmy do miasta przez zachodnią bramę. Przed nią rozciągało się pole, gdzie stała ponad setka koni. Zwierząt strzegło dwóch Duńczyków, którzy teraz spali w najlepsze w pokrytych strzechą chatach. Bez trudu moglibyśmy zabrać wszystkie konie, nie mieliśmy jednak ani siodeł, ani uzd, więc z nieukrywanym żalem w sercach pieszo ruszyliśmy dalej. Maszerowaliśmy we czwórkę, gdyż Eanflaed zdecydowała się do nas dołączyć. Owinęła Iseult dwoma obszernymi płaszczami, jednak dziewczyna wciąż drżała. Szliśmy na południowy zachód, kierując się wzdłuż drogi wijącej się poprzez niewysokie wzgórza. Obraliśmy kurs na Badhum, skąd mógłbym ruszyć na południe do Defnasciru i mojego syna. Było jednak jasne, że Duńczycy znajdowali się już przed nami. Część musiała przejeżdżać tędy poprzedniego dnia, bowiem w pierwszej napotkanej osadzie panowała głucha cisza, a to, co wziąłem za obłok porannej mgły, okazało się dymem ze spalonych chat. Na horyzoncie kłębiły się gęste, ciemne chmury dymu, co mogło oznaczać, że Duńczycy dotarli już do Badhum. Dobrze znali to miasto, gdyż właśnie tam negocjowali jeden z poprzednich rozejmów. Wraz z nadejściem popołudnia na trakcie pojawiła się banda duńskich jeźdźców i musieliśmy odbić na wschód, by pośród wzgórz poszukać sobie kryjówki. Wędrowaliśmy tak przez tydzień, szukając schronienia w napotkanych chałupach. Niektóre były opustoszałe, ale w części wciąż mieszkali przerażeni mieszkańcy. Duńczycy siali śmierć i zniszczenie. Każdego dnia czarne obłoki dymu zaciemniały zimowe niebo nad królestwem. Pewnego razu w jakiejś opustoszałej zagrodzie znaleźliśmy krowę. Była uwięziona w oborze, ryczała z głodu i stało przy niej cielę. Tamtej nocy urządziliśmy sobie prawdziwą ucztę ze świeżego mięsa. Nazajutrz zrobiło się przeraźliwie zimno, zacinał deszcz i wiał silny wschodni wiatr, który łamał gałęzie i przechylał drzewa. Zostaliśmy w naszej kryjówce. Dach obórki zaczął przeciekać, a z zalanego ogniska począł się dobywać gryzący, dławiący dym. Iseult usiadła i szeroko otwartymi, pustymi oczami wpatrywała się w dogasające płomienie. - Chcesz wrócić do Kornwalii? - Spytałem. Zdawała się być zdumiona, że się do niej odezwałem. Przez kilka minut zbierała myśli, po czym wzruszyła ramionami. - A co tam jest dla mnie? - Twój dom - odpowiedziała Eanflaed. - Uhtred jest moim domem. - Uhtred jest żonaty - oschle parsknęła Eanflaed.
Iseult zignorowała przytyk. - Uhtred powiedzie ludzi - rzekła, kołysząc się w przód i tył - pójdą za nim całe setki. Rzesza jasnych ludzi. Chcę to zobaczyć. - Jedyne, kogo Uhtred powiedzie, to ciebie, ale na pokuszenie - ucięła ironicznie Eanflaed. - Wracaj do domu, dziewczyno, módl się do swoich bogów i miej nadzieję, że nie dopadną was tam Duńczycy. Wciąż staraliśmy się iść na południe i codziennie posuwaliśmy się nieco do przodu, jednakże przejmująco zimne dni były krótkie, a wróg zdawał się być wszędzie. Nawet gdy szliśmy przez łąki i lasy, nie tylko z dala od głównych traktów, ale i bocznych ścieżek, zawsze w oddali pojawiał się duński patrol. Nie chcąc wchodzić najeźdźcom w drogę, stale zbaczaliśmy na zachód. Po naszej wschodniej stronie leżała zbudowana przez Rzymian droga łącząca Badhum z Exanceasterem. Był to główny trakt w tej części Wessexu i przypuszczam, że Duńczycy poruszali się po nim, patrolując jego obydwa krańce. A my, omijając nieprzyjaciół, przybliżaliśmy się coraz bardziej do Zatoki Saefern. Wiedzieliśmy jednak, że i tam nie będziemy bezpieczni, gdyż z pewnością z Walii przypłynęły już łodzie Sveina. Nie mogłem oprzeć się ponuremu wrażeniu, że królestwo Wessexu już padło. Spotykaliśmy niewielu ludzi, głównie ukrywających się w lasach uciekinierów z osad, nikt jednak nie miał żadnych wieści, powtarzano jedynie plotki. W ogóle nie widziano zachodniosaskich wojowników, nie słyszano niczego o Alfredzie, wszędzie tylko pełno było Duńczyków i wszechobecnego dymu. Co jakiś czas natykaliśmy się na złupioną i zniszczoną do cna wioskę albo zgliszcza kościoła. Zaraz potem pojawiały się czarnoskrzydłe kruki i znajdowaliśmy rozkładające się zwłoki. Zgubiliśmy drogę i dawno już przestałem się łudzić, że dotrę do Oxton. Przypuszczałem, że Mildrith uciekła na wzgórza, tak jak to w obliczu zagrożenia zawsze robili mieszkańcy doliny rzeki Uisc. Miałem nadzieję, że ona i mały Uhtred żyją, choć przyszłość, która malowała się przed mym pierworodnym była czarna jak niekończące się zimowe noce. - Może powinniśmy zawrzeć nasz mały, prywatny pokój zaproponowałem Leofricowi pewnego wieczoru. Znajdowaliśmy się w pasterskim szałasie, skupieni wokół niedużego ogniska, które wypełniało gryzącym dymem niską, pokrytą darnią budę. Upiekliśmy właśnie kilkanaście żeberek wyciętych ze zjedzonego do połowy, zdechłego barana. Byliśmy brudni, zziębnięci i mieliśmy zawilgocone ubrania. - Może powinniśmy poszukać jakichś Duńczyków i zaprzysiąc im posłuszeństwo? - Kontynuowałem. - Żeby zrobili z nas niewolnych? - Gorzko spytał Leofric. - Nie, żebyśmy byli wojownikami.
- I walczyli dla Duńczyków? - Leofric pogrzebał patykiem w ognisku, wzbijając pod darniowy dach nowy słup dymu. - Nie mogli zająć całego Wessexu - oznajmił z przekonaniem. - Dlaczego nie? - Bo jest za duży. Ktoś musi z nimi walczyć. Po prostu odnajdźmy naszych. Wróciłem myślami do pewnej dysputy, która przed laty odbyła się w Londynie. Byłem wówczas dzieckiem wychowywanym przez Duńczyków. Część wikińskich przywódców przekonywała, że najlepszym sposobem na zdobycie Wessexu jest zaatakowanie leżącego na zachodzie serca kraju i złamanie jego potęgi. Inni uważali, że trzeba rozpocząć napaść od zdobycia dawnego królestwa Kentu. Była to najsłabsza część Wessexu, ale zarazem miejsce, gdzie czekały wspaniałe łupy, skrywane w okazałym sanktuarium w Contwaraburgu. Wygrała wówczas śmielsza opcja. Duńczycy zaatakowali na zachodzie, ponosząc sromotną klęskę przy pierwszym starciu. Tym razem jednak Guthrum odniósł sukces. Ale jak daleko doszły jego wojska? Czy ziemie Kentu należały jeszcze do Sasów? A zielone wzgórza Defnasciru? - Co się stanie z Mildrith, jeśli dołączysz do Duńczyków? - Spytał Leofric. - Na pewno się ukryła. - Wzruszyłem ramionami. Zapadła cisza. Zobaczyłem, że Eanflaed poczuła się urażona moimi słowami, ale po cichu liczyłem na to, że będzie trzymać język za zębami. Nie trzymała jednak. - Czy jej los w ogóle cię obchodzi? - Zaatakowała. - Obchodzi - odparłem. Eanflaed prychnęła z pogardą. - Mildrith już ci się znudziła, tak? - Oczywiście, że Uhtred się o nią martwi - pokojowo wtrącił Leofric. - Jest jego żoną - odparowała Eanflaed, patrząc na mnie surowo - a mężczyźni nudzą się żonami - oznajmiła bezlitośnie. Iseult przysłuchiwała się jej, na przemian spoglądając swymi wielkimi, ciemnymi oczami to na mnie, to na Eanflaed. - A co ty możesz wiedzieć o żonach? - Odgryzłem się. - Miałam kiedyś męża - odparła. - Naprawdę? - Zdziwił się Leofric. - Przez trzy lata byłam mężatką - oznajmiła Eanflaed. - Poślubiłam człowieka, który służył w gwardii Wulfhere’a. Urodziłam mu dwoje dzieci. Zginął w bitwie, w której zabito króla Aethelreda. - Masz dwoje dzieci? - Spytała Iseult. - Umarły - ucięła Eanflaed. - Jak to dzieci. Dzieci zwykle umierają. - Byłaś z nim szczęśliwa? Z tym swoim mężem? - Dopytywał się Leofric.
- Przez jakieś trzy dni - odparła - a przez następne trzy lata uczyłam się, że mężczyźni to dranie. - Wszyscy mężczyźni? - Chciał wiedzieć Leofric. - Większość - uśmiechnęła się do niego zalotnie i położyła mu dłoń na kolanie. - Ty nie. - A ja? - Spytałem. - Ty? - Patrzyła na mnie długo. - Nie miałabym do ciebie ani krzty zaufania - oznajmiła zajadle, wprawiając Leofrica w zażenowanie, a mnie w osłupienie. W życiu każdego człowieka nadchodzi moment, że postrzega siebie oczami innych. Jest to częścią naszego dojrzewania, nie zawsze przyjemną. Eanflaed musiała pożałować ostrości swej wypowiedzi, gdyż teraz próbowała złagodzić jej znaczenie. - Nie znam cię - wyjaśniła - wiem tylko tyle, że jesteś przyjacielem Leofrica. - Uhtred jest hojny - lojalnie odezwała się Iseult. - Mężczyźni zwykle są hojni, gdy czegoś chcą - odparowała Eanflaed. - Chcę odzyskać Bebbanburg - przyznałem. - Czegokolwiek byś nie chciał, zrobisz wszystko, by to dostać. Wszystko oznajmiła dobitnie. Zaległa niezręczna cisza. Przez szparę w niedomkniętych drzwiach obserwowałem taniec śnieżnych płatków. Wpadały miękko do szałasu, topiąc się w cieple ognia. - Alfred jest dobrym człowiekiem - Leofric przerwał kłopotliwe milczenie. - Próbuje być dobry - poprawiła go Eanflaed. - Tylko próbuje? - Spytałem z sarkazmem. - On jest taki sam jak ty - podsumowała Eanflaed. - Jest gotów zabić, by dostać to, czego pragnie. Ale między wami istnieje pewna różnica. On ma sumienie. - Chciałaś powiedzieć, że boi się księży? - Boi się Boga. Wszyscy powinniśmy się Go bać. Pewnego dnia staniemy przed Jego obliczem. - Ja nie stanę - zarzekłem się. Eanflaed prychnęła gniewnie, ale Leofric zręcznie zmienił temat rozmowy, mówiąc, że sypie śnieg. Chwilę później już spaliśmy. Iseult mocno się do mnie przytuliła, pojękując cicho i wzdrygając się przez sen. Leżałem przy niej w lekkiej drzemce, rozmyślając o przepowiedni, jaką mi dała, o tej podążającej za mną rzeszy jasnych ludzi. Ta wizja była tak nierealna, że zacząłem wątpić w moc Iseult, którą przecież miała utracić wraz z dziewictwem. Po chwili zapadłem w sen. Gdy się obudziłem, świat
tonął w bieli. W nocy grube warstwy śniegu przykryły gałęzie drzew, które teraz powoli topniały, spływając wielkimi kroplami w zamglony świt. Gdy wyszedłem na zewnątrz, przed drzwiami znalazłem martwego strzyżyka wzdrygnąłem się z obawy, że to zły znak. Z szałasu wyłonił się Leofric. Zmrużył oczy od jaskrawości śniegu i światła budzącego się dnia. - Nie miej Eanflaed za złe jej słów - powiedział. - Nie mam. - Zawalił jej się świat. - Trzeba go odbudować. - Czyli nie dołączysz do Duńczyków? - Jestem Sasem - odparłem. Leofric słabo się uśmiechnął. Rozsznurował nogawkę i zaczął opróżniać pęcherz. - Gdyby twój przyjaciel Ragnar wciąż żył - spytał, obserwując, jak ze strumienia moczu unosi się para - czy też nadal byłbyś Sasem? - Zatem ty również uważasz, że on nie żyje? - Spytałem gorzko. - Ragnar oddał życie za ambicje Guthruma. - Teraz jesteś Sasem, czy tak? - Drążył przyjaciel. - Jestem Sasem - potwierdziłem nieco pewniej, niż to czułem. Nie wiedziałem, co przyniesie przyszłość. Skąd mogłem wiedzieć? Wciąż powracałem myślą do przepowiedni Iseult, zastanawiając się, czy możliwe jest, by Alfred obdarzył mnie władzą, bym poprowadził rzeszę jasnych ludzi i miał kobietę ze złota. Ale zawsze po dłuższym namyśle dochodziłem do wniosku, że szanse na spełnienie się wróżby są znikome. Alfred mógł przecież nie żyć, a jego królestwo już teraz zostało skazane na zagładę. Byłem pewien jedynie tego, że teren, po którym szliśmy, rozciągał się na południe aż po okryte śniegiem szczyty wzgórz, po czym kończył się dziwacznym, jaskrawym pustkowiem. Rysujący się przed nami horyzont wyglądał jak krawędź świata, nad którą wznosiła się otchłań perłowej światłości. - Idziemy dalej na południe - powiedziałem. Nie mieliśmy innego wyboru, jak tylko podążać ku tej jasności. Na szczyt wzgórza dostaliśmy się owczym szlakiem. Tam zobaczyłem, że wzniesienia gwałtownie opadają ku szerokiemu pasowi nadmorskich bagien. Dotarliśmy do potężnego obszaru mokradeł, a oślepiająca jasność, którą wcześniej widzieliśmy, była niczym innym jak zimowym światłem, odbijającym się od podłużnych jezior i krętych rzeczek. - I co teraz? - Spytał Leofric. Nie odpowiedziałem. Usiedliśmy pod mieniącymi się czerwienią jagód gałęziami powyginanego przez wiatr cisu i zapatrzyliśmy w bezkres
bagien, wody, traw i trzcin. Było to niezwykle rozległe mokradło, rozciągające się od ujścia rzeki Saefern w głąb lądu. Chcąc dotrzeć do Defnasciru, musielibyśmy albo je obejść, albo spróbować przez nie przejść. Gdybyśmy poszli dookoła, dotarlibyśmy do rzymskiej drogi, gdzie z pewnością kręcili się Duńczycy. Natomiast przebycie całego bagna wiązało się z innymi niebezpieczeństwami. Słyszałem tysiące historii o śmiałkach, którzy zaginęli w tym ponurym labiryncie. Mówiono, że tereny te zamieszkują duchy, które ukazują się nocą w postaci migających płomyków. Podobno trzęsawisko pełne było zdradzieckich ścieżek, prowadzących jedynie do ruchomych piasków albo do sadzawek topielców. Pomimo tych wszystkich zasadzek, znajdowały się tam także osady i miejsca, gdzie lokalna ludność rozstawiała pułapki na węgorze i ryby. Mieszkańców bagien ochraniały nie tylko duchy, ale i gwałtowne wzrosty poziomu wody podczas przypływu, które w mgnieniu oka zalewały nieliczne drogi prowadzące do ich wiosek. Teraz, gdy z porosłych trzcinami brzegów stopniał śnieg, mokradło przypominało olbrzymi pas nasiąkniętego wodą terenu. Wody jezior i strumieni nabrzmiałe były od zimowych deszczy. Gdy jednak nadchodził przypływ, bagno zmieniało się w upstrzone plamkami wysp śródlądowe morze. Nie tak daleko od nas dostrzegliśmy małą wysepkę z kilkoma chałupami. Tam na pewno znaleźlibyśmy trochę jedzenia i jakiś ciepły, suchy kąt, gdybyśmy tylko wiedzieli, jak na nią dotrzeć. Przemierzenie całego bagna było bardziej ryzykowne. Przemieszczanie się od wysepki do wysepki zajęłoby nam znacznie więcej niż jeden dzień, a w dodatku w czasie każdego przypływu musielibyśmy szukać bezpiecznego schronienia. Wpatrywałem się w podłużne, zimne połacie wody, prawie czarne pod pułapem ciężkich, nadciągających od strony morza chmur. Poczułem, jak ogarnia mnie bezdenny smutek. Nie wiedziałem ani dokąd idziemy, ani po co, ani jaka czeka nas przyszłość. Ochłodziło się, gdy tak siedzieliśmy. Z ciemnych chmur zaczął prószyć śnieg. Tych kilka płatków wystarczyło jednak, bym wyrwał się z odrętwienia. Musieliśmy szybko znaleźć miejsce na nocleg. Znad znajdującej się najbliżej nas osady unosił się dym. Ktoś tam mieszkał i wstąpiła we mnie nadzieja, że dostaniemy jedzenie i dach nad głową. - Musimy przejść na tę wyspę - pokazałem na skrawek lądu. Jednakże moi towarzysze wpatrywali się na zachód. Tam, u podnóża wzniesienia, z pobliskich drzew wzbiło się w powietrze stado gołębi, które teraz latały, zataczając koła. - Tam ktoś jest - powiedział Leofric. Czekaliśmy. Gołębie przysiadły na gałęziach drzew rosnących w wyższych partiach wzgórza.
- Może to dzik? - Zasugerowałem. - Gołębie nie przestraszyłyby się dzika - potrząsnął głową Leofric. - Na pewno nie bardziej niż jelenia. Tam są ludzie. Wzmianka o dziku i jeleniach przywiodła mi na myśl moje myśliwskie psy. Co się z nimi stało? Czy Mildrith zabrała je ze sobą? Nie wiedziała nawet, gdzie ukryłem pozostałą część łupów zdobytych u wybrzeży Walii. W rogu mojego nowego dworu, tuż przy kamiennym słupie, wykopałem dziurę, do której wsadziłem złoto i srebro. Nie była to najsprytniejsza kryjówka. Gdyby Oxton najechali Duńczycy, nie mieliby najmniejszych trudności z jej odnalezieniem. Kopali zwykle przy krawędziach podłóg, zwłaszcza gdy wcześniej wykonywane grotem włóczni oględziny podłoża wykazywały, że ziemia jest w danym miejscu naruszona. Nad naszymi głowami przeleciało stado kaczek. Śnieg sypał mocniej, zamazując widok na ogromną przestrzeń bagna. - To księża - powiedział Leofric. Na zachodzie zobaczyliśmy kilku mężczyzn ubranych w czarne szaty. Wyłonili się spośród drzew i szli po obrzeżach mokradła, najwyraźniej poszukując ścieżki, którą mogliby bezpiecznie przedostać się na wyspę. Ale do wioski nie prowadziła żadna dróżka, więc księża okrążyli podnóże wzniesienia, przybliżając się do nas. Jeden z nich trzymał długą laskę i nawet z tej odległości mogłem dojrzeć błysk na wysokości jego głowy. Domyśliłem się, że dzierżył biskupi pastorał, zwieńczony srebrnym krzyżem. Pozostali trzej tachali ciężkie worki. - Myślisz, że niosą jedzenie? - Z rozmarzeniem spytał Leofric. - Nie sądzę. To przecież księża - prychnąłem z pogardą. - Niosą tam srebro. - A może księgi - wysnuła przypuszczenie Eanflaed. - Księża lubią księgi. - Może jednak jedzenie... - powtórzył Leofric, jednak już bez głębszego przekonania. Tymczasem w polu widzenia pojawiła się jeszcze jedna grupa ludzi. Były to trzy kobiety i dwójka dzieci. Jedna z nich miała na sobie powłóczysty, srebrny, futrzany płaszcz, druga natomiast niosła na rękach małe dziecko. Kobiety z dziećmi znajdowały się dość blisko księży, którzy przystanęli, czekając na nie, po czym wszyscy razem ruszyli na wschód, aż znaleźli się na naszej wysokości. Tam weszli na coś w rodzaju krętej ścieżki, biegnącej po bagnistym terenie. Pięciu duchownych zaczęło przeprowadzać kobiety po mokradłach, podczas gdy szósty, wyraźnie młodszy od pozostałych, zawrócił i pospiesznie udał się na zachód. - Dokąd on idzie? - Zastanawiał się Leofric. Nisko nad naszymi głowami przeleciał klucz kaczek. Ptaki frunęły w stronę podnóża wzniesienia, gdzie znajdowało się podłużne jezioro.
„Sieci” - pomyślałem. W osadach na bagnie musiały być jakieś sieci, dzięki którym moglibyśmy zastawić pułapki na ryby i dzikie ptactwo. Przez kilka dni najadalibyśmy się do syta. Węgorze, kaczki, ryby, gęsi... Z rozmarzeniem pomyślałem, że gdybyśmy zdołali znaleźć dostatecznie dużo sieci, zdołalibyśmy nawet złapać w nie jelenie, jeśli tylko byśmy je do nich zagnali. - Już się nachodzili - pogardliwie oznajmił Leofric, pokazując na duchownych, którzy utknęli na ścieżce po zaledwie stu krokach marszu. Dróżka okazała się zdradliwa. Wydawało się, że prowadzi do wioski na wyspie, po czym niespodziewanie urwała się pośród trzcin. Księża bezradnie zbili się w ciasną gromadkę. Nie chcieli ani wracać, ani iść naprzód, stali więc zagubieni, zziębnięci i zrozpaczeni. Wyglądało na to, że się kłócili. - Musimy im pomóc - stanowczo oznajmiła Eanflaed, a gdy zbyłem jej propozycję wymownym milczeniem, przypomniała, że jedna z kobiet trzyma dziecko. - Musimy im pomóc! - Upierała się. Na końcu języka miałem odpowiedź, że ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebujemy są wygłodniałe gęby do wykarmienia, powstrzymałem się jednak, gdyż w uszach wciąż pobrzmiewały mi jej ostre słowa z ubiegłego wieczoru. Przekornie postanowiłem jej pokazać, że nie jestem tak bezduszny i podstępny, za jakiego mnie uważała. Wstałem, dźwignąłem tarczę i bez słowa zacząłem schodzić w dół. Towarzysze podążyli za mną. Nie doszliśmy jeszcze do połowy zbocza, gdy z zachodu doszły nas krzyki. Ksiądz, który wcześniej udał się tą drogą, powrócił w towarzystwie czterech wojowników. Teraz wszyscy odwrócili się, gdyż spomiędzy bezlistnych drzew wyłonili się jeźdźcy. Najpierw wyjechało ich sześciu, potem kolejnych ośmiu, a potem dziesięciu - była ich cała kolumna. Czarni wojownicy Guthruma. Widząc to, jeden ze stojących na ścieżce księży pędem puścił się w ich stronę. W ręku trzymał miecz. Był to tyleż niezwykły, co nieużyteczny akt odwagi. Czterech wojowników i ksiądz byli już bowiem otoczeni i nic nie mogło im pomóc. Stali do siebie plecami, zamknięci w złowrogim kręgu czarnych jeźdźców. Nagle dwóch Duńczyków spostrzegło księdza z mieczem i spięło konie, ruszając w jego kierunku. - Dobra, zabieramy się za tamtych dwóch - oświadczyłem Leofricowi. To nie było mądre. Los uciekających był już przesądzony tak samo, jak byłby przesądzony los wojowniczego księdza, gdybyśmy nie wkroczyli do akcji. Było nas tylko dwóch i wiedzieliśmy, że nawet jeśli uda się nam zabić jadących na duchownego jeźdźców, i tak będziemy musieli stawić czoło całej duńskiej bandzie. Mnie jednak wciąż paliły pogardliwe słowa Eanflaed, a poza tym byłem już zmęczony ciągłym ukrywaniem się wśród
śniegów. Poczułem, jak wzbiera we mnie złość. Niepomny na hałas, jaki czyniłem na kruchym od mrozu leśnym runie, zbiegłem ze wzgórza. Razem z Leofricem wypadliśmy spomiędzy drzew, zachodząc jeźdźców od lewej strony. Ksiądz stał odwrócony plecami do bagien, a dwóch Duńczyków szykowało się do ataku. Uniosłem ciężką tarczę i z całej siły uderzyłem nią w bok konia. Zwierzę zarżało przeraźliwie i wierzgając kopytami, zwaliło się na ziemię wraz z rozchybotanym jeźdźcem. W powietrze wzbiły się grudy wilgotnej gleby, zbitego śniegu oraz trawy. Siła uderzenia była na tyle mocna, że sam się wywróciłem. Otrząsnąłem się jednak szybko i dopadłem Duńczyka, który zaplątał się w strzemiona, jedną nogą utknąwszy pod ciężarem szamoczącego się konia. Zadałem mu kilka solidnych ciosów Oddechem Węża. Poderżnąłem mu gardło, nadepnąłem na twarz i ponownie wbiłem ostrze w jego ciało. Leżał w kałuży krwi. Poślizgnąłem się na niej, gdy ruszałem Leofricowi na pomoc, który właśnie tarczą odpierał ataki drugiego jeźdźca. Gdy Duńczyk zorientował się, że nadchodzę, zaczął zawracać konia, by ustawić się do mnie przodem i zadać mi cios mieczem. Wtedy Leofric z impetem wbił topór w koński pysk. Zwierzę stanęło dęba, a jeździec zjechał z jego grzbietu prosto na wymierzony weń czubek Oddechu Węża, którym przebiłem mu kręgosłup. Kilka kroków od nas nieruchomo stał ksiądz z mieczem i spoglądał na nas z niedowierzaniem. - Wracaj na bagna! - Zawołałem do niego. Iseult i Eanflaed podbiegły, chwyciły duchownego pod ręce i pospieszyły w stronę ścieżki. Mogła nigdzie nie prowadzić, lepiej jednak było walczyć z pozostałymi Duńczykami na niej niż na twardym gruncie u podnóża wzniesienia. Wrogowie w czarnych płaszczach już nadciągali. Rozprawili się krwawo z garstką tamtych wojowników i ujrzawszy, że ich dwóch druhów nie żyje, ruszyli po zemstę. - Chodź! - Wrzasnąłem do Leofrica i chwyciwszy zranionego konia za wodze, pomknąłem na krętą ścieżkę. - Koń nic ci tu nie pomoże. - Pokręcił głową Leofric. Zwierzę było zdenerwowane, a jego pysk obficie broczył krwią. Choć ścieżka była śliska, zdołałem pociągnąć po niej konia aż do niewielkiej łatki lądu, na której stali zbici w gromadę uciekinierzy. Na dróżce pojawili się już Duńczycy. Zeskoczyli z koni, gdyż była tak wąska, że mogli po niej iść najwyżej dwójkami, a miejscami w pojedynkę. Zatrzymałem się w jednym z takich przewężeń i wziąłem od Leofrica topór. Koń spojrzał na mnie wielkimi, brązowymi ślepiami. - To dla Odyna - powiedziałem i rąbnąłem żeleźcem w jego szyję, przebijając się przez grzywę i skórę.
Stojąca za mną kobieta krzyknęła, gdy w szarym świetle dnia jasnym strumieniem trysnęła krew zwierzęcia. Koń zarżał i spróbował stanąć dęba, lecz wtedy uderzyłem go ponownie. Zwierzę zwaliło się na bagniste podłoże, wierzgając kopytami i rozpryskując dookoła krew oraz wodę. Gdy zadałem trzeci cios, śnieg zabarwił się na czerwono, a koń znieruchomiał. Jego ciało było teraz leżącą w poprzek ścieżki barykadą. Duńczycy nie mieli już do nas bezpośredniego dostępu i musieliby walczyć poprzez koński korpus. Chwyciłem za Oddech Węża. - Zabijemy ich wszystkich. Pojedynczo - naprędce ustaliłem strategię. - Jak długo damy radę ich powstrzymywać? - Spytał Leofric, pokazując na wschód. Wzdłuż krawędzi bagna nadciągali kolejni Duńczycy - była to siedząca na koniach cała załoga statku. Pięćdziesięciu ludzi, może więcej. Ale ich pojawienie się niczego nie zmieniało w naszym położeniu - aby dostać się do nas ścieżką, musieliby iść po niej gęsiego lub maksymalnie po dwóch, a potem walczyć poprzez końskiego trupa. Leofric stracił swój poprzedni topór, gdy został pojmany i przywieziony do Cippanhamm, ale odnosiłem wrażenie, że skradziona w gospodzie „Pod Derkaczem” broń całkiem mu pasowała. Zrobił znak krzyża, dotknął ostrza i uniósł tarczę. Wróg był coraz bliżej. Najpierw nadeszło dwóch młodych mężczyzn. Byli dzicy i okrutni, chcieli zapracować sobie na dobre imię. Pierwszego zatrzymały liczne uderzenia topora Leofrica w jego tarczę. Wysunąłem spod swojej tarczy Oddech Węża i przejechałem po kostce nogi wroga. Duńczyk zaklął i runął jak długi na ziemię tuż przed swym towarzyszem. Leofric szarpnięciem wyswobodził topór z tarczy i ponownie przypuścił atak. Tymczasem drugi napastnik potknął się o ciało konia i Oddech Węża gładko wszedł w jego szyję tuż pod brodą, nieco powyżej skórzanego płaszcza. Krew spłynęła po ostrzu miecza, a na barykadzie z końskiego trupa pojawiły się dwa duńskie ciała. Zacząłem wykrzykiwać obelgi pod adresem Duńczyków. Nazwałem ich padlinożercami, wołałem, że nawet dzieci są mężniejsze od nich. W odpowiedzi jeden z wojowników ruszył na nas z groźnym rykiem. Energicznie wskoczył na koński korpus, ale tam zablokowała go tarcza Leofrica. Po chwili Oddech Węża z głuchym uderzeniem opadł na jego ostrze, które pękło na pół. Następnych dwóch śmiałków postanowiło ominąć barykady i po kolana weszło do wody. W brzuch jednego wbiłem swój miecz, przytrzymując go przez chwilę w trzewiach mężczyzny i czekając, aż skona. Potem zamachnąłem się ostrzem na prawo, celując w drugiego Duńczyka. Koniuszkiem Oddechu Węża przejechałem mu lekko po twarzy i czerwone krople krwi zmieszały się z bielą śniegowych płatków. Podszedłem do niego, zatapiając stopy w wodzie i zadałem
ponowny cios. Uwięziony w grzęzawisku przeciwnik nie mógł się ruszyć i Oddech Węża utkwił w jego przełyku. Krzyczałem z radości, gdyż spłynął na mnie ów bitewny spokój, ta sama błogosławiona cisza, którą odczułem podczas walki na wzgórzu Cynuit. Takie uczucie to źródło najczystszej radości. Można je porównać jedynie z poczuciem spełnienia, jakie daje obcowanie z kobietą. W takich chwilach życie toczy się jakby w zwolnionym tempie. Wróg porusza się ociężale, jak gdyby brodził w błocie, a ja jestem szybki niczym wiatr. Ogarnia mnie szał, choć kontrolowany, oraz radość - ta sama, którą opiewają poeci w pieśniach o bitwach. Do tego pojawia się przekonanie, że śmierć nie jest nam tego dnia pisana. W mojej głowie dźwięczały radosne tony, wysokie i przenikliwe, hymn śmierci. Pragnąłem jedynie, by Oddech Węża rozprawiał się z kolejnymi Duńczykami. W takich chwilach nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mój miecz żyje własnym życiem. Myśleć znaczy działać. Jakiś mężczyzna przedostał się przez koński zewłok. Pomyślałem, żeby przejechać mu ostrzem po kostce u nogi, bo wtedy upuściłby tarczę i odsłoniłby do ataku górną część ciała. Zanim te myśli stały się ze sobą spójne, Duńczyk już nie żył, a na czubku Oddechu Węża tkwiło jego oko. Mój miecz wznosił się i opadał. Kołyszącym ruchem ostrza odparłem atak następnego mężczyzny, który próbował przedostać się przez końską przeszkodę. Poczekałem, aż przejdzie przez zakrwawiony łeb zwierzęcia, po czym pełnym pogardy ruchem zepchnąłem go do wody. Stanąłem na nim i przytrzymując butem jego głowę czekałem, aż utonie. Krzyczałem na Duńczyków, wołałem, że jestem strażnikiem bramy wiodącej do Walhalli, że matki karmiły ich mlekiem dla tchórzy i że marzę jedynie o tym, by ostrze Oddechu Węża wbiło się w ich cuchnące trzewia. Błagałem ich, by przyszli do mnie, jednakże wokół konia leżało już sześć trupów i pozostali zaczęli mieć się na baczności. Stanąłem na korpusie zwierzęcia i rozpostarłem ramiona. W lewej ręce trzymałem tarczę, a w prawej miecz, moja kolczuga spływała krwią, a wokół hełmu wirowały płatki śniegu. Odczuwałem radość młodego mężczyzny z dokonywanej rzezi. - To ja zabiłem Ubbę Lodbroksona! - Zagrzmiałem. - Ja go zgładziłem! Dalej, dołączcie do niego! Poznajcie smak śmierci! Moje ostrze na was czeka! - Łodzie - zwięźle rzekł Leofric. Nie usłyszałem. Okazało się, że mężczyzna, którego wcześniej topiłem, wciąż żył. Wynurzył się niespodziewanie z grzęzawiska, krztusząc się i wymiotując wodą. Zeskoczyłem z ciała martwego konia i ponownie przywarłem butem do jego głowy. - Daruj mu życie! - Usłyszałem za sobą czyjś głos. - Chcę mieć jeńca!
Duńczyk próbował chwycić mnie za nogę, ale odepchnąłem go Oddechem Węża. Znów mnie zaatakował. Z całej siły uderzyłem go mieczem, łamiąc kręgosłup. Mężczyzna znieruchomiał. - Powiedziałem, że chcę mieć jeńca - znów zaprotestował ktoś stojący za mną. - No, dalej, chodźcie tu! - Zapraszałem Duńczyków. - Chodźcie i gińcie! - Łodzie - powtórzył Leofric. Rzuciłem okiem za siebie i ujrzałem sunące po grzęzawisku trzy płaskodenne łodzie. Były podłużne i płaskie, wprawiane w ruch przez ogorzałych mężczyzn, którzy odpychali je od dna długimi drągami. Osiadły od strony miejsca, gdzie stali zbici w ciasną gromadkę uchodźcy, którzy teraz naprędce wchodzili do środka. Duńczycy, zorientowawszy się, że musimy się z Leofricem wycofać, jeśli będziemy chcieli bezpiecznie na nich odpłynąć, szykowali się do ataku. Uśmiechnąłem się do nich zachęcająco. - Została jedna łódź - zameldował Leofric. - Jest tam miejsce dla nas. Pędź, jakby goniła cię sfora diabłów. - Zostaję tutaj! - Oznajmiłem Duńczykom. - Nigdy lepiej się nie bawiłem. Na ścieżce zrobiło się nagłe zamieszanie, bowiem do przodu przedzierał się jakiś wojownik i pozostali rozstępowali się na boki, by zrobić przejście. Miał na sobie kolczugę i srebrzysty hełm z kruczym skrzydłem na dzwonie. Gdy podszedł bliżej, zdjął osłonę głowy. Zobaczyłem, że w jego włosach tkwi wykończona złotem ludzka kość. Przede mną stał Guthrum we własnej osobie. Oryginalna ozdoba była fragmentem żebra jego nieżyjącej matki. Zawsze ją nosił na dowód miłości oraz wiecznej pamięci o rodzicielce. Popatrzył na mnie. Na jego wyniszczonej twarzy malował się głęboki smutek. Po chwili opuścił wzrok na ciała zabitych wojowników. - Powieszę cię jak psa, Uhtredzie Ragnarsonie - zapowiedział mrocznie a potem jeszcze zabiję cię jak psa. - Nazywam się Uhtred Uhtredson - oznajmiłem zuchwale. - Musimy biec - syknął Leofric. Nad bagnem sypał śnieg tak gęsty, że z trudem dostrzegałem szczyt wzgórza, z którego wcześniej obserwowaliśmy zataczające koła gołębie. - Już jesteś martwy, Uhtredzie - oświadczył Guthrum. - Nigdy nie poznałem twojej matki - zawołałem do niego, nie zważając na groźby - czego niebywale żałuję. Jak zawsze na wzmiankę o matce, na twarzy wodza pojawił się wyraz nabożnego skupienia. Zdawało się, że pożałował nagle ostrego tonu swych słów, gdyż teraz uczynił gest pojednania. - Była wspaniałą kobietą - mruknął Guthrum. Uśmiechnąłem się do niego. Gdy spoglądam na owe wydarzenie z perspektywy czasu widzę, że w tamtej chwili z łatwością mógłbym przejść
na stronę Duńczyków, a Guthrum przyjąłby mnie z otwartymi ramionami, gdybym tylko uraczył go jeszcze jednym dobrym słowem o ukochanej matce. Byłem jednak wojowniczo usposobionym młodym człowiekiem, na którego właśnie spłynęło błogie uczucie bitewnej radości. - Naplułbym w jej parszywą gębę - oznajmiłem Guthrumowi - a teraz sikam na jej duszę i zapewniam cię, że upiory z Niflheimu chędożą jej przegniłe kości. Z gardła wodza dobył się pełen wściekłości ryk. Wszyscy rzucili się do ataku, gotowi rozszarpać mnie na kawałki za tę straszliwą zniewagę. Woda płycizny rozbryzgiwała się pod ich stopami. Niczym ścigane dziki, puściliśmy się z Leofricem do ucieczki, biegnąc przez kępy trzciny i przez wodę, aż w końcu wskoczyliśmy do ostatniej łodzi. Dwie pierwsze już odpłynęły, ale trzecia czekała na nas. Rozsiedliśmy się na jej wilgotnych deskach. Mężczyzna trzymający drąg mocno odepchnął się od dna i łódka ruszyła po ciemnej tafli wody. Duńczycy próbowali nas dogonić, ale poruszaliśmy się w zdumiewająco szybkim tempie, ślizgając się zwinnie pośród padającego śniegu. Słyszałem okrzyki Guthruma, widziałem, jak ciśnięto za nami włócznię, ale kierujący łodzią mężczyzna raz jeszcze odepchnął się drągiem i długie drzewce utkwiło w błocie, nie wyrządziwszy nikomu krzywdy. - Jeszcze cię znajdę! - Grzmiał Guthrum. - Proszę bardzo! - Odkrzyknąłem. - Czemu miałbym się bać człowieka, którego ludzie wiedzą tylko, jak umierać? - Uniosłem Oddech Węża i ucałowałem jego lepkie od krwi ostrze. - Twoja matula oddawała się krasnoludom! - Zawołałem na pożegnanie. - Powinieneś był zostawić tego jednego człowieka przy życiu - gdzieś za mną przemówił ten sam natrętny człowiek. - Chciałem mu zadać kilka pytań. Oprócz Leofrica i mnie w łodzi znajdował się jeszcze jeden pasażer - był to ksiądz, który z mieczem desperacko rzucił się na Duńczyków. Siedział teraz przy niskim, szerokim dziobie łodzi i spoglądał na mnie z gniewnie nastroszonymi brwiami. - Nie trzeba go było zabijać - powtórzył z naganą. Spojrzałem na niego z taką wściekłością, że aż się wzdrygnął. „Do diabła ze wszystkimi klechami - pomyślałem ze złością. - Nie dość, że ocaliłem mu życie, to jeszcze utyskuje”. I wtedy zobaczyłem, że ów mężczyzna wcale nie był księdzem. Przede mną siedział Alfred.
Płaskodenna łódź poruszała się po grzęzawisku, chwilami sunąc po
czarnej powierzchni wody, a czasami z szelestem przedzierając się przez kępy trzcin i trawy. Mężczyzna, który odpychał ją od dna, był zgiętym wpół człowiekiem o czerstwej twarzy, bujnej brodzie i bezzębnych ustach. Cały owinięty był w wydrowe skóry. Duńczycy Guthruma pozostali daleko w tyle i teraz przenosili ciała poległych druhów na twardszy grunt. - Muszę wiedzieć, co zamierzają dalej robić - gderliwie narzekał Alfred. Mógł nam to powiedzieć właśnie jeniec. Pomimo jawnej irytacji, w jego głosie pobrzmiewał większy niż zwykle szacunek. Patrząc wstecz na tamtą rozmowę, uzmysławiam sobie, że wtedy udało mi się go przestraszyć - przód mojej kolczugi pokrywała skorupa krwi, krwią umazaną miałem też twarz i hełm. - Zamierzają wykończyć Wessex, to proste - oznajmiłem bez ogródek. Nie musisz mieć jeńca, by o tym wiedzieć. - Panie - dopowiedział. Popatrzyłem na niego. - Jestem królem! - Rzekł ze wzburzeniem. - Do króla należy zwracać się z szacunkiem. - Królem czego? - Spytałem zaczepnie. - Nie jesteś ranny, panie? - Zatroskał się Leofric. - Nie. Dzięki Bogu, nie jestem ranny. - Spojrzał na swój miecz. - Bogu niech będą dzięki. - Zobaczyłem, że nie miał na sobie mnisich szat, tylko obszerny, ciemny płaszcz. Jego podłużna twarz była prawie biała. Dziękuję, Leofricu - powiedział, po czym spojrzał na mnie. Wydało mi się, że lekko zadrżał. Dogoniliśmy dwie pozostałe łodzie. Zobaczyłem, że w jednej z nich znajdowała się ciężarna Aelswith, odziana w płaszcz ze srebrnych lisów. Wraz z nią płynęły Eanflaed i Iseult. Księża tłoczyli się w drugiej łodzi. Wypatrzyłem wśród nich biskupa Exanceasteru - Alewolda. - Co się stało, panie? - Spytał Leofric. Alfred westchnął. Cały drżał, ale rozpoczął swą opowieść. Tamtego feralnego poranka wyjechał z Cippanhamm wraz z rodziną, królewską strażą i grupą księży, by towarzyszyć Asserowi w pierwszym etapie jego powrotnej podróży do Dyfedu. - Wzięliśmy udział w dziękczynnej mszy - mówił, uśmiechając się blado na to wspomnienie - w kościele w Soppan Byrg. To nowy kościół - wyjaśnił ochoczo Leofricowi - bardzo piękny. Śpiewaliśmy psalmy, modliliśmy się. Ojciec Asser z radością rozpoczął swą podróż. - Uczynił znak krzyża. Modlę się, by był bezpieczny. - Mam nadzieję, że ten kłamliwy bydlak już zdechł - warknąłem. Alfred zignorował tę uwagę. Po mszy wszyscy udali się na posiłek do pobliskiego klasztoru. Wtedy właśnie nadciągnęli Duńczycy. Król z
rodziną, księżmi i strażnikami uciekli, znajdując schronienie w pobliskich lasach, natomiast klasztor został spalony. Potem próbowali kierować się na wschód, obrawszy sobie za cel serce Wessexu, ale tak jak my, wciąż byli spychani z drogi przez duńskie patrole. Gdy którejś nocy zatrzymali się w jakiejś zagrodzie, zaskoczyła ich banda Duńczyków. Wrogowie zabili kilku żołnierzy z przybocznej straży króla i schwytali wszystkie konie. Od tamtej pory król i jego bliscy dalszą podróż odbywali pieszo, zagubieni podobnie jak my. W końcu dotarli do bagien. - Bóg jeden wie, co się teraz stanie - westchnął Alfred. - Będziemy walczyć - odparłem. Spojrzał na mnie. Wzruszyłem ramionami. - Będziemy walczyć - powtórzyłem. Alfred ogarnął spojrzeniem moczary. - Trzeba znaleźć statek - powiedział tak cicho, że ledwie go słyszałem. Znaleźć statek i płynąć do kraju Franków. - Szczelniej owinął płaszczem szczupłe ciało. Śnieg sypał gęsto, jednakże zaraz topniał po zetknięciu z czarną powierzchnią wody. Duńczycy zniknęli za białą ścianą śniegowego puchu. - To był Guthrum? - Tak - potwierdziłem. - Czy wiedział, że ściga ciebie? - Tak sądzę. - A cóż innego mogłoby go tu ściągnąć? - Odpowiedź wydała mi się oczywista. - Pragnie twej śmierci, albo chce cię pojmać. W tamtej chwili nic nam już nie groziło. W osadzie na wyspie stało kilka zawilgoconych chałup z dachami pokrytymi strzechą z trzciny oraz parę osadzonych na palach składów. Zabudowania miały kolor błota, ziemia kleiła się od błota, a kozy i ludzi pokrywała błotnista maź. Mimo wszechobecnego ubóstwa, w wiosce czekało na nas schronienie, żywność i odrobina ciepła. Na nasz widok miejscowi mężczyźni odbyli krótką naradę, po której postanowili nam pomóc. Podejrzewam, że kierowała nimi bardziej chęć ograbienia nas, niż udzielenia rzeczywistej pomocy. Na szczęście wraz z Leofricem swoim wyglądem wzbudzaliśmy powszechne przerażenie, a gdy jeszcze mieszkańcy wioski dowiedzieli się, że ich gościem jest sam król, niezdarnie zaczęli starać się, by w swych skromnych progach jak najgodniej ugościć królewską rodzinę. Jeden z nich, mówiący w dialekcie, który ledwo rozumiałem, spytał o imię monarchy. Nigdy nie słyszał o Alfredzie. Wiedział o Duńczykach, ale twierdził, że nie zdarzyło się jeszcze, by ich łodzie dopłynęły do tej osady, ani w ogóle do żadnej wioski na bagnach. Mówił, że tutejsza ludność żywi się sarnami, kozami, rybami, węgorzami i dzikim ptactwem. Żywności mają w bród, za to opału - jak na lekarstwo. Aelswith była w ciąży z trzecim dzieckiem, dwójką pozostałych
opiekowały się niańki. Trzyletni Edward, następca tronu, był chory. Kaszlał i Aelswith martwiła się o niego, choć biskup Alewold uparcie twierdził, że to niegroźne zimowe przeziębienie. Była z nimi także starsza siostra Edwarda, sześcioletnia Aethelflaed. Miała główkę obsypaną jasnymi loczkami, urzekający uśmiech i bystre oczka. Alfred przepadał za nią. W tamtych pierwszych ponurych dniach spędzonych na moczarach była jego jedynym promykiem światła i nadziei. Pewnej nocy, gdy siedzieliśmy przy zamierającym ogniu, a złota główka uśpionej Aethelflaed spoczywała na kolanach ojca, Alfred zapytał mnie o syna. - Nie wiem, gdzie teraz jest - przyznałem. Siedzieliśmy tylko we dwóch, cała wioska pogrążona była w głębokim śnie. Przez otwarte drzwi spoglądałem na rozjaśnione mrozem bagna, które pod połówką księżyca mieniły się srebrem i czernią. - Nie chcesz pójść i go odnaleźć? - Spytał. - Naprawdę chciałbyś, żebym to zrobił? Alfred zdziwił się moją reakcją. - Ci ludzie dają wam schronienie - wyjaśniłem - ale równie chętnie poderżnęliby wam gardła. Nie zrobią tego, póki ja tu jestem. Już miał zaprotestować, ale po chwili zrozumiał, że mam rację. Pogładził córkę po włosach. Śpiący w chacie matki Edward zakaszlał. Odkąd tu przypłynęliśmy, kaszel znacznie się nasilił i wszyscy baliśmy się, że chłopiec cierpi na zabijający małe dzieci krztusiec. Słysząc kasłanie syna, Alfred zamrugał oczami. - Walczyłeś ze Steapą? - Tak - odparłem krótko - ale Wessex najechali Duńczycy i nie dokończyliśmy walki. On krwawił, a ja nie. - Naprawdę krwawił? - Możesz zapytać Leofrica. Widział wszystko. Alfred milczał przez dłuższą chwilę. Potem odezwał się cicho: - Nadal jestem władcą. „Władcą moczarów” - pomyślałem, ale zachowałem tę uwagę dla siebie. - Zwyczaj każe, by do króla zwracać się „panie” - zauważył sucho. Spojrzałem tylko na jego wychudłą, pobladłą twarz, oświetloną przez dogasające płomienie ognia. Był bardzo poważny, choć jednocześnie mocno wystraszony swym położeniem. Sprawiał wrażenie, jak gdyby ostatnim wysiłkiem starał się zachować resztki królewskiej godności. Choć nigdy nie brakowało mu odwagi, sam nie był wojownikiem i nie przepadał za naszym nieskomplikowanym towarzystwem. W jego oczach byłem nieobytym arogantem: niebezpiecznym, nieinteresującym, a przecież nagle tak niezbędnym. Wiedział, że nie mam ochoty tytułować go „panem” i dlatego dłużej nie upierał się przy tym.
- Co mógłbyś powiedzieć o tym miejscu? - Że jest mokre - odparłem. - I coś jeszcze? Doszukiwałem się zawartej w tym pytaniu pułapki, ale niczego nie znalazłem. - Można się tu dostać tylko płaskodennymi łodziami - powiedziałem. Duńczycy nie mają takich łodzi. Ale kiedy już je sobie sprawią, Leofric i ja nie wystarczymy, by was przed nimi obronić. - Nie ma tu kościoła. - Zauważyłem i bardzo mnie ta obserwacja ucieszyła - odparowałem. Zignorował moją uwagę. - Tak mało wiemy o naszym królestwie - rzekł w zadumie. - Myślałem, że wszędzie stoją kościoły. - Przymknął na chwilę oczy, po czym spojrzał na mnie żałośnie. - Co mam czynić? Mówiłem mu wcześniej, że ma walczyć, ale teraz nie dostrzegłem w nim woli walki, a raczej beznadzieję i rozpacz. - Możesz udać się do południowych krajów - rzekłem sądząc, że to właśnie pragnie usłyszeć. - Możesz się tam dostać przez morze. - I być następnym saskim królem na uchodźstwie - powiedział z goryczą. - Trochę się tu poukrywamy - zasugerowałem - a kiedy dojdziemy do wniosku, że Duńczycy już nas nie obserwują, ruszymy na południowe wybrzeże i tam poszukamy jakiegoś statku. - Wcale się tu nie ukrywamy - żachnął się. - Wiedzą, że tu jesteśmy. Poza tym, otaczają nas bagna. Człowiek z łodzi powiedział nam kiedyś, że duńska flota przybiła w pobliżu Cynuit, leżącego na zachód od mokradeł. Domyśliłem się, że przewodził jej Svein, który z pewnością teraz zastanawiał się, jak dopaść Alfreda. Wydało mi się, że los króla i jego rodziny był przesądzony. Przy odrobinie szczęścia mała Aethelflaed mogłaby zostać wychowana przez jakąś duńską rodzinę, tak jak przydarzyło się to mnie, ale bardziej prawdopodobne było, że Duńczycy zabiją wszystkich członków rodu, by już nigdy żaden Sas nie rościł sobie praw do korony Wessexu. - Duńczycy będą uważnie obserwowali południowe wybrzeże - mówił dalej Alfred. - Prawda - przytaknąłem. Rozejrzał się po bagnach. Nocny wiatr marszczył powierzchnię wody, wprawiając w drżenie pociągłe odbicia zimowego księżyca. - Nie mogli zająć całego Wessexu - powiedział. Z chaty, w której spał mały Edward, dobył się ostry, świszczący kaszel. Król ponownie się wzdrygnął. - Prawdopodobnie nie zajęli - zgodziłem się z nim.
- Gdyby udało się zebrać ludzi - zaczął Alfred i po chwili zamilkł. - Co zrobilibyśmy, mając ludzi? - Spytałem. - Zaatakowalibyśmy ich flotę - odparł, wskazując na zachód. Pozbylibyśmy się Sveina, jeżeli rzeczywiście przebywa teraz w Cynuit, potem przejęlibyśmy wzgórza Defnasciru. Zwyciężając raz, ściągnęlibyśmy więcej ludzi. Roślibyśmy w siłę, by pewnego dnia zmierzyć się z Guthrumem. Zastanowiłem się nad jego słowami. Mówił to wszystko z widocznym przygnębieniem, jak gdyby sam nie wierzył w roztoczoną przed chwilą wizję. Dla mnie jednak miała ona jakiś przewrotny sens. W Wessexie byli ludzie pozbawieni wodza, którzy tego wodza pragnęli i którzy gotowi byli dla niego walczyć. Być może zdołaliby zabezpieczyć bagna, pokonać Sveina, zdobyć ziemię Defnasciru i - kawałek po kawałku - odzyskać królestwo. Po namyśle jednak uznałem, że był to nierealny sen. To Duńczycy wygrali. My byliśmy ukrywającymi się uciekinierami. Alfred głaskał złote loki córki. - Duńczycy będą na nas polować, prawda? - Tak. - Czy zdołacie nas obronić? - Tylko ja i Leofric? - Jesteście przecież wojownikami. Mówiono mi, że to ty pokonałeś Ubbę. - Wiedziałeś, że zabiłem Ubbę? - Zdumiałem się. - Czy zdołacie nas obronić? Nie pozwoliłem, by zmienił temat. - Czy wiedziałeś, że dzięki mnie odniosłeś zwycięstwo pod Cynuit? Zapytałem ponownie. - Tak - odpowiedział po prostu. - I w nagrodę kazałeś mi czołgać się przed ołtarzem? W upokorzeniu odbyć pokutę? - Ze złości podniosłem głos. Aethelflaed otworzyła oczy i spojrzała na mnie. - To był błąd - przyznał Alfred. - Ale gdy to wszystko się skończy, gdy Bóg przywróci Zachodnim Sasom Wessex, sam uczynię dokładnie to samo. Przywdzieję pokutną szatę i zawierzę się Bogu. Chciałem zamordować tego pobożnego drania, ale powstrzymało mnie spojrzenie ogromnych oczu Aethelflaed. Dziewczynka nie poruszyła się i jej ojciec nie wiedział, że się obudziła. Zamiast dać upust złości, opanowałem się. - Dowiesz się zatem, że pokuta pomaga - powiedziałem. Jego twarz pojaśniała. - Tobie pomogła? - Spytał z nadzieją. - Napełniła mnie złością - odparłem - i nauczyła, co to nienawiść. Ale
złość jest dobra. Tak samo jak nienawiść. - Nie mówisz tego poważnie. Wydobyłem do połowy Oddech Węża. Oczy małej Aethelflaed zrobiły się okrągłe. - Miecz zabija - powiedziałem, puszczając broń, która z powrotem wślizgnęła się do wyłożonej wełną pochwy - ale to złość i nienawiść dają siłę do zabijania. Bez tych uczuć w bitwie marnie kończymy. Jeśli mamy przetrwać, będziesz potrzebował mieczy, a twoja dusza musi napełnić się złością i nienawiścią. - Ale zdołasz to zrobić? - Upewniał się. - Zdołasz nas obronić? Na tyle długo, aż postanowimy, co robić i zaatakujemy Duńczyków? - Tak - odparłem. Nie wiedziałem, czy mówię prawdę, w rzeczy samej wątpiłem w prawdziwość mej deklaracji. Miałem w sobie dumę wojownika, udzieliłem więc odpowiedzi godnej wojownika. Aethelflaed nie odrywała ode mnie wzroku. Miała zaledwie sześć lat, ale mógłbym przysiąc, że rozumiała każde nasze słowo. - Zatem powierzę ci pieczę nad nami - oznajmił Alfred. - Niniejszym mianuję cię na obrońcę naszej rodziny. Czy przyjmujesz tę odpowiedzialność? Byłem nieokrzesanym zuchwalcem. Nadal nim jestem. Naturalnie Alfred rzucał mi kolejne wyzwanie, doskonale wiedząc, co robi, mimo że ja nie do końca byłem tego świadomy. Prychnąłem. - Oczywiście, że przyjmuję. Zgadzam się. - „Tak, zgadzam się” i... co dalej? Zawahałem się. Alfred pochlebił mi, powierzając zadania godne wojownika, więc teraz nie mogłem pozostać mu dłużny. Z moich ust padło wreszcie słowo, które tak bardzo pragnął usłyszeć. - Tak, zgadzam się, panie. Wyciągnął rękę. Wiedziałem, że chce jeszcze więcej. Nigdy wcześniej nie uczyniłbym tego, ale skoro nazwałem go „panem”, musiałem brnąć w to dalej. Uklęknąłem przed nim i poprzez niewielkie ciałko Aeltehlflaed ująłem jego dłoń w swoje ręce. - Powiedz to - zażądał, nachylając się i kładąc zwieszający się z jego szyi krucyfiks na nasze dłonie. - Przysięgam ci służyć - powiedziałem, spoglądając w jego stalowe oczy do czasu, dopóki twoja rodzina będzie bezpieczna. Teraz on się zawahał. Złożyłem mu przysięgę, ale z zastrzeżeniem. Dałem do zrozumienia, że nie będę mu służył do końca swych dni. Alfred przyjął warunek. Powinien teraz ucałować mnie w oba policzki, ale to zakłóciłoby sen jego córki, uniósł więc mą prawą rękę i złożył na niej pocałunek, potem ucałował krucyfiks.
- Dziękuję - powiedział. Prawda była naturalnie taka, że Alfred był skończony. A ja, kierowany przekorą i butą niemądrej młodości, złożyłem mu przysięgę i obiecałem dla niego walczyć. Myślę jednak, że wszystko to uczyniłem dlatego, że czułem na sobie wzrok sześcioletniej dziewczynki. Dziewczynki, która miała włosy ze złota.
d
Z
Rozdział siódmy Królestwo Wessexu zamykało się teraz w granicach moczarów. Od kilku dni bagna posiadały swego władcę i biskupa, a na dodatek gościło też czterech księży, dwóch wojowników, ciężarną małżonkę króla, dwie niańki, kobietę lekkich obyczajów, dwoje dzieci, z których jedno było chore, oraz królową cieni. Pierwsi opuścili bagno trzej księża. Alfred, nękany gorączką i żołądkowymi boleściami, nie był zdolny do podjęcia żadnej decyzji, więc postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Przywołałem trzech najmłodszych kaznodziejów i oznajmiłem im, że nie możemy ich dłużej żywić, a następnie poleciłem, by czym prędzej opuścili moczary i rozejrzeli się po suchym lądzie. - Poszukajcie naszych wojowników - nakazałem. - Gdy ich znajdziecie, przekażcie, że z mocy królewskiego rozkazu niezwłocznie mają się stawić na bagnach. Księża zbledli. Dwóch z nich zaczęło błagać, by nie musieli wykonywać tej misji. Tłumaczyli, że są uczonymi, ludźmi niezdolnymi przetrwać trudów zimy, nie wspominając o jakiejkolwiek walce z Duńczykami. Nie podołają niedogodnościom tułaczki, nie sprostają znojom fizycznej pracy. Wstawił się za nimi biskup Alewold. Przekonywał, że połączone modlitwy wszystkich księży są nieodzowne, by utrzymać króla w dobrym zdrowiu i bezpieczeństwie. Musiałem zatem podjąć radykalniejsze środki i przypomnieć biskupowi, że na bagna zawędrowała z nami Eanflaed. - Eanflaed? - Zamrugał oczami, jak gdyby po raz pierwszy słyszał to imię. - Pewna ladacznica z Cippanhamm - powiedziałem, ale biskup wciąż zdawał się mieć lukę w pamięci. - Cippanhamm - powtórzyłem. Spółkowaliście niegdyś w tawernie „Pod Derkaczem” i Eanflaed mówiła, że... - Księża wyruszą w podróż - przerwał mi pośpiesznie. - Doskonale. - Uśmiechnąłem się z zadowoleniem. - Wcześniej jednak zostawią tu srebro. - Srebro? Duchowni przynieśli na mokradła skarb Alewolda, w tym przepiękne cyborium, które podarowałem mu, by spłacić dług odziedziczony po ojcu Mildrith. Ten skarb był moją nową bronią. Zabrałem go księżom i
pokazałem mieszkańcom wioski. - To srebro będzie wasze - obiecałem, wskazując na kosztowności biskupa - pod warunkiem, że będziecie nam dostarczać żywność, opał i wozić płaskodennymi łodziami. Liczę także, że będziecie przekazywać nam wszelkie wieści, które do was dotrą, a w szczególności te dotyczące Duńczyków przebywających na drugim krańcu bagna. Chciałem w ten sposób pozyskać przychylność miejscowych mężczyzn, a srebro było środkiem, który miał mi w tym pomóc. Biskup Alewold był jednak odmiennego zdania i z miejsca popędził do Alfreda, mówiąc, że skradłem Kościołowi srebro. Ale król był zbyt przygnębiony, by zareagować na tę skargę, w przeciwieństwie do jego małżonki, która energicznie wkroczyła do akcji. Aelswith była Mercjanką. Alfred poślubił ją, by wzmocnić więzy pomiędzy Wessexem a Mercją, co na niewiele się zdało, gdyż Mercją władali teraz Duńczycy. Król jednak zawsze miał oparcie w Mercjanach, którzy w każdej chwili gotowi byli stanąć dla niego do walki. Niestety, w obecnej sytuacji nikt przy zdrowych zmysłach nie ryzykowałby życia za króla, którego władza ograniczała się do podmokłego królestwa, znajdującego się na rządzonych przez morskie pływy mokradłach. - Natychmiast oddaj cyborium! - Zażądała Aelswith. Wyglądała niechlujnie. Miała tłuste, potargane włosy, nabrzmiały brzuch i brudną suknię. - Oddawaj go w tej chwili! Spojrzałem na Iseult. - Czy powinienem go oddać? - Nie - odparła. - Ona nie ma tu nic do gadania! - Aełswith rozgniewała się na dobre. - Ona jest królową - odparłem - a ty nie. Trafiłem w jej czuły punkt. Zachodni Sasi nigdy nie nazywali żony króla „królową”. Aelswith z całej duszy pragnęła być królową, a musiała zadowolić się tym, że nią nie jest. Rzuciła się na mnie, próbując wyrwać mi drogocenne naczynie, ale cisnąłem je na ziemię, chwyciłem za topór Leofrica i rąbnąłem nim w talerz. Ostrze wyszczerbiło krawędź i zmiażdżyło srebrny krucyfiks. Aelswith odskoczyła jak oparzona i uderzyła na alarm, z przerażeniem patrząc, jak wielki topór ponownie opada na kosztowne naczynie. Po kilku ciosach pociąłem je na kawałki, które zmieszałem z monetami zabranymi księżom. - Oto srebro za waszą pomoc! - Oznajmiłem kilku tubylcom. Aelswith splunęła na mnie i pośpieszyła do swego syna. Trzyletni Edward był umierający. Od czasu przybycia na mokradła stan chłopca uległ znacznemu pogorszeniu, choć jeszcze do niedawna biskup Alewold utrzymywał, że to niegroźne zimowe przeziębienie. Każdej nocy z wątłej
piersi dziecka dobywał się głuchy, przejmujący charkot. Leżąc z szeroko otwartymi oczami, wsłuchiwaliśmy się w niego z trwogą, w strachu wyczekując kolejnego ataku. Gdy nadchodziło rozpaczliwe rzężenie, wzdrygaliśmy się z niepokojem, ale kiedy wszystko cichło, robiło się jeszcze gorzej, gdyż baliśmy się, że to już koniec. Każda chwila ciszy była upiornym zwiastunem śmierci. Ale Edward wciąż był z nami. Kurczowo trzymał się życia, choć nie służyły mu ani przenikliwe zimno, ani niezdrowe, wilgotne powietrze mokradeł. Biskup Alewold i kobiety wypróbowali wszelkie znane sobie sposoby uzdrowienia chłopca. Pogrążony w modlitwie duchowny nie raz klęczał przy łożu Edwarda, któremu na piersi kładziono Pismo Święte. Smarowano go miksturą z ziół, kurczaka, łajna i popiołu, której zdrowotne działanie miały wzmocnić równoległe, żarliwe modły biskupa. Niestety, dziecko słabło w oczach. Do celów leczniczych postanowiono więc wykorzystać drogocenną relikwię pierścień na palec u stopy, noszony niegdyś przez Marię Magdalenę. Ta święta pamiątka trafiła na moczary wraz z Alfredem, król bowiem miał zwyczaj zabierania swych relikwii w każdą podróż, co również uczynił tamtego feralnego poranka, gdy Duńczycy najechali Wessex. Teraz z nadzieją pocierano pierścieniem o klatkę piersiową chłopca, wspomagając tę czynność błagalnymi modlitwami Alewolda. Ale i to nie pomogło. Z wychudzonego ciałka wciąż uchodziło życie. Zwrócono się zatem o pomoc do pewnej słynącej z leczniczych umiejętności kobiety z bagien. Znachorka próbowała wygonić kaszel z piersi malca za pomocą potów, a gdy metoda ta okazała się bezskuteczna, postanowiła dla odmiany przepędzić go zimnem. Jednak i ten sposób zawiódł i doprowadzona do ostateczności kobieta przywiązała do piersi chłopca żywą rybę, władczym tonem nakazując kaszlowi oraz gorączce wpełznąć do jej ciała. Ryba zdechła, a Edward dostał kolejnego ataku. Biskup się modlił, a wychudły jak jego chory syn Alfred pogrążał się w coraz czarniejszej rozpaczy. Wiedział, że Duńczycy będą go szukać, ale nie ośmielił się ruszyć z miejsca, dopóki stan chłopca nie ulegnie poprawie. Tymczasowo zarzucił pomysł udania się w długą wędrówkę na południe aż do wybrzeża, gdzie mógłby znaleźć statek i wraz z rodziną uciec z kraju. Alfred poddał się temu, co przyniósł los. Wcześniej snuł odważne marzenia, że uda mu się wskrzesić królestwo, ale sam widział, jak jest naprawdę. Duńczycy zajęli Wessex i stał się królem czegoś, co nie istniało. A jego syn umierał. - To kara - powiedział przygnębiony. Następnej nocy po tym, jak trzech księży opuściło moczary i udało się na misję w głąb Wessexu, siedział ze mną i biskupem Alewoldem przed chatą. Spoglądaliśmy na zawieszony nad bagnem księżyc i opary mgły. Na
policzkach Alfreda błyszczały łzy. Mówił bardziej do siebie niż do któregokolwiek z nas. - Bóg nie zabierze syna, by ukarać ojca - orzekł biskup. - Bóg przecież poświęcił własnego Syna - z goryczą odparł Alfred - a Abrahamowi rozkazał zabić Izaaka. - Pan oszczędził Izaaka - przypomniał Alewold. - Ale nie oszczędzi Edwarda - rzekł Alfred. Z pobliskiej chaty dobył się gwałtowny, duszący kaszel. Alfred zadygotał i zakrył dłońmi twarz. - A niby za co ma być ta kara? - Spytałem, nie bardzo pojmując rozumowanie Alfreda. Pytanie nie było taktowne i biskup syknął potępieńczo. - Za Aethelwolda - król smętnie pokiwał głową. Uważał zapewne, że postąpił nieuczciwie, zabierając koronę bratankowi, który był synem poprzedniego władcy Wessexu i formalnym następcą tronu. - Aethelwold w życiu nie mógłby być królem - żachnął się Alewold. - To skończony głupiec! - Gdybym teraz mianował go królem - głośno rozmyślał Alfred, ignorując obelgę biskupa - może Bóg oszczędziłby Edwarda? Atak kaszlu ustał i chłopczyk zaczął płakać. Był to charczący, żałosny, przerywany na zaczerpnięcie oddechu płacz. Alfred zatkał uszy. - Może Iseult mogłaby coś poradzić? - Zasugerowałem. - Ta poganka? - Oburzył się Alewold. - Ta cudzołożnica? Widziałem, że Alfred przez chwilę rozważał moją propozycję, ale biskup miał lepsze argumenty w zanadrzu. - Czy sądzisz, panie, że Bóg zezwoliłby na to, żeby jakaś wiedźma uleczyła Edwarda, skoro sam tego nie uczynił? - Spytał dramatycznie. - Ona nie jest wiedźmą - powiedziałem. - Jutro - ciągnął dalej Alewold, ignorując me słowa - przypada wigilia dnia świętej Agnieszki. To święty dzień, panie, to dzień cudów! Będziemy błagać świętą Agnieszkę, by wyzwoliła Bożą potęgę i obdarowała nią chłopca. - Uniósł ręce ku pociemniałemu niebu. - Jutro, panie, wezwiemy anioły, prosząc, by zechciały zesłać nam swoją moc, będziemy błagać dobrego Pana o wsparcie całych niebios dla twego syna. Zobaczysz, że święta Agnieszka wygna złą chorobę z ciała młodego Edwarda. Alfred milczał, zapatrzony w bagniste sadzawki skute cieniutką warstewką lodu, błyszczące w słabym świetle księżyca. - Sam doświadczyłem cudów czynionych przez świętą Agnieszkę przekonywał biskup. - W Exanceasterze było sobie raz dziecko. Pozbawione czucia w nogach, nie mogło chodzić o własnych siłach.
Miłościwa święta natchnęła je mocą. Dzieciak powstał i teraz żwawo skacze, hasa po łąkach! - Naprawdę? - Zainteresował się Alfred. - Widziałem na własne oczy - zarzekał się biskup. - Byłem świadkiem cudu. - W takim razie poczekamy do jutra - Alfred wydawał się być pocieszony. Nie pozostałem na bagnach, by na własne oczy zobaczyć, jak wyzwala się boża moc. Następnego poranka wziąłem płaskodenną łódź i udałem się na południe, do miejsca o nazwie Aethelingaeg, położonego na południowych rubieżach moczarów. Była to największa ze wszystkich osad na bagnach. Powoli uczyłem się terenu. Leofric został z Alfredem, by podczas mojej nieobecności zapewnić królowi i jego rodzinie ochronę, natomiast ja poznawałem trzęsawisko. Odnalazłem szereg ścieżek. Utworzone były z drewnianych kłód, które układano w drogi nazywane beamweg. Gdy się po nich szło, woda chlupotała pod stopami, ale w ten sposób można było przemierzyć całe mile. Przez tę podmokłą równinę przepływało kilka rzek. Największa z nich, Pedredan, płynęła nieopodal Aethelingaeg, które stało na wyspie porośniętej olszynowymi lasami, pełnymi jeleni i dzikich kóz. Wioska znajdowała się na najwyżej położonym miejscu wyspy. Jej wódz postawił tam sobie pokaźny dwór. Nie był godny prawdziwego króla, rozmiarami nie dorównywał nawet dworowi, który zbudowałem w Oxton, ale można w nim było stać prosto, nie waląc głową o krokwie dachu. Sama wyspa okazała się natomiast na tyle duża, by schronić się na niej mogła niewielka armia. Z Aethelingaeg wychodziło kilkanaście kłodowych dróg, ale żadna z nich nie wiodła bezpośrednio na stały ląd. Dla Guthruma byłby to trudny teren do zdobycia, gdyż jego ludzie zmuszeni byliby przesuwać się po bagnisku. Ale dla Sveina napaść na wioskę byłaby dziecinnie prosta. Jego flota stacjonowała u ujścia rzeki Pedredan. Wystarczyłoby, by statkami popłynął w górę rzeki, następnie, na północ od Aethelingaeg, odbił do dopływającej do niej rzeki Thon, którą dostałby się na wyspę. Płaskodenną łodzią dotarłem na środek rzeki Thon. Tak jak przypuszczałem, była na tyle głęboka, że z łatwością mogłyby się po niej przemieszczać smocze łodzie Duńczyków. Cofnąłem się do miejsca, gdzie rzeka Thon wpadała do Pedredanu. Po jej drugiej stronie stało strome i wysokie wzgórze. Pośród płaskiego terenu otaczających go moczarów wyglądało jak olbrzymi kurhan. Było to doskonałe miejsce, by postawić na nim fort. Pomyślałem, że gdyby jeszcze udało się przerzucić most przez rzekę Pedredan, w jej górę nie przeprawiłby się żaden duński statek. Wróciłem do wioski. Jej wódz był siwowłosym, upartym starcem o
imieniu Haswold, nad wyraz niechętnym do pomocy. Za możliwość przerzucenia mostu przez rzekę Pedredan zaproponowałem mu sowitą zapłatę w dobrym srebrze. W odpowiedzi usłyszałem, że wojna toczona pomiędzy Wessexem a Duńczykami nie jest jego sprawą. - Tam dzieją się rzeczy szalone - oświadczył z głębokim przekonaniem, machając rękami w stronę wschodnich wzgórz. - Tam zawsze działy się rzeczy szalone. Ale nas one nie dotyczą. Tutaj, na bagnach, pilnujemy własnych spraw. Nikt nas nie obchodzi i my nie obchodzimy nikogo. Cuchnął rybami i dymem. Ubrany był w futro z wydrzych skór, których włosie tłuste było od tranu. W jego gęstej brodzie pełno było rybich łusek. Miał małe, przebiegłe oczka i minę szczwanego lisa, a także pół tuzina żon, z których najmłodsza była jeszcze dzieckiem - z powodzeniem mógłby być jej dziadkiem. Pieścił ją na moich oczach, jak gdyby jej istnienie udowadniało jego męskość. - Jestem tu szczęśliwy - rzucił mi chytre spojrzenie - dlaczego miałbym przejmować się twoim szczęściem? - Bo twoje szczęście w każdej chwili może przerwać wróg - odparłem oschle. - Duńczycy? - Zaśmiał się. Zacharczało mu w piersi. Kaszlnął, spluwając. Jak przyjdą Duńczycy, pójdziemy głęboko w bagna i Duńczycy odejdą. Uśmiechnął się wyzywająco. Miałem ochotę go zabić, ale na nic by się to nie zdało. W wiosce było co najmniej pięćdziesięciu mężczyzn. Dałbym radę stawić im czoło najwyżej przez parę chwil. Był wśród nich wysoki, barczysty, przygarbiony wojownik. Wyglądał, jakby się stale czemuś dziwił, ale nie to zwróciło moją uwagę. W ręku dzierżył długi myśliwski łuk. Nie był to krótki łuk na ptactwo, jakimi posługiwało się wielu mieszkańców bagien, lecz prawdziwa broń na jelenie, długością dorównująca wzrostowi mężczyzny. Taki łuk mógł wystrzelić strzałę zdolną przebić kolczugę. Haswold zorientował się, że broń łucznika zrobiła na mnie wrażenie i nakazał mu stanąć za sobą. Mężczyzna zdumiał się, ale posłusznie wykonał polecenie. Starzec wepchnął sękatą łapę pod ubranie dziewczynki. Gapiąc się na mnie, gmerał pod sukienką, śmiejąc się szyderczo z mojej, jak mniemał, męskiej niemocy. - Jak przyjdą Duńczycy - powtórzył - pójdziemy głęboko na bagna i Duńczycy odejdą. - Wepchnął rękę głębiej pod sukienkę z koźlej skóry i zaczął tłamsić drobne piersi dziewczynki. - Duńczycy nie pójdą za nami, a jeśli to zrobią, Eofer ich wszystkich zabije - orzekł z przekonaniem, pokazując na potężnego łucznika. Usłyszawszy swe imię, Eofer najpierw postawił oczy w słup, a potem nieco się strapił. - Eofer to mój człowiek przechwalał się Haswold. - Puszcza strzały, gdzie mu każę. Eofer niemrawo przytaknął.
- Twój król chce zbudować most - powiedziałem. - Most i fort. - Mój król? - Haswold rozejrzał się po wiosce. - Nie znam żadnego króla. Jeśli jakiś człowiek jest tu królem, jestem nim ja. - Roześmiał się, zadowolony z własnego żartu. Spojrzałem na twarze mieszkańców osady - były puste i otępiałe. Nikt nie podzielał wesołości Haswolda, nikt nie zdawał się być dumny, że wioską rządzi taki człowiek. Haswold jakby czytał w moich myślach, gdyż nagle zrobił się zły i odepchnął na bok oblubienicę. - Zostaw już nas! - Krzyknął. - Odejdź stąd! A więc odszedłem, wracając na wyspę, gdzie mały Edward wciąż walczył o życie. Zapadł już zmierzch, a modlitwy kierowane przez biskupa do świętej Agnieszki nie przyniosły wyczekiwanego cudu. Eanflaed opowiedziała mi, że Alewold namówił Alfreda, by poświęcił jedną z cenniejszych relikwii, jakie posiadał. Było to pióro z gołębia, którego w czasie potopu Noe wypuścił z arki. Alewold rozdzielił święte pióro na dwie części. Jedną oddał Alfredowi, a drugą osmalił w czystym rondlu. Otrzymany popiół przesypał do garnuszka ze święconą wodą. Aelswith zmusiła syna, by wypił miksturę. Następnie chłopca owinięto w jagnięcą skórę, bowiem jagnię symbolizowało świętą Agnieszkę - rzymską dziewczynkę, która zginęła męczeńską śmiercią. Niestety, nie pomogło ani pióro z gołębia, ani jagnięca skóra. Eanflaed powiedziała, że malcowi nawet się pogorszyło. Alewold modlił się teraz za niego. - Dał mu już ostatnie namaszczenie - mówiła Eanflaed z oczami pełnymi łez. - Czy Iseult nie mogłaby mu jakoś pomóc? - Biskup się na to nie zgodzi - odparłem. - Biskup się na to nie zgodzi? - Powtórzyła z oburzeniem. - To nie on umiera! Wezwano więc Iseult. Z chaty wyszedł Alfred, a za nim wietrzący herezję Alewold. Edward znów dostał ataku kaszlu i przeraźliwe rzężenie przeszywało wieczorną ciszę. Alfred zadrżał, po czym zapytał, czy Iseult może uleczyć jego syna. Iseult nie od razu odpowiedziała. Odwróciła się i spojrzała na nocne niebo, gdzie z oparów mgły wyłaniał się księżyc. - Księżyca przybywa - oświadczyła. - Czy znasz jakieś lekarstwo? - Spytał błagalnym głosem Alfred. - Księżyc, którego przybywa, jest dobry - oznajmiła głucho, po czym odwróciła się do niego. - Będziesz musiał za to zapłacić. - Dam ci, co tylko zechcesz! - Z mocą oświadczył Alfred. - To nie jest zapłata dla mnie - żachnęła się Iseult, zirytowana, że król niewłaściwie zrozumiał jej słowa. - Zawsze trzeba ponieść ofiarę. Gdy ktoś
zostaje przy życiu, ktoś inny musi umrzeć. - To herezja! - Ostrzegawczo wtrącił Alewold. Wątpię, czy Alfred zrozumiał ostatnie cztery słowa Iseult, a może jej przestroga była mu zupełnie obojętna. Kurczowo uczepił się nikłej nadziei, że Edward ma jeszcze jedną - ostatnią - szansę na ratunek. - Czy możesz uleczyć mego syna? - Spytał słabo. Milczała przez chwilę, w końcu skinęła głową. - Jest pewien sposób. - Jaki sposób? - Mój sposób. - To herezja! - Powtórzył Alewold. - Biskupie! - Eanflaed przywołała go do porządku. Biskup zmieszał się i zamilkł. - Czy zrobisz to teraz? - Spytał Alfred. - Jutro w nocy - odrzekła. - To wymaga czasu. Trzeba zrobić kilka rzeczy. Jeśli chłopiec przeżyje do następnego zmierzchu, spróbuję mu pomóc. Przynieś mi go o wschodzie księżyca. - Na pewno nie możesz zająć się nim dzisiaj? - Alfred spojrzał na nią błagalnie. - Jutro - powtórzyła stanowczo Iseult. - Jutro mamy dzień świętego Wincentego - powiedział Alfred, jak gdyby to mogło pomóc. Mały Edward przeżył tę noc i nazajutrz, w dzień świętego Wincentego, udaliśmy się z Iseult na wschodni brzeg bagna, by zebrać trochę porostów, łopianu, jaskółczego ziela i jemioły. Iseult zabroniła mi używać noża do zeskrobywania porostów i ścinania ziół, twierdząc, że metalowe narzędzie może im zaszkodzić. Rośliny były wątłe i skurczone z powodu zimowej pory. Nim przystąpiliśmy do ich zrywania, każdą kępkę musieliśmy okrążyć po trzy razy. Iseult kazała mi jeszcze ściąć trochę gałęzi cierniowych, pozwalając już na użycie noża - najwyraźniej ciernie nie były tak wymagające jak zioła i porosty. Pracując, bacznie obserwowałem horyzont, wypatrując na nim Duńczyków, ale nawet jeśli patrolowali obrzeża bagna, żaden nie pojawił się tamtego dnia. Było zimno i porywisty wiatr szarpał naszymi ubraniami. Upłynęło wiele godzin, nim wszystkie potrzebne zioła trafiły do woreczka Iseult i mogliśmy wracać do wioski. Zataszczyłem cierniowe gałęzie na wyspę i zaniosłem je do chaty, gdzie Iseult kazała mi wykopać w podłodze dwie dziury. - Muszą być głębokie na wysokość chłopca i leżeć od siebie w odległości twojego przedramienia - poinstruowała mnie. Nie zdradziła, do czego mają służyć. Była wyraźnie przygnębiona, prawie płakała. Do krokwi dachowych przywiązała pęki jaskółczego ziela i
łopianu, a następnie w drewnianej misie utarła na papkę porosty z jemiołą. Napluła do mikstury, po czym dodała do niej odrobinę uryny. Pochylała się nad płytką misą i, mieszając składniki, monotonnym głosem odprawiała nad nią zaklęcia. Wszystko to trwało wiele długich godzin i bywały chwile, że zupełnie wyczerpana siadała w ciemności za paleniskiem, gdzie w otępieniu kiwała się do przodu i do tyłu. - Nie wiem, czy potrafię to zrobić - wyznała z obawą. - Możesz chociaż spróbować - odparłem bezradnie. - Jeśli mi się nie uda, znienawidzą mnie jeszcze bardziej. - Oni cię nie nienawidzą. - Uważają mnie za grzesznicę i pogankę - stwierdziła. - Nienawidzą mnie. - Pokochają cię, gdy uleczysz chłopca. Nie udawało mi się wykopać tak głębokich dołów, jak prosiła Iseult, gdyż im głębiej ryłem, tym większa była wilgotność gleby i po pewnym czasie w otworach pojawiła się słona woda. - Poszerz je - poleciła Iseult - muszą być na tyle szerokie, by dziecko mogło w nich kucnąć. Gdy powiększyłem dziury, kazała mi je połączyć. W wilgotnej ziemi pomiędzy nimi wykopałem więc wąski tunel. Musiałem to zrobić bardzo ostrożnie, aby ponad nim pozostawić warstwę ziemi. - To jest złe - odezwała się Iseult. Nie mówiła o dołach i tunelu, ale o czarach, które zamierzała odprawić. - Ktoś umrze, Uhtredzie. Gdzieś jakieś dziecko umrze, aby to tutaj mogło żyć. - Skąd o tym wiesz? - Spytałem. - Gdy się urodziłam, zmarł mój brat bliźniak - odparła. - Obdarzył mnie swoją mocą. Jeśli ją wykorzystam, on wyłoni się z Krainy Cieni, by ją odebrać. Zapadła ciemność i Edward zaniósł się kaszlem. Atak był słabszy, jak gdyby w jego wycieńczonym ciałku coraz słabiej tliło się życie. Alewold nie ustawał w błagalnych modlitwach. Iseult kucnęła u wejścia do chaty i nieruchomo patrzyła na deszcz. Gdy podszedł do niej Alfred, odegnała go machnięciem ręki. - On umiera - bezradnie szepnął król. - Jeszcze nie pora - powiedziała Iseult. - Jeszcze nie. Chłopcu rzęziło w piersiach. Wszyscy słyszeliśmy jego świszczący oddech i za każdym razem drżeliśmy z obawy, że będzie ostatnim. Iseult jednak wciąż tkwiła nieporuszona. W końcu przez szczelinę pomiędzy ciężkimi, deszczowymi chmurami wyłoniła się blada smuga księżycowej poświaty, która musnęła mokradła. Wtedy Iseult kazała mi przynieść chłopca. Aelswith nie chciała oddać Edwarda. Pragnęła go uleczyć, ale gdy jej
powiedziałem, że Iseult nalega, by czary odprawić w samotności, załkała, że nie chce, by jej synek umierał z dala od matki. Jej płacz i niepokój udzieliły się chłopcu, który znów zaczął kaszleć. Eanflaed klepnęła go w czoło. - Czy ona potrafi to zrobić? - Spytała mnie. - Tak - odparłem, nie wiedząc, czy mówię prawdę. Eanflaed objęła Aelswith. - Pozwól chłopcu iść, moja pani - poprosiła. - On umrze! - Szlochała Aelswith. - Pozwól mu tam iść - powtórzyła Eanflaed i Aelswith osunęła się bezsilnie w ramiona nierządnicy, a ja chwyciłem chłopca. Był lekki jak piórko gołębia z arki Noego, które nie zdołało go uleczyć. Miał wysoką gorączkę i cały drżał. Owinąłem go w wełnianą szatę i zaniosłem do Iseult. - Nie możesz tu zostać - powiedziała. - Zostaw go ze mną. Czekaliśmy z Leofricem w ciemnościach przed cha tą. Iseult nie pozwoliła nam patrzeć na czary nawet przez uchylone drzwi. Sprytnie jednak umieściłem przed nimi hełm. Gdy przykucnąłem pod okapem dachu, widziałem w nim odbicie tego, co działo się w środku. Deszcz przestał mżyć i zza chmur wyłonił się księżyc, którego przybywało. Edward kaszlał. Iseult rozebrała go do naga i wtarła w klatkę piersiową ziołową maść. Potem zaczęła coś śpiewnie recytować w języku Brytów była to niekończąca się, rytmiczna mowa, przejmująco smutna i tak monotonna, że bez mała mnie nie uśpiła. Edward zapłakał, co sprowokowało dławiący kaszel. Natychmiast odpowiedziało mu rozpaczliwe wołanie odchodzącej od zmysłów matki, że chce dziecko z powrotem. Słyszę liśmy, jak uspokaja ją Alfred. Niedługo potem przyszedł do nas strapiony - zamachałem gwałtownie ręką, pokazując mu, by nie zasłaniał blasku księżyca, padającego przed drzwi chaty Iseult. Zerknąłem na hełm. W słabym świetle odbijającego się ognia zobaczyłem nagą Iseult, wkładającą chłopca do jednego z dołów. Nie przerywając odmawiania czarów, zaczęła przeciągać go przez tunel w ziemi. Umilkła na chwilę, ciężko dysząc. Nagle z jej piersi dobył się przeraźliwy jęk, a potem na powrót dyszenie. Znowu jęknęła i Alfred uczynił znak krzyża. Zapadła złowroga cisza. Nie mogłem dojrzeć, co się dzieje, gdy nagle usłyszałem przeciągły krzyk Iseult. Był to okrzyk ulgi, jak gdyby opuścił ją nieznośny ból. Niewyraźnie zobaczyłem, jak wyciąga ciało nagiego chłopca z drugiego dołu. Położyła Edwarda na swoim łóżku i przystąpiła do zapychania cierniowymi gałęziami tunelu łączącego dziury. Chłopiec nie wydawał z siebie żadnego głosu. Iseult położyła się obok niego i nakryła się moim ogromnym płaszczem. Wszystko ucichło. Czekałem i czekałem, lecz z chaty nie dochodził
najmniejszy szmer. Trwało to dość długo i w końcu pojąłem, że Iseult zasnęła z wyczerpania, a wraz z nią we śnie pogrążył się mały Edward, o ile nie umarł. Podniosłem hełm i udałem się do Leofrica. - Czy mam go zabrać? - Ze zdenerwowaniem spytał Alfred. - Nie. - Ale jego matka... - zaczął. - Musi poczekać do rana, panie. - Cóż mam jej powiedzieć? - Że jej syn nie kaszle, panie. Oszalała z rozpaczy Aelswith załkała, że Edward z pewnością nie żyje. Alfred z Eanflaed znów musieli ją uspokajać. Wszyscy czekaliśmy w napięciu, wciąż jednak w chacie Iseult panowała przytłaczająca cisza. Znużony czuwaniem, w końcu zasnąłem. Obudziłem się o świcie. Padało tak intensywnie, jak gdyby świat zaraz miał się skończyć, niknąć pod bezmiarem wody. Od strony Zatoki Saefern nadciągały szare ściany deszczu, bębniąc rzęsistymi kroplami o ziemię, lejąc się strugami z trzcinowych strzech i spływając strumieniami po naszej małej wysepce. Podszedłem do chałupy Leofrica, kątem oka zauważając, jak Aelswith wychyla się z drzwi własnej chaty. Była nieprzytomna z bólu i oszalała z niepokoju, jak matka, która zaraz ma się dowiedzieć, że jej dziecko umarło. Tymczasem w chacie Iseult wciąż panował niezmącony niczym spokój. Przekonana o najgorszym, Aelswith wybuchnęła spazmatycznym, żałobnym płaczem, gdy nagle doszedł nas przedziwny hałas. Tłumił go szum deszczu i początkowo nie słychać go było wyraźnie. Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że był to śmiech. Śmiech dziecka. Serca zabiły nam mocniej i kilka chwil później mały Edward, nagusieńki jak obrane ze skorupki jajko, wybiegł radośnie z chaty Iseult prosto w rozpostarte ramiona oszołomionej matki. - Święty Boże - z niedowierzaniem szepnął Leofric. Poszedłem do Iseult. Rzewnie płakała i nic nie mogło ukoić jej smutku. - Potrzebuję cię - powiedziałem krótko. Spojrzała na mnie. - Potrzebujesz mnie? - Żeby zbudować most. Zmarszczyła brwi. - Sądzisz, że czarami można zbudować most? - Teraz chyba pora na odrobinę magii dla mnie - uśmiechnąłem się. Chcę, żebyś była zdrowa. Potrzebuję królowej. Skinęła głową. Od tamtej pory Edward cieszył się doskonałym zdrowiem.
Na wyspie stawili się pierwsi mężczyźni. Przysłali ich księża, którym niegdyś kazałem wyruszyć na suchy ląd. Przychodzili pojedynczo lub małymi grupkami, nie zważając na trudy wędrówki zimą i pełne pułapek bagno. Do naszej wioski przynosili opowieści o urządzanych przez Duńczyków rajdach. Gdy pogoda nieco się poprawiła i przez dwa dni świeciło słońce, na wyspę przybyło kilka grup liczących po sześciu, a nawet siedmiu mężczyzn i w wiosce naraz zrobiło się tłoczno. Kazałem im patrolować teren, zakazując zbytniego wypuszczania się na zachód z obawy, by nie sprowokować Sveina, którego ludzie obozowali nad brzegiem morza. Do tej pory nie podjął ani jednej próby ataku, co było zaskakujące, zważywszy na to, z jaką łatwością mógł się do nas dostać łodziami. Byłem jednak przekonany, że Svein uderzy, gdy tylko uzna, że jest gotowy. Musiałem zatem przygotować nas do obrony, a do tego potrzebowałem Aethelingaeg. Alfred wracał do zdrowia. Wciąż był słaby i bywały dni, że niedomagał, ale powoli nabierał sił. W uzdrowieniu swego syna dopatrzył się przychylności bożej i zupełnie nie dopuszczał do siebie myśli, że stała za tym pogańska magia i czary. Nawet Aelswith zmieniła nastawienie wobec mnie i gdy zwróciłem się do niej z prośbą o pożyczenie płaszcza ze srebrnych lisów oraz kilku klejnotów, wręczyła mi je bez gadania. Jej futro było brudne, ale Eanflaed starannie je wyszczotkowała. Na wyspie mieliśmy już ponad dwudziestu ludzi. Tylu prawdopodobnie by wystarczyło, by przejąć Aethelingaeg z rąk jego posępnego wodza, ale Alfred nie życzył sobie przelewu krwi niewinnych ludzi. Powiedział, że mieszkańcy bagien są jego poddanymi, którzy w razie ataku Duńczyków mogliby walczyć po naszej stronie. Nie było innego wyjścia, jak tylko podstępem przejąć wyspę oraz znajdującą się na niej wioskę. Tydzień po cudownym ozdrowieniu Edwarda wraz z Iseult i Leofricem udaliśmy się na południe do osady Haswolda. Iseult nałożyła srebrzyste lisie futro, we włosy wplotła połyskujący srebrny łańcuszek, a na piersi przypięła broszę z granatów. Uczesałem jej włosy, które odzyskały swój piękny blask. W zimowym mroku wyglądała jak księżniczka przybywająca na ziemię z jasnego nieba. Ubrani w kolczugi i z hełmami na głowach, przechadzaliśmy się z Leofricem wokół Aethelingaeg. Dość szybko Haswold przysłał po nas ludzi, co znaczyło, że chciał pomówić. Oczekiwał w swym cuchnącym dworze, ale zażądałem, by do nas wyszedł. Naturalnie, miał nad nami miażdżącą przewagę - stawiliśmy się w osadzie tylko we trójkę, podczas gdy on dysponował licznymi ludźmi, wśród których był wielki łucznik Eofer. Na
szczęście jednak Haswold pojął, że chaos i wojenna zawierucha panoszące się poza bagnem mogą wkrótce zaburzyć spokój jego błotnistej krainy i postanowił przystać na nasz warunek. Wyszedł przez furtkę w zagrodzie dla owiec, osadzoną na spróchniałych słupkach po pułapkach na ryby, szumnie tu nazywaną północną bramą, i tam, zgodnie z naszym planem, ujrzał Iseult. Patrzył na nią oniemiały, jak gdyby nigdy wcześniej nie widział kobiety. Jego chytre oczka łypały to na mnie, to na Iseult. - Kim ona jest? - Spytał. - Przyjaciółką - rzuciłem niedbale. Odwróciłem się, by przyjrzeć się wyrastającemu po drugiej stronie rzeki stromemu wzgórzu. Tam właśnie chciałem postawić fort. - To twoja żona? - Dopytywał się Haswold. - Przyjaciółka - powtórzyłem. - Mam takich tuzin - dodałem. - Zapłacę ci za nią - zaproponował Haswold. Za nim ustawili się jego ludzie, ale jedynie Eofer dzierżył broń groźniejszą niż włócznie na węgorze. Odwróciłem Iseult przodem do niego, a sam stanąłem za nią. Przełożyłem ręce ponad jej ramionami i odpiąłem wielką broszę z granatami. Iseult leciutko zadrżała, więc szepnąłem jej do ucha, że jest bezpieczna. Gdy szpilka broszy wyślizgnęła się z ciężkiego futra, rozwarłem jego poły i pokazałem Haswoldowi nagość kobiety. Ślina pociekła mu po upstrzonej rybimi łuskami brodzie, a brudne paluchy szarpnęły nerwowo za posklejane tranem wydrowe skóry, w które był ubrany. Zamknąłem płaszcz i Iseult zapięła broszę. - Ile mi zapłacisz? - Spytałem. - Mogę ją sobie po prostu wziąć - rzucił zuchwale, ruchem głowy wskazując na swoich ludzi. Uśmiechnąłem się z politowaniem. - Owszem, mógłbyś - odparłem. - Uważaj jednak, bo nie oddamy jej bez walki i wielu twoich ludzi straci życie. Wiedz też, że gdybyś nas zabił, nasze duchy powrócą do wioski, wymordują kobiety i będą straszyć dzieci. Czyżbyś nie słyszał, że mamy u siebie czarownicę? Naprawdę sądzisz, że posiadana przez ciebie broń zdoła pokonać czary? Nikt się nie poruszył. - Mam srebro - niepewnie oświadczył Haswold. - Nie chcę srebra - odpowiedziałem. - Chcę mostu i grodu. - Odwróciłem się i wskazałem na wzniesienie po drugiej stronie rzeki. - Jak nazywacie to wzgórze? Wzruszył ramionami. - Po prostu wzgórze - powiedział. - Tam musi stanąć gród - rzekłem stanowczo - ze ścianami z bali, z
bramą i wieżą, z której widać będzie drogę biegnącą wzdłuż rzeki. Chcę, by do fortu prowadził most. Mocny, zdolny zatrzymać statki. - Chcesz zatrzymać statki? - Zdumiał się Haswold. Podrapał się po kroczu i pokręcił głową. - Nie da się zbudować mostu. - Dlaczego nie? - Woda tu jest zbyt głęboka - zdradził. Prawdopodobnie miał rację. Trwał właśnie odpływ i rzeka Pedredan płynęła leniwie pomiędzy wysokimi i stromymi błotnistymi brzegami. - Mogę jednak zablokować rzekę - ciągnął dalej, nie spuszczając oczu z Iseult. - Zablokuj rzekę i zbuduj gród - powiedziałem. - Daj mi ją, a będziesz miał i jedno, i drugie - obiecał Haswold. - Zrób, o co cię proszę, a dostaniesz ją, jej siostry i kuzynki. Całą dwunastkę. Za szansę obcowania z Iseult, Haswold był gotowy osuszyć całe bagno i zbudować na nim Nowe Jeruzalem. Jego myślą musiała kierować cielesna żądza, gdyż nigdy nie widziałem tak szybkiego postępu prac. Uporano się z nimi w ciągu zaledwie kilku dni. Najpierw zablokowano rzekę, rozważnie ustawiając w jej poprzek barierę z kłód, zwalonych drzew i splątanych gałęzi. Całą konstrukcję solidnie powiązano sznurami z koziej skóry. Gdyby jakiś statek natknął się na taką przeszkodę, jego załoga zapewne zdołałaby ją rozmontować, pod warunkiem, że z pobliskiego fortu nie spadłby na nią deszcz włóczni i grad strzał. Gród otaczała drewniana palisada i wypełniona wodą fosa. Z olchowych bali, powiązanych ze sobą skórzanymi linami, zbudowano lichutką wieżę. Cały kompleks był dość prymitywny, jedynie ściany wydawały się solidne. Zacząłem się obawiać, że budowa całości zakończy się, nim zdołamy zgromadzić odpowiednią liczbę Zachodnich Sasów, którzy mieli stacjonować w forcie. Jednakże trzej księża wysłani przeze mnie na misję dobrze wywiązali się z powierzonego zadania i na wyspę wciąż nadciągali nowi ludzie. Dość pokaźną grupę umieściłem więc w Aethelingaeg, każąc im pomagać przy budowie fortecy. Kiedy prace dobiegały końca, do Aethelingaeg ponownie przyprowadziłem Iseult. Ubrałem ją tak jak poprzednio, z tą jednak różnicą, że tym razem pod drogocennym lisim futrem miała na sobie tunikę z jeleniej skóry. Postawiłem ją na środku wioski i powiedziałem Haswoldowi, że może ją zabrać. - Jest moja? - Spytał. - Od stóp do głów - odparłem, odstępując od niej. - A jej siostry? Kuzynki? - Spytał chciwie. - Przyprowadzę je jutro. Gestem wskazał Iseult swoją chatę. - Chodź - powiedział.
- W jej kraju istnieje zwyczaj, że to mężczyzna wiedzie kobietę do swego łoża - wyjaśniłem. Popatrzył na piękną twarz Iseult i jej ciemne oczy, kontrastujące ze srebrem lisiego futra. Zrobiłem krok do tyłu, zostawiając ją samą. Haswold pośpiesznie ruszył w jej stronę. Gdy się do niej zbliżył, Iseult wysunęła ręce spod grubego futra. Trzymała w nich Żądło Osy, którego ostrze zdecydowanym ruchem wbiła Haswoldowi w brzuch. Z jej ust dobył się krzyk przerażenia i zdumienia, jak gdyby dziwiła się, ile wysiłku trzeba włożyć, by przebić ludzkie trzewia. Wstrząśnięta, docisnęła miecz. Po chwili zacisnęła zęby i gwałtownym szarpnięciem wyciągnęła broń, otwierając Haswolda jak patroszonego karpia. Jej oczy płonęły żądzą zemsty. Starzec wydał przypominający miauczenie kota jęk i zatoczył się gwałtownie. Po chwili na błoto wysypały się jego jelita. Stanąłem obok Iseult z dobytym Oddechem Węża. Dziewczyna ciężko oddychała i cała drżała. Wcześniej przekonywała mnie, że jest gotowa zabić Haswolda, teraz jednak wątpiłem, czy kiedykolwiek będzie chciała powtórzyć to doświadczenie. - Poproszono was - warknąłem, spoglądając na mieszkańców wioski - o to, abyście walczyli dla waszego króla. Haswold leżał na ziemi. Jego ciało dygotało, a płynąca z rany krew wsiąkała w wydrze futro. Raz jeszcze jęknął miaucząco, a jego brudna łapa powędrowała do otwartego brzucha i zaczęła grzebać w rozlanych trzewiach. - Dla waszego króla! - Powtórzyłem donośnie. - Gdy prosi się was o walkę dla króla, nie jest to wszakże życzenie, lecz wasz obowiązek! Tu każdy mężczyzna jest wojownikiem. Wrogami są Duńczycy. Jeśli odmówicie walki z nimi, będziecie musieli zmierzyć się ze mną! Iseult stała obok konającego Haswolda, który miotał się jak wyciągnięta z wody ryba. Odsunąłem ją i do gardła naczelnika wioski przyłożyłem Oddech Węża. - Zabierz jego głowę - poprosiła. - Po co? - Ma wielką magiczną moc. Nadzialiśmy głowę Haswolda na pal przy jednej ze ścian grodu, by patrzyła w stronę obozowiska Duńczyków. Jakiś czas później pojawiło się tam osiem kolejnych głów. Były to czerepy głównych zwolenników Haswolda, których z własnej woli zamordowali mieszkańcy wioski. Wśród nich nie znalazła się głowa łucznika Eofera, który okazał się człowiekiem mocno ograniczonym umysłowo. Gadał od rzeczy, pochrząkując od czasu do czasu i wydając z siebie przypominające wycie dźwięki. Nawet dziecko mogło mu rozkazywać. Pomimo ułomności, gdy proszono go o użycie łuku,
wykazywał się nadludzką siłą i niebywałą precyzją. Był naczelnym myśliwym wioski, zdolnym ustrzelić dorosłego dzika z odległości stu kroków. To zresztą znaczyło jego imię - dzik. Zostawiłem Leofrica w Aethelingaeg, by dowodził garnizonem w fortecy, a sam wróciłem wraz z Iseult na naszą wyspę. Długo milczała i sądziłem, że w ten sposób przeżywa zabójstwo Haswolda, lecz ona niespodziewanie wybuchnęła śmiechem. - Spójrz! - Pokazała na lisie futro Aełswith. Było lepkie i posklejane od krwi Haswolda. Wciąż miała przy sobie Żądło Osy. Był to mój krótki miecz, nieoceniony podczas walki w murze tarcz, gdzie stłoczony w szeregu wróg stoi blisko i na wywijanie długim mieczem czy toporem zwyczajnie brakuje miejsca. Ochlapała ostrze wodą, po czym chwyciła za rąbek futra Aelswith, by wytrzeć ze stali rozrzedzoną krew. - Zabicie człowieka jest trudniejsze, niż myślałam - wyznała. - Wymaga siły. - Za to złapałam jego duszę. - Dlatego to zrobiłaś? - Aby dać życie, musisz je komuś zabrać - wyjaśniła, oddając mi Żądło Osy. Gdy wróciliśmy, Alfred właśnie się golił. Brodę zapuścił nie po to, by nikt go nie rozpoznał, tylko dlatego, że ostatnio był zbyt przygnębiony, by troszczyć się o swój zewnętrzny wygląd. Gdy doszliśmy do jego chaty, obnażony do pasa stał przed dużym drewnianym cebrem pełnym podgrzanej wody. Miał żałośnie wychudzoną klatkę piersiową i zapadnięty brzuch. Umył się, uczesał włosy, a teraz z uwagą skrobał po porastającej twarz szczecinie tępą, starą brzytwą, którą pożyczył od któregoś z mieszkańców wyspy. Mała Aethelflaed trzymała przed nim skrawek srebra, który służył za lustro. - Czuję się lepiej - oznajmił poważnym głosem. - To dobrze, panie - odparłem - bo ja także czuję się lepiej. - Czyżbyś kogoś zabił? - Ja nie, ale Iseult i owszem. Rzucił jej badawcze spojrzenie. - Moja małżonka - zaczął, zanurzając brzytwę w wodzie - zastanawiała się, czy Iseult naprawdę jest królową. - Była królową - potwierdziłem - tyle że w Kornwalii niewiele to znaczyło. Była władczynią kupy gnoju. - I jest poganką? - Przecież to było chrześcijańskie królestwo, panie - rzuciłem sarkastycznie. - Czyżby brat Asser zapomniał ci o tym wspomnieć?
- Mówił, że nie byli dobrymi chrześcijanami. - Myślałem, że Bóg to ocenia. - Już dobrze, Uhtredzie, dobrze! - Zamachał brzytwą, po czym podszedł do prowizorycznego lustra i zaczął skrobać zarost nad górną wargą. - Czy ona potrafi przepowiadać przyszłość? - Tak. Przez chwilę golił się w milczeniu. Aethelflaed ponuro przyglądała się Iseult. - Powiedz mi zatem - odezwał się Alfred - czy ona widzi mnie jeszcze jako króla Wessexu? - Tak - niespodziewanie odezwała się Iseult. Alfred popatrzył na nią. - Moja żona uważa - powiedział - że teraz, gdy Edward lepiej się czuje, powinniśmy zacząć rozglądać się za statkiem. Trzeba znaleźć statek, udać się do kraju Franków, a potem, być może, pojechać do Rzymu. W Rzymie mieszka społeczność Zachodnich Sasów. - Przejechał brzytwą po szczęce. Będą radzi z naszego przybycia. - Duńczycy zostaną pokonani - spokojnie powiedziała Iseult. Alfred wytarł twarz. - Ona może mieć rację. Mogę to stwierdzić na przykładzie Boecjusza. - Boecjusz? - Zdziwiłem się. - Czy to któryś z twych wojowników, panie? - Był Rzymianinem, Uhtredzie - wyjaśnił pouczająco, kręcąc głową na myśl o moich intelektualnych brakach - chrześcijaninem, filozofem i człowiekiem, który swą niezmiernie bogatą wiedzę czerpał z ksiąg. A zaiste była ona przebogata! - Zamilkł, dumając przez chwilę nad żywotem Boecjusza. - Gdy poganin Alaryk najechał na Rzym - ciągnął dalej - a cywilizacja oraz prawdziwa religia zdawały się być skazane na wieczny mrok, Boecjusz sam jeden stanął przeciw hordom grzesznych barbarzyńców. Cierpiał okrutnie, lecz jego niezłomność zwyciężyła. Ta historia powinna dodać nam otuchy, Uhtredzie. Powinniśmy poczuć się nią pokrzepieni - wymierzył we mnie brzytwę. - Nigdy, przenigdy nie wolno nam zapomnieć o przykładzie Boecjusza, Uhtredzie. - Nie zapomnę, panie - zapewniłem go. - Czy jednak sądzisz, że czerpanie wiedzy z ksiąg pozwoli ci się stąd wydostać? - Sądzę - powiedział - że gdy Duńczycy opuszczą królestwo, powinienem zapuścić porządną brodę. Dziękuję, skarbie - zwrócił się do córki. - Proszę, oddaj to lusterko Eanflaed. Aethelflaed pobiegła do chaty, a Alfred spojrzał na mnie z pewnym rozbawieniem. - Czy nie dziwi cię to, iż moja żona zaprzyjaźniła się z Eanflaed? - Cieszy mnie to, panie.
- Mnie również. - Ale czy twoja małżonka ma świadomość, jakim fachem trudniła się Eanflaed? - Spytałem. - Niezupełnie - zachichotał Alfred. - Sądzi, że Eanflaed była kucharką w tawernie, w czym zresztą tkwi ziarenko prawdy. Zatem mamy już gród w Aethelingaeg? - Tak. Garnizonem dowodzi Leofric. Ma tam czterdziestu trzech ludzi. - A tu mamy dwudziestu ośmiu. Istne zastępy Madianitów 10! - Roześmiał się. - Zatem powinniśmy się tam przenieść. - Może za tydzień lub dwa. - Po cóż zwlekać? Wzruszyłem ramionami. - Tamto miejsce znajduje się głębiej na bagnach. Dopiero gdy będziemy mieć więcej ludzi i gdy będziemy pewni, że możemy utrzymać Aethelingaeg, nadejdzie czas na twoje przenosiny, panie. Naciągnął brudną koszulę. - Czy twój nowy gród nie powstrzyma Duńczyków? - Spowolni ich, panie. Jednak ciągle będą z nami mogli walczyć od strony bagna. Pomyślałem, że to również nie będzie dla nich łatwym zadaniem, gdyż Leofric przystąpił już do kopania rowów, aby obronić zachodnią stronę Aethelingaeg. - Czy próbujesz mi powiedzieć, że Aethelingaeg jest bardziej narażone na atak, aniżeli to miejsce? - Tak, panie. - Dlatego też koniecznie muszę tam być - odparł stanowczo. - Ludzie w żadnym wypadku nie mogą mówić, że ich król przyczaił się w ukryciu. Uśmiechnął się do mnie. - Muszą powtarzać sobie, że ich władca stawia czoło Duńczykom. Że czekał w miejscu, gdzie w każdej chwili mógł dorwać go wróg, że narażał się na niebezpieczeństwo. - Siebie i swoją rodzinę? - Siebie i swoją rodzinę - potwierdził. Zastanowił się chwilę. - Jeśli Duńczycy urosną w siłę, zajmą całe bagno, prawda? - Tak, panie. - Zatem tu nie ma mniej i bardziej bezpiecznych miejsc. Jak liczne siły posiada Svein? - Nie wiem, panie. - Nie wiesz? - Mocno się zdziwił. Wyczułem, że jest niemile zawiedziony
Madianici (Midianici) - biblijne plemię, pośród którego mieszkał Mojżesz po ucieczce z Egiptu. Prowadzili wojny, między innymi z Izraelitami, podczas ich wyjścia z Egiptu, (przyp. tłum.) 10
odpowiedzią. - Nie podszedłem do nich blisko, panie - wyjaśniłem - ponieważ do tej pory byliśmy zbyt słabi, by stawić im opór. Dopóki nam nie przeszkadzają, nie radziłbym ich drażnić. Nie ma potrzeby ruszać gniazda dzikich pszczół, przynajmniej tak długo, póki mamy chętkę na miód. Przyjął ten argument ze zrozumieniem. - Jednak koniecznie musimy dowiedzieć się, ile pszczół jest w tym gnieździe - oświadczył. - Jutro przyjrzymy się naszemu wrogowi z bliska. Ty i ja, Uhtredzie. - Nie, panie - powiedziałem krótko. - Pójdę sam. Nie powinieneś się narażać. - Właśnie że powinienem - rzekł z uporem. - Ludzie muszą wiedzieć, że ich król naraża dla nich życie. Po co im władca, który nie dzieli z nimi niebezpieczeństwa? - Poczekał na moją odpowiedź, ale jej nie uzyskał. Pomódlmy się więc - dokończył - a potem spożyjmy posiłek. Była rybna polewka. Codziennie jedliśmy rybną polewkę. Następnego dnia ruszyliśmy na zwiady.
Poszliśmy w szóstkę. Naszą grupę stanowili: kierujący płaskodenną łodzią człowiek z bagien, Iseult, ja, niedawno przybyli dwaj strażnicy z gwardii przybocznej Alfreda oraz sam Alfred. Podjąłem jeszcze jedną próbę przekonania go, by został na mokradłach, ale uparł się, by z nami iść. - Jeśli ktokolwiek powinien zostać, to Iseult - rzekł. - Nie ma mowy - odparłem. - Jak uważasz - nie dyskutował ze mną. Weszliśmy do obszernej płaskodennej łodzi i popłynęliśmy na zachód. Alfred wpatrywał się w ptaki. Były ich tysiące. Łyski, pardwy, perkozki, kaczki, perkozy i czaple, a im dalej posuwaliśmy się na zachód, tym więcej mew frunęło po ciężkim, ołowianym niebie. Kierujący łodzią mężczyzna bezszelestnie i szybko wiódł nas po tajemnych kanałach moczarów. Wielokrotnie zdawało się nam, że prowadzi nas prosto w porośnięty trzciną lub trawą brzeg, ale wtedy płytka łódź prześlizgiwała się zwinnie przez zarośla i wypływała na kolejny skrawek otwartej przestrzeni. Nadchodzący przypływ marszczył wodę pomiędzy prześwitami, przynosząc ryby do ukrytych sieci i koszypułapek. Daleko na zachodzie, ponad mewami, dostrzegłem maszty statków Sveina, które stały wyciągnięte na brzeg. Alfred także je dojrzał. - Dlaczego nie dołączą do Guthruma? - Svein nie chce podporządkować się jego rozkazom.
- Skąd to wiesz? - Sam mi powiedział. Alfred zamilkł, być może wspominając proces, jaki mi zgotował przed witanem. Spojrzał na mnie posępnie. - Jakim jest człowiekiem? - Budzi wielką grozę. - To dlaczego nie zaatakował nas na bagnach? Sam zadawałem sobie to pytanie. Svein przepuścił niebywałą okazję mógł wpłynąć na moczary i pojmać Alfreda. Nie rozumiałem, dlaczego nawet nie spróbował tego zrobić. - Może dlatego, że dookoła ma wiele zdecydowanie łatwiejszych łupów? - Zasugerowałem. - A może dlatego, że nie chce wykonywać poleceń Guthruma? To rywale. Gdyby Svein zaczął słuchać rozkazów Guthruma, pokazałby, że akceptuje go jako swojego króla. Alfred wpatrywał się w odległe maszty, które przypominały cieniutkie czarne rysy na bladym niebie. Nie mówiąc nic, pokazałem sterującemu łodzią mężczyźnie na strome, wyrastające z położonej na zachód podmokłej niziny wzgórze, dając rybakowi do zrozumienia, by skierował nas w tamtą stronę. Gdy łódź zaszorowała o dno, przedarliśmy się przez gęstą olszynę, mijając po drodze kilka podtopionych chałup. Przyglądało nam się posępnie paru miejscowych mężczyzn ubranych w wyświechtane wydrze futra. Towarzyszący nam człowiek z bagien nie znał nazwy tego miejsca, wiedział tylko, że wołają na nie Brant, co oznacza „stromy”. I rzeczywiście było tam stromo. Stromo i wysoko, a ze szczytu roztaczał się widok na południe, gdzie rzeka Pedredan, zwinięta niczym wąż, przepływała przez serce moczarów. U jej ujścia, z którego piasek i muł ciągnęły się aż do Zatoki Saefern, dostrzegłem duńskie statki. Stały wyciągnięte na brzeg po drugiej stronie rzeki. W tym samym miejscu znajdowały się niegdyś łodzie Ubby, stąd też duński wódz ruszył do swego ostatniego boju na wzgórzu Aeski. Flota Sveina z łatwością mogła stąd powiosłować do Aethelingaeg - rzeka była tu szeroka, głęboka i wolna od przeszkód. Dopiero przy moim grodzie czekała bariera z gałęzi i drzew oraz Leofric z uzbrojonymi ludźmi. Zależało mi, by w przyszłości nasz garnizon zawczasu otrzymał ostrzeżenie o ewentualnym duńskim ataku. Wzgórze Brant wydawało się wprost idealne dla tego celu - dawało rozległy widok na obóz Sveina, choć jednocześnie znajdowało się na tyle daleko od najeźdźców, że stała obecność na nim naszych ludzi nie wiązała się z ryzykiem sprowokowania wrogów do ataku. - To dobre miejsce na ogień sygnałowy - powiedziałem do Alfreda. W ten sposób Aethelingaeg z dwu lub trzygodzinnym wyprzedzeniem dostałoby ostrzeżenie o ruszających na nas Duńczykach.
Król skinął z aprobatą głową. Wpatrywał się w nieprzyjacielskie statki, zbyt odległe, by je zliczyć. Był blady. Wiedziałem, że wejście na wzgórze nadwerężyło jego wątłe siły, dlatego też chciałem, by jak najszybciej zszedł na dół do chałup, z których unosił się dym. - Powinieneś odpocząć, panie - powiedziałem. - Pójdę policzyć statki. Ale tobie potrzeba odpoczynku. Alfred nie upierał się, by mi towarzyszyć. Domyśliłem się, że znów cierpi na żołądkowe dolegliwości. Znalazłem chatę zamieszkaną przez wdowę z czwórką dzieci. Dałem jej srebrną monetę i powiedziałem, że jej król potrzebuje ciepłego kąta i dachu nad głową na jeden dzień. Nie sądzę, by zrozumiała, kim jest Alfred, doskonale jednak znała wartość wręczonego szylinga. Sprowadziłem do niej króla i posadziłem go przy ogniu. - Nakarm go polewką - poleciłem wdowie, która miała na imię Elwide - i pozwól mu spać. Elwide obruszyła się. - Nie można spać, gdy robota czeka! Węgorze trzeba obedrzeć ze skóry, uwędzić ryby, naprawić sieci, upleść nowe pułapki. Samo nic się nie zrobi. - Ci dwaj zajmą się robotą - obiecałem jej, wskazując na królewskich strażników, po czym pozostawiłem ich na łasce i niełasce krnąbrnej wdowy. Znajdowaliśmy się zaledwie trzy lub cztery mile od ujścia rzeki Pedredan. Obserwując teren ze wzgórza Brant, rozeznałem się w sytuacji i nabrałem przekonania, że do liczenia floty wystarczy mi sama Iseult. Zostawiłem więc w wiosce także mężczyznę, który kierował naszą łodzią, przykazawszy mu uprzednio, by pomógł wdowie w gospodarskich pracach. Skierowaliśmy płaskodenną łódź na południe. Przecięliśmy jakąś pomniejszą rzeczkę i - odpychając się drągami od dna - popłynęliśmy przez podłużne jezioro, miejscami zarośnięte kępami trzcinnika leśnego. Stąd widoczne było stojące na drugim brzegu rzeki Pedredan wzgórze, na którym niegdyś Ubba zamknął w pułapce zachodniosaskie wojsko. Odpychając się drągiem od płycizn, opowiedziałem Iseult historię tamtej bitwy. Dziób dwukrotnie zarył o dno i musiałem skierować łódź na głębszą wodę. Dopiero po chwili zorientowałem się, że trwa odpływ i woda gwałtownie opada. Przycumowałem więc łódź do spróchniałego palika i ruszyliśmy przez wysychające błotne pustkowie w kierunku rzeki Pedredan. Zostawiłem łódź dalej niż zamierzałem i teraz, pchani podmuchami lodowatego wiatru, musieliśmy odbyć długą wędrówkę. Gdy wreszcie dotarliśmy do stromego brzegu rzeki, naszym oczom ukazały się statki. Choć na tę wyprawę nie zabrałem kolczugi, a jedynie oba miecze,
nie kryliśmy się przed wrogiem. Na nasz widok Duńczycy pospiesznie podchodzili do brzegu i poprzez wartki nurt rzeki obrzucali nas obelgami. Nie zważałem na nich. Liczyłem statki. Dwadzieścia cztery łodzie ze smoczymi i wężowymi głowami stały wyciągnięte na tym samym podłużnym skrawku lądu, na którym rok temu pokonaliśmy Ubbę. Spalone wraki okrętów Ubby jeszcze tam były, a ich czarne żebra sterczały zagrzebane do połowy w piasku. Pomiędzy nimi miotali się mężczyźni, siarczyście nas wyzywając. - Ilu ludzi widzisz? - Zapytałem Iseult. Garstka Duńczyków znajdowała się w ruinach klasztoru, którego mnichów wymordował Svein. Jednak większość stała przy łodziach. - Tylko mężczyzn? - Kobiet i dzieci nie licz - poprosiłem. Było tam wiele kobiet, zwłaszcza w niedużej osadzie, która znajdowała się kilka kroków w górę rzeki. Iseult nie znała angielskich określeń dla większych liczebników, podała mi więc swoje szacunki, sześciokrotnie otwierając i zamykając dłonie. - Sześćdziesięciu? - Spytałem i sam potwierdziłem jej obliczenia. Najwyżej siedemdziesięciu. I dwadzieścia cztery statki. - Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc mojej uwagi. - Dwadzieścia cztery statki oznacza armię składającą się z ilu ludzi? Ośmiuset? Dziewięciuset? Zatem tych sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu to strażnicy floty. A co z pozostałymi? Gdzie są? - Pytałem sam siebie, patrząc, jak pięciu Duńczyków spycha do rzeki małą łódkę. Zamierzali nas pojmać, ale nie miałem zamiaru czekać, aż do nas dopłyną. - Pozostali - odpowiedziałem sam sobie - poszli na południe. Zostawili tu swoje kobiety i teraz rabują Wessex. Palą, zabijają, gwałcą, bogacą się. Ciemiężą ziemie Defnasciru. - Ruszają - powiedziała Iseult, widząc jak pięciu mężczyzn wdrapało się do łodzi. - Chcesz, żebym ich zabił? - A mógłbyś? - Ożywiła się nagle. - Nie - odparłem. - Chodźmy. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Przed nami rozciągała się podłużna połać błota i piachu. Jej powierzchnia była dość gładka, gdzieniegdzie poprzecinana wąskimi strumykami. Zmienił się pływ i morze wślizgiwało się na ląd w zatrważająco szybkim tempie. Przebijające się przez kłębowisko czarnych chmur słońce zdawało się tonąć w wodzie. Wiatr pchał przypływ od strony Zatoki Saefern. Woda, bulgocząc, wlewała się do niewielkich zatoczek. Odwróciłem się. Zobaczyłem, że pięciu Duńczyków zrezygnowało z pościgu i wróciło na zachodni brzeg rzeki. Oświetlały go płomienie ognisk, których blask dyskretnie rozchodził się na tle zapadającego mroku.
- Nie widzę naszej łodzi - zaniepokoiła się Iseult. - Tam - pokazałem, choć nie byłem pewny, czy się nie pomyliłem. Robiło się coraz ciemniej, a łódź była przywiązana do palika tkwiącego pośród gęstwiny trzcin. Przeskakiwaliśmy teraz z jednej plamy suchego lądu na drugą, wody jednak przybywało i ilość suchych miejsc gwałtownie się kurczyła. Pod naszymi stopami rozpryskiwała się woda, a wiatr wciąż spychał przypływ w stronę lądu. Fale przypływowe na Zatoce Saefern są bardzo wysokie. Postawiony w czasie odpływu dom zniknąłby pod wodą w trakcie przypływu. Gdy trwa odpływ, z wody wyłaniają się wyspy, których szczyty sięgają trzydziestu stóp ponad jej poziomem, natomiast podczas przypływu całkiem znikają. Ten przypływ, gwałtowny i zimny, docierał na ląd, wspomagany podmuchami porywistego wiatru. Iseult zaczęła słabnąć, wziąłem ją więc na ręce i dalej niosłem jak dziecko. Zmagałem się z wodą, słońce schowało się już za niskimi, zachodnimi chmurami. Miałem wrażenie, że brodzę w niezmierzonym, lodowatym morzu, gdy nagle w gęstniejącym mroku dojrzałem naszą łódź, kołyszącą się na naprężonym postronku. Pomyślałem, że Hod - niewidomy bóg nocy - okazał mi w ten sposób swą przychylność. Włożyłem Iseult do łodzi i przewiesiłem się przez niską burtę. Odciąłem sznur i upadłem na dno. Zziębnięty, przemoczony i przestraszony, pozwoliłem naszej łodzi dryfować na wodach przypływu. - Musisz kierować się w stronę ognia - poinstruowała mnie Iseult. Żałowałem teraz, że nie zabrałem ze sobą człowieka z bagien, który bez trudu przeprowadziłby nas przez wodne pustkowie. Niestety, byłem zdany na własne siły. Dzień chylił się ku końcowi i ostatnie przebłyski światła rozjaśniały okolicę. Iseult przykucnęła obok i ponad powierzchnią wody wpatrywała się w odległe zielone wzgórze o stromych zboczach. - Eanflaed powiedziała mi, że to Avalon - rzekła poważnie. - Avalon? - Miejsce pochówku Artura. - Myślałem, że wierzysz, iż on tam tylko śpi. - Bo śpi - odparła z przekonaniem. - Śpi w swoim grobie, a wraz z nim leżą pogrążeni we śnie jego nieustraszeni wojownicy. - Zapatrzyła się w majaczące w oddali wzgórze, które teraz zdawało się płonąć, oświetlone ostatnim, zbłąkanym promieniem światła, sączącym się z pasma czerwonych, zachodnich chmur. - Artur - szepnęła - był najwspanialszym królem w dziejach świata. Miał magiczny miecz. Opowiedziała mi kilka historii o tym, jak Artur wyciągnął swój miecz z kamienia, jak poprowadził najznamienitszych wojowników do boju.
Pomyślałem, że to my, angielscy Sasi, byliśmy jego wrogami. A teraz Avalon należał do Anglii. Zastanawiałem się, czy w ciągu najbliższych lat, gdy rządzić nami będą Duńczycy, Sasi także przypomną sobie o swych utraconych władcach i będą o nich tworzyć wspaniałe legendy. Gdy zaszło słońce, Iseult zaczęła cicho śpiewać. Były to pieśni w języku Brytów. Wyjaśniła, że opiewają wspaniałe czyny Artura. Jedna mówiła o tym, jak Artur oparł drabinę o księżyc i w wielką sieć złowił srebrzyste gwiazdy by utkać z nich płaszcz dla swej królowej Ginewry. Jej głos prowadził nas przez pogrążającą się w mroku wodę, gdy prześlizgiwaliśmy się pomiędzy trzcinami, a za naszymi plecami w rozprzestrzeniającej się ciemności blakły płomienie ognisk duńskich strażników statków. Gdzieś daleko zawył pies, wiatr westchnął zimnym powiewem, a bębniący deszcz poruszył czarną taflą jeziora. Z mroku wyłoniło się wzgórze Brant i Iseult przestała nucić. - Będzie krwawa walka - odezwała się cicho. Jej słowa zdumiały mnie. Pomyślałem, że może ciągle myśli o Arturze i wyobraża sobie, jak śpiący król powstaje ze swego łoża z ziemi i kamieni, by wydać nam wielką bitwę. - Walka przy wzgórzu - mówiła dalej - przy stromym zboczu. Będzie tam biały koń. Stok spłynie krwią, a Duńczycy uciekną od Sajzów. Sajzami Brytowie nazywali nas, Sasów. - Przyśniło ci się to? - Spytałem. - Tak. Miałam sen. - Zatem to prawda? - To przeznaczenie - odpowiedziała. Uwierzyłem jej. Chwilę później dziób łodzi zarył o dno tuż przy wyspie. Było już zupełnie ciemno, na szczęście na plaży tliły się jeszcze ogniska, przy których za dnia wędzono ryby. Dzięki ich zamierającemu blaskowi trafiliśmy do chaty Elwide. Zrobiona była z olchowych bali przykrytych dachem z trzciny. Przy głównym palenisku siedział Alfred, wpatrzony nieobecnym wzrokiem w płomienie. W drugim końcu chaty krzątała się Elwide, siedzieli tam też dwaj królewscy strażnicy oraz mężczyzna z bagien. Wszyscy bez reszty pochłonięci byli obdzieraniem węgorzy ze skór. Trójka dzieci wdowy splatała wierzbowe witki, robiąc z nich pułapki, a czwarte patroszyło ogromnego szczupaka. Przykucnąłem przy ogniu z nadzieją, że jego ciepło przywróci życie mym skostniałym nogom. Alfred zamrugał oczami, jak gdyby dziwiąc się na mój widok. - Co z Duńczykami? - Spytał. - Ruszyli w głąb kraju - odparłem. - Na posterunku zostawili około siedemdziesięciu ludzi, by pilnowali statków. - Przysunąłem się do ognia. Drżałem z zimna i zastanawiałem się, czy jeszcze kiedyś będzie mi ciepło.
- Tu jest jedzenie - rzekł z roztargnieniem Alfred. - To dobrze - ucieszyłem się. - Umieramy z głodu. - Nie, chodziło mi o to, że na bagnach jest jedzenie - wyjaśnił. - Dość jedzenia, by wyżywić całą armię. Możemy zaatakować Duńczyków, Uhtredzie. Zebrać ludzi i ruszyć do boju. Ale to nie wystarczy. Myślałem o tym. Przez cały dzień myślałem o tym. - Wyglądał teraz lepiej, jakby ból zelżał. Przypuszczam, że potrzebował czasu oraz spokoju, by sobie wszystko dokładnie przemyśleć, a w tej cuchnącej norze znalazł i jedno, i drugie. - Nie zamierzam uciekać - oświadczył zdecydowanie. - Nie udam się do kraju Franków. - Doskonale - odparłem, choć tak bardzo dokuczało mi zimno, że prawie go nie słuchałem. - Zostaniemy tutaj - powiedział. - Stworzymy armię i odzyskamy Wessex. - Doskonale - powtórzyłem. Poczułem zapach pieczenia. Palenisko otaczały płaskie kamienie, na których Elwide ułożyła owsiane placuszki. Ich leżące blisko ognia brzegi przypaliły się. Przesunąłem jeden placek, ale widzący to Alfred zmarszczył gniewnie brwi i ruchem ręki kazał mi się nie ruszać i mu nie przeszkadzać. - Cały kłopot w tym - ciągnął dalej - że nie mogę sobie pozwolić na to, by rozegrać małą wojnę. Nie rozumiałem, jaką inną wojnę mógłby rozegrać, ale nie podzieliłem się z nim tą wątpliwością. - Im dłużej tu będą Duńczycy - wyjaśniał - tym mocniejszy będzie ich ucisk. Ludzie zaczną przysięgać Guthrumowi posłuszeństwo. Nie mogę do tego dopuścić. - Nie, panie. - Zatem należy ich pokonać - mówił z determinacją. - Nie sprawić, by przegrali, Uhtredzie, ale ich pokonać! Przypomniałem sobie o śnie Iseult, ale nic mu nie powiedziałem. A potem pomyślałem o tym, jak często Alfred zawierał z Duńczykami pokój, zamiast z nimi walczyć, wciąż jednak milczałem. - Gdy nadejdzie wiosna - kontynuował - ich szeregi zasilą nowi ludzie. Rozprzestrzenią się po całym królestwie i Wessex przestanie istnieć, nim skończy się lato. Musimy zrobić dwie rzeczy - nie tyle mówił teraz do mnie, co raczej głośno myślał. - Po pierwsze - wyciągnął cienki palec - trzeba ich powstrzymać przed rozpraszaniem armii. Muszą walczyć z nami tutaj. Trzeba zgromadzić ich tu wszystkich, by nie rozjeżdżali się małymi drużynami po całym kraju i nie zajmowali ziemi. Rozważania Alfreda były rozsądne. Docierały do nas słuchy, że Duńczycy urządzają pośpieszne rajdy po całym Wessexie, łupiąc co się da, by zdążyć przed innymi bandami. Jednakże za kilka tygodni zaczną rozglądać się za
miejscem, w którym mogliby osiąść na stałe. Skupiając ich uwagę na bagnach, Alfred miał nadzieję powstrzymać ten proces. - W czasie, gdy będą się nam przyglądać, my musimy zebrać fyrd. oznajmił. Patrzyłem na niego zdumiony. Dotąd sądziłem, że pozostanie na bagnach, dopóki Duńczycy zdobędą nad nami miażdżącą przewagę albo dopóki my staniemy się na tyle silni, by odbić pobliskie ziemie, a potem kolejne i następne. A ten proces trwałby latami. Lecz jego wizja była zdecydowanie śmielsza. Pod nosami Duńczyków chciał zgromadzić armię Wessexu i za jednym zamachem odbić całe królestwo. To było jak gra w kości. W jednym rzucie postanowił postawić wszystko, co ma - choć nie było tego wiele. - Wydamy im wielką bitwę - rzekł z zapałem - i, z Bożą pomocą, rozniesiemy w pył. Te podniosłe rozważania przerwał przeraźliwy krzyk. Otrząsnąwszy się z zadumy, Alfred uniósł głowę. Stała nad nim rozeźlona Elwide i krzyczała, że spalił jej owsiane placki. - Mówiłam, że masz ich pilnować! - Zawołała z furią, po czym trzasnęła króla obranym ze skóry węgorzem. Usłyszałem mokre plaśnięcie. Jej cios był na tyle silny, że Alfred się zachwiał. Nie zdołał utrzymać równowagi i poleciał na podłogę. Natychmiast doskoczyło do niego dwóch strażników, ich ręce sięgnęły po miecze. Powstrzymałem ich ruchem ręki, a Elwide energicznie strącała z kamieni spalone placki. - Mówiłam, żebyś ich pilnował! - Gderała ze złością. Alfred nie zdążył się jeszcze podnieść. Cały się trząsł. Zażenowany pomyślałem, że może płacze, rozstrojony tym incydentem, ale po chwili dotarło do mnie, że on zanosi się od śmiechu. Zaśmiewał się do łez i był szczęśliwy jak nigdy dotąd. Gdyż miał plan, jak odzyskać królestwo.
Stacjonujący w Aethelingaeg garnizon miał już siedemdziesięciu trzech mężczyzn. Alfred wraz z rodziną przeniósł się do grodu. Sześciu ludzi Leofrica uzbroił w topory i wysłał na wzgórze Brant z rozkazem ułożenia sygnałowego ogniska. Był w tych dniach w doskonałej formie - spokojny i pewny w podejmowaniu działań. Panika i rozpacz, towarzyszące pierwszym tygodniom stycznia, ustąpiły miejsca nieuzasadnionemu przekonaniu, że zdoła odzyskać królestwo, nim pierwsze promienie letniego słońca ogrzeją jego ziemie. Na wyspę niedawno przybył ojciec Beocca i król nie posiadał się z radości. Rudowłosy ksiądz, utykając, zszedł
z pomostu i z rozpromienioną twarzą runął do stóp Alfreda. - Żyjesz, panie! - Zawołał, czepiając się kurczowo królewskich nóg. Bogu niech będą dzięki, że żyjesz! Alfred podniósł go z kolan i uściskał. Obaj mężczyźni wzruszyli się do łez. Następnego dnia była niedziela i Beocca odprawił mszę oraz wygłosił kazanie. Musiałem go wysłuchać, gdyż modlitwy odbywały się na świeżym powietrzu, pod gołym, zimnym niebem i głos Beoccy niósł się po całej wyspie. Z żalem stwierdziłem, że jest ona zbyt mała, by móc uciec przed słowami duchownego. Beocca mówił o tym, jak Dawid, król Izraela, zmuszony był uciekać przed swymi wrogami, jak znalazł schronienie w jaskini Adullam i jak Bóg przywiódł go z powrotem do Izraela, pozwalając pokonać nieprzyjaciół. - Oto nasze Adullam! - Zakrzyknął gromko Beocca, wskazując zdrową ręką na pokryte strzechą dachy Aethelingaeg. - A oto nasz Dawid! - Pokazał na króla. - I nas Bóg powiedzie do zwycięstwa! - Wielka szkoda, ojcze - powiedziałem później do Beoccy - że nie byłeś równie bojowo usposobiony dwa miesiące temu. - Raduję się - odparł wyniośle - widzieć cię w tak wielkich łaskach u króla. - Król wreszcie wyznał się na takich zabijakach jak ja - odrzekłem sarkastycznie. - Pozwala mi to mieć nadzieję, że może nauczy się też, by nie pokładać ślepej wiary w rady wiecznie lamentujących księży, którzy tak jak ty - wmawiają mu, że Duńczyków można pokonać modlitwą. Beocca prychnięciem zbył tę osobistą zniewagę i spojrzał z wyrzutem na Iseult. - Czy masz jakieś wieści od żony? - Żadnych. Beocca przyniósł na wyspę kilka nowin, lecz żadna nie dotyczyła Mildrith. Opowiedział, jak uciekał na południe, nieustannie czując na plecach oddech ogarniających kraj Duńczyków. Dotarł aż do Dornwaraceasteru - grodu położonego na ziemiach Thornsaety, gdzie też znalazł schronienie wraz z grupą innych mnichów. Jednak niedługo później Duńczycy najechali miasto, ale wtedy bracia, zawczasu ostrzeżeni o spodziewanym ataku, byli już bezpieczni w starej fortecy położonej nieopodal Dornwaraceasteru. Wróg złupił miasto, zabierając srebro, monety i kobiety. Potem skierował się na wschód. Kilka dni później do grodu przybył Huppa - eldorman ziemi Thornsaeta - a wraz z nim pięćdziesięciu wojowników. Kazał mnichom i mieszkańcom zabrać się za łatanie starych rzymskich murów okalających Dornwaraceaster. - Na ten moment jego mieszkańcy są bezpieczni - informował Beocca - w mieście nie ma jednak dość zapasów żywności na wypadek, gdyby
Duńczycy powrócili i przystąpili do oblężenia. Po tych wydarzeniach Beocca usłyszał, że król Alfred przebywa na wielkich mokradłach i czym prędzej wyruszył w samotną podróż do swego pana. Ostatniego dnia wędrówki spotkał sześciu żołnierzy idących do Alfreda, z którymi zakończył tę wyprawę. Nie miał wiadomości na temat Wulfhere’a, za to słyszał, że Odda Młodszy przebywa gdzieś w rejonie górnego odcinka rzeki Uisc w starym grodzie wybudowanym przez dawnych ludzi. Znamienne było to, że podczas swej podróży duchowny nie napotkał żadnego Duńczyka. - Jeżdżą po całym kraju - oznajmił zdumiony - wszędzie ich pełno, a jednak, Bogu niech będą dzięki, w tamtych dniach nie dane mi było spotkać ani jednego. - Czy Dornwaraceaster jest duże? - Zapytałem. - O tak, dość duże. Ma aż trzy piękne kościoły. Aż trzy! - A targ? - Jest i targ. Przed nadejściem Duńczyków kwitł tam handel. - A jednak Duńczycy nie zostali tam? - Nie zostali też w Gifle - powiedział - a to również niemały gród. Guthrumowi udało się zaskoczyć Alfreda, pokonać jego siły w Cippanhamm i doprowadzić do tego, że król musiał się ukryć. Chcąc jednak zdobyć cały Wessex, Duńczycy musieliby zająć wszystkie otoczone murami miasta. Skoro Beocca mógł przez trzy dni podróżować przez kraj i nie spotkać ani jednego Duńczyka, potwierdzało to tylko nasze przypuszczenie, że Guthrum nie miał dość ludzi, by utrzymać wszystko to, co zdołał zagarnąć. Mógł sprowadzić pomoc z Mercji lub Wschodniej Anglii, ale wiązało się to z ryzykiem, że mieszkańcy tamtych ziem powstaną przeciw osłabionym duńskim władcom. Guthrum musiał więc zadowolić się nadzieją, że na wiosnę z Danii przypłyną kolejne statki. Dowiedzieliśmy się, że obsadził garnizonami takie miasta jak Badhum, Readingum, Maerlebeorg i Andeferę. Nie było wątpliwości, że zajmował także inne miejsca. Alfred przypuszczał jednak - jak się potem okazało, całkiem słusznie - że choć większość zachodniego Wessexu znalazła się w rękach Duńczyków, część wielkich połaci ziemi w kraju wciąż pozostawała wolna od wroga. Wojownicy Guthruma najeżdżali na te tereny, byli jednak zbyt słabi i nieliczni, by własnymi garnizonami obsadzić takie miasta jak Wintanceaster, Gifle czy Dornwaraceaster. Alfred wiedział, że na początku lata na kolejnych statkach przypłyną nowe duńskie posiłki i miał pełną świadomość, że będzie musiał uderzyć na wroga, nim to się stanie. Dzień po pojawieniu się Beoccy zwołał naradę. W Aethelingaeg było już wielu ludzi i Alfred uznał, że najwyższa pora, by do wioski wprowadzić dworski ceremoniał. Wieczorami nie widywałem
już go siedzącego przed swoją chatą, a gdy chciałem z nim pomówić, musiałem prosić o spotkanie. W poniedziałek, w który miała się odbyć narada, Alfred rozkazał znaleźć jakiś duży dom i urządzić w nim kościół, a żyjącą w nim rodzinę usunąć. Na szczycie dachu miał stanąć wielki krzyż, którego zrobienie zlecił kilku nowo przybyłym wojom. Poprosił ich także o wycięcie dużych okien w ścianach budynku. Rada zebrała się w dawnym dworze Haswolda. Alfred poczekał, aż zgromadzą się wszyscy jej członkowie, po czym dostojnie wkroczył do środka. Musieliśmy wstać i poczekać, aż przejdzie i zasiądzie na jednym z dwóch krzeseł ustawionych na nowiutkim podwyższeniu. Aelswith usiadła obok niego, jej wypukły brzuch okrywało srebrne futro, na którym wciąż widniały plamy krwi Haswolda. Nie mogliśmy usiąść, dopóki biskup Exanceasteru nie odmówił modlitwy. Trwało to długo, wreszcie Alfred ruchem dłoni pozwolił nam zająć miejsca. W półkolu siedziało sześciu księży i sześciu wojowników. Obok mnie był Leofric, pozostałych czterech żołnierzy stanowili królewscy strażnicy, którzy niedawno dotarli do fortecy. Jednym z nich był Egwine mężczyzna o siwej brodzie, który powiedział, że w bitwie pod wzgórzem Aeski poprowadził do walki stu ludzi. Najwyraźniej uważał, że teraz to on właśnie powinien ruszyć na Duńczyków z całą zebraną na bagnie armią. Wiem, że przekonywał już do tego pomysłu króla i Beoccę, który teraz siedział przy rozchwianym stole tuż obok podwyższenia i próbował zapisywać przebieg obrad. Nie miał łatwego zadania, gdyż stary atrament był mocno wyblakły, pióro - pęknięte, w dodatku coraz mocniej rozdzierające się na pół, a za pergamin do notowania służyły wąskie paski marginesów stronic mszału, które na potrzeby obrad wyrwano ze świętej księgi. Beocca nie uważał, by były to godne warunki do pracy, ale znosił je z pokorą, wiedząc, że Alfred lubi mieć wszystko na piśmie. Król oficjalnym tonem podziękował biskupowi za modlitwę. Następnie rezolutnie zapowiedział, że Guthrumem zajmiemy się dopiero po tym, jak pokonamy Sveina. Ten Duńczyk stanowił dla nas większe, bo bezpośrednie zagrożenie. Choć większość jego ludzi ruszyła na południe pustoszyć ziemie Defnasciru, nieopodal ciągle stały statki, którymi w każdej chwili mógł wpłynąć na bagna. - Dwadzieścia cztery łodzie - powiedział dobitnie Alfred, unosząc ku mnie brew. - Dwadzieścia cztery, panie - potwierdziłem. - Zatem, gdy jego ludzie się zgromadzą, będzie miał blisko tysięczną armię. - Alfred zamilkł na chwilę, chcąc, by każdy uzmysłowił sobie wagę problemu. Beocca zmarszczył gniewnie brwi, gdy z rozdartego pióra rozprysnął się atrament, plamiąc kleksami pasek pergaminu.
- Lecz przed kilkoma dniami - kontynuował Alfred - u ujścia rzeki Pedredan znajdowało się zaledwie siedemdziesięciu strażników floty. - Około siedemdziesięciu - wtrąciłem. - Mogliśmy nie widzieć wszystkich. - Czyli mniej niż stu, tak? - Tak sądzę, panie. - Naszym zadaniem jest teraz rozprawienie się z tymi strażnikami oznajmił Alfred - nim pozostali powrócą do swych łodzi. Zaległa ponura cisza. Wszyscy wiedzieliśmy, jak wątłe są nasze siły. Codziennie przybywali nowi mężczyźni, tak jak tych sześciu, którzy stawili się wraz z Beoccą, ale proces ten był powolny, gdyż wieść o Alfredzie nie rozprzestrzeniała się szybko. Poza tym, dni wciąż były zimne i wilgotne, a ludzie nie lubią podróżować w taką pogodę. Wśród przybyszów nie było ani jednego tena. Tenowie byli wysoko urodzonymi panami, właścicielami ziemskich włości, ludźmi, którzy mogli za sobą przywieść dziesiątki wojowników. Każda ziemia miała swoich tenów, którzy na społecznej drabinie znajdowali się tuż pod grafami, reeve’ami i eldormanami, którzy także wywodzili się z warstwy tenów. Tenowie byli siłą Wessexu, żaden jednak nie przybył jeszcze do Aethelingaeg. Słyszeliśmy, że niektórzy uciekli za granicę, a inni próbowali bronić swych ziem. Byłem przekonany, że Alfred czułby się znacznie pewniej, gdyby miał do dyspozycji co najmniej tuzin tenów. Tymczasem miał tylko mnie, Leofrica i Egwine’a. - Jak liczne są teraz nasze siły? - Spytał Alfred. - Mamy ponad stu ludzi - pogodnie odparł Egwine. - Z których jedynie sześćdziesięciu, góra siedemdziesięciu jest zdatna do walki - zgasiłem jego optymizm. W grodzie szalała epidemia. Mężczyźni wymiotowali, z trudem panowali nad wypróżnianiem się, a ich ciałami wstrząsały drgawki. Zawsze, gdy zbiera się armia, jej wojowników dopada jakaś zaraza. - Czy to wystarczy? - Dopytywał się Alfred. - Wystarczy na co, panie? - Egwine nie grzeszył bystrością. - Czy to wystarczy, by pozbyć się Sveina, naturalnie - doprecyzował Alfred. Zapanowało niezręczne milczenie, bowiem pytanie było nonsensem. Nagle jednak Egwine rozpostarł szeroko ramiona. - Czy wystarczy? To więcej niż trzeba, panie! Aelswith posłała mu pełen ulgi uśmiech. - Jaką zatem masz propozycję? - Zapytał go król. - Trzeba wziąć każdego człowieka, panie - przedstawił swój plan Egwine - każdego zdrowego człowieka i zaatakować. Musimy ich zaatakować! Beocca przestał pisać. Potrafił rozróżniać bzdury i nie zamierzał
marnować cennego inkaustu na niemądre pomysły. Alfred spojrzał na mnie. - Czy możemy to zrobić? - Przecież zobaczą, jak będziemy nadchodzić - odparłem - i zawczasu się przygotują. - Maszerujmy zatem stałym lądem - zaproponował Egwine - nadejdźmy od strony wzgórz. Alfred ponownie spojrzał na mnie. - To będzie oznaczało, że Aethelingaeg pozostanie niestrzeżone odparłem. - Podróż zabierze nam co najmniej trzy dni. Gdy dobiegnie kresu, nasi ludzie będą przemarznięci, głodni i zmęczeni. Gdy tylko pojawimy się od strony wzgórz, zauważą nas Duńczycy. Będą mieli dość czasu, by nałożyć zbroje i chwycić za broń. W najlepszym razie będziemy mieć wyrównane siły. - A w najgorszym? - Wzruszyłem wymownie ramionami. - Równie dobrze za trzy lub cztery dni oddziały Sveina wrócą i naszych siedemdziesięciu ludzi będzie musiało zmierzyć się z całą armią. - Jak więc ty byś to zrobił? - Zniecierpliwił się Alfred. - Zniszczyłbym ich statki - odrzekłem. - Mów dalej. - Gdy nie będą mieli statków, nie popłyną żadną rzeką. Bez statków będą zdani na własne siły. Alfred potakująco pokiwał głową. Pióro Beoccy znów zaskrobało po pergaminie. - W jaki sposób zniszczysz łodzie? - Chciał wiedzieć król. Tego nie wiedziałem. Moglibyśmy z naszymi siedemdziesięcioma ludźmi stanąć do walki z siedemdziesięcioma strażnikami statków. Tylko że, nawet gdybyśmy wygrali to starcie, o własnych nogach wrócilibyśmy może z garstką dwudziestu wojowników. Oczywiście, ta dwudziestka mogłaby potem spalić statki, wątpiłem jednak, czy zdołalibyśmy przez ten czas utrzymać się przy życiu. Na wzgórzu Cynuit były dziesiątki duńskich kobiet. Gdyby w trakcie palenia łodzi doszło do walki, mogłyby się do niej przyłączyć i - z dużym prawdopodobieństwem - nas pokonać. - Ogień - z zapałem odezwał się Egwine. - Przywieźmy ogień na płaskodennych łodziach i od strony rzeki ciśnijmy we flotę płonącymi żagwiami. - Tych statków pilnują strażnicy - odparłem znużonym tonem. - Będą rzucać w nas włóczniami i toporami, wystrzelą strzały i jak dobrze pójdzie, to uda nam się puścić z dymem jedną łódź. - Przypłyńmy nocą - nie poddawał się Egwine. - Jest prawie pełnia - argumentowałem - wypatrzą nas. A jeśli księżyc
schowa się za chmurami, nie zobaczymy ich floty. - Jak byście więc to zrobili? - Dopytywał się Alfred. - Bóg z nieba ześle języki ognia - powiedział biskup Alewold. Nikt nie skomentował tej propozycji. Alfred wstał. Wszyscy poderwali się z krzeseł. Król wskazał na mnie. - Zniszczysz flotę Sveina - powiedział. - Do wieczora chcę poznać dokładny plan. Jeśli nie podołasz temu zadaniu, wtedy ty - wskazał na Egwine’a - udasz się do Defnasciru, odszukasz eldormana Oddę i powiesz mu, by przyprowadził swych ludzi do ujścia rzeki i wykonał dla nas tę drobną robotę. - Tak, panie - rzekł pokornie Egwine. - Do wieczora - powtórzył chłodno Alfred, a my opuściliśmy dwór. Byłem zły, a jemu dokładnie o to chodziło. Wraz z Leofricem sztywnym krokiem ruszyłem do nowej fortecy. Tam zapatrzyłem się w miejsce, gdzie kłębiaste chmury stykały się z wodami Zatoki Saefern. - Jak niby mamy spalić dwadzieścia cztery statki? - Zachodziłem w głowę. - Przecież Bóg ześle z nieba języki ognia - zarechotał Leofric. - Wolałbym, żeby raczej zesłał tysięczną armię. - Alfred wcale nie wezwie Oddy - uspokajał mnie Leofric. - Powiedział tak, żeby cię zdenerwować. - Jednak ma rację. Musimy pozbyć się Sveina. - Tylko jak? Popatrzyłem na przecinającą rzekę tamę, którą Haswold kazał wznieść ze zwalonych drzew. Woda, zamiast płynąć w dół, płynęła tam w górę, ponieważ zaczynał się właśnie przypływ i od strony splątanych gałęzi zmarszczenia na powierzchni wody układały się w kierunku wschodnim. - Przypomniałem sobie pewną historię z dzieciństwa - powiedziałem. Zastanawiałem się chwilę, próbując przywołać w pamięci opowieść, którą dawno temu poznałem od Beoccy. - Chrześcijański Bóg spowodował, że rozstąpiło się morze, tak to było? - Mojżesz to zrobił - uściślił Leofric. - A gdy podążyli za nim wrogowie, wszyscy zatonęli - powiedziałem. - Sprytne - pochwalił pomysł Leofric. - Zrobimy tak samo. - Czyli jak? Zamiast powiedzieć Leofricowi, co zamierzam zrobić, wezwałem mieszkańców bagien. Porozmawiałem z nimi i nim zapadła noc, miałem gotowy plan. Ponieważ wzorowany był na biblijnej przypowieści, Alfred ochoczo na niego przystał. Szykowaliśmy się przez cały następny dzień. Musieliśmy zgromadzić odpowiednią ilość płaskodennych łodzi, by
przewieźć w nich czterdziestu mężczyzn. Specjalne zadanie powierzyłem łucznikowi Eoferowi. Gdy mu wyjaśniłem, czego od niego oczekuję, spojrzał na mnie bezradnie. Miał nieszczęśliwą minę i kompletnie nie rozumiał, czego od niego chcę. Coś bełkotał pod nosem i rozglądał się dookoła przerażonym wzrokiem. W pewnej chwili podeszła do niego mała, może jedenastoletnia dziewczynka. Wzięła go za rękę i wyjaśniła, że ma pójść z nami na polowanie. - Czy on ci ufa? - Zapytałem ją. - To mój wujek - odparła. Gdy Eofer chwycił jej drobną rączkę, natychmiast się uspokoił. - Czy Eofer zawsze robi to, o co go poprosisz? Przytaknęła. Na drobnej twarzyczce pojawiła się poważna mina. Powiedziałem jej, że musi płynąć z nami, jeśli chce, by jej wujek czuł się szczęśliwy. Ruszyliśmy przed świtem. Dwudziestu miejscowych mężczyzn, doskonale znających bagna i bez trudu poruszających się po nich łodziami, tyleż samo wojowników, jeden nierozgarnięty łucznik, jedenastoletnia dziewczynka oraz Iseult. Oczywiście, Alfred nie chciał, bym na wyprawę zabierał Iseult, ale zignorowałem go, a on się nie upierał. Patrzył, jak odpływamy, po czym udał się do kościoła, na którego dachu dumnie sterczał nowiutki olchowy krzyż. Nisko na nocnym niebie, tuż nad krzyżem, wisiała okrągła tarcza księżyca. Była upiornie blada, a stała się jeszcze bledsza, gdy wzeszło słońce. Dziesięć płaskodennych łodzi dryfowało w dół rzeki. Spojrzałem na księżyc w pełni i odmówiłem cichą modlitwę do Hoda. Księżyc - będący boginią - jest jego kochanką i po cichu wierzyłem, że to ona ześle nam zwycięstwo. Przecież po raz pierwszy od tamtego zimowego dnia, gdy Guthrum zaatakował królestwo Wessexu, Sasi szykowali się do odwetu.
d
Z
Rozdział ósmy Rzeka Pedredan, nim wpadnie do morza, tworzy na mokradłach wielką, stanowiącą prawie dwie trzecie koła, pętlę. W miejscu, gdzie zaczyna się zakole, na niewysokim wzniesieniu znajdowała się maleńka osada. Na wbitych w grząski grunt palach stało tam ledwie pół tuzina chałup. Przysiółek ten zwano Palfleot, czyli „palikową wioską”, ponieważ niegdyś jej mieszkańcy palikami podpierali liczne pułapki na ryby i węgorze, zastawiane w pobliskich rzekach i strumieniach. Ich codzienną egzystencję przerwał jednak najazd Duńczyków. Przepędzili miejscową ludność, puścili z dymem chałupy i odjechali, pozostawiając w Palfleot kilka osmalonych drewnianych pali oraz grubą warstwę błota. Do wioski przypłynęliśmy o świcie. Drżeliśmy z zimna. Zaczynający się właśnie odpływ odsłaniał wysokie piaszczyste nasypy i połacie błota, przez które nie tak dawno przedzieraliśmy się z Iseult. Z zachodu wiał chłodny wiatr. Zapowiadał deszcz, choć teraz zza chmur ukośnie przedzierały się wątłe promienie słońca. Oświetlone nimi trzciny i trawy trzcinnika leśnego kładły się długimi cieniami na mokradłach. Dwa łabędzie płynęły na południe - wiedziałem, że to bogowie zesłali mi znak, ale w żaden sposób nie potrafiłem go odczytać. Gromadnie wyszliśmy na brzeg, pozostawiając w płaskodennych łodziach tylko naszych wioślarzy, którzy odpłynęli na północny wschód, kierując się ku zawiłym, sobie tylko znanym szlakom wodnym. Nasze pojawienie się w Palfleot miało sens pragnęliśmy, by zauważono nas w odległym, położonym za wielkim meandrem Pedredanu obozie wroga. Chcąc zwrócić na siebie uwagę Duńczyków, energicznie przystąpiliśmy do zwalania w błoto poczerniałych pali. Obdarzona sokolim wzrokiem Iseult wpatrywała się w dal, gdzie na tle zachodnich chmur niczym czarne linie wzbijały się w niebo cienkie maszty duńskich łodzi. - Widzę człowieka na maszcie - oznajmiła po chwili. Spojrzałem uważnie w pokazywane przez nią miejsce i zobaczyłem Duńczyka kurczowo uczepionego szczytu masztu. Zostaliśmy więc zauważeni, a zatem mogliśmy ruszać dalej. Trwający odpływ odsłaniał coraz większe łachy piachu i połacie błota. Pomaszerowaliśmy przez wysychającą przestrzeń, którą przecinało wygięte koryto Pedredanu. Obserwowało nas wielu Duńczyków. Wisieli uczepieni olinowania na
statkach. Ich twarze były spokojne, bez śladów paniki, gdyż mieli pewność, że nic im z naszej strony nie grozi. Znacznie przewyższali nas liczebnie, a przede wszystkim odgradzał nas od nich rwący nurt rzeki. Mimo to dowódca strażników statków przezornie kazał im chwycić za broń. Mój plan ataku na flotę Sveina opierał się na pułapce, w którą chciałem wciągnąć Duńczyków. Aby jednak to się udało, ich dowódca musiał postępować zgodnie z moimi zamierzeniami - ale na razie spokojnie czekał, czekając na nasz ruch. Podeszliśmy do stromego, błotnistego brzegu Pedredanu, gdzie, poślizgnąwszy się specjalnie, zwaliliśmy się w dół po odsłoniętej przez odpływ mulistej skarpie. Duńczycy zarechotali drwiąco. Przed naszymi oczami zawirowały rzeczne fale, szare i chłodne. Po drugiej stronie stały wyciągnięte na brzeg duńskie łodzie. Pełno w nich było Duńczyków, gdyż ze statków mogli lepiej obserwować nasz mały oddział. Ich liczba sięgała setki. Rzucali w nas wyzwiskami i szyderstwami, uważając za nieudaczników, którzy przemierzyli taki szmat drogi, by teraz bezradnie spoglądać na ich flotę z drugiego brzegu rzeki, której w żaden sposób nie potrafią pokonać. Wiedziałem jednak, że ich wesołość wkrótce przerwie pokaz łuczniczych umiejętności Eofera, który właśnie miałem nakazać. Przywołałem towarzyszącą łucznikowi dziewczynkę. - Chciałbym, żeby wujek Eofer zabił kilku tamtych ludzi - zwięźle przedstawiłem jej swój pomysł. - Zabił? - Jej oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia. - To źli ludzie - wyjaśniłem - chcą cię skrzywdzić. Posłusznie skinęła główką, po czym złapała olbrzyma za rękę i poprowadziła w stronę wody. Eofer po łydki zapadł się w mule. Rzeka była szeroka i niepokoiłem się, czy odległość do drugiego brzegu nie okaże się zbyt wielka nawet dla jego potężnego łuku. Eofer nagiął masywne łęczysko, po czym wszedł głębiej w wodę. Zatrzymał się na płyciźnie, co oznaczało, że może podejść jeszcze kilka kroków do przodu, po czym w skupieniu wyjął strzałę z wiązki. Starannie nałożył ją na cięciwę i odciągnął konopny sznur do tyłu. Chrząknął, a potem wystrzelił. Strzałą gwałtownie szarpnęło, ale chwilę później jej białe opierzenie złapało powietrze i pocisk poszybował daleko poprzez wodę, opadając gwałtownie na grupę Duńczyków stłoczonych na pokładzie sterowym jednego ze statków. Zawyli z wściekłości, choć grot strzały nikogo nie ugodził. Zaraz potem Eofer ponownie napiął łuk i ranił jakiegoś mężczyznę w ramię. Duńczycy rzucili się do ucieczki, w popłochu opuszczając punkt obserwacyjny. Tymczasem nasz wielki łucznik dopiero się rozgrzewał. Potrząsał kędzierzawą głową i wydawał z siebie groźne, zwierzęce pomruki. Teraz mierzył w inny statek. Miał nieprzeciętną siłę i choć
odległość dzieląca go od celu była zbyt duża, by mógł precyzyjnie strzelać, Duńczycy i tak w popłochu wycofywali się z jego pola rażenia. Teraz my mogliśmy do woli z nich szydzić. Jakiś mężczyzna desperacko chwycił za łuk i w odwecie wystrzelił w naszą stronę, lecz jego strzała smętnie opadła do wody jakieś dwadzieścia jardów przed brzegiem. Roześmialiśmy się na całe gardła i w geście najwyższej pogardy wykonaliśmy kilka podskoków. Wypuszczane przez Eofera strzały jedna po drugiej z trzaskiem odbijały się od drewna statków. Choć tylko jeden człowiek odniósł rany, Duńczycy musieli się wycofać z bolesnym poczuciem upokorzenia. Pozwoliłem Eoferowi wystrzelić dwadzieścia strzał, po czym wszedłem do rzeki i chwyciłem za jego łuk. Umyślnie stanąłem przed nim, nie chcąc, by nieprzyjaciele widzieli, co robię. - Poproś wujka, żeby tak się nie denerwował - zwróciłem się do dziewczynki, gdyż łucznik z gniewnie nastroszonymi brwiami próbował wyrwać mi broń. Wyciągnąłem nóż, co tylko wzmogło jego niepokój. Warknął ostrzegawczo i wyszarpał masywne łęczysko z mojej ręki. - Powiedz wujowi, że nie trzeba tak bardzo się złościć - przykazałem dziewczynce. Uspokoiła łucznika, a ja nożem lekko naciąłem konopny sznur cięciwy. - A teraz ich zabij - rozkazałem. Lecz Eofer nie chciał napiąć łuku z uszkodzoną cięciwą. Sięgnął pod zatłuszczoną wełnianą czapkę, gdzie miał schowany zapasowy konopny sznur. Wyjął go teraz, ale przecząco pokręciłem głową. Zupełnie mnie zignorował i dopiero siostrzenica zdołała go nakłonić do użycia starej cięciwy. Wyraźnie zdenerwowany naciągnął ją z powrotem na łęczysko, ale nie udało mu się jej w pełni napiąć, gdyż sznur strzelił, a nałożona nań strzała szaleńczym lotem wzbiła się w powietrze, po czym z pluskiem wpadła do rzeki. Pływ się zmieniał i wody zaczęło przybywać. - Idziemy! - Krzyknąłem do swoich ludzi. Doszły nas szydercze okrzyki Duńczyków, którzy myśleli, że się wycofujemy, bo pękła nam jedyna posiadana cięciwa. Odprowadzani wyzwiskami wdrapywaliśmy się po błotnistym stromym brzegu. Na odległej plaży ujrzałem nadciągających dwóch jeźdźców. Miałem nadzieję, że otrzymali już rozkazy, które mogły ułatwić mi dokończenie planu. Duńczycy, wreszcie wolni od zagrożenia, jakie stwarzał dla nich potężny łuk Eofera, zamierzali wypuścić się za nami w pościg i teraz z mozołem spychali na wodę dwa mniejsze statki. Zadrwiliśmy z nich, zdołaliśmy im przytrzeć nosa, więc teraz chcieli się zemścić i nas zabić. Każdy wojownik ma dumę. To ona, obok furii i ambicji, buduje
wojowniczą sławę. Duńczycy zamierzali nam pokazać, że nie można z nimi bezkarnie zadzierać. Ale kierowało nimi coś jeszcze. Wyruszając na tę wyprawę, uparłem się, by moi ludzie nałożyli na siebie wszystkie kolczugi, jakie tylko były dostępne w Aethelingaeg. Egwine, który został w forcie z królem, nie miał ochoty rozstawać się ze swoją drogocenną zbroją i zrobił to dopiero na wyraźny rozkaz Alfreda. W ten sposób szesnastu z moich ludzi miało teraz na sobie kolczugi. Wyglądali wspaniale, niczym elitarny oddział wojowników. Duńczycy sądzili, że pokonanie takiego przeciwnika da im duże uznanie, a poza tym mieli chrapkę na cenne zbroje. Kolczugi są przecież znacznie kosztowniejsze niż skórzane pancerze, a w dodatku dają zdecydowanie lepszą ochronę. Duńczycy nie mogli przepuścić takiej okazji. Poruszaliśmy się powoli, rozmyślnie starając się sprawiać wrażenie, że zmagamy się z grząskim gruntem. Kierowaliśmy się w stronę Palfleot. Wrogowie walczyli teraz z grubą warstwą błota, w pocie czoła próbując po nim zepchnąć do rzeki dwie łodzie, które w końcu zakołysały się na rzecznych falach. Tak jak się spodziewałem, nie przepłynęli na drugą stronę rzeki. Gdyby to zrobili, znaleźliby się na wschodnim brzegu Pedredanu, a my bylibyśmy już o pół mili z przodu, poza ich zasięgiem. Aby tego uniknąć, ich dowódca postanowił nas przechytrzyć i odciąć nam drogę. Ponieważ widzieli wcześniej, jak przybijamy do Palfleot, uznali, że tam właśnie przycumowaliśmy łodzie. Powiosłowali zatem w górę rzeki, by je odnaleźć i zniszczyć. Tyle że naszych łodzi tam nie było. Odpłynęły na północny wschód, gdzie czekały nieopodal porośniętej trzciną grobli. Teraz jednak nie nadszedł jeszcze czas, by z nich zrobić użytek. Gdy statki dobiły do Palfleot, Duńczycy wyszli na brzeg. Obserwowaliśmy ich, zbici w ciasną gromadkę. Musieli pomyśleć, że udało im się zamknąć nas w potrzasku znajdowali się przecież po tej samej stronie rzeki co my, a ich załogi dwukrotnie przewyższały nas liczebnością. Byli przekonani, że rzucą się na nas przy poczerniałych palach wioski i krwawo pomszczą poranną zniewagę. Mój plan działał - Duńczycy robili dokładnie to, co chciałem. Zaczęliśmy się wycofywać. Szliśmy nierówno, co rusz biegnąc ku otwartej przestrzeni, jaka oddzielała nas od pewnych zwycięstwa strażników floty. Naliczyłem ich siedemdziesięciu sześciu przeciwko naszej skromnej trzydziestce - część z moich ludzi czekała bowiem w ukryciu wraz z płaskodennymi łodziami. Przekonani o bliskim zwycięstwie Duńczycy przyspieszyli, brnąc po piachu i przemierzając wąskie strumyki. Musieliśmy gnać coraz prędzej, by utrzymać dzielący nas
dystans. Zaczęło padać. Poprzez niesione przez zimny, zachodni wiatr krople deszczu wpatrywałem się uporczywie w obrzeża bagien, aż w końcu ujrzałem tę charakterystyczną, połyskującą srebrem smugę światła. To nadchodzący przypływ rozpoczął swój daleki wyścig po jałowych, podmokłych nizinach. Duńczycy nie ustawali w pogoni, choć niektórzy zaczęli już odczuwać zmęczenie. Kilku krzyknęło, abyśmy mieli śmiałość stanąć z nimi do walki. Pozostałym brakowało tchu, ale pchani okrutną żądzą zabijania, posuwali się dalej za nami. Kierowaliśmy się po skosie na wschód, w stronę, gdzie nieopodal grobli gęsto rosła trzcina oraz krzewy kruszyny. Tam też, na przybierających wodach niedużej rzeczki, czekały na nas w ukryciu płaskodenne łodzie. Wskoczyliśmy do nich, do cna wyczerpani ucieczką, a nasi bagienni wioślarze czym prędzej zaczęli odpychać się od dna drągami. Skierowali łodzie w dół rzeki, która była dopływem przecinającej północną część bagna rzeki Bru. Sunęliśmy gładko pod prąd, kierując się na południe. Z poczuciem złośliwej satysfakcji minęliśmy znajdujących się od nas w odległości ćwierci mili Duńczyków, którzy teraz patrzyli na nas chmurnie, nie mogąc niczego zrobić, by zatrzymać łodzie. Im bardziej się od nich oddalaliśmy, tym bardziej wzbierające wody przypływu odcinały ich od Cynuit. Całkowicie zaskoczeni, stali bezradnie w strugach deszczu, pośród złowieszczego syku kipiących wód, wlewających się do koryt rzek i strumieni. Pchana przez wiatr fala wbijała się coraz głębiej w mokradła, a pełnia księżyca powodowała, że pływ był większy niż zazwyczaj. Wreszcie Duńczycy pojęli, w jak wielkim znaleźli się niebezpieczeństwie i pospiesznie skierowali się z powrotem do Palfleot. Lecz do spalonej wioski było daleko. My także do niej płynęliśmy. Zdążyliśmy jednak już przedostać się przez wąską rzeczkę i teraz przenosiliśmy łodzie do niedużego dopływu rzeki Pedredan, który wkrótce zaniósł nas do Palfleot. Tam, nieopodal zwalonych poczerniałych pali, kołysały się na falach dwa przycumowane duńskie statki. Strzegło ich zaledwie czterech mężczyzn. Wydostaliśmy się z łodzi z dobytymi mieczami i z bojowymi okrzykami na ustach ruszyliśmy na strażników, którzy co sił w nogach pognali przed siebie. Ich towarzysze wciąż znajdowali się na będących teraz zalaną niziną bagnach. Zajęliśmy te dwa statki, do środka wciągając własne łodzie. Nasi pomocnicy z bagien chwycili za wiosła, podczas gdy Leofric i ja stanęliśmy przy wiosłach sterowych. Popłynęliśmy Pedredanem pod prąd przypływu w stronę wzgórza Cynkit, gdzie stała opuszczona i przez nikogo niestrzeżona duńska flota. Powrót statków obserwowało z brzegu zaledwie kilku mężczyzn i gromada kobiet z dziećmi. Choć z pewnością
zadawali sobie pytanie, dlaczego w wodzie zanurza się tak niewiele wioseł, nie przypuszczali, że w środku siedzą wrogowie. Nie wyobrażali sobie przecież, by garstka ledwie czterdziestu Sasów mogła pokonać blisko osiemdziesięciu Duńczyków. Nikt nam nie stawiał oporu, gdy dobiliśmy do brzegu i gdy wyprowadzałem moich wojowników na ląd. - Wybierajcie: albo staniecie z nami do walki i zginiecie, albo weźmiecie nogi za pas i będziecie żyć - krzyknąłem do kilku strażników, którzy pozostali na miejscu. Byłem w kolczudze i nowym hełmie. Stałem przed nimi dostojny i groźny, niczym pan wojny. Postukałem Oddechem Węża o wielką tarczę i wolnym krokiem ruszyłem w ich stronę. - Czyżby opuściła was odwaga? - Zawołałem z pogardą. - No dalej, chwyćcie za broń i stańcie z nami do walki! Nie stanęli. Było ich zbyt niewielu. Popędzili na południe, skąd mogli tylko z rozpaczą patrzeć, jak pożar trawi ich statki. Wszystkie spłonęły doszczętnie, aż do stępki. Pozbycie się floty zabrało nam prawie cały dzień. Wzbijające się w niebo słupy ognia i kłęby dymu były sygnałem dla zachodniego Wessexu, że Svein z Białego Konia został pokonany. Tamtego dnia nie było go w Cynuit, gdyż akurat krążył gdzieś po południowych ziemiach królestwa. Mimo wszystko i tak co rusz z niepokojem zerkałem na zalesione wzgórza, sprawdzając, czy czasem nie wyłania się z nich wraz z całymi zastępami wojowników. Puściliśmy z dymem dwadzieścia trzy smukłe łodzie, włączając w to Białego Konia. Na dwudziestej czwartej, która była naszą wcześniejszą zdobyczą, skierowaliśmy się wieczorem do naszego grodu. Z duńskiego obozu wieźliśmy bogate łupy - żywność, liny takielunku, skóry, broń i tarcze. Po drodze minęliśmy Palfleot, gdzie wciąż błąkała się garstka Duńczyków. Pozostali utonęli we wzbierającej wodzie, a ci, którzy przeżyli, ponuro przyglądali się, jak przepływamy obok. Nie chcieli z nami zadzierać, a i ja litościwie zostawiłem ich w spokoju. Wiosłowaliśmy w stronę Aethelingaeg. Za nami, pod ciemniejącym niebem, woda zalewała bagno, a nad ciałami topielców pokrzykiwały białe mewy. Na północ pofrunęły dwa łabędzie, a szum ich skrzydeł rozbrzmiewał na mokradłach niczym uderzenia w niebiańskie bębny. Przez następne trzy dni dym ze spalonych statków zasnuwał niebo nad bagnami i czernił chmury. Nazajutrz po naszej wyprawie Egwine zebrał czterdziestu ludzi i na duńskiej łodzi popłynął do Palfleot. Zabił tam wszystkich pozostałych przy życiu Duńczyków, oszczędzając jedynie sześciu, których wziął jako jeńców. Z pięciu zdarł zbroje, po czym przywiązał do pali w rzece, skazując na powolną śmierć w czasie najbliższego przypływu. W tej walce Egwine stracił trzech ludzi, za to
zdobył kolczugi, tarcze, hełmy, broń, pierścienie naramienne. I jednego jeńca, który wiedział tylko tyle, że Svein udał się konno w kierunku Exanceasteru. Więzień ten zginął trzeciego dnia, w czasie gdy Alfred wznosił do Boga dziękczynne modlitwy za nasze zwycięstwo. Na razie byliśmy bezpieczni. Svein nie mógł nas zaatakować, gdyż stracił całą flotę, a Guthrum nie znał sposobu, by przedostać się przez bagno. Alfred był ze mnie zadowolony.
- Król jest z ciebie zadowolony - przekazał mi Beocca. „Jeszcze dwa tygodnie temu sam by mi to powiedział” - pomyślałem z goryczą. Usiedlibyśmy razem nad wodą i porozmawialibyśmy o minionych wydarzeniach oraz o przyszłości. Ale wszystko się zmieniło, odkąd miał swój dwór i pełno księży wokół. - Byłoby dziwne, gdyby nie był zadowolony - zauważyłem. Ćwiczyłem właśnie sztukę władania bronią. Trenowaliśmy codziennie, posługując się kijami w miejsce mieczy. Nie wszyscy z jednakową chęcią oddawali się temu zajęciu. Pojawiały się głosy, że te zabawy w bijatyki są dla małych chłopców, a nie dorosłych mężczyzn. Na niezadowolonych znalazłem jeden sposób. Wyzywałem ich do walki, a gdy sromotnie pokonani lądowali w błocie, oświadczałem im bez ogródek, że powinni więcej się bawić, a zdecydowanie mniej narzekać. - Król jest z ciebie zadowolony - powtórzył Beocca, prowadząc mnie ścieżką wzdłuż rzeki - ale uważa, że jesteś zbyt delikatny. - Ja? Zbyt delikatny? - Nie pojechałeś do Palfleot, by dokończyć to, co zacząłeś. - Przecież zrobiłem, co do mnie należało - zdziwiłem się. - Svein nie zaatakuje nas bez statków. - Jednak nie wszyscy Duńczycy utonęli - stwierdził Beocca. - Wystarczająco wielu zginęło - uciąłem. - Czy zdajesz sobie sprawę, co oni tam przeżywali? Jak bardzo się bali, gdy dotarło do nich, że nie uda im się uciec przed przypływem? - Pomyślałem o własnych trudnych doświadczeniach sprzed kilku dni, o niepowstrzymanej sile przypływu, zalewającej wszystko lodowatej wodzie i strachu ściskającym serce. Duńczycy nie mają już statków! Po co zabijać paru zbłąkanych ludzi? - Ponieważ są poganami - wyjaśnił Beocca. - Ponieważ nie są mili ani sercu Boga, ani uczciwych ludzi. Ponieważ są Duńczykami. - Jeszcze kilka tygodni temu byłeś głęboko przekonany, ojcze, że ci poganie wkrótce staną się chrześcijanami. Twierdziłeś, że miecze trzeba przetapiać na radlice - mruknąłem z przekąsem. Beocca wzruszył ramionami.
- Co teraz zrobi Svein? - Chciał wiedzieć. - Obejdzie bagno i dołączy do Guthruma. - Guthrum jest w Cippanhamm. Byliśmy tego prawie pewni. Do Aethelingaeg nadchodzili kolejni ludzie, a wraz z nimi docierały do nas nowe wieści. Wśród nich sporo było zwykłych plotek, jednakże wiele osób powtarzało, że Guthrum umocnił wały Cippanhamm, za którymi teraz przeczekuje zimę. Liczne drużyny wroga wciąż pustoszyły niektóre części Wessexu, omijały duże miasta na południu kraju, gdzie uformowały się oddziały Zachodnich Sasów. Takie garnizony stacjonowały już w Dornwaraceasterze i Wintanceasterze. Beocca uważał, że Alfred powinien udać się do któregoś z tych miast, król jednak odmawiał. Twierdził, że Guthrum natychmiast by je obległ, a on sam zostałby w nim uwięziony. Utrzymywał, że bezpieczniej jest przebywać na bagnach, które stanowią dla Duńczyków zbyt rozległy i trudny teren, by się na niego wypuszczać bez solidnego przygotowania. - Masz w Mercji wuja, prawda? - Beocca zmienił nagle temat. - Tak, Aethelreda. To brat mojej matki, eldorman. Ksiądz wychwycił obojętny ton mego głosu. - Nie jest ci bliski? - Prawie go nie znam - wzruszyłem ramionami. Mieszkałem kiedyś u niego przez kilka tygodni. To wystarczyło, by porządnie skłócić się z jego synem, który także nosił imię Aethelred. - To przyjaciel Duńczyków? Potrząsnąłem głową. - Tolerują się wzajemnie. Oni znoszą jego, a on z trudem znosi ich. - Król pchnął do Mercji posłańców - powiedział Beocca. Skrzywiłem się z dezaprobatą. - Jeśli liczy na to, że powstaną przeciw Duńczykom, grubo się myli. Prędzej dadzą się zabić. - Król myślał raczej o tym, by na wiosnę sprowadzić tu ich ludzi zdradził Beocca. Zastanawiałem się, w jaki sposób garstka mercjańskich wojowników miała przedrzeć się przez duńskie posterunki i do nas dołączyć. Nie powiedziałem jednak nic. - Czekamy do wiosny, by odbić Wessex - oznajmił ksiądz. - Nim to się jednak stanie, Alfred życzyłby sobie, by ktoś udał się do Cippanhamm. - Czyżby chciał tam posłać jakiegoś księdza, by uciął sobie nawracającą pogawędkę z Guthrumem? - Zadrwiłem. - Raczej wojownika - odparł niezrażony mym tonem Beocca - by oszacował, jak liczny jest wróg.
- Niech więc wyśle mnie - zaproponowałem. Beocca skinął głową, po czym pokuśtykał wzdłuż brzegu rzeki do miejsca, gdzie wystawione na ustępujący pływ leżały uplecione z wierzbowych witek pułapki na ryby. - Ten kraj jest inny niż Northumbria - westchnął tęsknie. Uśmiechnąłem się. - Brakuje ci Bebbanburga? - Po prostu chciałbym swoje ostatnie dni spędzić na Lindisfarenie wyznał. - Pięknie byłoby tam zmówić ostatnią modlitwę, na wieki zamknąć oczy i pozwolić duszy ulecieć na spotkanie z Najwyższym. - Odwrócił się i spojrzał na wschodnie wzgórza. Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad czymś. - Król także wybiera się do Cippanhamm - oznajmił nagle. Myślałem, że się przesłyszałem, ale po chwili zrozumiałem, że nie. - To czyste szaleństwo - zaoponowałem. - To królewski obowiązek - odparł. - Królewski obowiązek? - Naturalnie, że tak. Witan wybiera władcę - stanowczym tonem orzekł Beocca - który musi zdobyć zaufanie swoich poddanych. Jeśli Alfred pójdzie pomiędzy wrogów do Cippanhamm, wówczas lud zrozumie, że ma mężnego króla, zasługującego na to, by nimi rządzić. - A jeśli zostanie pojmany? - Spytałem. - Czy wówczas lud zrozumie, że ich król jest martwy? - Już twoja głowa w tym, by go skutecznie chronić - powiedział. Nie odezwałem się. To był szaleńczy pomysł, pokazujący z jaką determinacją Alfred chciał wszystkim udowodnić, że zasługuje na miano władcy Wessexu. Ciągle dręczyły go wyrzuty sumienia za to, że zabrał tron bratankowi. - Pójdziecie małą grupą - kontynuował Beocca. - Ty, kilku wojowników, ksiądz i król. - Po co nam ksiądz? - Przecież ktoś musi w tym towarzystwie się modlić. Uśmiechnąłem się ironicznie. - Czyżbyś wybierał się z nami, ojcze? Beocca poklepał się po chromej nodze. - Nie. Pójdzie z wami jakiś młody ksiądz. - Czemu nie poślecie z nami Iseult? - To wykluczone. - Dlaczego? Dzięki niej król przestał chorować. Od jakiegoś czasu Alfred zaczął cieszyć się dobrym zdrowiem, znacznie lepszym niż w ubiegłych latach. Zawdzięczał to miksturom, które sporządzała dla niego Iseult. Wstydliwe boleści z tylnej części ciała minęły
za sprawą wywarów z jaskółczego ziela i łopianu, podczas gdy napary z innych ziół uspokoiły bóle brzucha. Król poruszał się teraz mocnym, energicznym krokiem, miał jasne, bystre spojrzenie i wyglądał nad wyraz krzepko. - Iseult zostanie tutaj - powtórzył Beocca. - Jeśli chcesz, by król żył - powiedziałem z naciskiem - pozwól jej pójść z nami. - Zostanie tutaj - powtórzył ksiądz - właśnie dlatego, że chcemy, by król żył. Nie od razu pojąłem znaczenie jego słów, ale gdy to się stało, poderwałem się do niego z taką furią, że struchlały cofnął się chwiejnie. Miałem ochotę złapać go za łachy, ale zacisnąłem zęby, z trudem się hamując. Beocca zerknął na mnie lękliwie. - Mamy trudne czasy - oznajmił płaczliwie - król może pokładać ufność jedynie w tych, którzy służą Bogu. W ludziach, z którymi wiąże go miłość do Chrystusa. Z całej siły kopnąłem pułapkę na węgorze, która zawirowała w powietrzu, unosząc się wysoko do góry, po czym, przeleciawszy nad brzegiem rzeki, wpadła z pluskiem do wody. - Był czas - wycedziłem przez zęby - że prawie polubiłem Alfreda. Lecz teraz znowu sączycie w niego jad. Obleźliście go jak muchy, ciągle się wokół niego plączecie i wlewacie w niego truciznę. - On... - zaczął duchowny, ale odwróciłem się do niego gwałtownie i Beocca zamarł z przerażenia. - Jakiż podły z niego drań! Kto uratował mu życie? Kto puścił z dymem flotę Sveina? Kto, w imię waszego pozbawionego szczęścia boga, zabił Ubbę? Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem, nadal mi nie ufacie? Beocca spróbował mnie uspokoić, wymachując bezładnie rękami. - Lękam się po prostu, że jesteś poganinem, Uhtredzie - wyjaśnił. - Tak jak twoja kobieta. - Moja kobieta uzdrowiła Edwarda - warknąłem. - Czy to nic nie znaczy? - Owszem, znaczy, może nawet bardzo dużo. Na przykład to, że - Beocca obniżył głos - wykonała dzieło szatana. Ze zdumienia odjęło mi mowę. - Szatan wciąż tu knuje, Uhtredzie, ma na ziemi różne swoje sprawy tłumaczył ksiądz. - Byłby niezmiernie rad, gdyby Wessex przestał istnieć. Pragnie śmierci naszego króla, obmyśla, jakby tu sprawić, żeby służący mu poganie rozplenili się po całej Anglii. Toczy się większa wojna, Uhtredzie. Nie pomiędzy Sasami a Duńczykami, ale pomiędzy Bogiem a szatanem. Pomiędzy dobrem a złem! My tylko jesteśmy jej małą, nieistotną częścią! Błahostką!
- Zabiłem więcej Duńczyków, niż mogłoby ci się przyśnić - wycedziłem przez zęby. - Ale pomyśl tylko - powiedział błagalnie. - Jest naprawdę wielce prawdopodobne, że to sam szatan przysłał tu Iseult. Pozwolił jej uzdrowić małego Edwarda właśnie po to, by wkradła się w łaski króla i zdobyła jego zaufanie. A teraz, gdy nieświadomy niczego Alfred pójdzie szpiegować wroga, czy możesz dać nam słowo, że diabeł nie rozkaże jej go zdradzić? Musimy zachować czujność, Uhtredzie! - Czy naprawdę sądzisz, że Iseult mogłaby zdradzić Alfreda? - Spytałem gorzko. - Czy raczej chodzi ci o to, że to ja mógłbym go zdradzić? - Twoja miłość do Duńczyków jest powszechnie znana - odparł wymijająco Beocca. - Przecież oszczędziłeś tych kilku w Palfleot. - Uważasz zatem, że nie można mi ufać? - Ja tobie ufam - rzekł bez przekonania. - Ale inni? - Bezradnie wyciągnął sparaliżowaną rękę. - Jeśli Iseult tu zostanie... - Wzruszył ramionami, nie kończąc myśli. - Będzie waszą zakładniczką - dopowiedziałem. - Raczej gwarancją. - Złożyłem królowi przysięgę - przypomniałem. - Wcześniej też składałeś przysięgi, Uhtredzie. Ludzie mają cię za kłamcę. Masz żonę i syna, a żyjesz z pogańską dziwką. Kochasz Duńczyków jak siebie samego. Naprawdę uważasz, że możemy ci zaufać? - Wyrzucił z siebie pełnym goryczy głosem. - Znam cię od maleńkości, od kiedy raczkowałeś po plecionych z sitowia podłogach Bebbenburga. Ochrzciłem cię, byłem ci nauczycielem, łajałem cię, patrzyłem, jak dorastasz. Znam cię lepiej niż ktokolwiek z żywych. I nie ufam ci. - Beocca spojrzał na mnie bojowo. - Jeśli król nie wróci, Uhtredzie, twoja poganka zostanie rzucona psom na pożarcie. - Przekazał, co miał do powiedzenia, ale po chwili jakby pożałował mocy tych słów, gdyż ze smutkiem potrząsnął głową. - Król nie powinien iść, masz całkowitą rację. To szaleństwo, wręcz głupota. Zamilkł, szukając odpowiedniego słowa. Po chwili użył terminu będącego w jego słowniku wyrazem najgorszego potępienia. - To wielce nieodpowiedzialne! Ale cóż począć, skoro sam nalega... Zatem jeśli Alfred pójdzie, ty musisz pójść z nim. Wszakże jesteś jedynym człowiekiem, który może podać się za Duńczyka. Ale błagam cię, przyprowadź go z powrotem, Uhtredzie, zwróć go nam, gdyż jest umiłowany nie tylko Bogu, ale i wszystkim Sasom. „Na pewno nie mnie” - pomyślałem gniewnie. Tamtej nocy, gdy w uszach wciąż rozbrzmiewały mi słowa Beoccy, odczuwałem pokusę, by uciec z bagien, zabrać ze sobą Iseult i znaleźć nowego pana, któremu mógłbym ofiarować Oddech Węża i swe wojenne
umiejętności. Lecz Ragnara nie było już pośród żywych, a wśród Duńczyków nie miałem innych przyjaciół. Gdybym uciekł, złamałbym przysięgę daną Alfredowi i ludzie zaczęliby gadać, że Uhtredowi z Bebbanburga nie można ufać. Postanowiłem więc wychylić tę czarę goryczy i zostać w Aethelingaeg. Spróbowałem za to przekonać Alfreda, by nie jechał do obozu wroga w Cippanhamm. Używając słów Beoccy, argumentowałem, że takie postępowanie jest wielce nieodpowiedzialne. Alfred jednak uparł się. -Jeśli zostanę tutaj - dowodził swych racji - ludzie powiedzą, że ukrywam się przed Duńczykami. Inni mężnie stawiają im czoło, narażają się, ryzykują życie, a ja tu się ukrywam jak jakiś tchórz. Tak nie może być. Poddani muszą widzieć swego króla, muszą wiedzieć, że żyję, i że dla nich walczę. Chociaż raz Aelswith zgadzała się ze mną. Wspólnymi siłami próbowaliśmy zatrzymać Alfreda w Aethelingaeg, ale na próżno. Król popadł w niezwykły nastrój - rozpierało go jakieś wewnętrzne szczęście, głębokie przekonanie, że Bóg stoi po jego stronie, a zarazem kipiał energią, gdyż jego chorobowe dolegliwości ucichły. Na wyprawę do Cippanhamm ruszyliśmy w szóstkę. Poszedł z nami młody ksiądz o imieniu Adelbert, który w podróż zabrał owiniętą w kawałek skóry małą harfę. Choć Adelbert słynął z nadzwyczajnych zdolności muzycznych, pomysł zabrania instrumentu muzycznego do obozu wroga wydał mi się niedorzeczny. Lecz Alfred tłumaczył, że gdy szczęśliwie dotrzemy do grodu, zaśpiewamy Bogu kilka dziękczynnych pieśni. Pozostała czwórka była doświadczonymi wojownikami, niegdyś służącymi w królewskiej gwardii. Byli to Osferth, Wulfrith, Beorth i Egwine. Ten ostatni poprzysiągł Aelswith, że przyprowadzi króla całego i zdrowego do domu. Słysząc to, małżonka króla rzuciła mi wymowne spojrzenie. Wszelka przychylność, jaką udało mi się pozyskać dzięki Iseult i uzdrowieniu Edwarda, wyparowała wraz z pojawieniem się księży. Ubraliśmy się jak na wojnę, w kolczugi i hełmy. Alfred uparł się, by nałożyć piękny, niebieski płaszcz obszyty futrem. Rzucał się w nim w oczy, ale chciał, by ludzie widzieli w nim władcę tego kraju. Wybrano najlepsze konie - po jednym dla każdego z nas - oraz trzy zapasowe. Przeprowadziliśmy je przez rzekę, po czym ruszyliśmy po drodze z kłód, którą dotarliśmy do ostatniego stałego skrawka ziemi nieopodal wyspy, gdzie wedle słów Iseult spoczywał pogrążony w głębokim śnie Artur. Zostawiłem Iseult z Eanflaed, która teraz dzieliła chatę z Leofricem. Był luty. Po spaleniu floty Sveina nastał okres łagodnej pogody. Uważałem, że to idealny czas, abyśmy ruszali do Cippanhamm, lecz Alfred uparł się, by poczekać do ósmego dnia lutego, bowiem wtedy przypadał
dzień świętego Cuthmana. Był to saski święty ze Wschodniej Anglii i Alfred uznał, że rozpoczęcie wyprawy w jego dniu zapewni nam pomyślność. Nie pomylił się. Dzień okazał się deszczowy i przenikliwie zimny, ale my wkrótce odkryliśmy, że w taką pogodę Duńczycy niechętnie opuszczają swoje obozowiska. Ruszyliśmy o świcie i późnym porankiem dotarliśmy już na wychodzące na bagna wzgórza. Wszystko rozmywało się we mgle zagęszczonej przez dym unoszący się z palenisk w małych osadach. - Czy jest ci znany święty Cuthman, Uhtredzie? - Zainteresował się Alfred. - Nie, panie. - Był pustelnikiem - odparł król. Jechaliśmy na północ, poruszając się po wyżej położonych partiach terenu. Po lewej stronie rozciągały się bagna. Miał starą, sparaliżowaną matkę, dla której zrobił specjalny wózek. - Wózek? - Zdziwiłem się. - Po co sparaliżowanej staruszce wózek? - Woził w nim matkę, żeby mogła być zawsze przy nim i słuchać jego kazań. Wszędzie ją ze sobą zabierał. - Chyba musiała to lubić. - Boleję nad tym, że żywot Cuthmana nie został jeszcze spisany. Uważam, że sami powinniśmy się tym zająć i opisać jego szlachetne dzieje. - Alfred zamyślił się na chwilę. - Mógłby być świętym opiekującym się matkami, nie uważasz? - Albo wózkami, panie. Na pierwszy ślad Duńczyków natknęliśmy się dopiero po południu. Nadal poruszaliśmy się stokami wzgórz, gdy nagle w opadającej ku bagnom dolinie ujrzeliśmy solidnie zbudowany dom o pobielonych wapnem ścianach i dachu z grubej warstwy strzechy. Z dachu unosił się dym, a w ogrodzonym płotem jabłkowym sadzie stało kilkanaście koni. Żaden Duńczyk nigdy nie przejechałby obojętnie obok tak bogatej zagrody, uznaliśmy zatem, że konie należą do wroga, którego ludzie muszą znajdować się w obrębie gospodarstwa. - To ich punkt obserwacyjny na bagna - wysunął przypuszczenie Alfred. - Być może - zgodziłem się z nim. Byłem zmarznięty. Miałem na sobie gruby, wełniany płaszcz, a mimo to było mi zimno. - Powinniśmy posłać tam ludzi - stwierdził Alfred - by ich nauczyli, że nie wolno kraść cudzych jabłek. Tej nocy zatrzymaliśmy się w małej wiosce. Jakiś czas temu najechali ją Duńczycy i miejscowa ludność żyła odtąd w ciągłym strachu. Gdy wjechaliśmy na wyżłobioną koleinami drogę, wieśniacy ukryli się z obawy, że znowu nadciąga wróg. Gdy jednak usłyszeli nasze głosy, wypełzli z kryjówek i wpatrywali się w nas, jak gdybyśmy przybyli wraz z jasnym promieniem księżyca. Powiedzieli nam, że poganie zabili ich księdza,
dlatego Alfred uparł się, by Adelbert odprawił nabożeństwo na zgliszczach lokalnego kościoła. Sam w tym czasie z zapałem pełnił funkcję kantora, śpiewając i grając na małej harfie księdza. - Na tym instrumencie nauczyłem się grać jeszcze jako dziecko wyjaśnił. - Moja macocha nalegała, bym brał lekcje muzyki, ale przyznaję, że nie jestem w tym zbyt dobry. - Rzeczywiście, nie jesteś - wyznałem otwarcie, co mu się niezbyt spodobało. - Nigdy nie ma dość czasu na naukę - westchnął, jak gdyby się usprawiedliwiając. Zatrzymaliśmy się w chłopskiej chałupie. Alfred uznał, że lepiej samemu zabrać zapasy, niż zostawić je poganom i zarządził, abyśmy wypełnili nasze torby wędzonymi rybami, węgorzami oraz owsianymi plackami, które potem kazał załadować na trzy dodatkowe konie. Po posiłku chłop ze swoją żoną uklękli przede mną. Kobieta niepewnie dotknęła dołu mojej kolczej tuniki. - Chodzi o moje dzieci... - wyszeptała. - Mam ich dwoje. Córka ma prawie siedem lat, a chłopiec jest niewiele starszy. To dobre dzieci. - Co z nimi? - Zainteresował się Alfred. - Poganie je zabrali, panie - odpowiedziała wieśniaczka. Płakała. - Czy możesz je odszukać, panie? - Spytała, pociągając za moją kolczugę. - Czy możesz znaleźć mego syna i córkę i przyprowadzić ich do nas? Błagam! Mruknąłem, że się postaram, ale wiedziałem, że złożyłem obietnicę bez pokrycia. Na pewno dzieci już dawno zostały sprzedane na targu niewolników i teraz albo pracowały w jakimś duńskim domostwie, albo, jeśli były urodziwe, przebywały za morzem, gdzie ładni chrześcijańscy brańcy zawsze byli w cenie. Dowiedzieliśmy się, że Duńczycy najechali wioskę krótko po święcie Dwunastej Nocy. Wymordowali ludzi, nielicznych pojmali w niewolę, doszczętnie złupili osadę i oddalili się na południe. Po kilku dniach wrócili, gdyż kierowali się z powrotem na północ. Wieźli ze sobą jeńców oraz mnóstwo koni uginających się pod ciężarem łupów. Od tamtej pory nie widziano już tu najeźdźców, jeśli nie liczyć kilku zbłąkanych mężczyzn, czających się na krańcu moczar. Na szczęście nie byli bojowo nastawieni, być może dlatego, że było ich zbyt niewielu i nie chcieli podsycać wrogości miejscowych chłopów. Wszędzie słyszeliśmy podobne historie. Nieprzyjaciele przybywali, grabili i odjeżdżali na północ. Trzeciego dnia wyprawy naszym oczom ukazał się w końcu duży duński oddział. Jechał po rzymskiej drodze, przechodzącej poprzez ciągnące się od strony Badhum wzgórza. Było ich prawie sześćdziesięciu, przemieszczali się hardo pomimo zapadającej nocy.
- Wracają do Cippanhamm - stwierdził Alfred. Był to oddział odpowiedzialny za zbieranie żywności - ich juczne konie obwieszone były torbami wyładowanymi sianem na paszę. Widok ten przypomniał mi pewną zimę z dzieciństwa. Działo się to podczas pierwszego duńskiego najazdu na Wessex. Byliśmy w Readingum. Tamtego roku zima była nadzwyczaj mroźna i ciężka, dlatego w takich warunkach Duńczykom ogromnie trudno było utrzymać przy życiu ludzi oraz konie. Karmiliśmy zwierzęta lichą, przywiędłą zimowy trawą i wyciąganą ze strzech słomą, ale oczywiście na niewiele to się zdało. Konie słabły coraz bardziej, a z ich wychudzonych boków sterczały kości. Często słyszałem pogląd, że aby wygrać wojnę, wystarczy zgromadzić ludzi i ruszyć z nimi na wroga. Ale to nie jest takie proste. Wojownicy i konie muszą jeść, bo głód jest w stanie pokonać armię o wiele szybciej niż włócznie. Patrzyliśmy chwilę, jak Duńczycy idą na północ, a potem zboczyliśmy do zawalonej obory, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg. Tej nocy zaczął sypać śnieg. Z nieba leciały tysiące miękkich płatków, cichych i puchatych. Nim nastał poranek, świat pod bladoniebieskim niebem okrył się bielą. Zaproponowałem, abyśmy poczekali, aż śnieg się roztopi i dopiero potem ruszali w dalszą drogę, ale pochodzący z tych stron Egwine oznajmił, że znajdujemy się zaledwie dwie lub trzy godziny drogi na południe od Cippanhamm i Alfred zaczął się niecierpliwić. - Ruszajmy - nalegał. - Dotrzemy na miejsce, spojrzymy tylko na miasto i odjedziemy. Skierowaliśmy się na północ. Pod końskimi kopytami skrzypiał świeży śnieg, a otaczający nas świat był nieskazitelnie czysty i jakby stworzony na nowo. Gałęzie drzew opatulone były kołderkami z białego puchu. Rowy i sadzawki skuł lód. Na ścieżce zobaczyłem ślady lisich łap. Pomyślałem, że tej wiosny będziemy mieć istną plagę tych rudych zabójców, bo teraz nikt na nich nie polował. Jagnięta i owce czekał marny los. Przed południem ujrzeliśmy w oddali Cippanhamm. Nad miastem unosił się obłok dymu z setek palenisk, który przez cały poranek utrzymywał się na niebie. Zatrzymaliśmy się na południe od grodu, w miejscu, gdzie spośród dębów wyłaniała się droga. Duńczycy musieli nas zauważyć, lecz nikt do nas nie wyszedł, by sprawdzić, kim jesteśmy. Było zbyt zimno i wartownikom nie chciało się ruszać z miejsca. Widziałem strażników przechadzających się po wałach. Żaden z nich nie wytrzymywał na nich długo, po krótkiej przechadzce wzdłuż drewnianych szańców pośpiesznie czmychali do najbliższego ciepłego kąta. Na fortyfikacjach połyskiwały okrągłe tarcze. Były pomalowane na niebiesko, biało, krwistoczerwono oraz na czarno, co obwieszczało obecność ludzi Guthruma. - Powinniśmy policzyć te tarcze - zasugerował Alfred.
- To nic nie da - odparłem. - Każdy z nich ma po dwie, trzy tarcze. Wieszają wszystkie na wałach, by sprawiać wrażenie, że jest ich więcej niż w rzeczywistości. Ponieważ Alfred trząsł się z zimna, uparłem się, byśmy natychmiast znaleźli jakieś schronienie. Odwróciliśmy się w stronę drzew i ruszyliśmy ścieżką, która prowadziła do rzeki. Po jakiejś mili natrafiliśmy na młyn. Kamień młyński już dawno ktoś zabrał, za to budynek był cały i solidny, miał kamienne ściany i darniowy dach, podtrzymywany przez masywne krokwie. W izbie, gdzie mieszkał kiedyś młynarz z rodziną, znajdowało się palenisko, nie pozwoliłem jednak Egwine’owi rozpalić ognia w obawie, by strużka dymu nie zwabiła z miasta ciekawskich Duńczyków. - Poczekaj, aż się ściemni - powiedziałem; - Zamarzniemy do tego czasu - żachnął się. - W takim razie niepotrzebnie się tu fatygowałeś - warknąłem. - Musimy podejść bliżej grodu - powiedział Alfred. - Zostaniesz tutaj, panie - rzekłem stanowczo - a ja się tym zajmę. Na zachód od otaczających miasto wałów widziałem ogrodzenia dla koni. Postanowiłem, że wsiądę na najlepszego rumaka i przejadę się tam, by policzyć wszystkie zwierzęta. Założyłem, że każdy Duńczyk powinien mieć swojego konia i miałem nadzieję, że w ten sposób otrzymam ogólny obraz ich liczby. Alfred chciał jechać ze mną, ale odmownie potrząsnąłem głową. Uczestnictwo w tej wyprawie więcej niż jednej osoby było bezcelowe, poza tym przydatna mogła okazać się znajomość duńskiego. Powiedziałem mu, że spotkamy się w młynie przed zapadnięciem zmroku i ruszyłem w kierunku północnym. Cippanhamm zostało wybudowane na wzgórzu prawie w całości otoczonym przez rzekę. Nie mogłem bezpośrednio objechać miasta, więc podjechałem na tyle blisko walów, na ile pozwalał mi hart ducha. Poprzez rzekę przyjrzałem się uważnie okolicy, ale na jej drugim brzegu nie zobaczyłem żadnych koni. Domyśliłem się, że wszystkie zwierzęta ulokowano po zachodniej stronie miasta. Tam też się skierowałem, jadąc przez zaśnieżony las. Duńczycy musieli mnie widzieć, ale nie zawracali sobie głowy pogonią po śniegu za jednym człowiekiem. Nie kłopotany przez nikogo, odnalazłem ogrodzenia z drżącymi z zimna końmi i prawie cały dzień spędziłem na ich liczeniu. Większość zwierząt znajdowała się na polach rozciągających się przy królewskich posiadłościach. Były ich setki. Do późnego popołudnia naliczyłem ich tysiąc dwieście, a były to tylko wierzchowce, które trzymano poza miastem. Najlepsze rumaki znajdowały się w obrębie jego wałów. Mimo to moje obliczenia były dość precyzyjne i mogły dać Alfredowi ogólne wyobrażenie o liczebności armii Guthruma. Powiedzmy, że miał dwa tysiące wojów. Do tego w całym Wessexie - wliczając w to
załogi zajętych przez Duńczyków miast - musiał znajdować się ich następny tysiąc, było to dużo, ale nie na tyle, by przejąć cały kraj. Najwcześniej mogło to nastąpić wiosną, gdy do Wessexu miały dotrzeć posiłki z Danii oraz trzech podbitych angielskich królestw. O zmroku udałem się w drogę powrotną do młyna. Chwycił mróz, ale wieczór był bezwietrzny. Gdy zsiadałem z konia, nad rzeką przeleciały trzy gawrony. Liczyłem, że jeden z ludzi Alfreda wyjdzie z młyna i wytrze mojego konia. Marzyłem o ciepłym kącie, zwłaszcza gdy zobaczyłem dym sączący się z dziury w dachu. Alfred zaryzykował zatem rozpalenie ognia. Wszyscy siedzieli przykucnięci przy słabych płomieniach ogniska. Podszedłem do nich, rozcierając dłonie nad płomieniami. - Mniej więcej dwa tysiące ludzi - oznajmiłem. Odpowiedziało mi milczenie. - Słyszeliście? - Spytałem i spojrzałem po ich twarzach. Było ich zaledwie pięciu. - Gdzie jest król? - Spytałem. - Poszedł sobie - Adelbert bezradnie rozłożył ręce. - Co takiego?! - Poszedł do miasta - odparł ksiądz. Miał na sobie piękny niebieski płaszcz Alfreda i domyśliłem się, że król przebiegle przebrał się w proste szaty Adelberta. Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem. - Pozwoliliście mu pójść? - Uparł się - odparł Egwine. - Jak mieliśmy go zatrzymać? To przecież król! - Usprawiedliwiał się Adelbert. - No to trzeba było go czymś ogłuszyć! - Zezłościłem się. - Obezwładnić, przytrzymać, nim minie szaleństwo. Kiedy poszedł? - Zaraz po tobie - żałośnie jęknął ksiądz. - I zabrał moją harfę - dodał smętnie. - Powiedział, kiedy wróci? - Przed nocą. - Już jest noc - zauważyłem cierpko. Wstałem i zadeptałem ogień. Chcecie, żeby Duńczycy zwęszyli dym i nas odwiedzili? Szczerze mówiąc, wątpiłem, by pojawił się tu jakiś Duńczyk, ale po wszystkim, co się stało chciałem, by ci przeklęci głupcy teraz cierpieli. - Ty - wskazałem na jednego z czterech żołnierzy. - Natychmiast wytrzyj mojego konia i go nakarm. Stanąłem w drzwiach. Na niebie jasnym światłem rozbłysły pierwsze gwiazdy, a pod sierpem księżyca połyskiwał śnieg. - Dokąd idziesz? - Spytał mnie Adelbert.
- Odszukać króla. Modliłem się, by Alfred jeszcze żył. W przeciwnym razie Iseult także była już martwa. Podszedłem do zachodniej bramy miasta i zacząłem się do niej dobijać. Po chwili z drugiej strony doszedł mnie czyjś niezadowolony głos, który pytał kim jestem. - Dlaczego nie jesteś na szańcach? - Warknąłem w odpowiedzi. Wartownik uniósł rygiel i brama uchyliła się na szerokość kilku cali. Ze szpary wychynęła czyjaś twarz, która szybko zniknęła, gdyż z impetem pchnąłem wrota. Poczułem, jak trącam nimi strażnika. - Mój koń okulał - powiedziałem - i przyszedłem tu na nogach. Strażnik odzyskał równowagę i zamknął bramę. - Kim jesteś? - Spytał ponownie. - Posłańcem Sveina. - Jesteś od Sveina! - Ucieszył się wartownik. - Powiedz, czy dorwał już Alfreda? - Guthrum pierwszy się o tym dowie, nie ty. - Dobra, tak tylko pytałem... - jego radość zgasła. - Gdzie Guthrum? - Spytałem pewnym siebie tonem. Nie miałem najmniejszego zamiaru zapuszczać się tam, gdzie przebywał duński wódz. Wiedziałem, że po zniewagach, jakimi zelżyłem jego nieżyjącą matkę, czekały mnie wymyślne i nieskończenie długie tortury, a nie szybka śmierć. - Znajdziesz go we dworze Alfreda - powiedział mężczyzna, wskazując na południe. - Po tamtej stronie miasta, musisz się jeszcze kawałek przespacerować. Nie przyszło mu na myśl, że Svein nigdy nie zaryzykowałby wysyłania do Guthruma jednego posłańca, który musiał odbyć podróż przez cały Wessex. Z całą pewnością zapewniłby mu co najmniej pięćdziesięcioosobową eskortę. Wartownik był jednak okropnie przemarznięty i nie myślał jasno, a moje długie włosy i masywne naramienne pierścienie uśpiły jego czujność. Przepuścił mnie i wrócił do stojącego przy bramie domu, gdzie jego zziębnięci kompani tłoczyli się wokół paleniska. Ruszyłem przez odmienione miasto. Brakowało w nim niektórych budynków, które Duńczycy puścili z dymem podczas pierwszej fali niszczenia i zabijania. Stojący na wzgórzu wielki niegdyś kościół był teraz stertą poczerniałych belek pokrytych białą warstwą śniegu. Na ulicach zalegało zamarznięte błoto. Były puste, gdyż trzymał siarczysty mróz i Duńczycy woleli przeczekać go w ciepłych domach, których nie zdążyli jeszcze zdewastować. Dochodziły z nich śpiewy i śmiech. Spod okiennic sączyły się smugi blade-go światła, które czasami przedzierały się
też przez dachowe otwory na dym. Byłem zmarznięty i zły na Alfreda, że narażał nas na takie niebezpieczeństwo. Przecież na każdym kroku mogłem się tu natknąć na kogoś, kto mógłby mnie z łatwością rozpoznać, podobnie zresztą jak jego. Zadawałem sobie pytanie, czy to możliwe, by był na tyle szalony, by udać się do królewskiego dworu. Musiał przecież domyślać się, że kwaterował w nim Guthrum. Kurczowo uczepiłem się nadziei, że zachował na tyle zdrowego rozsądku, by nie narażać się na spotkanie oko w oko z duńskim wodzem i postanowiłem najpierw poszukać go w mieście. Skierowałem się właśnie w stronę gospody, w której niegdyś pracowała Eanflaed, gdy usłyszałem wielki harmider. Wrzawa dochodziła ze wschodniej części miasta. Idąc za hałasem, dotarłem do żeńskiego klasztoru, stojącego nieopodal wałów przy rzece. Nigdy wcześniej nie byłem tam w środku, ale tym razem brama stała otworem, a wewnętrzny dziedziniec oświetlały płomienie dwóch dużych ognisk. Tłoczył się przy nich tłum zmarzniętych wojów. Była ich tam co najmniej setka. Zarówno słowami zachęty, jak i obelgami zagrzewali do walki dwóch mężczyzn, którzy zmagali się na niewielkim placyku pomiędzy dwoma ogniskami, w błocie i topniejącym śniegu. W rękach trzymali tarcze i miecze, a każdy szczęk żelaza lub dźwięk uderzenia miecza o drewno tarczy wywoływał u zgromadzonych wrzaski. Rzuciłem okiem na walczących, potem ostrożnie powiodłem wzrokiem po twarzach widzów. Szukałem Haestena lub kogokolwiek innego, kto mógłby mnie rozpoznać, ale nie zauważyłem nikogo znajomego, choć w migotliwym świetle ognia i rzucanych przez niego cieniach nic nie było wyraźne. Nie dostrzegłem też żadnego śladu obecności zakonnic i domyśliłem się, że albo uciekły, albo zostały zamordowane, albo też przepędzono je stamtąd w jakieś inne miejsce, gdzie teraz zadowalały najeźdźców. Przemknąłem ukradkiem wzdłuż umocnień okalających dziedziniec. Miałem na sobie hełm, którego osłona skutecznie utrudniała rozpoznanie mojej twarzy. Ale też i przyciągała nadmierną uwagę. Napotykani Duńczycy zerkali na mnie z zaciekawieniem, gdyż sami nie mieli zwyczaju nosić hełmów poza polem bitwy. W końcu, nie rozpoznawszy nikogo znajomego, odważyłem się odsłonić twarz i zawiesiłem hełm przy pasku. Przyklasztorny kościół robił teraz za biesiadną salę, w której znajdowała się jedynie garstka duńskich pijaków, głuchych na dochodzące z zewnątrz hałasy. Zwędziłem jakiemuś podchmielonemu wojowi pół bochna chleba i wyszedłem na zewnątrz, by bliżej przyjrzeć się walce. Jednym z walczących był Steapa Roztropny. Nie nosił swej grubej kolczugi, tylko skórzany kaftan. Dzierżył niewielką tarczę i długi miecz, a wokół pasa obwiązany był łańcuchem, który ciągnął się do północnej
strony dziedzińca, gdzie przytrzymywało go dwóch mężczyzn. Gdy tylko Steapa zaczynał stwarzać zbyt duże zagrożenie dla swego przeciwnika, natychmiast ciągnęli za łańcuch i olbrzym z miejsca tracił równowagę. Kazano mu walczyć w taki sam sposób, jak niegdyś Haestenowi. Nie miałem wątpliwości, że Duńczycy, którzy pojmali Steapę, zbijali teraz niemały majątek na głupcach pragnących wypróbować swe siły w konfrontacji z potężnym Sasem. Obecny przeciwnik Steapy był chudym, szczerzącym się od ucha do ucha Duńczykiem, który odstawiał wokół niego dziwaczny taniec, co rusz próbującym wepchnąć miecz pod jego niedużą tarczę. Robił zatem dokładnie to samo, co ja podczas walki ze Steapą tamtego feralnego dnia. Steapa wytrwale się bronił, umiejętnie parując każdy cios, a gdy tylko pozwalał mu na to łańcuch - błyskawicznie kontratakował. Za każdym razem, gdy Duńczycy szarpali go do tyłu, tłum wrzeszczał drwiąco, ale gdy pociągnięcie było zbyt mocne i odwracało Steapę przodem do widowni, gdzie grotami jeżyły się trzy włócznie, wiwatowano na jego cześć. Steapa odskoczył do tyłu, by sparować kolejny cios, potem cofnął się jeszcze o krok, prawie nadziewając się na włócznie. Jego chudy przeciwnik, sądząc, że przytrzyma go w tym niekorzystnym położeniu, podążył za nim pośpiesznie, ale Steapa natychmiast skontrował, uderzył tarczą w ostrze przeciwnika, lewą ręką zatoczył koło, po czym wysunął przed siebie rękojeść miecza, którą z impetem zdzielił mężczyznę po głowie. Ogłuszony Duńczyk osunął się na ziemię. Wtedy Steapa błyskawicznie odwrócił miecz, gotując się do zadania ostatecznego ciosu, ale trzymający go Duńczycy przytomnie szarpnęli za łańcuch i olbrzym zwalił się z nóg. Najeżone groty włóczni ostrzegały, że niechybnie zginie, jeśli tylko odważy się zgładzić przeciwnika. Tłum to uwielbiał. Steapa zwyciężył. Pieniądze przeszły z rąk do rąk. Steapa usiadł przy ogniu, a jego ponura twarz nie wyrażała żadnych emocji. Jeden z trzymających łańcuch mężczyzn poszukiwał następnego chętnego do próby sił: - Dziesięć kawałków srebra za zranienie olbrzyma! Pięćdziesiąt - za zabicie! Steapa zapewne nie rozumiał ani jednego słowa po duńsku. Spoglądał teraz w tłum, wzrokiem rzucając wyzwanie kolejnemu śmiałkowi, przekonany, że za chwilę wyłoni się z niego jakiś podchmielony i żądny walki Duńczyk. Szturchnięto go, by powstał i wtedy zaczęto robić zakłady. To było jak walka psów z bykiem, z tą jednak różnicą, że Steapa walczył z jednym tylko przeciwnikiem, a nie całą sforą. Nie miałem wątpliwości, że z chęcią postawiliby przeciw niemu trzech lub czterech mężczyzn, ale Duńczycy, którzy go pojmali, nie zamierzali tracić źródła wysokich dochodów. Chcieli trzymać go przy życiu tak długo, jak długo trafiali się
głupcy gotowi płacić za możliwość zmierzenia się z silnym Sasem. Prześlizgiwałem się po obrzeżach dziedzińca, zerkając na mijane twarze. - Sześć pensów? - Spytał ktoś znajdujący się za moimi plecami. Odwróciłem się i zobaczyłem stojącego przy drzwiach mężczyznę. Śmiał się. A owe drzwi były jednymi z tuzina identycznych, osadzonych w równej odległości od siebie w pobielonej wapnem ścianie. - Sześć pensów? - Nie zrozumiałem. - To bardzo tanio - zachęcająco uniósł brwi i otworzył małą klapkę w drzwiach, zapraszając, bym zajrzał do środka. Zerknąłem przez okienko. W słabym blasku łojowej świecy ujrzałem maleńki pokoik, w którym jeszcze do niedawna mieszkała zapewne jakaś zakonnica. W środku stało niskie łóżko, na którym teraz leżała naga kobieta, do połowy nakryta mężczyzną z opuszczonymi gaciami. - Nie zajmie mu to długo - powiedział uspokajająco. Pokręciłem odmownie głową i odszedłem od okienka. - Była tu zakonnicą - namawiał dalej mężczyzna. - Jest młoda, miła i w dodatku ładna. Tyle że zwykle kwiczy jak świnia. - Nie - powtórzyłem. - Cztery pensy? Nie będzie się bronić. Teraz już się nie broni. Przeszedłem obok niego, przekonany, że tracę czas. Czy Alfred tu był i już sobie poszedł? „Zaczynam się bać, że głupiec poszedł do swego dworu” - pomyślałem ponuro, zastanawiając się, czy odważę się tam pójść za nim. Jednak wizja zemsty Guthruma skutecznie odwiodła mnie od tego pomysłu. Przy ogniskach rozpętała się następna walka. Duńczyk przykucnął i próbował od dołu trafić w stopy Steapy, ale ten z lekkością odpierał jego ciosy. Prześlizgnąłem się tuż obok trzymających za łańcuch mężczyzn i zaraz po lewej stronie zobaczyłem jeszcze jedno pomieszczenie. Było duże, niewykluczone, że wcześniej służyło zakonnicom za jadalnię. W zamierającym świetle ognia coś błysnęło jak złoto. Wszedłem do środka. Błysk nie pochodził od metalu. Wziął się od ramy niedużej harfy, na którą ktoś musiał wcześniej nadepnąć na tyle mocno, że ją złamał. Rozejrzałem się po pogrążonej w półmroku sali i w jej drugim końcu zobaczyłem leżącego bezwładnie mężczyznę. Był nim Alfred, ledwo przytomny, ale żywy. Obejrzałem go pobieżnie - nie był ranny, a raczej oszołomiony. Pociągnąłem go pod ścianę i posadziłem. Nie miał ani płaszcza, ani butów. Zostawiłem go i wróciłem do kościoła, gdzie rozejrzałem się za jakimś przyjaznym pijaczyną. Znalazłem jednego, pomogłem mu wstać, serdecznie objąłem i przekonałem, że już najwyższa pora, by położył się spać. Wyszliśmy tylnymi drzwiami na podwórze z klasztornymi wygódkami. Tam trzykrotnie uderzyłem go pięścią w brzuch,
a dwa razy w twarz, po czym zabrałem mu płaszcz z kapturem oraz wysokie buty, które natychmiast zaniosłem Alfredowi. Król odzyskał przytomność. Miał posiniaczoną twarz. Spojrzał na mnie bez śladu zdziwienia i rozmasował podbródek. - Nie podobała im się moja gra na harfie! - Wyznał rozbrajająco. - Duńczycy nie są głusi i lubią dobrą muzykę - wyjaśniłem. - Nałóż to. Rzuciłem mu buty, po czym owinąłem go w płaszcz i kazałem naciągnąć kaptur głęboko na twarz. - Co ty wyprawiasz? Życie ci niemiłe? - Spytałem ze złością. - Chcę lepiej poznać swego wroga - odparł z uporem. - Poznaję go za ciebie - odrzekłem. - W całym Wessexie jest ich z grubsza dwa tysiące. - Tak jak myślałem - powiedział i skrzywił się. - Co tak tu cuchnie? Spojrzał na swój nowy płaszcz. - Duńskie rzygowiny - odparłem. Wzdrygnął się z obrzydzeniem. - Napadło na mnie jakichś trzech zbirów - poskarżył się. - Kopnęli mnie, powalili na ziemię i okładali pięściami. - Mówiłem ci już, że Duńczycy nie znoszą rzępolenia - wyjaśniłem, pomagając mu wstać. - Masz szczęście, że cię nie zabili. - Wzięli mnie za Duńczyka - oznajmił z dumą, wycierając smużkę krwi cieknącą z dolnej, opuchniętej wargi. - Musieli być chyba pijani jak bele - dogryzłem mu. - Przecież nawet nie wyglądasz na Duńczyka. - Udawałem, że jestem niemym grajkiem - zaczął, bezgłośnie poruszać wargami, pokazując, jak wyprowadził wroga w pole, a po chwili uśmiechnął się, niezwykle zadowolony z tego małego oszustwa. Nie odpowiedziałem na ten uśmiech i Alfred westchnął. - Tak, byli strasznie pijani, ale ja muszę dowiedzieć się, jakie u nich panują nastroje, Uhtredzie. Czy są pewni swego? Czy szykują się do kolejnego ataku? - Zamilkł na chwilę i wytarł krew z ust. - Mogłem się tego dowiedzieć jedynie w taki sposób: przychodząc do nich i na własne oczy poznając, co robią. Widziałeś Steapę? - Tak. - Chcę go z nami zabrać. - Panie - powiedziałem ostro - jesteś głupcem. On jest skuty łańcuchami. Ma z pół tuzina strażników. - Daniel był w jaskini lwów, a mimo to został cudownie ocalony. Podobnie jak święty Paweł. Uwięziono go, a dobry Bóg go uwolnił. - Pozwól zatem, by i Steapą zaopiekował się dobry Bóg. Wracasz ze mną. Teraz.
Alfred zgiął się w pół, by stłumić ból brzucha. - Uderzyli mnie w żołądek - wyjaśnił, prostując się po chwili. „Rano będzie mógł się pochwalić podbitym okiem” - pomyślałem zgryźliwie. Wzdrygnął się na dźwięk gromkiego okrzyku radości, który właśnie dobył się z podwórza. Domyśliłem się, że zabito albo Steapę, albo jego ostatniego przeciwnika. - Chcę zobaczyć swój dwór - oświadczył nagle Alfred. - Po co? - Bo należę do ludzi, którzy nie odejdą, nie spojrzawszy uprzednio na własny dom. Możesz tam ze mną pójść, albo tu na mnie poczekać. - Ale tam jest Guthrum! Czy chcesz, by cię rozpoznał? Naprawdę chcesz zginąć? - Guthrum siedzi w środku, a ja chciałbym tylko rzucić okiem od zewnątrz - przekonywał. Nie zdołałem odwieść go od tego pomysłu, poprowadziłem go więc przez klasztorny dziedziniec do ulicy, zastanawiając się przy okazji, czy nie powinienem go po prostu przerzucić sobie przez plecy i wynieść z miasta. Był dziś jednak mało skłonny do ustępstw i obawiałem się, że zacznie mi się wyrywać, krzyczeć wniebogłosy i ściągnie kilku zwabionych hałasem Duńczyków. - Ciekaw jestem, co się stało z zakonnicami - spytał z zadumą, gdy opuściliśmy klasztorne mury. - Jedna z nich świadczy tam swe usługi za cztery pensy. - Święty Boże - uczynił znak krzyża i odwrócił się, zapewne myśląc o uratowaniu nieszczęsnej niewiasty. Pociągnąłem go do przodu. - To czyste szaleństwo! - Zaprotestowałem. - To szaleństwo jest absolutnie konieczne, Uhtredzie - stwierdził kategorycznie i zatrzymał się, by zrobić mi wykład. - Co myślą mieszkańcy Wessexu o swoim królu? Uważają, że zostałem pokonany, że Duńczycy zwyciężyli, szykują się na nadejście wiosny i nowych duńskich posiłków. Ludzie muszą zacząć wierzyć w coś zgoła innego. Muszą dowiedzieć się, że ich król żyje, że chodził pomiędzy wrogami, i że zagrał im na nosie. - Przy okazji zarabiając fangę we własny nos oraz limo pod okiem dopowiedziałem zgryźliwie. - Tego w żadnym wypadku nie wolno im mówić, Uhtredzie. Proszę, przenigdy nie wspominaj też o haniebnym incydencie z tą krnąbrną wdową, która pacnę- ła mnie węgorzem. Ludziom trzeba dać nadzieję. Wiosną nadzieja ta zakwitnie naszym zwycięstwem. Pamiętaj o Boecjuszu, Uhtredzie. Nigdy nie trać nadziei. Wierzył w to naprawdę. Wierzył, że Bóg go chroni, że może bez strachu i
żadnej szkody chodzić pomiędzy wrogami. W jakimś stopniu miał rację, gdyż Duńczycy ochoczo czerpali ze zgromadzonych w mieście obfitych zapasów piwa, wina brzozowego i pitnego miodu. Większość z nich była zbyt pijana, by zwracać uwagę na mężczyznę o posiniaczonej twarzy, który niósł złamaną harfę. Nikt nie zatrzymał nas w drodze do dworu, ale u jego bram stało sześciu strażników w czarnych płaszczach. Nie pozwoliłem, by Alfred się do nich zbliżył. - Wystarczy jeden rzut oka na twoją zakrwawioną twarz i skończą to, co inni zaczęli - przestrzegłem go. - W takim razie pozwól mi chociaż pójść do kościoła. - Czyżbyś miał ochotę się pomodlić? - Spytałem sarkastycznie. - Tak - odpowiedział po prostu. Próbowałem go powstrzymać. - Jeśli zginiesz, zabiją Iseult. - Nie ja to wymyśliłem. - Ale ty jesteś królem, prawda? - Biskup bał się, żebyś nie przeszedł na stronę Duńczyków - wyjaśnił. Pozostali zgodzili się z nim. - Nie mam już żadnych przyjaciół pośród Duńczyków - oznajmiłem. - Byli twoimi zakładnikami i zginęli. - W takim razie powinienem się pomodlić za ich pogańskie dusze oświadczył, oddalając się ode mnie. Podszedł do kościelnych drzwi, gdzie odruchowo zsunął z głowy kaptur. Natychmiast naciągnąłem mu go z powrotem na twarz, zasłaniając siniaki. Nie opierał się, tylko pchnął drzwi i uczynił znak krzyża. Kościół służył za noclegownię ludzi Guthruma. Na podłodze leżały sienniki, walały się sterty kolczug oraz stosy broni. Przy nowo postawionym palenisku w nawie zgromadziła się grupa kobiet i mężczyzn. Grali w kości i nikt nie zwrócił na nas większej uwagi. Ktoś tylko krzyknął, abyśmy szybko zamykali drzwi. - Wychodzimy - powiedziałem kategorycznie do Alfreda. - Nie możesz tu się modlić. Nie odpowiedział. Patrzył z oburzeniem na miejsce, gdzie niegdyś stał ołtarz, a teraz - dwanaście spętanych koni. - Wychodzimy! - Ponagliłem go. I właśnie wtedy usłyszałem, jak ktoś mnie woła. Był to głos pełen zaskoczenia. Zobaczyłem, jak jeden z graczy wstaje i wpatruje się we mnie. Z ciemności wybiegł jakiś pies i zaczął mnie obskakiwać, próbując polizać. To był Nihtgenga, a mężczyzną, który mnie rozpoznał, był Ragnar. Jarl Ragnar - mój przyjaciel.
A ja myślałem, że nie żyje.
d
Z
Rozdział dziewiąty Ragnar uściskał mnie. Ze wzruszenia odjęło nam mowę, a w oczach pojawiły się łzy. Zachowałem jednak na tyle rozsądku, by zerknąć za siebie i upewnić się, że Alfredowi nic nie zagraża. Przykucnął przy drzwiach, ukryty w cieniu beli z wełną. Nasunął kaptur na twarz. - Myślałem, że nie żyjesz! - Powiedziałem do Ragnara. - Miałem nadzieję, że przyjdziesz - w tym samym momencie rzekł Ragnar. Przez chwilę mówiliśmy jeden przez drugiego, nie słuchając siebie nawzajem. Nagle gdzieś z mroku kościoła wyłoniła się Brida. Nie była już dziewczynką, jaką znałem, lecz piękną kobietą. Na mój widok roześmiała się serdecznie i cmoknęła mnie na powitanie. - Uhtredzie - powiedziała czule. W wieku trzynastu lat zostaliśmy z Bridą kochankami. Potem rzuciła mnie dla Ragnara i - choć była Saksonką - przeszła na duńską stronę. Skromna i piękna kobieta. Przebywające w kościele niewiasty obwieszone były ozdobami ze srebra i złota, a ich biżuteria mieniła się blaskiem granatów, gagatów i bursztynów. Bridę zdobił jedynie prosty grzebyk z kości słoniowej, upinający gęste, czarne włosy. - Uhtredzie - powtórzyła z uśmiechem. - Czy ty czasem nie powinieneś być martwy? - Zwróciłem się do Ragnara, zdziwiony, że jako zakładnik nie stracił życia, gdy Guthrum napadł na Wessex. - Wulfhere nas polubił - beztrosko odparł Ragnar. Objął mnie ramieniem i powiódł do głównego paleniska, w którym wesoło buzował ogień. - To jest Uhtred - przedstawił mnie swym grającym w kości druhom. - Jest Sasem. Wiem, że nie świadczy to o nim najlepiej, ale mimo to jest mi oddanym przyjacielem i bratem. Nie żałuj sobie. Oto piwo i wino. Wskazał na dzbany. - Wulfhere zostawił nas więc przy życiu. - Czy odwdzięczyliście mu się tym samym? - Oczywiście! Jest tu z nami. Świętuje razem z Guthrumem. - Jak to? Został waszym jeńcem? - Raczej sprzymierzeńcem! - Ragnar uśmiechnął się szeroko, wcisnął w moją dłoń puchar i popchnął mnie, bym usiadł przy palenisku. - Przeszedł na naszą stronę - oznajmił pogodnie, a i ja się roześmiałem, gdyż
rozpierała mnie niezmierna radość, że odnalazłem go żywego. Był postawnym mężczyzną o złotych włosach, pogodnej twarzy i - takim samym jak u ojca - poczuciu humoru. Kipiał energią i był życzliwy ludziom. - Wulfhere dużo rozmawiał z Bridą - mówił dalej Ragnar - a za jej pośrednictwem i ze mną. Polubiliśmy się. Nie jest łatwo zabić kogoś, kogo się lubi. - Przekonałeś go, by przeszedł na waszą stronę? - To prawie nie było konieczne. - Ragnar machnął ręką. - Wiedział, że zwyciężymy. A dzięki temu, że nas poparł, zachował ziemię. Opróżnisz wreszcie puchar? Bo wpatrujesz się w niego jak sroka w gnat. Udałem, że wychylam puchar, pozwalając, by kilka kropel złotego napoju spłynęło mi po brodzie. Przypomniałem sobie pewną rozmowę z Wulfhere’em. Mówił, że gdy Duńczycy najadą Wessex, wszyscy będziemy musieli znaleźć sposób na przeżycie. Nie mogłem uwierzyć, że tak postąpił. Był kuzynem Alfreda i eldormanem ziemi Wiltunsciru. Ilu innych zamożnych tenów poszło w jego ślady i służyło teraz Duńczykom? - Kto to? - Spytała Brida. Patrzyła na przycupniętego w ciemnościach Alfreda. Było coś niepokojącego i tajemniczego w tym, że siedział tam taki samotny i cichy. - Służący - odparłem. - Może siąść przy ogniu. - Nie może - uciąłem ostro. - Ukarałem go. - Cóż takiego uczyniłeś? - Krzyknęła do niego po angielsku Brida. Alfred podniósł głowę i spojrzał na dziewczynę, choć nie dojrzeliśmy jego osłoniętej kapturem twarzy. - Tylko spróbuj się odezwać, draniu - zawołałem groźnie do Alfreda - a każę cię wychłostać do gołych kości! - Widziałem tylko jego oczy, patrzące spod cienia rzucanego przez kaptur. - Obraził mnie - wyjaśniłem, przechodząc na duński. - Kazałem mu przysiąc, że będzie milczał jak grób. W przeciwnym razie za każde wypowiedziane słowo czeka go dziesięć batów. Ta odpowiedź ich zadowoliła. Ragnar zapomniał o dziwnym, zakapturzonym służącym i opowiedział mi, jak przekonał Wulfhere’a, by posłał wiadomość do Guthruma, w której obiecywał, że oszczędzi zakładników. W rewanżu Guthrum ostrzegł eldormana o nadchodzącym ataku, dzięki czemu Wulfhere miał czas na odesłanie zakładników z twierdzy przed otrzymaniem rozkazu, by ich zgładzić. Już wiedziałem, dlaczego w dniu duńskiej napaści eldorman wczesnym rankiem wyjechał z Cippanhamm. Uprzedzono go, że zaczyna się wojna. - Nazwałeś Wulfhere’a sprzymierzeńcem. Co mam przez to rozumieć? Że się z nim zaprzyjaźniłeś, czy że będzie walczył dla Guthruma?
- To drugie - wyjaśnił Ragnar. - Został naszym sojusznikiem i przysiągł dla nas walczyć. A przynajmniej ślubował to królowi Sasów. - Królowi Sasów? - Nie zrozumiałem. - Alfredowi? - Nie Alfredowi. Prawdziwemu królowi. Synowi zmarłego władcy Wessexu. Ragnar miał na myśli Aethelwolda. To on powinien był dziedziczyć koronę po swym ojcu, królu Aethelredzie, którego Alfred był bratem. Nie czułem się zaskoczony wyborem Duńczyków, którzy zawsze postępowali według tego samego schematu. Gdy zajmowali saskie królestwo, szybko nakładali koronę na głowę posłusznego im możnego, co stwarzało pozory, że ich podbój jest legalny. Taki bezwolny król nigdy jednak długo nie cieszył się władzą, która zresztą była fikcyjna. Tak naprawdę objęcie tronu Wessexu od dawna było wielkim marzeniem samego Guthruma, który wcześniej tytułował się już królem Wschodniej Anglii. Miał jednak świadomość, że oddając tron Aethelwoldowi, mógł przyciągnąć do siebie innych Zachodnich Sasów, którzy gotowi byli teraz dla niego walczyć w poczuciu, że służą jedynemu prawowitemu następcy tronu. Było to jednak rozwiązanie czasowe i wiedziałem, że gdy wojna dobiegnie końca, a Duńczycy umocnią swoje rządy, Aethelwold zostanie po cichu zgładzony. - Czyli Wulfhere będzie walczył dla was? - Drążyłem. - Oczywiście, że tak. Przecież chyba chce zachować swoje ziemie powiedział Ragnar i skrzywił się. - Ale o jakiej walce my tu w ogóle mówimy? Siedzimy tu bezczynnie jak owce w zagrodzie! - Jest zima. - Właśnie! To najlepszy czas na bitwy! Nic, tylko walczyć. Ragnar był ciekaw, gdzie podziewałem się od święta Yule, powiedziałem mu więc, że zaszyłem się w lasach Defnasciru. Założył, że w tym czasie zapewniałem rodzinie bezpieczeństwo, a teraz przybyłem do Cippanhamm, by mu wreszcie złożyć przysięgę. - Nie jesteś już zaprzysiężony Alfredowi? - Upewnił się. - Kto wie, gdzie teraz podziewa się Alfred? - Odparłem wymijająco. - Kiedyś mu ślubowałeś - wytknął z wyrzutem. - Owszem, ślubowałem - odparłem - ale tylko na rok, który dawno temu się skończył. Nie było to kłamstwo, bo niegdyś rzeczywiście wiązała mnie z królem Wessexu roczna przysięga, zataiłem jednak fakt, że ponownie mu się zaprzysięgłem. - Zatem teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, byś dołączył do mojej drużyny? - Spytał z nadzieją. - Czy złożysz mi przysięgę? Spróbowałem zbyć to pytanie żartem, choć w rzeczy samej poczułem się nim zasmucony.
- Pragniesz mej przysięgi? Naprawdę chcesz, abym siedział tu z wami bezczynnie jak owca w zagrodzie? - Nie jest tak źle. Urządzamy rajdy i trzymamy oko na bagna, gdzie zaszył się Alfred. Zresztą niedługo Svein wykurzy go stamtąd. Domyśliłem się, że do Guthruma i jego armii nie dotarły jeszcze straszne wieści o tym, że z floty Sveina pozostała jedynie garść popiołu na brzegu morza. - Dlaczego cała armia siedzi tylko tutaj? - Ponieważ Guthrum nie chce jej podzielić - wyjaśnił Ragnar. Uśmiechnąłem się pod nosem. Te słowa przypomniały mi, jak niegdyś dziadek Ragnara radził Guthrumowi, by nigdy nie dzielił armii. Guthrum zrobił to wcześniej pod wzgórzem Aeski i w efekcie Zachodni Sasi po raz pierwszy od początku duńskich najazdów rozgromili siły wroga. Ten sam błąd popełnił, gdy wyruszał z Werhamu z zamiarem uderzenia na Exanceaster. Część jego armii popłynęła morzem, gdzie prawie całą unicestwił rozszalały sztorm. - Mówiłem mu - ciągnął Ragnar - że powinniśmy podzielić armię na kilkanaście części. Zająć główne miasta, zwłaszcza te na południu, i obsadzić je naszymi garnizonami. Ale on mnie nie słucha. - Guthrum zajął już północ i wschód - przypomniałem Ragnarowi, co zabrzmiało, jak gdybym bronił Guthruma. - Na co więc czekamy? Powinniśmy zdobyć całą resztę! Zamiast tego będziemy tu tak siedzieć aż do wiosny w nadziei, że wzmocnią nas posiłki z Danii. Co oczywiście w końcu nastąpi, bo tu jest dobra ziemia, lepsza niż na naszej Północy. Sprowadzając rozmowę na inne tory, liczyłem w duchu na to, że Ragnar zapomni o mojej przysiędze. I tak też się stało. Zajęty nowymi tematami, nie powracał już do tej sprawy, choć wiedziałem, jak bardzo pragnął, bym ofiarował mu swój miecz. Przekazał mi za to kilka nowin z Northumbrii. Opowiedział, jak nasi wrogowie - Kjartan i Swen - wiodą dostatnie życie w twierdzy w Dunholmie, ale w obawie przed zemstą Ragnara nie wytykają nosów zza jej murów. Udało mu się dowiedzieć, że jego uprowadzona przed laty siostra Thyra żyje i wciąż jest przez nich przetrzymywana. Nie miał za to prawie żadnych wieści na temat Bebbanburga - oprócz jednej: mój zdradziecki wuj miewa się dobrze i nadal zajmuje fortecę. - Gdy zakończymy podbój Wessexu, ruszymy na północ - obiecał mi. - Ty i ja. Powiedziemy nasze miecze ku twierdzy w Dunholmie. - Miecze do Dunholmu! - Uniosłem wysoko puchar z piwem. Nie piłem dużo, a nawet jeśli piłem, to trunek nie uderzał mi do głowy. Byłem na tyle trzeźwy, by sobie uzmysłowić, że właśnie trzymam losy Wessexu w swoich rękach. Wystarczyłoby jedno słowo, by Alfred zginął.
Mogłem go zdradzić, zawlec do Guthruma i patrzeć, jak umiera. Byłem przekonany, że za ten uprzejmy gest duński wódz puściłby w niepamięć obelgi, którymi skalałem cześć jego nieboszczki matki. Wessex przestałby istnieć, gdyż bez autorytetu Alfreda żaden człowiek nie był w stanie zebrać fyrdu. Czułem, że właśnie pojawiła się przede mną szansa, na którą tyle lat czekałem. Mogłem pozostać ze swym przyjacielem Ragnarem i wieść chwalebne życie wojownika. Zdobywać kolejne naramienne pierścienie i okrywać się sławą człowieka, którego imię byłoby sławione w najodleglejszych zakątkach świata - wszędzie tam, gdzie tylko dopływałyby długie łodzie Ludzi Północy. Wystarczyłoby tylko jedno słowo. Kusiło mnie ogromnie, by je wypowiedzieć. Chaos daje tyle radości. Gdyby upchnąć za zamkniętymi drzwiami całe zło świata i powiedzieć ludziom, żeby nigdy, przenigdy ich nie otwierali, natychmiast znalazłby się ktoś, kto by je uchylił, albowiem w akcie zniszczenia można odnaleźć najczystszą formę szczęścia. Gdy tak sobie siedziałem z Duńczykami przy piwie i winie, gdy Ragnar zanosił się gromkim śmiechem i klepał mnie po ramieniu tak mocno, że aż bolało, czułem, że nadeszła ta chwila. Słowa same cisnęły się do ust. „To jest Alfred” - chciałem im powiedzieć, wskazując na ukrytego w mroku króla. Cały mój świat uległby zmianie. Nie byłoby już ostatniego królestwa Sasów, nie byłoby już Anglii. A jednak nie zrobiłem tego. Brida przyglądała mi się spokojnymi, bystrymi oczyma. Złapałem jej spojrzenie i moje myśli powędrowały do Iseult. Że za rok lub dwa Iseult będzie wyglądała tak jak ona. Miały tę samą ponadczasową urodę, taką samą ciemną karnację i taki sam ogień w duszy. Zrozumiałem wówczas, że jeśli powiem, że jest tu Alfred, Iseult zginie. Nie zniósłbym tego. Pomyślałem także o małej złotowłosej Aethelflaed, która na skutek mego czynu trafiłaby do niewoli. Moje imię na wieki byłoby przeklęte pośród garstki ocalałych, przebywających na wygnaniu Sasów. Już na zawsze pozostałbym Uhtredaerwe - niegodziwcem, który zniszczył ich lud. - Chciałeś coś powiedzieć, Uhtredzie? - Spytała Brida. - Że nigdy nie było tak mroźnej zimy w Wessexie. Spojrzała na mnie, nie wierząc w usłyszaną odpowiedź. Potem się uśmiechnęła. - Powiedz mi, Uhtredzie - zaczęła po angielsku - po co tu przyszedłeś, skoro sądziłeś że Ragnar nie żyje? - Ponieważ nie bardzo wiem, gdzie teraz mógłbym się podziać odparłem. - Przyszedłeś więc tutaj, do Guthruma, którego obraziłeś? Wiedziała więc o tym. Nie spodziewałem się tego i poczułem, jak serce
podchodzi mi do gardła. Milczałem. - Guthrum chce twojej śmierci - oznajmiła Brida, przechodząc na duński. - Daj spokój, nie mówi tego poważnie - zbagatelizował sprawę Ragnar. - Ależ oczywiście, że mówi poważnie - upierała się. - Niech sobie gada, a ja i tak nie pozwolę mu zabić Uhtreda - oznajmił Ragnar. - Jesteś tu z nami! - Poklepał mnie po plecach i wyzywająco popatrzył na swoich ludzi, jak gdyby chciał się przekonać, czy któryś odważy się pójść do Guthruma i zdradzić mu nowinę o mojej obecności. Ale nikt nawet nie drgnął, prawie wszyscy byli już kompletnie pijani, a niektórzy nawet pochrapywali. - Teraz jak gdyby nigdy nic siedzisz tu z nami - nie dawała za wygraną Brida - a przecież jeszcze nie tak dawno temu walczyłeś dla Alfreda i znieważałeś Guthruma. - Byłem wtedy w drodze do Defnasciru - odparłem, jak gdyby to cokolwiek wyjaśniało. - Biedny Uhtred - rzekia Brida. Prawą ręką pogłaskała czarno-białą sierść na karku Nihtgengi. - A ja myślałam, że Sasi uznają cię za bohatera. - Bohatera? Niby dlaczego? - Jak nie uznawać za bohatera kogoś, kto zabił Ubbę? - Alfred nie chce mieć bohaterów - powiedziałem na tyle głośno, by mnie usłyszał - tylko świętych. - Opowiedz nam o walce z Ubbą - zażądał Ragnar. Opowiedziałem im więc o śmierci Ubby. Kochający barwne historie z pola bitwy Duńczycy chcieli poznać każdy szczegół naszego starcia. Zrobiłem z Ubby wielkiego bohatera, który prawie wysiekł całą zachodniosaską armię. Mówiłem, że walczył niczym bóg i obrazowo opisałem, jak swym potężnym toporem przerwał nasz mur tarcz. Opowiedziałem im o płonących statkach, o tym, jak nad czerwonym od krwi polu rzezi, niczym wielka chmura z Krainy Cieni, unosił się dym z pożarów trawiących duńską flotę. Powiedziałem im, że stanąłem przed Ubbą przypadkiem, rzucony tam przez bitewną zawieruchę w chwili, gdy szykował się do ataku, który miał powieść Ludzi Północy do ostatecznego zwycięstwa. Nie było to prawdą, o czym słuchający mnie Duńczycy doskonale wiedzieli. W rzeczywistości sam odszukałem Ubbę. Ale zmieniłem tę historię, ponieważ tak nakazuje zwyczaj: każdą opowieść o walce należy okrasić odrobiną pokory. Wówczas słuchacze nie szczędzą słów uznania dla odważnych wyczynów bohatera. - Nigdy wcześniej nie zaznałem tak potwornego strachu - wyznałem szczerze, po czym opowiedziałem im o szczegółach walki z Ubbą, o ciężkich zderzeniach Oddechu Węża z jego śmiercionośnym toporem. O tym, jak Duńczyk posiekał moją tarczę w drobny mak. Na zakończenie
uczciwie przyznałem, że w ferworze walki nogi Ubby rozjechały się na wyprutych wnętrznościach jakiegoś poległego woja. Z piersi siedzących wokół ognia Duńczyków dobyło się pełne rozczarowania westchnienie. - Przeciąłem mu ścięgna w ręce - kontynuowałem, obrazowo uderzając lewą ręką w zgięcie przy prawym łokciu, by pokazać im miejsce, w które trafiłem Ubbę - a potem zwaliłem go z nóg. - Czy umarł godnie? - Zaniepokoił się któryś z mężczyzn. - Jak wielki bohater - odparłem bez cienia wahania i opowiedziałem, jak konającemu wodzowi włożyłem do ręki topór, by jego dusza ze spokojem mogła odejść do Walhalli. - Miał wspaniałą śmierć - zakończyłem historię. - Był wojownikiem - odezwał się w zamyśleniu Ragnar. Wypite piwo i wino mocno szumiały mu już w głowie, a do tego był też zmęczony, przez co wydawał się bardziej pijany niż był w rzeczywistości. Ogień przygasł. W zachodnim krańcu kościoła, gdzie siedział Alfred, mrok zgęstniał. Opowiedziano jeszcze parę historii, tlące się w palenisku polana całkiem się dopaliły, w ciemnościach świątyni gdzieniegdzie migotały płomienie kilku świec. Wszyscy już spali. Siedziałem cicho obok Ragnara, dopóki nie położył się i zaczął chrapać. Odczekałem jeszcze chwilę, aż kościół pogrążył się w sennej ciszy i dopiero wtedy podszedłem do Alfreda. - Wychodzimy - nakazałem szeptem. Nie sprzeciwił się. Nikt się nie pojawił, gdy wyszliśmy w noc, cicho zamykając za sobą drzwi. - Z kim rozmawiałeś? - Spytał Alfred. - Z jarlem Ragnarem. Zatrzymał się zdumiony. - Czy nie był jednym z zakładników? - Wulfhere darował im życie - wyznałem otwarcie. - Darował im życie? - Król nie posiadał się ze zdziwienia. - Tak, ponieważ Wulfhere przeszedł na stronę Guthruma - przekazałem mu niepomyślne wieści. - Jest tutaj, we dworze. Zgodził się dla niego walczyć. - Jest tutaj? - Alfred nie mógł uwierzyć w moje słowa. Wulfhere był jego kuzynem, ożenił się z jego siostrzenicą, był członkiem królewskiego rodu. Naprawdę jest tutaj? - Jest po stronie Guthruma - powtórzyłem twardo. Popatrzył na mnie. - To niemożliwe - powiedział prawie bezgłośnie. - A Aethelwold? Spytał. - Pojmali go w niewolę - zełgałem.
- Jest jeńcem? - Zawołał pełnym niedowierzania głosem, gdyż Aethelwold jako więzień nie miał dla Duńczyków żadnej wartości. Miałby ją tylko wtedy, gdyby zgodził się zostać zależnym od nich królem, ale fakt ten taktownie przemilczałem. - Tak. Jest jeńcem - potwierdziłem. Nie była to, oczywiście prawda, ale lubiłem Aethelwolda i byłem mu winny przysługę. - Jest duńskim więźniem - kontynuowałem - i na razie nie możemy temu zaradzić, chodźmy więc stąd. Pociągnąłem go w stronę miasta, ale było już za późno, bowiem wrota kościoła uchyliły się i wyszła z nich Brida, a zaraz za nią wybiegł Nihtgenga. Przywołała psa do nogi i skierowała się w moją stronę. Tak jak ja, nie była pijana. Musiało jej być bardzo zimno, gdyż na gładkiej, niebieskiej wełnianej sukni nie miała płaszcza. Śnieg skrzypiał pod stopami, ale Brida nie drżała z chłodu. - Już idziesz? - Zapytała po angielsku. - Nie zostaniesz z nami? - Mam żonę i dziecko - odparłem. Uśmiechnęła się, słysząc to. - O których słowem nie wspomniałeś przez cały wieczór, Uhtredzie. Co się więc dzieje? - Nie odpowiedziałem jej. Patrzyła na mnie, a w jej oczach było coś niepokojącego. - Jaką masz teraz kobietę? - Kogoś podobnego do ciebie - przyznałem. Roześmiała się. - I przez nią będziesz walczył dla Alfreda? - Ona widzi przyszłość - rzuciłem wymijająco. - Widzi ją w snach. Brida spojrzała na mnie. Nihtgenga cicho zaskomlał, więc położyła dłoń na jego łbie, by go uciszyć. - Czy widzi w nich Alfreda, który przeżył tę wojnę? - Nawet więcej. Widzi w nich Alfreda zwycięskiego. Stojący obok mnie Alfred poruszył się niespokojnie. Modliłem się w duchu, by miał dość rozsądku, żeby pochylić głowę. - Alfreda zwycięskiego? - Widziała zielone pole usiane trupami - powiedziałem - białego konia i odzyskany Wessex. - Twoja kobieta ma dziwne sny, Uhtredzie - oceniła Brida. - Ale nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pierwsze pytanie. Skoro sądziłeś, że Ragnar nie żyje, po co tu przyszedłeś? Żadna odpowiedź nie przychodziła mi do głowy, milczałem więc. - Kogo tu szukałeś? - Ciebie! - Zełgałem gładko. Potrząsnęła głową, wiedząc, że kłamię.
- Dlaczego tu przyszedłeś? Wciąż nie odpowiadałem i Brida uśmiechnęła się ze smutkiem. - Gdybym była Alfredem - rzekła - przysłałabym do Cippanhamm mówiącego po duńsku szpiega, który wróciłby potem na bagna i opowiedział mi o wszystkim, co tu widział. - Skoro tak uważasz - zacząłem - dlaczego im o tym nie powiesz? Wskazałem na strzegących dworu strażników w czarnych płaszczach. - Ponieważ Guthrum jest narwanym głupcem - powiedziała ostro. - Po co mam mu pomagać? Kiedy przegra, to Ragnar przejmie dowództwo. - Dlaczego teraz nie dowodzi? - Bo jest jak jego ojciec. Porządny. Dał słowo Guthrumowi i nie złamie go. Dziś chciał, byś złożył mu przysięgę, ale nie zrobiłeś tego. - Nie chcę dawać Duńczykom Bebbanburga w prezencie - odparłem. Przemyślała moją odpowiedź i zrozumiała ten argument. - Czy sądzisz jednak - spytała z pogardą - że Zachodni Sasi dadzą ci Bebbanburg? Leży na drugim końcu Brytanii, Uhtredzie, a tymczasem ostatni król Sasów wciąż gnije na mokradłach. - Odzyskam twierdzę. Z jego pomocą - oznajmiłem, odchylając poły płaszcza i pokazując rękojeść Oddechu Węża. - Ty i Ragnar moglibyście rządzić na północy - powiedziała. - Może kiedyś będziemy - odparłem. - Powiedz Ragnarowi, że kiedy to wszystko się skończy, kiedy wszystko będzie już postanowione, pójdę z nim na północ. Zmierzę się z Kjartanem. Ale dopiero, gdy nadejdzie właściwy czas. - Mam nadzieję, że będziesz żył, byś mógł dotrzymać tej obietnicy rzekła, po czym przysunęła się i pocałowała mnie w policzek. Nie powiedziawszy już nic, odwróciła się i wróciła do kościoła. Alfred wypuścił powietrze z płuc. - Kim jest Kjartan? - Moim wrogiem - odparłem krótko. Usiłowałem czym prędzej oddalić się z tego miejsca, ale mnie zatrzymał. Patrzył na zbliżającą się do kościoła Bridę. - Czy to ta sama dziewczyna, która była wtedy z tobą w Wintanceasterze? - Tak. Alfred miał na myśli mój pierwszy pobyt w Wessexie, gdy przyjechaliśmy tu razem z Bridą. - A czy Iseult naprawdę widzi przyszłość? - Jeszcze się nie pomyliła. Uczynił znak krzyża i pozwolił mi poprowadzić się przez miasto. Było teraz znacznie ciszej. Alfred nie chciał wracać ze mną do zachodniej
bramy, uparł się, abyśmy podeszli na chwilę do żeńskiego klasztoru. Weszliśmy więc na dziedziniec i przykucnęliśmy przy jednym z dogasających ognisk, by się nieco ogrzać. Podwórzec był już opustoszały i cichy. W przyklasztornym kościele spali Duńczycy. Alfred chwycił za tlące się polano i oświecając nim sobie drogę jak pochodnią, podszedł do szeregu niewysokich drzwi wiodących do byłych mieszkalnych cel zakonnic. Jedne z nich były po zewnętrznej stronie zamknięte na dwa skoble spętane krótkim, grubym łańcuchem. Alfred zatrzymał się przed nimi. - Dobądź miecza - rozkazał. Wydobyłem Oddech Węża, tymczasem on wyplątał łańcuch ze skobli i pchnął drzwi do środka. Wszedł do celi ostrożnie, zrzucając z głowy kaptur. Trzymał pochodnię wysoko i w jej świetle ujrzałem skulonego na podłodze, zwalistego mężczyznę. - Steapa! - Syknął Alfred. Steapa tylko udawał, że śpi. Natychmiast zerwał się na równe nogi i rozjuszony niczym byk ruszył na Alfreda. Wycelowałem miecz w jego pierś. Ale on zdążył już zobaczyć posiniaczoną twarz króla i znieruchomiał, zupełnie nieświadomy wymierzonego weń ostrza. - Panie? - Idziesz z nami - oznajmił Alfred. - Panie! - Steapa runął na kolana przed swym królem. - Jest strasznie zimno - rzekł Alfred. Tak jak na zewnątrz, powietrze w celi było przejmująco mroźne. - Schowaj do pochwy miecz, Uhtredzie. Steapa spojrzał na mnie z zaskoczeniem, zapewne dziwiąc się, że w tych okolicznościach spotyka człowieka, z którym walczył, gdy Wessex zaatakowali Duńczycy. - Wy dwaj macie się zaprzyjaźnić - rzucił Alfred tonem nie znoszącym sprzeciwu. Steapa posłusznie skinął głową. - Musimy jeszcze kogoś stąd odbić - powiedział energicznie król. - Ruszajmy więc. - Kogo? - Zdziwiłem się. - Wspominałeś coś o pewnej zakonnicy - wyjaśnił Alfred. Kazał mi odnaleźć jej celę. Wciąż w niej była. Leżała przyciśnięta do ściany przez pochrapującego Duńczyka. W świetle pochodni ujrzeliśmy jej drobną, przerażoną twarz, częściowo przysłoniętą przez kędzierzawą, czarną brodę mężczyzny. Na tle ciemnego zarostu jej włosy mieniły się jak szczere złoto. Gdy nas zobaczyła, z jej piersi dobyło się głośne westchnienie, a Duńczyk się zbudził. Zamrugał oczami, rażony rozbłyskającym w ciemnościach światłem pochodni i warknął ostrzegawczo, jednocześnie próbując wyplątać się spod grubych płaszczy, którymi się przykrył zamiast koców. Steapa zadał mu potężny cios i po celi
rozszedł się dźwięk przypominający uderzenie wołu - głuchy i ciężki zarazem. Głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu. Alfred szarpnął za płaszcze, niechcąco odsłaniając nagość zakonnicy. Gdy, spłoszona, usiłowała się zakryć, rzucił je jak oparzony. Stał przez chwilę mocno zakłopotany, tymczasem ja podziwiałem olśniewającą urodę dziewczyny. Była młoda i prześliczna, zastanawiałem się, dlaczego tak cudna kobieta marnuje słodycz swego piękna na smutną służbę chrześcijańskiemu Bogu. - Czy wiesz, kim jestem? - Otrząsnął się Alfred. Potrząsnęła przecząco głową. - Jestem twym królem - powiedział cicho. - Pójdziesz z nami, siostro. Ponieważ od dawna nie miała żadnych ubrań, owinęliśmy ją w ciężkie płaszcze. Duńczykowi poderżnąłem gardło Żądłem Osy. Do szyi na skórzanym rzemieniu miał przywiązaną sakiewkę z monetami. - Te pieniądze należy oddać Kościołowi - poinstruował mnie Alfred. - Przecież to ja je znalazłem - zaprotestowałem - i ja go zabiłem. - To pieniądze z grzechu - wyjaśnił cierpliwie - i muszą zostać odkupione. - Uśmiechnął się do siostry. - Czy są tu jeszcze inne zakonnice? - Tylko ja - szepnęła. - Teraz jesteś bezpieczna, siostro - wyprostował się. - Ruszajmy. Steapa niósł na rękach zakonnicę, która miała na imię Hilda. Uczepiła się go kurczowo, popłakując cichutko. Nie wiedzieliśmy, czy powodem jej smutku było dotkliwe zimno, czy może wspomnienie męki ostatnich tygodni. Tamtej nocy bylibyśmy w stanie odbić Cippanhamm zaledwie setką ludzi. Ziąb był tak przejmujący że szańce świeciły pustkami. Stojący zwykle przy bramie wartownicy siedzieli w domu tuż przy wałach i grzali się w cieple ognia. Zwrócili uwagę jedynie na dźwięk przesuwanego rygla. Czyjś opryskliwy głos zapytał, kto idzie. - Ludzie Guthruma - odkrzyknąłem i nikt nas więcej nie niepokoił. Pół godziny później byliśmy z powrotem w młynie, dołączywszy do ojca Adelberta, Egwine’a i trzech żołnierzy. - Powinniśmy podziękować Bogu za nasze wybawienie - powiedział uroczyście Alfred, zwracając się do ojca Adelberta, który z przerażeniem przyglądał się śladom krwi i rozległym sińcom na królewskiej twarzy. Pomódl się, ojcze - rozkazał król. Adelbert posłusznie zaczął się modlić, ale ja go nie słuchałem. Kucnąłem przy ogniu, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś będzie mi ciepło. Po chwili zasnąłem.
Przez cały następny dzień padał obfity śnieg. Rozpaliliśmy ognisko, nie
zważając na to, że nieprzyjaciele mogliby dostrzec dym, nauczyliśmy się już bowiem, że żaden Duńczyk nie przyjdzie walczyć na przenikliwym mrozie i coraz grubszej warstwie śniegu tylko dlatego, że w oddali na pochmurnym niebie zauważył cieniutką smużkę dymu. Alfred zatopił się w myślach. Prawie się nie odzywał. Raz tylko zmarszczył brwi i zapytał, czy to, co powiedziałem mu o Wulfherze, jest prawdą. - Nie widzieliśmy go z Guthrumem - dodał żałośnie, rozpaczliwie trzymając się nadziei, że eldorman go nie zdradził. - Wszyscy zakładnicy przeżyli - odparłem. - Dobry Boże - jęknął, przekonany tym argumentem i oparł czoło o ścianę. Przez małe okienko patrzył na sypiący śnieg. - On należy do mojej rodziny! - Zawołał dramatycznie i na nowo zamilkł. Nakarmiłem konie resztkami siana, które zabraliśmy ze sobą z grodu i, z braku innych zajęć, zabrałem się za ostrzenie mieczy. Hilda przez cały czas płakała. Alfred niezdarnie próbował ją pocieszyć, ale czuł się tym zadaniem skrępowany i nie znajdował właściwych słów. W końcu jej smutki ukoił Steapa, czym zadziwił nas wszystkich. Przemawiał do niej cichym głosem, wydając z siebie basowe pomruki. Gdy Oddech Węża i Żądło Osy nie mogły już być ostrzejsze, a białe płatki śniegu bez końca opadały na pogrążony w ciszy świat, poszedłem w ślady Alfreda i zatopiłem się w myślach. Dumałem o Ragnarze, który pragnął mej przysięgi. Który chciał, bym ślubował mu wierność. Świat zrodził się z chaosu i w chaosie się zakończy. Bogowie go stworzyli, bogowie też go unicestwią, gdy sami ze sobą staną do walki. Lecz gdzieś pomiędzy chaosem z okresu tworzenia świata a chaosem towarzyszącym jego końcowi istnieje pewien ład i porządek. Tworzą go przysięgi, które spinają nas ze sobą tak samo jak klamry sprzęgają uprząż. Byłem związany przysięgą z Alfredem, lecz zanim dałem mu swoje słowo, chciałem połączyć swe losy z Ragnarem. Teraz jednak poczułem się dotknięty jego prośbą. Zmieniłem się. To duma coraz bardziej kształtowała mój charakter. Byłem Uhtredem z Bebbanburga, zabójcą Ubby. Składając przysięgę królowi, nie byłem już skłonny złożyć jej komuś równemu sobie. A ślubujący służy człowiekowi, któremu przysięga. Ragnar mógł nazywać mnie swym przyjacielem, mógł traktować jak brata, ale zakładając, że złożę mu przysięgę, pokazywał, że tak naprawdę uważał mnie za kogoś, kto będzie mu służył. Byłem panem Northumbrii, on jednak był Duńczykiem, a dla Duńczyka Sasi są ludźmi niższej kategorii. Dlatego żądał, bym mu ślubował lojalność. Gdybym to uczynił, byłby dla mnie hojny, ale zarazem oczekiwałby ode mnie wdzięczności. Jeśli w końcu
zdobyłbym i zatrzymałbym Bebbanburg, to tylko dlatego, że on by mi na to pozwolił. Nigdy nie przemyślałem tej sprawy dogłębnie, lecz tego zimowego dnia zrozumiałem, że dla Duńczyków byłem tak ważny, jak ważni byli moi przyjaciele. Bez przyjaciół byłem kolejnym pozbawionym ziemi i pana wojownikiem. Natomiast pośród Sasów byłem jeszcze jednym Sasem, który nie potrzebował szczodrości drugiego człowieka. - Zdajesz się być zamyślony, Uhtredzie - Alfred wyrwał mnie z zadumy. - Myślałem właśnie, że przydałoby nam się trochę ciepłego jedzenia, panie - odparłem. Dołożyłem do ognia i poszedłem nad strumień. Przebiłem się przez skuwający go lód i nabrałem wody do garnka. Za mną wyszedł Steapa, bynajmniej nie z zamiarem rozmowy, tylko opróżnienia pęcherza. Stanąłem za nim. - Na witanie skłamałeś w sprawie Cynuit - powiedziałem groźnie. Zawiązał sznurek służący mu za pasek, po czym odwrócił się i spojrzał na mnie. - Zabiłbym cię, gdyby nie przyszli Duńczycy - mruknął niskim głosem. Nie sprzeczałem się z nim, gdyż czułem, że ma rację. - Gdzie byłeś, gdy Ubba umierał pod wzgórzem Cynuit? - Spytałem. - Tam. - Nie widziałem cię - powiedziałem. - Byłem w samym sercu bitwy, ale cię nie widziałem. - Myślisz, że mnie tam nie było? - Spytał ze złością. - Myślę, że byłeś wtedy z Oddą Młodszym - oznajmiłem, a Steapa skwapliwie przytaknął. - Byłeś z nim dlatego, że jego ojciec kazał ci go bronić, czy tak? - Domyśliłem się. Ponownie skinął głową. - Tymczasem Odda Młodszy stronił od niebezpieczeństwa jak od ognia. Czy mam rację? Nie odpowiedział, lecz z jego milczenia wywnioskowałem, że moje domysły były słuszne. Steapa postanowił, że niczego więcej mi już nie powie i ruszył z powrotem do młyna, ale pociągnąłem go za ramię, by go zatrzymać. Ten gest go zdumiał. Był tak ogromny, tak silny i tak przerażający, że nie przywykł, by ktoś używał wobec niego siły. Zobaczyłem, jak zaczyna wzbierać w nim złość. Podsyciłem ją tylko. - Byłeś niańką Oddy - prychnąłem z pogardą. - Wielki Steapa Roztropny był niańką. Inni mężowie stanęli do boju z Duńczykami, a ty zwyczajnie trzymałeś Oddę za rękę, by ze strachu nie narobił w gacie. Wbił we mnie wzrok. To było mordercze spojrzenie wygłodniałego, rozjuszonego zwierza. Strasznego wyrazu dodawała mu ciasno opinająca czaszkę skóra i nieruchomy wyraz twarzy. Miał ochotę mnie zabić, zwłaszcza po tym, jak wymówiłem jego przezwisko. Ale wtedy odkryłem jeszcze jedną prawdę o Steapie Roztropnym. Naprawdę był głupi. Zabiłby
mnie, gdyby dostał taki rozkaz, lecz gdy nie miał nikogo, kto powiedziałby mu, co ma robić, czuł się bezradny jak dziecko. Wcisnąłem mu kociołek z wodą. - Zanieś to do środka - nakazałem. Zawahał się. - No, dalej, nie stój tu jak głuchy wół! - Warknąłem. - Zabieraj to! Tylko nie rozlej po drodze! Posłusznie wziął garnek. - Trzeba go postawić na ogniu. A następnym razem, gdy będziemy walczyć z Duńczykami, będziesz trzymać się mnie. - Ciebie? - Jesteśmy przecież wojownikami - wyjaśniłem. - Naszym zadaniem jest zabijać wrogów, a nie niańczyć słabeuszy. Zebrałem drewno na opał. Gdy wróciłem do młyna, Alfred patrzył przed siebie pustym wzrokiem, a Steapa siedział obok Hildy. Tym razem to ona go pocieszała. Wrzuciłem do wody kilka pokruszonych owsianych placków oraz kawałki suszonej ryby i wymieszałem to wszystko patykiem. Powstało coś w rodzaju kleiku. Smakował ohydnie, ale przynajmniej był gorący. Tej nocy przestał padać śnieg, więc następnego poranka ruszyliśmy do domu.
Alfred nie musiał iść do Cippanhamm. Wszystko, czego się tam dowiedział, mógł odkryć za pośrednictwem szpiegów. Jednak uparł się, by osobiście pójść do miasta i wrócił z niego bardziej zgnębiony, niż był wcześniej. Odkrył kilka pozytywnych rzeczy, jak tą, że Guthrum nie ma dość ludzi, by podporządkować sobie cały Wessex i dlatego czeka na posiłki. Ale dowiedział się również, że duński wódz próbuje przeciągnąć na swoją stronę wysoko urodzonych Sasów. Skoro Wulfhere przysiągł lojalność Duńczykom, kto jeszcze to zrobił? - Czy fyrd z ziemi Wiltunsciru będzie w takim razie walczył dla Wulfhere’a? - Spytał mnie. Odpowiedź była oczywista. Większość mężczyzn z Wiltunsciru była lojalna wobec swego pana i gotowa podążyć za jego chorągwią na wojnę, jeśli tylko otrzyma taki rozkaz. Jedynie wojowie pochodzący z ziem niezajętych przez Duńczyków mogli opowiedzieć się za Alfredem i dla niego walczyć. Istniało wszakże ryzyko, że inni eldormani, widząc, iż Wulfhere, popierając Duńczyków, nie stracił swych ziem, szybko zorientują się, że ich przyszłość oraz bezpieczeństwo rodzin zależą od najeźdźców. Duńczycy zawsze tak postępowali. Ponieważ ich armia była zbyt mała i zbyt rozproszona, by w kilku uderzeniach zająć wielkie królestwo, zawsze zjednywali sobie jego lordów. Schlebiali im, z niektórych nawet robili króli, ale gdy tylko ich pozycja się umacniała, natychmiast ich zabijali.
Tak więc po powrocie do Aethelingaeg Alfred zrobił to, co potrafił robić najlepiej. Napisał kilka listów. Zaadresował je do wszystkich możnych królestwa, po czym rozesłał posłańców po najdalszych zakątkach Wessexu z rozkazem doręczenia pism do wszystkich eldormanów, tenów i biskupów, których tylko zdołają odnaleźć. „Żyję - można było wyczytać z wąskiego zwoju pergaminu - i po święcie Wielkiej Nocy odbiję Wessex z rąk pogan. A wy mi w tym pomożecie”. Czekaliśmy na odpowiedzi. - Musisz nauczyć mnie czytać - powiedziała Iseult, gdy opowiedziałem jej o listach. - Po co ci to? - To magia - odparła. - Jaka znowu magia? Czytanie psalmów nazywasz magią? - Słowa są jak oddech. Wypowiadasz je i znikają. Ale pismo zamyka je w pułapce. Można pisać całe historie, poematy. - Niech Hilda cię nauczy - zasugerowałem. I Hilda ją nauczyła. Pisała litery na błocie. Czasami przyglądałem się obu dziewczynom. Wyglądały jak rodzone siostry, z tym, że jedna miała włosy czarne jak skrzydło kruka, a druga - jak jasne złoto. Iseult uczyła się czytać, a ja do upadłego trenowałem z mężczyznami sztukę walki, aż w końcu byli tak zmęczeni ćwiczeniami, że nawet nie mieli siły mnie przeklinać. Zbudowaliśmy również nowy gródek. Odnowiliśmy jedną z kłodowych dróg prowadzących na południe do wzgórz na krańcu bagna. W miejscu, gdzie droga stykała się z suchym terenem postawiliśmy mocną twierdzę z ziemi i pni drzew. Nikt z ludzi Guthruma nie próbował nas powstrzymać, choć widzieliśmy, jak obserwują nas z wyższych partii wzgórz. Nim Guthrum pojął, czym się zajmujemy, budowa fortecy została ukończona. Pod koniec lutego setka Duńczyków przybyła z zamiarem zaatakowania go. Ujrzawszy jednak palisadę z cierniowych krzewów, osłaniającą okalający gród rów, jego solidne ściany, zrobione z drewnianych bali oraz gąszcz włóczni, których groty połyskiwały groźnie na tle nieba, odjechali jak niepyszni. Następnego dnia zebrałem sześćdziesięciu ludzi i pojechaliśmy tam, gdzie wcześniej widzieliśmy duńskie konie. Już ich tam nie było, a po zagrodzie zostały zgliszcza. Ruszyliśmy więc dalej, ale nigdzie nie zauważyliśmy obecności wroga. Znaleźliśmy ciała zagryzionych przez lisy nowo narodzonych jagniąt, ale nie natknęliśmy się na żaden ślad Duńczyków. Od tego dnia zapuszczaliśmy się coraz bardziej w głąb Wessexu, niosąc ludziom wiadomość, że król żyje i że chce dla nich walczyć. Czasami natykaliśmy się na duńskie drużyny, ale ścieraliśmy się z nimi tylko wtedy, gdy mieliśmy nad nimi przewagę liczebną, ponieważ nie
mogliśmy sobie pozwolić na straty w ludziach. Aelswith powiła córeczkę, której z Alfredem nadali imię Aethelgifu. Królewska małżonka domagała się teraz opuszczenia bagna. Pragnęła udać się do Dornwaraceasteru, gdzie wraz ze swym garnizonem nadal stacjonował eldorman Huppa z ziemi Thornsaety. Eldorman odpowiedział na list Alfreda - napisał, że gród jest bezpieczny i że fyrd z Thornsaety jest w każdej chwili gotowy wyruszyć mu na pomoc. Dornwaraceaster nie był tak duży jak Cippanhamm, ale okalały go rzymskie mury, które umacniały poczucie bezpieczeństwa. A Aelswith była już zmęczona trudami życia na bagnach. Miała dość niekończącej się wilgoci i zimnej mgły. Powiedziała, że jej nowo narodzone dziecko umrze na moczarach z chłodu, a choroba Edwarda powróci. Gorąco popierał ją biskup Alewold. Duchownemu marzył się jasny, przestronny dom w Dornwaraceasterze, wesoło buzujący, ciepły ogień w palenisku i wygoda. Lecz Alfred odmówił. Gdyby przeniósł się do Dornwaraceasteru, Duńczycy natychmiast opuściliby Cippanhamm i rozpoczęli oblężenie miasta. Tam obrońcom szybko zajrzałby w oczy głód, podczas gdy tu, na bagnach, mieliśmy żywności pod dostatkiem. W Dornwaraceasterze Alfred zostałby odcięty przez Duńczyków, natomiast na mokradłach był wolny. Napisał kolejne listy, powiadamiając lud Wessexu, że żyje, gromadzi siły i po Wielkanocy, ale jeszcze przed Zielonymi Świątkami szykuje szturm na pogan. Pod koniec zimy zaczęło padać. Deszcz lał się z nieba bez końca. Pamiętam, jak stałem na pokrytym grubą warstwą błota parapecie nowego grodu i obserwowałem szare strugi. Nasze kolczugi pordzewiały, tkaniny zgniły, a żywność spleśniała. Rozpadały nam się buty, lecz nie mieliśmy nikogo, kto potrafiłby zrobić nowe. Wywracaliśmy się na śliskim błocie, ochlapując nim wszystko dookoła. Ubrania nigdy nie wysychały, a z zachodu wciąż nadciągały ponure ściany deszczu. Strzechy przeciekały, chałupy tonęły w wodzie, świat sposępniał. Żywiliśmy się całkiem dobrze, choć w miarę, jak do Aethelingaeg przybywało więcej ludzi, o jedzenie zaczęło być trochę trudniej, nikt jednak nie głodował. Nikt też nie narzekał na monotonne jedzenie - nikt z wyjątkiem biskupa Alewolda, który zawsze krzywił się na widok kolejnej porcji rybnej polewki. Na bagnach nie było już ani jednego jelenia - wszystkie złapały się w sieci i zostały przez nas zjedzone. Mieliśmy jednak ryby, węgorze i dzikie ptactwo, podczas gdy na terenach poza bagnem, złupionych wcześniej przez Duńczyków, ludność głodowała. Ćwiczyliśmy się w walce, odbywaliśmy pojedynki na niby z kijami zamiast mieczy, obserwowaliśmy wzgórza i witaliśmy przynoszących nowiny posłańców. Dowódca floty, Burgweard, napisał z Hamtun, że w mieście stacjonuje garnizon Sasów, ale też, że u wybrzeża pojawiły się duńskie statki.
- Rękę dam sobie uciąć, że Burgweard z nimi nie walczy - zauważył zgryźliwie Leofric, gdy usłyszał wiadomość. - Nic na ten temat nie pisze - potwierdziłem. - Pewnie nie chce zabrudzić swych pięknych okrętów - dodał z przekąsem. - Cieszmy się, że w ogóle jeszcze je ma... Z odległego Kentu nadszedł list autorstwa pewnego księdza. Pisał on, że wikingowie z Londynu okupowali Contwaraburg, a inni osiedli na Wyspie Sceapig. Tamtejszy eldorman zawarł z najeźdźcami pokój. Nowe wieści przyszły z South Seaxa - mówiły o kolejnych duńskich rajdach. Jednocześnie Arnulf, eldorman z ziemi South Seaxa, zapewniał Alfreda, że jego fyrd zbierze się na wiosnę. Na znak przywiązania do króla wraz z listem przysłał mu Biblię. Był to piękny dar i Alfred całymi dniami chodził ze świętą księgą pod pachą, aż w końcu jej stronice przemoczył deszcz i spłukał z nich cały atrament. Na początku marca na moczary przybył Wiglaf, eldorman ziemi Sumorsaete, który przywiózł ze sobą siedemdziesięciu ludzi. Utrzymywał, że ukrywał się na wzgórzach na południe od Badhum, dlatego Alfred zignorował pogłoski, jakoby eldorman potajemnie dogadywał się z Guthrumem. Liczyło się tylko to, że Wiglaf stawił się w Aethelingaeg. Alfred powierzył mu dowództwo nad oddziałem, którego zadaniem było regularnie wyjeżdżać w głąb kraju i śledzić poczynania Duńczyków oraz urządzać zasadzki na ich szukające pożywienia drużyny. Ale nie wszystkie wiadomości były równie pomyślne. Wilfrith z Hamptonsciru uciekł przez wodę do kraju Franków, podobnie jak wielu innych eldormanów oraz tenów. Za to Odda Młodszy, eldorman ziemi Defnasciru, wciąż znajdował się w Wessexie. Posłał do Alfreda księdza z pismem, w którym informował go, iż nadal przebywa w Exanceasterze. „W mieście nie ma pogan, Bogu niech będą za to dzięki” - pisał. - W takim razie, gdzie oni się podziewają? - Spytał Alfred księdza. Wiedzieliśmy, że Svein, mimo iż stracił flotę, nie pomaszerował do Guthruma. Mogło to oznaczać, że jego ludzie wciąż czekali, przyczajeni gdzieś na terenie Defnasciru. Ksiądz-poseł był młodym człowiekiem i zdawał się być przygnieciony majestatem króla. Zapytany, nerwowo wzruszył ramionami, zawahał się chwilę i wyjąkał, że Svein był blisko Exenceasteru. - Blisko? - Zapytał król. - Nieopodal - wykrztusił. - Czy oblegają miasto? - Drążył Alfred. - Nie, panie.
Alfred przeczytał list po raz drugi. Zawsze pokładał wielką wiarę w słowo pisane, zatem i tym razem starał się odczytać jakąś ukrytą informację, która być może umknęła mu za pierwszym razem. - Nie ma ich w Exanceasterze - podsumował. - List jednak nie zdradza, gdzie teraz są. Nie mówi też, ilu ich jest. Ani tego, co obecnie robią. - Są nieopodal, panie - powiedział ksiądz z rozpaczą w głosie. - Na zachodzie, tak sądzę. - Na zachodzie? - Myślę, że są na zachodzie. - Co mamy na zachodzie? - Alfred zwrócił się do mnie. - Wielkie Wrzosowiska - odpowiedziałem. Alfred z niesmakiem odrzucił list. - Może powinieneś udać się do Defnasciru - zwrócił się do mnie - by dowiedzieć się, co porabiają poganie oraz gdzie się aktualnie podziewają. - Dobrze, panie. - Miałbyś okazję odszukać żonę i dziecko - dodał Alfred. W tych słowach zawarty był jad, który wraz z zimowymi deszczami wlewali do jego serca księża. A on otworzył się na ich przekaz: Sasi pokonają Duńczyków tylko wtedy, gdy Bóg da im na to przyzwolenie. „A Bóg - mówili księża - pragnie, abyśmy wiedli cnotliwe życie”. Iseult, tak jak ja, była poganką, żyliśmy bez ślubu, w dodatku miałem żonę. Po bagnie zaczęto szeptać, że to Iseult stoi Alfredowi na drodze do zwycięstwa. Wtedy jeszcze nikt nie mówił tego otwarcie, jednak Iseult wyraźnie to wyczuwała. W tamtych dniach tę cichą nagonkę na nią łagodziła Hilda była w końcu zakonnicą, chrześcijanką, a do tego niewinną ofiarą Duńczyków. Byli jednak i tacy, którzy podejrzewali, że Iseult przekupuje Hildę. Udawałem, że nie słyszę tych szeptanych pomówień, aż w końcu powiedziała mi o nich córka Alfreda. Aethelflaed miała prawie siedem lat i była ukochanym dzieckiem swego ojca. Aelswith więcej uwagi poświęcała synkowi Edwardowi, martwiąc się, by zimowe, wilgotne dni nie nadwerężyły jego wątłego zdrowia. Ostatnimi dniami była także mocno zaabsorbowana opieką nad nowo narodzoną córeczką. Dzięki temu Aethelflaed cieszyła się dużą swobodą. Większość czasu spędzała u boku ojca, ale od czasu do czasu lubiła urządzać sobie wycieczki po Aethelingaeg. Żołnierze i miejscowa ludność uwielbiali ją i chętnie dawali temu wyraz. W tych przesiąkniętych wilgocią, deszczowych tygodniach Aethelflaed była jak promyk słońca. Miała złote włosy, słodką twarzyczkę, niebieskie oczy i serce nieznające strachu. Któregoś dnia znalazłem ją w południowym grodzie, jak obserwowała tuzin Duńczyków, którzy przyszli do nas na zwiady. Kiedy kazałem jej wrócić do Aethelingaeg, udała, że mnie posłuchała, ale godzinę później, gdy
Duńczycy sobie poszli, znalazłem ją ukrytą w jednym z szałasów z darniowym dachem, tuż przy wale. - Miałam nadzieję, że Duńczycy tu wrócą - wyznała z rozczarowaniem. - Chciałabyś, żeby cię zabrali? - Chciałabym patrzeć, jak ich zabijasz. Był jeden z niezwykle rzadkich dni, gdy nie padało. Wzgórza zieleniły się w słońcu, a ja usiadłem na wale. Wyjąłem z wyłożonej wełną pochwy Oddech Węża i zacząłem ostrzyć go osełką. Aethelflaed koniecznie chciała zobaczyć, jak działa osełka. Położyła na kolanach długie ostrze miecza i marszcząc w skupieniu brewki, przeciągnęła po nim kamieniem. - Ilu Duńczyków zabiłeś? - Spytała. - Dość wielu. - Mama mówi, że nie kochasz Pana Jezusa. - Wszyscy kochamy Pana Jezusa - rzekłem wymijająco. - Gdybyś kochał Pana Jezusa - powiedziała z poważną minką - mógłbyś zabić więcej Duńczyków. Co to? - Wskazała na szczerbę w klindze miecza. - W tym miejscu Oddech Węża uderzył o drugi miecz - wyjaśniłem. Stało się to w Cippanhamm, gdy walczyłem ze Steapą i jego potężne ostrze wbiło się w moją broń. - Poprawię to - oświadczyła i zaczęła obsesyjnie pocierać osełką, chcąc wygładzić brzegi szczerby. - Mama mówi, że Iseult to aglaecwif- zająknęła się, ale zaraz uśmiechnęła triumfalnie, dumna, że bezbłędnie wypowiedziała to trudne słowo. Nie odezwałem się. Aglaecwif znaczyło tyle, co demon, potwór11. - Biskup też tak mówi - dodała skwapliwie. - Nie lubię biskupa. - Nie lubisz? - On się ślini - próbowała to zademonstrować i opluła Oddech Węża. Wytarła ostrze. - Czy Iseult jest aglaecwif? - Oczywiście, że nie jest. Dzięki niej Edward poczuł się lepiej. - To sprawił Pan Jezus. Pan Jezus przysłał mi też malutką siostrzyczkę. Nachmurzyła się, bowiem pomimo jej starań, szczerba w Oddechu Węża nie zmniejszyła się. - Iseult jest dobra - powiedziałem. - Uczy się czytać. Ja umiem czytać. - Naprawdę? - No, prawie. Jeśli Iseult będzie czytała, może zostać chrześcijanką. Chciałabym być aglaecwif.
Aglaec-wif - staroangielskie określenie na kobiecego demona (dosłownie: odrażająca kobieta), użyte już w poemacie z VI-VIII wieku Beowulf, gdzie nazwano nim matkę potwora Grendela (przyp. red. pol.) 11
- Chciałabyś? - Zdumiałem się. W odpowiedzi zamruczała jak kotek i zgięła palce małej rączki, które teraz wyglądały jak pazury. Potem wybuchnęła radosnym śmiechem. - Czy to Duńczycy? - Zobaczyła kilku jeźdźców nadciągających z południa. - To Wiglaf - odpowiedziałem. - On jest miły. Odesłałem ją do Aethelingaeg na koniu Wiglafa. Pomyślałem o tym, co mi powiedziała i po raz tysięczny zastanowiłem się, dlaczego byłem z chrześcijanami, którzy uważali, że moja obecność obraża ich boga. Wyznawanych przeze mnie bogów określali mianem dwolgods, czyli fałszywych bożków. Zrobili ze mnie Uthredaerwe, który żyje z aglaecwif i czci dwolgods. Trochę im w tym pomagałem, gdyż obnosiłem się z moją wiarą, nosząc na wierzchu amulet z młotem Thora. Alfred zawsze wzdrygał się na jego widok. Tamtego wieczoru, gdy wezwał mnie do swego dworu, również skrzywił się z niesmakiem, ujrzawszy talizman. Zastałem go pochylonego nad tablicą do gry tafl 12. Rozgrywał partyjkę z Beoccą, który miał więcej pionków. Reguły tafl są proste. Jeden z graczy ma króla i tuzin innych figur, zwanych obrońcami, a drugi ma dwa razy tyle figur pełniących rolę napastników, ale nie ma króla. Trzeba przesuwać pionki po podzielonej na kwadratowe pola tablicy w ten sposób, by w końcu wszystkie figury któregoś z graczy zostały otoczone przez pionki przeciwnika. Nigdy nie miałem do tej gry cierpliwości, za to Alfred uwielbiał spędzać przy niej czas. Gdy wszedłem, chyba przegrywał, bowiem na mój widok na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. - Chcę, żebyś jechał do Defnasciru - oznajmił. - Oczywiście, panie. - Lękam się, że twój król jest zagrożony, panie - Beocca radośnie zatarł ręce. - Nic nie szkodzi - odparł Alfred z lekką irytacją w głosie. - Pojedziesz do Defnasciru - powiedział, odwróciwszy się do mnie - lecz Iseult musi tu zostać. Żachnąłem się. - Znów ma być waszą zakładniczką? - Spytałem. - Potrzebuję jej medykamentów - odparł Alfred. - Nawet jeśli robi je aglaecwif? Tafl, hnefi, hnefatafl - nazwy spokrewnionych gier planszowych (czasem porównywanych do szachów), opracowanych przez dawne ludy germańskie i używanych w Skandynawii i na terenach brytyjskich, (przyp. red. pol.) 12
Rzucił mi ostre spojrzenie. - Ona jest uzdrowicielką - powiedział - co oznacza, że jest narzędziem w ręku Boga i z Bożą pomocą sama dotrze do Prawdy. Musisz pojechać tam szybko, a nie potrzebujesz kobiety do towarzystwa. Udasz się do Defnasciru, odnajdziesz Sveina, a gdy to uczynisz, każesz Oddzie Młodszemu zebrać fyrd. Powiedz mu, że Sveina koniecznie trzeba wyprowadzić z ziem Defnasciru. Po tym, jak Odda to zrobi, ma tu niezwłocznie stawić się ze swoją gwardią przyboczną. Jest w końcu dowódcą mojej straży, powinien być tutaj z nami. - Chcesz, bym wydawał rozkazy Oddzie? - Spytałem, zarazem ze zdumieniem i pogardą. - Tak - odpowiedział Alfred. - I rozkazuję ci, byś zawarł z nim pokój. - Tak, panie - odrzekłem. Wychwycił sarkazm w moim głosie. - Wszyscy jesteśmy Sasami, Uhtredzie. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej nastał czas, byśmy zaleczyli nasze rany. Beocca najwyraźniej uświadomił sobie, że pokonanie Alfreda w tafl nie poprawi królowi nastroju, gdyż dyskretnie zebrał pionki z tablicy - „I żadne miasto ani dom wewnętrznie skłócony się nie ostoi” 13 - wtrącił Beocca. - To słowa świętego Mateusza. - Dziękujmy Bogu za tę prawdę - rzekł Alfred. - Musimy pozbyć się Sveina. To była ważniejsza prawda. Alfred chciał po Wielkanocy ruszyć na Guthruma, ale byłoby mu to niezwykle trudno zrobić, gdyby armię pogan wspierały siły Sveina. - Odszukaj Sveina - powtórzył król. - Pojedzie z tobą Steapa. - Steapa?! - Zna teren. Powiedziałem mu, że ma być ci posłuszny. - To doprawdy wspaniałe, że wy dwaj pojedziecie razem - rozanielił się Beocca. - Pamiętaj, że Jozue wysłał dwóch zwiadowców do Jerycha. - Posyłasz mnie w ręce mych wrogów - rzekłem z goryczą. Ale gdy potem przemyślałem decyzję Alfreda, doszedłem do wniosku, że postąpił słusznie, wysyłając tam nas obu. Wiedział, że przebywający na ziemiach Defnasciru Duńczycy będą rozglądać się za saskimi zwiadowcami. Ja jednak znałem ich język i mogłem uchodzić za jednego z nich. Byłem przez to o wiele bezpieczniejszy niż ktokolwiek z ludzi Alfreda. Steapa natomiast pochodził z ziemi Defnasciru i doskonale znał tamtejsze wzgórza oraz lasy. Poza tym był człowiekiem Oddy - któż inny byłby lepszym posłańcem zawożącym eldormanowi wieści? 13
Ewangelia św. Mateusza 12:25, Biblia Tysiąclecia.
Tak więc w strugach zacinającego deszczu opuściliśmy Aethelingaeg i skierowaliśmy się na południe. Steapa mnie nie lubił, tak jak ja nie lubiłem jego. Nie mieliśmy sobie zatem nic do powiedzenia. Wyjątkiem były sytuacje, gdy sugerowałem, którą drogą powinniśmy jechać, a Steapa nigdy nie miał w tej kwestii odmiennego zdania. Trzymaliśmy się dość blisko dużego traktu, który dawno temu wybudowali Rzymianie. Jechałem ostrożnie, gdyż tymi drogami, w poszukiwaniu żywności lub łupów, często przemieszczały się duńskie bandy. Także Svein, jeśli chciał dołączyć do Guthruma, musiał tędy maszerować. Nie napotkaliśmy jednak Duńczyków. Nie widzieliśmy także ani jednego Sasa. Każda mijana po drodze wioska i zagroda została złupiona i spalona. Podróżowaliśmy po ziejącej pustką krainie śmierci. Drugiego dnia Steapa skręcił na zachód. Nie wyjaśnił przyczyny tej nagłej zmiany kierunku, lecz zawzięcie piął się na wzgórza. Podążałem za nim bez słowa wiedząc, że zna teren. Domyślałem się, że prowadząc nas wąskimi dróżkami, zmierza do wysoce ponurych okolic Daerentmory. Jechał pośpiesznie, z posępną miną na czerstwej twarzy. Krzyknąłem do niego, że powinniśmy bardziej uważać, bo w niewielkich dolinach mogą się znajdować poszukujące żywności duńskie drużyny, ale mnie zignorował. Potem prawie galopem zjechał do jednej z takich dolin. Stanął dopiero, gdy jego oczom ukazała się zagroda. A raczej to, co z niej pozostało. Teraz była to kupa mokrego popiołu w bardzo zielonej okolicy, gdzie wąskie pastwiska zacieniały wysokie drzewa, nad którymi nieśmiało unosiła się pierwsza wiosenna mgła. Krawędzie łąk bujnie porastały pierwsze kwiaty, ale żadnego nie było widać w miejscu, gdzie niegdyś stały zabudowania. Znajdował się tam tylko dogasający żar oraz czarne plamy popiołu. Steapa porzucił konia i przechadzał się pośród zgliszcz. Gdy pojmali go Duńczycy, stracił swój wielki miecz i zaopatrzył się w ogromny wojenny topór, którego szerokim żeleźcem trącał teraz poczerniałe popielisko. Złapałem jego konia i przywiązałem obydwa zwierzęta do osmalonego pnia jesionu, który niegdyś rósł przy podwórzu. Obserwowałem go. Nie odzywałem się, czując, że jedno słowo może wyzwolić w nim całą lawinę wściekłości. Przykucnął przy szkielecie psa i długo przyglądał się okopconym kościom. Potem wyciągnął rękę i poklepał łysą czaszkę. Po jego twarzy spłynęły łzy, a może tylko był to deszcz, który cicho kapał z wiszącej nisko chmury. Kiedyś mieszkało tu ze dwadzieścia osób. Na południowym krańcu zagrody stał większy dom, którego zwęglone szczątki właśnie obchodziłem. Zobaczyłem, że Duńczycy swoim zwyczajem kopali przy
głównych słupach domostwa w poszukiwaniu ukrytych monet. Steapa przyglądał mi się. Stał przy jednym z mniejszych pogorzelisk, gdzie leżało zwęglone drewno. Domyśliłem się, że tam właśnie stał jego dom, że tam właśnie dorastał. W niewolniczej chałupie. Nie chciał, bym się do niego zbliżał, więc ostentacyjnie trzymałem się z daleka, zastanawiając się w duchu, czy byłoby wielkim nietaktem z mojej strony, gdybym zasugerował, że powinniśmy już jechać dalej. Ale Steapa zabrał się za kopanie w ziemi. Wielkim bojowym toporem rył w czerwonej, mokrej glebie, którą potem wygarniał gołymi rękami. W końcu wykopał płytki grób dla psa. Z psa pozostał sam szkielet, choć na starych kościach gdzieniegdzie sterczały kępki sierści. Mięso zostało dawno temu obgryzione, a wszędzie wokół leżały porozrzucane żebra. To wszystko musiało się stać kilka tygodni temu. Steapa pozbierał kości i ostrożnie ułożył je w grobie. Wtedy właśnie z lasu wyszli ludzie. Człowiek może przemieszczać się po pustej krainie śmierci i nie napotkać po drodze żywego ducha, podczas gdy sam jest w tym czasie obserwowany przez wiele par czujnych oczu. Gdy przychodzi wróg, ludzie ukrywają się. Uciekają głęboko w las i tam czekają. Teraz zza drzew wyłoniło się trzech mężczyzn. - Steapa - powiedziałem ostrzegawczo. Odwrócił się do mnie z wściekłością, że mu przerywam, po czym zobaczył, że pokazuję na zachód. Wydał z siebie ryk, po którym domyśliłem się, że rozpoznaje mężczyzn. Zaczęli do niego biec z włóczniami w rękach. Szybko jednak porzucili drzewce i rzucili się ogromnemu Steapie w ramiona. Chwilę mówili jeden przez drugiego. Gdy minęła pierwsza radość ze spotkania, odciągnąłem jednego na bok i wziąłem na spytki. Powiedział, że Duńczycy napadli zagrodę zaraz po święcie Yule. Pojawili się znienacka, nikt wtedy jeszcze nie wiedział, że ziemię Defnasciru najechali poganie. Tym trzem mężczyznom udało się uciec, gdyż akurat w czasie rzezi znajdowali się w pobliskim lesie i ścinali buk. Od tamtej pory mieszkali w lasach, bojąc się Duńczyków, którzy ciągle kręcili się po ziemiach Defnasciru w poszukiwaniu pożywienia. Nie widzieli żadnych Sasów. Pochowali mieszkańców gospodarstwa na pastwisku, leżącym na południe stąd. Steapa udał się tam i uklęknął w mokrej trawie. - Zamordowali jego matkę - powiadomił mnie mężczyzna. Mówił po angielsku z tak przedziwnym akcentem, że ciągle musiałem go prosić, by powtórzył, co przed chwilą powiedział, ale tamte trzy słowa zrozumiałem od razu. - Steapa był dobry dla swej matki - opowiadał mężczyzna. - Przyniósł jej pieniądze. Nie była już niewolną. - A jego ojciec? - Umarł dawno temu. Dawno, dawno temu.
Poczułem obawę, że może Steapa zechce teraz wykopać z grobu swą matkę, więc pośpiesznie przeszedłem przez pastwisko i stanąłem przed nim. - Mamy robotę do zrobienia. Uniósł wzrok do góry, a jego twarz jak zwykle była pusta. - Musimy zabić paru Duńczyków - oświadczyłem. - Duńczycy, którzy zamordowali tutejszych ludzi, sami muszą ponieść śmierć. Gwałtownie pokiwał głową i wstał z kolan. Znów nade mną górował. Oczyścił ostrze topora i wdrapał się na siodło. - Musimy zabić paru Duńczyków - powtórzył niskim głosem. Pozostawiając ciało jego matki w zimnym grobie, ruszyliśmy, by ich odszukać.
d
Z
Rozdział dziesiąty Ruszyliśmy na południe. Jechaliśmy ostrożnie, gdyż od kilku napotkanych po drodze wieśniaków dowiedzieliśmy się, że w tej części Defnasciru nadal przebywają Duńczycy. Nie natknęliśmy się jednak na ani jednego. Steapa wciąż uparcie milczał. Odezwał się dopiero wtedy, gdy minęliśmy ustawiony na nadrzecznej łące krąg podłużnych głazów. Była to jedna z tajemnic, jakie pozostawili po sobie dawni ludzie. Podobne kamienne kręgi można znaleźć w całej Anglii. Niektóre z nich są naprawdę ogromne. Ten jednak składał się z zaledwie kilkunastu porośniętych mchem głazów, z których żaden wysokością nie przewyższał człowieka. Ustawione zostały w kręgu o średnicy piętnastu kroków. Steapa zerknął na nie i - ku mojemu zdziwieniu - odzyskał głos. - To wesele - mruknął. - Wesele? - Diabeł zamienił tańczących weselników w kamienie. - Ale po co? - Spytałem z rezerwą, gdyż nie przemawiały do mnie historie o diabłach. - Bo ślub odbył się w niedzielę. Każdy chyba wie, że nie wolno żenić się w niedzielę. Nikomu i nigdy! Jechaliśmy dalej w milczeniu. Ale po jakimś czasie Steapa znów zaczął mówić. Tym razem opowiadał o swojej matce i ojcu, którzy byli poddanymi Oddy Starszego. - Dobrze nam się żyło - powiedział. - Czyżby? - Oraliśmy ziemię, sialiśmy, plewiliśmy, zbieraliśmy plony, młóciliśmy zboże. - Ale eldorman Odda nigdy tam z wami nie mieszkał? - Upewniłem się, wymierzając kciuk w stronę zniszczonego domostwa Steapy. - Nie! Gdzie tam! - Odparł rozbawiony, że takie niedorzeczne pytanie w ogóle przyszło mi do głowy. - On by tam nie mieszkał, skąd! Miał własny duży dwór. Wciąż go ma. U nas mieszkał jego zarządca. Człowiek, który wydawał nam rozkazy. To był wielki mężczyzna! Bardzo wysoki. Zawahałem się. - A twój ojciec? Był chyba niski? Steapa popatrzył na mnie ze zdumieniem.
- Skąd wiesz? - Domyśliłem się. - Mój ojciec dobrze pracował. - To on uczył cię walki? - Nie. Nikt mnie nie uczył. Sam się nauczyłem. Im dalej posuwaliśmy się na południe, tym otaczający nas krajobraz nosił coraz mniej znamion trwającej wojny. Było to tym bardziej zaskakujące, że tą drogą przechodzili wcześniej Duńczycy. Dowiedzieliśmy się o tym od kilku napotkanych chłopów, którzy mówili, że najeźdźcy przebywają w południowej części Defnasciru. A mimo to życie zdawało się tu toczyć zwykłym rytmem. Rolnicy spokojnie pracowali - rozrzucali po polach obornik, kopali rowy i przycinali żywopłoty. Na pastwiskach pasły się jagnięta, czujnie strzeżone przed lisami przez pasterzy i ich psy. Na północy kraju te rude drapieżniki obrastały sadłem, bezkarnie zagryzając młode owce, tu jednak nic podobnego nie miało miejsca. Duńczycy byli w Cridianton. Powiedział nam o tym pewien ksiądz, którego spotkaliśmy w wiosce położonej tuż przy porośniętym wielkimi dębami wzgórzu. Obok osady szemrał strumień. Spotkanie z nami wyraźnie wytrąciło duchownego z równowagi. Na podstawie mojego wyglądu wysunął przypuszczenie, że jestem Duńczykiem, w czym się tylko utwierdził, gdy usłyszał mój północny akcent. Dopiero rozmowa ze Steapą rozwiała jego obawy. Obaj ucięli sobie miłą pogawędkę o niczym, w której kaznodzieja obwieścił, że szykuje się deszczowe lato. - Oj, tak. - Skwapliwie pokiwał głową Steapa. - Dęby zielenią się przed jesionami. - To zawsze jest znak - rzekł ksiądz. - Jak daleko stąd leży Cridianton? - Przerwałem tę przyjemną wymianę zdań. - Cały poranek drogi, panie. - Widziałeś tam Duńczyków? - Tak, panie, widziałem - odparł. - Kto nimi przewodzi? - Nie wiem, panie. - Mają jakąś chorągiew? - Spytałem. Skinął głową. - Zawiesili ją na dworze biskupa, panie. Widnieje na niej biały koń. Zatem Svein. Potwierdziło to nasze przypuszczenia, że wolał pozostać na ziemiach Defnasciru, niż próbować połączyć się z siłami Guthruma. Pokręciłem się w siodle, z niedowierzaniem spoglądając na wioskę, z której pochodził kaznodzieja. Nie zobaczyłem ani śladu wojny. Strzechy chałup nie były spalone, w składach leżały zapasy, nawet kościół stał
nienaruszony. - Czy przechodzili tędy Duńczycy? - O tak, panie, przechodzili - odrzekł ksiądz. - I to nie raz. - Czy gwałcili? Kradli? - Nie, panie. Kupili od nas trochę ziarna. Zapłacili za nie srebrem. Dobrze zachowujący się Duńczycy. To była kolejna zastanawiająca rzecz. - A może prowadzą teraz oblężenie Exanceasteru? - Domyśliłem się. To miałoby sens. Cridianton znajdowało się na tyle blisko Exanceasteru, że mogło służyć części duńskiej armii za bazę wypadową, podczas gdy reszta okrążyła Exanceaster. - Nie, panie - odparł duchowny. - Nic mi o tym nie wiadomo. - W takim razie co tu robią? - Nie rozumiałem. - Po prostu są w Cridianton, panie. - Czy Odda jest w Exanceasterze? - Nie, panie. Przebywa w Ocmundtun wraz z lordem Haraldem. Wiedziałem, że w Ocmundtun stał dwór shire-reeve’a 14 ziemi Defnasciru. Miasto to położone było za północną granicą Wielkich Wrzosowisk, na tyle jednak daleko od Cridianton, że Odda nie mógł stamtąd skutecznie uprzykrzać Duńczykom życia. Ruszyliśmy zatem do Cridianton, by zobaczyć na własne oczy czy rzeczywiście stacjonuje tam Svein. Jechaliśmy po zalesionych, stromych dróżkach i po południu dotarliśmy do grodu. Najpierw ujrzeliśmy kłęby siwego dymu, unoszące się z licznych ognisk, na których gotowano jedzenie, a zaraz potem duńskie tarcze zawieszone na palisadzie. Ukryliśmy się ze Steapą w le- sie na wzgórzu. Widzieliśmy wartowników przy bramie oraz kilku mężczyzn stojących na wałach. Obserwowali wiosennie zazielenione pastwisko, na którym pasło się blisko pięćdziesiąt koni. Zobaczyłem dwór Oddy Starszego, w którym zaraz po bitwie pod Cynuit przeżywałem radość z powtórnego spotkania z Mildrith. Spostrzegłem także trójkątny sztandar. Powiewał nad okazałym dworem, znacznie większym od domostwa Oddy Starszego, w którym przed duńską inwazją mieszkał biskup. Zachodnia brama miasta była otwarta, choć dobrze strzeżona i gdyby nie duńscy wartownicy oraz nieprzyjacielskie tarcze na wałach, Cridianton mogłoby wyglądać jak oaza spokoju, a nie gród w nękanym wojną kraju. Pomyślałem, że to położone na wzgórzu miejsce byłoby idealną bazą dla oddziału Sasów - w pełnej gotowości do ataku mogliby stąd obserwować poczynania wroga. Ale zamiast Sasów umościli Patrz przypis dotyczący reeve’a w poprzednim tomie serii. Określenia reeve, shire-reeve i gerafa były sobie równoważne, (przyp. red. pol.). 14
się tu Duńczycy, wiodąc spokojny i niczym niezmącony żywot. - Jak daleko stąd mamy do Ocmundtun? - Spytałem Steapy. - Damy radę dotrzeć przed nocą. Zawahałem się, niepewny, czy słusznie postępuję, jadąc do Ocmundtun. Odda Młodszy był przecież moim wrogiem i przysięgał mnie zabić. Wprawdzie Alfred dał mi cienki zwój pergaminu, na którym zwięźle rozkazywał eldormanowi przyjąć mnie pokojowo, jaką jednak siłę mogły mieć słowa w obliczu tak wielkiej nienawiści? - On cię nie zabije - Steapa najwyraźniej odgadł moje myśli. Tego dnia ciągle mnie zaskakiwał. - Nie zrobi tego - powtórzył. - Niby dlaczego? - Bo nie zamierzam tam stać i czekać, aż cię zabije - zapewnił mnie Steapa i skierował konia na zachód. O zmierzchu dojechaliśmy do Ocmundtun. Było to niewielkie miasteczko wybudowane wzdłuż rzeki, chronione przez wysoką boczną grań z wapienia. Stała na niej solidna palisada, za którą mieszkańcy grodu mogli znaleźć schronienie w razie ataku wroga. Na grani nie zauważyliśmy nikogo, a pozbawione wałów miasto wyglądało cicho i spokojnie. W Wessexie mogła toczyć się wojna, lecz w Ocmundtun, podobnie jak w Cridianton, najwyraźniej panował pokój. Dwór Haralda znajdował się nieopodal fortu na wzgórzu. Nikt nas nie zatrzymywał, gdy wjechaliśmy na podwórzec. Kilku służących natychmiast rozpoznało Steapę. Powitali go nieufnie, ale po chwili drzwi wejściowe do dworu otworzyły się i wyszedł z nich zarządca, który na widok wojownika dwukrotnie klasnął w dłonie z radości. - Słyszeliśmy że pojmali cię poganie! - Zawołał na powitanie. - Bo tak było. - I co? Pozwolili ci odejść? - Spytał z niedowierzaniem. - Uwolnił mnie mój król - burknął Steapa takim tonem, jak gdyby zadawanie podobnych pytań godziło w jego dumę. Ześlizgnął się z konia i przeciągnął się. - Alfred mnie uwolnił. - Czy jest tu Harald? - Spytałem prosto z mostu. - Mój pan jest w środku - odparł zarządca z urazą w głosie, niezadowolony, że nie zatytułowałem gerafy „lordem”. - W takim razie wejdźmy i my - powiedziałem do Steapy i ruszyliśmy w stronę drzwi. Zarządca zamachał gwałtownie rękami na znak protestu. Dobry zwyczaj i kurtuazja wymagały bowiem, by to on prosił swego pana o zgodę na wprowadzenie gości do dworu. W głównym palenisku płonął ogień, a na ławach ustawionych po przeciwległych stronach obszernego pomieszczenia palił się tuzin świec z
knotami z sitowia. Na jednej ze ścian, o którą opierały się włócznie na dziki, wisiało kilkanaście jelenich skór oraz worek z cennymi skórami leśnych kun. W środku znajdowało się około dwudziestu mężczyzn. Najwyraźniej zgromadzili się na wieczerzę, oczekiwanie na którą umilały im dobiegające z drugiego końca sali dźwięki harfy. Kroczyliśmy w stronę paleniska, by ogrzać się przy ogniu. Podbiegła do nas sfora psów i Steapa zaczął je odganiać. - Przynieś nam piwa - zażądał Steapa od zarządcy. Harald musiał usłyszeć harmider czyniony przez psy, gdyż wyłonił się z drzwi prowadzących do jego izby na tyłach dworu. Zamrugał ze zdumienia oczami. Gdy nas ostatni raz widział razem, byliśmy ze Steapą śmiertelnymi wrogami. Potem doszły go słuchy, że Steapę schwytali Duńczycy, a tymczasem teraz ujrzał nas razem i to we własnym dworze. Panujący w środku gwar ucichł, gdy lekko utykając, zmierzał w naszą stronę. Niegdyś, w jednej z wielu bitew, w których brał udział, został ciężko raniony włócznią w nogę. Stracił też wtedy dwa palce u dłoni trzymającej miecz. - Kiedyś złajałeś mnie za wnoszenie mieczy do twego domu - rzekł do mnie. - A teraz sam przynosisz broń do mojego. - Nie było odźwiernego - odparłem. - Akurat wyszedł na stronę, panie - wyjaśnił pośpiesznie zarządca. - W mym dworze nie powinno być żadnej broni - nalegał Harald. Taki był zwyczaj. We dworach często odbywały się suto zakrapiane uczty i dla zamroczonych trunkami biesiadników zagrożeniem były najzwyklejsze noże do krojenia mięsa. Strach pomyśleć, ile krwi by przelano, gdyby pozostawiono w ich rękach miecze i topory. Oddaliśmy zatem broń zarządcy, któremu wręczyłem też kolczugę, każąc mu ją najpierw powiesić na framudze drzwi do wyschnięcia, a potem przekazać służącemu, by wyczyścił jej ogniwa. Dopiero gdy zarządca zabrał naszą broń, Harald oficjalnie nas powitał. Powiedział, że mamy czuć się we dworze jak u siebie w domu i zaprosił nas na wieczerzę jako honorowych gości. - A teraz mówcie, co się dzieje - poprosił i skinął na służącego, który postawił przed nami dzbany z piwem. - Czy w mieście jest Odda? - Zapytałem bez ogródek. - Tylko ojciec. Syna tu nie ma. Zakląłem. Jechaliśmy taki szmat drogi tylko po to, by się dowiedzieć, że w Ocmundtun nie było Oddy Młodszego, a jedynie jego schorowany ojciec. - Gdzie więc się podziewa? Harald czuł się urażony mym mało eleganckim zachowaniem, ale odpowiadał na postawione pytania ze zwykłą sobie uprzejmością. - Eldorman przebywa w Exanceastrze.
- Czy jest oblężony? - Nie. - A czy Duńczycy są w Cridianton? - Tak. - Czy są oblężeni? - Spytałem. Wiedziałem, jaka jest odpowiedź, ale chciałem ją usłyszeć z ust Haralda. - Nie - przyznał. Wstałem gwałtownie, przewracając dzban z piwem. - Przysyła nas tu król - oznajmiłem donośnie, idąc w stronę ław, by usłyszeli mnie wszyscy mężczyźni. - Przybywamy od Alfreda, który życzy sobie wiedzieć, dlaczego Duńczycy wciąż zajmują ziemie Defnasciru. Spaliliśmy ich statki, zaszlachtowaliśmy strażników floty, wyprowadziliśmy ich z Cynuit, a wy tak po prostu pozwalacie im tu żyć? Z jakiego powodu? We dworze zapadło pełne zażenowania milczenie. Wśród biesiadników nie było żadnej kobiety, gdyż Harald był wdowcem i nie ożenił się powtórnie. Zaproszeni na wieczerzę goście byli jego wojownikami lub tenami, którzy sami mogli prowadzić ludzi. Niektórzy spoglądali na mnie z odrazą, gdyż moje słowa przypisywały im tchórzostwo, inni wbili wzrok w podłogę. Harald zerknął na Steapę, jak gdyby szukał jego wsparcia, lecz Steapa stał tylko przy ogniu, a na jego okrutnej twarzy nie widniało żadne uczucie. Odwróciłem się i spojrzałem na gerafę. - Dlaczego na ziemiach Defnasciru są Duńczycy? - Powtórzyłem. - Ponieważ są tu mile widziani - odpowiedział jakiś głos za moimi plecami. Odwróciłem się i zobaczyłem stojącego w drzwiach starca. Spod szarpi spowijających jego głowę wystawały białe włosy. Mężczyzna był strasznie wychudzony i tak słaby, że musiał przytrzymywać się framugi drzwi. Był to Odda Starszy. Nie od razu go poznałem. Gdy rozmawiałem z nim po raz ostatni przed bitwą pod Cynuit, był postawnym, dobrze zbudowanym, pełnym wigoru mężczyzną. W czasie walki został ciężko raniony toporem w głowę. Choć rana zdawała się śmiertelna, eldorman przeżył i oto stał teraz w drzwiach, wychudzony do kości, wymizerowany i pozbawiony sił. - Są tutaj - powtórzył Odda - gdyż są mile widziani. Tak samo jak ty, lordzie Uhtredzie i ty, Steapo. Oddą Starszym opiekowała się jakaś kobieta. Przez chwilę próbowała odciągnąć go od drzwi i zaprowadzić z powrotem do łoża, ale w końcu przecisnęła się obok niego, weszła do biesiadnej sali i spojrzała na mnie. A wtedy uczyniła dokładnie to samo, co podczas naszego pierwszego spotkania, gdy eldorman Odda Starszy wiódł ją do ołtarza, by została moją żoną. Zalała się łzami.
Była to Mildrith. Mildrith nosiła się jak zakonnica. Miała na sobie jasnoszarą, przepasaną sznurem suknię. Na szyi zawiesiła duży, drewniany krzyż. Na głowie miała obcisły czepek, spod którego niesfornie wysunęły się jasne kosmyki. Popatrzyła na mnie, wybuchnęła płaczem, przeżegnała się i szybko zniknęła w drzwiach. Chwilę później Odda Starszy, zbyt słaby, by dłużej utrzymać się na nogach, podążył za nią i drzwi do izby zostały zamknięte. - Naprawdę jesteś tu mile widziany - Harald powtórzył słowa Oddy. - Ale dlaczego są tu mile widziani także Duńczycy? - Spytałem po raz kolejny. Ponieważ Odda Młodszy zawarł z nimi rozejm. Harald wyjaśnił mi wszystko podczas kolacji. W tej części Defnasciru nikt nie słyszał o tym, że statki Sveina zostały spalone pod Cynuit. Wiedziano jedynie, że ludzie Sveina, wraz z kobietami i dziećmi, rozpoczęli krwawy marsz na południe kraju, paląc i plądrując napotkane po drodze wioski. W odpowiedzi na te niepokojące wieści Odda Młodszy zebrał wojsko i pośpieszył do Exanceasteru, gdzie szykował się do oblężenia miasta. Niespodziewanie jednak Svein wyszedł do niego z propozycją rozmów. W ich wyniku Duńczycy dość gwałtownie zaprzestali urządzania łupieżczych rajdów po ziemiach Defnasciru. Osiedlili się w Cridianton, wysyłali swoje poselstwo do Exanceasteru, a Svein i Odda zawarli prywatne przymierze. - Sprzedajemy im konie - tłumaczył Harald - za które dobrze nam płacą. Dwadzieścia szylingów za ogiera, piętnaście za klacz. - Sprzedajecie im konie - powtórzyłem beznamiętnie. - Aby mogli na nich stąd odjechać - wyjaśnił pośpiesznie Harald. Służący wrzucili do ognia duże brzezinowe polano. W górę wystrzeliły iskry, wypłaszając psy leżące tuż przy ułożonych w krąg kamieniach paleniska. - Ilu ludziom przewodzi Svein? - Zapytałem. - Wielu - odrzekł Harald. - Osiem setek? - Drążyłem. - Dziewięć? Harald wzruszył ramionami. - Przypłynęli na dwudziestu czterech statkach - ciągnąłem. - Tylko dwudziestu czterech. Ilu ich więc może być? Nie więcej niż tysiąc. Zabiliśmy ich trochę, część musiała umrzeć w trakcie zimy. - Sądzimy, że jest ich osiem setek - powiedział w końcu Harald. - A ilu ludzi masz w fyrdzie? Dwa tysiące? - Z czego ledwie czterystu to zaprawieni w boju wojownicy - sceptycznie zauważył gerafa. Przyznałem mu rację. Zachodniosaski fyrd tworzyli w większości niedoświadczeni we władaniu bronią chłopi, podczas gdy u Duńczyków
każdy mężczyzna w armii był prawdziwym wojem. Wiedziałem jednak, że Svein nigdy nie wystawiłby swoich ośmiuset ludzi do walki z naszymi dwoma tysiącami. Nie dlatego, że bał się porażki, która raczej mu nie groziła, lecz dlatego, że obawiał się, iż zwycięstwo nad fyrdem kosztowałoby życie setkę jego ludzi. To dlatego zaprzestał plądrowania okolicznych ziem i zawarł rozejm z Oddą. W południowym Defnascirze chciał pozbierać się po nieszczęściu, jakie spotkało jego flotę pod Cynuit. Jego wojownicy mogli tu odpocząć, najeść się do syta, zaopatrzyć w broń i nabyć konie. Svein oszczędnie gospodarował swymi ludźmi i dbał o to, by rośli w siłę. - To nie był mój wybór - bronił się Harald. - Eldorman tak rozkazał. - A król - odparowałem - rozkazuje teraz Oddzie, by wyprowadził Sveina z Defnasciru. - Co my tu możemy wiedzieć o królewskich rozkazach? - Z goryczą spytał Harald. Teraz nadeszła moja kolej, by podzielić się z nim wieściami. Opowiedziałem mu, jak Alfred zdołał umknąć Guthrumowi i znajdował się teraz na wielkich mokradłach. - Niedługo po Wielkanocy - powiedziałem - zbierzemy fyrdy ze wszystkich ziem królestwa i rozbijemy wojska Guthruma w pył - wstałem. - Żaden koń nie może już być sprzedany Sveinowi - oznajmiłem na tyle głośno, by usłyszał mnie każdy mężczyzna przebywający we dworze. - Ale... - zaczął Harald, kręcąc głową. Bez wątpienia chciał powiedzieć, że handel końmi odbywał się na rozkaz Oddy Młodszego, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. - Jaki jest królewski rozkaz? - Zwróciłem się do Steapy. - Żadnych koni dla Duńczyków - zagrzmiał. Zapadła kłopotliwa cisza, aż w końcu zdeprymowany nieco Harald dał znak harfiście, by pociągnął za strunę. Zabrzmiała melancholijna melodia. Ktoś zaczął śpiewać, ale nikt mu nie zawtórował i po chwili głos ucichł. - Muszę zajrzeć do wartowników - oznajmił Harald, rzucając mi przy tym porozumiewawcze spojrzenie, które odebrałem jako zaproszenie do krótkiego spaceru. Przypasałem miecze i poszedłem za nim. Szliśmy długą ulicą Ocmundtun, aż w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie przed drewnianą budką wartowniczą stało na straży trzech włóczników. Harald rozmawiał z nimi przez chwilę, po czym poprowadził mnie w kierunku wschodnim, oddalając się od ogniska wartowników. Srebrna poświata księżyca oświetlała dolinę, rzucając słaby blask na opustoszały trakt. - Mam trzydziestu ludzi zdolnych do walki - oznajmił po chwili. Znaczyło to, że jest zbyt słaby, by stawić czoło Duńczykom.
- Ilu ludzi ma Odda w Exanceasterze? - Chciałem wiedzieć. - Stu? Może stu dwudziestu? - W takim razie trzeba zwołać fyrd. - Nie dostałem właściwych rozkazów. - A rozglądałeś się w ogóle za nimi? - Oczywiście, że tak! - Żachnął się. - Mówiłem Oddzie, że powinniśmy wygnać stąd Sveina, ale mnie nie słuchał. - Czy powiedział ci, że król rozkazał zwołać fyrd? - Nie. - Harald zamilkł, patrząc na drogę oświetloną blaskiem księżyca. Nie słyszeliśmy niczego o Alfredzie, z wyjątkiem tego, że został pokonany i się ukrywa. Powiedziano nam, że Duńczycy są w całym Wessexie, a dodatkowo zbierają się w Mercji. - Czy Odda nie myślał o tym, by zaatakować Sveina, gdy ten się tu pojawił? - Myślał tylko o własnej skórze - z niechęcią skwitował Harald - i wysłał mnie nad Tamur. Była to rzeka oddzielająca Wessex od Kornwalii. - Brytowie siedzą cicho? - Spytałem. - Ich księża zakazują im z nami walczyć. - Księża mogą dużo gadać. Zaręczam, że przekroczą rzekę, kiedy tylko uznają, że Duńczycy odnoszą zwycięstwa - oznajmiłem. - Czy już nie zwyciężyli? - Gorzko spytał Harald. - Nadal jesteśmy wolnymi ludźmi - odrzekłem cicho. Pokiwał głową. Za nami, gdzieś w mieście, zaczął wyć pies. Harald czujnie odwrócił się, sprawdzając, czy nie zwiastuje to nadciągających kłopotów, ale po chwili usłyszeliśmy skomlenie i na powrót zapanowała cisza. Kopnął kamień, który potoczył się na drogę. - Svein mnie przeraża - przyznał. - Bo to straszny człowiek - zgodziłem się z nim. - Jest sprytny - ocenił Harald. - Sprytny, mocny i okrutny. - To Duńczyk - powiedziałem. - I bardzo bezwzględny - wyliczał dalej. - To prawda - zgodziłem się z nim. - Ale chyba nie łudzicie się, że zostawi was w spokoju tylko dlatego, że go nakarmiliście, daliście mu konie i schronienie? - My nie - odparł. - Ale Odda tak właśnie uważa. W takim razie Odda był skończonym głupcem. Opiekował się młodym wilczkiem, który rozerwie go na strzępy, gdy tylko dostatecznie podrośnie. - Dlaczego Svein nie poszedł na północ, by dołączyć do Guthruma? Spytałem.
- Nie wiem. Za to ja wiedziałem. Guthrum był w Anglii od lat. Już kiedyś próbował zająć Wessex, ale mu się nie powiodło. Teraz zaś, będąc u progu sukcesu, zaniechał działań. Nazywano go Guthrumem Nieszczęśliwym i przypuszczałem, że się nie zmienił. Był bogaty, stał na czele licznego wojska, był też jednak ostrożny. Natomiast Svein przybył z należących do Ludzi Północy osad w Irlandii i był kimś z innego świata. Młodszy i zdecydowanie uboższy od Guthruma, prowadził mniej ludzi, lecz bez wątpienia był od niego dużo lepszym wojownikiem. Zniszczenie floty osłabiło go, ale zdołał sprytnie przekonać Oddę Młodszego, by służył mu schronieniem. Zbierał zatem siły, by w chwili spotkania z Guthrumem nie stał na pozycji pokonanego przywódcy, który potrzebuje pomocnej dłoni, tylko silnego, charyzmatycznego wojownika. Svein był znacznie niebezpieczniejszy od Guthruma, a nierozsądne poczynania Oddy Młodszego tylko wzmagały zagrożenie z jego strony. - Jutro musimy zacząć zwoływać fyrd - oświadczyłem. - To rozkaz króla. Harald przytaknął. W ciemności nie widziałem wyrazu jego twarzy, czułem jednak, że nie uszczęśliwiłem go tym zarządzeniem. Był jednak rozsądnym człowiekiem i dobrze wiedział, że Sveina trzeba wygonić z Defnasciru. - Roześlę wieści - powiedział - pamiętaj jednak, że Odda może powstrzymać gromadzenie się fyrdu. Zawarł ze Sveinem rozejm i nie będzie chciał, bym go łamał. A ludzie okażą posłuszeństwo raczej jemu, a nie mnie. - A co z jego ojcem? - Zapytałem. - Czy posłuchają ojca? - Tak - odparł. - Ale to schorowany człowiek, sam widziałeś. Cud, że w ogóle żyje. - Może dlatego, że dogląda go moja żona? - To prawda - zgodził się i zamilkł. W powietrzu zawisło coś dziwnego, niewypowiedzianego i niepokojącego. - Twoja żona wspaniałe się nim opiekuje - dokończył niezgrabnie. - Jest jej ojcem chrzestnym - powiedziałem. - Tak. - Dobrze ją widzieć - rzekłem nie dlatego, że rzeczywiście miałem to na myśli, ale ponieważ tak właśnie wypadało powiedzieć i nic innego nie przychodziło mi do głowy. - I cieszę się na spotkanie z synkiem - dodałem nieco cieplej. - Z synkiem - bezbarwnie powtórzył Harald. - Jest tutaj z Mildrith, prawda? - Tak - Harald jakby się wzdrygnął. Odwrócił się i spojrzał na księżyc. Pomyślałem, że nie powie już nic na ten temat, ale zebrał się na odwagę i
spojrzał na mnie. - Lordzie Uhtredzie, twój syn spoczywa na przykościelnym cmentarzu oznajmił, wzdychając ciężko. Długo trwało, nim pojąłem znaczenie tych strasznych słów, choć zaraz potem na powrót straciły dla mnie sens. W głowie czułem zamęt. - Na przykościelnym cmentarzu? - Odruchowo sięgnąłem po amulet z młotem Thora. - Nie ja powinienem ci o tym mówić. - Ale mi powiesz, skoro już zacząłeś - zagrzmiałem prawie jak Steapa. Harald zapatrzył się na rzekę. Muśnięta bladą księżycową poświatą, mieniła się srebrem pod czernią porastających jej brzegi drzew. - Twój syn umarł - powiedział. Odczekał chwilę, w nadziei, że coś powiem, ale trwałem znieruchomiały, niezdolny wydusić z siebie słowa. Zakrztusił się na śmierć. - Zakrztusił się? - To był mały kamyk - wyjaśnił Harald. - Podniósł go z ziemi, włożył do buzi i połknął. - Kamyk? - Powtórzyłem bezładnie. - Była z nim wtedy pewna kobieta, ale... - Harald zawiesił głos. Próbowała go ratować, lecz nie dało się niczego zrobić, Uhtredzie. Umarł. - To się stało w dzień świętego Wincentego - powiedziałem cicho. - Wiedziałeś o tym? - Nie - odparłem. - Nie wiedziałem. Ale to właśnie w dzień świętego Wincentego Iseult wsadziła syna Alfreda, królewskiego dziedzica, Aethelinga Edwarda, do dziur w ziemi. Powiedziała mi wtedy, że gdzieś musi umrzeć jakieś dziecko, by Aetheling mógł żyć. Tym dzieckiem był mój syn. Uhtred Młodszy. Tak mało go znałem. Edwardowi przywrócono tchnienie, a mój mały Uhtred wzdrygał się, walczył, usteczkami rozpaczliwie łapał powietrze i w końcu umarł. - Tak mi przykro - odezwał się Harald. - Nie ja powinienem ci o tym mówić, ale musiałeś to wiedzieć przed rozmową z Mildrith. - Ona mnie nienawidzi - szepnąłem przygnębiony. - Tak - przytaknął. - Nienawidzi cię. - Zamilkł na moment. - Myślałem, że oszaleje ze zgryzoty, ale Bóg ją ocalił. Ona chciałaby... - Co takiego? - Chciałaby dołączyć do sióstr w Cridianton. Gdy Duńczycy odejdą. Mają tam żeński klasztor, niewielki budynek. Nie obchodziło mnie, co zrobi Mildrith. - Czy mój syn został tu pochowany? - Leży tam, pod cisem. - Odwrócił się i pokazał mi to miejsce. - Tuż przy
kościele. „Niech więc tam zostanie - pomyślałem. - Niech spoczywa w swym małym grobie i czeka w nim na chaos, jaki nastanie z końcem świata”. - Jutro - powiedziałem - zwołamy fyrd. Mieliśmy wszakże królestwo do ocalenia.
Do dworu Haralda wezwano księży, którzy mieli przygotować pergaminy z pisemnym poleceniem zwołania fyrdu. Większość tenów nie potrafiła czytać, a wielu służących im duchownych składała litery z wielkim trudem, dlatego kazaliśmy posłańcom, by doręczając pergaminy, od razu mówili, jaka jest ich treść. Tenowie mieli uzbroić swoich ludzi i przyprowadzić ich do Ocmundtun. Wydanie rozkazu uprawomocniono odbiciem woskowej pieczęci na zwojach pergaminu. Widniało na niej należące do Oddy Starszego godło z jeleniem. - Co najmniej tydzień potrwa, nim dotrze tu większość fyrdu - ostrzegł mnie Harald. - Poza tym eldorman będzie starał się ich powstrzymać. - Co zrobi? - Przypuszczam, że każe tenom zignorować rozkaz. - A Svein? Jak się zachowa? - Może będzie chciał nas zabić? - Ma ośmiuset ludzi, którzy mogą być tu już jutro - przytaknąłem mu. - Tymczasem ja dysponuję ledwie trzydziestoosobowym oddziałem westchnął strapiony. - Mamy za to gród - wskazałem na wapienną grań ze stojącą na niej palisadą. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że Duńczycy złożą nam wizytę. Zwołując pospolite ruszenie, zachwialiśmy ich poczuciem bezpieczeństwa, a Svein nie był człowiekiem, który lekceważył zagrożenie. Kiedy więc posłańcy rozjechali się na północ i południe z wezwaniami dla fyrdu, kazaliśmy mieszkańcom miasta wynieść z niego wszystkie cenne rzeczy i ukryć je w grodzie nad rzeką. Wyznaczono grupę mężczyzn do umocnienia fortyfikacji, inni mieli wyprowadzić bydło wysoko na wrzosowiska, by Duńczycy nie mogli zabrać zwierząt. Steapa jeździł do każdej pobliskiej osady i wzywał zdolnych do walki mężczyzn, by stawili się w Ocmundtun z każdą bronią, jaką tylko mieli. W efekcie tych działań do południa w forcie było już ponad osiemdziesięciu mężczyzn. Zaledwie kilku z nich było wojownikami, a jedyną bronią większości był topór, ale gdy patrzyło się na ich formację od strony podnóża wzgórza, wyglądali całkiem groźnie. Kobiety przynosiły do grodu żywność i wodę, a większość mieszkańców miasta w obawie, że Duńczycy mogą nadejść po zapadnięciu zmroku,
zdecydowała się spędzić tam noc, pomimo padającego deszczu. Odda Starszy odmówił udania się do fortecy Powiedział, że jest zbyt chory i słaby, a jeśli ma umrzeć, to niech się to stanie we dworze Haralda. Wraz z gerafą próbowaliśmy go przekonać, ale nie słuchał. - Mildrith może pójść - oznajmił. - Nie - odparła. Siedziała przy łożu Oddy ze splecionymi dłońmi, na których opierały się rozszerzone rękawy szarej sukni. Patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby chciała mnie nakłonić, bym kazał jej zostawić starca i udać się do fortecy. - Tak mi przykro - powiedziałem do niej. - Przykro ci? - Z powodu naszego syna. - Nie byłeś mu ojcem! - Zawołała oskarżycielsko, a jej oczy zapłonęły gniewnie. - Chciałeś, żeby był Duńczykiem! Chciałeś, by był poganinem! Nie obchodziła cię nawet jego dusza! - Dbałem o niego - powiedziałem niepewnie, ale ona pokręciła tylko głową. Moje słowa nie zabrzmiały przekonująco nawet dla mnie samego. - Jego dusza jest już bezpieczna - wtrącił delikatnie Harald. - Sam Pan Jezus tuli twe dzieciątko w swych ramionach. Chłopiec jest szczęśliwy. Mildrith spojrzała na niego. Słowa Haralda dały jej ukojenie, choć oczy kobiety napełniły się łzami rozpaczy. Nerwowo gładziła palcami drewniany krzyż. Odda Starszy uniósł się na łożu i dobrotliwie poklepał ją po ramieniu. - Jeśli przyjdą tu Duńczycy, panie - zwróciłem się do niego - poślę po ciebie ludzi. Po tych słowach odwróciłem się i wyszedłem z pokoju. Nie potrafiłem sobie poradzić ani ze łzami Mildrith, ani z myślami o zmarłym synku. To są trudne rzeczy, znacznie trudniejsze niż wojna, dlatego przypiąłem do pasa miecze, chwyciłem za tarczę i nałożyłem na głowę wspaniały hełm, ozdobiony na dzwonie srebrną figurą wilka. Gdy Harald wyszedł z komnaty Oddy, zatrzymał się na mój widok. Stałem obok paleniska niczym prawdziwy władca wojny. - Jeśli na wschodnim krańcu miasta rozpalimy wielkie ognisko powiedziałem - zobaczymy nadciągających Duńczyków. Zyskamy na czasie i będziemy mogli przenieść lorda Oddę do grodu. - Dobrze. - Spojrzał do góry na masywne krokwie swego okazałego domu, być może myśląc, że widzi je po raz ostatni. Gdy przyjdą Duńczycy, dwór na pewno spłonie. Uczynił znak krzyża. - Losu nie można powstrzymać - rzekłem do niego. Nie miałem innych słów pocieszenia. Mogli tu przyjść Duńczycy, puścić z dymem jego dwór, zniszczyć całe miasto, ale to wszystko było mało istotne
w porównaniu z zagrożonym królestwem. Poszedłem więc, by wydać rozkaz rozpalenia ogniska, którego płomienie miały oświetlać drogę ze wschodu. Lecz tamtej nocy Duńczycy nie nadeszli. Aż do rana siąpił zimny deszcz i o brzasku zgromadzeni w forcie mieszkańcy miasta byli do cna przemoknięci, zziębnięci i głęboko nieszczęśliwi. O świcie stawili się pierwsi mężczyźni z fyrdu. Mogły minąć jeszcze całe dnie, nim tenowie z odległych zakątków Defnasciru otrzymają wezwanie do zwołania fyrdu, uzbroją ludzi i wyślą ich do Ocmundtun. Jednakże okoliczne wioski i grody posłały już do nas zbrojnych i późnym porankiem w forcie znajdowało się prawie trzystu mężczyzn. Zaledwie siedemdziesięciu można było nazwać wojownikami dzierżącymi prawdziwą broń, tarcze, chronionymi co najmniej przez skórzany kaftan. Pozostali byli parobkami wyposażonymi w motyki, sierpy i topory. Harald wysłał kilka oddziałów, by poszukały ziarna. Zebranie fyrdu to było jedną rzeczą. Wyżywienie go było drugą, nie mniej ważną. Nikt z nas nie wiedział, jak długo trzeba będzie trzymać tu zgromadzonych ludzi. Jeśli Duńczycy do nas nie przyjdą, sami będziemy musieli pójść do nich i przegonić ich z Cridianton. By jednak tego dokonać, potrzebowaliśmy całego fyrdu z Defnasciru. Pomyślałem, że Odda Młodszy nigdy nie dopuści do jego zgromadzenia. Ale on zrobił coś więcej. Po popołudniowych modlitwach, gdy wreszcie przestało padać, eldorman Odda osobiście pofatygował się do Ocmundtun. Nie przyjechał samotnie, lecz w eskorcie sześćdziesięciu wojowników oraz tyluż zbrojnych Duńczyków. Nadciągali w całej wojennej krasie. Gdy wyłonili się spoza rosnących na wschodzie drzew, zza chmur wyjrzało akurat słońce. Złote promienie rozświetlały pięknie kolczugi, groty włóczni, łańcuchy uzd, żelazne strzemiona, wypolerowane hełmy i błyszczące umba tarcz. Do Ocmundtun zmierzali rozłożonym szykiem, zajmując pastwiska leżące po obydwu stronach traktu. W środku pomiędzy nimi powiewały dwa sztandary. Na jednym z nich widniało godło z czarnym jeleniem, reprezentującym ziemie Defnasciru. Druga chorągiew miała kształt trójkąta i przedstawiała białego konia. Należała do Sveina. - Nie będzie walki - powiedziałem do Haralda. - Nie będzie? - Jest ich za mało. Svein nie może sobie pozwolić na straty w ludziach. Przybył tu, żeby rozmawiać. - W takim razie nie chcę, żeby wjechał do grodu. Powinniśmy rozmawiać we dworze - oświadczył Harald. Wydał rozkaz, by najlepiej uzbrojeni mężczyźni zeszli do miasta. Tam ustawiliśmy się w ciasnej, błotnistej uliczce, nieopodal której mieścił się
dwór gerafy. Oczekiwaliśmy na przybycie Oddy oraz towarzyszących mu Duńczyków. Wjeżdżając do miasta, jeźdźcy musieli złamać szeroki szyk i utworzyli teraz kolumnę, na której czele jechało trzech mężczyzn. Pośrodku znajdował się Odda, a po jego obu stronach - dwaj Duńczycy, z których jeden był Sveinem z Białego Konia. Svein prezentował się wspaniale, niczym srebrno-biały wojownik. Jechał na siwym rumaku, miał na sobie biały wełniany płaszcz, a kolczuga i hełm z maską w kształcie pyska dzika musiały zostać porządnie wyszorowane piaskiem, gdyż teraz mieniły się zachwycająco w bladych promieniach wiosennego słońca. Jego tarcza miała srebrne umbo, wokół którego namalowano białego konia. Skóra, z której zrobiono uzdę, siodło i pochwę do miecza została specjalnie wybielona. Widziałem, że Svein mnie dostrzegł, choć nie zdradził tego najmniejszym nawet gestem. Powiódł za to wzgardliwym wzrokiem po szeregu mężczyzn tarasujących ulicę. Odniosłem wrażenie, że nisko ocenił ich zdolność do stawienia im czoła w prawdziwej walce. Przedstawiającą białego konia chorągiew wiózł drugi mężczyzna. Miał tak samo, jak jego pan, czerstwą twarz, której niestraszne były słońce, śnieg, mróz ani wiatr. - Haraldzie - Odda Młodszy wysunął się naprzód. Był elegancki jak zawsze, jego zbroja lśniła, a poły czarnego płaszcza spoczywały starannie udrapowane na zadzie rumaka. Uśmiechnął się czarująco, jak gdyby rad był z tego spotkania. - Zwołałeś fyrd. Dlaczego? - Ponieważ taki był rozkaz króla - odrzekł Harald. Odda wciąż dobrotliwie się uśmiechał. Zerknął na mnie od niechcenia, jak gdyby nie zauważał mej obecności, po czym spojrzał na dwór, przed którym właśnie pojawił się Steapa. Chwilę wcześniej jego były wojownik rozmawiał z Oddą Starszym, a teraz gapił się na Oddę Młodszego z rozdziawionymi ustami. - Steapa! - Radośnie zawołał Odda Młodszy. - Mój drogi wierny Steapa! Jakże dobrze cię widzieć! - Ciebie także, panie. - Mój oddany Steapa - mówił szczerze ucieszony Odda. - Podejdź tu, druhu! - Zawołał i Steapa wyrwał się do przodu, by uklęknąć w błocie przed rumakiem Oddy i z oddaniem ucałować czubek buta swego pana. Wstańże - z udawanym zażenowaniem rzekł Odda - no wstań już! Powiedz mi, Steapo, czy cokolwiek może być straszne, gdy ma się u boku kogoś takiego jak ty? - Nie może być, panie - zapewnił Steapa. - Nie może być - powtórzył Odda i uśmiechnął się do Haralda. Powiedziałeś, że król rozkazał zwołać pospolite ruszenie. Ale czy w Wessexie mamy jeszcze króla?
- Naturalnie, że Wessex ma swojego króla - obruszył się Harald. - Wessex ma króla, który siedzi przyczajony na bagnach! - Zaszydził Odda. Powiedział to na tyle głośno, by usłyszeli go ludzie Haralda. - Czy to jakiś żabi król? A może władca węgorzy? Co to za król? Odpowiedziałem za Haralda, tyle że po duńsku. - To król, który rozkazał mi spalić flotę Sveina. Co też uczyniłem. Spłonęły wszystkie statki z wyjątkiem jednego, który zachowałem i wciąż mam. Svein powolnym ruchem zdjął hełm z pyskiem dzika i wbił we mnie lodowaty wzrok, wciąż udając, że mnie nie rozpoznaje. Patrzył w milczeniu, jadowicie niczym wąż śmierci, który podgryza korzenie Yggdrasila. - Spaliłem Białego Konia - oznajmiłem zaczepnie - i ogrzałem sobie dłonie w trawiących go płomieniach. Svein splunął. - Człowiek stojący u twego boku - zwróciłem się teraz do Oddy po angielsku - to ten sam człowiek, który puścił z dymem twój kościół na wzgórzu Cynuit i zamordował przebywających tam mnichów. To człowiek, który jest przeklęty w niebie, piekle i na ziemi. Jak ktoś taki może być twym sojusznikiem? - Czy ten kozi bobek mówi za ciebie? - Odda zwrócił się do Haralda. - Ci ludzie mówią za mnie - odrzekł Harald, wskazując ręką stojących za nim wojowników. - Jakim prawem gromadzisz fyrd? - Zawołał Odda. - To ja jestem eldormanem tej ziemi! - A kto uczynił cię eldormanem? - Zapytał Harald i zamilkł, czekając na odpowiedź. Odda jej jednak nie udzielił. - Żabi król? - Spytał z ironią Harald. - Władca węgorzy? Skoro Alfred nie ma władzy, ty straciłeś swoją wraz z nim. Odda był wyraźnie zaskoczony i zapewne zirytowany niespotykaną wcześniej krnąbrnością Haralda, choć skrzętnie starał się ukryć złość. Zaczął mówić dalej, a obłudny uśmiech nie schodził mu z ust: - Żywię szczere przekonanie - ze spokojem zwrócił się do Haralda - że źle zrozumiałeś to, co obecnie dzieje się w Defnascirze. - W takim razie wyjaśnij mi - zażądał Harald. - Ależ oczywiście - powiedział Odda. - Wszystko ci wyjaśnię, ale przy suto zastawionym stole. - Spojrzał na niebo. Wczesnowiosenne słońce schowało się już za chmurami i zimny wiatr szarpał strzechami domów. - I z dachem nad głową - zasugerował Odda - bo zaraz znów zacznie nam kapać za kołnierze. Było kilka spraw, które musiały być uzgodnione jako pierwsze i
zrobiono to dość sprawnie. Duńscy jeźdźcy mieli wycofać się na wschodni kraniec miasta, a ludzie Haralda - wrócić do fortecy. Każda strona mogła zabrać do dworu gerafy dziesięciu ludzi, wszyscy jednakże musieli złożyć broń i zostawić ją na stosie na ulicy, gdzie do jej pilnowania wyznaczono sześciu Duńczyków i tyleż samo Sasów. Służący Haralda wnieśli piwo, chleb i ser. Z uwagi na trwający okres Wielkiego Postu, obradującym nie zaproponowano mięsa. Po obydwu stronach paleniska ustawiono ławy. Potem Svein przeszedł na naszą stronę i wreszcie był łaskaw mnie rozpoznać. - Naprawdę ty spaliłeś nasze statki? - Spytał. - Włączając w to twój. - Budowa Białego Konia trwała rok i jeden dzień - powiedział. - Zrobiono go z tych samych gatunków drzew, na których wieszamy ofiary poświęcone Odynowi. To był dobry statek. - Teraz jest kupą popiołu na brzegu - odparłem. - Któregoś dnia odpłacę ci za to - rzekł i choć przemawiał spokojnie, w jego głosie wychwyciłem groźbę. - I jeszcze jedno: myliłeś się - dodał. - Myliłem się? - Nie zrozumiałem. - Co do tego, że spaliłem twoje statki? - Na Cynuit nie było ołtarza ze złota. - Za co wrzuciłeś do ognia wszystkich przebywających tam mnichów odparowałem. - Spaliłem ich żywcem - potwierdził mrocznie - i ogrzałem sobie dłonie w płomieniach trawiących ich ciała. - Uśmiechnął się złowrogo na samo wspomnienie dokonanej przez siebie rzezi. - Może chciałbyś do mnie znowu dołączyć? - Zaproponował znienacka. - Byłbym skłonny wybaczyć ci puszczenie z dymem cennych statków. Jeszcze raz moglibyśmy walczyć ramię w ramię. Potrzebuję dobrych ludzi. Nieźle płacę. - Jestem zaprzysiężony Alfredowi. - Cóż - pokiwał głową. - Niech i tak będzie. Zatem jesteśmy wrogami powiedział i wrócił do ławy, przy której siedział Odda. - Czy zobaczysz się z ojcem, nim przystąpimy do rozmów? - Zapytał Harald Oddę, wskazując na drzwi na tyłach dworu. - Zobaczę się z nim, gdy podreperujemy naszą przyjaźń - odparł eldorman. - Ty i ja musimy na powrót zostać przyjaciółmi - ostatnie słowa wypowiedział głośno. Słysząc je, mężczyźni pośpieszyli zasiąść przy ławach. - Zwołałeś fyrd - kontynuował - ponieważ Uhtred przyniósł ci rozkaz od Alfreda? - Dostałem królewski rozkaz - potwierdził gerafa. - W takim razie słusznie postąpiłeś - rzekł przymilnie Odda - i należy ci się za to pochwała. - Przysłuchujący się rozmowie Svein, którą tłumaczył mu jeden z jego ludzi, patrzył na nas beznamiętnie. - Teraz też postąpisz
słusznie - ciągnął dalej Odda - bowiem odeślesz fyrd do domu. - Królewski rozkaz był zgoła inny - sprzeciwił się Harald. - Ale o jakim królu nam tu mówisz? - Spytał Odda. - O Alfredzie, a o kimże by innym? - Pytam, bo zapewne o tym nie wiesz, że obecnie w Wessexie przebywają inni królowie - cierpliwie wyjaśnił Odda. - Guthrum jest królem Wschodniej Anglii i znajduje się w naszym kraju. Mówi się też, jakoby Aethelwold miał zasiąść na naszym tronie jeszcze przed nadejściem lata. - Aethelwold? - Nie dowierzał Harald. - Naprawdę nic o tym nie słyszałeś? - Fałszywie zdziwił się eldorman. Wulfhere z Wiltunsciru porozumiał się z Guthrumem i obaj uznali, że Aethelwold zostanie władcą Wessexu. Dlaczegóż by miało być inaczej? Czy Aethelwold nie jest synem naszego poprzedniego króla? Czy nie on powinien był zasiąść na tronie? Harald z wahaniem spojrzał na mnie. Nie wiedział o zdradzie Wulfhere’a i teraz ciężko zniósł tę wiadomość. Pokiwałem potakująco głową. - Wulfhere stoi po stronie Guthruma - potwierdziłem. - Tym sposobem Aethelwold, syn Aethelreda, zostanie władcą Wessexu podsumował Odda. - Aethelwold ma tysiące mieczy do dyspozycji. Aelfrig z Kentu jest po stronie Duńczyków. Duńczycy są w Londynie, na wyspie Sceapig i na murach Contwaraburga. Cały północny Wessex znajduje się w duńskich rękach. Duńczycy są też tutaj, w Defnascirze. Powiedz mi zatem, czego królem jest Alfred? - Wessexu - odpowiedziałem za gerafę. Odda zignorował mnie, patrząc na Haralda. - Składaliśmy Alfredowi przysięgi - rzekł uparcie Harald. - A ty przysięgałeś mnie - przypomniał mu Odda. Westchnął ciężko. - Bóg jeden wie, Haraldzie, że nikt nie był bardziej lojalny względem Alfreda niż ja. Ale on nas okrutnie zawiódł! Nadeszli Duńczycy i już tu zostali. Pytam więc: gdzie teraz podziewa się Alfred? Prawda jest brutalna. Ukrywa się! Nasz kraj jest w potrzebie, w ciągu najbliższych kilku tygodni duńskie wojska rozpoczną marsz! Zaczną iść z Mercji, Londynu, Kentu! Na naszym wybrzeżu wylądują ich floty! Armie Duńczyków i floty wikingów! Cóż wtedy uczynisz? Harald pokręcił się niespokojnie. - A co wtedy zrobisz ty? - Zapytał wykrętnie. Odda wskazał na Sveina, który, po przetłumaczeniu mu pytania, po raz pierwszy zabrał głos. Tłumaczyłem jego słowa Haraldowi. „Wessex jest skazany - mówił ochryple Svein. - Do nadejścia lata zapełni się Duńczykami, wszędzie mnóstwo będzie ludzi, którzy przybędą z północy. Przy życiu ostaną jedynie ci Sasi, którzy teraz służą pomocą Duńczykom.
Stawiający opór będą martwi. Ich kobiety staną się nierządnicami, a dzieci sprzeda się na targu niewolników. Ich domy zniszczymy, a ich imiona zostaną zapomniane na wieki jak dym z dogasającego ogniska”. - A naszym królem zostanie Aethelwold? - Spytałem z pogardą. Naprawdę sądzisz, że będziemy się nisko kłaniać chodzącemu na dziwki pijaczynie? Odda pokręcił głową. - Duńczycy są hojni - oznajmił i rozchylił poły płaszcza. Miał sześć złotych pierścieni naramiennych. - Na tych, którzy im pomogą - powiedział - będą czekać nagrody w postaci ziemi, bogactwa i zaszczytów. - I naszym królem będzie Aethelwold? - Ponowiłem pytanie. Odda znów wskazał na Sveina. Postawny Duńczyk wydawał się być znudzony tą wymianą zdań, ale poruszył się, by udzielić odpowiedzi. - To prawda, że Sasami powinien rządzić Sas - powiedział znużony. Dlatego będziecie mieć swojego króla. Żachnąłem się z pogardą. Już wcześniej obsadzali na tronach saskich królów - tak było w Northumbrii i Mercji. Byli to jednak słabi władcy, marionetki Duńczyków. Po chwili dotarło do mnie, co Svein chciał przez to powiedzieć i roześmiałem się głośno. - On obiecał ci tron! - Powiedziałem oskarżycielsko do Oddy. - Więcej sensu znajduję w pierdnięciu świni niż w twojej gadaninie odparł Odda. Wiedziałem jednak, że się nie pomyliłem. Aethelwold był kandydatem Guthruma na tron Wessexu, ale Svein nie żył z Guthrumem w przyjaźni i chciał mieć własnego Sasa za króla. Oddę. - Król Odda - zadrwiłem i splunąłem w ogień. Odda, gdyby mógł, zabiłby mnie za tę zniewagę, ale spotkaliśmy się na twardych zasadach rozejmu. Zmusił się więc, by zignorować obelgę. Spojrzał na Haralda. - Masz wybór, Haraldzie - powiedział. - Możesz zginąć, ale możesz też żyć. Harald się nie odzywał. Nie słyszał wcześniej o Wulfherze i ta wiadomość go przytłoczyła. Wulfhere był najbardziej wpływowym eldormanem Wessexu i skoro on uznał, że Alfred nie ma już powrotu na tron, to co on, zwykły gerafa, miał pomyśleć? Widziałem jego wahanie. Poczucie przyzwoitości kazało mu zadeklarować lojalność wobec Alfreda, ale zarazem Odda dał jednoznacznie do zrozumienia, że z tym wyborem będzie wiązała się śmierć. - Ja... - zaczął Harald, po czym umilkł, niezdolny pozbierać myśli. - Fyrd został zwołany - przemówiłem za niego - na rozkaz króla. Król rozkazał także wygonić Duńczyków z Defnasciru. Odda splunął w ogień.
- Svein został pokonany - powiedziałem. - Jego statki spłonęły. Jest jak wychłostany batem pies, który znalazł u ciebie pocieszenie. - Gdy Sveinowi przetłumaczono ostatnie zdanie, obdarzył mnie nienawistnym spojrzeniem. - Svein - kontynuowałem, jak gdyby Duńczyk nie był tu obecny - powinien zostać odesłany z powrotem do Guthruma. - Nie masz tu żadnej mocy - z wściekłością wtrącił Odda. - Działam z mocy Alfreda - odparłem nieugięcie - oraz jego rozkazu na piśmie, zgodnie z którym król nakazuje ci wygnać Duńczyków z Defnasciru. - Rozkazy Alfreda są bezwartościowe - orzekł wzgardliwie Odda - a ty skrzeczysz jak bagienna żaba. - Odwrócił się do Steapy. - Powinieneś zakończyć pewną sprawę z Uhtredem. Przez krótką chwilę Steapa zastanawiał się, o jaką sprawę chodzi jego panu, w końcu jednak pojął, co Odda miał na myśli. - Tak, panie - odparł posłusznie. - W takim razie dokończ ją teraz. - Co ma dokończyć? - Zaniepokoił się Harald. - Twój król - Odda wymówił te słowa z sarkazmem - niegdyś rozkazał Steapie i Uhtredowi stoczyć pojedynek na śmierć i życie. Jednak obaj wciąż żyją! Zatem rozkaz króla nie został wykonany. - Zawarliśmy rozejm! - Zaprotestował Harald. - Albo Uhtred przestanie się wtrącać w sprawy Defnasciru, albo za swoje wścibstwo zapłaci głową - powiedział dobitnie Odda. - Chcesz wiedzieć, kto ma słuszność? Alfred czy ja? Chcesz wiedzieć, kto zostanie królem Wessexu: Aethelwold czy Alfred? Sprawdźmy to, Haraldzie. Pozwólmy Steapie i Uhtredowi dokończyć walkę i zobaczmy, któremu z nich Bóg jest bardziej przychylny. Jeśli wygra Uhtred, poprę cię, ale co będzie, jeśli przegra? - Uśmiechnął się przebiegle. Nie miał najmniejszych wątpliwości, kto zwycięży. Harald nadal się nie odzywał. Twarz Steapy, tak jak podczas naszego pierwszego spotkania, nie wyrażała niczego. Obiecywał Alfredowi, że będzie mnie chronić, ale działo się to, nim spotkał swego dawnego pana. Duńczycy wydawali się być zachwyceni - nie mieli nic przeciwko walce dwóch Sasów. Harald wciąż się wahał, gdy z drzwi na tyłach dworu dobiegł nas znużony, słaby głos. - Pozwól im walczyć, Haraldzie. W drzwiach stał owinięty w pled z wilczych skór Odda Starszy. - Pozwól im walczyć - powtórzył. - Niechaj Bóg poprowadzi rękę zwycięzcy. Harald spojrzał na mnie. Kiwnąłem głową. Nie chciałem tego pojedynku, ale mężczyzna nie może wycofać się w takiej chwili. Co mogłem zrobić?
Powiedzieć, jak absurdalne było ich oczekiwanie, że Bóg, poprzez pojedynek, wskaże im, co mają dalej począć? Zaapelować do Haralda? Upierać się, że wszystko, co powiedział Odda było nieprawdą i że Alfred zwycięży? Gdybym odmówił uczestnictwa w walce, dałbym Oddzie argument do ręki. Mówiąc szczerze, nawet mnie niemal przekonał, że Alfred jest już skończony. Byłem pewien, że Harald w pełni przyjął argumenty Oddy. Jednakże oprócz czystej dumy było coś jeszcze, co kazało mi wówczas stanąć do walki. Jakieś wewnętrzne przekonanie, że Alfred to wszystko przetrwa. Nie lubiłem go, nie wierzyłem w jego boga, a mimo to ufałem, że los jest po jego stronie. Ponownie skinąłem więc głową, tym razem do Steapy. - Nie chcę z tobą walczyć - powiedziałem do niego - ale złożyłem Alfredowi przysięgę. Mój miecz mówi, że to on zwycięży, a duńska krew użyźni nasze pola. Steapa nie powiedział nic. Naprężył tylko muskularne ramiona i czekał na broń. Jeden z ludzi Oddy wyszedł na zewnątrz i wrócił z dwoma mieczami. Żadnych tarcz, same miecze. Ze sterty przed dworem wyciągnął na chybił trafił dwa miecze i podszedł do Steapy, by wybrał broń jako pierwszy. Steapa jednak pokręcił głową, dając do zrozumienia, że wybór powinien należeć do mnie. Zamknąłem więc oczy, wysunąłem po omacku rękę i chwyciłem za pierwszą rękojeść. Był to ciężki miecz, dociążony w kierunku czubka. Broń do zamaszystych cięć, nie ostrze do kłujących pchnięć. Wiedziałem, że wybrałem źle. Steapa wziął drugi miecz i ze świstem przeciął nim powietrze. Nie zdradzający do tej pory prawie żadnych emocji Svein zdawał się być pod wrażeniem zamaszystości tego ruchu. Odda Młodszy uśmiechnął się z zadowoleniem. - Możesz odłożyć miecz - zwrócił się do mnie - i przyznać mi rację. W odpowiedzi poszedłem do pustego miejsca przy palenisku. Nie miałem zamiaru atakować Steapy jako pierwszy, tylko pozwoliłem mu do siebie podejść. Czułem się zmęczony i zrezygnowany. Losu nie można odwrócić. - Zrób to dla mnie - usłyszałem za sobą głos Oddy Starszego - i załatw to szybko. - Tak, panie - obiecał Steapa, robiąc krok w moją stronę. Następnie niczym atakujący wąż gwałtownie odwrócił się do mnie plecami. Jego ostrze mignęło w błyskawicznie zadanym ciosie, który poderżnął Oddzie Młodszemu gardło. Miecz nie był tak ostry, jak można by przypuszczać i siła uderzenia zrzuciła Oddę z ławy, a ostrze dodatkowo rozpruło mu przełyk. Krew trysnęła na wysokość miecza i opadła do ogniska, gdzie zasyczała i zabulgotała. Odda leżał teraz na pokrytej
sitowiem podłodze. Jego nogi drżały, a dłonie zaciskał na gardle, z którego wciąż obficie lała się krew. Zarzęził, przewrócił się na plecy i dostał drgawek, w czasie których jego obcasy bezładnie stukały o podłogę. Gdy Steapa zrobił krok w jego stronę, by zakończyć agonię, ciałem Oddy wstrząsnął ostatni dreszcz i z eldormana uszło życie. Steapa rzucił miecz na podłogę. Brzęknęła stal. - To Alfred mnie ocalił - ogłosił wszystkim. - Alfred zabrał mnie od Duńczyków. Alfred jest mym królem. - Któremu przysięgaliśmy wierność - dokończył Odda Starszy. - A mój syn nie powinien był zawierać pokoju z poganami. Duńczycy niezauważenie zaczęli wycofywać się w stronę wyjścia. Svein zerknął na mnie badawczo. Wciąż trzymałem miecz i istniało ryzyko, że zrobię z niego użytek. Potem ukradkiem łypnął na oparte o ścianę włócznie na dziki, starając się naprędce ocenić, czy zdoła po którąś sięgnąć, nim go zaatakuję. Opuściłem broń. - Mamy rozejm - ogłosił Harald. - Mamy rozejm - przetłumaczyłem Sveinowi. Svein splunął na rozrzucone po podłodze sitowie. Było czerwone od krwi Oddy. Następnie on i Duńczyk dzierżący sztandar zrobili nerwowy krok do tyłu. - Zważ jednak na to, że jutro nasz rozejm nie będzie obowiązywał - rzekł do niego Harald. - Przyjdziemy, by cię zabić. Duńczycy wyjechali z Ocmundtun. A następnego dnia odeszli także z Cridianton. Nie musieli tego robić. Było ich wystarczająco wielu, by się obronić w Cridianton i sprawić nam sporo kłopotów na ziemiach Defnasciru. Svein jednak dobrze wiedział, że w efekcie tych działań zostałby oblężony i powoli, człowiek po człowieku, osłabiany, aż w końcu nie zostałyby mu żadne realne siły. Ruszył więc na północ z zamiarem dołączenia do Guthruma. Ja natomiast udałem się do Oxton. Ta ziemia nigdy nie wyglądała piękniej. Drzewa otulała mgiełka świeżej zieleni, a gile ucztowały na pierwszych, jeszcze zwartych, kwiatowych pąkach. W niezacienionych miejscach jaśniały zawilce, gwiazdnice oraz białe fiołki. Na pastwiskach wesoło brykały jagnięta. Promienie słońca migotały na wodach wpadającego do morza ujścia rzeki Uisc. Wysoko na niebie latały skowronki, a ich przyjemne, świergocące trele rozbrzmiewały na łąkach i polach, gdzie lisy zagryzały jagnięta, sroki i sójki ucztowały w gniazdach innych ptaków, a chłopi wbijali na krawędziach pól pale z nadzianymi nań krukami, co miało zapewnić im dobre plony. - Wkrótce będzie masło - powiadomiła mnie jakaś kobieta. Chciała dowiedzieć się, czy wracam do swojego dworu. Nie wracałem, żegnałem się z tym miejscem. Mieszkali tu niewolni, którzy dobrze wykonywali
swoją pracę, miałem też pewność, że prędzej czy później Mildrith wyznaczy kogoś na zarządcę. Poszedłem do dworu i zacząłem kopać przy słupie. Znalazłem swój skarb nietknięty. Duńczycy nie dotarli do Oxton. Wirken, przebiegły ksiądz z Exanmynsteru, usłyszał, że pojawiłem się we dworze i czym prędzej przyjechał do mnie na grzbiecie osła. Zapewnił mnie, że przez cały czas mojej nieobecności czujnym okiem spoglądał na naszą posiadłość. Teraz niewątpliwie oczekiwał za to nagrody. - Ta ziemia należy teraz do lady Mildrith - oświadczyłem. - Do lady Mildrith? To ona żyje? - Tak - odparłem krótko - ale jej syn umarł. - Niech biedna dusza tego dziecięcia spoczywa w pokoju - rzekł Wirken, czyniąc znak krzyża. Zjadałem właśnie kawałek szynki. Wirken spoglądał na niego łakomie, wiedząc, że złamałem Wielki Post. Nie powiedział nic, ale wiem, że przeklął mnie za bycie poganinem. - Lady Mildrith będzie teraz wiodła cnotliwe życie - poinformowałem go. - Mówi, że wstąpi do sióstr w Cridianton. - Nie ma już sióstr w Cridianton - odparł ksiądz. - Wszystkie zginęły. Duńczycy postarali się o to przed wyjazdem z miasta. - W klasztorze na pewno osiądą jakieś inne zakonnice - rzuciłem obojętnie. Nie obchodził mnie los małego zakonu. Straciłem też serce do ziemi w Oxton. Interesowali mnie jedynie Duńczycy, a ci pojechali na północ. Miałem zamiar za nimi podążyć. To było całe moje życie. Tamtej wiosny miałem dwadzieścia jeden lat, z czego połowę spędziłem w zbrojnych zastępach. Nie byłem człowiekiem ziemi. Przyglądałem się przez chwilę niewolnikom wyrywającym perz z pola i wiedziałem, że prace rolne mnie nudzą. Byłem wojownikiem. Dawno temu musiałem opuścić dom w Bebbanburgu i w wyniku wędrówki dotarłem aż na południowy kraniec Anglii. Wtedy gdy Wirken paplał o tym, jak przez całą zimę strzegł moich spichlerzy, już wiedziałem, że znów ruszę na północ. Odtąd już zawsze miałem kierować się na północ. Z powrotem do domu. - Przez całą zimę napychałeś sobie brzuch zapasami z moich spichrzy powiedziałem oskarżycielsko do księdza. - Ależ ja ich tylko strzegłem, panie. - I od tego strzeżenia dziwnie obrosłeś w tłuszcz - zauważyłem zgryźliwie. Dosiadłem wierzchowca. Za swoimi plecami, na końskim grzbiecie, umocowałem dwie sakwy wypchane po brzegi pieniędzmi. Pojechałem z nimi do Exanceasteru, by w gospodzie „Pod Łabędziem” odnaleźć Steapę. Następnego poranka, wraz z sześcioma wojownikami ze straży eldormana
Oddy ruszyliśmy na północ. Naszą drogę wyznaczały słupy dymu, gdyż rozeźlony Svein palił teraz i grabił wszystko, co napotkał po drodze. Zrobiliśmy jednak to, czego oczekiwał od nas Alfred. Wypędziliśmy Sveina z Defnasciru i sprawiliśmy, że ruszył na spotkanie z Guthrumem, by teraz dwie największe duńskie armie połączyły się ze sobą. Gdyby Alfred miał więcej ludzi, mógłby pozostawić je rozdzielone i pomaszerować przeciw każdej z osobna, ale dobrze wiedział, że będzie miał tylko jedną szansę na odzyskanie królestwa. Oznaczało to konieczność zwycięstwa w jednej bitwie. Zachodniosaska armia musiała przewyższać liczebnie połączone siły Duńczyków i zniszczyć je potężnym uderzeniem, przy czym siły te istniały tylko w wyobrażeniach Alfreda. Król rozesłał wprawdzie wezwania, zwołujące pospolite ruszenie Wessexu zaraz po Wielkanocy, a przed Zielonymi Świątkami, nikt jednak nie wiedział, czy rzeczywiście tak się stanie. Różnie mogło się to potoczyć. Mogliśmy wyjść z naszych bagien i nie zastać nikogo w umówionym miejscu. Albo natknąć się tam tylko na część fyrdu, zbyt nieliczną, by stawić czoło Duńczykom. Prawda była taka, że Alfred nie był wystarczająco silny, by podjąć walkę, ale dłuższe czekanie mogłoby jeszcze bardziej osłabić jego pozycję. Musiał wyjść do Duńczyków, by nie stracić królestwa. Zatem znowu mieliśmy stanąć do boju.
d
Z
Rozdział jedenasty - Będziesz miał wielu synów - powiedziała Iseult. Było ciemno, a połówkę księżyca przysłaniała delikatna mgła. Gdzieś na północnym wschodzie, na wzgórzach, płonęło kilkanaście ognisk - znak, że silny duński patrol czuwa i obserwuje bagno. - Ale bardzo ci współczuję z powodu śmierci Uhtreda - dodała. Opłakiwałem go. Nie wiem, dlaczego potrzebowałem tyle czasu, by w końcu zapłakać. Nagle poczułem się przygnieciony myślą o jego dziecięcej bezradności. Przypomniałem sobie małą buzię, rozjaśnioną pogodnym uśmiechem i ogarnął mnie nieukojony żal, że bezpowrotnie straciłem syna. Zarówno moi przyrodni bracia, jak i przyrodnia siostra umarli, będąc jeszcze niemowlętami, ale nie przypominam sobie, by ojciec po nich płakał. Może po prostu skrywał przed nami swoją żałość. Pamiętam za to niesmak, jaki budziły u niego rozpaczliwe lamenty macochy. Nie znosił ich. Wychodził wtedy na polowanie, zabierając sokoły i psy. - Widziałam wczoraj trzy zimorodki - powiedziała Iseult. Po policzkach spływały mi łzy, zamazując obraz zamglonego księżyca. Milczałem. - Hilda mówi, że niebieskie pióra zimorodka symbolizują Dziewicę, a czerwone - krew Chrystusa. - A ty co o tym sądzisz? - Że twój syn umarł przeze mnie. - Wyrd bið ful Arad - odrzekłem. Los to los. Nie można go ani zmienić, ani oszukać. Alfred uparł się kiedyś, żebym poślubił Mildrith. Przez to małżeństwo chciał związać mnie z Wessexem i sprawić, bym zapuścił korzenie w żyznej ziemi tego kraju. Ale moje korzenie tkwiły już głęboko w Northumbrii, mocno oplatając skałę, na której stoi Bebbanburg. Być może śmierć syna była znakiem od bogów, że nie jest mi pisany nowy dom. Przeznaczenie chciało, bym powrócił do północnej twierdzy, skazując mnie na tułaczkę, dopóki tam nie dotrę. Ludzie obawiają się tułaczy i ich braku zasad. Duńczycy przybyli na naszą wyspę jako obce, pozbawione korzeni i okrutne plemię - może właśnie dlatego zawsze lepiej się czułem w ich towarzystwie. Alfred całymi godzinami potrafił zamartwiać się o sprawiedliwość obowiązujących reguł prawnych, niezależnie od tego, czy dotyczyły one losu
sierot czy nienaruszalności kamieni granicznych. I słusznie. Ludzie nie mogą żyć bez prawa, bo wtedy każda zbłąkana krowa mogłaby prowadzić do przelewu krwi. Duńczycy także ustanawiali swoje prawa, tyle że mieczami. Tak było prościej. Ale gdy już osiedlili się na danej ziemi, tworzyli własny system reguł. - To nie była twoja wina - powiedziałem. - Nie kierujesz przeznaczeniem. - Hilda uważa, że nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie. - Hilda jest w błędzie. - Jest tylko wola Boża - mówiła dalej Iseult. - Jeśli będziemy jej posłuszni, pójdziemy do nieba. - A jeśli wybierzemy inaczej i nie będziemy jej posłuszni? Czy to nie jest właśnie los? - Spytałem. - To diabeł - odpowiedziała. - Jesteśmy owcami, Uhtredzie, i wybieramy sobie naszego pasterza. Dobrego lub złego. Sądziłem, że to Hilda zaraziła Iseult chorobą chrześcijaństwa, ale myliłem się. To pewien ksiądz nabił jej głowę religią. Przybył do Aethelingaeg, gdy wyjechałem ze Steapą do Defnasciru. Był Brytem, pochodził z Dyfedu i mówił jej ojczystym językiem, a oprócz tego władał angielskim i duńskim. Kojarzył mi się z bratem Asserem i już go miałem znienawidzić, gdy pewnego poranka, niedługo po moim powrocie do grodu, wpadł jak burza do naszej chaty. Tubalnym głosem oznajmił, że znalazł pięć gęsich jaj i umiera z głodu. Tak poznałem ojca Pyrliga. - Boże, jak strasznie burczy mi w brzuchu! Zaraz skonam z głodu! Zawołał żałośnie, po czym zobaczył mnie i szczerze się ucieszył. - Ty musisz być tym słynnym Uhtredem? Iseult wspominała, że nienawidzisz brata Assera. To prawda? W takim razie jesteś mi przyjacielem! Asser najlepiej by zrobił, gdyby przeniósł się na łono Abrahama, ale Abraham wcale nie kwapi się, by go przyjąć. Ale co mu się dziwić, pewnie boi się, że ten mały drań uczepi się go kurczowo i już nie puści. Na miejscu Abrahama też bym nie chciał brata Assera. Po co hodować żmiję na własnym łonie? Czy mówiłem już, że jestem potwornie głodny? Był dwukrotnie ode mnie starszym, rosłym mężczyzną o opasłym brzuchu i wielkim sercu. Rozczochrane włosy sterczały mu na wszystkie strony, miał złamany nos, zaledwie cztery zęby i szczery, szeroki uśmiech. - Gdy byłem dzieckiem - powiedział - takim małym berbeciem, zdarzało mi się zjadać błoto. Dasz wiarę? Czy wy, Sasi, jadacie błoto? Pewnie, że tak. Ja jednak pomyślałem sobie wtedy, że już nie chcę się tym żywić. Że błoto jest dobre dla ropuch, ot co. I w końcu zostałem księdzem. A wiesz dlaczego? Ponieważ jeszcze nie widziałem głodnego księdza! Nigdy! Spotkałeś kiedy księdza z pustym brzuchem? Bo ja nie! Wszystko to wyrzucił z siebie jednym tchem, nie robiąc żadnych
wstępów. Ale już po chwili z równym entuzjazmem zaczął mówić do Iseult w jej języku. Byłem przekonany, że daje jej kolejną lekcję religii, ale wtedy niespodziewanie przetłumaczył mi ich rozmowę. - Powiedziałem jej, że z gęsich jaj można zrobić przepyszne jedzenie. Trzeba rozbić skorupki, dobrze rozbełtać jajka i dodać do nich odrobinę pokruszonego sera. Zatem Defnascir jest bezpieczny? - Pod warunkiem, że Duńczycy nie wyślą tam swojej floty - odparłem. - Guthrum rzeczywiście nosi się z tym zamiarem - pokiwał głową Pyrlig. - Chce, by Duńczycy z Londynu posłali swe statki na południowe wybrzeże. - Skąd o tym wiesz? - No wiem, wiem! Guthrum sam mi o tym powiedział. Właśnie wróciłem z Cippanhamm. Spędziłem tam dziesięć dni. Mówię po duńsku, bo, widzisz, tak się składa, że mam trochę oleju w głowie i robiłem za królewskiego wysłannika. I co ty na to? Dziecko, które kiedyś jadło błoto, teraz reprezentowało samego króla! Jeszcze bardziej pokrusz ten ser, skarbie. O, teraz będzie w sam raz. Byłem tam z misją. Miałem dowiedzieć się, ile Guthrum byłby skłonny nam zapłacić za przeprowadzenie przez wzgórza włóczników. Wielu Brytów z przyjemnością porzucałoby w was włóczniami. Są jednak ważniejsze sprawy - Duńczycy są poganami i Bóg jeden wie, że nie możemy pozwolić na to, by poganie grasowali po świecie. - Czemu nie? - Tak mi się po prostu zdaje - wzruszył ramionami. Wsadził palec do niedużego garnka z masłem, po czym go oblizał. - Jeszcze się nie odstało zwrócił się do Iseult - trzeba je trochę zamieszać. - Uśmiechnął się do mnie. - Co się stanie, gdy wsadzisz dwa byki do stada krów? - Jeden z byków zginie. - No właśnie! Bogowie postępują tak samo, dlatego nie chcemy tu pogan. Jesteśmy krowami, a bogowie - bykami. - I dlatego żyjemy w niezgodzie? Roześmiał się. - Teologia jest trudna. W każdym razie Bóg jest moim bykiem i dlatego tu jestem i opowiadam Sasom o Guthrumie. - Czy Guthrum proponował wam pieniądze? - Chciałem wiedzieć. - Ba! Proponował mi królestwa świata! Oferował mi złoto, srebro, bursztyny i gagaty! Obiecywał mi nawet kobiety, albo i chłopców, gdybym tylko zechciał, ale nie chciałem. Nie uwierzyłem w ani jedno jego słowo. Nie o to chodziło. Brytowie i tak nie będą walczyć. Bóg nie chce, abyśmy stanęli do boju. Po prostu inna jest Jego wola. Moje posłannictwo było jedną wielką zmyłką. To brat Asser kazał mi tam jechać. Powiedział, że mam szpiegować Duńczyków, a potem udać się do Alfreda i zdać mu relację z tego, co zobaczyłem. Dlatego tu jestem.
- Naprawdę wysłał cię Asser? - Brat Asser jest po stronie Alfreda. Chce, żeby zwyciężył. Nie dlatego, że kocha was, Sasów, bo nawet on nie jest aż tak pomylony, ale ponieważ miłuje Boga. - Czy Alfred zwycięży? - Jeśli Bóg ma tu coś do gadania, to tak - stwierdził wesoło Pyrlig i wzruszył ramionami. - Siła Duńczyków leży w ludziach. Mają potężną armię! Zdradzę ci jednak, że nie są szczęśliwi. Doskwiera im głód. Nie gryzą kamieni, ale mocno zaciskają pasa. A teraz, gdy dołączył do nich Svein, ich zapasy jeszcze bardziej się skurczą. Ale cóż - sami tego chcieli. Uważam, że w Cippanhamm jest ich zwyczajnie za dużo! A do tego jeszcze niewolnicy. Tylu ich tam mają! Wysyłają ich do Londynu na handel. Dobrze by im zrobiło trochę młodych węgorzyków, co? Podtuczyliby się trochę. Z Zatoki Saefern na płytkie wody bagien wypływało mnóstwo młodych węgorzy, których całe masy łapały się w sieci. Kto w Aethelingaeg żywił się nimi, nie znał głodu. - Wczoraj złowiłem trzy pełne kosze - oświadczył z zadowoleniem Pyrlig. - I jedną żabę. Jej pysk przypominał oblicze brata Assera, udzieliłem jej więc błogosławieństwa i wrzuciłem z powrotem do wody. Moja droga, mieszasz jajka byle jak. Trzeba je porządnie ubić! Słyszałem, że umarł ci syn? - Tak - odparłem chłodno. - Bardzo mi przykro - powiedział ze szczerym współczuciem. - Jest mi naprawdę strasznie przykro. Strata dziecka to rozpaczliwie trudna sytuacja. Czasami myślę, że Bóg musi lubić dzieci. Tak często je do siebie zabiera. Wierzę, że w niebie jest piękny, tonący w zieleni ogród, w którym te dzieciaki przez cały czas się wspaniale bawią. Przebywa w nim dwóch moich synów. Mówię ci, ten młodszy musi przyprawiać anioły o ból głowy. Pewnie ciągnie dziewczyny za włosy i tłucze chłopaków, jak gdyby byli skorupkami gęsich jaj. - Straciłeś dwóch synów? - Na szczęście zachowałem jeszcze trzech i cztery córki. Jak myślisz, czemu nigdy nie ma mnie w domu? - Uśmiechnął się od ucha do ucha. Dzieci to niezwykle hałaśliwe stworzenia, za to jakie mają apetyty! Słodki Jezu, gdyby mogły, połknęłyby konia z kopytami! Niektórzy mówią, że księża nie powinni się żenić i czasami myślę, że mają rację. Masz trochę chleba, skarbie? Iseult wskazała na zwisającą z dachu siatkę. - Odetnij pleśń - zwróciła się do mnie. - Lubię patrzeć, gdy mężczyzna słucha się kobiety - powiedział ojciec Pyrlig, gdy posłusznie chwyciłem za bochen.
- Dlaczego? - Zdziwiłem się. - Ponieważ to znaczy, że nie jestem sam na tym smutnym świecie. Mój Boże, tę Aelswith pojono chyba sokiem z żółci. Ma jęzor jak zdychająca z głodu łasica! Biedny Alfred. - Jest całkiem szczęśliwy. - Szczęście to chyba ostatnia rzecz, jaka mogłaby go spotkać. Niektórzy łapią Boga jak chorobę i on jest jednym z tych nieboraków. Jest jak krowa po zimie, ot co. - Naprawdę? - Wiesz, co się stanie, kiedy wypuścisz krowę na późnowiosenną trawę? Zieloniutką, pożywną i soczystą? Tak się naje, że brzuch jej pęknie jak przepełniony pęcherz. Krowa ma w środku łajno i wiatry. Jeśli nie odciągniesz jej z pastwiska, będzie jadła i jadła bez ustanku. Wreszcie bebech zrobi jej się tak wielki, że z trudem utrzyma się na cienkich nogach, aż w końcu biedaczka padnie bez życia. To samo jest z Alfredem. Ma zbyt dużo świeżej, zielonej trawy, jaką jest Bóg, i zwyczajnie się nią przejadł. On choruje na Boga. Ale to zacny człowiek, naprawdę porządny. Za chudy, za to dobry. Chodzący święty. O, kochana z ciebie dziewczyna. To co, zabieramy się za jedzenie? - Nabrał palcami trochę jajek i podał mi garnek. - Dzięki Bogu, w przyszłym tygodniu mamy Wielkanoc - powiedział z pełnymi ustami. Kawałki jajka wylądowały na jego kędzierzawej brodzie. Znów będzie można jeść mięso. Bez mięsa opadam z sił. Wiesz już, że w czasie świąt Iseult zostanie ochrzczona? - Słyszałem o tym - odparłem oschle. - Nie podoba ci się ten pomysł? Spróbuj potraktować to jako solidną kąpiel, wtedy może będzie ci łatwiej. Nie było mnie w Aethelingaeg w czasie chrztu Iseult. Nie miałem specjalnej ochoty spędzać tam świąt, gdyż wiedziałem, że Wielkanoc w towarzystwie Alfreda sprowadzi się do modłów, psalmów, księży i kazań. Zabrałem więc Steapę oraz pięćdziesięciu ludzi i pojechaliśmy na wzgórza, kierując się w stronę Cippanhamm. Z rozkazu Alfreda mieliśmy przez najbliższe tygodnie bezlitośnie uprzykrzać Duńczykom życie. Król postanowił zgromadzić fyrd w okolicach dnia Wniebowstąpienia Pańskiego, do którego pozostało sześć tygodni. Wiedzieliśmy, że Guthrum będzie chciał wykorzystać ten okres na przywrócenie swym wychudzonym koniom kondycji sprzed zimy, pasąc je świeżą, pożywną trawą. Za cel postawiliśmy więc sobie duńskie oddziały, które wyruszały w teren, by zbierać trawę z przeznaczeniem na paszę. Gdy się rozbije jedną taką drużynę i zabije tworzących ją jeźdźców, ostrożni Duńczycy wypuszczą następną dopiero w eskorcie stu wojowników. Takie wyprawy wycieńczały konie, które trzeba było potem dobrze nakarmić, a im więcej
zwierząt brało w nich udział, tym więcej paszy trzeba było zużyć. Przez krótki czas odnosiliśmy sukcesy, ale potem zniechęcony naszą działalnością Guthrum zaczął wysyłać swoje oddziały na północ do Mercji, gdzie w spokoju mogły rozglądać się za karmą dla swych koni. Nastał czas oczekiwania. W Aethelingaeg mieliśmy już dwóch kowali. Pomimo braku części potrzebnych narzędzi oraz trudności ze zdobyciem opału do kowalskich pieców, wykuwali solidne groty do włóczni. Nadzorowałem wówczas prace polegające na ciosaniu jesionowych drągów, przeznaczonych na drzewce do włóczni. Alfred wciąż pisał listy. Tym razem próbował dowiedzieć się, ilu mężczyzn z poszczególnych regionów Wessexu zasili jego fyrd. Równocześnie do kraju Franków posłał z misją kilku księży. Mieli przekonać przebywających tam zachodniosaskich tenów, aby powrócili do Wessexu. Szpiedzy coraz częściej przywozili z Cippanhamm informacje, że siły Sveina już połączyły się z armią Guthruma. Duńczycy koncentrowali się teraz na odżywianiu osłabionych koni oraz gromadzeniu ludzi z zajętych terytoriów Anglii. Zachodniosascy sojusznicy Guthruma, tacy jak Wulfhere, na jego rozkaz przystąpili do zbrojenia swoich ludzi. W stan gotowości postawiono również duńskie garnizony stacjonujące w Wintanceasterze, Readingum i Badhum - w każdej chwili mogły dostać wezwanie, by ruszyć Guthrumowi na pomoc. Duńczycy mieli własnych szpiegów i musieli już wiedzieć o zamiarach Alfreda oraz wysiłkach, jakie wkładał w zbudowanie własnej armii. Śmiem nawet przypuszczać, że Guthrum przyjął te wiadomości z nadzieją i radością. Wiedział, że fyrd był dla Alfreda ostatnią deską ratunku i gdyby Duńczykom udało się go rozbić, królestwu Wessexu groziła całkowita zagłada. W Aethelingaeg huczało od plotek. Mówiło się, że Guthrum ma pięć tysięcy ludzi, że z Danii przypłynęły nowe statki, a z Irlandii nadciągnęła armia Ludzi Północy. Że maszerują na nas Brytowie. Ponieważ fyrd z Mercji był po stronie Guthruma, krążyły pogłoski, że w Cracgelad nad Tamizą Duńczycy utworzyli wielkie obozowisko, w którym gromadzą się tysiące wojsk mercyjskich, duńskich i saskich. Plotki o potędze Guthruma dotarły już za morze i przebywający w kraju Franków Wilfrith z Hamptonsciru posłał do Alfreda pełen trwogi list, w którym błagał króla, by uciekał z Wessexu. „Miłościwy panie, wsiadaj na statek i ratuj siebie oraz swoją rodzinę” - pisał. Loefric rzadko wyjeżdżał z nami patrolować teren. Alfred mianował go dowódcą królewskiej straży i mój przyjaciel musiał teraz zostawać w Aethelingaeg. Nie posiadał się z dumy z powodu awansu. Nie dziwiłem mu się, gdyż pochodził z ubogiej chłopskiej rodziny i nie potrafił ani czytać, ani pisać, a Alfred dotychczas nieugięcie wymagał, by jego dowódcy
wykazywali się tymi dwiema umiejętnościami. Za tym zaszczytem niewątpliwie stała Eanflaed, która została powiernicą Aelswith. Małżonka Alfreda na krok nie ruszała się bez swej ognistowłosej przyjaciółki, nawet w kościele niegdysiejsza nierządnica siadała tuż za Aelswith. Eanflaed stała się ważną częścią królewskiego dworu. - Królowa cię nie lubi - powiedziała mi któregoś należącego do rzadkości dnia, gdy była sama. - Ona nie jest królową - sprostowałem. - W Wessexie nie ma królowych. - Powinna być królową - rzekła z szacunkiem w głosie. - Tak byłoby sprawiedliwie. Trzymała w rękach wielką stertę jakiegoś zielska, od którego całe jej przedramiona zrobiły się bladozielone. - Farbujemy - wyjaśniła krótko. Poszedłem za nią do ogniska, nad którym bulgotał olbrzymi kocioł. Eanflaed wrzuciła rośliny do naczynia i zaczęła je mieszać. - Farbujemy płótno na zielono - dodała po chwili. - Ale po co? - Jak to po co? Alfred musi mieć chorągiew - wyjaśniła zniecierpliwiona, że jestem taki niedomyślny. - Król nie może walczyć bez sztandaru. Kobiety przygotowywały dwie chorągwie. Na jednej miał znajdować się wielki, zielony smok, będący symbolem Wessexu, a na drugiej chrześcijański krzyż. - Iseult pracuje nad krzyżem - oznajmiła Eanflaed. - Wiem o tym. - Powinieneś tu być, gdy przyjmowała chrzest. - Zabijałem wtedy Duńczyków. - Cieszę się, że pozwoliła się ochrzcić. Wreszcie poszła po rozum do głowy. Ja jednak byłem odmiennego zdania. Uważałem, że Iseult zdecydowała się przyjąć chrzest, gdyż czuła się osaczona przez przebywających w Aethelingaeg chrześcijan. Całymi tygodniami musiała znosić wrogość księży, była oskarżana o odprawianie czarów i konszachty z diabłem. To wszystko było ponad jej siły. Potem pojawiła się Hilda, głosząca łagodniejszą wersję chrześcijaństwa oraz ojciec Pyrlig, który mówił o Bogu w języku Iseult. I Iseult dała się przekonać. Zostałem zatem jedynym poganinem na bagnach i Eanflaed spoglądała teraz z wyrzutem na mój amulet z młotem Thora. Powstrzymała się jednak od kąśliwych uwag i zapytała, czy naprawdę wierzę, że jesteśmy w stanie pokonać Duńczyków. - Oczywiście, że tak - odparłem z przekonaniem, choć w rzeczywistości żywiłem co do tego poważne wątpliwości. - Ilu ludzi ma Guthtrum?
Wiedziałem, że to Aelswith kazała jej wypytać mnie o te sprawy. Żona Alfreda chciała się w ten sposób dowiedzieć, czy król ma jakiekolwiek szanse, by przetrwać wojnę, czy też może powinni od razu wsiąść na ocalały z floty Sveina statek i pożeglować prosto do kraju Franków. - Guthrum poprowadzi cztery tysiące ludzi - powiedziałem. - Co najmniej. - Co najmniej? - Otworzyła szeroko oczy. - To zależy od tego, jak liczne będą posiłki z Mercji - rzekłem i zastanowiłem się chwilę. - Moim zdaniem jednak należy spodziewać się czterech tysięcy. - A Wessex? - Będziemy mieć tyle samo - skłamałem. Wiedziałem, że będziemy mogli mówić o dużym szczęściu, jeśli uda nam się zebrać trzy tysiące. Może dwa tysiące? I ta liczba nie wydawała mi się szczególnie prawdopodobna, choć była możliwa. Najbardziej obawiałem się tego, że Alfred wzniesie swą chorągiew, dając sygnał, że jest gotowy ruszać do boju, ale nikt mu na niego nie odpowie. Albo że na wezwanie stawi się marnych parę setek fyrdu. Z Aethelingaeg mogliśmy poprowadzić zaledwie trzystu ludzi. Było to jednak stanowczo za mało w porównaniu z wielką i silną armią pogan. Alfred także zamartwiał się liczbami. Posłał mnie do Hamptonsciru, abym rozeznał się, jak duża część tej ziemi znajduje się pod duńskim władaniem. Nieprzyjaciele solidnie obwarowali się na północy regionu, ale za to na południu już ich nie było. W Hamtun, gdzie wciąż stała wyciągnięta na brzeg skromna flota Alfreda, dowodzący nią Burgweard miał w mieście ponad setkę ludzi - zaledwie tyle ostało się z jego załóg. Wszyscy ulokowali się za palisadą. Burgweard zarzekał się, że za żadne skarby świata nie opuści teraz Hamtun. Tłumaczył, że Duńczycy w każdej chwili mogą napaść na miasto i przechwycić statki. Zmienił zdanie dopiero wtedy, gdy mu pokazałem pergamin ze smoczą pieczęcią Alfreda i rozkazałem, by do obrony naszej floty pozostawił trzydziestu ludzi, a z resztą niezwłocznie stawił się u króla. - Kiedy mam to zrobić? - Spytał, wyraźnie przybity tym rozporządzeniem. - Kiedy tylko otrzymasz wezwanie - odparłem. - Lepiej już się szykuj, bo to nastąpi niebawem. Masz także zwołać miejscowy fyrd. I cały ze sobą przyprowadzić. - A jak przyjdą Duńczycy? Jeśli przypłyną morzem? Co wtedy? Dopytywał się zaniepokojony. - Wtedy stracimy flotę. Ale zbudujemy nową - odrzekłem. Jego obawy nie były bezpodstawne. Duńskie statki znów złowrogo
krążyły po południowym wybrzeżu. Na razie były to pojedyncze łodzie wikingów, nie cała flota najeźdźców. Dobijali do brzegu, atakowali osady, gwałcili, palili, rabowali i powracali na morze. Byli jednak dość liczni i Alfred obawiał się, że gdzieś na wybrzeżu wyląduje w końcu cała armia i pomaszeruje na jego port. Ta myśl nie dawała nam spokoju, podobnie jak świadomość, jak szczupłe są nasze zasoby w porównaniu z Duńczykami, których konie już od jakiegoś czasu nabierały sił na wiosennej trawie. - Wyznaczam dzień Wniebowstąpienia Pańskiego - oświadczył Alfred, gdy wróciłem z Hamtun. Był to dzień, kiedy my, załoga Aethelingaeg, powinniśmy być gotowi do wymarszu. W niedzielę po święcie, na którą przypadał dzień świętej Moniki, miał się zebrać fyrd, o ile takowy istniał. Meldowano nam, że Duńczycy również szykują się do marszu. Było oczywiste, że będą kierowali się na południe, by przypuścić atak na Wintanceaster - stolicę Wessexu. By ochronić gród i zablokować wiodącą na południe drogę, którą pójdzie Guthrum, fyrd miał się zebrać w miejscu zwanym Kamieniem Egberta. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałem, ale Leofric zapewnił mnie, że była to ważna dla królestwa lokalizacja, gdzie król Egbert - dziadek Alfreda - przed wieloma laty składał uroczyste przysięgi. - Tam nie stoi jeden kamień - opisywał miejsce Leofric - lecz trzy. - Trzy? - Dwa wielkie filary i jeden nakrywający je głaz. W dawnych czasach ustawiły to olbrzymy. Rozesłano wezwania. „Przyprowadźcie każdego mężczyznę instruowały pergaminy. - Weźcie ze sobą wszelką broń i odmówcie modlitwy, bowiem to, co pozostało po dawnej sile Wessexu, zgromadzi się w postaci fyrdu pod Kamieniem Egberta, by wydać ostateczną walkę najeźdźcom”. Zaraz po tym, jak posłańcy rozjechali się z pismami, nadciągnęła katastrofa. Stało się to zaledwie na tydzień przed wyznaczonym terminem zgromadzenia się fyrdu. Huppa, eldorman ziemi Thornsaety, napisał, że po jego stronie wybrzeża pojawiło się czterdzieści duńskich statków i z powodu zagrożenia, jakie stwarzają, nie ośmieli się teraz wyprowadzić swego fyrdu. Co gorsza, Duńczyków jest tak wielu, że błagał już Haralda z Defnasciru, by wsparł go swymi ludźmi. Ten list omal nie złamał ducha Alfreda. Jego wielkie marzenie, którego tak kurczowo się trzymał, że zaskoczy Guthruma niespodziewanie mocną i liczną armią, zaczęło się rozwiewać. Zawsze szczupły król teraz wyglądał jak szkielet. Całe godziny spędzał w kościele, zmagając się z Bogiem, nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego Wszechmogący tak nagle się od niego
odwrócił. Na domiar złego dwa dni po nadejściu złych wieści o pojawieniu się duńskiej floty, Svein z Białego Konia wraz z trzema setkami Duńczyków urządził rajd na stojące na krawędzi bagna wzgórza. Pech chciał, że na pastwisku za groblą wrogowie przejęli konie należące do przebywającego w Aethelingaeg fyrdu ziemi Sumorsaete. Konie te - rzecz jasna - Svein uprowadził. A paśliśmy zwierzęta akurat tam, gdyż w osadzie nie było dla nich ani dość miejsca, ani paszy. Będąc w grodzie, widziałem, jak Svein, mknąc na białym rumaku, w hełmie z białym pióropuszem i w powiewającym na wietrze białym płaszczu, zrobił obławę na konie i je zagarnął. Nie mogłem niczego zrobić, by go powstrzymać. Miałem w forcie dwudziestu ludzi, podczas gdy on prowadził trzy setki zbrojnych. - Dlaczego wierzchowce nie były strzeżone?! - Grzmiał Alfred. - Były, panie - tłumaczył się Wiglaf, eldorman ziemi Sumorsaete - ale Duńczycy zabili strażników - W oczach Alfreda ujrzał gniew, a nie rozpacz. - Od tygodni nie widzieliśmy tu wroga, panie! - Bronił się. - Skąd mieliśmy wiedzieć, że tylu ich znienacka przybędzie? - Ilu ludzi zginęło? - Tylko dwunastu. - Tylko? - Wykrzywił twarz Alfred. - A ile koni straciliśmy? - Sześćdziesiąt trzy. Noc poprzedzającą dzień Wniebowstąpienia Pańskiego Alfred spędził nad rzeką. Nerwowo przechadzał się w tę i z powrotem wzdłuż jej brzegu. W pewnej odległości za nim dyskretnie podążał wierny niczym pies Beocca. W każdej chwili był gotów służyć swemu panu wsparciem i zapewnić go o przychylności niebios. Ale Alfred przywołał do siebie mnie. W bladym świetle księżyca jego jasne oczy wydawały się prawie białe, a na policzki padał cień. - Ilu będziemy mieli ludzi? - Spytał otwarcie. Nie musiałem długo zastanawiać się nad odpowiedzią. - Dwa tysiące - odparłem. Pokiwał głową. Znał te liczby tak samo dobrze jak ja. - Może trochę więcej - wyraziłem przypuszczenie. Chrząknął. Z Aethelingaeg wyprowadzimy trzystu pięćdziesięciu ludzi. Wiglaf, eldorman ziemi Sumorsaete, obiecał dać tysiąc, choć wątpiłem, czy aż tylu się stawi. Fyrd z Wiltunsciru był osłabiony z powodu zdrady Wulfhere’a, mimo to z południowej części ziemi powinno się zebrać pięciuset zbrojnych. Mogliśmy też spodziewać się posiłków z Hamptonsciru, ale poza tym byliśmy zależni od tego, ilu ludziom uda się przedrzeć przez duńskie garnizony, które teraz otaczały serce Wessexu. Gdyby Defnascir i Thornsaeta posłały swoje fyrdy, wówczas mielibyśmy blisko cztery tysiące, ale wiedzieliśmy, że tak się nie stanie.
- A Guthrum? - Pytał dalej Alfred. - Ilu będzie miał ludzi? - Cztery tysiące. - Bardziej prawdopodobne, że pięć - rzekł Alfred. Zapatrzył się na rzekę. Jej wody opadły, płynąc pomiędzy pokrytymi błotem brzegami i marszcząc się w miejscach, gdzie tkwiły wiklinowe pułapki na ryby. - Czy w tej sytuacji powinniśmy walczyć? - A jaki mamy wybór? Uśmiechnął się na te słowa. - Mamy wybór, Uhtredzie - zapewnił. - Możemy uciec, udać się do kraju Franków. Zostałbym tam królem na uchodźstwie i modlił się do Boga, by zechciał mnie przywrócić na tron Wessexu. - I sądzisz, że Bóg by to zrobił? - Nie - przyznał. Wiedział, że jeśli ucieknie, umrze na obczyźnie. - Walczmy więc - rzekłem. - Do końca życia będę nosił w sercu ciężar z powodu tych wszystkich istnień ludzkich, które postradają życie w walce o tak beznadziejną sprawę. Dwa tysiące przeciw pięciu? Jak mam wytłumaczyć decyzję, że poprowadzę tak niewielu przeciw tak wielu? - Wiesz przecież jak. - Żebym nadal mógł być ich królem? - Żebyśmy nie byli niewolnikami we własnym kraju - powiedziałem. Przez chwilę rozmyślał nad moimi słowami. Nisko nad naszymi głowami przeleciała sowa, wprawiając powietrze w drganie uderzeniami krótkich, białych skrzydeł. Był to znak - wiedziałem o tym - ale jaki? - Może Bóg nas w ten sposób karze - zasugerował Alfred. - Za co? - Za odebranie ziemi Brytom? To było absurdalne przypuszczenie. Jeśli bóg Alfreda chciał go ukarać za czyny przodków, którzy odebrali ziemię Brytom, to po co nasyłał na Wessex Duńczyków? Dlaczego nie popchnął do ataku Brytów? Mógłby przecież wskrzesić Artura i kazać jego ludziom dokonać zemsty. Zupełnie nie widziałem powodu, dla którego Bóg miałby wysługiwać się Duńczykami, by załatwili tę sprawę za Brytów. - Chcesz odzyskać Wessex czy nie? - Zapytałem ostrym tonem. Przez chwilę nie odpowiadał, potem uśmiechnął się smutno. - Serce nie potrafi dać mi nadziei, że zwyciężymy to starcie - wyznał wreszcie - lecz jako chrześcijanin muszę wierzyć, że wygramy. Że Bóg nie pozwoli nam ponieść klęski. - On też na to nie pozwoli - powiedziałem, poklepując rękojeść Oddechu Węża. - Tak po prostu? - Spytał Alfred.
- Bo życie jest proste - odparłem. - Piwo, kobiety, miecz i sława. Nic innego się nie liczy. Pokręcił głową. Wiedziałem, że myśli raczej o Bogu, modlitwie i powinności, ale nie sprzeczał się ze mną. - Gdybyś był na moim miejscu, Uhtredzie - powiedział - czy wymaszerowałbyś? - Przecież podjąłeś już decyzję, panie - rzekłem. - Dlaczego pytasz mnie o zdanie? Pokiwał głową. W wiosce zaszczekał pies. Alfred odwrócił się, by spojrzeć na chaty, dwór i kościół, który kazał zrobić w jednej z chałup. Tkwił na nim wysoki olchowy krzyż. - Jutro - powiedział - zbierzesz setkę jeźdźców. Będziecie przeczesywać teren, jadąc na czele armii. - Tak, panie. - A gdy już zetkniemy się z wrogiem - ciągnął dalej, wciąż spoglądając na krzyż - wyznaczysz pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu ludzi ze straży. Najlepszych, jakich zdołasz znaleźć. Będziecie strzec mych chorągwi. Nie dodał nic więcej, bo i nie musiał. Miałem zebrać najlepszych wojowników, najokrutniejszych w walce, najbardziej niebezpiecznych, dla których pole bitwy to żywioł i poprowadzić ich tam, gdzie walka będzie najbardziej zaciekła. Bo wróg zawsze chce zdobyć chorągwie przeciwnika. Ta prośba była dla mnie zaszczytem, ale i mogła być wyrokiem śmierci, jeśli bitwa zostanie przegrana. - To dla mnie zaszczyt, panie. Zajmę się tym z przyjemnością - odparłem. - Chciałbym jednak i ciebie poprosić o coś w zamian. - Jeśli tylko zdołam tę prośbę wypełnić - odrzekł powściągliwie. - Jeśli to tylko będzie możliwe - powiedziałem - proszę cię, byś nie grzebał mojego ciała. Spal je na pogrzebowym stosie, a do ręki włóż mi miecz. Zawahał się, potem skinął głową, wiedząc, że właśnie zgodził się na pogański pochówek. - Nigdy ci tego nie mówiłem - odezwał się - ale jest mi bardzo przykro z powodu śmierci twojego syna. - Mnie także jest ogromnie przykro, panie. - Wiedz jednak, że on jest teraz z Bogiem, Uhtredzie. Zapewniam cię, że jest już w niebie. - Tak mi mówiono, panie. Następnego dnia wymaszerowaliśmy. Losu nie można powstrzymać. Chociaż liczby i rozsądek mówiły nam, że nie mamy szans na zwycięstwo w tym starciu, czuliśmy, że nie możemy pozwolić sobie na to, by je przegrać. Dlatego wyruszyliśmy do miejsca zwanego Kamieniem Egberta.
Maszerowaliśmy z należytą oprawą. Przednią straż tworzyło dwudziestu trzech księży i osiemnastu mnichów. Śpiewali psalmy, wyprowadzając wojska Alfreda z fortu strzegącego południowego traktu. Skierowali się na wschód, w stronę serca Wessexu. Śpiewali po łacinie i słowa psalmu niczego mi nie mówiły. Tłumaczył mi je ojciec Pyrlig. Jechał na jednym z koni Alfreda, odziany w skórzany kaftan, z wielkim mieczem u boku oraz opartą na ramieniu masywną włócznią na dziki. - „Odrzuciłeś nas, o Boże - przekładał - starłeś nas, rozgniewałeś się, lecz powróć do nas!” 15. Te słowa mają sens! Skoro porządnie dałeś nam w tyłek, to teraz nas utul i pociesz w tym żalu. - Naprawdę o tym śpiewają? - Z wyjątkiem kawałka o tyłku i utuleniu. To już moja twórczość. Uśmiechnął się wesoło. - Bardzo brakuje mi wojny. Czy to nie grzech? - A widziałeś w ogóle jakąś wojnę? - Czy widziałem? - Zaśmiał się. - Byłem wojownikiem, nim przystąpiłem do Kościoła! Pyrlig Nieustraszony - tak mnie zwali. Kiedyś, w ciągu jednego dnia zabiłem czterech Sasów. Zrobiłem to sam, bez niczyjej pomocy, tylko włócznią. A oni mieli miecze i tarcze. Gdy wróciłem do domu, ułożono pieśń na moją cześć, ale uczciwie ci powiem, że Brytowie mogą śpiewać o wszystkim. Jak chcesz, zaśpiewam ją. Mówi o tym, jak w ciągu jednego dnia zaszlachtowałem trzystu dziewięćdziesięciu czterech Sasów, choć akurat te liczby nie są całkiem dokładne. - Ilu zatem zabiłeś? - Już ci powiedziałem. Czterech - roześmiał się. - A jak nauczyłeś się angielskiego? - Moja biedna matka była Saksonką. Uprowadzono ją w czasie rajdu do Mercji i została niewolnicą. - Dlaczego przestałeś być wojownikiem? - Ponieważ odnalazłem Boga, Uhtredzie. Albo raczej to Bóg odnalazł mnie. Poza tym, zaczęła rozpierać mnie duma. Gdy układają o tobie pieśni, sława uderza ci do głowy. Tak było i ze mną. Zacząłem być niegodziwie dumny z siebie. Duma to upiorna rzecz. - To broń wojownika - sprzeciwiłem się. - Racja - zgodził się - i dlatego jest upiorna. Codziennie proszę Boga, by mnie z niej oczyścił. Jechaliśmy przodem, zostawiając księży daleko w tyle. Wspięliśmy się na 15
Księga Psalmów, Psalm 60, w: Biblia Tysiąclecia, (przyp. tłum.)
wzgórze, by ze szczytu rozejrzeć się, czy od północnego wschodu nie nadciąga wróg. Towarzyszyły nam głosy duchownych, ich mocny śpiew wibrował w rześkim powietrzu poranka. - „W Bogu dokonamy czynów pełnych mocy: i On podepcze naszych nieprzyjaciół” 16 - tłumaczył dla mnie ojciec Pyrlig. - Oto święta myśl, doskonała na udany początek dnia, lordzie Uhtredzie! - Duńczycy odmawiają własne modlitwy, ojcze. - Ale do jakiego boga? Czy jest sens krzyczeć do głuchego? - Wjechaliśmy na szczyt i Pyrlig ściągnął wodze. Zapatrzył się na północ. - Nawet mysz tędy nie przemknie. - Duńczycy patrzą - powiedziałem. - Nie widzimy ich, ale oni widzą nas. Jeśli rzeczywiście nas obserwowali, dostrzegli opuszczające mokradła trzystupięćdziesięcioosobowe wojsko Alfreda. Część z nas maszerowała, a część jechała konno. W pewnej odległości za nami podążało około sześciuset mężczyzn. Był to fyrd z południowej części ziemi Sumorsaete, którego obóz znajdował się na południe od mokradeł. Szli teraz, by dołączyć do naszej kolumny. Większość mężczyzn z Aethelingaeg była prawdziwymi wojownikami, wyszkolonymi do walki w murze tarcz, ale oprócz nich w naszych szeregach znajdowało się pięćdziesięciu mieszkańców bagien. Bardzo chciałem, by Eofer - silny łucznik - poszedł z nami, ale on nie potrafił walczyć bez wskazówek od swej siostrzenicy, a ja nie miałem serca zabierać dziecka na wojnę. Eofer został więc na bagnach. Za tymi dwiema kolumnami wojsk tłumnie podążały kobiety i dzieci. Wśród nich nie było Aelswith, gdyż Alfred odesłał ją wraz z dziećmi na południe, do Scireburnan. Królewska małżonka pojechała tam pod eskortą czterdziestu jeźdźców. Nie bardzo mogliśmy pozwolić sobie na to, żeby aż tylu wojowników opuściło szeregi armii, ale Alfred nalegał, by jego rodzina bezpiecznie dotarła do grodu. W Scireburnan Aelswith miała oczekiwać na wiadomości z pola bitwy. Gdyby były niepomyślne, głoszące zwycięstwo Duńczyków, miała czym prędzej uciekać na południe w stronę wybrzeża i poszukać statku, na którym mogłaby popłynąć do kraju Franków. Polecono jej, by zabrała ze sobą wszelkie księgi, jakie tylko zdoła odszukać w Scireburnan. Alfred był bowiem zdania, że triumfujący Duńczycy spalą każdy wolumin w Wessexie i z tego powodu należy próbować ocalić chociaż niewielką część cennych zbiorów. Aelswith miała wywieźć egzemplarze Biblii, żywoty świętych, dzieła ojców Kościoła, kroniki, księgi filozoficzne i dzięki nim tak wychować syna Edwarda, by na uchodźstwie stał się uczonym królem. Iseult szła wraz z armią. Towarzyszyły jej Hilda i Eanflaed, która swoją 16
Księga Psalmów, Psalm 60, w: Biblia Tysiąclecia. (przyp. tłum.)
decyzją o pozostaniu przy Leofricu wielce zasmuciła Aelswith. Kobiety prowadziły juczne konie, obładowane tarczami, żywnością i zapasowymi włóczniami. Prawie każda kobieta dzierżyła jakąś broń. Nawet zakonnica Hilda pragnęła zemścić się na Duńczykach za to, że tak okrutnie skalali jej ciało i niosła długi, cienki nóż. - Niech Bóg ma w swojej opiece pogan - powiedział ojciec Pyrlig na widok gromadzących się niewiast - jeśli ta banda dobierze im się do skóry. Jechaliśmy teraz kłusem na wschód. Dowodzeni przeze mnie jeźdźcy otaczali kolumnę ze wszystkich stron. Przemieszczali się po każdej grani, starając się nie tracić siebie nawzajem z oczu. Byli gotowi w każdej chwili puścić sygnał, gdyby tylko dostrzegli coś niepokojącego, jakikolwiek ślad wroga. Wokół nas było jednak spokojnie. Posuwaliśmy się naprzód pod wiosennym niebem, przez ziemię obsypaną jasnym kwieciem. Księża i mnisi intonowali psalmy, a od czasu do czasu bitewne pieśni płynęły z gardeł setek mężczyzn podążających za zielonym sztandarem Alfreda. Ojciec Pyrlig przez chwilę wystukiwał dłonią takt pieśni, po czym obdarzył mnie szerokim uśmiechem. - Iseult chyba też dla ciebie śpiewa? - Tak. - Widzisz, my, Brytowie, kochamy pieśni! Muszę nauczyć ją słów kilku hymnów. - Wychwycił moje kwaśne spojrzenie i roześmiał się. - Spokojnie, Uhtredzie, ona nie jest chrześcijanką. - Nie jest? - Zdumiałem się. - To znaczy, teraz jakby jest. Szkoda, że nie było cię podczas jej chrztu. Woda była przeokropnie zimna. Wymarzłem za wszystkie czasy! - Została ochrzczona - powiedziałem. - Dlaczego mówisz, że nie jest chrześcijanką? - Trochę jest i trochę nie jest - odparł z uśmiechem Pyrlig. - Jest nią teraz, bo przebywa wśród chrześcijan. Ale nadal jest królową cieni, tego nie można się wyprzeć. - Wierzysz w królowe cieni? - Oczywiście, że wierzę. Iseult naprawdę nią jest! - Uczynił znak krzyża. - Brat Asser nazwał ją czarownicą - poskarżyłem się. - Wiedźmą. - No cóż. On jest mnichem, a mnisi się nie żenią. Kobiety przerażają brata Assera. Nie unika ich jedynie wtedy, gdy są naprawdę szkaradne, ale wówczas okropnie je traktuje, jak tyran. Ale pokaż mu tylko jakąś piękną, młodą istotę, a zaraz dostanie pomieszania zmysłów. Nienawidzi kobiecej mocy. - Kobiecej mocy? - Nie chodzi tylko o ich ponętne krągłości. Bóg jeden wie, że to całkiem potężne narzędzie, ale namacalne i rzeczywiste. A ja mówię o czymś
nieuchwytnym, o mocy! Moja matka takową władała. Nie była królową cieni, tylko uzdrowicielką i wieszczką. - Widziała przyszłość? Skinął głową. - Czuła, co się w danym momencie dzieje w innym miejscu. Gdy ginął mój ojciec, nagle krzyknęła. To był rozdzierający krzyk, zdolny zabić ją samą. Wiedziała już, co się stało. Mojego biednego ojca przebił mieczem jakiś Sas. A w uzdrawianiu nie miała sobie równych. Ludzie schodzili się do niej z daleka. Nie zważali na to, że z urodzenia była Saksonką, mogli iść przez wiele dni, byle tylko poczuć leczniczy dotyk jej dłoni. Ja go miałem na co dzień, i to za darmo! Spuszczała mi lanie, przyznaję nawet, że nieraz na nie zasługiwałem. Podobnych jej uzdrowicielek nie ma wiele. Księża nie lubią takich spraw, co jest całkiem zrozumiałe. - Dlaczego? - Ponieważ mówimy wiernym, że cała moc pochodzi od Boga, a jeśli nie pochodzi od Boga, to jest złem. Pojmujesz? Gdy coś nam dolega, Kościół każe nam się modlić i dawać datki. Duchowni nie lubią rzeczy, których nie rozumieją, dlatego też nie akceptują sytuacji, gdy ludzie chodzą do znachorek, szukając u nich pomocy w chorobie. A cóż innego chorzy mogą robić? Dłoń mojej matki, niech jej saksońska dusza spoczywa w pokoju, była lepsza od najżarliwszej modlitwy! Lepsza od dotyku duchownego przy udzielaniu sakramentów! Nie powstrzymuję ludzi przed chodzeniem do znachorów. Sam ich do tego namawiam! Zamilkł na chwilę, gdyż ostrzegawczo uniosłem rękę. Na północnym zboczu wzgórza dostrzegłem jakiś ruch, ale była to tylko sarna. Opuściłem dłoń i spiąłem konia. - Weź na przykład Iseult - ciągnął dalej Pyrlig. - Dorastała ze świadomością, że obdarzona jest mocą, tak była wychowywana. Teraz nie straci już swych zdolności. - Czyli chrzest nie zmył z niej mocy? - Ani trochę! Może sprawił, że było jej odrobinę zimniej niż zazwyczaj i zrobiła się bardziej czysta. Nie ma niczego złego w porządnym wyszorowaniu ciała raz lub dwa razy do roku - roześmiał się. - Tam, na bagnach, była przerażona. Ty wyjeżdżałeś w teren, a ją otaczali sami Sasi. Pluli na jej widok, brzydząc się poganką. Cóż więc biedaczka miała uczynić? Chciała zostać jedną z nich, pragnęła, by ludzie przestali się od niej odwracać i dlatego powiedziała, że chce przyjąć chrzest. Kto wie, może naprawdę stała się już chrześcijanką? Dziękowałbym Bogu za tę łaskę, choć przede wszystkim byłbym Mu wdzięczny, gdyby uczynił ją szczęśliwą. - Uważasz, że nie jest?
- Oczywiście, że nie jest! Zakochała się w tobie - roześmiał się. - A to oznacza życie pomiędzy Sasami. Biedna dziewczyna. Jest niczym piękna, młoda łania pośród chrząkających świń. - Cóż za kwieciste porównanie - mruknąłem ironicznie. Zaśmiał się, zachwycony własną obelgą. - Wygraj swoją wojnę, lordzie Uhtredzie - powiedział - i zabierz Iseult z dala od nas, księży. Pozwól jej obdarować się licznym potomstwem. Będzie szczęśliwa, a któregoś dnia zyska mądrość - prawdziwy dar, jaki posiadają kobiety. Niewielu mężczyzn może się nim poszczycić. Moim darem było serce wojownika. Tego dnia nie odbyła się jednak żadna walka. Nie widzieliśmy Duńczyków, choć - byłem tego pewien - oni widzieli nas i do Guthruma musiały już dotrzeć wieści, że Alfred w końcu wyszedł z bagien i maszeruje w głąb kraju. Dawaliśmy mu właśnie szansę, by nas zniszczył i unicestwił Wessex. Wiedziałem, że Duńczycy już się szykują, by na nas ruszyć. Spędziliśmy tę noc pośród umocnień ziemnych, zbudowanych przez dawnych ludzi. Następnego poranka ruszyliśmy na północny wschód. Były to ziemie nękane przez głód. Jechałem przodem, wjeżdżając na wzgórza i rozglądając się za wrogiem. Ale i tego dnia otaczający nas świat zdawał się być wolny od Duńczyków. W górze przelatywały gawrony, po łąkach i polach przemykały zające, a gdzieś z głębi lasów, w których bujnie kwitły dzwonki, dobywało się kukanie kukułek. A wrogów jak nie było, tak nie było. Jechałem wzdłuż grzbietu wysokiego wzgórza, intensywnie wpatrując się w północny widnokrąg. Nie zobaczyłem tam jednak niczego i gdy słońce stanęło wysoko na niebie, skręciłem na wschód. Jechaliśmy w dziesięciu, naszym przewodnikiem był pewien mężczyzna z Wiltunsciru, który dobrze znał okolicę. Prowadził nas w kierunku doliny rzeki Wilig, do miejsca, gdzie stał Kamień króla Egberta. W odległości jakiejś mili przed doliną ujrzeliśmy jeźdźców. Znajdowali się na południe od nas. Pogalopowaliśmy do nich przez puste pastwisko, ale już po chwili okazało się, że był to Alfred eskortowany przez Leofrica, pięciu wojowników i czterech księży. - Byliście już przy Kamieniu? - Zakrzyknął z nadzieją, gdy zbliżaliśmy się do niego. - Nie, panie. - Czuję, że już tam na nas czekają - rzekł, wyraźnie zawiedziony, że nie przynoszę mu pomyślnych wiadomości. - Po drodze nie natknęliśmy się na ani jednego Duńczyka, panie. - Potrzebują co najmniej dwóch dni, by się przygotować - stwierdził lekceważąco. - Na pewno do nas przyjdą! Ale wtedy dobierzemy im się do skóry. - Przekręcił się w siodle i spojrzał na ojca Beoccę. - Czy coś ci dolega,
ojcze? - Oj tak, panie. - Marny z ciebie jeździec, Beocca, naprawdę marny... - Pokręcił głową Alfred. - Wytrzymaj jeszcze trochę, już niedaleko, jesteśmy blisko celu. Niedługo będziesz mógł odpocząć. - Król był rozgorączkowany. - Musisz odpocząć przed walką. Odpoczywaj i módl się, ojcze, a potem módl się i walcz. Módl się i walcz! Spiął konia i ruszył galopem, a my podążyliśmy za nim. Najpierw przejechaliśmy przez okryty różowym kwieciem sad, potem wspięliśmy się po zboczu wzgórza i dalej pomknęliśmy przez jego podłużny wierzchołek, gdzie w soczystej zieleni trawy bieliły się porozrzucane kości bydła. Na skraju lasu, u podnóża góry, kwitnął bodziszek leśny. Nad naszymi głowami poszybował ukośnie sokół, przelatując wzdłuż doliny ku zgliszczom jakiejś obórki. - To już za tym grzbietem, panie! - Krzyknął nasz przewodnik. - Co tam jest? - Defereal, panie. Defereal było nazwą osady położonej w dolinie rzeki Wilig, gdzie znajdował się Kamień Egberta. Alfred mocno spiął konia i popędził przed siebie. Na jego plecach łopotał błękitny płaszcz. Teraz już wszyscy galopowaliśmy, rozjeżdżając się bezładnie po całym szczycie, prześcigając się, by jak najszybciej przedostać się przez grzbiet i wreszcie zobaczyć oczekujące nas siły Wessexu. Gdy tak mknęliśmy, koń, na którym jechał ojciec Beocca, nagle się potknął i ksiądz nieporadnie zsunął się z siodła. Tak jak powiedział Alfred, Beocca nie był wytrawnym jeźdźcem, co wynikało z jego kalekiej nogi i bezwładnej ręki. Zauważyłem, jak przeturlał się po trawie i zawróciłem do niego. - Nic mi nie jest! - Krzyknął dzielnie. - Nic mi nie jest! To nic takiego. Jedź dalej, Uhtredzie, jedź! Złapałem jego konia. Beocca pozbierał się i teraz kuśtykał tak szybko, jak tylko mógł, zmierzając do miejsca, gdzie zatrzymał się Alfred z pozostałymi jeźdźcami. Wszyscy stali w rzędzie, patrząc w milczeniu na rozciągającą się przed nimi dolinę. - Trzeba było zabrać chorągwie - powiedział z podnieceniem Beocca, gdy przekazałem mu wodze. - Chorągwie? - By fyrd wiedział, że król już tu jest - wyjaśnił zdyszany. - Wojownicy powinni widzieć królewskie sztandary na horyzoncie, Uhtredzie, to one powinny im obwieścić, że ich król przybył. Krzyż i smok. In hoc
signo 17! Alfred zostanie nowym Konstantynem, Uhtredzie, wojownikiem krzyża! In hoc signo! Chwalmy Pana, wychwalajmy Pana pod niebiosa! Nie miałem najmniejszego pojęcia, o czym on mówi, ale też nie zważałem na to. Dotarłem już do szczytu wzgórza i wreszcie mogłem spojrzeć na rozciągającą się w dole podłużną, przepiękną dolinę rzeki Wilig. Była całkiem pusta. W polu widzenia nie widać było ani jednego człowieka. Tylko rzekę, wierzby, nadrzeczne łąki, olchy, lecącą czaplę, załamujące się na wietrze źdźbła trawy i trzy głazy króla Egberta, ustawione na zboczu tuż nad rzeką Wilig. Tam właśnie miała zebrać się armia. Ale nie było tam nikogo. Ani jednego człowieka. Dolina była pusta.
Mężczyźni, których przyprowadziliśmy z Aethelingaeg, rozproszyli się po dolinie. Razem z nimi był już fyrd z ziemi Sumorsaete. Razem stanowili niewiele ponad tysięczną armię, z której ledwie połowa miała odpowiednie przygotowanie do walki w murze tarcz. Pozostali nadawali się głównie do tego, by pchać czołowe szeregi, dobijać rannych wrogów lub co było najbardziej prawdopodobne - po prostu umierać. Nie potrafiłem poradzić sobie z rozczarowaniem Alfreda. Nie odezwał się do nas ani słowem. Jego szczupła twarz zbladła i stężała, gdy starał się naprędce zdecydować, gdzie nasze tysięczne wojsko powinno rozbić obóz i w jakim miejscu należałoby wypuścić konie na wypas. Wjechałem na wysokie, leżące na północ od obozowiska wzgórze, zabierając ze sobą grupę mężczyzn. Towarzyszyli mi Leofric, Steapa i ojciec Pyrlig. Choć wzniesienie było strome, na jego zboczu stał jeden z tych dziwacznych grobów, jakie budowali dawni ludzie. Widać nieprzyjazny, górzysty teren nie był dla nich żadną przeszkodą. Był to podłużny kurhan. Ojciec Pyrlig, zamiast minąć nasyp, objechał go, choć w sporej odległości. - Pełno tu smoków - wyjaśnił. - Widziałeś smoka? - Nie stałbym teraz przed tobą, gdybym go widział. Nikt jeszcze nie przeżył spotkania ze smokiem. Odwróciłem się w siodle i zerknąłem na kurhan. - Myślałem, że pochowano tu okolicznych mieszkańców! - Pochowano, a jakże! Wraz z ich kosztownościami, których teraz strzeże smok, bo tym właśnie zajmują się te bestie. Zakop trochę złota, a zaraz In hoc signo (vinces) - łac. Pod tym znakiem zwyciężysz! Beocca odwołuje się do słów, które miał usłyszeć cesarz rzymski Konstantyn Wielki pod świecącym na niebie krzyżem, który objawił mu się w czasie marszu na Rzym, przed stoczeniem bitwy z Maksencjuszem. (przyp. tłum.) 17
wylęgnie się ziejący ogniem, skrzydlaty potwór. Pojmujesz już? Konie z mozołem wspinały się po stromym zboczu. Na szczycie czekała nas nagroda w postaci pasma utwardzonej darni oraz rozległego widoku na północ. Po to tu weszliśmy: by rozejrzeć się za Duńczykami. Alfred mógł trwać w przekonaniu, że pojawią się dopiero za dwa lub trzy dni, ale ja byłem zdania, że ich zwiadowcy kręcą się gdzieś w pobliżu. Nie wykluczałem, że jakaś duńska banda będzie niebawem nękała naszych ludzi obozujących nad rzeką Wilig. Nie dostrzegłem jednak nikogo. Na północnym wschodzie rozciągały się wspaniałe wzgórza, na których wypasały się owce, a w dole przed nami znajdował się płaski, nizinny teren. Rzucane przez chmury cienie przemykały po polach oraz obsypanych kwiatem majowym połaciach, zaciemniając młode, zielone liście. - I co teraz będzie? - Spytał Leofric. - Myślałem, że ty mi to powiesz. - A co może być? Mamy tylko tysiąc ludzi. To za mało, by walczyć z Duńczykami. Milczałem. Daleko na północnym horyzoncie zebrały się ciemne chmury. - Nawet nie możemy tu zostać! - Rzekł Leofric. - Dokąd pójdziemy? - Może wrócimy na bagna? - Zasugerował ojciec Pyrlig. - Wkrótce przypłyną nowe duńskie statki - odparłem - i w końcu zdobędą nasze bagno. Wystarczy, że poślą setkę łodzi w górę rzek, a moczary będą ich. - W takim razie chodźmy do Defnasciru - zasugerował Steapa swym basowym głosem. „I tam będzie tak samo” - pomyślałem z przygnębieniem. Przez jakiś czas będziemy bezpieczni pośród tamtejszych wzgórz i lasów, ale wróg i tak nadejdzie. Nastąpi seria niewielkich starć i stopniowo siły Alfreda wykrwawią się na śmierć. A gdy Duńczycy zza morza dowiedzą się, że Alfred tkwi zablokowany na rubieżach Wessexu, czym prędzej wsiądą na nowe statki i przypłyną tu, by się osiedlić na tej urodzajnej ziemi, której nasz król nie był zdolny obronić. „Dlatego ma całkowitą słuszność, chcąc wygrać tę wojnę w jednej bitwie - myślałem dalej. - Wie, że nie może sobie pozwolić na to, by okoliczne kraje obiegła wieść o niemocy Wessexu”. Cała trudność tkwiła w naszej słabości. Mieliśmy zaledwie tysiąc ludzi. Byliśmy żałośni. Nasze nadzieje legły w gruzach. Nagle roześmiałem się. - Co cię tak śmieszy? - Obruszył się Leofric. - Przypomniałem sobie, jak Alfred uparł się, bym nauczył się czytać powiedziałem. - I po co to było? Leofric także uśmiechnął się na wspomnienie tamtych czasów. Alfred wyznawał zasadę, zgodnie z którą każdy ważniejszy dowódca musiał
umieć czytać. Odstąpił od niej na bagnach, mianując niepiśmiennego Leofrica przywódcą swej przybocznej straży. W tamtej chwili wydało mi się to zabawne. Ten cały wysiłek włożony w naukę, abym mógł czytać jego rozkazy, których nigdy mi nie przysłał. Ani jednego. - Czytanie jest przydatne - wtrącił ojciec Pyrlig. - Do czego? Zastanowił się przez chwilę. Porywisty wiatr targał jego włosy i brodę. - Pozwala nam poznać te wszystkie niesamowite historie z Biblii powiedział z entuzjazmem - oraz żywoty świętych! Pełno w nich fantastycznych opisów. Weźmy taką świętą Donwen. Była urodziwą niewiastą. Podała swemu kochankowi napój, który przemienił go w bryłę lodu. - Dlaczego to zrobiła? - Zainteresował się Leofric. - Bo nie chciała wyjść za niego za mąż - powiedział Pyrlig, próbując rozładować atmosferę. Nikt jednak nie chciał słuchać opowieści o lodowatej świętej Donwen i duchowny odwrócił się, by spojrzeć na północ. - Stamtąd przyjdą, tak? - Spytał. - Prawdopodobnie - odparłem. I wtedy ich zobaczyłem, a raczej tak mi się zdało. Daleko na wzgórzach coś się działo, dostrzegłem jakieś poruszenie w cieniu rzucanym przez chmury. Żałowałem, że nie było z nami obdarzonej sokolim wzrokiem Iseult. Aby tu przyjechać, musiałaby jednak mieć konia, a nie dysponowaliśmy zapasowymi końmi dla kobiet. Za to Duńczycy mieli ich tysiące - tych schwytanych w Cippanhamm, które należały wcześniej do Alfreda, i tych skradzionych podczas rajdów po całym Wessexie. Spoglądałem teraz na grupę jeźdźców, jadących po odległym wzgórzu. Prawdopodobnie byli to duńscy zwiadowcy, którzy wkrótce mieli nas zobaczyć. Po chwili zniknęli. Działo się to wszystko w mgnieniu oka i tak daleko, że nie mogłem mieć pewności, co naprawdę zobaczyłem. - Może w ogóle tu nie dotrą - snułem domysły. - Może obejdą nas, kierując się na Wintanceaster albo gdzie indziej... - Co ty opowiadasz? - Sprowadził mnie na ziemię Leofric. - Przecież ci dranie nam nie darują. Na pewno przyjdą. W duchu przyznałem mu rację. Duńczycy dowiedzą się, że tu jesteśmy i przyjdą nas zniszczyć. Potem wszystko już będzie dla nich proste. Pyrlig odwrócił konia, jak gdyby zamierzał zjechać z powrotem do doliny. Zatrzymał się jednak. - Czyli sytuacja jest beznadziejna, tak? - Spytał. - Mają nad nami znaczną przewagę. Pięciu do jednego - odparłem. - W takim razie trzeba będzie zacieklej walczyć! Uśmiechnąłem się gorzko.
- Każdy Duńczyk, który przybywa do Brytanii, jest wojownikiem, ojcze wyjaśniłem. - Rolnicy zostają w Danii, a ci wszyscy nieokrzesańcy trafiają tutaj. A my? Prawie każdy z naszych ludzi to rolnik. Tymczasem na pokonanie prawdziwego woja potrzeba trzech lub czterech chłopów. - Ty jesteś wojownikiem - powiedział. - Wszyscy nimi jesteście! Jesteście wojownikami! Wiecie, jak walczyć. Możecie być dla ludzi przykładem, inspiracją, możecie ich poprowadzić i zabić wrogów. Bóg jest po waszej stronie. A któż pokona ludzi mających Boga po swojej stronie? Chcecie znaku? - Tak. Daj mi znak - zażądałem. - W takim razie patrz - powiedział, wskazując na rzekę Wilig. Odwróciłem konia i w promieniach popołudniowego słońca ujrzałem cud, którego tak bardzo potrzebowaliśmy. Zewsząd nadchodzili mężczyźni. Całe setki mężczyzn. Szli ze wschodu i z południa, tłumnie schodzili ze wzgórz. Mężczyźni z fyrdu Zachodnich Sasów przybywali na rozkaz swojego króla, by ratować kraj. - Widzisz? Teraz już mamy dwóch chłopów na każdego wrogiego wojownika - skwitował z uśmiechem Pyrlig. - No to tkwimy w tym gównie po same uszy - podsumował Leofric. Ale nie byliśmy już sami. Fyrd się zbierał.
d
d Część trzecia
FYRD Z
Rozdział dwunasty
W
iększość mężczyzn przybywała w dużych grupach pod dowództwem swych tenów, inni stawiali się w mniejszym gronie, lecz najważniejsze było to, że wszyscy razem tworzyli armię. Arnulf - eldorman z Suth Seaxa - przyprowadził prawie czterystu mężczyzn i kajał się, że zaledwie tylu, ale na wybrzeżu pojawiły się duńskie statki i musiał zostawić część fyrdu do ewentualnej obrony. Tak jak się spodziewaliśmy, większość fyrdu ziemi Wiltunsciru zwołał Wulfhere, by zasilić szeregi armii Guthruma. Jednakże tamtejszy gerafa posępny człowiek o imieniu Osric - wyszedł z własną odważną inicjatywą i wbrew rozkazowi eldormana przeczesał południową część regionu. W efekcie tych poczynań udało mu się zwerbować do armii Alfreda ponad ośmiuset mężczyzn. Liczne posiłki dotarły z odległych części ziemi Sumorsaete i dołączyły do fyrdu Wiglafa, który teraz składał się z tysiąca ludzi. Połowa tej liczby przymaszerowała z Hamptonsciru, w tym także garnizon Burgwearda, w którym znajdowali się Eadric i Cenwulf członkowie załogi Archanioła. Obaj uściskali mnie. Przyprowadzili ze sobą ojca Willibalda, ogromnie przejmującego się całą sytuacją. Prawie wszyscy przyszli pod Kamień Egberta pieszo, mieli podarte buty, byli do cna wyczerpani i bardzo głodni. Przynieśli za to miecze, topory, włócznie i tarcze. Po południu w dolinie rzeki Wilig znajdowało się już blisko trzy tysiące ludzi, a nowi wciąż nadchodzili. Zobaczyłem ich, gdy pojechałem w kierunku odległego wzgórza - tego samego, na którym tego ranka nadciągający fyrd wziąłem za duńskich zwiadowców. To król życzył sobie, bym udał się tam jeszcze raz. Szykowałem się właśnie do drogi, gdy podszedł do mnie ojciec Pyrlig i zaoferował swoje
towarzystwo. Znajdujący się w pobliżu Alfred wydawał się zaskoczony tą propozycją, ale po krótkim wahaniu ostatecznie na nią przystał. - Przyprowadź Uhtreda bezpiecznie z powrotem, ojcze - powiedział przed naszym odjazdem. Milczałem, gdy przejeżdżaliśmy przez rozrastający się obóz, lecz gdy tylko wyjechaliśmy poza jego obszar, rzuciłem Pyrligowi kwaśne spojrzenie. - To wszystko było ukartowane - oznajmiłem z urazą. - Co takiego? - To, że ze mną pojedziesz. Twój koń był już osiodłany! Czego Alfred chce tym razem? Pyrlig uśmiechnął się. - Żebym porozmawiał z tobą o nawróceniu. Król pokłada głęboką wiarę w mój dar słowa. - Przecież jestem chrześcijaninem - odparłem wymijająco. - Czyżby? - Zostałem ochrzczony. Nawet dwa razy. - Dwa razy?! Zatem jesteś podwójnie święty! Mów, jak do tego doszło! - Gdy byłem małym chłopcem, zmieniono mi imię. Moja macocha twierdziła, że trzeba mnie jeszcze raz ochrzcić, bo w niebie nie poznają mnie pod tym nowym imieniem. Roześmiał się. - Czyli za pierwszym razem wodą wypędzili z ciebie diabła, a za drugim razem - wlali ci go z powrotem? Przemilczałem tę uwagę i przez jakiś czas Pyrlig także jechał bez słowa. - Alfred chce, bym zrobił z ciebie dobrego chrześcijanina, ponieważ potrzebuje Bożego błogosławieństwa. - Czy on sądzi, że Bóg rzuci na nas klątwę tylko dlatego, że będę dla niego walczył? - Zirytowałem się. Pyrlig potrząsnął głową. - On wie, Uhtredzie, że musi zmierzyć się z poganami. Tu idzie o coś więcej. Jeśli wygrają, ich zwycięstwo będzie także oznaczało klęskę Chrystusa. To jest nie tylko wojna o ziemię, to wojna o Boga. Ten nieszczęśnik, Alfred, jest Jego wiernym sługą, gotowym zrobić dla Niego wszystko. To dlatego tak bardzo stara się uczynić z ciebie idealnego, pełnego pokory chrześcijanina. Widać uważa, że jeśli nawet ciebie zdoła rzucić na kolana, to z Duńczykami pójdzie mu już gładko. Roześmiałem się. - Jeśli ma to pomóc Alfredowi - rzekłem - powiedz mu, że jestem przykładnym chrześcijaninem. - To właśnie zamierzałem mu przekazać - uśmiechnął się Pyrlig. - Trzeba
go trochę rozchmurzyć. I naprawdę chciałem z tobą jechać. - Ale dlaczego? - Ponieważ tęsknię za takim życiem. Bóg jeden wie, jak bardzo mi tego brak. Uwielbiałem być wojownikiem. Ten cały brak odpowiedzialności! Delektowałem się nim. Zabijać, czynić z kobiet wdowy, przerażać dzieci! Byłem w tym całkiem dobry. Poza tym, zawsze sprawdzałem się na zwiadach. Nieraz widzieliśmy was, Sasów. Poruszaliście się nieudolnie jak stado zbłąkanych świń i nigdy nie zorientowaliście się, że jesteście obserwowani. Nie bój się, nie będę cię namawiał do przyjęcia nauk Chrystusa, niezależnie od tego, czego żąda król. Celem naszej wyprawy było odnalezienie Duńczyków, o ile znajdowali się gdzieś w pobliżu. Alfred zdecydował się pomaszerować do doliny rzeki Wilig, ponieważ chciał zablokować Guthruma i nie dopuścić, by armia pogan przedostała się do serca Wessexu. Ale teraz z kolei dręczyła go obawa, że Duńczycy mogą oprzeć się pokusie rozgromienia naszych skromnych sił, a zamiast tego - obejść nas i zająć południe królestwa. Gdyby tak się stało, zostalibyśmy otoczeni przez garnizony wroga, co postawiłoby nas w niebywale trudnej sytuacji. Ta niepewność spędzała królowi sen z powiek i dlatego tak rozpaczliwie wyczekiwał jakichkolwiek wieści na temat działań Duńczyków. Wysłał nas z ojcem Pyrligiem na zwiady, mając nadzieję, że wreszcie czegoś się dowie. Dotarliśmy do płynącej na południe niewielkiej rzeki, która była dopływem Wilig. Ruszyliśmy wzdłuż niej, przejeżdżając przez dużą niegdyś osadę, po której pozostała tylko garść popiołu. Rzeka przepływała przez połacie dobrej uprawnej ziemi, ale nie pasły się na niej ani owce, ani krowy, a zarośnięte chwastami pola leżały odłogiem. Jechaliśmy wolno, gdyż konie były zmęczone, a poza tym byliśmy już daleko na północ od naszego obozu. Zachodziło słońce, ale mieliśmy początek maja i dzień był dłuższy. Pojawiły się jętki i z rzecznych fal co rusz wyskakiwały żerujące pstrągi. Nagle usłyszeliśmy odgłosy szamotaniny. Natychmiast czujnie przystanęliśmy, lecz źródłem hałasu okazały się dwie siedzące w wodzie młode wydry, które zawzięcie drapały pomiędzy korzeniami wierzby. W tarninie gniazdowały gołębie, z brzegu rzeki nawoływały gajówki, z głębi lasu dobywało się nieregularne stukanie dzięcioła. Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. Oddaliliśmy się od rzeki i wjechaliśmy do sadu, gdzie pośród okrytych różowym kwieciem drzew śpiewał krętogłów. Pyrlig zatrzymał konia pod drzewami i pokazał na plamę błota w trawie. Zobaczyłem ślady końskich kopyt, przysypane opadłymi płatkami kwiatów. Były świeże i liczne. - A więc tu byli - powiedział. - Nie tak dawno temu.
Rozejrzałem się po dolinie. W zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Strome zbocza wzgórz pięły się wysoko, by po drugiej stronie opaść łagodnie gęstą ścianą lasu. Nagle doznałem przedziwnego uczucia, jak gdyby ktoś nas śledził, jak byśmy byli zbłąkanymi owcami obserwowanymi przez wilki. Zrobiło mi się nieswojo. - Gdybym był Duńczykiem - szepnął Pyrlig i domyśliłem się, że jego również ogarnęło to samo nieprzyjemne uczucie - teraz znajdowałbym się tam. - Ruchem głowy wskazał na stojące na zachodzie drzewa. - Dlaczego? - Ponieważ kiedy zobaczyliśmy ich ślady, oni zauważyli nas, a to właśnie droga do miejsca, z którego oni nas widzieli. Czy jest w tym jakaś pokrętna logika? - Uśmiechnął się krzywo. - Nie wiem, Uhtredzie, po prostu wydaje mi się, że te dranie tam właśnie teraz są. Ruszyliśmy więc na wschód. Przemieszczaliśmy się powoli, jak gdybyśmy nie mieli najmniejszych powodów, by wykazywać się ostrożnością, lecz gdy tylko wjechaliśmy w las, natychmiast skręciliśmy na północ. Obydwaj uważnie przyglądaliśmy się podłożu w poszukiwaniu tropu, lecz niczego nie zauważyliśmy. Poczucie, że jesteśmy obserwowani, minęło, choć długo czekaliśmy, by sprawdzić, czy nikt za nami nie jedzie. Ale wszędzie panował spokój i tylko wiatr hulał pośród drzew. Mimo to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Duńczycy gdzieś tu są. Czułem to instynktownie, tak samo jak pies, który w ciemnościach nocy zwęszył obecność wilków i ostrzegawczo zjeżył sierść na karku, obnażył kły oraz zadrżał ze zdenerwowania. Dotarliśmy do krańca lasu. Zsiedliśmy z koni. Przeszliśmy na skraj odsłoniętego terenu i rozejrzeliśmy się. Wreszcie ich zobaczyliśmy Na drugim krańcu doliny znajdowało się około czterdziestu Duńczyków. Musieli wcześniej wjechać na szczyt wzgórza, by się rozejrzeć na południe, a teraz wracali. Jechali rozproszeni w długim szeregu, kierując się w stronę lasu. - Zwiadowcy - stwierdził Pyrlig. - Z tamtego wzgórza raczej nie zobaczyli zbyt wiele. - Ale widzieli nas - powiedział ksiądz. - Też tak uważam. - A mimo to nas nie zaatakowali... - zdziwił się. - Dlaczego? - Popatrz na mnie - rzekłem. - Z przyjemnością, jak zawsze. - Pomyśleli, że jestem Duńczykiem - wyjaśniłem. Nie miałem na sobie kolczugi, ani hełmu, a moje długie włosy opadały swobodnie na plecy. Na
rękach lśniły naramienne pierścienie. - Musieli uznać, że jesteś moim tańczącym niedźwiedziem - dodałem. Ta uwaga rozbawiła go. - Ruszamy za nimi? Było to o tyle ryzykowne, że wiązało się z koniecznością przejechania przez dolinę. Doszliśmy jednak do wniosku, że nic nam nie grozi - przecież Duńczycy już nas zauważyli i przyjęli, że jestem jednym z nich. Pocwałowaliśmy zatem przez otwartą przestrzeń doliny, a potem wjechaliśmy w las. Usłyszeliśmy duńskich zwiadowców, jeszcze zanim ich ujrzeliśmy. Nie byli ostrożni, jechali rozmawiając i śmiejąc się głośno, zupełnie nieświadomi naszej obecności. Pyrlig zatknął swój krucyfiks za skórzaną kurtkę. Odczekaliśmy chwilę, aż nabraliśmy pewności, że ostatni z Duńczyków oddalił się. Wtedy spięliśmy konie i popędziliśmy pod górę, by odnaleźć trop i podążyć za nim. Cienie zaczęły się wydłużać. Domyśliłem się, że duńska armia musi znajdować się gdzieś w pobliżu i drużyna zwiadowców z pewnością będzie chciała bezpiecznie powrócić do obozu przed zapadnięciem zmroku. Jednakże gdy pagórkowaty krajobraz przeszedł w równinę, zobaczyliśmy, że oni wcale nie zamierzają wracać do Guthruma. Mieli własny obóz. Gdy się do niego zbliżyliśmy, o mało co nie nakryła nas następna grupa patrolujących okolicę Duńczyków, która znienacka nadciągnęła ze wschodu. Usłyszeliśmy, jak jadą i daliśmy nura w pobliskie zarośla. Tuzin jeźdźców przemknął tuż obok. Zeskoczyliśmy z koni i przeczołgaliśmy się pomiędzy drzewami, by ocenić, ilu ich przebywa w obozie. Na niewielkim pastwisku rozbiło się może stu pięćdziesięciu Duńczyków. Płonęły już pierwsze ogniska, co oznaczało, że planują nocleg. - Sami zwiadowcy - ocenił Pyrlig. - Za to jacy pewni siebie - mruknąłem z niechęcią. Guthrum musiał posłać ich przodem, by patrolowali wzgórza, a tymczasem oni poczuli się na tyle pewnie, że rozbili obóz na otwartym terenie, przekonani, że nic im z naszej strony nie zagraża. Nie mylili się. Armia Wessexu znajdowała się daleko na południe, a po okolicy nie kręcił się ani jeden nasz oddział. Duńczykom szykowała się zatem spokojna noc, po której znów mogli ruszać w teren, by obserwować poczynania Alfreda. - Skoro oni są tutaj - powiedział Pyrlig - to Guthrum musi iść za nimi. - Możliwe - odparłem. Ale równie dobrze Guthrum mógł maszerować na wschód lub zachód, a zwiadowców wysłał, by upewnić się, że Alfred jest nieświadomy podejmowanych przez niego działań. - Powinniśmy wracać - powiedział Pyrlig. - Wkrótce zrobi się ciemno. Wtedy jednak rozległy się jakieś głosy. Uniosłem dłoń, by uciszyć księdza i zboczyłem na prawo, trzymając się gęstych zarośli. Po chwili usłyszałem coś, co wcześniej tylko mi się zdawało, że usłyszałem - angiel-
ską mowę. - Mają tu Sasów - szepnąłem. - Czyżby ludzi Wulfhere’a? Było to bardzo prawdopodobne. Znajdowaliśmy się na ziemi Wiltunsciru. Ludzie Wulfhere’a doskonale znali okolicę, więc byli idealnymi przewodnikami dla duńskich zwiadowców. Sasi wchodzili w las. Ukryliśmy się za krzewami głogu i po chwili usłyszeliśmy uderzenia toporów. Jakichś dziesięciu mężczyzn rąbało drewno na opał. Zapewne większość fyrdu Wulfhere’a nie była zachwycona perspektywą walki przeciwko Alfredowi, ale nie wątpiłem, że znaleźli się i tacy, którzy skwapliwie skorzystali z tej nowej szansy. Byłem przekonany, że to właśnie ich wysłano, by przewodzili duńskim zwiadowcom. Wulfhere nie mógł postąpić inaczej, bo tylko do takich ludzi mógł żywić zaufanie, że nie zbiegną do Alfreda, albo że mu zwyczajnie nie uciekną. Najprawdopodobniej byli to wojownicy z jego gwardii przybocznej - to oni mogli w tej wojnie zyskać najwięcej, stając po stronie zwycięzcy. - Zaczyna zmierzchać, wracajmy do obozu - szepnął Pyrlig. Ale właśnie wtedy usłyszeliśmy czyjś głos. Dochodził z bliska, a mówiący człowiek wydawał się być nadąsany. - Pójdę tam jutro - oznajmił. - Nie pójdziesz, panie - sprzeciwił się drugi mężczyzna. Rozległ się szmer wody oraz ciche pluśnięcie i domyśliłem się, że jeden z Sasów oddalił się na stronę, by opróżnić pęcherz, a drugi podążył za nim. - Nigdzie jutro nie pójdziesz - mówił dalej drugi. - Zostaniesz tutaj. - Chcę ich tylko zobaczyć! - Błagalnie poprosił pierwszy. - Zobaczysz ich niebawem. Ale jeszcze nie jutro. Zostaniesz tutaj, ze strażnikami. - Nie zmusisz mnie do tego. - Mogę z tobą zrobić, co tylko zechcę, panie. Możesz tu sobie dowodzić, ale pamiętaj, że to mnie masz słuchać. - Głos mężczyzny był teraz obniżony i stanowczy. - A ja rozkazuję ci zostać tutaj. - I tak pójdę, jeśli tylko zechcę - bez przekonania odparł pierwszy, lecz drugi go zignorował. Bardzo powoli, starając się, by stal miecza nie zabrzęczała o okucie pochwy, dobyłem Oddech Węża. Pyrlig obserwował mnie ze zdumieniem. - Przejdź trochę do przodu - szepnąłem - i zrób jakiś hałas. Zdziwiony zmarszczył brwi. Kiwnąłem głową, dając mu sygnał, by ruszał. Pyrlig wstał i skierował się w stronę naszych koni, pogwizdując cicho. Dwóch mężczyzn błyskawicznie podążyło za nim. Przodem szedł ten o niskim głosie. Był to dojrzały, zwalisty wojownik o pooranej bliznami
twarzy. - Hej, ty tam! - Krzyknął. - Stój! W tym momencie wychyliłem się zza krzaków głogu i zadałem cios Oddechem Węża. Ostrze miecza przeszło pod brodą mężczyzny i utknęło w jego gardle. Uderzenie było na tyle mocne, że poczułem, jak klinga zaskrobała o kręgi szyjne. Z otwartej rany gwałtownie wytrysnął strumień jasnej krwi, ochlapując leśną ściółkę. Mężczyzna runął na ziemię ciężko jak wół. Jego towarzysz, ten nadąsany, szedł za nim w niedużej odległości. To, co się stało, tak go zaskoczyło i przeraziło, że stanął jak wryty. Chwyciłem go za ramię i pchnąłem na ziemię tuż za krzakami. - Nie możesz... - zaczął, ale przyłożyłem mu do ust zakrwawiony płaz miecza. Jęknął z przerażenia. - Bądź cicho - ostrzegłem go - bo inaczej będziesz martwy. Nadszedł Pyrlig. W ręku trzymał broń. Spojrzał na ciało zabitego mężczyzny, którego nogawice wciąż były rozsznurowane. Pochylił się i palcem nakreślił znak krzyża na jego czole. Śmierć Sasa nastąpiła szybko, a pojmanie jego towarzysza - niepostrzeżenie i cicho, więc mieliśmy nadzieję, że nikt z rąbiących drewno nie zorientował się, co się wydarzyło. Żeleźce toporów nadal głucho uderzały o drzewo, a wydawany przez nie dźwięk echem odbijał się po lesie. - Zabieramy go do Alfreda - oświadczyłem Pyrligowi i przystawiłem brańcowi miecz do gardła. - Piśnij tylko słówko - zwróciłem się do pojmanego mężczyzny, mocniej przyciskając ostrze do jego skóry - to rozpruję cię po twoje mocno nadużywane przyrodzenie, a potem wywlekę wszystkie bebechy. Zrozumiałeś? Trwożnie pokiwał głową. - Wyświadczam ci właśnie przysługę, którą byłem ci winien - wyjaśniłem i posłałem mu miły uśmiech. Moim jeńcem był bowiem Aethelwold - bratanek Alfreda i niedoszły król Zachodnich Sasów.
Mężczyzna, którego zabiłem, nazywał się Osbergh i był dowódcą gwardii przybocznej Wulfhere'a. W ostatnim dniu swojego życia miał pilnować Aethelwolda, by ten nie wpakował się w żadne tarapaty. Aethelwolda zawsze prześladował pech. Nie został królem Wessexu, mimo że na mocy prawa jemu właśnie należała się korona. Uważam jednak, że gdyby zasiadł na tronie, byłby ostatnim władcą królestwa porywczym i niemądrym. Gorycz z powodu utraty korony osładzał sobie w ramionach kobiet i przy dzbanach z piwem. Zawsze pragnął być wojownikiem, ale Alfred rozmyślnie pozbawił go tej możliwości, w obawie,
by Aethelwold nie rozsławił swego imienia na bitewnych polach. Pozbawiony miecza i nagminnie oddający się cielesnym uciechom prawowity następca tronu powszechnie cieszył się opinią głupca i w całym królestwie nie było nikogo, kto dopatrzyłby się w jego osobie rywala do noszonej przez Alfreda korony. Sytuacja byłaby znacznie prostsza, gdyby Alfred zaraz po objęciu tronu kazał zgładzić Aethelwolda. Król jednak zawsze był niezwykle sentymentalny wobec rodziny i nie zdecydował się na ten drastyczny krok. Możliwe, że za tym postanowieniem stało jego chrześcijańskie sumienie. Niezależnie od powodu, Aethelwoldowi darowano życie, za co ten bezwiednie odwdzięczał się wujowi swym mocno niefrasobliwym zachowaniem. W ostatnich miesiącach zdołał jednak zerwać się z trzymanej przez Alfreda uwięzi i dawał upust swym tłumionym wcześniej ambicjom. Przywdział kolczugę i miecz. Wyglądał wspaniale - był wysoki oraz szalenie przystojny, dlatego wydawał się być prawdziwym wojownikiem, choć duszy wojownika nie miał wcale. Posikał się ze strachu, gdy przyłożyłem mu do gardła czubek Oddechu Węża, a i teraz, jako jeniec, nie wykazywał najmniejszej chęci stawiania oporu. Był potulny jak baranek, struchlały, a zarazem w duchu zadowolony, że znowu ktoś za niego decyduje. Wyznał, że bardzo chciał walczyć i okropnie zadręczał tym Wulfhere’a. Gdy więc Osbergh zebrał ludzi, by poprowadzić Duńczyków na wzgórza, nadarzyła się ku temu doskonała okazja i eldorman powierzył Aethelwoldowi tymczasowe dowództwo nad zwiadowcami. - Wulfhere powiedział im, że to ja dowodzę - wyznał posępnie - choć w rzeczywistości musiałem słuchać Osbergha. - Wulfhere wykazał się bezgraniczną wprost głupotą, pozwalając ci tak bardzo się od niego oddalić - stwierdziłem. - Chyba miał mnie trochę dosyć - przyznał otwarcie. - Naprawdę? Czyżbyś podbierał mu panny? - Wielkie rzeczy, raz mi się zdarzyło, ale to była najzwyklejsza służąca! Zbagatelizował sprawę Aethelwold. - Ja po prostu bardzo chciałem dołączyć do zwiadowców. Wulfhere mówił, że mogę się wiele nauczyć od Osbergha. - No to się nauczyłeś, żeby nigdy nie opróżniać pęcherza w krzakach głogu - skwitowałem ironicznie. - Zdobyłeś tajemną wprost wiedzę! Aethelwold jechał ze związanymi rękami na koniu ojca Pyrliga, który teraz szedł pieszo i prowadził zwierzę za wodze. Na zachodniej części nieba majaczyły jeszcze ostatnie przebłyski słonecznego światła, dzięki którym nasza podróż wzdłuż rzeczki przebiegała bez większych zakłóceń. Wyjaśniłem Pyrligowi, kim jest Aethelwold. Wysłuchawszy mnie, ksiądz
uśmiechnął się do niego szeroko. - Jesteś zatem księciem Wessexu? - Powinienem być królem - głucho rzekł Aethelwold. - Wcale nie powinieneś - sprzeciwiłem się. - Mój ojciec był królem! Guthrum obiecał posadzić mnie na tronie. - Obiecanki cacanki. Jeśli mu uwierzyłeś, to naprawdę jesteś pożałowania godnym durniem - oznajmiłem bezlitośnie. - Byłbyś królem dotąd, dopóki miałby z ciebie jakiś pożytek. Potem by cię zabił. - Co za różnica? Teraz zabije mnie Alfred - stwierdził żałośnie. - Słowem bym nie zaprotestował - powiedziałem zgryźliwie. - Ale jestem ci winien przysługę. - Sądzisz, że uda ci się go przekonać, by mnie oszczędził? - Spytał z nadzieją w głosie. - Sam go do tego przekonasz - rzekłem. - Uklękniesz przed nim i powiesz, że długo czekałeś na stosowny moment, by zbiec Duńczykom. W końcu dostałeś swoją szansę. Szczęście ci dopisało, bo nie dość, że udało ci się uciec, to jeszcze spotkałeś nas. A teraz przybywasz, by złożyć mu w hołdzie swój miecz. Aethelwold spoglądał na mnie z niedowierzaniem. - No przecież mam wobec ciebie dług wdzięczności, tak? Zniecierpliwiłem się. - Daruję ci więc życie. Rozwiążę ci ręce, a ty pójdziesz do Alfreda i oznajmisz mu, że do niego dołączasz, bo od ostatnich świąt Bożego Narodzenia o niczym innym nie marzyłeś. Czy to jasne? Aethelwold zmarszczył brwi. - Ależ on mnie nienawidzi! - Oczywiście, że cię nienawidzi - przytaknąłem. - Jeśli jednak uklękniesz przed nim i przysięgniesz, że pozostałeś mu wierny nawet w duńskiej niewoli, jak myślisz, co wówczas uczyni? Uściska cię, wynagrodzi i będzie z ciebie dumny - Nie żartujesz sobie ze mnie? - Uhtred mówi prawdę - wtrącił Pyrlig. - Musisz jednak powiedzieć królowi, gdzie teraz znajdują się Duńczycy. - Pewnie, że mu powiem - Aethelwold beztrosko wzruszył ramionami. Idą na południe od Cippanhamm. Wyruszyli dziś rano. - Ilu ich jest? - Pięć tysięcy. - Idą tutaj? - Idą na Alfreda. Są przekonani, że właśnie nadarza im się wielka okazja, by go zniszczyć. Kiedy to zrobią, będą już mieli z górki. Lato pełne kobiet i srebra - ciężko westchnął, wymawiając ostatnie słowa. Wiedziałem, jak bardzo musiał się cieszyć na perspektywę złupienia Wessexu. - A ilu ludzi
ma Alfred? - Zainteresował się. - Trzy tysiące - odparłem. - Słodki Jezu! - Zawołał z przerażeniem. - Zawsze chciałeś być wojownikiem - rzekłem z przekąsem. - Teraz będziesz mógł się wykazać, stając do walki w skromnych szeregach naszej małej armii. Czy wiesz, jaką chwałą możesz się okryć, gdy wyprawisz na tamten świat paru okrutnych pogan? - Święty Boże! Zgasły ostatnie promienie światła. Nie świecił księżyc, ale wiedzieliśmy, że nie zgubimy drogi, trzymając się lewego brzegu rzeki. Po jakimś czasie znad wzgórz wyłoniła się czerwonawa poświata płonących ognisk pochodziła z obozu Alfreda. Odwróciłem się w siodle i w oddali na północnym niebie zobaczyłem podobny blask. Znak obecności armii Guthruma. - Jeśli puścisz mnie wolno... - zaczął chmurnie Aethelwold - skąd wiesz, że nie powrócę do Guthruma? - Tego nie wiem - odparłem. - Ale może powstrzyma cię świadomość, że gdy to zrobisz, z całą pewnością dogonię cię i zabiję. Zastanowił się nad tą odpowiedzią. - Jesteś pewien, że wuj mnie powita? Pyrlig odparł za mnie. - I to z otwartymi ramionami! Twoje pojawienie się będzie niczym powrót syna marnotrawnego. Zostaniesz powitany mięsiwem z zaszlachtowanych jagniąt i słowami dziękczynnych psalmów! Wystarczy tylko, że wyjawisz Alfredowi to, co już powiedziałeś nam. Że Guthrum idzie na nas. Doszliśmy do rzeki Wilig. Droga była teraz łatwa, ponieważ światło z obozowych ognisk mocniej rozjaśniało zapadający zmierzch. Na skraju obozu przeciąłem sznur krępujący dłonie Aethelwolda i oddałem mu miecze. Tak jak ja, nosił dwa - jeden długi, a drugi krótki. - No cóż, drogi książę - powiedziałem do niego - czas na chwilę pokory. Znaleźliśmy Alfreda w samym środku obozu. Żyliśmy w siermiężnych warunkach, nawet król został odarty z należnego mu majestatu. Nie mieliśmy zwierząt pociągowych do przewiezienia wozów z namiotami i potrzebnymi sprzętami. Król siedział na ziemi na rozłożonym płaszczu, pomiędzy dwoma ogniskami. Wydawał się przygaszony. Później dowiedziałem się, że o zmierzchu zwołał całą armię i wygłosił do niej przemówienie, które nie należało do udanych. - To było kazanie, a nie mowa przed bitwą - westchnął Beocca. Alfred podobno wzywał Boga, mówił o doktrynie świętego Augustyna na temat sprawiedliwej wojny, wspominał coś o Boecjuszu i królu Dawidzie.
Te wzniosłe słowa płynęły ponad głowami wyczerpanych podróżą i głodnych żołnierzy. Teraz król siedział z przywódcami armii. Spożywali właśnie kolację składającą się z czerstwego, twardego chleba i wędzonego węgorza. Ojciec Adelbert - ksiądz, który towarzyszył nam w czasie zimowej wyprawy do Cippanhamm - wygrywał na niedużej harfie żałobną pieśń. „Nie najlepszy to wybór” - pomyślałem o oprawie muzycznej. Ujrzawszy mnie, Alfred ruchem ręki uciszył Adelberta. - Przynosisz jakieś wieści? - Spytał. W odpowiedzi odsunąłem się na bok i skinąłem głową na Aethelwolda, dając mu znak, by podszedł do króla. - Panie - zwróciłem się do Alfreda - przyprowadziłem ci bratanka. Alfred wstał osłupiały. Widok Aethelwolda całkowicie zbił go z tropu. Jak to możliwe, by jego bratanek nie był już duńskim jeńcem i stał przed nim z dwoma mieczami u boku? Aethelwold prezentował się wspaniale mówiąc szczerze, wyglądał bardziej po królewsku niż Alfred. Był wytwornie ubrany i niebywale przystojny, wyraźnie odróżniając się od chudego, zabiedzonego wuja o poszarzałej ze zmęczenia, pociągłej twarzy. Alfred wyglądał znacznie poważniej niż na swoje dwadzieścia dziewięć lat. Teraz nie wiedział, co począć, w końcu z tej niezręcznej sytuacji wyratował go bratanek, który odczepił od pasa miecze i zamaszystym gestem rzucił mu je pod stopy. Broń zabrzęczała szlachetnie. Następnie Aethelwold padł na kolana, splótł dłonie i zadzierając głowę do góry, wbił rozradowany wzrok w twarz króla. - Odnalazłem cię, panie! - Zawołał z wielką radością i przekonaniem w głosie. Speszony Alfred milczał. Podszedłem więc do niego. - Znaleźliśmy go, panie, na wzgórzach - szepnąłem. - Szukał cię. - Uciekłem od Guthruma - rzekł Aethelwold. - Dzięki Bogu, zdołałem skruszyć okowy i wymknąć się z łap tego okrutnego poganina. - Pchnął miecze do stóp Alfreda. - Me ostrza należą do ciebie, najjaśniejszy panie. Ten wymyślny pokaz lojalności nie pozostawił Alfredowi żadnego wyboru. Król z zażenowaniem poprosił, by bratanek powstał, a następnie go uściskał. Zgromadzeni wokół ognisk mężowie zaczęli klaskać. Potem Aethelwold przekazał najnowsze wieści: Guthrum już maszeruje, a wraz z nim Svein z Białego Konia. Wiedzą, gdzie jest Alfred. Jest ich pięć tysięcy i chcą wydać Alfredowi bitwę na wzgórzach ziemi Wiltunsciru. - Kiedy tu dotrą? - Chciał wiedzieć Alfred. - Do tamtych wzniesień powinni dojść jutro, panie - odpowiedział Aethelwold. Aethelwolda usadzono obok króla. Uraczono go wodą. Nie było to zbyt wystawne powitanie, jak na powrót marnotrawnego księcia i Aethelwold
spojrzał na mnie kwaśno. Wtedy właśnie dostrzegłem, że pośród towarzyszy króla siedzi Harald - gerafa ziemi Defnasciru. - Skąd się tu wziąłeś? - Spytałem zaskoczony. - Przyprowadziłem pięciuset ludzi - odparł z dumą. Nie spodziewaliśmy się wcześniej żadnych posiłków z ziem Defnasciru i Thornsaety, a tymczasem Harald stawił się z czterema setkami fyrdu ze swoich terenów i setką z regionu Thornsaety. - Na miejscu zostało dość ludzi, by strzec wybrzeża przed pogańską flotą - powiedział. - Odda Starszy nalegał, abyśmy ruszyli na pomoc Alfredowi. - Jak się miewa Mildrith? - Modli się za duszę swego syna - odparł Harald. - I za nas wszystkich. Po posiłku odbyły się modlitwy - w obecności Alfreda było to coś normalnego. Próbowałem się od nich wykręcić, ale zatrzymał mnie Pyrlig. - Król chce z tobą pomówić - powiedział. Musiałem zatem cierpliwie wysłuchać wszystkich litanii, odmawianych monotonnym głosem przez biskupa Alewolda. Gdy wreszcie skończył, Alfred chciał wiedzieć, czy Aethelwold naprawdę uciekł od Duńczyków. - Tak twierdził, panie - odrzekłem. - My się na niego jedynie natknęliśmy. To wszystko. - Przecież mógł od nas uciec - wtrącił Pyrlig - a tego nie zrobił. - Czyli zacny to chłopak - rzekł z ulgą Alfred. - Dziękujmy za to Bogu - powiedział Pyrlig. Alfred zamilkł, utkwiwszy wzrok w zamierających płomieniach obozowych ognisk. - Wieczorem przemawiałem do armii - powiedział. - Słyszałem o tym, panie. Spojrzał na mnie czujnie. - Co takiego słyszałeś? - Że prawiłeś im kazanie, panie. Żachnął się, choć po chwili przyjął krytykę. - A co chcą ode mnie usłyszeć? - Spytał bezradnie. - Że jesteś gotów oddać za nich życie, panie - odpowiedział mu Pyrlig. - Oddać życie? - Król prowadzi, a ludzie idą za nim - wyjaśnił ksiądz. Alfred czekał. - Ich nie obchodzi doktryna świętego Augustyna - kontynuował Pyrlig. - Dbają tylko o to, czy ich kobiety i dzieci będą bezpieczne, czy nikt im nie odbierze ziemi, czy będą mieli przed sobą przyszłość. Oni chcą wiedzieć, że zwyciężą, że rozgromią Duńczyków. Pragną usłyszeć, że wzbogacą się na łupach. - Zatem chciwość, żądza zemsty i egoizm? - Zniesmaczył się Alfred. - Gdybyś miał armię aniołów, panie - ciągnął niewzruszenie Pyrlig -
porywająca mowa na temat Boga i świętego Augustyna niewątpliwie podsyciłaby ich zapał do walki. Ty jednak poprowadzisz do boju mężczyzn z krwi i kości. A wierz mi, że nic lepiej nie zagrzewa do walki na śmierć i życie, niż chciwość, żądza zemsty i egoizm. Alfred zmarszczył brwi, ale przyjął opinię duchownego. - Czyli mogę zaufać bratankowi? - Powrócił do poprzedniego wątku. - Nie wiem, czy możesz mu zaufać, panie - odrzekłem - tak samo, jak nie mógł tego zrobić Guthrum. Pamiętaj tylko, że Aethelwold szukał cię, panie. Powinieneś być z tego rad. - Jestem, jestem - powiedział i życzył nam dobrej nocy, oddalając się do swego twardego łoża. Ogniska w dolinie gasły. - Dlaczego nie wyjawiłeś Alfredowi prawdy o Aethelwoldzie? Zapytałem Pyrliga. - Pomyślałem, że zaufam twojemu osądowi - odparł. - Dobry z ciebie człowiek. - Wiem i stale się temu dziwię. Poszedłem odszukać Iseult, a potem zasnąłem. Następnego poranka cała północna strona nieba była zasnuta ciemnymi chmurami, podczas gdy nad nami oraz ponad wzgórzami świeciło słońce. Armia Wessexu, teraz licząca prawie trzy i pół tysiąca ludzi, maszerowała w górę rzeki Wilig, a następnie skierowała się wzdłuż rzeczki, którą poprzedniego wieczora odkryliśmy z Pyrligiem. Na wzniesieniach zauważyliśmy sylwetki duńskich zwiadowców wiedzieliśmy, że niebawem poślą do Guthruma posłańców, by przekazać wieści o naszym wymarszu. Zebrałem pięćdziesięciu ludzi i ruszyliśmy za zwiadowcami na wzgórze. Jechaliśmy konno, byliśmy uzbrojeni, mieliśmy tarcze i hełmy. Chcieliśmy z nimi walczyć, ale ustąpili pola. Było ich zaledwie dziesięciu. Zjechali ze wzgórza, na długo nim my zdołaliśmy dostać się na samą górę. Ponad miękką, sprężystą darnią unosiły się chmary modrych motyli. Podążyłem wzrokiem za pikującym krogulcem - w oddali za nim, na północy, kłębiły się złowieszczo ciemne chmury. Obserwowałem przez chwilę szybki lot ptaka. Nagle spod jego rozłożonych skrzydeł oraz rozcapierzonych szponów wyłonił się obraz naszego wroga. Armia Guthruma szła na południe. Poczułem strach. Mur tarcz jest przerażający Niesie śmierć, choć to w nim przecież wojownicy okrywają się tak ważną dla nich chwałą. Walczyłem w murze tarcz pod wzgórzem Cynuit i wiedziałem, jak pachnie śmierć, znałem jej odór, niepewność przetrwania, potworność uderzeń toporów, mieczy i włóczni. To są straszne rzeczy. Obawiałem się ich,
tymczasem groza zbliżała się do nas wielkimi krokami. Armia Guthruma szła po rozpościerających się na północ od wzgórz nizinach, po rozłożonych równomiernie zielonych polach, ciągnących się daleko w stronę odległego Cippanhamm. Wielka Armia - tak nazywali ją Duńczycy. Dla nas to była armia pogańskich wojowników Guthruma i Sveina, horda dzikich i okrutnych mężczyzn zza morza. Byli czarną smugą na tle horyzontu. Sunęli przez pola, drużyna jeźdźców za drużyną jeźdźców, rozciągnięci po całym terenie. Ich przywódców można było dojrzeć tylko w jasnych promieniach słońca i zdawać się mogło, jakby cała ta zgraja wyłoniła się z Krainy Cieni. Połyskiwały groty włóczni, hełmy, kolczugi i stal - słoneczne refleksy rozchodziły się i mnożyły, jak gdyby prosto z chmur zstępowały na ziemię kolejne zastępy wojowników. Prawie wszyscy jechali konno. - Święty Jezusie, Mario i Józefie - szepnął trwożnie Leofric. Steapa nie powiedział niczego. Po prostu na nich zaburczał. Osric gerafa ziemi Wiltunsciru - przeżegnał się. - Ktoś musi przekazać wieść Alfredowi - stwierdził ponuro. - Ja to zrobię - zaoferował się Pyrlig. - Powiedz mu, że poganie przekroczyli rzekę Afen - nakazał mu Osric. Przekaż, że jadą w stronę... - przerwał, próbując naprędce ocenić miejsce, do którego zmierzała horda pogan - Ethandun - rzekł wreszcie. - Ethandun - powtórzył ojciec Pyrlig. - Przypomnij mu, że znajduje się tam forteca dawnych ludzi - ciągnął Osric. Mówił o swojej ziemi, gdzie znał każdy pagórek i kamień na polach. Był wyraźnie przytłoczony widokiem nadciągających Duńczyków, niewątpliwie zastanawiał się, co się stanie, gdy wróg dotrze do starej fortecy i ją zajmie. - Na wzgórzach będą jutro rano. Tak mu powiedz - dodał jeszcze. - Jutro rano w Ethandum - powtórzył Pyrlig, po czym spiął konia i pomknął do króla. - Gdzie znajduje się ta twierdza? - Spytałem. Osric wyciągnął rękę. - Widać ją stąd. Z tej odległości dawne umocnienia wyglądały jak zielone fałdy na powierzchni odległego pagórka. W całym Wessexie znajdowały się podobne fortece, otoczone masywnymi ziemnymi wałami. Ten wzniesiono na szczycie kredowego wzgórza, które znienacka wyrastało z nizin. - Część tych szubrawców dotrze w okolice twierdzy już dziś wieczorem stwierdził Osric - ale większość dopiero jutro rano. Módlmy się, by nie zwrócili na nią większej uwagi. Wcześniej wszyscy sądziliśmy, że wybór miejsca, gdzie rozegra się bitwa, będzie należał do Alfreda. Liczyliśmy, że król znajdzie jakieś dobre
do obrony wzniesienie, dogodne miejsce, gdzie nasze skromne siły wspomagane będą przez odpowiednio ukształtowany teren. Lecz widok tamtej dalekiej fortecy uzmysłowił nam, że Guthrum mógł przyjąć podobną taktykę. Mógł znaleźć miejsce, w którym będzie nam go trudno zaatakować. Dla nas byłaby to niebywale niebezpieczna sytuacja. Zarówno atak, jak i odwrót miałyby dla nas opłakane skutki. Zapasy żywności skończyłyby się w ciągu dnia lub dwóch, a gdybyśmy spróbowali uciec przez wzgórza na południe, Guthrum wysłałby za nami pościg. Nawet jeśli udałoby się nam zbiec, armia Wessexu zostałaby sromotnie pokonana. Tworzący fyrd mężczyźni uznaliby poczynania Alfreda za porażkę i powoli, człowiek po człowieku, zaczęliby się wymykać do swych gospodarstw, by ich bronić przed najeźdźcą. Nie mieliśmy wyboru - musieliśmy stanąć do walki, gdyż odwrót byłby równoznaczny z całkowitą klęską. Tego wieczoru nasza armia rozbiła obóz na północ od lasu, w którym przed kilkoma dniami pojmałem Aethelwolda. Królewski bratanek był teraz częścią świty i właśnie zmierzał wraz z Alfredem oraz jego dowódcami na szczyt wzniesienia, by przyjrzeć się, jak duńska armia podchodzi do wzgórz. Alfred bacznie ich obserwował. -Jak daleko są? - Zapytał. - Od tego miejsca? Cztery mile - odparł Osric. - A od twojej armii - sześć. - Zatem to już jutro - powiedział Alfred, czyniąc znak krzyża. Północne chmury rozchodziły się po wieczornym niebie, zaciemniając je, ale odbijające się od włóczni i toporów ostatnie przebłyski światła ukosem padały na warownię dawnych ludzi. Wszystko wskazywało na to, że Guthrum wiedział o zaletach tego miejsca. Wróciliśmy do obozu, gdzie okazało się, że wciąż przybywają nowe posiłki. Nie były to duże grupy, ale liczyło się to, że ciągle nadchodziły. Jedna z takich grup, do cna wyczerpana drogą i mocno przykurzona, składała się z szesnastu mężczyzn. Przyjechali na koniach, wszyscy mieli kolczugi i solidne hełmy. Byli Mercyjczykami. Odbyli długą podróż na wschód, przekroczyli Tamizę, potem zakręcili pętlę wokół Wessexu, starając się nie wchodzić Duńczykom w drogę, i w końcu do nas dotarli. Ich przywódcą był młody mężczyzna niskiego wzrostu o szerokiej piersi, okrągłej twarzy i wojowniczym usposobieniu. Uklęknął przed Alfredem, a potem uśmiechnął się do mnie. Był to mój kuzyn - Aethelred. Moja matka pochodziła z Mercji, ale nigdy jej nie poznałem. Jej brat, eldorman Aethelred, posiadał szerokie wpływy w południowej części tego kraju. Kiedyś nawet spędziłem kilka tygodni w jego dworze - działo się to po mojej ucieczce z Northumbrii. Nie przypadliśmy sobie wówczas do gustu z kuzynem Aethelredem młodszym i bardzo się kłóciliśmy.
Aethelred nosił imię po ojcu. Teraz jednak zdawał się puścić w niepamięć nasze młodzieńcze zatargi, gdyż z serdecznym uśmiechem na ustach padł mi w objęcia. Czubkiem głowy sięgał do mojego obojczyka. - Przyjechaliśmy tu, by walczyć - oświadczył butnie. Jego głos tłumiła moja klatka piersiowa. - Będziecie walczyć - obiecałem mu. - Panie - odsunął się ode mnie i odwrócił do Alfreda - mój ojciec przysłałby ci więcej ludzi, ale musi teraz ochraniać własną ziemię. - To zrozumiałe - łaskawie kiwnął głową Alfred. - Lecz tobie przysłał najlepszych wojów, jakich miał - kontynuował Aethelred. Był młody i pyszałkowaty, ale jego pewność siebie podobała się Alfredowi, tak samo jak lśniący, srebrny krucyfiks, wyeksponowany na kolczudze. - Pozwól mi przedstawić sobie Tatwina - ciągnął dalej mój kuzyn przywódcę gwardii przybocznej mego ojca. Pamiętałem Tatwina - zwalistego mężczyznę i nieustraszonego wojownika o ramionach pokrytych czarnymi plamami, które samodzielnie sobie zrobił igłą i atramentem. Każda plama oznaczała człowieka, którego Tatwin osobiście pozbawił życia. Na mój widok uśmiechnął się krzywo. - Wciąż jesteś żywy, panie? - Wciąż jestem żywy, Tatwinie. - Dobrze będzie znów walczyć u twego boku. - Cieszę się, że tu jesteś - odparłem szczerze. Niewielu mężczyzn jest urodzonymi wojownikami, a takim właśnie był Tatwin. Był wart tuzina innych. Alfred rozkazał ponownie zwołać armię. Zrobił to częściowo po to, by mężczyźni mogli zobaczyć, jak są liczni, co miało ich podnieść na duchu, a częściowo, ponieważ wiedział, że jego wygłoszona poprzedniego wieczoru mowa zdezorientowała ludzi i pozbawiła ich motywacji. Postanowił przemówić do nich jeszcze raz. - Wolałbym, żeby tego nie robił - jęknął Leofric. - W prawieniu kazań nie ma sobie równych, za to od przemówień powinien trzymać się z daleka. Zebraliśmy się u stóp niewysokiego wzniesienia. Zaczęło zmierzchać. Na szczycie wzgórza Alfred kazał umieścić dwa królewskie sztandary - ze smokiem i krzyżem. Niestety wiatr był słaby i chorągwie, zamiast dumnie łopotać, opadły smętnie. Król wszedł na wzniesienie i zajął miejsce pomiędzy proporcami. Stał tam sam, ubrany w kolczugę, którą okrył wypłowiałym niebieskim płaszczem. Za nim pospiesznie podążyło kilku księży, ale zbył ich ruchem ręki i duchowni powrócili na dół. Potem ogarnął wzrokiem tłoczącą się na łące armię i przez chwilę wymownie milczał. Wyczułem, że milczenie to zasiało w szeregach niepokój.
Mężczyźni, choć bardzo chcieli, by Alfred wzniecił w ich duszach bojowy ogień, spodziewali się raczej, że za chwilę wieje do nich święconą wodę. - Jutro! - Nagle rozbrzmiał jego głos, dość wysoki, ale wystarczająco wyraźny. - Jutro będziemy walczyć! Jutro! W dzień świętego Jana Apostoła! - O Boże - mruknął Leofric. - Tkwimy po same tyłki w całym morzu świętych. - To ważny dzień, symbolizujący męczeństwo Jana Apostoła - mówił Alfred. - Skazano go na śmierć przez ugotowanie w oleju. Tymczasem święty Jan zadrwił z oprawców! Przeżył! Ale on nie tylko przetrwał męczeństwo. Wyszedł z kotła jako silniejszy człowiek! Jego wzorem i my uczynimy to samo - przerwał i spojrzał na nas. Tłum stał w ciszy, patrząc na niego w pełnym wyczekiwania skupieniu. Król musiał się zorientować, że homilia o świętym Janie nie przemówiła do fyrdu, bowiem gwałtownie zamachał prawą ręką, jak gdyby chciał nią odsunąć na bok wszystkich świętych. - Ale wraz z jutrem - kontynuował - nastanie też dzień dla wojowników. Dzień zabijania wrogów. Dzień, w którym poganie gorzko pożałują, że kiedykolwiek usłyszeli o Wessexie! Znów przerwał, lecz tym razem po zgromadzonych przeszło kilka pomruków aprobaty. - Bo Wessex jest naszą ziemią! I będziemy walczyć do ostatniej kropli krwi, żeby utrzymać nasze domy! Będziemy walczyć, by bronić naszych żon! Naszych dzieci! Całego królestwa! - Będziemy! - Zawtórował mu ktoś. - Zachodni Sasi nie są osamotnieni w walce z poganami! - Coraz donośniej grzmiał Alfred. - W pokonaniu najeźdźcy pomogą nam odważni wojownicy z Mercji, Northumbrii i ze Wschodniej Anglii! - Nie przypominałem sobie, by pośród nas był ktokolwiek ze Wschodniej Anglii, a jedynie my z Beoccą pochodziliśmy z Northumbrii, nikt jednak nie zwrócił uwagi na tę drobną nieścisłość. - Wszyscy jesteśmy mężami Anglii - wykrzyknął Alfred. - I będziemy walczyć za wszystkich Sasów! Za wspólną sprawę! Tłum znów zamilkł. Ludziom podobało się, co przed chwilą usłyszeli, ale ostatnie słowa władcy wprawiły ich w lekką konsternację. Idea wspólnej Anglii siedziała w głowie Alfreda, a nie ich. To Alfred śnił o wielkim, zjednoczonym kraju, lecz marzenie to było zbyt ambitne, jak na oczekiwania stojących na łące mężczyzn. - Czy wiecie, po co tu przyszli Duńczycy? - Król dramatycznie zawiesił głos. - Bo pożądają waszych żon, by zaspokoić własne żądze. Bo pragną waszych dzieci, by zrobić z nich niewolników. Bo chcą waszych domów, by zagarnąć je dla siebie. Ale nie znają nas jeszcze - ostatnie zdanie wypowiedział wolno, z osobna akcentując każdy wyraz. - Nie znają
ostrości naszych mieczy. Nie znają naszych toporów, włóczni, naszej zaciekłości! Jutro im pokażemy! Jutro ich wyplenimy! Jutro posiekamy ich na kawałki! Jutro nasączymy ziemię ich krwią! Jutro będą skomleć z przerażenia! Błagać nas o litość! - Litości nie okażemy! - Zakrzyknął bojowo jakiś mężczyzna. - Nie okażemy! - Zawtórował mu Alfred, choć wiedziałem, że tak nie myśli. Gdyby mógł, okazałby Duńczykom nie tylko litość, ale ofiarowałby im także miłość Boga i próbował kolejny raz przekonać do swojej religii. Na szczęście, zrozumiał w końcu, jak należy przemawiać do wojowników. - Jutro - grzmiał - nie wy będziecie walczyć za mnie! To ja będę walczył za was! Będę walczył za Wessex! Będę bronił waszych żon, waszych dzieci, waszych domów! Jutro staniemy do walki i przysięgam wam na grób mego ojca oraz na życie mych dzieci, że jutro zwycięstwo będzie nasze! Te słowa wyzwoliły wrzawę. Powiedzmy sobie szczerze: nie była to wybitna mowa, ale najlepsza w życiu Alfreda. Jej słowa zrobiły swoje. Rozległo się tupanie nóg. Ci, którzy trzymali tarcze, zaczęli uderzać o nie mieczami i włóczniami. Zmierzch wypełniły rytmiczne okrzyki. - Żadnej litości! - Wołali wojownicy, a echo im odpowiadało: „Żadnej litości, żadnej litości”. Byliśmy gotowi. Tak samo jak Duńczycy. Nocą niebo zasnuło się chmurami. Gwiazdy kolejno znikały, a cienki sierp księżyca pochłonęła ciemność. Trudno było zasnąć. Siedziałem z Iseult, która czyściła moją kolczugę. Ja ostrzyłem miecze. - Jutro zwyciężycie - powiedziała cicho Iseult. - Przyśniło ci się to? Potrząsnęła głową. - Od kiedy zostałam ochrzczona, sny do mnie nie przychodzą. - Wymyśliłaś więc to sobie? - Muszę w to uwierzyć - rzekła. Dźwięk kamieni skrobiących o ostrza. Jak okiem sięgnąć - wszyscy mężczyźni ostrzyli broń. - Kiedy to się skończy - powiedziałem - odejdziemy stąd. Ty i ja. Założymy dom. - Kiedy to się skończy - odparła Iseult - pójdziesz na północ. Zawsze będziesz szedł na północ. Do swego domu. - W takim razie zabiorę cię ze sobą. - Może. - Przesunęła kolczugę, zabierając się za czyszczenie następnego fragmentu. Szorowała ogniwa kawałkiem runa, chcąc im nadać połysk. Nie widzę własnej przyszłości. Tylko ciemność. - Zostaniesz panią Bebbanburga - powiedziałem. - Będę cię stroił w futra i dam ci koronę z błyszczącego srebra.
Uśmiechnęła się, ale na jej policzkach dostrzegłem łzy. Pomyślałem, że to przez strach. Tamtej nocy w naszym obozie strach był wszędzie. Pojawił się w chwili, gdy wieczorne niebo rozjaśniła poświata z niezliczonych ognisk, które na polach nieopodal wzgórz rozpalili gromadzący się Duńczycy Zasnęliśmy w końcu, ale na długo przed świtem obudził mnie drobny deszcz. Nikt już nie spał. Mężczyźni zbroili się i w obozie panowało ogólne poruszenie. Wymaszerowaliśmy w szarym świetle świtu. Deszcz na przemian padał i ustawał, nieprzyjemny, kłujący, zawsze bijący nam w plecy. Zdecydowana większość naszej armii szła piechotą, a nieliczne konie wiozły tarcze. Jako pierwszy maszerował Osric ze swymi ludźmi - oni bowiem dobrze znali teren. Zgodnie z wolą Alfreda, prawe skrzydło miał tworzyć fyrd z Wiltunsciru wraz z fyrdem z ziemi Suth Seaxa. Za nimi kroczył Alfred, prowadzący swą straż przyboczną, składającą się ze wszystkich mężczyzn, którzy przybyli do Aethelingaeg. Wraz z nim szedł Harald oraz fyrd z ziem Defnasciru i Thornsaety. Obok Alfreda mieli również walczyć Burgweard i fyrd z Hamptonsciru, a także Aethelred - mój kuzyn z Mercji. Na lewym skrzydle ustawiono mocne posiłki z Sumorsaete pod dowództwem Wiglafa. Trzyipółtysięczna armia. Kobiety szły z nami. Niektóre niosły broń swych mężczyzn, inne dźwigały własną. Nie mówiliśmy wiele. Ranek był zimny, a trawa śliska od deszczu. Byliśmy głodni i zmęczeni. Baliśmy się. Alfred kazał mi zebrać pięćdziesięciu mężczyzn i objąć nad nimi dowództwo. Ponieważ Leofric nie chciał, by tak liczna grupa opuściła jego szeregi, zabrałem ludzi Burgweardowi. Wybrałem tych, razem z którymi już kiedyś walczyłem. Było to w czasach, gdy Archanioł zmienił się w Fyrdracę. Dwudziestu sześciu z nich przybyło z Hamtun. Dołączył do nas Steapa, który od jakiegoś czasu darzył mnie nienaturalną wręcz sympatią, oraz ojciec Pyrlig w stroju wojownika, a nie księdza. Było nas mniej niż trzydziestu. Gdy wspinaliśmy się pod górę, mijając zielony kurhan dawnych ludzi, dogonił nas Aethelwold. - Alfred powiedział, że mogę z wami walczyć. - Naprawdę tak powiedział? - Mówił, że mam trzymać się twojego boku. Uśmiechnąłem się pod nosem. Gdybym chciał mieć kogoś u swego boku, wybrałbym raczej Eadrica albo Cenwulfa, albo Steapę czy Pyrliga mężczyzn, co do których miałem pewność, że będą sztywno trzymali tarcze. - Masz trzymać się moich pleców - poleciłem mu. - Twoich pleców? - Obruszył się. - W murze tarcz staniesz tuż za mną. Gotowy, by wejść na moje miejsce.
Potraktował to jak zniewagę. - Chcę być z przodu - upierał się. - Walczyłeś kiedyś w murze tarcz? - Wiesz przecież, że nie. - Uwierz mi więc na słowo, że nie spodobałoby ci się to, co dzieje się z przodu - odparłem. - A poza tym, gdyby zginął Alfred, kto zasiądzie na tronie? - Dobrze mówisz - uśmiechnął się przebiegle. - W takim razie będę trzymał się za tobą. - Stój za mną. Iseult i Hilda prowadziły mojego konia. - Jeśli przegramy - zwróciłem się do nich - obydwie wsiadajcie na konia i jedźcie. - Ale dokąd? - Po prostu jedźcie. Weź pieniądze - nakazałem Iseult. Moje srebro i skarby, wszystko, co posiadałem, znajdowało się w sakwach na grzbiecie konia. - Bierz pieniądze i uciekaj razem z Hildą. Hilda uśmiechnęła się. Była blada, a deszcz przykleił do głowy jej jasne włosy. Nie miała kapelusza, ubrana była w białą, luźną suknię przepasaną sznurem. Zdziwiłem się, że poszła z armią, sądziłem bowiem, że będzie wolała znaleźć sobie jakiś klasztor. Ale ona uparła się. - Po prostu chcę ich zobaczyć martwych - oznajmiła ze spokojem. - A tego jednego o imieniu Erik najchętniej sama posłałabym na tamten świat. - Poklepała mściwie długi nóż o cienkim ostrzu, który wisiał u jej pasa. - Czy Erik to ten, który... - zacząłem, ale zabrakło mi odwagi, by dokończyć. - Ten sam, który zrobił ze mnie dziwkę - powiedziała bez ogródek. - To nie jego zabiliśmy tamtej nocy? Potrząsnęła głową. - Tamten był sternikiem na statku Erika. Odnajdę Erika. Nie wstąpię do klasztoru i nie spocznę, dopóki na własne oczy nie zobaczę, jak jęczy, tarzając się we własnej krwi. - Przepełnia ją nienawiść - stwierdził ojciec Pyrlig, gdy ruszyliśmy za Iseult i Hildą na wzgórze. - To chyba nie bardzo po chrześcijańsku? Pyrlig zaśmiał się. - Bycie żywym jest nie bardzo po chrześcijańsku! Mówimy, że ktoś jest świętym, jeśli jest dobry, ale ilu z nas zostaje świętymi? Wszyscy jesteśmy źli! Niektórzy tylko próbują być dobrzy. Zerknąłem na Hildę. - Marnuje się jako zakonnica - powiedziałem.
- Podobają ci się takie chudzielce, co? - Zarechotał Pyrlig. - Ja tam wolę, jak mają więcej ciała przy kości, niczym dobrze odżywione jałówki! Daj mi jakąś miłą, ciemnowłosą kobietę z kraju Brytów z biodrami krągłymi jak dwie baryłki piwa, a będę najszczęśliwszym księdzem pod słońcem. Biedna Hilda. Jest chuda jak promyk słońca, choć już żałuję Duńczyka, który dzisiaj wejdzie jej w drogę. Zwiadowcy Osrica wrócili do Alfreda. Wcześniej pojechali przodem i widzieli Duńczyków. Wróg już czeka, mówili, tuż przy zboczu, w miejscu, gdzie wzgórza są najwyższe i gdzie stoi forteca dawnych ludzi. Ich chorągwie są nieprzebrane. Zauważyli też duński patrol, zatem Guthrum i Svein muszą już wiedzieć, że nadchodzimy. Szliśmy dalej, coraz wyżej, pnąc się na kredowe wzgórza. Choć przestało padać, słońce nie wyjrzało zza kłębiących się na niebie czarnych, deszczowych chmur. Z zachodu wiał porywisty wiatr. Minęliśmy całe rzędy grobów z dawnych czasów. Zastanawiałem się, czy spoczywają w nich prochy wojowników, którzy, tak jak my teraz, szli niegdyś na bitwę. Czy za tysiąc lat mężczyźni także będą z mozołem wspinać się na te wzgórza, niosąc tarcze i miecze? Wojna nigdy się nie kończy. Spojrzałem na ciemne niebo, szukając jakiegoś znaku od Thora lub Odyna, mając nadzieję, że zobaczę lecącego kruka, ale nie dostrzegłem żadnych ptaków. Tylko chmury. Ocknąłem się z zamyślenia. Znajdowaliśmy się w zagłębieniu między wzniesieniami. Zauważyłem, że ludzie Osrica ukosem schodzą na prawo, obchodząc stojące tam wzgórze. Gdy dotarliśmy do siodła pomiędzy dwoma niskimi zboczami, naszym oczom ukazał się płaski teren. Tam właśnie oczekiwał nas wróg. Kocham Duńczyków. Nie ma godniejszych przeciwników, lepszych kompanów do picia, żartów czy w ogóle - życia. Jednakże tego dnia, tak jak podczas wielu innych moich dni, miałem z nimi walczyć. Stali w zwartym, bardzo długim murze tarcz, ciągnącym się przez całe wzgórze. Były ich tysiące - nieustraszonych wojów z włóczniami i mieczami, którzy przybyli, by zagarnąć naszą ziemię. My przyszliśmy po to, by jej im nie oddać. - Boże, daj nam siły - szepnął ojciec Pyrlig na ich widok. Ujrzawszy nas, Duńczycy podnieśli wrzawę. Uderzali włóczniami i mieczami o tarcze z lipowego drewna, czyniąc nieludzki hałas. Stara warownia znajdowała się na prawym skrzydle ich armii, a porośnięte darnią wały były czarne od obsadzających je wojowników. Wielu z nich trzymało czarne tarcze, a ponad nimi powiewała czarna chorągiew, co znaczyło, że w fortecy znajdował się Guthrum. Ich lewe skrzydło, które stało naprzeciw naszego prawego, rozciągało się po wolnej przestrzeni wzgórza. To właśnie tam dostrzegłem trójkątną chorągiew z białym
koniem. Podtrzymywał ją krzyżowo zbity drewniany stelaż. A zatem lewą flanką dowodził Svein, a po prawej, czyli naszej lewej, znajdowała się opadająca ku nadrzecznym równinom skarpa. Było to strome zbocze. Nie mogliśmy liczyć, że z tej strony uda się nam oskrzydlić Duńczyków, ponieważ nikt nie byłby zdolny walczyć na tak nieprzyjaznym terenie. Musieliśmy zaatakować przodem, uderzyć prosto w ich mur tarcz, ruszyć na ziemne szańce, wprost na wymierzone w nas groty włóczni, ostrza mieczy i wojenne topory znacznie liczniejszego przeciwnika. Rozglądałem się za należącą do Ragnara chorągwią ze skrzydłem orła. Wydawało mi się, że mignęła w warowni, choć nie mogłem być tego pewien, gdyż każda duńska załoga wywiesiła swój sztandar. Znów zaczęło padać. Nieduże chorągwie wisiały stłoczone obok siebie, a na deszczu ich symbole wydawały się rozmywać. Lecz na zewnątrz fortecy, po mojej prawej stronie, blisko dużego sztandaru z białym koniem, zauważyłem saską flagę. Na jej zielonym polu widniał orzeł i krzyż. Należała do Wulfhere’a, który przybył z wierną sobie częścią fyrdu Wiltunsciru. Znalazłem także inne saskie proporce. Nie było ich wiele, może około dwudziestu. Domyśliłem się, że Duńczycy wzięli ludzi z Mercji i kazali im walczyć. Wszystkie chorągwie Sasów znajdowały się na otwartym terenie, a żadna w fortecy. Byliśmy jeszcze daleko od nich, znacznie dalej, niż w odległości strzału z łuku i nikt z nas nie słyszał dokładnie, jakimi obelgami rzucali pod naszym adresem. Ludzie Osrica formowali prawe skrzydło, podczas gdy Wiglaf prowadził swój fyrd z Sumorsaete na lewą stronę. Ustawialiśmy się w zwartym szeregu, by stawić czoło ich murowi tarcz, nasz jednak był - nie dało się tego ukryć - zdecydowanie krótszy. Może nie o połowę, jednak o niewiele mniej. - Boże, dopomóż nam - Pyrlig dotknął krucyfiksu. Alfred zwołał dowódców. Zebraliśmy się pod ociekającym wodą sztandarem ze smokiem. W uszach świdrował nam ogłuszający huk, powodowany przez uderzenia tysięcy broni o tarcze. W tej mało przyjaznej atmosferze miała się odbyć narada. Arnulf z Suth Seaxa, żylasty mężczyzna o wiecznie nachmurzonej twarzy i krótkiej bródce, doradzał natarcie. - Tylko atak - orzekł z przekonaniem, wyciągając rękę w stronę fortecy. Stracimy trochę ludzi na wałach, ale przecież i tak musimy się liczyć ze stratami. - Zginie zbyt wielu naszych - ostrzegł mój kuzyn Aethelred. Dowodził niewielkim oddziałem, ale jako syn eldormana z Mercji musiał być uwzględniony w radzie wojennej Alfreda. - Lepiej nastawmy się na obronę - mruknął Osric. - Dajmy ludziom teren,
niech się na nim ustawią i czekają. Po jakimś czasie te łotry same do nas przyjdą. Harald z aprobatą pokiwał głową. Alfred spojrzał zachęcająco na Wiglafa z Sumorsaete, który zdawał się być zdziwiony, że król chce poznać jego zdanie. - Musimy wypełnić naszą powinność, panie - rzekł wykrętnie - zgodnie z tym, co ty zadecydujesz. Wraz z Leofricem także braliśmy udział w naradzie, ale ponieważ król nie prosił nas o zdanie - milczeliśmy. Alfred popatrzył na Duńczyków, potem odwrócił się do nas. - Z mojego doświadczenia wynika - zaczął - że wróg oczekuje naszego ruchu. - Mówił wyraźnie, takim samym tonem, jakiego zwykł używać, gdy omawiał z księżmi sprawy natury teologicznej. - Chcą, byśmy zrobili kilka rzeczy. Czy ktoś mi powie, jakie to rzeczy? Wiglaf wzruszył ramionami, natomiast Arnulf i Osric wyglądali na lekko zdeprymowanych. Obaj oczekiwali, że Alfred przedstawi bardziej agresywne stanowisko. Dla większości z nas bitwa jest krwawą jatką, rzezią pozbawioną najmniejszej finezji. To orgia zabijania, choć Alfred postrzegał ją bardziej jako zawody na spryt lub partię gry w tafla, gdzie zwycięża mądrzejszy. Jestem przekonany, że właśnie tak widział nasze dwie armie: jako pionki na podzielonej w szachownicę tablicy do tafla. - Zatem? - Spytał ponownie. - Chcą, abyśmy zaatakowali - powiedział z wahaniem Osric. - Liczą, że zaatakujemy Wulfhere’a - rzekłem. Alfred nagrodził mnie uśmiechem. - Dlaczego właśnie Wulfhere’a? - Bo to zdrajca, bękart i kozi bobek - wyjaśniłem. - Ponieważ nie wierzymy - tłumaczył cierpliwie Alfred - że ludzie Wulfhere’a będą z nami walczyć z taką samą zaciekłością jak Duńczycy. I mamy rację, bo nie będą. Jego wojownicy będą się cofać, by nie zabijać swych braci Sasów. - Ale jest tu Svein - powiedziałem. - I co z tego wynika? - Zapytał król. Mężczyźni spojrzeli na niego wyczekująco. Alfred znał odpowiedź, ale nie mógł sobie odmówić przyjemności pouczenia nas. - To znaczy - ponownie zabrałem głos - że chcą, abyśmy zaatakowali ich lewe skrzydło, ale zarazem nie chcą, byśmy je złamali. Dlatego ustawili tam Sveina. Będzie miał za zadanie przytrzymać nas, podczas gdy tamci naprędce zbiorą siły z warowni i przyjdą mu z pomocą. W ten sposób złamią opór na naszym prawym skrzydle, a potem do akcji wkroczy pozostała, schowana za wałami banda i wykończy resztę naszej armii.
Alfred zamilkł na chwilę. Miał strapioną minę, co sugerowało, że podzielał moje obawy. Pozostali uczestnicy narady odwrócili się, by spojrzeć na Duńczyków, jak gdyby widok ten mógł ich natchnąć jakąś cudowną podpowiedzią, co należy czynić. Ale nie natchnął. - Zróbmy zatem, jak proponuje lord Arnulf - odezwał się Harald. Zaatakujmy fort. - Wały są strome - ostrzegł Wiglaf. Eldorman Sumorsaete był z natury człowiekiem o pogodnym usposobieniu, często się śmiał i miał szeroki gest, teraz jednak, gdy jego ludzie stali ustawieni w szeregu naprzeciwko zielonych szańców fortu, uleciała z niego cała radość życia. - Guthrum byłby nad wyraz rad, gdybyśmy zaatakowali warownię zauważył król. Oświadczenie to wprowadziło do narady pewien zamęt. Ze słów Alfreda wynikało bowiem, że wróg chciał, abyśmy zaatakowali jego prawe skrzydło tak samo, jak pragnął, żebyśmy natarli na jego lewą flankę. W tym samym czasie Duńczycy szydzili z nas, że w ogóle nie szykujemy się do uderzenia. Jeden lub dwóch brodatych wojów podbiegło do naszych szeregów i prowokacyjnie obrzuciło nas wyzwiskami. Towarzyszył temu nieustanny, budzący grozę dźwięk uderzania bronią o tarcze, których żywe kolory pociemniały od deszczu i teraz zrobiły się czarne, czerwone, niebieskie, brązowe oraz brudnożółte. - Co w takim razie mamy robić? - Z przygnębieniem spytał Alfred. Zapadła cisza. Dotarło do mnie, że Alfred, mimo iż doskonale rozumiał problem, nie wiedział, jak go skutecznie rozwiązać. Guthrum chciał, abyśmy zaatakowali i prawdopodobnie nie miało dla niego znaczenia, czy ruszymy najpierw na ustawionych na lewym skrzydle zabijaków Sveina, czy rzucimy się na stromy stok i śliskie rowy przed wałami fortecy. Wiedział, że musimy walczyć do końca, bo w przeciwnym razie jego jeźdźcy ruszą za nami w pościg i rozszarpią nas niczym horda wilków rozrywająca na strzępy struchlałą trzodę. - Uderzmy w ich lewe skrzydło - powiedziałem. Alfred przytaknął, jak gdyby właśnie doszedł do tego samego wniosku. - I co potem? - Zachęcił mnie do rozwinięcia myśli. - Zaatakujmy ich wszystkimi naszymi ludźmi - rzekłem. Przed warownią znajdowało się około dwóch tysięcy wrogów, z czego co najmniej połowę stanowili Sasi. Uważałem, że powinniśmy zaatakować ich jednym szybkim posunięciem i przytłoczyć naszą przewagą liczebną. Obnażylibyśmy wówczas słabą stronę duńskiej pozycji - ustawieni byli na samym brzegu stromego stoku. Gdyby zmusić ich do przejścia przez krawędź wzgórza, nie mieliby gdzie się podziać, tylko musieliby zacząć schodzić po długim, pochyłym zboczu.
Moglibyśmy rozbić te dwa tysiące wojowników, a następnie przegrupować nieco szyki i przygotować się do znacznie trudniejszego zadania, jakim było sforsowanie wałów i zaatakowanie trzytysięcznej armii przebywającej w fortecy. - Zaangażować wszystkich ludzi jednocześnie? - Powątpiewał Alfred. Przecież wtedy Guthrum przypuści atak na nasze flanki wszystkimi swoimi siłami. - Nie zrobi tego - odparłem. - Wyśle trochę ludzi, by natarli na nasze skrzydło, ale większość pozostawi w fortecy. Guthrum jest ostrożny. Nie opuści warowni i nie zaryzykuje zbyt wiele, by chronić Sveina. Oni nie przepadają za sobą. Alfred rozważał przez chwilę moją propozycję, widziałem jednak, że ryzyko z nią związane nie przypadło mu do gustu. Obawiał się, że w chwili, gdy będziemy zajęci walką ze Sveinem, przypuszczą na nas szturm Duńczycy z fortecy i zdobędą znaczną przewagę liczebną na naszym lewym skrzydle. Nadal uważam, że powinien był posłuchać mojej rady, ale losu nie można zmienić i dlatego Alfred postanowił pójść w ślady Guthruma i zachować ostrożność. - Zaatakujemy prawym skrzydłem - oznajmił - i rozbijemy ludzi Wulfhere’a. Musimy zarazem być przygotowani na ich kontratak, dlatego nasze lewe skrzydło pozostanie w gotowości - tam, gdzie teraz jest. Decyzja zapadła. Osric i Arnulf, dowodzący ludźmi z Suth Seaxa i Wiltunsciru, wydadzą bitwę Sveinowi na otwartym terenie na wschód od fortecy. Podejrzewaliśmy jednak, że zza szańców wyłonią się duńskie posiłki i będą chciały zaatakować flankę Osrica. Dlatego też Alfred postanowił zaangażować własną straż przyboczną, by tworzyła swego rodzaju zaporę przeciw tej napaści. W tym samym czasie Wigulf miał stać w miejscu, co oznaczało, że jedna trzecia naszych ludzi pozostanie bezczynna. - Jeśli zdołamy ich pokonać - rzekł Alfred - niedobitki zaczną uciekać do warowni, a wtedy możemy rozpocząć oblężenie. Nie mają tam wody, prawda? - Nie - potwierdził Osric. - Są zatem w pułapce - z zadowoleniem stwierdził Alfred, jak gdyby zgrabnie przełamał piętrzące się trudności i bitwa była w zasadzie już wygrana. Zwrócił się ku biskupowi Alewoldowi. - Proszę o modlitwę, biskupie. Alewold zaczął odmawiać pacierze, deszcz padał, Duńczycy niezmordowanie nas obrażali, a ja wiedziałem, że ta potworna chwila, gdy dwa mury tarcz zderzą się ze sobą, jest już bliska. Dotknąłem młota Thora, potem pogładziłem rękojeść Oddechu Węża. Śmierć już nad nami krążyła.
„Boże, pomóż mi - pomyślałem, raz jeszcze sięgając po amulet z młotem. Thorze, wesprzyj nas wszystkich”. Modliłem się. Nie wierzyłem, że uda się nam odnieść zwycięstwo.
d
Z
Rozdział trzynasty Podczas gdy Duńczycy z zapałem oddawali się czynieniu ogłuszającego hałasu, my trwaliśmy skupieni w modlitwie. Alewold długo przemawiał do Boga, błagając Go, by zesłał nam na pomoc aniołów z ognistymi mieczami. Aniołowie niewątpliwie bardzo by nam się przydali, ale niestety żaden nie zstąpił z nieba. Wyglądało na to, że rozgromienie Duńczyków spocznie wyłącznie na naszych barkach. Szykowaliśmy się do bitwy. Z prowadzonego przez Iseult konia zdjąłem tarczę i miecz. Chwilę wcześniej uciąłem swojej kobiecie kosmyk włosów. - Nie bój się - powiedziałem, gdy nerwowo zerkała na mały nóż, którym odcinałem kruczoczarne pasmo. Jeden koniec kosmyka przywiązałem do rękojeści Oddechu Węża, a na drugim zawiązałem pętlę. Iseult przyglądała mi się. - Po co to robisz? - Chciała wiedzieć. - Założę tę pętlę na nadgarstek - pokazałem jej - i dzięki temu nie zgubię miecza. Poza tym, twoje włosy przyniosą mi szczęście. Biskup Alewold ze złością nakazał kobietom oddalić się z pola bitwy. Iseult stanęła na palcach, by poprawić mój hełm z figurą wilka na dzwonie. Potem objęła mnie i pocałowała. - Będę się za ciebie modliła - powiedziała. - Ja także - oznajmiła Hilda. - Módlcie się do Odyna i Thora - poprosiłem. Patrzyłem, jak oddalają się z moim koniem. Kobiety miały trzymać wierzchowce w odległości ćwierci mili za naszym murem tarcz. To był pomysł Alfreda, który uważał, że dzięki temu nikogo nie będzie kusiło, by wskoczyć na siodło i pogalopować jak najdalej od pola bitwy. Nastał czas uformowania muru tarcz, co nie było łatwym zadaniem. Mieliśmy wprawdzie kilku ochotników, którzy dobrowolnie zgłosili się do pierwszego szeregu, jednakże większość zdecydowanie wolała miejsce z tyłu. Osric wraz z innymi przywódcami pokrzykiwali gromko, co rusz przesuwając i popychając mężczyzn, których próbowali ustawić. - Bóg jest z nami! - Zawołał Alfred. Siedział na koniu i jechał wzdłuż mozolnie formującego się muru tarcz Osrica, by pokrzepić fyrd. - Bóg jest z nami! Zwyciężymy! Pan jest po naszej stronie! Rozpadało się na dobre. Pomiędzy szeregami przechadzali się księża,
oferując żołnierzom błogosławieństwo i obficie skrapiając ich tarcze święconą wodą. Fyrd Osrica był głęboki na prawie pięć szeregów, za którymi w rozproszeniu stali włócznicy. Mieli miotać pociskami w szyki wroga, gdy już zewrą się dwa mury tarcz. W duńskich szeregach także byli włócznicy, którzy szykowali broń. - Bóg jest z nami! - Krzyknął ponownie Alfred. - Pan jest po naszej stronie! Czuwają nad nami niebiosa, wszyscy święci odmawiają w naszej intencji modlitwy. Strzegą nas zastępy anielskie! Bóg jest z nami! Powtórzył ochryple król. Mężczyźni dotykali na szczęście amuletów, zamykali oczy podczas cichej modlitwy, szarpali za klamry pasów. Wojownicy ustawieni w przednim szeregu bez końca poszturchiwali swymi tarczami tarcze sąsiadów. Prawy brzeg każdej miał zachodzić na osłonę człowieka stojącego obok. W ten oto sposób powstał zwarty mur ze wzmocnionego żelazem drewna lipowego. Duńczycy również tworzyli swój mur, co nie przeszkadzało im obrażać nas i prowokować do ataku. Jakiś stojący na tyłach szyku Osrica mężczyzna zatoczył się nagle i zwymiotował. Natychmiast zjawiły się przy nim dwa psy, które zlizały wymiociny. Nieopodal klęczał młody chłopak z włócznią - cały drżał i modlił się. Stałem przed królewskimi sztandarami. Steapę miałem po prawej stronie, a Pyrliga po lewej. Nieopodal tkwił ojciec Beocca z pobożnie złożonymi dłońmi. - Ześlij na pogan żywy ogień, umiłowany Panie - błagalnie wołał ksiądz. Ześlij na nich płomienie i pożogę, połóż tych niegodziwców pokotem! Ukaż ich za podłość i nikczemność. Zacisnął mocno powieki i uniósł twarz prosto ku lecącym z nieba strugom deszczu, nie widział więc, jak Alfred, galopując na koniu, podjechał do nas i teraz przedzierał się przez szeregi. Podczas bitwy król miał pozostać w siodle, by widzieć przebieg zmagań. Na wierzchowcach siedzieli także Leofric wraz z grupą kilkunastu innych wojów, którzy tarczami mieli osłaniać Alfreda przed nadlatującymi wrogimi włóczniami i toporami. - Naprzód! - Wykrzyknął ochryple Alfred. - Naprzód! - Powtórzył komendę Leofric, bowiem nadwerężony głos króla był słabo słyszalny. Nikt się nie poruszył. Byłem przy Osricu i jego ludziach, by razem z nimi rozpocząć natarcie, ale nasze szyki ani drgnęły. Rzadko zdarza się, by ustawieni w murze tarcz mężczyźni z ochotą rzucali się na przeciwnika. Czasami trzeba się upić, by mieć odwagę to zrobić. Sam brałem udział w starciach, gdzie obydwie strony walczyły w alkoholowym upojeniu, w cuchnących wyziewach piwa i brzozowego wina. Niestety, nasze zapasy
tych trunków były skąpe i nie mogliśmy sobie nimi dodać animuszu. Odwagę musieliśmy wykrzesać z trzeźwych do bólu serc, co w ten zimny, deszczowy poranek było nad wyraz trudnym przedsięwzięciem. - Do ataku! - Ponowił rozkaz Leofric. Osric i podlegający mu dowódcy podchwycili ten okrzyk i wojownicy z Wiltunsciru, powłócząc nogami, zrobili kilka kroków do przodu. Duńczycy zaklekotali tarczami, ustawiając je we właściwej pozycji. Powstał skjaldborg, co w ich języku znaczyło „warownia tarcz”. Jego widok złamał w naszych ludziach ducha bojowego i zahamował natarcie. Nieprzyjaciele zawyli prześmiewczo. Dwóch młodych duńskich wojów wystąpiło z szeregu i wzgardliwymi gestami prowokowało nas do pojedynku. - Pozostać w murze! - Wrzasnął Leofric. - Zignorować ich! - Zawtórował mu Osric. Z fortecy wyjechało blisko stu jeźdźców. Przekłusowali tuż za skjaldborgiem, w którym stali wikingowie Sveina i saski fyrd Wulfhere’a. Do jeźdźców dołączył Svein. Widziałem jego białego rumaka, biały płaszcz i zdobiący hełm biały koński ogon. Pojawienie się jazdy oznaczało, że Svein szykował się na chwilę, gdy będzie mógł rzucić się w pościg za naszymi niedobitkami. Zakładał więc, że jego ludzie rozerwą nasz mur tarcz. Tak samo zrobili jego wojownicy pod twierdzą Dreyndynas. Rozbili mur tarcz Brytów walczących dla króla Peredura i urządzili im rzeź, ścigając uciekinierów. Duńczycy pokładali niezachwianą wiarę w potęgę swej armii i nic dziwnego - nie tylko mieli nad nami znaczną przewagę liczebną, ale także każdy w ich szeregach był doświadczonym wojownikiem, podczas gdy u nas większość mężczyzn sprawniej posługiwała się pługiem aniżeli mieczem. - Naprzód! - Zakomenderował Osric. Jego szyk drgnął, ale nie przesunął się dalej niż o jard. Krople deszczu skapywały z otoku mego hełmu. Przez otwory w osłonie przedostawały się na twarz, a następnie wpadały pod kolczugę i zimnymi strużkami spływały po piersi i dalej, na brzuch. - Roznieś wroga w pył, Panie! - Żarliwie modlił się Beocca. - Nie miej dla niego litości! Połóż go trupem! Pyrlig również rozmawiał z Bogiem, a przynajmniej tak mi się wydawało, ponieważ mamrotał coś we własnym języku. Ciągle powtarzał przy tym słowo duw, a od Iseult wiedziałem, że duw w języku Brytów znaczy tyle co „bóg”. Za Pyrligiem znajdował się Aethelwold. Powinien był ustawić się za mną, ale Eadric uparł się, że to on chce być za moimi plecami i ostatecznie uzgodniliśmy, że Aethelwold będzie osłaniał Pyrliga. Krewniak króla gadał bez ustanku, próbując zamaskować zdenerwowanie. W końcu nie wytrzymałem i odwróciłem się do niego.
- Trzymaj tarczę w górze! - Warknąłem. - No wiem, przecież wiem. - Osłaniasz głowę Pyrliga, rozumiesz? - No wiem! - Zirytował się, że udzielam mu rad. - Wiem - powtórzył płaczliwym głosem. - Naprzód! Naprzód! - Znowu zawołał Osric. Tak samo jak Alfred, Osric siedział na wierzchowcu. Dzierżąc miecz, jeździł w tę i z powrotem wzdłuż tylnego szeregu swego muru tarcz. Wyglądał, jakby miał zamiar szturchać ostrzem swych ludzi po plecach, by wreszcie nakłonić ich do ruszenia się z miejsca. Po raz kolejny przeszli jedynie kilka kroków. Mimo to Duńczycy znów zagrzechotali tarczami, na powrót formując skjaldborg, a wtedy saski szyk ponownie stanął w miejscu. Na samym krańcu naszego skrzydła znajdował się teraz Svein z konnicą, lecz Osric zapobiegawczo ustawił tam wcześniej grupę doborowych wojowników, którzy mieli bronić otwartego boku jego szyku. - Za Boga! Za Wiltunscir! - Wołał mobilizująco Osric. - Naprzód! Staliśmy po lewej stronie fyrdu Osrica, nasz szyk lekko odchylał się do tylu, abyśmy w każdej chwili byli gotowi stawić czoło spodziewanemu atakowi z warowni. Ruszyliśmy do przodu dość żwawo, ale jako wojownicy wiedzieliśmy, że nie możemy wysunąć się przed ogarnięte niepokojem szeregi Osrica. O mało nie rozdeptałem leżących na ziemi trzech młodych zajęcy. Miały lśniące futerka i drżały ze strachu. Liczyłem na to, że idący za mną wojownicy zauważą je i ominą, lecz moje nadzieje okazały się płonne. Nie wiem dlaczego, ale zające mają zwyczaj zostawiania swoich młodych na otwartym terenie, tak jak zrobiły to tego wietrznego, deszczowego dnia, skazując swe maleństwa na pewną śmierć. - Nie pozwalajcie się obrażać! - Osric niestrudzenie próbował wyzwolić w swoich ludziach hart ducha. - Powiedzcie im, że są bękartami! Nazwijcie ich synami dziwek! Krzyczcie, że są łajnem z Północy! Nie bądźcie im dłużni, niech wasze obelgi zagłuszą ich piekielny jazgot! Zwykle ten sposób sprawdzał się w trudnych sytuacjach i był w stanie poruszyć oporny fyrd. Do tej pory potulnie przyjmowaliśmy rzucane bez umiaru wyzwiska Duńczyków, którzy nazywali nas babami oraz tchórzami. Teraz jednak coś w nas drgnęło i wreszcie ruszyliśmy naprzód. Rozlegający się pod ołowianym niebem bitewny harmider wzmógł się, gdy zainspirowani słowami swego dowódcy Sasi zaczęli gniewnie uderzać bronią o tarcze oraz rzucać liczne obelgi pod adresem znienawidzonego wroga. Zawiesiłem Oddech Węża na plecach. W ferworze bitwy prościej jest wyciągnąć miecz przez ramię niż od strony biodra. Przy takim sposobie walki pierwszy cios jest zazwyczaj brutalnym uderzeniem w dół. W prawej
ręce trzymałem Żądło Osy. Był to krótki miecz o masywnym ostrzu, idealny do kłujących pchnięć. W naporze wrogów nacierających na mur tarcz właśnie krótkie ostrze może wyrządzić więcej szkód niż tradycyjny miecz. Tarczę z żelaznymi okuciami na brzegach przymocowałem do lewego przedramienia za pomocą dwóch skórzanych pętli. Z jej środka wystawało żelazne umbo wielkości męskiej głowy, które samo w sobie stanowiło broń. Stojący u mego prawego boku Steapa wyjął długi miecz. Nie był tak potężny, jak miecz, którym walczył ze mną w Cippanhamm, ale i tak był to kawał ciężkiej, solidnej broni, choć w jego olbrzymiej łapie prezentował się dość niepozornie. Pyrlig dzierżył włócznię na dzika krótką, mocną i o szerokim grocie. Nieustannie powtarzał jedno zdanie „Ein tad, yr hwn wyt yn y nefoedd, sancteiddier dy enw”. Zdradził mi później, że była to modlitwa, której Jezus nauczył swych apostołów. Steapa mamrotał pod nosem, że Duńczycy to bękarty. - Bękarty - zabełkotał, po czym dodał - Boże, pomóż mi. Bękarty. Powtarzał to bez końca. „Bękarty. Boże, pomóż mi. Bękarty”. Zaschło mi w ustach i nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa. Miałem ściśnięty żołądek, czułem jak skręcają mi się kiszki. - Naprzód! Naprzód! - Wołał Osric, a my wlekliśmy się do przodu, trzymając zachodzące na siebie tarcze, aż w końcu podeszliśmy na tyle blisko, że twarze wrogów zrobiły się wyraźne. Widzieliśmy zmierzwione brody Duńczyków, ich obnażone żółte zęby, pokryte szramami policzki, blizny po ospie, złamane nosy. Moja przytwierdzona do hełmu osłona na twarz sprawiała, że mogłem patrzeć tylko przed siebie. Czasami lepiej jest walczyć z odkrytą twarzą, żeby móc widzieć atak nadchodzący z boku, jednakże przy zderzeniu murów tarcz taka ochrona bywa niezwykle przydatna. Spód hełmu miał skórzaną wyściółkę. Pociłem się. Duńczycy wypuścili strzały. Nie mieli wielu łuczników i pociski leciały w rozproszeniu, unieśliśmy jednak tarcze, by osłonić twarze. Żadna do mnie nie doleciała, ale linia, w której stałem, odginała się w stosunku do szeregów Osrica. W polu widzenia mieliśmy zielone wały fortecy, na których stał tłum uzbrojonych, nieustraszonych Duńczyków. Dostrzegłem należącą do Ragnara chorągiew z orłem i zastanowiłem się, co bym zrobił, gdyby przyszło mi stanąć twarzą w twarz z przyjacielem. Widziałem topory, włócznie i miecze - ostrza czyhające na nasze dusze. Deszcz bębnił o hełmy i tarcze. Ruch naszego szyku znów ustał. Mur tarcz Osrica od skjaldborgu Sveina oddzielał teraz dystans zaledwie dwudziestu kroków. Każdy mógł się przyjrzeć swemu bezpośredniemu przeciwnikowi, zobaczyć twarz człowieka, którego wkrótce będzie musiał zabić lub od którego otrzyma śmiertelny cios. Obydwie strony opętańczym rykiem i niewybrednymi
obelgami dawały upust wzbierającej wściekłości. Włócznicy wyrzucili pociski. - Nie rozluźniać szyku! - Ktoś zawołał. - Zewrzeć tarcze! - Bóg jest z nami! - Krzyknął Beocca. - Naprzód! Zrobiliśmy kolejne dwa kroki - bardziej jednak przesunęliśmy nogę za nogą, aniżeli dynamicznie pomaszerowaliśmy na wroga. - Bękarty - burknął Steapa. - Boże, pomóż mi. Bękarty. - Teraz! - Wrzasnął Osric. - Teraz! Do ataku! Zabijcie ich! Do ataku! Pozabijajcie ich! Dalej! Dalej! Naprzód! I fyrd z Wiltunsciru wreszcie rozpoczął natarcie. Z męskich gardeł dobył się gromki bojowy okrzyk, mający zarówno dodać odwagi atakującym, jak i wzbudzić grozę w szeregach nieprzyjaciół. Nagle, po długim czasie uśpienia, mur tarcz żwawo posunął się do przodu. Mężczyźni krzyczeli. Zza duńskiego muru wyleciały włócznie, na co prawie natychmiast odpowiedzieli sascy włócznicy, wyrzucając w powietrze długie drzewce swojej broni. Nastąpiło zderzenie dwóch murów tarcz i ziemia na wzgórzu zatrzęsła się. Siła zderzenia ze skjaldborgiem była tak wielka, że zachwiała całym saskim szykiem, w tym również moimi, jeszcze nie zaangażowanymi w walkę, ludźmi. Usłyszałem pierwsze krzyki, szczęk mieczy, głuchy odgłos metalu uderzającego o drewno tarcz, posapywania walczących. Wtem ujrzałem, jak przez zielone szańce fortecy przedostaje się na wzgórze masa Duńczyków. Było ich bardzo wielu i mieli zamiar wbić się w atakujące prawe skrzydło dowodzone przez Osrica. Alfred przewidział, że wrogowie mogą tak właśnie postąpić i dlatego kazał nam ustawić się po lewej stronie szyku. - Tarcze! - Ryknął Leofric. Uniosłem tarczę, dotykając nią brzegów tarcz Steapy i Pyrliga, po czym przykucnąłem, szykując się do odparcia ataku. Głowę miałem opuszczoną, ciało zasłonięte kawałkiem drewna, nogi zwarte, a Żądło Osy trzymałem w gotowości. Za nami i z naszej prawej strony walczyli ludzie Osrica. Czułem odór krwi i ludzkich odchodów. Takie są zapachy bitwy. Ale już po chwili zapomniałem o walczącym prawym skrzydle, bowiem w strugach ulewnego deszczu prosto na nas biegła horda dzikich Duńczyków. Nie utworzyli muru tarcz, przypuścili po prostu szaleńczy szturm, żądni zwycięstwa w jednym pełnym furii natarciu. Były ich setki. Wyrzuciliśmy w nich włócznie. - Do ataku! - Wrzasnąłem. Zrobiliśmy krok do przodu, prosto na szarżujących Duńczyków. Jakiś mężczyzna z impetem rąbnął tarczą w moją tarczę. Poczułem, jak
trzymająca ją lewa ręka odbija się od mojej klatki piersiowej. Następnie gwałtownie uderzył toporem, trafiając żeleźcem w osłaniającą moją głowę tarczę Eadrica. Wypchnąłem Żądło Osy i raniłem go w bok. Przekręciłem ostrze, wyswobodziłem broń i ponownie go zaatakowałem. W jego kwaśnym oddechu wyczułem piwo. Miał wykrzywioną twarz. Wyszarpnął topór z tarczy Eadrica. Ponownie pchnąłem Żądłem Osy i natrafiłem na kilka ogniw jego kolczugi lub kość - w ferworze walki nie potrafiłem powiedzieć na co. - Twoja matka była świńskim łajnem - prowokowałem go. Duńczyk zaryczał i zamachnął się toporem, próbując rozłupać mi hełm. Zrobiłem jednak unik, jednocześnie wypychając Żądło Osy do przodu. Od góry byłem chroniony przez tarczę Eadrica. Ostrze mojej broni zrobiło się czerwone, ciepłe i lepkie od krwi. Steapa krzyczał bezładnie, wywijając mieczem na prawo i lewo. Duńczycy starali się nie wchodzić mu w drogę. Mój przeciwnik potknął się i upadł na kolana. Z całej siły zdzieliłem go umbem tarczy w twarz, łamiąc nos i wybijając kilka zębów, a na koniec wbiłem ostrze Żądła Osy prosto w zakrwawione usta. Na jego miejscu błyskawicznie pojawił się kolejny duński woj, ale Pyrlig szybko zanurzył mu w trzewiach grot włóczni na dziki. - Tarcze! - Krzyknąłem i Steapa z Pyrligiem odruchowo ustawili tarcze w równej linii z moją. Nie miałem pojęcia, jak przebiega walka na szczycie wzgórza. Wiedziałem jedynie, co dzieje się w zasięgu Żądła Osy. - Zróbcie krok do tyłu! Krok do tyłu! - Zawołał Pyrlig. Cofnęliśmy się o krok. Duńczycy, którzy zajmowali miejsce ranionych lub zabitych druhów, podchodzili do nas, potykając się o leżące na ziemi ciała, ale wtedy my robiliśmy krok do przodu, atakując ich w momencie, gdy tracili równowagę. Tak się to robi, gdy walczą wojownicy, a my, będąc oddziałem usytuowanym najbliżej Alfreda, byliśmy zarazem jego najlepszymi podkomendnymi. Duńczycy popełnili błąd, rzucając się na nas z dziką, nieokiełznaną wściekłością, nie zawracając sobie głowy utworzeniem muru tarcz. Wierzyli, że samą furią zdołają nas zmiażdżyć. Zwabił ich ku nam widok królewskich sztandarów oraz świadomość, że gdyby udało im się obalić te dwa proporce, bitwa byłaby w zasadzie wygrana. Nie spodziewali się, że ich chaotyczne uderzenie napotka tak silny opór naszego muru tarcz, podobnie jak toczona wiatrem morska fala rozbija się nagle o strome brzegowe urwisko. Pod naszymi nogami ziemia była czerwona od krwi, wszędzie leżały ciała. Dopiero teraz Duńczycy uformowali należyty mur tarcz i zaatakowali nas z większym rozmysłem. Słyszałem stukot ich tarcz, gdy ustawiali je obok siebie. Widziałem ich nienawistne oczy, spoglądające na nas spod okrągłych otoków hełmów
oraz wykrzywione okrutnie twarze, gdy mobilizowali się do ataku. Nagle krzyknęli i ruszyli, by przynieść nam śmierć. - Do ataku! - Wydałem komendę i rzuciliśmy się do przodu, wychodząc im na spotkanie. Dwa mury tarcz zderzyły się ze sobą. Stojący za moimi plecami Eadric pchał mnie do przodu. Cała sztuka walki sprowadzała się teraz do tego, by siłą lewego ramienia zachować odległość między ciałem i tarczą, a zarazem spod tarczy zadawać ostre, kłujące ciosy Żądłem Osy. Eadric walczył mieczem ponad mym ramieniem. Z prawej strony zostawiłem przestrzeń dla leworęcznego Steapy. Trzymał tarczę w prawej ręce i stale ją ode mnie odsuwał, czyniąc miejsce dla ciosów swego długiego miecza. Ta przerwa, nie szersza niż na długość męskiej stopy, była dla Duńczyków zaproszeniem, by wbić się w nasz szyk. Lecz Steapa napawał ich grozą i żaden z nich nie podjął nawet próby wdarcia się w tę niewielką przestrzeń. Steapa już samym wzrostem znacznie odróżniał się od innych, ale prawdziwy strach budziła jego ciasno obleczona skórą twarz. Ryczał jak trzebione cielę, wydając pełen agresji bojowy okrzyk, wzywający Duńczyków, by do niego podeszli i dali się porąbać na kawałki. Ale oni trzymali się od niego z daleka. Szybko zorientowali się, jak niebezpiecznymi wojownikami jesteśmy wraz z Pyrligiem oraz Steapą - i nagle zrobili się ostrożni. Gdzieś tam w murze tarcz krzyczeli i umierali mężczyźni, a ścierające się miecze i topory dźwięczały jak dzwony. Ale znajdujący się przede mną Duńczycy trzymali się od nas w pewnej odległości, co jakiś czas dźgając jedynie włóczniami, by utrzymać nas w osaczeniu. Krzyknąłem, że są tchórzami, ale nie sprowokowało to ich do żadnego ruchu. Zerknąłem na prawo, spojrzałem też na lewo i zobaczyłem, że przytrzymujemy ich na całej długości linii. Nasz mur tarcz był silny. Sprawdzały się teraz długie godziny ćwiczeń, które odbywaliśmy w Aethelingaeg. Tymczasem dla Duńczyków walka z każdą chwilą stawała się trudniejsza - na ziemię padały kolejne ciała, przez które musieli przechodzić, by nas dosięgnąć. W czasie bitwy nie widzi się, w jakim kierunku się zmierza, gdyż cała uwaga skoncentrowana jest na najbliższym przeciwniku. Niektórzy Duńczycy potykali się zatem o ciała poległych i rannych, a inni ślizgali się na mokrej od deszczu trawie. Gdy tracili równowagę, uderzaliśmy mocno, nasze włócznie i miecze dosięgały ich niczym wężowe języki. Na ziemię padali więc kolejni zabici i rosła bariera z ciał, przez którą było im coraz trudniej walczyć. My, wojownicy ze straży przybocznej Alfreda, byliśmy dobrzy. Byliśmy pewni. Spuszczaliśmy wrogowi tęgie lanie, choć za naszymi plecami, w znacznie liczebniejszym oddziale Osrica, Wessex ginął.
Mur tarcz dowodzony przez Osrica został bowiem rozerwany.
Sprawili to ludzie Wulfhere’a. Nie złamali muru tarcz Osrica walką. Zrobili to, próbując do niego dołączyć. Zaledwie garstka Sasów chciała walczyć dla Duńczyków. Pozostali, gdy rozpoczęła się bitwa, zaczęli wołać do swych rodaków, że nie są wrogami i chcą przejść na ich stronę. Mur tarcz otworzył się więc, by ich wpuścić, lecz wtedy ludzie Sveina ze zręcznością dzikich kotów wpadli pomiędzy powstałe przerwy. Odstępy w szyku jeden po drugim poszerzały się, gdy wdzierali się weń kipiący nienawiścią Duńczycy. Dopadali od tyłu ludzi Wulfhere’a, rozdzielali szeregi Osrica i siali śmierć jak zaraza. Byli wojownikami pomiędzy rolnikami, sokołami pośród gołębi. Całe prawe skrzydło Alfreda zostało doszczętnie rozbite. Arnulf zdołał uratować ludzi z Suth Saexa, wyprowadzając ich na tyły naszych szeregów, gdzie byli dość bezpieczni. Mimo to fyrd Osrica poniósł druzgocącą porażkę, został pobity i rozproszony, gdyż tworzący go ludzie rozpierzchli się na wschód oraz zachód. Deszcz przestał już padać i pomiędzy wzgórzami hulał zimny, niosący wilgoć wiatr. Ludzie Alfreda, powiększeni o cztery setki fyrdu Arnulfa i jakiś tuzin niedobitków Osrica, którym udało się zbiec, stali osamotnieni w czasie, gdy fyrd z Wiltunsciru się wycofywał. W popłochu uciekali przed Sveinem i jego konnicą. Fyrd, wcześniej składający się z ośmiuset ustawionych w zwartych szeregach ludzi, teraz został podzielony na wiele mniejszych grup, które bezskutecznie próbowały odeprzeć atak galopujących na nich włóczników Sveina. Wszędzie leżały ciała. Niektórzy ranni ludzie Osrica czołgali się na południe, jak gdyby tam, w miejscu, gdzie wokół kurhanu z prochami dawnych ludzi czekały na nich kobiety i stały zgromadzone nasze konie, mogli znaleźć schronienie. Ale i ich dosięgały włócznie duńskich jeźdźców. W tym samym czasie piesi Duńczycy formowali nowe mury tarcz, by atakować zbiegów. Byliśmy wobec tej masakry zupełnie bezsilni, gdyż ciągle jeszcze walczyliśmy z ludźmi Guthruma. Choć wygrywaliśmy to starcie, nie mogliśmy się odwrócić plecami do wroga i ruszyć prawemu skrzydłu na ratunek. Dlatego zaciekle odpieraliśmy atak, aż w końcu walczący z nami Duńczycy powoli zaczęli się cofać. Zrozumieli, że jeśli nie przerwą walki, będą dalej ginąć - jeden po drugim. Usłyszałem, jak krzyczą, by wracać do fortecy, dlatego pozwoliliśmy im uciec. Na początku czujnie szli do tyłu, ale gdy tylko zorientowali się, że nie będziemy ich ścigać, natychmiast odwrócili się i popędzili ku zielonym wałom. Na linii swego natarcia zostawili blisko siedemdziesiąt leżących na trawie trupów.
Straty po naszej stronie nie przekraczały dwudziestu ludzi. Z jakiegoś zabitego Duńczyka zdjąłem srebrny łańcuch, innemu zabrałem dwa naramienne pierścienie, a trzeciemu - przepiękny nóż z wykonaną z kości rękojeścią, którą zdobił bursztyn. - Cofnąć się! - Usłyszałem komendę Alfreda. Dopóki nie powróciliśmy do miejsca, w którym rozpoczęła się walka, nie zdawałem sobie sprawy z rozmiaru klęski, jakiej uległo prawe skrzydło. Wcześniej stanowiliśmy centrum armii Alfreda, teraz sami staliśmy się prawym skrzydłem, gdyż oddziały, które jeszcze niedawno tworzyły tę flankę, teraz pogrążyły się w chaosie. Wielu ludzi Osrica uciekło ku miejscu, gdzie czekały kobiety i konie. Dopiero tam ustawili się w murze tarcz, by bronić się przed Duńczykami. Jednakże większość fyrdu skierowała się na wschód, gdzie była rozbijana na coraz mniejsze grupy. W końcu Svein gromkim rozkazem nakazał swym ludziom zaprzestać pościgu. Do tego czasu jednak prawie całe nasze prawe skrzydło przestało istnieć. Choć wielu tworzących je mężczyzn żyło, przepędzono ich z pola bitwy i nie należało się spodziewać, że zechcą wrócić po kolejne cięgi. Osric przeżył i przyprowadził z powrotem do Alfreda dwustu ludzi, którzy uciekli do kobiet i koni. To jednak było wszystko, co mu pozostało. Svein ponownie przystąpił do ustawiania w szereg swoich wikingów. Zwróceni byli przodem do nas. Widziałem, jak do nich przemawia, zagrzewając do dalszej walki. - Szykują się - powiedziałem. - Bóg nas ochroni - rzekł Pyrlig. Miał zalaną krwią twarz. Jego hełm był pęknięty od uderzenia toporem lub mieczem, a na głowie widniała głęboka rana. Gruba skorupa krwi zastygła na lewym policzku. - Gdzie była twoja tarcza? - Gniewnie zapytałem Aethelwolda. - Nie straciłem jej - odparł wymijająco. Był blady i przerażony. - Miałeś ochraniać głowę Pyrliga - zawołałem ze złością. - Nic się nie stało - ksiądz próbował mnie ułagodzić. Aethelwold sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć na swoją obronę, lecz nagle zgiął się w pół i zwymiotował. Odwróciłem się od niego. Byłem nie tylko zły, ale także rozczarowany. Minął ściskający żołądek strach, ale nie potrafiłem wykrzesać z siebie wielkiego entuzjazmu do tej mało skutecznej walki. Widzieliśmy wprawdzie uciekających Duńczyków, jednakże nie zadaliśmy im porażki na tyle znaczącej, by całkiem wycofali się z pola bitwy. Pragnąłem poczuć furię walki, krzyczącą rozkosz zabijania, a tymczasem wszystko dotąd przebiegało ociężale i mozolnie. Podczas zmagań z Duńczykami Guthruma rozglądałem się za Ragnarem. Obawiałem się, że przyjdzie mi z nim walczyć. Gdy wrogowie wycofali się do warowni, zobaczyłem, że obsadzono go w dalszej części szyku. Stał na
szańcach i patrzył na wojska Sasów. Spojrzałem na prawo, spodziewając się ujrzeć maszerującego na nas Sveina i jego wojów, lecz zamiast tego zobaczyłem, jak galopuje do fortecy. Domyśliłem się, że pojechał prosić Guthruma o wsparcie. Choć bitwa nie trwała jeszcze nawet godziny, nastąpił przestój. Kobiety przyniosły wodę i trochę spleśniałego chleba, ranni szukali pomocy. Obwiązałem szmatą lewą rękę Eadrica - dostał toporem, który przeciął skórzany rękaw kaftana i sięgnął ramienia. - Ten cios miał być dla ciebie, panie - powiedział, uśmiechając się bezzębnymi ustami. Dokończyłem wiązać opatrunek. - Boli cię? - To nic takiego, zagoi się - zbagatelizował. - Nie jest źle. Naprawdę. Poruszył ręką, zobaczył, że jest władna i podniósł tarczę. Ponownie spojrzałem na ludzi Sveina. Nie sprawiali wrażenia, jakby było im spieszno do wznowienia ataku. Jakiś mężczyzna wlewał w gardło wodę lub piwo prosto z bukłaka. Znienacka coś poruszyło się na stosie trupów i jeden z leżących na nim wojów usiadł. Był Duńczykiem, miał splecione w warkocze czarne włosy, związane wstążkami. Spojrzał na nas z oburzeniem i jakby ziewnął. Siedział z szeroko otwartymi ustami, z których nagle obficie wypłynęła krew, zalewając brodę. Jego oczy zbielały i po chwili bez życia przewrócił się na plecy. Ludzie Sveina nadal tkwili w miejscu. Było ich około osiem setek, ustawionych w szyku. Wciąż stanowili lewe skrzydło armii Guthruma, ale teraz - pozbawione ludzi Wulfhere’a było znacznie słabsze. Odwróciłem się i pognałem przez nasze szeregi, szukając Alfreda. - Panie! - Zawołałem, ściągając jego uwagę. - Zaatakuj ich teraz! Wskazałem na wojsko Sveina. Znajdowało się co najmniej dwieście kroków od fortecy, w dodatku chwilowo pozbawione było dowódcy, gdyż Svein wciąż pozostawał za szańcami. Alfred spojrzał na mnie z wysokości siodła. Nalegałem, by zaatakował, posiłkując się każdym człowiekiem ze środkowej części naszej armii. Duńczycy za plecami mieli skarpę i liczyłem, że uda nam się ich zepchnąć na to zdradzieckie zbocze. Alfred wysłuchał mnie, bacznie przyjrzał się ludziom Sveina i milcząco pokręcił głową. Obok niego klęczał Beocca z uniesionymi rękami i twarzą zamroczoną od intensywnej modlitwy. - Możemy ich zepchnąć w dół, panie - upierałem się. - Przyjdą inni z fortecy - odparł Alfred, mając na myśli posiłki Guthruma, które mogłyby przybyć z odsieczą dla wikingów Sveina. Liczyłem się z tym, że pomoc z warowni może nadejść, wątpiłem jednak, czy Guthrum przyśle dość ludzi.
- Przecież chcemy wywabić ich zza wałów, panie - obstawałem przy swoim. - Na otwartym terenie będzie ich łatwiej zabić, panie. Ale Alfred tylko pokręcił głową. Sądzę, że czuł paraliżujący strach przed wykonaniem jakiegoś błędnego ruchu i zdecydował się nie robić nic. Miał na głowie zwyczajny hełm z nosalem, bez żadnej osłony na twarz. Wyglądał chorobliwie blado. Nie dopatrzył się w obecnej sytuacji żadnej nadzwyczajnej szansy na rozgromienie wroga, dlatego wolał zaczekać na następny krok Duńczyków. Wykonał go Svein. Wyprowadził z fortecy posiłki - około czterystu wojów. Większość ludzi Guthruma wciąż pozostawała za wałami, a teraz na otwarty teren wzgórza tłumnie wylewali się ci sami wojownicy, którzy mieli za sobą szaleńczą szarżę na nas, straż przyboczną Alfreda. Dołączali do wojsk Sveina i ustawiali się we własnym murze tarcz. Pośród nich spostrzegłem chorągiew Ragnara. - Szykują się do ataku - stwierdził Pyrlig. Deszcz zmył krew z jego twarzy, jednakże szczelina w hełmie wciąż była zakrwawiona. - Nic mi nie jest - żachnął się, widząc jak zerkam na jego głowę. - Nieraz gorzej obrywało mi się od żony. Ci szubrawcy przygotowują się. Chcą nas wybić, zaczynając od prawego skrzydła. - Możemy ich pokonać, panie - zawołałem do Alfreda. - Ustaw przeciwko nim wszystkich naszych ludzi. Wszystkich! Zdawał się niczego nie słyszeć. - Przyprowadź fyrd Wiglafa, panie! - Wołałem do niego. - Nie możemy ruszać ludzi Wiglafa - oburzył się. Bał się, że jeśli tylko przemieścimy ustawiony naprzeciwko fortecy fyrd z Sumorsaete, sprowokujemy tym Guthruma do wyprowadzenia wszystkich ludzi i zaatakowania naszej lewej flanki. Ja jednak wiedziałem, że Guthrum nigdy się na to nie zdobędzie. Czuł się bezpiecznie za porośniętymi darnią szańcami i chciał za nimi bez uszczerbku przeczekać, aż Svein wygra dla niego bitwę. Byłem przekonany, że Guthrum nie opuści warowni, dopóki nasza armia nie zostanie rozgromiona, ewentualnie przypuści atak dopiero w ostatniej fazie bitwy. Alfred pozostał głuchy na moje rady. Był mądrym człowiekiem, być może niewielu mogło mu dorównać w tej dziedzinie, ale zupełnie nie pojmował mechanizmów walki. Nie rozumiał, że bitwa to nie tylko liczby, to nie przesuwanie pionków na tablicy do gry w tafl, to nawet nie kwestia przewagi którejś ze stron, ale pasja, szaleństwo i krzycząca, nieokiełznana wściekłość. Ale do tej pory nawet ja nie poczułem żadnej z tych rzeczy. My, wojownicy gwardii przybocznej Alfreda, walczyliśmy dobrze, choć ledwie udało nam się obronić samych siebie. Nie urządziliśmy wrogowi rzezi. W
każdej bitwie jest tak, że tylko ten, kto atakuje, ma szanse na zwycięstwo. Tymczasem wyglądało na to, że znów będziemy się bronić. Alfred poruszył się w siodle i wydał mi rozkaz ustawienia się z mym oddziałem na prawym skrzydle. - Zostawcie sztandary ze mną - powiedział - i dopilnujcie, by nasza flanka była bezpieczna. To było zaszczytne polecenie. Prawy kraniec szyku był bowiem bardzo ważnym miejscem - tam wróg mógł spróbować nas okrążyć, zatem Alfred potrzebował dobrych wojowników, by utrzymać tę flankę otwartą. Przeszliśmy na jej koniec i ustawiliśmy się w ścisłej grupie. Daleko na wzgórzu widziałem niedobitki fyrdu Osrica. Patrzyli na nas. Przemknęło mi przez myśl, że niektórzy z nich mogliby jeszcze zasilić nasze szeregi, gdyby tylko uwierzyli, że wygrywamy, jednakże w tamtej chwili byli zbyt przepełnieni trwogą, by wracać na pole bitwy. Siedzący na białym rumaku Svein jeździł w tę i z powrotem wzdłuż swego muru tarcz. Pokrzykiwał na ludzi, mobilizując do walki. Mówił im, że jesteśmy mięczakami, których przewróci jedno pchnięcie miecza. - I ujrzałem: oto koń trupio blady, a imię siedzącego na nim Śmierć 18 powiedział obserwujący go Pyrlig. Spojrzałem na niego zdziwiony. - To z Pisma Świętego - wyjaśnił z zakłopotaniem. - Tak mi przyszło do głowy. - W takim razie wybij to sobie z głowy - odburknąłem szorstko. - Bo nie mamy bać się Sveina, tylko go zabić. Odwróciłem się, by polecić Aethelwoldowi, żeby trzymał tarczę w górze, ale zobaczyłem, że przesunął się do tylnego rzędu. „Niech już tam zostanie” - zadecydowałem i zostawiłem go w spokoju. Svein ryczał, że jesteśmy jagniętami czekającymi na ubój. Jego ludzie zaczęli złowieszczo uderzać bronią o tarcze. Było ich teraz już ponad tysiąc. Nasze siły nie były mniejsze, ale oni wciąż mieli nad nami przewagę - w ich murze tarcz stali sami wojownicy, podczas gdy połowę naszych ludzi stanowiło pospolite ruszenie z ziem Defnasciru, Thornsaety i Hamptonsciru. Gdybyśmy otrzymali posiłki Wilgafa, moglibyśmy pokonać Sveina liczebną przewagą, ale istniało ryzyko, że Svein mógłby zrobić to samo, gdyby tylko ludzie Guthruma odważyli się opuścić fortecę. Obydwie strony były ostrożne i żadna nie chciała rzucić wszystkiego na jedną szalę w obawie, by nie stracić możliwości wygranej. Na duńską lewą flankę, naprzeciwko moich ludzi, podjechała konnica Sveina. Chciał nas nią zastraszyć, choć przecież żaden koń nigdy nie wjedzie w mur tarcz, a raczej skręci tuż przed nim. Nie czułem przed nimi trwogi, a wręcz przeciwnie - wolałem już mieć za przeciwnika grupę 18
Apokalipsa św. Jana 6,8, w: Biblia Tysiąclecia, (przyp. tłum.)
jeźdźców niż piechurów. Jeden z koni szarpał łbem i zobaczyłem, że broczy krwią z szyi. Ciało innego zwierzęcia leżało wraz z trupami, smagane zimnym wiatrem, który przyciągnął z północy pierwsze kruki. Czarne skrzydła na pochmurnym niebie. Ptaki Odyna. - Chodźcie tu i umierajcie! - Wrzasnął niespodziewanie Steapa. Chodźcie na śmierć! Wy bękarty! No dalej, ruszcie te swoje duńskie tyłki! Jego gromki okrzyk zachęcił innych z naszego szyku i na Duńczyków posypał się grad wyzwisk. Svein odwrócił się, wyraźnie zaskoczony nagłym ożywieniem w naszych szeregach. Jego ludzie ruszyli przed siebie, ale zatrzymali się po kilku krokach i z niemałym zdumieniem odkryłem, że tak samo bali się nas, jak my ich. Zawsze podziwiałem Duńczyków, uważając ich za najwaleczniejszych wojowników pod słońcem. Kiedyś, w chwili przygnębienia, Alfred powiedział mi, że potrzeba czterech Sasów, by zabić jednego Duńczyka. Była to prawda, choć nie do końca. Tego dnia nie miała zastosowania, gdyż w ludziach Sveina nie było pasji. Była za to niechęć do ataku. Domyśliłem się, że Guthrum i Svein pospierali się. A może to zimny, niosący wilgoć wiatr stłumił zapał wikingów. - Zwycięstwo będzie nasze! - Wyrwało mi się nagle. Nasi wojownicy spojrzeli na mnie, jakby zastanawiali się, czy czasem moi bogowie nie zesłali na mnie jakiejś szalonej wizji. - Zwycięstwo będzie nasze! - Znów usłyszałem swój głos. Nie zamierzałem wygłaszać żadnej mowy, lecz słowa same cisnęły mi się na usta. - Spójrzcie na nich: boją się nas! - Zawołałem. - Trzęsą się ze strachu! Większość z nich zaszyła się za wałami fortecy, bo nie ma odwagi wyjść i stanąć oko w oko z ostrzami Sasów! A tamci - Żądłem Osy pokazałem wikingów Sveina - już wiedzą, że idą na pewną śmierć! Wiedzą, że zaraz zginą! - Zrobiłem kilka kroków do przodu i rozpostarłem ręce, przyciągając uwagę Duńczyków. W lewej trzymałem tarczę, a w prawej Żądło Osy. - Zginiecie! - Wrzasnąłem z całych sił po duńsku, a potem jeszcze raz po angielsku. - Zginiecie! I wszyscy ludzie Alfreda podchwycili ten okrzyk. - Zginiecie! Zginiecie! Stało się wówczas coś dziwnego. Beocca i Pyrlig twierdzili potem zgodnie, że to Bóg tchnął w naszą armię swego ducha. Może rzeczywiście coś w tym było, gdyż nagle uwierzyliśmy w siebie. Zyskaliśmy wiarę w zwycięstwo. Skandując, ruszyliśmy do przodu, krok za krokiem, uderzając mieczami o tarcze i obiecując Duńczykom śmierć. Szedłem na przedzie, prowadząc ich, szydząc z nieprzyjaciół, krzycząc na nich, kołysząc się tanecznie. W końcu Alfred kazał mi wracać do szeregu. Potem, gdy było już po wszystkim, dowiedziałem się od Beoccy, że Alfred wielokrotnie przywoływał mnie do porządku, a ja - bez reszty pochłonięty tą błazenadą
i okrzykami, zawzięcie kroczyłem ku wrogowi po usianej trupami murawie, wcale nie słysząc króla. Za mną podążali ludzie Alfreda, których on sam nie zatrzymywał, mimo że rozkaz ataku nie wyszedł z jego ust. - Szubrawcy! - Ryczałem. - Wy kozie dupy! Walczycie jak kobiety! Nie potrafię powiedzieć, jakimi jeszcze obelgami uraczyłem tamtego dnia Duńczyków, wiem tylko, że wyrzuciłem ich z siebie naprawdę dużo. Szedłem na wrogów i nawoływałem, by choć jeden z nich miał odwagę się ze mną zmierzyć. Alfred nie pochwalał pojedynków rozgrywających się pomiędzy dwoma murami tarcz. Wiedział, że sam nigdy nie porwałby się na coś takiego. Ale również dlatego, iż uważał je za niebezpieczne. Był zdania, że gdy człowiek wzywa do walki wybitnego wojownika z szeregów wroga, to tak, jakby sam prosił się o śmierć. Gdyby zginął, wraz z nim przepadłby bojowy duch walczących razem z nim ludzi - i stałoby się to z pożytkiem dla nieprzyjaciół, którym ta śmierć dodałaby odwagi. Dlatego Alfred kategorycznie zakazał nam odpowiadać na duńskie prowokacje. Jednakże tamtego chłodnego dnia jeden człowiek przyjął moje wyzwanie. Był to Svein z Białego Konia. Zawrócił nagle swego płowego rumaka i ruszył w moją stronę z dobytym mieczem. Słyszałem tętent końskich kopyt, widziałem wylatujące spod nich grudy mokrej ziemi, rozwianą w pędzie końską grzywę oraz wyłaniający się zza tarczy hełm z osłoną przypominającą pysk dzika. Człowiek i koń pędzący na mnie. Duńczycy zawyli szyderczo. Usłyszałem krzyk ojca Pyrliga: - Uhtredzie! Uhtredzie! Nie odwróciłem się jednak, by na niego spojrzeć. Zbyt byłem zajęty chowaniem do pochwy Żądła Osy. Już miałem dobyć Oddech Węża, gdy obok mnie po mokrej trawie przejechała należąca do ojca Pyrliga masywna włócznia na dziki. Zrozumiałem już, dlaczego mnie wołał. Zostawiłem Oddech Węża na plecach i chwyciłem za włócznię. Svein był coraz bliżej. Słyszałem jedynie dudnienie kopyt, widziałem rozwiane poły białego płaszcza, świetlisty blask uniesionego miecza, podskakujący przy hełmie koński ogon, białe ślepia i obnażone zęby konia. Svein szarpnął za wodze, kierując rumaka na lewo i pchnął mieczem. Pochylił się, by mnie zabić. Zobaczyłem, jak za szczeliną osłony na twarz nienawistnie błyszczały mu oczy. Opuścił ku mnie miecz, ale w tym właśnie momencie rzuciłem się na jego wierzchowca i z całej siły wbiłem włócznię w trzewia zwierzęcia. Musiałem to zrobić jedną ręką, gdyż w lewej trzymałem tarczę. Szeroki grot włóczni wszedł głęboko w ciało konia. Z szalonym okrzykiem na ustach, próbowałem mocniej wepchnąć broń, ale wówczas miecz Sveina z siłą młota rąbnął w mą uniesioną tarczę. Niemal w tym samym czasie Duńczyk prawym kolanem zdzielił mnie w hełm z taką mocą, że odrzuciło
mnie na trawę. Musiałem puścić włócznię - ta jednak tkwiła już głęboko w brzuchu rumaka. Koń rżał z bólu, cały drżał, wierzgał nogami i gwałtownie się szarpał, a jego krew obficie spływała po drzewcu włóczni, które teraz uderzało o trawę i odbijało się od ziemi. Wierzchowca poniosło, chociaż Svein jakimś cudem zdołał utrzymać się w siodle. Brzuch rumaka ociekał krwią. Nie zraniłem Sveina, nawet go nie dotknąłem, a jednak uciekał ode mnie, a ściślej mówiąc - jego spłoszony rumak pędził prosto w mur tarcz Duńczyków. W innej sytuacji każdy koń instynktownie ominąłby taką przeszkodę, ale jego wierzchowiec gnał przed siebie oślepiony bólem i nagle, tuż przed murem tarcz, padł na ziemię. Rozpędzone cielsko prześlizgnęło się po mokrej murawie i z impetem uderzyło w skjaldborg, czyniąc w nim wyrwę. Duńczycy rozpierzchli się przed napierającym zwierzęciem. Svein wypadł z siodła. Ranny rumak niespodziewanie zdołał dźwignąć się na nogi. Stanął dęba, rżąc przeraźliwie. Z rozprutego brzucha buchała krew, a wierzgające kopyta młóciły osłupiałych wojowników. Wtedy właśnie pobiegliśmy na nich. Podniosłem się z ziemi, trzymając w prawym ręku Oddech Węża. Koń kopał i wierzgał, a Duńczycy cofnęli się. Ten ruch całkiem złamał ich mur tarcz, a my to wykorzystaliśmy i zaatakowaliśmy. Gdy rozpoczęliśmy szarżę, Svein właśnie wstawał. Nie widziałem tego, co się stało, ale potem mówiono, że Steapa jednym szybkim ciosem miecza odrąbał mu głowę. Uderzenie było tak silne, że odziany w hełm czerep wzbił się w powietrze. Czy naprawdę tak się stało - nie ma teraz znaczenia, najważniejsze bowiem jest to, że po tych wydarzeniach wstąpił w nas duch walki. Ta oślepiająca, opętańcza pasja bitwy. Żądza krwi, furia zabijania. Oszalały z bólu koń był teraz naszym sprzymierzeńcem, gdyż rozbił mur tarcz. Musieliśmy tylko wedrzeć się w powstałe wyrwy i siać śmierć. Sialiśmy więc. Alfred nie zakładał, że tak się stanie. Chciał czekać na atak wroga, z nadzieją, że stawimy mu należyty, zwycięski opór. My tymczasem sami wyrwaliśmy się do walki. Na szczęście po chwili Alfred poszedł po rozum do głowy i na nasze prawe skrzydło posłał oddział Arnulfa, ponieważ moi ludzie, którzy mieli osłaniać bok tej flanki, wtopili się w szeregi wrogów. Konnica Sveina próbowała zajechać na nasze tyły, ale fyrd z Suth Seaxa przepędził ją tarczami i mieczami, po czym ustawił się na straży otwartej flanki. W tej masakrze brali udział wszyscy ludzie Alfreda z Aethelingaeg, jak również cały oddział Haralda z Defnasciru oraz Thornsaety. Był tam i mój kuzyn ze swoimi Mercyjczykami. Aethelred okazał się hardym wojownikiem. Widziałem, jak zręcznie paruje ciosy i sam je zadaje, powala przeciwnika, po czym zabiera się za następnego, zabija go. I tak bez końca. Nawadnialiśmy szczyt wzgórza świeżą duńską krwią, gdyż w przeciwieństwie do naszych nieprzyjaciół - wstąpiła w nas oślepiająca
furia. Teraz wreszcie zaczęli do nas dołączać ludzie Osrica, którzy na początku bitwy zbiegli z pola walki. Jeźdźcy Sveina odjechali. Nie widziałem tego, ale opowieści o tej części bitwy jeszcze długo będą powtarzane z ust do ust. Walczyłem, krzyczałem, wzywałem Duńczyków, by mieli odwagę stanąć przed nami. Znajdujący się obok mnie Pyrlig dzierżył jakiś miecz. Cała lewa strona muru tarcz Sveina była teraz rozbita, a ci, którzy przeżyli nasze natarcie, skupiali się w niedużych grupkach, które zaciekle atakowaliśmy. Ruszyłem na jedną z takich grup z wysuniętą tarczą, jej ciężkim umbem odpychając po drodze jakiegoś mężczyznę. Zadawałem brutalne ciosy Oddechem Węża, czując jak jego ostrze przebija się przez kolczugi i skórzane kaftany. Nagle gdzieś z bitewnej zawieruchy wyłonił się wywijający toporem Leofric, zobaczyłem też Pyrliga, wbijającego czubek ostrza w twarz jakiegoś Duńczyka. Na każdego wroga przypadało teraz dwóch Sasów. Duńczycy byli bez szans. Jeden wojownik błagał o litość, ale Leofric rozłupał jego hełm toporem z taką siłą, że na rozszarpany metal wytrysnęła krew zmieszana z mózgiem. Odsunąłem trupa kopniakiem, po czym zatopiłem Oddech Węża w kroczu napierającego na mnie Duńczyka, który zawył z bólu jak kobieta wydająca na świat dziecko. Ta bitwa często pojawia się w pieśniach poetów, którzy choć raz mówią prawdę, opowiadając o towarzyszącej jej radości miecza, o pieśni ostrzy, albo nawet o zwykłej rzezi, której byliśmy udziałem. Roznieśliśmy ludzi Sveina w krwawy pył, a zrobiliśmy to z pasją, umiejętnie i okrutnie. W końcu spłynął na mnie długo wyczekiwany bitewny spokój i wiedziałem już, że teraz nie wykonam żadnego błędnego ruchu. Oddech Węża zaczął żyć własnym życiem, skradzionym Duńczykom, którzy spróbowali stawić mi opór. Udało nam się ich rozbić. Uciekali, a całe lewe skrzydło osławionych wikingów Sveina poniosło druzgocącą klęskę. Teren wokół nas gwałtownie opustoszał, w pobliżu nie było już żadnych Duńczyków, nie licząc martwych i rannych. Aethelwold dźgał mieczem jakiegoś pół żywego mężczyznę. - Albo go zabij, albo pozwól mu żyć - warknąłem zniesmaczony. Ten człowiek miał złamaną nogę, a na jego zakrwawionym policzku wisiała gałka oczna. Nie stanowił żadnego zagrożenia. - Muszę zabić jakiegoś poganina - rzekł mściwie Aethelwold i dalej szturchał nieszczęśnika mieczem. Ze złością odepchnąłem jego ostrze nogą. Pomógłbym temu mężczyźnie, gdyby nie to, że nagle zobaczyłem Haestena. Zbliżał się do zbocza. Uciekał. Krzyknąłem jego imię. Odwrócił się i spojrzał na mnie, a raczej na ociekającego krwią wojownika w kolczudze i
hełmie z wilczą figurą na dzwonie. Przyglądał mi się przez moment. Możliwe, że rozpoznał hełm, gdyż po chwili zaczął biec. - Ty tchórzu! - Zawołałem za nim. - Ty zdradziecki, przeklęty tchórzu! Złożyłeś mi przysięgę! Uratowałem twoje parszywe życie! Wzbogaciłeś się przy mnie! Haesten odwrócił się znowu, uśmiechnął niepewnie i pomachał mi lewą ręką, która trzymała resztki doszczętnie roztrzaskanej tarczy. Potem pobiegł ku pozostałościom prawego skrzydła muru tarcz Sveina. Ta jego część trwała jeszcze w przyzwoitym szyku, duńskie tarcze ściśle na siebie zachodziły. Było ich około sześciuset. Wycofali się wcześniej w stronę fortecy, ale teraz stali, wyczekując na rozwój wypadków, gdyż Sasi, wybiwszy resztę Duńczyków do nogi, właśnie się ku nim zwrócili. Haesten dołączył do ich szeregów i przepchnął się przez ścianę tarcz. Ponad nimi powiewała chorągiew ze skrzydłem orła. To Ragnar - mój przyjaciel - stał na czele tych, którzy ocaleli. Zatrzymałem się na chwilę. Leofric nawoływał swych ludzi, by utworzyli mur tarcz, lecz ja wiedziałem, że nasz atak wytracił już impet. Udało nam się zniszczyć tamtych Duńczyków. Zabiliśmy Sveina i wielu jego ludzi. Z tyłu za stojącym oddziałem wroga znajdowała się forteca. Podszedłem do zbocza, podążając za krwawym śladem na mokrej trawie. Zobaczyłem, że ciało białego konia przesunęło się do krawędzi wzgórza i spadło, zatrzymując się kilka jardów dalej. Leżało tam teraz, z groteskowo sterczącymi do góry nogami i upstrzoną krwią jasną skórą. - To był dobry koń - odezwał się Pyrlig. Podszedł do mnie. Sądziłem wcześniej, że za tą granią znajdowało się strome zbocze, ale w tym miejscu teren był jedynie powyginany, jak gdyby jakiś olbrzym kopnął stok swym ciężkim buciorem. Zbocze opadało do głębokiej doliny, po czym nagle pięło się do kolejnego grzbietu, który był prawdziwą krawędzią tej części wzgórz. Jeden z boków doliny wznosił się ku wschodniemu narożnikowi warowni - zastanawiałem się, czy nie można by od tamtej strony przedostać się do jego środka. Pyrlig wciąż patrzył na martwego konia. - Wiesz, co się u nas mówi? - Zagadnął. - Że dobry koń jest wart dwóch dobrych kobiet, jedna dobra kobieta jest warta dwóch dobrych psów, a jeden dobry pies jest wart dwóch dobrych koni. - Co takiego mówicie? - Ocknąłem się z zamyślenia. - Nieważne - położył mi rękę na ramieniu. - Nieźle walczysz, jak na Sasa, Uhtredzie. Bijesz się jak najprawdziwszy Bryt. W końcu uznałem jednak, że od strony doliny nie będzie nam łatwo przypuścić bezpośredniego ataku na fortecę. Odwróciłem się, by zobaczyć, że Ragnar krok po kroku wycofuje się poza wały. Wiedziałem, że była to
dobra chwila na zaatakowanie go, podtrzymanie w ludziach bitewnej furii i urządzenie nowej rzezi, ale nasi zajęci byli plądrowaniem ciał umierających Duńczyków. Obecnie nikt nie miał siły, by wznowić napaść, co oznaczało, że czeka nas znacznie trudniejsze zadanie: sforsowanie szańców. Pomyślałem o swoim ojcu, który zginął w czasie ataku na wał. Nie przepadał za mną, może dlatego, że byłem wtedy małym dzieckiem i przed śmiercią nie zdążył mnie dobrze poznać. Teraz miałem pójść w jego ślady - wejść w śmiertelną pułapkę dobrze umocnionego wału. Losu nie można odwrócić. Ktoś z naszych ludzi przejął należącą do Sveina chorągiew z białym koniem i wymachiwał nią teraz w stronę Duńczyków. Ktoś inny nadział hełm Sveina na grot włóczni. Gdy to zobaczyłem, pomyślałem, że trzyma głowę duńskiego wodza, potem jednak dostrzegłem, że był to pusty hełm. Zdobiąca go końska kita była różowa od krwi. Ojciec Willibald wznosił ręce ku niebu, szepcząc słowa dziękczynnych modlitw. Pomyślałem, że jeszcze nie czas cieszyć się zwycięstwem. Rozbiliśmy jedynie siły Sveina, a tymczasem za wałami czekał Guthrum ze swą armią. Był tam i Ragnar, wciąż bezpieczny. Wały warowni układały się w półkole, wznoszące się ku wzgórzom i kończące na krawędzi zbocza. Były wysokie, a dostępu do nich bronił rów. - Będzie piekielnie ciężko przedostać się przez szańce - zauważyłem. - Może nie będziemy musieli tego robić - wyraził nadzieję Pyrlig. - Oczywiście, że będziemy musieli. - Nie będziemy, jeśli Alfred zdoła przekonać Duńczyków, by sami do nas wyszli - powiedział ksiądz, wyciągając przed siebie rękę. Spojrzałem w kierunku, który mi pokazywał i ujrzałem króla w towarzystwie dwóch księży oraz Osrica i Haralda. Zbliżali się do fortecy. - Chce, by się poddali - oświadczył Pyrlig. Nie uważałem, by był to właściwy moment na rozmowy. To był czas zabijania, a nie układów. - Ale oni teraz się nie poddadzą! - Zawołałem. - Nigdy w życiu! Ciągle uważają, że mają jeszcze szansę wygrać! - Alfred spróbuje ich przekonać. - Nie - pokręciłem głową. - Zaproponuje im rozejm - powiedziałem z wściekłością. - Powie, że weźmie zakładników. Będzie im prawił kazania. Zawsze tak robi. Przyszło mi na myśl, by do niego dołączyć, chociażby tylko po to, by dolać trochę goryczy do jego wyważonych propozycji, ale nie potrafiłem się zdobyć na ten wysiłek. Miało z nim rozmawiać trzech Duńczyków. Wiedziałem, że nie zgodzą się na jego warunki. Jeszcze przecież nie byli pokonani, jeszcze było im do tego daleko. Wciąż mieli więcej ludzi niż my,
osłaniały ich wały i ciągle mogli wygrać bitwę. Nagle usłyszałem wrzawę. Okrzyki wściekłości i bólu. Obejrzałem się i dotarło do mnie, że duńscy jeźdźcy napadli na nasze kobiety. Krzyczały, ale było już za późno i nie mogliśmy nic zrobić.
Duńska konnica miała rozprawić się z niedobitkami z naszego muru tarcz, ale stało się inaczej i to my rozgromiliśmy wikingów Sveina. Ustawieni na obrzeżach swojej lewej flanki jeźdźcy wycofali się więc na wzgórza. Zapewne zamierzali objechać szerokim łukiem naszą armię i wrócić do Guthruma od zachodniej strony, ale po drodze natknęli się na nasze kobiety oraz konie. Nie mogli sobie odmówić tak łatwego łupu. Nie spodziewali się jednak, że saskie niewiasty będą wyposażone w broń i stawią im opór. W naszym obozie było także kilku rannych mężczyzn, którzy razem z kobietami stanęli do walki. Wywiązała się krótka, mordercza bijatyka, po której jeźdźcy jak niepyszni odjechali na zachód. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Eanflaed opowiadała później, że Hilda chwyciła za włócznię i zapamiętale pobiegła za jakimś Duńczykiem, histerycznie wykrzykując za nim całą historię piekła, przez jakie przeszła w Cippanhamm. Następnie zatopiła włócznię w nodze mężczyzny, który broniąc się, zamachnął się na nią mieczem. Cios zdołała odparować Iseult, która z własnym nożem pobiegła przyjaciółce na pomoc. Wtedy jednak z tyłu nadjechał drugi jeździec i uderzył Iseult toporem. Tymczasem na najeźdźców zaczęła nadciągać banda pędzących i wrzeszczących wniebogłosy kobiet, na widok których Duńczycy oddalili się pospiesznie. Hilda była cała i zdrowa, natomiast Iseult leżała na ziemi z otwartą, rozłupaną czaszką. Nie żyła. - Bóg zabrał ją do siebie - starał się pocieszyć mnie Pyrlig, gdy Leofric przyniósł nam te straszne wieści. Zaszlochałem. Nie wiem, czy z rozpaczy, czy też z obezwładniającej mnie bezsilnej wściekłości. Nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Pyrlig chwycił mnie za ramiona. - Ona jest już z Bogiem, Uhtredzie. - W takim razie niech piekło pochłonie tych, którzy ją tam posłali wycedziłem przez łzy. - Obojętnie jakie. Lodowe czy stojące w płomieniach. Parszywe bękarty! Wyswobodziłem się z uścisku Pyrliga i ruszyłem do Alfreda. Po drodze zobaczyłem Wulfhere’a. Był jeńcem pilnowanym przez dwóch strażników Alfreda. Na mój widok pojaśniała mu twarz, jak gdyby sądził, że nadal jesteśmy przyjaciółmi. Splunąłem na niego z pogardą i poszedłem dalej.
Widząc mnie, Alfred z niezadowoleniem zmarszczył brwi. Eskortował go Osric i Harald wraz z ojcem Beoccą oraz biskupem Alewoldem. Żaden z nich nie mówił wprawdzie po duńsku, ale po stronie Duńczyków był człowiek znający angielski. Na nasze spotkanie wyszło trzech mężczyzn. Nie znałem żadnego. Beocca wyjawił mi, że wojownik, który będzie przemawiał w imieniu Guthruma, nazywał się Hrodgar Ericson. Musiał zatem być jednym z ich pomniejszych dowódców. - Zaatakowali kobiety - przekazałem Alfredowi wieści. Król spojrzał na mnie bez wyrazu, jak gdyby nie dotarło do niego znaczenie tych słów. Zaatakowali nasze kobiety! - Powtórzyłem. - Jęczy, że zaatakowaliśmy ich kobiety - przekazał swym towarzyszom duński tłumacz. - Skoro ja jęczę, to ty zaraz zaczniesz skomleć! - Pełen furii zwróciłem się do niego po duńsku. - Przez tyłek wywlokę ci flaki i owinę ci je wokół tej chudej szyi. Wydłubię ci oczy i rzucę na pożarcie psom! A teraz posłuchaj mnie uważnie, ty parszywa gnido: tłumacz, jak trzeba, bo inaczej wyrzygasz każde słowo, które wyjdzie ci z gardła. Mężczyzna tylko zamrugał oczami. Olśniewający w swej wypolerowanej kolczudze i posrebrzanym hełmie Hrodgar uśmiechnął się blado. - Przekaż swojemu królowi - zaczął - że w zamian za zakładników moglibyśmy się zgodzić na wycofanie do Cippanhamm. Odwróciłem się do Alfreda. - Ilu ludzi zostało Guthrumowi? - Spytałem. Król wciąż nie był zachwycony moją obecnością, ale potraktował pytanie poważnie. - Dość - odparł. - Dość, by obsadzić Cippanhamm i pół tuzina innych miast dopowiedziałem. - W takim razie musimy ich złamać teraz. - Ależ proszę bardzo, spróbujcie - odparł uprzejmie Hrodgar, gdy przetłumaczono mu moje słowa. Zwróciłem się ku niemu. - Zabiłem Ubbę - oświadczyłem - i przyczyniłem się do śmierci Sveina, zrzucając go z konia. Teraz przyszła kolej na Guthruma. Poderżnę mu gardło i poślę w czułe objęcia rozpustnej matuli! Oczywiście, że spróbujemy. - Spokojnie, Uhtredzie - starał się mnie ułagodzić Alfred. Nie rozumiał, co przed chwilą powiedziałem, ale po wzburzonym tonie mojego głosu domyślił się, że raczej nie złożyłem im pokojowej propozycji. - Czeka nas trochę pracy, panie - oświadczyłem. Przemawiał przeze mnie gniew. Zarówno na Duńczyków, jak i na Alfreda, który po raz kolejny proponował im ugodę. Wcześniej robił to już tyle razy. Mógłby pokonać
ich teraz w walce, a tymczasem starał się uzgodnić warunki rozejmu, bo wierzył, że Duńczycy staną się dobrymi chrześcijanami i będą z nami żyli jak bracia. To było jego pragnienie: żyć w chrześcijańskiej, pełnej pobożności Brytanii. Tego dnia jednak to ja miałem rację. Guthrum nie został pokonany, ciągle przewyższał nas liczebnie i trzeba go było zniszczyć. - Powiedz im - odezwał się Alfred - że mogą się poddać już teraz. Przekaż im, że mogą złożyć broń i wyjść z fortecy. Hrodgar przyjął propozycję z należytą pogardą. Większość ludzi Guthruma jeszcze nie walczyła w tej bitwie. Daleko im było do przegranej, zielone wały były wysokie, a rowy głębokie. To właśnie widok tych szańców nakłonił Alfreda do wszczęcia rozmów. Wiedział, że podczas ich zdobywania polegnie wielu ludzi. Była to cena, jakiej nie chciał zapłacić szczególnie po tym, jak kilka miesięcy wcześniej udało mu się uwięzić Guthruma w pułapce w Exanceasterze. Nie miał jednak wyjścia. Była to cena za Wessex i musiał ją zapłacić. Hrodgar nie miał nic więcej do powiedzenia i oddalił się. - Przekaż jarlowi Ragnarowi - zawołałem za nim - że wciąż jestem jego bratem! - Z pewnością spotkacie się kiedyś w Walhalli - odkrzyknął i niedbale machnął ręką. Duńczycy nie mieli najmniejszego zamiaru negocjować rozejmu, a co dopiero poddawać się. Gdy Alfred zaproponował rozmowy, zgodzili się na nie, gdyż zyskiwali w ten sposób cenny czas na opracowanie strategii obrony. Alfred nachmurzył się. Był wyraźnie niezadowolony, że wtrąciłem się do pertraktacji, ale zanim zdołał dać temu wyraz, zabrał głos Beocca. - Czy kobietom coś się stało? - Zapytał. - Miały broń i odpędziły bydlaków - odparłem. - Niestety, Iseult zginęła. - Iseult - powtórzył głucho Alfred. Zobaczył łzy w moich oczach i zamilkł bezradnie. Poruszył się z zakłopotaniem, wyjąkał coś nieskładnie i zamknął oczy, jak gdyby w cichej modlitwie. - Cieszę się - powiedział, gdy pozbierał myśli - że umarła jako chrześcijanka. - Amen - dokończył Beocca. - Wolałbym, by była żywą poganką - mruknąłem ze złością. Wróciłem do armii, a król wezwał dowódców. Nie mieliśmy żadnego wyboru. Musieliśmy szturmować fortecę. Alfred przez chwilę rozważał oblężenie, ale to rozwiązanie było mało praktyczne. Musielibyśmy trzymać armię na szczycie wzgórza. Osric upierał się wprawdzie, że w warowni nie ma źródła wody, ale my także nie znaleźliśmy w pobliżu żadnego źródła. Obydwu armiom doskwierałby brak wody, my jednak nie mieliśmy dość ludzi, by zatrzymywać Duńczyków, którzy pod osłoną nocy wymykaliby
się po stromym zboczu w poszukiwaniu zaopatrzenia. Gdyby oblężenie trwało ponad tydzień, nasze siły zaczęłyby topnieć, gdyż tworzący fyrd mężczyźni stopniowo umykaliby do swoich gospodarstw, by ich doglądać. Z upływem dni niezłomność Alfreda również straciłaby na sile, szczególnie gdyby Guthrum złożył mu obietnicę nawrócenia się na chrześcijaństwo. Nalegaliśmy więc, by Alfred przypuścił atak. Strategia była bardzo prosta. Trzeba było uformować mury tarcz i wysłać ludzi pod obsadzone wrogiem szańce. Alfred wiedział, że w ataku musi wziąć udział każdy mężczyzna z armii. Wiglaf i fyrd z Sumorsaete mieli atakować na lewym skrzydle, ludzie z Aethelingaeg - w środku, a Osric, którego fyrd zebrał się ponownie, teraz wzmocniony uciekinierami z armii Guthruma - miał napierać na prawym skrzydle. - Wiecie, co robić - rzekł Alfred bez śladu entuzjazmu w głosie. Wiedział, że rozkazuje nam iść prosto w szeroko rozpostarte ramiona śmierci. Ustawcie najlepszych ludzi pośrodku, oni będą prowadzić. Pozostali niechaj pchają z tyłu i po obydwu bokach. Nikt się nie odezwał. Alfred uśmiechnął się gorzko. - Do tej pory Bóg był dla nas łaskawy - rzekł. - I tym razem nas nie opuści. Opuścił jednak Iseult. Moją kruchą, delikatną Iseult, królową cieni, utraconą duszę. Przepchałem się do pierwszego szeregu, bowiem jedyne, co teraz mogłem dla niej zrobić, to pomścić jej śmierć. Obok wepchnął się Steapa, tak samo umazany krwią jak ja. Z lewej strony stanął Leofric, a Pyrlig tym razem ustawił się za moimi plecami. - Weźcie włócznie i długie miecze - poradził nam. - Żadnych krótkich ostrzy. - Czemu nie? - Zdziwił się Leofric. - Będziesz wspinał się po stromej ścianie - wyjaśnił. - Jedyne, co zdołasz zrobić, to dosięgnąć kostek u ich nóg. A wroga trzeba strącić z wału. Już robiłem takie rzeczy. Musimy mieć długie ostrza i solidne tarcze. - Pomóż nam, Jezu - jęknął Leofric. Wszyscy mieliśmy stracha. W sztuce wojennej niewiele jest tak zniechęcających manewrów jak szturmowanie fortecy. Gdybym był wtedy przy zdrowych zmysłach, nie chciałbym atakować, ale przepełniała mnie głęboka żałość po stracie Iseult i oślepiająca żądza zemsty. - Ruszajmy - powiedziałem. - Ruszajmy. Musieliśmy jednak jeszcze poczekać. Mężczyźni wciąż zbierali włócznie wyrzucone we wcześniejszej fazie walki. Z przodu ustawiano łuczników. Zawsze gdy atakowaliśmy, chcieliśmy, by na wroga spadł deszcz włóczni oraz grad kłujących strzał. Wszystko po to, by go rozsierdzić. Ustawienie włóczników i łuczników tuż za wojownikami, którzy przypuszczą
bezpośredni atak, wymagało czasu. Znowu zaczęło padać, a deszcz nie był dobry dla łuków, gdyż namaczał cięciwy i je osłabiał. Nad wzgórzem zawisły ciemne, ciężkie chmury, a rzęsiście spadające krople bębniły o hełmy. Na szańcach ustawiali się Duńczycy. Walili bronią o tarcze, przyglądając się, jak nasza armia gromadzi się wokół fortecy. - Naprzód! - Krzyknął Alfred. Ruszyliśmy ku szańcom, zatrzymując się w zasięgu strzału z łuku. Po mojej tarczy woda spływała strugami. Pojawiło się na niej nowe pęknięcie, świeży ślad po uderzeniu ostrzem, ale nie pamiętałem, z którego starcia pochodziło. Duńczycy z nas szydzili. Wiedzieli, na co się zanosi i musieli cieszyć się na ten atak. Byłem przekonany, że gdy tylko Guthrum wspiął się na wzgórze i zobaczył fortecę dawnych ludzi, zaczął wyobrażać sobie tę chwilę - armię Alfreda, szturmującą zielone wały i jego wojowników strącających nas w dół, gdy z mozołem będziemy się wdrapywać po stromym nasypie. Teraz to była bitwa Guthruma. Umieścił wcześniej swego rywala Sveina oraz saskiego sprzymierzeńca Wulfhere’a poza wałami fortecy, niewątpliwie licząc na to, że zniszczą i osłabią znaczną część naszej armii, zanim dojdzie do szturmu szańców. I zupełnie bez znaczenia był dla niego fakt, że ci ludzie sami zostali pokonani. Przed nim była bowiem walka, o której zawsze marzył. - W imię Boga! - Zawołał Alfred. Nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdyż powietrze przeszył potężny, rozdzierający niebiosa grzmot, tak głośny, że wielu z nas aż się wzdrygnęło. Warownia rozbłysła białym światłem gromu. Lało jak z cebra, z oberwanej chmury strumieniami płynęła woda. Byliśmy przemoczeni. Z oddali dobiegały grzmoty, a ich okrutnie jasne światło było dla nas niczym znak od Boga, gdyż nagle cała armia zaczęła posuwać się do przodu. Nie padły żadne rozkazy, chyba że tak potraktowano wcześniejsze zawołanie Alfreda. Po prostu ruszyliśmy. Krzyczeliśmy podczas natarcia. Nie rzucaliśmy obelgami, raczej czyniliśmy wielką wrzawę, by dodać sobie otuchy. Nie biegliśmy, tylko maszerowaliśmy, aby utrzymać bliskość tarcz. Ogłuszył nas kolejny grzmot i deszcz lunął ze zdwojoną siłą. Padał na żywych i umarłych. Byliśmy już blisko, bardzo blisko, choć ulewa była tak wielka, że przez ścianę wody trudno było dostrzec Duńczyków oczekujących nas na wałach. Zobaczyłem rów, który zalewał się już deszczówką. Zabrzmiała muzyka łuków, w powietrze poszybowały strzały i wzbiły się włócznie. Rozchlapując wodę, przekraczaliśmy rów. Uchylaliśmy się przed miotanymi w nas włóczniami. Jedna obiła się o moją tarczę i upadła. Potknąłem się o jej drzewce i o mało nie wleciałem do rowu. Po chwili odzyskałem równowagę i zacząłem się wspinać.
Nie cała armia próbowała przekroczyć rów. Wielu mężczyzn opuściła odwaga już na jego brzegu, choć kilkanaście grup ruszyło, by się przez niego przedostać. Byliśmy tym, co Duńczycy nazywają svinfylkjas - świńskim ryjem: ustawionymi w klin najlepszymi wojownikami, którzy zamierzają przebić skjaldborg wroga tak samo jak dzik, który chce nadziać myśliwego na swoje fajki. Tym razem naszym zadaniem było nie tylko przerwanie skjaldborga, ale także przekroczenie zalanego wodą deszczową rowu i wspięcie się po stromym nasypie wału. Trzymaliśmy tarcze nad głowami, gdy z chlupotem przedostawaliśmy się przez rów. Potem zaczęliśmy się wspinać po nasypie, choć jego powierzchnia była tak śliska, że co chwilę lądowaliśmy na dole. Duńczycy ciągle rzucali w nas włóczniami. Ktoś popchnął mnie od tyłu i wspinałem się teraz na czworakach z tarczą nad głową, podczas gdy tarcza Pyrliga osłaniała moje plecy. Nad sobą usłyszałem łoskot, który najpierw wziąłem za grzmot. Moja tarcza jednak zaczęła rytmicznie obijać się o hełm i pojąłem, że to nie burza, tylko jakiś Duńczyk uderza we mnie bronią w nadziei, że przebije się przez lipowe drewno i toporem lub mieczem złamie mi kręgosłup. Podpełzłem dalej, uniosłem nieco krawędź tarczy i ujrzałem czyjeś buty. Pchnąłem w nie Oddechem Węża, spróbowałem wstać, ale poczułem cios w nogę i upadłem znowu. Obok mnie ryczał Steapa. W ustach miałem błoto, przez cały czas bębniły spadające na nas krople deszczu. Słyszałem, jak duńskie ostrza zanurzają się w nasze tarcze i już wiedziałem, że przegraliśmy to starcie. Mimo to spróbowałem ponownie się podnieść. Pchnąłem Oddechem Węża. Walczący obok mnie Leofric wydał przeraźliwy krzyk i zobaczyłem, jak jego krew zalewa trawę. Natychmiast zmył ją deszcz. Rozległo się następne uderzenie grzmotu, gdy ześlizgnąłem się z powrotem do rowu. Nasyp w miejscu, w którym próbowaliśmy się wspinać, był zniszczony, a trawa powyrywana aż do białej kredowej nawierzchni. Zostaliśmy całkowicie pokonani. Duńczycy ryczeli wściekle. Następna grupa mężczyzn biegiem przedostała się przez rów, rozpryskując wodę. Od nowa rozbrzmiały uderzenia ostrzy o tarcze. Wspiąłem się po raz drugi, próbując zaprzeć się butami o kredowe podłoże. Trzymałem uniesioną tarczę, nie widziałem więc schodzących ku mnie Duńczyków. Poczułem silne uderzenie topora w drewno tarczy, tak mocne, że posypały się drzazgi. Drugi topór z impetem opadł na mój hełm. Potoczyłem się do tyłu i gdyby nie pętla z włosów Iseult, która na moim nadgarstku przytrzymywała Oddech Węża - z pewnością straciłbym miecz. Steapa zdołał chwycić wymierzoną weń włócznię, ściągając w dół nasypu trzymającego ją włócznika, gdzie pół tuzina opętanych furią Sasów rzuciło się na niego z mieczami i toporami. Woda w rowie wzburzyła się, kipiąc od
krwi i jeżąc się zgubionymi ostrzami. Ktoś krzyknął, abyśmy znów podeszli. Zobaczyłem, że był to Alfred, bez konia, nadchodzący po to, aby przekroczyć rów. Ryknąłem na swoich ludzi i rzuciliśmy się, by go chronić. Pyrlig i ja zdołaliśmy przedostać się do króla i tam już zostaliśmy, osłaniając go, gdy po raz trzeci podjęliśmy wysiłek, by wdrapać się po lepkim od ludzkiej krwi nasypie. Pyrlig krzyczał w swym ojczystym języku, a ja przeklinałem po duńsku. Jakimś cudem udało nam się podejść do połowy wału i stanąć na nogach. Ktoś - być może Alfred - popychał mnie od tyłu. Zalewał nas deszcz, byliśmy doszczętnie przemoczeni. Kolejny grzmot zatrząsł niebem i ziemią. Zamachnąłem się Oddechem Węża, próbując odsunąć na bok duńskie tarcze, potem uderzyłem znowu, a siła uderzenia ostrzem w umbo czyjejś tarczy aż poderwała mi rękę. Zarośnięty Duńczyk o obłąkanym spojrzeniu celował we mnie włócznią. Z imieniem Iseult na ustach sparowałem jego cios mieczem i spróbowałem podejść pod górę, ale przeciwnik ponownie pchnął włócznią i trafił grotem w mój hełm. Poczułem, jak głowa odskakuje mi do tyłu, a wtedy ktoś uderzył w nią jeszcze raz. Świat przed moimi oczami zakołysał się i pociemniał. Poczułem, jak rozjeżdżają mi się nogi. Zamroczony, bez świadomości wpadłem do wypełnionego wodą rowu. Ktoś mnie z niego wyciągnął i przewlókł na drugi brzeg. Spróbowałem wstać, ale ponownie upadłem. Nasz król. Król. Trzeba go było osłaniać. Gdy widziałem go po raz ostatni, znajdował się przed rowem. Wiedziałem, że Alfred nie jest wojownikiem. Był wprawdzie odważny, ale nie lubował się w rzezi, tak jak robią to prawdziwi wojownicy. Ponownie spróbowałem wstać. Tym razem mi się udało, choć w prawym bucie poczułem chlupotanie. Była to krew, która zaczęła wypływać górą cholewki, gdy stanąłem na tej nodze całym ciężarem ciała. Na dnie rowu grubą warstwą leżały zwłoki i ciała umierających, częściowo podtopionych przez wodę. Ci, którzy przeżyli, uciekli z rowu. Duńczycy naśmiewali się z nas. - Do mnie! - Rozkazałem. Musieliśmy podjąć jeszcze jeden wysiłek. Ostatni raz. Podeszli Steapa i Pyrlig, był tam także Eadric. Byłem jak ogłuszony, dzwoniło mi w uszach, czułem słabość w ręce. Ale wiedziałem, że musimy podjąć ostatnią próbę. - Gdzie jest król? - Spytałem. - Wyrzuciłem go z rowu - odparł Pyrlig. - Czy nic mu nie grozi? - Kazałem księżom go przytrzymać. I mocno uderzyć, gdyby znów chciał tu przyjść. - Ostatni szturm - powiedziałem. Nie chciałem tego robić. Nie chciałem przedzierać się przez stos leżących w rowie ciał, a potem wspinać się po
tym strasznym nasypie. Wiedziałem, że to było głupie, że pewnie zginę, jeśli pójdę tam znowu. Byliśmy jednak wojownikami, a wojowników nie da się pokonać ot tak. To kwestia sławy. Dumy. Szaleństwo każdej bitwy. Zacząłem uderzać Oddechem Węża w swoją przełamaną tarczę. Pozostali poszli w moje ślady. Znajdujący się nieopodal Duńczycy zapraszali nas szyderczo, abyśmy do nich podeszli i dali się zabić. Odkrzyknąłem buńczucznie, że właśnie się do nich wybieramy. - Pomóż nam, Boże - powiedział Steapa. - Pomóż nam, Boże - zawtórował mu Pyrlig. Nie chciałem iść. Bałem się, choć chyba większy strach czułem przed tym, że jeśli nie pójdę, ktoś nazwie mnie tchórzem. Zawołałem więc do swych ludzi, by roznieśli szubrawców w pył. Pobiegłem. Przeskoczyłem przez ciała leżące w rowie, straciłem równowagę na jego drugim brzegu, upadłem na tarczę i przeturlałem się na bok, by żaden Duńczyk nie miał szans zanurzyć ostrza włóczni w me nieosłonięte plecy. Podniosłem się. W trakcie upadku mój hełm przekrzywił się i teraz osłona na twarz zasłaniała mi jedno oko, poprawiłem go więc i zacząłem się wspinać. Byli ze mną Steapa i Pyrlig. Oczekiwaliśmy pierwszego silnego ciosu ze strony wroga. Ale cios nie nadchodził. Z mozołem wdrapałem się na nasyp, nadal trzymając tarczę nad głową, w każdej chwili spodziewając się śmiertelnego uderzenia. Jednak wciąż nic się nie działo. Było cicho. Uniosłem tarczę i pomyślałem, że chyba zginąłem, bowiem jedyne, co zobaczyłem, to płaczące deszczem, ołowiane niebo. Duńczyków nie było. Jeszcze przed chwilą szydzili z nas, nazywali babami i tchórzami, przechwalali się, że wyprują z nas flaki i nakarmią nimi kruki. A teraz już ich nie było. Wdrapałem się na szczyt wału. Zobaczyłem za nim drugi rów i jeszcze jeden wał. Duńczycy wspinali się na ten wewnętrzny szaniec. Pomyślałem, że tam będą się teraz bronić, ale zamiast tego, zniknęli za nim. Pyrlig złapał mnie za ramiona i mocno potrząsnął. - Uciekają! - Krzyknął. - Na Boga, te przeklęte dranie uciekają! Musiał przekrzykiwać szum deszczu. - Dalej! Dalej! - Ktoś zawołał i pobiegliśmy prosto do drugiego zalanego wodą rowu, a potem na niebroniony wewnętrzny wał. Zobaczyłem, że ludzie Osrica - ten sam fyrd z Wiltunsciru, który na początku walki został pokonany - zdołali sforsować szańce. Dowiedzieliśmy się później, że udali się do doliny, w której leżał martwy biały koń. Tam, w oślepiającym deszczu, przedostali się do wschodniego narożnika fortecy, który był bardzo słabo strzeżony, gdyż Guthrum założył wcześniej, że ta część jest zupełnie niedostępna. Szaniec był tam niski, niewiele wyższy od porośniętej trawą grani na zboczu schodzącym do doliny. Przedostali się
tłumnie przez wał i zaszli wroga od tyłu. I Duńczycy teraz uciekali. Gdyby zostali, wybilibyśmy ich do nogi, dlatego pędzili przez rozległy wewnętrzny teren fortecy. Niektórzy zwolnili, nie wierząc, że naprawdę przegrali tę bitwę. Tych złapaliśmy. Owładnęła mną żądza zabijania. Chciałem się zemścić za śmierć Iseult. Pchnąłem na ziemię dwóch uciekinierów i Oddechem Węża zacząłem zadawać im ciosy z taką furią, że ostrze miecza przebijało się przez kolczugi, skórzane kaftany i ludzkie ciała, wchodząc w nie równie głęboko jak ostrze topora. Ryczałem z graniczącej z obłędem wściekłości, domagając się kolejnych ofiar, ale schwytanych Duńczyków nie było wielu. Lał deszcz, waliły pioruny, a ja rozglądałem się za nieprzyjaciółmi, których mógłbym zabić. W końcu zobaczyłem jedną z ostatnich duńskich grup, broniących się przed hordą napierających Sasów. Ruszyłem ku nim pędem i nagle rozpoznałem chorągiew, pod którą walczyli. Skrzydło orła. To był Ragnar. Jego ludzie, przetrzebieni i przytłoczeni większością naszych, ginęli. - Nie zabijajcie go! - Wrzasnąłem. - Nie zabijajcie go! Trzech Sasów zaczęło do mnie biec. Zobaczyli moje długie, rozwiane włosy oraz naramienne pierścienie, połyskujące na rękawach kolczugi. Musieli wziąć mnie za Duńczyka. Rzucili się do ataku - cios pierwszego odparłem Oddechem Węża. Drugi toporem rąbnął w mą tarczę, a trzeci złowrogo krążył wokół. Odwróciłem się znienacka, ukośnie zadając cios Oddechem Węża, krzycząc, że jestem Sasem. Nie słyszeli mnie jednak. Nagle wpadł pomiędzy nich Steapa. Rozpierzchli się błyskawicznie. Pyrlig chwycił mnie za ramię, ale strąciłem jego rękę i popędziłem do Ragnara, który - otoczony przez wrogów - cedził przez zaciśnięte zęby, by mieli odwagę z nim walczyć. Jego chorągiew padła, a członkowie załogi nie żyli, on jednak wciąż wyglądał niczym bóg wojny - w błyszczącej kolczudze, z roztrzaskaną tarczą, długim mieczem i dumną twarzą. Pierścień wokół niego powoli się zacieśniał. Zacząłem biec, krzycząc, a on wyrwał się ku mnie, myśląc, że chcę go zabić. Uniósł miecz, który wytrąciłem mu z ręki tarczą. Zamknąłem go w uścisku i powaliłem na ziemię. Z pomocą przyszli nam Steapa i Pyrlig. Odpędzali Sasów, każąc im znaleźć sobie inne ofiary. Oderwałem się od Ragnara, który usiadł i spojrzał na mnie ze zdumieniem. Zobaczyłem, że jego trzymająca tarczę ręka była zakrwawiona. Ostrze, które przecięło lipowe deski tarczy, przejechało zarazem po jego dłoni i głęboko rozcięło ją pomiędzy palcami. Teraz wyglądało to tak, jak gdyby miał dwie małe dłonie zamiast jednej. - Muszę obwiązać ci ranę - powiedziałem. - Uhtred - odparł, nie mogąc uwierzyć, że mnie widzi. - Szukałem cię - wyznałem. - Modliłem się, by nie przyszło mi z tobą walczyć.
Skrzywił się z bólu, gdy strącił z rannej ręki pozostałości po tarczy. Zobaczyłem biskupa Alewolda, biegnącego przez majdan fortecy. Miał ubłoconą sutannę i wymachiwał we wszystkie strony rękami, krzycząc, że to Bóg sprawił, iż poganie wpadli w nasze ręce. - Mówiłem Guthrumowi, żebyśmy walczyli przed wałem - odezwał się Ragnar. - Wtedy zabilibyśmy was wszystkich. - Zabilibyście - zgodziłem się. Decydując się na pozostanie w fortecy Guthrum pozwolił, abyśmy pokonali jego armię oddział po oddziale. Pomimo to nasze zwycięstwo i tak było prawdziwym cudem. - Krwawisz - zauważył Ragnar. Z tyłu prawego uda miałem ranę od ciosu włócznią. Blizna pozostała mi do dziś. Pyrlig oderwał pas sukna z kubraka jakiegoś zabitego Duńczyka i obwiązał nim rękę Ragnara. Chciał także owinąć moje udo, ale krwawienie nie było już tak obfite i nawet udało mi się wstać. Wtedy jednak przeszył mnie ostry ból, którego wcześniej zupełnie nie czułem. Dotknąłem młota Thora. Wygraliśmy. - Zabili moją kobietę - powiedziałem Ragnarowi. Nie odezwał się, tylko stanął przy mnie. Ponieważ rana w udzie zaczęła bardzo mi doskwierać i poczułem się słabo, oparłem się na jego ramieniu. - Miała na imię Iseult - szepnąłem. - Mój syn też nie żyje. - Cieszyłem się, że padał deszcz, którego krople maskowały łzy spływające po mojej twarzy. - Gdzie jest Brida? - Kazałem jej zejść ze wzgórza - odparł Ragnar. Razem pokuśtykaliśmy do północnych szańców. - A ty zostałeś? - Ktoś musiał zostać jako tylna straż - rzekł ponuro. Miałem wrażenie, że też płakał, tak bardzo wstydził się klęski. To była bitwa, której Guthrum nie mógł przegrać. A jednak. Pyrlig i Steapa wciąż byli ze mną. Widziałem Eadrica, ściągającego kolczugę z martwego Duńczyka. Rozglądałem się za Leofricem, ale nigdzie go nie było. Zapytałem Pyrliga, czy go nie widział. Ksiądz spojrzał na mnie smutno i pokręcił głową. - Leofric zginął? - Spytałem z niedowierzaniem. - Topór złamał mu kręgosłup - odparł. Zamarłem w odrętwieniu. Słowa ugrzęzły mi w gardle. To nie wydawało się możliwe, by niezniszczalny Leofric nie żył. A jednak była to prawda. Pomyślałem, że chciałbym wyprawić mu duński pogrzeb, by jego wojownicze ciało spłonęło na stosie, z którego dym wzbiłby się aż po pałace bogów. - Tak mi przykro - powiedział Pyrlig.
- To cena za uratowanie Wessexu - rzekłem głucho. Wspięliśmy się na północne szańce, na których teraz pełno było wojów Alfreda. Deszcz nieco zelżał, choć nadal widoczny z wałów krajobraz tonął w mokrej szarości. Zdawało się, że stoimy na krawędzi świata - przed nami rozciągała się nieskończoność chmur i deszczu. Pod nami natomiast, na podłużnym stromym zboczu, setki Duńczyków przepychały się w stronę podnóża wzniesienia, gdzie czekały na nich konie. - Guthrum - powiedział gorzko Ragnar. - Żyje? - Pierwszy brał nogi za pas - rzekł. - Svein mówił mu, że powinniśmy walczyć przed fortecą. Ale Guthrum bardziej obawiał się porażki, niż pragnął tego zwycięstwa. Rozległy się wiwaty, gdy przy północnych szańcach pojawiły się królewskie chorągwie. To Alfred, ponownie siedzący w siodle, w opasce z brązu nałożonej na hełm, jechał ze sztandarami. Beocca na kolanach dziękował Bogu za zwycięstwo, a na twarzy Alfreda pojawił się nieśmiały uśmiech i pełne niedowierzania spojrzenie. Mógłbym przysiąc, że król zapłakał, gdy na owym szarym krańcu świata wbito w darń jego dwa sztandary. Znajdujące się na nich wizerunki smoka i krzyża załopotały dumnie nad prawie utraconym królestwem. Królestwem, które zdołał ocalić. Anglia wciąż miała jednego saskiego władcę. Jednak na tej cudem uratowanej ziemi nie było już ani Leofrica, ani mojej Iseult. Strugi ulewnego deszczu nieprzerwanie lały się na Wessex.
d
Z
NOTA
HISTORYCZNA
„Białym koniem z Westbury” nazywa się płaskorzeźbę wyrytą w kredowym zboczu wzgórza należącego do pasma Wiltshire Downs. Na szczycie tegoż wzniesienia rozciąga się wywodząca się z epoki żelaza forteca Bratton Camp. Od strony północnej koń widoczny jest z odległości wielu mil. Jest to okazały rumak o długości przekraczającej sto stóp, wysoki na ponad dwieście stóp. Powstał w latach siedemdziesiątych osiemnastego wieku i jest najstarszym spośród dziesięciu płaskorzeźb białych koni, jakie znajdują się na terenie hrabstwa Wiltshire. Miejscowa legenda głosi, że rumak ów zastąpił swego znacznie starszego poprzednika, którego wyryto na kredowym stoku niedługo po bitwie pod Ethandum w 878 roku. Miło byłoby wierzyć, że legenda ta jest prawdziwa, niestety jednak historycy w dalszym ciągu mają trudności z ustaleniem miejsca, w którym Alfred stawił czoło dowodzonej przez Guthruma armii Duńczyków. Najbardziej wiarygodną lokalizacją bitwy jest właśnie położony w pobliżu wsi Edington fort Bratton Camp. John Peddie w swojej nieocenionej książce Alfred: Warrior King (Alfred: król - wojownik), przekonuje, z czym w pełni się zgadzam, że Ethandun znajdowało się w okolicy fortecy Bratton Camp, natomiast Kamień Egberta - w dzisiejszej wsi Kingston Deverill, położonej w dolinie rzeki Wylye. Umiejscowienie Aethelingaeg nie jest przedmiotem żadnej debaty. Wiadomo, że jest to leżąca na równinie Somerset miejscowość o nazwie Athelney, znajdująca się w niedalekim sąsiedztwie miasta Taunton. Sama równina od wieków średnich uległa licznym przeobrażeniom, w przeciwieństwie do warowni Bratton Camp, która od roku 878 niewiele się zmieniła. Równina Somerset jest teraz rozległym obszarem urodzajnej, żyznej ziemi, do czego w znaczący sposób przyczynili się średniowieczni mnisi, którzy wytrwale osuszali bagna oraz budowali na nich rozliczne groble. W dziewiątym wieku było to jednak rozległe bagnisko, które wespół z podmokłymi nizinami tworzyło obszar praktycznie nie do przebycia. To tam właśnie Alfred znalazł schronienie po klęsce w Chippenham. Ta przegrana była wynikiem nadmiernej ufności, jaką Alfred pokładał w Guthrumie, czemu dał wyraz, ponownie zgadzając się na zawarcie z nim rozejmu. Układ ten pozwolił Duńczykom bezpiecznie opuścić Exeter i wycofać się do Gloucester w okupowanej przez nich Mercji. Rozejm był wprawdzie zabezpieczony duńskimi zakładnikami, ale Guthrum już raz udowodnił, że nie można wierzyć w dane przez niego słowo, gdy w 876 roku złamał warunki pokojowe z Wareham. Nie inaczej postąpił i tym razem. Natychmiast po przypadającym na okres Bożego Narodzenia święcie Dwunastej Nocy niespodziewanie najechał na Wessex i zdobył Chippenham. Atak ten spowodował najgłębszy kryzys w dziejach długich rządów Alfreda. Król przegrał bitwę, w
efekcie czego większość kraju zajęli Duńczycy. Niektórzy z najbardziej wpływowych możnych królestwa, jak Wulfhere - eldorman ziemi Wilthshire natychmiast przeszli na stronę wroga. Królestwo Wessexu zostało zredukowane do podmokłego pustkowia równiny Somerset. Jednak już wiosną następnego roku, zaledwie cztery miesiące po porażce w Chippenham, Alfred zdołał zgromadzić armię. Poprowadził ją do Ethandun i pokonał siły Guthruma. Takie były fakty. Natomiast najprawdopodobniej nigdy nie wydarzyła się słynna historia ze spaleniem podpłomyków. Wielka szkoda, bo opowieść o tym, jak korzystający z gościny u pewnej mieszkanki bagien Alfred dopuścił do spalenia owsianych placków, za co został ostro zrugany przez gospodynię, jest jedną z najpopularniejszych ludowych legend związanych z tym władcą. Jej źródło jednak datuje się na bardzo późny okres, co czyni tę opowieść wysoce niewiarygodną. Alfred, Aelswith, Wulfhere, Aethelwold i brat (a później biskup) Asser są postaciami historycznymi, podobnie jak Guthrum. Svein jest bohaterem fikcyjnym. Nim dowództwo nad wielką armią pogan objął Guthrum, wielkimi duńskimi wrogami Sasów byli trzej bracia, synowie Lodbroka. Ostatni z nich został pokonany i zgładzony podczas bitwy pod Cynuit, do której doszło, gdy Alfred przebywał w Athelney. Z przyczyn czysto literackich przyspieszyłem to saskie zwycięstwo o rok i zamknąłem nim akcję Ostatniego królestwa - powieści poprzedzającej Zwiastuna burzy. Z tego też powodu musiałem stworzyć kolejną postać i tak oto na kartach książki pojawił się Svein, a wraz z nim - wydarzenia związane ze spaleniem duńskiej floty którymi pozwoliłem sobie zastąpić przypadającą na ten okres bitwę pod Cynuit. Dwoma głównymi źródłami historycznymi, traktującymi o rządach Alfreda są Kroniki anglosaskie oraz biografia władcy spisana przez biskupa Assera. Niestety, żadne z nich nie mówi dokładnie o tym, w jaki sposób Alfred pokonał Guthruma pod Ethandun. Choć obydwie armie były, jak na późniejsze standardy, dość skromnych rozmiarów, jest prawie pewne, że siły Guthruma znacznie przewyższały liczebnie wojska Alfreda. Zachodniosaski fyrd, który odniósł zwycięstwo w tej bitwie, rekrutował się głównie z hrabstw Somerset, Wiltshire i zachodniego Hampshire. Pokazuje to, że cała wschodnia część Wessexu, jak również zdecydowana większość północnych regionów pozostawały pod duńskim panowaniem. Wiemy, że zarówno fyrd z Devonshire (to on wygrał starcie pod Cynuit), jak również fyrd z hrabstwa Dorset nie poniosły w tym czasie żadnych strat w ludziach, jednakże teksty źródłowe nie wymieniają ich jako części składowych armii Alfreda. Może to wskazywać, że te dwa hrabstwa, w obliczu zagrożenia duńskim atakiem od strony morza, wstrzymały wymarsz posiłków pod Kamień Egberta. Devonshire i Dorset były ważnymi ziemiami Wessexu i fakt, że ich fyrdy nie wsparły królewskich wojsk w bitwie (o ile rzeczywiście tak było) potwierdza tylko, jak spektakularne - biorąc pod uwagę szczupłość własnych sił - zwycięstwo odniósł Alfred. Sasi pojawili się w Brytanii w piątym wieku naszej ery. Do dziewiątego stulecia władali prawie całym terytorium obecnej Anglii, ale wtedy właśnie rozpoczęły się duńskie najazdy, w wyniku których rozpadały się kolejne saskie państewka. Ostatnie królestwo opowiada o tym, jak poddawały się Northumbria, Mercja i
Wschodnia Anglia. Zwiastun burzy natomiast pokazuje, jak niewiele brakowało, by Wessex poszedł w ślady swych północnych sąsiadów i tak jak one popadł w historyczne zapomnienie. Przez kilka pierwszych miesięcy 878 roku idea Anglii, jej kultury i języka ograniczała się do zaledwie kilku mil kwadratowych wioski i grodu na rozległych mokradłach. Wystarczyłoby, że Sasi ponieśliby wówczas jeszcze jedną klęskę, a możliwe, że nigdy nie powstałby polityczny twór o nazwie Anglia. Nie jest wykluczone, że w jej miejscu na mapie widniałoby teraz duńskie państwo, a ta powieść zostałaby napisana w języku Duńczyków. Lecz Alfred przezwyciężył trudności i odniósł wspaniale zwycięstwo, za co historia nagrodziła go zaszczytnym przydomkiem Wielki. Następcy musieli dokończyć rozpoczęte przez niego dzieło, odzyskać trzy północne krainy i po raz pierwszy w dziejach zjednoczyć anglosaskie ziemie w jedno królestwo o nazwie Anglia. Temu procesowi dał jednak początek Alfred Wielki. Pomimo wygranej Alfreda pod Ethandun, w 878 roku wizja zjednoczonego królestwa wydawała się jeszcze nierealnym snem. Ponieważ długa jest droga prowadząca od białego konia z Ethandun do ponurych wrzosowisk rozciągających się na północ od Wału Hadriana, Uhtred oraz jego towarzysze jeszcze nieraz będą musieli stawać do boju. Bernard Cornwell
d Ksiêgozbiór DiGG
2013
KONIEC tomu drugiego