Fakty i Mity 02 619

28 Pages • 36,674 Words • PDF • 5.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:30

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


SEKSUALNE EKSPERYMENTY Â Str. 18 INDEKS 356441

ISSN 1509-460X

http://www.faktyimity.pl

Nr 2 (619) 19 STYCZNIA 2012 r. Cena 4,20 zł (w tym 8% VAT)

Kiedyś, gdy decydentom naprawdę zależało na zdrowiu pacjentów, wymyślono Kasę Chorych. Dziś też im naprawdę zależy... na kasie chorych. Â Str. 6-7, 8

5

 Str. 14-1

 Str. 2

ISSN 1509-460X

 Str. 21

2

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

KSIĄDZ NAWRÓCONY

KOMENTARZ NACZELNEGO

FAKTY „Dziennik Gazeta Prawna” obwieścił światu, że oto wykrył największą łapówkę w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości. Oczywiście, że wykrył – na naszych łamach. Sprawę przyjmowania ogromnych korzyści materialnych (nawet 5 mln zł) w zamian za ustawianie przetargów w MSWiA opisaliśmy kilka tygodni temu. Zamieszany w aferę jeden z dyrektorów ministerstwa (Andrzej M.) miał na swojej stronie internetowej motto z JPII: „Człowiek jest wielki przez to, czym się dzieli z innymi”. Cóż, kontrahenci MSWiA mali być nie chcieli. „Festiwal taplania się w gównie” – to najłagodniejsze określenie Orkiestry Jurka Owsiaka na prawicowych portalach. W prawicowych papierowych mediach nie było lepiej: „Umiejętność Owsiakowego ulicznego żebrania może się przydać Tuskowi” – mędzi „Gazeta Polska”. Ale to mędzenie jest pocieszające. W dniach kiedy (prawie) wszyscy są Owsiakami – dobrze, że ci, którzy są gnidami, wyraźnie się odróżniają. Ciekawy kraj. Prokurator strzela sobie w łeb na konferencji prasowej, a przedtem mówi, że nie wytrzymuje już nagonki medialnej. Kilka sekund po strzale dziennikarze rzucają się „ratować” desperata, czyli zrobić jak najlepsze zdjęcie krwi i postrzelonej głowy. Bo inaczej ich naczelni zrobią na nich nagonkę. Dziki kraj. Uchodzący w niektórych kręgach za niedouczonego głąba Kaczyński (prezes) zabłysnął takim oto zdaniem o Tusku: „Bycie premierem to jest naprawdę coś innego niż bycie cysorzem z piosenki Grześkowiaka. Cysorzem, który ma klawe życie”. Wszystko to prawda, tylko jeden mały detal się nie zgadza: słynnego „Cysorza” napisał Andrzej Waligórski, zaś brawurowo wyśpiewał Tadeusz Chyła. Grześkowiak to akurat twierdził, że „Chłop żywemu nie przepuści”. My też nie przepuścimy. Prawica podniosła larum, że Telewizja Trwam nie dostanie miejsca w multipleksie naziemnej telewizji cyfrowej. Rydzyk też pro forma protestuje, ale jakby mniej, bo wie, że straciłby krociowe zyski ze swoich anten i dekoderów. No i w dodatku za miejsce w eterze trzeba zapłacić, a tu już nie ma żadnej stoczni „do uratowania”. Nasza ulubienica Staniszkis, która jest profesorem znanym z tego, że jeszcze nigdy w całym swoim bardzo długim życiu nie miała racji, oświadczyła, że Kaczyńskiego otaczają miernoty w rodzaju Kuchcińskiego i Brudzińskiego. I bingo, pani profesor! Udało się! Ma pani rację! Premiera filmu, który stał się kultowy jeszcze przez premierą. „Agnieszka Holland nie odmówiła sobie pokazania Polaka, którego antysemityzm wyrasta z ludowego katolicyzmu” – czytamy pierwsze recenzje w katolickich mediach. Czyli głupia ta Holland jakaś. Nie wie baba, że polski antysemityzm wynika z głębokich przemyśleń akademickich ogółu społeczeństwa i powszechnej znajomości filozofii Fryderyka Nietzschego. Po zakończeniu projekcji „W ciemności” na ekranie pojawia się napis, który przejęta i milcząca widownia czyta w osłupieniu. Chodzi o to, że podczas faktycznego, a nie filmowego, pogrzebu bohatera filmu „ktoś” powiedział, że jego tragiczna śmierć to kara boska za to, że ratował Żydów. Uściślamy – tym kimś był katolicki ksiądz celebrujący pochówek. Im bardziej ludzie są religijni, tym bardziej są szczęśliwi – ogłosili rewelację „naukowcy” z hiszpańskiego Uniwersytetu Nawarry (prowadzony przez Opus Dei). Jasne. W takim Madrycie albo na Filipinach to ostatnio ludziska aż wyją ze szczęścia. A w ateistycznej Danii czy Czechach nic, tylko cięgiem płaczą. Ze śmiechu. Północnokoreańska agencja prasowa podała, że na wieść o śmierci Kim Dzong Ila wielkim żalem zareagowała natura. Oto niedźwiedzie przebudziły się ze snu zimowego i zaczęły płakać. Dobrze, że w Północnej Korei nie ma krokodyli. Ich płacz mógłby być wysoce niestosowny. „Świat jest posępny tam, gdzie nie jest on oświecony Bożym światłem! Doprawdy, świat jest ciemny tam, gdzie nie ma Boga” – powiedział Benedykt XVI i ani się obejrzał, jak cofnął świat do religii staroegipskiej, w której słońce było bogiem i nazywało się RA…tzinger. Ten sam RA…tzinger wypieprzył z roboty na zbity pastorał biskupa Los Angeles Gabina Zavalę. Za to, że wypełniał wolę bożą, tj. miał żonę (potajemnie), a z nią dwójkę dzieci. Proszę nie mówić, że Kościół katolicki jest wyniosły, bezduszny, pozbawiony empatii itd… Wcale nie jest. Każdy bezdomny może w dowolnej świątyni znaleźć nocne schronienie przed mrozem, a nawet zupełnie godziwy gorący posiłek. W Warszawie, w Toruniu, w Krakowie? No… jeszcze niezupełnie. Na razie w Sztokholmie.

Taca sejmowa T

ak jak przewidywałem, z chwilą wejścia do Sejmu stałem się wrogiem narodu, polskości, moralności, skromności i dobrych obyczajów, czyli Kościoła, który nie ma z ww. nic wspólnego. Do chwili wyborów – jako autor „Byłem księdzem”, wydawca i naczelny „FiM” – byłem tolerowany; a raczej dopuszczano moje istnienie jako wroga dyżurnego. Obecnie jestem nieprzyjacielem oficjalnym, z którym nie wypada, wręcz nie wolno, nie walczyć. Bo grzechem dla katolika jest nie walczyć z szatanem i zdrajcą. Walczą na razie piórem i klawiaturą, przez które jednak zadziwiająco łatwo sączy się inna broń – kłamstwo. Liczę się też w każdej chwili z prawdziwym zamachem, zwłaszcza teraz, kiedy każdy może przyjść do mojego biura poselskiego. Stosownych życzeń i obietnic „odstrzelenia łba” tudzież „ucięcia jaj” mam aż nadto. Ale czyż to nie byłoby piękne zostać współczesnym męczennikiem papieskiego Kościoła? Zanim jednak zapali się stos, zastępy krzyżowców osaczają swoją ofiarę, przygotowują wokół niej odpowiednią atmosferę i suche polana. Wieki temu Święta Inkwizycja podburzała tłumy przeciw antyklerykałom i żydom, wytykając ich nadmierne bogacenie się. Po wspólnym grillowaniu inkwizytorzy dzielili się z fałszywymi świadkami majątkiem ofiar. Ze mną im się raczej nie uda, co nie zmienia faktu, że niemal w każdej publikacji na mój temat przytacza się kwoty i wartości, jakie zadeklarowałem w oświadczeniu majątkowym posła. Nikt nie wspomina (nie doczytał?), że jest to majątek przed podziałem z byłą żoną, a więc należałoby go podzielić przez 2 (za tydzień napiszę i pokażę, na co wydaję niemal wszystko, co zarabiam). „Rzeczpospolita” w „ciepłym”, wigilijnym (!) tekście pt. „Wrogowie Pana Boga” poświęca najwięcej miejsca mojej skromnej osobie, i to pośród tak zacnych postaci jak Środa, Palikot, Nergal, Senyszyn i Urban. Obok podwojonej wartości majątku widnieje w tekście w miarę rzetelna moja wypowiedź, że mianowicie każdy, kto jest wrogiem Kościoła, nie może być jednocześnie wrogiem Pana Boga, bo Kościół papieski z żadnym Bogiem nie ma nic wspólnego. Także w „Rzepie” sprzed kilku dni red. Cezary Gmyz, mój nadworny kronikarz, ujawnia światu rewelację, jakobym wciąż był księdzem i mógł ważnie odprawiać mszę, spowiadać itp. Kanclerz łódzkiej kurii ks. Dąbrowski twierdzi, że sam się suspendowałem, wchodząc jako ksiądz w związek małżeński. Ale suspensa nie pozbawia „mocy” udzielania sakramentów. Przyznam, że do tej pory żyłem w błogiej świadomości, iż jestem ekskomunikowany i nie mogę nawet przekraczać progu majątków watykańskich, a cóż dopiero odprawiać tam czary. W każdym razie tyle mnie obchodził mój status „byłego”, co zeszłoroczny (bo przecież nie tegoroczny) śnieg. Ale teraz to się zmieniło! Teraz mogę nadrobić 16 lat przerwanej kariery. Po pierwsze, na drzwiach mojego pokoju w hotelu sejmowym wywieszę nazwy naturalnych przybytków, w których przebywa każdy ksiądz: „plebania” i „kancelaria parafialna”. W ten sposób usankcjonuję tam zbieranie ofiar za śluby, chrzty, pogrzeby oraz na wypominki i msze, np. za duszę Lecha Kaczyńskiego.

Do kaplicy sejmowej mam w linii krzywej 50 metrów. Jako jedyny ksiądz mieszkający na terenie parafii przy Wiejskiej zastąpię tam dochodzącego kapelana parlamentarzystów, ks. Pawła Powierzę. Albo wezmę go na wikarego (jest młodszy o 6 lat) – zależy od nawału roboty. Zgodnie z doktryną mojego Kościoła będę też oczywiście działał na forum publicznym, czyli głównie na kazalnicy sejmowej. Homilie, rekolekcje, nauki przedmałżeńskie i takie tam… Co środa nowenna z litanią do Matki Boskiej Pieniężnej, co piątek wystawienie. Krzyż już wisi, ławki są, wystarczy dostawić ołtarzyk, parę konfesjonałów. Ech… gdyby tak Dziwisz podrzucił jedną kropelkę krwi, byłoby prawdziwe sanktuarium, bo przecież On tam był. Przed każdym głosowaniem przelecę z tacą. Ktoś powie, że 460 dusz to mało? Ale za to jak uposażonych! A i na pielgrzymkach, kolędzie, i na poświęceniu jajek też można dorobić. Poza tym liczę na dużą ilość intencji mszalnych. I to zbiorowych. Jak susza, to zbieram na mszę błagalną o deszcz; jak leje – to o suszę; jak wszystko gra – to dziękczynna; jak się pieprzy – to przebłagalna za grzechy. Zakładam, że każdy klub będzie też zamawiał nabożeństwa w intencji wygranych wyborów, pomyślnych głosowań, koalicji, nowelizacji, tudzież wpadek i potknięć konkurencji. Ślubów i chrztów będzie niewiele, a taki Smoleńsk nieprędko może się zdarzyć... Jakoś sobie jednak muszę radzić i liczę w tym szczególnie na wsparcie posłów PiS, którzy od teraz, zamiast mi dosrywać, będą uciszać salę podczas moich kazań. A jak nie, to im zakonsekruję kanapki albo rzucę klątwą. Już oni wiedzą najlepiej, co to gniew proboszcza. Przysłużę się też Palikotom, którzy odtąd będą najlepiej poinformowanym klubem sejmowym w historii. No bo czyż taka np. posłanka Szczypińska albo Niesiołowski mogą cokolwiek zataić albo skłamać księdzu na spowiedzi? Nie wiem jeszcze, jak ułożą się moje stosunki z Panią Marszałek, ale zważywszy na jej przynależność do stada szeregowych owieczek, będzie się musiała podporządkować władzy duchowej. Tak mniej więcej promuje mnie „Rzeczpospolita”, zapominając jednak, że istnieje coś takiego jak ekskomunika latae sententiae, która wyklucza mnie z Kościoła bez udziału jego inkwizytorów, m.in. za samo krytykowanie pomysłów papieża. Swoje do pieca dołożył też katolicki tygodnik „Niedziela”. Księży redaktorów zajmuje przede wszystkim mój majątek (x 2). Powielają też kłamstwa na temat mojej współpracy z SB, którą wiążą z mitem o zatrudnianiu przeze mnie Grzegorza Piotrowskiego. Z dwóch kłamstw może wyniknąć tylko trzecie. I takie też wynikło, gdyż jako agent SB musiałbym zacząć współpracę z Piotrowskim w 1989 roku, gdy ten od 5 lat siedział w więzieniu. „Niedziela” łączy moją działalność z „sektą” – jak nazywa legalnie działający związek wyznaniowy. Autor pisze: „Trzy książki, którym Jonasz zawdzięcza swoją niechlubną karierę, były wydane w wydawnictwie świadków Jehowy”. Otóż jest w tym tyle prawdy, co w moim sejmowym proboszczowaniu, czyli jest to możliwość wybitnie teoretyczna. Niestety! JONASZ

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

D

ziałająca od 2009 roku Wyższa Szkoła Filologii Hebrajskiej w Toruniu (oficjalnie otwarta w roku akademickim 20010/2011) powstała dzięki uporowi i zaangażowaniu charyzmatycznego franciszkanina o. Maksymina Tandka (43 l.), którym zawładnęła idea dialogu polsko-żydowskiego na płaszczyźnie narodowej oraz chrześcijańsko-judaistycznego w sferze religijnej. Był pomysłodawcą, budowniczym i pierwszym rektorem uczelni kosztującej prawie 24 mln zł (9,97 mln zł pochodziło z Regionalnego Programu Operacyjnego województwa kujawsko-pomorskiego; 2,6 mln zł ofiarował prezydent Torunia; rząd udzielił wsparcia w kwocie 1,76 mln zł; resztę miał wyłożyć właściciel, czyli poznańska Prowincja Zakonu Braci Mniejszych Franciszkanów). W połowie grudnia przełożeni wykopali o. Maksymina do peryferyjnego klasztoru w Gdańsku-Nowym Porcie.

„Straciliśmy wiarę, że zobaczymy te pieniądze” – łkał w październiku 2009 r. na łamach lokalnej pracy szef jednej z firm. Na pierwszy „nieoficjalny” rok studiów 2009/2010 przyjęto do WSFH zaledwie 12 studentów, ale w następnym indeksy otrzymało 20 osób, zaś w październiku 2011 r. naukę rozpoczęło kolejne 70. Od samego początku wiadomo było, że z tak egzotycznego kierunku uczelnia nie zdoła się samodzielnie utrzymać. O. Maksymin otwarcie przyznawał, że przeżycie tylko w oparciu o czesne (płatne jednorazowo – 3900 zł rocznie, w ratach miesięcznych – 4200 zł) jest niemożliwe, więc trzeba szukać sponsora. Znalazł multimilionera Romana Karkosika, który wyłożył 500 tys. zł na zapłatę najpilniejszych długów, a następnie, wraz z żoną Grażyną, utworzył 25 sierpnia 2010 r. Fundację Haskala w celu udzielania (cyt. ze statutu) „wsparcia Wyższej Szkoły Filologii Hebrajskiej w Toruniu

GORĄCY TEMAT żydowskim”, zapędach sekciarskich, odchyleniach teologicznych... Wstyd powtarzać – ubolewa współpracownik o. Tandka. Na dobry początek fundatorzy ofiarowali „Haskali” 1 mln zł i zapowiedzieli, że w okresie następnych dziesięciu lat przekażą co najmniej 20 mln zł. Jej prezes, Edward Wąsiewicz, tłumaczył, że z tych właśnie pieniędzy pospłaca wszystkie kredyty mnichów, zaś reszta pójdzie na bieżącą działalność dydaktyczną oraz programy własne fundacji. Spośród najbardziej chwalebnych warto wymienić projekt stypendialny dla młodzieży „Oświecenie” (będący już w trakcie realizacji), polegający na pełnym sfinansowaniu przez „Haskalę” studiów licencjackich w WSFH (poprzedzonych intensywnym kursem języka polskiego) 80 młodym ludziom z Rosji, Ukrainy, Białorusi, Kazachstanu, Litwy, Łotwy i Estonii. Bardziej dalekosiężnym i nieco już jakby mniej wpisującym się w idee

Pożegnanie...

z całej Polski. Modlitwy z rękoma uniesionymi do góry wyglądały dosyć dziwacznie, więc początkowo zakonnicy tylko wyśmiewali i przedrzeźniali Maksymina (mówili o nim „cyrkowiec”), ale gdy urósł w siłę, zaczęli się go bać. Na domiar złego psuł rynek księżom diecezjalnym, udzielając za darmo chrztów i ślubów

Szkoła biznesu Rektor kościelnej uczelni został nagle odwołany ze stanowiska. Dostał zaledwie tydzień na spakowanie manatków. Za jakie grzechy?

Ojciec Maksymin podczas modłów o uzdrowienie

Z baronową Rothschild (z prawej) i Grażyną Karkosik (z lewej)

Początki WSFH wskazywały na brak opieki niebios: ~ Lobbująca za przyznaniem przez miasto dotacji radna PO Barbara Królikowska-Ziemkiewicz (wówczas członek Komisji Budżetu) okazała się współwłaścicielką i członkiem rady nadzorczej spółki Inwestor Kombia Consulting, sprawującej z ramienia zakonu zarząd nad inwestycją obsługiwaną kredytowo przez toruński Oddział Banku Gospodarstwa Krajowego, którego jest dyrektorem; ~ Atmosfera skandalu zgęstniała, gdy konsorcjum trzech firm budujących obiekt (franciszkanie wyremontowali sobie przy okazji klasztor!) przez wiele miesięcy nie mogło doczekać się zapłaty faktur (w sumie 6,5 mln zł), choć prowincja dawała słowo honoru, że dysponuje pełnym zabezpieczeniem finansowym.

i pomocy jej studentom” poprzez „wspieranie organizacyjne, rzeczowe i finansowe budowy, remontów i modernizacji” oraz „wspieranie finansowe i rzeczowe studentów i innych uczestników projektów” realizowanych przez tę uczelnię. Innymi słowy, wzięli na siebie większość kosztów szczęśliwego „dzieciństwa” WSFH. – Karkosików wynalazła tak naprawdę reprezentująca zakon Królikowska-Ziemkiewicz, ale coś im się nie spodobało w papierach inwestycji, więc postanowili sami trzymać rękę na wydatkach. Ufali tylko Maksyminowi. Tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego 2010/2011 pani radna poniosła drugą dotkliwą porażkę, gdy nie otrzymała posady kanclerza uczelni, choć była bardzo pewna swego. Jakimś dziwnym trafem niedługo później wokół rektora zaczęły krążyć plotki o „spisku

franciszkańskie zamiarem było powołanie w gmachu WSFH podyplomowej Szkoły Skutecznego Biznesu, kształcącej kadry finansjery. ~ ~ ~ Sukcesy o. Tandka boleśnie kłuły niektórych w oczy. Według innego naszego informatora o. Maksymin… trzykrotnie usuwał krzyż ze szkoły. Otrzymał też błogosławieństwo od JPII, ale na budowę Domu Ulgi w Cierpieniu (placówka rehabilitacyjna, która wedle pierwotnych, a niespełnionych planów miała być nieodłącznym składnikiem inwestycji – dop. red.), a nie na szkołę filologii hebrajskiej. Może dlatego nie wyszło… Największą wszakże bolączkę franciszkanów stanowiły poczynania duszpasterskie ich konfratra w kierowanej przezeń przyklasztornej Wspólnocie „Ufność”. Gdy grupa urosła do 500 osób, o. Tandek dostał do „pomocy” licencjonowanego egzorcystę – o. Florencjana Szymańskiego (kontrolował także WSFH na etacie dziekana). – Spotkania wspólnoty gromadziły więcej osób niż normalne msze, a na specjalne imprezy w intencji uzdrowienia przyjeżdżały autokary

3

ludziom, których nie stać było na „co łaska, nie mniej niż tysiąc” – podkreśla nasz informator. W kwietniu 2009 roku nowym prowincjałem franciszkanów został o. Filemon Janka (43 l.). Niedługo później posadę gwardiana (przełożony klasztoru) i proboszcza obsługiwanej przez franciszkanów parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Toruniu dostał (w związku z objęciem przez o. Tandka funkcji rektora) przeniesiony z Wejherowa o. Robert Nikel. Według relacji członków „Ufności” na ich przewodnika posypały się wkrótce upomnienia i nagany za rzekomą niegospodarność w dysponowaniu kościelną kasą. Apelacje do centrali (generała zakonu o. José Rodrígueza Carballa) nie przynosiły żadnego efektu i dopiero watykańska Kongregacja ds. Życia Konsekrowanego oczyściła o. Tandka z wszelkich zarzutów. Wierni wspominają, że wręcz siłą spychano go na margines koncelebrowanych mszy, odbierano mikrofon... – Proboszcz Nikel najpierw zakazał odprawiania mszy o uzdrowienie, teraz zawiesił wszelkie spotkania wspólnoty do czasu zakończenia

kolędy. A później „się zobaczy”... Kilku wpływowych ojców wręcz nienawidziło Maksymina. Że obraca się w wielkim świecie i pozostaje w świetnej komitywie z najzamożniejszymi, a zakon nic z tego nie ma – mówi parafianka M.A. – Gwoździem do trumny Maksymina była jego ubiegłoroczna wizyta w Izraelu, gdzie jako rektor towarzyszył pani Karkosik (reprezentowała „Haskalę”) w uroczystości nadania doktoratu honoris causa uniwersytetu w Hajfie baronowej Ariane de Rothschild – podkreśla przyjaciel duchownego. Kościelna uczelnia bez krzyży, wykładowcy z Izraela, odsłonięcie tablicy rabina na inaugurację roku akademickiego, bezproduktywne konszachty z finansjerą... – tego było już za wiele i w połowie grudnia o. Tandek dostał od prowincjała tydzień na spakowanie manatków i ewakuację do Nowego Portu. Gdy rozstawał się z wiernymi, proboszcz nie zezwolił na zgromadzenie w kościele, więc pożegnanie zorganizowano w auli WSFH. Franciszkanie zerwali umowę o współpracy z Fundacją Haskala, aczkolwiek nie odżegnują się od jej pieniędzy. Kilkunastu studentów WSFH już zrezygnowało z nauki, wielu jeszcze się waha. Ojciec Maksymin milczy – nieoficjalnie wiemy, że na kategoryczne polecenie przełożonych... „Przyczynami odwołania przez władze zakonne ojca Maksymina z funkcji rektora WSFH w Toruniu był brak współpracy z Prowincją św. Franciszka z Asyżu Zakonu Braci Mniejszych – franciszkanów – w zakresie prowadzenia tej uczelni oraz niewywiązywanie się z obowiązków nałożonych przez założyciela, dotyczących funkcjonowania WSFH. Ojciec Maksymin otrzymał od władz zakonnych zakaz udzielania wywiadów w czerwcu 2011 r. (vide wizyta w Hajfie – dop. red.) i zakaz ten w żaden sposób nie był związany z odwołaniem go z funkcji rektora WSFH i umową o współpracy z Fundacją Haskala. Przyczyny tej decyzji są znane ojcu Maksyminowi i dotyczą spraw wewnątrzzakonnych, a co się z tym wiąże, Prowincja nie będzie ujawniała przyczyn, jakie legły u podstaw tej decyzji” – wyjaśnił nam ojciec Leonard Bielecki, rzecznik Prowincji. ANNA TARCZYŃSKA

4

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

Z NOTATNIKA HERETYKA

POLKA POTRAFI

Słodycz cierpienia Żony pijaków, nierobów i domowych bokserów niech pamiętają... Święta Ryta też źle trafiła! Jedna z tzw. dziennikarek domowego ogniska (tak, jest taka specjalizacja!) przypomniała na łamach „Niedzieli” historię średniowiecznej desperatki. Później wyniesionej na ołtarze. W wielkim skrócie: Ryta z Cascii chciała iść do zakonu, ale rodzice kazali jej wyjść za mąż. Do ołtarza powędrowała jako 12-latka. Przeznaczony ślubny, niejaki Pol Mancini, okazał się zbójem i zboczeńcem. Codziennie robił awantury. Zrobił też dwóch synów, którzy charaktery odziedziczyli po nim właśnie. Po latach upokorzeń i przemocy Ryta uznała, że jej obowiązkiem – jako żony i chrześcijanki – jest walczyć o zbawienie rodziny. Z małżonkiem się ponoć udało. Niestety, jak tylko Pol się nawrócił, zaciukali go dawni koledzy od miecza i kieliszka. Wtedy synowie Ryty chcieli zaciukać tych, którzy zaciukali ich ojca, ale natchniona Włoszka poprosiła Boga, żeby zabrał ich do siebie, zanim sponiewierają piąte przykazanie. I jeden, i drugi umarli na zarazę. Świętobliwa niewiasta, która zmarnowała swoje ziemskie życie (ale cóż to znaczy wobec wieczności!), zameldowała się w klasztorze sióstr augustianek, a tam... niebiosa wynagrodziły poniewierkę „łaską

stygmatów”. Na czole Ryty pojawiła się rana – niegojąca i śmierdząca. Koniec. Amen właściwie, bo po śmierci mniszka zaczęła czynić cuda. Na przykład już pachniała, a nie śmierdziała. Albo – jeszcze przed pochówkiem – otwierała oczy i spoglądała bardzo wymownie.

A teraz jest katolicką świętą. Obsługuje „sprawy beznadziejne”, ale przede wszystkim pomaga poniżanym żonom i matkom. Święta Ryta powinna być wzorem dla kobiet! – przekonuje Ewa Polak-Pałkiewicz. Ta od „Niedzieli” i domowego ogniska. Zwłaszcza

teraz, kiedy jedna z drugą myśli sobie, że „powinna” być szczęśliwa. Czyli zakończyć patologiczny związek i uciec. Niby „zdrowy rozsądek”, jakieś „prawo do szczęścia”, a w sumie nic dobrego! Dzisiejsze Ryty nie mogą wykazać się jak ta XV-wieczna. Rzadziej są bite, bo sąsiad się zlituje i gdzieś zadzwoni. Rzadziej sypiają z mordercami, bo taki najczęściej siedzi w ciupie. Jedyne, co zostaje, to znosić z pokorą, co Bóg przeznaczył. Jest i przykład. Wzruszający reportaż „Mąż się nie zmienił”. Piękna i inteligentna doktor medycyny, aktywna zawodowo matka dwóch synów, od 15 lat walczy o małżeństwo. Małżonek oświadczył się, kiedy zaciążyła, a później było tylko gorzej. Koleżanki doradzały, żeby „rzuciła wstrętnego dziada, który ją krzywdzi”, znaczy się zdradza na lewo i prawo, ale… cud boski! Joanna trafiła na terapię do psychologa chrześcijańskiego, który odkrył razem z nią, że wcale nie chce zostawić wiarołomcy, ale… „zawierzyć związek Maryi”. Mąż się nie zmienił. Jak w tytule. Ale Joannie nic a nic to nie przeszkadza. „Nie szukam szczęścia poza Bogiem, bo go tam nie ma!” – dodaje z przekonaniem. A Ryta spogląda i pachnie! JUSTYNA CIEŚLAK

Prowincjałki Podczas wystawy fotografii poświęconej JPII ksiądz proboszcz Józef Przywara z Sudołu publicznie zrugał tamtejszych radnych za to, że ośmielili się głosować za likwidacją szkoły im. Jana Pawła II. „Dziękuję w imieniu błogosławionego tym, którzy byli wtedy przeciw lub się wstrzymali” – ogłosił proboszcz.

SZKOŁA NIETYKALNA

Sukienkowi nie pogardzą żadną okazją, żeby pomachać kropidłem. W Korycinie (woj. podlaskie) postawiono pomnik Człowieka Truskawki. Żeby jednak owococzłowiek miał się dobrze, poświęcił go sam dziekan koryciński – ksiądz Andrzej Gniedziejko.

ŚWIĘCONA TRUSKAWKA

Nad Lututowem szalała wichura. Na tyle silna, że zawaliła się ściana lokalnego kościoła Świętych Piotra i Pawła. Nie było ofiar w ludziach, bo cegły posypały się już po porannej mszy.

CUD OCALENIA

W gminie Pawłosiów jak co roku chodzili od chałupy do chałupy kolędnicy. Jak tradycja każe – wysmarowali też kremem pierwszą napotkaną po drodze dziewczynę. Źle jednak wytypowali, bo ojciec i brat „naznaczonej” postanowili wziąć odwet. W efekcie 15-latek dostał po łbie kijem, zaś jego 20-letni kolega – widłami w brzuch.

HEJ, KOLĘDA!

Aż ponad 100 tysięcy złotych z rezerwy Ministerstwa Edukacji Narodowej dostała na zakup pomocy dydaktycznych szkoła podstawowa w Łapach. Katolicka i niepubliczna. Opracowała WZ

OFIARA MEN

MYŚLI NIEDOKOŃCZONE Zamiast wydmuszką medialną – Tuskiem – lepiej zachwycać się Jarosławem Kaczyńskim. (poseł Joachim Brudziński, PiS)

œœœ W katolickim kraju czuje się wokół Kościoła i duchownych klimat podobny do holocaustu. (ks. Ireneusz Skubiś, redaktor naczelny tygodnika „Niedziela”)

œœœ

K

atolickie święto Trzech Króli obchodzone od roku także jako uroczystość państwowa – dzień wolny od pracy – jest wcieleniem absurdów Rzeczypospolitej Klerykalnej. Powszechnie nielubiany były prezydent Łodzi Jerzy Kropiwnicki postanowił przejść do historii Polski jako pomysłodawca i wskrzesiciel fetowania Trzech Króli jako święta narodowego. Ofiarą tego pomysłu, przypomnijmy, padli pracownicy, bo zyskując jeden wolny dzień od pracy – 6 stycznia – stracili prawo do odebrania wolnych dni za święta przypadające w weekend. Stracili więcej niż zyskali – tak zawsze działa klerykalna statystyka, która na ołtarzu dobrostanu Kościoła poświęca interesy zwykłego człowieka. Obchodzenie przez państwo tego katolickiego święta, zwanego także Objawieniem Pańskim, jest z wielu powodów absurdalne. Nie tylko dlatego, że w laicyzującym się kraju mnożenie świąt religijnych jest bezzasadne z oczywistych powodów. Święto to nie ma głębszego sensu nawet z religijnego punktu widzenia. Odwiedziny w betlejemskiej grocie tajemniczych „mędrców ze Wschodu” nie mają większego znaczenia w Ewangelii. Przypomnijmy, że spośród czterech ewangelii uznanych przez Kościół za „autentyczne” dwie (Jana i Marka) w ogóle nie zajmują się dzieciństwem Jezusa, jakby nie miało ono żadnego znaczenia dla wierzących. Tylko Mateusz i Łukasz piszą o wczesnych latach Chrystusa, ale nawet Łukasz, o dziwo, nic nie wie o wizycie „mędrców” u Dzieciątka. Nawet autor ewangelii zwany Mateuszem nie ma pojęcia, kim byli bohaterowie jego opowieści

– nie zna imion „mędrców”, a nawet ich przybliżonej liczby. Ponoć kierowali się „gwiazdą” w swoich poszukiwaniach „nowonarodzonego króla żydowskiego”, czyli najprawdopodobniej w jakimś sensie byli wyznawcami astrologii, z której właśnie słynął Wschód. Jak wiadomo, Nowy Testament nie stroni od cudowności, ale nawet jak na jego kontekst ta opowiastka brzmi po prostu bajkowo. Nic dziwnego, że poważniej traktujący swoje zadanie bibliści kwestionują autentyczność tej historii. Wskazują na to, że opowieść ma formę midraszu – starożydowskiego opowiadania o charakterze przypowieści, niekoniecznie mającego związek z rzeczywistością, ale zawierającego religijne przesłanie. Bibliści mówią o „opowieści katechetycznej niemającej charakteru kronikarskiego”. To zawiły sposób, aby powiedzieć, że ta historia jest zmyślona ku pokrzepieniu wiary czytelników. Zamiarem autora (autorów?) zwanego Mateuszem było pokazanie Jezusa jako drugiego Mojżesza – człowieka niezwykłego już od kołyski. Tyle meandry teologii. W ich kontekście pojawia się pytanie – co nas te prawdziwe czy zmyślone opowiastki ze starożytności obchodzą? Co tu właściwie jest do ogólnonarodowego świętowania? Sądzę, że w związku z powyższym nawet wierzący (a może zwłaszcza oni) nie zechcą świętować mitu. Skoro już koniecznie ma być obchodzony jakiś nowy dzień wolny od pracy, to czy nie lepiej, aby zamiast Trzech Króli była to wigilia, lubiana i świętowana na ogół przez wierzących i niewierzących. A „mędrcy” niech idą tam, gdzie ich patron Kropiwnicki – na boczny tor historii. ADAM CIOCH

RZECZY POSPOLITE

Mędrcy bez głowy

Od 20 lat szkoły wychowawczo są puste mimo obecności w nich licznych oddanych nauczycieli i księży. (abp Józef Michalik)

œœœ Nie bójmy się Palikota, transwestytów, liberałów ani bojówek ateistycznych. (bp Kazimierz Ryczan)

œœœ To ciekawe, że Polacy rozmnażają się najchętniej tam, gdzie nie ma biskupa Ryczana ani Michalika, ani Matki Boskiej, są za to transwestyci i „bojówki ateistyczne”, a także edukacja seksualna w szkołach, czyli w kraju religii anglikańskiej. (prof. Magdalena Środa, etyk)

œœœ Najgorzej jest nam działać w takich patriarchalnych krajach jak Białoruś, Ukraina czy Watykan. Tam liderzy otaczają się strażami, policją i bezpieką i boją się śmiertelnie kobiecych piersi wystawionych na widok publiczny. (Inna Szewczenko, działaczka ukraińskiej organizacji FEMEN, walczącej o prawa kobiet)

œœœ Kościół w Polsce jest zwartą, paramilitarną organizacją, bo taką chce być wobec niejasnej, chaotycznej nowoczesności. Tylko że przecież Kościół to nie jest policja czy wojsko, ale związek religijny – coś, co ma mieć związek z duchowością, poszukiwaniem, odkrywaniem jakiegoś sensu. A do tego potrzebna jest wolność. (prof. Tadeusz Bartoś, były dominikanin)

œœœ Najpóźniej po święceniach znacząca część młodych duchownych zaczyna rozumieć, że jest traktowana jak śmiecie. Gdzieś nad ich głowami rozgrywają się decyzje personalne, w wyniku których sprytniejsi, bardziej przymilni, układni potrafią zaskarbić sobie sympatię „protektora” – czy to proboszcza z pozycją, czy biskupa, który ich promuje – podczas gdy cała armia „śmieci” jest traktowana jak niewolnicy, do obsługi na rozkaz. Ludzie lądują w instytucji, która ich deprawuje, pozbawia wolności decydowania o własnym życiu, czyni elementem zamkniętego chorego układu walki o władzę, gdzie trzeba się okopać, by czerpać profity, albo jest się przegranym. (jw.) Wybrał AC

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

NA KLĘCZKACH

ALLELUJA I DO PRZODU! Wygląda na to, że ubiegłoroczna decyzja o podniesieniu dopuszczalnej prędkości na autostradach i ekspresówkach oraz wypchnięcie na boczne drogi ciężarówek poprzez podniesienie opłat na drogach głównych zwiększyły liczbę ofiar wypadków. Po 4 latach spadku liczby zabitych w wypadkach w 2011 r. nieoczekiwanie nastąpił wzrost. Ofiar było ponad 4100 (rok wcześniej – około 3900). Nawet bez tego wzrostu polskie drogi – obok rumuńskich i bułgarskich – są najbardziej zabójcze w Europie. MaK

KURIA RZĄDZI PRZEDSZKOLAMI Dorota Nieznalska. Dewoci słyszeli, że gdzieś dzwonią na zgorszenie, ale najwyraźniej znów pomyli kościoły. MaK

ŚWIĘTO UCIĘCIA ŁBA

SKANDAL SIĘGA PIS-U Według prokuratury i CBA były rządowy współpracownik Ludwika Dorna i członek Komisji Majątkowej miał działać na szkodę państwa. Rajmund J., który pełnił m.in. funkcję szefa gabinetu marszałka Dorna, po zakończeniu rządów PiS dostał posadę dyrektora spółki Famur, należącej do Jacka i Tomasza D. oskarżonych o wyłudzanie i pranie brudnych pieniędzy w związku z gruntami zwracanymi Kościołowi przez Komisję Majątkową. Rajmund J. umiejętnie łączył swoją pracę w Famurze z obowiązkami członka KM. Udało mu się podjąć kilka decyzji intratnych dla Jacka i Tomasza D. Do sprawy wrócimy. ASz

MADONNA W PIEKLE 7 stycznia w sobotę kilkaset osób uczestniczyło w IV Ogólnopolskiej Patriotycznej Pielgrzymce Kibiców na Jasną Górę. Mimo słabej frekwencji wszystkim dopisywały humory, zwłaszcza organizatorowi spędu – ks. Jarosławowi Wąsowiczowi – który z zadowoleniem powiedział: „Modlimy się dzisiaj w różnobarwnych szalikach, ale nie tęczowych; modlimy się w barwach narodowych”. Wśród uczestników pielgrzymki znalazł się osławiony i niedawno skazany na 2 lata w zawieszeniu kibol „Staruch”. Korzystając z okazji, pielgrzymi pod Cudownym Obrazem Czarnej Madonny święcili swoje szaliki – m.in. z hasłem: „Witamy w piekle”. ASz

NIEZNALSCY KOZYRY Aktywiści katoliccy zorganizowali protest przed krakowskim Muzeum Narodowym przeciwko odbywającej się tam wystawie prac Katarzyny Kozyry, artystki uchodzącej w niektórych środowiskach za skandalistkę. Do muzeum napływają także e-maile, a wśród nich takie, które atakują Kozyrę za… umieszczenie na krzyżu genitaliów, czyli za to, co zrobiła

Tylko kilkuset warszawiaków dało się namówić na klerykalną imprezę o nazwie „Orszak Trzech Króli” (odbywała się także w innych miastach). W łódzkim marszospektaklu brali udział także przebierańcy – m.in. profesorowie reprezentujący trzy łódzkie uczelnie (uniwersytet, politechnika i uczelnia medyczna), zakonnice oraz były prezydent Jerzy Kropiwnicki. Orszak zakończył się przed katedrą, gdzie w czasie jasełek symbolicznie obcięto głowę Herodowi. Na ręce abp. Władysława Ziółka profesorowie, którzy robili za „trzech króli”, złożyli dary – złoto, kadzidło i mirrę. To wymowny gest kapitulacji polskiej nauki przed mitami Kościoła, a rozumu – przed religijną dogmatyką. MaK

STAN WOJENNY JPII Ksiądz profesor Czesław Bartnik, główny teolog na usługach „ojca” Tadeusza Rydzyka, na łamach „Naszego Dziennika” obwieścił, że żyjemy w czasach nowego stanu wojennego, który polega na utracie suwerenności przez Polskę. Zdaniem Bartnika katolicy są w naszym kraju internowani, bo… nie ma ich w mediach, a za to w nadmiarze są w nich niekatolicy. Pomysł likwidacji przywilejów Kościoła i kleru nazwał „bolszewickimi zakusami”. Emerytowany wykładowca KUL zaatakował także Lecha Kaczyńskiego za podpisanie... traktatu lizbońskiego. Papieża Wojtyły nie zaatakował wprost, bo nie wypada, ale zasugerował, że był „niepoinformowany”, i dlatego popierał integrację europejską. Przyczynił się do wprowadzenia „nowego stanu wojennego”, ale, bidulek, nie wiedział, co czyni. Jak to…? MaK

PAPIEŻOLOGIA STOSOWANA Rektor i Senat Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie postanowili zorganizować uroczystość upamiętnienia dziesiątej rocznicy przyjęcia przez Jana Pawła II dyplomu honoris causa SGGW. W programie obchodów „dziękczynienia”, które honorowym patronatem objął JE ks. Kazimierz Nycz, uczelnia zaplanowała m.in. odtworzenie w auli uczelni przemówienia JPII z 2002 roku oraz wykłady: „Jan Paweł II – pedagog i wizjoner. Przyszłość pokolenia JPII” oraz „Jan Paweł II – człowiek uniwersytetu”. W podzięce nie omieszkano również zamówić na 15 stycznia mszy w kościele pw. Wniebowstąpienia Pańskiego z udziałem władz uczelni oraz środowiska akademickiego, podczas której ma się odbyć złożenie „Czcigodnych Relikwii Błogosławionego Jana Pawła II”. Jednym słowem racjonalizm w rozkwicie – jak na polską naukę przystało. AK

PTAKI OPADAJĄ „Super Express” pociesza swoich czytelników nadejściem końca świata, zapowiadanego (według „SE”) przez Majów na rok 2012. Świadczyć o tym mają ptaki spadające z nieba w USA oraz martwe ryby na plażach Norwegii. Według gazety przyczyną tych zjawisk mogą być zmiany pola magnetycznego Ziemi, ale… nie na pewno. MaK

OŚWIECENI GASZĄ Stolica Zagłębia jest pierwszym w Polsce miastem, w którym trwa debata nad ewentualnym przygaszeniem świateł w późnych godzinach nocnych na kościołach oświetlanych za publiczne pieniądze. Wielkość ewentualnych zysków z takiej oszczędności polecił zbadać Wojciech Kulawiak, szef miejskiej komisji gospodarki komunalnej. MaK

ANKIETA ŚLEDCZA Ksiądz dr Piotr Siołkowski z podtoruńskiego Czernikowa (ten od rugania wiernych za głosowanie na Ruch Palikota – „FiM” 45/2011) rozprowadzał podczas kolędy wśród swoich wiernych ankietę. Pytania w niej zwarte dotyczą m.in. częstotliwości chodzenia do spowiedzi, czytania gazet katolickich i słuchania Radia Maryja. Ankieta niby jest anonimowa, ale trzeba w niej podać imiona członków rodziny oraz informację o tym, w czyjej intencji zamawiało się wypominki za zmarłych. MaK

Na mocy konkordatu, zgodnie z „zasadą tolerancji”, nauka religii w polskich przedszkolach musi odbywać się obligatoryjnie, bezpłatnie oraz w wymiarze dwóch mniej więcej 30-minutowych zajęć. Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 21 maja 2001 r. jednoznacznie określa, że dzienny czas pracy przedszkola przeznaczony na realizację podstawy programowej nie może być krótszy niż 5 godzin oraz że w tym czasie nie mogą się odbywać dodatkowe zajęcia – umuzykalniające, rewalidacyjne, nauka języka obcego, nauka religii. To jednak wyłącznie ministerialna teoria. Wydział katechetyczny diecezji gdańskiej w sprawie nauki religii w przedszkolu podaje bowiem na swojej stronie następującą instrukcję: „W związku z licznymi pytaniami uprzejmie wyjaśniam, że dzienny wymiar podstawy programowej wychowania przedszkolnego nie musi być realizowany w ciągu następujących po sobie 5 godzin zegarowych. Dla przykładu, dzienny rozkład dnia w przedszkolu może wyglądać w sposób następujący: 1) poniedziałek: 7.30–8.30 – realizacja podstawy programowej wychowania przedszkolnego, 8.30–9.00 – zajęcia nauki religii, 9.00–13.00 – realizacja podstawy programowej wychowania przedszkolnego”. AK

RELIGIA NA CHAMA W Piotrkowie Trybunalskim kłopoty ma ks. Ireneusz B., który zaprowadził do dyrekcji pod przymusem jedną z uczennic gimnazjum katolickiego uchylającą się od uczestnictwa w religii. Dziewczyna poskarżyła się w szkole, że ksiądz ją uderzył, a koleżanki potwierdzają jej wersję. Dyrekcja jest w kłopotliwej sytuacji – bo jak tu w katolickiej szkole podnieść rękę na Kościół? MaK

NIEWZRUSZONY PORUSZONY Episkopat Polski zorganizował specjalną konwencję, na której moralizowano na temat światowego

5

kryzysu. Zdaniem nuncjusza-nadzorcy Celestina Migliore „papież jest poruszony ruchem Oburzonych”. Papieskie poruszenie antysystemowymi protestami chwalił bardzo eurodeputowany Paweł Kowal z PJN, partii do bólu prokapitalistycznej. Warto przypomnieć, że papież dla odmiany wyniośle ignoruje wszelkie ruchy „oburzonych” katolików (świeckich i duchownych) skierowane przeciwko polityce Kościoła. MaK

PREZENTÓW NIE BUDIET W Duszanbe (stolica Tadżykistanu) trójka studentów zamordowała człowieka przebranego za świętego Mikołaja. Zabójcy rzucili się z nożami na ofiarę, krzycząc: „Niewierny! Niewierny!”. Tadżykistan jest zdominowany przez szyicką odmianę islamu. MaK

HOLOCAUST PSÓW Władze Sri Lanki podjęły decyzję o zabiciu niemal trzech milionów (sic!) bezpańskich psów na terenie swojego kraju. Minister zdrowia Maithripala Sirisena oznajmił, że rząd wycofał się z orzeczenia zabraniającego uśmiercania bezdomnych zwierząt. W Sri Lance co roku około dwa tysiące osób zostaje pogryzionych przez psy. Organizacje prozwierzęce dowodzą, że prowadzona wcześniej akcja sterylizacji nie udała się przez wszechobecną korupcję i nieudolność urzędników. ASz

ŚWIĘTA DZIARA Kościół katolicki w USA zaczyna robić bokami. Ale chyba też brzuszkami, pośladeczkami i… innymi częściami ciała. Skąd to wiemy? Otóż stąd, że na przykład parafia w Michigan otworzyła w świątyni… studio tatuażu. No i nareszcie ma klientów – to znaczy wiernych. Ci podobno mogą zamówić wydziaranie wszystkiego – nawet gołej baby. No, ale w kościele to raczej uchodzi tylko deMarynia. MarS

6

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

RAPORT „FiM” Pacjent w pigułce

Zdrowie – historia choroby Wydatki na leczenie stają się coraz większym obciążeniem dla gospodarstw domowych. Wynika to z rosnących kosztów opieki zdrowotnej oraz niepewnego stanu gospodarki. Ludzie ograniczają inne wydatki, by finansować leczenie, a także żądają przepisywania im tańszych lekarstw” – oto główne wnioski płynące z dorocznego badania klientów sektora opieki zdrowotnej („2011 Survey of Health Care Consumers”), przeprowadzonego przez firmę doradczą

pozwoliłby racjonalnie oszacować liczbę koniecznych zabiegów, i dlatego kontraktuje zbyt mało wybranych świadczeń, a dyrektorzy szpitali stają nie tylko przed widmem bankructwa, ale też przed koniecznością podjęcia decyzji, kogo leczyć i czy w ogóle. Według informacji zgromadzonych przez Fundację Watch Health Care na endoprotezoplastykę stawu biodrowego w szpitalu publicznym czeka się obecnie nawet 2,5 roku (prywatny zabieg kosztuje 15 tys. zł

Polskie szpitale publiczne dogorywają, pacjenci tracą resztki zdrowia w wydłużających się kolejkach, a rząd uważa, że jest tak dobrze, że już lepiej być nie może. Deloitte. Lepiej nie będzie, bo w Polsce system ochrony zdrowia de facto nie istnieje. Trudno tym mianem określić bowiem twór, w którym nie ma nakładów inwestycyjnych, programów zdrowotnych, brakuje kontrolowanych list kolejkowych, a nawet centralnej bazy danych na temat liczby szpitali czy rejestru osób ubezpieczonych – m.in. kart elektronicznych. Brak jest także jednolitych kryteriów wyceny operacji, porad czy wizyt lekarskich. W tym względzie panuje dowolność. O tym, ile zapłaci NFZ za zabieg czy operację, decyduje prezes NFZ, zaś jego decyzje z punktu widzenia szefów szpitali są co najmniej dyskusyjne. No bo jak wytłumaczyć fakt, że w 2012 r. w Małopolsce, gdzie jest wiele szpitali specjalistycznych (a więc gdzie dochodzą bardzo wysokie koszty ich utrzymania), na jednego ubezpieczonego NFZ wyda 1551 zł, zaś w woj. lubuskim, gdzie sieć szpitali jest ograniczona, będzie to 1578 zł? Prowadzi to do sytuacji, w której pacjenci nie uzyskują dostępu do nieodpłatnych świadczeń teoretycznie gwarantowanych przez państwo. NFZ nie ma bowiem systemu, który

i może się odbyć po 3 tygodniach od zgłoszenia); pacjentki ze skierowaniem od onkologa na resekcję macicy w szpitalu publicznym czekają co najmniej 1,5 miesiąca (za 3475 zł w lecznicy prywatnej miałyby ów zabieg wykonany w tydzień). W połowie 2011 r. w szpitalu miejskim w Toruniu na operację kręgosłupa tzw. pacjenci stabilni czekali 230 dni, a pilni – 111 dni. Na endoprotezę biodra – 326 dni stabilni, 162 – pilni. Kolejka na oddział chirurgii liczyła 260 osób, które na przyjęcia czekały co najmniej trzy miesiące. Powód? Każdy ordynator, który zgodnie z przysięgą Hipokratesa postanowi pacjenta leczyć, a nie odeśle go z kwitkiem, tłumacząc, że skończył się limit, naraża swój szpital na ryzyko strat. O pieniądze za nadwykonania (świadczenia ponad limit określony w umowie) trzeba NFZ prosić miesiącami, a niejednokrotnie walczyć o nie przed sądem.

Bilans korzyści „O efektywności medyczno-ekonomicznej danego ośrodka decyduje

nie tylko doświadczenie zespołu i organizacja pracy, ale przede wszystkim rodzaj chorych trafiających na oddział” – mówi Marian Zembala, dyrektor Śląskiego Centrum Chorób Serca, wiceprezydent Europejskiego Towarzystwa Chirurgii Serca i Naczyń. Dziś kontrakt z NFZ może zawrzeć każda placówka, a narzucane przez Narodowy Fundusz stawki są korzystne głównie dla szpitali prywatnych. Te wybierają wąski zakres specjalności, które są wysoko wyceniane przez NFZ, choć proste medycznie. A jeśli do komplikacji jednak dojdzie? Wówczas pacjent kierowany jest do placówki publicznej. W tym zakresie szpitale publiczne są dyskryminowane przez prawo, które nie pozwala ich dyrektorom obciążyć kosztami leczenia kliniki prywatnej, z której trafił pacjent. Tym samym w sektorze publicznym generowane są ogromne koszty, gdyż skomplikowane i niedochodowe leczenie powikłań pooperacyjnych spycha się do szpitali publicznych. Z kolei najlepsze placówki, przygotowane do leczenia najbardziej skomplikowanych przypadków, nie mają środków na rozwój. Instytut Centrum Zdrowia Matki Polki, największy i jeden z najlepszych szpitali dziecięcych w Polsce, od lat boryka się z ogromnymi problemami finansowymi. Dyrekcji Instytutu, podobnie jak setek innych szpitali w Polsce, wyjścia na prostą z pewnością nie ułatwia fakt, że o budżecie szpitala dowiaduje się od Narodowego Funduszu Zdrowia w środku roku kalendarzowego, którego ów budżet dotyczy. Z kolei za świadczenia nielimitowane (m.in. porody albo zabiegi ratujące życie i zdrowie) NFZ płaci po 110, a w skrajnych przypadkach po 225 dniach od ich wykonania, zaś w przypadku pacjentów z wadami wielonarządowymi, z zastosowaniem większej liczby procedur w kilku klinikach, NFZ płaci jedynie za jedną.

To wynik wdrożenia krytykowanego przez środowisko medyczne systemu rozliczeń w ramach Jednolitych Grup Pacjentów (JGP). Zaledwie w ciągu roku NFZ skrócił listę opłacanych zabiegów z 1800 do… 400. Obecnie jedna pozycja zawiera więc szereg procedur, a NFZ płaci za jedną z nich – tę, którą szpital wskazuje jako podstawową. Pozostałe opłacone są ryczałtem, to znaczy symbolicznie. Tym samym szpitale wysokospecjalistyczne, których pacjenci wymagają leczenia wielotorowego, odnotowują straty. „Pogrupowanie pacjentów w proponowanej formie szpitalowi klinicznemu nie daje żadnych korzyści. Więcej, jest szkodliwe i doprowadzi do bankructwa placówki!” – alarmował w 2008 roku Piotr Kuna, dyrektor Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego im. N. Barlickiego UM w Łodzi. Niedopracowany system JGP preferujący najprostsze zabiegi oraz niejasne kryteria

z nich prowadziła odrębne zasady kontraktowania, rozliczenia operacji i zabiegów, miała swoje upolitycznione zarządy i rady. Nie było żadnej współpracy i wymiany informacji. Była za to rywalizacja o pacjentów, a raczej – o ich numery PESEL. Najwyższa Izba Kontroli ustaliła, że zdarzały się przypadki zapisywania do regionalnych kas chorych osób zmarłych lub zamieszkałych za granicą. Za te martwe dusze państwo wypłacało kasom dodatkowe środki z funduszu na rzecz równoważenia ich budżetu. Proceder zakończył w 2003 r. rząd Leszka Millera, zastępując kasy jednym formalnie zcentralizowanym Narodowym Funduszem Zdrowia. Tyle że i to okazało się niewypałem, bowiem – jak czytamy w raporcie NIK – dotąd NFZ nie ma jednolitego systemu informatycznego obejmującego sprawy budżetowe, rozliczanie kontraktów, wykazy osób ubezpieczonych i recept wystawionych przez lekarzy. A bez tego nie da się wdrożyć skutecznych mechanizmów kontroli i zarządzania pieniędzmi, które państwo przekazuje do dyspozycji NFZ (71,9 mld zł na 2012 r.).

Pan życia i śmierci

kontraktowania zmieniające się co roku zniechęcają do zakupu drogiej aparatury i wdrażania nowych procedur. Może to doprowadzić do ograniczenia rozwoju medycyny. Tymczasem zdaniem Wojciecha Maksymowicza, byłego ministra zdrowia, „zawsze musimy pamiętać o konieczności uczestniczenia w rozwoju medycyny, a to jest możliwe tylko wtedy, gdy będziemy wykonywać nowe, często kosztowniejsze, a czasem kontrowersyjne procedury”. Dziś istnieje realne ryzyko, że osiągniemy sytuację, w której lekarze specjaliści nie będą mieli gdzie praktykować. Skutki wprowadzenia JGP będą więc podobne do skutków reform z lat 90., które zmieniały zasady naboru na specjalności lekarskie. Po latach okazało się, że brakuje lekarzy niektórych specjalności, m.in. radiologów (są środki na zakup tomografów komputerowych, ale nie ma specjalistów do ich obsługi), pulmonologów (wzrost zachorowań na gruźlicę był spowodowany m.in. tym, że nie było lekarzy, którzy szybko zdiagnozowaliby chorobę) czy onkologów (w Łodzi na komercyjną wizytę u onkologa czeka się kilka tygodni).

Kasa dla chorych Od 1999 r. w Polsce poradnie i szpitale finansowane są w przeważającej części za pomocą specjalnego podatku nazywanego powszechną ubezpieczeniową składką zdrowotną. Rząd Jerzego Buzka zlecił zarządzanie tymi środkami 17 kasom chorych. Problem w tym, że każda

Od lat szefowie placówek medycznych oraz aptek skarżą się, że regulacje dotyczące kontraktów ukazują się zbyt późno. W 2011 r. aptekarze o wstępnych warunkach umów na sprzedaż leków refundowanych na kolejny rok dowiedzieli się 19 grudnia. W tym samym czasie warunki kontraktów na specjalistyczne zabiegi poznali szefowie klinik. Co ważne, dyrektorzy oddziałów wojewódzkich NFZ w wielu przypadkach nie sprawdzają przed podpisaniem umowy, czy oferent spełnił wszystkie warunki. Często nie badają nawet, gdzie tak naprawdę mieszczą się przychodnie, szpitale i jakim sprzętem dysponują. Nie bez wpływu na tę sytuację pozostaje struktura organizacyjna NFZ. Zgodnie z obowiązującą ustawą to prezes Funduszu decyduje jednoosobowo m.in. o zarządzaniu środkami, o ich podziale pomiędzy oddziały wojewódzkie, powoływaniu oraz odwoływaniu dyrektorów oddziałów wojewódzkich; sposobie współpracy NFZ z organami administracji rządowej, związkami pracodawców i pracowników, samorządem lekarskim, a także o zasadach kontraktowania i rozliczania porad lekarskich, badań laboratoryjnych, operacji i zabiegów w szpitalach oraz leczeniu Polaków za granicą. Z kolei dyrektorzy oddziałów wojewódzkich mają prawo do jednoosobowego decydowania o sposobie podziału środków oddziału, zawierania i rozliczania umów z lekarzami, poradniami, laboratoriami medycznymi, szpitalami i sanatoriami (także na zabiegi wysokospecjalistyczne i ministerialne programy promocji zdrowia). W ich gestii leży również podpisywanie i rozliczanie umów związanych z refundacją leków. To oni mają prawo do oceny celowości sposobu leczenia danego pacjenta

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r. i przepisania mu wskazanych na recepcie leków. Co może minister zdrowia? Prosić prezesa NFZ o informacje i wyjaśnienia, a w sytuacji, gdy ten odmawia finansowania świadczeń lub wydaje sprzeczne wewnętrznie zarządzenia, minister może jedynie… nałożyć na niego karę (nieprzekraczającą kwoty trzech podstawowych pensji szefa NFZ), co zdarzyło się jak dotąd dwa razy, m.in. w czerwcu 2005 r., kiedy ówczesny minister zdrowia Marek Balicki utratą jednomiesięcznej pensji ukarał prezesa NFZ Jerzego Millera za ukrywanie zasad i wyników konkursów na stanowiska dyrektorów oddziałów wojewódzkich.

S.O.S. Lekiem na dramatyczną sytuację szpitali, który zaaplikowała minister zdrowia Ewa Kopacz, było ich przekształcenie w spółki. W latach 2000–2011 samorządy skomercjalizowały 105 szpitali. Miało być pięknie – brak kolejek, brak zadłużenia, wyższe zarobki. Lek, który pochłonął blisko 1,5 mld zł, nie zadziałał, co potwierdziła przeprowadzona przez NIK kontrola przekształceń własnościowych wybranych szpitali w latach 2006–2010. Przekształcanie polegało na tym, że w szpitalach zmieniały się głównie szyldy. Ani Ministerstwo Zdrowia, ani władze lokalne przekształcające placówki nie sprawowały faktycznego nadzoru nad dokonywanymi przekształceniami, co prowadziło do takich sytuacji, jak we Wschowie, gdzie dzierżawcą całego szpitala została firma niespełniająca warunków przetargowych, której to firmie wyposażenie szpitala warte 2,5 mln zł sprzedano za 650 tys. zł. Z kolei w Płocku, Nowej Soli, Zabrzu czy Szprotawie nikt nie pokusił się o wpisanie zakresu obowiązków do umowy zawieranej z likwidatorem, pozbawiając się tym samym skutecznych narzędzi kontroli. Często też dotychczasowi dyrektorzy placówek publicznych zajmowali stołek prezesa w oddłużonej już z pieniędzy budżetowych spółce… Niektóre spośród tych szpitali zrezygnowały z prowadzenia ewidencji odmów przyjęć, nie prowadziły też list kolejkowych. Placówkami zarządzali ludzie bez kwalifikacji, a rady nadzorcze skomercjalizowanych szpitali stały się łupem politycznym – o obsadzie stanowisk decydowała przynależność partyjna, a nie kwalifikacje. Szpital w Lwówku Śląskim. Czas oczekiwania na zabiegi zwiększył się tu ze 129 w szpitalu publicznym do 155 dni w szpitalu przeobrażonym w spółkę. Pacjenci komercyjni byli natomiast przyjmowaniu na oddział bez oczekiwania. W Rawiczu wzrosła liczba oczekujących na miejsce w Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym z 80 do 184, a spadła niemal o tysiąc liczba osób przyjętych do szpitala. Znajdujący się w trakcie likwidacji, a więc faktycznie niedziałający, szpital w Mysłowicach tylko w okresie czerwiec 2009 – październik 2010

kosztował lokalny samorząd ponad milion zł. W dzierżawę (spółce bez doświadczenia w prowadzeniu szpitala wieloprofilowego) został też przekazany szpital miejski w Pszczynie (jedyny w całym powiecie!). Niedługo później okazało się, że sposób na poprawę sytuacji nowy właściciel widzi jeden – cięcia. Pod nóż poszły nie tylko etaty (doszło do sytuacji, że na dyżurze był jeden lekarz, bez specjalizacji pod telefonem na ortopedii, sali operacyjnej i ambulatorium urazowym. Były też dyżury, gdy jeden lekarz przypadał na salę porodową, operacyjną, oddział położniczy, ginekologiczny, poradnię K, USG), ale również poradnie przyszpitalne, m.in. wad postawy, kardiologiczną, przeciwbólową. Tylko cztery spośród dwunastu szpitali kontrolowanych przez NIKmiały dodatni wynik finansowy. Bo nie pomoże przekształcanie szpitali w spółki przy słabym nadzorze i bez obowiązku współpracy pomiędzy nimi. Dziś na terenie jednego miasta szpitale publiczne mają kilku różnych właścicieli (np. w Łodzi – 7, w Warszawie – 8, w Lublinie – 6), pomiędzy którymi nie ma komunikacji, za to często są animozje i zła konkurencja. A to powoduje zagrożenie dla życia i zdrowia pacjentów.

Grzechy główne Co obok niskich kontraktów, przerzucania kosztów leczenia powikłań pooperacyjnych i nieopłaconych a wykonanych zabiegów jest przyczyną zadłużenia szpitali? Te publiczne są obciążone obowiązkami, których nie mają szpitale prywatne. Ustawa o działalności leczniczej wprowadza chaos, dodatkowe obciążenia biurokratyczne dla szpitali publicznych. Ustawodawca nałożył bowiem na dyrektorów publicznych szpitali m.in. obowiązek podniesienia płac pracownikom, nie zapewniając jednak na owe podwyżki żadnych środków. Dyrektorzy mają więc dwa wyjścia: podnieść płace i zadłużać szpital albo ich nie podnosić, narażając się tym samym na strajki załogi. Zmuszeni do ograniczenia strat szpitala zgadzają się, aby oddziałami zajmowały się spółki złożone z lekarzy i pielęgniarek, tym samym tracąc nad nimi zwierzchnictwo (nie ma wpływu na podejmowane decyzje, nie może wydawać im poleceń). W rzeczywistości jest to jednak zabieg czysto księgowy, bo choć teoretycznie zmniejszają się koszty stałe (wynagrodzenia i składki ZUS), to szpital i tak płaci za pracę swojego dotychczasowego personelu; niejednokrotnie więcej niż dotychczas. Kolejni ministrowie próbowali naprawić mniej lub bardziej nieudolnie to, co zastali, ale żaden sukcesu nie osiągnął. Rządzący zdają się nie dostrzegać, że środki dzisiaj przeznaczone na leczenie pozwoliłyby uniknąć w przyszłości znacznie większych wydatków państwa na renty i zasiłki. Z analiz ekspertów prestiżowej

RAPORT „FiM” Szkoły Zdrowia Publicznego brytyjskiego Uniwersytetu Lancaster wynika, że łączne koszty zbyt późnego podjęcia leczenia chorób reumatycznych wynoszą w Polsce rocznie ponad 489 mln euro (m.in. stałe renty dla chorych). NFZ na ich diagnostykę i najprostsze (o umiarkowanej skuteczności) metody leczenia wydaje rocznie niecałe 38 mln euro. Na długoterminowe zwolnienia lekarskie z powodu chorób reumatycznych ZUS i pracodawcy wydają zaś rocznie ponad 235 mln euro. Eksperci zwracają także uwagę na spory odsetek zakażeń wewnątrzszpitalnych, których leczenie jest kosztowne. Ażeby ich uniknąć, wystarczy nie przechowywać odpadów w toaletach pacjentów, montować systemy klimatyzacji w salach operacyjnych oraz myć ręce i podłogi specjalnymi preparatami. Wciąż nie ma w Polsce zcentralizowanej elektronicznej platformy wymiany informacji medycznych. Dotąd na informatyzację szpitali, przychodni, NFZ, innych państwowych

ma więc potrzeby kilkakrotnego ustalania jego grupy krwi i rzadziej zdarzają się powikłania wywołane podaniem leków, na które pacjent jest uczulony, a oszuści mają kłopot z wyłudzeniem leków na cudze dane. Duński system ochrony zdrowia uchodzi za najsprawniejszy na świecie. Oferuje on swoim klientom za niewielkie pieniądze leczenie na najwyższym poziomie.

Na receptę NFZ od lat nie może sobie poradzić z procederem fałszowania refundowanych recept oraz zapisywaniem medykamentów, których chorzy nie potrzebują. A wydatki NFZ na leki rosną z roku na rok – w 2005 r. było to 6,7 miliarda złotych; w 2008 r. – 7,3 miliarda złotych; w 2009 r. – 8,2 miliarda; w 2010 r. – 8,5 miliarda, a w 2011 r. – niemal 8,7 miliarda złotych. Sytuację miała zmienić nowa ustawa refundacyjna. Wyszło jak zwykle. Złożyło się na to kilka przyczyn – m.in. zbyt późne

Procent pokrycia przez państwo kosztów leczenia (wizyt lekarskich, badań specjalistycznych, zabiegów w szpitalach i zakupu leków) Czechy Wlk. Brytania Niemcy Austria Słowacja Francja Hiszpania Finlandia Węgry Portugalia Norwegia Włochy Polska

75% 75% 74% 74% 74% 72% 71% 70% 65% 60% 59% 51% 33%

Źródło: NFZ, IMS Pharma Trend, IMS MIDAS, prezentacja Michała Pilkiewicza z IMS HEALTH INCORPORATED. Dane za rok 2011.

agend zajmujących się obsługą placówek opieki zdrowotnej wydaliśmy ponad 1,6 miliarda złotych, a przyniosły one dość ograniczone efekty. Przełom miał przynieść projekt Centrum Systemów Informacyjnych Ochrony Zdrowia wart drobne 712 milionów złotych. System wciąż jednak nie działa, choć – zdaniem dr. hab. Andrzeja Sobczaka z Katedry Informatyki Gospodarczej Handlowej – dobrze przygotowany projekt platformy wymiany danych medycznych spłaciłby się w ciągu kilku lat. Tak jak w Danii. Tam rząd wyłożył 200 milionów euro na system łączący elektroniczne recepty i karty pacjenta. Lekarz – czy to w szpitalu, czy w przychodni – ma dostęp do pełnej informacji o chorym. Nie

rozpoczęcie prac nad nową listą refundacyjną. Ministerstwo Zdrowia przystąpiło do nich dopiero w II połowie listopada 2011 r. W pośpiechu przygotowano listę, która od momentu powstania wymagała zmian. Co więcej – najważniejsze dla lekarzy i farmaceutów rozporządzenia dotyczące nowych recept ukazały się dopiero pod koniec grudnia 2011 r. i nałożyły na lekarzy obowiązek badania, czy pacjent jest ubezpieczony, choć w Polsce nie ma żadnego wiarygodnego dokumentu poświadczającego ten fakt (nie jest nim na przykład druk ZUS-RMUA, gdyż dowodzi on tylko tego, że pracodawca pobrał należną składkę). Na mocy nowej ustawy refundacyjnej za ten sam lek każdy z pacjentów może

7

zapłacić inną cenę – wszystko zależy od choroby, którą ma leczyć dany specyfik. I tak w przypadku schorzeń przewlekłych i rzadkich większość leków stała się pełnopłatna, choć są one umieszczone na liście refundacyjnej. Nie wiadomo ponadto, dlaczego urzędnicy połączyli środki przeznaczone na opłacenie leków wydawanych w aptekach z tymi, które idą na medykamenty stosowane w szpitalach, bo generuje to wysokie ryzyko, że budżet NFZ na leki wyczerpie się bardzo szybko. Rozwiązaniem będzie wówczas albo drastyczne ograniczenie listy refundacyjnej, albo dodanie pieniędzy kosztem innych wydatków (programy badań prewencyjnych, leczenie w sanatoriach). Nowa ustawa nie zapobiegła, niestety, bardzo szybkiemu wzrostowi udziału pacjentów w kosztach zakupu leków. W Polsce w przypadku niektórych chorób sięga on 75 procent. W Czechach pacjenci płacą z własnej kieszeni maksymalnie 24 procent ceny leków, na Słowacji – 26 procent, a w Luksemburgu – 16 procent. W państwach rozwiniętych – należących do elitarnej organizacji OECD – tylko w Meksyku i USA obywatele płacą za leki więcej niż Polacy. Z analiz firmy IMS Heath wynika, że Polacy z własnej kieszeni wydadzą na leki ponad 320 milionów złotych więcej. Dotknie to szczególnie chorych na cukrzycę (122 mln zł więcej), choroby wrzodowe (73,2 mln zł więcej), astmę (48 mln zł więcej) czy padaczkę (32 mln zł więcej). Beneficjantami zmian w ochronie zdrowia stali się politycy i urzędnicy (niemal tę samą ilością pieniędzy i placówek zarządza obecnie więcej osób niż w 1995 r.) oraz producenci tabliczek i formularzy (każdorazowa zmiana organizacji ochrony zdrowia pociąga za sobą wymianę szyldów i papierów firmowych). Niektóre z nich gniją w magazynach do dzisiaj, Ot, choćby zamówione w 1995 roku książeczki rejestru usług medycznych. Te zmiany to miliony złotych wyrzucane w błoto. Staczanie się po równi pochyłej trwa od lat. Część długów lecznic spłacają samorządy. Budżet 69-tysięcznych podłódzkich Pabianic od kilku lat obciąża ponad 100-milionowy dług, z jakim zakończył swoją działalność miejski szpital. Samorządowcy z województwa lubuskiego mają na karku m.in. ponad 300milionowe zadłużenie szpitala wojewódzkiego w Gorzowie Wielkopolskim. Ich koledzy ze Świętokrzyskiego szukają sposobu na zapchanie ponad 70-milionowej dziury w budżecie Świętokrzyskiego Centrum Onkologii. Zbiórkę warzyw oraz trwałych artykułów spożywczych ogłosiła w październiku ubiegłego roku gmina Hańsk, aby pomóc znajdującemu się na jej terenie szpitalowi we Włodawie… MICHAŁ POWOLNY WIKTORIA ZIMIŃSKA

8

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

ZAMIAST SPOWIEDZI

– Z czego wynikają największe problemy służby zdrowia? – Po pierwsze z niedostatecznego finansowania. Ceny większości świadczeń zdrowotnych są przez NFZ zaniżone, niezmieniana od wielu lat wartość punktu przeliczeniowego została w tym roku zwaloryzowana zaledwie o 2 proc., co jest niepoważne, biorąc pod uwagę inflację, która tylko w jednym roku wynosi ponad 4 proc. Drugi powód to nałożone ustawami na szpitale dodatkowe obowiązki, które zwiększają wydatki. O dwa punkty procentowe została podwyższona składka rentowa, co w przypadku mojego 350-łóżkowego szpitala daje 500 tys. zł dodatkowych wydatków rocznie. Kolejna sprawa to ubezpieczenie od zdarzeń medycznych w ramach pozasądowego systemu dochodzenia roszczeń, który pani minister Ewa Kopacz uznała za swój sukces. Ale na razie „sukces” ten

przepisów wynika, że mamy prowadzić jedną gospodarkę finansową. Doprawdy, trudno to zrozumieć. Tym bardziej że rząd z jednej strony chce budować zaufanie i odbiurokratyzować system, a jednocześnie wymyśla różnego rodzaju konstrukcje biurokratyczne, które nic nie dają, a utrudniają wszystkim życie. – Komu i dlaczego opłaca się przekształcanie szpitali w spółki kapitałowe? – Wielu szuka odpowiedzi na to pytanie. Taka spółka ma działać jak każda firma kierująca się zasadą maksymalizacji zysku, co w szpital-

„FiM” rozmawiają z Markiem Balickim, byłym ministrem zdrowia, obecnie dyrektorem Szpitala Wolskiego w Warszawie.

Obłędne koło powoduje, że będę musiał „zdjąć” z leczenia pacjentów 320 tys. zł rocznie. I w ten sposób pierwszym skutkiem tego, co miało być dla pacjentów dobre, jest to, że będzie mniej pieniędzy na ich leczenie. Wszystko dlatego, że państwo na swoje szpitale, które utrzymuje ze środków publicznych, nałożyło nowe obowiązki, ale nie dało dyrektorom narzędzia, aby można je było dobrze wypełnić. W Szpitalu Wolskim, którego budżet wynosi około 60 mln zł, wydatki na leczenie będzie trzeba zmniejszyć o 820 tys. zł. W kraju mamy 700 szpitali. Przyjmując, że wielkość naszego szpitala oddaje średnią krajową, łatwo policzyć, że państwo – mówiąc kolokwialnie – zagrabiło szpitalom niemal 600 mln zł. To są pieniądze, które prawą ręką się daje, a lewą odbiera. Następna sprawa to ustawa o działalności leczniczej, która wprowadza wiele złych rozwiązań wynikających z biurokratycznego podejścia i – zamiast pomagać – stwarza nowe problemy o charakterze organizacyjno-prawnym. – Jakie konkretnie? – Choćby niemożność ustalenia racjonalnej struktury szpitala, bo ta ustawa wymusza, żeby publiczny zakład opieki zdrowotnej dzielić na przedsiębiorstwa. Z rozporządzeń do tej ustawy, a także stanowiska ministerstwa zdrowia wynika, że w jednym przedsiębiorstwie może być wykonywany tylko jeden rodzaj działalności leczniczej. Więc jako SPZOZ mamy się podzielić na cztery przedsiębiorstwa: szpital, przychodnię, rehabilitację i diagnostykę. Każde z nich ma mieć odrębny REGON i ma prowadzić własną księgowość. Natomiast z innych

nictwie jest nieporozumieniem. Nie są to spółki, które działają w ramach użyteczności publicznej, ale spółki prowadzące działalność gospodarczą. Z punktu widzenia polityki zdrowotnej, zasad, w ramach których funkcjonują szpitale, oraz samego pacjenta jest to wewnętrznie sprzeczne. Jeśli produkujemy samochody, można się starać robić to jak najtaniej. Ale w przypadku leczenia tak nie jest. Lekarz ma leczyć skutecznie – tak, żeby pacjent uzyskał to, czego rzeczywiście potrzebuje, a nie tak, żeby maksymalnie redukować koszty i wygenerować zysk. – A jednak ponad sto szpitali oddano w zarząd spółkom. – Bo taki był główny pomysł minister Kopacz na ratowanie zadłużonych szpitali. Niestety chybiony, bo słyszymy, że te spółki, nawet w większym stopniu niż SPZOZ, popadają w takie same trudności. Kilka tygodni temu został ogłoszony raport NIK, który wykazał, że jest odwrotnie, niż zakładali pomysłodawcy tego rozwiązania. Sama zamiana w spółkę nie powoduje, że przybywa pieniędzy. Ich może przybyć tylko wtedy, kiedy kontrakty będą większe, bo przecież szpitale muszą leczyć ludzi niezależnie od tego, czy i ile płaci im NFZ. Pani minister, która nigdy nie zarządzała większymi placówkami i nie miała większych doświadczeń ani gospodarczych, ani biznesowych, wykazała w tej sprawie dość naiwne podejście. I teraz to zaczyna być dla samorządów poważny problem. – Czy istnienie NFZ negatywnie wpływa na system? – NFZ różne rzeczy robi, może nie zawsze rozsądne, ale na szpitale wydaje akurat te pieniądze,

którymi dysponuje. Na to, że nie płaci za nadwykonania, że wycena usług jest zaniżona w stosunku do kosztów, że nie uwzględnia inflacji, NFZ nie ma wpływu, bo wysokość nakładów na opiekę zdrowotną określa parlament. Rocznie na ten cel przeznacza się w Polsce około 60 mld zł. Czesi i Węgrzy przeznaczają proporcjonalnie o połowę więcej pieniędzy niż my. Oprócz tego u nas jak grzyby po deszczu powstają prywatne placówki, które – z uwagi na równe traktowanie wszystkich podmiotów – są finansowane przez NFZ na takich samych zasadach jak publiczne. To powoduje, że niedobór środków w placówkach publicznych jest jeszcze większy, bo NFZ ma w danym roku określoną pulę pieniędzy – podobnie jak budżet państwa. Co ten ostatni by zrobił, gdyby z dnia na dzień trzeba było finansować na przykład dwa razy więcej szkół? – Ale więcej szpitali to przecież mniej pracy dla poszczególnego lekarza! – Konkurencja prywatnych placówek nie powoduje, że publiczne mają łatwiej. Obecnie państwo nie buduje szpitali, gdyż albo nie ma na to pieniędzy, albo uważa, że w danym rejonie nie są potrzebne. Natomiast prywatne podmioty budują i spijają śmietankę. Wybierają sobie takie zakresy usług, które się opłacają, na przykład kardiologię, w której świadczenia są dobrze wycenione. Dlatego pracowni hemodynamicznych, gdzie się wykonuje koronarografie, jest u nas więcej niż w wielu krajach europejskich. Innymi słowy: prywatne placówki robią to, co jest najlepiej finansowane i nie wymaga długich

hospitalizacji, natomiast leczenie powikłań, które często jest nieopłacalne, spada na placówki publiczne. Dlatego publiczne szpitale są w coraz gorszej sytuacji. W Polsce następuje proces przyspieszonego starzenia się społeczeństwa. Z roku na rok przybywa nam 65-latków i osób jeszcze starszych. A jak wiadomo, po 60. ludzie zaczynają częściej chorować, więc i zapotrzebowanie na hospitalizację szybko wzrasta. W związku z tym w niektórych miejscach, na przykład w Warszawie, niedobór łóżek szpitalnych na oddziałach chorób wewnętrznych jest już bardzo odczuwalny. A ponieważ interna jest nieopłacalna, prywatne podmioty nie kwapią się z inwestycjami w tej dziedzinie. Szkoda, że zarzucono wcześniejsze pomysły stworzenia sieci szpitali, dostosowując ją do sytuacji demograficznej kraju, by zapewnić ludziom bezpieczeństwo zdrowotne. – Co z punktu widzenia kontraktów z NFZ się nie opłaca? – To, czego jest najwięcej, np. interna, chirurgia ogólna, szpitalne oddziały ratunkowe (SOR), a także psychiatria. W naszym szpitalu sam SOR przynosi około 3 mln zł straty rocznie. Dlatego w prywatnych szpitalach nie ma oddziałów ratunkowych. – Może w takim razie należałoby zlikwidować SOR-y, skoro są kulą u nogi szpitali? – To gdzie pacjentów przyjmować? Na strychu? W piwnicy? SOR generuje straty, ponieważ NFZ za mało płaci. Płaci się nie za pacjenta, ale ryczałtem, kilkanaście tysięcy złotych za dobę. Bez względu na to, czy pacjentów jest stu, czy dwustu.

– Będzie jeszcze gorzej? – Rząd Platformy Obywatelskiej podjął błędne decyzje co do kierunków rozwoju systemu ochrony zdrowia, nie mówiąc już o finansowaniu. I nie ma żadnych zapowiedzi, które budziłyby optymizm. Rząd uważa, że robi świetną reformę, że ma sukcesy i że będzie jeszcze lepiej. A dzisiaj widać, że lepiej nie będzie – chociażby z powodu nałożenia na nas nowych obowiązków, bez możliwości ich sfinansowania, o już czym wcześniej wspomniałem. – Czego mogą się spodziewać pacjenci? – Już wiadomo, że będą więcej dopłacać do leków. Państwo nie chce bowiem zwiększyć wydatków na leczenie, mimo że miliony ludzi ledwo wiążą koniec z końcem, i jeszcze chorują. Kolejki do lekarzy będą się wydłużać także z powodu braków kadrowych. To kolejny problem, który będzie narastał w najbliższych latach, bo nie są podejmowane działania zapobiegające. Ustawa, która ma skrócić okres kształcenia lekarzy, nic tu nie zmienia. Rząd – zamiast zwiększyć w sposób istotny liczbę miejsc na uczelniach – skrócił okres kształcenia. W efekcie w jednym roku skończą studia dwa roczniki lekarzy, ale to nie wystarczy, żeby zaspokoić potrzeby kadrowe systemu i gwałtownie starzejącego się społeczeństwa. A Polska jest w Unii Europejskiej na szarym końcu, jeśli chodzi o liczbę lekarzy przypadających na 100 tys. mieszkańców. Z pielęgniarkami jest jeszcze gorzej. – Jest jakiś sposób na to, żeby uzdrowić sytuację? – Przede wszystkim władze publiczne nie powinny mnożyć problemów przez wprowadzanie złych rozwiązań, z jakimi mamy właśnie do czynienia w związku z ustawą refundacyjną czy ustawą o działalności leczniczej. Teraz nakłady państwa na ochronę zdrowia są o jedną trzecią niższe niż w krajach europejskich o podobnym poziomie rozwoju gospodarczego, a muszą one przystawać do realnych potrzeb. Tylko w ten sposób można będzie m.in. skrócić kolejki do specjalistów. Nie należy dopuszczać do chaotycznego powstawania kolejnych lecznic ani finansowania ze środków publicznych nadmiernej liczby placówek. Trzeba, idąc za wzorem wielu innych krajów w Europie, wprowadzić sieć szpitali, ale żeby było ich tyle, ile rzeczywiście potrzeba. Bo obecnie jest tak, że w niektórych miejscach szpitali brakuje, a gdzie indziej jest ich za dużo. Zaś szczególną wagę trzeba przyłożyć do zarządzania szpitalami, bo nie usprawni go samo przekształcenie w spółkę. Potrzebni są dobrze wyszkoleni dyrektorzy, którzy znają się na organizacji i zarządzaniu w tak szczególnej sferze usług, jaką jest ochrona zdrowia. Rozmawiała OKSANA HAŁATYN-BURDA

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

POLSKA PARAFIALNA

9

Listy do kata Od marca 2011 r. przed Sądem Rejonowym w Kołobrzegu toczy się proces ks. Zbigniewa R., byłego proboszcza miejscowej parafii św. Wojciecha, oskarżonego o molestowanie seksualne dwóch chłopców w wieku poniżej 15 lat. Wyroku można się spodziewać za 2 lub 3 miesiące, bowiem do przesłuchania pozostała już tylko grupka zgłoszonych przez obronę aktywistów parafialnych, którzy stają murem za swym „ukochanym pasterzem”. Jego poczynania ujawniliśmy jako pierwsi w trzyodcinkowym cyklu „Tanie dranie” („FiM” 4, 5 i 6/2010), którego następstwem było śledztwo wszczęte przez prokuraturę 3 marca 2010 r. Dopiero pół roku później lokalne media przełamały lęk i bariery, a przed tygodniem sprawę „odkryła” ogólnopolska „Gazeta Wyborcza” we wzruszającej opowiastce zatytułowanej „Ksiądz z Opola pomógł chłopcu molestowanemu przez proboszcza”, relacjonującej m.in. rzekome zeznania złożone w sądzie przez jednego ze świadków oskarżenia. Przeszlibyśmy nad ową „sensacją” do porządku, gdyby nie ogrom zawartych w niej przeinaczeń, trywializujących rzeczywistość półprawd oraz bajek o tajemniczym duchownym, który jest „głównym świadkiem” i „pomaga śledczym w sprawie przeciwko proboszczowi”, a dziecięce zdjęcie molestowanego przed laty Marcina K. przedkłada sądowi jako koronne świadectwo szczerości tego dorosłego już dzisiaj mężczyzny. Prawda jest natomiast taka: ~ „Twarde” dowody, owszem, są, ale całkiem innej natury, a tej na tym etapie ujawniać nam jeszcze nie wolno; ~ 82-letni ksiądz prałat Edmund C., o którym mowa, faktycznie zasługuje na najwyższy publiczny szacunek, więc z trudem powstrzymujemy się przed podaniem jego pełnych personaliów. Tym bardziej że środowisko kościelne od dawna doskonale wie, o kogo chodzi, a biskupom pozostaje tylko gryźć pazury, skoro nie mogą już zrobić żadnej dotkliwej krzywdy człowiekowi cieszącemu się w Polsce opinią, o jakiej oni mogą co najwyżej marzyć... Zamiast robić z tak zacnego człowieka anonimowego durnia, popatrzmy na jego rzeczywiste działania. Oto fragment listu prałata z 11 listopada 2009 r. do „Przewielebnego Księdza Biskupa Ordynariusza Koszalińsko-Kołobrzeskiego” Edwarda Dajczaka (cyt. z zachowaniem pisowni oryginału): „Wychowałem 10 kapłanów w długiej posłudze 45 lat. Pracowałem w... (tu nazwy parafii – dop. red.), tworzyłem i zorganizowałem Koronację Kresowego Obrazu M.B. z Biłki

Szlacheckiej przez Ks. Prymasa Józefa Kard. Glempa. Pomagałem i pomagam klerykom (...). Uprzejmie proszę o przywrócenie alumnowi Marcinowi K(...) dobrego imienia. Niesprawiedliwość, krzywda dokonana zwłaszcza przez ludzi Kościoła domaga się zadośćuczynienia. Alumn Marcin K(...) doznał krzywdy jako 13-latek molestowany przez ks. Zbigniewa R(...), proboszcza parafii św. Wojciecha w Kołobrzegu. To zdarzenie odbiło się traumatycznie na Jego dalszym funkcjonowaniu w społeczeństwie. Zbrodnia dokonała się w ważnym momencie dojrzewania dziecka. A teraz drugi raz skrzywdzony przez wychowawcę Seminarium Duchownego. O ironio, ten wypadek z życia dziecka ma być szantażem, jakiego użyje ks. K(...): »Jeśli powiesz, że ja cię wypędziłem – ogłoszę publicznie to zdarzenie z twojego życia«! Może Kościół Koszaliński poczuje się do odpowiedzialności i uczyni jakieś zadośćuczynienie za haniebny czyn na bezbronnym 13-letnim dziecku?!”. Wyjaśnijmy, w czym rzecz: Marcin K. przez ponad rok studiował w koszalińsko-kołobrzeskim seminarium duchownym. Podczas jednej z pierwszych rozmów z ojcem duchownym ks. Piotrem W. wyznał (nie miało to charakteru spowiedniczego), że był w dzieciństwie molestowany seksualnie. Wychowawca sam wytypował sprawcę i trafił w dziesiątkę. Mało tego: przyznał, że upodobania ks. Zbigniewa R. już od wielu lat są doskonale znane biskupom, i wskazał na przykład Adama S., byłego wikariusza od św. Wojciecha, który zrzucił sutannę, nie mogąc już patrzeć na wyczyny swojego pryncypała przy braku jakiejkolwiek reakcji hierarchów. Ksiądz W. poinformował biskupa o nietypowym kleryku, gdy jechali razem do Warszawy, żeby uczestniczyć w obronie doktoratu prefekta WSD ks. Jarosława K. (wspomniany w cytowanym liście jako „ks. K(...)”) na Uniwersytecie im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Biskup zapytał: „I co zrobiłeś, Piotruś, z tym fantem?”. Ojciec duchowny odparł, że wysłał „fant” na terapię, a ordynariusz pochwalił to „najlepsze z możliwych rozwiązanie”. Dodajmy, że jedną z form terapeutycznych stosowanych wobec Marcina K. były „listy do kata”, w których musiał przywoływać wszystkie zapamiętane wrażenia gwałconego dziecka. Pisał je regularnie i oddawał na przechowanie ks. Piotrowi

Biskup E. Dajczak i ks. Zbigniew R.

W., czego ten nie kwestionuje. Traf chciał, że arbitralną decyzją nieustalonego kościelnego decydenta zostały zniszczone. Zaraz po zgłoszeniu się „pacjenta” do prokuratury... Gdy dwa miesiące później wiedza o przestępczych praktykach kołobrzeskiego proboszcza dotarła do ks. Jarosława K., ten ostro zaatakował podopiecznego: „Nie miałeś najmniejszego prawa i bardzo źle zrobiłeś, osądzając kapłana! Przecież on przy końcu życia wezwie miłosiernego Boga, więc będzie zbawiony. Powinieneś milczeć i nikomu nic nie mówić”. Wkrótce odbyła się w seminarium Rada Zarządu. Po jej zakończeniu ojciec duchowny ujawnił Marcinowi K., że prefekt sprowadził dyskusję na jego temat. Podczas jednej z późniejszych rozmów ks. Jarosław K. powie wychowankowi: „Odejdź od nas, bo będziesz takim samym pedofilem jak ksiądz R(...). Mogę ci to udowodnić literaturą i poglądami wybitnych naukowców”. Po pierwszym roku studiów koszalińscy seminarzyści odbywali obowiązkowe praktyki w Domu Pomocy Społecznej dla Dzieci, prowadzonym przez Zgromadzenie Braci Szkolnych w Przytocku (powiat słupski). Była znakomita okazja do wypitki i innych swawoli, ale Marcin K. był już wówczas tak zasadniczy, że powtórzył przełożonym słowa potwornie skacowanego Michała P., który skarżył się, że „nie mógł przyjąć komunii, boby ją wyrzygał”. Po powrocie z praktyk prefekt zakomunikował „donosicielowi”, że nie widzi go w kapłaństwie, więc byłoby dobrze, gdyby wyniósł się zaraz i dobrowolnie. „Wiem, że pójdziesz i powiesz księdzu rektorowi, że to K(...) cię wyrzucił, ale będę musiał wówczas ujawnić wydarzenia z twojego dzieciństwa” – przestrzegł.

I o tym właśnie mówi przedostatnie zdanie listu ks. Edmunda C. Niestety, w Koszalinie go zbyli. Nawet wówczas, gdy pofatygował się do kurii, żeby interweniować osobiście... Oto fragment kolejnego dramatycznego listu, którego adresatem był tym razem rektor WSD ks. infułat Dariusz Jastrząb: „Bardzo proszę nie krzywdzić Człowieka – Marcina K(...). Ma prawo do dobrego imienia i prawdy o sobie. Wstępując do Seminarium, chciał się podnieść, uwierzyć w siebie i zmazać winę, której się nie dopuścił jako 13-letnie dziecko. A co zrobiło Seminarium Koszalińskie? Metodą zakładu karnego odebraliście mu wszystko. Byliście za leniwi, aby wczuć się w psychikę poranionego Młodego Człowieka. Zamiast podać pozytywnie rękę pomocy, Ks. Prefekt K(...) powalał, przekreślał, odbierał ostatnią wiarę w siebie. »Będziesz taki sam jak R(...)«! Pożal się Boże wychowawca z przygotowaniem psychologicznym! A może poganiacz wołów? Ewangelia obowiązuje chrześcijan, a co dopiero wysoko postawionych ludzi Kościoła. »Coście najmniejszemu uczynili, mnieście uczynili...«. »Nie złamie trzciny nadłamanej, nie dogasi knotka o nikłym płomyku...«. Chyba macie na tyle wiary, by mieć świadomość odpowiedzialności za los ludzi – Człowieka, na którego został wydany przed laty tak haniebny wyrok!”. Pismo ks. Edmunda C. nawiązuje m.in. do wymuszonego już na Marcinie K. „dobrowolnego” opuszczenia seminarium. A było tak: Kleryk myślał w swojej naiwności, że może rektor jest z innej bandy, i poszedł doń na rozmowę. Opowiedział, jak bardzo pragnie zostać księdzem, choć zmaga się ze wspomnieniami gwałtów popełnianych w zaciszu kołobrzeskiej plebanii,

konsekrowanej spermy na dziecięcej twarzy oraz szantażem przełożonego. Ksiądz Jastrząb zapewnił, że nie da mu zrobić żadnej krzywdy, byleby tylko trzymał się wytycznych w sprawie dalszej formacji duchowej, a buzię na kłódkę. Jeszcze w tym samym dniu prefekt nakazał krnąbrnemu klerykowi pakować manatki i wynosić się precz. Ten jednak nie posłuchał. Pękł, gdy 27 października 2009 r. „poganiacz wołów” zwołał zebranie wszystkich alumnów drugiego roku i powiedział: „Jest wśród was zdrajca, Judasz, który was krzyżuje. Ta osoba z pewnością nie będzie księdzem. Odprawiłem dzisiaj rano drogę krzyżową i przy rozważaniu jedenastej stacji zrozumiałem, że on was krzyżuje. Nie chce dłużej być z wami na roku. Domyślacie się, o kogo chodzi”. Takiego publicznego linczu „nadłamana trzcina” nie była już w stanie wytrzymać... ~ ~ ~ Szczegóły procesu ks. Zbigniewa R. musimy zachować w dyskrecji, bowiem toczy się za zamkniętymi drzwiami. Dla zainteresowanych nie stanowi wszakże tajemnicy, że duchowni solidarnie (z wyjątkiem ks. Edmunda C.) zasłaniają się niepamięcią lub wiedzą pozyskaną ze spowiedzi, a linia obrony oskarżonego jest prosta: Marcin K. to ohydny szantażysta, który usiłuje wyłudzić odszkodowanie. Powiedzmy otwarcie, że pokrzywdzony miałby duży kłopot, gdyby był sam. Ale nie jest. Wśród ofiar, które z otwartą przyłbicą przyznały, że były molestowane, znalazł się były ministrant Piotr K. Także jego ojciec opowiedział wstrząsającą historię o tym, z jaką traumą musiał się borykać jako dziecko wykorzystywane seksualnie. Obciążające plebana zeznania złożył zachęcany do seksu Marcin S.; wiele do powiedzenia miał też Jacek O. Zdumiał nas fakt, że sąd odrzucił wniosek dowodowy o przesłuchanie w charakterze świadka biskupa Dajczaka. Okazuje się, że nie ma żadnego znaczenia dla sprawy, kiedy i w jakich okolicznościach dowiedział się o haniebnych zachowaniach podwładnego, co w tej sytuacji zrobił oraz dlaczego pismem z 3 grudnia 2009 r. kanclerz kurii ks. Wacław Łukasz spławił Marcina K., sugerując, żeby sobie poszukał sprawiedliwości na drodze cywilnej... Więcej ujawnimy po wyroku. ANNA TARCZYŃSKA

10

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

POD PARAGRAFEM

Porady prawne Przekazanie nieruchomości Mam 80 lat. Chciałabym zapisać jednemu z moich synów, u którego znajduję opiekę, moją nieruchomość. Jak sporządzić testament, by był wiążący dla sądu. Nie chcę przekazywać tej nieruchomości drugiemu synowi, który wraz z konkubiną nabrał kredytów w banku i ich nie spłaca. Komornik zabiera mu emeryturę. Czy komornik może zająć na poczet długów syna moją nieruchomość, jeśli jest on u mnie zameldowany? Nadmieniam, że mieszka gdzie indziej. Co jakiś czas syn podejmuje próby samobójcze. Jak będzie wyglądać sprawa długów, gdyby syn zmarł? Kwestia zameldowania nie ma znaczenia przy ocenie własności nieruchomości. Komornik sądowy posiadający tytuł wykonawczy przeciwko dłużnikowi może zająć jedynie rzeczy należące do samego dłużnika wskazanego w tytule wykonawczym, wchodzące do jego majątku. Nie ma takiej możliwości prawnej, aby rodzic odpowiadał za długi swoich dzieci (o ile nie jest żyrantem kredytów przez nie uzyskanych). W przypadku śmierci syna istnieje możliwość, że stanie się Pani zobowiązana do spłaty jego długów. Zobowiązania majątkowe zmarłego wchodzą bowiem do masy spadkowej i obciążają osobę, która jest spadkobiercą zmarłego. Jeżeli syn nie sporządzi testamentu, nastąpi dziedziczenie ustawowe. Zgodnie

z przepisami Kodeksu cywilnego rodzic dziedziczy spadek po swoim dziecku, jeżeli zmarły nie pozostawił po sobie zstępnych (dzieci, wnuki). Wtedy spadek dziedziczą rodzice zmarłego wraz z jego małżonką. Udział rodziców dziedziczących z małżonkiem wynosi 1/4 masy spadkowej. Jeżeli jedno z rodziców nie dożyło otwarcia spadku, jego część przypada rodzeństwu zmarłego, a jeśli go nie posiada, przypadającą mu część dziedziczy drugi rodzic (w sumie więc 1/2 masy spadkowej). Jeśli Pani stanie się spadkobiercą, może Pani uwolnić się od długu, odrzucając spadek. W tym celu po ewentualnej śmierci syna powinna Pani w ciągu 6 miesięcy złożyć oświadczenie przed stosownym sądem. Można też w tym samym okresie złożyć przed sądem oświadczenie o przyjęciu spadku z dobrodziejstwem inwentarza – wtedy wprawdzie odpowiada Pani za długi syna całym swoim majątkiem, ale tylko do wysokości aktywów spadkowych po Pani synu. Jeżeli chce Pani zapisać mieszkanie na drugiego syna, z wyłączeniem pierwszego, można to zrobić na dwa sposoby. Po pierwsze – można przekazać cały majątek na drugiego syna i jednocześnie wydziedziczyć pierwszego syna (a więc pozbawić go prawa do zachowku). Można tego jednak dokonać tylko wtedy, jeśli syn: – wbrew Pani woli postępuje uporczywie w sposób sprzeczny z zasadami współżycia społecznego; – dopuścił się względem Pani albo najbliższych Pani osób umyślnego

przestępstwa przeciwko życiu, zdrowiu lub wolności albo rażącej obrazy czci; – uporczywie nie dopełniał względem Pani obowiązków rodzinnych. Innym sposobem przekazania nieruchomości jednemu z synów jest wykorzystanie nowej instytucji w prawie spadkowym – zapisu windykacyjnego. W ten sposób może Pani wskazać, że konkretny przedmiot majątku ma przejść na własność konkretnej osoby. Taka osoba staje się właścicielem zapisanego prawa majątkowego już w momencie otwarcia spadku. Zapis nie pozbawia jednak pozostałych osób uprawnionych do zachowku żądania jego wypłaty od osoby, która uzyskała przysporzenie w wyniku zapisu windykacyjnego. Pierwszy z omówionych testamentów można sporządzić już w formie testamentu holograficznego, a więc takiego, dla którego ważności wystarczy, aby spadkodawca sporządził go w całości pismem ręcznym, podpisał oraz opatrzył datą sporządzenia. Testament zawierający zapis windykacyjny musi zostać sporządzony w formie aktu notarialnego.

Podwyższenie renty W latach dziewięćdziesiątych uległem wypadkowi, w wyniku którego doznałem stałego uszczerbku na zdrowiu. Z tego powodu zasądzono mi od sprawcy stałą rentę. W chwili obecnej uważam, iż wysokość otrzymywanej renty jest bardzo niska i nie wystarcza mi na bieżące potrzeby. Czy istnieje

jakaś możliwość podwyższenia renty, jeśli od jej przyznania minęło tyle lat? Roszczenie o rentę przysługuje poszkodowanemu w przypadku: – całkowitej lub częściowej utraty przez niego zdolności do pracy zarobkowej; – zwiększenia się jego potrzeb; – zmniejszenia się jego widoków powodzenia na przyszłość. Wysokość renty nie musi być przyznana raz na zawsze. Kodeks cywilny przewiduje, że kiedy obowiązek płacenia renty wynika z ustawy, każda ze stron może w razie zmiany stosunków żądać zmiany wysokości lub czasu trwania renty, chociażby wysokość renty i czas jej trwania były ustalone w orzeczeniu sądowym lub w umowie. Środek ten został przewidziany jako narzędzie pozwalające dostosować prawa i obowiązki do sytuacji powstałej na skutek zmiany stosunków. Chodzi tu zarówno o stosunki majątkowe, jak i osobiste zarówno osoby uprawnionej, jak i zobowiązanej. Wynika więc z tego, że środek ten może być wykorzystany zarówno do obniżenia, jak i podwyższenia zasądzonej renty. Jako zmianę stosunków traktuje się również znaczącą zmianę siły nabywczej pieniądza. Z tego prawa można skorzystać pod warunkiem, że zmiana sytuacji majątkowej lub osobistej powstała po wydaniu wyroku ustalającego prawo do renty. Roszczenie o zmianę wysokości renty nie ulega przedawnieniu. Oznacza to, że można wystąpić o podwyższenie renty nawet kilka lat po wystąpieniu przesłanki jego podwyższenia. Ograniczeniu podlega jednak okres, za który można domagać się takiej podwyższonej renty – jedynie za okres do trzech lat wstecz.

Imię dziecka Czy urzędnik może samowolnie odmówić zarejestrowania imienia dla dziecka? Jednym z przejawów władzy rodzicielskiej jest prawo do nadania dziecku dwóch imion. Przepisy jednak nie pozostawiają rodzicom w tym przedmiocie zupełnej swobody. Ustawa Prawo o aktach stanu cywilnego wskazuje, że kierownik urzędu stanu cywilnego odmówi zarejestrowania imienia, jeśli rodzic wskaże więcej niż dwa imiona, wskaże imię ośmieszające, nieprzyzwoite lub w formie zdrobniałej, albo niepozwalające na odróżnienie płci dziecka. Ustawa nie zawiera jednakże definicji imienia ośmieszającego i nieprzyzwoitego. W konsekwencji o akceptacji decydować będzie każdorazowo kierownik urzędu, dokonując swobodnej oceny pod tym względem. Od decyzji odmawiającej przyjęcia oświadczenia o wyborze imienia dla dziecka służy odwołanie do Wojewody. Należy je złożyć w terminie 14 dni, za pośrednictwem organu, który wydał decyzję. Rodzic ma również prawo zmienić imię dziecka. Ustawa przyznaje mu na to uprawnienie 6 miesięcy, liczone od dnia sporządzenia aktu urodzenia. Aby skorzystać z tego prawa, należy w urzędzie złożyć pisemne oświadczenie o zmianie imienia dziecka. Oświadczenie takie można złożyć tylko jeden raz. ~ ~ ~ Drodzy Czytelnicy! Nasza rubryka zyskała wśród Was uznanie. Z tego względu prosimy o cierpliwość – będziemy systematycznie odpowiadać na Wasze pytania i wątpliwości. Prosimy o nieprzysyłanie znaczków pocztowych, bowiem odpowiedzi znajdziecie tylko na łamach „FiM”. Opracował MECENAS

Krzyż przechodni C

entrala opolskiego Kościoła wpadła w silne turbulencje, gdy 24 listopada 2011 r. świątobliwi mężowie dowiedzieli się, że zostali schwytani na gorącym uczynku. Stan ów wywołała nasza publikacja, w której ujawniliśmy, że usytuowaną przy miejscowej katedrze symboliczną mogiłę błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki zdobi krzyż zrabowany z najprawdziwszego grobu innego kapłana (por. „Złodzieje zabytków” – „FiM” 46/2011). Przypomnijmy... Po zdemontowaniu ogrodzeń wzniesionych na czas remontu zabytkowej świątyni Matki Boskiej Bolesnej i św. Wojciecha przy placu Kopernika okazało się, że z maleńkiej przykościelnej nekropolii zniknęło kilka ręcznie wykutych metalowych krzyży nagrobnych oraz niemal całe ozdobne ogrodzenie. Przepadły i nikt nie umiał nam odpowiedzieć, jakim sposobem wywieziono tyle „fantów”, że już nie wspomnimy dokąd. Na podstawie unikalnych zdjęć posiadanych

przez pewnego antykwariusza oraz dzięki pomocy zaprzyjaźnionego z „FiM” duchownego odkryliśmy, że krzyż wskazujący niegdyś na cmentarzyku mogiłę ojca Juliusa Knietscha (zakonnik zmarły w roku 1910) został ordynarnie „zmodyfikowany” tablicą dedykowaną ks. Popiełuszce i posadowiony w miejscu jego umownego spoczynku. – Wasz artykuł wywołał burzę w kurii i konsternację tzw. środowisk patriotycznych, bo przy tym skradzionym krzyżu często odbywały się uroczystości z wartami honorowymi, pocztami sztandarowymi... Straszny wstyd! – przyznaje opolski duchowny. Wielebni postanowili, że dowód moralnej zbrodni musi jak najszybciej zniknąć sprzed katedry. Okazją był zbliżający się 13 grudnia i gotowy już do poświęcenia ks. Popiełuszko z brązu, którego posadowiono przed głównym wejściem do kościoła, usuwając fatalny krzyż nagrobny. Na jednobrzmiące pytanie, zadane rzecznikowi kurii ks. Krzysztofowi Faberowi i proboszczowi

parafii katedralnej ks. infułatowi Edmundowi Podzielnemu w sprawie miejsca ukrycia zabytku, który staje się coraz bardziej

wartościowy dla kolekcjonerów, nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi... DOMINIKA NAGEL

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

BEZ DOGMATÓW

Blond Cyganie Irlandzcy koczownicy, ich styl życia i problemy podważają rasistowskie stereotypy związane z wędrowną ludnością Europy. Romowie uważani za jedynych koczowników naszego kontynentu są społecznością wzbudzającą emocje pozostałych mieszkańców Europy. W krajach, w których są ich większe skupiska, społeczności romskie mają duże problemy z integracją z resztą społeczeństwa, a spora część współobywateli darzy ich niechęcią – czasem częściowo zasłużoną, a czasem wypływającą tylko z uprzedzeń. Dochodzi niekiedy do rasistowskich wystąpień, pogromów, samosądów. Więcej światła na problemy koczowników (i byłych koczowników) żyjących wśród ludności od dawna osiadłej rzuca mało znany w Polsce przykład irlandzkich nomadów. Nie ma na nich dobrej polskiej nazwy. Nie są przecież dosłownie białymi Cyganami, bo „Cyganie” to tradycyjna nazwa używana przez obcych na określenie ludności romskiej. A ta ostatnia jest pochodzenia azjatyckiego, indyjskiego właściwie, choć od stuleci żyją w Europie. Tymczasem irlandzcy wędrowcy, zwani na Wyspach

I

„travellersami”, nie mają z Azją nic wspólnego, są z pochodzenia Celtami, tak jak spora część osiadłej ludności zachodniej części archipelagu brytyjskiego. Wiadomo, że są z Irlandii, ale nie wiadomo, od kiedy wędrują. Według jednych teorii są pozostałością starożytnej, koczowniczej ludności Europy Zachodniej. Najbardziej jednak rozpowszechniony jest pogląd, że są potomkami Irlandczyków ograbionych z ziemi i zmuszonych do wędrownego życia w czasie krwawych wojen angielsko-irlandzkich w XVII wieku. Tak czy inaczej w Irlandii (także Północnej), Wielkiej Brytanii i USA żyje od 50 do 100 tysięcy ludzi należących do tej niezwykłej grupy etnicznej, która na ogół nadal stale się przemieszcza lub żyje w prowizorycznych i często nielegalnych osiedlach. Mimo że Romów i irlandzkich wędrowców właściwie nic nie łączy poza stylem życia, ich los i problemy, z jakimi borykają się obydwie społeczności, są zdumiewająco podobne.

stnieje mało rozpowszechniona w Polsce teoria naukowa, która prezentuje demokrację jako remedium na międzynarodowe konflikty. Jeśli nawet teoria ta nie jest bezbłędna, to z pewnością pozostaje intrygująca. Ludzkie społeczności od zawsze pozostające w stanie konfliktów z sąsiadami od zawsze też tęskniły do pokoju. Starożytnego pochodzenia pozdrowienia bliskowschodnie – Szalom! (hebr. pokój) i Salam alejkum! (arab.: pokój z wami) – są tego wymownym przykładem. Pokój był przez większość ludzi wyśniony i wymarzony, ale zawsze kruchy czy wręcz nieuchwytny. Remedium na wojny miała być i – jak sądzą niektórzy – nadal jest religia. Ale nasze czasy dobitnie pokazują, że religia jest przede wszystkim źródłem podziałów i uprzedzeń. Terroryzm islamski, amerykański mesjanizm imperialny, spory żydowsko-arabskie, konflikt północnoirlandzki czy wojny w dawnej Jugosławii – wszystko to w tle ma religię. W czasach oświecenia, które wierzyło w porządkującą i wyzwolicielską siłę rozumu, opracowano pierwsze teorie wskazujące na ustrój republikański jako wyjątkowo sprzyjający utrzymaniu pokoju. Poglądy takie głosił Thomas Paine (za oceanem) i Immanuel Kant (w Europie). Kant dowodził, że ludzie w krajach republikańskich nigdy nie będą parli do wojny, chyba że w celach obronnych. Jest w tym z pewnością jakaś część prawdy, ale, niestety, nie cała. Na przykład w przededniu I wojny światowej społeczeństwa Europy, także republikańskie, ogarnął istny obłęd wojenny. Szacowni myśliciele

Nowoczesność, ewolucja życia gospodarczego i wymagania współczesnego społeczeństwa sprawiły, że obydwie grupy znalazły się na marginesie życia. To, co w przeszłości pozwalało im przetrwać, w czasach obecnych stało się przytłaczającym ciężarem. Zamknięte społeczności, silne więzy rodzinno-plemienne doprowadziły do wyizolowania i zapóźnienia cywilizacyjnego, dwojaka etyka: jedna – wobec współplemieńców; druga, mniej rygorystyczna – wobec obcych, doprowadziła do napiętnowania przez otoczenie i odrzucenia. Nieprzywiązywanie wagi do kształcenia dzieci (zbędnego w dawnych czasach) i troski o zdrowie sprowadziły na nich gromy ze strony aparatu państwowego. Podstawy ich ekonomii – rzemiosło i handel końmi – stały się

oświeceniowi nieco zbyt optymistycznie oceniali ludzką naturę i życie społeczne w demokracjach. Na czym jednak polega współczesna teoria demokratycznego pokoju? Chodzi mianowicie o tezę – w dużej mierze opartą na badaniach historyczno-politologicznych – która dowodzi, że nigdy w historii dwa kraje w pełni demokratyczne nie były ze sobą w stanie konfliktu wojennego. Przy czym na ogół jako wojnę uznaje się konflikt międzypaństwowy, w którym ginie w działaniach

znacznie mniej dochodowe, spychając obydwie społeczności w nędzę lub tryby świata przestępczego. Wśród irlandzkich wędrowców średnia życia wynosi 39 lat – niczym w najbiedniejszych krajach afrykańskich. Jednocześnie przyrost naturalny jest również na poziomie afrykańskim – najwyższy na całym kontynencie – ponad 3 procent rocznie. Jednocześnie 80 procent celtyckich koczowników umiera przed 65 rokiem życia. Śmiertelność niemowląt 10-krotnie (sic!) przekracza irlandzkie standardy. Jeszcze gorsze są statystyki śmierci wśród ludzi młodych do 25 roku życia – jest 15-krotnie wyższa niż ludności osiadłej! Czy to nie przypomina problemów społeczności romskich w Europie Wschodniej?

większej wagi do szanowania ekonomicznych praw człowieka przy ocenie demokratyczności poszczególnych krajów. Aby nie było nieporozumień, warto jednak podkreślić, że teoria ta nie głosi, iż kraje demokratyczne nie toczą w ogóle wojen albo ich nie inicjują. Głosi jedynie, że nie toczą wojen między sobą. Wszak ani Irak, ani Afganistan najechane w ostatnich latach przez USA (wraz z koalicjantami) nie były krajami demokratycznymi. Brak demokracji, obok wielu innych niedogodności, pociąga za sobą

Co ciekawe, zarzuty, jakie osiadli Irlandczycy stawiają swoim wędrownym rodakom, są niemal identyczne, jak te, które na kontynencie europejskim kierowane są przeciwko Romom – zachowania aspołeczne, żebractwo, korzystanie z podejrzanych źródeł dochodu. Jaki stąd wniosek? Taki mianowicie, że prawicowo-rasistowska retoryka wymierzona m.in. w Romów (także w Polsce) jest zupełnie chybiona. O problemach społecznych w danej grupie nie decydują etniczne korzenie, genetyka, tzw. rasa lub tym podobne, wrodzone względy. Warunki życia, obyczaje, wybory etyczne zdominowane są w większym stopniu niż przypuszczamy przez warunki społeczne, w jakich żyje dana grupa. O wspólnych problemach Romów i irlandzkich wędrowców decyduje ich koczowniczy tryb życia w określonym kontekście społecznym, a nie rasa czy język. To dlatego los „travellersów” ma niewiele wspólnego z ich irlandzkimi rodakami, a tak wiele – z zupełnie etnicznie obcymi Romami. Jeśli chcemy daną grupę poznać, a także pomóc jej w rozwoju, musimy razem z nią poznać i zrozumieć mechanizmy rządzące jej życiem społecznym i wspólnie znaleźć drogi wyjścia. Rasistowskie pokrzykiwania i uprzedzenia niczego nie wyjaśniają ani nie rozwiązują żadnego problemu. MAREK KRAK

w sumie raczej autorytarna monarchia niż nowoczesna demokracja. Podobnie ocenia się Austro-Węgry. Dla mnie sprawa I wojny światowej (i konfliktów w Ameryce Łacińskiej – np. wojny o Pacyfik) pozostaje w omawianym kontekście wysoce dyskusyjna, tym bardziej że czasem ocena tego, co jest demokratyczne lub nie, pozostaje trudna do rozstrzygnięcia. Czy na przykład kraj, który pozbawia prawa głosu kobiety – połowę populacji (robiły tak niemal wszystkie kraje świata do XX wieku!) – można uznać za demokratyczny? Jakkolwiek teoria demokratycznego pokoju wzbudza spory i wątpliwości, to poza wszelką debatą pozostaje fakt, że w krajach bardziej demokratycznych trudniej jest o parcie do wojny niż w krajach zarządzanych autorytarnie, w których pewne grupy nacisku lub władcy w imię wąsko pojętych interesów lub ambicji gotowi byliby poświęcać życie współobywateli. Historia ludzkości dowodzi, że kraj, w którym wiele szerokich grup społecznych ma wpływ na rządy, prowadzi bardziej rozważną politykę zarówno w stosunkach międzynarodowych, jak i wewnętrznych. Nie jest przypadkiem, że prawdopodobnie najbardziej demokratyczne po II wojnie światowej kraje świata – kraje skandynawskie – nie tylko same unikają konfliktów, ale często są zapraszane jako mediatorzy w przypadkach wojen i sporów międzynarodowych. W demokratycznym pokoju jest zatem jakaś rzeczywista siła – tym większa, im realniejsza jest demokracja. Bo ta ostatnia jest po prostu stopniowalna. ADAM CIOCH

Albo demokracja, albo wojna wojennych nie mniej niż 1000 osób rocznie. Wszelkie więc drobne potyczki graniczne albo bezkrwawe najazdy itp. nie liczyłyby się jako „prawdziwe” wojny. Trzeba by także uściślić, czym jest demokracja w rozumieniu powyższych teorii. Chodzi o tzw. demokrację liberalną, czyli system oparty na władzy pochodzącej z wolnych wyborów parlamentarnych i szanującej podstawowe polityczne prawa człowieka. Nic więcej ani nic mniej. Zatem Białoruś nie zostałaby uznana za demokrację (jest republiką, w której organizuje się wybory, ale nie są one wolne). Za demokrację uznaje się w tej teorii bez zastrzeżeń na przykład USA, mimo że wielu obserwatorów zwraca uwagę na to, że tamtejszy system polityczny zawiera niemal jawną korupcję (możliwość legalnego finansowania kandydatów przez korporacje), a do niedawna w niektórych częściach kraju istniała segregacja rasowa. Teoria ta nie przywiązuje też na ogół

także, jak widać, i to zagrożenie, że może być powodem do najechania przez kraj uważający się za demokratyczny… Badacze i politycy, zwolennicy poglądu o demokratycznym pokoju, zwracają uwagę na to, że przy przyjęciu powyższych założeń, nie można w zasadzie wskazać ani jednego konfliktu zbrojnego pomiędzy nowożytnymi demokracjami. Oczywiście, wielu badaczy krytycznych wobec tej teorii zwraca uwagę m.in. na to, że I wojna światowa była skutkiem konfliktu pomiędzy krajami w dużej mierze demokratycznymi (z wyjątkiem Rosji i Turcji). Jednak zwolennicy omawianej teorii podnoszą, że żadne z głównych państw centralnych biorących udział w wojnie nie było w pełni demokratyczne. W kajzerowskich Niemczech był wprawdzie demokratyczny parlament, ale przy bardzo silnej pozycji monarchy. Kanclerz (szef rządu) nie odpowiadał przed parlamentem, lecz przed cesarzem. Była to więc

11

12

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

DYKTATURY XX WIEKU

BESTIE (2)

Bokassa Znakomite pieczyste – zachwycali się ambasadorzy różnych państw podczas uczty koronacyjnej cesarza Cesarstwa Środkowoafrykańskiego. Nie wiedzieli, że smakowite krwiste befsztyki na ich talerzach to mięso z przeciwników politycznych jego cesarskiej mości Jeana-Bédela Bokassy. O ile opisywany tydzień temu Pol Pot był zindoktrynowanym szaleńcem, o tyle Jean Bokassa był paranoicznym mordercą, skrajnie zboczonym seksualnie dewiantem, tyranem, który swój kraj zamienił w krwawe igrzysko. A rządził tragicznie długo: od 1 stycznia 1966 roku do 20 września 1979 roku. 14 lat horroru. Urodził się Jean-Bédel w roku 1921 i być może właśnie wydarzenia z wczesnego dzieciństwa zdeterminowały całe jego przyszłe życie. Już jako sześciolatek musiał oglądać publiczną egzekucję własnego ojca, wioskowego kacyka, który za sprzeciwianie się pracy przymusowej został przez francuskich administratorów prowincji skazany na śmierć. Wyrok wykonano na centralnym placyku wioski poprzez… rozczłonkowanie skazańca. Tydzień później matka sześciolatka powiesiła się z rozpaczy. Osieroconego chłopca i jego jedenaścioro rodzeństwa wychowywała dalsza rodzina. Czternaście lat później dorosły już chłopak zaciągnął się do armii francuskiej. Trwała II wojna światowa, a młody Bokassa zdobywał wojskowe szlify m.in. w osławionej Legii Cudzoziemskiej. Otrzymał aż 12 różnych odznaczeń za waleczność i odwagę – w tym Legię Honorową i krzyż wojenny. Jego towarzysze broni powiedzą po latach dziennikarzom próbującym odtworzyć życiorys tyrana, że z jakąś dziwną determinacją zabijał jak największą liczbę wrogów... I sam szukał śmierci. Ale jej nie znalazł. Znalazł natomiast inny sposób na zaspokojenie swoich krwawych żądz. Władzę. Na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego stulecia przez kontynent afrykański przechodzi fala ruchów narodowowyzwoleńczych. Coraz to inne państwa wydostają się spod jarzma kolonializmu. Przyszłe lata pokażą, że ta wolność często była złudna, a jej cena – niewyobrażalnie wysoka. Tak dokładnie było w przypadku Republiki Środkowej Afryki. Traf chciał, że pierwszym prezydentem młodego państwa, które dopiero co wyrwało się spod francuskiego knuta, zostaje daleki krewny

Jeana-Bédela – David Dacko. Jedną z jego pierwszych decyzji jest ściągnięcie walecznego kuzyna do kraju i zaproponowanie mu stanowiska szefa sztabu armii. Propozycja zostaje przyjęta z entuzjazmem, ale już po roku pomiędzy krewniakami pojawia się napięcie, które wkrótce przerodzi się w otwartą nienawiść. Wszystko oczywiście na tle podziału wpływów: jeden dzierży iluzoryczne berło władcy całego kraju, drugi natomiast ma władzę nad armią, a przy jej pomocy może wszystko. Tymczasem w kraju kwitnie korupcja na niespotykaną dotąd skalę. Skarbiec pustoszeje, Republika Środkowej Afryki staje na skraju bankructwa. Aby do niego nie dopuścić, prezydent Dacko romansuje z komunistycznymi Chinami. A ma co zaproponować: uran, diamenty, kopalnie złota. Oczywiście w samym środku zimnej wojny na coś podobnego nie może spokojnie patrzeć Zachód. Zwłaszcza Francja, która w RŚA nadal ma wpływy, a w dodatku prowadzi program

atomowy. Do niego potrzebny jest uran. Aby mieć do niego nieograniczony dostęp i by storpedować chińskie ambicje co do Afryki, Francuzi przerzucają do swojej niedawnej kolonii specjalnie wyszkolony oddział komandosów. Jest rok 1965. Armia pod wodzą Bokassy i przy pomocy Francuzów dokonuje zamachu stanu. Prezydent, wraz z całą swoją gwardią przyboczną i rodziną, zostaje aresztowany. Trwa noc sylwestrowa. Jean-Bédel Bokassa obala konstytucję, rozwiązuje parlament, a następnie sam siebie mianuje prezydentem,

premierem i szefem jedynej (legalnej) partii w kraju. Pomimo tego początki rządów dyktatora – przynajmniej jak na „standardy” afrykańskie – nie wyglądają źle. Wprowadzone zostaje nowe prawo cywilizujące w jakiś sposób dziki kraj, na przykład absolutny zakaz obrzezywania kobiet i zakaz poligamii, zniesione jest odwieczne prawo płacenia posagu rodzinie mężczyzny przez rodzinę kobiety. Oczywiście Bokassa niezwłocznie zrywa też wszelkie rokowania z Chinami i zapowiada przeprowadzenie w niedalekiej przyszłości pierwszych wolnych wyborów. Ale na tym kończą się dobre wieści płynące do świata z wnętrza Czarnego Lądu. Już pół roku po zamachu stanu rozpoczynają się publiczne, krwawe, okrutne egzekucje wszelkich urzędników starego układu. Centralne place wsi i miasteczek spływają krwią. Od tego momentu zaczyna się narastanie paranoi dyktatora. Gdy brakuje już skazańców przeznaczonych do publicznego ćwiartowania, Bokassa zakazuje swoim obywatelom… mówić! Za samo przypomnienie w dowolnej, towarzyskiej nawet rozmowie, że miały być wybory, grozi śmierć. Niedługo później pod maczety siepaczy tyrana dostaje się każdy, kto nieopatrznie wypowie słowo „demokracja”. W 1969 r. w stolicy kraju dochodzi do nieśmiałej demonstracji. Grupa około 100 osób manifestuje niezadowolenie z sytuacji w państwie. Wszyscy zostają aresztowani i skazani na śmierć. Wyroki wykonano publicznie następnego dnia. Więcej chętnych do demonstrowania już nie ma. Ale szaleństwo paranoika eskaluje, a wydawane przez niego dekrety coraz mniej mają wspólnego z jakąkolwiek logiką. Oto w roku 1971 – z okazji hucznie świętowanego Dnia Matki – Bokassa rozkazuje wypuścić z więzień wszystkie kobiety, bez wyjątku. I… zabić wszystkich więźniów płci męskiej! Rok później Bokassa ogłasza światu, że prezydentem RŚA będzie dożywotnio. Także premierem

i najwyższym sędzią. Ale to wszystko mało, więc były francuski legionista mianuje się Marszałkiem Wielkim Polnym, a później Marszałkiem Wielkim Koronnym. Następnie sam sobie przyznaje Wielki Order za Zasługi dla Kraju i około 300 innych odznaczeń, które osobiście wymyśla i projektuje. Wszystkie szkoły, szpitale, drogi i ulice w miastach noszą jego imię. Dochodzi do „zabawnych” sytuacji, kiedy to największe skrzyżowanie w stolicy kraju to zbieg ulic Bokassy i Bokassy. Projektanci okładek książek przestają mieć kłopoty z nowymi pomysłami, bowiem kolejny edykt stanowi, że wszystkie drukowane książki muszą być opatrzone portretem władcy. W doprowadzonym do kompletnej ruiny państwie imperator Bokassa posiada kilkanaście luksusowych posiadłości, dalszych kilka ma we Francji (w tym malowniczy zamek nad Loarą). W każdej rezydencji mieszkają jego liczne żony i jeszcze liczniejsze nałożnice. W tym najprawdziwsze miss niektórych krajów. W prywatnym haremie dyktatora jest m.in. Szwedka, dwie Francuzki, Niemka, Rumunka, Chinka i Wietnamka. A jedna piękniejsza od drugiej. Jak to możliwe, aby tłusty, chyba nigdy niemyjący się zboczeniec, usidlił zamorskie piękności? Ci, którzy zadawali sobie wówczas takie pytanie, nie doceniali chyba siły pieniądza. A skąd miał pieniądze? Ze sprzedaży koncesji europejskim i amerykańskim firmom. Bokassa rozprzedawał kraj jak swój prywatny folwark: spółka z Hiszpanii za 20 mln dolarów zdobyła wyłączność na handel kością słoniową i niczym nieograniczone prawo jej pozyskiwania. Za podobną kwotę Saudyjczycy dostali glejt na wydobycie diamentów, a Libańczycy – na poszukiwanie złota. Szczególnie uprzywilejowani byli Francuzi, którzy za nieskrępowany dostęp do złóż uranu przymykali oko na kolejne zbrodnie i wybryki dewianta. A tych było coraz więcej. W 1976 roku Bokassa przechodzi na islam. Jest to wielkie święto państwowe, a prezydent liczy po cichu na pieniądze z krajów arabskich. W dowód wdzięczności. Bliski Wschód ma jednak gdzieś religijne wyznanie szaleńca, więc Bokassa pół

roku później powraca do katolicyzmu. Znów jest to wielkie i huczne państwowe święto, a obywatele mają obowiązek tańczenia na ulicach. Więc tańczą, tym bardziej że tyran idzie za ciosem i ogłasza się… cesarzem. No ale jak może być cesarz w republice? Nie może, toteż Bokassa zmienia nazwę kraju na Cesarstwo Środkowoafrykańskie. Pożycza od Francji 22 mln dolarów (jedna trzecia budżetu Cesarstwa) i za te pieniądze rozkazuje urządzić ceremonię koronacji. Ma być kropka w kropkę kopią koronacji Napoleona Bonaparte z roku 1804. Nawet powóz koronacyjny to wierna kopia napoleońskiego. I tylko słynna litera „N” z drzwi karety zostaje zastąpiona literą „B”. Najlepsi jubilerzy kują w szczerym złocie koronę wysadzaną 300 brylantami oraz blisko czterometrowy tron w kształcie orła. Na ceremonię koronacji 4 grudnia 1977 roku zaproszeni zostają niemal wszyscy ważniejsi przywódcy z całego świata. Nawet królowa brytyjska, nawet prezydent USA, że o pierwszym sekretarzu ZSRR już nie wspomnimy. Ale świat już wie, z kim ma do czynienia, więc z zaproszonych gości do stolicy nowego cesarstwa nie przybywa nikt. Rządy wysyłają „jedynie” swoich ambasadorów (jeśli nie liczyć jakiegoś hrabiego z Liechtensteinu i premiera Mauritiusa). Ale paranoja Bokassy nie ma końca. Po koronacji nakazuje, aby wszyscy uczniowie w jego kraju nosili specjalne – zakupione w sklepach jednej z jego żon – mundurki szkolne. Cena 169 dolarów za sztukę jest kwotą dla poddanych cesarza Bokassy wprost niewyobrażalną. To dla wielu dochód całego życia. Ale kto nie ma mundurka, nie ma prawa do nauki. Wobec takiego obrotu sprawy w stolicy dochodzi w styczniu 1979 roku do pierwszych od lat demonstracji. Demonstrują dzieci, bo rodzice sądzą, że reżim oszczędzi niewiniątka. Cesarz Bokassa ubrany w strój Marszałka rusza na czele konnicy na demonstrujących. Serie z karabinów maszynowych rozrywają ciała setek chłopców i dziewcząt.

 Ciąg dalszy na str. 25

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

W

kwietniu 2010 roku narodowo-radykalna partia Fidesz wygrywa wybory z wielkim (prawie 59 proc.) poparciem, a jej wieloletnia partnerka, Chrześcijańsko-Demokratyczna Partia Ludowa (KDNP), w tych samych wyborach zdobywa ponad 9 proc. Koalicjanci w sumie dostali 68,13 proc. mandatów, przez co stworzyli większość parlamentarną pozwalającą na zmianę konstytucji, nie mówiąc o prostszych reformach. Po stworzeniu rządu, na którego czele stanął Victor Orbán, przyszła pora na przebudowanie kraju. Według Fideszu zmiany są koniecznie, ponieważ w ostatnich latach Węgrami rządzili socjaliści i liberałowie, więc pozostawanie w „marazmie poprzednich formacji” jest niedopuszczalne. Orbán i spółka w kwietniu 2011 roku uchwalili nową konstytucję, która weszła w życie 1 stycznia 2012 roku. Już w preambule Orbánowskiego dokumentu czytamy: „Wyznajemy, że najważniejszymi ramami naszego współistnienia są rodzina i naród, a podstawowymi wartościami naszej jedności pozostają wierność, wiara i miłość. (…) Boże, pobłogosław Węgrów i obdarz ich swymi łaskami. Narodowe wyznanie wiary. (…) Jesteśmy dumni, że nasz pierwszy król, święty Stefan, przed tysiącem lat osadził węgierskie państwo na trwałych fundamentach, a naszą ojczyznę uczynił częścią chrześcijańskiej Europy. (…) Uznajemy kluczową dla podtrzymania naszego narodu rolę chrześcijaństwa. Szanujemy różne tradycje religijne naszego kraju”. Oczywiście to tylko wybrane przez nas fragmenty. Cała treść konstytucji niesie ze sobą dużo więcej takich kwiatków, np. homofobiczno-nacjonalistyczne przesłanki, na które od miesięcy zwraca uwagę cała Europa.

Prawo dla swoich Od 1 stycznia 2012 roku węgierski Trybunał Konstytucyjny ma ograniczone prawa. Zlikwidowano actio popularis – możliwość złożenia przez obywatela do TK skargi dotyczącej niezgodności przepisów z konstytucją. Zdefiniowano małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, co skutecznie zablokowało walkę o równe prawa dla związków partnerskich. Ludzie węgierskiego pochodzenia mieszkający poza granicami kraju (głównie Rumunia, Słowacja, Ukraina) zostali włączeni pod jurysdykcję Budapesztu. Według różnych źródeł takich osób jest około 3,5 mln, czyli tyle co 1/3 ludności Węgier. Ten zapis może być groźny, co potwierdza dr Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. „Jeżeli tym osobom przyzna się obywatelstwo, to może to spowodować radykalny konflikt

PATRZYMY IM NA RĘCE

„Przyjdzie taki czas, że kiedyś w Warszawie będziemy mieli Budapeszt” – oświadczył Jarosław Kaczyński po przegranych wyborach parlamentarnych. Przyjrzyjmy się uważnie, czego życzy Polakom – ale przecież nade wszystko sobie – prezes PiS.

Orbanizacja Węgier między tymi państwami. Co więcej, osoby te będą miały duży wpływ na wybór parlamentu, ale nie będą poddane prawom, które ten parlament stanowi” – twierdzi Bodnar. Wymienione państwa mają w tym wypadku pełne prawo pytać, jak nowe węgierskie prawo ma się do władzy, którą one sprawują nad swoimi obywatelami madziarskiego pochodzenia. Nowa konstytucja ewidentnie służy również do utrzymania wysokiej pozycji Orbána i jego partii. W parlamentarnych głosowaniach w wielu przypadkach do uchwalenia ustawy niezbędne będzie co najmniej 2/3 głosów, więc nawet jeśli Fidesz przegra następne wybory, to nadal będzie istotnym elementem władzy ustawodawczej. Poza tym obecnie rządząca prawica może uchwalić i uchwala mnóstwo ustaw (o tym poniżej), które ciężko będzie w przyszłości zmienić. Liczne protesty opozycji, Unii Europejskiej, fundacji walczących o prawa człowieka oraz coraz bardziej oburzonych Węgrów zdają się zupełnie nie wpływać na poczynania ultraprawicowej partii. Po wprowadzonych zmianach poparcie dla ugrupowania Orbána spadło z niecałych 59 do 18 proc., ale nawet takie katastrofalne, społeczne niezadowolenie nie powstrzymuje Fideszu od wprowadzania kolejnych zmian.

Lustracja po węgiersku 30 grudnia 2011 roku deputowani tej partii zatwierdzili poprawkę do konstytucji uznającą opozycyjną Węgierską Partię Socjalistyczną (MSZP) za organizację przestępczą, która według nich jest w pełni odpowiedzialna za zbrodnie reżimu komunistycznego, czyli „unicestwienia węgierskiej demokracji po II wojnie

światowej, torturowania i skazywania opozycjonistów na przymusowe roboty, inwigilację i polityczny terror”. Ta poprawka niemal na pewno będzie skutkować masowymi pozwami przeciwko działaczom opozycji nazwanej przez partię Orbána spadkobierczynią Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (komunistycznej). Członkowie MSZP deklarują bojkot prac parlamentu oraz zapowiadają protesty w całym kraju. Na początku stycznia na ulicach Budapesztu pojawiło się ponad 100 tys. protestujących przeciwko rządom Fideszu. W odpowiedzi rządzący postanowili założyć kaganiec wszystkim rodzimym mediom. Politycy powołali radę ds. mediów, w której zasiedli poplecznicy premiera Orbána, a władza, jaką dostali, pozwala na całkowite kontrolowanie prasy, radia i telewizji. Rada może określać, czy aby audycje i publikacje nie są za bardzo krytyczne wobec rządu, a przy okazji czy nie są zbyt brutalne i czy nie nawołują do nienawiści. Prawdopodobnie celowo nie sprecyzowano tych zapisów, przez co politycy mogą karać niepokorne media wyłącznie według własnego widzimisię. A kary, niestety, są ogromne. Za złamanie przepisów w telewizji albo radiu grozi nawet, w przeliczeniu na naszą walutę, 3 mln 200 tys. zł grzywny, w gazetach codziennych – 421 tys. zł, a w tygodnikach – 165 tys. zł. Jakby tego było mało, to karę trzeba zapłacić od razu, a dopiero później można się odwoływać w sądzie. Dochodzi do tego obowiązkowy nakaz emisji rodzimej muzyki w radiu przez 1/4 czasu antenowego, telewizje z kolei połowę swojej ramówki muszą wypełnić produkcjami europejskimi. Na szczęście Węgrom nadal sporo jeszcze brakuje do Korei Północnej,

bo tam w ogóle nie wolno emitować nieocenzurowanych audycji... Fidesz postanowił również, że dziennikarze będą musieli podawać dane swoich informatorów, jeśli tylko władze uznają, że zagrożone jest bezpieczeństwo państwa, czyli właściwie kiedy tylko będą chcieli.

Poziom śmieciowy Swoimi działaniami w sferze gospodarczej Orbán doprowadził kraj na skraj przepaści. Kiedy jeszcze sytuacja gospodarcza Węgier nie była tragiczna, premier zdecydował znacznie ograniczyć niezależność banku centralnego, przez co wywołał protesty Brukseli, Europejskiego Banku Centralnego, Waszyngtonu i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Gniew MFW jest dla Orbána przekleństwem, bo Fundusz bojkotuje reformy węgierskiego rządu w banku centralnym, a te ciężko będzie zmienić. Warto przypomnieć, że w 2008 roku kraj cudem uniknął bankructwa, i to dzięki pożyczkom w wysokości 20 mld euro zaciągniętym w UE, Banku Światowym i właśnie MFW. Kiedy w 2010 roku Orbán doszedł do władzy, natychmiast oświadczył, że finansowa pomoc nie jest już Węgrom potrzebna, i odmówił przyjęcia ostatniej, 6-miliardowej, transzy. Kiedy zorientował się, że sam nie poradzi sobie z szalejącym kryzysem, było już za późno. Teraz największe agencje ratingowe: Moody’s, Standard & Poor’s oraz Fitch obniżyły rating kraju do poziomu „śmieciowego”, a perspektywę finansową oceniły jako fatalną. Tragiczna sytuacja na Węgrzech jest komentowana w całej Unii. W kraju zarządzanym przez Fidesz mamy do czynienia nie tylko z kryzysem finansowym, ale również demokratycznym. Prestiżowy brytyjski

13

dziennik „Financial Times” napisał niedawno: „Węgry stały się pierwszym państwem UE, które przeczy twierdzeniu, iż procesy demokratyczne są nieodwracalne (…). Od nowych członków Unii wymaga się, by spełniały standardy demokratyczne, jednak nie ma procedur na wypadek, gdy przestają ich przestrzegać”. Human Rights Watch (organizacja zajmująca się ochroną praw człowieka) stwierdziła, że Węgry – jeżeli chodzi o prawa człowieka – nie spełniają warunków Unii Europejskiej i NATO, ponieważ wymagają one „funkcjonowania demokratycznego systemu politycznego, respektowania wartości demokratycznych, wolności jednostki i rządów prawa”. Zastanawiające, że polski rząd tak niechętnie tę sprawę komentuje. W zasadzie jeszcze miesiąc temu nie reagował wcale, choć powodów było mnóstwo. Polska walczy o wolność na Ukrainie dla Julii Tymoszenko, buntujemy się przeciwko represjom na Białorusi i wysyłamy misje stabilizacyjne do Afganistanu w celu odbudowania demokracji, a nie widzimy problemu na własnym, unijnym podwórku. Milczenie mogło być poniekąd zrozumiałe, kiedy Węgry przekazywały nam prezydencję w Unii, a polski rząd chciał, aby wszystko przebiegło bez napięć. Jednak od tego momentu minęło już trochę czasu, a zdecydowanych reakcji wciąż nie widać. Czy chodzi o to, żeby nie obrazić „bratanka”? Nikt już przecież nie ukrywa, że to zwykli Węgrzy marzą dziś, aby mieć w Budapeszcie drugą Warszawę, nie odwrotnie. ARIEL KOWALCZYK

REKLAMA

14

RZECZ O WŁADYSŁAWIE BRONIEWSKIM

Jeżeli nie lękasz się pieśni... Jeżeli nie lękasz się pieśni stłumionej, złowrogiej i głuchej, gdy serce masz męża i jeśli pieśń kochasz swobodną – posłuchaj... Jak zacząć? Oto pytanie, jakie zadają sobie tysiące dziennikarzy. Codziennie. Niezmiennie. Jak świat długi i szeroki. Jak zacząć, żeby zachęcić Czytelnika do przeczytania? Żeby związać go z tekstem? Bardzo rzadko, może tylko raz na całe życie, dzieje się jednak tak, że to osoba, o której ma traktować esej, sama sobie napisze doń początek. I tak właśnie jest w tym przypadku. Nie… Raczej nie odważę się konkurować z jednym z największych polskich poetów. Powtórzę zatem jeszcze raz za Władysławem Broniewskim: (…) gdy serce masz męża i jeśli Pieśń kochasz swobodną – posłuchaj (…).

~ ~ ~ Każdy z nas ma jakiś stosunek do Broniewskiego. I rzadko jest to stosunek obojętny. Dla jednych jest to rewolucyjny, komunistyczny (?) poeta, którego wiersze z płomieniem w oczach recytowało się „przymusowo” podczas szkolnych akademii. Dla innych to stalinowski pachołek (a tak, i takie opinie czytałem w prawicowej prasie, przygotowując się do napisania tego materiału), „dyspozycyjny, usłużny wobec sowieckiej władzy okupacyjnej po roku 1945”. Jeszcze dla kolejnych Broniewski – a raczej jego twórczość – to nieprzystająca do współczesności ramota słusznie skazana na zapomnienie. Są też i tacy – niestety w mniejszości – którzy uważają, że twórczości poety nie ima się czas i nadal pozostaje najwyższej próby spuścizną literacką. Ci też gotowi są twierdzić, że Broniewski jest trochę… trochę taki jak Polska: tragiczny, heroiczny, patriotyczny, ale przecież czasami groteskowy i niejednoznaczny. Nie, nie będę nawet próbował udawać: „zapisałem się” do tych ostatnich. Ostatnich? Zanim podróż przez życie poety zaczniemy standardowo: urodził się… itd., niechaj za wstępny argument popierający tezę, że oto mamy do czynienia z człowiekiem nietuzinkowym, posłuży króciutka relacja z rozmowy Broniewskiego z Bierutem. Miejsce akcji: Warszawa, Belweder, suto zakrapiany raut dla artystów; Czas akcji: rok 1950; Bierut: – Towarzyszu Władysławie, czas najwyższy, abyście napisali nowy hymn Polski. Wy, nasz wielki proletariacki poeta. Broniewski: – Spierdalaj! Tak to mniej więcej relacjonuje Marek Hłasko – osobisty sekretarz poety. Owszem… Ten sam Hłasko. Cóż, zacznijmy jednak ab ovo…

~ ~ ~ Władysław Broniewski urodził się 17 grudnia 1897 roku w Płocku. W rodzinie urzędniczej. I to ta właśnie rodzina umyśliła sobie, że Władzio będzie artystą. Najlepiej pianistą, a to z tego powodu, że babcia była nauczycielką fortepianu. Sadzała malca przy instrumencie i kazała grać gamy. Gamy są nudne, więc Władzio uciekał na stryszek, skąd wyciągano go siłą. Wirtuozem jednak nie został. Za to w roku 1910 został dumnym uczniem Gimnazjum Polskiej Macierzy Szkolnej – jednej z nielicznych szkół w zaborze, gdzie wykładowym był język polski. No i w tym języku zaczął pisać pierwsze nieporadne wierszyki, jak ten wpisany do pamiętnika kolegi zakochanego w jakiejś dzierlatce: Panieneczka z Działówki Ma staniczek dosyć wcięty, Ładną buzię zgrabną nóżkę, Słowem – ważne dokumenty. Gdy ci główką kiwnąć raczy, To już zaszczyt jest niemały. Dla niej – dla niej, mój Karolku, Chodzisz jak skołowaciały.

~ ~ ~ Jest rok 1915. Siedemnastoletni Broniewski uważa, że ma już skrystalizowane, socjalistyczne poglądy polityczne, więc wstępuje do Legionów Piłsudskiego. I najpierw jako zwykły żołnierz piechoty walczy o wolność Polski, a później – w roku 1920 (już jako podporucznik) – w wojnie polsko-bolszewickiej. Jest wściekle odważny. Tylko tacy dostają Order Virtuti Militari oraz Krzyż Walecznych. Czterokrotnie! Wiele lat później Wojciech Żukrowski o jednej z wojennych przygód przyjaciela opowie tak: Trafił Władek z podkomendnymi na jakąś plebanię. Ksiądz ugościł polskich żołnierzyków jak umiał najlepiej. A umiał nieźle, więc o północy, gdy w pobliżu pojawił się oddział Kozaków, Broniewski już nie całkiem dobrze stał na nogach. Wobec tego kazał księżowskim parobkom załadować się na… taczki i wieźć w kierunku wroga. Z bojowym okrzykiem oczywiście. Ujrzawszy taki „wóz pancerny”, przerażony oddział Kozaków poddał się bez walki. Czy relacja autora „Kamiennych tablic” jest prawdziwa, trudno powiedzieć. Coś w niej z prawdy może jednak być, bowiem parobkowie pchający wielgaśne taczki, też nie do końca trzeźwi, darli się podobno: „Z drogi, bo jedzie pan Broniewski”. W uszach czerwonoarmistów mogło zabrzmieć to jako „broniewik”, czyli po ichniemu wóz pancerny.

~ ~ ~ Wojna minęła, a jednak zwycięstwo w niej ma dla młodego, coraz częściej drukowanego i coraz bardziej znanego poety gorzki smak. Widać to w jego wierszach z tego okresu, z których przebija rozczarowanie „wolnością”. Jest rok 1922. Do głosu dochodzą w Polsce siły skrajne, nacjonalistyczne, a Chrześcijański Związek Jedności Narodowej grozi, że wszelkimi sposobami – także siłą – nie dopuści do zaprzysiężenia demokratycznie wybranego prezydenta Narutowicza. Popatrzcie na dwie daty: 13 grudnia Władysław Broniewski publikuje w „Robotniku” wiersz, w którym czytamy tyleż ironiczne, co złowieszcze wersy: „Niech żyje faszyzm! Dziś my górą! Żydom – do szyi kamień młyński!” Manifest pisze Nowaczyński w waterklozecie mocząc pióro: „Świta już w Polsce nowa era, Sam naród dzisiaj sądy czyni – we Włoszech rządzi Mussolini, a Polska będzie mieć… Hallera…”.

16 grudnia na stopniach Zachęty prezydent Gabriel Narutowicz zostaje zamordowany przez nacjonalistycznego fanatyka Eligiusza Niewiadomskiego. To pierwszy, ale nie ostatni raz, kiedy Broniewski wywoła u swoich czytelników przeświadczenie, że oto mają do czynienia z wieszczem. Przerażenie wojną i rozczarowanie „owocami zwycięstwa” będzie towarzyszyć poecie jeszcze wiele lat. W roku 1925 wielkie wrażenie krytyków i zwykłych odbiorców zrobił następujący wiersz: Szli ulicami, batalion przy batalionie, zgnili, zbutwiali, bez twarzy. A każdy niósł czarną plamkę na skroni, a każdy, jak chorągiew, niósł strzępy sczerniałych bandaży.

Przejmujący. Ale pokazujący zarazem, że Broniewski jako poeta potrafi już wszystko. Bo to nie jest tylko nienaganna średniówka i uładzone poprawnością rymy żeńskie. To jest coś nowego. Nowatorskie metaforą, układem i rytmem. Tymczasem poeta skręca coraz bardziej w lewo. W żadnym razie nie jest mu jednak blisko do ideałów radzieckich komunistów. To jest nadal lewicowość, z jaką szedł pod sztandarami Piłsudskiego. Ale dojrzalsza. ~ ~ ~ Przy kieliszku, przy stoliku restauracji „Ziemiańska”, Julian Tuwim zapisał na serwetce taką o Broniewskim sympatyczną fraszkę: Ostro urżnęliśmy się czystą Władek i ja.

Władek jest twardym komunistą, Gdy w czubie ma.

~ ~ ~ Nie wiem, czy Władek był wówczas „twardym komunistą”. Przeczytałem wiele jego wierszy z tamtego okresu i raczej wątpię, ale przyznać muszę, że jego serce nie tylko biło coraz bardziej po lewej stronie, ale też biło coraz mocniej. Oraz ANTYKLERYKALNIEJ! Oto bowiem w roku 1932 Broniewski zauważa to, co my na nowo odkrywamy teraz. Pisze wiersz niby o Komunie Paryskiej (1871 r.), ale czujna sanacyjna cenzura nie daje się zwieść i konfiskuje cały nakład tomiku. Jakimś cudem ocalało kilka egzemplarzy, dzięki którym możemy dziś przeczytać: Kanalia lud zwycięża, kanalia krwią się karmi: generałowie, księża, bankierzy i żandarmi Po zemstę nad Paryżem już idzie zgraja katów z bagnetem, złotem, krzyżem, przez pierś proletariatu. Lecz Paryż umie zginąć, Komuna się nie podda! Wolności, tobie płynąć, czerwona twoja woda…

~ ~ ~ Niestety. Niewiele się od tego czasu zmieniło. W tym miejscu młodszym Czytelnikom nie od rzeczy będzie powiedzieć, czym wówczas, w dwudziestoleciu międzywojennym, była literatura, a zwłaszcza poezja. To były manifesty polityczne, to były drogowskazy, credo pokolenia; to były wtedy portale internetowe i dzisiejsze główne wydanie newsów CNN. Ludzie nie mieli możliwości śledzić wydarzeń na bieżąco, więc kupowali gazety. W nich były wiersze. Często na czołówkach. Oto np. generalissimus Franco makabrycznie krwawo tłumi demokratyczny zryw Hiszpanii (1936 r.), a Broniewski pisze: Rwą się pociski ponad Madrytem. Czerwień republiki krwią się zabarwia. Cześć i dynamit! Chwała zabitym! Broni walczącym! Arriba parias!...

Gdy zaś z Madrytu przychodzą wieści coraz smutniejsze, gazety przynoszą kolejną „depeszę” poety: Umierający republikanie, brocząc po bruku krwią swoich ran, w krwi umaczanym palcem po ścianie wypisywali: „No pasaran!” (…) W wierszu mym – wolność, równość, braterstwo, wiersz mój zbroczony krwią swoich ran. Jeśli ma zginąć, niech poprzez śmierć swą głosi nadzieję: „No pasaran!”.

Ale przeszli. W Polsce narodowcy skupieni wokół Dmowskiego i Jędrzeja Giertycha (dziadek tego Giertycha) triumfowali. Organizowano festyny. Lało się piwo. Śmierć miasteczka

Guernica wprawiła nacjonalistów w szampański humor. A lewica popadła w apatię. Tym większą, że w kraju, wśród zwykłych ludzi, działo się coraz gorzej. Wielki Kryzys dotarł z opóźnieniem, ale ze zdwojoną siłą. Broniewski pisze wówczas słynny wiersz „Ulica Miła”. Zobaczcie, jaka to miła była ulica: W suterenie pogrzeb. Niedobrze. Na parterze płacze wdowa po fryzjerze. Na pierwszym piętrze – plajta, komornik. A na drugiem służąca otruła się ługiem. Na trzecim piętrze rewizja – mundurowi, tajniacy. Na czwartym czytają „Kurier Warszawski” – „poszukiwanie pracy”. Na poddaszu dziewczyna dziecko dwudniowe zabiła. Miła ulica. Ulica Miła.

~ ~ ~ Pisałem wcześniej, że Broniewski miał w sobie coś z wieszcza. Jakąś zdumiewającą zdolność przewidywania przyszłości. Haniebne zajęcie przez Polskę Zaolzia skwitował w wywiadzie prasowym słowami, że to „będzie gwóźdź do trumny niepodległości Polski”, zaś w kwietniu 1939 roku napisał swój bodaj najbardziej znany wiersz: Kiedy przyjdą podpalić dom, ten, w którym mieszkasz – Polskę, kiedy rzucą przed siebie grom, kiedy runą żelaznym wojskiem i pod drzwiami staną, i nocą kolbami w drzwi załomocą – ty, ze snu podnosząc skroń, stań u drzwi. Bagnet na broń! Trzeba krwi!

„Bagnet na broń” okazał się tekstem na owe czasy kultowym. Niemal sztandarem dla wszystkich ówczesnych sił politycznych. Z lewa i z prawa. Ostrzegał i wzywał do zrywu. Próbował też w ostatniej chwili godzić zwaśnionych: Są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt: wysączymy ją z piersi i z pieśni. Cóż, że nieraz smakował gorzko na tej ziemi więzienny chleb? Za tę dłoń podniesioną nad Polską – kula w łeb!

~ ~ ~ Co się stało później, wszyscy wiemy. Jest 17 września. Władysław Broniewski już drugi tydzień telefonuje, pisze listy, monituje, prosi o przydział do jednostki wojskowej. Bezskutecznie. W podobnej sytuacji jest kilkunastu innych luminarzy polskiej literatury. Koniec końców Tadeusz Boy-Żeleński, Adolf Rudnicki, Adam Ważyk, Stanisław Jerzy Lec, Aleksander Wat i inni spotykają się we Lwowie. A Lwów, jak wiadomo, zostaje zajęty przez ZSRR. Nowa okupacyjna władza uruchamia tamże – specjalnie dla Polaków – swoją tubę propagandową pod tytułem „Czerwony Sztandar”. Większość polskich intelektualistów („poproszona”) nie odmawia współpracy z gazetą. Nawet Boy. Ale Broniewski kategorycznie mówi „niet”. Radzieckiemu komisarzowi, który składa mu propozycję

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r. w ogóle niczego innego nigdy nie napisał. Tak jakby nigdy nie siedział w więzieniach sanacji i Stalina. „Słowo o Stalinie” do dziś sprawia, że prawicowi literaturoznawcy (…znawcy?) nazywają Broniewskiego „stalinowską gnidą”, „sprzedawczykiem”, „judaszem” i podobnie. Ciekawe, że z biegiem czasu zapomniano podobne dzieła Gałczyńskiemu, Różewiczowi, Jastrunowi, Rudnickiemu i innym. Jemu się pamięta. To jego nazwisko usuwa się z tablic nazw ulic i podręczników szkolnych, to on przestaje z dnia na dzień być patronem szkół. Za ten jeden jedyny wiersz. Zobaczcie najbardziej kontrowersyjny fragment:

objęcia kierownictwa działu politycznego dziennika, radzi, żeby pocałował się w dupę. Jakby tego było jeszcze mało, pisze wiersz „Żołnierz polski”, a w nim: Ze spuszczoną głową powoli idzie żołnierz z niemieckiej niewoli. Dudnią drogi, ciągną obce wojska, a nad nimi złota jesień polska. (…) bez broni, bez orła na czapce, bezdomny na ziemi – matce.

Jak to – denerwuje się radziecka cenzura – „ze spuszczoną głową”, dlaczego „bez broni”? No i po co mu „orzeł na czapce”? Przecież czeka Armia Czerwona! Tymi i kolejnymi wierszami Broniewski naraża się nowej władzy coraz bardziej. Aresztowany 24 stycznia 1940 roku przez NKWD (obrzydliwa zdrada i prowokacja bezpieki, która zasługuje na osobną opowieść) zostaje przewieziony do aresztu śledczego i… odmawia składania zeznań. Ci, którzy czytali „Archipelag gułag”, wiedzą, czym się zazwyczaj kończyło samo aresztowanie, a odmowa zeznań to już było raczej samobójstwo. No i prawie było, bo lokalny areszt (w Zamarstynowie) okazuje się niewystarczający dla „wroga ludu”. Trafia więc Broniewski na słynną Łubiankę. W osławionym „hotelu Berii” spędza trzy miesiące. Trzy miesiące na Łubiance! Większość nie wytrzymywała tygodnia. Desperacki humor nie opuszcza jednak poety: Mistrzyni życia, Historio, zachciewa ci się psich figlów: zza kart podgląda Orion, jak siedzimy razem na kiblu. Opowiadasz mi stare kawały i uśmiechasz się, na wpół drwiąca, i tak kiblujemy pomału – ty od wieków, ja od miesiąca (…).

Następnym przystankiem jest docelowe miejsce uwięzienia (Broniewskiego skazano prawdopodobnie – dane się różnią – na 10 lat gułagu) – Ałma Ata. 7 sierpnia 1941 roku w wyniku amnestii będącej skutkiem słynnego układu Sikorski–Majski poeta zostaje zwolniony i trafia do armii Andersa. W tym miejscu czas na momencik refleksji: Władysław Broniewski za sanacji był prześladowany za lewicowość (siedział nawet w więzieniu, skąd wyciągnął go gen. Wieniawa-Długoszowski), a za Stalina o mało nie zamęczono go na Łubiance za prawicowość. A przecież i to nie koniec politycznej niepoprawności poety. Przyjdzie przecież Polska Ludowa… Ale o tym za chwilę. ~ ~ ~ Na razie Broniewski – zachwycony możliwością walki za Polskę i o Polskę – pisze: Byle by w garści karabin, taki co w boju nie chybi, Co mi tam śniegi Syberii, co mi tam piaski Libii, Co mi tam tiurmy i łagry, głód, poniewierka, szkorbut – radość żołnierską ładuję, jak chleb i naboje, do torby!

Jednak trudno mu zapomnieć o niedawnej jeszcze stalinowskiej gościnie:

Pędzi pociąg historii, błyska stulecie-semafor, Rewolucji nie trzeba glorii Nie trzeba szumnych metafor, potrzebny jest maszynista którym jest On: towarzysz, wódz, komunista – Stalin – słowo jak dzwon!

Dobrze jest, że nas nie ma Tam, gdzie zima, Kołyma Gdzie Workuty, Irkucki, Tobolski, Że przez Morze Kaspijskie, I przez piaski libijskie Wędrujemy prosto do Polski.

W kolejnym wierszu znów widać rozterki, może początki… rezygnacji, z której przebija jednak nadzieja: (…) Potem niech mnie już zamkną, A potem niech mnie już zniszczą, A potem – niech już Sikorski O Polsce rozmawia z Kotem… Ja po prostu chcę wrócić do Polski, I mniejsza o to, co będzie potem.

Na piaskach bliskowschodnich pustyń pisze jednak Broniewski także wierszyki adresowane raczej do frontowych kolegów niż do wiernych mu czytelników. Bo do szerszego rozpowszechniania to one się cokolwiek nie nadają. Przyznam, że zastanawiałem się, czy tu ich próbkę umieścić, ale co tam… Wszak to też część prawdy o polskich żołnierzach w okopach Tobruku: Dobrze się czasem bawić kutasem; mając pięć palców na swe usługi wspominasz dupy jedną po drugiej… To bardzo odświeża polskiego żołnierza!

Frywolny, obsceniczny wierszyk. Był tak popularny wśród pustynnej polskiej armii, że opatrzony półpornograficznymi rysunkami trafiał na pocztówki wysyłane do kraju. Niestety, zwykły żołnierz, mięso armatnie armii, coraz bardziej był rozczarowany. Broniewski też. I pisał: Jak niewolnica naga, oto jesteśmy na targu, bicz historii nas smaga, słowo zamiera na wargach. Możni pytają: „Ile?”, stręczy historia rajfurka, a przecież my – Termopile, huk dział i motorów furkot. […] Wyją wkołoł nas hieny, wzmaga się gwar targowiska, ale nikt nie odgadnie ceny, naszej krwi i naszego nazwiska.

Na fali tego zniechęcenia, coraz czarniejszych propagandowych doniesień z powoli wyzwalanej Polski… że komuna, kołchozy i gułagi… wielu, zwłaszcza intelektualistów, postanawia zostać na Zachodzie. Czekać… Przeczekać… Może kiedyś wrócić… Ale Broniewski deklaruje się jasno: Na północy jest zwalony dom Będzie – wolność, prawo i praca. Czas ująć w dłonie pług, pióro i łom, Czas dom budować, czas wracać.

~ ~ ~ No i wraca. Często zastanawiam się, jakby potoczyło się życie poety, no i jego twórczość, gdyby pozostał. Gdzieś w Londynie, może w Paryżu… Namawiano go, oferowano intratne posady, złote góry. A on wrócił. To było dla socjalistycznej władzy jak dar niebios – choć to może nie najlepsze porównanie. Komunistyczny dziennik „Polska Zbrojna”, relacjonując pierwszy pochód pierwszomajowy (1946 r.), donosi triumfalnie w wielkim artykule na pierwszej stronie: „Na czele łódzkich literatów szedł z transparentem w dłoniach sam towarzysz Broniewski. Szliśmy obok niego ze wzruszeniem w sercu, skromni pracownicy pióra, uskrzydleni jego obecnością, ze skurczem w krtani”. Tak się wtedy pisało… Broniewski jest tak popularny, że socjalistyczna władza tworzy dla niego specjalny sekretariat. Jego pracownicy (m.in. Hłasko) odpowiadają na listy, wysyłają zdjęcia z autografami tysiącom fanów, organizują spotkania. Coś jak marketingowy sztab współczesnej gwiazdy rocka. ~ ~ ~ Nie wiem, choć często nad tym dumam i nie znajduję dobrej odpowiedzi, z jakiego powodu to napisał. Wcale nie musiał. Ale napisał. Usiadł przy maszynie do pisania i po dobie męki twórczej (podobno cały czas kompletnie pijany) stworzył dzieło, które odcisnęło się fatalnym piętnem na całym jego życiu. Przeszłym i przyszłym. Tak jakby

~ ~ ~ W tym miejscu dochodzimy do innej wstydliwej kwestii dotyczącej Broniewskiego. Chodzi o alkohol. Nie wiem – może jest w wielkich twórcach jakiś pierwiastek samozniszczenia, autounicestwienia i jednocześnie potrzeba przebywania w innych stanach świadomości, w innych wymiarach, dość powiedzieć, że nie przestają poszukiwać. I przeprowadzać doświadczeń na samych sobie. A to narkotyki, a to rozpasany erotyzm, lub – jak w przypadku Broniewskiego – alkohol. Pił od zawsze i pił dużo. Ale po katastrofie „Słowa o Stalinie”, po „ukrzyżowaniu” poety przez emigrację literacką, po audycjach Radia Wolna Europa nazywających go zdrajcą i pachołkiem, po strasznym tekście Zdzisława Najdera w „Przeglądzie Kulturalnym” Broniewski już nie pił. Chlał. I zapijał się na śmierć. Systematycznie i programowo. Władza wysyłała go na odwyk, a on do szpitala przemycał wódkę. W momentach trzeźwości pisał: Gdybym był księżycem, rozstałbym się z piciem, świeciłbym dwojako: trzeźwym i pijakom, dla pijanych w pełni, trzeźwym niezupełnie.

~ ~ ~ Jednak uproszczeniem byłoby twierdzenie, że jedynie tragiczne rozdwojenie jaźni (ja – poeta i ja – funkcjonariusz systemu) było powodem miłości do alkoholu. Miał bowiem Broniewski w swoim życiu miłość prawdziwą, miłość bezgraniczną i niszczącą niezrozumieniem. Warto tej miłości poświęcić – i poezji o niej – osobny esej (może kiedyś?). Nie było nigdy nikogo, ani przed, ani po wojnie, ani w Polsce, ani na emigracji, kogo Władysław Broniewski kochałby bardziej niż Ankę. Po tragicznej i tajemniczej śmierci córki poeta kompletnie się rozsypał. Zapadł w sobie, umarł za życia. Sczezł. Jego przyjaciele mówili, że całkiem świadomie postanowił wówczas popełnić samobójstwo. Jedni wybierają sznur, inny truciznę… On do ręki wziął butelkę. Ale jeszcze zdążył napisać:

15

Gdybym mógł, powiedziałbym Ance, po całym życiu zawiłem, mojej jedynej kochance: żyłem.

A później przyznawał: Ja od roku wierszy nie umiem pisać Bo ty nie żyjesz… Upiory jakieś na rękach mam kołysać W bzdurach po szyję?

~ ~ ~ Zmarł 10 lutego 1962 roku. O trzeciej po południu. Oficjalna diagnoza: rak krtani. ~ ~ ~ Zaprzysięgły ateista był jednak na swój sposób wierzący. Może w jakieś transcendentalne powroty stamtąd, bo pisał: Wiem, jeszcze nie raz majem rozkwitnę, pieśni potokiem spłyną przez pierś, jeszcze się przejrzę w wodzie błękitnej, spojrzę głęboko, spojrzę aż w śmierć.

~ ~ ~ Ja też wiem… To nie jest rzetelna opowieść o Władysławie Broniewskim. Ktoś, kto mi to zarzuci, będzie pewnie miał rację. Bo chyba się nie da, a może tylko ja nie umiem, napisać bez emocji o życiu i poezji człowieka, jeśli to konkretnie życie i ta właśnie poezja bardzo, ale to bardzo mnie obchodziły. I obchodzą. A o poezji, o niej samej, Broniewski napisał najpiękniejszy chyba wiersz: Ty przychodzisz jak noc majowa, biała noc, noc uśpiona w jaśminie, i jaśminem pachną twoje słowa, i księżycem sen srebrny płynie. Płyniesz cicha przez noce bezsenne – cichą nocą tak liście szeleszczą – szepcesz sny, szepcesz słowa tajemne, w słowach cichych skąpana jak w deszczu... To za mało! Za mało! Za mało! Twoje słowa tumanią i kłamią! Piersiom żywych daj oddech zapału, wiew szeroki i skrzydła do ramion! (…) Trzeba pieśnią bić aż do śmierci, trzeba głuszyć w ciemnościach syk węży. Jest gdzieś życie piękniejsze od wierszy. I jest miłość. I ona zwycięży.

Brawurowo przed laty wykonał ten utwór Stan Borys. Znajdziecie go pod internetowym adresem http://www.youtube.com/watch?v=wyTzajG6JEU Zainteresujcie się – namawiam – do sięgnięcia jeszcze raz, może po wielu latach, po poezję Władysława Broniewskiego. Zwłaszcza po 17 przejmujących wierszy „Anka” napisanych po śmierci córki. Chociaż… Chociaż przecież: „(…) jest gdzieś życie piękniejsze od wierszy, i jest miłość. I ona zwycięży”.

MAREK SZENBORN PS Wszystkich zainteresowanych życiem i twórczością poety odsyłam do naprawdę ZNAKOMITEJ książki Mariusza Urbanka: „Broniewski. Miłość, wódka, polityka”. Pozycja ukazała się niedawno nakładem „Iskier” i czyta się ją jednym tchem.

16

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

ZE ŚWIATA

OBAMA ZA CIĄŻĄ NIELETNICH Postępowcy amerykańscy są w jawnej rozpaczy. Ich ulubieniec, Barack Obama, wykonał kolejny głęboki ukłon przed prawicą, która od samego początku jego kadencji z godną szacunku konsekwencją politycznie go linczuje.

odmawiania modlitw podczas szkolnych lekcji. Efektem ustępstw prezydenta – to nie jest bynajmniej pierwsze – będzie zniechęcenie i rozczarowanie bardziej liberalnie nastawionych wyborców, co zaowocuje mniejszą frekwencją w wyborach za 10 miesięcy. JF

ŻYDZI STRASZĄ ŻYDÓW Izraelowi za jego politykę wobec Palestyńczyków nie został już ani jeden sojusznik. Z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych. Dlatego zdumiewające jest, że rząd radykała Netanjahu nawet tego dyżurnego alianta i obrońcę usiłuje odstręczyć. FDA (federalna agencja dopuszczająca leki do obrotu) po przeprowadzeniu skrupulatnych badań i analiz wydała orzeczenie, że tabletka antykoncepcyjna znana jako Plan B One-Step, która zapobiega konsekwencjom stosunku bez środków ochronnych, może być sprzedawana bez recepty, nawet klientkom poniżej 17 lat. Nastolatki zdają sobie sprawę, do czego służy, jak działa i kiedy ją zażywać, ponadto eksperci orzekli, że środek nie ma żadnych poważnych środków ubocznych. Nic z tego – oto Kathleen Sebelius, minister zdrowia i pomocy socjalnej w rządzie Obamy, wyrzuciła owo orzeczenie na śmietnik, choć nie ma żadnych kwalifikacji medycznych i nie przedstawiła żadnego naukowego uzasadnienia swej decyzji. Nie ma wątpliwości, że nie wykonała tego ruchu bez zgody, a i zapewne nakazu szefa. Motywowała to – zarówno ona, jak i szef – troską o młodzież: 11-latka naćpa się pastylek antyciążowych i tragedia gotowa. Ta argumentacja dowodzi, że demokraci zarazili się od republikanów ostrą odmianą demagogii. Mniej niż 1 proc. Amerykanek odbywa stosunki płciowe w wieku 11 lat; większość robi to w wieku 15–17 lat. Połowa ciąż w USA i 82 proc. ciąż nastolatek to ciąże przypadkowe. Ameryka ma ich najwięcej wśród rozwiniętych krajów świata. Obstrukcja duetu Sebelius-Obama tylko zwiększy liczbę nieplanowanych ciąż. W aptekach każdemu klientowi sprzedaje się bez recepty setki specyfików, których użycie niezgodne ze wskazaniami powoduje o wiele poważniejsze konsekwencje, ze zgonem włącznie. I nikt nie protestuje, nie słychać o masowych zatruciach i zejściach śmiertelnych. Obama umyślił sobie, że skoro uniemożliwi nastolatkom unikanie niechcianych ciąż, to konserwatyści, którzy od dawna się tego domagają, przestaną mu dokopywać w roku przedwyborczym. Tymczasem religijna prawica mruknęła z aprobatą, po czym powróciła do wrzaskliwego oskarżania prezydenta o toczenie „wojny z religią”. Czym ta wojna ma się przejawiać? Obama zalegalizował służbę gejów w siłach zbrojnych, a ponadto w USA wciąż brakuje prawa

Premier Izraela sponsoruje kampanię ostrzegającą rodaków, by nie zawierali związków małżeńskich z Żydami amerykańskimi i nie wyjeżdżali do USA, bo „utracą swą narodową tożsamość”. W ramach kampanii emituje się krótkie filmiki, obrazujące grozę utraty tożsamości. Zgnuśniały Żyd made in USA patrzy z apetytem na rasową, śliczną żonę made in Izrael i… nie zdaje sobie sprawy, że ona akurat obchodzi izraelski dzień żałoby. Ignorant. Na innym filmie pacholę amerykańskie z małżeństwa mieszanego na pytanie dziadków, czy wie, co symbolizuje menora, z triumfem odpowiada: Boże Narodzenie! Na jeszcze innym obrazie inny produkt międzypaństwowego koktajlu żydowskiego przestaje do ojca zwracać się per abba (ojciec po hebrajsku) i woła na rodziciela daddy. W kampanii chodzi nie tylko o to, by izraelscy Żydzi nie wynaradawiali się w Ameryce, osłabiając zdolność obronną swej ojczyzny, ale także o to, by nie wracali z USA zakażeni liberalizmem i nie zasilali szeregów izraelskiej lewicy, niegłosującej na prawicową partię Likud. Kampania, na którą wydano ponad milion dolarów, a emitowana jest zwłaszcza w Nowym Jorku i Los Angeles, gdzie rezydują duże skupiska Żydów, wywołała wielkie oburzenie w środowiskach żydowskich w USA. To rzeczywiście osobliwy rodzaj antysemityzmu… „Jeszcze chyba nie widziałem tak otwartej demonstracji pogardy Izraela wobec Żydów amerykańskich jak to” – konstatuje Jeffrey Goldberg w magazynie „The Atlantic”. JF

M88 Właścicielem najdroższego mieszkania świata jest Rosjanka Jekatierina Rybolowlewa, lat 22… Wzmiankowany lokal mieści się na Manhattanie przy snobistycznej Park Avenue, ma postać penthouse’u i cenę opiewającą na 88 mln dol. Tyle bez targowania zapłacił Rosjanin Dimitrij Rybolowlew, papa Jekatieriny, poprzedniej właścicielce – Sandy Weil, byłemu prezesowi Citigroup. Tatuś zdobył wykształcenie lekarskie, lecz szybko stracił zapał do babrania się przy pacjentach i rzucił na fale biznesu, bo prezydent Jelcyn, ogarnięty amokiem prywatyzacji, właśnie rozprzedawał Rosję za bezcen kolegom. W ten sposób niezamożny doktor stał się m.in. głównym udziałowcem koncernu produkującego nawozy Uralkali i zgromadził fortunę rzędu 9,5 mld dolarów. Jak to w wielkim biznesie, po drodze były małe komplikacje, bo oskarżono go o zabójstwo partnera, a nawet siedział – ale tylko 11 miesięcy. Rybolowlew mieszka w Genewie, a jest właścicielem francuskiego klubu piłkarskiego. Jego córka przez ostatnie 15 lat rezydowała w Monako i Szwajcarii – najwyraźniej moskiewski klimat rodzinie nie służy. Obecnie Jekatierina studiuje na nowojorskim uniwersytecie i zakładamy się, że jest wzorową studentką, bo gdyby było inaczej, papa by to zapewne skorygował, kupując… uczelnię. PZ

dywaniku godzinę, dowiadując się o swych wywrotowych skłonnościach. Dyrektor poinstruował ją też, jak winowajczyni ma sformułować list przepraszający. Tymczasem Emma odmówiła: „Napisałam to, co myślę, a przepraszanie byłoby hipokryzją” – oświadczyła hardo. Matka stanęła za nią murem, nadmieniając tylko, że mogłaby wyrażać się bardziej dyplomatycznie; liczba jej interlokutorów na Twitterze rozdęła się do 7 tys., a media podniosły rwetes. W tej sytuacji dyrektor poczuł się głupio, ale to nic w porównaniu z samopoczuciem obrażonego dostojnika stanowego, który przy takim nagłośnieniu sprawy, nie mógł się dłużej domagać przeprosin. Wybrał jedyną możliwą drogę ucieczki: on sam ją przeprosił za „nadgorliwość swego personelu”. Nie pomogło to w uciszeniu donośnych pytań medialnych. Jakim prawem podatnicy płacą za jego ekipę, która śledzi wolną ekspresję w internecie, łamiąc konstytucję USA? Zresztą 52 proc. poddanych gubernatora Brownbacka ma o jego pracy zdanie pejoratywne, więc trzeba by armii tropicieli, by ich wszystkich wyłapać. Mniej więcej w tym samym czasie wychowawczyni z Tennessee wezwała policję do dwu uczniów zerówki, którzy się całowali, a belfer z Albuqueque sprawił, że policyjna suka odwiozła na komisariat ucznia, który dopuścił się przestępstwa bekania na lekcji. Prawo i sprawiedliwość przede wszystkim. TN

DWOJE DO CHRZTU OBRAZA MAJESTATU Polską sceną polityczną i obyczajową wstrząsają co jakiś czas doniesienia, że obywatele ścigani są za niepochlebne opinie o przywódcach. Za oceanem z wolnością słowa jest może nieco lepiej, ale i tam zdarzają się nadgorliwcy.

Wyszło przypadkowo na jaw, że Sam Brownback, gubernator stanu Kansas słynący z betonowego konserwatyzmu religijnego, utrzymuje służby śledzące… jego krytyków. Kiedy 18-letnia licealistka Emma Sullivan na Twitterze wyraziła niepochlebną opinię o umysłowości i stylu rządzenia koryfeusza stanu i ujęła to w niezbyt parlamentarnych słowach, wieść dotarła nie tylko do 65 jej kolegów, ale również do penetrujących portale społecznościowe siepaczy gubernatora. Jeden z nich zadzwonił z awanturą do dyrektora szkoły Emmy i zażądał oficjalnych przeprosin. Dziewczyna spędziła na dyrektorskim

23-letnia Brazylijka świeżo przebyła poród, ale ma dylemat. Trudno powiedzieć, ilu właściwie synów urodziła… 4,6-kilogramowy płód, który przyszedł na świat dzięki cesarskiemu cięciu, posiada… dwie głowy. Matka miała silne bóle przedporodowe, ale nie wiedziała, co się urodzi, bo nie zrobiono jej wcześniej badania ultrasonograficznego. Brazylia jest przecież katolicka... Jest to najprawdopodobniej wynik opóźnienia w podziale jaja (tak twierdzą położnicy), ale płód jest zupełnie zdrowy. Dwie głowy natychmiast rozpoczęły ssanie i lekarze podziwiają ich zdumiewający apetyt. Rozdzielenie głów jest absolutnie niemożliwe, bo podłączone są do jednego serca, płuc, wątroby i innych części ciała. Personel medyczny szpitala w Ajanas zapewnia, że dziecko jest w bardzo dobrym stanie zdrowia i pociesza matkę, że nie urodziła „potwora”. Nie jest to syn z dwiema głowami, lecz dwoje dzieci dzielących wspólne ciało. Matka nazwała głowy Emanoel i Jesus. Pragnie zabrać potomstwo jak najszybciej do domu, ale medycy bardzo chcieliby je jeszcze zatrzymać. To drugi w tym roku przypadek urodzenia dwugłowego dziecka w tej części Brazylii. Poprzednie zmarło po kilku godzinach, bo płuca nie

nadążały z dostawą tlenu do dwu głów. Plany i wyroki boskie są niezbadane… CS

PRZYPRAWIĆ ROGAMI Samica przyprawia samcowi rogi? Nic szczególnego! Samica atakuje samca rogami?! To jest temat do gazety!

Pan Terry Nowakowski z Zephyrhills na Florydzie nie był na polowaniu, a mimo to ma twarz i ciało poorane jelenimi rogami. Rzecz w tym, że złożył on wizytę byłej narzeczonej... Rozstał się wprawdzie z Chelsea Harrison, ale pozostała pamiątka związku – córka. Poza tym dom, w którym pani Harrison mieszka, wciąż należy do nich obojga. Kiedy 20-letni Terry wpadł do byłej coś omówić, popełnił błąd: otóż wyszedł na moment przed dom, by powiedzieć coś do aktualnej narzeczonej. Rozjuszyło to panią Harrison, która zatrzasnęła drzwi, zostawiając ekslubego na zewnątrz. Łagodna perswazja zawiodła, więc usiłował otworzyć drzwi siłą. Prawie mu się udało, ale wtedy amazonka zaszarżowała na niego z jelenimi rogami, które tak poraniły naszego polonusa, że wylądował w szpitalu. CS

RĘCE PRECZ OD CIASTA! Nie należy do rzadkości, że w kuchni, podczas ucierania ciasta, degustuje się jego smak jeszcze przed upieczeniem. Czynią to zwłaszcza dzieci, które nie mogą się doczekać konsumpcji. Amerykańscy epidemiolodzy z rządowego Centers for Desease Control and Prevention ostrzegają, by tego nie robić. W nieupieczonym cieście gnieżdżą się bowiem niebezpieczne bakterie, które mogą zmusić do wizyty w szpitalu albo nawet przekwaterować łasucha na cmentarz. Dokładnie nie wiadomo, jaki składnik jest najbardziej szkodliwy, ale medycy obstawiają mąkę, która jako jedyny składnik nie jest poddawana specjalnemu procesowi zabijającemu patogeny, choć poddaje mu się jajka, margarynę, cukier i proszek do pieczenia. Naukowcy wykryli w cieście bardzo niebezpieczne szczepy bakterii E. coli. Wywołały one choroby u 77 osób w 30 stanach USA. Ze sklepów wycofano 3,6 mln opakowań ciasta gotowego do pieczenia. ST

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

KOŚCIÓŁ POWSZEDNI

córkę. Notarialnie potwierdził swe ojcostwo na świadectwie urodzenia. Ale nie tylko o nią chodziło... Czasami pojawiał się w środku nocy, domagał się nachalnie seksu. Gdy odmawiałam, wściekał się. Czułam się jak prostytutka... Zawsze mówił: jeśli komuś powiesz, oni mnie deportują do Polski! Przekonywał: zawsze będziemy razem, zawsze będziemy rodziną”. – mówi Maria bez aureoli. – On znał Zdecydowała się zerwać toksycz…ksiądz Piotr Białkowski. Jeddobrze moje wszystkie słabości, bo ny związek. Mimo że nastąpiło to 5 ną – świętą. Drugą – mniej. przez miesiące oferował mi duchomiesięcy temu, wciąż Marię nachoPod wezwaniem pierwszej był jewe wsparcie; wykorzystał tę wiedzę dził. „Był zazdrosny, podejrzewał, den z dwóch kościołów w stado swego użytku. Któregoś wieczoże się spotykam z innymi mężczynie Wirginia w USA, w którym ra po mszy odciągnął mnie na bok. znami”. 27 listopada przyszedł znowielebny rodak był zatrudniony, wu i zastał w jej domu potencjaldruga Maria oferowała bardziej Pójdziemy coś zjeść? – zapropononego rywala. Wpadł we wściekłość, cielesne przesłanie. Niestety, wał. Teraz? – zapytałam. Za chwirzucił kobietą o ścianę, upadła. krótkotrwałe. lę siedzieliśmy w restauracji, a z naMaria zawiadomiła policję, Białmi moja 10-letnia córka. Jesteś piękWyświęcony w roku 2000 w Rakowski wylądował w areszcie, przyna – mówił. Potem zaczął mnie domiu Białkowski zdecydował, że znał się do winy, został jego misją będzie zbawianie dusz zwolniony po opłaceamerykańskich, nie polskich. niu 1000-dolarowej Po krótkich pobytach w kilku inkaucji. Ma zakaz zblinych parafiach zakotwiczył w rożania się do byłej bogku 2006 u św. Marii w Suffolk; dwa danki. Zrezygnował lata później objął następny kościół z proboszczostwa. Na – św. Pasterza w Smithfield. mszach 3 i 4 grudnia „Ochrzcił w obu kościołach odwszystkie moje czytano list Francisa dzieci – opoDiLorenzo, biskupa wiada reportediecezji Richmond. rom TV Maria Hierarcha informował, mniej święta, że ks. Białkowski z polat 37. – Udziewodu „niewłaściwego lał komunii Biskup Francis DiLorenzo zachowania” już nie bęmnie i mojemu dzie odprawiał nabożeństw. eskmałżokowi, bombardować esemesaCzęść wiernych w wypowiedziach a potem pomi. Zaprosił do domu, dla mediów wystawia polskiemu mógł w anulopoczęstował winem. księdzu pozytywną opinię: „Był waniu tego Chyba wypiłam trochę wspaniałym proboszczem i dobrym m a ł ż e ń s t w a . Ksiądz Piotr Białkowski za dużo...”. przyjacielem”. Twierdzą też: „KażBył bardzo Tak nastąpiło wciedy grzeszy, każdy robi coś niewławażnym członkiem mojej rodziny. lenie księdza w parafiankę. Stosunściwego. Jeszcze nie uznano go Nie mam kościelnego dokumentu, ki trwały 2 lata. „Kiedy urodziło się za winnego”... na którym nie figurowałby jego poddziecko, zaczął wpadać rzadziej, ale PIOTR ZAWODNY pis. Byłam samotna i w depresji wciąż przychodził odwiedzać naszą

Dwie Marie ukochał...

Zeznawaj, kardynale! Kardynał zmuszony sądownie do robienia czegoś, przed czym się intensywnie wzbrania – czyż to nie fikcja? W Filadelfii – nie. Były monarcha tamtejszej archidiecezji (1988–2003), kard. Anthony Bevilacqua (na zdjęciu), miał zeznawać przed sądem w rozpoczynającym się 26 marca procesie kryminalnym swego zastępcy ds. kleru, prałata Williama Lynna. Lynn oskarżony jest o chronienie 3 księży archidiecezji, którzy wespół z byłym nauczycielem szkoły katolickiej gwałcili (zbiorowo też) chłopców w wieku 10–14 lat. Lynn przerzucał ich z parafii do parafii, umożliwiając kontynuację procederu i nie informując wiernych na jakie niebezpieczeństwo wystawiane są ich dzieci. Wykluczone! Wiek! Demencja! Rak! – zakrzyknęli z oburzeniem członkowie kierownictwa archidiecezji i prawnicy kościelni na wieść o zamiarze przesłuchania 88-letniego

księcia Kościoła. Chwileczkę – osadziła ich sędzina Teresa Sarmina. Zażądała historii niedomagań zdrowotnych dostojnika i przeanalizowała ją wespół z ekspertami medycznymi. Może zeznawać – zawyrokowała. – Załatwimy to jeszcze przed procesem, w rezydencji kardynała. Przesłuchania rozpoczęły się 28 listopada. Nic dziwnego, że Bevilaqua ma uraz do takich przedsięwzięć: w roku 2004 zmuszony był przez 10 dni zeznawać przed wielką ławą przysięgłych. Cała Ameryka śledziła wówczas ze zgrozą pierwszą wielką aferę pedofilską w archidiecezji filadelfijskiej; oskarżono wówczas 63 jej księży. Stwierdzono winę dwu kardynałów kierujących kolejno archidiecezją – aktywnie chronili oni przestępców i utrudniali pracę wymiaru sprawiedliwości. Skończyło się na gorzkich słowach krytyki. Nic więcej nie można było uczynić. Przedawnienie...

17

Bóg futbolu A

meryka ma nowe bożyszcze. Pochodzi ze sfery sportowej, ale awansowało do religijnej. Jest nim Tim Tebow – 26-letni gracz w futbol amerykański. polega amerykański futbol, a jeszOstatnio w finale doprowadził cze mniej – kto gra w tę grę, ale do nieprawdopodobnego, zdawato nie szkodzi. W Stanach dużym łoby się zwycięstwa swej drużyny, popytem cieszą się obecnie czerDenver Broncos. Wydarzenie to wone koszulki futbolowe z numezostało jak najpoważniej określorem Tebowa „15”, ale zamiast jene jako „cudowne”. W sensie rego nazwiska widnieje napis „Jezus”. ligijnym. Bo Tebow to syn pastora, ultragorliwy chrześcijański akZawodnik świętoszek prezentywista, który przed, w trakcie tuje się zabawnie na tle kolegów, i po meczu przyklęka i modli się. z których wielu ma bardzo zabaPoza boiskiem też. Na konferengnione kartoteki kryminalne; cji prasowej po niedawnej wygraw drużynie gra z przestępcami seknej Tebow oświadczył, że nie ma sualnymi, z kumplami skazywanywątpliwości, iż zwycięstwo – szóste mi za włamania z bronią i inne z kolei! – jest zasługą jego Paprzestępstwa. Zapewne emanująna i zbawcy, Jezusa Chrystusa. cy z Tebowa Chrystus wyprowaModlący się ekshibicjonistyczdzi ich na prostą. Zresztą może nie zawodnik zyskał sławę w USA, Tebow Jezusa przyćmi, bo apelua nawet, jak zapewniają media je do nich: „Wierzcie we mnie!”. z charakterystycznym dla AmeryTylko zawodnicy z przegranych zekanów egocentryzmem i megalospołów nie poddają się sportowemanią, „stał się sensacją na całym mu religianctwu i mruczą, że najświecie”. Wprawdzie mało gdzie lepiej byłoby, by Tebow się wreszna świeci ktokolwiek wie, na czym cie zamknął. TN

Jezus afrykański C

hrześcijaństwo migruje do Afryki – taka jest konstatacja najnowszych badań Pew Research Center Forum on Religion & Public Life. Wschodzie. Brazylia ma dwukrotnie W ciągu 100 lat nastąpiła drawięcej katolików niż Włochy, a w Nistyczna zmiana: chrześcijanie – pogerii mieszka więcej protestantów zostając wciąż największą (2,2 mld) niż… w Niemczech. Protestanci grupą wyznaniową świata – zaniw krajach rozwijających się są barkają w Europie, a rozwijają się dziej konserwatywni niż ci w USA w Afryce, Azji i obu Amerykach. i Europie Zachodniej. Europę zamieszkuje 25 proc. wszystkich chrześcijan (zaliczono Kraje z największą liczbą chrzedo nich również katolików); 100 lat ścijan to USA, Brazylia, Meksyk temu było ich tu około 65 proc.! i Rosja. Drugą po chrześcijaństwie największą religią jest islam, któObecnie 25 proc. wyznawców chrzery ma 1,6 mld wyznawców. W Chiścijaństwa zamieszkuje Afrykę subnach tylko 5 proc. mieszkańców to saharyjską, 37 proc. rezyduje w obu chrześcijanie, ale to aż… 67 mln Amerykach i 13 proc. – w krajach ludzi. CS Azji. Najmniej jest ich na Bliskim

Polak potrafił! M

Gazeta „Philadelphia Inquirer” ostro potępiła to, że wobec kardynała Bevilaquy zastosowano taryfę ulgową. „Od kiedy to świadkowie przestępstw przesłuchiwani są w komfortowych warunkach swych domów?” – pyta. Zwraca uwagę, że najprawdopodobniej zeznania Bevilaquy na zawsze pozostaną utajnione. „Nikt nigdy nie wyjaśnił tej zagadki – pisze dziennik – Skoro Bevilaqua jest w stanie zeznawać w domu, to dlaczego nie jest w stanie robić tego na sali sądowej. Co z równością wobec prawa?”. JF

eksyk był pierwszym krajem na liście ponad 100 zagranicznych wojaży Jana Pawła II. Odwiedzał go pięciokrotnie; tylko w Polsce i Francji bywał częściej. producenci i handlowcy mówią, że Miliony Meksykanów wylegały „Jego Świątobliwość nie sprzemu na spotkanie, słuchały jego hodaje się”. milii, otaczały kultem. Do dziś 12 grudnia był najważniejszym w Meksyku, gdy powie się Polonia, świętym religijnym w Meksyku słyszy się w odpowiedzi imię pol– rocznicą domniemanego ukazaskiego papieża. 90 proc. Meksykania się Matki Boskiej indiańskim nów to katolicy. Więcej ludzi tego tubylcom 12 grudnia 1531 roku. wyznania jest tylko w Brazylii. Z tej okazji z całego wielkiego kraNastępca JPII ogłosił, że odju do Bazyliki Naszej Pani z Gwawiedzi Meksyk na Wielkanoc przydelupy ściągnęło 5 mln ludzi. Dzienszłego roku. Reakcja? Śladu entunikarze pytali ich o reakcje na zazjazmu, emocji. Zobojętnienie. powiedź papieskiej wizyty. PrzewaNiektóre media piszą wręcz, że żała obojętność. Czy ponowicie tę Meksykanie nie są szczęśliwi z przypodróż, by spotkać Papę na Wieljazdu lidera swej religii. Przed wikanoc? Raczej nie, za daleko – odzytą poprzednika rekordy biła powiadali z reguły ludzie. PZ sprzedaż dewocjonaliów. Teraz ich

18

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

BEZ DOGMATÓW

Nie tak dawno temu żyła księżniczka. Nazywała się Maria Bonaparte. Miała piękne loki, brązowe oczy i... łechtaczkę oddaloną aż 3 cm od pochwy. Krewniaczka samego Napoleona była temperamentna. I bardzo wyzwolona! Nie miewała dylematów w rodzaju „dać czy nie dać”, „wypada czy nie wypada”, dosyć częstych przeszło sto lat temu. Tylko ten nieszczęsny „guziczek”, którego lokalizacja – jak się domyślała – nie pozwala na szczytowanie! Na dodatek mąż, którego jej przydzielono – grecki książę Jerzy – był gejem. Po nocy poślubnej, wyjątkowo nieudanej, wyznał: „Nienawidzę tego tak samo jak ty, ale jeśli chcemy mieć dzieci, musimy to robić”.

Guzik obchodzi Maria – w poszukiwaniu orgazmu – sporo podróżowała. Ale nic z tego… Księżniczka, żeby potwierdzić łechtaczkową teorię, z pomocą zaprzyjaźnionych lekarzy dokonała pomiarów 243 kobiet, z którymi rozmawiała też o seksie. Wyszło jej, że szczęściary, których łechtaczki nie są oddalone dalej niż 2,5 cm od pochwy, mają „normalne reakcje zmysłowe”. Pechowe 2,5 centymetra to „próg oziębłości”, a większa odległość to frustracja pewna jak amen w pacierzu. Przynajmniej w trakcie standardowego pożycia. Swoje zainteresowania przeniosła też na zwierzęta. „Najszczęśliwszymi samicami – pisała Bonaparte – są klacze i krowy, bo ich łechtaczki umiejscowione są tuż przy otworach genitalnych”. Zapomniała o świniach, które mają jeszcze lepiej – „guziczek” w samym środku... Maria nie pogodziła się z łechtaczkowym przeznaczeniem. Znalazła chirurga, który próbował to i owo poprzesuwać. Zabieg niczego nie zmienił. W latach 20. nieszczęśliwa księżniczka poznała Freuda, który wykładał, że dojrzała kobieta czerpie satysfakcję tylko z pochwy. Jeśli jest inaczej, „utknęła w fazie dzieciństwa”. Maria uwierzyła na słowo i... próbowała. Nadal nic. W czasie okupacji uciekła do Afryki. Tam rozmawiała z kobietami, które pozbawiono „tego” organu. Wciąż masturbowały się, pocierając to, co po nim pozostało.

Pani Bonaparte była seksualną prekursorką. Nauka mało przejmowała się wówczas podniecaniem i orgazmami. Zwłaszcza w przypadku kobiet. Badania nad łóżkowymi przyjemnościami zaczęły się na dobre w latach 70. ubiegłego wieku, chociaż... odnotowywano ciekawe wyjątki.

– autor wydanego w 1926 r. poradnika „Małżeństwo doskonałe”. Według niego celem ożenku powinna być obopólna przyjemność małżonków. Zamieścił dokładny instruktaż dla kobiet – co i kiedy pocierać, w jakich pozycjach. Van de Velde był zwolennikiem cunnilingus – seksu oralnego z niewiastą w roli biernej – o ile jest to wstęp, a nie substytut stosunku: „Najprostszym środkiem nawilżającym przy grze podniecającej jest ślina. Ma ona tę zaletę, że jest zawsze dostępna”. Książkę docenili prawie wszyscy (a na pewno wszystkie), z wyjątkiem kościelnych dostojników, którzy umieścili „Małżeństwo...” na indeksie ksiąg zakazanych. Ale wiadomo... kobiecy orgazm nie jest potrzebny, żeby począć dziecię boże, a zbyt łatwo dostępny może przyczynić się do pozamałżeńskich wyskoków.

na tylnych łapach i podpierając się ogonem, podchodził wyprostowany do samicy z członkiem w pełnym wzwodzie”. Potrafił też „skakać na jednej przedniej i jednej tylnej łapie, trzymając się drugą przednią łapką za genitalia”... Prace Dickinsona (tego od wywiadów ginekologicznych) zainspirowały Alfreda Kinseya – ojca rewolucji seksualnej, która wstrząsnęła świętobliwymi Amerykanami. Kinsey wychował się w rodzinie ortodoksyjnych metodystów, gdzie uczony był panowania nad popędem.

Zwierzęcy seks Zresztą w pierwszej połowie XX wieku większość „seksuologów” bezpiecznie skupiła się na zwierzętach. Obserwowali braci mniejszych, żeby dowiedzieć

Maria Bonaparte i Zygmunt Freud

Cały ten seks Robert Dickinson, ginekolog z Nowego Jorku, pod koniec XIX w. wziął na spytki kilkaset pacjentek, które – co ciekawe – chętnie opowiadały. Nie były to oczywiście damy z wyższych sfer. Częściej mieszkanki czynszowych kamienic, które Dickinson – dla dobra nauki – przyjmował za darmo. Historiami z jego gabinetu nie pogardziłaby nawet współczesna branża porno: Badana 177 „w wieku 16 lat przespała się z inną dziewczyną – pisał pan doktor. – Nawzajem się masturbowały – ssanie sutków. Pierwszy stosunek w wieku 17 lat i od tamtego czasu – masturbacja sromowa, pochwowa, szyjkowa, sutkowa. Najchętniej zaczyna od pocierania łechtaczki – niezbyt dużej, ale ze skłonnością do erekcji”; Badana 315 „tydzień po miesiączce zaprezentowała orgazm: skrzyżowane nogi – pocieranie dwoma palcami; długość przesunięć: około 2,5 centymetra, czas trwania: 1 do 2 sekund – nacisk niezbyt silny”. Zboczeniec! – powtarzali rodacy Dickinsona, ale on... zamiary miał jak najsłuszniejsze. Nic tak nie niszczy małżeństwa jak kiepski seks – powtarzał. On też zwrócił uwagę na damską łechtaczkę i był orędownikiem pozycji „na jeźdźca”, która pozwala lepiej ją stymulować. Za kobiecą przyjemnością wstawił się jeszcze Theodoor van de Velde

się czegoś o ludziach. Takim badaczem był Albert Shadle, który w latach 40. wzbogacił kalifornijskie biblioteki opracowaniami na temat spółkowania jeżozwierzy, skunksów i świstaków. Wszystkie pełne soczystych opisów... „Jeżozwierz w momencie seksualnego pobudzenia – opowiadał Shadle – stawał

Ulżył sobie jako dorosły pracownik uniwersytecki. W latach 40. i 50. przeprowadził wywiady z kilkunastoma tysiącami rodaków. Na strychu jego domu odbywały się intymne spotkania par hetero- i homoseksualnych oraz „sesje masturbacyjne”. Samogwałcił się nawet sam Kinsey, używając do tego celu... mieszadełka do koktajli oraz szczoteczki do zębów. Jego pomocnicy zapamiętali go jako „masochistę napędzanego demonami swojego dzieciństwa”. Był też zapalonym podglądaczem. „Kinsey dowodził praktycznie każdą akcją, z głową w odległości kilkunastu centymetrów od genitaliów uczestników. Pośród jęków i westchnień dało się słyszeć jego trajkotanie, jak dyktował różne oznaki podniecenia seksualnego, podczas gdy para przechodziła kolejne stadia stosunku. Żaden z obserwatorów nie miał lepszego oka do detali!” – wspominał niezwykłe schadzki jeden z jego współpracowników. No właśnie... Analizując badania Kinseya, należy pamiętać, że wybierał jednostki seksualnie wyemancypowane. Przyzwoici się nie nadawali. Wielu chętnych znalazł dzięki zaprzyjaźnionym prostytutkom. Badanym płacono, co – zdaniem socjologów – zawsze przyciąga fantastów. W ogólnym podsumowaniu wyszło mu, że około 46 procent mężczyzn „reagowało” na osoby tej samej płci; 69 procent panów regularnie korzystało z prostytutek, a 12 procent

gospodyń domowych podniecał sadomasochizm. Zdaniem profesora – a jest to wniosek najbardziej kontrowersyjny – dzieci też są zainteresowane seksem i intymne kontakty z dorosłymi najczęściej sprawiają im przyjemność. Nawet pozytywnie wpływają na ich rozwój! Z potajemnych spotkań na strychu wynikało jeszcze to, że kiedy homo sapiens zbliża się do orgazmu, wszystko inne przestaje mieć znaczenie: jąkała przestaje dukać, głowy przestają boleć, gorączka jakby maleje... Cokolwiek ci dolega, przestaje, kiedy seks jest udany! Całe nasze jestestwo skupia się na tym, co najważniejsze – spłodzeniu nowego człowieka. Wracając do kobiet – od zawsze seksualnie poszkodowanych – Kinsey wypatrzył, że w przypadku ich reakcji najważniejsze jest osobiste zaangażowanie. Tak samo w przypadku zalecanej paniom pozycji „na górze”. Wcale nie chodzi o to, że łechtaczka – więc i jej „pani” – czują się wtedy najlepiej. Po prostu – skoro kochanka przejmuje inicjatywę i nie wstydzi się tak ułożyć, to znaczy, że nie ma zahamowań. A takim właśnie jest najprzyjemniej. W 1954 roku swoje seksbadania rozpoczął William Masters, ginekolog z Uniwersytetu w Saint Louis. Pomagała mu małżonka – Virginia Johnson. W przeciwieństwie do Kinseya Masters odrzucił „jednostki z socjoseksualnymi odchyleniami”. Przebadał 276 par – wszystkie heteroseksualne i po ślubie; w większości byli to pracownicy uniwersyteccy. Dodatkowo wziął pod lupę 145 osób zatrudnionych w branży porno. Badanych przypinano do maszyn mierzących puls oraz ciśnienie krwi, więc żaden kobiecy orgazm nie był udawany. Wielka akcja zakończyła się publikacją – w roku 1966 – książki „Współżycie seksualne człowieka” i… odrzuceniem jej przez środowisko medyczne jako pornografii. Kiedy emocje opadły, „Współżycie…” okazało się długoletnim bestsellerem. Wnikliwej obserwacji zostały poddane głównie ciała kobiet. Pomijając jędrne szczegóły – między innymi o łechtaczce, która „chowa się” tuż przed wielkim finałem – jeden wniosek wart jest zapamiętania: kochankowie powinni ze sobą rozmawiać. Należy bezwstydnie mówić o swoich potrzebach! – przekonywał doktor. „Nauką i naukowcem rządzi strach – przed opinią publiczną, nietolerancją religijną, presją polityczną, a przede wszystkim strach przed bigoterią i uprzedzeniami” – podsumował Master. Odważny ginekolog – na przekór wszystkiemu – postanowił dokładnie zbadać, co się dzieje tam „w środku”, kiedy para jest ze sobą bardzo blisko. Ponieważ w zwyczajnych warunkach – pacjentka pod kochankiem lub wibratorem – było to niemożliwe, wymyślono penis-kamerę... Cdn. JUSTYNA CIEŚLAK

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

LISTY WOŚP i wielka znieczulica Po raz dwudziesty Jurek Owsiak wyręcza rządzących w wyposażaniu szpitali w niezbędną aparaturę medyczną. W zamian za pełne zaangażowanie Jurka Owsiaka oraz znacznej części społeczeństwa w szlachetne dzieło WOŚP rządzący będą mogli trwonić nasze podatki, które w praworządnym państwie powinny być przeznaczane na służbę zdrowia. Do tej pory WOŚP zebrała około 450 ml zł. Chwała za to Jurkowi Owsiakowi i hojnemu społeczeństwu. Dzięki tej hojności uratowano wiele istnień ludzkich i wielu chorym przywrócono zdrowie. Należy się jednak zastanowić, dlaczego to WOŚP musi wspierać służbę zdrowia w wyposażaniu w niezbędną aparaturę medyczną, szczególnie tę, która służy do leczenia dzieci. Przecież taki obowiązek na rządzących nakłada art. 68, ustęp 3 Konstytucji RP: „Władze publiczne są obowiązane do zapewnienia szczególnej opieki zdrowotnej dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom niepełnosprawnym i osobom w podeszłym wieku”. Tymczasem rządzący wszystkich opcji politycznych trwonili i nadal trwonią miliardy złotych wbrew woli większości społeczeństwa. Koszty tzw. misji w Iraku i Afganistanie, pensje kapelanów i katechetów oraz wiele innych zbędnych wydatków pokrywanych z naszych podatków uszczuplają budżet państwa tylko dlatego, że taka jest wola garstki nawiedzonych polityków. Gdyby tylko część tych wydatków przeznaczono na służbę zdrowia, to WOŚP mogłaby wspierać inne potrzeby społeczne, których państwo wspierać nie ma obowiązku. Zygfryd z Grudziądza

To ma być reforma? Ktoś powiedział, że reforma służby zdrowia jest wprowadzana metodą prób i błędów. Zgadzam się z tą opinią, lecz nie zgadzam się na taką metodę jej wprowadzania. Człowiek ma tylko jedno zdrowie i jedno życie; nie jest maszyną, z której naprawą można się pomylić lub na nią poczekać, bo może się nie doczekać. Reforma w służbie zdrowia nie jest reformą adekwatną do reform w innych dziedzinach gospodarki, bo jest to reforma na żywym organizmie człowieka. Przed wprowadzeniem takiej reformy w życie wszystko powinno być wcześniej dogadane i dograne ze wszystkimi zainteresowanymi stronami, tzn. z lekarzami, firmami farmaceutycznymi, aptekarzami i przedstawicielami pacjentów. Dopiero wówczas, gdy wszystkie strony zaakceptują kształt owej reformy, powinna być ona wprowadzana w życie. W innych dziedzinach wszelkie niedociągnięcia reformy

mogą być potem korygowane, ale nie w służbie zdrowia, gdzie wszelkie niedociągnięcia mogą decydować o zdrowiu lub życiu człowieka. I nie ma co szukać winnych, bo winny zawsze jest ten, kto daną reformę opracowuje i wprowadza w życie, tzn. rząd i minister danego resortu, w tym wypadku Kopacz jako jej autorka, następnie Arłukowicz,

SZKIEŁKO I OKO w czasie kryzysu postanowiła DOBROWOLNIE podzielić się swoimi apanażami z biedniejszą częścią społeczeństwa. Nasi dziennikarze podchwycili temat i udali się do naszych hierarchów, i to nie do zwykłych proboszczów, tylko do biskupów, takich jak Kowalczyk, Michalik itp., z pytaniem, czy ich także byłoby stać na taki gest miłosierdzia. Zobaczyć

Ci ostatni zaczęli mieć… wielkie pretensje do swoich portugalskich pobratymców za to, że wyszli z taką inicjatywą, a oni muszą się teraz przez dziennikarzy tłumaczyć swoim wiernym ze swojej pazerności i skąpstwa, bo przecież logiczne jest, że w ubóstwo naszych hierarchów kościelnych nie uwierzy nawet najbardziej zatwardziały „moher” ze stajni Rydzyka, nie mówiąc już o zwykłych obywatelach. To wszystko pokazuje obłudę i fałsz przedstawicieli Krk, którzy kłamstwami karmią swoich wiernych, myśląc w swojej naiwności, że wszyscy i tak im uwierzą. Niestety, jest zgoła odwrotnie – wiernych w Kościołach zaczyna ubywać. Czytelnik z Głogowa

Samego tytułu nie biorę do rąk, bo trudno byłoby mi je potem domyć, a zatem nie znam treści tego paszkwilu. Rozumiem pienienie się lucyferowego towarzysza, niejakiego R. Kotlińskiego, bo przecież kiedy porówna swój „dorobek” z dziełami o. dr. T. Rydzyka, to na pewno najdą go uzasadnione myśli samobójcze. Wasze „ludzkie osiągnięcia” to porzucenie kapłaństwa, potem ożenek i rozwód! Mam dla was, i wam podobnym, dobrą wiadomość: Pan Bóg jest nieskończenie miłosierny, ale śpieszcie się, bo możecie nie zdążyć z pokutą i zadośćuczynieniem za wasze grzechy! Podjęcie decyzji powinny wam ułatwić informacje od egzorcystów o tym, jak kończą wam podobni. Jest jeszcze jedna dobra wiadomość – Pan Bóg ułatwia zrozumienie swoich czynów przez pozwolenie na długie i świadome umieranie. Życzliwy Cz.K.

Grzech permanentny

który mimo że wcześniej był jej przeciwny, bez skorygowania jej błędów wciela ją w życie, oraz Tusk, bo jako premier odpowiada za całokształt. Józef Frąszczak

Chora służba zdrowia Chciałabym się podzielić kilkoma refleksjami na temat naszej „ukochanej” służby zdrowia. Ostatnio słyszałam, jakoby minister zdrowia miał podwyższyć ceny pasków do glukometrów dla cukrzyków z 3 zł do 12 zł, żeby rzadziej mierzyli sobie cukier. Moja mama jest cukrzykiem, więc wiem, jaka to diabelna choroba, ilu wyrzeczeń wymaga, ile zabiera czasu. Pudełko pasków starcza na tydzień; bez mierzenia cukru nie ma co marzyć o walce z chorobą. Natomiast pan minister wymaga, aby takie pudełko starczało na miesiąc! To może odbierzemy chorym na raka naświetlania (róbmy jedno na miesiąc!), a chorym na padaczkę – leki, niech biorą raz w miesiącu. Oświadczam uroczyście, że pierwsza wyjdę na ulicę i będę się darła, jeśli ktoś tknie cenę pasków do glukometrów i zmusi moją mamę do mierzenia cukru tylko raz dziennie, tym samym robiąc zamach na jej zdrowie i życie. Nie chcę być zawistna, ale chyba tym, co to wymyślili, przydałoby się paru cukrzyków w rodzinie lub żeby oni zachorowali – może wtedy wyłączyliby pazerność, a włączyli mózgownicę. Czytelniczka

ich minę i zażenowanie – bezcenne. A jeszcze bardziej usłyszeć ich zawiłe tłumaczenia. Wyszło otóż, że, owszem, udzielają pomocy biednym, tylko nie afiszują się z tym – robią to skrycie, bez rozgłosu, lecz nie mogą za wiele, ponieważ… sami są bardzo biedni. I jeszcze że Kościół ma wpisaną w swoją działalności pomoc potrzebującym, lecz że sam jest ubogi, więc i ta pomoc jest bardzo skromna... Łzy puściły mi się do oczu, miałem żal do dziennikarzy, że zamiast dać z 5 zł biednym biskupom na chleb, to jeszcze wymagają od nich, żeby poświęcali się dla innych. Hieny jedne dziennikarskie – za grosz współczucia dla ubóstwa naszych biskupów.

W audycji Radia Maryja z dn. 7 stycznia bieżącego roku, biskup Stanisław Stefanek m.in. skrytykował pasożytniczy tryb życia. Mówił, że jest niedopuszczalne, aby człowiek żył na koszt społeczeństwa, gdyż jest to forma grzechu. W takim razie duchowieństwo jest w stanie permanentnego grzechu, a szczególnie hierarchowie w swoich luksusowych pałacach biskupich utrzymywanych przez społeczeństwo. Na dodatek pasożyty w kieckach wyłudzają pieniądze metodą na Pana Boga i bezczelnie kłamią, twierdząc, że świat został przez niego zmajstrowany w ciągu sześciu dni. W świetle naukowych badań wydaje się jednak, że to zbyt krótki czas nawet dla tak wydajnego kreatora. J.B.

Widziałem niedawno w TV program o Portugalii, gdzie hierarchia tamtejszego Kościoła katolickiego

Zwracam się z uprzejmą prośbą o poruszenie w przyszłości dwóch spraw na posiedzeniach Sejmu. Pierwsza dotyczy godzin lekcyjnych poszczególnych przedmiotów w szkole. Jestem nauczycielem geografii w gimnazjum, gdzie jest jedna godzina geografii, zaś dwie godziny religii! Podobnie jest z historią i biologią. To nie do pomyślenia, że muszę szukać pracy w innych szkołach, żeby mieć pełny etat, podczas gdy ksiądz pracujący w moim gimnazjum ma cały. To jawny skandal i rozbój w biały dzień. Bardzo proszę o zajęcie się powyższą sprawą. Druga sprawa dotyczy być może mało ważnej kwestii, ale dla mnie trochę bulwersującej. Dlaczego kandydaci na wójtów, burmistrzów, starostów, prezydentów miast nie muszą mieć wyższego wykształcenia, a zastępca wójta już tak. S.H.

Przechodząc obok niektórych kiosków, widzę bijący w oczy tytuł, który obraża o. dr. Tadeusza Rydzyka.

KSIĘDZEM”

Głośna saga Romana Kotlińskiego – Jonasza

I

II Prawdziwe oblicze Kościoła katolickiego w Polsce

III Owce ofiarami pasterzy

Cena jednego egzemplarza – 12 zł plus koszty przesyłki

Ubodzy tylko duchem

Szanowny Panie Pośle!

Do lucyferowego towarzysza

„BYŁEM

19

Owoce zła Przy zakupie sagi – opłata 30 złotych plus koszt przesyłki

Prezent – czwarta książka Zamówienia prosimy przesyłać pod adresem: Relax, ul. Zielona 15, 90-601 Łódź, niespodzianka – gratis!!! e-mail: [email protected] lub telefonicznie: (42) 630-70-66 Zamawiając książki, prosimy podać adres odbiorcy wraz z jego numerem telefonu

20

O

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

HISTORIA PIĘKNA

ile w renesansie piękno kobiecego ciała opierało się głównie na antycznej idei proporcjonalności i harmonii ciała, będącej jednocześnie odzwierciedleniem duchowości, o tyle barok kładł nacisk na nową, nieharmonijną, dynamiczną i kontrastową estetykę. Dążono do ekspresji oraz bogactwa form i materiałów, co miało służyć uwznioślaniu rzeczywistości, a nie, jak w epoce minionej, pokazywaniu motywów religijnych i mitologicznych. Nośnikami piękna dla artystów stali się ludzie z ich najbliższego otoczenia. Inaczej niż w renesansie twarz na obrazach zyskała mimikę, tracąc wcześniejszą anonimowość. W myśl przewodniej zasady „im więcej, tym lepiej” wykreowano nowy typ kobiety. Dla Petera Rubensa niewiasta była tym piękniejsza, im więcej posiadała fałd na swoim ciele, zdając się być stworzoną jedynie do cielesnych rozkoszy… Barokowa moda nakazywała, aby kobiety nosiły włosy mocno podniesione, pełne loków i upięte w koki. Pod koniec XVII wieku wprowadzono natomiast tzw. fontaż. Był to rodzaj czepka, przypominający kształtem wysoki kubek, który upinało się na czubku głowy, a z przodu doczepiano do niego kokardy i wstążki. W Europie XVIII wieku zaczął rozprzestrzeniać się tzw. styl osławionego już króla Francji – Ludwika XIV. Umiłowanie tego monarchy do wszelkiego bogactwa i zbytku szybko przeniosło się na gust i ubiór dworzan. W makijażu zapanowała swoista teatralność, a twarz stała się niemal jak maska. Używano białego pudru, by nadać skórze koloryt porcelany, bowiem bladość cery była nadal synonimem piękna wyższych sfer. Do tego mocny makijaż ust i oczu. Stosowano czerwony róż i fioletowe szminki. Bardzo modne stały się przyklejane pieprzyki, maskujące nie tylko ugryzienia owadów, ale przede wszystkim pryszcze powstałe z… brudu, bowiem o kąpieli w XVIII wieku nie było mowy… Nowością były wymyślne, zdobione koralikami, piórami i kamykami, obficie pudrowane, wręcz monumentalne peruki, które przykrywały głowy przy wyjątkowych okazjach. Na co dzień się ich nie nosiło, gdyż osiągały niezwykłe rozmiary i były straszliwie ciężkie. Ponadto gnieździły się w nich wszy (do ich zabijania używano specjalnych srebrnych młoteczków i kowadełek). Jeśli chodzi o kobiecą figurę, to pod koniec XVIII wieku w modzie ponownie zaczęła być szczupłość, ale uwydatniająca kobiece kształty. Zasadniczym wymogiem stała się talia osy, dlatego nieszczęsne panie wciskały się w gorsety, które dodatkowo podnosiły biusty i upiększały eksponowane w tamtych czasach dekolty. W parze z wąskim pasem szły szerokie biodra, więc na wystawne uroczystości nosiło się suknie na stelażu poszerzającym biodra do rozpiętości prawie 3 metrów… Preferowano

Damą być... (2)

także obszerne bufy i białe, haftowane kołnierze wokół szyi. Tę makabrycznie niewygodną modę wyparł skutecznie styl empire, powstały

zaczęto szyć spódnice w „rozsądnych” rozmiarach, ale owa „zwyczajna” sylwetka wydawała się nudna, zaczęto zatem akcentować tył sukni,

Pulchne kobiety Rubensa czy chuderlawe modelki w stylu Twiggy to tylko niektóre typy kobiecej urody, budzące zachwyt i uwielbienie. w epoce napoleońskiej (1799–1815). Przez krótkie 16 lat znowu zaczęto wzorować się na kanonie piękna starożytnej Grecji. Stroje na niebotycznie dużych stelażach zastąpiły sięgające ziemi sukienki w kolorze bieli, uszyte z cienkich materiałów. W miejsce ciężkich gorsetów pojawiła się wstążka odcinająca uwydatniony dużym dekoltem biust od reszty ciała. Włosy czesano w koki, ozdabiając je wstążkami i koralikami. W chłodniejsze dni niewiasty okrywały ramiona szalem, co i tak nie ochroniło ich przed licznymi w tym czasie przeziębieniami. W końcu klimatowi Francji przełomu XVIII i XIX wieku daleko było do aury Hellady… Jeśli chodzi o wiek XIX, to ówczesna moda na przestrzeni stulecia zmieniała się kilkakrotnie. W latach czterdziestych niepodzielnie królowała krynolina – następczyni oświeceniowego stelażu, przez co sylwetka nadal posiadała monumentalne kształty. Pod koniec lat sześćdziesiątych

wprowadzając turniury (monumentalne draperie dodawano do tyłu sukni), nadające sylwetce kształt litery „S”. Nie ma się więc co dziwić, że moda szybko je odrzuciła, stawiając na wypracowaną dekorację całych sukien, które ze swymi ozdobami, falbanami i pasmanteryjnymi dodatkami zdawały się bardziej dziełem tapicera niż krawca. Modę secesyjną (przełom wieku XIX i XX) łatwo poznać po wężowo wygiętych liniach – zarówno całej kobiecej sylwetki, jak i najmniejszych detali. Pojawiły się też stroje odpowiednie dla uprawiania nowomodnych sportów, a nawet tak śmiałe pomysły jak rezygnacja z gorsetu… Rodzaj kosmetyków i upiększania ciała w XIX wieku, podobnie jak w stuleciach minionych, nierozerwalnie łączył się z ówczesną pozycją społeczną kobiety. Zaraz po oświeceniu nastała moda na niewiasty naturalne i skromne,

które prawie w ogóle się nie malowały. Jeśli już, to dodawały sobie świeżości i zdrowego wyglądu przez róż na policzkach (wykorzystywano buraki lub sok z truskawek) i pudrowanie noska. Szminek używały jedynie kurtyzany. Nadal kładziono duży nacisk na dekolt, dbając o niego na równi z cerą. Specjalnie akcentowano występujące tam żyłki, podkreślając je niebieskim barwnikiem. Co ciekawe, ówczesne damy chętnie malowały paznokcie, i to w miniaturowe krajobrazy bądź popiersia, używając do tego wodoodpornych farbek. Niestety, ochoczo stosowano też takie substancje jak arsen, np. w formie kropli do oczu, po których te zdawały

się większe i bardziej błyszczące. Wydaje się, że następująca po użyciu specyfiku ślepota miała raczej drugorzędne znaczenie. Znano też „cudowną” mieszankę na usunięcie piegów. Wystarczyło jedynie zmieszać ze sobą sok z cytryny, cukier i boraks. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ten ostatni jest częstym składnikiem… środków czystości. Co do fryzur, wiek XIX zarzucił monumentalne XVIII-wieczne peruki. Niewiasty upinały włosy na czubku głowy, wyciągając pojedyncze kosmyki na uszy i czoło. Co najważniejsze, zaczęto, podobnie jak w starożytności, dbać o higienę. W połowie wieku w wielu francuskich domach zainstalowano wanny, a w Anglii rozpoczęto na szeroką skalę produkcję mydła, dostępnego wcześniej tylko dla zamożnych. Ówczesna obyczajowość zmuszała jednak niewiasty do rzucania na wodę w wannie drewnianych wiór, co miało zapobiegać oglądaniu własnego ciała… W międzywojniu moralność zmieniła się diametralnie. To wówczas długie sukienki zastąpiły te sięgające za kolano. Nigdy wcześniej kobiety nie odważyły się pokazać tak wiele, gdyż nogi były swego rodzaju tabu. Dopiero wówczas arystokratki – zafascynowane jazzem i szybkimi, wymagającymi ruchu tańcami oraz pędem cudu techniki, jakim był wtedy samochód – uwolniły się od gorsetu, a wraz z nim od wymogu wąskiej talii. Modne więc stały się sukienki o prostym fasonie, z obniżoną, niezwężaną talią, podkreślaną w biodrach kokardą, ozdobną listwą lub zbluzowaniem materiału. Rąbek spódnicy zasłaniał kolana, ale niektóre modele sukien ukazywały je odważnie poprzez pionowe rozcięcia tkaniny, wycinanie jej w zęby, układanie w fałdy lub odpowiednie marszczenie. Sylwetka była zgeometryzowana w całości i przypominała prostokąt. Narodził się nowy typ kobiety – była to chłopczyca z modnym płaskim biustem i krótką fryzurą „w kask”. Przez kolejne lata niewieścia postura zmieniała się sukcesywnie, a wymiarom kobiecego ideału raz ubywało, raz przybywało centymetrów. W latach 50. królowała sylwetka klepsydry z główną jej przedstawicielką – Marilyn Monroe. Zaledwie dekadę później triumfy święciła już niemal anorektyczna, piękna i słodka Audrey Hepburn. Lata 60. XX wieku to czas angielskiej modelki Twiggy, za której przyczyną kanonem piękna kobiecego stały się duże oczy, regularne rysy i drobna, dziecięca sylwetka. Znaczna szczupłość, wręcz chudość, stała się na długie czasy wyznacznikiem urody nie tylko w świecie modelingu, ale, niestety, i w życiu codziennym. Dopiero w ostatnich kilku latach największe domy mody rezygnują z patyczkowatych modelek na rzecz tych w rozmiarze „L” i większym… PAULINA ARCISZEWSKA-SIEK

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

OKIEM BIBLISTY

PYTANIA CZYTELNIKÓW

Prawdziwe wartości ( 1) O posłach z Ruchu Palikota mówi się, że walczą z krzyżem i nie szanują wartości chrześcijańskich. A mnie interesuje, jak to naprawdę wygląda z biblijnego punktu widzenia. Kto mówi prawdę, a kto kłamie? Proszę zatem jeszcze raz o przypomnienie dogmatów i innych nauk Kościoła rzymskokatolickiego oraz porównanie ich z wartościami, czyli prawdami wiary określonymi w Biblii. Rozpocznę od przypomnienia, że do Ruchu Palikota należą nie tylko ateiści i agnostycy, ale również osoby wierzące. Już zatem choćby z tego powodu trudno posądzać ich o to, aby walczyli z krzyżem jako takim albo z wartościami chrześcijańskimi. Jest też ogromna różnica pomiędzy domaganiem się zdjęcia krzyża z sali sejmowej a walką z krzyżem. Poza tym krzyż jest symbolem religijnym, a Sejm jako najwyższy organ władzy ustawodawczej – zgodnie z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej – powinien stać na straży neutralności światopoglądowej państwa (art. 25). I na to właśnie zwraca uwagę Ruch Palikota, domagając się, aby przestrzegano Konstytucji, a krzyż powrócił tam, skąd został zabrany. Krzyż, a właściwie krzyże, które wiszą w Sejmie, niezbicie świadczą również o nietolerancji religijnej oraz o wciąż dalekosiężnym wpływie Kościoła katolickiego na parlament i parlamentarzystów. Dlatego też zarzut, że Ruchowi Palikota brak szacunku do wartości chrześcijańskich, ma przede wszystkim stworzyć niesprzyjający klimat wokół tej partii, bo tylko ona chce pokazać Kościołowi hierarchicznemu, gdzie jest jego miejsce. Tylko Ruch Palikota głośno daje świadectwo o tym, do jakiego stopnia Polacy są zniewoleni przez Kościół watykański, który od ponad 1000 lat systematycznie okrada nasz naród. Ale również z biblijnego punktu widzenia zarzut nieposzanowania krzyża jest niedorzeczny, bo jest to przecież symbol obcy, pogański, a jego kult został zapoczątkowany dopiero w IV wieku przez pogańskiego cesarza Konstantyna. Poza tym prawie cała doktryna wiary, a także zwyczaje Kościoła katolickiego stoją w rażącej sprzeczności z „wiarą, która raz na zawsze została przekazana świętym” (Jud 3), czyli z naukami Pisma Świętego. Ten fakt zaś dowodzi, że tak jak w czasach starotestamentowych w Izraelu byli fałszywi prorocy, również i wśród chrześcijan „będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzać będą zgubne nauki i zapierać się Pana” (2 P 2. 1). Jakie to nauki? Oto najważniejsze z nich.

Przede wszystkim jest to dogmat Trójcy Świętej. W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy: „Trójca jest jednością. Nie wyznajemy trzech bogów, ale jednego Boga w trzech Osobach: Trójcę współistotną. Osoby Boskie nie dzielą między siebie jedynej Boskości, ale każda z nich jest całym Bogiem: Ojciec jest tym samym, co Syn, Syn tym samym, co Ojciec, Duch Święty tym samym, co Ojciec i Syn, to znaczy jednym Bogiem co do natury” (Pallottinum 1994, s. 69, p. 253). Kościół twierdzi, że prawda ta objawiona została „przede wszystkim za pośrednictwem chrztu. Znajduje ona swój wyraz w chrzcielnej regule wiary” (tamże, s. 68, p. 249). A czego uczy Biblia? Biblia uczy, że istnieje tylko „jeden prawdziwy Bóg” (J 17. 3, por. 1 Kor 8. 6; 1 Tm 1. 17; 6. 16), który jest również Bogiem i Ojcem Jezusa Chrystusa (J 20. 17, por. 2 Kor 1. 3; Ef 1. 3; Ap 3. 12). Ani jednym słowem nie wspomina zatem o Trójcy Świętej. Mówi co prawda, że Bóg wywyższył Chrystusa, „aby na imię Jezusa zginało się wszelkie kolano (…), ku chwale Boga Ojca” (Flp 2. 9–10, por. J 5. 23), ale sam Jezus powiedział: „Ojciec większy jest niż Ja” (J 14. 28). Poza tym Biblia ani jednym słowem nie wspomina również o Duchu Świętym jako osobie, która – jak mówi konstantynopolitańskie wyznanie wiary – „z Ojcem i Synem wspólnie odbiera uwielbienie i chwałę”. Nie mówi też o Duchu Świętym jako samoistnym bycie, czyli odrębnej istocie. Przeciwnie, w apokaliptycznej wizji nieba oddaje się „cześć i chwałę” tylko Bogu i Chrystusowi (Ap 5. 12–14). Występuje tam też tylko „tron Boga i Baranka” (Ap 22. 3, por. Dn 7. 13–14). O Duchu Świętym nie mówi się tam wcale. Dlaczego? Ponieważ pojęcie Trójcy obce jest zarówno Biblii, jak i pierwotnemu chrześcijaństwu. Wiadomo, że zostało ono wprowadzone dopiero na soborach: w Nicei (325 r.) i Konstantynopolu (381 r.). Kolejna fałszywa nauka dotyczy kultu Maryi. Kościół katolicki uczy bowiem, że czcić (od łac. cultus – czcić, szanować, poważać) należy nie tylko Boga w Trójcy Świętej, ale

również aniołów i świętych. Pierwsze zaś i zupełnie wyjątkowe miejsce w owym kulcie (cultus hyperduliae) przysługuje Maryi, matce Jezusa. Co prawda Kościół twierdzi, że kult Maryi różni się od czci oddawanej Bogu, że nie jest kultem absolutnym, w rzeczywistości jednak Maryi poświęcono więcej świąt, uroczystości, pieśni, modlitw i publikacji (powstały nawet kilkutomowe encyklopedie maryjne, np.: „Katholische Marienkunde” o. Pawła Straetera) niż Bogu. Jak do tego doszło? Przypomnijmy, że początki tego kultu sięgają już III w. Jednak jego rozwój nastąpił dopiero w V wieku, głównie w konsekwencji nicejsko-

który głosi, że Maria nie tylko nigdy nie została skażona grzechem, ale również od pierwszej chwili swego poczęcia została zachowana od grzechu pierworodnego. Przypomnijmy, że dogmat ten ogłoszony został dopiero 8 grudnia 1854 r. przez papieża Piusa IX. Jeszcze później, bo dopiero 1 listopada 1950 roku, papież Pius XII ogłosił dogmat o Wniebowzięciu Maryi z ciałem i duszą. W taki oto sposób Maria została objęta szczególnym kultem jako Matka Boża, Zawsze Dziewica, Niepokalanie Poczęta, Wniebowzięta i nawet Wszechpośredniczka. A co na temat owego kultu mówi Pismo Święte?

Pius XII

-konstantynopolitańskiego wyznania wiary, kiedy to Maryję włączono do sfery boskiej, uznając ją na soborze w Efezie w 431 r. – dawnym ośrodku kultu Artemidy – za Bożą Rodzicielkę (Theotokos). Następstwem tego było ogłoszenie w roku 649 przez papieża Marcina I (649–655) dogmatu o jej wiecznym dziewictwie. Kościół uważa bowiem, że współżycie seksualne Maryi z Józefem sprofanowałoby jej dziewicze łono, które stało się świątynią Ducha Świętego. Poza tym akt małżeński rzekomo spowodowałby również utratę godności i świętości Maryi oraz świadczyłby o jej niewdzięczności wobec Boga, a w przypadku Józefa byłby szczytem zuchwalstwa, gdyby zbezcześcił Maryję (por. Tomasz z Akwinu, „Suma teologiczna”, tom 25). Tak wywyższona pozycja Maryi wpłynęła również na ustanowienie dogmatu o niepokalanym poczęciu,

Biblia przedstawia zupełnie inny obraz Marii. Przede wszystkim nie nazywa jej Matką Boga [Bóg nie ma przecież matki], ale matką Jezusa (Dz 1. 14). Przypomnijmy, że Jezus ani razu nie powiedział o sobie, że jest Bogiem w absolutnym tego słowa znaczeniu. Maria nie była też wiecznie dziewicą, bo Ewangelia św. Mateusza wyraźnie mówi, że Józef „nie obcował z nią [nie współżył z nią – w tłumaczeniu Davida H. Sterna], dopóki nie powiła syna” (Mt 1. 25). Ewangelie przedstawiają zatem Jezusa jako jej pierworodnego (Łk 2. 7). Jezus miał przecież braci, o czym bardzo wyraźnie mówi następujący tekst: „Czyż matce jego nie jest na imię Maria, a braciom jego Jakub, Józef, Szymon i Juda? A siostry jego, czyż nie są wszystkie u nas?” (Mt 13. 55–56, por. Mt 12. 46–50; Mk 3. 31–35; 6. 3; Łk 8. 19–21; J 7. 1–5). O fakcie tym wspominają zresztą nie tylko

21

Ewangelie, ale również Dzieje Apostolskie (1. 14) oraz listy św. Pawła (1 Kor 9. 5; Ga 1. 19). Poza tym świadczą o tym także greckie określenia użyte w odniesieniu do braci Jezusa. Wszędzie tam, gdzie mówi się o jego braciach, użyte jest słowo adelphos (siostra – adelphe), w odniesieniu do kuzyna użyto słowa anepsios (por. Kol 4. 10), a w szerszym znaczeniu pokrewieństwa – sungenis (por. Łk 1. 36). Również bezgrzeszność Marii w świetle Pisma Świętego jest nie do przyjęcia. Czytamy bowiem, że „nikt nie jest dobry, tylko jeden Bóg” (Mk 10. 18). „Jedynie On jest święty” (Ap 14. 5). Gdyby zatem było inaczej, to znaczy gdyby Maria była bezgrzeszna – jak uczy Kościół – Jezus wyraźnie by o tym powiedział, i to wielokrotnie. Zwróciliby na to uwagę także jego uczniowie. Oni jednak nie wspomnieli o tym ani razu w Nowym Testamencie. Dlaczego? Ponieważ – jak wyznała sama Maria – ona również potrzebowała Zbawiciela. Powiedziała: „I rozradował się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim” (Łk 1. 47). Poza tym Pismo wyraźnie mówi, że „nie ma człowieka sprawiedliwego, który by tylko dobrze czynił i nie grzeszył” (Koh 7. 20). „Nie ma ani jednego sprawiedliwego (…), gdyż wszyscy zgrzeszyli i brak im chwały Bożej” (Rz 3. 10, 23). Co więcej, brak też biblijnych podstaw dla ostatniego dogmatu maryjnego o jej wniebowzięciu. W Ewangelii Jana czytamy bowiem, że „nikt nie wstąpił do nieba, tylko Ten, który zstąpił z nieba, Syn Człowieczy” (J 3. 13). Zauważmy, że Ewangelia ta powstała około 100 r. n.e. Jeśli zatem Maria zostałaby wzięta do nieba – jak uczy Kościół – to Jan by przecież dobrze o tym wiedział i na pewno nie omieszkałby o tym napisać. Tym bardziej że ponoć opiekował się nią aż do śmierci. Dlaczego tego nie zrobił? Odpowiedź może być tylko jedna: bo ani on, ani nikt inny o czymś podobnym nic nie wiedział. Dodajmy, że Nowy Testament w ogóle niewiele mówi o Marii, matce Jezusa. Poza Ewangeliami jedyna o niej wzmianka znajduje się w dziejach Apostolskich (1. 14). I to wszystko. Co prawda wspomina ją jeszcze św. Paweł, ale nawet nie wymienia jej imienia (Ga 4. 4). Ostatecznie więc katolickie dogmaty (aksjomaty) stoją w rażącej sprzeczności z biblijnymi prawdami wiary. Maria nie była bowiem ani matką Boga, ani zawsze dziewicą, ani bezgrzeszną, ani pośredniczką, ani też nie została wzięta do nieba z ciałem i z duszą, jak uczy Kościół rzymski, który zniekształcił prawdę ewangelii. Kościół czci zatem inną Marię, obcą Pismu Świętemu. Czci również – wbrew pierwszemu przykazaniu Dekalogu (Wj 20. 3) – błędne wyobrażenie Boga zaciemniające Jego istotę. W jednym i drugim przypadku jest to więc kult fałszywy i bałwochwalczy. BOLESŁAW PARMA

22

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

OKIEM SCEPTYKA

ANTYMITOLOGIA NARODOWA (63)

Rzeź w Pińsku W kwietniu 1919 r. żołnierze polscy zabili 35 pińskich Żydów. Mordu dokonano bez śledztwa i na podstawie sfingowanych oskarżeń. Wielu Żydów odegrało poważną rolę w walce o niepodległość Polski. Niektórzy z nich za zasługi na polu chwały otrzymali nawet krzyże Virtuti Militari oraz Krzyże Walecznych. Jednak większość z nich wolała zachować neutralność, bo opowiedzenie się po jednej ze stron mogłoby później doprowadzić do prześladowań. Te i tak nastąpiły podczas rewolucji w Rosji, wojny polsko-ukraińskiej i wojny polsko-bolszewickiej („FiM” 1/2012, 50/2011). Pierwsze miesiące niepodległości państwa polskiego przyniosły tragiczne pogromy, liczne przypadki napaści tłumu na Żydów, w tym zdecydowanie wrogie postawy ze strony niektórych polskich formacji wojskowych (obcinanie bród, bicie etc.). Ponury rozgłos w tej kwestii zyskali żołnierze armii generała Hallera. Główną przyczyną zajść był antysemityzm ludności cywilnej i żołnierzy – głównych sprawców ekscesów – a także posądzanie Żydów o sympatie proukraińskie i prokomunistyczne. Do jednego z najbardziej krwawych aktów przemocy doszło 5 kwietnia 1919 r. w Pińsku (wówczas Litwa). Nastąpiło to wkrótce po zajęciu Pińska przez wojsko polskie – w pierwszej fazie wojny polsko-bolszewickiej. Obszernie zrelacjonował ów pogrom, a właściwie mord wojskowy, w swoim raporcie

M

Stuart M. Samuel, który na czele komisji, wysłanej do Polski przez brytyjskiego sekretarza stanu, badał położenie ludności żydowskiej. Pińsk (współcześnie na Białorusi w obwodzie brzeskim) był miastem, w którym od końca XV w. mieściła się jedna z najważniejszych gmin żydowskich na Litwie. Od końca XVIII w. było to znane centrum chasydyzmu, a następnie silny ośrodek ruchu syjonistycznego. Gdy do miasta wkraczało wojsko polskie, Polacy stanowili tylko kilka procent jego mieszkańców: na 24 tys. mieszkańców Żydów było aż 20 tys. Tłem masakry było zebranie około 150 osób narodowości żydowskiej, mężczyzn i kobiet, w Domu Ludowym na ul. Kupieckiej 72. Istnieją sprzeczne wersje co do celu tego zgromadzenia – miało to być zebranie członków organizacji syjonistycznej, spotkanie mające na celu dystrybucję amerykańskiej pomocy żywnościowej albo spotkanie grupy bolszewickiej. Według ustaleń S. Samuela, komenda polska otrzymała informację, że Żydzi mają zamiar odbyć w sobotę zebranie bolszewickie w Domu Ludowym, głównej

etody hipnozy, których używa j ą l i d e r z y r e l i g i j n i , z pewno ścią wymagają solidnych ba dań. Co nieco na t e m a t t e g o t y p u z j a wisk możemy jednak powiedzieć już dziś. Pod koniec ubiegłego roku w ramach niniejszego cyklu pisałem na temat charyzmatycznych cudów i postawiłem tezę, że część z nich może mieć związek z hipnozą. Poprosiłem też Czytelników o nadesłanie opisów własnych przemyśleń i przeżyć z tą sprawą związanych. Państwa odzew przekroczył moje najśmielsze oczekiwania! Nie jestem w stanie na wszystkie Państwa listy odpowiedzieć, dlatego tutaj BARDZO za nie dziękuję. Postaram się wykorzystać przynajmniej część z nich na łamach „FiM”, bo są niezwykle pouczające. Autorzy przemyśleń i relacji pochodzą z rozmaitych środowisk – są wśród ludzie wierzący różnych wyznań (w tym były duchowny ze środowisk charyzmatycznych!) i ateiści. Jest też kilka osób raczej niereligijnych, które hipnozą i sugestią zajmowały się przez lata. Publikację fragmentów i streszczeń listów zacznę od tej ostatniej grupy, która zna zjawisko najlepiej, bo „od środka”.

siedzibie syjonistów. Zachowało się kilka zeznań żydowskich świadków masakry. Abraham Feinstein, prezydent syjonistycznego stowarzyszenia spółdzielczego, zeznał, „że około 28 marca otrzymał pismo z rządowego Związku Stowarzyszeń Spółdzielczych z pouczeniem, że byłoby pożądanem zjednoczenie się wszystkich stowarzyszeń spółdzielczych miasta i wezwaniem do podjęcia decyzji do dnia 7 kwietnia. Pismo zawierało zarazem urzędowe zezwolenie na odbycie odnośnego zgromadzenia. Zgromadzenie odbyło się w sobotę 5 kwietnia (…). P. Baruch Zuckermann, Amerykanin, przywiózł 50 000 Mk do rozdziału na Święta. By omówić tę sprawę i zastanowić się nad sposobem rozdziału, część obecnych przeszła do sąsiedniego pokoju. W tym czasie wpadło kilku chłopaków z wiadomością, że idą żołnierze, by brać Żydów do przymusowych robót. Wobec

Szczególne podziękowania należą się panu Stanisławowi z województwa warmińsko-mazurskiego, który zdradza niektóre elementy hipnotyzerskiego warsztatu.

tego wszyscy przeszli do wielkiej sali. Żołnierze wrzeszczeli, niektórzy z nich kradli jadło z bufetu”. Feinstein zeznał, że uciekł do sklepu na parterze, szukając tam schronienia. Następnie ukrył się w magazynie, lecz tam go odkryto. Słyszał strzały na górze. Potem zjawił się oficer i oświadczył, że rozstrzelano około 50 osób, a na innych przyjdzie kolej rano. Zeznanie złożył też nauczyciel Salomon Gittelmann: „Usłyszałem strzały, poczem weszli żołnierze, mówiąc: »Czegoście do nas strzelali?« i kazali wszystkim stanąć z rękami do góry. Wszystkich rewidowano i bito. Broni nie znaleziono. Żołnierze kazali wszystkim wyjść, otoczyli ich i wzięli do komendy. Po drodze bito ich bez litości (…). Po przybyciu pod komendę, zostawiono ich na ulicy i wszystkich obrabowano. Było przy tem obecnych kilku oficerów. Nie było żadnego

Pan Stanisław przedstawia także swoje doświadczenia m.in. z bezwładnym padaniem osób poddanych hipnozie. Osoba manipulująca wmawia komuś, zwykle patrząc mu w oczy,

ŻYCIE PO RELIGII

Hipnocuda Zgodnie z jego doświadczeniami „są osoby mniej podatne na sugestię i bardzo podatne. Do drugiej grupy należą osoby mniej wykształcone i bardzo wierzące. Łatwiej im coś wmówić, zwłaszcza jeśli sugerujący cieszy się autorytetem i zaufaniem”. Autor nie wyjaśnia, dlaczego tak jest, ale można się domyślać, że te dwie kategorie osób posiadają statystycznie gorzej rozwinięte bariery psychiczne i intelektualne, odgradzające je od zewnętrznej manipulacji. Może dlatego religia stawia taki nacisk na zaufanie i wiarę – osoby o takich predyspozycjach łatwiej padają ofiarami hochsztaplerów.

że czuje siłę przyciągania i że powinien się jej poddać. I ten bezwładnie pada na ziemię, o ile nie jest podtrzymywany. Łatwo zauważyć, że charyzmatyczni „cudotwórcy” (widać to na wielu filmach) zwykle stają twarzą w twarz ze swoimi wiernymi-ofiarami i niejednokrotnie wydają im polecenia. Jak w hipnotycznym transie! Niestety, skutki sugestii wprowadzonej przy niepełnym stanie świadomości mogą utrzymywać się po wyjściu ze stanu transu. Niektóre osoby mogą na przykład po tygodniach od seansu wykonywać pewne polecenia wprowadzone do świadomości podczas hipnozy. Na przykład pan Stanisław wmówił

śledztwa. Żołnierze wrócili z komendy i wzięli ich na rynek. Zamordowano ich około 60. Wszystkich postawiono pod murem (…). Jakiś oficer podszedł, patrzył każdemu po kolei w twarz (…), następnie dał rozkaz strzału. Postacie pod murem upadły, poczem żołnierze podeszli i dobili leżących na ziemi. Resztę, która stała na uboczu, odprowadzono do więzienia (…). Ci opowiadali, że niejaki Glaubermann został zabity, lecz nie pod murem. Doszedłem do przekonania, że strzał, który słyszeli zebrani w klubie, dał w powietrze któryś z żołnierzy przed domem, by upozorować tem oskarżenie, że strzelano do żołnierzy (...)”. Rano część aresztowanych zmuszono do kopania grobów i pozorowano rozstrzelanie. Innych aresztowanych brano z osobna do oddzielnego pokoju, rozbierano i bito rzemieniami i ladsztokami. Grupę kobiet rozebrano do naga, przykładano rewolwery do głowy, bito je. Potem wyrzucono je z pokoju nagie, z odzieniem w ręku, na korytarz pełen żołnierzy, którzy kopali je i szturchali. W Pińsku polscy żołnierze bez jakiegokolwiek śledztwa zamordowali 35 Żydów, w większości młodych. Rozkaz rozstrzelania wykonano pod murem katedry. Oficerów winnych mordu – majora Aleksandra Łuczyńskiego i porucznika Landsberga – „ukarano” przesunięciem na inne stanowiska. S. Samuel napisał: Ostatecznie mogę stwierdzić, że major Łuczyński i por. Landsberg, którzy mieli komendę w czasie powyższych wypadków, nie zostali w zupełności ukarani. Usunięto ich po prostu na inne stanowiska. Próby moje zetknięcia się z majorem Łuczyńskim nie powiodły się”. ARTUR CECUŁA

pewnej bardzo pobożnej pani, że japońska lalka jest Matką Boską i ta pani po wyjściu z transu modliła się do laleczki… Hipnoza bywa z lepszym lub gorszym skutkiem wykorzystywana na przykład do leczenia z uzależnień lub stanów nerwicowych. Bywa przydatna w stawianiu diagnoz psychiatrycznych, a także w kryminalistyce – w celu uzyskania zeznań. Ale zawsze trzeba pamiętać, że jest to zjawisko potencjalnie groźne, bo może doprowadzić do trwałych przykrych konsekwencji. Poza tym hipnoza może prowadzić do zaburzeń pamięci zamiast do jej odzyskania. Człowiek może na przykład na zawsze uwierzyć, że wmówione mu poprzez sugestię „wspomnienia” są prawdą. Nic dziwnego, że badania nad hipnozą są prowadzone przez agencje wywiadowcze i używane bywają w niecnych celach – zarówno świeckich, jak i religijnych. Hipnoza daje bowiem władzę nad drugim człowiekiem, kontrolę nad jego najbardziej intymnymi sferami osobowości. Pan Stanisław uważa, że zjawisko tzw. rzucania uroków i ich skutków może być w niektórych wypadkach wyjaśnione wykorzystaniem silnej destrukcyjnej sugestii. MAREK KRAK

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

F

ortuna papieska została oparta w dużej mierze na sprzedaży odpustów w ramach „roku jubileuszowego” 1450. W samym tylko banku Medyceuszy papież zdeponował aż 100 tys. złotych florenów. Po raz pierwszy od długiego czasu nie musiał prowadzić i finansować wojen, więc swój majątek postanowił przeznaczyć na odbudowę i rozbudowę Rzymu. Zatrudnił wielu architektów i artystów, dzięki czemu zyskał opinię mecenasa kultury. W istocie jednak motywy tego kierunku działalności nie miały wiele wspólnego z humanizmem – chodziło mu raczej o oszołomienie maluczkich. Na łożu śmierci papież szczerze wyznał kardynałom:

– odnotował z kolei publicysta „Przewodnika Katolickiego” Michał Gryczyński. Nawet Jan Wierusz Kowalski uznawał głowę Kościoła za „humanistę w każdym calu”. W istocie jednak ów renesansowy papież był ojcem chrzestnym nowożytnego, kolonialnego handlu niewolnikami, autorem dwóch fundamentalnych bulli sakralizujących kolonializm katolicki i polowanie na niewolników wśród ludów niewyznających religii papieży. Kiedy zaraza opanowała Rzym, papież schronił się w Fabriano, gdzie ustanowił prawo, które groziło śmiercią każdemu, kto zbliżył się do jego rezydencji bliżej niż na siedem mil. Jeśli dodamy do tego jeszcze gorliwe zabiegi Mikołaja V wokół zorganizowania krucjaty

OKIEM SCEPTYKA błogosławieństwo papieża dla chrześcijańskich łowców niewolników. „Autentyczny humanista” na stołku św. Piotra zatwierdził nową profesję bullą „Dum Diversas”: „Wasza Królewska Mość, w najświętszym zamiarze, poprzez naszą apostolską władzę wyrażoną w tym akcie, udzielamy ci pełną i swobodną moc inwazji, podboju, walki, ujarzmiania Saracenów, pogan i innych niewiernych oraz innych wrogów Chrystusa (...), a także kiełznania tych osób w wieczystą niewolę; ich królestwa, księstwa, pałace oraz inne dobra możesz przejmować na własność swoją i swoich następców, królów Portugalii. (...) dla chwały Bożego imienia i wywyższenia wiary tudzież dla zbawienia swojej duszy, mając

dziesięcioletni pokój w Segedynie, jednak dyplomacji papieskiej udało się nakłonić króla polskiego do złamania pokoju i uderzenia na niewiernych. „Ojciec święty” porozumiał się bowiem z Wenecjanami i uznał, że jest w stanie pokonać Turków, a żadne umowy z niewiernymi katolików wiązać nie mogą. Ogłoszono wyprawę, prowadzoną wspólnie przez króla polskiego i władcę Siedmiogrodu. 10 listopada doszło do decydującej bitwy, po której głowa Władysława znalazła się w garnku miodu na dworze sułtana. Kiedy więc dekadę później kolejny papież ogłosił krucjatę antyturecką, pozytywnie na wezwanie odpowiedział jedynie król Portugalii, który – zapewne w podzięce za

OJCOWIE NIEŚWIĘCI (69)

Humanista od niewolników Mikołaj V (1447–1455) jest powszechnie uznawany za pierwszego „papieża renesansowego”. Jego renesansowość przejawiała się zasadniczo w tym, że dostrzegł potencjał kultury odrodzeniowej i postanowił wykorzystać ją dla budowania potęgi Kościoła. „Gdy autorytet Stolicy Apostolskiej będzie przejawiał się w majestatycznych budowlach, niezniszczalnych pomnikach i świadectwach wzniesionych jakby ręką samego Boga, to wiara rozszerzy się i pogłębi jak tradycja, przechodząc z jednego pokolenia na drugie, i cały świat ją zaakceptuje i będzie ją wyznawać”. Było zresztą co odbudowywać, bo poprzedni pontyfikat niemal zrujnował miasto papieży. W ruinach starożytnych zabytków pasło się bydło, a do rozpadającej się Bazyliki św. Piotra prowadziły niebrukowane, zaniedbane dróżki. Zrozumiałe jest więc, że wielu ludzi odrodzenia egzystujących na żołdzie papieża sławiło go pod niebiosa. Nawet Lorenzo Valla (1407–1457), włoski humanista, który swego czasu obalił autentyczność donacji Konstantyna, kościelnego fałszerstwa wszech czasów, i miał liczne problemy ze strony teologów w związku ze swoimi epikurejskimi poglądami, został zatrudniony w kurii rzymskiej i z antyklerykała stał się rycerzem papieża… „Zyskał renomę jako doskonały humanista” – napisał o Mikołaju V Gerard Noel, redaktor „Catholic Herald”. „Autentyczny humanista (...) należał do najszlachetniejszych papieży doby renesansu”

na niewiernych po upadku Konstantynopola, ujrzymy w tym papieżu mentalne średniowiecze. Pierwsza bulla wydana została jeszcze przed upadkiem Konstantynopola, w triumfalnym okresie pontyfikatu – 18 czerwca 1452 roku. Skierowana została do młodziutkiego króla Portugalii Alfonsa V (1432–1481), który w 1449 r. przejął samodzielne rządy po zabiciu poprzedniego władcy. Jego głównym doradcą był Henryk Żeglarz, wielki mistrz Zakonu Rycerzy Chrystusa, który opowiadał się za polityką podbojów morskich wschodniego wybrzeża Afryki w celu pozyskiwania stamtąd złota i niewolników. Tych ostatnich Henryk Żeglarz sprowadził do Lizbony w 1441 r. Zwrócił się wówczas do papieża Eugeniusza IV o przyznanie najazdom portugalskim na wschodnie wybrzeże Afryki statusu świętej krucjaty. 19 grudnia 1442 r. „ojciec święty” wydał bullę „Illius qui”, w której przyznał pełne odpuszczenie grzechów każdemu, kto wziął udział w jakiejkolwiek wojnie przeciwko „niewiernym”. W kolejnych latach szef Rycerzy Chrystusa zorganizował szereg wypraw, które umocniły nową gałąź gospodarki: polowanie na czarnoskórych w Afryce. Sytuacja dojrzała w końcu do tego, aby uzyskać

Mikołaj V wzywa do krucjaty

Boga przed oczyma, możesz poprzez te przedsięwzięcia zwiększyć potęgę swojej cnoty, zyskać może także wiara katolicka, dzięki Waszej Królewskiej Mości, przeciwko wrogom Chrystusa, odzyska swoją chwałę, a ty zyskasz pełniejszą koronę chwały wieczystej, dla której musisz podjąć walkę w krainach, które Bóg przyobiecał tym, którzy go kochają (...), tym zaś, którzy nie chcą osobiście towarzyszyć w twojej wyprawie, ale wyślą pomoc stosowną do swoich możliwości lub powinności (...), przyznajemy odpuszczenie wszystkich grzechów, przestępstw, występków i ekscesów, które wyznają ze skruszonym sercem – tak często, ilekroć zdarzy się wam podjąć wojnę przeciwko wymienionym niewiernym (...). Jeśli jednak zdarzy się, że ty lub ktokolwiek, kto walczy z tobą przeciwko Saracenom lub innym niewiernym, odejdzie z tego świata, przywracamy was mocą tego listu do czystej niewinności, którą posiadaliście tuż po chrzcie”. Kiedy w kolejnym roku Turcy zdobyli Konstantynopol, Mikołaj V począł głosić w całej Europie nową krucjatę. Żywa jednak była wówczas pamięć o haniebnej porażce i śmierci króla polskiego Władysława Warneńczyka w starciu z Turkami pod Warną. Ci ostatni zawarli w 1444 r. korzystny dla katolików

licencję na niewolnictwo – zobowiązał się wystawić 12 tys. krzyżowców. Było ich naturalnie za mało dla zorganizowania świętej wojny, lecz gest króla został doceniony i 8 stycznia 1455 r. papież sformułował nową bullę, w której umacniał portugalski interes niewolniczy. Głównym celem dokumentu „Romanus Pontifex” było tyleż nagrodzenie Alfonsa V, co ukaranie innych władców chrześcijańskich, nieskorych do krucjaty. Papież powtarzał w niej uprawnienia z poprzedniej bulli, lecz dodawał do nich monopol Portugalii w zakresie polowań na niewolników na zdobytych terytoriach. Według papieża wyłączność należała się Portugalii dlatego, że była ona najbardziej skuteczna w realnej walce z Saracenami „w obronie Chrystusa”. Ci, którzy naruszyliby ów monopol, narażali się na sankcję ekskomuniki papieskiej. Uroczyste odczytanie bulli miało miejsce 5 września w katedrze w Lizbonie. Nie precyzowała ona jednak konkretnego terytorium, zatem później była rozumiana jako prawo przejmowania „odkrytych” terytoriów nie tylko w Afryce, ale i w Ameryce. W 2005 r. kilka grup rdzennych Amerykanów (m.in. Taíno i Onondaga) wezwało Watykan do oficjalnego odwołania bulli z lat 1452

23

i 1455, bo stanowiły one podstawę doktryny kolonialnej wywłaszczającej Indian z ich rdzennych ziem. W samym Rzymie nie wszyscy jednak opłacani przez papieża humaniści głosili jego chwałę. Frakcja demokratyczna, której przewodził Stefano Porcari, burmistrz kilku włoskich miast-komun, zawiązała spisek mający na celu obalenie tyranii papieskiej i odnowienie starożytnej republiki. Porcari był rycerzem i wielkim idealistą zakochanym w kulturze antyku, a obalenie władzy papiestwa stało się celem jego życia. W 1427 r. został kapitanem ludu we Florencji, a w kolejnych latach dzierżył urząd burmistrza Bolonii (1432 r.), Sieny (1434 r.) i Orvieto (1435 r.). Był człowiekiem szeroko poważanym m.in. ze względu na swoje klasyczne wykształcenie. Po śmierci papieża Eugeniusza Porcari po raz pierwszy starał się wywołać rewolucję antypapieską. Na Kapitolu wezwał rzymian do buntu, przekonując, że hańbą byłoby, gdyby poddani Scypionów zostali zredukowani do poddanych kleru. Chociaż wielu rzymian podzielało wówczas idee Porcariego, kardynałom udało się wygnać z miasta liderów buntu. Nowy papież starał się uśmierzyć buntowniczego ducha poważanego burmistrza przez nowe urzędy, a kiedy nic to nie dało, wygnał go do Bolonii. Jednak nawet wtedy Porcari myślał głównie o obaleniu władzy papiestwa i wyzwoleniu Rzymu. Mimo pochwał humanistów rządy „najliberalniejszego z papieży” (Gregorovius) miały wielu przeciwników w Rzymie. Mieszczanie niezadowoleni byli z przejęcia całej władzy w mieście przez księży, którzy przejęli wszystkie urzędy w administracji i dzięki temu zgromadzili wiele dóbr. Mikołaj V zredukował też Rzym do papieskiej fortecy. Kiedy spisek dojrzał, Porcari pojawił się w Rzymie w złotym łańcuchu, który stanowił sygnał do uwięzienia papieża. Spiskowcy spodziewali się uzyskać ze skarbców kościelnych około miliona złotych florenów. Było ich trzystu i wydawało się, że tylu wystarczy do opanowania miasta, zostali jednak zdradzeni i 5 stycznia 1453 r. wielu z nich aresztowano. Kilka dni później trybunał papieski w trybie ekspresowym skazał na śmierć i dokonał egzekucji Porcariego i jego towarzyszy. Papież wydał następnie nakaz zburzenia domu burmistrza. Błyskawiczna egzekucja powszechnie poważanego polityka i rycerza stała się sensacją w Italii. Papież zyskał opinię okrutnego tyrana i prześladowcy wolności. Infessura, sekretarz Senatu, pisał: „Zginął człowiek honoru, przyjaciel dobrobytu i wolności Rzymu. Wygnany z miasta bez powodu, poświęcił swoje życie wyzwoleniu swojego kraju z okowów, czego dowiódł swoimi czynami”. Odtąd Mikołaj V nie ruszał się bez osobistej ochrony. MARIUSZ AGNOSIEWICZ www.racjonalista.pl

24

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

GRUNT TO ZDROWIE

Zdrowy jak Hindus Ajurweda to starożytny indyjski system leczniczy, który do problemów związanych z ludzkim zdrowiem i samopoczuciem podchodzi kompleksowo. Traktuje je jako system wzajemnych zależności. Założenia ajurwedy mogą być dla Europejczyków dość egzotyczne, podobnie jak i inne dalekowschodnie techniki lecznicze, na przykład medycyna chińska. Niektóre z nich, m.in. akupunktura, na stałe już zagościły w wielu europejskich i polskich ośrodkach medycznych. Przyjrzyjmy się zatem ajurwedzie, jej teorii i praktycznym poradom. Ich ocenę pozostawiam naszym Czytelnikom. Jako część przyrody jesteśmy podatni na oddziałujące wobec nas bodźce zewnętrzne. Najbardziej powszechne z nich to pory roku oraz zmiany pogody. Jeśli nasz organizm jest silny i zdrowy, czerpiemy z nich korzyści, poddając się naturalnemu rytmowi naszej planety. Kiedy jednak nasz organizm jest zanieczyszczony (w różnoraki sposób), a równowaga wewnętrzna zachwiana, nie jesteśmy w stanie przystosować się do następujących po sobie pór roku. Ajurweda nazywa ten stan parinam i obwinia go za większość nękających nas schorzeń i dolegliwości. Aby pomóc w przystosowaniu się do cyklicznych zmian w naturze, zaleca ona codzienną praktykę prostych zabiegów pozwalających pozostać zdrowym przez cały rok. Podstawową przyczyną naszych problemów adaptacyjnych wywołujących stan parinam jest ama, czyli substancja powstająca z jedzenia nie do końca strawionego. Długowieczność zaś i zdrowie zależą od silnego agni – ognia trawiennego. Od niego też zależą nasze właściwości umysłowe: inteligencja, zdolność kojarzenia, rozumienia i postrzegania.

Wzmacnianie organizmu Kiedy nasz indywidualny tryb życia nie odpowiada cyklicznemu rytmowi przyrody, czeka nas stres, słabe trawienie, niezrównoważony agni oraz słaby ogień (energia) każdej tkanki. Zmniejsza to zdolność do przekształcania pożywienia w substancje odżywcze. W rezultacie powstająca ama (patologiczna maź z niedotrawionych pokarmów) i nieodpowiednie lub niepełnowartościowe substancje odżywcze docierają do tkanek, które zostają zatrute i niedożywione. System immunologiczny z czasem zostaje przeciążony i nie daje sobie rady z obroną organizmu przed infekcjami i wirusami. Zewnętrzne organizmy chorobotwórcze nie są uważane przez Hindusów za główną przyczynę chorób

(Hindusi nie grzeszą czystością…), dlatego ajurweda nie skupia się na walce z nimi, lecz na takim wzmocnieniu i oczyszczeniu organizmu, aby on sam – w harmonii z rytmem natury – poradził sobie z patogenami. Jeśli zaobserwujemy u siebie poniższe symptomy, powinniśmy uczynić pierwszy krok do uzdrowienia: z matowa skóra i oczy; z łamliwe i wypadające włosy; z nieprzyjemny smak w ustach; z przykry zapach z ust; z słabe trawienie, wzdęcia, chroniczne zaparcia lub biegunka; z utrata apetytu; z bóle stawów; z częste przeziębienia. Pierwszym elementem terapii jest dieta oczyszczająca. Polega ona na jedzeniu warzyw gotowanych na parze i ryżu basmati, przyprawionych dodatkami rozgrzewającymi, takimi jak kurkuma, imbir czy pieprz cayenne. Potrawy te spożywamy co dwie godziny, popijając je ciepłą wodą. Taką dietę stosujemy od 10 do 14 dni. Można zastosować też dietę trwającą 5 dni, przy czym przez pierwsze 2 dni jemy tylko owoce (mogą być gotowane lub pieczone), pijemy soki owocowe (samodzielnie przygotowywane) i herbaty ziołowe, natomiast przez kolejne 3 dni jemy tylko warzywa (pieczone, duszone, gotowane) i pijemy soki warzywne (także samodzielnie przygotowywane). Niezwykle istotne są codzienne poranne wypróżnienia. Pomoże nam w tym picie przed snem ciepłej, czystej wody lub wody z sokiem z cytryny i szczyptą soli. Kolejnym krokiem do oczyszczenia jest mieszanka ziołowa, którą przyjmujemy 3 razy dziennie po łyżeczce od herbaty. Spożywamy ją równolegle z powyższą dietą po śniadaniu, obiedzie i kolacji: z 10 g imbiru sproszkowanego; z 10 g kminu indyjskiego (rzymskiego) sproszkowanego; z 10 g kolendry sproszkowanej; z 20 g suchej mięty sproszkowanej; z 20 g fenkułu sproszkowanego. Innym zabiegiem wspomagającym efekt oczyszczający jest masaż. Wykonuje się go ciepłym (do temperatury 40 st.C) – olejem sezamowym tłoczonym na zimno. Wygładza on skórę i relaksuje całe ciało, ale nade wszystko pomaga usunąć nagromadzone toksyny. Olej sezamowy ma ponadto właściwości przeciwbólowe, a masaż nim to bardzo stara technika prozdrowotna. Według starohinduskich mędrców jest

on niezbędny do utrzymania w zdrowiu naszego ciała, stąd też jego codzienne praktykowanie przez joginów. Masaż wykonujemy rano lub po południu (nigdy późnym wieczorem). Masujemy dokładnie całą głowę, czoło, twarz, uszy i skórę za uszami. Stopniowo schodzimy niżej. Stawy masujemy okrągłymi ruchami, kości długie podłużnymi ruchami. Szczególną uwagę poświęcamy stopom – masujemy je włącznie z podeszwami. Po masażu należy położyć się na plecach, całkowicie rozluźniając, i przez 5 minut skupić się tylko na oddechu.

Sztuka jedzenia Warto zastosować się do kilku prostych rad, które są fundamentem zdrowego i silnego organizmu. A oto one: z Należy jeść o określonych porach. Najbardziej obfity posiłek powinno się spożywać w południe (między godziną 12 a 14) – wtedy właśnie mamy największe możliwości trawienne. Po lekkim posiłku należy odczekać do następnego posiłku trzy godziny, natomiast po obfitym – pięć godzin. Pomiędzy nimi nie podjadamy. z Jedzenie powinno być spożywane w miłej i spokojnej atmosferze. Nie powinno się zakłócać posiłków zbędnymi czynnościami, a skupiać się tylko na nim. z Istotny jest sposób łączenia potraw. Ryż i zboża podajemy z warzywami. Przetwory mleczne i nabiał (oprócz świeżego mleka) dobrze pasują do warzyw i zboża. Należy unikać łączenia warzyw z surowymi owocami. Te ostatnie najlepiej jeść tylko jako oddzielny posiłek. Nie powinno się także łączyć owoców kwaśnych ze słodkimi. z Należy starać się jedną trzecią żołądka napełnić pokarmem stałym, jedną trzecią – pokarmem płynnym, a jedną trzecią pozostawić wolną. z Bardzo ważne jest dokładne przeżuwanie pokarmu (każdy kęs nawet pięćdziesiąt razy). z Należy jeść tylko wtedy, kiedy jest się głodnym, a pić, kiedy się jest spragnionym! Ajurweda podpowiada nam też, jak zachowywać się i co spożywać w danej porze roku. Logiczne jest, aby w zimnych miesiącach zadbać o dobre ogrzanie naszego organizmu. Ma to także odzwierciedlenie w hinduskich przykazaniach.

Pierwszą sprawą jest utrzymanie swojego ciała w cieple – należy odpowiednio się ubierać, brać ciepłe prysznice lub kąpiele, unikać zimnych, wychładzających potraw i używać pikantnych przypraw. Podczas zimy apetyt rośnie, co jest odpowiedzią na konieczność wzmożenia „ognia trawiennego”. Zwiększona siła trawienia pomaga zaspokajać zwiększone zapotrzebowanie na energię. Podczas zimy oziębia się powierzchnia ciała, a ogrzewa się jego wnętrze. Jest to dla organizmu pora odpoczynku i gromadzenia energii pod postacią tłuszczu. Między innymi z tego powodu jest to czas niekorzystny dla realizowania wszelkich diet odchudzających. Cała przyroda zimą zastyga, a my powinniśmy w zgodzie z nią ograniczyć aktywność. Jednak nie do końca. Polecane są lekkie ćwiczenia mające na celu zachowanie sprawności mięśni i gibkości stawów. Idealna jest wtedy joga. Generalną zasadą zimowego przygotowywania posiłków jest gotować dłużej, na mniejszym ogniu i w mniejszej ilości wody. Podstawą naszego menu powinny być ciepłe, gęste, masywne zupy, gotowane kasze oraz prażone orzechy. Starajmy się też spożywać suszone owoce zawierające skondensowaną dawkę jakże potrzebnej o tej porze roku energii, która uchroni nas przed infekcjami. Rośliny strączkowe i przyrządzane na parze warzywa wzmocnią nerki, które zimą są organem najsłabszym. Według ajurwedy korzystne jest spożywanie zimą potraw słonych i gorzkich, ponieważ podnoszą one poziom naszej wewnętrznej energii i rozgrzewają. Za produkty gorzkie uważa się na przykład sałatę, rzepę, seler naciowy, szparagi, górną część korzenia marchwi, kaszę gryczaną, żyto, owies, ziarno amarantu. Słony smak znajdziemy w mięsie sojowym (pasta z soi zawiera moc witamin i mikroelementów), sosie z soi, wodorostach, kaszy jaglanej, jęczmieniu oraz, co oczywiste, we wszystkich potrawach zawierających sól. Pamiętajmy jednak, aby z soli korzystać rozsądnie. Powinniśmy też unikać potraw lekkich, zimnych i suchych. Dobroczynne działanie będzie miała stosowana codziennie kurkuma jako przyprawa lub napój zawierający pół łyżeczki tej przyprawy i pół

szklanki ciepłej wody. Posiada ona silne właściwości przeciwzapalne, bakteriobójcze oraz przeciwgrzybiczne, poprawia cerę, ułatwia trawienie, a – według zwolenników ajurwedy – chroni nas także przed rozwojem komórek nowotworowych.

Zimowe oczyszczanie Zima to według hindusów królestwo vaty. W dużym skrócie możemy to pojęcie opisać za pomocą następujących przymiotników: sucha, zimna, lekka, nieregularna, ruchliwa, rozrzedzona, szorstka. Nasze postępowanie o tej porze roku musi dać odpór tym czynnikom, bo niekorzystnie wpływają one na nasze zdrowie. Vata jest odpowiedzialna za zaparcia, skąpomocz, zatrzymanie żółci i innych wydzielin. Ajurwedyczne leczenie objawów vaty to przede wszystkim lewatywa wykorzystująca takie leki jak olej sezamowy, olej tatarakowy lub wywary z ziół. Stosuje się ją w przypadku wystąpienia zimą zaparć, gorączki, przeziębień, zaburzeń seksualnych, bólu pleców i szyi. Podczas obecnej pory roku zalecane jest także oczyszczanie się z nadmiaru wydzielin zgromadzonych w gardle, nosie i zatokach. Oczyszczanie nosa jest wskazane przy suchości jego wnętrza, zatkaniu zatok, chrypce, migrenowym bólu głowy, pieczeniu oczu i szumach usznych. Oczyszczania nosa nie należy jednak przeprowadzać po kąpieli, jedzeniu, seksie, alkoholu ani w czasie ciąży i menstruacji. W czasie suchości lub jego niedrożności najprostszym sposobem jest masowanie jego wewnętrznych ścianek palcem zanurzonym w klarowanym maśle (ghee). Według Hindusów jest to najdoskonalsza postać masła, znakomicie nadająca się do smażenia, pieczenia i gotowania. Warto więc wiedzieć, jak je przygotować, a przepis na nie jest bardzo prosty: Podgrzej w rondlu 1/2 kg niesolonego masła aż do wrzenia, po czym zmniejsz ogień tak, aby masło podczas gotowania tylko lekko bulgotało. Kiedy gromadząca się na wierzchu piana zacznie się zagęszczać i powiększać, zacznij ją zbierać. Po upływie 12–15 minut, kiedy masło przestanie się gotować, a za to da się usłyszeć dźwięk smażonego oleju, szybko zestaw rondel z ognia i pozostaw do ostygnięcia na minutę lub nieco dłużej. Następnie przelej klarowane masło do naczynia, najlepiej szklanego lub glinianego. W ten sposób otrzymujemy około 250 g klarowanego masła. Osad pozostały na dnie rondla oraz piana zebrana z wierzchu to substancje pochodzące z mleka, które mogą być dowolnie wykorzystane do wzbogacenia posiłków. Bardziej zaawansowanym czyszczeniem są płukania opisywane już w „FiM” (1/2011). Przepis na masło klarowane zapożyczyłem ze strony www.prywatnezdrowie.pl ZENON ABRACHAMOWICZ

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

TRZECIA STRONA MEDALU

25

GŁASKANIE JEŻA

Piękny umysł Nie ma czegoś takiego jak niebo, nie ma czegoś takiego jak Bóg – powiedział Stephen Hawking podczas pobytu w Watykanie i dodał: – Ależ mam szczęście, że papież nie dowiedział się o mojej wizycie, bo skończyłbym jak Galileusz. I skończył. Właśnie skończył 70 lat. Ta wypowiedź to nie był tylko akt odwagi cywilnej czy czegoś w rodzaju czarnego humoru w wydaniu legendarnego naukowca. Metamorfoza światopoglądowa Hawkinga trwała lata. Od mocno sceptycznego wobec religii agnostyka (czy raczej deisty) przeszedł na stronę bez mała wojującego ateizmu. W wydanej niedawno genialnej książce „Wielki projekt” (streszczaliśmy ją na łamach „FiM”) nie owija już niczego w bawełnę i pisze wprost: „Nie ma żadnego sensownego powodu, ani najmniejszego dowodu, by twierdzić, że coś takiego jak Bóg istnieje. Do tego, aby objaśnić praprzyczynę i mechanizm powstania wszystkiego, żaden Bóg do niczego nie jest współczesnej fizyce potrzebny. Doskonale obchodzi się ona bez niego”. Podobne poglądy prezentuje w innej pracy – „Teoria wszystkiego, czyli krótka historia wszechświata”. Jego iloraz inteligencji (IQ) wynosi 160, co sytuuje go pośród największych żyjących geniuszy. Ale nie ma w sobie nic z nadętego jajogłowego, nic ze zgorzkniałego, przywalonego straszliwą chorobą nudziarza. Aż dziw, że jego życie nie posłużyło jeszcze za kanwę scenariusza kinowego hitu, nie posłużyło do nakręcenie jakiegoś „Pięknego umysłu II”. W młodości kochał sport. Uprawiał jeździectwo, został reprezentantem Oksfordu w wioślarstwie, a to naprawdę nie byle co. Pierwsze objawy choroby pojawiły się podczas dalszych studiów w Cambridge. Spadł ze schodów, a doznawszy wstrząśnienia mózgu, przeszedł kompleksowe badania neurologiczne. Diagnoza była wstrząsająca: stwardnienie zanikowe boczne. Miał 21 lat. Lekarze dawali mu trzy, a najwyżej pięć lat

życia. Nikt z ALS nie żyje dłużej. Nikt, a on z tą chorobą zmaga się już 50 lat. Ale na początku nie było łatwo, pojawiła się skrajna depresja, alkohol… Otrząsnął się z tego, choć motywację miał zerową: z miesiąca na miesiąc tracił władzę nad kończynami i zdolność mówienia. Od roku 1974 zaczął tracić możliwość samodzielnego poruszania, a obecnie jest całkowicie sparaliżowany. Mało? No to los dołożył mu w roku 1985 obustronne zapalenie płuc, z którego ledwo wyszedł. Dzięki zabiegowi tracheotomii. Dziś oddycha metalową rurką zakończoną otworem w szyi. Sprawne pozostały mu już tylko powieki (w ograniczonym wymiarze) oraz mięśnie lewego policzka. To dzięki nim uruchamia syntezator mowy, poprzez który porozumiewa się ze światem. Ale za to jak się porozumiewa! Jest jednym z najwybitniejszych naukowców w całej historii ludzkiego poznania. Gdyby nie jego odkrycia, astrofizyka cofnęłaby się do lat pięćdziesiątych, a całe przestrzenie fizyki kwantowej w ogóle jeszcze by nie powstały. Gdy dziś mówimy o „inflacji wszechświata”, o kwantowej teorii grawitacji czy o tzw. „parowaniu czarnych dziur” często już nie pamiętamy, komu w ogóle te pojęcia i badania nad nimi zawdzięczamy. Ale zawdzięczamy też coś daleko bardziej istotnego: naukowe podstawy ateizmu. Wypowiadane jasno i poparte argumentami. „Nie ma niczego takiego jak niebo, Bóg czy życie wieczne. To tylko bajeczka dla ludzi, którzy boją się ciemności” – mówi Hawking w wywiadzie dla dziennika „The Guardian”. Dla „Discovery Chanel” powiedział zaś: „Nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że w kosmosie występują inne organizmy żywe poza nami. W większości są zapewne mniej inteligentne niż my, jednak istnieją też bardziej zaawansowane technologicznie cywilizacje. Nie powinniśmy ich szukać i nawiązywać z nimi kontaktu. Jeśli obcy złożyliby nam wizytę, to jej konsekwencje byłyby

bardziej doniosłe od tych, jakie nastąpiły po dotarciu naszej religijnej cywilizacji do Ameryki. A jak wiadomo, nie było to szczególnie korzystne i szczęśliwe dla Indian”. Jeśli jednak my, zwykli śmiertelnicy, chcemy mieć coś wspólnego z geniuszem, to możemy się pocieszyć, że mamy. I to dużo. Mianowicie stosunek do kobiet. „Były one, są nadal i zawsze będą największą zagadką wszechświata” – mówi Hawking i nie można się z nim nie zgodzić. Za to na słowo musimy mu wierzyć, gdy mówi: „Odkrycie naukowe nie jest może lepsze od seksu, ale zapewniam was, że satysfakcja trwa dłużej”. Fakt, że trochę dłużej. Jego książka „Krótka historia czasu” od pierwszego wydania w roku 1988 sprzedała się w 10 milionach egzemplarzy i jest najlepiej sprzedającym się tytułem naukowym w historii. Naukowca nie opuszcza dystans wobec samego siebie i rodzaj wisielczego humoru. Gdy młody, oczekujący fundamentalnej odpowiedzi dziennikarz „Science” zapytał go, jak bez kartki, bez ołówka może dokonywać w pamięci tak skomplikowanych obliczeń, że dzięki nim odkrywa parowanie czarnych dziur, odparł: „Młody człowieku, zacząłem myśleć o czarnych dziurach, kiedy kładłem się do łóżka. Moje inwalidztwo sprawia, że jest to proces bardzo, ale to bardzo powolny. Mam więc wiele czasu”. Niestety, z Cambridge i z CERN nie przychodzą ostatnio dobre wieści. Stephen Hawking – który bez ciągłej i zaawansowanej pomocy medycznej już dawno by nie żył – kolejny raz trafił do szpitala i nie weźmie udziału w sesjach naukowych zwołanych z okazji swoich urodzin. Nic z tych rzeczy, panie Profesorze… Bez głupich kawałów… Nikt Pana stąd nie puści bez sprecyzowania teorii strun i bez ogólnej teorii pola. Wierzymy w Pana, w przeciwieństwie do Boga, który od dawna utracił wiarę w Pana istnienie. Więc prosimy nigdzie się nie wybierać! MAREK SZENBORN

Bokassa  Ciąg dalszy ze str. 12 Tego to już nawet obojętnemu dotąd światu jest za dużo. Ulice europejskich stolic wstrząsane są demonstracjami, media dostają szału, zwykli ludzie zwierają szyki i pierwszy raz w historii – pospołu z dziennikarzami – ogłaszają, że wyrzucą na zbity pysk własne rządy, obalą prezydentów, rozwiążą parlamenty, jeśli decydenci nadal pozostaną bierni wobec tego, co dzieje się w środku Afryki. Francuski rząd jest autentycznie przerażony możliwością wybuchu jakiejś małej rewolucji. Wieczorem 20 stycznia 1979 roku francuskie oddziały specjalne (te same, które wyniosły Bokassę do władzy) przerzucone zostają śmigłowcami z Czadu i Gabonu do CŚ. Cesarz szuka schronienia w Wybrzeżu Kości Słoniowej, ale zaocznie zostaje skazany na śmierć. Później po cichu i za namową Francji wyrok zostaje zamieniony na dożywocie, jeszcze później na 15 lat więzienia, a kilka lat po tym Bokassę obejmuje specjalnie dlań ogłoszona amnestia. Cóż… Za dużo wie. On i jego ludzie. A wszystkich wymordować się nie da. ~ ~ ~ Ale powróćmy do wydarzeń z nocy 20 stycznia 1979 roku. Francuscy żołnierze bez jednego wystrzału zajmują centralną rezydencję, czyli pałac cesarski. I stają jak wryci. Widzieli Wersal, widzieli Luwr, ale czegoś takiego jeszcze nie. Ze złotych ścian zwisają diamenty utkane w najdroższe gobeliny, w hebanowych

meblach zdecydowanie przeważają złoto, srebro i kość słoniowa – nawet krany w licznych łazienkach są z czystego złota. I zegarki... Wszędzie leżą inkrustowane szlachetnymi kamieniami złote zegarki najdroższych firm. Całe kufry zegarków. W jednej z wielkich sal komandosi odnajdują ponad 200 kamer! To prywatna wytwórnia filmów porno, których Bokassa był scenarzystą, reżyserem i jedynym później widzem. W taśmotece leży ponad 2 tysiące cesarskich produkcji. Podobno do dziś ich kopie krążą po świecie wykradzione i sprzedane przez znalazców i są „ozdobą” projekcji w salonach innych zboczonych tyranów. Ale co tam studio porno. Komandosi odnajdują nowoczesne zaplecze kuchenne pałacu, a obok niego chromowane szafy chłodnicze. W nich setki kilogramów mięsa. Ludzkiego! Już pociętego na steki i kotlety. Obsługa pałacu podczas późniejszych przesłuchań przyznała, że kanibalizm był jedną z ulubionych dewiacji Bokassy. Szczególnie podniecało go to, że goście – często ambasadorzy innych krajów – chwaląc kuchnię gospodarza podczas licznych przyjęć, nie wiedzieli, co jedzą. Do dziś we Francji krążą przerażające pogłoski, że przebywający czasem na dworze Bokassy minister finansów Francji też tego nie wiedział. Ten minister został później prezydentem Francji i nazywał się Giscard d’Estaing. Jean-Bédel Bokassa zmarł w 1996 roku w jednej ze swoich willi. Ze starości. Nie niepokojony przez nikogo… ARIEL KOWALCZYK

PRZEKAŻ 1 PROCENT PODATKU NA FUNDACJĘ „FiM” Nasza redakcja patronuje fundacji pod nazwą Misja Charytatywno-Opiekuńcza „W człowieku widzieć brata”, której prezesem jest Roman Kotliński – Jonasz, redaktor naczelny „FiM”. Fundacja ma za zadanie nieść wszelką możliwą pomoc potrzebującym rodakom – zwłaszcza głodnym dzieciom, a także przewlekle chorym, bezrobotnym i bezdomnym. Ponieważ kościelne fundacje i stowarzyszenia w swej działalności charytatywnej (jakże skromnej jak na ich możliwości) nagminnie wyróżniają osoby związane z Kościołem, a innowierców, agnostyków i ateistów pomijają – my będziemy wypełniać tę lukę i pomagać w pierwszej kolejności właśnie im. Nasza fundacja ma status organizacji pożytku publicznego i w związku z tym podlega pełnej kontroli organów państwa. Tych, którzy chcą wesprzeć naprawdę potrzebujących naszej pomocy, prosimy o wpłaty: Misja Charytatywno-Opiekuńcza „W człowieku widzieć brata”. NASZA FUNDACJA NIE MA ŻADNYCH KOSZTÓW WŁASNYCH. PRACUJĄ W NIEJ SPOŁECZNIE DZIENNIKARZE „FiM”. Zielona 15, 90-601 Łódź, ING Bank Śląski, nr konta: 87 1050 1461 1000 0090 7581 5291 KRS: 0000274691 www.bratbratu.pl, e-mail: [email protected]

26

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

RACJONALIŚCI

KATEDRA PROFESOR JOANNY S.

Pistolet w ustach

Pazerny jak Polak, łże jak Arłukowicz

Włożyć sobie pistolet w usta to czyn perwersyjny. Pociągnąć za spust – nawet w intencji, aby kula trafiła w policzek – to czyn makabryczny… Co się musi dziać w głowie człowieka, aby próbował popełnić samobójstwo? Odpowiednie podręczniki mówią, że to stan całkowitej beznadziei, poczucia bycia w sytuacji bez wyjścia, utraty

Władza zmienia. Na gorsze. Trudno się dziwić. Kasa związana z funkcją pozwala otoczyć się dworem, którego jedynym zajęciem jest kadzenie. Delikwenci, słysząc od rana do wieczora, że są naznaczeni geniuszem, zaczynają w to wierzyć. Rozsądniejsi trochę później, ale na dwór nie ma mocnych. Duchowni i świeccy hierarchowie, zaczadzeni, opromienieni blaskiem piastowanych stanowisk, są przeświadczeni, że zmieniają się na lepsze. Rosną w oczach. Oczywiście tylko własnych. W dodatku są przekonani, że awans zawdzięczają swoim przymiotom. Początkowo uważają się za nieomylnych. Z czasem – za bogów. Ta przypadłość dopada również ateistów i agnostyków. Zapewne dla równowagi kler zachowuje się zgodnie z marksowską zasadą, że byt określa swiadomość. Bardzo często byli znajomi nie mogą poznać awansowiczów. Pełni wdzięku i osobistego uroku faceci zmieniają się w bufonów. Kiedyś prawdomówni, zaczynają łżeć w żywe oczy telewizyjnych dziennikarek i kamer. Bartosz Arłukowicz, jeszcze parę miesięcy temu przeciwnik ustawy refundacyjnej, teraz – jako minister – wprowadza ją w życie. Po trupach pacjentów. Cóż, takie są koszty uboczne członkostwa w Radzie Ministrów. Kiedy się przeszło

honoru, ogromnego poniżenia, które odbiera się jako ostateczną utratę godności. Zdarza się wprawdzie czasami, że ktoś popełnia samobójstwo dla efektu, dla szpanu, z młodzieńczej niedojrzałości. Ale człowiek w randze pułkownika prokuratury wojskowej to nie sztubak! Co się takiego stało, że ktoś z pozycją pułkownika Mikołaja Przybyła strzela sobie w głowę? Tego nie wiemy! Jak jednak mamy uwierzyć w ustalenia prokuratury? Obojętnie czy wojskowej, czy cywilnej, skoro przedstawiciele najwyższych władz w tej instytucji

R

wypowiadają sobie posłuszeństwo. Więcej – prokuratura jako niezależna nie podlega ocenie ani rządu, ani prezydenta. Mamy więc sytuację kryzysu ważnej instytucji państwa. I to jest jedyny moment, w którym powinna powstać parlamentarna komisja śledcza, aby to wyjaśnić. O, ironio losu, w tym właśnie przypadku, naprawdę uzasadnionym, większość w Sejmie wypowiada się o komisji niechętnie. Rozumiem, że sprawa jest poważna, że tu potrzeba realnych ustaleń, a nie show,

a jednak czy nie takie przypadki mogłyby wreszcie poprawić reputację Sejmu?! I co najważniejsze, tego całego zamieszania tak naprawdę nikt obiektywnie w prokuraturze nie wyjaśni. Więcej – to mogłaby być podstawa do znacznego projektu politycznego, a mianowicie zmian, które przywróciłyby obywatelską, a to nie znaczy rządową, kontrolę nad prokuraturą, która dziś wydaje się dość bezkarna. JANUSZ PALIKOT

zym postanowił, sprawa zakończona – słynne hasło przypisywane św. Augustynowi jeszcze dziś dla przedstawicieli demokratycznie wybranych władz jest nadrzędne wobec prawa polskiego. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, czy Polska jest krajem wyznaniowym, to Rada Miasta Zielona Góra skutecznie owe rozterki rozwiała. Uznała bowiem, ze ważniejszy jest dla niej dekret Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów niż obowiązujące prawo polskie. Zielona Góra w latach PRL-u kojarzyła się jednoznacznie z piosenką rosyjską i radziecką. W nowej Polsce trzeba było zatem zdjąć z tego miasta peerelowski stygmat. Ba, ale jak to zrobić? Najlepiej oczywiście poświęcić miasto. Zamarzyło się lokalnym winiarzom, by patronem grodu ustanowić św. Urbana I, papieża, który w zastępie licznych świętych odpowiada właśnie za tę branżę. Po decyzji Watykanu, który na prośbę radnych zatwierdził kandydaturę Urbana I, 31 sierpnia 2010 roku rada miasta podjęła uchwałę w przedmiotowej sprawie. Wyższa instancja, czyli wojewoda, bał się ją uchylić, ale znalazła się „czarna owca” w osobie Marcina Targowickiego, działacza zielonogórskiej

z SLD, trzeba być bardziej PO-wskim niż trzon PO. W nagrodę za nielojalność dostaje się gabinet, fotel, palmę, sekretarkę, samochód z szoferem i najważniejsze – wazelinę. W nieograniczonych ilościach. W dodatku samemu trzeba kadzić tylko jednej osobie – premierowi. W obecnej sytuacji politycznej nawet prezydenta można, a nawet należy olewać. Jak się minister dobrze sprawuje, dostępuje zaszczytu osobistych spotkań i wypicia wina z Najwyższą Władzą. Wtedy ma okazję błysnąć. Jak w dowcipie: do gabinetu ministra zdrowia wpada zderwowany premier Tusk i mówi: Bartosz, co się dzieje? W aptekach dantejskie sceny. Na co Arłukowicz: Donald, nie przejmuj się, to chorzy ludzie. Z awansami kleru jest podobnie. Standardem jest negatywna selekcja. W efekcie, im wyżej, tym gorzej. Za to życie łatwiejsze, lżejsze i przyjemniejsze. Już nie tylko taca, gospodyni lub ministranci, ale biskupi pałac, daniny, umizgi polityków, prezenty z budżetu oraz od aparatu ścigania, wymiaru sprawiedliwosci, urzędów i izb skarbowych. Tylko od Komisji Majątkowej już nie, bo zlikwidowana. Oczywiście nie ze względu na interes państwa, ale wyłącznie po to, żeby nie było można jej oskarżyć o ewidentne przekręty. Upolityczniony, czy raczej uklerykalniony Trybunał

Konstytucyjny dołożył swoją cegiełkę w budowie finansowej potęgi Kościoła. Ze strony Konferencji Episkopatu Polski z kolejnymi roszczeniami finansowymi wystąpił jej sekretarz generalny bp Wojciech Polak. Ponowił absurdalny pomysł wprowadzenia pozornie dobrowolnych opłat od wiernych w postaci odpisu 1 proc. od podatku. W rzeczywistości byłoby to bezpośrednie finasowanie Kościoła z budżetu, co stanowi jeden z atrybutów państwa wyznaniowego. Biskup Polak powiedział, że „ze strony kościelnej temat 1 proc. jest aktualny i będzie to jedna z propozycji Episkopatu w rozmowach z rządem”. Według Episkopatu ograniczenie strumienia pieniędzy płynącego do Kościoła katolickiego jest naruszeniem prawa, gdyż zgodnie z art. 27 konkordatu „sprawy wymagające nowych lub dodatkowych rozwiązań będą regulowane na drodze nowych umów albo uzgodnień”. Poniekąd dobra nowina. Trzeba zerwać konkordat. Tylko czy rządzący właśnie tak to odczytają? Na razie mamy dwa nowe powiedzenia: pazerny jak Polak i łże jak Arłukowicz. Zwłaszcza to drugie ma szansę zrobić furorę. Istniejące do tej pory „łże jak pies” budziło opory obrońców zwierząt, wśród których jest i wasza ulubiona felietonistka. JOANNA SENYSZYN www.senyszyn.blog.onet.pl

Roma locuta, causa finita RACJI PL, który wyręczył wojewodę i wezwał Radę Miasta do usunięcia naruszenia prawa, a po uzyskaniu odpowiedzi odmownej zaskarżył uchwałę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Gorzowie Wlkp. Sąd z ulgą stwierdził w uzasadnieniu, że uchwała nie narusza indywidualnego interesu prawnego skarżącego (a jest to wymóg zbadania zgodności skarżonego aktu z prawem) i skargę oddalił. Marcin nie spękał, tylko 6 września 2011 roku złożył zawiadomienie do prokuratury o tym, że uchwała o świętym patronie jest niezgodna z prawem. Prokuratura Rejonowa w Zielonej Górze przeprowadziła postępowanie wyjaśniające i półtora miesiąca później skierowała wniosek do Rady Miasta o uchylenie powyższej uchwały jako wydanej z naruszeniem prawa, przejawiającym się w braku podstawy prawnej do jej podjęcia. W dniu 29 listopada 2011 r. Rada Miasta na sesji spuściła prokuraturę na drzewo, pokazując, gdzie ma polskie prawo i organy je egzekwujące. Ciekawe, czy wyborcy

zielonogórscy, głosując na kandydatów w ostatnich wyborach samorządowych, zdawali sobie sprawę, że tak naprawdę wybierają rzeczników interesu obcego państwa. Sprawa trafi do sądu, ale nawet wyrok zgodny z oczekiwaniami prokuratury nic nie zmieni, gdyż, jak twierdzi większość radnych, sprawę definitywnie zamyka dekret Watykanu. Ilustracją tej sprawy niech będzie też kuriozalna odpowiedź prezydenta Janusza Kubickiego na pismo Marcina Targowickiego: Żądanie Pana Marcina Targowickiego wzywające do usunięcia naruszenia prawa nie ma podstaw prawnych gdyż: 1) św. Urban I papież został zatwierdzony patronem Miasta Zielona Góra dekretem Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów; 2) inicjatorem podjęcia uchwały była, zgodnie ze statutem Miasta Zielona Góra, grupa mieszkańców Miasta; 3) św. Urban I jest patronem winiarzy i winnej latorośli, a Zielona Góra szczyci się

tradycjami winiarskimi i jest z nimi identyfikowana nie tylko w kraju, ale i poza jego granicami; ponadto wizerunek św. Urbana będzie znakomitą promocją Zielonej Góry i wpisze się w jej kulturę; 4) promocja Miasta i kultura stanowią zadania własne Miasta o znaczeniu lokalnym (art. 7 ustawy o samorządzie gminnym) i mieszczą się w kompetencjach Rady Miasta określonych w art. 18 ust. 1 tej ustawy; 5) Rada Miasta treścią swojej uchwały uznała, że zatwierdzenie przez Kongregację ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów św. Urbana I Papieża na Patrona Zielonej Góry stanowić będzie dodatkowy wizerunek w kulturze i promocji Miasta. Roma locuta… dla pana prezydenta miasta jest nadrzędne wobec jakiejś tam Konstytucji RP i wynikających z niej ustaw. Tej o samorządzie też. Miejmy nadzieję, że wyborcy będą o tym pamiętać. ZIEMOWIT BUJKO, RACJA PL Korzystałem z materiałów nadesłanych przez Marcina Targowickiego

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

Kontrola Legalności Pracy wypytuje w Holandii Polaka: – Mówi pan po holendersku? – Tak, trochę. – A ma pan pozwolenie na pracę? – Oczywiście, mam. – A pana kolega – tam, w pomidorach, też ma? – Naturalnie, też ma. – Mógłby go pan zawołać? – Oczywiście. JÓZEEEEK! SP***DALAJ! KRZYŻÓWKA Określenia słów znajdujących się w tym samym wierszu (lub kolumnie) diagramu zostały oddzielone bombką Poziomo: 1) kiedy misio kima z tam kur zbiór z ten rudy wie wszystko 2) układanka pod nogami z silny w szczękach z łatwiej przechodzi niż grypa 3) tłusty, czyli dobry z wyzywa taternika z gada, gada, gada z miłośnicy zawołani 4) bywa zaparty z cenne w sztabie z dyskusja na podłodze z gaz z półwyspu 5) stara, bardzo doświadczona z duży z burzy z stąd dobrze widać dół Warszawy 6) majtkom rozkazuje z promienie wydobywające się z magmy z dawniej w butach rekruta z w fałdach nad głową 7) comiesięczna spłata fiata z ból głowy sklepowych z te ryby się je z co się nadaje z morza, do jedzenia? 8) to stąd wyszedł Trocki z kapoty na słoty z tam, już od progu, siedzi bóg przy bogu 9) statki na stole z rockowe drzwi z w sklepie, cała w marmoladzie Pionowo: A) zimą urodzony z nie dla lebieg bieg B) flamaster tylko do bazgrania z o krawacie na macie z w dłoni rycerza, zmienia się w czarta C) fika pod okiem ogrodnika z jędza w przełyku z pan i pani z rakietami D) nasza zaczęła się od kalendarzowego zera z do łamania, ale nie opłatek z w tej stolicy mieszkają Jordańczycy z pyszny ptak E) imię dla tych, co nie mogą spać z dla dziada się nada z jaki miś niedźwiadkiem nie jest? F) przybyła i nakręciła z dla muzyka z zadęciem z pysk przy pysku na pastwisku G) gdy wszyscy pragną mieć złote runo z pierwszy od razu rzuca się w oczy z nauka, aż stuka z warzywo z Portugalii H) dziesiątka, co ledwo zipie z w Toruniu tkana z płótno z Teksasu I) cennik na postoju z zwał płonnych skał z stoi nad grobem J) pies ze spalonych z dzięki niej znajdziesz bród.

27

ŚWIAT SIĘ ŚMIEJE

Zachodzi facet do restauracji. Ubrany jest schludnie, ale widać, że ubranie znoszone. Siada przy stoliku i woła kelnera. Ten podchodzi, a facet pyta: – Przepraszam, a ryba u was jest? – Oczywiście. Łosoś, tuńczyk, pstrąg... – Nie, nie... Ja poproszę jakąś pangę z hodowli albo coś takiego... Jak najgorszego i nieświeżego... Kelner odrobinę się wzdrygnął, ale niewzruszenie mówi: – W porządku, zaraz ktoś skoczy do marketu. Nie ma sprawy. Facet kontynuuje: – I proszę ją przygotować w specjalny sposób. – Słucham? – Proszę jej nie myć, nie rozmrażać, nie czyścić... – Ale... – Dużo soli! – ciągnie dalej facet. – Ale tylko z jednej strony! Za to z drugiej strony sporo pieprzu, ale tak od serca! I smażyć ją proszę bez oleju! Tak po prostu rzucić na patelnię i przypalić tylko z jednej strony. Druga strona ma być kompletnie surowa... Osłupiały kelner próbuje się wycofać, ale facet go zatrzymuje: – I jak będzie mi pan rybę podawał, to proszę bez żadnych kurtuazyjnych „smacznego”, „proszę bardzo” czy takich innych. Proszę rzucić talerz na stół i warknąć: „Żryj, k*rwa!”. Kelner odwraca się, po czym wypełnia co do joty polecenia klienta. Facet ze łzami w oczach wciska mu do kieszeni banknot 200-złotowy i mówi: – Rozumiesz, kochany, trzeci miesiąc jestem w delegacji... Tak mi się do żony tęskni... ~ ~ ~ Pytanie z sali pod koniec wykładu: – Czy można jeszcze raz powtórzyć? – Odkąd? – Od „Dzień dobry!”.

A

B

C

D

17

1

E

F

I

J

6

12

13

3

9

3

14

5

20

23

6

16

22

4

8

24

7

7 8

H 18

21

2

G

2

4

15

10

1

5

9

19

11

Litery z ponumerowanych pól utworzą rozwiązanie

1

2

3

4

5

6

7

8

9 10

11 12 13 14 15 16 17

18 19 20 21 22 23 24

Rozwiązanie krzyżówki z numeru 51–52/2011: „Przyjemnego szumu w głowie, wygodnego miejsca w rowie, no i może jeszcze potem spokojnego snu pod płotem. Ale poza tym w Nowym Roku szczęście miej na każdym kroku”. Nagrody otrzymują: Alojzy Nastały z Białegostoku, Jerzy Kołodziej z Sopotu, Irena Matejek ze Szczecina. Aby wziąć udział w losowaniu nagród, wystarczy w terminie 7 dni od ukazania się aktualnego numeru „FiM” przesłać hasło krzyżówki e-mailem na: [email protected] lub pocztą na adres redakcji podany w stopce. TYGODNIK FAKTY i MITY (ISSN 356441); Prezes zarządu i redaktor naczelny: Roman Kotliński (Jonasz); Zastępcy red. naczelnego: Marek Szenborn, Adam Cioch; Sekretarz redakcji: Paulina Arciszewska-Siek; Dział reportażu: Wiktoria Zimińska, Ariel Kowalczyk – tel. (42) 630 72 33; Dział historyczno-religijny: Bolesław Parma, e-mail: [email protected]; Redaktor graficzny: Tomasz Kapuściński; Dział promocji i reklamy: tel. (42) 630 73 27; Dział łączności z czytelnikami: (42) 639 85 41; Adres redakcji: 90-601 Łódź, ul. Zielona 15; e-mail: [email protected], tel./faks (42) 630 70 65; Wydawca: „BŁAJA News” Sp. z o.o.; Sekretariat: tel./faks (42) 630 70 65; Druk: POLSKAPRESSE Sp. z o.o., Oddział Poligrafia, Drukarnia w Łodzi. Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do adiustacji i skracania tekstów. WARUNKI PRENUMERATY: 1. Prenumerata redakcyjna: cena 52 zł za drugi kwartał 2012 r., cena 52 zł za trzeci kwartał 2012 r., cena 48 zł za czwarty kwartał 2012 r. Wpłaty (przekaz pocztowy) dokonywać na adres: BŁAJA NEWS, 90-601 Łódź, ul. Zielona 15 lub przelewem na rachunek bankowy ING Bank Śląski: 76 1050 1461 1000 0023 0596 2777. 2. W Polsce przedpłaty przyjmują: a) Urzędy pocztowe i listonosze. Cena prenumeraty – 52 zł za drugi kwartał 2012 r., 52 zł za trzeci kwartał 2012 r., 48 zł za czwarty kwartał 2012 r.; b) RUCH SA. Wpłaty przyjmują jednostki kolportażowe RUCH SA w miejscu zamieszkania prenumeratora. 3. Prenumerata zagraniczna: Wpłaty w PLN przyjmuje jednostka RUCH SA Oddział Krajowej Dystrybucji Prasy na konto w PEKAO SA IV O/Warszawa nr 68124010531111000004430494 lub w kasie Oddziału. Informacji o warunkach prenumeraty udziela ww. Oddział: 01-248 Warszawa, ul. Jana Kazimierza 31/33, tel.: 0 (prefiks) 22 532 87 31, 532 88 16, 532 88 19; infolinia 0 800 12 00 29. Prenumerata zagraniczna RUCH SA płatna kartą płatniczą na www.ruch.pol.pl 4. Zagraniczna prenumerata elektroniczna: [email protected]. Szczegółowe informacje na stronie internetowej http://www.faktyimity.pl Prenumerator upoważnia firmę „BŁAJA News” Sp. z o.o. ul. Zielona 15, 90-601 Łódź, NIP: 725-0020-898 do wystawienia faktury VAT na prenumeratę tygodnika „Fakty i Mity” bez podpisu. 5. Prenumerata w Niemczech: Verlag Hûbsch & CO., Dortmund, tel. 0 231 101948, fax 0 231 7213326. 6. Dystrybutorzy w USA: New York – European Distribution Inc., tel. (718) 782 3712; Chicago – J&B Distributing c.o., tel. (773) 736 6171; Lowell International c.o., tel. (847) 349 1002. 7. Dystrybutor w Kanadzie: Mississauga – Vartex Distributing Inc., tel. (905) 624 4726. Księgarnia „Pegaz” – Polska Plaza Wisła, tel. (905) 238 9994.

28

ŚWIĘTUSZENIE

Polskie klimaty

Święta Faustyna w grobie się przewraca...

Humor Dowód na to, że kopniak w jaja jest bardziej bolesny niż poród? Kilka miesięcy później żaden facet kopnięty w jaja nie powie: „Myślę, że chcę jeszcze raz”. ~ ~ ~ – Ile będę zarabiał? – pyta młody człowiek podejmujący pierwszą w życiu pracę. – Na początek dostanie pan sześćset złotych, ale później będzie pan mógł zarobić dużo więcej.

Rys. Tomasz Kapuściński

Nr 2 (619) 13–19 I 2012 r.

JAJA JAK BIRETY

– Doskonale – ucieszył się młodzieniec. – To ja przyjdę później. ~ ~ ~ Kobieta budzi się rano po sylwestrze, patrzy w lustro i szturcha w bok wymęczonego imprezą męża: – Ojej, kochanie, jaka ja już jestem stara! Twarz mam całą pomarszczoną, biust obwisły, oczy sine i podkrążone, fałdy na brzuchu, grube nogi i tłuste ramiona... Kochanie, proszę cię, powiedz mi coś miłego, żebym się lepiej poczuła w Nowym Roku... – Eee... no... Wzrok na pewno masz w porządku!

P

ospolity wróbel żyje jak bohater „Dynastii” lub innej „Mody na sukces”. I samce, i samice mają po kilku partnerów. Kiedy wróblowa zbyt długo zajmuje się pisklętami, spragniony seksu samiec... uśmierca je wszystkie, żeby nie przeszkadzały. Kochanki tego samego wróbla mordują się nawzajem, żeby ptasi poligamista skupił się tylko na jednym gnieździe... Pomysły innych skrzydlatych bywają równie szokujące! ~ Samiec srokoszy wybiera jedną „żonę”. Dba o nią, przynosi larwy i robaki, ale... wciąż romansuje z innymi ptaszynami. I to kochanka dostaje lepsze „prezenty”! Naukowcy obliczyli, że ptasia utrzymanka może liczyć na pożywienie cztery razy bardziej kaloryczne niż oficjalna partnerka. ~ Samice bielików amerykańskich znoszą zazwyczaj dwa jaja. Rodzice karmią tylko starsze pisklę. Młodsze pełni rolę pożywnego obiadu dla brata lub siostry. ~ W gnieździe żołny modrogardłej wykluwa się kilkanaście piskląt. Każde ma haczykowato zakończony dziobek. Nocami rozgrywają się bratobójcze walki na śmierć i życie. Przeżywa kilka ptaków – te najzdrowsze i najsilniejsze. Po pewnym czasie ich dzioby stępiają się i młode żyją już w zgodzie.

CUDA-WIANKI

Skrzydlate świnie ~ Kartaczki tęczowe są kolorowe i śliczne. Fruwają w Australii. I zwyczajowo, kiedy już wybudują gniazdo, wykładają przed nim „wycieraczkę” z kangurzej kupy. W tym szaleństwie jest metoda! Kiedy nie czuć naturalnego zapachu kartaczków, grasujące tam węże drzewne nie przypełzną do ich wylęgarni. ~ Fulmary to ptaki morskie. Nazwa oznacza – dosłownie – ohydną mewę. Kiedy fulmar atakuje innego ptaka, obrzyguje go oleistą cieczą, która oblepia pióra i uniemożliwia latanie. Trudnej sztuki wymiotowania „ohydne” uczą się od małego. Pisklaki trenują na swoich rodzicach. Takie

kilkudniowe wyrzucają z siebie wymiociny na odległość pół metra; trochę podrośnięte – trzy razy dalej. ~ Wybrzeża Australii zamieszkują fregaty, które nietypowo zdobywają pożywienie. W powietrzu atakują ptaki wracające z polowania i szarpią je, dopóki te nie zwymiotują dopiero co połkniętej ryby. ~ W czasie upałów sępy pluskają się w swoich odchodach. Rozwodniona ptasia kupa zawiera kwas moczowy o właściwościach bakteriobójczych i chroni przed zarazkami. W ten sam sposób czaple „odświeżają” swoje pisklęta. Żyjące w klimacie podzwrotnikowym żurawie serwują dzieciom inny orzeźwiający prysznic – wymiotują na nie. ~ Pingwiny wyrzucają z siebie kupę z taką prędkością, że ląduje nawet kilkadziesiąt metrów od „pana”. Prawdopodobnie chodzi o względy higieniczne. Uczonych, którzy dokonali tego epokowego odkrycia, uhonorowano Ig-Noblem – nagrodą za osiągnięcia naukowe, które „najpierw śmieszą, a potem… skłaniają do myślenia”. JC
Fakty i Mity 02 619

Related documents

28 Pages • 36,674 Words • PDF • 5.5 MB

5 Pages • 430 Words • PDF • 1.1 MB

55 Pages • 19,287 Words • PDF • 760.5 KB

15 Pages • 5,546 Words • PDF • 4.8 MB

461 Pages • 101,447 Words • PDF • 1.4 MB

8 Pages • 2,029 Words • PDF • 582.9 KB

42 Pages • 13,554 Words • PDF • 2.5 MB

100 Pages • 36,080 Words • PDF • 5.4 MB

9 Pages • PDF • 1.7 MB

46 Pages • 27,503 Words • PDF • 384.3 KB

3 Pages • 289 Words • PDF • 151.3 KB