Jadowska Aneta - Garstka z Ustki 02 - Martwy sezon

264 Pages • 86,352 Words • PDF • 2.7 MB
Uploaded at 2021-09-24 08:53

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Dla mojego męża, który nigdy nie był standardowym bohaterem romansu. A ci są zwykle nieznośni. Dzięki niemu Czarek też nie jest

CZĘŚĆ PIERWSZA P O S Z U K I WA N I E P O R T U

Rozdział 1 Niewielka liczba gości w pensjonacie miała swoje wady i swoje zalety. Zaletą było to, że przygotowanie śniadania dla sześciu osób zajmowało najwyżej kwadrans. Sprzątanie też szło szybciej. Wadą – że pewnie wkrótce Magda wraz z babcią zaczną balansować na granicy śmierci głodowej i być może będą musiały zjeść jednego z turystów. Rozkładając talerzyki na stołach, Magda Garstka zabawiała się w duchu rozważaniami, który z gości kwaterujących obecnie w Wielkiej Niedźwiedzicy nadawałby się do zjedzenia bardziej niż inni. Wolała się koncentrować na radosnych sprawach, by nie myśleć o piśmie z banku, które znalazła wczoraj, a które babcia przed nią ukrywała. Kulinarna wartość pensjonariuszy to zdecydowanie weselszy temat niż zaległe raty kredytu i bankowe terminy ostatecznej ostateczności. Taki pan Kazek, na przykład, pulchny i rumiany. Może gdyby się zmienił w pieczeń, jego żona, upiorna Jadwinia, przestałaby się wreszcie na niego wydzierać? Choć raczej nie. W jej odczuciu z pewnością byłby pieczenią za suchą, źle doprawioną i powodującą zgagę, za co ponosiłby bezpośrednią winę. Po dwóch dniach obcowania z nimi Magda była przekonana, że w oczach pani Jadwini pan Kazek nigdy nie mógłby się okazać choćby zadowalający w swych staraniach. Kiedyś musiał być, skoro zgodziła się zostać jego żoną, ale po tej ulotnej chwili sprzed dwudziestu lat nie zostały jej nawet ciepłe wspomnienia. Upieczenie pani Jadwini nie wchodziło w grę. Danie byłoby nie do przełknięcia. Może nadawałaby się do curry – mocne przyprawy zabiłyby łykowatość i żółciowy posmak wiecznie nabzdyczonej i nieukontentowanej kobiety. Z kolei z Łowcami Duchów – jak Magda nazywała czwórkę emerytów, którzy przyjechali do Ustki poszukiwać dowodów na istnienie bytów pośmiertnych, by potem opisać swe odkrycia w przewodniku turystycznym – dogadywała się całkiem dobrze. O wiele za dobrze, żeby dybać na ich udźce i podgardla. Wszyscy czworo byli odrobinę stuknięci, ale okazali się też dobrymi klientami. Nie tylko nie odwołali rezerwacji, ale nawet przedłużyli ją, gdy rozeszły się wieści o trupach. Zatem pieczeń z Łowców Duchów też odpadała. Za to jeśliby po pieczystym z gościa pozostał duch, miałaby w nich stałych klientów na lata.

– Magdo, nie zapomnij o misce dla Hultaja – zawołała babcia Marysia, wnosząc do jadalni półmisek z kiełbaskami. – Miska dla Hultaja już gotowa! – odkrzyknęła Magda, robiąc przy tym zbolałą minę. Nawet nie doprawiła mu jedzenia relanium, choć bogowie jej świadkami, że ten psiak zapracował na akt cichej agresji. Gryzł, szczekał, obsikiwał podłogę i robił wszystkie te rzeczy, które ludzie uznają w terierach za urocze, gdy nie muszą po nich sprzątać. Zwykle nie przyjmowały gości z psami, ale w tym miesiącu przyjęłyby ich chyba nawet z nosorożcem. Z każdym tygodniem w pensjonacie Magda odkrywała w sobie nowe pokłady desperacji. Kiedy przyjechała do Ustki na początku czerwca, miasteczko i sezon zaserwowały jej podwójny miesiąc miodowy – czerwiec i lipiec były cudowne. Radość, optymizm, kwilące ptaszęta. Ale potem nastąpił naprawdę ciężki sierpień, który płynnie przeszedł w niewesoły wrzesień, ten zaś – w przygnębiający październik, którego koniec nie wróżył ani odrobinę bardziej pomyślnego listopada. Na Halloween w ramach dekoracji będą mogły wyeksponować szkielety swoich marzeń, nadziei i wypłacalności. Zamiast pajęczyn w kątach powieszą wyciągi bankowe. Prawdziwa zgroza. Tylko tym Magda mogła wytłumaczyć pomysł oceniania gości pod kątem ich potencjału konsumpcyjnego. W czerwcu takie kanibalistyczne rozważania nawet nie przyszłyby jej do głowy. Życie nad morzem ma swój rytm i melodię. Zwłaszcza w miejscowości takiej jak Ustka, ściśle związanej z pływami turystycznymi. Jest trochę jak pierwsza wakacyjna miłość. Kiedy Magda wróciła po latach, miasteczko pokazało jej się od najlepszej strony. Jakby chciało mieć pewność, że dziewczyna połknie haczyk, zgłupieje z miłości, spakuje manatki i przeniesie się tu na stałe. Słońce, brak wolnych pokoi, plaże pełne półnagich mężczyzn, z których martwy był tylko jeden. Ale wtedy Magda po cichu uznała to nawet za dodatkową atrakcję, powód do zabawy w detektywa. Potem trupów było więcej. I z każdym kolejnym gęstniały chmury nad Ustką, a nad Wielką Niedźwiedzicą w szczególności. Gdyby porównywać lokalne biznesy do jednostek pływających, to znajdowały się tu przeważnie solidne okręty o wzorcowej wyporności, masywne barki towarowe i kutry, które mimo niewielkich rozmiarów radziły sobie na morzu nawet w kiepską pogodę. Tymczasem Wielka Niedźwiedzica przypominała raczej szalupę ratunkową. A w tym sezonie wręcz dmuchane koło, gumową żółtą kaczuszkę. Po dwumiesięcznej fazie słońca i beztroski Magda dostała w nos fazą „nieprzewidywalny jak sierpień nad polskim morzem”. A ten i owszem, może być wyidealizowany, jak ze wspomnień z czasów podstawówki: maciejka,

barwiące usta wiśnie i skóra schodząca z nosa. W te dobre lata sierpień i wrzesień to szczyt sezonu. Ale bywało też tak jak w tym roku. Deszcz, sinice i trupy. Trzywyrazowy nekrolog sezonu urlopowego. Zaczęło padać drugiego sierpnia i z niewielkimi przerwami siąpiło do końca miesiąca. Nie były to ulewne deszcze czy burze, nie podmywało ulic, nie zanosiło się na to, że czas budować arkę. Ale nawet przy mżawce plażowanie odpadało. Ludzie przywozili parasole słoneczne i oczekiwali, że będą potrzebować ochrony wyłącznie przed słońcem. Deszcz na urlopie jest jak faux pas, które ciężko wybaczyć nadmorskiej miejscowości. Później przyszły sinice. Przez dwa lata z rzędu łaskawie omijały Ustkę, ale w tym roku morze zakwitło. Zatoka zmieniła się w brudną zupę, zapaszek był nieszczególny, a wszystkie tabloidy rozpisywały się o szkodliwości sinic dla zdrowia. Na plażach pojawiły się czerwone tablice ostrzegawcze, pełne wykrzykników. Brakowało tylko znaków z trupią czaszką na piszczelach. Z kąpieli nici. A potem, we wrześniu, turyści zaczęli się topić. Na potęgę. Wypadki zawsze się zdarzają – ktoś wchodzi do wody po pijaku, ktoś się potknie na falochronie, ktoś dostanie zawału, jeszcze ktoś przeceni swoje możliwości i nie zauważy, że ten kawałek plaży jest niestrzeżony. Nad morzem to normalne sytuacje, w każdym sezonie dochodzi do kilku takich przypadków. Gorzej, jeśli wszyscy postanowią się utopić w jednym tygodniu. Tak było w Ustce w tym roku. Morze niemal codziennie wypluwało ciała, a media społecznościowe rozniosły wieści w świat. Nawet facet, który utopił się aż w Łebie, wypłynął właśnie w Ustce. Pięć osób w ciągu tygodnia. Tego nie dało się ukryć. Ratusz naciskał na dyskrecję, ale nie sposób uciszyć tysięcy internautów. Nie było w tych utonięciach niczyjej winy, ot, same nieszczęśliwe wypadki. Ale fakty swoje, a plotki swoje i Ustka została tegoroczną stolicą topielców. Ujęcia z usteckiego portu i deptaka pojawiały się nawet w wiadomościach telewizyjnych jako ilustracja materiału o niebezpieczeństwach morskich kąpieli, w tym o dwójce dzieci, które utonęły w Mielnie. Zdaniem Garstek miasto miałoby podstawy do pozwu o zniesławienie, gdyby nie tych pięć trupów. Magda podejrzewała, że turyści znieśliby każdą z wakacyjnych klątw z osobna, jednak przy kumulacji wymiękali. Każdego dnia wykreślała nazwiska z księgi rezerwacji i coraz trudniej przychodziło jej nie zamartwiać się o przyszłość pensjonatu. Babcia niewiele mówiła i starała się robić dobrą minę do złej gry. Ale Magda była dorosłą i ogarniętą kobietą, a gdy wpadło jej w ręce tajemnicze pismo z banku, poznała szerszy kontekst ich problemów.

Pięć lat wcześniej babcia wzięła duży kredyt na renowację Wielkiej Niedźwiedzicy. Kilka miesięcy temu, jeszcze przed przybyciem Magdy, musiała dobrać sporą pożyczkę, bo bojler gwałtownie odmówił współpracy, a zimne prysznice doceniłoby niewielu wczasowiczów. Wszystko wyglądało dobrze, dopóki turyści szturmowali drzwi pensjonatu. W czerwcu i lipcu były optymistkami, żaden z pokoi nie pozostawał wolny dłużej niż kilka dni. Teraz wyglądało to gorzej. W sierpniu połowa pokojów stała pusta, we wrześniu więcej było wolnych niż zajętych. Magda żywiła nikłą nadzieję, że ładny i w miarę suchy październik im to wynagrodzi, ale na razie szóstka gości nie miała towarzystwa. Zresztą za oknem nieprzerwanie siąpiło. Nie miała się co łudzić – bank nie będzie specjalnie wyrozumiały, nawet jeśli niespłacone raty to skutek najgorszego od lat sezonu. I nie przyjmie, w ramach uregulowania zaległości, darmowego noclegu dla swoich pracowników w pensjonacie zlokalizowanym w polskiej stolicy topielców. Nie z tymi cholernymi sinicami zmieniającymi zatokę w cuchnącą zupę. Magda czuła się bezradna i sfrustrowana. Bo jak walczyć z pogodą, algami i plagą utonięć? I jeszcze, jakby tego było mało, zaginęła ciocia Tamara. Może „zaginęła” to niewłaściwe słowo. Przywodziło na myśl mordercę z autostrady polującego na niewielkie i urodziwe kobiety po trzydziestce. Cioci w tym roku miała stuknąć czterdziestka, ale gdyby Magda podała tę informację w policyjnym raporcie osób zaginionych, ciotka mogłaby powstać z nieoznaczonego grobu, by ją za to opieprzyć. Kwestia zasad… Powiedzmy więc, że ciocia Tamara nie tyle zaginęła, ile nie dawała znaku życia. Brzmiało równie nieprzyjemnie, ale bez skojarzeń z Investigation Discovery. Tamara wyjechała w lipcu do Islandii. Zapakowała aparaty fotograficzne i niewielki dobytek do bagażnika oldschoolowego mercedesa w kolorze kości słoniowej, zwanego czule Wielorybkiem, i rozpoczęła przygodę życia. Coś, co na początku miało być kilkunastodniowym plenerem fotograficznym w okolicy, w której każda nazwa brzmi jak skomplikowane zaklęcie demonicznego przywołania, rozrosło się w wielki multimedialny projekt artystyczny. Grupa uczestników zwiększała się, w miarę jak wzrastał budżet, na który zrzucały się już instytuty kulturalne z trzech krajów skandynawskich. Lato płynnie przeszło w jesień, a końca projektu nie było widać. Filmowcy, fotografowie – w tym Tamara – dziennikarze i literaci przez kilka tygodni mieli przemieszczać się po Islandii, kręcić, pstrykać, pisać i chłonąć, przetwarzać wyspę na swoją sztukę, by potem wrócić do Szwecji i tam poskładać wszystkie elementy w całość, która na wieki zmieni postrzeganie Islandii. Otrzymali bajeczne warunki i finansowanie. Tamara była niesamowicie podekscytowana. W regularnie pisanych mailach,

wiadomościach na Messengerze i rozmowach telefonicznych opowiadała siostrzenicy o wszystkich cudownościach tego pięknego i surowego kraju. A Magda cieszyła się, że ciotka na poważnie wracała do fotografii. Do swojej pasji, którą porzuciła dziesięć lat wcześniej, prawie z dnia na dzień. Tamara miała wszystko, co trzeba: talent, pasję i zawodowy prestiż, ale by zająć się osieroconą siostrzenicą, przeszła w tryb przetrwalnikowy. Nagradzana fotografka skończyła z małym studiem, zdjęciami legitymacyjnymi i ślubnymi. Magda doceniała to, ale odczuwała też wyrzuty sumienia, że przez nią ciocia musiała zrezygnować z kariery. Islandia była darem od niebios, który tę bezinteresowną dobroć miał jej wynagrodzić. Przez tygodnie rozmawiały lub pisały do siebie niemal codziennie. Magda mogła na bieżąco śledzić kolejne etapy wyprawy. Próbowała szukać na mapie miejsc o różnych karkołomnych nazwach, takich jak Seyđisfjörđur, Vík í Mýrdal, Landmannalaugar, Gođafoss, Dimmuborgir. Oglądała zdjęcia i filmiki z kolorowymi górami i czarnymi jak węgiel plażami wulkanicznymi. Nieprawdopodobne piękno tych krajobrazów zapierało dech i aż trudno jej było uwierzyć, że to nie scenografia do wielkiej sagi fantasy, ale prawdziwe miejsca. Magda wiedziała, że plan podróży się wydłużał, że po ponad dwóch miesiącach w Islandii popłynęli promem najpierw do Danii, gdzie zatrzymali się na kilkanaście dni, a dopiero potem do Szwecji, gdzie miał się zacząć ostatni etap pracy nad projektem. Ciocia Tamara pisała, że ma mnóstwo materiału, nad którym musi popracować. Tysiące zdjęć, z których wybierze te na wystawę i te do publikacji. Okazało się, że część fotografii niewykorzystanych w głównym projekcie najprawdopodobniej zdoła sprzedać do dwóch magazynów podróżniczych, bo udało jej się odświeżyć niektóre kontakty z dawnego życia. Pisała o ludziach, których poznała w czasie trwania projektu, o międzynarodowym towarzystwie – głównie Skandynawach: Szwedach, Duńczykach, Norweżce podróżującej z mopsikiem… Tamara była jedną z dwojga Polaków. Magda cieszyła się każdą wiadomością i tym, że ciocia jest szczęśliwa jak świnka w błocie. W smutniejsze dni, kiedy pensjonat zamierał, a wizja długu rosła, kolorowe maile z innego świata dostarczały jej radości i nadziei, że będzie lepiej. Ostatnia wiadomość przyszła sześć dni temu. Od tego czasu Magda nie miała z Tamarą żadnego kontaktu. I zaczynała świrować. Pocieszała się, że pewnie znów są poza zasięgiem, na jakimś promie czy w odległych i dziko urokliwych rewirach Skanii, ale jej niepokój rósł z każdym dniem. Bo Tamara była

odpowiedzialną kobietą i zwykle uprzedzała ją, że przez dzień czy dwa nie będzie dostępna. Wczoraj Magda sprawdzała pocztę w poszukiwaniu nazw miejscowości, które ciocia zamierzała odwiedzić w ciągu najbliższych dni. Przeczytała wszystkie maile, szukając wskazówek. W sieci znalazła tylko lakoniczną wzmiankę o grancie naukowym dla projektu, na wszystko inne było za wcześnie. Czy to już ten moment, gdy powinna obdzwaniać komisariaty w Ystad i Malmö? Tamara chciała zawinąć w tamte strony, by odwiedzić tę część Szwecji, którą obie znały z serialu Wallander. Z Ystad planowała wrócić promem do Polski. Czy coś jej się tam stało? Może Magda martwiła się na wyrost, ale to naprawdę nie było w stylu Tamary: nie odzywać się, nie odbierać telefonu, nie odczytywać wiadomości i SMS-ów. Coś było nie tak. A Magda nie miała namiarów do nikogo z wyprawy. Żałowała, że nie postąpiła wcześniej jak nadopiekuńcza matka, która żąda od wyjeżdżającej na wakacje córki numerów, CV i listów polecających wszystkich jej znajomych. Uznała, że jest zbyt tolerancyjną siostrzenicą. Nigdy więcej nie powtórzy tego błędu. Niech no tylko Tamara wróci, a usłyszy: „Moja panno, doprawdy!” . – Pani Madziu, poprosimy dwa razy jajecznicę! – Głos pana Zenka wyrwał ją z rozmyślań. Odłożyła filiżankę, którą przez ostatnie minuty zapamiętale polerowała. Nawet nie zauważyła, kiedy państwo Dyziakowie zeszli na śniadanie, za chwilę zjawią się państwo Małeccy. Te dwie pary nigdy nie rozstawały się na dłużej niż kilka minut. – Oczywiście, panie Zenku. Na masełku czy z boczkiem? – zapytała, choć założyłaby się o pół pensji, że pan Zenek powie „na boczku”, żona, że „na masełku, i to oszczędnie”, a potem machnie ręką, gdy mąż będzie patrzył na nią błagalnie jak basset. I faktycznie, czwarty raz w ciągu czterech dni, sytuacja przebiegła według tego scenariusza. A pani Stasia wymownie mrugnęła do Magdy, upewniając się, że dziewczyna pamięta ich ustalenia. Owszem, na boczku, ale po odlaniu wytopionego tłuszczyku, zanim wbije trzy jajka. Trzy, nie cztery, jak pan Zenek oczekuje. Najwyraźniej tak działają te zgodne i udane małżeństwa z pięćdziesięcioletnim stażem – pan Zenek myślał, że dostaje dokładnie to, czego chce, a jego żona dbała, aby to, czego chce, go nie zabiło. – Dzień dobry wszystkim! Czyż to nie wspaniały dzień? – zawołała pani Urszula Małecka, wkraczając do jadalni. Jej donośny głos zdradzał ponad trzydzieści lat pracy w szkole podstawowej. Z bladą karnacją i krótkimi jasnymi włosami kontrastowały jaskrawe, fioletowożółte oprawki okularów, które – choć z pewnością przekroczyła siedemdziesiątkę

– nadawały jej wygląd kobiety nowoczesnej i energicznej. Pani Urszula nie bała się mocnych kolorów, przeciwnie, jeśli czegoś się bała, to bycia mdłą i nijaką, ale to jej kompletnie nie groziło. Nie z tą garderobą – zasiadła przy stoliku państwa Dyziaków w obłoku asymetrycznej malinowej tuniki założonej do chabrowych legginsów. Chwilę później dołączył jej małżonek, pan Tomasz, odziany w zaledwie trzy polary w odcieniach zieleni. Miał ich nieskończenie wiele, różnej grubości i rozmaitych fasonów, i był kapłanem kościoła ubierających się na cebulkę. Czyli będzie trzy razy jajecznica na boczku i raz jajka na miękko. Wszyscy czworo byli uroczo przywiązani do siebie nawzajem i swoich małych rytuałów. I do małego gnojka zwanego Hultajem, który wbiegł do jadalni za swoim panem i błyskawicznie znalazł drogę do nogawki Magdy, którą zaczął intensywnie obwąchiwać, być może z zamiarem konsumpcji. Nie kopnęła go. Była dorosłą i panującą nad emocjami kobietą, co jednak musiała sobie regularnie powtarzać w towarzystwie teriera. Dosypałaby mu środków przeczyszczających do karmy, gdyby nie to, że prawdopodobnie oznaczałoby to więcej sprzątania. Wymknęła się do kuchni przekazać babci zamówienia. Wymieniały się przy kuchence, ponieważ teraz stanowiły jedyny personel Wielkiej Niedźwiedzicy. Jeszcze w sierpniu było ich cztery. Magda i Maria Garstki oraz Irina i Helena, tak zwane Ptaszyny, czyli kobiety, którym starsza Garstka pomagała w ramach nieoficjalnej organizacji nazywanej Przystanią. Obie uciekały przed przemocą domową i w Wielkiej Niedźwiedzicy znalazły bezpieczne schronienie. Kiedy Magda zawitała do Ustki, Irina mieszkała w pensjonacie już od ponad pół roku. Nie zamierzała zostawać tu wiecznie. Na Ukrainie, skąd przyjechała, prowadziła własną firmę. Była energiczną kobietą sukcesu, która miała pecha trafić na męża tyrana, a przy okazji policjanta. Gdyby nie uciekła, pewnie by ją zabił i nigdy za to nie odpowiedział. Ale wreszcie, po wielu miesiącach w ukryciu, zdołała uzyskać rozwód. Mogła układać sobie życie. Nie wyjechała daleko – do Słupska, skoro jednak nie musiała się już ukrywać i pracować na czarno, żeby mąż jej nie wytropił, znalazła sobie lepiej płatną pracę. Może zresztą, jako bystra bizneswoman, zorientowała się, że Marii Garstki nie stać teraz na wypłacanie jeszcze jednej pensji. Druga z Ptaszyn, Helena, potrzebowała znacznie intensywniejszej pomocy psychologicznej, niż mogła dostać w małym miasteczku. Jedna z dawnych podopiecznych Przystani pomogła jej znaleźć takową w Gdańsku. Dyskretnie, bo wciąż musiała się ukrywać przed agresywnym partnerem, przeniosła się więc do Trójmiasta. I nagle na barkach Magdy i Marii spoczął obowiązek obsługi całego pensjonatu. Magda wolała nie myśleć, jak z całą tą pracą poradziłaby sobie jej

siedemdziesięcioletnia babcia, gdyby nie odważyła się w maju namówić wnuczki na wakacje w Ustce. Nawet z szóstką gości pracy było o wiele za dużo dla jednej drobnej, starszej kobiety. Kiedy Magda wróciła do jadalni z zamówionymi śniadaniami, akurat wkraczali do niej państwo Brzeskowie – Kazik i Jadwiga. On był dosyć masywny, z przerzedzonymi włosami i zaczerwienioną, nalaną twarzą osoby z nadciśnieniem. Ona – szczupła, ciemnowłosa, skrzywiona w grymasie permanentnego niezadowolenia. Byli gośćmi Wielkiej Niedźwiedzicy ledwie dwie doby, ale już dali się poznać jako ci „trudni”. Usiedli przy oknie, Kazimierz zamówił jajecznicę. Jadwiga skrytykowała tę decyzję, wytykając mu obwód pasa. Sama jajek nie jadła. Morderczy cholesterol. Równie dobrze Magda mogłaby spytać, czy ma ochotę na szczyptę cyjanku do kawy. Zresztą spożywała niewiele więcej poza kawą – za całe śniadanie wystarczał jej tost z odrobiną dżemu. Magda podejrzewała, że napędza ją złość na cały świat i kwaśny charakter. Przez następnych piętnaście minut kobieta krytykowała wszystko, co robił jej małżonek. Źle się ubrał jak na tę pogodę. Jadł za dużo tłuszczów. I doprawdy, kto to słyszał smarować kromkę masłem, skoro je jajka. No oczywiście, niech bierze jeszcze rogalika, przecież to nie tak, że się ledwo mieści w spodnie. I jak on może mleko do kawy, kawa tylko czarna… I tak w kółko. Głośno. Cała jadalnia była świadkiem nieustannego upokarzania pana Kazika. Magda przyłapywała się na myśli, że gdyby pani Jadwinia jadła coś poza tostem z dżemem, chętnie by ją uśpiła na dzień czy dwa, choćby po to, żeby ten biedak miał chwilę wytchnienia. To nie było troskliwe przekomarzanie, jak u państwa Dyziaków. Jadwiga Brzesko miała złośliwy charakter i wiedziała, jak dopiec mężowi. Znali się wystarczająco długo. Magda zastanawiała się, czy nie zacząć z nim dyskretnie rozmowy o Przystani, jednak jego reakcja na zachowanie żony zniechęcała do tego pomysłu. Udawał, że nic się nie dzieje. Rumieniec na jego twarzy pulsował żywym ogniem, ale mężczyzna się nie odzywał, nie odcinał, nie nawiązywał kontaktu wzrokowego. Magda niemal czekała na moment, kiedy pęknie, wybuchnie, wrzaśnie. Na próżno. Sprzątały z babcią po śniadaniu, kiedy usłyszała dzwonek swojego telefonu. Telefonu, który zostawiła w recepcji. Pobiegła jak rącza gazela, prawie wywijając kozła na Hultaju, ale na ekranie wyświetlał się obcy numer, stacjonarny z kierunkowym z Warszawy. Spławiła ankietera z banku, odmawiając mu prawa do nagrywania rozmowy, i sfrustrowana jeszcze raz wybrała numer cioci. „Abonent czasowo niedostępny”. – Doigrałaś się, droga panno, zadzwoń, gdy to odsłuchasz. Proszę. Boję się.

Nagrała się na pocztę głosową, choć wiedziała, że Tamarze chyba nigdy dotąd nie zdarzyło się odsłuchać zawartości skrzynki. Ale miała przynajmniej złudzenie komunikacji. Dokończyła sprzątanie, odwiesiła biały fartuszek i była gotowa na drugie pół etatu przewidziane na dziś. W ciepłej bluzie i przeciwdeszczowym sztormiaku wyruszyła do Vincenta, kawiarni, w której pracowała jako kelnerka. W porcie natknęła się na Łowców Duchów, przechadzali się po chodniku z urządzeniem wyglądającym jak przenośna antena telewizyjna podłączona do walkmana. Ich twarze wyrażały pełne skupienie. Nawet nie musiała pytać, czym się zajmują. Od trzech dni robili to samo: kalibrowali maszynerię, by awaria nie zaskoczyła ich w terenie. Usłyszała przy śniadaniu, że dziś będą szukać Wullfa, średniowiecznego rycerza na koniu, którego duch wedle legend uganiał się po polach gdzieś pomiędzy Ustką, Duninowem a Lędowem. Jeśli tam był, nie miała wątpliwości, że zawzięci Łowcy wytropią go i nagrają. Może nawet nakłonią do udzielenia pierwszego w życiu wywiadu. – Powodzenia z duchem rycerza! – zawołała. Pan Zenon pokazał jej uniesione kciuki, a potem pokłusował za żoną i przyjaciółmi, którzy wpakowali już resztę sprzętu i czekali na niego w samochodzie, zdyscyplinowani i zdeterminowani. Miała nadzieję, że duchy okażą się dziś łaskawe i pozwolą się nagrać. Pan Zenek sugerował, że jeśli zdołają przeprowadzić „pogłębione analizy”, zostaną dłużej niż zapowiedziany tydzień. Czworo gości plus pies – zawsze lepsze to niż nic. Państwo Brzeskowie mieli zostać jeszcze pięć nocy. A potem księga rezerwacji świeciła pustkami. Kaplica. * Dotarła do pracy na chwilę przed początkiem swojej zmiany. Związała włosy i opasała się kelnerskim fartuszkiem. Vincent był już pełen, więc rzuciła się do roboty, odciążając poranną zmianę. Dorota i jej lokal ewidentnie łagodniej przechodzili kryzys klimatyczno-trupi niż Wielka Niedźwiedzica. Ludzie wciąż przyjeżdżali na ciacho i krówki. Ba, im więcej padało, tym bardziej było prawdopodobne, że kawą będą się dobudzać, a krówkami pocieszać. Przez następnych osiem godzin Magda nie usiadła nawet na chwilę. Biegała między stolikami, nabijała należności na kasę, sprzedawała woreczki z krówkami i jesienne syropy. W miarę nasilania się deszczu lepiej schodziły malinowe i korzenne dodatki do kawy i herbaty.

Dotarła do mieszkania po dziewiętnastej, tak umordowana, że nie miała siły zrobić niczego poza wpakowaniem się do łóżka z największym kubkiem czekolady. Z piankami, by mieć jakąś radość z tej deszczowej jesieni. Babcia była na zajęciach dla seniorów w domu kultury wraz ze swoją muszkieterką, panią Anielą. Dziś chyba odkrywały w sobie drzemiącą kobiecość na kursie tańca brzucha. Namawiały Magdę, by poszła z nimi, ale uznała, że odstawałaby od kompanii pań po sześćdziesiątce. Najgorsze, że mogła odstawać od nich kondycją i giętkością – one nad swoją entuzjastycznie pracowały. Magda poczuła zaskakującą pustkę. Z trudem przychodziło jej oswojenie się z nową sytuacją. Przez lata dzieliła mieszkanie z ciocią Tamarą. Od czerwca po raz pierwszy w życiu mieszkała sama. Latem znosiła to lepiej. Spędzała mnóstwo czasu z babcią (nadrabiały stracony czas), z Arturem, celebrując początki uroczego i romantycznego związku, lub z Moniką, swoją kuzynką, a zarazem najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa. Wtykanie nosa w nie swoje sprawy przy okazji badania sprawy tajemniczego trupa znalezionego na plaży też było mocno angażujące. Teraz sporo się zmieniło. Monika i jej świeżo poślubiony mąż wyjechali na studia do Gdańska, Artur także. Ledwie skończył praktyki w szkole podstawowej, musiał się zwijać do Trójmiasta, żeby jeszcze przed początkiem października zaliczyć jakiś egzamin w drugim terminie. A potem zaczął się rok akademicki i wszystko poplątało się jeszcze bardziej. Może ten romans miał mieć krótki, wakacyjny termin przydatności do spożycia? Czy była gotowa na związek na odległość? Nie wiedziała. Za dużo smętnych myśli naraz. Magda odłożyła rozważania nad statusem związku na później. Szczęśliwie nigdy nie zaktualizowała go na Facebooku, mogła więc, niczym Scarlett, pomyśleć o tym jutro. Znów spróbowała się dodzwonić do cioci Tamary. Potem do Artura – równie bezskutecznie. Nie chciała marudzić, ale było jej zwyczajnie smutno. Spotykali się raptem cztery miesiące, ale szczerze go lubiła. Lubiła spędzać z nim niemal każdą wolną chwilę. Gadać na żywo i przez telefon. Tymczasem od kilku dni nie mogła się z nim skontaktować. Rzucił się w wir studiów i szukał nowej pracy. A ona została w Ustce, sama i opuszczona. I zaczynała się bać nadchodzącej zimy. To jedna z tych rzeczy, o których nie myśli się w chwili powrotu do miasteczka z dzieciństwa. Owszem, ponad dziesięć lat temu znała tu mnóstwo osób, ale dziś to już nie byli ci sami ludzie. Właściwie nic ich nie łączyło, oprócz wspomnień z podstawówki. W szczycie sezonu Magda nie miała czasu na szukanie znajomości poza pracą, a teraz jej koleżanki z Wielkiej Niedźwiedzicy kilka sezonowych kelnerek

z Vincenta odeszło. Wróciły do innego życia, w innych miastach. I nagle Magda zaczęła się obawiać swojej kochanej Ustki po sezonie. Potencjału samotności, który jej się teraz skutecznie realizował. Nawet tata nie nawiedzał jej od dobrych kilku dni. Może bał się Łowców Duchów i ich sprzętu do nagrywania. Albo to ona się bała. Bo gdyby podczas jego obecności niczego nie nagrali, stałoby się jasne, że jest tylko jej urojeniem i halucynacją, a nie przyjaznym duchem ojca. Albo przeciwnie – nagraliby, więc musiałaby przyznać, że przez ostatnich dziesięć lat była nawiedzana. Nie zastanawiała się nad tym przed spotkaniem z Łowcami, tata po prostu się pojawiał, gdy go potrzebowała. A teraz zniknął. Może tylko był nieśmiały i wróci, gdy goście odjadą, ze swoimi mikrofonami, antenami i klasyfikacją bytów ektoplazmowych. Cokolwiek to znaczy. Magda miała w tej kwestii więcej praktyki, niż znała teorii. Siedząc we flanelowej piżamie, otulona kocem, z wielkim kubkiem czekolady, puszczała wodze wyobraźni. Może Artur i ciocia Tamara zaczęli pracować dla CIA? Nie mogą odbierać połączeń od niej, żeby nie spalić przykrywki. Jeśli udawali bossów narkotykowych, telefon od Madzi Garstki z Ustki mógłby być trudny do wyjaśnienia. Więc milczeli. Tylko czemu jej szczęście tak bardzo było uzależnione od ich telefonów? – Nie rozklejam się, co to to nie – powiedziała na głos. – To ten stary film. Jak tu nie płakać, kiedy Audrey Hepburn błądzi w deszczu, szukając tłustego, rudego kota? Deszcz walący z dziką pasją w parapet okna tylko wzmacniał desperacki i łzawy nastrój. Zasnęła przed dwudziestą pierwszą, zanim jeszcze pojawiły się napisy końcowe. Wujek żartował, że Magda zaniża obecnie średnią wieku w Wielkiej Niedźwiedzicy, skoro większość gości jest rówieśnikami babci. Nic bardziej mylnego. Czuła się tak zmęczona, jakby wewnątrz jej dwudziestotrzyletniego ciała mieszkała emerytka, która zwykła zasypiać wczesnym wieczorem. Babcia i pani Aniela dopiero kończyły swoje zajęcia z tańca brzucha. A Łowcy Duchów urządzali sobie w jadalni wieczorek z brydżem. Zdecydowanie odstawała od emerytów. Oni potrzebowali znacznie mniej snu. * W cichym już pensjonacie Maria Garstka siedziała przed komputerem jak na szpilkach. Co chwilę odświeżała skrzynkę pocztową i komunikator, ale wciąż nie

otrzymała wiadomości, na którą tak bardzo czekała. Wystarczyłoby: „Żyję, wszystko jak planowałyśmy”. Prowadziła Przystań już kilka lat. Miała wiele podopiecznych, które wychodziły z różnych koszmarów. Ale o żadną nie bała się chyba aż tak jak o Joannę. Jak wszystkie kobiety z grupy Przystani na początku, Joanna tkwiła w koszmarnym związku pełnym przemocy. I marzyła o ucieczce. Jednak poziom kontroli i patologicznego narcyzmu, jaki prezentował jej mąż, trudno było Marii porównać z czymkolwiek, co dotąd znała. Czy odkrył, że Joanna się z nią kontaktowała? Czy przeszukał jej laptopa? Czy ukarał ją znów tak bardzo, że nie była w stanie się komunikować? Po raz pierwszy od dawna Maria czuła się zupełnie bezradna. Nie zasypiała utulona płaczem od czasów, kiedy z jej życia zniknął jej własny agresywny mąż. Teraz płakała ze strachu o kobietę, której nigdy nawet nie spotkała na żywo. Znały się z sieci. Raczej nie poznałaby jej na ulicy, ale znała jej najbardziej intymne myśli i obawy. Wiedziała o niej rzeczy, których Joanna nie mogła zdradzić nikomu. Maria robiła wszystko, by jej pomóc. Ale miała coraz gorsze przeczucia. Gdy zasypiała, po trzeciej nad ranem, okienko komunikatora wciąż było puste.

Rozdział 2 Trzy dni wcześniej Tamara wybudzała się powoli. Narkoza obklejała ją miękkim welonem i sprawiała, że unosiła się między światami. Przytomność wracała na chwilę, czuła swoje obolałe ciało i smród środków dezynfekujących i szpitala, ale już po minucie zanurzała się w ciepłej zupie ze wspomnień i dziwnych obrazów, produkowanych przez ululany opiatami mózg. Gdy wreszcie zdołała wbić się zębami w rzeczywistość, skupiła się na tym, by otworzyć oczy. Powieki miała spuchnięte i ciężkie jak po przepłakanej nocy. Przez cieniutką szparę wpadało jasne światło. Świadomość ciała wracała stopniowo, jakby najpierw obudziły się zakończenia nerwowe tam, gdzie ból był najsilniejszy, w nogach i na biodrze, a dopiero potem życie docierało do reszty ciała. Ból przysłaniał wszystko, silniejszy z każdą minutą, w miarę jak ustępowało działanie leków. I jedyne, co w pierwszym momencie czuła poza nim, to pieszczotliwe, delikatne muśnięcia na policzku i włosach, budzące jakieś stare wspomnienia dawne tęsknoty. Dotarło do niej, że nie zostawił jej samej z tym koszmarem. Westchnęła i próbowała coś powiedzieć, ale język miała sztywny jak kołek, a gardło obolałe po intubacji. Jęknęła rozpaczliwie, a on jakby zrozumiał bez słów, przyłożył jej do ust kubek z dzióbkiem niekapkiem, z jakich piją małe dzieci. Wzięła łyk zimnej wody i poczuła ulgę tak silną, że oczy jej się zaszkliły. Chwyciła się strzępów przytomności i wiedząc, że wkrótce znów odpłynie w zupę z obrazów i emocji, szepnęła: – Zabierz mnie do domu, proszę. Za cicho, by dobrze usłyszał. Pochylił się nisko, niemal przytykając ucho do jej warg. – Powtórz, kochanie, nie zrozumiałem – poprosił. Rude, kręcone i nieco przydługie włosy połaskotały ją po twarzy. Od niemal dwóch dekad pachniały tym samym ziołowym szamponem. Zaskoczyło ją, że po tylu latach pamiętała ten zapach tak wyraźnie. Wszystko, co udało jej się zakopać głęboko w pamięci, teraz wydawało się zadziwiająco świeże. Może nawet uczucia, pomyślała z niepokojem. – Chcę do domu. Nienawidzę szpitali – szepnęła, nasycając każde słowo wolą i prośbą.

Pokiwał głową, ale wciąż próbował racjonalnie jej wytłumaczyć, dlaczego to niemożliwe. – Jesteś ranna, miałaś operację… Zacisnęła palce na jego swetrze, przyciągając go jeszcze bliżej. – Zabierzesz mnie do domu albo poradzę sobie sama! Gdy próbowała mówić głośniej niż szeptem, jej głos brzmiał ochryple i zgrzytliwie, ale pasował do wykazywanej determinacji. Patrzył na nią przez chwilę, jakby sprawdzał, czy mówiła poważnie. A potem westchnął i powiedział: – Dobrze, Tamaro. Najszybciej, jak to możliwe. Ale nie myśl, że będę cię wykradał ze szpitala oknem. W tej samej sekundzie, w której dostaniesz od lekarza zielone światło, zabieram cię do domu. Popłakała się. Nie chciała być w tym miejscu ani minuty dłużej. Nie chodziło o ten szpital, ale o samą ideę szpitala. Za dużo wspomnień, za dużo zbiegów okoliczności, za dużo warstw czasu nakładało się na siebie. Wszystko najgorsze, co spotkało ją w życiu, wiązało się ze szpitalami. Już sam zapach środków dezynfekujących, chemiczna woń kroplówek i leków, wywoływały z pamięci obrazy, które spychały ją na krawędź histerii. Wydawało jej się, że wciąż słyszy zgrzyt rozdzieranej i miażdżonej karoserii, metaliczny zaduch krwi i smród spalonych włosów. Ale nie była w stanie ulokować tego zdarzenia w czasie. Czy wspomina wypadek sprzed kilkudziesięciu godzin, czy ten sprzed dwudziestu czterech lat? Ten, po którym z obrażeniami trafiła do szpitala, czy tamten, z którego wyszła właściwie bez szwanku, ale w którym straciła rodziców? Nie miała pewności, ale czuła się tak, jakby tamten ból nigdy jej nie opuścił, jakby zamknęła go w pudełku, obkleiła je taśmą i wcisnęła najgłębiej, jak się dało, a teraz nagle je odnalazła, otwarte i wciąż pełne. Zapach szpitala przypominał o kolejnej dotkliwej stracie. Oddział onkologiczny, jej siostra, wyniszczona chorobą, z łysą głową obwiązaną indyjską chustką, błagająca ją, by pomogła wychować jej córeczkę… Wepchnęła wspomnienia do pudełka. Nie mogła tego rozpamiętywać, nie mogła do siebie dopuścić rozdzierającego smutku i bólu, silniejszego nawet od tego fizycznego, który dręczył ją teraz. Musiała myśleć racjonalnie, musiała wiedzieć, na czym stoi. – Jak źle jest? – zapytała spokojnie. Wciąż nie w pełni czuła swoje ciało. Zdołała poruszyć palcami u rąk, ale nie miała pewności, czy rusza tymi u nóg. Może czucie jeszcze nie całkiem jej wróciło, a może…

– Nie tak źle, jak właśnie pomyślałaś. Masz złamaną nogę, otwarte złamanie z przemieszczeniem kości piszczelowej, więc musieli założyć kilka śrub. Ale lekarz przysięga, że jeśli pozwolisz jej się spokojnie pozrastać, a potem będziesz grzecznie ją rehabilitować przez kilka tygodni, zatańczysz na naszym weselu bez większych przeszkód. – Naszym weselu? – Ominęło ją więcej, niż sądziła. – Tak właśnie. Gdy pojawi się lekarz, potwierdź moją wersję. Jesteśmy zaręczeni, kilka miesięcy przed ślubem. Wieloletni związek i w ogóle sielanka. – Uderzyłeś się w głowę? – zapytała. To niewykluczone, przecież też brał udział w wypadku. – Szwedzi są bardzo tolerancyjni. Nie musimy być małżeństwem, żebym mógł ci towarzyszyć w sali pooperacyjnej. Wystarcza, że jestem wieloletnim partnerem. Inaczej nie byłoby mnie tu teraz. A ty obudziłabyś się samiuteńka. Małe, białe kłamstwo, żebyś mogła uniknąć tej przykrości. Znał ją dobrze, wiedział, czego się bała najbardziej. Patrzył, jak łzy spływają jej po posiniaczonym i poocieranym policzku. Ulga wynikająca z tego, że żyje, że jest przytomna, była obezwładniająca. Usiadł na miękkim krześle, na którym spędził ostatnich siedemnaście godzin, niemal bliski omdlenia. Gdy zobaczył ją chwilę po wypadku, myślał, że to koniec. Leżała poskręcana jak lalka, twarz w całości pokrywała jej świeża krew, z nogawki dżinsów wystawała złamana kość. Niemal wszyscy wyszli z wypadku bez szwanku. Niegroźne otarcia, jakieś siniaki. Ale gdy ciężarówka zahaczyła o ich busik, spychając go z drogi, Tamara odbiła się w jego wnętrzu jak piłeczka kauczukowa. Teraz więc spełniłby każde jej życzenie. Nawet gdyby oznaczało to siłowanie się z krokodylem nilowym czy szukanie karafki, do której musiałby wcisnąć słonia. Ale, uświadomił sobie, jej prośba tylko pozornie wydawała się prostsza. – Tamaro, gdzie właściwie jest dom, do którego chcesz jechać? Czy to Łódź? – zapytał ostrożnie. Dwanaście lat wcześniej, w czasie wielkiej awantury, wykrzyczała mu w twarz, że nie potrzebuje domu, nie ma korzeni, jest małym nomadą w wielkim świecie i kocha każdą minutę swojej wędrówki. Zarzucała mu, że proponując jej małżeństwo i dom, próbuje ją usidlić. Wyrzuciła go ze swojego życia, trzaskając mu drzwiami przed nosem. Odpuścił na jakiś czas. Znał ją. Wściekłej Tamary nikt i nic nie było w stanie przekonać. Czuł się zły i zraniony, bo odrzuciła go z taką łatwością, jakby nic dla niej nie znaczył. A gdy wyleczył zranione ego i wszystko przeanalizował, zrozumiał, jak odmiennie pojmowali pewne rzeczy, słowa, zobowiązania.

Nie tyle się poddał, ile odłożył walkę. Dał jej czas i przestrzeń, których tak potrzebowała. Rzucił się w wir pracy. Poświęcił się czemuś, w czym był dobry i doceniany. Przywykł, że niekiedy, gdy czuje się zbyt zmęczony, by się kontrolować, jego myśli same znajdują drogę do Tamary. I nagle, którejś upalnej nocy w Casablance (bo widać musiał sięgnąć dna worka z sentymentami), dotarło do niego, że tej przestrzeni między nimi są tysiące kilometrów, a do tego jakiś czas temu stuknęła dziesiąta rocznica tamtej kłótni. Jego stosunek do Tamary właściwie się nie zmienił, choć przez te lata praktycznie nie utrzymywali kontaktu. Nie wyleczył się i raczej nie zanosiło się na cudowne ozdrowienie. Każdą kobietę przewijającą się przez jego życie porównywał do niej. Przez co był nieuczciwy wobec nich i wobec siebie. Od czasu do czasu dostawał od wspólnej znajomej „aktualizacje”, niczym mały biuletyn z życia Tamary. Tego, czy ona też pytała: „Co u Czarka?”, nie wiedział. Przez tych dwanaście lat jego życie zmieniło się niewiele, tyle że za tę samą robotę płacili mu lepiej, a hotelowe pokoje były ładniejsze i z klimatyzacją. Niekiedy odkrywał w brodzie sztywniejszy, srebrny włosek. Ona, z tego, co słyszał, w tym czasie dokonała w swoim życiu rewolucji. To też się u niej zmieniło. Dziś szeptała słowo „dom” z tęsknotą. Jakby nie chodziło o miejsce, ale o rodzinę. Może czekał za długo i ułożyła sobie życie z kimś innym? Czy jego źródło przemilczałoby taki detal? Niewykluczone. Robił wszystko, aby jego pytania brzmiały lekko i niezobowiązująco. Ot, grzecznościowe i rzucane mimochodem zapytanie o starą znajomą. Przez kilka miesięcy, które spędzili w skandynawskim raju, starał się być przyjacielski i profesjonalny. Nie wypytywał, bo bał się odpowiedzi. Nie wysyłał sygnałów, które mogłyby wzbudzać napięcie, przeszkadzać im w pracy. Miał nadzieję, że wymuszona projektem bliskość wystarczy, by pobudzić tęsknotę, urobić grunt pod coś, co planował „na potem”. Co, musiał przyznać, połamane kości, śruby i szpital komplikowały wręcz dramatycznie. Więc czym jest dom, Tamaro? Gdzie on jest? – zastanawiał się, wpatrując się w jej twarz. Zamknęła oczy i intensywnie szukała odpowiedzi na pytanie, które przed chwilą jej zadał. Mówiąc „dom”, czuła tęsknotę, ale nie bardzo wiedziała za czym. Jej myśli wciąż się plątały na skutek niedawnej narkozy i leków. Nie, nie chodziło o Łódź. To już zamknięty rozdział. Lubiła to miasto. Pod pewnymi względami było dla niej idealne. Nieprzeciążone historią, ale bogate. Nieco przygnębiające, ale też pulsujące jakąś witalnością miejsca, które nie skostniało w wyobrażeniu o samym sobie… Ale Łódź nigdy nie była domem, była przystankiem. Nic już jej tam nie trzymało.

Sprzedała studio fotograficzne, wypowiedziała umowę najmu mieszkania, spieniężyła albo rozdała większość swoich rzeczy. Nieliczne sprzęty warte zachowania zmieściły się w niewielkim pomieszczeniu magazynowym wynajętym na rok. Rok, przez który miała się zastanawiać, co z nimi zrobić. Ale gdzieś przecież musiała mieć jakiś dom, prawda? Bo jeśli nie, to za czym tak tęskniła? Gdzie chciała być? Nie powiedziała Czarkowi, żeby zabrał ją stąd gdziekolwiek, a mimo to naciskała, że to ma być dom… Już prawie wpadła w panikę, ale mózg usłużnie podsunął jej wspomnienie twarzy. Uśmiechnęła się z czułością. Oczywiście. Jej dom to nie miejsce. To Magda. Jej mała kotwica na tym świecie. – Ustka, zabierz mnie do Ustki – poprosiła. – Niech będzie Ustka – zgodził się bez protestów. Nie tak to zaplanował, nie zamierzał jednak darowanej łasce zaglądać w zęby. Znał Tamarę doskonale. Gdyby chciała, dostałaby się do Ustki bez jego pomocy. Była wystarczająco zdeterminowana, by wypisać się ze szpitala na własne życzenie. To, że sama nie mogła prowadzić, też raczej nie stanowiłoby dla niej przeszkody. Wystarczyłoby, żeby poprosiła o pomoc kogoś z ekipy projektu albo zaczepiła pierwszą lepszą osobę na korytarzu szpitala. Tamara, gdy tylko chciała, potrafiła być bardzo przekonująca. Zwłaszcza teraz, z nogą w gipsie, ze szwami w brwi i na czole, otarciami i siniakami, wyglądała jak siedem nieszczęść i bez trudu zagrałaby na czyimś współczuciu. Doceniał, że dopuściła go tak blisko. Tamara nie przyjmowała rzeczy takimi, jakimi były, jeśli ich nie akceptowała. Gdyby chciała się go pozbyć, zrobiłaby to. A jednak poprosiła, by zabrał ją do domu. To dawało mu nadzieję na trzeci akt ich historii, który najwyraźniej miał się rozegrać w Ustce. Nigdy nie orientował się za dobrze w tych wszystkich aktach, więc nie potrafił ocenić: czy dwunastoletnia przerwa oznacza, że mieli już trzy akty za sobą, a teraz zaczynają od początku, czy może Parki policzą mu to jako najdłuższy antrakt w historii? Jednego był pewien – to jeszcze nie koniec. * Lekarka wybiła Tamarze z głowy pomysł z wypisaniem się na własne żądanie. Wytłumaczyła jej, że jest po operacji, a wstrząśnienie mózgu, nawet lekkie, jak w jej przypadku, zawsze stanowi zagrożenie. Poza tym ciągle ma sączek w ranie i świeże szwy. W takim stanie jej miejscem ma być szpital, nie prom. Gdyby wystąpiły jakieś komplikacje, nie mogłaby liczyć na szybką pomoc.

– Naprawdę nie dba pani o to, czy przeżyje? Nikt na panią nie czeka, poza narzeczonym? – zapytała angielskim bez śladu akcentu, jakim mówiło wielu dobrze wykształconych Szwedów. – To tylko kilka dni – dodała. I znów Tamarze stanęła przed oczami Magda, więc tylko smętnie pokiwała głową i nie wykłócała się o szybszy wypis. Kilka dni to bardziej dwa dni czy tydzień? Nie miała odwagi zapytać. Zresztą tak naprawdę czuła się fatalnie. Przez kolejny dzień głównie spała odurzona morfiną, a jej sny były pełne koszmarów i poczucia dojmującej straty i samotności. Gdy się budziła, Cezary siedział niezmiennie w fotelu przy łóżku. – Powinieneś iść się przespać – powiedziała. – Nie ma sensu wynajmować pokoju w hotelu, skoro i tak siedzę z tobą cały dzień – odpowiedział tylko. Nie chciał jej zostawiać. Dręczyły ją koszmarne sny, dodatkowo stymulowane chemią – jęczała, płakała, wierciła się niespokojnie. Z pojedynczych słów, które wypowiadała przez sen, nie potrafił wywnioskować, czy śniła ich wypadek, czy może ten sprzed lat. Drugiego dnia była przytomniejsza. Lekarka nie kryła zadowolenia z postępów pacjentki. Przychodziła kilka razy dziennie i zaglądała przez wycięte w gipsie okienko, by się upewnić, że nie ma zakażenia czy innych powikłań. Sprawdzała płyn, który sączył się z nogi do małego woreczka, a potem delikatnie zakładała opatrunki z gazy. Może nie chciała, żeby pacjentka zaglądała tam samowolnie? Jakby Tamara w ogóle miała ochotę widzieć tę ruinę, która kiedyś była jej nogą. Pani doktor zredukowała też dawki leków przeciwbólowych i przeciwzakrzepowych. – Normalnie poleżałaby pani u nas co najmniej tydzień, ale widzę, jak pani śpieszno. Jeżeli w ciągu najbliższych dwóch dni nie wystąpią żadne komplikacje i jeśli sączek okaże się niepotrzebny, możemy pomyśleć o wypisie – powiedziała. – Czyli mogę rezerwować bilety? – zapytał Cezary. – Tylko jeśli to bilety na prom. Latanie wykluczone, póki kości się nie pozrastają. Unieruchomienie i tak zwiększa ryzyko zakrzepicy – odpowiedziała lekarka. Cezary starał się nie patrzeć, gdy sprawdzała stan szwów pod opatrunkiem. Widział, jak to wyglądało tuż po operacji. Jak charakteryzacja z horroru. Krwawa pręga wzdłuż goleni, szwy, ciemne strupy, opuchlizna. Wyobraźnia podsuwała mu obraz żywych kości kontrastujących z zimną stalą śrub, którymi je połączono. Nalegał, aby Tamarze założono najlżejszy i najbardziej nowoczesny opatrunek gipsowy. Była tak drobna, że tradycyjnego piętnastokilogramowego gipsu mogłaby zwyczajnie nie unieść. Proponował, że za to zapłaci, przyzwyczajony do realiów polskich szpitali, gdzie w ramach refundacji przysługiwała tylko opcja

podstawowa, a wszystko powyżej niej było „ekstra”. Administratorka szpitala uśmiechnęła się do niego pobłażliwie i zapewniła, że Tamara dostanie najlepszą opiekę medyczną bez dodatkowych opłat. Chyba podejrzewała, że próbował ją przekupić. Żenujący moment, bo w życiu nie dał łapówki i chyba nie wiedziałby nawet, jak to zrobić. Doceniał, że wszyscy członkowie projektu Scandinavia mieli wykupione ubezpieczenie zdrowotne, więc Tamara nie skończyła z długami. A nawet gdyby, nie powiedziałby jej o tym. Zarobił w życiu dość, by miał go zrujnować zwykły rachunek szpitalny. Przynajmniej dopóki nie będzie potrzebował operacji wyrostka robaczkowego w USA. Po zmniejszeniu dawki leków przeciwbólowych Tamara była znacznie przytomniejsza. Jej oczy przestała przesłaniać opiatowa mgła i Cezary szybko zauważył, że zaczyna myśleć o tym, co pamięta sprzed obudzenia się w szpitalu. Próbowała sobie przypomnieć wszystko, co się stało, ale miała luki w pamięci. Nie wiedziała, czy wskutek urazu głowy, czy utraty przytomności. – Czarek, czy ktoś zginął? – W sumie to ty oberwałaś najmocniej. Mikael doznał wstrząśnienia mózgu, gdy uderzył głową w boczną szybę, ale już go wypisali. Reszta ma tylko otarcia, mnóstwo siniaków, kilka szwów. Nic, co zostawiłoby porządniejszą bliznę. Wszystkich już wypuścili z obserwacji, tylko ty musiałaś być operowana. Uwierzyła mu, nigdy jej nie okłamywał. Pamiętała jak przez mgłę to gwałtowne uderzenie, zgrzyt metalu, szalony pęd, który ją porwał. Stary system pasów biegnących na ukos przez ciało, ale nietrzymający w talii, nie zdołał go zatrzymać. Obijała się po wnętrzu busa jak piłeczka w maszynie losującej LOTTO. Stary wóz miał siedzenia tak obszerne, że aby wygodnie się oprzeć, musiała siedzieć po turecku. Może gdyby włożyła pod tyłek podkładkę dla dzieci, pas znajdowałby się na odpowiedniej wysokości. – A ty? Siniaki? Otarcia? – zapytała. Uśmiechnął się i uniósł lewą dłoń, demonstrując palec wskazujący oklejony cielistą taśmą kinezjologiczną. Coś w połączeniu tego drobnego urazu i jego poważnej miny sprawiło, że się roześmiała. Złapała się za żebra, bo zabolały. Na szczęście nie były połamane, jedynie stłuczone i tkliwe. – Ty się nie śmiej, jeśli dobrze pamiętam, zaliczyłem tę poważną kontuzję, próbując cię złapać, gdy leciałaś na mnie jak kula wystrzelona z armaty. Nie wykluczam, że następnym razem postaram się o fotelik dziecięcy dla ciebie. Taki z pasem, którego nie zdołasz sama odpiąć. W tamtym momencie byłaś dla mnie większym zagrożeniem niż ciężarówka. – Całe pięćdziesiąt kilo wagi – zauważyła.

– Wystrzelone z armaty, przypominam. Jeśli chcę stukać w klawiaturę laptopa, muszę to robić tymi palcami – powiedział, prostując palce środkowe. – Wiesz, jak to wpływa na mój stosunek do pracy? Znów się roześmiała, przewidująco obejmując żebra. I tak zabolało. Nagle dotarło do niej coś, o czym powinna pomyśleć dużo wcześniej. – Magda już pewnie wydzwania do konsulatów i komisariatów policji w całej Szwecji… Masz moją komórkę? – Twój telefon nie przetrwał. Jeśli pamiętasz numer, możesz dzwonić z mojego. Wyciągnęła rękę po aparat, ale szybko ją cofnęła. – Nie, lepiej nie teraz. Kiedy wyjdę ze szpitala. Zapyta, gdzie jestem, i zwariuje do cna, gdy jej powiem, a nie mogę jej okłamać. Od razu wyczuje. To dziecko jest jak wykrywacz kłamstw. Nie chcę, żeby się zadręczała bardziej, niż to konieczne. – Myślisz, że teraz się nie zadręcza? Rozmawiałyście prawie codziennie, a od czterech dni milczysz… Więcej, uświadomiła sobie. Wcześniej przez dwa dni nie mogła się dodzwonić, bo byli tak daleko od wież przekaźnikowych, że jej polski telefon nie łapał zasięgu. Nie rozmawiała z Magdą prawie tydzień. Wiedziała, że Cezary ma rację, a Magda się niepokoi. Ale wciąż pamiętała, co jej siostrzenica powiedziała krótko po pobiciu. Nadal lekko odurzona lekami przeciwbólowymi, wymamrotała, że nienawidzi szpitali, bo zabrały jej mamę. Nie chciała budzić takich skojarzeń w i tak nazbyt aktywnej wyobraźni dziewczyny. Cezary lekko się skrzywił. Było trochę spraw, które musieli dograć, zanim stawią się w Ustce, na progu Magdy Garstki. Przedłużające się milczenie nie wydawało się najlepszym rozwiązaniem, ale Tamara nigdy nie reagowała dobrze na naciski. Gdyby ktoś wynalazł sposób przekształcania jej siły charakteru i uporu na energię, problem odnawialnych źródeł energii przestałby istnieć. Była bardziej stabilna niż wiatr i słońce, bardziej intensywna niż fale oceanu. I jeśli czegoś się nauczył przez ich wspólne lata, to tego, że czasami łatwiej omijać przeszkody, niż iść na czołowe zderzenie. * Zostawił ją dopiero, gdy zasnęła. Upierała się, że powinien odpocząć, teraz, gdy ona czuje się już znakomicie. A przynajmniej na tyle dobrze, by przy porannym obchodzie dostać zielone światło i wyjść ze szpitala.

– Nie masz nic do załatwienia, zanim wsiądziemy na prom? Spakowany i gotowy? – podjudzała. Miała rację. Musiał się umyć, zjeść coś innego niż gotowce z kafeterii czy automatu, ogarnąć się. Od czterech dni koczował w szpitalu. Nikt mu nie powiedział słowa, ale jeszcze chwila, a pielęgniarka zaczęłaby go polewać płynem dezynfekującym. Tym bardziej że po drugiej stronie Bałtyku czekał go prawdziwy test – czujne oko Magdy Garstki. Po trzech miesiącach wspólnej podróży wiedział, jak kluczowa będzie dla Tamary jej opinia. Wynajął pokój w hoteliku najbliżej szpitala. Wykąpał się, przebrał w czyste ciuchy, zamówił jedzenie do pokoju. Nie czuł się na siłach wychodzić. Odpalił komputer i zdał reszcie zespołu relację z postępów Tamary w powrocie do zdrowia. Wszyscy byli przejęci wypadkiem i zamartwiali się o nią jak o członka rodziny w potrzebie. Gdyby nie twarda postawa pielęgniarki, najchętniej koczowaliby jak on, na podłodze szpitalnej sali. Cezary miał fory jako fikcyjny narzeczony. Pozostałych odesłano do domu. Wahał się. Wprawdzie Tamara nie chciała się kontaktować z siostrzenicą do czasu opuszczenia szpitala, ale Czarek mógł sobie wyobrazić, jak przedłużające się milczenie ciotki znosi dziewczyna, która doznała w życiu tylu strat. Po tym, jak przed laty rozstali się z Tamarą, próbował zrozumieć, co poszło nie tak. Zapisał się na terapię. I pojął, jak doświadczenie straty zmienia ludzi. Nie kontaktował się ze swoim bratem od kilku tygodni, wiedział jednak, że Daniel nie tylko to przeżyje, ale pewnie nawet nie zauważył milczenia z jego strony. Żaden z nich nie dostawał ataku paniki tylko dlatego, że abonent był czasowo niedostępny. Nie znał numeru Magdy, ale znalezienie jej na Facebooku zajęło mu całe trzy i pół minuty. Patrzył na zdjęcie dziewczyny tak podobnej do Tamary, jakby była jej córką. Tak samo filigranowa, te same wielkie, pełne życia i humoru oczy, te same niesforne włosy kręcące się w dziwaczny sposób, jakby jeszcze minutę wcześniej plątały się na poduszce. Czuł się trochę jak stalker, kiedy kliknął na album ze zdjęciami. Uśmiechnął się, widząc je obie, Magdę i Tamarę, ciasno się obejmujące, roześmiane i odstawione, chyba podczas jakiejś imprezy rodzinnej. Może podczas tego wesela, na którym – jak wiedział – była latem, jeszcze przed wyjazdem do Islandii. Wciąż się wahał. Wiedział, że mógł za to oberwać od Tamary. Ale nie chciał, by Magda się zamartwiała. Poza tym potrzebował jej pomocy w ustaleniu szczegółów przyjazdu do Ustki. Więc kliknął w ikonkę „Napisz wiadomość”. Przedstawił się, napisał, że jest przyjacielem Tamary, wyjaśnił, że ta ma uszkodzony telefon, ale podaje jej swój

numer, gdyby chciała zadzwonić, bo od rana będzie stale przebywał z nią na promie. I że w ciągu kilku dni powinni dotrzeć do Ustki. Chętnie przyjmie wskazówki, gdzie rezerwować noclegi. Jedyne zastrzeżenie – miejsce noclegowe musi mieć choć minimalne udogodnienia dla osób niepełnosprawnych. Wcisnął enter i wysłał wiadomość, być może przypieczętowując swój los. Patrzył teraz na tekst i zastanawiał się, czy mógł go napisać lepiej. Specjalnie nie wspomniał o wypadku i szpitalu, żeby nadmiernie nie niepokoić dziewczyny. Czy będzie się zastanawiała, czemu to on napisał, a nie Tamara? Pewnie tak. Czy w ogóle przeczyta wiadomość, która zapewne trafi do folderu „Inne”? Nie miał pojęcia. Mógł tylko czekać. Po niecałej godzinie dostał odpowiedź: „Nie znam cię. Udowodnij, że jesteś znajomym cioci”. Uśmiechnął się. Sprytna dziewczyna. Przejrzał galerię w komórce i wybrał jedno ze zdjęć, na którym on, Tamara i Ulf, norweski dokumentalista, siedzieli na promie z Islandii do Danii. Przesłał je Magdzie. „Co się stało? Tylko bez ściemy, wiem, że coś jest nie tak. Co z Tamarą?” Zawahał się. Ale skoro powiedział A, nie zamierzał się teraz wycofywać. „Mieliśmy mały wypadek. Jest w szpitalu, ale to nic poważnego. Ma nogę w gipsie. Chce, bym ją przywiózł do Ustki, kiedy tylko dostanie wypis”. „Oczywiście, że masz ją przywieźć do Ustki!” „Pomożesz z noclegami? Ona przez kilka tygodni będzie potrzebowała wózka i kul”. „W Wielkiej Niedźwiedzicy zawsze jest dla niej miejsce. Dla ciebie też, jeśli ona tego chce”. Znów się uśmiechnął. Nie znał tej dziewczyny, ale słyszał ton Tamary. Warunkowa akceptacja, nie przyzwyczajaj się. Jedno słowo Tamary i po nim. Lojalność to najwyraźniej cecha tej rodziny. „Tamara nie wie, że do ciebie piszę. Chciała poczekać, aż wyjdzie ze szpitala”. „Oczywiście, że chciała. Zwariowałabym do reszty, czekając choćby jeden dzień dłużej. Nic jej nie powiem”. A po chwili: „Chyba że wprost zapyta. Nie będę jej okłamywać. Mogę tylko powiedzieć, że doceniam to, co zrobiłeś, nawet jeśli nie uszanowałeś jej decyzji. Którą uważam za niemądrą. To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić”. Parsknął śmiechem. Wysłał jej ikonkę uniesionego kciuka. Zjadł kolację i położył się do łóżka. Jeśli za to oberwie, trudno. Zrobił, co uważał za słuszne. Zasnął prawie natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki. Śniło mu się, że czeka na lotnisku na Tamarę. Samolot przylatuje, wysypują się z niego ludzie, ale jej nigdzie nie ma. Pasażerowie się rozchodzą i jest tylko on w pustej poczekalni,

ale Tamara wciąż nie opuściła pokładu. Stewardesy zamykają drzwi i po chwili samolot odlatuje. Absurdalnie unosi się bez kołowania na pasie. A on zostaje z nosem przyciśniętym do szyby, sam. Obudził się z mocno bijącym sercem. Nie, nie tym razem. Nie byli już tymi samymi ludźmi. Był mądrzejszy. Miał nadzieję, że ona też.

Rozdział 3 Magda wytrzymała w łóżku aż do siódmej, potem zabrała się do roboty. Chodząc po pensjonacie, zastanawiała się, jak zapewnić akomodację ciotce, która jeszcze jakiś czas musi się poruszać na wózku. I nie wyglądało to za dobrze. Nigdy wcześniej o tym nie myślała, ale Wielka Niedźwiedzica zupełnie nie była przystosowana dla osób z niepełnosprawnością. Już dwa schodki do drzwi wejściowych mogły stanowić przeszkodę nie do pokonania, a na wąskim chodniku nie dało się postawić nawet prowizorycznej rampy czy podjazdu. Zresztą czy w futrynie zmieści się wózek? Wyszperała w kuchni miarkę krawiecką i zmierzyła drzwi, a potem w internecie szukała informacji o tym, jaką szerokość ma wózek inwalidzki. Powinna się domyślić, że to nie takie proste i nie ma czegoś takiego jak standardowy wózek inwalidzki. Memłając pod nosem klątwy przeciw tym, którzy prawie sto lat temu uznali, że osiemdziesiąt centymetrów to w zupełności wystarczający rozmiar futryny, a drzwi wcale nie muszą się otwierać na oścież, zastanawiała się, jak bardzo ciocia będzie urażona, kiedy zaproponuje jej wnoszenie na barana. Właśnie w tym nastroju zastał ją Artur, który wreszcie podładował komórkę, zobaczył nieodebrane połączenia i skruszony oddzwaniał. – Ile centymetrów szerokości ma wózek inwalidzki? – zapytała go na powitanie. – To chyba zależy, czy dziecięcy, czy dla dorosłych, a także jakich rozmiarów dorosły, sportowe mają inne rozstawienie kół, złożona sprawa… – Nagle dotarło do niego, że pytanie może implikować jakąś poważniejszą historię, więc zapytał z niepokojem: – Magda, co przeskrobałaś? – Nic, jeszcze. Właśnie rozważam wyrwanie futryny ze ściany i wybicie szerszych drzwi. Ale mam na to tylko dobę i nie wiem, czy uda nam się znaleźć fachowca, który wstawi nowe drzwi… o ile w ogóle stać nas na nowe drzwi… Ile kosztują drzwi? I czy kupię je w Ustce od ręki, czy muszę jechać do Słupska? Pojęcia nie mam – mówiła szybko, bardziej do siebie niż do niego, do czego przywykł. Kiedy Magda się na czymś zapętlała, po jej pozornym poukładaniu nie było śladu. – Hmmm… Może cofnijmy się o krok i powiesz mi, czemu właściwie potrzebujesz wózka inwalidzkiego?

– Nie potrzebuję. Tamara potrzebuje. Na trochę. Ale drzwi są wąskie i mają schodki, więc rozważam, co ma więcej sensu w tej sytuacji, nowe drzwi czy używanie okna zamiast drzwi… Bo jestem pewna, że na barana nie będzie chciała. Bywa przewrażliwiona na sugestię, że jest rozmiarów przeciętnej dwunastolatki. Zdołał się powstrzymać od prychnięcia i komentarza. Magda była dokładnie rozmiarów Tamary i gdyby jej tylko zasugerował, że się zmieści do kieszeni albo że mógłby ją wnieść po schodach, trzymając ją pod pachą jedną ręką, ani chybi fukałaby jak wściekła kotka. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, nawet jeśli to nie ta jabłoń je zrodziła. – Słuchaj, chyba mam rozwiązanie – powiedział z satysfakcją. – Będę za godzinę. – Dobra, i tak muszę teraz przygotować śniadanie. Z rozwalaniem futryny poczekam na ciebie. Będę z boku patrzeć, jak napinasz muskuły, biorąc zamach młotem. Od razu mi lżej na duszy… Roześmiał się, a potem spoważniał. – Przepraszam, że wczoraj nie odbierałem. Byłem w robocie, nie zauważyłem, że padł mi telefon. – Wróciłeś do tańca i striptizu? – zapytała, troszkę złośliwie. – Ha, ha, dobre. W sumie blisko. Też często nie mam zbyt wielu ubrań na sobie… – Raz zrzucisz ciuchy w robocie i już się nie chcą tyłka trzymać. Rozkujesz futrynę w spodenkach ratownika, nie widzę przeszkód. Może pani Jadwinia przestanie się znęcać słownie nad ego męża, kiedy ją rozproszysz. – Powiedziałbym, że jestem czymś więcej niż boskim ciałem, ale chwilowo kompletnie mi nie przeszkadza, że się na nim koncentrujesz. Nie rozbijaj ścian, nie rób żadnych dziur, będę niedługo – rzucił na pożegnanie. Magda uśmiechnęła się, kończąc połączenie. Kilkanaście godzin temu snuła najczarniejsze scenariusze, kiedy mimo wszystkich osiągnięć cywilizacji dwudziestego pierwszego wieku nie mogła się skomunikować z Arturem ani z Tamarą. Teraz już wiedziała, że żyją, wciąż mają po dwie ręce i dwie nogi (choć gdyby miała uwzględniać sprawność tych kończyn, Tamara zaniżała średnią). To wystarczyło, żeby poprawić Magdzie humor. Ten nagły wybuch wesołości i poczucie beztroski najwyraźniej zaburzały równowagę wszechświata, bo pierwsza na śniadanie zeszła pani Jadwinia – nigdy Jadzia, jak zaznaczyła już w chwili meldunku. Po dwóch dniach z nią pod dachem pensjonatu Magda gryzła się w język, by nie nazwać jej głośno Jadzią Jędzą.

– Pani Magdo, poproszę kawę. Tylko coś znośnego, nie jak te pomyje z wczoraj. Może zacznie pani od umycia ekspresu? – zasugerowała na dzień dobry. Mówią, że gdy życie daje ci cytrynę, trzeba ją wycisnąć. Niestety, gdy życie daje kwaśnego gościa, obsługa pensjonatu nie może go zgniatać. Może się tylko uprzejmie uśmiechnąć. – Oczywiście, już podaję doskonałą kawę – zapewniła Magda. – To się jeszcze okaże – usłyszała zza pleców. W kuchni krzątała się już babcia. Kiedy Magda biegała w amoku po Wielkiej Niedźwiedzicy, Maria Garstka przygotowała śniadaniowy szwedzki stół i nastawiła ekspres z kawą. Od rana wydawała się czymś zaaferowana, ale Magda, pochłonięta akomodacją Tamary, nie dopytywała. Podejrzewała, że humor babci ma związek z pismami z banku. – Przypomnij mi, że pani Brzesko płaci za pobyt tutaj wystarczająco dużo, żebym czuła się zawstydzona na samą myśl o napluciu jej do kawy – poprosiła dziewczyna. – Nie kuś, proszę. Ta kobieta ma talent do nadeptywania innym na odcisk. Przed chwilą wdała się w jakąś pyskówkę z Łowcami Duchów. Chyba poszło o Hultaja, ale ton, w jaki błyskawicznie uderzyła, był po prostu nieuprzejmy. A gdy jej mąż próbował mediować, wyskoczyła na niego z tak absurdalną tyradą, że zwyczajnie zrobiło mi się przykro – przyznała Maria. – Poważnie się zastanawiam, czy nie podsunąć mu adresu forum Przystani. Wiem, że zwykle pomagamy kobietom… – powiedziała Magda z wahaniem. W sumie nigdy nie pytała, czy to jakaś nienaruszalna zasada. – Tylko dlatego, że to głównie ich dotyczy problem. To nie znaczy, że odmówiłybyśmy pomocy mężczyźnie, który jest ofiarą. To też się zdarza i jest równie karygodne, nawet jeśli statystycznie rzadsze – powiedziała babcia z powagą. – Wiesz, gdyby role były odwrócone, już bym pewnie jakoś interweniowała, a tak czuję się trochę nie na miejscu. – Niestety wiem, co masz na myśli. On sprawia wrażenie osoby, która woli to ignorować. – Ona pluje, on mówi, że deszcz pada. – Po prostu się przystosował i nawet sobie nie wyobraża, że mógłby postąpić inaczej – stwierdziła Maria ze smutkiem. – Może się wstydzi. Przecież znamy ten mechanizm. Dlaczego pan Brzesko miałby być odporniejszy niż wiele naszych Ptaszyn? Magda z westchnieniem zabrała filiżankę z kawą dla pani Jadwigi. Dosypanie środka przeczyszczającego, nawet jeśli motywacją byłoby podarowanie panu

Kazkowi jednego wolnego popołudnia, odpadało jako skrajnie nieetyczne. Przynajmniej dziś, bo kto wie, do czego ją doprowadzi zgryźliwa pani Brzesko. Łowcy Duchów zjawili się niewiele później, ewidentnie czekając, aż jadalnia stanie się przestrzenią „bez-Jadwigową”. Starcie na korytarzu musiało być gorące, skoro woleli nie ryzykować nawet przypadkowego spotkania. A może nie chcieli przebijać sobie banieczki entuzjazmu. Byli podekscytowani, bo czekał ich kolejny dzień w plenerze. Magda polubiła ich niemal od chwili, gdy się zameldowali w pensjonacie. Ich lekko zakręcony pomysł na emeryturę uważała za ujmujący, a obserwowanie dwóch szczęśliwych związków małżeńskich z łącznym stażem stu lat kazało jej zweryfikować własną opinię o instytucji małżeństwa. Gdy pracowało się w Przystani i miało do czynienia z parami takimi jak Kazek i Jadwinia, trudno było zachować wiarę w udane związki. Bywały dni, kiedy Magda szła na kolację do wujostwa tylko po to, by pogrzać się w domowej atmosferze przepełnionej harmonią i miłością. Teraz wystarczyło porozmawiać z Małeckimi i Dyziakami, aby uwierzyć, że można spędzić z kimś pięćdziesiąt lat, rozumieć się wpół słowa i wciąż się szanować, lubić i nie nudzić się w swoim towarzystwie. Magda z przyjemnością przysłuchiwała się ich planom na najbliższe dni. Opowiadali o niezwykłościach Ustki. Miała wrażenie, jakby odkrywali przed nią nowe, niesamowite oblicze miasta, do którego wróciła. Czuła się jak mała dziewczynka, słuchając historii o upiornych jeźdźcach, rycerzach wilkołakach i duchach piratów. Pomyślała, że chciałaby się zestarzeć tak jak Łowcy Duchów – nie tracąc entuzjazmu i dziecięcej radości. – Co dziś w planach? – zapytała, stawiając przed nimi talerze z jajecznicą. – Kamienne kręgi pod Łupawą – wyjaśniła pani Urszula, odcinając czubek jajka na miękko. – Czy są czymś więcej niż porzuconym w lesie zbiorem kamieni w wymyślnej formie? – Oczywiście są, ale moi sceptyczni przyjaciele potrzebują na to dowodów. Nie są tak wyczuleni na magię jak ja. – Pani Stefa wyciągnęła kartę eksperta od ezoteryki. – Nie kwestionuję ich wieku ani znaczenia historycznego, ale chcemy sprawdzić, czy rzeczywiście wiążą się z czymś nadprzyrodzonym – odpowiedziała gładko pani Ula, która jako racjonalistka i emerytowana nauczycielka historii była mniej skłonna do porywów entuzjazmu w kwestii zjawisk paranormalnych. – Sprawdziliśmy już kilka takich kręgów w Polsce, niestety cokolwiek czuje Stefa, która jest przekonana, że odbiera mocne wahania energii, nie znajduje to potwierdzenia na naszych czytnikach. Nie są w stanie zarejestrować śladów –

przyznał ostrożnie Zenon Dyziak, istna Szwajcaria w temacie duchów. Z zasady nie odrzucał ich istnienia, ale do całkowitego przekonania potrzebował jednoznacznych dowodów, najlepiej donośnego „ping-ping” stworzonej w tym celu maszyny. – Tylko nie dajcie się porwać kosmitom. Znikający goście to bardzo kłopotliwa sytuacja. Policja natychmiast będzie mieć nas na oku – powiedziała Magda, mrugając. – Kosmici? No co też ty opowiadasz, Magdo?! – zawołała pani Stefa z oburzeniem. Magda przepraszająco uniosła ręce. Jak mogła zasugerować coś tak szalonego kobiecie, która twierdzi, że wyczuwa duchy, upiory, wahania aury i paranormalną energię kamiennych kręgów? Najwyraźniej istniały jakieś podziały, z których jako laik nie zdawała sobie sprawy. To, że od lat regularnie rozmawiała z duchem taty, nie czyniło z niej eksperta – prędzej wskazałoby psychiatrze drogę do diagnozy. – Aj, bo czasami już nie wiadomo, w co wierzyć, pani Stefo. Relacje uprowadzonych przez kosmitów wydają się niekiedy tak prawdopodobne… Oglądałam jakiś dokument, to naprawdę ciekawe, jak spójne i powtarzalne wydają się ich wspomnienia z kontaktów z obcymi – wybrnęła. Ani się nie zająknęła, że podstawy wiedzy o kosmitach czerpała z serialu Z Archiwum X, bo Łowcy Duchów z pewnością zgodnym chórem odrzuciliby go jako wiarygodne źródło. – W sumie masz rację… może gdy skończymy pisać nasz przewodnik po paranormalnej Polsce, zajmiemy się i tym? Jak myślisz, kochanie, można to jakoś zweryfikować? Zenon pogładził się w zadumie po koziej bródce. – No nie wiem, Stefciu, jak wykrywać kosmitów? Musielibyśmy mieć jakąś aparaturę, Tomek, co sądzisz? Tomasz Małecki ciężko sapnął i postukując nożem o krawędź talerza, wydawał się dogłębnie rozważać problem. – Trzeba by zrobić porządny research na temat promieniowania zaobserwowanego w miejscach rzekomych wizyt. Z duchami jest prosto, od stuleci zbierano świadectwa ich wpływu na fale radiowe i napięcie elektryczne, ale czy przy kosmitach żarówki też migają? Czytałaś coś na ten temat, Uleńko? Urszula Małecka nie odpowiedziała od razu. Starannie przeżuła kęs kanapki, a potem oświadczyła: – Myślę, że lepiej zająć się czymś, co mamy szansę zbadać za naszego życia. A kosmitów zostawiłabym komuś innemu. Nie możemy być zachłanni. Pan Tomek pokiwał głową w niemej zgodzie i wrócił do jedzenia, jakby opinia żony zdjęła z niego konieczność wymyślenia odpowiedniego sprzętu do

wykrywania przybyszów z kosmosu. Gdyby pani Ula powiedziała, że w to wchodzą, nie miałby wyjścia i musiałby znaleźć rozwiązanie. Wówczas zjawiliby się w okolicy w furgonetce wypchanej po brzegi zupełnie innym sprzętem, który migałby innymi kolorami i robił „ping” w towarzystwie kosmitów. Po trzech dniach z Łowcami Duchów Magda była o tym absolutnie przekonana. * Artur pojawił się w Wielkiej Niedźwiedzicy przed dziesiątą. I nie był sam. – Magdo, poznaj Łukasza, twojego konsultanta do spraw adaptacji przestrzeni publicznej na potrzeby osób z niepełnosprawnościami – oświadczył. Łukasz wyszczerzył się w uśmiechu. – Nie zapracowałem na ten tytuł tylko dlatego, że jeżdżę na wózku. – Łukasz jest profesjonalistą. Pracuje w fundacji zajmującej się wyrównywaniem szans i dostępności. Lepiej niż my ogarnie, gdzie Tamara napotka przeszkody i co możemy z nimi zrobić. Magda z wdzięcznością uścisnęła rękę chłopaka. – Genialnie. Powiedz mi: da się coś zrobić z tymi drzwiami czy muszę szukać dla Tamary plecaka odrzutowego? – Myślisz, że na plecak zgodzi się chętniej niż na noszenie na barana? – zapytał Artur. – Zdecydowanie. Obejrzałyśmy razem wszystkie Bondy, pokochałaby plecak odrzutowy. Ale nie wiem, na ile to praktyczne rozwiązanie dla kogoś z nogą w gipsie. – Zabierajmy się więc do rzeczy – powiedział Łukasz. – Czy to jedyne wejście do pensjonatu? Bo tu faktycznie ciężko będzie coś poradzić bez poszerzania drzwi… a chodnik i schodki są za wąskie na postawienie rampy. Musiałabyś zresztą mieć na to zgodę Urzędu Miasta, a nie sądzę, by radni rozważali zwężenie ulicy… Szczęśliwie okazało się, że tylne drzwi, prowadzące do kuchni, są szersze, a próg i niski stopień niewielkim wysiłkiem da się przystosować do potrzeb osoby na wózku. Artur umówił już swojego wujka, doświadczonego budowlańca i stolarza, który po godzinach miał zbudować i zamontować niewielką rampę. Magda przyglądała się z fascynacją Łukaszowi, kiedy pokonywał przeszkody na swoim lekkim, sportowym wózku. Zwracał uwagę na rzeczy, które nawet nie przyszłyby jej do głowy, na pułapki, które uniemożliwiały osobie na wózku swobodę ruchów. Wystarczyło przesunięcie kilku mebli o kilkanaście centymetrów, a trasa od tylnych drzwi do lobby i jadalni stała się przejezdna!

Pokój, który Magda wybrała dla Tamary, stanowił większe wyzwanie. Artur wytaszczył zbyt duże meble – biurko i rozłożysty fotel – a w ich miejsce wstawił mniejsze i lżejsze z innych pokojów. Zwinął dywanik, który był pułapką na koła. Łukasz podyktował Arturowi listę niezbędnych elementów wyposażenia, które należało kupić, takich jak stołek pod prysznic czy uchwyty pomocnicze. Wuj Artura miał je przykręcić do ścian we wskazanych miejscach, żeby Tamara mogła samodzielnie korzystać z toalety czy prysznica. Łukasz przesiadł się na krzesło i pozwolił Magdzie obejrzeć pokój z perspektywy wózka. Chciała sama się przekonać, co jeszcze może sprawiać kłopot. – Wiesz co, każdy powinien choć dzień spędzić na wózku, żeby w pełni zrozumieć, z czym muszą się zmagać ludzie, dla których to jest codziennością – powiedziała, manewrując tak, aby zmieścić się w drzwiach do łazienki i zamknąć je za sobą. – Popieram. Tylko rodzice małych dzieci rozumieją naszą nienawiść do wysokich progów i schodów na dworcach bez windy. – Otwierasz mi oczy, dziękuję ci za to. I za pomoc. Wiem, że dla ciotki to tylko czasowe utrudnienie, ale chcę, żeby czuła się tu dobrze. – Pierwsze dni na wózku są najgorsze. Z czasem radzisz sobie coraz lepiej, ale u nas wciąż jest wiele do zrobienia, zanim miasto faktycznie stanie się otwarte i dostępne. Nawet nie wiesz, jak ciężko jest iść z dziewczyną na randkę do kawiarni czy restauracji. Albo załatwić coś w urzędzie, w którym niby jest podjazd, ale ktokolwiek go projektował, nigdy nie próbował pokonać go na wózku. Zdziwiłabyś się, jak często ułatwienia przestrzenne dla osób z ograniczoną sprawnością są robione bez pomyślunku. Wiesz, na przykład ścieżki dla niewidomych, które kończą się na ścianie, albo takie, na środku których stoi wmurowany kosz na śmieci czy ławka. Przed nami długa droga, dlatego cieszy nawet najmniejsze udogodnienie. Wprawdzie piętro pozostawało dla wózka niedostępne, ale Magda doszła do wniosku, że po parterze Tamara będzie mogła się poruszać w miarę wygodnie. Poczuła ulgę. Oczywiście wiedziała, że cała ta koncentracja na praktycznej stronie sytuacji pomaga jej utrzymać w ryzach czający się z tyłu głowy lęk przed tym, że być może Cezary, chcąc oszczędzić jej stresu, nie powiedział o obrażeniach Tamary całej prawdy. Jak jest w rzeczywistości? Czy ciocia zdoła odzyskać sprawność? Czy naprawdę czuje się dobrze? Po wyjeździe chłopaków do Słupska Magda wróciła do kuchni, żeby szybko coś zjeść. Za godzinę zaczynała się jej zmiana w kawiarni. Wzięła dziś dodatkowe godziny, by mieć wolny weekend na przyjazd Tamary. Babcia siedziała przy stole przed laptopem. Z zapałem stukała w klawiaturę. Słysząc kroki Magdy, uniosła głowę.

– I jak diagnoza? – zapytała. Magda opowiedziała jej o wiadomości od Cezarego i wyzwaniu, przed jakim niespodziewanie stanęły. Nie wspomniała o tym głośno, ale martwiła się o pieniądze – z bankiem dyszącym w kark inwestycje to ostatnie, czego potrzebowały. – Damy radę – powiedziała mimo to – zmieścimy się w budżecie. Artur kupi uchwyty i drewno na rampę, jego wujek nam to pomontuje i postawi podjazd. – Wiesz, właściwie jest mi wstyd, że sama nigdy o tym nie pomyślałam. Wydawało mi się, że Wielka Niedźwiedzica jest przyjazna i otwarta dla wszystkich, nie przyszło mi do głowy, dla jak wielu osób pozostaje niedostępna. I jeśli możemy coś z tym zrobić, warto. Nie tylko dla Tamary, ale i dla naszych przyszłych gości. Myślę, że gdy się wygrzebiemy z kłopotów finansowych, trzeba będzie tego chłopca znów zaprosić i zapytać, co jeszcze możemy zmienić… Może mogłybyśmy mieć informatory i oznaczenia pokoi Braille’em? Może powinnam się nauczyć choćby podstaw migowego? Skoro mogę się uczyć tańca brzucha, to i z miganiem dałabym sobie radę, prawda? Maria nie dodała, że oczywistym warunkiem jest dalsze posiadanie pensjonatu… Przed oczami stanęły jej piętrzące się w szufladzie kuchennego stołu listy z banku. Postanowiła zająć się nimi w dalszej kolejności, a dziś skupić na tym, co mogła zmienić. A mogła zmienić los Joanny. Pół godziny wcześniej wreszcie usłyszała upragniony sygnał z komunikatora. Prawie krzyknęła z radości, gdy zobaczyła, że to Joanna. Żyła. I była zdecydowana, by spróbować szczęścia z ucieczką. Obie zdawały sobie sprawę z niebezpieczeństwa, z tego, że to być może najtrudniejszy moment w jej życiu. Musiały to zaplanować tak, by o niczym nie dowiedział się zarówno mąż Joanny, jak i jej matka, która współpracowała z zięciem i całowała ziemię, po której stąpał. Maria zaoferowała Joannie azyl w Przystani i sięgnęła po umiejętności i doświadczenie, których nie powstydziłby się agent CIA czy Jason Bourne. Zaplanowała wszystko, by zwiększyć szansę kobiety na ujście z tego domu żywą. To zawsze był newralgiczny moment. Każdego roku setki kobiet próbowało zostawić przemocowych partnerów i właśnie wtedy stawały się najbardziej zagrożone, bo wielu tyranów domowych wolało widzieć je martwe, niż pozwolić im odejść. Za każdym razem, gdy jej kolejna podopieczna zdobywała się na odwagę, Maria drżała z niepokoju. Czy dotrze bezpiecznie do Ustki? Czy zdoła uciec od przemocy? Nigdy nie było pewności. Maria rozmawiała z Joanną, pocieszała ją, uspokajała, choć sama z nerwów obgryzała paznokcie. Czuła się jak M, która wysyła Bonda na niebezpieczną misję i nie wspomina o minach lądowych, by nie przyciągać pecha.

„Ktoś idzie” – napisała Joanna i natychmiast jej ikonka w komunikatorze zgasła do nieaktywnej szarości. To, że miała dostęp do internetu, było cudem. Mąż starał się go monitorować, ale Joanna wiedziała więcej niż on o czyszczeniu ciasteczek, ukrywaniu danych logowania i schowanej w katalogu „Zdjęcia ślubne” ikonce zapasowej przeglądarki, z której korzystała, by łączyć się z Przystanią. Była to umiejętność, która mogła Joannie uratować życie. – Możliwe, że wkrótce będziemy mieć nową Ptaszynę – uprzedziła Maria wnuczkę, zamykając laptop. – Pokój jest przygotowany. Mój kij hokejowy też, gdyby ktoś za nią przyjechał – powiedziała Magda twardo. Zaakceptowała już myśl, że pomaganie ofiarom przemocy stało się ich rodzinną misją. Jeszcze pół roku temu o tym nie wiedziała, ale teraz była już na pokładzie z całą determinacją i podręcznym poskramiaczem agresywnych mężów. Jeden z nich trafił za swoją ciężko pobitą żoną do Wielkiej Niedźwiedzicy. Magda stanęła między nim a celem (czyli zamiarem zabrania żony z powrotem do domu, gdzie zapewne dalej służyłaby jako worek treningowy), uzbrojona w gaśnicę samochodową i ślepą furię. Przetrwała, i to w lepszym stanie niż napastnik, ale na przyszłość wolała być przygotowana. Kij hokejowy pozwalał jej na większy dystans niż gaśnica. * Kiedy zadzwonił dzwonek, to Maria podeszła do drzwi wejściowych. Odebrała pocztę od listonosza. Odłożyła do szuflady w recepcji rachunki i kolejny list z banku. Zamarła, gdy między kopertami z okienkiem, które już kojarzyła z przesyłkami urzędowymi, znalazła inną, szarą, z adresem na białej etykiecie samoprzylepnej. Wrócił. Znowu. Schowała list do kieszeni spódnicy, składając go na pół. Nie chciała go tu otwierać. Nie chciała, by zobaczyła go Magda, która zaraz powiedziałaby Markowi, a jej on… Znała swojego syna, zacząłby śledztwo i bogowie wiedzą, jak wiele by odkrył. Nie, nie tylko o tym, kto przesyłał jej te wiadomości. Ale i o niej, o jego matce, która miała swoje tajemnice. Tajemnice, na których żerował ten, kto wysyłał jej te wiadomości. Od ponad roku. Nieregularnie. Pojawiał się i znikał. Nawet nie chciał pieniędzy. choć pewnie by mu zapłaciła za milczenie. Chciał ją dręczyć. Torturował ją już samym faktem, że wie. I że mógłby powiedzieć prawdę jej bliskim. Odetchnęła głęboko i trzęsącymi się dłońmi wygładziła spódnicę. Nie mogła o tym myśleć, nie teraz. Teraz liczyła się Joanna. I Magda. I Tamara, która zjawi

się tu już wkrótce. Z listem zrobi to, co z poprzednimi. Spali, gdy tylko dotrze do swojego mieszkania. Słowa: „Wiem, co zrobiłaś” miała już wyryte w pamięci na wieki. Ona też wiedziała. Nie potrzebowała przypomnienia, o które ktoś złośliwie dbał. Kiedy zaczęły przychodzić, myślała przez chwilę, że to Alojz. Przez jakiś czas miało to sens. Facet, który uprzykrzał jej życie i wyciągał od niej pieniądze, podsycając jej poczucie winy, pasował też na szantażystę. Ale przeprowadziła swoje małe śledztwo. Znalazła w papierach po mężu dokumenty i notatki Alojza. Był ledwie piśmienny. Tymczasem pismo w listach było prawie eleganckie. Papier kremowy, gruby. A etykietki na kopertach drukowane na komputerze – Alojz nie umiałby obsłużyć komórki, o komputerze nie wspominając. Wiedział ktoś jeszcze. I przysyłał jej jasne tego dowody. Czasami w listach były szczegóły, których nie mówiła nikomu. O kłótniach. O biciu. O tym, że w końcu coś w niej pękło. Potrząsnęła głową. Nie, nie zamierzała o tym myśleć. Nie da mu tej satysfakcji, kimkolwiek był. Znała swoje grzechy, nie potrzebowała przypomnienia. Gdyby naprawdę zamierzał iść z tym na policję, do Marka czy do Magdy, już by to zrobił. W ciągu ostatniego półtora roku miał ku temu wystarczająco wiele okazji. Listy przestawały przychodzić. Mijały tygodnie. Maria łudziła się, że to już, koniec. Czytała nawet nekrologi, zastanawiając się, czy to możliwe, że ktoś zabrał jej tajemnice do grobu… Ale po jakimś czasie przesyłki znów zaczynały się pojawiać. Jak dziś. W dniu, w którym umarły złudzenia, że jej szantażysta miał na tyle przyzwoitości, by wyzionąć ducha. „Tęskniłaś? Myślałaś, że ci się udało? Twoja wnuczka powinna wiedzieć, kim jesteś, co zrobiłaś. Może powinienem do niej napisać, skoro panoszy się po okolicy?” Nic więcej. Żadnych roszczeń. Żadnego żądania zapłaty za milczenie, propozycji nie do odrzucenia. Nawet by zapłaciła – dziś miała do stracenia więcej niż półtora roku temu. Ale to byłoby za proste. Maria starannie wytarła twarz. Nawet nie zarejestrowała, że płacze. Poprawiła włosy i znów wygładziła ubranie, choć było nienagannie wyprasowane. – Wszystko w porządku? – zapytała Magda, wchodząc do kuchni. – Jasne. Myślę, że dziś jest dzień na miłe, rozgrzewające risotto z grzybami. Co o tym sądzisz? – zapytała, uśmiechając się z wysiłkiem. – Brzmi super – przyznała dziewczyna w roztargnieniu. Myślami była przy ciotce, która tego dnia miała szansę dostać wypis ze szpitala.

Rozdział 4 Tamara miała dosyć leżenia, szpitala i szpitalnej koszuli, która urosła w jej oczach do rangi symbolu zniewolenia. Spędziła w niej pięć dni. Czuła, że w chwili, gdy założy „prywatne” ubrania, będzie lepiej. Odzyska kontrolę. Zanim wróci Cezary. Owszem, potrzebowała jego pomocy przy powrocie do domu, ale nie chciała, by postrzegał ją jako bezradny obiekt wymagający otoczenia opieką. To prawda, więcej czasu minęło im osobno, niż trwał ich związek… ale to było skomplikowane. Nie wiedziała, na czym stoją. Nie do końca rozumiała swoje uczucia. Nie spodziewała się go spotkać na Islandii, ale to nie było przykre zaskoczenie. Niemal oczekiwała, że on coś zacznie, zagai, będzie się starał podsycić dawny płomień. Nic takiego nie nastąpiło. I prawdę mówiąc, czuła się odrobinę rozczarowana. Ale miała poczucie, że to jeszcze nie koniec, że wciąż nie odsłonili wszystkich kart. Nie potrzebowała jego pomocy przy ubieraniu się. Jeśli wrócą kiedykolwiek do etapu „oglądamy się nago”, to na jej warunkach, w milszych okolicznościach. A ona nie będzie wyglądała jak ostatnie nieszczęście. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Już złapanie pionu sprawiło, że zakręciło jej się w głowie z bólu. Podpierając się kulami, które zostawiła jej pielęgniarka, pokuśtykała do łazienki. Gips, ponoć nowoczesny, najlżejszy i wodoodporny, i tak ważył sporo. Ile tkwiło w niej metalu dociążającego kości, wolała nie myśleć. Gdy przez wycięte okienko lekarka i pielęgniarki oceniały postępy gojenia się pooperacyjnej rany, Tamara odwracała głowę. Przy zmianie woreczka do sączka też. Wolała nie zgadywać, co dokładnie oznacza sączek, ale uradowała się, gdy pielęgniarki chwaliły ją za to, że tak szybko stał się niepotrzebny. Jakby to była jakaś jej zasługa. Jednak cieszyła się, bo to zbliżało ją do momentu wyjścia ze szpitala. Od lekarki dowiedziała się, że opuszczenie go z sączkiem zwiększyłoby ryzyko infekcji. Potrzebowała lustra, by w pełni oszacować straty. Nigdy wcześniej nie poruszała się o kulach, więc szło jej ciężko i niezdarnie. Zanim opanowała koordynację, prawie runęła na twarz. Właśnie dlatego jej przygoda z zumbą skończyła się, nim się zaczęła. Jej ręce i nogi nie zwykły uzgadniać ze sobą wspólnej wersji przed rozpoczęciem działania. Kiedy pokonała morderczy dystans dziesięciu kroków, była zgrzana i zasapana.

Zebrała się na odwagę i w świetle ostrej, szpitalnej jarzeniówki obejrzała swoje pokiereszowane ciało. Twarz widziała wcześniej – szwy na skroni, wciąż lekko spuchnięte oko, siniaki i otarcia na nosie i policzku upodobniały ją do boksera, który przegrał swoją pierwszą walkę. Ale zdawała sobie sprawę, że twarz to dopiero początek. Przy każdym ruchu czuła, że jej prawa strona oberwała naprawdę solidnie. Gips sięgał do kolana. Gdy Tamara spytała, czy będą jej wystawać śruby, ortopeda uśmiechnęła się i zapewniła, że są głęboko schowane i że są tylko dwie. I nie, nie wygląda jak potwór z Frankensteina, a blizna nie będzie ogromna, ponadto w żadnym wypadku nie powinno być z nimi kłopotów na bramkach lotniskowych, kiedy już będzie mogła podróżować samolotem. Czyli najwcześniej za kilka tygodni. Tygodnie. Tamara nie była pewna, czy to szwedzkie standardy – liczenie wszystkiego tygodniami – czy może lekarska zagrywka psychologiczna, bo gdy zapytała, jak długo musi pozostawać w gipsie, usłyszała „kilka tygodni”. Dla Tamary „kilka tygodni” oznaczało dwa, góra trzy. Dla lekarki raczej osiem. Może „dwa miesiące” brzmiałoby gorzej? Gips był tylko jedną z atrakcji będących konsekwencją wypadku. Gdyby Magda chciała teraz ją narysować, potrzebowałaby pokaźnego zestawu fioletowych kredek. Tamara miała bowiem siniaki w każdym odcieniu fioletu, do tego biodro prawie w całości pokrywał niemal czarny krwiak. Kolano było bardzo spuchnięte, a każdy ruch nogą sprawiał, że eksplodowało bólem. Ortopeda zapewniała ją, że ani kolano, ani biodro nie są uszkodzone. Badania RTG i USG wykazały, że to tylko stłuczenia. Bolesne, utrudniające poruszanie, ale gojące się z każdym dniem. Tamara nie mogła się doczekać, aż poczuje się lepiej. I uradowało ją, że padło słowo „dni”, a nie „tygodnie”, którymi Szwedzi eufemistycznie zastępowali „miesiące”. Ból był uciążliwy, zwłaszcza że nie chciała już brać mocnych leków i próbowała z nim walczyć za pomocą ibuprofenu. Nie wykluczała, że po kilku godzinach zmieni zdanie. Albo tuż po tym, jak skończy się ubierać. Dziękowała w duchu Emmie, szwedzkiej pisarce i scenarzystce, z którą zaprzyjaźniła się w czasie trwania projektu. Emma przewidziała, jakie Tamara napotka problemy, i przygotowała ją na tę chwilę. Wpadła rano, jeszcze przed obchodem, z dzianinową sukienką i wełnianymi podkolanówkami, bo przypuszczała, że Tamara nie wciśnie się w żadne spodnie, a jedyne sukienki w jej bagażu były odpowiednie na sierpień czy wczesną jesień, ale nie na późny październik i wiatr na morzu. – Dresy pewnie byłyby lepsze, ale wiesz, że preferuję opięte na tyłku spodnie do jogi – powiedziała.

– Nawet gdybym wcisnęła takowe na gips, długości starczyłoby na dwie mnie, gazelo. Emma zaśmiała się, mile połechtana. Miała prawie metr osiemdziesiąt, nogi Elle Macpherson i mogłaby grać Walkirię w ekranizacji mitologii nordyckiej. Jej seksowna sukienka przed kolano sięgała Tamarze do połowy łydki, a długimi rękawami mogłaby się owinąć jak kaftanem bezpieczeństwa. Podkolanówki kończyły się daleko za kolanem. Ale wszystko było ciepłe, przyjemne w dotyku, pachniało wolnością od szpitalnej koszuli bez pleców. – Nie wiem, kiedy zdołam ci je oddać… – Nie zawracaj sobie tym głowy. Teraz mam pretekst, żeby iść na zakupy. Poza tym, to na szczęście. Jeśli dziś cię wypiszą, będziesz miała co na siebie włożyć, a to oznacza, że jesteś gotowa na wypis – stwierdziła przekornie. Tamara starała się nie popłakać ze wzruszenia. I z bólu, bo każdy ruch kosztował ją naprawdę wiele. Podpierając się kulami, zdołała wrócić na łóżko. Z trudem. Lekarka mówiła jej, że przynajmniej dwa–trzy tygodnie powinna używać wózka inwalidzkiego, by nie obciążać kontuzjowanych części ciała. Taktownie nie wspomniała o mało imponującej masie mięśniowej Tamary, ale powiedziała wprost, że kule to na razie dla niej za wiele, a gips, nawet lekki, syntetyczny, jest dużym obciążeniem. Tamara myślała, że to takie lekarskie gadanie, coś jak obowiązkowe wyjeżdżanie na wózku ze szpitala w amerykańskich filmach. Teraz zaczęła w to wątpić. Kilka kroków nasiliło ból do poziomu trudnego do zniesienia. Czuła, jak pot spływa jej po plecach, a mięśnie drżą. Jej bicepsy radziły sobie z dźwiganiem aparatu i bagażu, ale obecnie wydawały się kompletnie nieużyteczne. Uraziła obite żebra i teraz nie mogła wziąć głębszego oddechu bez gwiazdek wirujących przed oczami. Musiała zmierzyć się z prawdą. Potrzebowała wózka. Nie da rady w ten sposób dojść na prom ani z niego zejść. Jeśli nie chce spędzić następnych tygodni w szpitalnym łóżku, musi mieć środek transportu. Cholera jasna. Nawet w Polsce nie wiedziałaby, jak załatwić wózek inwalidzki. Czy w Szwecji może jakiś wynająć? Tylko jak miałaby go zwrócić? I czy jej ubezpieczenie to pokrywa, czy może powinna jeszcze wyciągnąć gotówkę z banku? Nie miała nawet pojęcia, czy wykupione przez Scandinavię ubezpieczenie pokrywa całość rachunku za operację i pobyt w szpitalu… Usiadła, nie zginając opuchniętego kolana, i poczuła, że łzy spływają jej po policzkach. – Tamaro? – W głosie Cezarego pobrzmiewała niepewność. Nigdy nie nauczył się radzić sobie z jej łzami, może dlatego, że tak rzadko je oglądał. Szybko otarła oczy.

– Coś się stało? – zapytał, siadając na krześle. W luźnej dzianinowej sukience i z opadającą skarpetką na zdrowej nodze wyglądała bezradnie. Na młodszą i drobniejszą. – Oj, zderzyłam się z własną słabością i pokiereszowało mnie to nie mniej niż ta ciężarówka. Wiesz, że starość puka do twych drzwi, gdy łapie cię zadyszka po przejściu dziesięciu kroków do łazienki. – Starość? Właśnie pomyślałem, że wyglądasz na piętnaście lat. – Potrzebuję wózka – powiedziała z niechęcią. – Wiem. Zaraz tu będzie. Wszystko już załatwiłem – oznajmił spokojnie. – Zapomniałam już, że potrafisz być taki… – zawahała się – zorganizowany i użyteczny. – Nie mów o tym głośno, bo odbiorą mi legitymację fotografa lekkoducha. – Wybronisz się. Jeśli nie wystarczą twoje zdjęcia, zawsze mogę zaświadczyć, że gdy akurat nie jesteś zorganizowany i użyteczny, przyprawiasz młode dziewczęta o palpitacje serca i nie potrafisz ugotować jajka na miękko bez wtopy. – Rozwinąłem się na tym polu. Znudziło mi się jedzenie tostów i chińszczyzny. – To przepadło. Teraz już cię nie obronię przed komisją. Twój status fotografa lekkoducha trzyma się ledwie na słowo honoru. – Nie, jeśli mnie nie wydasz. Choć tyle jesteś mi winna. Za tę kontuzję. – Pomachał oklejonymi palcami. Nie wiedziała, jak to robił, ale wystarczyło kilka minut, żeby poczuła się lepiej. Lżej. Opuściły ją refleksje na temat grozy przemijania i denerwującej słabości, nabrała za to ochoty do zakręcania włosów na palcach i flirciarskich przekomarzanek. * Niebieski nigdy nie był tak niejednoznacznym kolorem jak wtedy, kiedy przebywała na morzu. Po pierwszym złudzeniu, że błękit nieba i morza zlewają się w jedno, otaczając ją magicznym kokonem, przychodziło objawienie setek odcieni, warstw, kolorów. Bo owszem, dominował niebieski, ale i przeplatały go granat, zielony, szary, perłowy, beżowy… Żałowała, że aparat został w kabinie. Steward pomógł jej przy wyjeżdżaniu z windy, a później w dotarciu na pokład widokowy, bo wysoki próg drzwi przeciwsztormowych okazał się przeszkodą nie do pokonania. A teraz była tu sama. I właściwie nie wiedziała, jak zdoła wrócić, jeśli nikt się nie zjawi. Ściemniało się i było chłodno. Nikomu się nie spieszyło do gapienia się na morze. Pewnie wszyscy kładli się spać. Więc może spędzi tu

cały rejs, do rana. Dostanie za swoje. Już jej się robiło zimno. I nawet nie miała komórki. A wszystko dlatego, że spięła się z Cezarym i uznała, że potrzebuje przestrzeni. Jeśli umrze z wyziębienia albo zadziobią ją głodne mewy, wielkie jak psy, powinni jej to wyryć na nagrobku. „Potrzebowała przestrzeni”. Zwięzłe i na wskroś współczesne epitafium. O co właściwie im poszło? Próbowała sobie przypomnieć, ale pamiętała głównie emocje, wściekłość, która wybuchła w niej nagle i przysłoniła wszystko czerwienią. A nie. Już sobie przypomniała. Od słowa do słowa jakoś mu się wymknęło, że jej udział w projekcie Scandinavia nie był przypadkowy. Okazało się, że znana jej wersja, jakoby jej dawna agentka i przyjaciółka poleciła ich oboje znajomemu Szwedowi, który kompletował ekipę, to kłamstwo. Białe kłamstwo, jak się upierał. O ile wcześniej zgodziła się z tym, że podanie się za jej narzeczonego w szpitalu wyszło jej na dobre, o tyle tu nie potrafiła przyjąć perspektywy nieszkodliwego kłamstewka. Stawka była zbyt wysoka. Prawda była taka, że chcieli Cezarego Holtza. To on był fotografem, którego niezwykłe i inspirujące prace, znakomita reputacja i sława przykuły uwagę szefa projektu, Svena Jorgenstena. Nie znał dorobku Tamary Wiśniewskiej, nie widział jej prac. Cezary zgodził się wziąć udział w projekcie pod jednym warunkiem: że Tamara również będzie jego częścią. Nawet zaoferował się oddać połowę swojego honorarium na jej wynagrodzenie. Poprosił o absolutną dyskrecję. I tak właśnie dostała propozycję, którą z miejsca uznała za najlepszą ofertę zawodową dekady. Było jej głupio, że tak po prostu uwierzyła w gwiazdkę z nieba. Dała sobie wmówić, że po tylu latach ktoś pamięta jej dorobek i docenia jej talent. Że może wrócić do tego, co zostawiła, gdy pojawiła się w jej życiu Magda. Że ma szansę odświeżyć i wskrzesić marzenia, które porzuciła na ponad dziesięć lat. Czy wydawało jej się to nieco dziwnym zbiegiem okoliczności? Jasne. Ale myślała, że to przeznaczenie, że los uśmiechnął się do niej, nagrodził za dobre wybory. Nie wpadła na to, że jej były facet po cichu naraił jej fuszkę, licząc, że cofnie czas i wskoczą w wakacyjny romans jak w fontannę młodości. Była wściekła. Zraniona. Zrobiona w bambuko. Pomyśleć, że wszyscy uczestnicy Scandinavii musieli o tym wiedzieć! Co o niej mówili za jej plecami? Oni wszyscy zasłużyli, zapracowali na udział w projekcie, ubiegali się, starali, wysyłali portfolia i scenariusze… A ona? Dostała telefon. Tyle. Pewnie myśleli, że wyturlała sobie tę pracę w prześcieradłach.

Czuła się oszustką. Zimny wiatr osuszał jej łzy na policzkach. Gdyby mogła, chodziłaby teraz od ściany do burty, wymachiwała rękami i wygrażała niebu. Zamiast tego siedziała na wózku i się trzęsła. Nie wiedziała, czy bardziej ze złości, czy z zimna. – Cieszę się, że masz ten gips na nodze. Jeśli skoczysz, jest spora szansa, że utrzyma cię na powierzchni, zanim sprowadzę pomoc. Nadal nie umiem pływać – usłyszała za plecami. – Tego nie przeskoczysz śmieszkowaniem i tym swoim cholernym humorem! – Wiem i biorę to na klatę. – Nic nie wiesz! Myślałam, że na to zasłużyłam! A wyszło na to, że dostałam tę szansę, bo miałeś ochotę na powtórkę z rozrywki! – Zaraz, przyhamuj… – Może zaprzeczysz? Co, liczyłeś na to, że nie oprę się twoim miedzianym loczkom i przepastnym niebieskim oczętom i znów ci ogrzeję pościel? – Po pierwsze, jeśli dobrze pamiętam, nie tak wyglądał nasz związek. Mieliśmy równy wkład w ogrzewanie pościeli! Po drugie… – Zapowietrzył się, wydął policzki i wypuścił powietrze ze świstem. Zawsze miał problem z kłamaniem w żywe oczy. Przydatna słabość. – Nie możesz tego powiedzieć, prawda? Nie możesz powiedzieć, że twoim celem nie było zaciągnięcie mnie do łóżka! – O nie! To akurat mogę powiedzieć. Moim celem nie było zaciągnięcie cię do łóżka. Czy miałem nadzieję, że może po latach coś między nami wciąż iskrzy? Jasne, pomyślałem o tym. Ale na pewno nie w czasie trwania projektu, to byłoby nieprofesjonalne. Chodziło mi o coś zupełnie innego, do ciężkiej cholery! – A o co? Zasłużyłam, by poznać prawdę, nie wydaje ci się? – Chciałem, żebyś dostała szansę! Żebyś wróciła do tego, co kochasz, do czego masz talent, jaki zdarza się rzadko i grzechem jest go marnować na pieprzone zdjęcia ślubne i paszportówki! Chciałem, żebyś miała szansę być szczęśliwą! Żebyś wyrwała się z tego zapyziałego studia i rozwinęła skrzydła, bo nie mogłem patrzeć, co się z tobą działo po wyjeździe Magdy! – krzyczał. Nie powinien podnosić głosu, ale czuł, że przekrzykuje wiatr i ścianę, którą wokół siebie budowała. Rozpoznawał symptomy. Jej spojrzenie zrobiło się chłodne, postawa zamknięta. Położyła dłonie na kółkach i chciała odjechać, ale zamarła w pół ruchu. – Zapyziałego studia, po wyjeździe Magdy? – Rozpoznał ten ton. Oznaczał, że ma kłopoty. Nie odpowiedział. To nie były pytania. To były szpilki, którymi przybijała go do ściany, by rozerwać na strzępy. – Śledziłeś mnie?

– To za duże słowo. – Spróbował wykrętu. – Zdecydowałem, że czas wrócić na stałe do Polski. Zadzwoniłem do Karoliny, naszej dawnej agentki. Szukałem cię. Powiedziała mi, gdzie cię znaleźć. – I znalazłeś. Ale nie przyszedłeś z otwartą przyłbicą, tylko co? Czaiłeś się w cieniu, podglądałeś mnie? – Zbierałem się na odwagę! – Tego ci akurat nigdy nie brakowało! – wrzasnęła. – Lazłeś z aparatem do obozu rebeliantów w jakiejś południowoamerykańskiej dziurze robić im zdjęcia! I wróciłeś do Europy z malarią, połowę lżejszy, jak zombie! Sama nie wiem, czy to odwaga, czy głupota! – To było już po naszym rozstaniu – zauważył przytomnie. – I co z tego? To nic nie zmienia! – wykrzyknęła, wymachując rękoma. – Zmienia, bo to znaczy, że mnie śledziłaś. Nie napisałaś, nie zadzwoniłaś, obserwowałaś mnie z ukrycia. Co to mówi o twojej przyłbicy? – punktował, odginając palce. – Odwracasz kota ogonem – warknęła sfrustrowana. Im bardziej krzyczała i warczała, tym on stawał się spokojniejszy. Podświadomie rozumiał, co właściwie oznaczają jej krzyki. I bardzo pilnował, by się triumfalnie nie uśmiechnąć. Ciągle jej zależało. Inaczej mówiłaby cicho i zimno. Tamara była mistrzynią zatrzaskiwania drzwi, za progiem czekałaby go już tylko chłodna obojętność. – Przeciwnie. Ten kot ma dwa ogony, mój i twój. Jeśli czegoś dowiodłem, to tego, że dla żadnego z nas zerwanie nie było końcem, wyrzuceniem wspomnień i sentymentów, ostatecznym rozwiązaniem. Ty sprawdzałaś, co się dzieje ze mną. Ja robiłem to samo. Próbowałem zapomnieć, biegałem od zlecenia do zlecenia, tułałem się, aż czterdziestka dopadła mnie w anonimowym hotelu. Poza bratem nie miałem w życiu nikogo, kto mógłby mi chociaż złożyć życzenia urodzinowe. Upiłem się, niezbyt rozsądnie, a rano na ciężkim kacu postanowiłem, że to już czas – przyznał się. – Na co? – Zamrugała zaskoczona. I czemu zrobiło jej się przykro, gdy wspomniał o samotnych urodzinach w przypadkowym hotelu? Cezary wiedział, że ma jedną szansę. Wziął głęboki oddech i zagrał w otwarte karty. – Na rozpoczęcie takiego życia, o jakim marzyłem. Dzielonego z kimś, kogo kocham, z kim będę mógł stworzyć dom. Tyle że jedyną twarzą, którą mój umordowany winem mózg mógł wygenerować, była twoja. To zawsze byłaś ty, cholero! Nie była gotowa dać się udobruchać. Wciąż miała sporo emocji do wykrzyczenia.

– Więc wróciłeś do Łodzi i zamiast stawić mi czoła, najpierw mnie podglądałeś, jak jakiś zbok, a potem musiałeś zbudować całą tę intrygę, zaserwować mi upokorzenie stulecia? Sfrustrowany Cezary jęknął przeciągle. – Nie ma żadnego upokorzenia! Źle to wszystko zinterpretowałaś! – tłumaczył, wymachując rękoma. – Powiedziałem Jorgenstenowi prawdę. Owszem, jestem dobry w portretach, ale jeśli chce kogoś, kto mu odda całą potęgę krajobrazu, piękno natury, roślin i zwierząt, potrzebuje ciebie. Bo nie znam drugiego tak dobrego fotografa, z takim darem do tych rzeczy. Pokazałem mu twoje prace. Przyznał mi rację. Chciał nas oboje, gdy tylko dowiedział się o twoim istnieniu. Martwił się jedynie tym, że nie ma pieniędzy na dwóch fotografów. Więc powiedziałem, że to żaden problem, wystarczy, że podzieli moje honorarium. Rzucili we mnie kasą, bo mieli jakąś fantazję na temat fotografa VIP-ów. Starczyło na dwa uczciwe honoraria, tym bardziej że zapewniali nam dach nad głową, wyżywienie i ubezpieczenie. Musiała przyznać, że pasowało jej to do Jorgenstena. Jeśli miała być całkiem szczera, była przekonana, że gdyby Cezary poprosił go o miejsce w zespole dla swojej kochanki, prawy Szwed spuściłby go po brzytwie. Uciekła spojrzeniem i przez chwilę po prostu oddychała. – Nadal nie rozumiem, dlaczego nie mogłeś ze mną porozmawiać – powiedziała już ciszej. Pokręcił głową. Tak trudno to wytłumaczyć… Kiedy zobaczył ją w Łodzi, była tak nieszczęśliwa, przybita i smutna. Nie chciał być nagrodą pocieszenia. Wolał, żeby miała wybór. Żeby czuła się szczęśliwa i spełniona, bo wtedy zyskałby pewność, że jeśli się z nim wiąże, to dlatego, że sama tego chce, a nie dlatego, że potrzebuje ucieczki od beznadziei. Nie chciał być jej biletem do innego świata. Poza tym bał się, że nawet tam, w tym małym studiu, które ją drenowało z energii i szczęścia, spławiłaby go zimno. – Bo stchórzyłem, po prostu. Musiałem sprawdzić, czy cokolwiek jeszcze miedzy nami jest, czy żyłem urojeniami. Mogłaś być mężatką z małymi dziećmi, do cholery. – Wiedziałeś, że nie jestem. Pytałeś Karoliny. Mówiła mi – przyznała Tamara. – A ty pytałaś, czy jestem cały po aferze w Boliwii – odbił piłeczkę. – Karolina jest fatalnym źródłem, nie potrafi dotrzymać tajemnicy. – To znaczy, że jest świetnym źródłem. Dawała nam wszystko, czego nam było trzeba. Idealny podwójny agent. Skrzywiła się, choć przecież miał rację. Przez te lata utrzymywała kontakt z Karoliną, wiedząc, że ta jest na bieżąco. Wmawiała sobie, że to z powodów zawodowych, że kiedy wróci do fotografii, jej była agentka, która niezmiennie pięła się w branży, pomoże jej znów znaleźć swoje miejsce. Ale nie wypytywała

jej przez telefon o nowe zlecenia, tylko o to, co porabiają starzy znajomi. Co w sumie sprowadzało się do zakamuflowanego pytania o to, co porabia Czarek. – Maro, przysięgam, nigdy nie było moją intencją zranić cię czy upokorzyć – zapewnił żarliwie. Uwierzyła mu. Nie czuła się jeszcze gotowa wybaczyć, zapomnieć i poklepać go po plecach, ale mu uwierzyła. – Czy możemy wejść do środka, zanim nabawimy się zapalenia płuc? – zapytał błagalnym tonem. – Dobrze. Jeśli tak ci zależy – odpowiedziała nonszalancko, zupełnie jakby nie trzęsła się z zimna. Pomógł jej pokonać próg. Zjechali windą. Wiedziała, że powinni się przespać, bo dotrą do Gdyni ledwie za kilka godzin, a Cezary siądzie za kierownicą jej Wielorybka. Po ostatnich doświadczeniach wolała, żeby był wypoczęty i przytomny. Położyła się na dolnej pryczy, on wdrapał się na górną. Odpłynął w sen prawie natychmiast. Ona bała się zasnąć. Ledwie zamykała oczy i dawała się ukołysać falom, słyszała potworny zgrzyt rozdzieranego metalu i krzyki, czuła zapach dymu, smród topionego plastiku. Obudziła się roztrzęsiona i zapłakana. W tej samej sekundzie zrozumiała, że nie chodzi o wypadek sprzed kilku dni. Tu nic się nie paliło. A więc to tamten… Próbowała ułożyć się tak, by ulżyć nodze, bo bólu nie mogła zignorować. Bezskutecznie. Nie zmrużyła oka już do rana.

Rozdział 5 Gdy tylko zjechali z promu w Gdyni, Tamara zaczęła szukać miejsca, gdzie będzie mogła kupić telefon. Po wyjściu z pierwszego napotkanego punktu przełożyła kartę SIM z rozbitego smartfona do nowego. Odetchnęła, gdy udało jej się zsynchronizować ze swoim kontem i odzyskać dane, a także listę kontaktów. Natychmiast zadzwoniła do Magdy. Spodziewała się, że na dzień dobry dostanie burę, ale siostrzenica zareagowała nad podziw spokojnie. – Czyli nie jest najgorzej – powiedziała tylko. – Gdy minął siódmy dzień bez kontaktu, przymierzałam się już do obdzwaniania kostnic i komisariatów. – Nie było aż tak źle, zakłócenia komunikacji, rozumiesz, daleka północ i brak zasięgu. Ale właśnie wracam do domu – oznajmiła lekko. – Kiedy dotrzesz do Ustki? – Spodziewaj się mnie za dwie godziny, możesz nastawiać wodę na herbatę. – Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze, ciociu? W imię tego, że przysięgłyśmy nigdy się nie okłamywać i zawsze mówić sobie prawdę? Tamara natychmiast pękła. – Cholera jasna. Miałam wypadek. Mam złamaną nogę. Przez dwa tygodnie, może dłużej, będę uziemiona na wózku. – Jestem z ciebie dumna. Dlatego, że mi powiedziałaś, a nie, że się połamałaś, oczywiście. Coś jeszcze ci umknęło? Jeśli masz złamaną nogę, raczej nie możesz prowadzić samochodu… Zapewne potrzebujesz kierowcy… Tamarze zapaliły się lampki alarmowe. – Ty wiesz! Wiedziałaś, zanim zadzwoniłam! – krzyknęła oskarżycielsko. – O wysokim, nieprzyzwoicie przystojnym, szkotopodobnym okazie męskości, z którym się prowadzasz? Ależ skąd mogłabym wiedzieć, skoro nawet do mnie nie zadzwoniłaś, gdy trafiłaś do szpitala? I nic o nim nie mówiłaś przez ostatnie trzy miesiące, gdy rozmawiałyśmy kilka razy w tygodniu? Choć wyglądacie na zaprzyjaźnionych. O czym oczywiście nie mogę nic wiedzieć, bo skąd? Tamara parsknęła, słysząc ton Magdy. Stanowił doskonałą imitację jej własnego, gdy zdarzało jej się wygłaszać wychowawcze pogadanki: odrobina zawodu, szczera wiara w prawdomówność i mało subtelnie zarzucony haczyk skruchy. Oj, obrywała własną bronią.

– Skąd, u diaska, wiesz o tym wszystkim? I skąd wiesz, jak wygląda? – zapytała ze śmiechem. – Kazałam mu potwierdzić swoją tożsamość. Wiesz, musiałam mieć pewność, że nie jest sudańskim księciem, który próbuje mi wcisnąć swoje miliony i tak dalej. W internetach trzeba być ostrożnym. – Powinnam była zauważyć, że coś knuje – parsknęła i spojrzała spod oka na, jak to ujęła jej siostrzenica, „szkotopodobny okaz męskości”, który nawet nie miał dość przyzwoitości, by wyglądać na skruszonego. – Widać uderzyłaś się w głowę. Nie tylko nie zauważyłaś, że coś knuł, ale jeszcze uważałaś, że dobrym pomysłem jest trzymanie mnie w niewiedzy. Pewnie masz niezłego guza. – Znów sarkastyczna troska, tajna wychowawcza broń Tamary. – Mam. I sporo siniaków. Zobaczysz mnie i nie zdołasz się gniewać na taką ofiarę losu. Wyglądam jak obraz nędzy i rozpaczy – jęknęła żałośnie. – Niech ta nędza i rozpacz czym prędzej zawitają do Ustki, żebym mogła sprawdzić, czy znów nie przemilczają najważniejszego. Może adoptowałaś kucyki szetlandzkie albo w międzyczasie wyszłaś za mąż? Któż to wie, Tamaro Marudna, cioteczko nieprzewidywalna, do jakich bezeceństw doszło na islandzkich bezdrożach. Może już mam wujaszka, który będzie mi zastępował tatę? – Urwę ci głowę, jeśli zaserwowałaś mu swój popisowy tekst. – Myślisz, że mogłabym? Jasne, że bym mogła, ale jeszcze tego nie zrobiłam. Więc szybciutko do Ustki, zanim zabraknie mi cierpliwości i zacznę być bardzo, bardzo niegrzeczna. Tamara roześmiała się, obejmując przedramieniem żebra, jakby to mogło pomóc. Przypomniała sobie, że Magda rzeczywiście kiedyś to zrobiła. Ich sąsiad, z którym Tamara umówiła się niezobowiązująco raz czy dwa, nie przyjmował do wiadomości, że nie jest dla niej darem z niebios, a „nie” jest pełnym zdaniem. Naprzykrzał się. Przez kilka dni wbiegała po schodach na ósme piętro, bo wciąż spotykała go w windzie. Jakby czekał. Ale wystarczyło, że jeden jedyny raz Magda spojrzała na niego wielkimi oczyskami i zapytała: „Czy teraz jest pan moim tatusiem?”. Miała wtedy piętnaście lat, ale wyglądała na dwanaście. Wyskoczył z windy jak oparzony i nigdy już nie zawracał im głowy. I dobrze. Jeśli nie przyjmował ich w pakiecie, nie był wart uwagi. Ale Tamara nie wiedziała, jak zareagowałby Cezary. Zawsze chciał mieć rodzinę. Równie dobrze mógłby odpowiedzieć: „Byłbym najszczęśliwszym mężczyzną na świecie, mów mi Czarek”. Nagle dotarło do niej, że ta dwójka razem może być niebezpieczna. Może nie powinna zabierać go ze sobą do Ustki? Czy to nie wygląda zbyt poważnie?

Oboje, Magda i Czarek, mogą z tego wyciągnąć zbyt daleko idące wnioski. Na przykład że łączy ich coś poważnego. Poniekąd c o ś między nimi było, ale gdyby nie złamała nogi i nie potrzebowała pomocy, to czy za te kilka tygodni, kiedy wracaliby ze Szwecji w planowanym terminie, przyszłoby jej do głowy zaprosić go do Ustki? Przedstawić siostrzenicy? Nie była pewna. Cokolwiek się między nimi działo, czaiło się w niedopowiedzeniach, trochę za ciepłych spojrzeniach i nazbyt częstym przywoływaniu wspomnień. Wierciła się podenerwowana, ale Czarek, skupiony na drodze, nie zwracał na nią uwagi. Pomrukiwał coś, a potem zaczął nucić tę melodię i Tamara nie mogła uwierzyć, musiała się przesłyszeć, to na pewno było coś innego! Ale nie. Bo oto doszedł do refrenu i śpiewał już półgłosem: Czary-Mary, do rąk wezmą aparaty, Czary-Mary, wyczarują nowe światy, Czary-Mary, i emocje na twarzy, Czary-Mary, miłość im się przydarzy To i tak była ta mniej obciachowa z ich piosenek przewodnich. Poznali się na plenerze fotograficznym. Oboje tuż po dwudziestce. Zaiskrzyło, oj zaiskrzyło. Cały wolny czas spędzali na rozmowach i co tu dużo mówić, na pieszczotach. Tamara nie miała specjalnego doświadczenia w romansowaniu, on także, ale skoczyli wtedy z całą ufnością młodych serc – na główkę. Wkrótce stali się przedmiotem życzliwych żarcików kolegów i koleżanek. Niby wszyscy byli pełnoletni, a przecież poziom żartów nie przekraczał wczesnej podstawówki. Od tego, że skoro ona jest Marą, jak zdrabniano jej imię, a on Czarkiem, to razem tworzą Czary-Mary, przez przeróbkę piosenki o myciu zębów, po całkiem już szczeniackie: „Zakochana para, Czarek i Tamara, Tamara kadruje, Czarek ją całuje”. Nic ich wtedy nie mogło zrazić. Dla niej to był czas poza czasem. Po pierwszej wielkiej stracie przyszła następna. Z pasją rzuciła się w pracę i w tę młodzieńczą miłość. Uciekała przed bólem. Czarek potrafił ją dogonić. A potem próbował ją zatrzymać. Cezary umilkł, zacisnął ręce na kierownicy i jakby czytał jej w myślach, powiedział: – Wtedy… nie próbowałem cię zmienić. Kochałem cię do szaleństwa. Widziałem, że się miotasz, pędzisz i jesteś coraz bardziej wykończona. Odkąd umarła twoja siostra, bałaś się zatrzymać, jakbyś nie wierzyła, że masz gdzie. Myślałem… łudziłem się, że mogę dać ci dom, że mogę być twoją kotwicą i sprawić, żebyś miała gdzie odpocząć. Myślałem, że tego potrzebujesz. Marzyłem, że mnie potrzebujesz.

Przez chwilę milczała. Ścisnęło ją w gardle. Czemu wtedy nie mogli o tym rozmawiać? I jak to się stało, że przez te tygodnie wspólnej podróży nawet nie zająknęli się na ten temat? Nawet teraz słowa przychodziły jej z trudem, ale była mu to winna, prawda? – Wtedy nie podchodziłam do tego w ten sposób. I panicznie bałam się zatrzymać. Nie wiem, kiedy sama zdołałabym to zrobić, gdyby to wciąż była kwestia wyboru, a nie konieczności. – Westchnęła ciężko, przypominając sobie tamten czas, tamte emocje. – Dostałam od losu Magdę i musiałam dać jej to, czego obie potrzebowałyśmy. Z dnia na dzień zmieniła moje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Czarek złapał cień jej ciepłego uśmiechu, który pojawiał się, ilekroć mówiła o siostrzenicy. Stłumił ukłucie zazdrości. Nie miał do niej prawa. Ale wciąż nie rozumiał tamtej przemiany: Tamary, którą znał, w Tamarę, którą się stała dla Magdy. – Zrezygnowałaś dla niej ze wszystkiego, co kochałaś – zauważył, siląc się na neutralny ton. Wzruszyła ramionami, jakby to było coś oczywistego. – Ją kochałam bardziej – powiedziała, nieświadomie sprawiając mu ból. I zapatrzona w migający za oknem krajobraz zaczęła mówić. Szczerze, jak potrafiła tylko z nim, ze swoją siostrą i z Magdą. – Nie byłam wtedy najlepsza w kompromisach. Wszystko albo nic. Przecież mogłam to jakoś inaczej poukładać, połączyć. Ludzie miewają dzieci i kariery. Ale znałam tylko jeden wzór pracy: na dwieście procent. Iść na całość, nie jeść, nie spać, biec. Tego się z młodą pogodzić nie dawało. Więc zostawiłam to, co w tamtym momencie było mniej ważne. Ona by sobie beze mnie nie poradziła. Fotografia, cóż, nie zauważyła mojego braku. Nie zgadzał się z tym, ale starał się zrozumieć jej stanowisko. – Długo trwało, zanim się pogodziłem, że zaśmiałaś mi się w nos na samą sugestię domu i stabilizacji, a pół roku później miałaś mieszkanie, dziecko, otwierałaś studio w Łodzi… Dla mnie to było tak, jakbyś kłamała, mówiąc, że tego nie chcesz. Chciałaś, ale nie ze mną – wytknął. W jego głosie wciąż pobrzmiewał ból. Nie pomyślała, że tak mógł to wtedy odebrać. Ale czy nie miał podstaw? – Może dobrze się stało, Czarek… Przyjęłabym twoje oświadczyny, a sześć miesięcy później zmarłby Marian i Magda potrzebowałaby opieki… Wiem, jak to wpłynęło na moje plany. Jak wpłynęłoby na twoje? Nie żałowałam tej decyzji nawet minutę, ale to była moja decyzja. Nie wiem, czy mógłbyś powiedzieć to samo. Gdybyś nie zniósł tej presji i zmiany, Magda myślałaby, że to przez nią.

Dobrze, że nie dołożyliśmy jej jeszcze swojej dramy do tego, co przeżywała – próbowała racjonalizować. – Nigdy nie kazałbym ci wybierać między mną a dzieckiem! – Pierwszy raz podniósł głos. Zaciskał palce na kierownicy, aż pobielały mu kłykcie. – A ja nie mogłabym ci kazać wybierać między nami a karierą. Cały świat stał przed tobą otworem, odnosiłeś sukcesy. Ty byłeś artystą, żyłeś dla sztuki – tłumaczyła. Zaśmiał się gorzko. – Wtedy, kiedy byliśmy razem? Nie. Wtedy byłem kimś więcej. Ale kiedy mnie wywaliłaś za drzwi, tak, stałem się tylko tym. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie wiedziała nawet, jak nazwać te dziwne emocje, które się w niej kłębiły. Za dużo ich było, uwierały. Owinęła się szalem, bo mimo ciepłego nawiewu zrobiło jej się zimno. Czarek odetchnął. Starał się rozluźnić dłonie. – Nie chcę się kłócić, Tamaro. Nie chcę przerzucać się ciętymi komentarzami na temat przeszłości – powiedział w końcu, znów całkiem spokojny. – A czego chcesz? – zapytała niepewnie. – Czemu chcesz zostać w Ustce po tym, jak mnie tam zawieziesz? Dobre pytanie. Czy zdawała sobie sprawę, jak brutalne było w swej szczerości? Pewnie nie. – Chcę sprawdzić, czy coś z tamtego uczucia w nas zostało, czy też tamten rozdział jest już zamknięty na zawsze. Czy nowi ludzie, którymi dziś jesteśmy, mają sobie coś do zaoferowania, czują coś do siebie, mają jakąś przyszłość – powiedział z bolesną szczerością, odsłaniając miękkie podbrzusze. Obrócił się, by widzieć jej twarz, i zapytał: – Jesteś na to gotowa? Milczała. Bała się tego, o czym mówił. Bała się tego, co ciągle czuła. – Powiedz tylko słowo, a wyjadę i nie będę ci się naprzykrzać – zapewnił. – Urlop w Ustce ci się spodoba – odparła ostrożnie. Nie mogła mu nic obiecać. I tak wiedziała, że gdyby powiedziała „nie”, przed końcem dnia nie byłoby po nim śladu. Kolejne kilometry przebyli w milczeniu. Tylko Czarek nieświadomie pogwizdywał melodię Czary-Mary i była pewna, że w myślach nie śpiewa piosenki o myciu zębów.

Rozdział 6 Magda zajrzała do pokoju po raz piętnasty, by się upewnić, że jest tam wszystko, czego Tamara będzie potrzebować. Nie wiedziała, czy to zdenerwowanie wynika z najczarniejszych wizji, jakie nawiedzały ją przez tych kilka dni milczenia ciotki, czy z czegoś innego, ale czuła się, jakby przedawkowała kawę. Może myśl o tym, że Tamara jest ranna i wymaga opieki, uruchomił u Magdy instynkt kwoki. Babcia zachowywała dużo więcej opanowania – jakby fakt, że opasała się białym fartuchem i zabrała do gotowania, wystarczał, by czuła, że kontroluje sytuację. To prawda, Maria w stresie gotowała i piekła. A biorąc pod uwagę, jakie dni nadciągały, spodziewała się, że piekarnik będzie rozgrzany do czerwoności. By nie zastanawiać się nad tym, jak radzi sobie Joanna, kiedy przyjdzie następny list, jak spłaci zaległe raty i jak ciężkie są obrażenia Tamary, skoro porusza się na wózku, skupiła się na bardziej przyziemnych zmartwieniach. – Madziu, który pokój przydzieliłaś koledze Tamary? Zaniosę tam świeże ręczniki – zapytała. Magda uśmiechnęła się na słowo „kolega”. Zabrzmiało, jakby Tamara i Cezary mieli dziesięć lat i siedzieli w jednej szkolnej ławce. Tamara wiele razy sobie żartowała, że w pewnym wieku „chłopak” brzmi kompletnie niewiarygodnie. A jednocześnie przyznawała, że „partner” sugeruje relację dużo głębszą niż ta, która zwykle łączyła ją z facetami, „pościelowy” zaś było niewychowawcze i mogło negatywnie wpływać na przekonania Magdy w kwestii tego, co jest najbardziej istotne w relacjach damsko-męskich. Często używały więc słowa „kolega”, ale w kontekście ironicznym. Magda nie była pewna, czy babcia by to doceniła. Przy całej swojej tolerancji Maria wolała nie poświęcać nadmiernej uwagi nocnym wizytom Artura w mieszkaniu wnuczki. Choć musiała słyszeć, kiedy schodził lub wchodził po schodach, za każdym razem mijając jej mieszkanie. Nazywała go „chłopcem Magdy” i „tym miłym chłopcem”. Cezary, zanim Maria go pozna i zadecyduje, co o nim sądzi, musiał się zadowolić mianem „kolegi”. Magda nie zamierzała z tym polemizować. Sama też postanowiła mieć na niego oko. – Myślę, że narożny pokój będzie idealny. Już wysprzątany i z widokiem na port. Spodoba mu się. Dwie trzecie pokoi jest pustych, równie dobrze może dostać jeden z najlepszych, choćby z tego tytułu, że ją dowozi do domu.

Dawała mu kredyt zaufania. Ale jeśli Tamara będzie przez niego płakać, pomyślała mściwie, jego pobyt tu szybko może się zmienić w piekło. Maria martwiła się o Tamarę. Nie o jej połamane kości – te się zrastały. Ale regeneracja serca zajmowała znacznie więcej czasu i zwykle pozostawały blizny. – Nigdy nie wspominałaś, by się z kimś spotykała. To jakaś świeża sprawa, między nimi? – spytała ostrożnie, mieszając składniki w żeliwnym garnku. Magda westchnęła, opadła na krzesło i zaczęła podskubywać jeszcze ciepłą bułeczkę. Jedną z trzydziestu, które od rana zdążyły opuścić piekarnik. – Żebym to ja wiedziała, babciu. Tamara napomknęła kiedyś o jakimś Czarku… Czarek to chyba Cezary? Czy jest inne imię, które zdrabnia się do Czarka? – Nie wydaje mi się, kochanie. Poza tym to dosyć rzadkie imię – przyznała babcia. – No właśnie. Jakie jest prawdopodobieństwo, że spotkała drugiego Cezarego? Mimowolnie wymachiwała bułeczką, a kruszonka rozsypała się po stole. Zebrała ją starannie oblizanym palcem i wyjadła do ostatniego okruszka. – Sama ciągle się zastanawiam, jak to z nimi jest. I tylko zgaduję. Żadne z nich nie jest wylewne. Nawet się nie zająknęła na jego temat przez te miesiące. A kiedy on napisał, nie naciągałam go na zwierzenia, bo ważniejsze było, w jakim stanie jest ciocia. Zastanawiała się, co ją niepokoi najbardziej w tej tajemnicy, jaką obrósł Cezary. Mops, z którym podróżowali, doczekał się więcej wzmianek niż on. A przecież nawet gdyby nic innego ich nie łączyło, oboje byli Polakami i fotografowali. Nawet gdyby się nie dogadywali, w normalnej sytuacji ciotka opisałaby go ze wszystkimi złośliwymi przymiotnikami, nadała mu jakiś kąśliwy przydomek. Tak szczelna zasłona milczenia była w ich relacji czymś zupełnie nowym. – Tamara nie ukrywała przede mną randek ani przelotnych związków, ale gdy tylko któryś robił się zbyt poważny, ukręcała mu łeb. O nim natomiast nie wspomniała. Więc jeśli nie jest to coś z ostatnich miesięcy, to zgaduję, że to kwestia ponad dwunastu lat – przyznała niechętnie. Tylko ta opcja miała sens. Maria uniosła brwi. – I co? Po takim czasie nagle się odnaleźli? – No właśnie! – Magda aż zastukała palcem w stół, by podkreślić, jak bardzo babcia trafiła w sedno z tym pytaniem. – Trochę podejrzane. Ledwie znikam z jej codziennego życia, a on nagle wypływa. Jakby tylko na to czekał. Nie wiem, czy mi się to podoba. Powstrzymuję się od komentarzy, ale będę mieć go na oku. – Myślisz, że się zakochała? – zmartwiła się Maria.

– Nie wiem, czy to zaszło aż tak daleko. Ale coś jest na rzeczy. Gdyby nic do niego nie czuła albo gdyby to była niewinna historia, jakich wiele, powiedziałaby mi o nim. Opowiedziała mi chyba o każdym uczestniku projektu, poza nim. Nawet nie wspomniała, że jest tam więcej fotografów! Nadmieniła tylko, że nie jest jedyną osobą z Polski. To mi coś mówi. Jeśli to ten sam Czarek… cóż, był miłością jej życia. – Tak powiedziała? – Maria zamarła z łyżką w połowie drogi do ust. – Jak to Tamara. Między żartem a przypowieścią o tym, że „miłość nie staje się mniej prawdziwa tylko dlatego, że się kończy – recytowała Magda, naśladując głos ciotki – a wymaganie od niej, by była wieczna, jest głupie i ogranicza niczym te idiotyczne kłódki z imionami, które ludzie przypinają do mostów. Z żywego i pulsującego uczucia stałaby się sarkofagiem, bo tylko on może przetrwać wieczność”. – Pokręciła głową. – Oglądałyśmy akurat dokument o grobie Tutenchamona, stąd pewnie takie skojarzenia. Maria westchnęła i znów energicznie zamieszała w garnku warzywa. Miłość zawsze kojarzyła jej się z kłopotami. I czymś nieprzyjemnym, co wychylało łebek, gdy tylko otwierało się serce. Ale nie chciała sprzedawać wnuczce takiej wizji. Miała nadzieję, że dziewczynie życie miłosne poukłada się lepiej i jej myślom na temat mężczyzn nigdy nie będzie towarzyszył gorzki posmak. Sama nie była pewna, czy tak naprawdę wierzy w całą tę miłość. Kojarzyła jej się głównie z bajkami, które wciska się młodym kobietom, tak jak jej, kiedy była młoda i głupia. Że jest tylko połówką większej całości, że bez mężczyzny nigdy nie będzie kompletna, a szczytem jej ambicji powinno być małżeństwo, dzieci, pielęgnowanie ogniska domowego i usługiwanie, bez którego byłaby postrzegana jako żona niedbała i leniwa. W kółko słyszała, że największe szczęście znajdzie wtedy, kiedy ją ktoś pokocha. Nikt nie wspominał, jak bardzo warunkowe bywa to uczucie. Wolałaby, żeby każda kobieta zaczynała od pokochania samej siebie. By wyznaczała swoje granice. I dopiero wtedy była gotowa spotkać się z kimś w pół drogi. Albo i nie. Bo czy mogła zaprzeczyć, że najszczęśliwsze i najpełniejsze lata swojego życia przeżywała jako wdowa? Wysłała Magdę z ręcznikami do pokoju narożnego i raz jeszcze sprawdziła komórkę. Żadnej wiadomości od Joanny. Odliczała czas dzielący Ptaszynę od przyjazdu do Przystani i modliła się, by miała go wystarczająco wiele. Ogarnęła ją irracjonalna potrzeba usłyszenia głosu tej młodej kobiety, upewnienia się, że jest cała, zdrowa i nie zmieniła zdania – nie dała się przekonać przeprosinom, zapewnieniom zmiany, nie przyznała mężowi racji, że wina leży po jej stronie.

Maria wiedziała, że nie może zadzwonić. Mogłaby wszystko zrujnować. Musiała być cierpliwa. Musiała być spokojnym portem, do którego zdoła zawinąć kolejna Ptaszyna. By dać upust frustracji, zaczęła mieszać potrawę jeszcze energiczniej. Jakby w ten sposób mogła przyspieszyć moment, kiedy wszystkie zagubione statki zawiną do portu. * Już po pierwszej godzinie pobytu w Wielkiej Niedźwiedzicy Tamara czuła się wykończona. Zbyt wiele elementów się skumulowało, odbierając jej wszystkie siły. Niespokojna i pełna emocji noc na promie. Nie mniej emocjonująca podróż samochodem do Ustki. A wreszcie posiłek z Magdą i Marią, milion pytań i krążący po pensjonacie nieco szaleni goście, których Magda przedstawiła jej jako Łowców Duchów. Na dodatek cholerny ibuprofen stanowczo nie był w stanie uśmierzyć bólu. Próbowała to ukryć przed siostrzenicą, która i bez tej wiedzy zamartwiała się i kwokowała. Tyle że coraz więcej wysiłku kosztowało Tamarę ignorowanie pulsującego bólu nogi, który utrudniał jej koncentrację na rozmowie. Co chwilę gubiła wątek. Czuła na sobie uważne spojrzenie Magdy i Cezarego. Nie spuszczali z niej oka, jakby się spodziewali, że zaraz padnie bez życia. Cezary zjadł podane przez Magdę śniadanie. Wypił pół litra zielonej herbaty. Dzielnie znosił jastrzębie spojrzenia i mało dyskretne przesłuchanie, które mu fundowały dwa pokolenia Garstek. Jednak po kilku ostatnich dniach wydawał się dziwnie dostrojony do zmiany stanu Tamary, jakby czytał w niej jak w otwartej księdze. Gdy ból zaczął jej mocniej doskwierać, jego radar zadziałał bez zarzutu. – Wiem, że dopiero południe – powiedział – ale czuję się, jakbyśmy byli na nogach drugą dobę. Muszę odespać to kołysanie na promie. Wiedziała, że chciał w ten sposób odciągnąć od niej uwagę i oszczędzić Magdzie powodów do niepokoju. Doceniała to. Podobnie jak fakt, że zachowywał się przyjaźnie i naturalnie. Nie sugerował, że są w związku, nie rzucał podtekstami, choć wielu na jego miejscu wykorzystałoby okazję do ustawienia relacji. On tego nie potrzebował. Był jednym z tych ludzi, których intuicyjnie lubią dzieci, psy i nieznajomi w kolejce do kasy. Wystarczyła godzina, by Maria zrezygnowała z ostrożnego dystansu. Łowcy Duchów po kwadransie rozmowy zapraszali go na polowanie na niesamowitości, a ich Hultaj przyjaźnie podgryzał nogawkę. Jedynie Magda zachowywała się powściągliwie – jakby uznała, że podejmie decyzję co do niego, dopiero gdy pozna wszystkie fakty. Wykazywała

niekiedy taki rozsądek, że zdaniem Tamary bez wątpienia musiała go dostać w genach po ojcu. Na pewno nie był to skutek wychowania przez ciocię. Cezary podążył za Marią do recepcji, gdzie odebrał klucz i wskazówki, jak trafić do pokoju. Następnie w trzech kursach do samochodu i z powrotem przeniósł do pensjonatu bagaże swoje i Tamary – niewielkie walizki z odzieżą i rzeczami osobistymi oraz dużo większe torby ze sprzętem elektronicznym i aparatami. Zaniósł jej rzeczy do pokoju, jakby upewniał się, że ma tam wszystko, czego potrzebuje, a potem wbiegł po schodach ze swoimi betami. Zbyt energicznie jak na kogoś, kto rzekomo chwilę temu padał z nóg. Tamara wiedziała, że powinna sprawdzić, czy aparaty i komputer nie ucierpiały w wypadku, ale nie miała na to siły. Potrzebowała wziąć kilka tabletek przeciwbólowych, położyć się na łóżku i wyciągnąć nogę prosto, bo biodro i kolano dawały jej do wiwatu po kilku godzinach siedzenia w samochodzie. Magda nie dała się zmylić. – Masz coś przeciwbólowego? – zapytała wprost, prowadząc ją do pokoju. – Nie wykupiłam recepty – mruknęła Tamara. Zawsze bała się leków, od których mogłaby się uzależnić. Przepisany środek był mocny i silnie uzależniający, wykonany na bazie opiatów. Zanimby się obejrzała, skończyłaby jak Dr House, łykający oksykodon jak tic taki. A nie miała pojęcia, jak się znajduje dilera, gdy zabraknie recept. Magda westchnęła, bo odgadła, jakimi torami pobiegły jej myśli. Tamara była zawzięta, nawet po wycięciu wyrostka robaczkowego nie chciała wziąć nic mocniejszego niż paracetamol. – W drodze do Vincenta zajrzę do apteki, kupię coś, co nie jest na receptę. Cierpienie wcale nie uszlachetnia, cioteczko, za to jak się będziesz tak krzywić z bólu, zrobi ci się wyjątkowo nieatrakcyjny układ zmarszczek. – Jesteś podła, Garstko Nieszczęścia – zarzuciła jej Tamara z uśmiechem. – A dziękuję, w twoich ustach to prawdziwy komplement. A teraz po prostu chwilę odsapnij. Za godzinę zaczynam zmianę w kawiarni, kończę o dwudziestej pierwszej. Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, dzwoń. Poza tym babcia dziś większość dnia spędza w pensjonacie, więc usłyszy wołanie. Tamara znała swoją siostrzenicę. Nerwowość i lekki, lecz wyczuwalny dystans był sprawdzonym sposobem, z jakim dziecko, które doświadczyło zbyt wielu strat, radziło sobie ze strachem. – Magdo, to tylko noga. Za kilka tygodni zdejmą gips i jedyne, czym się będzie różniła od drugiej, to brak opalenizny. Ale przy tej pogodzie różnica będzie znikoma – zapewniła. Magda pokiwała głową, ale nie była w stanie nic powiedzieć. W gardle miała gulę, palce wciąż zaciskały się i prostowały, miętosząc dół bluzy. Jeszcze jeden

z jej dziecięcych tików. To bolało Tamarę bardziej niż noga. – Przepraszam, Madziu. Przepraszam, że cię nastraszyłam. I za to, że nie zadzwoniłam wcześniej. Głupio uznałam, że lepiej przyjmiesz to, że właśnie wypisali mnie ze szpitala, niż że wciąż w nim leżę. Bo nie wypuszczają umierających. – Magda pociągnęła nosem, łamiąc ciotce serce. – Przepraszam, kochanie, nigdy więcej, słowo honoru. Magda odetchnęła, słysząc szczerość w jej głosie. Wygładziła wymiętą bluzę i otarła rękawami niespodziewane łzy. – Naprawdę mnie nastraszyłaś. Nie rób tego więcej. Wolę wiedzieć dokładnie, co się dzieje, niż wyobrażać sobie najgorsze. Cieszę się, że tu jesteś – powiedziała w końcu. Uściskały się niezgrabnie, wózek mocno ograniczał możliwości przytulenia się. – A teraz odpocznij, zobaczymy się wieczorem – dodała dziewczyna, wychodząc z pokoju. Tamara nie musiała już przybierać dzielnej miny. Mamrocząc przekleństwa i zapierając się o podłokietniki, przeniosła ciężar ciała na ramiona i spróbowała wstać, a przynajmniej wyprostować nogę w biodrze. Złamana kość bolała, ale w tym momencie to obite biodro i pośladek mocniej dawały jej się we znaki. – Płakać z bólu. Ze wszystkich części ciała musi to akurat być tyłek – postękiwała, przenosząc się z wózka na łóżko. W zasięgu ręki stały kule, które kupiła w sklepie ze sprzętem rehabilitacyjnym w Gdyni. Kiepsko sobie z nimi radziła, ale zamierzała ćwiczyć, żeby możliwie prędko móc odstawić wózek. Już szukała w sieci możliwości rehabilitacji w Ustce i okolicy. Podpierając się kulami, dźwignęła się z łóżka. Musiała skorzystać z toalety. Każdy krok przychodził jej z takim wysiłkiem, że kiedy dotarła wreszcie do łazienki, uznała, że zasługuje na fanfary i oklaski. Po pobycie w szpitalu i wielogodzinnej podróży marzyła o prysznicu, ale sił wystarczyło jej tylko na wysikanie się i umycie rąk oraz twarzy. Opadła na materac wykończona. Połknęła ibuprofen i paracetamol, wierciła się przez chwilę, próbując znaleźć pozycję, w której niewygoda i ból byłyby najmniej dokuczliwe. I odpłynęła. Czuła się bezpiecznie. Już nie w szpitalu, nie na promie, ale w domu. Nie własnym, ale w domu Magdy, a to właściwie to samo. Innego nie potrzebowała. Jej mózg też to odnotował. Pierwszy raz od lat nie śniła koszmarów. Przynajmniej nie tych o wypadku. Wędrowała przez las. Czegoś szukała. Czegoś, co tam zostawiła. Ale nie była pewna, czy to wciąż tam jest, ani nie pamiętała, gdzie dokładnie było. Nawet we

śnie prychnęła na nachalną symbolikę tego obrazu.

Rozdział 7 Przed wyjściem do Vincenta Magda zajrzała do Tamary. Ciocia spała, z gipsem na zwiniętym w rulon kocu i poduszką pod kolanem. Wyglądała tak spokojnie, a co najważniejsze – dziewczyna nareszcie miała ją przy sobie. Odetchnęła z ulgą. Starała się nie myśleć za dużo o tym, skąd się biorą jej lęki, skąd pokusa, by sprawdzić, czy Tamara oddycha i czy jej skóra nie traci ciepła. Poprawiła koc, który prawie zsunął się na podłogę. – Już wszystko dobrze, Mini-Garstko, już jest w domu – usłyszała za sobą głos. Uśmiechnęła się szeroko. – Tatku, wróciłeś! – Czy kiedyś zostawiłem cię na dłużej? – zapytał. Stał zanurzony do pasa w drewniany stolik przy oknie. Rudawa broda kładła się na ściągaczu swetra z koślawym bałwankiem na piersi i z jednym rękawem bardziej postrzępionym niż drugi. Takim go zawsze pamiętała. Nie odpowiedziała na jego pytanie. Nigdy nie przedyskutowała z nim tego, że umarł i zostawił ją samą, a gdy niespełna dwunastoletnia znalazła go martwego w sypialni, potrzebowała kilku godzin, by otrząsnąć się z szoku i zadzwonić po pogotowie. Leżała przy nim w piżamie w króliki i wbrew logice czekała, aż się obudzi. Ona albo on. – Musisz uważać, tatku, kręcą się tu Łowcy Duchów. Mają poważny sprzęt i determinację, żeby badać byty ektoplazmowe. A niewykluczone, że jesteś jednym z nich. Wolałabym, by cię nie nagrali. Marian Garstka parsknął śmiechem. Cały się zakołysał w swojej wikińskoniedźwiedziej postaci i poklepał po brzuchu, jakby usłyszał naprawdę przedni dowcip. – Łowcy Duchów w Wielkiej Niedźwiedzicy? Czyż to nie jest doskonały pomysł? – Sama nie wiem, czy wierzę w duchy, więc nie wiem, na ile wierzę w Łowców Duchów – przyznała cicho. Palcem wskazującym potarł grzbiet nosa – jak zawsze, gdy się nad czymś zastanawiał – i powiedział: – Nie martw się, Mini-Garstko, wszystko mamy pod kontrolą, ja i ty. To może być tylko przeczucie, nie musi oznaczać nic wielkiego.

– Co masz na myśli? – Ten niepokój, który ci towarzyszy. Wrażenie, że wydarzy się coś złego. I że machina już ruszyła. To wciąż może nie znaczyć absolutnie nic. To może być echo tego, co spotkało Tamarę. Cholera, miał rację, uświadomiła sobie Magda. To uczucie narastało w niej od kilku dni. Nazywała to trzęsawką, jakby przedawkowała kofeinę, ale znacznie bliższe prawdzie było to, co powiedział tata. Czuła nadciągające kłopoty, czuła przez skórę, że stanie się coś złego. I że nie zdoła temu zapobiec. Zamknęła cicho drzwi do pokoju Tamary, pozwalając jej spać. Na korytarzu wpadła na pana Zenona. Wyglądało na to, że jej szukał. Głaskał się po łysej głowie, wyraźnie skonfundowany. – Potrzebuje pan czegoś? – zapytała. – Ach, pani Madziu, mam taki problemik, dylemacik taki… No zrozumiem, jeśli nic z tego i się nie da nic znaleźć, ale przecież może… – Panie Zenonie, nie gryzę. Za to za chwilę biegnę do drugiej pracy, więc do rzeczy. – Ach tak, no tak. Chodzi o to, że mamy bardzo dużo sprzętu, no dużo jest tego wszystkiego. I torby, i skrzynie, i wszystkiego się nazbierało… I żona mi głowę suszy, że w pokoju co chwilę się o coś potyka… Może macie tu jakiś pokoik czy kanciapę, w której mógłbym te moje klamoty trzymać? Magda szybko rozważyła problem. – Mam takie miejsce, tu, na parterze, jest taka jakby garderoba, szafa wnękowa… Na piętrze też, ale tam trzymamy środki czystości, odkurzacz i ręczniki… Z tym że, panie Zenku, te szafy nie są zamykane na klucz, tylko na małą zasuwkę, więc wolałabym, żeby pan tam nie chował nic cennego. – Nawet jeśli będę mógł tam wstawić torbę na sprzęt elektroniczny, to już mi Stefa trochę odpuści. Bo widzi pani, pani Madziu, ona rano musi rozwinąć matę i poćwiczyć kilka asan jogi na powitanie dnia, a torba wielka i jeszcze wykładana gąbką, więc nie da się jej ciasno zwinąć. Zaprowadziła go do szafy. Białe drzwi wyglądały tak samo jak te do pokojów, ale zamiast klamek i zamków miały tylko okrągłą gałkę i niewielką zasuwkę. – Jeśli to panu wystarczy, to proszę bardzo. Pan Zenon Dyziak był tak uszczęśliwiony, jakby podarowała mu właśnie klucze do miasta. Znając już nieco panią Stefę, Magda podejrzewała, że jej niezadowolenie dawało się odczuć, nawet jeśli nie wyrażała go werbalnie. – To ja będę za minutkę – powiedział i już rączo wbiegał po schodach. I faktycznie, niewiele więcej czasu potrzebował, by wrócić na dół z dużą czarną torbą sportową na długim pasku, miękką od gąbek.

Magda upakowała ją na regale, obok pudełka z żarówkami i paczkami papieru toaletowego, i zamknęła schowek na zasuwkę, pośpieszając Łowcę. Musiała biec do Vincenta. Tego dnia miała mieć wolne, spędzić popołudnie z ciotką, ale Nika zadzwoniła do niej rano z przychodni z informacją, że jej bliźniaki pochorowały się na zapalenie oskrzeli i przez tydzień będzie uziemiona. Magda musiała przejąć jej dyżur. Ze zmniejszoną po sezonie obsadą nie bardzo miała wybór. Dorota chciała dać jej dodatkowe godziny do całego etatu, ale wtedy Magda miałaby mniej czasu na pomaganie babci w pensjonacie. Czuła na twarzy ciepłe promienie słoneczne. Poluzowała chustę pod szyją, rozsunęła kurtkę. Zakiełkował w niej optymizm. Może z tą jesienią jeszcze nie wszystko stracone? Pan Małecki przepowiedział dziś przy śniadaniu, że pogoda jest najwyżej na dwa cienkie polarki albo jeden softshell. Jako kapłan świątyni ubierających się na cebulkę, wielbiciel polarów, bielizny termoaktywnej i odzieży funkcyjnej, pan Tomasz oceniał pogodę pod kątem kombinacji stroju odpowiedniego przy konkretnych warunkach atmosferycznych. Rzadko, o ile w ogóle, wspominał, jaka jest temperatura. Jeden polar, dwa czy już trzy? A jeśli do tego kalesonki i podkoszulek termoaktywny, to już ani chybi okolice zera. I czy wystarczy softshellik, a więc tylko wieje, czy już w ruch idzie goreteksik, co znaczy, że również pada? Magda zauważyła, że jego dość ogólne przepowiednie właściwie sprawdzają się lepiej niż prognoza telewizyjna. Obudził w niej nadzieję, gdy oznajmił, że w sumie to do końca tygodnia będzie ładnie, a on niepotrzebnie pakował kalesony. Może z tej końcówki sezonu zdołają jeszcze coś wycisnąć? Od wczoraj nie padało. Zimny wiatr z północy złagodniał, słońce świeciło coraz śmielej, więc powietrze było w stanie się nagrzać. Może goście z rezerwacjami na przyszły tydzień nie odwołają przyjazdu? Październikowi i listopadowi turyści i tak nie nastawiają się na kąpiele, więc dobra aura powinna przyćmić złą sławę, jaką przynieśli Ustce topielcy i sinice. O ile oczywiście nie pojawią się żadne nowe trupy. O starych ludzie powoli zapominali, ostatnie ciało wypłynęło miesiąc temu. W dzisiejszym zalewie informacji to już niemal prehistoria. Magda wpadła do Vincenta kilka minut przed początkiem zmiany. Ruch był średni – kilka stolików zajętych, para przy kasie składała zamówienie. Do ogarnięcia. Pomachała szefowej i Anicie, która musiała już słyszeć o chorobie bliźniaków i uziemieniu Niki, bo uniosła dłonie w dziękczynnym geście. Kilka godzin później, krojąc masę krówkową, zawijając ją w papierki i pakując gotowe krówki do torebeczek, zastanawiała się, co właściwie próbuje powiedzieć jej intuicja. Czy złe przeczucia dotyczyły pensjonatu?

Jeśli tak, co mogła zrobić, by uchronić go od najgorszego? Musiała jakoś zadziałać, to pewne. Im bardziej babcia dusiła to w sobie, tym jaśniejsze stawało się dla Magdy, że mają poważne kłopoty. Może powinna zadbać, by ich pensjonat dało się wyszukać przez popularne serwisy takie jak Booking czy Trivago? Zaoferować jakąś promocję? Dodać nowe, bardziej kuszące zdjęcia na stronę i fanpage, który latem założyła Wielkiej Niedźwiedzicy? A może modlić się o cud? I wziąć cały etat w Vincencie? Pracowała, odkąd skończyła osiemnaście lat, ale dopiero teraz czuła, jakby zniknęła jej siatka bezpieczeństwa. Starała się nie panikować, ale niepokój jej nie puszczał. * Tamara nie była pewna, co ją obudziło. Czy hałas pochodził z jej snów, czy z zewnątrz? Zamrugała, próbując rozpoznać miejsce i czas. Znów to usłyszała, dźwięki dobiegały z pokoju tuż nad nią. Stłumione odgłosy kłótni, ciężkich kroków, szurania krzesłem. Po chwili ucichły, ale Tamara wiedziała, że już nie zaśnie. I tak przespała dobrze ponad pięć godzin. Poczuła lekki głód, miała też pełny pęcherz. Pokuśtykała o kulach do łazienki. Potem uznała, że już czas stawić czoło prawdzie o sprzęcie. Rozłożyła na łóżku wszystkie aparaty i obiektywy i dokładnie je obejrzała. Sprawdziła laptopa i małą drukarkę do zdjęć. Wyglądało na to, że wszystko było całe. Jeśliby podróżowała w torbach tak starannie wyłożonych gąbką, pewnie i jej nic by się nie stało. Nawet jej stara leica, delikatniejsza od wielu współczesnych aparatów, przewożona w skórzanym pokrowcu, a nie jednym z nowoczesnych antywstrząsowych futerałów, przetrwała wypadek bez skazy. Podłączyła ulubionego nikona do ładowania, przykręciła obiektyw i odłożyła. Może potem będzie miała okazję do cyknięcia kilku zdjęć. Sprawdziła pocztę i odpisała na kilkanaście maili od członków projektu. Wyglądało na to, że wszyscy się zamartwiali i narzekali na Czarka, że wywiózł ją do Polski, zanim na własne oczy zdołali się przekonać, że żyje i ma się dobrze. Wysłali jej zdjęcia wynajętego busika. Zaśmiała się na widok zbliżenia pogiętej maski, gdzie w strefie zgniecenia poodpryskiwał beżowy lakier, odsłaniając cztery poprzednie warstwy farby, w tym prawdopodobnie oryginalny buraczkowy, psychodelicznie fioletowy, żółty i lazurowy. Całość przypominała warstwy geologiczne albo wielki siniak. Mikael podpisał zdjęcie: „Wygląda jak moje czoło”. Zresztą zdjęć siniaków, już tych realnych, było więcej, bo na zamkniętej grupie na Facebooku porównywali obrażenia niczym rany wojenne. Tamara wysłała fotkę gipsu i spuchniętego kolana oraz selfika z sińcami

i szwami, wraz z raportem o własnej kondycji. „Pewnie dostajesz lepsze prochy niż my”, napisała Emma. „Najlepsze zostawiam Hannekiemu”, skomentowała Tamara, bo autor błyskotliwych reportaży, z wykształcenia antropolog i kulturoznawca, w czasie wyprawy zasłynął eksperymentami na świadomości. Za każdym razem, gdy wchodzili na prom czy przekraczali granicę, zastanawiali się, czy będzie z nimi kontynuował podróż, czy może zaprzyjaźni się bliżej z psami na skutek wyrywkowych kontroli. Ale zawsze jakoś mu się upiekło. Tamara obawiała się, że reszta ekipy będzie miała jej za złe opóźnienie, ale Emma napisała, że wszyscy wrócili do domów na tygodniowy urlop. Ich łącznik z fundacji, która organizowała wyprawę, nalegał, by odpoczęli. Zresztą i tak szwedzki etap był ostatni. Teraz pozostawało montowanie filmów, edycja zdjęć, przygotowanie tych na wystawy, pisanie przewodnika i reportażu, wybór prac do książki i do prasy. Wszyscy uczestnicy mieli przed sobą jeszcze mnóstwo roboty. Nie musieli jednak przebywać w jednym miejscu – wystarczył stały kontakt przez internet. Uspokojona Tamara postanowiła wyjść i poszukać czegoś do jedzenia. Upewniła się, że ma w torbie portfel, i założyła bluzę na sukienkę Emmy. Będzie musiała poprosić Magdę o pomoc w zakupach, przede wszystkim jakichś dresowych spodni. Nie było łatwo otworzyć drzwi i wyjechać z pokoju na korytarz. Wchodzenie w zakręty też wymagało wprawy i nie lada krzepy w ramionach. Mimo to dawała radę. Jeden mały próg i dojedzie do kuchni, a stamtąd po niewielkiej rampie na podwórze. – Łatwizna – mruczała pod nosem, manewrując wózkiem między krzesełkami. Naprawdę doceniała to, że wózek zagości w jej życiu tylko na kilkanaście dni, bo mogło być dużo gorzej. – Właśnie do ciebie szedłem. Pomyślałem, że będziesz wiedziała, gdzie tu można dobrze zjeść – usłyszała za sobą. Czarek w butelkowozielonym swetrze i zamszowej kurtce wyglądał nieprzyzwoicie dobrze. – Pokażę ci dobrą miejscówkę, jeśli będziesz kucykiem w mojej karecie – powiedziała. – Do usług, Kopciuszku – powiedział i skłonił się, zamiatając wyimaginowanym kapeluszem podłogę. – Oj, bucik teraz na pewno nie pasuje. Roześmiał się. – Szklany pantofelek poczeka na lepszą chwilę. Prowadź, umieram z głodu. Wybrała przyjemną restaurację z rybnym menu. Niech Czarek zyska miłe nadmorskie doświadczenie.

Czekając na jedzenie, swobodnie rozmawiali. Żadne z nich nie zahaczało o niekomfortowe tematy, takie jak przeszłość, przyszłość czy to, co właściwie ich łączy. Mówili o pracy i o tym, jakie wrażenie Czarek mógł zrobić na Garstkach. – Czułem się jak na przesłuchaniu. Magda jest trochę przerażająca. Niby mała, słodka, podobna do ciebie w stopniu ciut niepokojącym, ale nawet przez chwilę nie wątpiłem, że gdybyś powiedziała, że cię skrzywdziłem, wydrapałaby mi oczy. – Wiesz, zawsze będę honorową Garstką. Adoptowali mnie na weselu w sierpniu. Magda i Maria, ale i Marek z żoną i córką. Nie znasz Marka, to wielki wiking i policjant. I musisz wiedzieć, że oni bardzo poważnie traktują ochronę stada, a Mini-Garstka to najmniejsze z twoich zmartwień, przynajmniej ciałem. Całkiem poważnie rozważam zmianę nazwiska z Wiśniewskiej na Garstkę. – Może szybciej będzie na Holtz? To też nie najgorsze nazwisko – zarzucił wędkę. – Cwaniaczek. Jeżeli kiedykolwiek rozważałabym ślub, zostanę przy swoim. Jeśli ci to przeszkadza, przynajmniej jeden problem mamy z głowy. – Jak dla mnie oboje możemy przyjąć nazwisko Garstka. Może Magda Garstkom nie wydrapuje oczu tak ochoczo. – A tak ładnie się trzymałeś neutralnych tematów – zakpiła. – Dawałem ci przestrzeń. Owszem, spędziliśmy ostatnie trzy miesiące razem, ale zawsze byliśmy w większej grupie. Jak cię znam, już analizujesz i rozgryzasz, czy dobrze ci z tym, że jestem tu z tobą, więc nie daję ci pretekstu. I wiesz, że mogę ci się przydać. Nawet jeśli nic między nami nie wyjdzie, możemy tu na spokojnie skończyć pracę nad projektem. – Chcesz zostać tak długo? – Nie kryła zaskoczenia. Spodziewała się, że za dwa lub trzy dni będzie zwijał manatki. – Nigdzie mi się nie spieszy. – Wzruszył ramionami. – Mój status gniazdowania jest identyczny jak twój. Spakowałem dobytek, wymówiłem umowę najmu. Nie wiem jeszcze, gdzie osiądę. Ustka to ładne miasto, może właśnie tu. Milczała. Zastanawiała się nad tym, co właśnie powiedział. Przygotował się, rozbroił wszystkie miny, na które mogłaby go wpakować. Naprawdę startowaliby z czystą kartą. Odprowadził ją do pokoju. Zapytał, czy potrzebuje pomocy z przebraniem się. Odmówiła. Pochylił się i pocałował ją na dobranoc. Wcale nie w policzek czy czoło. Zakręciło jej się w głowie i odruchowo zacisnęła dłonie na mięsistym butelkowozielonym swetrze. Chyba chciał się odsunąć, więc przyciągnęła go

mocniej i kontynuowała pocałunek. Dopiero gdy brakło jej powietrza, przerwała. Może minęło dwanaście lat, ale wciąż doskonale potrafił zrobić jej bałagan w uczuciach i myślach. I już miała pewność, że chciałaby więcej. Pocałunków. Czy dotyczyło to też wszystkich innych rzeczy, które jej proponował? Nie była pewna. – Dobrze wiedzieć, że wciąż tu jest – powiedział enigmatycznie. – Co? – Nie zrozumiała. – Żar, moja Maro uroczna. Czary-Mary ciągle mają swoją magię. Z uśmiechem kota, który wychłeptał garniec śmietanki, wyszedł z pokoju. Gotował ją jak żabę. Wiedziała o tym, ale nie mogła zaprzeczyć – był skuteczny. * Znów coś ją wyrwało ze snu. Jakiś pisk czy wrzask, rumor, a potem błysk światła za oknem. Szukała po omacku włącznika lampy, zamiast tego znalazła na szafce aparat. Ustawiła go na tryb nocny i przez obiektyw lustrowała podwórko za oknem. Parapet był na tyle nisko, że widziała większość placyku i zaparkowane auta, a także lampki ogrodowe, które rozbłysły przed chwilą, gdy coś przecięło promień czujnika ruchu. Znów usłyszała ten wysoki pisk i skrzek, trochę bardziej w lewo. Na murku osłaniającym kosze na śmieci wyleniały czarny kocur wykłócał się z wielką mewą o jakiś ochłap. Zwolniła migawkę. Zdjęcia nie wyjdą najlepiej w tym świetle, ale rozbawił ją ten obrazek. Było w nim coś bezwzględnie nadmorskiego. Przypomniała sobie, że przecież chciała utrwalić Ustkę po tym, jak wyjadą turyści. Kocur i mewa okazali się pierwszymi wartymi uwiecznienia mieszkańcami miasteczka po sezonie. A największą zaletą kota, mewy i projektu było to, że pozwoliły jej przestać myśleć o nieoczekiwanym pocałunku i zamęcie, który wzbudził w jej głowie. * Maria wyjrzała przez okno, kiedy dobiegły ją hałasy. Nie mogła zasnąć, a gdy zasypiała, śniły jej się koszmary. Nie potrafiła odpędzić od siebie złych przeczuć. Odliczała czas do przyjazdu Joanny. Przyłożyła gorące czoło do zimnej szyby i westchnęła. Czemu akurat ta historia, ta kobieta, wyciągała z jej pamięci straszaki? Może była zbyt podobna do jej własnej? Dawno nie myślała o swoim mężu. O piekle, które znosiła każdego dnia. O siniakach, które ukrywała przed bliskimi. O przemocy, którą jej ciało znosiło

tak długo, aż całkiem straciło umiejętność czerpania przyjemności z bliskości. O złamaniach i ranach, na które zawsze miała wyjaśnienie, jakiego nikt nie kwestionował. Była wolna już prawie dwa lata. Ale czasami budziła się w nocy z paniką narastającą w gardle. Hałas za oknem mózg Marii przetwarzał w odgłos wracającego nocą męża. Pijanego, w złym humorze. Trzęsła się w łóżku, czekając na ciosy, nieznośny ciężar wgniatający ją w materac, słowa, które raniły nie mniej. „Wiem, co zrobiłaś, co uszło ci na sucho. Nie chwal dnia przed zachodem słońca” – czytała w kolejnym liście od jej anonimowego prześladowcy. Czy aby na pewno „na sucho”? Owszem, nie trafiła do więzienia. Ale czy była wolna? Może tego też się bała, myśląc o Joannie. Że popchnięta do ostateczności, będzie musiała żyć z nieustannym poczuciem winy. Nie z powodu tego, co zrobiła, ale ponieważ robiąc to, nie czuła się źle. I gdyby sytuacja się powtórzyła, uczyniłaby to samo. Trzydzieści lat wcześniej. Musiała żyć z tym ciężarem. Był on jednak bez porównania mniejszy niż ten, który dźwigała każdego dnia przez ponad czterdzieści lat. Wróciła do łóżka. Zanim zasnęła, sprawdziła znów komórkę. Nawyk.

Rozdział 8 Tamara zjawiła się w jadalni późno. Łowcy Duchów już prawie kończyli śniadanie. Zaspany Cezary siedział nad pełnym talerzem i z wdzięcznością spojrzał na Magdę, która przyniosła mu właśnie dzbanek kawy. Tamara podjechała do jego stolika. – Wyglądasz, jakbyś nie zmrużył oka – powiedziała. – Przez pół nocy słyszałem za oknem jakieś wrzaski i awantury. – Kot i mewa, zażarta walka o terytorium i resztki śledzia. – Brzmiało jak pijacka burda na dwudziestu chłopa i ich zbulwersowane małżonki z głodnymi niemowlętami u piersi. Upił kilka łyczków czarnej kawy. Dmuchał na parującą powierzchnię, zbyt niecierpliwy, by poczekać, aż przestygnie. Magda przyniosła ciotce kubek i talerzyk z pieczywem, ma-słem i jajkiem na miękko. Tamara się uśmiechnęła. – Pokroisz mi chleb w żołnierzyki? – Jesteś chora i cierpiąca, zgodnie z tradycją powinnam, prawda? – Tylko cierpiąca, ale poza tym zdrowa. Pokroję sobie sama. Ty już jadłaś? – Nie miałam kiedy, ogarniałam sprawy w pensjonacie, a za godzinę muszę być w Vincencie. Mamy kociokwik. Chore bliźniaki jednej z kelnerek, a druga wczoraj strasznie chrypiała i chyba poszła rano do lekarza, bo mnie uprzedziła, że nie wie, czy przyjdzie na swoją zmianę. Jesień w usługach, bakterie i wirusy mają używanie. – Siądź więc i zjedz, potem możesz nie mieć czasu. A na samym powietrzu nawet wróbelek nie uciągnie. Magda nie dyskutowała. Nabrała jedzenia na talerz i przysiadła się do ciotki i jej przyjaciela. Cezaremu przemknęło przez myśl, że może Tamara chce uniknąć pozostawania z nim sam na sam przy stoliku, ale szybko zrozumiał, że w tym momencie jej uwaga jest skupiona na siostrzenicy i jej potrzebach. – Jak pierwsza noc? – zapytała Magda, przeżuwając bułeczkę drożdżową. – U mnie nieźle. Cezary zapoznał się z lokalną fauną. – Też słyszałeś tę awanturę? O trzeciej w nocy miałam ochotę iść na nich z moim kijem hokejowym! – À propos awantur, kto mieszka nade mną? – zagaiła Tamara.

– Ach, no tak. Brzeskowie, Kazik i Jadwinia. Ciężki przypadek. Codziennie mam ochotę zaproponować im rozwód do kawy. Chyba ich jeszcze nie poznałaś i nawet jeśli się pojawią, raczej nie będą nawiązywali kontaktu. Trzymają się na dystans. Z jej woli, nie jego, jeśli miałabym zgadywać. – Kłócą się też przy świadkach? – zapytała Tamara. Pamiętała to ciężkie tąpnięcie i nie była pewna, czy w tym związku spięcia mają charakter wyłącznie słowny. – Trudno powiedzieć, czy w ich oczach to kłótnie. Ona jest zgryźliwa, często podnosi głos, on nie bardzo, chyba że się zagotuje. Ale ona wie, jak podgrzać wodę w tym czajniku. Serio, na Gwiazdkę powinni sobie sprawić papiery rozwodowe, bo najwyraźniej oboje są nieszczęśliwi. – Nie rozumiem, po co marnować życie i czas w nieszczęśliwym małżeństwie – zauważyła krytycznie Tamara. – Nie żebym była ekspertką od małżeństw – dodała prędko. To nie takie proste, pomyślała Magda, mając w pamięci Ptaszyny. – Gdyby nie wujek Marek i ciocia Ania, chyba brakowałoby mi w najbliższej rodzinie pozytywnych wzorców małżeńskich – przyznała. – No oni są słodziakami. Jakby się Marek zawziął, żeby obalić stereotyp policjanta z rozwalonym życiem rodzinnym. Bardzo ładnie mu to wychodzi – przyznała Tamara. – Mówicie tak, jakbyście podejrzewały, że was to nie spotka – zauważył Cezary. – Może dla mnie ten statek już odpłynął – mruknęła Tamara i uciekła spojrzeniem. – Czterdziestka na karku, nie ma co się łudzić. Ale ta koza ma wszystko przed sobą. Dobrze, że częściej widuje Marka i Annę niż ciotkę w staropanieństwie. Magda bez słowa rzuciła w nią winogronem. Obie parsknęły śmiechem, jakby to był zrozumiały tylko dla nich żarcik. – Jaki masz plan na dziś? – zapytała Magda. Tamara wzruszyła ramionami. – Czy ja wiem? Żadnego. Chyba zaczyna mi to doskwierać. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio nie miałam miliona rzeczy do zrobienia, deadline’u, zablokowanych weekendów i całej reszty. Wszyscy dookoła mają jakiś plan, nawet jeśli dotyczy zbadania potencjału nawiedzenia bunkrów po drugiej stronie zatoki, a ja… dryfuję. – Ja idę do pracy. Grafik skutecznie zastąpił mi myślenie o przyszłości. Może dobrze, bo ta jest niekoniecznie różowa. Ciotka czujnie uniosła głowę. – Dzieje się coś niedobrego? Masz jakieś kłopoty?

– Nie bezpośrednio. – Magda pochyliła się i ściszyła głos do szeptu. – Babcia zmaga się ze spłatą kredytu. Niby w żartach, ale już kilka razy wspomniała, że może nas tu nie być po Nowym Roku. W odróżnieniu od pensjonatu nasze mieszkanka nie są objęte hipoteką, ale zagrożone jest dzieło jej życia. Cezary odstawił filiżankę. – Może to nie moja sprawa, ale z czego wynikają trudności pensjonatu? – spytał. – Wygląda naprawdę dobrze, standard więcej niż przyjemny, do obsługi nie można się przyczepić… W czym problem? – Miałyśmy fatalny sezon, dziesiątki odwołanych rezerwacji. Sinice, koszmarna pogoda i stado topielców. Ludzie pojechali na urlopy gdzie indziej, a nam wyschło źródło dochodów. Gdyby nie kredyt na remont, byłoby łatwiej. – Rozumiem – odparł krótko i nad czymś się zamyślił. – Wpadnij do mnie do Vincenta po południu – zwróciła się Magda do Tamary. – O wiele trudniej oddawać się przygnębiającym refleksjom na swój temat, gdy masz szczęki zalepione krówkami. – To może nie do końca brzmi jak plan, ale wystarcza, żeby mój terapeuta nazwał to działaniem proaktywnym i dał okejkę – westchnęła ciotka. – Może powinien przemyśleć wypisywanie recept na krówki. A tak serio, odpocznij, Tamaro Marudna. Daj sobie prawo do wypoczynku. Miałaś bardzo intensywne miesiące po bardzo intensywnych latach. Może nie byłaś korespondentem wojennym, ale nikt mi nie wmówi, że fotograf ślubny nie może cierpieć na zespół stresu pourazowego. Magda skończyła śniadanie i pobiegła do pracy. Tamara znała ją na tyle dobrze, że bez trudu dostrzegła u niej objawy napięcia i podenerwowania. Podkrążone oczy, nerwowe przygryzanie wewnętrznej strony ust… Dziewczyna martwiła się stanem finansów Wielkiej Niedźwiedzicy dużo bardziej, niż przyznawała. Może bała się, że straci swoje miejsce na świecie, które dopiero co odnalazła. Tamara, która wciąż funkcjonowała jako wolny elektron i nie miała pojęcia, gdzie i co będzie robić za trzy miesiące, zazdrościła jej tego trochę i rozumiała, jak ważne jest poczucie przynależności. Siedziała, popijając kawę. Jej żołądek dopiero się budził. Odkąd pamiętała, zawsze od pierwszego łyku kawy do końca śniadania mijała jej prawie godzina. Cezary też się nigdzie nie wybierał. Poszedł tylko do kuchni po nowy dzbanek kawy. Byli nałogowcami, bez dwóch zdań. Odruchowo podsłuchiwała strzępki rozmów dolatujących z sąsiedniego stolika. Łowcy Duchów już się zwijali, podekscytowani tym, że poprzedniego dnia odczyty były „zachęcające”, a po dzisiejszej wyprawie do pirackich Rowów obiecywali sobie naprawdę wiele. Tamara pomyślała, że nie miałaby nic przeciwko spędzaniu emerytury w ten sposób. Mogłyby z Magdą urządzić sobie

wyprawę życia, wyruszyć tropem białych dam czy utopców. Jakoś wątpiła, by na emeryturze miała męża, który wytrzymałby z nią kilka dziesięcioleci. Nie każdemu pisane takie rzeczy. Wychodząc z jadalni, Łowcy Duchów w drzwiach minęli się z kobietą, Jadwigą Brzesko we własnej osobie. Wczoraj Tamara nie przyjrzała się jej uważnie, teraz mogła to nadrobić. Wzrost: metr sześćdziesiąt trzy, nie więcej. Szczupła, wręcz koścista, tą kościstością kobiet sukcesu, dla których odstający brzuch byłby wizytówką własnego zaniedbania. Beżowe wełniane spodnie i rozpinany szary sweterek, spod którego wyglądała kremowa bluzka ze sztywnym kołnierzykiem, idealnie pasowałyby do biura czy urzędu, bezosobowe, bezpieczne i nudnawe. Ciasno splecione we francuski warkocz brązowe włosy z jaśniejszymi pasemkami wykazywały tendencję do skręcania się, ale Jadwiga bezwzględnie je ujarzmiła. Miała pełny makijaż. Widocznie uważała, że urlop to nie powód do pozwalania sobie na odrobinę luzu. Tamara oceniła ją okiem artystki jako kobietę ładną, choć surową. Mogła sobie bez trudu wyobrazić metamorfozę, po której pani Brzesko wyglądałaby olśniewająco – należała bowiem do tych kobiet, które upierały się nosić beże i szarości, choć z ich karnacją i włosami znakomicie prezentowałyby się w mocnych, czystych kolorach. Tamara niemal widziała ją w ostrej czerwieni, fiolecie, trawiastej zieleni. A także miękkich, lejących się tkaninach, łagodzących zdecydowane rysy twarzy i kościstą budowę. Kilka minut po niej do jadalni wkroczył mężczyzna, którego w partii Czarnego Piotrusia nigdy nie połączyłaby w parę z Jadwigą. Ponad metr osiemdziesiąt, masywna sylwetka z mocno wystającym brzuchem. Nieco nalana, czerwonawa twarz, rzednące włosy. Przymała, wygnieciona koszula wyłaziła mu z tyłu zza paska podtrzymującego workowate spodnie. Szedł jakby niechętnie, szurając stopami. Cały emanował rezygnacją. Nie chodziło o wagę. Tamara znała tęższych mężczyzn, a mimo to ruchliwych i żywiołowych. Ale pan Kazik był nieszczęśliwy, bez dwóch zdań. Trudno uwierzyć, by wymuskanej Jadwidze nie przeszkadzało to, jak żałośnie prezentuje się jej mąż. Przez kolejne dziesięć minut Tamara i Cezary w milczeniu dyskretnie obserwowali rozwój sytuacji przy stoliku obok. Jadwinia zjadła dwie grzanki, popiła czarną kawą. Kazik, po dobitnej i bardzo nieuprzejmie wyrażonej opinii żony na temat pomysłu zjedzenia jajecznicy, skłonił się ku twarożkowi. – Jak parzydełka – szepnął Cezary, pochylając się bliżej Tamary. Przytaknęła. Właśnie tak jej się kojarzyła Jadwiga. Galaretowate ciało i długie macki. Jeden nieostrożny ruch i poparzenie murowane. Jej mąż starał się nie pływać, nie ruszać nadmiernie, ale niewiele mógł poradzić na parzydełka unoszone ruchem wody.

Po szybkim śniadaniu Jadwiga wstała od stołu i odeszła zdecydowanym krokiem człowieka, który nawet na urlopie wie, dokąd zmierza, ma plan i postanowił zrealizować go punkt po punkcie. Mąż podążył za nią bez protestów. Tamara i Cezary zostali sami, popijając kawę i skubiąc bułeczki drożdżowe ze śliwkami. – Nie czujesz się dziwnie z tym, że wszyscy zdają się mieć… sama nie wiem, życie? – zapytała cicho. – A my unosimy się na powierzchni, bez misji, planu działania, ram czasowych… I właściwie bez zobowiązań. – Pamiętasz, jak byliśmy nad Morzem Martwym? – Gdy robiłam zdjęcia do reportażu o tej izraelskiej artystce od rzeźb solnych? – Oryginalna babka, ale to nie ją zapamiętałem z tego wyjazdu najlepiej. Pamiętasz to niesamowite uczucie, gdy pływaliśmy w morzu gęstym od soli? – Pływanie to za dużo powiedziane – zaprotestowała – unosiliśmy się jak piłki plażowe. – To prawda. Dwie strzaskane słońcem piłki, które zapomniały się wysmarować kremem z filtrem. Ale paradoksalnie, gdy kończy mi się plan, myślę właśnie o tamtym dniu. To jest coś, co dodaje mi otuchy. – Słona i ciepła morska zupa? – Może i nie płynęliśmy wtedy do przodu, ale zdecydowanie nie tonęliśmy. Byliśmy zawieszoną w roztworze soli możliwością ruchu. To naprawdę kojąca wizja. – Czyli powinnam docenić to, że się unoszę? – Oczywiście – odparł z przekonaniem. – Bo to oznacza, że nie idziesz na dno. Plany same się wyklują. Daj im chwilę. A do tego czasu, jak słusznie radzi Magda, odpocznij. Jakby umiała. Nigdy się tego nie nauczyła. Przez większość życia uciekała, gnana lękiem, że gdy się zatrzyma, dopadnie ją cały wiszący nad nią smutek. A potem, gdy już nie mogła się spakować i uciec na drugi koniec świata robić zdjęcia reniferom albo misiom koala, w zależności od tego, jakie zwierzę chciał mieć naczelny na okładce, uciekała w pracę, jaka jej pozostała. Niby tę samą, choć o wiele mniej satysfakcjonującą. Jednocześnie po raz pierwszy uzmysłowiła sobie, że nie czeka na nią zapyziałe studio. Jej weekendów w kalendarzu nie wypełniają nazwiska panien młodych. Nie ma do wykonania żadnych fotografii do szkolnych legitymacji. I choć wciąż nie wiedziała, co ze sobą zrobi, gdy ostatecznie zamknie projekt Scandinavia, to świadomość, że nie wróci do tego, czym się zajmowała wcześniej, okazała się krzepiąca. Faktycznie, może jeszcze nie zaczęła płynąć, ale też nie tonęła. Na tę chwilę dobre i to.

* Cezary wiedział, że musi dać jej czas i przestrzeń. Był przekonany, że odrobina dryfowania po Morzu Martwym dobrze jej zrobi. Jako optymista wierzył, że jeśli Tamara naprawdę porządnie się namyśli, znajdzie dla niego miejsce w swoim życiu. Miał taką nadzieję. Od rana, jeszcze przed śniadaniem, mierzył się z niecierpiącymi zwłoki telefonami i mailami. Projekt wchodził w tę fazę, kiedy powinni wszystko ładnie ogarniać, a on był rozproszony. Musiał spokojnie pomyśleć. Wziął więc swoją ulubioną, starą lustrzankę, ubrał się ciepło na październikowy wiatr od morza i ruszył w Ustkę z lekkim sercem człowieka, który chce dać się mile zaskoczyć nieznanemu miasteczku. Dawno nie pracował z kliszą. Niedaleko widział mały zakład fotograficzny, w którym będzie mógł od ręki wywołać odbitki. Podobał mu się ten plan. Na razie nie potrzebował większych. * Tamara źle znosiła bezczynność, wzięła się więc do pracy. Przez kilka następnych godzin przeglądała fotografie, które zrobiła w ramach projektu. Segregowała je, opisywała, edytowała, układała w katalogach, wybierała odpowiednie na wystawę i te, które lepiej nadawały się do książki czy magazynów. Robiła backupy w chmurze, kilka wysłała w ramach badania gruntu byłej agentce i zaprzyjaźnionym niegdyś redaktorom. Im więcej zainteresowania wokół projektu, tym większa szansa, że będzie kolejna edycja. I lepsze widoki dla niej, jeżeli przypomni o sobie ludziom z branży. Nawet nie zauważyła, kiedy minęła czternasta. Uświadomiła to sobie dopiero wtedy, gdy zaczęły ją piec oczy od patrzenia w ekran, a w brzuchu burczało. Nawet nie czuła pełnego pęcherza. Zawsze tak miała, gdy zaczynała pracę, w którą wkładała serce. Nagle odzyskiwała świadomość otaczającego ją świata – głodna, spragniona, z migreną i zdrętwiałym ciałem. Teraz dodatkowo z nogą, która dopominała się o leki przeciwbólowe, i biodrem, które niewidzialne skrzaty dźgały rozpalonym pogrzebaczem. Potrzebowała przewietrzyć głowę, poruszać się, coś zjeść. Po wizycie w toalecie ubrała się w ciepłe dresy, które podrzuciła jej przed śniadaniem Magda. Żeby się zmieściły na gipsowym opatrunku, musiała naciąć ściągacz. Wciągnęła grube, wełniane skarpetki, nie bardzo widząc sens w zakładaniu jednego buta. Wzięła aparat i długi obiektyw. Miała ochotę zobaczyć morze, ale na wózku mogła to zrobić jedynie z promenady. Ku jej zadowoleniu okazało się, że są tam podjazdy i barierki, umożliwiające dotarcie wszędzie samodzielnie. Ustawiła się w dogodnym punkcie, tuż przy

zejściu na plażę, w miejscu gdzie murek był najniższy, a krzaki nie zasłaniały widoku, i wyciągnęła aparat. Jak przez lunetę mogła podglądać za jego pomocą odległe miejsca. W porównaniu z początkiem sierpnia, kiedy przyjechała tu na ślub Moniki, plaża, promenada i falochron były opustoszałe. Podobało jej się to miasteczko oskubane z turystycznych ozdobników, budek z pamiątkami, brzydkich stoisk z lodami i goframi, tatuażami samoprzylepnymi i rozrywkami dla przyjezdnych. W tej surowej formie zyskiwało na autentyczności. Jak piękna kobieta, która zmyła makijaż i nie tylko nic na tym nie straciła, ale też odsłoniła swoją historię i charakter zaklęte w mikrozmarszczkach. Tamara z daleka rozpoznała znajome sylwetki. Jadwiga Brzesko wyprowadzała męża na spacer. Nie dało się tego inaczej określić. Szła przed nim, ze ściągniętymi złością ustami, szybkim, zdecydowanym krokiem kobiety realizującej zamierzony cel punkt po punkcie, a on człapał za nią, zbity pies, patrzący głównie pod nogi, choć obok przetaczał się żywioł wzburzonego wiatrem morza. Dotarli do końca falochronu. A potem Jadwiga zrobiła coś dziwnego. Tamara przez chwilę z niedowierzaniem wyostrzała obraz, nim nabrała pewności, że się nie przewidziała. Pani Brzesko wręczyła mężowi przedmiot przypominający kłódkę i coś mu zawzięcie tłumaczyła. Po chwili wdrapał się na murek i chwiejąc się niebezpiecznie, przypiął kłódkę do metalowego haka wystającego z betonowych elementów falochronu. Tamara dostrzegła tam więcej kłódek, zawieszonych najpewniej przez świeżo zakochane pary. Dlaczego coś takiego mieliby robić ludzie pod pięćdziesiątkę, do tego wyraźnie ze sobą nieszczęśliwi? Tymczasem Jadwiga, nie czekając, aż mąż bezpiecznie zejdzie z murku, maszerowała już z powrotem w stronę portu, energicznie, jakby ze złością, nie oglądając się za siebie. Tamara miała wrażenie, że coś jej umyka. Obserwowała jeszcze chwilę, jak Kazik schodzi z betonowego bloku, nieporadnie i chwiejnie, a potem rusza za żoną. Wahała się, czy wracać do pensjonatu, czy pojechać do Vincenta, ale usłyszała znajomy śmiech. Odwróciła się i wycelowała obiektyw w stronę plaży. Czarek biegał z rozwianymi na wietrze włosami, z szalikiem powiewającym jak kokardki latawca, a obok w radosnych podskokach brykał młody labrador, już nie szczeniak, ale jeszcze nie dorosły. Dopiero gdy Czarek złożył się do rzutu, Tamara zauważyła w jego dłoni wściekle żółtą piłeczkę. Rzucił ją daleko, w głąb plaży, a pies ruszył za nią jak strzała z rudawego futra. Dobiegł ją śmiech dziecka i kobiecy głos. Chłopiec miał może trzy lata, kobieta ponad pięćdziesiąt. Tamara podejrzewała, że to ich psa zabawia Cezary. Ledwie labrador wrócił z piłką w zębach, niezmordowany Czarek rzucił ją jeszcze dalej.

– Mogę tak cały dzień! – wrzasnął, jakby spodziewał się, że psiak przyzna się do porażki i uzna jego wygraną w jakimś niezwykłym zakładzie. – Oj, zdrowo go pan wybiega! – zawołała kobieta. – Z nami może sobie co najwyżej podreptać, a potem z tej niewyżytej energii zjada mi kanapę. Chłopiec głośno klaskał, gdy pies znów triumfalnie przyniósł piłeczkę. I jeszcze głośniej, gdy piłka znów poszybowała w dal. Cezary nie przesadzał. Mógł tak cały dzień. Jego żywotność i ochota do figli zawsze szczerze ją bawiły. Sam był trochę jak ten labrador, tylko nieco doroślejszy. Zwolniła kilka razy migawkę, łapiąc dynamiczne ujęcia. Parsknęła, gdy udało jej się uchwycić psa i Czarka podskakujących w tym samym momencie i z równym entuzjazmem. – Sama pakujesz się w kłopoty – mruknęła, przeglądając zdjęcia na ekranie aparatu. Zasłoniła obiektyw i odjechała, nie chcąc dać się przyłapać na podglądaniu. Skierowała się do Vincenta. Na dłuższych dystansach zaczynały ją boleć ramiona. Operowanie wózkiem, nawet tak nowoczesnym i dostosowanym do jej rozmiarów, wymagało jednak sporo energii i masy mięśniowej, jakiej w życiu nie miała. Próbowała wjechać na wysoki próg kawiarni, ale nie szło jej najlepiej. Wtedy ktoś stojący za nią zapytał, czy pozwoli sobie pomóc pokonać potwora. Odwróciła się i z wdzięcznością przyjęła pomoc. Facet przytrzymał też drzwi, które na mocnej sprężynie próbowały się zatrzasnąć za szybko. Wydawało jej się, że skądś go kojarzy, kogoś jej przypomina, ale nie mogła uchwycić tego skojarzenia. Wybrała stolik, przy którym nie tarasowałaby innym gościom drogi do drzwi, łazienki czy kontuaru, i pomachała siostrzenicy, niosącej tacę ze smukłymi szklankami gorącej czekolady z bitą śmietaną. Chwilę później Magda podeszła do Tamary. Mimo uśmiechu wyglądała na zmęczoną i rozkojarzoną. – Katastrofa, cioteczko, muszę zostać do siedemnastej trzydzieści, może ciut dłużej, jeśli będzie dużo klientów. Dwie dziewczyny się dziś wyłożyły. – Może jest was po prostu za mało? – Po sezonie połowa znika, ale ruch nie zmniejsza się o połowę. Co ci podać? – Myślę, że sernik kwalifikuje się jako zdrowy i zbilansowany lunch. Jak uważasz? – Białko, tłuszcze, niezbędne węglowodany, a jeśli weźmiesz ten z borówkami, to jeszcze owoce, witaminy i antyoksydanty – wyliczała Magda na palcach. – Pełen wypas, biorę. I taką wielką czekoladę z bitą śmietaną jak te, które niosłaś przed chwilą. – Wieczorem coś ugotuję albo przyniosę pizzę. Mam wyrzuty sumienia, że nie spędzam z tobą więcej czasu.

– Magdo moja, Garstko Nieszczęścia, mną się nie zamartwiaj. Popracowałam sobie, odwiedziłam Neptuna, zrobiłam kilka zdjęć. Nie wymagam całodobowej opieki. – Dopóki nie zejdą ci wszystkie siniaki z twarzy, moje kwocze instynkty będą dawać o sobie znać. Już ci podaję twój zbilansowany posiłek – powiedziała, widząc, że przy kasie stoi już troje nowych klientów. Godzinę później Tamara wróciła do Wielkiej Niedźwiedzicy. Po drodze próbowała zrobić małe zakupy spożywcze, ale nigdzie nie zdołała wjechać wózkiem, bo drzwi okazywały się za wąskie lub prowadziły do nich schodki. W końcu przy małym sklepie wielobranżowym poprosiła napotkaną nastolatkę, by kupiła jej jakieś jogurty, herbatniki i kilka jabłek. Chciała dziewczynie za to zapłacić, ale ta tylko machnęła ręką i zapewniła, że to żaden problem. Przyniosła jej torbę z zakupami i resztą, życzyła zdrowia i zapytała, czy może jej jeszcze jakoś pomóc, na przykład popchać wózek. Tamara podziękowała jej serdecznie i czuła, że oczy jej się szklą. Gdy dotarła do pensjonatu, wciąż pociągała nosem. Okrążyła budynek i wjechała przez bramę na podwórko, do tylnych drzwi z małą rampą. Maria Garstka mieszała zupę stojącą na palniku, a w kuchni pachniało świeżym ciastem. – Och, jesteś, wspaniale! Zrobiłam pomidorówkę. Magda mówiła, że to wasza ulubiona. – Tylko jeśli jest z ryżem. – Ryż już gotowy. Nie wiesz, kiedy Magda wróci z pracy? Nie mogę się do niej dodzwonić. – Musi zostać dłużej, koleżanka się pochorowała. Maria kiwnęła głową, jakby roztargniona. Tamara miała wrażenie, że myślami jest bardzo daleko i tylko nawyk pozwala jej pilnować kuchennych obowiązków. Nalała Tamarze i sobie po misce zupy, ustawiła je na stole, ale nie jadła. Wyraźnie się czymś gryzła, zerkając co rusz na ekran komórki. – Mario – zaczęła ostrożnie Tamara. – Chciałabym, byś wiedziała, że jestem gościem, który płaci za swój pobyt. – Och, kochanie… – Starsza pani uciekła wzrokiem. – Magda wspominała, że macie kiepski sezon, widzę zresztą, że nie ma tu tłumów. Nie musisz mnie przekonywać, że to nic takiego. Jesteś najbliższą rodziną mojej najbliższej rodziny, to, zdaje się, czyni nas bliską rodziną, prawda? Maria poklepała ją po dłoni. – Oj, to na pewno, kochanie. Nie powinnam brać od ciebie pieniędzy za pokój, ale szczerze mówiąc, w tym momencie nie mogę odmówić. Ale nie to mi teraz głowę zaprząta… Ile Magda

ci powiedziała o naszej… hmmm… pobocznej działalności? – Wszystko – odparła Tamara szczerze. – Więc nie muszę się kryć… Widzisz, za godzinę mam odebrać nową Ptaszynę z dworca w Słupsku. Jest w złym stanie, więc nie chcę, żeby musiała szukać przystanku i dodatkowo się stresować. Źle to zaplanowałam. Nie byłam pewna, czy to się nie odwlecze w czasie… Zwykle jadę po nie sama, jeśli to za dnia… ale będziemy wracać pod wieczór, a ja mam słabe widzenie zmierzchowe, początki jaskry zdaniem okulisty. Poprosiłabym Magdę, ale mówisz, że zostanie dłużej w pracy… Marek jak na złość jest na jakimś szkoleniu poza miastem. Nie wiem, co zrobić… – Zapytaj Cezarego – zaproponowała natychmiast Tamara. Maria zamrugała zaskoczona. Chciała się zgodzić, ale czy mogła zaryzykować z obcym właściwie człowiekiem? – Tylko czy ja go mogę wplątywać w nasze sprawy, to jednak tajemnica jest… – Cezary to człowiek honoru i nigdy nie złamie danego słowa. Zaufaj mi, znam go większość mojego życia i w ciemno powierzyłabym mu swoje bezpieczeństwo. Wiem, jaka jest stawka,dlatego dobrze radzę, poproś Cezarego. I weźcie mój samochód. Będzie wam wygodniej niż w tym malutkim fiacie. Do Cezarego dotarły ostatnie zdania. Znajdował się kilka metrów dalej, w korytarzyku między jadalnią a kuchnią. Słyszał ich głosy i przyszedł za nimi, ale szukał pretekstu, by wejść. Nie był pewien, na ile pozwala mu jego status gościa i znajomego Tamary, a także czy kuchnia nie jest już strefą, do której dopuszczona jest tylko rodzina. Teraz cofnął się cicho do jadalni, trzasnął drzwiami wejściowymi i zawołał: – Hop, hop! Jest tu ktoś? Tamaro? – W kuchni! – odkrzyknęła. I tak zanurkował w przygodę, której szczegóły miał dopiero poznać. Wiedział tylko tyle, że było to ważne dla Tamary i jej bliskich, a to wystarczało, by się zaangażować.

Rozdział 9 Wieloryb, czyli mercedes Tamary, prowadził się jak złoto. Jak na takie szerokie, ciężkie i starszawe bydlę, płynął po drodze gładko i bez fochów. Cezary spędził w ostatnich dniach wiele godzin za jego kierownicą i wciąż mu się to nie znudziło. Gdyby szukał auta, w życiu nie kupiłby takiego, i teraz już wiedział, że straciłby niezłą zabawę. Odtwarzacz kasetowy był równie stary jak samochód, a zestaw kaset Tamary prawdopodobnie pamiętał jej licealne lata, ale gdy puścił Jefferson Airplane, połączenie lekko psychodelicznej muzyki, wrażeń, jakie serwował wóz, i różowawego zachodu słońca malującego się na niebie zbudowało szczególny nastrój. Cezary wystukiwał rytm na kierownicy, podśpiewując pod nosem. Maria siedziała cichutko, ledwie widoczna z głębi obszernego fotela. Nie znała tego mężczyzny. Wydawał się zainteresowany Tamarą, a poza tym robił dobre wrażenie, ale wiek i doświadczenie Marii składały się na zdrową dawkę nieufności. Dostał u niej plus za to, że nie próbował zagadywać ciszy i nie wyglądał na skrępowanego jej milczeniem. Myślami była przy Ptaszynie. Wyobrażała sobie, że porządkuje w głowie teczkę, którą założyła dla niej wiele miesięcy temu, kiedy zetknęły się po raz pierwszy. Joanna Rybicka, lat dwadzieścia dziewięć, pochodziła ze Zgierza. Korespondowały od kilku tygodni. Początkowo Joanna szukała na grupie Przystani tylko wsparcia emocjonalnego. Jakby nie wierzyła w to, że może się spodziewać czegokolwiek więcej. Otwierała się bardzo powoli, nawet w zamkniętym gronie niechętnie pisała o sobie i o tym, przez co przechodziła. Maria zaproponowała jej bardziej prywatne rozmowy na czacie i dopiero wówczas Joanna znalazła odwagę, by opowiedzieć, jak wygląda jej życie. Z dnia na dzień Maria dowiadywała się więcej o ciężarze, który dźwigała Joanna, o agresywnym psychicznie i fizycznie mężu i matce, która nie tylko grała w drużynie zięcia, ale też od dziecka maltretowała córkę niemożliwymi do spełnienia oczekiwaniami. Raz młoda kobieta użyła powiedzenia „między młotem a kowadłem”, ale Maria nie uznała go za trafione. Kowadło jest przecież bierne, tu były dwa młoty i Joanna tkwiła między nimi. Powoli, dzięki wsparciu Przystani, odzyskiwała pewność siebie. Rozwód zdaniem Radosława Rybickiego nie wchodził w grę. Gdy tylko Joanna o nim wspomniała, została pobita i na trzy dni zamknięta w piwnicy, żeby

nauczyła się manier i przyswoiła sobie tę część przysięgi małżeńskiej, która mówiła: „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Trudno o jaśniejszy przekaz, że Joanna tylko w jeden sposób może opuścić ich związek. Poza tym czy nie dało jej do myślenia, że zniknęła na trzy dni i nikt nawet się tym nie zainteresował? Rybicki traktował ją jak swoją własność i mógł z nią zrobić, co tylko chciał. Teściowa mocno wspierała go w tym przekonaniu. Winą za wszelkie niepowodzenia w związku obarczała córkę, która była nie dość bystra, nie dość atrakcyjna, nie dość namiętna. Dosłownie zmuszała biednego męża, aby zdradzał ją z połową miasta, bo przecież musiał się dowartościować jako mężczyzna, a z taką ofiarą losu było to niemożliwe. Zresztą, czego się spodziewała? Będąc złą żoną, której dom nie przeszedłby testu białej rękawiczki, powinna przyjmować wszystkie błędy męża z wdzięcznością – bo wciąż chciał z nią być, nie wiedzieć dlaczego, skoro w pierwszym lepszym barze spotkałby kobietę bardziej godną swojej uwagi. Tak, Joanna usłyszała to od własnej matki. Nad ranem Joanna napisała do niej ostatni raz. Chciała zrealizować ich plan i uciec właśnie dziś. Nie wiedziała, kiedy znów zdarzy się okazja. Mąż nie wyjeżdżał z domu często. Poprzedniego dnia pobił ją, żeby pamiętała, kto dzierży w rękach jej los. Wtedy z całą mocą dotarło do niej, że Maria ma rację. To eskalowało. Bił ją coraz brutalniej, coraz częściej, już nawet nie szukał pretekstu, nie wymyślał dla siebie usprawiedliwienia. Był tak pewny siebie, a pogarda dla niej zaszła tak daleko, że nie myślał o niej jak o człowieku. Maria rozumiała, że to być może dla Joanny jedyna okazja, by uciec. Nie miały czasu do stracenia, więc awaryjnie wdrożyły plan „ekstrakcji”, jak nazwano by to w filmie szpiegowskim. Dała Joannie narzędzia, ale potem mogła tylko czekać w niepewności, bo zbyt wiele punktów było poza jej kontrolą. Ocena ryzyka nie wypadała korzystnie, skoro z Rybickim współpracowała matka Joanny. Mogła mieć na nią oko pod jego nieobecność. W nocy, kiedy ostatni raz rozmawiały, Maria podzieliła się z Joanną tą obawą. – Nie sądzę, by miała się dziś pojawić – odpowiedziała Joanna. – Wie, że mnie pobił. Nie lubi, kiedy się obnoszę z „jaskrawymi dowodami mężowskiego niezadowolenia”. – Dobrze wiedzieć, że ma jakieś zasady – odpisała Maria z przekąsem. Nie widziała Joanny. Nie mogła ocenić, w jak złym była stanie. Ale dławiły ją złe przeczucia. – Musimy cię stamtąd zabrać, dziewczyno – zadecydowała, a Joanna nie zamierzała protestować. Maria założyła nowego maila dla swej podopiecznej i dała jej dane do logowania. Kupiła przez internet bilet kolejowy z Łodzi do Słupska i na nową skrzynkę pocztową wysłała wersję elektroniczną. Zapłaciła za niego przelewem z konta założonego dla niej przez jedną z dawnych Ptaszyn, by mąż Joanny, jeśli

jakimś cudem uzyska dostęp do informacji, nie trafił do Ustki, ale do obserwatorium astronomicznego w Arizonie. Jeszcze kilka lat temu nie umiałaby napisać SMS-a, a technika nieco ją przerażała. Dziś widziała w niej możliwości i narzędzia, by pomagać ludziom także na odległość. Przypomniała zasady bezpieczeństwa, które ustaliły na grupie Przystani, dostosowując je lekko do sytuacji Joanny: wyłączyć komórkę. Upewnić się, czy nie jest śledzona, choćby przez matkę. Nie zabierać dużego bagażu, bo ten zwraca uwagę sąsiadów i przechodniów, zwłaszcza w dzielnicy podmiejskiej, gdzie wszyscy się znają. Unikać policji i monitoringu. (Mąż Joanny miał zbyt dobre relacje z komendą w ich mieście. Gdyby złapali uciekinierkę, pewnie odwieźliby ją mężowi jak zgubionego kociaka). Wyjąć baterie z laptopa, na wypadek gdyby miał aplikację GPS. Joanna nie miała kart płatniczych, więc tym nie musiały się martwić. Gorzej, że nie miała właściwie pieniędzy. Zdołała odłożyć tylko kilkadziesiąt złotych z drobnych pozostałych z bieżących sprawunków. Mąż całkowicie kontrolował jej wydatki. Jej pensja wpływała na jego konto. To był warunek, by w ogóle pozwolił jej pracować. W domu, dzięki czemu musiał zaakceptować laptop i to, że łączyła się z siecią. Okno na świat. Zanim wyłączyła komórkę, napisała do Marii SMS: Start! Ale potem zapadło milczenie. Maria myślała tylko o tym, czy Joannie udało się wsiąść do pociągu, czy nie wycofała się w ostatniej chwili, bo wystraszyła się konsekwencji. Czy nie jadą teraz do Słupska na próżno? Takie rzeczy też się zdarzały. Kobiety rezygnowały tuż przed ucieczką, do tego stopnia przestraszone, współuzależnione, niepewne siebie albo chore, że nie mogły się zdobyć na ten krok. Statystyki przemawiały na ich niekorzyść – moment, gdy próbowały odejść, był najniebezpieczniejszy. Wiedziały o tym. Maria wykręcała palce, kwas żołądkowy palił ją w gardle. Im bliżej byli Słupska, tym większe czuła zdenerwowanie. Przez głowę przebiegały jej wszystkie czarne scenariusze. Dojeżdżali do rogatek, gdy Cezary powiedział: – Musi mnie pani pokierować na dworzec. Nigdy nie byłem w Słupsku, ten wytwór dzieci kwiatów nie ma GPS-a, a nie dam rady prowadzić i zerkać na komórkę. Zresztą, szybko by się rozładowała. Maria objaśniła mu szczegóły dojazdu. – Czy zanim tam dotrzemy, jest coś, o czym powinienem wiedzieć? Nie chciałbym zrobić czegoś niewłaściwego. Nie wiedział, w co dokładnie się pakuje, ale miał w życiu dwie zasady. Pierwsza: niekiedy warto popłynąć z nurtem i zobaczyć, dokąd poniesie. I druga:

czasami historie pojawiają się same, wystarczy, że będzie cierpliwy. Nie byłby tak dobrym fotografem, gdyby nie umiał czekać. Maria wahała się, niepewna, co może mu powiedzieć i w jakim stopniu może mu zaufać. Nie naciskał. Westchnęła. Jeśli Joanna dociera właśnie do Słupska, będzie miała kontakt z Cezarym nie tylko przez te nieco ponad pół godziny w samochodzie, ale i przez kolejne dni w pensjonacie. Maria nie była gotowa, by odsłaniać przed nim wszystkie sekrety Wielkiej Niedźwiedzicy i Przystani, ale wydawał się rozsądnym facetem… – Joanna przeszła bardzo wiele i mam nadzieję, że z nami zdoła dojść do siebie. Ale… jej pobyt tu jest poniekąd tajemnicą. – Ucieka przed policją? – Nie. Przed rodziną. Choć nie zdziwi mnie, jeśli wplączą w to policję. – Ach, ten typ. Dobra, będę miał oko na sprawy. Nie powiedział nic więcej, ale zauważyła, że spiął się na chwilę, a potem rozluźnił palce na kierownicy, jakby nie chciał ujawniać emocji. W tym momencie Maria wiedziała, że Tamara, świadomie lub nie, wybrała właściwie. Że on rozumie, że nie zrobi niczego, co mogłoby zaszkodzić Ptaszynom i jej rodzinie. Uśmiechnęła się i poklepała go po przedramieniu, bez słów. * Joanna stała na peronie, ściskając w dłoni uchwyt niewielkiej torby podróżnej. Trzęsła się z zimna. Nie miała ciepłej kurtki, bo wszystkie grubsze rzeczy Radosław zamknął na strychu, a ona nie dała rady wyłamać zamka. Cały czas umierała ze strachu, że ledwie przekroczy próg, spotka swoją matkę, albo samochód Radosława zablokuje podjazd, gdy tylko zechce wyjść za bramę. Ciągle czuła ich oddech na plecach. Nie wiedziała, co zrobi, jeśli Maria się nie pojawi. Dziwiła się, że zdołała do tego stopnia zaufać komuś, kogo poznała w internecie. Odruchowo zasłaniała siniaki na twarzy włosami. Zasunęła wysoko kołnierz kurteczki, by ukryć ślady na szyi. Specjalnie chowała się w cieniu, nie chcąc przyciągać uwagi. Maria mówiła, że nawet jeśli ludzie nie zareagują, nie okażą bezpośrednio zainteresowania śladami pobicia, to je zapamiętają. Jeśli potem zapyta ich o nią policja albo zobaczą komunikat w telewizji, nie przypomną sobie przeciętnej blondynki w jasnej kurteczce, ale posiniaczoną kobietę – już tak. Minuty wlokły się w nieskończoność. Tuptała w miejscu, z nerwów i zimna. Ulga, jakiej doznała na widok drobnej, siwowłosej kobiety idącej w jej stronę i machającej na powitanie, prawie zwaliła ją z nóg. Nie chciała płakać, ale czuła,

że łzy pieką ją pod powiekami. I już po chwili ginęła w ciasnym, pocieszającym uścisku Marii. – Już dobrze, kochanie, Przystań jest dla ciebie, my jesteśmy dla ciebie. To przeważyło. Joanna rozpłakała się. Maria głaskała ją po plecach, trzymając mocno mimo niewielkiej postury. Joanna czuła tę siłę i czerpała z niej otuchę. Dopiero po chwili dostrzegła mężczyznę, który stał kilka kroków dalej. Jak mogła go nie zauważyć? Był wielki – miał dobre metr dziewięćdziesiąt – ale emanował spokojem. Nie poczuła tych mdłości ze strachu, których doświadczała w obecności Radosława. Musiała się usztywnić, bo Maria to wyczuła. – Spokojnie, to Czarek, nasz kierowca. Nie widzę dobrze po ciemku – wyjaśniła. Skinęła mężczyźnie, a on podszedł, ale nie za blisko. – Wezmę twoją torbę, jeśli pozwolisz. Zaparkowaliśmy kawałek od dworca – powiedział. Miał niski głos i melodyjny sposób mówienia. Zawahała się, lecz po chwili podała mu torbę. Jeśli Maria zauważyła jej obrażenia, nie skomentowała ich w żaden sposób, wiedząc, że to ją tylko zdenerwuje. Czarek dołożył wszelkich starań, by nie pomyślała, że się na nią gapi. Odetchnęła, choć wciąż lewą stronę twarzy zasłaniała włosami. – Samochód Tamary jest tak szeroki, że trudno nim zaparkować, dlatego musimy kawałek przejść. Nie jest ci za zimno? – zapytała Maria. – Jest dobrze – zapewniła Joanna, choć się trzęsła. Nie chciała, by Maria skrytykowała jej kurtkę, by powiedziała, że Joanna powinna się ubrać rozsądniej, lepiej przygotować… To tylko kilka minut, wytrzyma. Dopiero po chwili dotarło do niej, co pomyślała… Nie, Maria jej nie skrytykuje. Ten głos, który słyszała w głowie, nie należał do Marii, ale do matki. Westchnęła i ruszyła za mężczyzną, którego włosy w świetle lamp na peronie wyglądały jak czysta miedź. W samochodzie wsunęła się na tylną kanapę, wielką i skrytą w cieniu. W czasie jazdy jedynym źródłem światła były stare zegary na desce rozdzielczej i kilka diod. Joanna skuliła się na siedzeniu i zerkała we wsteczne lusterko, obserwując obcego mężczyznę. – Zatankujemy po drodze – powiedział Czarek, postukując we wskaźnik paliwa. Urządzenie musiało działać nieprawidłowo, skoro po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów w Szwecji i kilkuset w Polsce wskazywało pełny bak. Ostatnie, czego potrzebowali, to utknąć na poboczu. Podkręcił lekko ogrzewanie i włączył nawiew na nogi, bo we wstecznym lusterku widział, że młoda kobieta wciąż się trzęsie mimo zasuniętej pod brodę wiatrówki.

Milczenie, które podczas wcześniejszej podróży z Marią było swobodne, teraz zaczynało mu trochę ciążyć. Może to Joanna wprowadzała tę nerwowość, a może każde z nich odczuwało napięcie. Zaczął więc myśleć o różnych przyjemnych rzeczach w nadziei, że zacznie emanować energią troskliwego misia. Nie chciał wystraszyć Joanny ani zrazić do siebie Marii. Podobało mu się w Wielkiej Niedźwiedzicy, która była ważną częścią życia Magdy, a więc i Tamary. A dziś zrozumiał, że pensjonat to nie tylko miłe miejsce do spędzania wakacji. Podejrzewał, że takich kobiet jak Joanna musi być więcej. I że Maria podjęła się swego rodzaju misji. Nie musiały wiele mówić. Domyślił się, czemu zasłaniała twarz, chowała się w cieniu, kuliła, jakby chciała zająć sobą jak najmniejszą powierzchnię. Na najbliższej stacji uzupełnił paliwo i zanim poszedł zapłacić, nachylił się do wnętrza samochodu. – Wszyscy mogą pić gorącą czekoladę? Czy ktoś woli coś bez mleka? – zapytał. Kobiety entuzjastycznie opowiedziały się za czekoladą. Cezary skierował się do przeszklonego pawilonu stacji. Obu przyda się coś ciepłego i krzepiącego. Miał też wrażenie, że w powietrzu jest zawieszona jakaś rozmowa, która nie mogła się odbyć w jego obecności. Maria zauważyła, że Joanna czuje się kiepsko i że trzęsie się nie tylko z zimna. – Wszystko dobrze, kochanie? – Odpięła pas i odwróciła się, klękając na siedzeniu. Sięgnęła ostrożnie ręką, odsłaniając posiniaczony policzek i spuchnięte oko Joanny. – Zrobił ci to wczoraj? – zapytała. Kobieta skinęła głową. – Bywało gorzej, naprawdę. To tylko siniaki. Ostatnie, prawda? – powiedziała i uśmiechnęła się nieśmiało. – Jesteś pewna? Mogę ściągnąć lekarza – zapewniła Maria. – Nie, żadnych lekarzy – zaprzeczyła Joanna gwałtownie. Nie chciała, by ktokolwiek jej dotykał. Chciała po raz pierwszy od dawna powiedzieć „nie” i być wysłuchaną. Wciąż czuła w sobie i na sobie dotyk męża. Nie chciała innych, równie niepożądanych. Odruchowo skuliła się, dociskając ręce do bolącego brzucha. Maria zauważyła ten gest i skrzywiła się z troską. – To tylko żołądek – szepnęła Joanna. – Stres, że mnie znajdą. Że już wiedzą. Że przestaję istnieć, bo odcinam wszystkie więzi z mojego realnego życia. Maria nie próbowała jej tłumaczyć, że jest czymś więcej niż tymi więziami, więc nie przestaje istnieć – po prostu uwalnia się od tej części siebie, która ciągnie ją na dno. Wiedziała, że to nie pomoże. Joanna będzie musiała dojść do tego sama.

– Pomyśl o tym jak o programie ochrony świadków. Możesz zacząć od nowa – powiedziała spokojnie. Joanna wzruszyła ramionami i wyszeptała tak cicho, że Maria musiała się nachylić, by ją usłyszeć: – A jeśli za chwilę znów się w to wpakuję? Przecież mając taką matkę, powinnam była uciec przed Radosławem, ledwie usta otworzył. Są tacy sami. – Może myślałaś, że cię przed nią obroni, że będzie hamował jej zapędy? Skąd mogłaś wiedzieć, że zjednoczą siły? Statystycznie bardziej prawdopodobne było, że ją znienawidzi i będzie cię od niej izolował. Schematy myślenia to nasze przekleństwo. Czasami całe lata upływają, nim zdołamy je rozbroić i wyrzucić z naszych głów i życia. Młoda kobieta skinęła głową i znów się skuliła, jakby chciała być mniejsza, całkiem niewidzialna. Maria mogła darować jej lekarza, ale już wiedziała, że nie obejdzie się bez terapii. Planowała wrócić do tematu za kilka dni, kiedy Joanna się uspokoi, zadomowi, uwierzy w ten nowy, czysty początek. Cezary wrócił z kubkami gorącej czekolady. Joanna piła słodki napój małymi łykami. Czuła ogromne zmęczenie, bolała ją głowa. Przez większość dnia nic nie jadła ani nie piła. Cukier i czekolada pomagały. Zrobiło jej się trochę słabo, ale przeszło, gdy ucisnęła brzuch. Przez ostatnie trzy miesiące często miewała problemy z żołądkiem. Mdłości. Podejrzewała, że ze stresu znów odnowiły się wrzody. Ale teraz im dłużej będzie przebywać daleko od Radosława, tym lepiej powinna się czuć. Za każdy kilometr oddalający ją od matki dostawała bonusowe gwiazdki antystresowe. W ciepłym, monotonnie kołyszącym się samochodzie prawie zasnęła. – Jesteśmy na miejscu – powiedział Cezary, parkując pod pensjonatem. I ku swojemu zaskoczeniu Joanna poczuła spływający na nią spokój. Jakby uwierzyła, że naprawdę może tu być bezpieczna.

Rozdział 10 Magda wróciła z pracy głodna i zmęczona. Odruchowo okrążyła pensjonat i wślizgnęła się kuchennym wejściem. Miała niejasne przeczucie, że dzięki temu zwiększa szanse na zjedzenie czegoś, zanim dopadną ją obowiązki. Już z daleka widziała zaparkowaną przed pensjonatem furgonetkę Łowców Duchów. Lubiła ich, naprawdę, ale w tym momencie wydawali jej się nadmiernie angażujący. Przy kuchennym stole, przed laptopem, siedziała Tamara. Słysząc kliknięcie zamka, odwróciła się szybko, jakby na kogoś czekała. – Ach, to ty… – Czy mi się wydaje, czy brzmisz na rozczarowaną, że to tylko twoja siostrzenica? Czyżbyś się spodziewała kogoś innego? Sama nie wiem, wysokiego szkotopodobnego okazu męskości? – Ten szkotopodobny okaz męskości właśnie towarzyszy twojej babci. Pojechali razem po nową Ptaszynę. – Przechodzi chrzest bojowy. Babcia musi mieć co do niego dobre przeczucia. – Albo była bardzo zdesperowana, bo ślepota zmierzchowa utrudnia jej prowadzenie samochodu. – Ślepota zmierzchowa? Pierwsze słyszę – powiedziała Magda, nalewając sobie zupy. – Choć nie zdziwiłoby mnie, gdyby to była jedna z wielu tajemnic babci. Agatha Christie napisałaby o niej, że trzyma karty blisko orderów. Po tylu miesiącach nawet tak wścibska osóbka jak ja dopiero poskrobała powierzchnię tych mniejszych i większych tajemnic, którymi babcia obrastała przez lata. Dlatego tu siedzisz? – Właściwie nie – przyznała. – Przyszłam tu, gdy moi sąsiedzi z góry znów weszli w tryb hałaśliwego roztrząsania swoich waśni małżeńskich. – Przykro mi, Tamaro, porozmawiam z nimi… Nie mogę cię przenieść, a oni uparli się na ten pokój, bo to on był obfotografowany na stronie pensjonatu i pani Jadwinia uznała, że pozostałe są na pewno gorsze i albo ten, albo żaden… Nie bardzo możemy sobie teraz pozwolić na dyskusje. – Wytrzymam jeszcze te dwa dni. – Tamara machnęła ręką. – Tydzień. Dziś rano przedłużyli pobyt. Nie żebym zaglądała darowanej rezerwacji w zęby, ale naprawdę nie wiem, czemu się na to zdecydowali. Nie wyglądają na ludzi, którzy się tu dobrze bawią.

– Może to już poprawa wobec ich codziennego życia? A może kłócą się właśnie dlatego, że są na urlopie? To w sumie częste. Ludzie przez cały rok są zaaferowani pracą, rodziną, milionem spraw i wszystko się kumuluje, a potem na urlopie wybucha jak bomba z brokatem. – Który po chwili jest wszędzie, nie da się go usunąć i nawet trzy lata później znajduje się jego resztki w najmniej oczekiwanych miejscach? – podchwyciła Magda. – Czyżby Artur wrócił do pracy striptizera? Wygląda na to, że masz małą brokatową traumę. Magda parsknęła śmiechem. – Pudło. Ale przyznaję, że po wieczorze panieńskim Moniki sprzątałam skrupulatnie więcej razy, niż mogę zliczyć, mimo to wciąż co jakiś czas znajduję lśniące drobinki. – Powinnaś sprawić sobie kota. – A co ma wspólnego kot z brokatem? – To oczywiste: gdy zostawi wszędzie swoją sierść, przestaniesz zauważać brokat. – Cioteczko, twoja logika jest jak zawsze niezawodna – roześmiała się Magda. Tamara wyciągnęła telefon i sprawdziła, czy nie przyszła jakaś wiadomość od Czarka. – Czy to normalne, że nie mam nawet jednej kreski zasięgu? – zapytała. Magda wstała od stołu i wyjrzała do jadalni. Łowcy Duchów rozłożyli na największym stole mnóstwo swoich aparatów i maszynek. – Panie Zenku, znowu testuje pan zagłuszacz fal? – zawołała. – Jeszcze kilka minut, góra pół godzinki! Musimy skalibrować sprzęt, bo mieliśmy niewyjaśnione zakłócenia – odpowiedział Dyziak. Magda z westchnieniem wróciła do kuchni. – Na pół godziny zapomnij o zasięgu, wi-fi i technologii wymagającej fal. – Chcesz powiedzieć, że to oni zagłuszają sieć bezprzewodową? Tymi małymi urządzonkami? – Nie inaczej. Nie lekceważ umiejętności dwóch inżynierów i pomysłowości ich żon. Być może wcale nie szukają duchów, tylko są międzynarodowymi szpiegami, wyposażonymi w najnowsze zabaweczki z warsztatu Q. Wymusiłam na nich obietnicę, że nie będą zagłuszali nas częściej niż godzinę dziennie, bo potrzebujemy wi-fi do funkcjonowania. Nawet jeśli głównie odbieramy odwoływanie rezerwacji. – Dobrze, że żaden z nich nie ma rozrusznika serca.

– Przynajmniej nic o tym nie wiemy. Ale czas pokaże. Pamiętasz sierżanta sztabowego Straszewicza? – Tego z szalonymi wąsami i zbyt ekspansywną osobowością? Aaaa! To był on! To on mi pomógł pokonać próg! Wiedziałam, że skądś go znam! Z twoich rysunków. – Nie daj się nabrać, to perfidna szuja jest – mruknęła Magda. – Wpadł dziś po pączki z różą i skórką pomarańczową. – Ma niezły gust w kwestii pączków – przyznała Tamara z rozbawieniem. – Musi mieć jakieś zalety, inaczej byłby kategorycznym złolem. Więc wpadł po te pączki i na bezczela powiedział mi, że skoro sezon się skończył i ruch w jego biznesie słabnie, jest otwarty na moje bezeceństwa, bo to najlepsze antidotum na nudę. – A co dokładnie miałabyś zrobić, żeby mu tę nudę rozpędzić? – Och, nie wiem, znaleźć trupa, wpaść w kłopoty po uszy, potknąć się o jakąś grubą aferę przemytniczą… Nie pogardzi żadnym z powyższych, bo nuda oznacza, że nie ma już pretekstu, by odkładać papierkową robotę z całego lata. – Naprawdę ci to powiedział? – Nawet mu ten absurdalny wąs nie drgnął. Mam się wpakować w tarapaty, bo to go uchroni przed nudą. Szuja do kwadratu. Łajza nawet! Magda trzęsła się z oburzenia, tym bardziej że Tamara zaczęła się śmiać. – Jedna z nas dobrze się bawi – powiedziała dziewczyna z lekką urazą. – Nie rozumiesz, kochana. Straszewicz i jego niecne wąsy znają cię naprawdę dobrze. – A co to właściwie ma znaczyć? – Po pierwsze, jesteś przekorą wcieloną. Gdyby ci powiedział, że masz się trzymać z daleka od kłopotów, wybiegłabyś z Vincenta, szukając jakiegoś solidnego twistu dla fabuły. Wie też, że kończy się sezon, wieczory robią się dłuższe i masz więcej czasu do zagospodarowania, a to działa na młode umysły jak wysyłanie tarapatom oficjalnego zaproszenia z prośbą o potwierdzenie udziału w przyjęciu. – Czyli to kolejna mała gierka z jego strony. Jeśli nic się nie wydarzy, wyjdzie na to, że go posłuchałam. Jeśli się wydarzy, wyjdzie na to, że miał rację. Podła szuja. – Tak czy inaczej wyjdzie na jego – przyznała ciotka. Dalsze rozważania nad perfidią sierżanta sztabowego Straszewicza przerwał dźwięk samochodu parkującego na podwórzu, niedaleko kuchennych drzwi. Pierwsza weszła Maria, zaaferowana i czujna. Za nią szła młoda kobieta, a pochód zamykał Cezary z torbą podróżną.

Magda starała się nie przyglądać zbyt natarczywie. Nikt nie znosi takiego gapienia, a już Ptaszyny tym bardziej. Mimo woli jednak zarejestrowała, że kobieta jest bardzo blada i wytrącona z równowagi. I jeśli wzrok Magdy nie mylił, wykorzystywała rozpuszczone włosy do ukrywania siniaków na twarzy. Stała za progiem, jakby niepewna, co ze sobą zrobić, gdzie podziać ręce. Tymczasem babcia krzątała się już przy kuchence, nastawiła wodę na herbatę i nalała zupy do miseczek. – Czarku, też masz ochotę na odrobinę pomidorówki? Tamarze nie umknęło, że gdy wyjeżdżali, był jeszcze „panem Cezarym”. Już widziała nagłówki: Szalony labrador znów zaatakował, zaprzyjaźniając się z niczego niepodejrzewającą starszą kobietą. Nie umknęło jej też, że Joanna wkładała sporo wysiłku, by nawet na nią nie patrzeć. Pochylała nisko głowę, chowając się za włosami, unikała kontaktu wzrokowego. Z jakiegoś powodu patrzenie na Magdę czy Marię nie było jednak problemem. Zarówno Cezary, jak i Maria nie poświęcali Joannie nadmiernej uwagi, jakby chcieli ją w ten sposób oswoić. Zadziałało. Z lekkim wahaniem podeszła i usiadła na wolnym taborecie, a po chwili stała przed nią miska pomidorówki. Ledwie zjadła kilka łyżek, pobladła jeszcze bardziej. Nad jej górną wargą pojawiły się kropelki potu. Odruchowo docisnęła ręce do brzucha. – Coś się stało, moja droga? – zapytała zaniepokojona Maria. – To tylko stres. Mój żołądek zawsze wszystko przeżywa najmocniej – zapewniła Joanna, speszona tym, że wszystkie oczy spoczywały na niej. – Przepraszam, jestem bardzo zmęczona… Czy mogłabym się już położyć? – To był ciężki dzień, chodź, kochana, pokażę ci twój pokój. – Maria wyprowadziła ją z kuchni, zabierając po drodze torbę z rzeczami kobiety. Magda patrzyła za nimi przez chwilę, zastanawiając się, ile ran jątrzy się w tej nieśmiałej osóbce. Wiele się nauczyła przez ostatnie miesiące. Obcowanie z Ptaszynami wyrobiło w niej coś w rodzaju instynktu, który babcia nazywała zdrową empatią. Wydawało jej się, że czasami przez skórę wyczuwa burze szalejące w straumatyzowanych kobietach, które znalazły tu schronienie. Nie ufała już tak jak kiedyś spokojnym twarzom i oszczędnym gestom. Zapewnieniom, że wszystko jest w porządku. Czasami widziała w ich oczach to, co próbowały ukryć przed całym światem. Joanna wyglądała jak miła dziewczyna z dobrego domu. Ale pierwsze skojarzenie, jakie nasunęło się Magdzie, to delikatna i bardzo krucha skorupka jajka. Gdzieś tam, głęboko w środku, rany były wciąż świeże. *

Tamara położyła się do łóżka niewiele później. Słyszała krzątanie się Joanny za ścianą, ale przynajmniej ci z góry nie mieli już sobie nic nowego do wykrzyczenia. Próbowała ułożyć się tak, aby ból w nodze i biodrze dał się znieść, ale w końcu się poddała i wzięła tabletkę przeciwbólową. Zasnęła, lecz szybko przypłynęły koszmary. Pierwszy raz, odkąd wyszła ze szpitala. Jakby nie od razu trafiły za nią przez Bałtyk. Smród topionego plastiku i płonącej pianki wypełniającej samochodowe siedzenia i miedziany posmak krwi w ustach. Krzyki i zgrzyt metalu. Pożar? Nie, samochód nie płonął, nie tym razem, ale i tak muszę się obudzić, myślała spanikowana, muszę otworzyć oczy! Szarpała się w pościeli, aż wreszcie zdołała się wyrwać z koszmaru. Usiadła tak gwałtownie, że ból przeszył jej ciało, a posiniaczone biodro pulsowało złowrogo. Oddychała ciężko, cała zgrzana i spocona. Wydawało jej się, że wciąż czuje zapach dymu, niemal nasłuchiwała krzyków… Ale nie, w pensjonacie panowała cisza. Była już druga w nocy. Swąd spalenizny też uleciał, gdy sen cofał się przed rzeczywistością. Pojękując, zsunęła się z łóżka i złapała kule. Dokuśtykała do łazienki. Musiała umyć twarz. Z lustra patrzyła na nią nieszczęsna istota ze spuchniętym, mokrym od łez obliczem. Nawet nie zarejestrowała tego, że płakała przez sen. Siniaki i szwy odcinały się wyraźniej od pobladłej twarzy. Przemyła oczy, czoło i policzki, uniosła włosy z karku i schłodziła go mokrym ręcznikiem, a wreszcie w desperacji sięgnęła po sztuczkę, o której czytała w jakiejś książce historycznej. Odkręciła zimną wodę i wsunęła pod nią nadgarstki. Kiedyś robiły tak kobiety ściśnięte gorsetami, oddalając ryzyko omdlenia czy ataku histerii. Pomagało to też współczesnym kobietom, którym gorsety kojarzyły się wyłącznie z igraszkami w sypialni. Po kilku minutach poczuła się odrobinę lepiej i mogła myśleć o powrocie do łóżka. Starała się być cicho, by nie zakłócać snu Joanny, ale przez cienką ścianę między ich łazienkami usłyszała, że kobieta też nie śpi. Tamara pokuśtykała do łóżka. Bała się znów zasnąć. A gdy już prawie odpłynęła, okno rozjarzyło się światłem – czujnik ruchu znów zadziałał, zapalając lampę na trawniku. Usiadła i przez obiektyw patrzyła na zewnątrz w poszukiwaniu winowajcy. Po masce Wieloryba przechadzał się czarny kot. Wydawał się patrzeć prosto w okno, jakby wiedział, że mu się przygląda. – Spadaj, sierściuszku, mam już dość swojego pecha, niepotrzebne mi twoje czarnokocie dary – szepnęła i odłożyła aparat na szafkę nocną.

Poduszkę z drugiej połowy łóżka zwinęła w rulon i wsunęła pod bolącą nogę. Godzinę później zdołała wreszcie zasnąć.

Rozdział 11 Tamara pojawiła się w jadalni wcześniej niż reszta. Nad ranem obudził ją ból nogi i koszmary. Nie mogła spać, więc równie dobrze mogła popracować. Ale żeby osiągnąć jakikolwiek poziom produktywności, potrzebowała kawy. Litra, może dwóch. Nie pogardziłaby też jajecznicą. W jadalni zastała tylko Joannę. Siedziała w kącie, przy jedynym jednoosobowym stole w całym pomieszczeniu. Tamara odczytała sygnał i zajęła miejsce dwa stoliki dalej. Joanna ewidentnie nie chciała zwracać na siebie uwagi – na jej bladej twarzy i szyi sińce i otarcia były wyraźnie widoczne, co zwłaszcza we wścibskich Łowcach Duchów mogło wzbudzić potrzebę niepożądanych pytań. Tamara doświadczyła tego na własnej posiniaczonej skórze. Uśmiechnęła się do młodej kobiety, a ta speszyła się, jakby nie dowierzała, że uśmiech był przeznaczony dla niej. W komedii rozejrzałaby się, szukając za swoimi plecami prawdziwego adresata tego gestu, choć siedziała wciśnięta w róg pomieszczenia – przekonana, że ściana jest bardziej wiarygodnym obiektem serdeczności. Tamara z irytacją postukała łyżeczką o krawędź filiżanki. W lepszym świecie wymyśliłaby jakiś doskonały tekst zagajenia. Zawołałaby Joannę do swojego stolika, poznałyby się, może z czasem polubiły, a kobieta już nie reagowałaby takim zaskoczeniem na najmniejszy przejaw życzliwości. Ale niektóre scenariusze lepiej wyglądały w głowie niż w życiu, popijała więc kawę, zastanawiając się, jak się zaczyna takie rozmowy. Omija się słonia w pokoju – ignoruje obrażenia i powód, dla którego się tu znalazła? Czy przeciwnie, daje się znać, że się wie, więc trzymanie tajemnicy nie jest konieczne i można się rozluźnić? Nim Tamara zdecydowała się na tryb postępowania, okazja minęła. Joanna siedziała mocno zgarbiona, z pochyloną głową. Zasłaniała się kurtyną jasnych włosów. Ledwie skubała bułeczkę cynamonową. Brała do ust malutkie kęsy, a potem przeżuwała je tak starannie, jakby grała w reklamie promującej zdrowe odżywianie. Jedzenie nie sprawiało jej przyjemności. Gdy Magda minęła jej stolik z jajecznicą dla Tamary, Joanna zbladła jeszcze mocniej. Wstała gwałtownie, prawie przewracając krzesło, i wybiegła z jadalni. Tamara postawiłaby swoją zdrową nogę na to, że za minutę nowa Ptaszyna będzie klęczała z głową nad muszlą. Magda przez chwilę wahała się, czy nie pójść za nią, ale Tamara pokręciła głową i zaproponowała siostrzenicy, by się przysiadła i zjadła cokolwiek.

– Chorowała w nocy. Przy tym, co przeszła, jej odporność na pewno jest osłabiona, więc może to grypa żołądkowa – uspokajała Magdę. – Albo wrzody. Ciało naprawdę nie jest przystosowane do znoszenia silnego stresu przez dłuższy czas. Większość Ptaszyn je ma, kiedy tu przybywają. Dopiero po kilku dniach zaczynają normalnie oddychać, a nerwy wracają do ładu. Albo i nie. Niektóre mają regularny zespół stresu pourazowego. Małżeństwo nie powinno zostawiać po sobie takich śladów jak bombardowanie i wojna – westchnęła dziewczyna. – Jakby do tego wszystkiego, co ma na głowie, potrzeba jej było jeszcze rozstroju kiszek. – Czasami awaria ciała sprzyja też temu, żeby zrobić przegląd głowy. Pewnie dlatego ciało co jakiś czas daje o sobie znać – zauważyła Tamara, podświadomie masując obolały mięsień uda. Gest nie uszedł uwadze Garstki. Postanowiła zmienić temat, by odwrócić uwagę ciotki od bólu i niewygody. – Mam też niejasne przeczucie, że taka na przykład złamana noga może sprzyjać skupieniu się na potrzebach serca, ale co ja tam wiem – zagaiła zaczepnie. – Nie bądź wścibska, moja panno, bo przypomnę sobie, że mam numer Artura i mogę zadzwonić z pytaniem, co tam u niego. – Tamara pogroziła jej widelcem. – A on ci odpowie, że studia i praca ratownika to za wiele nawet dla takiego dziarskiego chłopaka jak on. Próbuje zarobić trochę dla zapas, żeby nie musiał wskakiwać w słonikowe stringi, jeśli znów go wystawi współlokator. – Magda starała się brzmieć lekko, nawet jeśli sytuacja z Arturem chwilami ją przybijała. I kolejny wieczór nie mogła się do niego dodzwonić. Odgarnęła włosy z czoła i dodała: – Może gdybym go zatrudniła w charakterze striptizera na sylwestra w Wielkiej Niedźwiedzicy, mielibyśmy coś, co wyróżniałoby nas w morzu ofert, i przyciągnęłabym klientów. – Sylwester w pensjonacie? – zawołała ciotka. – Brzmi fantastycznie. Pierwszy raz od lat nie mam planów zawodowych, żadnych sylwestrowych ślubów i zdjęć pyzatych dziewczynek od kwiatów. – Jeszcze nie omówiłam tego z babcią – odparła Magda ostrożnie. – Ale to pomogłoby nam choć trochę wydłużyć sezon. Kilka osób dzwoniło, powinnam dać im konkretną odpowiedź, zamiast tego biorę ich numery i obiecuję oddzwonić. – Na co czekasz? – Co roku pensjonat był zamknięty od dwudziestego trzeciego grudnia do trzeciego stycznia. Wyskoczenie z sylwestrem to powiedzenie na głos, że mamy kłopoty i robi się desperacko. Poza tym wtedy musiałabym przyznać się babci, że

zajrzałam do jej prywatnej korespondencji, i choć omija temat szerokim łukiem, to już co nieco wiem. Wystarczająco wiele, by umierać ze strachu. – Za chwilę będę bezrobotna, więc możesz wykorzystać mój piękny umysł do rozgryzania problemów – zaoferowała Tamara. – Skoro zwaliłam się wam na głowę z gipsem i wózkiem, mogę się na coś przydać. – Przyjmuję wszelkie sugestie możliwości, które przegapiłam, a tym chętniej cuda i pozytywne zwroty akcji. Babcia niewiele mówi, ale się tym gryzie. Coraz bardziej realne jest dla mnie to, że bank zamiast listów zacznie przysyłać osiłków. – To chyba nie całkiem tak wygląda… – Nie wiem, jak to wygląda. Nigdy się nie bałam, że bank zabierze mi dom. Tamarze kroiło się serce. Przez lata zarabiała na życie jako artystka na umowy o dzieło i tantiemy, a potem miała własną firmę, uzależnioną od zleceń i świeżego napływu klientów każdego miesiąca. Myślała, że wie wszystko o niepewności jutra i wyciskaniu każdej nadarzającej się szansy jak cytryny. Ale dopiero myśląc o sytuacji Marii i pensjonatu, doceniała, jak wiele w jej własnej działalności zależało od niej samej. Nie od tak nieprzewidywalnych czynników jak pogoda nad Bałtykiem, algi w wodzie, moda i kaprysy turystów czy wreszcie – wyrzucane na plażę zwłoki. Przez zmiany klimatu wszystkie te czynniki wydawały się nawet bardziej pokręcone. Może poza trupami – tych wciąż nie dało się przypisać zmianom klimatycznym. Chyba że byliby to pesymistyczni samobójcy, którzy wiedząc, że nic już nie mogą zrobić, postanowili targnąć się na własne życie. Nagle żywot wolnego strzelca fotografii wydał się Tamarze zaskakująco stabilny i gwarantujący pełną wypłacalność. – Co masz dziś w planach? – zapytała Magda, dolewając ciotce kawy. – Och, wiesz, spróbuję zaspokoić wyobrażenia ciut szalonej szwedzkiej pisarki o tym, jak powinny wyglądać ilustracje do jej książki, a potem przejdę się po mieście. Metaforycznie, bo będę się turlać wszędzie tam, gdzie mnie nie powstrzymają wysokie krawężniki. – Wpadnij do Vincenta, gdy cię krawężniki zmęczą. Testujemy dziś nowy przepis na halloweenową czekoladę. Listopad tuż za progiem, czas się z tym pogodzić. Jest przepyszna, dyniowo-korzenna, coś w sam raz na nagrodę po ciężkim dniu. – Dorzuć paczkę krówek i jesteśmy umówione. – Krówek ci u nas dostatek. Możesz przyprowadzić tego swojego słodziaka. Tamara prychnęła. – Taki ci on mój jak morze za oknem. Co się napatrzę, to moje. – Wiesz, ile osób tutaj uważa się za poślubionych morzu? A Cezary nie wygląda na nosiciela sinic, więc chyba nic nie stoi na przeszkodzie, by zanurzyć

się po uszy, a nie tylko moczyć paluszki. – Magdo, czy ty mi dajesz rady sercowe? – Tamara teatralnie położyła dłoń na mostku, a jej mina wyrażała najprawdziwszy szok i niedowierzanie. Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Kiedyś musiało się obrócić. Zaufaj mi, jestem ekspertką. Wszystkiego nauczyła mnie błyskotliwa ciotka. Tamara zwinęła się do pokoju z zapasem kawy, gdy tylko zaczęli się schodzić Łowcy Duchów, a zaraz za nimi naburmuszona Jadwiga i milczący Kazik. Przez kilka godzin pracowała nad zdjęciami. Intensywnie korespondowała z Emmą i redaktorką książki, przesyłając im wersje poglądowe fotografii do wyboru. Emma oczywiście wpadała w panikę średnio co godzinę, przekonana, że zawali deadline, a w ogóle to prace nie idą, jak powinny, książka stawia się, buntuje, zmierza w dziwnych kierunkach… Chwilami wierzyła, że to najlepsza rzecz, jaką w życiu napisała, a za moment wątpiła,czy nawet pojedyncze zdanie, które sformułowała, ma choćby odrobinę sensu, o znamionach talentu nie wspominając. Tamara pocieszała ją i szczerze jej współczuła. Cieszyła się w duchu, że w jej przypadku proces twórczy nie jest tak męczący i wyczerpujący psychicznie. Najwyraźniej fotografia artystyczna nie rodzi, przynajmniej u niej, aż tak dramatycznych dylematów, nigdy też nie budziła śpiących w duszy demonów. Jasne, Tamara miewała wątpliwości. Czy zdołała uchwycić konkretne emocje? Czy to, na co patrzyła, w ogóle można przełożyć na obraz? Godziła się z tym i z wdzięcznością przyjmowała te momenty, kiedy była usatysfakcjonowana swoją pracą. Sięgnęła po leżącą tuż poza zasięgiem ręki komórkę i nagle przeszył ją ból tak silny, że krzyknęła. Zapomniała o telefonie. Skuliła się, czekając, aż ból minie, ostry, umiejscowiony gdzieś między biodrem a kręgosłupem. Kilka minut wlokło się jak godzina. Spociła się jak mysz, zanim wreszcie puścił na tyle, że mogła się wyprostować. Starała się nie myśleć o wszystkich upiornych komplikacjach, przed którymi ostrzegała ją lekarka w Szwecji. Od uszkodzeń kręgosłupa, które mogły nie być widoczne w trakcie diagnostyki z powodu obrzęku obitych mięśni, po zakrzepicę czy sepsę. Ból zmalał do poziomu, z którym umiała już sobie poradzić. Odetchnęła – więc to nic poważnego. Teraz tylko musi chwilkę odpocząć i wygodniej ułożyć kontuzjowaną nogę. Nic takiego. Za długo siedziała w jednej pozycji. Przeniosła się z wózka na łóżko i ułożyła tak, żeby wałek z koca i poduszka odciążały biodro. Niewiele pomogło. Wzięła dwie tabletki przeciwbólowe i czekała, aż zaczną działać. Wystarczy złamana noga, pomyślała, a człowiekowi przybywa czterdzieści lat. Najwyraźniej osiągnęła wiek, w którym potrzeba drzemki w środku dnia jest czymś całkowicie naturalnym, z czym należy się pogodzić.

* Drzemkę przerwał ból tak silny, że obudziła się z krzykiem. Cała noga wydawała się zdrętwiała, jakby biegało po niej stado ognistych mrówek, podpalając nerwy. Próbowała się przesunąć, zmienić pozycję, ale nie mogła znaleźć punktu, który przyniósłby jej ulgę. Bolało bardziej niż zaraz po operacji, a drętwienie ogarniające stopę i całą nogę podejrzanie przypominało paraliż. Próba zgięcia nogi w biodrze wbiła jej gwoździe w kręgosłup. Przypomniała sobie wszystkie ostrzeżenia, które dawała jej lekarka przy wypisie ze szpitala. Wszelkie niepokojące objawy, na które powinna mieć oko… Jak te, które właśnie wystąpiły? Przerażenie stłumiło opory. Jęcząc, wymacała komórkę na stoliku. Wybrała numer Cezarego. Powinna zadzwonić do Magdy albo Marii, ale obie były w pracy. I trochę przyzwyczaiła się do polegania na jego pomocy. Może za mocno? Było to pytanie, na które nie chciała szukać teraz odpowiedzi. – Co się dzieje? – zapytał, jakby zgadł, że nie zadzwoniła poplotkować. – Bardzo boli. Boję się, że to zakrzepica – wyszeptała. – Już idę. Nie przesadzał. Minutę później był już na dole. Musiał jej pomóc wsiąść na wózek. Trzęsła się i płakała, gdy przeszywający ból rozlewał się ogniem po jej ciele. Cezary znał ją, wiedział, że nie ma w zwyczaju przesadzać i raczej bagatelizuje problemy. Włączył mu się tryb alarmowy. Sprawnie przeniósł ją do samochodu, wózek zostawił na podwórku. Nie miał czasu go składać i pakować do bagażnika. Zanim ruszyli, sprawdził na komórce trasę do szpitala, więc jechał na pewniaka i możliwie szybko. – Nie ma jak dramatyczne wejście na SOR – szepnęła, gdy wziął ją na ręce i niósł do środka. – Nigdy nie jest za wcześnie na ćwiczenie przenoszenia cię przez próg. Z tym gipsem na nodze prawie czuję twój ciężar – żartował, jakby to mogło odwrócić jej uwagę od cierpienia. SOR w małej Ustce wyglądał znacznie lepiej niż te, które Cezary widywał w większych miastach. Nie było kolejek zwiastujących kilkunastogodzinne czekanie, a pielęgniarka szybko zwróciła na nich uwagę i przyprowadziła wózek, gdy tylko przybliżył jej stan Tamary. Dała im formularze do wypełnienia i wskazała gabinet, pod którym mieli czekać na lekarza. O dziwo, pojawił się już po kilku minutach. Lekarz miał według Tamary aparycję cokolwiek rozpraszającą – co w sytuacji, gdy ból zdominował wszystkie wrażenia, było całkiem miłe. Lekko opalony, z ciemnymi włosami i zadziornym loczkiem opadającym na czoło wyglądał,

jakby po godzinach w szpitalu biegł do budki telefonicznej, by przeobrazić się w Supermana. Spoglądał na nią intensywnie niebieskimi oczami spod grubych, ciemnych brwi. Przypominały kudłate gąsienice i dzięki temu przystojniak wydawał jej się bardziej przystępny. Ale gdyby kiedyś dostała zlecenie na okładkę romansu, wiedziałaby, gdzie uderzać w poszukiwaniu modela. Tak, romans z nim na okładce, najlepiej w szkockim kilcie (niezależnie od tego, czy miałoby to sens dla fabuły książki), gwarantowałby bestseller. Po czterdziestce, ani śladu brzuszka, szerokie bary, długie, umięśnione nogi maratończyka. Być może należał do tych rzadkich typów napędzanych marchewką, orzechami i crossfitem. Tamara pomyślała, że jest stanowczo zbyt przystojny, a jego uśmiech zbyt stuwatowy jak na pracownika publicznej służby zdrowia. Czyżby trafiła przez przypadek na plan Chirurgów i pod opiekę MacCiacha? Identyfikator informował, że stoi przed nią lekarz medycyny, ortopeda i internista Antoni Nowicki, ale to mógł być rekwizyt. Nagle dotarło do niej, że MacCiacho dostrzegł to jej nieco natrętne spojrzenie i jest świadomy tego, że skomplementowała w myślach jego ciało do przesady dokładnie. Mogła mieć nadzieję, że uzna to za efekt jej stresu, a nie szajby, nad którą nie umiała zapanować. Przybrała poważny wyraz twarzy, gotowa na chwilę udawać jednostkę dorosłą i odpowiedzialną. Podziękowała sobie w duchu, że nie skusiło jej wyrejestrowanie firmy, dzięki czemu wciąż miała ubezpieczenie zdrowotne. – Pani Tamara? Proszę do gabinetu – powiedział, otwierając jej drzwi. – Będę na zewnątrz – zapewnił ją Cezary. Z polskim lekarzem nawet nie próbował gadki o dobijającym ślubu narzeczeństwie. Wjechała do środka i niezdarnie ustawiła wózek między biurkiem a kozetką. Szpitalny pojazd był szerszy i cięższy niż ten, do którego się już trochę przyzwyczaiła. Doktor Nowicki czytał tymczasem wypełnione przez nią formularze. W miarę lektury zmarszczki między jego gęstymi brwiami pogłębiały się. Tamara zaczęła ze zdenerwowania strzelać kostkami palców. Uniósł spojrzenie znad papierów i uśmiechnął się tym wytrenowanym, szpitalnym uśmiechem. – Nie ma co się denerwować, pani Tamaro, cokolwiek się dzieje, zaradzimy temu. Lepiej tu niż na promie. – To w jakimś stopniu pocieszające – przyznała. – To dobrze. Jeśli wciąż czułaby się pani niepocieszona, musiałbym sięgnąć po bardziej rozbudowane metafory. Gdyby na przykład znajdowała się pani w dżungli, dajmy na to, w Kamerunie, dostęp do opieki medycznej byłby naprawdę utrudniony, a proponowane usługi zapewne niesatysfakcjonujące.

To niewiarygodne, ale zdołał sprawić, że mimo strachu i bólu uśmiechnęła się. – Tam akurat nie byłam, ale widziałam wystarczająco wiele dżungli, by uwierzyć na słowo. Przerzucił strony formularza. – Nie widzę w ankiecie śladu tropikalnych podróży. – To dawna sprawa. Ostatnie eskapady to Islandia, Dania i Szwecja. Nikłe ryzyko złapania tropikalnych zarazków. Choć i tak na wszelki wypadek trzymam się z daleka od owiec i małych dzieci. – Rozsądnie – przyznał i zatrzymał się dłużej na jej anglojęzycznym wypisie ze szpitala. Cezary pamiętał, żeby go zabrać, jej nawet nie przyszłoby to do głowy. Wyciągnął z koperty zdjęcie RTG i obejrzał je dokładnie pod światło, przeczytał też załączony opis. – Miała pani szczęście. Gładkie i proste złamanie. Bardzo ładnie połączone. Zrobiłbym kontrolne prześwietlenie, jeśli nie znajdziemy innej przyczyny bólu, ale na zdjęciu wygląda to naprawdę dobrze. Odłożył dokumenty i postukał piórem w okienko „Uwagi”, gdzie wpisała jedno słowo z dużym znakiem zapytania. – Podejrzewa pani zakrzepicę? Poważna choroba i dużo częstsza, niż się zakłada. Operacja, leżenie w szpitalu i ograniczona ruchomość na pewno zwiększają ryzyko. Niewykluczone, zobaczymy. Zacznijmy od skali Wellsa. Zadawał jej pytania i wpisywał odpowiedzi w stosowne okienka. A potem oznajmił, że czas na badanie. Pomógł jej się przenieść na kozetkę i zsunąć dresy. Najpierw dokładnie obejrzał przez okienko w gipsie szwy po operacji. – Tu wszystko wygląda dobrze. Za kilka dni pokusiłbym się o zdjęcie szwów. Czysto się goi, ani śladu zakażenia – mówił bardziej do siebie niż do pacjentki. Potem zaczął sprawdzać resztę nogi, aż do biodra i bolesnej okolicy. Dotykał, uciskał, ostukiwał. – Trudno stwierdzić, czy cała ta opuchlizna i siniaki, otarcia i spięcia są wynikiem wypadku, czy coś z tego jest nowsze, choć wszystkie wydają się już powoli goić i najgorsze wybarwienie mają za sobą… – mruczał. – Czy może być pani w ciąży? – Nawet bez testu mogę powiedzieć, że to oznaczałoby przełom w medycynie. Gdybym zaszła w ciążę podczas ostatniego stosunku, dziecko robiłoby pierwsze samodzielne kroki – wyjaśniła ironicznie. Uśmiechnął się przepraszająco. – Musiałem o to zapytać, bo w ciąży ryzyko zakrzepicy rośnie. Czy tu boli? – pytał i naciskał pachwinę.

Pokręciła głową, ale gdy docisnął jej pośladek, krzyknęła z bólu. – Hmmm, interesujące. – Mam na to inne określenie – wysapała. Potem kazał jej unieść nogę z pozycji leżącej, ale nie była w stanie tego zrobić. Bolało tak, że pociekły jej łzy. – Zakrzep czy paraliż? – zapytała roztrzęsiona. – Zrobimy badania krwi i USG, bo cztery punkty w skali Wellsa dają ku temu przesłanki, ale gdybym lubił hazard, powiedziałbym, że to żadne z nich. Cierpliwości, pani Tamaro, za diagnozy z rękawa każą nam paradować w różowych fartuchach. A to kompletnie nie mój kolor. Znosiła wszystko pokornie, pocieszając się, że każdy scenariusz medycznej awarii wyglądał lepiej w szpitalu niż na promie. Czy na szwedzkich bezdrożach. O kameruńskiej dżungli nie wspominając. Oto cały optymizm, na jaki było ją stać w tym momencie. Przywołana przez doktora pielęgniarka pobrała jej krew. Po-tem MacCiacho ustawił przy kozetce aparat do USG. Po chwili biodro i dół pleców Tamary pokrywał zimny, śliski żel, a doktor dociskał siniaki głowicą urządzenia, wpatrując się w ekranik. Tamara próbowała dojrzeć na nim cokolwiek, ale równie dobrze mogłaby się wpatrywać w chmury i szukać znajomych kształtów. Gdyby teraz powiedział: „Tu jest słoń, a tu dwa króliki na rowerkach”, nie byłaby zdziwiona. Pomógł jej przekręcić się na brzuch i centymetr po centymetrze kontynuował badanie. Macał i uciskał, aż miała łzy w oczach. – Dobra wiadomość, nie ma pani gangreny i amputacja nie jest konieczna – powiedział poważnym tonem. – A było takie ryzyko? – zapytała wstrząśnięta. – Raczej nie, ale miło wiedzieć, że nie jest tak źle, jak by mogło. – Optymizm na miarę naszych możliwości – mruknęła. – Coś w tym rodzaju. Naprawdę, pani Tamaro, nie jest źle. Wiem, że pani cierpi i ból doprowadza do szału, ale postawiłbym mój dyplom na to, że to nie jest zakrzepica. – Tylko co? – Coś dużo bardziej prozaicznego. Rwa kulszowa, gruszkowata dokładnie. Ma pani krwiaki, siniaki i opuchliznę w okolicach biodra, pośladków i pleców. Mięsień jest tam spięty na kamień. Uciska na nerw kulszowy, stąd ból i unieruchomienie… – Rwa kulszowa? Jak korzonki? – Proszę myśleć o tym na zasadzie skali: od lekkiego bólu w dole pleców po ból tak intensywny, że pacjent chodzi na czworakach albo całkowicie traci

władzę w nogach. Czasami przyczyną są stany zwyrodnieniowe czy ostry stan zapalny. Tu mamy ucisk i stan zapalny, nie najgorsza z wersji rwy, jaka mogła pani przypaść w udziale. Tamara nie miałaby nic przeciwko, gdyby i ten przydział ją ominął. – I co dalej? – spytała słabo. – Mam czekać, aż opuchlizna zejdzie? – Na samą myśl, że ten ból miałby trwać dłużej, zrobiło jej się słabo. – Proponuję domięśniowy zastrzyk rozluźniający i przeciwzapalny. To będzie bolesne, ale poprawa powinna nastąpić naprawdę szybko. I coś do domu, na receptę, co wykończy ten stan zapalny. – „Szybko” mi pasuje. „Bardzo szybko” nawet bardziej. Nie przesadzał z tym, że będzie bolało. Szczęśliwie także z tym, że poczuje natychmiastową poprawę. Pielęgniarka wróciła z pierwszymi wynikami badań krwi. Przejrzał je uważnie, wpisał kilka zdań do karty. Potem wystawił recepty na leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Takie same jak te, które zaleciła lekarka w Szwecji. Tamara westchnęła i powiedziała mu o swoich wątpliwościach. – Pani Tamaro, zmusić pani nie zmuszę. Ale cierpienie nie uszlachetnia. Nie ma w nim nic pozytywnego i zawsze mówię pacjentom, że jeśli da się go bezpiecznie uniknąć, unikamy. Ból utrudnia proces zdrowienia, męczy, obniża morale. A takiego bólu, jaki towarzyszy pani obrażeniom, nie uśmierzy paracetamol. Z kolei jeśli będzie pani brała za dużo ibuprofenu, siądzie pani żołądek. To, że zawierające go leki nie są na receptę, nie znaczy, że są bezpieczne, zwłaszcza przy długotrwałym leczeniu. – Boję się uzależnienia – przyznała. – Proszę się trzymać przepisanego dawkowania. Opakowanie wystarczy tylko na tydzień. Nie sądzę, by do tego czasu odkryła pani dojścia do czarnego rynku i ulicznych handlarzy. Gdy ból ustąpi, przestanie ich pani potrzebować. To nie są leki, które wywołują halucynacje czy napadową euforię. Ale będzie łatwiej przespać noc, a za dnia się poruszać. Gdy stan zapalny się wygoi, ból nie będzie już pani tak dokuczał. Będzie łatwiej, gdy zejdzie opuchlizna i wchłoną się krwiaki. Samo złamanie potrzebuje czasu, ale nie dzieje się z nim nic niepokojącego. Za miesiąc radziłbym przyjść na kontrolę: prześwietlimy jeszcze raz, zobaczymy, czy wszystko dobrze. Jeśli tak, za dwa miesiące zdejmiemy gips. Potem zlecimy rehabilitację i będzie pani śmigać jak sarenka. – A śruby? Zostaną? – Możliwe, że wyjmiemy je po roku, ale są pacjenci, którzy z nimi chodzą całe życie. Tylko zalecam dyskrecję, bo bliscy się mogą zainteresować cenami złomu. – Mrugnął porozumiewawczo. – Tytan jest dość drogi. Na tę chwilę proszę brać lekarstwa, oszczędzać nogę, pozwolić, by organizm poradził sobie z obrażeniami. Gdyby działo się cokolwiek niepokojącego, proszę przyjeżdżać bez wahania.

Skinęła głową i wzięła receptę. Była wykończona, strach odebrał jej resztki energii. Gdy usiadła na kozetce, ból nie rozdarł jej jak gorąca błyskawica. Udało jej się naciągnąć dresy i przenieść na wózek bez pomocy lekarza, który tylko go przytrzymał – szpitalny pojazd nie miał hamulców. Zerknęła na zegarek. Spędziła w gabinecie prawie dwie godziny. Mogło być gorzej. Doktor MacCiacho dodatkowo zyskał w jej oczach, bo nawet się nie zająknął o przyjmowaniu na oddział. I może euforia wynikająca z ulgi rzuciła jej się na mózg, bo pomyślała o nim z czułością i miała ochotę go uściskać. Podziękowała mu tylko, a on uśmiechnął się ciepło i powiedział: – Skoro zostaje pani w Ustce na dłużej, może się jeszcze zobaczymy. Ale upraszam o milsze okoliczności. Proszę zdrowieć i stawać na nogi… rzecz jasna dopiero gdy się zagoją. Gdy zobaczę, jak pani tańczy albo biegnie w ćwierćmaratonie, na przykład w Biegu Usteckiej Krówki, wypełni mnie duma z dobrze wykonanej roboty. – Nie liczyłabym na ćwierćmaraton. Nie uderzyłam się w głowę aż tak mocno. Ale krówki zawsze chętnie. Roześmiał się. – To może mi pani kibicować, gdy dobiegnę do mety. Podzielę się krówkami. – Może tak zrobię. – Uśmiechnęła się, a on otworzył przed nią drzwi. * Cezary przez dwie godziny chodził nerwowo po korytarzu. Zaczepił pielęgniarkę, która wracała z wydrukami z laboratorium. Uspokoiła go, mówiąc, że nic nie wskazuje na to, aby Tamara miała być przyjęta na oddział, i zapewniła, że to już nie potrwa długo. Doceniał jej życzliwość, choć wciąż wydawało mu się, że za chwilę zacznie łazić po ścianach. Kiedy drzwi się wreszcie otworzyły i zobaczył ją w jednym kawałku, lekko uśmiechniętą, odetchnął. Postarzał się przez te dwie godziny chyba z pięć lat. Szpital w Szwecji i operacja, która trwała tak cholernie długo, dodały mu dekadę. Tak oto, przez tę kobietę, dobijał mentalnie do sześćdziesiątki. I nigdy nie był tak pewien jak w tej chwili, że kocha ją do szaleństwa. – Idziemy do domu? – zapytał. Przytaknęła ze słodkim uśmiechem. Ugryzł się w język, by nie rzucić w nią jakimś szczeniackim wyznaniem. Ten uśmiech mógł sugerować, że nafaszerowali ją czymś, po czym widzi się puchate jednorożce. Nie zniósłby, gdyby zdołał to z siebie wykrztusić, a ona nic by z tego nie pamiętała. Prowadził ją do samochodu, powtarzając sobie jak mantrę: czas, miejsce, klimat!

– Co mówisz? – zapytała. – Nic. Dobrze, że to nic groźnego. – Rwa, wyobrażasz sobie? W kolejce podagra, skleroza i artretyzm. Starzeję się. – Właśnie myślałem, że przez ciebie dobiegam sześćdziesiątki. – Nie przesadzaj. To byłaby dla mnie problematyczna różnica wieku. Wieloryb jest moją górną granicą wieku akceptowalnego. – Dobrze wiedzieć. Już czuję się młodszy. Przynajmniej od Wieloryba. Ja wciąż przeszedłbym przegląd. – Wypluj te słowa!

Rozdział 12 Tamara wzięła lek przeciwbólowy i ułożyła się na łóżku z laptopem. Pewnie doktorek MacCiacho wolałby, żeby się przespała i odpoczęła, ale znała swoje możliwości. Echo strachu wciąż podbijało jej ciśnienie. Zrobiła więc to co zwykle: zajęła się pracą. Dopiero kiedy bateria laptopa zjechała do niebezpiecznego poziomu, uznała, że zasłużyła na przerwę. Podłączyła sprzęt do ładowarki, ubrała się ciepło, wzięła z łóżka koc do ochrony przed silniejszym wiatrem i pojechała na spacer z aparatem. Zdusiła pokusę, by zadzwonić do Cezarego. Otrzymał na dziś wystarczającą dawkę Tamary i niechcianych emocji. Gdy odprowadzał ją do pokoju, był milczący i wycofany, jakby chłodny. Może jej życiowy bagaż okazał się dla niego za duży? Albo za długo siedział w jednym miejscu i już ciągnęło go w drogę? Była też w stanie zrozumieć, że mógł mieć dość kobiety, która wymaga opieki: nie na to się pisał. Usłużny mózg i szwankująca obecnie zdolność samooceny pracowały na pełnych obrotach, aby sprezentować jej najmniej dla niej korzystne wyjaśnienie zachowania Cezarego. Krążyła po porcie i promenadzie. Robiła zdjęcia i gapiła się w burzowe, gwałtowne morze, starając się zebrać myśli w huku fal. Nieliczni turyści i spacerowicze paradowali już w puchowych kurtkach, szalikach i czapkach. Tamara żałowała, że nawet nie przyszło jej do głowy spakowanie akurat tych części garderoby, o rękawiczkach nie wspominając – palce jej poczerwieniały i zesztywniały z zimna, a stalowe uchwyty kół wózka były lodowate. Odwiesiła aparat na szyję i schowała dłonie w fałdach koca. Zrobiła kilka świetnych ujęć i przez chwilę naprawdę czuła radość. A potem złapała się na tym, że nie może się doczekać, kiedy pokaże Cezaremu zdjęcie tłustej mewy zaczepiającej śpiącego kota. Przez wiele, wiele lat jej potrzeba dzielenia się małymi zachwytami dnia dotyczyła tylko Magdy. Cholera. Humor siadł jej jeszcze bardziej. Tym bardziej że jej gadzi mózg już wszystko przeanalizował i była właściwie p e w n a, że Czarek wyczerpał zapasy energii na gniazdowanie i zbiera się do drogi. Gdziekolwiek. Trzymało go tu tylko poczucie obowiązku wobec połamanej byłej. To, że nie potrafiła poprzeć tej tezy choćby śladowym dowodem, niczego nie zmieniało.

Dała się ponieść naiwnemu sercu, a to mogło oznaczać tylko tyle, że jej tyłek musiał być gotowy na przyjęcie uderzenia. Powinna wziąć od MacCiacha kilka fiolek tego środka przeciwbólowego, bo akurat teraz jej cztery litery stały się cholernie wrażliwe. Że też spośród wszystkich ptaków świata musiała się zakochać w jerzyku! To świetny ptaszek, urodziwy i pożyteczny, ale nawet sypia w locie i na ziemi właściwie nie bywa. Powinna wracać do pensjonatu, ale coś ją trzymało tu, przy morzu, które wyśpiewywało swoje gniewne szanty. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że na coś czeka. Jakby to wciąż towarzyszące jej napięcie było zapowiedzią czegoś, co miało nastąpić. Choć więc trzęsła się z zimna, siedziała przy murku oddzielającym wejście na falochron od szerokiej, jasnej plaży, wyobrażając sobie, że mogłaby wstać i pójść tam, na krawędź, na której spotykały się woda i piasek. Wiatr czochrał jej włosy, w powietrzu czuć było wilgoć i sól. Magda tyle jej opowiadała o tym zapachu. Mówiła, że tak pachnie dom. Tamara nie miała tak silnych związków z morzem jak jej siostrzenica, ale mogła patrzeć na fale całymi godzinami. Wsłuchiwała się w kojący szum, jakby miała nadzieję, że przyniesie jej odpowiedź na upiorne i dręczące ją pytania: dokąd pójdzie, gdy już będzie mogła wstać z tego wózka? Co ją czeka? Gdzie znajdzie to, czego jej brakuje? I co to właściwie jest? – Chyba się nie zastanawiasz, czy wjechać w odmęty? Cezary wyminął ją i usiadł na murku plecami do morza. Wiatr ułożył mu miedziane loki w aureolę. Tamara odruchowo sięgnęła po aparat, ustawiła przesłonę i zwolniła migawkę. Wyglądał jak święty z rosyjskiej ikony. Coś zatrzepotało w jej piersi. Westchnęła i założyła osłonę na obiektyw. – Raczej: czy jeśli dojadę do końca falochronu, to dam radę wykręcić, czy zostanę tam na zawsze, a po pierwszym śniegu zmienię się w konkurencję dla syrenki – powiedziała, siląc się na lekki ton. – Może byłoby ci łatwiej z tanią siłą roboczą? – Uśmiechał się ciepło, a w niej coś stopniało. – Oferujesz się? – Jeśli sobie życzysz, jestem do usług. Te mięśnie nie są tu od parady. – Napiął biceps, choć nie była go w stanie zobaczyć w puchatym rękawie kurtki. Pojechali do końca falochronu, potem zawrócili. Wiatr był tak silny, a fale głośne, że nie próbowali ich przekrzykiwać rozmową. Jednak milczenie przychodziło im łatwo. Nawet po latach nie stracili umiejętności swobodnego obywania się bez słów w swoim towarzystwie. Był to ciężki test relacji, którego

zwykle nie przechodziły późniejsze randki Tamary. Inaczej niż przy Czarku, czuła potrzebę zagadywania ciszy, która wydawała jej się niezręczna. Zapatrzyła się w ten niezwykły punkt, gdzie Słupia łączyła się z Bałtykiem. Kolory, słona i słodka woda, początkowo wyraźnie rozgraniczone, ostatecznie mieszały się ze sobą. Mimo woli nasunęła jej się metafora z tym związana, ale ją odepchnęła. Nie chciała się zapędzić w rejony, w których zacznie sobie wyobrażać wspólną przyszłość. Bo czy da się drugi raz wejść do tej samej rzeki? Zresztą żeby drugi! Zrywali, schodzili się, szarpali jak żuraw i czapla. Kochali się, nie miała co do tego wątpliwości. Ale czy to wystarczy? I czy zmienili się aż tak, by to się nie skończyło jak poprzednio – kolejnym wybuchem uczucia, a potem kłótnią czy jeszcze gorzej: lodowatą ciszą? – Oboje dorośliśmy, Tamaro, przeżyliśmy osobno kawał życia. Jesteśmy nowymi ludźmi, ale emocje nie wyparowały – powiedział, jakby czytał jej w myślach. – A co, jeśli wyciągniemy z szafy gorsze wersje siebie? Czy nie cofniemy się do tego, co zostawiłeś z hukiem, wyjeżdżając do Rzymu? – powiedziała niepewnie. – Doskonale wiesz, że to nie Rzym nas poróżnił. Zresztą, czy ty wtedy nie wyjechałaś do Indonezji? – Jakby Ziemia zrobiła się za mała, żebyśmy mogli uciec od siebie wystarczająco daleko. Zgarbiła się, wspominając ból, który wtedy zawładnął nią bez reszty. – Ale wróciliśmy. Spotkaliśmy się na ziemi niczyjej. A teraz mamy Ustkę. Czuła, że on próbuje ukoić jej wątpliwości, ale nie była na to gotowa. – A jeśli mamy tylko Ustkę? – zapytała zaczepnie. Czarek patrzył jej w oczy ze spokojem całego stada buddyjskich mnichów. Jakby to były najprostsze pytania, jakie mogła zadać. Jakby to innych się obawiał. Wzruszył ramionami i odparł pewnym głosem: – Zawsze mogę kupić tu mieszkanie. Wtedy Ustka będzie czymś stałym. To nie tak, że gdzieś indziej coś na mnie czeka. A na ciebie? Coś stoi na przeszkodzie, żebyś osiedliła się tu na dłużej? Nie odpowiedziała. Bo jedyna jej kotwica mieszkała właśnie tutaj. Nie sądziła, by Magda miała ochotę szybko się przenosić. Nawet gdyby straciła pensjonat. Czytał w niej jak w otwartej księdze. I nagle uśmiechnął się szeroko i powiedział: – Albo robimy postępy, albo jedynie wózek powstrzymał cię przed ucieczką, gdy tylko wspomniałem o zapuszczaniu korzeni. Małymi kroczkami możemy zajść całkiem daleko, Maro.

Tylko czy nie za daleko? – pomyślała, ale nie odezwała się. Bo pokusa i tęsknota wciąż były całkiem świeże. Gdy wracali, zauważyła znajome sylwetki na kładce nad Słupią. Z przodu maszerowała Jadwiga, energicznie jak zwykle, z powiewającym za nią kraciastym szalikiem. Za nią tuptał Kazik, w niedopiętej kurtce, której połami szarpał wiatr. Wyglądał na zmarzniętego i nieszczęśliwego. A kres nieszczęść był daleko przed nim, skoro żona prowadziła go na drugą stronę portu. Ledwie przeszli, rozległ się sygnał ostrzegawczy i kładka zaczęła się unosić, otwierając przeprawę dla kutrów i stateczków wycieczkowych, gdyby jakieś nagle się pojawiły. Przejście będzie znów możliwe dopiero za czterdzieści minut. Gdyby Tamara zamknęła oczy i wskoczyła w ciemno w obietnice, jakie Cezary składał jej między słowami, czy skończyliby kiedyś tak jak państwo Brzeskowie? Gniewni, skonfliktowani, uszczypliwi i głęboko nieszczęśliwi? Wzdrygnęła się. – Chyba czas wracać, trzęsiesz się z zimna – powiedział, nieświadomy, dokąd zawędrowała w myślach. – Magda obiecała mi dyniowo-korzenną czekoladę i krówki. – To najlepsza propozycja, jaką dziś dostałem – stwierdził tym radosnym tonem przyjaznego labradora. – Skąd pomysł, że cię zapraszam? – Jakoś musisz mi się zrewanżować za pchanie wózka. Czy masz jakieś inne pomysły na sowity napiwek? – Krówki więc – stwierdziła stanowczo. Śmiech Cezarego mieszał się z hukiem fal. * W sekundzie, w której weszli do Vincenta, poczuli się jak w domu. Jesienią, zwłaszcza w taki dzień jak dziś – zimny, wietrzny i wilgotny – kawiarnie były dla Tamary najmilszymi miejscami na Ziemi. Uwielbiała ich ciepło i przytulność. Miały cudowny zapach niedzieli, z domowym ciastem na deser po świątecznym obiedzie. No i była tam kawa – idealne połączenie dopieszczenia i stymulacji kofeiną. Zawsze istniały trochę poza czasem. Nawet w najbardziej zabiegany dzień można wpaść do kawiarni, zamówić dużą latte z pianką i bajgla z twarożkiem czy rogalika. A na najbliższe pół godziny, albo i godzinę, czas zwalniał. Darmowe wi-fi zagłuszało poczucie winy największych pracoholików, bo przecież można było sprawdzić pocztę, napisać raport, obejrzeć dziesięć filmików z kotkami… O tak, Tamara lubiła kawiarnie. Niektórym odpowiadało bycie ćmą barową, ona była kawiarnianym koliberkiem. Natychmiast ogarniało ją radosne

podekscytowanie, a po kawie jej dusza wibrowała jak skrzydełka maleńkiego ptaszka. Wyszukała zapewniający prywatność stolik w kącie, zostawiła kurtkę i koc na wolnym krześle i ostrożnie wycofała się do kontuaru wybrać sobie słodkość, która ukoronuje ten dzień. Cezary obserwował ją z boku, zaskoczony i zauroczony tym, jak rozjaśniła jej się twarz, gdy oglądała wyłożone za szybą ciasta, ciastka i czekoladki, namyślając się, co zamówić. Była w pełni skoncentrowana, jakby miała podjąć decyzję kluczową i brzemienną w skutki. Widział na jej buzi całą gamę emocji. Jakby na poważnie rozważała plusy i minusy tortu pralinowego czy sernika na zimno oraz ich przewagę nad jabłecznikiem. Kobieta, która potrafiła w trzy minuty zdecydować, że jedzie do Indonezji, a potem w kwadrans miała spakowany plecak na miesięczną wyprawę, potrzebowała prawie siedmiu minut (tak, mierzył czas), by wybrać deser. Czy gdyby zamówił wszystkie i postawił je przed nią na stoliku, zdołałaby rozsądnie wybrać jeden? Nie sądził. I strasznie go to wzruszyło. Coś w zapachu tego miejsca, mieszaninie aromatu przypieczonego cukru, cynamonu, kawy i świeżego ciasta, uruchomiło w nim wspomnienia. Nawet nie konkretnych wydarzeń, ale emocji. I nagle wiedział, że nie zamówi szarlotki, co zwykle robił. Nie dlatego, że przepadał za jabłecznikiem, ale dlatego, że to był wybór prosty, oczywisty, machinalny. Teraz ten wybór miał znaczenie. Zachowanie Tamary odblokowało w nim podstawową, pierwotną wręcz potrzebę podążenia za tym, co przyjemne. Czy raczej: jej dziecięcą wersję, gdy jeszcze nie sprowadzała się ona głównie do podejmowania wątpliwych moralnie decyzji natury obyczajowej. Przypomniał sobie, jak w wieku dziesięciu lat zjadł tyle lodów, że rozbolał go brzuch. Jak zdecydował się wytrwać do północy, żeby obejrzeć w telewizji horror. I jak czytał do rana Pana Samochodzika, z latarką, pod kołdrą. I zostawał wieczorem w ogrodzie nawet wtedy, gdy zrobiło się zimno, byle nie przerywać tej ulotnej doskonałości sierpniowego dnia, tuż przed początkiem szkoły. Było warto. Nieoczekiwanie dla samego siebie, z tym samym skupieniem, które obserwował u Tamary, oglądał asortyment za szybą. Eliminował poszczególne desery w skomplikowanym rachunku zysków i strat. I gdyby nie kucnął, nie zauważyłby tego, który wygrał konkurs o trzy długości. Cezary pokręcił głową – po całej tej intelektualnej analizie decyzja zapadła wyłącznie na poziomie emocji i sentymentów. Zamówił jeden z wielkich kielichów tęczowych galaretek z czapeczką bitej śmietany i kandyzowaną wisienką na szczycie. Nagle znów miał dziewięć lat i niecierpliwie czekał, aż „trzęsawka Rubika” będzie gotowa. Nazwę wymyślił

Daniel, jego młodszy o dwa lata brat. Co sobotę mama wylewała do płytkich naczyń kilka kolorowych galaretek, a gdy zastygały, kroiła je w kostkę, mieszała w tortownicy i zalewała następnymi galaretkami. Gdy tylko nie patrzyła, zaglądali do lodówki i dotykali powierzchni, sprawdzając, czy już jest twarda. Później mama kroiła im te galaretki w duże trójkąty, które trzęsły się na talerzach, a w każdym kęsie mieszały się różne smaki, wybuchając na językach wiśnią, cytryną, maliną, agrestem. Jedli je, oglądając Gumisie. Całe to doświadczenie wróciło do niego w błysku smaków, zapachów, emocji i dosłownie ścisnęło go w gardle ze wzruszenia. Jego mama nie żyła już od kilku lat. Dwa razy pokonała raka, lecz ostatecznie to on pokonał ją. Czy Daniel pamiętałby równie mocno tamte niedzielne popołudnia, trzęsawkę Rubika, niecierpliwe oczekiwanie i rodzinny rytuał, który przetrwał nawet chorobę mamy? Miał przemożną ochotę zapakować drugi pucharek i wysłać go przesyłką kurierską, bez słowa wyjaśnienia, a potem czekać na reakcję. Poczuł, że dopiero tego dnia zrozumiał ludzi kochających kawiarnie. Owszem, bywał w tego rodzaju lokalach regularnie i pił więcej kawy, niż powinien, ale teraz uświadomił sobie, że zaspokajały one nie tylko jego potrzebę kofeiny. Gdy Magda przyniosła im do stolika ich zamówienia, zapragnął zapytać Tamarę, jak przebiegał jej proces decyzyjny. Co sprawiło, że zdecydowała się na krówki i tort bezowo-kawowy. Czy, jak on, dokonała wyboru przez sentyment? Ale zanim zdążył się odezwać, spokój kawiarni przerwało poruszenie. Do środka wpadła wyraźnie zestresowana młoda kobieta. – Gdzie jest moje dziecko?! – krzyczała. Szalik ciągnął się za nią po podłodze, czego nawet nie zauważyła. Wodziła po wnętrzu lokalu rozbieganym wzrokiem. – Czy jest tu moje dziecko?! Nagle zaczęła szlochać, przyciskając ręce do brzucha, zgięta wpół. Tamara szarpnęła się do przodu, jakby zapomniała, że siedzi na wózku i nie zdoła rzucić się na pomoc, aby podtrzymać nieznajomą, która wyglądała, jakby miała się za chwilę przewrócić. Magda zareagowała błyskawicznie. Obiegła kontuar, objęła przybyłą ramieniem i zaprowadziła ją do krzesełka. Po drodze odwróciła się do koleżanki i bezgłośnie poprosiła o szklankę wody. Usadziła szlochającą kobietę i przykucnęła przed nią, by nawiązać kontakt wzrokowy. – Co się stało? Jak możemy pani pomóc? – spytała łagodnie. – Czy był tu mój mąż? – zapytała tamta roztrzęsionym głosem. – Musi mi pani powiedzieć o nim coś więcej, żebym mogła odpowiedzieć. – Metr osiemdziesiąt, po trzydziestce, bródka, czarno-czerwone oprawki okularów. Miał ze sobą takie nosidełko samochodowe z niemowlakiem, nasza

córeczka Julka, ma tylko cztery miesiące… Wrócił bez niej i nie pamięta, gdzie ją zostawił. Magda skupiła się. Tak, pamiętała tego gościa. Espresso doppio, ciasto z czarną porzeczką, przyszedł z laptopem. Czy miał ze sobą dziecko? Na pewno nie słyszała, by płakało. Facet wyszedł jakieś pół godziny temu. Gdzie siedział? A tak, na kanapie w rogu, na prawo od wejścia… Niemożliwe, żeby zostawił tu dziecko, prawda? Podbiegła do narożnego stolika i zajrzała pod blat. – O chruściki – szepnęła zaskoczona. Na podłodze stało nosidełko samochodowe, a w środku, otulone kołderką i puchatym kocykiem, spało niemowlę. Pulchniutki cherubinek, zupełnie nieświadomy zamieszania i rozpaczy swojej mamy. Magda ostrożnie wysunęła go spod stolika. – Chyba mam pani zgubę – powiedziała do kobiety – o ile nie zostawiono tu dziś jeszcze jakiegoś niemowlęcia. Kobieta znów płakała, ale tym razem ze szczęścia. Odwinęła kocyki, jakby musiała policzyć kończyny i paluszki. Dziecko zaciamkało, zamruczało, ale nie obudziło się nawet na chwilę. – Wygląda na to, że Julka ma się dobrze i dużo lepiej niż do-rośli zniosła tę przygodę. – Muszę zadzwonić do męża… Szuka jej na promenadzie… On nawet nie pamiętał, gdzie ją ostatnio miał, rozumie pani? Tak się ucieszyłam, kiedy powiedział, że weźmie ją na spacer, żebym mogła przespać choć dwie godziny ciągiem. Może gdyby zgodził się zostawić laptopa w pensjonacie, kiedy wychodził… Ale nawet przez myśl mi nie przyszło, że straci z oczu własne dziecko! Magda starała się nie przewracać oczami. Widywała tu każdego dnia wielu rodziców płci obojga. Przewijali się przez kawiarnię z dziećmi w najróżniejszym wieku. I nikt nigdy nie zapomniał o dziecku. Zapamiętała tego faceta tylko dlatego, że zanim przyniosła mu zamówienie, rozłożył na stoliku laptopa i nawet nie zwrócił uwagi, że nie ma gdzie postawić filiżanki i talerzyka. Nie zauważyła nosidełka, które wsunął pod stolik, jakby nie chciał, by mu zawadzało. Oto co znaczy mieć osobliwe priorytety! Wyglądał na jednego z korporacyjnych typków, co to spędzają w robocie szesnaście godzin na dobę. Nie pomyślałaby nawet, że jest młodym ojcem. Rodzicielstwo odcisnęło znacznie większe piętno na twarzy jego żony. Sińce pod oczami i zmęczenie w przygaszonym spojrzeniu mówiły Magdzie wiele o niedoborach snu i milionie obowiązków, z którymi wiązało się powitanie na świecie malutkiego człowieka, wymagającego nieustannej opieki. – Myślę, że ten telefon może kilka minut poczekać. Julka jest bezpieczna, to najważniejsze. Może napije się pani herbaty albo czekolady? Kawałek ciasta

chyba też by dobrze pani zrobił. Na koszt Vincenta, co pani na to? Kobieta uśmiechnęła się nieśmiało. – Muszę ją nakarmić, inaczej zaraz zacznie płakać. – Nic nie stoi na przeszkodzie, byście obie się tu posiliły. Kobieta rozejrzała się, jakby w obawie, że ktoś będzie miał coś przeciwko karmieniu piersią, ale poza Tamarą i Cezarym w kawiarni były tylko dwie panie w średnim wieku, które chyba domyśliły się, w czym rzecz, bo z uśmiechem lekko kiwnęły głowami. To wystarczyło. Młoda mama poczuła się swobodniej. Odwiesiła kurtkę na wieszak. Usiadła przy stoliku oddalonym od drzwi wejściowych, wciąż kurczowo trzymając nosidełko, jakby się bała, że znów zniknie jej z oczu. Zamówiła herbatę i ciasto ze śliwkami, a potem wyjęła córeczkę z nosidełka i zaczęła ją karmić. Mała jadła tak żarłocznie, że Magda słyszała gwałtowne ciamkanie. W tym momencie dotarło do niej, jak niewiele brakowało, aby stanęła przed potężnym wyzwaniem z kategorii „apokalipsa kelnerki”: krzyczący z głodu niemowlak pozostawiony bez opieki w Vincencie i ona, mająca zerowe doświadczenie w opiece nad dziećmi. Co by zrobiła? Zadzwoniła na policję? Czy raczej do babci, w nadziei, że uspokoi wrzaskuna, zanim wszyscy zaczną miotać się w panice? W dziecięcym płaczu jest coś niesamowicie stresującego i budzącego pierwotne instynkty. W Magdzie budził głównie instynkt ucieczki. Na samą myśl pociła się z nerwów. Nie pojmowała. Jak mógł zapomnieć dziecka? I nie pamiętać, kiedy ostatnio miał je przy sobie? Jej samej zdarzało się zgubić parasol, ale zwykle w kilka minut przypominała sobie, kiedy i gdzie ostatnim razem trzymała go w ręku. Nie umknęło jej to, że skoro matka przybiegła szukać tu dziecka, to ojciec musiał wrócić do pensjonatu i dopiero tam, zapewne przez nią zapytany, zorientował się, że ma w rękach tylko laptop. Miała graniczące z pewnością podejrzenie, że nigdy nie zdarzyło mu się zostawić go w lokalu i wrócić tylko z dzieckiem. Więc choć zasługiwał na punkty uznania za to, że przywiózł rodzinę nad morze, a nawet zaoferował samodzielną opiekę, aby żona mogła odespać zarwane noce (choć do tego trzeba raczej dwóch tygodni, a nie dwóch godzin snu!), to Magdzie wciąż nie mieściło się w głowie, że mógł zapomnieć o córeczce. Nie zostawił też napiwku. Może nie było to przewinienie tak duże jak nieumyślne porzucenie dziecka, ale cóż, małe też nie. Gdy stawiała na stoliku dzbanuszek zielonej herbaty i talerzyk z ciastem, Julka, już najedzona, wodziła naokoło wielkimi, granatowymi oczami. Być może spędziła tu więcej niż godzinę, ale pod stolikiem wiele nie zobaczyła.

Z jej matki tymczasem spływał cały stres, dodatkowo napędzany hormonami. Wciąż drżąc z emocji, uśmiechała się do dziecka, a po policzkach ciekły jej łzy. Magda doniosła jej na stolik kilka serwetek. – Mówiłam mu, że nasze życie się zmieni, ale on tylko powtarzał, że dziecko to nic takiego, skoro wszyscy się na nie decydują – powiedziała kobieta. – Tylko ci odważni. – Albo ci, którym się wydaje, że to nic takiego. – To też. Czy mogę jeszcze coś dla pani zrobić? Może coś podać? – Nie, dziękuję. Była pani dla mnie bardzo miła… Dziękuję. Chyba już czas powiedzieć mężowi, że znalazłam zgubę… zanim pójdzie na policję zgłosić zaginięcie. – Dobry pomysł – przyznała Magda i odeszła od stolika, zostawiając młodą matkę z jej delikatną misją. Tylko Julka wydawała się zupełnie niewzruszona całą przygodą. Nakarmiona, w ciepełku kocyka, znów zasnęła snem sprawiedliwego. Magda podeszła do Tamary i Czarka, kręcąc lekko głową. – Co za dzień – szepnęła. – Nie wierzę w to, co właśnie widziałem – przyznał Cezary. – Gdybym kiedyś zaczęła pisać bloga Z przygód nadmorskiej kelnereczki, nikt by nie uwierzył w moje historie. Dotąd najdziwniejszą rzeczą, jaką znalazłam, była sztuczna szczęka. Klient poszedł do łazienki wyczyścić ją z resztek makowca. A potem się chyba rozproszył i zostawił ją na umywalce. Wrócił po kilku godzinach, bo w porze kolacji zauważył brak uzębienia. Ale dziecko przebija sztuczną szczękę o dwie długości!

Rozdział 13 Joanna Rybicka bardzo chciała się odwdzięczyć Garstkom za udzielone schronienie. Wprawdzie Maria twierdziła, że nie ma takiej potrzeby, ale nawet ślepy by zauważył, że w pensjonacie brakuje rąk do pracy. Mimo niewielkiego obłożenia obowiązków było dużo. Joanna nie chciała jedynie rzucać się gościom w oczy ze swoimi siniakami. Równocześnie podziwiała kompletny brak zażenowania Tamary, która wydawała się nie zwracać uwagi na swoje obrażenia i na to, czy ktoś je widzi. Zdawała sobie sprawę, że – obiektywnie – to nie ona powinna się wstydzić i to nie jej wystawiały świadectwo te siniaki. Ale przeczyły temu emocje, zaprogramowane w niej przez męża i matkę. Czy kiedyś dotrze do punktu, w którym wyzwoli się spod ich władzy? Maria wiele zrobiła, żeby Joanna choć w minimalnym stopniu odzyskała poczucie własnej wartości. Zapamiętała jej słowa i powtarzała je sobie, stojąc przed lustrem i próbując przekonać samą siebie: – To nie moja wina. Przetrwałam i zdołałam się wyzwolić. To dowód siły, nie słabości. Maria powtarzała, że uciekanie się do przemocy dowodziło ułomności i niedojrzałości jej męża. Nie było karą za jej przewinienia, bo tacy jak on nie potrzebują pretekstu, co najwyżej wymówki. Joanna desperacko pragnęła, by krytyczny głos matki, który tak często słyszała w swojej głowie, został na dobre zastąpiony przez ten ciepły, pełen wyrozumiałości głos Marii. Być może teraz była tej chwili bliżej niż kiedykolwiek, ale wciąż zdawała się niezwykle odległa. Na razie dominował głos matki, która nigdy nie wątpiła, że racja jest po stronie jej wspaniałego zięcia, a Joanna zasługuje na wszystko, co ją spotyka, bo wykazuje się krnąbrnością i nie pamięta, że dobra żona winna jest mężowi posłuszeństwo. Zawsze miała na podorędziu jakiś cytat z Biblii, który dowodził słuszności tego podejścia. Joanna dawno straciła dar wiary, była więc w stanie przeboleć, że potencjalnie istniejący lub nieistniejący Bóg ze Starego Testamentu będzie nią gardził za nieposłuszeństwo. Tyle że, jak się okazało, o wiele łatwiej ignorować niezadowolenie Boga, w którego się nie wierzy, niż własnej matki i męża. Przez całą noc miotała się w pościeli, wyobrażając sobie, co się dzieje w domu. Czy matka już wie, że uciekła? Czy Radosław skontaktował się z nią,

kiedy nie mógł się dodzwonić do żony? Na numer stacjonarny, by nie odważyła się oddalić od kuchni, w której wisiał aparat. Zawsze wydzwaniał kilka razy dziennie, zwłaszcza kiedy nie było go w domu. Na pewno już wiedzą, że zniknęła. Analizowała wszystkie kroki i środki ostrożności zalecone jej przez Marię. Czy ktoś mógł ją widzieć, kiedy wychodziła z domu? Czy ktoś mógł ją zobaczyć, jak wsiada do tramwaju? Albo na dworcu w Łodzi, gdy wchodziła do pociągu? Bilet kupowała Maria. W dniu wyjazdu posłuchała jeszcze jej rady i zmieniła hasła do poczty i kont – Radosław najprawdopodobniej znał wszystkie i mógł je wykorzystywać do cichej inwigilacji. Przez ostatnie tygodnie umierała ze strachu, bojąc się, że zabierze jej laptopa i będzie w nim grzebać, aż znajdzie grupę Przystani. Przestrzegała zasad, nie zapisywała danych logowania, czyściła ciasteczka i historię. To, że w ogóle miała laptopa, wymagało od niej ogromnego wysiłku i miesięcy przekonywania, ugłaskiwania, dowodzenia, jak posłuszną jest żoną. Wygrała, kiedy uznał, że skoro będzie pracowała z domu, a nie w świetlicy, może mieć nad nią większą kontrolę. Za każdym razem, kiedy pisała dla dużego portalu z promocjami odmóżdżające opisy zabiegów kosmetycznych, myślała, że to cena, jaką płaciła za to malutkie, elektroniczne okno na świat. Gdyby nie ono, nie znalazłaby Marii i Przystani. Nie byłoby jej teraz w Ustce. Nie cieszyłaby się pierwszą od sześciu lat nocą wolności. Tyle że strach przed tym, że mąż ją odnajdzie, pozostał. Radosław nie był biegły w kwestiach informatycznych, ale z niej też żadna ekspertka. Czy zrobiła wszystko, jak należy? Czy zatarła wszystkie ślady? Wyłączyła telefon, wyjęła baterię i kartę SIM, dzięki którym mógłby ją namierzyć. Wiedziała, że jeśli mąż ją znajdzie, nie przeżyje, i bała się, że jego gniew uderzy też w Garstki. Choć przecież Maria i Magda zapewniały ją, że mają doświadczenie i poradzą sobie ze wszystkim, z czym będą musiały się zmierzyć. Pewnie przez ten strach czuła się tak kiepsko. Z lustra patrzyła na nią nieszczęśliwa i blada jak trup kobieta z posiniaczoną twarzą i czołem lśniącym od potu. Próbowała zjeść śniadanie, ale gdy tylko poczuła zapach jajek, mdłości wróciły jeszcze gwałtowniej i spędziła godzinę na chłodnych kafelkach łazienki, szarpana torsjami. Jej relacja z jedzeniem zawsze była trudna. Może odmawiając go sobie, sięgała po jedyną formę kontroli, jaką miała w swoim życiu, jeszcze kiedy mieszkała z matką. Ta zresztą nie widziała problemu w tym, że u córki rozwinęły się zaburzenia odżywiania. Przeciwnie, pochwalała to, że próbuje trzymać linię. Mężczyźni lubili szczupłe kobiety.

Jakimś cudem udało jej się wrócić do względnej normalności, i to bez pomocy z zewnątrz, ale pewne mechanizmy zostały. Stres odbierał jej apetyt. Czasami wyłączał też zdolność do przyjmowania najprostszych pokarmów. Nie dziwiło jej, że właśnie teraz, gdy była kłębkiem nerwów, żołądek odmawiał jej posłuszeństwa. Widziała niepokój w oczach Marii, ale nie była w stanie opowiedzieć jej i o tym. Już i tak czuła się obnażona. Pozbawiona kontroli. Nie chciała lekarza, którego proponowała jej Maria. Nie chciała wykładu o tym, że powinna jeść dwa tysiące kalorii. Słyszała to już wiele razy. To minie. Była o tym przekonana. Gdy tylko stres nieco zelżeje. Gdy znów poczuje, że ma jakąś kontrolę nad swoim życiem. Gdy przestanie umierać ze strachu. Wypłukała usta, usuwając posmak kwasu. To jedno interesowało matkę – by jej zaburzenia odżywiania nie odbiły się na zębach. To źle wygląda. Czy jej głos w głowie Joanny kiedykolwiek ucichnie? Dopiero przed południem czuła się na tyle dobrze, by wyjść z pokoju i odszukać Marię. Zaczęła ją przepraszać, ale Garstka ucięła temat. – Daj spokój, Ptaszyno, kiedy staniesz na nogi i odzyskasz swoje życie, będziesz mogła pomóc komuś, kto będzie w równie desperackiej sytuacji jak ty teraz. Wystarczy, że dobro będzie krążyć, a nie zginie w przyrodzie. – A do tego czasu? Nie mogę po prostu siedzieć w pokoju. Zagryzę się czarnymi scenariuszami. – A to już całkiem co innego. Zabieram się właśnie do pieczenia bułeczek i ciasta na jutro, z przyjemnością przyjmę pomoc – powiedziała Maria. Joanna lubiła piec, lubiła zagniatać ciasto. Było w tej prostej czynności coś terapeutycznego. Jak medytacja. Jej ręce same odnajdowały rytm i harmonię ruchu, a umysł się oczyszczał. Przez te minuty, kiedy mieszała i ugniatała, nie zamartwiała się niczym. I nawet ona, nieudany egzemplarz kobiety, jak mówił jej mąż, była w stanie z podstawowych składników – mąki, jajek, cukru, margaryny – przyrządzić coś naprawdę smacznego. Wycinała małe trójkąty i zwijała je w zgrabne rogaliki, a gdy Maria pochwaliła jej technikę, uśmiechnęła się tak szeroko, że niemal zabolały ją policzki. Może jednak jest w czymś dobra. Pracowały z Marią w przyjaznej ciszy. Joanna poczuła się bezpiecznie. Tak po prostu. Pierwszy raz od lat. To uczucie miało na zawsze zrosnąć się w jej pamięci z zapachem półfrancuskich rogalików świeżo wyjętych z piekarnika. Gdy nie pracowała w kuchni, starała się być niewidzialna. Przynajmniej do czasu, aż zejdą z twarzy najciemniejsze siniaki. Starszy mężczyzna, którego

spotkała na korytarzu, przyglądał jej się na tyle natarczywie, że poczuła się nieswojo. – Pani też wróciła ze Szwecji taka poobijana? – zapytał. Nie wiedziała, o czym mówił. Zapomniała języka w gębie, a policzki paliły ją żywym ogniem. Uciekła do pokoju, jak dzikuska. Maria zachęcała ją, by wyszła na spacer, pooddychała morskim powietrzem i jak się wyraziła, „złapała resztki słońca”. Joanna wyobraziła sobie, że łapie te promienie do słoika i wekuje na zimę, kiedy słońca będzie mało. Spacer był pokusą, jednak bała się iść. Co zrobi Radosław? Czy jej twarz pokażą w gazetach albo w telewizji? A jeśli kogoś zaniepokoją jej siniaki i wezwie policję? Bała się policji. Wezwała ją raz, zaraz na początku małżeństwa, po jednym z pierwszych pobić. Nie pomogli. Znali jej teścia, kiedyś był jednym z nich. Ba, kuzyn Radosława wciąż nosił mundur. A Radosław i komendant miejscowej policji należeli do Bractwa Kurkowego. Wezwani policjanci pouczyli ją, że to ich prywatne sprawy i powinni je załatwiać w swoim domu. Nie wyszła więc z pensjonatu. Gdy skończyła pracę w kuchni, wróciła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi na zamek – po raz pierwszy od lat. Miała nadzieję, że da jej to wystarczająco duże poczucie bezpieczeństwa, by zdołała spokojnie zasnąć. Była taka zmęczona… Wcześnie umyła się i położyła do łóżka. Maria dała jej tabletki nasenne, ale bała się je wziąć. Może zaśnie bez nich. Niestety lokatorzy z góry znów dali o sobie znać. Wieczorem odgłosy ich kłótni docierały do niej przytłumione, nie rozróżniała słów, nie wiedziała, co wykrzykują sobie w twarz, ale wystarczyła sama intonacja, żeby coś w niej zrywało się do panicznej ucieczki. Racjonalna część umysłu wiedziała, że nic jej nie grozi, a krzyki wymierzone są w kogoś innego, ale serce królika chciało uciekać, boleśnie łomotało w piersi, przerażenie ściskało gardło. Znów zrobiło jej się niedobrze i skończyła, klęcząc nad muszlą i pozbywając się zupy, którą nakarmiła ją Maria. Czuła się, jakby coś ją zmemłało i wypluło. Wróciła do łóżka na trzęsących się nogach. Może matka miała rację i za grzech sprzeciwienia się mężowi zostanie ukarana? Może mdłości to dopiero wstęp do czekających ją cierpień? Małżeństwo z góry intensywnie nad czymś dyskutowało. Coś upadło z hukiem. Joanna usłyszała dźwięk tłuczonego szkła. Zaczęła płakać. Jakby wszystkie łzy, które powstrzymywała przez ostatnie miesiące, a może nawet lata, postanowiły przerwać tamę właśnie teraz. Wstrząsał nią gwałtowny szloch. Skuliła się na łóżku, tuląc poduszkę do piersi. Czekała na ulgę, którą płacz miał jej przynieść, ale nie poczuła się lepiej. Pustka w niej wciąż była żarłoczna i głodna.

Dobiegł ją jakiś dźwięk. Przez chwilę nasłuchiwała, niepewna, czy to nie omamy albo znowu ci z góry, ale nie, nie pomyliła się. Ktoś stukał w ścianę sąsiedniego pokoju. Tego, w którym mieszkała Tamara. Joanna z miejsca wyobraziła sobie Tamarę na podłodze, uwięzioną pod wózkiem, niemogącą wstać… Pozbierała się szybko, wytarła twarz rękawami i wyszła na korytarz. Zapukała do drzwi pokoju obok. – Proszę! – usłyszała głos Tamary. Kobieta nie znajdowała się w rozpaczliwej pozycji na podłodze. Leżała na łóżku, z nogą podpartą zwiniętą poduszką i rulonem z koca. W zasięgu ręki miała kulę rehabilitacyjną i to nią przed chwilą stukała w ścianę między ich pokojami. – Coś się stało? – zapytała niepewnie Joanna. – Chciałam spytać o to samo. Zamierzałam wstać i do ciebie zajrzeć, ale mnie to przerosło, noga nie chce współpracować. Słyszałam, że płaczesz. Trochę płaczu dobrze robi, przeczyszcza kanaliki łzowe, ale to brzmiało poważniej. – Przepraszam, obudziłam cię… – wyksztusiła zmieszana. – Jeszcze nie spałam, dopiero dwudziesta. Zresztą trudno byłoby spać z nimi nad głową. Joanna zauważyła, że w tym pokoju słychać ich nawet bardziej. – Czy wszystkie małżeństwa są takie? – Nie wiedziała, czy pyta siebie, czy Tamary. – Z całą pewnością to nie jest norma. Choć co ja tam wiem o małżeństwie? Nigdy nawet nie byłam blisko posiadania męża – uśmiechnęła się kpiąco. – Czyli to nie mąż ci to zrobił? – Pech i wypadek samochodowy. Daleko mniej idące konsekwencje. Kości się pozrastają i będę mogła zapomnieć o niedogodnościach. Joanna nie do końca jej uwierzyła. Przyglądała się jej przez chwilę, posiniaczonej, połamanej, bladej. – Ale też krzyczysz przez sen. Tamara westchnęła. Cholerne koszmary. Już myślała, że Ustka ją z nich magicznie uleczyła, ale ponowna wizyta w szpitalu musiała znów obudzić demony. – Nie twierdzę, że nie miałam okazji do zebrania materiału na koszmary. Po prostu składam je z innych klocków. Przez wypadek wypłynęły z pamięci rzeczy, z którymi, jak mi się wydawało, dawno się uporałam. – One nigdy nie odejdą, prawda? Cała terapia świata nie usunie tych wspomnień… Joanna nie zlekceważyła porady Marii, by szukać pomocy u psychiatry, ale wciąż miała mnóstwo wątpliwości. Maria mówiła, że bardzo jej to pomogło, wielu kobietom z Przystani też.

Opowiadała o terapeutce, która na stałe współpracuje z ich grupą i nie tylko robi to charytatywnie, ale i nie zostawia śladu w dokumentacji kas chorych i ZUS-u, co dla uciekinierek jest szczególnie ważne. Joanna słuchała, ale nie rozumiała, jak rozmowy o tym, co przeszła, miałyby pomóc jej nie czuć strachu. Właściwie nie wierzyła, że to uczucie kiedykolwiek ją opuści. – Myślę, że zadaniem terapii nie jest wymazanie wspomnień, ale rozbrojenie mechanizmu, który pozwala im nas ranić i daje im władzę nad naszym życiem. Mnie bardzo pomogła – przyznała Tamara. Joanna skinęła głową, znów zaskoczona tym, jak otwarcie i naturalnie Tamara mówi o pewnych rzeczach. Nie przywykła do tego. W jej środowisku pójście do psychiatry oznaczało napiętnowanie. Depresja była fanaberią, nerwica – histerią, babskim niezrównoważeniem, przesadą. Choroby psychiczne traktowano jak objaw słabości albo wymysł szukających uwagi. Inni z lekceważeniem wzruszali na nie ramionami i rysowali kółka na skroni. Nigdy nawet nie wspomniała mężowi, że podejrzewa u siebie depresję. Wykorzystałby to przeciwko niej. Za jego plecami nie zdołałaby wykradać się do lekarza. Z ogromnym trudem raz na kwartał wymykała się do ginekologa na zastrzyk hormonalny. Od ostatniego minęło ponad pół roku, bo nie była w stanie umówić się na wizytę tak, by Radosław nie wiedział. Już raz odkrył, że aktywnie przeciwdziała ciąży, a o niczym tak nie marzył jak o zapłodnieniu jej. Wściekł się i ją pobił. Matka oczywiście go usprawiedliwiła, bo przecież antykoncepcja dowodziła ostatecznego upadku córki w ramiona szatana. Joanna ciężko westchnęła i potarła twarz dłońmi, próbując rozpędzić chmurę czarnych myśli, które bez zaproszenia zebrały się w jej głowie. – Dobrze znasz Marię? – zapytała. – Uważam ją za rodzinę – odpowiedziała Tamara po prostu. – Jak myślisz, kiedy muszę się wyprowadzić? – W jakim sensie? – No… jak długo mogę tu zostać? Nikt nie pisze tego wprost na grupie, ale przecież muszą być jakieś zasady… Nie miałam śmiałości zapytać. – Tak szczerze, nie sądzę, żeby obowiązywała jakaś reguła. Niektóre z dziewcząt mieszkały tu wiele miesięcy, inne kilka dni. Chyba jest tak, że możesz zostać tyle, ile potrzebujesz. Nie wspomniała, że górną granicę wyznacza czas funkcjonowania Wielkiej Niedźwiedzicy – bo jeśli bank przejmie pensjonat, to raczej nie przyjmie uciekinierek z otwartymi ramionami. Przez chwilę obracała tę myśl w głowie, czując, że coś jej umknęło, gdy ponowny głośny stuk na górze ją rozproszył. Zapadła cisza. Niemal spodziewały się, że usłyszą kolejną ripostę, ale nie, cisza trwała.

– Chyba wreszcie będziesz mogła spokojnie spać. Wygląda na to, że skończyły im się słowa – powiedziała Tamara. Joanna uśmiechnęła się blado i życzyła sąsiadce dobrych snów. Wróciła do swojego pokoju trochę spokojniejsza. Jej żołądek także przestał dawać się we znaki. Może zdoła przetrwać kilka godzin.

CZĘŚĆ DRUGA ŚMIERĆ PUKA DO WIELKIEJ NIEDŹWIEDZICY

Rozdział 14 W pierwszej chwili Tamara myślała, że to część snu. Podniesione głosy i tupanie pasowały do chaotycznej szarpaniny w jej śnie. Ale gdy coś głośno stuknęło tuż nad jej głową, oprzytomniała. Gwałtownie usiadła i natychmiast tego pożałowała. Biodro i kolano eksplodowały bólem. Hałasy nie zniknęły, mimo że się obudziła. Kłótnia piętro wyżej trwała w najlepsze. Słyszała głównie głos Jadwigi i krótsze, choć głośniejsze odpowiedzi jej męża. Szuranie, ciężkie kroki, a chwilę potem brzęk rozbitego szkła i mocne tąpnięcie. Na chwilę zapanowała cisza, ale potem znów szuranie, już bez krzyków. Wszystko to brzmiało co najmniej niepokojąco. Tamara poczuła ciarki pełzające po kręgosłupie. Ogarnęło ją to nagłe, zimne przeczucie, że zło czai się tuż za progiem. Racjonalna część jej umysłu szukała wyjaśnienia, które dowiodłoby, że się myli, ale instynkt kazał jej uciekać. Zamknęła oczy i próbowała sobie wyobrazić, co właściwie się tam dzieje, ale mieszało jej się to z obrazami ze snu, który właśnie opuściła, ze zgrzytem metalu, smrodem palonej pianki samochodowych siedzeń. Dźwięk tłuczonego szkła zlał się w jedno z odgłosem rozbijanej uderzeniem szyby i tamtą pierwszą głupią myślą: pękło lusterko wsteczne – będą mieli siedem lat pecha. Tymczasem na piętrze zapanowała cisza. Nagle Tamara usłyszała wyraźne trzaśnięcie drzwiami, a potem kroki na korytarzu i schodach. Po chwili na podwórzu rozbłysły światła aktywowane czujnikiem ruchu i rozległ się warkot odpalanego silnika samochodu. Wymacała aparat na szafce nocnej i próbowała zrobić zdjęcie, ale nie zdążyła. Nie dostrzegła też, kto siedział za kierownicą: kobieta czy mężczyzna. Zapaliła światło i zerknęła na zegarek. Kwadrans po pierwszej. Co się tam, u diabła, stało? Nasłuchiwała, ale dźwięki z góry ucichły. Tamara mimowolnie uległa podsuwanym jej przez bujną wyobraźnię obrazom i wkrótce była niemal pewna, że w pokoju nad nią leżą zwłoki. Pozostawała kwestia: czyje? Czy to Kazik nie wytrzymał wiecznych awantur i wykorzystał swoją przewagę fizyczną? A może Jadwiga posunęła się do ostateczności? Kroki, które słyszała Tamara, stłumiła wykładzina, a drewniane stopnie głośno skrzypiały, nawet gdy stąpała po nich ważąca czterdzieści trzy kilogramy Magda.

Czekała, nie bardzo wiedząc na co. Bo jeśli to Jadwiga zabiła męża… czy w ogóle zamierzała wrócić? Przecież nie wyniesie go z pokoju na plecach, ważył co najmniej dwa razy więcej niż ona. Najrozsądniej byłoby zniknąć. Ale przy meldunku spisano jej dane z dowodu, policja znajdzie ją w kilka godzin. A jeśli to Kazik zabił żonę i zniósł ciało do samochodu? Mógłby wrócić bez niej, sprzedać jakąś bajeczkę, w którą wszyscy nawet będą chcieli uwierzyć, bo budził sympatię i nikt nie chciałby wyobrażać go sobie w roli mordercy. Nikt też nie zatęskni za Jadwinią. Ta druga wersja wydawała się Tamarze bardziej prawdopodobna. Układało się to w logiczną całość. Przez ostatnie dni słyszała wielokrotnie, jak Jadwiga poniewierała mężem, upokarzała go prywatnie i publicznie. Jakże musiał być cierpliwy, skoro znosił jej ciągłe złośliwości, drwiny, przytyki i krytykę! Cóż, nawet anielska cierpliwość ma swój kres. Jak to się mogło odbyć? Gdy znów wykrzyczała mu w twarz, że jest nic niewartym nieudacznikiem, zacisnął pięść i ją uderzył? Upadając, trafiła głową w szafkę nocną? A może zacisnął palce na jej gardle, byle kolejne bolesne słowa nie wyrwały jej się z ust? Może docisnął poduszkę do jej twarzy, chcąc stłumić krzyki? Oczami duszy Tamara widziała Kazika, jak stoi nad ciałem żony, myśląc rozpaczliwie: „Jak to się stało?”. I choć jeszcze chwilę wcześniej nie widział nic poza czerwienią, która przesłaniała mu oczy, emocje szybko w nim opadały. Z furii nie zostało już nic poza zaskoczeniem i niepewnością. Co powinien zrobić? Oczywiście zadzwonić na policję, ale czuła, że się na to nie zdecyduje. Po latach bierności Kazik musiał się otrząsnąć i odnaleźć w sobie siłę do działania. Na pewno myślał o dzieciach. Słyszała, że mówił o synach, już pełnoletnich, ale przecież wciąż wymagających wsparcia, zwłaszcza finansowego. Studiowali. Był z nich dumny. Tamara pomyślała, jak bardzo musiała go przerazić wizja więzienia i pozostawienia ich samym sobie. Firma, spuścizna dla chłopców, upadłaby bez opieki. Przecież nie mógł wymagać, by porzucili studia i zajęli się biznesem… Puściły mu nerwy i posunął się do najgorszego, ale przecież nie mógł przy okazji zmarnować życia swoim synom. Byli też pracownicy. O tak, w wyobraźni Tamary Kazik, po pierwszej fazie przerażenia i zagubienia, przeszedł do fazy proaktywnej, zorganizowanej. Musiał się pozbyć zwłok. Co więc zrobił? Mogła sobie wyobrazić, jak zdejmuje z łóżka śliską, satynową narzutę, rozkłada ją na podłodze, przetacza na nią ciało żony. Dokładnie je owija. Może czymś zabezpiecza. Paskiem szlafroka? Własnym paskiem? I wynosi. Jadwiga ważyła jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć kilogramów. Kazik nawet ze trzy razy tyle. Tylko czy kondycja pozwoliłaby

mu znieść ciało po schodach, do samochodu? Normalnie może nie, ale jeśli napędzała go adrenalina – z pewnością. I co dalej? Dużo ryzykował, przenosząc je przez pensjonat, ale czas mu sprzyjał. Wszyscy spali. Wszyscy poza Tamarą, ale przecież o tym nie wiedział. Dobrze, zaniósł ją więc do samochodu, i co potem? Co mógł zrobić? Podrzucić jej ciało gdzieś w porcie? Nie, za blisko domu. Wrzucić do morza? Upozorować wypadek albo samobójstwo? Tylko jeśli nie zostawił śladów duszenia… A może planował wywieźć zwłoki gdzieś za miasto, porzucić w lesie, w zarośniętym rowie? Czy będzie próbował je zakopać? Skąd miałby wziąć łopatę? Nie planował tego przecież. Tamara była pewna, że doszło do morderstwa w afekcie, a Kazik nie ma opracowanego planu. Myślała o tym intensywnie godzinę, może dłużej. Próbowała czekać na powrót samochodu. Zastanawiała się, co właściwie powinna zrobić teraz, kiedy już wie. Powiedzieć mu? Zażądać, by zadzwonił po policję i się przyznał? Nie wiedziała, kiedy dokładnie zasnęła. Ale kiedy znów otworzyła oczy, było jasno. Próbowała poukładać sobie wszystko w głowie. Czy to się naprawdę wydarzyło? A może padła ofiarą własnej wyobraźni, chemicznie podkręconej przez leki przeciwbólowe? Może to efekt nadmiaru wrażeń, przetwarzania traumy przez mózg, igraszka synaps? Dochodziła szósta rano. Wkrótce Tamara miała poznać odpowiedzi na te pytania. Sięgnęła po kule i wstała z wysiłkiem. Podeszła do okna. Jeszcze nie w pełni się rozwidniło, niewielkie podwórko ukryte między budynkami skrywał półmrok. Żaden kot życzliwie nie przebiegł przed czujnikiem ruchu, więc lampy były wyłączone. Ale Tamara nie potrzebowała wiele światła, by zweryfikować jeden szczegół swych nocnych przeżyć. Szukała na parkingu samochodu Brzesków. Widziała go poprzedniego dnia, późnym popołudniem. Kilkuletni srebrny ford stał na swoim miejscu. Czy faktycznie po pierwszej w nocy ktoś nim jeździł, a potem odstawił dokładnie w to samo miejsce na tyle cicho, że już jej nie obudził? Może to wszystko jej się śniło? Może samochód nigdzie nie wyjeżdżał? Ale zaraz głosik w jej głowie zapytał: a jeśli jednak? Jeśli to zdarzyło się naprawdę?

Rozdział 15 Śniadanie zaczynało się o siódmej trzydzieści. Większość gości zjawiała się o ósmej albo wpół do dziewiątej. Tamara nie czekała nawet do siódmej. Wyjechała z pokoju, przepełniona mieszaniną ekscytacji i podejrzeń. Usiadła przy stoliku, z którego miała dobry punkt obserwacyjny na całą jadalnię, a gdy Magda przyszła z kawą, Tamara natychmiast podzieliła się z nią informacją dnia: – Myślę, że tej nocy doszło tu do morderstwa. Magda przez chwilę brała to za żart, ale coś w twarzy ciotki sprawiło, że usiadła przy stoliku i powiedziała: – Powiedz, że nie zabiłaś Cezarego. – Co? Za kogo ty mnie masz?! – obruszyła się. – Czemu niby miałabym go zabić? – Nie wiem. Strzelałam. Może wcale nie jesteś tak pogodzona z twoim byłym, jak kazałaś wszystkim wierzyć? Może cię wkurzył? Albo wkurzył cię wózek i musiałaś się na kimś wyżyć? Może naprawdę się nudziłaś przez tę nogę? Wiesz, z nudy zwykle robisz coś niekoniecznie rozsądnego. – Naprawdę myślisz, że zabiłabym kogoś, bo się nudziłam? – oburzyła się Tamara. – Pamiętasz, co zrobiłaś, gdy przechodziłaś ospę wietrzną i musiałaś leżeć w łóżku? Och, cios Magdy był celny. Tamara skrzywiła się. O tak, pamiętała. Z nudów przeglądała Pinteresta i poczuła się tak zainspirowana, że postanowiła ufarbować włosy we wszystkie kolory tęczy, z turkusową grzywką i fioletowymi, zielonymi oraz różowymi pasemkami. Byłaby pionierką trendu syrenkowego na łódzkich ulicach, dobre dwa lata wyprzedzając modę. Tyle że wszystko, co mogło, poszło źle. Farby zmieszały się na głowie w koszmarny kolor, coś między musztardą sarepską a rozdeptaną świeżą kupą. Gdy ospa odpuściła, Tamara przemknęła się do salonu fryzjerskiego odkręcić ten bałagan. W środku maja wparowała tam w wielkiej, wełnianej czapie. Fryzjerki śmiały się kilka minut, zanim mogły w ogóle wykrztusić z siebie, że to ją będzie niestety sporo kosztować. Więc tak, być może miała skłonność do lekkomyślności, jeśli nuda zbierała żniwo. – No ładnie – westchnęła. – Zatem mam przynajmniej cztery potencjalne motywy. Nie zapomnę podzielić się z nim tym ostrzeżeniem.

– Więc jeśli nie Cezary, to kto? – zapytała Magda, ale zanim Tamara odpowiedziała, rzuciła: – Brzesko! – Tak myślę. – Kto kogo? Bo widzę potencjalny motyw u obu stron. – Myślałam nad tym. Sądzę, że on ją. – W sumie logiczne. Każdy ma jakiś punkt, za którym pęka w odłamków stos… Ale skąd w ogóle ten pomysł? – Od początku słyszę ich kłótnie. Mówiłam ci, że to, co widzimy w jadalni, to pikuś w porównaniu z tym, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami. I dziś w nocy rozegrał się kolejny akt tej tragedii. Mnóstwo dziwnych hałasów i nagła cisza. A potem w środku nocy jedno z nich poczuło potrzebę przejażdżki samochodem. – Jedno z nich? Tamara westchnęła z frustracją. – Słyszałam kroki i dźwięk uruchamianego auta, ale nie widziałam, kto do niego wsiadł… Z tym że na logikę… – Kazik – zgadła Magda. – Gdybym miała obstawiać, kto wyszedłby zwycięsko z bitwy na słowa, Jadwiga prowadziłaby o trzy długości. Ale w bezpośredniej konfrontacji fizycznej… – Poza tym jeśli ktoś znosił ciało do samochodu, to na pewno nie mogła być ona. Nawet na adrenalinie i napędzana strachem nie zdołałaby go podnieść, o transportowaniu go po schodach nie wspominając. Musiałaby go poćwiartować. – Chyba nie da się tak hop-siup poćwiartować ciała. I trzeba mieć do tego coś większego niż scyzoryk czy nożyk do masła. Plus umiejętności i krzepę. Magda zastanawiała się nad słowami Tamary. Czy to w ogóle możliwe? Pewnie tak, tylko… Jakiego pecha musiałaby mieć, żeby znowu trafić na trupa? W sumie na tego natknęła się ciocia, więc można powiedzieć, że to trupi parytet, każdej sprawiedliwie, po jednym… Poniekąd. Oczami wyobraźni zobaczyła nekrolog Wielkiej Niedźwiedzicy w lokalnej prasie. Zabójczo przyjemny pensjonat dokonał swojego żywota wraz z Jadwigą Brzesko, która wybrała złe miejsce i zły czas na znęcanie się psychiczne nad mężem. Czy potrafiłyby wówczas stawić czoła długom i złej prasie? Raczej nie. Tamara mechanicznie sypała do kawy cukier, choć od dwudziestu lat piła czarną i gorzką. W końcu przyznała się Magdzie do czegoś, z czym nie czuła się szczególnie komfortowo. – Wiesz, ja go w myślach odruchowo usprawiedliwiam. Jakbym się szykowała do mowy świadka obrony na procesie. Nic nie uzasadnia zabójstwa, Wysoki Sądzie, ale z całą pewnością było to morderstwo w afekcie i jeśli oskarżony

mówi, że działał w samoobronie, należy mu wierzyć, bo widziałam, jak trudną osobą była ofiara… – To jednocześnie prawda, ale też, no… obwinianie ofiary. Bo czy ktokolwiek zasłużył na zabicie? – zastanawiała się głośno Magda. – Zbrodniarze wojenni – oświadczyła Tamara z całą stanowczością. – Ale nawet największa jędza nie zasłużyła… Tamara skinęła głową sfrustrowana. – Dylematy moralne przed pierwszą grzanką. – Może za chwilę oboje zejdą na śniadanie i będziemy się śmiać z twoich pokręconych snów – powiedziała Magda, wstając od stolika. Zanim wszyscy zaczną się schodzić, czekało ją jeszcze sporo pracy. Babcia szykowała się na wyprawę do banku, więc Magda miała dziś na głowie śniadanie i ogarnianie pensjonatu. Nawet jeśli pani Jadzia była martwa, pozostawało do nakarmienia siedem osób, a przed kilkoma minutami odkryła, że skończyły się jajka. Musiała szybciutko skoczyć do sklepu. – Może. – Ton Tamary był sceptyczny. Na śniadaniu jako pierwsza pojawiła się Joanna. Zawahała się w progu. Tamara pomachała jej przyjaźnie, choć nie była pewna, czy ta nocna chwila rozmowy wystarczyła, by oswoić Ptaszynę. Kobieta wyprostowała się lekko i podeszła do stolika Tamary. Ostrożnie odsunęła krzesełko i przysiadła na nim tak, jakby nie chciała robić żadnego hałasu. – Dzień dobry, jak spałaś? – zapytała Tamara serdecznie. – Wyjątkowo dobrze, gdy na to spojrzeć z perspektywy ostatnich miesięcy. – Słyszałaś jeszcze coś tej nocy? – zagadnęła ostrożnie Tamara. Joanna pokręciła głową. – Szczerze mówiąc, po naszej rozmowie wzięłam tabletkę nasenną. Bez niej zasypiam dopiero po paru godzinach, a rano budzę się kompletnie rozbita. – Rozumiem. Mnie noga budziła co kilka godzin. Tamara uznała, że dzielenie się podejrzeniem, nawet graniczącym z pewnością, że tej nocy nad ich głowami kogoś zabito, nie byłoby rozsądne. Joanna była przemęczona, zestresowana, a do tego przemoc domowa budziła jej własne demony. Tamara widziała je wieczorem, wyzierające ciemnością z jej oczu, i cieszyło ją, że cofnęły się odrobinę po krótkiej rozmowie i ucichnięciu kłótni na piętrze. Jadły, prowadząc luźną konwersację o tym, co warto zobaczyć w Ustce, i o tym, że pogoda może i nie jest idealna, ale ma też wiele uroku, bo wzburzone morze jest bardziej uwodzicielskie niż leniwe falki w pogodny dzień. Joanna ożywiła się, jakby ta prosta rozmowa, bez zaczepiania o trudne, drażliwe tematy, była zalążkiem wytęsknionej normal-ności. Nawet bladość jej

ustąpiła – przynajmniej na chwilę, bo gdy tylko Magda przybiegła z talerzykiem jajecznicy dla Tamary, twarz Joanny nagle stała się niemal biała, jakby odpłynęła z niej cała krew. – Przepraszam! – szepnęła i zerwała się z krzesła tak gwałtownie, że upadło do tyłu, uderzając oparciem o terakotę. Postawiła je na nogi, a potem uciekła do swojego pokoju. – Co się stało? – zapytała Magda zdezorientowana. – Myślę, że może naprawdę nie lubić jajek – odparła Tamara, wciąż oglądając się za Joanną. W przeciwieństwie do państwa Dyziaków i Małeckich, którzy za jajkami przepadali, więc gdy tylko weszli do jadalni, Magda wróciła do kuchni przygotować świeże porcje, dokładnie wedle zamówień gości. Czasami rozważały z babcią zakup dużego naczynia podtrzymującego temperaturę jedzenia. Na pewno zaoszczędziłoby im to czasu i pracy, bo mogłyby zrobić jednorazowo większą ilość jajecznicy zamiast kilku, a niekiedy kilkunastu mniejszych porcji. Z drugiej strony – ludzie zdawali się to naprawdę doceniać i pochwalać. Każdy przecież lubi jajecznicę przyrządzoną troszkę inaczej i dzięki temu czuje się bardziej dopieszczony. A dopieszczeni goście chętniej zostają, częściej wracają i mają o wiele mniejszą ochotę uprzykrzać życie obsłudze. W takim kontekście te kilka czy nawet kilkanaście porcji jajecznicy wydawało się naprawdę niewielkim kosztem poniesionym w imię sporego zysku. Tamara dawno już zjadła swoje tosty i jajka, ale nie zamierzała wracać do pokoju, dopóki nie stanie oko w oko z Kazikiem. Miała niejasne przeczucie, że wystarczy, jeśli na niego spojrzy, a dowie się, czy jest winien, czy żałuje, czy to była obrona konieczna i afekt, czy coś dużo bardziej złowrogiego. Siedziała więc przy swoim stoliku i dolewała sobie kawy z dzbanka. Czekała. Dyskretnie podsłuchiwała Łowców Duchów w nadziei, że któreś z nich coś w nocy słyszało i teraz podzieli się podejrzeniami, ale nic nie budziło ich niepokoju. Może poza tym, że jeśli tak dalej pójdzie, ich przewodnik będzie wyjątkowo jednostronny – dotąd bowiem nie zdołali potwierdzić prawdziwości żadnej z legend. Zastanawiali się, co ma większą szansę okazać się przełomem w badaniach: latarnia morska przy falochronie, z jej mściwymi duchami potopionych, czy może Rewa i legendy o pirackich duchach, bo wyniki pierwszych nagrań były niejednoznaczne, a to lepiej wróży niż definitywne „nic a nic”. Cezary bardzo się starał nie przejmować wyraźnym grymasem rozczarowania na twarzy Tamary, którym go uraczyła. Może jednak jego misterny plan był diabła wart, bo zdecydowanie nie takiej reakcji oczekiwał. Wahał się, czy powinien się przysiąść do jej stolika, czy z godnością zająć sąsiedni, ale nie miał

w zwyczaju się wycofywać i zrażać drobnymi niepowodzeniami. Jeśli powie mu, że nic z tego i ma sobie jechać w świat, posłucha. Ale nie wcześniej. – Z takim zawodem ostatni raz patrzyła na mnie siostra zakonna, kiedy jej oświadczyłem, że wcale nie chcę iść do pierwszej komunii i nie bardzo się boję tego, co mnie w takim wypadku czeka po śmierci, bo będę martwy – zagadnął. – Jestem pewna, że do dziś wspomina o tobie w swoich modlitwach. – Straciła w moich oczach całą wiarygodność, kiedy powiedziała, że nie wierzy w ewolucję i dinozaury. Może bym jej wybaczył tę ewolucję, ale dinozaury traktowałem wtedy z prawdziwie religijną powagą. – Byłeś jednym z tych dzieciaków, które na Jurassic Parku nazywały wszystkie dinozaury po łacinie? – I wytykały błędy scenarzystom – przyznał z uśmiechem. – Więc czym cię tak rozczarowałem? – Nie twoja wina. Nie byłeś mordercą. Uniósł brew. Nalał sobie z dzbanka resztkę kawy i czekał, aż wyjaśni, bo czuł, że kryje się tu jakaś historia. – Powinnam chyba powiedzieć: „Domniemanym mordercą”. Myślę, że dzisiejszej nocy Kazimierz Brzesko zabił żonę. Cezary nie wziął jej słów całkiem poważnie. – Jeśli to kryminał Christie, to zaledwie pierwsza z ofiar. Następną może być podejrzliwa fotografka, która przejrzała jego zbrodnię… – Och, nie, jeśli to ja jestem odpowiednikiem panny Marple czy Poirota, nic mi nie grozi. Za to przystojny utracjusz… o widzisz, to już inna kwestia. Uśmiechnął się promiennie. – Przyjmę to jako komplement. Przynajmniej tę część, jakobym był przystojny. Więc skąd w tobie to przekonanie graniczące z pewnością, że doszło tu do mordu? Tamara opowiedziała mu o kłótniach, które słyszała od kilku dni, o wczorajszej awanturze, nocnej powtórce z rozrywki, o podejrzanych hałasach, nagłej ciszy, a potem odgłosach szurania i wycieczce samochodowej w środku nocy. Mówiła to na głos już drugi raz i teraz brzmiało to dla niej nawet bardziej przekonująco. Patrzyła na Czarka z wyczekiwaniem. – Czyli myślisz, że Kazik zabił żonę i wywiózł gdzieś ciało? – podsumował. Przytaknęła. Czarek nie skomentował. Myślał. Musiał przyznać, że wyglądało to… no cóż, wiarygodnie. A Tamara była ożywiona, wręcz podekscytowana, co stanowiło miłą odmianę w jej przygaszonym po wypadku nastroju. Magda doniosła kawy i zagadnęła Czarka, co zje, a gdy podziękował za jajka, przysiadła się, nachyliła lekko do Tamary i konspiracyjnym szeptem zapytała: – Powiedziałaś mu?

Tamara przytaknęła. – Słyszałeś coś w nocy? Jeśli Kazik znosił zwłoki, musiał minąć twój pokój, mieszkasz najbliżej schodów. Łowcy Duchów są po przeciwnej stronie korytarza. – Muszę was rozczarować, drogie panie. Odkąd pierwszej nocy kot i mewa awanturowały się przez kilka godzin dokładnie pod moim oknem, sypiam w zatyczkach do uszu. Przynajmniej sypiałem, bo skoro jestem gościem pensjonatu z powieści Christie, czujność wskazana. To może być I nie było już nikogo, a nie Noc w bibliotece, bo wtedy wszyscy jesteśmy zagrożeni… – Nawet tego nie możesz traktować poważnie? Jadwinia była podłą zołzą, ale nie żyje! – syknęła Tamara zdegustowana. Właśnie w tym momencie do jadalni weszła Jadwiga Brzesko. Zamilkli, kompletnie skonsternowani. – Jakim cudem? – wyszeptała w końcu Tamara. – Może jednak ci się to śniło? – zapytała z nadzieją Magda. Ostatnie, czego pensjonat potrzebował, to trup. Marii Garstce znacznie łatwiej przyszłoby przekonywanie urzędnika bankowego, że Wielka Niedźwiedzica zasługuje na drugą szansę, gdyby po kątach pensjonatu nie walały się zwłoki. Tamara z uporem pokręciła głową. – Jeśli bierzesz pod uwagę to, że zdołała powstać z grobu i wróciła do pensjonatu na śniadanie, cofam moją opinię, że brzmiałaś wiarygodnie – ostrzegł Czarek. Zmrużyła oczy. To nie tak, że c h c i a ł a, żeby ktoś był martwy. Ale nie mogła zignorować przeczucia, że ktoś j e s t martwy. Jeśli nie Jadwinia… – Ciągle nie zjawił się Kazik, prawda? Czy widzieliście przez ostatnie dni, żeby odważył się nie tuptać dwa kroki za żoną? – zauważyła. – Jeżeli sugerujesz, że Jadwinia wyniosła Kazika po schodach do samochodu, wiarygodność tej historii diabli wezmą. A ja sprawdzę skutki uboczne twoich leków przeciwbólowych – zaprotestowała Magda. – Gdy za chwilę wkroczy do jadalni, oczywiście powiecie, że się myliłam, prawda? A jeśli nie wkroczy… – Zawiesiła wymownie głos. Więc czekali, spijając drugi litr kawy i podskubując rogaliki z marmoladą różaną. Żadne z nich nie było specjalnie głodne, ale uznali to za skuteczny kamuflaż. Do tego smaczny, co stanowiło przyjemny bonus. Magda przyjęła od Jadwigi zamówienie na jajka na miękko i zapytała lekkim tonem: – Czy zacząć już przygotowywać jajecznicę dla pana Brzesko? Śniadanie kończy się za dwadzieścia minut. – Och nie, Kazimierza dziś nie będzie na śniadaniu.

– Ojej, mam nadzieję, że nie rozłożyło go jakieś choróbsko? Mogę coś dla niego przygotować i zanieść do pokoju. – Nie, nie, po prostu musiał wyjechać na kilka dni. Dostaliśmy w nocy telefon, nieszczęście w rodzinie. – Ach, czyli to państwa samochód wyjeżdżał nocą z parkingu – zarzuciła wędkę Magda. Jadwinia skrzywiła się, jakby ktoś jej nadepnął na stopę. – Musiałam go niestety odwieźć na dworzec kolejowy w Słupsku. Nie mógł czekać do rana, biedaczek – powiedziała. W tym momencie Magda troszkę bardziej uwierzyła Tamarze, bo ta nagła słodycz w głosie, gdy Jadwiga mówiła o mężu, była równie fałszywa jak uprzejmy, uspokajający uśmieszek, który zawitał na jej twarzy. – Ale pani nie myśli o wcześniejszym wyjeździe? – upewniła się dziewczyna z udawaną troską. – Och nie, przeciwnie, myślę, że przedłużę sobie pobyt o dwa czy trzy dni. Muszę popracować, a to zawsze przyjemniej robić w pensjonacie nad morzem niż w domu. Magda zapewniła, że to nie problem, i dyskretnie wycofała się do stolika Tamary. – Myślę, że ona to zrobiła – powiedziała cicho. – Zniosła po schodach i upchnęła w bagażniku jakieś sto czterdzieści kilogramów? – zapytał Czarek. – Twierdzi, że w nocy odwiozła go na pociąg do Słupska, bo musiał wracać do domu. Ale to się kupy nie trzyma. Gdyby to był wypadek w rodzinie, coś nagłego, po prostu pojechaliby razem, albo on wziąłby samochód, a potem po nią przyjechał, albo to ona wróciłaby ze Słupska autobusem czy pociągiem. Myślę, że w środku nocy nie ma wielu kursów… Czarek wyciągnął komórkę i szybko zaczął wstukiwać hasła w wyszukiwarkę. – Hmmm. Właściwie jest nawet gorzej – powiedział. – Między dwudziestą pięćdziesiąt dwie a czwartą dwadzieścia pięć nie jedzie dosłownie nic. To martwe godziny na rozkładzie. Więc jeśli tak jak mówiłaś, wyjechali tuż po pierwszej, do Słupska dotarli w pół godziny, czyli Kazik do najbliższego pociągu miałby… ile? Minimum dwie i pół godziny. Sporo czekania. Można było wyruszyć później. Nie chce mi się wierzyć, że wyjechaliby w ciemno, bez sprawdzania rozkładu. – Myślę, że go zabiła, a potem z jakiegoś powodu sama wsiadła do samochodu. Może rozważała ucieczkę. Ale wróciła – powiedziała Magda posępnie. – Ale to by znaczyło… – zająknął się Czarek.

– Że ciało wciąż jest w pokoju Brzesków – odparowała Tamara, zacierając ręce. – Zgadzasz się? – zapytała Czarka. – Daję siedemdziesiąt pięć procent na to, że ciało leży pod prysznicem. – A dwadzieścia pięć? – dopytywała. – Przedawkowałaś morfinę. Albo naprawdę zrobisz wszystko, żeby nie myśleć o nas. – To też – zgodziła się – ale i tak sądzę, że on nie żyje. Daję temu dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Magda? – A ja wolałabym, żebyśmy tu nie mieli żadnego trupa i żeby myśl o tym, że możemy mieć, nie ekscytowała cię aż tak bardzo. Ale obawiam się, że mamy. I że moja reputacja znajdowaczki trupów znów zostanie potwierdzona. Babcia będzie załamana. – Wiecie, co musimy zrobić? – Tamara nawet nie próbowała powściągać dobrego nastroju. – Niech zgadnę: złapać morderczynię i postawić ją przed obliczem sprawiedliwości? – strzelił Czarek. – Znaleźć ciało! Właściwie wy musicie, bo ja tam wózkiem nie wjadę. – A może po prostu obejrzymy Okno na podwórze – zaproponował. – Potem. Gdy już znajdziecie zwłoki. No, nie bądź mięczak. Mówiłeś, że lubisz przygody – droczyła się. – Miałem na myśli raczej nagie kąpiele w polodowcowych jeziorkach i polowanie na zorzę polarną, a nie szukanie zwłok. – Po pierwszych idzie łatwiej – powiedziała Magda sentencjonalnie. Bo jeśli tu były, wolała, aby zostały znalezione od razu. Wyobraźnia podsuwała jej wizje rozkładu. Z każdym następnym dniem odkrycie ciała dostarczyłoby nowych, niekoniecznie przyjemnych przeżyć.

Rozdział 16 Opracowali doskonały plan, ale by go wdrożyć, Jadwiga musiała wyjść na przechadzkę. Tymczasem od śniadania minęły trzy godziny, a ona jak na złość nie opuściła pokoju nawet na minutę. Magda szczerze zaczynała się obawiać, że będą czekać do jutrzejszego śniadania i dopiero wtedy zdoła na szybko przeszukać pokój. Wolałaby, żeby udało się pchnąć sprawę jeszcze dziś, kiedy miała wolne w Vincencie. Wyrobiła sporo nadgodzin, które mogła odebrać, ale jeśli jutro znów ktoś się rozłoży i powstanie dziura w obsadzie, nie będzie miała wyjścia. Na szczęście lekki poranny posiłek nie mógł Jadwigi utrzymać w sytości na długo. Przed czternastą zeszła na dół. Ubrana w puchową kurtkę, z torebką pod pachą, sprawiała wrażenie, jakby wybierała się na przechadzkę. Magda miała nadzieję, że spacer potrwa dłuższy czas. Cezary wziął na siebie śledzenie Jadwini i sygnalizowanie jej powrotu, aby Magda nie została przyłapana na gorącym uczynku. Zabrała z portierni zapasowy klucz i weszła na piętro z kilkoma świeżymi ręcznikami w charakterze alibi, na wypadek gdyby zauważyli ją Łowcy Duchów. Otworzyła drzwi do pokoju Brzesków. Niemal się spodziewała, że za chwilę potknie się o zwłoki. Lecz nic takiego się nie stało. Przeszedł ją dreszcz, bo w pomieszczeniu panował chłód większy niż zwykle, ale okazało się, że to z powodu wyłączonego kaloryfera i uchylonego okna. Dziwne. Schyłek października był naprawdę zimny i wietrzny, a temperatury nad ranem spadały nawet do pięciu stopni, ale może po prostu Jadwiga lubi spać w chłodnym pokoju? Dla zdrowia? Albo chce opóźnić rozkład – podpowiedziała Magdzie jej uczynna wyobraźnia. Tylko rozkład czego, skoro nigdzie nie widziała trupa? Nie znalazła go na podłodze, w szafie ani pod prysznicem. Pokój robił wrażenie schludnego, wszystko było na swoim miejscu. Prawie wszystko, bo w łazience brakowało frotowego dywanika kąpielowego i ręczników. W sumie mogło się to wydać podejrzane, ale Jadwiga nie byłaby pierwszym gościem, który nie dostrzega różnicy między zabraniem drobiazgu na pamiątkę a kradzieżą mienia pensjonatu. Łazienka pachniała czystością, czymś chemicznym… Magda zajrzała do szafeczki pod zlewem i znalazła preparat czyszczący z wybielaczem o zapachu

sosny, innej marki niż środki, których używały z babcią do sprzątania pokoi. Czemu Jadwiga kupiła mleczko czyszczące i wypucowała łazienkę? Cóż, niekoniecznie musiała mieć coś na sumieniu. Mogła cierpieć na nerwicę natręctw i nie ufać, że obsługa wykonuje swoją pracę sumiennie… W powietrzu unosił się też duszący zapach wody kolońskiej. Magda zajrzała do kosza – na dnie, między wacikami do demakijażu, leżały duże okruchy szkła. Widocznie stłukli butelkę z kosmetykiem. Może to spowodowało hałas, który słyszała Tamara? Czy dlatego wynieśli dywanik? Ale jeśli faktycznie był przesiąknięty perfumami, czemu go po prostu nie wrzucili do kosza, nie zamoczyli, nie zażądali wymiany, cokolwiek! Jaki sens miało wynoszenie go z pensjonatu? Magda miała na to jedną odpowiedź: Jadwiga nie chciała, by ktokolwiek wchodził do jej pokoju. Kropka. Nie znalazła nic, czego nie zdołałby wytłumaczyć student pierwszego roku prawa, gdyby był obrońcą Jadwini. Już się miała wycofać z pokoju, kiedy zauważyła w kącie, za stolikiem i fotelami, dużą czarną walizkę. Jej uczynny mózg natychmiast wyłonił informację z książki, którą aktualnie czytała. Otóż walizki stały się najczęstszym sposobem pozbywania się zwłok – są pojemne, mają kółka, nie budzą podejrzeń. Ciała porzucano w nich tak często, że na trupiej farmie, gdzie naukowcy badali procesy zachodzące w zwłokach, przeprowadzano specjalne eksperymenty pozwalające sprawdzić, jak walizka zmienia sposób i tempo rozkładu, jak wpływa na aktywność owadów i resztę czynników przydatnych w sądzie i do określania czasu zgonu. Ciężka lektura przed snem (Magda ukrywała ją przed babcią, która zdawała się niepokoić jej zainteresowaniami), ale przydatna. Magda stała przed walizką, zbierając się na odwagę, by ją otworzyć. Jej wymiary, w sam raz do spakowania się na tygodniowy wyjazd, nie pozwalały na upchnięcie tam Kazika. Przynajmniej w jednym kawałku. Wciągnęła więc tyle powietrza, ile się zmieściło w płucach, a potem odsunęła suwak i uniosła wieko. To było absolutnie okropne. Jeden wielki chaos. Choć niekoniecznie to, czego się spodziewała. Splątane i pomięte ciuchy, reklamówka z brudną bielizną, para skórzanych butów z osypującym się z podeszew piachem, wrzuconych niedbale na wełniany pulower. Ale ani jednej kończyny. Choć jeśli Kazik wyjechał, czemu nie zabrał swoich rzeczy? I czy miał drugą parę butów w tej walizce? Zajrzała do szafy. Wisiała w niej przyciasna kurtka Kazika. Czy gdyby dysponował dwiema, nosiłby tę, która nie dopina się na brzuchu, gdy wiatr od morza był tak przenikliwie zimny? A jeśli zabrał tylko jedną – jak pojechał na dworzec do Słupska, a potem pociągiem do domu? Gdyby podróżował samochodem, mogłaby uwierzyć, że wybrał się bez wierzchniego okrycia – ale tak?

Wersja Jadwigi z każdą minutą coraz mniej trzymała się kupy. Magda zrobiła komórką zdjęcia szafy i walizki, potem kilka ujęć pokoju i łazienki. Wiedziała, że Tamara czeka niecierpliwie i będzie chciała je zobaczyć. Tupnęła dwa razy na znak końca akcji i wyszła, po czym zamknęła za sobą drzwi na klucz. Miała nadzieję, że Czarek nie zawiedzie i odkryje coś podejrzanego w zachowaniu Jadwigi, bo ona nie znalazła nic poza przeczuciem, że Tamara się nie myli i gdzieś tu, w ich pensjonacie, są zwłoki. Tylko gdzie? * Cezary myślał, że będzie się czuł jak bohater thrillera szpiegowskiego, śledząc czy – jak to ujęła Tamara – „siedząc na ogonie” Jadwidze. Zamiast tego czuł się jak zboczeniec, podążający za kobietą, która je samotnie lunch, robi zakupy w drogerii i sklepie spożywczym, a potem wraca do pensjonatu dłuższą drogą, fundując sobie przechadzkę po porcie. Starał się być niewidoczny, ale okazało się to dość trudne. Ustka jest mała, jej centrum jeszcze mniejsze. Turystów jak na złość było niewielu i nie mógł się wmieszać w tłum. Wobec tego robił, co mógł, żeby wyglądać na przypadkowego i nieco gapowatego mężczyznę. Nie wszedł za nią do prawie pustej restauracji, bo byłby jak na patelni, ale już w drogerii udawał, że desperacko potrzebuje chusteczek higienicznych i dezodorantu. W sklepie spożywczym kupił kilka bułek i butelkę mleka. Całkiem zapomniał, że kilka lat wcześniej przestał tolerować laktozę. Działał w jakimś ogłupieniu całą tą zabawą w śledczego. Najwyraźniej jego umysł mógł się w pełni koncentrować na ograniczonej liczbie rzeczy naraz. W porcie wyciągnął aparat, który prawie zawsze ze sobą zabierał, i zaczął robić zdjęcia. Dopiero wtedy poczuł się na swoim miejscu i odzyskał swobodę. Uwielbiał ten moment, kiedy chował się za aparatem i wszystko widział dokładniej, prawdziwiej, jakby soczewka odsłaniała mu jakąś dodatkową warstwę otaczającego świata. Zwłaszcza w przypadku ludzi okazywało się to prawdą. Korzystając zatem ze swojej supermocy, przyjrzał się uważniej Jadwidze Brzesko. Jeśli go zauważyła, nie dała tego po sobie poznać. Nie szukała kontaktu. Jednak przez obiektyw dostrzegł to, co dotychczas mu umykało. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie spokojnej, może nawet lekko znudzonej turystki. Ale zdradzały ją szczegóły. Coś w spojrzeniu, w nerwowym wypychaniu dłońmi kieszeni, w rozglądaniu się, jakby na coś czekała, a jednocześnie się tego czegoś obawiała. Gdy podeszła tuż do krawędzi promenady, wystraszył się, że zamierza skoczyć, lecz ona tylko wyjęła z kieszeni pięść, jakby trzymała w niej coś, co

chciała wrzucić do wody, i rozejrzała się ukradkiem. Widząc, że nie jest sama, cofnęła się i schowała rękę z powrotem do kieszeni. Dotąd Cezary mógł mieć wątpliwości, mógł się bawić w tę grę, bo to zbliżało go do Tamary, mógł zachować sceptycyzm wobec całej tej historii z morderstwem i czarną wdową. Ale w tym momencie był pewien, że dostrzegł na twarzy Jadwigi jakby cień poczucia winy. Nie znaczyło to rzecz jasna, że zabiła męża. Mogła się czuć winna z wielu powodów. Może chciała wyrzucić śmieć do rzeki, a może gryzło ją, że musiała odwieźć Kazika na dworzec w środku nocy. Ale to była jedynie jakaś warstwa, którą miał nieprzepartą ochotę zedrzeć. Gdy zobaczył, że Jadwiga zmierza do pensjonatu, zadzwonił z ostrzeżeniem do Magdy. – Teren czysty – odpowiedziała poważnym tonem. Wchodzenie w buty detektywa przychodziło jej łatwiej niż jemu. Nie szedł już za Jadwigą, by nie wzbudzać podejrzeń. Upewnił się tylko, że weszła do środka. Przespacerował się dalej, w głąb portu, gdzie w suchym doku stały rdzewiejące jednostki. Nie znał ich nazw, ale rdza i olinowanie były całkiem fotogeniczne. W kieszeni zadzwonił telefon. Tamara. – Już tęsknisz? – Chciałbyś. Odprawa w moim pokoju za dziesięć minut. – Czemu mnie nie dziwi, że to ja jestem aniołkiem, a ty Charliem? – Gdybym mogła wstać z tego wózka, sama byłabym swoim aniołkiem. – I nie byłbym ci już do niczego potrzebny? – Nie oceniaj się zbyt surowo. Może po misji wciąż miałabym potrzebę popatrzeć na coś ładnego. Och, brakowało mu jej ciętych żarcików. Przyspieszył powrót do pensjonatu. Był naprawdę ciekawy, co Magda znalazła w pokoju Brzesków. * Obie kobiety już czekały. Miały poważne miny. – Naprawdę leżał pod prysznicem? – zapytał przejęty. – Nie. Cały pokój w idealnym porządku i ani śladu Kazika – przyznała Magda. – Czyli po sprawie. Tamara energicznie pokręciła głową. – Nie kupuję tej historii z rodzinnym wypadkiem i wyjazdem w środku nocy. Cały czas coś tu nie gra. – Kurtka i buty Kazika ciągle są w pokoju – zaznaczyła Magda.

Odnalazła na komórce zdjęcia przedstawiające domniemane dowody. Zdziwił się, że nie użyła żółtej linijki i tabliczki z numerkami. Stanowczo nie było to jej pierwsze rodeo. – Może miał ich więcej? – zapytał, choć nie postawiłby na to złotówki. – Jasne, kilka par i wszystkie lepiej pasujące. Zostawiał je na dzień wyjazdu, bo kto nie chciałby chodzić w przymałej kurtce na deszczu – skomentowała Tamara. – Więc na czym stoimy? Jeśli nie ma go w pokoju, to gdzie jest? – I to jest wasze kolejne zadanie – powiedziała Tamara. – Musicie przeszukać pensjonat. Gdzie mogłaby ukryć ciało? Może włamała się do sąsiedniego pokoju? Na poddasze? Do schowków? Zajrzyjcie do wszystkich miejsc, w których zmieściłyby się zwłoki. Zgadzamy się chyba, że nie zniosłaby ich po schodach, więc przeszukujecie piętro. – Rządzisz się jak mały generał – zauważył z rozbawieniem Cezary. – Jeden może być głową, inny może być prawą ręką – mrugnęła. Nie dyskutowali z tym stwierdzeniem. Cała sprawa wydawała im się w jakimś stopniu absurdalna. Żadne z wyjaśnień nie pasowało w stu procentach. Zabójstwo skrywało tyle samo luk logicznych, ile wyjazd w środku nocy bez butów i kurtki, więc równie dobrze mogli oddać się poszukiwaniom. Magda poszła po kluczyki do wolnych pokoi na piętrze. Niby wszystkie były pozamykane, ale drzwi miały dosyć proste zamki i nie mogła wykluczyć, że Jadwiga dysponowała jakimiś umiejętnościami w zakresie włamań. Może wcale nie była producentką kartonowych opakowań spożywczych. Czy producentka kartonowych opakowań spożywczych w tej sytuacji zachowałaby do tego stopnia zimną krew? Magda niekoniecznie widziała Jadwinię w roli szpiega czy agenta obcego wywiadu, ale już nie postawiłaby małego paluszka u lewej ręki, że nie jest członkinią międzynarodowego syndykatu zbrodni, dla której morderstwo to chleb powszedni. Kto wie, co się tak naprawdę kryje pod tymi beżowymi dzianinami i nieprzyjemnym sposobem bycia? Cezary zostawił kurtkę u siebie, by mniej rzucać się w oczy, a potem metodycznie zaglądali do kolejnych pomieszczeń i sprawdzali wszystkie miejsca, w których ktoś mógłby upchnąć Kazika. Wychodzili właśnie z drugiego pokoju, gdy Cezary wciągnął Magdę z powrotem do środka i przymknął drzwi. Położył palec na ustach i przez chwilę Magda nasłuchiwała, zastanawiając się, co takiego wyłapał szybciej niż ona. Po chwili zobaczyła: Jadwiga wyszła na korytarz. Zamknęła za sobą drzwi i starannie przekręciła klucz. Dwukrotnie. Zastanawiająca skrupulatność, skoro wychodziła tylko na chwilę – w lekkim swetrze, dopasowanych spodniach do jogi i tenisówkach na pewno nie planowała dłuższej nieobecności. W jednej ręce

podzwaniały jej kluczyki do samochodu, w drugiej trzymała wypchaną reklamówkę. Nie wyglądało jednak na to, by wypełniała ją odcięta kończyna. – Słuchaj – szepnęła Magda – a co, jeśli ona pojechała po pomoc, wtedy, o pierwszej w nocy? Po kogoś, kto pomógłby jej znieść zwłoki do samochodu? – I co? Myślisz, że ten ktoś wciąż tam jest? – Tamara spała, gdy Jadwinia wróciła. Ale czy przespałaby, gdyby auto znów wyjeżdżało? – Pojęcia nie mam. Bierze morfinę. Magda bezradnie wzruszyła ramionami. – Myślę, że dobrze byłoby sprawdzić, zanim znów wyjedzie gdzieś na kilka godzin i wróci autem lżejszym o sto pięćdziesiąt kilogramów. – Umiesz się włamywać do samochodów? – zapytał z ciekawością. I raczej nie zdziwiłby się, gdyby odpowiedziała, że owszem. Że podłapała parę rzeczy, kiedy mieszkały z Tamarą w kiepskiej dzielnicy Łodzi, albo że dzieciństwo na komisariacie odciska swoje piętno. Zaskoczyła go, mówiąc: – Za cholerę. Ale może uda się podwędzić jej na chwilę klucze, gdy będzie jadła śniadanie? – Do mojego starego volvo potrafiłem się włamać wieszakiem do ubrań przez bagażnik. Przydatne, gdy się regularnie zatrzaskuje kluczyki. Tyle że pojęcia nie mam, czy to działa uniwersalnie, czy mój grat był spolegliwy i współpracował ze mną z czystej miłości. Prychnęła. – Myślisz, że dlaczego Tamara ma zapasowy kluczyk w pudełeczku z magnesem, przymocowany na tylnym nadkolu? – spytała. I nagle spojrzeli na siebie w zadumie. Gdyby byli bohaterami kreskówki, nad ich głowami pojawiłyby się małe żaróweczki. – To nie może być tak proste – powiedział. – Przekonamy się po zmierzchu – odpowiedziała. I tknięta przeczuciem, dodała: – Sprawdzimy też auto Tamary. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby do jej bagażnika podrzucili te zwłoki? Na takim zimnie trochę by potrwało, zanimbyśmy je wyniuchali. Jadwinia już dawno by się ulotniła, a doczesne szczątki Kazika zostawiłaby nam w ramach napiwku. Przemknęli się za następne drzwi, kiedy na schodach rozległy się kroki Jadwini. Trafiło na drzwi prowadzące na poddasze. Drewniane schody były ciemne i zakurzone, ale gdy Cezary wymacał na ścianie włącznik i rozbłysła żarówka kiwająca się na gołym kablu, efekt „domu z horroru” ustąpił – lecz tylko na moment, dopóki nie zauważyli gęstych pajęczyn, utkanych w każdym kącie zamieszkanym przez bestie o odwłoku wielkości paznokcia na kciuku.

Magda sapnęła z niechęcią i bardzo ostrożnie stawała na stopniach, starając się omijać wszystkie żyjątka. Robiła to bardziej z lęku przed zemstą pajęczej mafii niż z litości nad pająkami. – W ogóle z tej przestrzeni nie korzystamy – powiedziała tonem usprawiedliwienia, gdy kurz zakręcił Cezarego w nosie i zaczął kichać. – Mieszkam tu prawie pół roku i nigdy nie było powodu, żebym tu wchodziła. – Niezłe miejsce na ukrycie zwłok, prawda? Przyznała mu rację i zaczęła się wspinać bardziej energicznie, raz po raz uchylając się przed lepkimi pajęczynami. Poddasze było słabo oświetlone, przez zakurzone okienka dostawało się niewiele dziennego światła, a kolejna goła żarówka na kablu wisiała pośrodku pomieszczenia i nie doświetlała licznych kątów, załomów i niskich skosów. Cezary wyciągnął z kieszeni miniscyzoryk z minilatarką. Od lat nie miał kluczy, ale uważał, że jako facet jest zobowiązany do posiadania survivalowego minimum. Rozglądał się teraz po zaskakująco przestronnym wnętrzu zawalonym stertami starych mebli, worków z ciuchami, pudeł z gazetami – wszystkimi tymi drobiazgami gromadzonymi w piwnicach i na strychach w imię chomiczej tradycji „przydasiów”, o których zapomina się natychmiast, gdy tylko wylądują w takim miejscu. Strych miał niemały potencjał. Solidne belki więźby dachowej wyglądały interesująco i stylowo, a metraż był naprawdę spory. Okna dachowe dobrze doświetliłyby całość, można by też wyodrębnić kilka pokoi, z zachowaniem otwartego planu większej części powierzchni. Oczywiście najpierw trzeba by wynieść stąd tonę śmieci, przesiedlić kolonię pająków i pewnie drugie tyle gryzoni… Remont kosztowałby sporo. Ale Czarek dostrzegał wiele obiecujących możliwości. – Powiedz mi, że nie uśmiechasz się tak, bo wypatrzyłeś zwłoki? – Magda spoglądała na niego z niepokojem. – Co? A nie, przepraszam. Żadnych zwłok w zasięgu wzroku. Westchnęła z ulgą. – Nie myślałyście z Marią o tym, żeby jakoś wykorzystać to poddasze? – zapytał. Rozejrzała się zaskoczona. – Nie, chyba nigdy. Remont kosztowałby fortunę, a tak naprawdę bardzo rzadko mamy sto procent obłożenia. Długo by się nam zwracała taka inwestycja. Poza tym latem poddasze na pew-no się nagrzewa, trzeba by zamontować klimatyzację, a głupio instalować ją tu, a w pozostałych pokojach nie… I nagle robi się gruby remont, na który trzeba wziąć następny kredyt hipoteczny. Żadna

z nas tego nie udźwignie. I żaden bank nie da nam teraz pieniędzy na takie eksperymenty. Rozumiał to, bez dwóch zdań. Ale nie rozwiało to jego ciekawej wizji. Musiał sobie to wszystko poukładać. Bo, choć nie znalazł zwłok, może odkrył coś ciekawego. – Szukamy dalej? – zapytał. – Ciągle sporo kątów do sprawdzenia, ale gdy Tamara zapyta, możemy uczciwie powiedzieć, że poddasze jest czyste. Metaforycznie rzecz ujmując. – Możemy powołać pająki na świadków. Nikt nie wtargałby nieporęcznych zwłok po tych schodach, nie zrywając choć jednej pajęczyny. Zeszli na piętro i zaczęli metodycznie przeszukiwać potencjalne kryjówki. W pozostałych pustych pokojach panował idealny porządek, został im jeszcze tylko jeden. Następne dwa zajmowali Łowcy Duchów… Magda nie wątpiła, że zauważyliby, gdyby w nocy ktoś wstawił im pod prysznic zwłoki. Zaglądała właśnie do niewielkiej garderoby mieszczącej się pod skosem dachu, gdy dostała SMS-a od Tamary. Zwięzłe „niepokojąca aktywność na parkingu” sprawiło, że zamknęła drzwi do schowka i zeszli z Cezarym na dół. – Widziałaś, co robiła przy samochodzie? – zapytała ciotkę. – Otwierała bagażnik i wrzucała do niego jakąś torbę. Przy okazji melduję, że w środku nie dostrzegłam trupa. Ale nie to było podejrzane! Ona zakopała coś w donicy z iglakiem! – Której? – Cezary podszedł do okna i lustrował podwórze. – W tej dużej, tuż obok samochodu. Rozejrzała się, czy nikt jej nie widzi, a potem zakopała coś i szybko uciekła do pensjonatu. – Nie widziała cię? – upewnił się. – Robiłam zdjęcia teleobiektywem. Wyświetliła jedno z nich na ekranie. Nie było wątpliwości, na co patrzą. Jadwiga, kucając, grzebała w pokaźnej donicy. Od strony bramy prowadzącej na ulicę zasłaniał ją jej własny samochód, ale z okna pokoju na parterze była doskonale widoczna. – Które idzie to sprawdzić? – zapytała Tamara, wspaniałomyślnie pozwalając Magdzie i Czarkowi wybrać swoje następne zadanie. – Ja pójdę – zadeklarował Cezary. – A wy, moje drogie, pilnujcie Jadwini. Gdyby planowała wyprawę do samochodu, zanim wrócę, zatrzymajcie ją. – Robi się – powiedziała Magda, wychodząc z nim z pokoju. I tak powinna już zastąpić Joannę w recepcji. Tamara ze złością postukała w gips. Przez ten cholerny wózek nie mogła sama się wszystkim zająć. Owszem, miała swoje macki w terenie, ale też niezmiernie się o te macki bała. Nie chciała, by jej bliscy znaleźli się w niebezpieczeństwie.

Czy Agatha Christie zabiłaby ukochaną siostrzenicę panny Marple? I przystojnego utracjusza, który zawrócił jej w głowie? Przez obiektyw obserwowała Czarka, który swobodnym krokiem podszedł do Wielorybka, odblokował zamki, zajrzał do bagażnika i wyciągnął z niego małą torbę z lodówką turystyczną, w której latem wozili filmy. Rozejrzał się dyskretnie, obszedł samochód i już był dwa kroki od donicy. Przykucnął, rozgrzebał miękką ziemię i coś z niej wyciągnął. Schował to do kieszeni tak szybko, że Tamara nie zdołała się przyjrzeć. Znów stanął przy jej samochodzie, zamknął centralny zamek, dla pewności szarpnął za klamkę, i pogwizdując nonszalancko, wrócił do pensjonatu przez kuchenne drzwi. Jakby czuł się u siebie. – I co? Co tam znalazłeś? – zawołała Tamara niecierpliwie. Postawił na stoliku plastikową buteleczkę, która wyglądała na produkt pochodzący z apteki. Etykieta była przybrudzona ziemią, ale po wytarciu chusteczką dała się odczytać. „Aclexa” – nazwa nie mówiła im absolutnie nic. Brzmiała niewinnie. Jak imię elfa czy innego bohatera Tolkiena. Cezary niemal czuł zawód, że nie znalazł na etykietce czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami czy napisu „Trucizna”, albo nawet lepiej – „POISON”, koniecznie pisane gotycką czcionką na jadowicie zielonkawym tle, jak z dziewiętnastowiecznej apteki. – Co to, u diabła, jest? – zapytała zaskoczona Tamara. Nie była pewna, czego się spodziewała, ale przecież nie tego! – Zaraz sprawdzę – powiedział Czarek, sięgając po komórkę. – Hmmm… albo i nie. Nie mam nawet jednej kreski zasięgu. Dziwne. Tamara zerknęła na swoją. To samo. Wi-fi też zniknęło. Westchnęła. – Łowcy Duchów. Daj im chwilę. Zaraz skończą kalibrację – wyjaśniła, jakby to było coś najzupełniej normalnego, do czego można się przyzwyczaić. Ot, mały codzienny dyskomfort. Łowcy Duchów mogą już nigdy nie opuścić Wielkiej Niedźwiedzicy, pomyślał, pasowali tu ze swoją nieskrępowaną wstydem szajbą.

Rozdział 17 Magda ciągle żyła błogą nadzieją, że tylko jeden telefon dzieli Wielką Niedźwiedzicę od autokaru dwudziestu niemieckich turystów, którzy zechcą zostać co najmniej na tydzień. Głupio byłoby nie dać losowi szansy na realizację tej fantazji tylko z tego powodu, że nie miał kto podnieść słuchawki. Dlatego zanim poszła z Czarkiem szukać trupa, poprosiła Joannę o godzinne zastępstwo. Babcia nie wróciła jeszcze ze spotkania w słupskim banku. Joanna zawahała się. Dłonią odruchowo przysłoniła posiniaczony policzek. – Przez telefon nikt nie zobaczy – uspokajała ją Magda. – A Łowcy Duchów już i tak wypatrzyli, chociaż używasz korektora. Nie musisz się nimi przejmować. Są w takim wieku, że widzieli już wszystko. Joanna uśmiechnęła się nieśmiało. Kontuar recepcji znajdował się na wprost drzwi wejściowych, więc owinęła się ciepłym swetrem, który pożyczyła jej Maria. Był granatowy, z grubymi warkoczami na rękawach, głębokimi kieszeniami i dużymi drewnianymi guzikami. A co najważniejsze – wciąż delikatnie pachniał perfumami Marii. Ten subtelny jaśminowy zapach dodawał Joannie pewności siebie. Może w innym wypadku nie odważyłaby się pomóc, ale z nim czuła się silna i dzielna, mimo że fizycznie wciąż trzymała się kiepsko. Z każdym dniem powinno być lepiej, ale może przez jakiś czas musi być źle, żeby potem poczuła poprawę? Przy każdym gwałtownym ruchu bolały ją obite żebra i posiniaczony bok, więc poruszała się powoli, z rękami zgiętymi w łokciach, przyciśniętymi do boków niczym zastępczy gorset. Nie chciała zawracać Magdzie głowy swoimi problemami. I bez dodatkowej gadaniny czuła się ciężarem. Jeśli Tamara mówiła prawdę na temat długości pobytu, Joanna chciała być pożyteczna. Podobało jej się tutaj. Było bezpiecznie. Jeśli znajdzie tu dla siebie funkcję, dłuższe zakwaterowanie stanie się dla niej łatwiejsze. Recepcjonistka – to brzmiało całkiem nieźle. Magda pokazała jej program komputerowy, w którym prowadziły rezerwacje. Twarz Joanny z miejsca się wydłużyła, jakby kobieta straciła całą pewność siebie. – Jest naprawdę prosty, szybko go opanujesz. Ale do tego czasu nic się nie stanie, jeśli zapiszesz wszystko na kartce, a ja potem wklepię. O ile w ogóle będzie jakieś zgłoszenie. To już koniec sezonu i nie mamy zbyt wielu chętnych.

Joanna usiadła za kontuarem. Złożone dłonie wcisnęła między uda i okręcała się na fotelu na kółkach. Z tej perspektywy widziała drzwi wejściowe i większość jadalni, schody na piętro oraz część korytarzyka do kuchni. Wpadające przez okna światło słoneczne rozjaśniało jasnożółte ściany, tańczyło po szkle antyram, w których wyeksponowano fotografie i niewielkie akwarele. Wszystkie zgodnie przedstawiały nadmorskie klimaty, od pejzaży po urocze wizerunki półnagich dzieci budujących zamki z piasku na tle kolorowych koszów plażowych. Pod oknem stała mała pasiasta sofka i niski szklany stolik. Joannie podobała się ta mieszanina stylów. W przeciwieństwie do wielu hoteli czy pensjonatów nie panował tu chłód z katalogu meblowego. Każdy przedmiot sprawiał wrażenie wybranego osobiście. Możliwe, że było ich ciut za dużo i niekoniecznie pasowały do siebie nawzajem, ale razem tworzyły domową atmosferę. Nieco chaotyczną, lecz dzięki temu bardziej swojską. Joanna właściwie nie znała Magdy, ale przecież umiała rozpoznać podszytą niepokojem ekscytację. – Czy coś się stało? – zapytała niepewnie. Coś wisiało w powietrzu. Po śniadaniu Maria ubrała się i wyszła na jakieś spotkanie. Ważne, sądząc po tym, jak nerwowo wygładzała poły garsonki i prostowała plecy, jakby próbowała dodać sobie odwagi i pewności siebie. A teraz Joanna widziała, że Magda się waha, myśli nad odpowiedzią odrobinę za długo. – Małe zamieszanie z gośćmi, nic poza tym – powiedziała w końcu i uśmiechnęła się szeroko. Joanna przytaknęła, ale jeśli czegoś się nauczyła przy Radosławie, to czytać mowę ciała. Umiejętność, która zwykle umożliwiała jej rozpoznanie nastroju męża, wyłapanie sygnałów nadchodzącej awantury, teraz pozwoliła jej zobaczyć, że Magda skłamała. – Będę na górze, gdyby cokolwiek się działo, po prostu zawołaj albo zadzwoń – dodała Garstka i zanotowała numer swojej komórki na różowej karteczce. * Magda zostawiła kolejny etap śledztwa Cezaremu i Tamarze, sobie przydzielając funkcję czujki. Poszła zmienić Joannę. Wygarnęła z włosów lepkie pajęczyny i wytarła dłonie o nogawki dżinsów. Dzięki niedawnej ekspedycji poszukiwawczej poznała każdy zakamarek pensjonatu i choć nic nie znaleźli, nie uznała tego za czas stracony. Wierzyła

w historię Tamary, bez dwóch zdań, ale traciła wiarę w to, że Kazik wciąż tu jest. Lecz jeśli nie tu, to gdzie? Cezary pobiegł na parking sprawdzić nowy trop. A Magda gotowa była usiąść i uporządkować hipotezy. Zamyślona, przegapiła pierwsze objawy silnego stresu u Joanny. Ptaszyna kiwała się na krześle, miętosząc guziki swetra. Telefon dzwonił, a ona spoglądała na aparat jak na jadowitego węża. Chyba nawet nie zamierzała odebrać. Wzdrygała się za każdym razem, gdy melodyjka po sekundzie przerwy wracała z całą natrętnością porannego budzika. – Wszystko w porządku? – zapytała Magda, ostrożnie do niej podchodząc. Nauczyła się już sygnalizować swoją obecność i nigdy, przenigdy nie skradać się do Ptaszyn, nie zachodzić ich od tyłu, nie wykonywać w ich obecności gwałtownych ruchów. Mogło się to skończyć równie dobrze wybuchem płaczu jak nieumyślnym rozkwaszeniem nosa. Joanna kiwnęła głową, ale nie odezwała się ani nie oderwała wzroku od telefonu, jakby próbowała siłą woli zmusić go do milczenia. Magda sięgnęła po słuchawkę. Przez dwie minuty rozmawiała z kobietą, która dopytywała o możliwość rezerwacji pokoi w czasie Bożego Narodzenia. Magda wiedziała, że musi porozmawiać o tym z babcią. Zanotowała numer pani Bogumiły Kluczyk i obiecała odezwać się z odpowiedzią tego samego dnia. Odłożyła słuchawkę i całą uwagę skupiła na Joannie. Strach w oczach Ptaszyny wywołał u Magdy zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa. – Joanno, co się dzieje? – zapytała spokojnie, kucając naprzeciw. Spoglądała na kobietę z dołu, niewielka, drobna, niegroźna – jeszcze jedna sztuczka, której się nauczyła przez te kilka miesięcy w Przystani. – On mnie znalazł – wyszeptała Joanna. – Twój mąż? – domyśliła się Magda. Joanna pokiwała głową. – Dzwonił. Tak myślę. – Rozmawiałaś z nim? – Nie. Nic nie mówił. Słyszałam, że tam jest, że oddycha, ale się nie odezwał. – Może to po prostu głuche telefony? Ile razy dzwonił? – Dwa. Może już tu jedzie? – szepnęła. – Czy potem odbierałaś jakieś połączenia? – dopytywała Magda. – Nie, nikt więcej nie dzwonił. Dopiero ta kobieta, z którą rozmawiałaś. Magda wybrała na aparacie kod i wyświetliły jej się trzy ostatnie połączenia. Jakiś czas temu wujek Marek namówił Marię i Magdę na wymianę telefonu na wypasiony model z dodatkowymi funkcjami. Wychodził z założenia, że będzie to zabezpieczenie dla Przystani. Zgodziły się, choć aparat sporo kosztował. Teraz

identyfikacja połączeń wreszcie się przydała. Poza numerem pani Bogumiły powtarzał się jeszcze jeden. Zadzwoniła i wcisnęła guzik głośnomówiący. W ciszy rozbrzmiewał sygnał oczekiwania. Joanna wstrzymała oddech. Nikt nie odebrał, sygnał zmienił się w komunikat o tym, że abonent jest niedostępny. I tyle. – Rozpoznajesz ten numer? – zapytała Joanny. Ta pokręciła głową. – Może to po prostu pomyłka. Nie wyglądała na przekonaną. – Jeśli chcesz odsapnąć, mogę cię zastąpić – zaproponowała. Joanna westchnęła z ulgą i prawie uciekła do pokoju. Magda nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że przysunęła krzesło pod klamkę w swoich drzwiach, by poczuć się bezpieczniej. Może nie powinna tego lekceważyć? Może faktycznie Radosław w jakiś sposób dowiedział się o miejscu pobytu żony? Nauczyła się doceniać pomysłowość domowych tyranów. Wielu z nich miało dojścia, dochody i pozycję w lokalnej społeczności, dzięki którym byli więcej niż niebezpieczni. Pewni siebie, przekonujący, potrafili manipulować i mistrzowsko obracać kota ogonem. Latami pozyskiwali całkowitą kontrolę, osłabiali wszelkie więzi i bariery ochronne ofiary i nigdy nie radzili sobie dobrze z utratą tej władzy. Zadzwoniła do wujka Marka. Umówili się, że – jak przystało na rozsądną bratanicę – da mu znać, jeśli w związku z Przystanią będzie się działo coś niepokojącego. – Witaj, Mini-Garstko! – Witaj, wikiński odłamie Garstków. Dzwonię, bo być może mamy mały problem. Jest nowa Ptaszyna. Możesz mieć oko na jej ślubnego? Radosław Rybicki, ze Zgierza. Możesz sprawdzić, czy się jakoś wyświetla w systemie? – Przyjrzę się gagatkowi. A kobieta, w jakim jest stanie? – Fizycznie bywało gorzej. Psychicznie: to potrwa. Potrzebuje terapii i spokoju. – Jak one wszystkie – westchnął. Marek miał świadomość, że nie powinien nawet zaczynać tego tematu. Zanim się obejrzy, będzie wygłaszał wściekłą tyradę. Na przykład o tym, gdzie i jak głęboko wsadziłby politykom pomysł, że przemoc domowa musi być „powtarzająca się i częsta”, aby stała się problemem. Jakby pierwszy raz stanowił gratis od firmy i nie było o co strzępić jęzora. Właściwie nawet potem lepiej siedzieć cicho, bo według niektórych nic tak nie poprawia statystyk przemocy jak milczenie ofiar. Nigdy nie miał wiele cierpliwości dla domowych bokserów, ale odkąd życie – przez matkę i bratanicę – związało go z Przystanią, odkąd regularnie obserwował te pogruchotane na ciele i duchu kobiety, jego emocje

błyskawicznie osiągały temperaturę wrzenia. Na komendzie krążyła już żartobliwa ksywka „Młot na Żonobijki”. Widać po dwudziestu latach dorobił się specjalizacji. Westchnął ciężko i spróbował odegnać ponure myśli. – Wszystkich nie uratujemy – powiedziała równie poruszona Magda – ale może wystarczy, że będziemy ratowali po jednej. Kątem oka zobaczyła Cezarego wracającego z podwórka i kierującego się do pokoju Tamary. Sądząc po długich krokach, był podekscytowany. Jak kot, który ukochanej właścicielce przynosi martwe myszy, tak on niósł Tamarze swoją zdobycz, oczekując pochwały. Magda uśmiechnęła się pod nosem. – A Tamara? – zapytał wuj, wyrywając ją z zamyślenia. – Naprawdę jeździ na wózku czy plotka stugębna przesadza? – zapytał. Anna wspominała mu o tym przy kolacji, ale przez kilkudniowy wyjazd na szkolenie był w plecy z aktualnościami. – Tymczasowo. Z nudów właśnie szuka trupa w pensjonacie. – Macie trupa w pensjonacie? – Pytasz jako wujek czy jako policjant? Westchnienie. – Wiesz, że w obu przypadkach odpowiedź powinna być tak samo szczera? – Policjant usłyszy, że nie mam żadnych informacji, które można uznać za wiarygodne. Wujek usłyszy, że jeśli już go znajdziemy, zadzwonię. – Nie wiem, co niepokoi mnie bardziej: to, że być może doszło tam do morderstwa, czy to, że kompletnie nie jestem zaskoczony, że dzwonisz i mi o tym mówisz. Przesuwasz moją granicę tolerancji na dziwactwa. – Ja ciebie też kocham, wujaszku. I słowo, gdy go znajdziemy, od razu zadzwonię i palcem nie tknę, zanim nie przyjedziesz. Pożegnali się. Kiedy się rozłączyła, doznała małego olśnienia. Uruchomiła program i odszukała kartę rezerwacji Brzesków. I był, czarno na białym, numer do Kazika. Jeśli wyjechał, odbierze. Jeśli nie żyje, nie odbierze. Proste, prawda? Wybrała ciąg cyfr, ale usłyszała głuchą ciszę. Jakby po rzucie moneta, zamiast wskazać orła lub reszkę, postanowiła stanąć na kancie. Zerknęła na ekran. Nawet pół kreseczki zasięgu. Westchnęła. – Panie Dyziak! Długo to potrwa? – zawołała do Łowców Duchów, którzy wrócili do pensjonatu trzydzieści minut wcześniej. – Pani Madziu, chwilunia, pół godzinki! – odkrzyknął, a potem przytruchtał ożywiony, wymachując malutką anteną i urządzeniem podobnym do walkmana. – To wprost niesamowite! – Albo sprzęt wymaga gruntownej kalibracji – dodał pan Tomasz, podążając za przyjacielem z innym tajemniczym aparatem.

– No nie możesz zaprzeczyć, że coś jest na rzeczy. W terenie nic nie rejestrowało, a teraz nagle takie pingi! – ekscytował się pan Zenon. – Może baterie… – Wymieniałem dziś, przed wyjazdem. – To wciąż rzecz do zbadania, nie ma co od razu wskakiwać na karuzelę szczęścia – protestował pan Tomasz. Na próżno, bo zaraz pojawiła się Stefa z ostatecznym argumentem: – Hultaj ewidentnie coś wyczuwa. Cały czas szczeka. – Może potrzebuje spacerku za potrzebą? – podpowiedziała Magda, bo nie byłby to pierwszy raz, kiedy przegapili ten ważki moment. – Nie, wyczuwa coś nadprzyrodzonego, bez dwóch zdań – oświadczyła kategorycznie pani Stefa. Zwinęli się z powrotem do jadalni, gdzie na złączonych stolikach rozłożyli wystarczająco dużo elektroniki, by E.T. zdołał się skomunikować z domem. Magda nie zadawała dodatkowych pytań. Nie po tym, jak usłyszała pana Zenona wołającego z podekscytowaniem, że po prostu muszą zostać dłużej, bo ten fenomen jest najbardziej obiecującym sygnałem, że ich praca wreszcie nabrała sensu. A potem padła zapowiedź przedłużenia pobytu o kilka dni. Co oznaczało kilkaset dodatkowych złotych. Równie dobrze Hultaj mógł zrobić kałużę na podłodze. A już rozważała udawanie nocami białej damy, żeby uatrakcyjnić ich pobyt. Tamara i Czarek wyłonili się zza drzwi pokoju ciotki z tajemniczymi minami. – Gdzie tu można złapać wiaderko internetu? – westchnęła Tamara. – Po drugiej stronie uliczki ich zagłuszacze już nie działają. – Czy to jest legalne? Takie zagłuszanie? Skąd oni w ogóle mają taki sprzęt? – zapytał Czarek, zerkając na elektroniczne gadżety Łowców. – Sami zbudowali albo podwędzili FBI. Obie wersje są dla mnie równie prawdopodobne – przyznała Magda. Wraz z Cezarym wyszli na ulicę i jak maniacy z komórkami w wyciągniętych nad głową rękach szukali zasięgu. Magda raz jeszcze wybrała numer Kazika. Tym razem wypadła reszka – abonent czasowo niedostępny. Czarek tymczasem wyszukał stronę z informacjami na temat leku, którego próbowała się pozbyć Jadwinia. Pobrał PDF z pełną ulotką, gdzie podano nie tylko opis działania, ale i niezwykle długą listę skutków ubocznych i przeciwwskazań. Zagwizdał, czytając o zagrożeniach i powikłaniach, z którymi musiał się liczyć pacjent. Jakim cudem to gówno trafiło do sprzedaży? Nawet na receptę? – Uwierzysz, że zgodnie z ulotką najczęstszym skutkiem ubocznym jest nadciśnienie? Występuje u co najmniej jednej osoby na dziesięć. Jedna na

dziesięć ma zawał, a jedna na sto udar, nie licząc miliona innych skutków ubocznych, tylko trochę mniej śmiertelnych. – Chruściki, na co to jest? – Reumatyzm, głównie bóle stawów… – Nie wiem, jak bardzo musiałyby mnie boleć, żebym się odważyła wziąć coś takiego po przeczytaniu ulotki. – Mnie ciekawi coś innego. Czemu Jadwiga uznała, że musi się pozbyć tego leku, i to w tak dziwny sposób? Jeśli nie chciała go brać, czemu po prostu nie wrzuciła go do kosza w łazience? – zastanawiał się Czarek. – Jeszcze chwila, a zacznę chodzić po wodzie – krzyknęła Tamara zza progu. Nie mogła przejechać wózkiem przez wąskie drzwi. Wrócili więc do pensjonatu i Cezary pokazał jej ulotkę. – To kompletnie bez sensu – stwierdziła w trakcie czytania. – Jaki to ma związek? – Pytanie za sto tysięcy – przyznał Czarek. Magda ponownie spróbowała dodzwonić się do Kazika i znów bez większego zaskoczenia odsłuchała powiadomienie, że abonent jest nieaktywny. Gdyby nagle odebrał, mogłaby dostać zawału czy udaru z większym prawdopodobieństwem, niż gdyby zażyła te tabletki na reumatyzm. Wszystko, czego się dowiedziała przez ostatnie dni i godziny na temat Jadwini, Kazika i potencjalnego zabójstwa, przekonywało ją, że Tamara ma rację. Nawet jeśli wciąż nie mieli nic wiarygodnego dla policji czy prokuratury, jej nieufność wobec pani Brzesko rosła z każdą chwilą. Może i nie ma dymu bez ognia, a morderstwa bez trupa, ale intuicja nuciła jej nieprzerwanie ścieżkę dźwiękową z Sherlocka.

Rozdział 18 Marek Garstka nie wpadał w panikę. Z zasady. Miał opinię mężczyzny opanowanego, potrafiącego się odnaleźć w każdej sytuacji, a lata w policji tylko wzmocniły jego naturalne instynkty. Niewiele rzeczy wytrącało go z równowagi. Przynajmniej w pracy. Bo były jeszcze kobiety jego życia. Córka – nieco postrzelony jednorożec. Rodzicielka, która pod samym jego nosem skrywała tajemnice tak wielkie, że nie miał pojęcia, jakim cudem nie obijał się o tego słonia, ilekroć wchodził do pokoju. A od kilku miesięcy również bratanica Magda, która na dzień dobry została znajdowaczką trupów, by chwilę potem walczyć z damskim bokserem dwa razy większym od niej, czym podobno nie należy się denerwować, bo go znokautowała. A to, że wskutek starcia wylądowała w szpitalu, to tylko wypadek przy pracy. I teraz, gdy Marek już jako tako oswoił się z tą sytuacją, Magda wspomina o kolejnym trupie, a jej ciotka pojawia się w Ustce na wózku inwalidzkim. Dziękował losowi, że przynajmniej Anna, jego żona niezmiennie od dwudziestu sześciu lat, jest kobietą zrównoważoną, bo być może nie zdołałby przetrwać wśród Garstek płci żeńskiej na trzeźwo. A policjant alkoholik to taka klisza, że tylko rozwodu mu brakuje do etykietki „stereotyp na dwóch nogach”. I to Anna, gdy zadzwonił powiadomić ją, co właśnie usłyszał od Magdy, powiedziała: – Skarbie, możesz iść tam teraz i trzymać rękę na pulsie albo znów dowiesz się o wszystkim minutę po tym, jak Zbychu pojedzie tam na sygnale karetką albo Kowalczyk wozem strażackim. – Mówisz, jakby to się musiało tak skończyć. – Wiesz, jak jest. Jeszcze nie spotkałam Garstki, która poprzestawałaby na półśrodkach. – Sama jesteś Garstką, gdybyś zapomniała po tylu latach – mruknął. – Tylko z nazwiska. Jestem z poukładanych Szymczaków i robię za kotwicę dla moich własnych Garstek, byście nie unosili się nad miasteczkiem jak balony wypełnione gorącą szajbą. Przyznał jej rację i uprzedził, że spóźni się na obiad, bo po pracy galopem biegnie do Wielkiej Niedźwiedzicy. Jeszcze tylko sprawdzi tego gnoja, przed którym ostrzegała go Magda.

Do odgrzewania obiadu Anna też się przyzwyczaiła i nie zamierzała marnować pary na narzekanie. Nauczyła się już wykorzystywać swój wolny czas na rzeczy przyjemniejsze i bardziej produktywne. Gdy burza się przetoczy – a umiała wyczuć ją w powietrzu – będzie tu dla swoich bliskich, by wysłuchać, pocieszyć, zaproponować domowe ciasto na poprawę humoru, ale do tego czasu… Kochała ich, lecz tylko stoicyzm mógł ocalić jej zdrowie psychiczne. Owszem, to jej małpki, ale cyrk należał wyłącznie do nich. Na nią czekała nowa powieść Nory Roberts i butelka białego wina. * Marek planował wejść do Wielkiej Niedźwiedzicy głównymi drzwiami, ale odstraszyła go czwórka starszych ludzi obwieszonych tajemniczym urządzeniami, które wydawały z siebie dziwne dźwięki. Od razu skojarzył obraz z historią, którą słyszał od Marii o Łowcach Duchów. Matka ani trochę nie przesadzała. Ich mały terier szczekał jak szalony, dorzucając swoje decybele do popiskiwania urządzeń i podnieconych głosów. Marek odruchowo skręcił w bramę i wszedł do pensjonatu drzwiami od kuchni. Miał do pogadania z Magdą, chętnie też rzuciłby okiem na Ptaszynę, choćby po to, by ją rozpoznać, jeśli spotkają się na ulicy. Zdjęcie jej męża obejrzał sobie dokładnie. Kartkę z wydrukiem trzymał złożoną na cztery w tylnej kieszeni dżinsów. Maria i Magda powinny się z nim zapoznać. Jego matka stała przy kuchence, mieszając w garnku smażone jabłka. Po kuchni roznosił się zapach kwaskowych owoców, cynamonu i cukru. Była tak zamyślona, że nie zauważyła, gdy wszedł, choć jego wielkie ciało na chwilę całkowicie zasłoniło framugę. Drgnęła zaskoczona, kiedy usłyszała skrzypnięcie drewnianej platformy, wstawionej z myślą o wózku Tamary. – Hej, mamo – powiedział i pochylił się, by cmoknąć ją w policzek. Nadal nie mógł uwierzyć, że ta maleńka kobieta zdołała urodzić dwóch takich olbrzymów jak on i jego brat. Wyglądała dziś na zmęczoną, starszą, niż była, i jeszcze bardziej kruchą. – Wszystko dobrze? – zapytał z niepokojem. Machnęła ręką. Nie powiedziała mu o kłopotach pensjonatu i nie zamierzała tego zmieniać. Co dobrego przyszłoby z tego, że jeszcze on zacząłby się gryźć sytuacją? Może uda jej się znaleźć rozwiązanie, więc nie ma sensu go martwić. Jeśli się nie uda – tym bardziej. Po wyjątkowo nieudanym spotkaniu w banku modliła się o cud, najlepiej na wczoraj. Posłała synowi nieco wymuszony uśmiech i powiedziała: – Wiesz, jak jest, kochany. Robota nigdy się nie kończy, ale sezon owszem.

– Jest Magda? Mam informacje o tym Rybickim. I chętnie bym się dowiedział, o co chodzi z tym trupem, którego z Tamarą prawie znalazły. – Trupem? Widzę, że i ja się zaraz czegoś dowiem – powiedziała Maria z przekąsem. Poszła po wnuczkę, która siedziała u Tamary. Zapukała i weszła, gdy usłyszała zaproszenie. Jeśli to, co ukazało się jej oczom, nie było tajną naradą spiskowców, to co ona wiedziała o życiu? Niewinny pokój zamienił się w kwaterę główną. Maria nie mogła się zdecydować – Scotland Yardu czy jednej z tajnych organizacji przestępczych, z którymi zawsze walczył Bond. Na stole i podłodze leżało mnóstwo wydrukowanych zdjęć. Pochyliła się i wzięła jedno z nich. Przedstawiało Jadwigę Brzesko kucającą przy wielkiej donicy z iglakiem. – Co się tu dzieje? – zapytała spokojnie. – Zresztą, zanim wymyślicie jakąś gładką historyjkę, przenieście się do kuchni. Nie będziecie musieli powtarzać wszystkiego Markowi, który jest ciekaw, o co chodzi z tym trupem. Ja też chętnie posłucham. – O cholera – jęknęła Magda. – Można tak powiedzieć. – Maria uśmiechnęła się przebiegle i wróciła do kuchni, pewna, że trzy małe myszki zaraz za nią przyjdą i wszystko wyśpiewają, jak w kreskówce Disneya. Była sobą lekko zirytowana. Tak bardzo pochłonęły ją finanse i kłopoty, że przegapiła to knucie, choć miała je jak na dłoni, obwiązane kokardką. Pod samym nosem. * Maria wróciła do kuchni i powiedziała: – Zaraz tu będą i wyznają wszystko jak na spowiedzi. W starych kościach czuję, że będzie tego trochę. Herbaty? – Czy dostanę po paluchach, jak podkradnę tych jabłek cudownych? – zapytał Marek. – Jakby bicie po paluchach kiedykolwiek cię powstrzymało od łasuchowania. – Rosłem. Ciągle trochę rosnę. Parsknęła i nałożyła gorących smażonych jabłek na miseczkę, ukroiła też pajdę świeżego chleba. Choć Marek dawno był na swoim, lubiła, gdy przychodził i zaglądał w garnki. On i Marian mieli te same nawyki. Kiedy jej młodszy syn zajadał się przysmakiem z dzieciństwa, myślała o tym starszym, którego śmierć zabrała przedwcześnie. Ile razy oba jej gałganki miały poparzone języki, bo próbowały zjeść za prędko, zbyt gorące, za dużo naraz… Westchnęła. Może to

starość. Ostatnio coraz częściej myślała o zmarłych. Także o tych, których nie chciała wspominać, ale jej pamięć nie znała litości. Usiedli przy stole w oczekiwaniu na pozostałych. Ci wpadli do kuchni jak drużyna ze Scooby Doo. Mini-Garstka z paniką w oczach, rudzielec popychający Tamarę na wózku, brakowało tylko psa, ale ujadanie teriera w tle wyrównywało ten deficyt. Magda przedstawiła Markowi Cezarego jako znajomego Tamary, który pomógł jej się dostać do domu po wypadku. Sporo szczegółów, pomyślał Marek, ale ani słowa o najważniejszym. Drągal był w niej zakochany po uszy. Marek zwykle nie zauważał takich rzeczy, co bawiło Annę, która drwiła wtedy: „Dobrze, że od twojego talentu do obserwacji nie zależy nasz byt”. Ale tym razem ślepy by zauważył. – Czyli jest wtajemniczony? – upewnił się. – Powiedzmy – powiedziała Magda, mrugając. – No to do rzeczy – rozpoczął naradę Marek. – Ale zanim wyśpiewacie mi wszystko o tych trupach, mam niekoniecznie dobre wiadomości na temat Rybickiego. Wyciągnął z kieszeni wydruki, wygładził je dłonią i przesunął po stole. Magda i Maria szybko przejrzały ich zawartość. – Jak widzicie, zgłosił nie tylko zaginięcie żony, ale też kradzież. – Joanna nic mu nie ukradła – zapewniła Maria. – Tak podejrzewałem. Ale zaginięcia nie mógłby zgłosić tak prędko. Jasne, nie musi czekać czterdziestu ośmiu godzin, jak sugerują seriale, ale też nikt nie przyjmie zgłoszenia o zaginięciu kilka godzin po tym, jak wyszła z domu. Zwłaszcza że nie ma śladów popełnienia przestępstwa, przemocy czy ataku. Kradzież mógł zgłosić od razu. Poza tym pewnie chciał przedstawić żonę w takim świetle, żeby wszystko, co powie, zostało potraktowane z dużą nieufnością. – A jeśli zgłosiłaby się na policję po pomoc, zostałaby potraktowana jak przestępca – domyśliła się Magda. – To też. Sprytna kanalia. Niewiele o nim mam w systemie, jakieś wykroczenia drogowe, trochę mandatów. Żaden ze Zgierza, co wydało mi się znaczące. Ani śladu Niebieskiej Karty czy wezwań do awantur domowych. Co rzuciło mi się w oczy, to nazwisko policjanta wypisującego zgłoszenie. Rybicki. Zastępca komendanta. – Raczej nieprzypadkowa zbieżność nazwisk? – zapytała Magda ponuro. – Kuzyn. I przestaje mnie dziwić, że nie odważyła się szukać pomocy u lokalnej policji. – Głos Marka brzmiał spokojnie, ale oczy lśniły złością. – Komendant nie jest spokrewniony, ale są z Radosławem bliskimi kumplami. Więc co z tym zrobimy? – zapytała Maria.

– Na tę chwilę? Najważniejsze, że jest bezpieczna. I poszukajcie jej dobrego prawnika rozwodowego. – Czy jego ziomki na komendzie w Zgierzu dowiedzą się, że sprawdzałeś te dane? – zapytała Tamara. – Nie zostawiłem okruszków, które by ich tu doprowadziły, spokojnie. Ale na wszelki wypadek zapamiętajcie jego twarz. – Podsunął im wydrukowane zdjęcie. – Mam kij hokejowy i gaz łzawiący pod kontuarem recepcji – powiedziała buńczucznie Magda. – I podręczną gaśnicę, doskonale wyważoną. Jeśli o mnie chodzi, niech wpada. O wiele łatwiej będzie go oskarżyć o pobicie mnie niż wieloletnie znęcanie się nad żoną. A ja się nie wycofam. Jeden już się o tym przekonał. Marek nie potrafił zdecydować, czy jest bardziej dumny, czy zaniepokojony. – No dobra, to już mamy odhaczone. To o co chodzi z tym trupem? – zapytał. – Też chętnie usłyszę tę historię, bo ewidentnie coś mnie ominęło – stwierdziła Maria. Tamara opowiedziała im wszystko o tym, co słyszała w ciągu dwóch minionych nocy, a Magda uzupełniła jej opowieść o wyniki przeszukania piętra i poddasza pensjonatu. Pokazały też zebraną dokumentację – zdjęcia zrobione przez Magdę w pokoju Brzesków, w tym bagażu i rzeczy Kazika. Tamara dorzuciła fotografie Jadwini przy donicy i fiolki leku na reumatyzm, którą w niej zakopała. Wydawało im się, że mają mocne dowody, dopóki wuj Marek, obejrzawszy wszystko, nie powiedział: – Na poziomie dowodowym cienkie to jak dupa węża, robaczki. Nie ma ciała, nie ma śladów, nie ma świadków… Nie bardzo też widzę możliwość ruchu. Gdyby to Jadwiga zniknęła i w ich pokoju pozostałyby wszystkie jej rzeczy, a nocą jej mąż jeździłby gdzieś samochodem, przyznaję, byłoby to niepokojące, ale tak… – Czy ty jej nie dajesz taryfy ulgowej tylko dlatego, że jest kobietą? – spytała Magda. – Kobiety też zabijają. – Owszem – przyznał. – Nawet mężów im się zdarza zabić. Ale zwykle robią to dużo zmyślniej. Trują, pozorują wypadek, chorobę… Szukają metody, która nie zostawia ich z zakrwawionym ciałem. – O ile to planują. Wciąż przecież mogła działać pod wpływem impulsu, w afekcie – zauważyła Magda. – Tam aż kipiało od emocji – dodała Tamara. – No dobra, kupuję to, że mogłaby zabić Kazika w afekcie. Ale jak? Nie bronią palną, bobyście ją usłyszały. Nie udusiła go raczej, skoro działo się to w trakcie awantury. We śnie, jasne, ale mamy tu szczupłą kobietę i solidny kawał chłopa,

nie rzuciła mu się do gardła, nie zmiażdżyła krtani gołymi rękoma. Może miała pod ręką wyjątkowo ostry nóż do masła? Jak sobie to wyobrażacie? – wypytywał. Magda przyznała, że nad tym się nie zastanawiali. – Mogła go czymś uderzyć w głowę, popchnęła go, upadł i rozbił czaszkę o stolik czy brodzik… Wiesz, to, że ona nie ma masy i jest raczej słaba, nie oznacza, że fizyka nie działa. Jeśli upada taki olbrzym, to jego własna masa jest przeciwko niemu. – Punkt dla ciebie – przyznał. – Ale widzisz, gdyby ona zeszła rano i powiedziała, że mąż się nie obudził, bo dostał zawału czy udaru, to miałoby więcej sensu. – Może tak miało być? – powiedziała Tamara w olśnieniu. – Może dlatego musiała pozbyć się tego lekarstwa? Może go nim podtruwała, licząc na ten zawał czy udar? – Nie rozumiem. Mówiłyście, że to na artretyzm czy reumatyzm – zauważył Marek. – Jest przeciwzapalny, ale ulotka mówi o tym, że kolosalnie zwiększa ryzyko nadciśnienia, zawału i udaru. – Czyli co? Podawała mu tabletki, bo liczyła, że zejdzie z przyczyn naturalnych? – dopytywał. – Przyznaj, to ma sens – powiedziała Magda. Niechętnie przytaknął. – Tylko nie mamy ciała faceta, który zszedł na zawał – zauważył przytomnie. – Może jej się lont skończył? Nie miała dość cierpliwości, by czekać? Czytałam o takich przypadkach. Kobieta latami podawała mężowi małe dawki arszeniku, czekała, aż umrze, ale organizm uodpornił się na truciznę i w końcu strzeliła mu w głowę… Jadwinia ma nerwy jak postronki – argumentowała Magda. Marek poczochrał brodę w geście frustracji. – Mogła też liczyć na coś więcej niż zawał – zauważyła Tamara i streściła pozostałym, co widziała na molo. – W ulotce stało jak byk, że częstym skutkiem ubocznym mogą być też zawroty głowy. Powiedziałabym, że biorąc to lekarstwo, lepiej nie wspinać się na falochron i nie balansować na śliskim betonie podpór tylko po to, by przypiąć kłódkę zakochanych. Można się poślizgnąć, może się zakręcić w głowie… – I nieszczęście gotowe. Dwa spośród trupów, które ubiły nam sezon w tym roku, właśnie tak dokonały żywota – zauważyła Magda. – Ciekawe, jak dokładnie gazety opisywały przyczyny tych zgonów – rzucił Cezary.

– Czy właśnie sugerujecie, że nie tylko go zabiła, ale też z premedytacją wybrała nasze miasteczko ze względu na wysoką statystykę zgonów wśród turystów? To już pachnie teorią spiskową – zaoponował Marek. – Gdy chodzi jak kaczka i kwacze… – odpowiedziała Magda. Marek zerknął na swoją matkę. – Czy ty też wskakujesz do tej karawany szaleństwa? – zapytał. – Wolałabym nie, ale przyznam, że wysłuchawszy tego wszystkiego, naprawdę martwię się o pana Kazika – odparła ostrożnie Maria. – Byłabym spokojniejsza, gdybyśmy do niego zadzwoniły. Ale może po prostu odszedł od żony, zostawił ją po awanturze? Zgadzam się, Jadwinia kłamie, gdy mówi o tym, co się stało. Nie kupuję tej nagłej miłości i słodyczy. Ale może wytłumaczenie jest zupełnie inne? Może wcale nie ukrywa zbrodni, ale chroni swoją reputację? – Dziękuję, mamo, za ten głos rozsądku! – Dzwoniłam do Kazika. Telefon jest odłączony – powiedziała Magda. Marek czuł, że przegrywa tę walkę, więc wytoczył najcięższe działa racjonalności. – No dobra, zabiła go. Co dalej? Co zrobiła z ciałem? Wyparowało? Zdołała je rozczłonkować bez zrobienia bałaganu? Wyniosła po kawałku? Oknem wyrzuciła? – Tu jest pies pogrzebany – przyznała Magda. – Nie wiemy. – Ile waszym zdaniem ważył Kazik? Sto dwadzieścia? Sto czterdzieści kilogramów? – zapytał. – Strzelam, że bliżej stu czterdziestu – oszacowała Magda. – No więc dobrze, ja ważę sto dziesięć kilo. – Marek wstał od stołu. Przesunął go pod ścianę i położył się na podłodze. – Czy któreś z was potrafi mnie podnieść i przenieść dziesięć metrów, nie mówiąc o znoszeniu po schodach i wpychaniu do bagażnika? Magda wiedziała, że o podnoszeniu nie ma co śnić, ale gdy złapała wuja za stopy, zaparła się całym ciałem i dorzuciła do pieca upór i determinację, zdołała go przeciągnąć po podłodze dziesięć metrów, ciągnąc za stopy. – Technika na Krzysia i Kubusia Puchatka. Ale stuk-stuk-stuk główką o schodki musiałoby kogoś obudzić – zauważył Marek. – Czy ja mogę spróbować? – zapytał Cezary. Policjant obrzucił go pełnym powątpiewania spojrzeniem. Owszem, Czarek był wysoki, ale szczupły; umięśniony, ale raczej jak biegacz czy piechur, nie ciężarowiec. – Próbuj, choć pewnie jesteś od Jadwini cięższy o jakieś trzydzieści pięć kilo. Cezary pamiętał jeszcze instrukcje ze szkolenia strażackiego, w którym brał udział przed laty. Ułożył ciało Marka w sposób pozwalający na odpowiednie

rozłożenie jego ciężaru, chwycił je we właściwych punktach, dźwignął i przeniósł kilka metrów. Spocił się i umordował, a wszelkie domysły na temat przebiegu wydarzeń w pokoju Brzesków prysły jak bańka mydlana. – Jeśli zaraz nie odkryjemy, że Jadwinia jest mutantem, wersję z wynoszeniem ciała należy skreślić – przyznał, oddychając z wysiłkiem. – Komuś herbaty? – zapytała Maria, kończąc ten temat.

Rozdział 19 Wiadomo, czym piekło jest wybrukowane. Ale czy ktokolwiek zastanawiał się nad tym, na jakie dźwięki muszą się przygotować jego przyszli lokatorzy? Tego popołudnia w Wielkiej Niedźwiedzicy Tamara dostała niechcianą próbkę. Wrzask Jadwini niósł się po schodach i korytarzu: – Czy ktoś mógłby uciszyć tego psa?! Czy tak trudno zająć się swoim kundlem? Płacę tu za spokój i wypoczynek, a nie za jazgot i drapanie w drzwi! Tamara niechętnie, ale musiała się z nią zgodzić. Przez ostatnie dwie godziny próbowała zrobić coś, na co powinno wystarczyć trzydzieści minut. Musiała wysłać kilka prostych maili i skomentować propozycje Emmy, ale przez to nieustanne ujadanie miała problem z koncentracją. Nie wiedziała, czy bardziej męczy ją pies, czy Łowcy Duchów, którzy szwendali się po korytarzu z tym cholernie piszczącym urządzeniem i bez przerwy rozmawiali podniesionymi głosami. – Panie Zenku, jeśli Hultaj będzie przeszkadzał innym gościom, nie będzie już mile widziany – zawołała Magda w odpowiedzi na krzyk Jadwini. Najwyraźniej tego dnia obowiązującą formą komunikacji były wrzaski i krzyki, bo pani Stefa wydarła się głosem emerytowanej nauczycielki: – Już go wyprowadzam, pani Madziu! Nie ma co się unosić o tę odrobinę szczekania! Odrobina, ładna mi odrobina, pomyślała Tamara. Pies szczekał bez przerwy od kilku godzin. Biegał po korytarzu, ujadał, warczał, drapał. A Stefa, wbrew obietnicy, nie zawołała go, nie zabrała, nie zrobiła nic, by przestał być utrapieniem dla wszystkich dookoła. Tamara, choć przebywała piętro niżej, słyszała, z jaką zawziętością drapie w drzwi pokoju Brzesków. – Pani Stefo, za wszystkie szkody, jakie Hultaj będzie miał na sumieniu, będę musiała obciążyć państwa rachunek! – zawołała Magda. – Oj, niedobry piesek! – Pani Stefa wreszcie pofatygowała się na piętro opanowane przez nawiedzonego teriera. – Jesteś takim wrażliwym pieseczkiem, prawda? Tak ci przeszkadzają? Dzielny piesek, taki malutki, a taki odważny – gruchała słodko jak do niemowlęcia. Hultaj na chwilę ucichł. A potem ujadanie stało się jeszcze głośniejsze, bo gdy pani Stefa zniosła pupila do jadalni, gdzie

siedzieli Łowcy, znalazł się bliżej pokoju Tamary, a pinganie urządzeń podkręcało jego wściekłość. Tamara jęknęła i dwukrotnie stuknęła czołem o blat stołu. Naprawdę musiała popracować! Przez wypadek, szpital, podróż i zabawę w detektywów miała spore zaległości i czuła, że deadline dyszy jej w kark. Wiedziała, że Cezary pracuje w swoim pokoju, zapewne z zatyczkami w uszach, więc odezwał się w niej duch rywalizacji. Pakowała właśnie kilka fotografii w programie do transferowania, kiedy nagle wyskoczył komunikat o przerwaniu połączenia z internetem. Sprawdziła komórkę. Ani pół kreski zasięgu. Po kilku dniach w Wielkiej Niedźwiedzicy wiedziała, co to oznacza. I miała pewność, że sygnał nie wróci po półgodzinie, jak się zaklinali Łowcy Duchów. Magda już całkiem straciła nad nimi kontrolę. Zgodnie z umową mieli włączać swoje zagłuszacze na trzydzieści minut w ciągu dnia, tymczasem robili to już piąty czy szósty raz i zawsze trzeba było ich upominać. Hultaj też miał być miłym terierkiem, a nie maszynką do szczekania. Choć Tamara unikała rozmowy z nimi na ten temat (osobiście nie wierzyła w duchy i uważała, że cała czwórka Łowców ma po prostu nieszkodliwego hyzia), aż nadto dobrze znała powody ekscytacji teriera i emerytów. Drzwi były cienkie, a ich dyskusje gorące. Otóż starsi państwo byli całkowicie przekonani, że zarówno zachowanie Hultaja, jak i aktywność urządzeń niezbicie dowodzą, że pensjonat jest nawiedzony. Mieli kilka teorii wyjaśniających fakt, że jeszcze kilka dni temu nawiedzony nie był, a teraz i owszem, bo wszystkie znaki i pingi na ziemi na to właśnie wskazywały. Podzielili się na frakcje. Małeccy obstawiali, że to skutek bliskości dnia Wszystkich Świętych, a konkretnie Dziadów. Pani Ula zapamiętale recytowała Mickiewicza, pan Tomasz wysnuwał koncepcję cienkiej zasłony, obecną w kulturze europejskiej od stuleci. Jego żona korygowała tę tezę, bo o ile same rytualne kontakty z duchami w tym czasie faktycznie są podstawą wierzeń pośmiertnych w wielu kulturach, o tyle sama koncepcja cienkiego welonu jest wiktoriańska, a więc stosunkowo młoda. Zgodni byli natomiast co do tego, że pensjonat ani chybi nawiedzony był od zawsze, ale wyłącznie w tym okresie, na skutek bliskości Dziadów, duchy nabierały energii wystarczającej, by móc się komunikować. Dyziakowie nie akceptowali tej teorii. Preferowali koncepcję duchów o stałym woltażu energetycznym, więc bliskość jakiejś daty nie tłumaczyła ich zdaniem nagłej aktywności. W zamian byli gotowi postawić wszystko na to, że duch przypałętał się do nich podczas jednej z wycieczek terenowych. A to oznaczało,

że któreś z nich musiało być choć przez chwilę nawiedzone, bo przecież wiadomo, że duchy mogą się przemieszczać tylko w ten sposób. Pani Stefa zapewniała, że to na pewno ona, barka dla duchów. Wszystko przez jej wrażliwość. Uboczny skutek artystycznej natury. Więcej, ona nawet czuła to nagłe zimno, gdy byli w bunkrach. Więc pewnie zjawił się duch żołnierza. Tylko czy aby naszego… Pani Ula, choć odrzucała tę koncepcję, przyznawała, że jeśliby to był duch żołnierza, to jego afiliacje polityczne i przynależność narodowa mogą być kwestią skomplikowaną, bo wiadomo, że tu na plażę niejednego trupa wyrzucało po zbombardowaniu okrętów i łodzi podwodnych. Zatem możliwe, że to Niemiec. Wobec tego pan Zenon uznał za zasadne próby komunikacji z duchem po niemiecku. Chodził po korytarzu i pytał: – Bist du hier? Kannst du mit uns kommunizieren? – Może powinniśmy skorzystać z tabliczki ouija – zastanawiała się pani Stefa. – Tabliczka nie ma cienia wartości naukowej – zaprotestował pan Zenon. – Bist du hier? Kannst du mit uns kommunizieren? – Czy jesteś tu? Czy możesz się z nami skomunikować? – tłumaczyła głośno pani Ula, gotowa uwierzyć w niemieckość ducha dopiero wtedy, gdy ten odpowie: Ich heiße Helmut. Tamara miała dość. Zapas jej cierpliwości się skończył. Każda przerwa w dostępie do sieci przeszkadzała w pracy, bo nie tylko uniemożliwiała wysyłanie wiadomości i fotografii, ale też obróbkę zdjęć w Photoshopie w trybie online. Spakowała więc laptop do torby, założyła kurtkę i otuliła nogi kocem. Na szczęście zawsze są miejsca, w których na strudzonego wędrowca czeka wiaderko internetu, nawet w Ustce. Wyjechała z pokoju, ostrożnie manewrując, by nie obetrzeć sobie kłykci w wąskiej futrynie i natychmiast doskoczył do niej stuknięty terier na sterydach. Musiała bardzo głośno powtórzyć „przepraszam!”, nim Łowcy zauważyli, że tarasują jej drogę. – To takie podniecające, pani Tamaro, prawda? Nasz pierwszy prawdziwy duch! – zawołała pani Stefa. – Niezwykle – odpowiedziała bez entuzjazmu. Dopiero w połowie drogi do Vincenta pomyślała: a co, jeśli oni mają rację? Jeśli tam jest duch, i to świeżutki, którego wcześniej nie było? Bo choć nie wierzyła w duchy, wciąż nie mogła całkiem odrzucić wiary w śmierć Kazika. *

Siedziała w kawiarni już dobrze ponad godzinę. W tym czasie zrobiła więcej niż przez cztery w pensjonacie, kiedy jej szare komórki próbowały przekrzykiwać zgiełk. Do tego zasięg wi-fi był znakomity. Mogłaby tu zamieszkać. Dopijała właśnie trzecią latte, zastanawiając się, czy jeszcze jedna byłaby przesadą (może już czas przerzucić się na herbatę, najlepiej ziołową? A może życie jest za krótkie na ograniczanie kofeiny?), kiedy ktoś zatrzymał się przy jej stoliku, przysłaniając okno. Uniosła głowę znad komputera. A niech mnie! – pomyślała i zakrztusiła się resztką kawy. Czyż to nie doktor MacCiacho? – Czy to wizyta domowa? – wyrwało jej się. – Gdyby pacjenci mieli w domu tak dobrą kawę i ciasto, wpadałbym częściej. Ale nikt nie pomyśli o poczęstowaniu lekarza sernikiem. – Próbuje mnie pan zawstydzić i wmanewrować w zaproszenie na ciasto? – To byłoby niebezpiecznie blisko randki, nie wiem, czy to etyczne – odpowiedział z uśmiechem tak flirciarskim, że i ona się uśmiechnęła. – Czy wciąż jestem pacjentką? – zapytała i postukała palcem w usta, jakby musiała się nad tym poważnie zastanowić. – Coś pani dolega? Gdzieś panią boli? – zapytał z przerysowaną troską. – Ból jest właściwie odległym wspomnieniem. Dolega mi tylko swędzenie pod gipsem, ale nie sądzę, by to wymagało interwencji lekarza. – Doskonale. Relacja lekarz–pacjent została oficjalnie zakończona – oświadczył. – Może mnie pani zaprosić na sernik. Wyciągnęła rękę do powitania i powiedziała: – Skoro nie jestem pacjentką, wystarczy Tamara. – Antoni. – Uścisnął jej dłoń. Doceniła mocny uścisk i dotyk ciepłej, ale suchej skóry. – To co z sernikiem? – Twardo negocjujesz. A co będę z tego miała? – Poza świetnym towarzystwem? Tamara obrzuciła go wymownym spojrzeniem. – I z wzajemnością, szanowny panie. Poniżej kawy nie zejdę. Roześmiał się i poszedł złożyć zamówienie. Tamara wyłączyła laptop i schowała go do torby. Wyglądało na to, że praca może poczekać, bo los postanowił wynagrodzić jej popołudnie z Łowcami Duchów i Hultajem. Musiała przyznać, że rozmowa z MacCiachem układała się znakomicie. Jakby się dobrze znali, ale wciąż byli siebie ciekawi. Wypytywał ją o projekt Scandinavia i wspominał Szwecję z klasy maturalnej, gdy z kumplami pojechał zbierać maliny, by zarobić na pierwszy rok studiów. – Czy na ostrym dyżurze trafił ci się choć jeden pacjent z czymś szokującym w ewidentnie niekompatybilnym otworze ciała? – zapytała.

– Słyszałaś o panu Konopce? Do ostatniej chwili zarzekał się, że po prostu się potknął i wpadł na tę cukinię. Roześmiała się. Miał talent komediowy i bardzo wyrazistą mimikę. – Cóż, wypadki chodzą po ludziach. Mogło być gorzej. – Masz rację, to mógł być patison. Albo dynia piżmowa. Tamara śmiała się z lekkością serca, jaka zdarza się tylko na pierwszej randce, gdy cały ciężar świata jeszcze nie ma wstępu za próg. Jakby wciąż miała dwadzieścia lat. Ta lekkość trochę uderzyła jej do głowy, jak letnie wino. Czy to nie odświeżające? Nie mieć bagażu prawie dwóch dekad, wielu lat związku i drugich tylu osobno? Pytań i wątpliwości, które tłoczyły się w głowie co noc przed zaśnięciem? Bez rozważania, na ile może się odsłonić, by nie ryzykować zranienia… Może w MacCiachu najbardziej kuszące, bardziej nawet niż przystojna buźka, poczucie humoru i inteligencja, było to, że nigdy go nie przechorowała. Wydawał się jak zupełnie nowa choroba, bez ciężkich wspomnień i blizn. Cezarego kiedyś już przechorowała, ale wbrew sądom antyszczepionkowców nie dało jej to żadnej superodporności. Bo oto siedząc przy kawiarnianym stoliku z uroczym, przystojnym, wolnym i zainteresowanym nią lekarzem, myślała o Cezarym. Nieuleczalne. – Ziemia do Tamary, o czym myślisz z takim marsem na czole? – zapytał Antoni. – O ospie – powiedziała, tylko odrobinę mijając się z prawdą. – Bardzo specyficzna myśl. A co dokładnie? – Że szkoda, że ze wszystkim nie jest tak jak z ospą wietrzną. Zaliczysz raz i masz z głowy – powiedziała, a w jej głosie słychać było frustrację, której nie mógł zrozumieć. – To nie całkiem tak… Nawet jeśli przeszłaś ospę wietrzną, to powtórna aktywacja wirusa może się zakończyć półpaścem, a ten też potrafi być upierdliwy. – Serio? Myślałam, że wystarczy zachorować tylko raz. – Po chorobie wirus VZV zostaje w organizmie, jakby w uśpieniu. Ale osłabiona odporność może wywołać objawy. Stajesz się wtedy pacjentem zero dla małej epidemii wiatrówki w pobliskim przedszkolu. To był cios. Do Tamary dotarło w ułamku chwili, że ospowa metafora przyniosła więcej szkody niż pożytku. To miało sens. Jej historia z Cezarym przetrwała w niej w stanie utajonym. A kiedy spotkała go po latach, zwiększona wrażliwość sprawiła, że zabrakło jej naturalnych barier. Właśnie porzuciła życie, jakie znała, zamknęła rozdział i była otwarta na nowe. Jej uśpiony wirus ocknął

się, bezlitośnie zwalając ją z nóg. Mogła to wypierać, udawać, że nie widzi, jak Cezary na nią patrzy, że nie wie, na co liczył. Ale w tym momencie, na spontanicznej randce z Mac-Ciachem, musiała przyznać, że myślami jest przy swoim półpaścu. I choć Antoni był świetnym facetem i prawdziwą pokusą czystej karty i wszystkich tych „pierwszych razów”, jakie mieliby przed sobą, nie mogła się oszukiwać. Była uodporniona na wirus, który rozsiewał, bo w jej organizmie spustoszenia poczynił już inny bakcyl. – Kurczę, przesadziłem? – zapytał ostrożnie. – Czasami daję się ponieść i do niezobowiązującej rozmowy dorzucam za duże dawki informacji medycznych. Powstrzymaj mnie, zanim zacznę mówić o liszajach. Uśmiechnęła się smutno. – Właśnie dotarło do mnie, że z miłością jest jak z wirusami. Nie zawsze mamy wpływ na to, który dopadnie nas pierwszy. – Ha, no tak. Półpasiec – pokręcił głową z rezygnacją. – Powinienem był rozpoznać objawy, gdy chciał wparować z tobą do gabinetu, choć oboje się zarzekaliście, że nie jesteście parą. – To skomplikowane – przyznała. – Gdybyś potrzebowała terapii albo nawet czegoś przeciwbólowego, masz mój numer – powiedział, zapisując go na serwetce. – Półpasiec bywa bolesny i wyczerpujący. Zdarzają się też powikłania. Parsknęła śmiechem. – Sam widzisz, to doskonała metafora związków! – Obawiam się, że moje szanse na spotkanie w życiu jeszcze jednej kobiety, która porównuje miłość do wirusa VZV, naprawdę są niewielkie. Wszystkie najbardziej pokręcone są już zajęte. Znów ją rozbawił. I trochę żałowała toczącej jej serce infekcji, bo nie miała wątpliwości, że z MacCiachem sprawy ułożyłyby się szybciej, a komplikacji byłoby zdecydowanie mniej.

Rozdział 20 Magda miała dosyć. Pragnęła uciec do mieszkania, wpakować się do łóżka, przykryć pulsującą bólem głowę poduszką i cieszyć się choć odrobiną ciszy. Hultaj szczekał jak opętany. Urządzenia Łowców Duchów pingały. A sami Łowcy nawijali nieprzerwanie. Magda pomyślała, że zbzikowali do reszty. Ich kolejne hipotezy były coraz bardziej pokręcone. No i pozostawał jeszcze duch taty, który szwendał się po pensjonacie i nieustannie rechotał, bo był to dokładnie ten typ żartu, który nie przestawał go bawić. A Magda zastanawiała się, jakie zachodzi prawdopodobieństwo, że jest najprawdziwszym duchem i urządzenia Łowców rzeczywiście potrafią go namierzyć. Co tylko dowodziło, że ona również zbzikowała do reszty. Stres i bodźce foniczne mogą to spowodować z łatwością. – Hej, widziałaś może Tamarę? – zagadnął Cezary, opierając się nonszalancko o kontuar. Magda była tak rozkojarzona, że nawet nie zauważyła, jak schodził z piętra i szedł w jej stronę. – Wariatkowo ją przerosło, spakowała laptop i poturlała się w świat. Pewnie jest w Vincencie. Zawahał się. – Myślę, że nie odrzuci zaproszenia na kolację – podsunęła Magda. – Ktoś ją zapraszał na kolację? – zapytał z niepokojem. Zaśmiała się. – Jeszcze nie, więc masz szansę. Załapał. – To ja zmykam… Znów się roześmiała, gdy wychodził. Kolacja to był naprawdę dobry pomysł. Pomyślała, że Joanna być może jest głodna. Od śniadania minęło mnóstwo czasu, a po tym, jak wystraszyła się telefonu, nie wychynęła z pokoju nawet na chwilę. Magda podeszła do jej drzwi i zapukała. Odpowiedziała jej cisza. – Joanno? Wszystko w porządku? – zapytała i nacisnęła klamkę, która nie drgnęła.

No tak – Joanna nie tylko zamknęła drzwi na klucz, ale i musiała je czymś podeprzeć. – Jestem zmęczona, leżę w łóżku – dobiegł cichutki głos z środka. Magda oparła się czołem o drzwi. Łowcy Duchów przeszli z jadalni na piętro, więc skorzystała z chwili prywatności i zaczęła mówić, mając nadzieję, że Joanna ją słyszy. – Joasiu, ten telefon, który cię tak wystraszył… Dodzwoniłam się tam. To nie był twój mąż, tylko facet z ubezpieczalni. Za miesiąc kończy się nam polisa na pensjonat, więc dzwonił, żeby nam przypomnieć o przelewie i nowej umowie. Nic więcej, nic groźnego, słyszysz? On nie wie, że tu jesteś, nie dowie się. Mój wujek ma go na oku, więc nas nie zaskoczy. Słyszysz? Odpowiedziało jej ciche westchnienie. Nie mogła zrobić nic więcej. Może Joanna, jak większość Ptaszyn, potrzebowała czasu, spokoju i zapewne dłuższej terapii. Ucieczka od męża boksera to wielki krok, ale też pierwszy z wielu, które miała przed sobą. Część problemów wynosi się z domu, nawet jeśli nie zabiera się niczego poza koszulą na grzbiecie. Nie należało naciskać. Babcia wierzyła, że Joanna potrzebuje w pierwszej kolejności odpoczynku i poczucia bezpieczeństwa. Minęła osiemnasta i Magda nie musiała już siedzieć w recepcji. Poszła do mieszkania i samej sobie obwieściła koniec dnia pracy. Powinna tu posprzątać, usunąć kurz, który zbierał się po kątach, umyć naczynia i nastawić pranie. Nie miała na to siły. Ostatnie dni, właściwie ostatnie tygodnie, były ciężkie. Za dużo pracy, zmartwień, szarpaniny. Umyła więc tylko twarz, przebrała się w miękkie dresy i z całą premedytacją postanowiła ignorować bałagan i zabrać się do rzeczy o znacznie wyższym priorytecie. Zrobiła sobie tosty i zaczęła szukać w sieci sposobu na szybkie pozbycie się zwłok bez pozostawienia śladów. Pomyślała, że przecież kobiety zabijają mężów dość regularnie, choć statystycznie rzadziej niż mężowie żony. Poza tym zwykle są mniejsze i słabsze. Więc jeśli Jadwiga zabiła Kazika, nie byłaby pierwszą kobietą, która stanęła przed wyzwaniem – co zrobić z ciałem? Pensjonat i potencjalni świadkowie stanowili dodatkowe utrudnienie. Czy Jadwiga dałaby radę przemycić do pokoju beczkę z kwasem? Nawet jeśli, rozpuszczenie całego ciała zajęłoby znacznie dłużej niż dwadzieścia cztery godziny… A gdy Magda sprawdzała pokój, żadnej beczki tam nie było. Odpadała też utylizacja zwłok poprzez nakarmienie nimi świń – nawet w hałasie, jaki robili Hultaj i Łowcy Duchów, usłyszeliby chrumkanie. Podążała za linkami w Google’u, wyszukując sprawy, w których żony pozbywały się ciał mężów. Dobrze, że Jadwinia nie miała dostępu do kuchni, pomyślała, czytając artykuł o kobiecie, która męża poćwiartowała, ugotowała

z niego curry, a potem nakarmiła nim rodzinę. Magda odłożyła nadgryzioną kanapkę na talerzyk. Może poczeka z kolacją do końca tych poszukiwań… Gdy zadzwoniła jej komórka, akurat czytała o przypadku morderczyni, która zakopywała ciała w ogródku różanym. Posypywała je wapnem, by nie śmierdziały. Pechowo dla niej, wapno spowolniło rozkład i właściwie zmumifikowało zwłoki. Zamyślona odebrała połączenie. – Co u ciebie? – zapytał Artur. – Właśnie się zastanawiam, czy niegaszone wapno w ogóle jest jeszcze w sprzedaży – przyznała szczerze. – A po co ci wapno? – Mnie po nic, ale w kontekście pozbycia się zwłok… Zaczął się śmiać, a potem powiedział: – Za to cię kocham, Magdo: nigdy nie wiem, z czym wyskoczysz. Mógłbym obstawić pięćset pierwszych zdań, które usłyszę, kiedy do ciebie zadzwonię, a i tak bym nie trafił. Magda odchrząknęła zaskoczona. Czy takie „za to cię kocham”, rzucone w środku wypowiedzi, liczy się właściwie jako wyznanie? Artur chyba się zorientował, dlaczego zamilkła, bo powiedział: – Tym razem to był przypadek. Na pierwszą oficjałkę przygotuję się znacznie lepiej. I nie podczas rozmowy telefonicznej, która uwzględnia istnienie zwłok posypanych wapnem. Spokojnie, mam więcej klasy – zapewnił, a ona głośno odetchnęła. – Więc skąd w ogóle zainteresowanie zwłokami? Przy ostatniej rozmowie, jeśli mnie pamięć nie myli, wszyscy byli żywi, tylko Tamara poobijana i na wózku. Nawet gdyby jej się pogorszyło, nie szukałabyś w sieci informacji o wapnie… tak myślę. – Z Tamarą dobrze. Ale niewykluczone, może nawet wielce prawdopodobne, że gdzieś tu mam ciało do znalezienia. – Trup się gdzieś szwenda i szarga twoją reputację znajdowaczki trupów? Oburzające. A najgorsze, że ty prawie na pewno nie żartujesz. – Nie bardzo mam nastrój na żarty, przynajmniej ostatnio. Ciężka jesień, humor padł jakiś czas temu. Być może jeden z naszych gości razem z nim. I opowiedziała Arturowi o tym, co słyszała Tamara, o przeszukaniu pokoju i reszty pensjonatu. A nawet o teście, w którym wlokła wujka po podłodze kuchennej. – Tylko kilka metrów i padłam. – Pewnie nie pomyślałaś o położeniu go na brezencie czy zasłonce prysznicowej, żeby się łatwiej ślizgał po podłodze? Albo platformie z kółeczkami, na jakiej się przemieszcza ciężkie meble? Poza tym nawet

niewielkie kobiety mogą być cholernie silne. Mam koleżankę na roku, która po dwunastu miesiącach intensywnych treningów trójboju siłowego lekko wyciska sto czterdzieści kilogramów, choć sama waży sześćdziesiąt cztery i wcale nie przypomina jakiegoś mięśniaka. W dżinsach i koszulce wygląda jak zwyczajna, raczej drobna dziewczyna, nie ma nawet wyraźnej definicji mięśniowej. Ale gdy zdejmie koszulkę i napnie mięśnie, popadam w kompleksy. – Mówisz, że powinnam podejrzeć Jadwigę, czy nie ukrywa pod tymi beżowymi sweterkami muskulatury godnej superbohaterki? – Czy na podglądanie półnagich gości nie ma jakiegoś paragrafu? Więc jak tam twój research? Znalazłaś sposób na pozbycie się zwłok? – Niestety nie. Babcia twierdzi, że Tamarę i mnie ponosi fantazja. Może ma rację… Bo ciało nie mogło po prostu wyparować. – A my nie jesteśmy jeszcze gotowi przyjąć do wiadomości, że może Jadwinia włada magią. Albo jest wilkołakiem i go zjadła. Parsknęła śmiechem. – No widzisz, o tym nie pomyślałam. A ten pensjonat z minuty na minutę nabiera paranormalnych właściwości. Jeszcze nie wiesz, ale eksperci twierdzą, że nasz dom jest nawiedzony. – Doskonale, trzeba to będzie wykorzystać w marketingu. Owszem, pewnie ściągniemy paru świrów, ale wtopią się w tłum w Wielkiej Niedźwiedzicy i nikt nie zauważy różnicy. Znów ją rozśmieszył. – Brakowało mi ciebie. Za mało powodów do śmiechu mam ostatnio. – Właśnie się zastanawiam, czy nie wyskoczyć rano do Ustki. Mam zajęcia, z których spokojnie mogę się urwać, a basen do poniedziałku zamknięty. Chcesz jeszcze jedną zagadkę? Zgadnij, jak doszło do skażenia wody w szkolnym basenie bakterią E. coli. Sanepid zarządził dezynfekcję. Podobno liczba bakterii w litrze była większa niż w Wiśle. Bez trudu odgadła drogę zakażenia. – Małe potwory. Czyli co, wpadniesz na śniadanie do Wielkiej Niedźwiedzicy? – Będę koło ósmej. I tak sobie myślę, że jeśli chodzi o Jadwigę, to próbowaliście chyba wszystkiego poza jednym. – Podziel się pomysłem, a dostaniesz ciasteczko. – Może czas szturchnąć niedźwiedzia kijaszkiem? Ha, czemu nie? Co w najgorszym wypadku może zrobić? *

Cezary starał się zachowywać nonszalancko. Spokojny, wyluzowany, błyskotliwy fotograf całkowicie przypadkiem wkracza do kawiarni i spotyka, jakże nieoczekiwanie, znajomą, którą zaprasza na kolację. Bo przecież oboje muszą jeść. Tak to sobie wyobrażał. Owszem, założył ciemnozielony sweter, o którym wiedział, że jej się podoba, a nawet uczesał włosy, które zaczynały się już mocno kręcić nad uszami i na karku. Być może, choć do tego by się nie przyznał nawet na torturach, w myślach testował „zdania otwarcia”. Sam nie wiedział, czemu aż tak się denerwuje. W końcu to nie było nic nadzwyczajnego. Już wiele razy jedli razem kolację. Nie raz zaczynał rozmowę. Znali się przecież od wieków. A jednak z jakiegoś powodu czuł, że dziś jest inaczej. Jakby chodziło o coś ważnego. Nie potrafił sobie tego racjonalnie wytłumaczyć… Siedział pogrążony w pracy i nagle poczuł jakby lekką panikę. Jakby coś właśnie tracił. Jakby coś mu się wymykało z rąk. Idiotyczne. Wiatr szarpał jego szalikiem – pewnie dlatego brakowało mu powietrza, a w klatce piersiowej zrobiło się dziwnie ciasno. Przed drzwiami do kawiarni próbował palcami przyczesać włosy, ale efekt był mizerny. Odetchnął i wszedł do ciepłego wnętrza. Dzwoneczek nad drzwiami zadźwięczał optymistycznie. Cezary próbował zachowywać się swobodnie, ale odruchowo zaczął się rozglądać. Gdzieś pod skórą chował się lęk, że zobaczy Tamarę z kimś innym… Jego spojrzenie prześlizgiwało się po kawiarnianych gościach, nigdzie jednak jej nie dostrzegał. Nie było jej w Vincencie. Wyszedł na zimno. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Przez chwilę stał na chodniku. Dokąd mogła się udać? Nie rozumiał, skąd w nim ta potrzeba znalezienia jej tu, teraz, natychmiast, jakby od tego zależało coś ważnego. Nie chciał wracać do pensjonatu. Skierował się w stronę plaży. Szedł opustoszałymi wąskimi uliczkami, mijając domy w kratę. Przyplątywały mu się do głowy dziwaczne metafory. W takich sytuacjach, gdy nerwy brały górę, a w klatce piersiowej wszystko wydawało się roztrzęsione jak przemarznięty kociak, słowa nie przychodziły mu łatwo. Sprawiały wrażenie niespójnych, pustych znaczeniowo, zawsze nie do końca odpowiednich. Jakby trafiał nimi tuż obok tego, co chciał wyrazić. Jego mózg w naturalny sposób grawitował w stronę obrazów. Jakby był w stanie się komunikować jedynie za ich pomocą. Nagle w głowie Cezarego pojawiło się ich całe mnóstwo. W niektórych rozpoznawał zdjęcia, które kiedyś zrobił. Inne były ulotne, stanowiły ledwie wyobrażenie, ale już zabarwione emocjonalnie. Musiał je zwizualizować, by pojąć ich znaczenie. I dopiero gdy koncentrował się na obrazach, zrozumiał przepełniające go emocje. Samotność, lęk, poczucie straty. Strach, że czekał za długo, że nie dość jasno określił swoje zamiary. Nie miał pojęcia, skąd się wzięła

w nim ta pewność… Ale nagle przypomniał sobie zdjęcie, za które dostał ważną nagrodę prawie jedenaście lat temu. To był jeden z tych pozornie nieznaczących dni, które zostają w pamięci zadziwiająco długo i dopiero z czasem ówczesne wydarzenia nabierają sensu. Mózg Cezarego odtwarzał je jak kolorowy film w HD. Jechał do Pragi na sesję, która w ostatniej chwili została odwołana. Wiadomość od naczelnego dostał już w trakcie podróży pociągiem. Nagle miał dwa dni do zagospodarowania. Nocleg już mu opłacono, a przebukowanie biletów powrotnych byłoby kosztowne i czasochłonne. Zostawił więc plecak w hoteliku, wziął aparat i całymi godzinami szwendał się po ulicach. Jakby szukał czegoś konkretnego. Robił zdjęcia, zwiedzał, pił idiotyczne ilości kawy, przez co natychmiast myślał o Tamarze, choć nie za bardzo, bo w swoim związku znajdowali się na klasycznym rozdrożu. Czuł wiosnę wiszącą w powietrzu. Prawie tak jak wyczuwał zapach nadchodzących zmian, choć jeszcze nie wiedział, co przyniosą. Co go przyciągnęło do tego mężczyzny? Pojęcia nie miał. Gdy fotografował, często do głosu dochodził u niego jakiś szósty zmysł, intuicja. Jak zwał, tak zwał. Poddawał się temu jak prądom rzecznym, niosły go tam, gdzie powinien akurat się znaleźć. Otwierał się na możliwości, historie, ludzi, błyski. Zdarzało mu się naciskać migawkę, zanim świadomie zarejestrował to, co podświadomie chciał uwiecznić. Refleks fotografa to przeciwieństwo refleksu szachisty. Tak właśnie było z tym facetem. Po kilku godzinach szwendania Cezary poczuł głód i zmęczenie. Kupił jakieś kanapki i butelkę wody i wszedł do parku, by w spokoju zjeść. Od razu rzucił mu się w oczy. Siedział na ławce – ot, jeden z wielu mieszkańców zażywających pierwszego wiosennego słońca. Ale coś w jego spojrzeniu hipnotyzowało. Był jak weterani, których wojna odmieniła na zawsze i którzy – jak określają to psycholodzy – patrzą na świat „spojrzeniem tysiąca mil”. Jakby mając dostęp do strasznej tajemnicy, błądzili w labiryncie przeszłości, a ich ciało było jedynie pustym naczyniem. Cezary przycupnął obok i zaczął jeść kanapkę, próbując podążyć za wzrokiem nieznajomego. Czy patrzył na dzieci kucające wokół kałuży, z kijkami w dłoniach udającymi wędki? A może na młode matki i nianie, które siedziały kawałek dalej, swobodnie rozmawiając, ale ze wzrokiem utkwionym w pociechach? Albo w fontannę, którą, jak się dowiedział przed chwilą, dopiero dwa dni temu uruchomiono po długiej, paskudnej zimie? Szybko zrozumiał, że nic z tego do mężczyzny nie dociera. Myślami był zupełnie gdzie indziej. Głębokie zmarszczki wokół ust i oczu układały się w opowieść o zwątpieniu, goryczy i żalu.

– Napatrzył się pan? – zapytał po polsku. Cezary nie spodziewał się usłyszeć języka ojczystego. W zagranicznych wypadach lubił to, że mógł pozostawać anonimowy i bez skrępowania eksplorować, gapić się, wtapiać w tło. Pytanie zaskoczyło go i zbiło z tropu. – Przepraszam. Skąd pan wiedział, że jestem Polakiem? – zapytał. Nic w jego aparycji nie wydawało się zdradzać pochodzenia, nie wyglądał jak typowy Polak. Jasna karnacja, piegi i miedziane włosy sprawiały, że zwykle brano go za Szkota, Irlandczyka, ewentualnie Skandynawa. – Gapi się pan. Tylko u nas nie uchodzi to za brak taktu – odpowiedział mężczyzna poważnie, ale kąciki jego ust lekko się uniosły w ulotnym uśmiechu. – Touché. Przepraszam. Skrzywienie bardziej zawodowe niż narodowe – przyznał, unosząc aparat jak przepustkę z wariatkowa. Nieznajomy kiwnął głową, ale nie skomentował. Cezary skończył kanapkę, wypił większość wody, zrobił nawet zdjęcie psa, który warował przy trzy-, czteroletnim chłopcu jedzącym ciastko. Łakomstwo i nadzieja były wypisane na mopsim pyszczku tak wyraźnie, że musiał się uśmiechnąć. – Zrobił pan kiedyś coś głupiego? Wie pan, niby drobiazg, ale nawet po latach wciąż się bujasz z konsekwencjami? – zapytał nagle mężczyzna. – Jak każdy, zapewne. – Jak każdy – przytaknął tamten. – Właśnie robię coś takiego. Drugi raz w sumie. Tym razem świadomie. Cezary milczał, wiedząc, że cisza lepiej wyciąga z ludzi historie niż pytania pomocnicze. – Osiem lat temu powiedziała: „Wóz albo przewóz, nie mam już siły dłużej trwać w zawieszeniu”. Byłem wściekły. Jak śmiała mi stawiać ultimatum? Po tylu latach! Gdybym był gotowy na deklaracje, czy nie podjąłbym sam tematu? Uniosłem się dumą. Ona mówiła, że czas nie stoi w miejscu, skończyła trzydzieści cztery lata i nie chce dłużej odwlekać decyzji o dzieciach i stabilizacji. I że nigdy nie kryła, że to dla niej ważne. Zamilkł. – Dla pana nie było? – zapytał Cezary, gdy milczenie się przedłużało. – To skomplikowane – skrzywił się. – Było, ale nie natychmiast. Tak wtedy myślałem. Chciałem poczekać. Ona pytała na co, a ja nie wiedziałem. Gdy spakowała swoje rzeczy, gotowa do odejścia… języka w gębie mi zabrakło. – A teraz? Wie pan już, co powiedzieć? Mężczyzna zaśmiał się gorzko. – Dowiedziałem, się, że tu mieszka. Niedaleko. Dwie przecznice stąd. Zbieram się na odwagę, żeby tam pójść.

– Mogę pana odprowadzić – powiedział Cezary, sam zaskoczony swoją propozycją. – Sam nie wiem, czy to zrobię. Nic dobrego mi z tego nie przyjdzie. – Skąd pan przyjechał? – Z Wrocławia. – Niby nie tak daleko, ale nie brakło panu determinacji. Nie głupio się wycofać w ostatniej chwili? – Może i głupio – odparł. A po chwili wstał z ławki. – Idzie pan? Niepowtarzalna okazja, by pstryknąć zdjęcie facetowi, który zrobi z siebie idiotę. Cezary wyobrażał sobie, że będzie to wyglądało jak coś między komedią romantyczną a dramatem obyczajowym, bo trudno przewidzieć, czy nastąpi happy end. Na razie wszystko było możliwe, wszystkie zakończenia prawdopodobne. Szli w milczeniu, aż mężczyzna zatrzymał się przy niskim ogrodzeniu okalającym plac zabaw przed dwupiętrowym blokiem. Na chwilę całkowicie stracił kontrolę nad tym, ile emocji ujawnia jego twarz. Cezary raz za razem naciskał migawkę, zanim przyszło mu do głowy, by zapytać o zgodę. Ale coś w twarzy tego mężczyzny, w wyrazie oczu, obudziło potrzebę wejrzenia głębiej, dokopania się do surowego mięsa, aż człowiek zrozumie, co kryje się wewnątrz. Chwila trwała kilkanaście sekund. Rysy mężczyzny stwardniały i cofnął się, gotów odejść. – Co się stało? – zapytał Cezary. – Wszystko. Nic. To byłoby na tyle. Robił pan zdjęcia? – Nie wykorzystam ich, jeśli pan nie wyraża zgody. Machnął ręką. – Niech pan wykorzystuje. Ale proszę mi przysłać odbitkę. Chcę wiedzieć, jak wyglądałem, gdy runął mi świat. Ku przestrodze. Pan mnie posłucha, jak słucha się tylko przypadkowego, obcego człowieka, którego więcej się nie spotka. Proszę nie pozwalać, by strach dyktował panu, co robić. I nie czekać. Bo zostanie pan z pustymi rękoma – powiedział gorzko i popatrzył na swoje dłonie. – To czemu pan rezygnuje? Cofa się teraz? – Nadal nie rozumiał. – Jest tu. Na placu zabaw. Z dzieckiem, którego zawsze chciała. No i po sprawie. – Zaśmiał się z przymusem. – Na mnie już czas. – Będę potrzebował pana adres albo mail, żeby wysłać odbitkę – przypomniał Czarek. – A, tak. – Nieznajomy podyktował mu namiary i znów się roześmiał, przeczesując palcami włosy. – To dopiero, mieć prywatnego fotografa w najgorszym momencie swojego życia.

Cezary wiele razy patrzył potem na to zdjęcie. Aż rozłożył na warstwy wszystkie emocje, każdą zmarszczkę i cień. I postanowił zrobić, co obiecał. Nie czekać, nie cofać się ze strachu. Oświadczył się, został odrzucony, a potem dekadę ganiał po świecie, licząc, że nie wygląda jak ten facet ze zdjęcia – na trawionego tęsknotą, beznadzieją i żalem. Z jakiegoś powodu nagle znów przypomniał sobie tamtego mężczyznę, tamto zdjęcie i piekące w gardle uczucie straty. Nie rozumiał tego, ale nie potrafił zdusić narastającej mu w trzewiach paniki. Zauważył ją z daleka. Tylne koła wózka stały jeszcze na deskach, ale przednie zanurzone były w piachu. Otulona kurtką i kocem wpatrywała się w morze, a wiatr czochrał jej kręcone włosy w nieznośnie malowniczy sposób. Przyspieszył, jednocześnie starając się przyjąć swobodną pozę niefrasobliwego fotografa, zanim ją wystraszy na dobre tym surowym mięchem emocji, które czaiły mu się pewnie w ślepiach. – Ugrzęzłaś? – zapytał, opierając się o balustradę obok niej. – Tylko trochę – przyznała. – To nic, z czym sobie nie poradzę. Chciałam popatrzyć na morze, bez betonowej barierki pomiędzy. Ale jeśli wjadę dalej, przyszłego lata odkopią mnie dzieciaki. – Potrzebujesz taniej siły roboczej? – Jak taniej? – Pracuję za posiłek i dobre słowo. – Nie wiem, czy mogę ci odmawiać posiłku i dobrego słowa. Myślała, że popchnie wózek w miękki piach, ale on pochylił się i wziął ją na ręce, po czym zaniósł na sam brzeg w geście tak ckliwym i sentymentalnym, że nie mogła się przestać uśmiechać, przytulając się do jego piersi. – Chorowałeś kiedyś na półpaśca? – zapytała nieoczekiwanie. Czasem jej nie rozumiał, ale na tym częściowo polegał jej urok. – Chyba nie, a co to jest? – Wiesz, gdy piorun uderza drugi raz w to samo drzewo. – A, to. Zdecydowanie tak. Zaśmiała się, odchylając głowę. Z rozwianymi włosami, twarzą zarumienioną od chłodnego wiatru, wyglądała fantastycznie. Pochylił się i ją pocałował. Owinęła ręce wokół jego karku, wplatając palce w jego włosy, jakby bała się, że ją upuści. Oderwał się od jej ust, dopiero gdy brakło mu tchu. Serce galopowało mu w piersi jak szalone. Oddychał z trudem. – To było nieoczekiwane – szepnęła. – Wisiało w powietrzu. Przytaknęła.

– To co? Zapracowałem na posiłek i dobre słowo? – Może na tost albo pomidorówkę? – Chyba cię tu zostawię i poczekam przy wózku. Przypominam ci, że ciągle zalegasz z długiem, jaki u mnie zaciągnęłaś, każąc mi śledzić Jadwigę. Oczekuję nagrody za to poświęcenie i szarganie mojej reputacji. Czułem się jak perwers, pierwszy raz w życiu. Musisz mi to wynagrodzić. – Przychodzi ci do głowy waluta spłaty tego długu? – zapytała, unosząc brew. – Kolacja. Nie jakaś tam zupka chińska i kanapka z serem, ale coś pożywnego i smacznego. Możliwe, że popitego winem czy choćby rzemieślniczym piwem. Z deserem. – To musiała być naprawdę duża trauma. – Kolosalna. Już nigdy nie będę taki sam. I to wszystko twoja wina – powiedział z powagą. – Przewidujesz odroczenie tej spłaty? – Wykluczone. Nie stać cię na odsetki. Zanim się obejrzysz, zamiast kolacji byłabyś mi winna następne dwadzieścia lat swojego życia. I śniadania do łóżka w każdą niedzielę. – Lichwa, panie Cezary, lichwa. – Straty moralne nie w kij dmuchał. Zaśmiała się. Wciąż gładziła go po karku i owijała sobie jego włosy wokół palców. – No dobra. Co nam będę żałować kolacji – odparła wspaniałomyślnie. Roześmiała się na widok jego miny. Na chwilę zapomniała o pracy, trupie, Jadwini i tych dziwnych, poplątanych emocjach, które przygnały ją tu po tym, jak doktor MacCiacho z wdziękiem przyjął do wiadomości, że jest już zakażona, więc inna infekcja nie wchodzi w grę. Zjechała w plażę najdalej, jak mogła, w nadziei, że stanie się to, o czym zawsze mówiła Magda – morze zabierze troski, oczyści umysł. Miała kilka trosk do oddania i nie lada mętlik w głowie. Czekała na rozwiązanie obu problemów, zamiast tego przyszedł Cezary. Nie była nawet zaskoczona tym, że ją znalazł w szarówce zmierzchu, na pustej plaży, z dala od pensjonatu, jakby miał radar, który pozwalał mu ją odnaleźć w każdych warunkach. Coś w tej kombinacji bliskiego wieczoru, szumu wiatru, huku morza, tej bliskości, tak znajomej mimo upływu lat, sprawiło, że poczuła się obnażona. Jakby jej okablowanie pozbawiono izolacji i wszystkie emocje się odsłoniły, iskrząc i grożąc spięciem. Miała wrażenie, jakby ostatnich dwanaście lat nie istniało. Jakby nigdy nie zerwali, a on był w jej życiu od zawsze. Zapatrzyła się jak zadurzona nastolatka w te jego niebieskie oczyska otoczone jasnymi, długimi rzęsami. Zauważyła, że

są utkwione w jej ustach. Odruchowo pochyliła się w jego stronę… Chciała sprawdzić, czy pocałunek też będzie taki jak kiedyś, czy wciąż działała pamięć ciał, czy będzie tak samo gwałtownie i słodko. A może są już innymi ludźmi – wciąż połączonymi chemią, ale już całkiem inną…? Żartowali, śmiała się i nagle ją pocałował. I było dokładnie tak, jak miała nadzieję, że będzie. Morze faktycznie zabiera smutki i czyści głowę – pomyślała, gdy niósł ją w stronę wózka.

Rozdział 21 Zaczęło się niepozornie. Magda i Artur wszystko przygotowali, zanim jeszcze pojawili się pierwsi goście. Dyskretnie poprzesuwali stoliki tak, że z kilku utworzyli rodzinny stół Garstków. Tamara i Cezary znali zarys planu, obiecali podsycać dyskusję i uważnie obserwować Jadwinię. Zeszli zresztą na śniadanie szybciej niż pozostali, jakby nie mogli się doczekać. Magdzie nie umknęło, że wyglądają na… podekscytowanych? I nie postawiłaby nawet złotówki na to, że kręci ich śledztwo. Sądząc po ukradkowych spojrzeniach i rumieńcu widocznym na policzkach zarówno ciotki, jak i Cezarego, coś się między nimi wydarzyło. Nie rozmawiali, wydawali się nieco podenerwowani. Gdy do jadalni weszła Joanna, Tamara pomachała do niej entuzjastycznie, jakby ulżyło jej, że będą mieć towarzystwo. Łowcy Duchów przyjęli przemeblowanie w jadalni ze spokojem. Z ożywieniem rozmawiali o koncepcji przeniesienia bytu ektoplazmowego oraz opętania, więc Magda nie czuła wyrzutów sumienia na myśl o tematach, która zamierzała poruszyć. Brakowało tylko Jadwigi. Pojawiła się tuż przed dziewiątą, jakby z rozmysłem chciała celować w przeciętność i przybyć nie za wcześnie, nie za późno. Po wejściu do jadalni zawahała się. Jej dotychczasowy stolik stał się teraz częścią większego stołu Garstków. Jedyny pojedynczy zastawiony był sprzętem Łowców Duchów. Mogła się dosiąść do stołu rodzinnego albo do Dyziaków i Małeckich. Żadna z tych opcji z pewnością jej nie zachwycała. Po chwili podeszła do stolika Tamary i Cezarego, gdzie były wolne miejsca. Jak się niebawem okazało, tylko chwilowo, bo wkrótce przyjechał Artur, a potem, gdy tylko wszyscy dostali zamówione śniadanie i zapas kawy i herbaty wystarczający dla pułku wojska, dosiadły się Maria i Magda. Zanim Jadwinia się zorientowała, była otoczona dziarskim klanem Garstek z przyległościami. Pewnie żałowała, że nie wybrała stolika Łowców Duchów. A jeśli nie w tym momencie, to za chwilę, bo ekipa przy jej stole dopiero zaczynała się rozkręcać. Gdzieś między jednym kęsem a drugim Artur zarzucił wędkę: – W ogóle, Magdo, nie uwierzysz, co się stało. Pamiętasz pana Kozubka? – To on mieszkał po sąsiedzku z twoimi rodzicami? – Ten sam. Nie żyje. Zamordowany. – Dramatycznie zawiesił głos. – No co też opowiadasz? – rzuciła zaskoczona babcia.

Magda pożałowała, że nie wtajemniczyli jej w plan, wydawała się autentycznie poruszona. Artur tylko pokiwał głową i opowiadał dalej: – Początkowo mogło się wydawać, że to wypadek, potrącenie ze skutkiem śmiertelnym… Ale okazało się, że żona przejechała go ich własnym polonezem. Mówią, że po prostu pękła. Później poszła na policję i przyznała się do wszystkiego. Podobno była w rozsypce emocjonalnej. – Sporo gniewu musiało się w niej zgromadzić. Są mniej brutalne sposoby na zabicie – zauważyła Tamara. – Według mojej mamy i tak wytrzymała nad podziw długo. Za dużo pił, za ciężką miał rękę. Policja bywała u nich regularnie, ale sama wiesz, że nie zawsze traktują te sprawy poważnie. A ona się bała zeznawać – ciągnął Artur, smarując tost dżemem. – Zawsze wyglądała na taką niepozorną i chyba właśnie zastraszoną. Aż dziw, że się zdobyła na zabójstwo, nawet w afekcie – zauważyła Magda. Skupiona na obserwowaniu reakcji Jadwini, nie zauważyła reakcji dwóch innych kobiet przy stole. Maria i Joanna zesztywniały. Czuły się wyraźnie niekomfortowo. – Zaskakujące, że nie słyszy się o takich historiach częściej. Biorąc pod uwagę, w jak wielu domach tykają bomby z opóźnionym zapłonem – dorzuciła Tamara. – Właściwie nigdy nie rozumiałem, czemu więcej kobiet nie morduje mężów, zważywszy, jak często ich życie przypomina pie-kło. I jak często same stają się ofiarami domowych zabójstw – powiedział Cezary. – Może jest takich przypadków więcej, niż nam się wydaje? Po prostu nie wszystkie, jak pani Kozubek, oddają się w ręce policji – zauważyła przytomnie Magda. – Czytałam, że morderczynie są zwykle inteligentne i o wiele dłużej unikają złapania. – Są lepiej przygotowane, często planują to z wyprzedzeniem. I jak to mówią, o wiele lepiej znają się na sprzątaniu – dorzuciła Tamara. – Każda z nas ma większe doświadczenie w usuwaniu krwawych plam. – Nigdy nie zrozumiem, czemu w takich przypadkach łatwiej niektórym zabić, niż się rozwieść – powiedział Cezary ze spokojem. – Rozwód nie zawsze wchodzi w grę, z różnych powodów – włączyła się Maria. Joanna, która dotąd słuchała w ciszy, prawie nic nie jedząc, a tylko popijając herbatę z filiżanki, nagle powiedziała: – Czasami wybierają pewniejszą drogę ku wolności. – Co masz na myśli? – zapytała Tamara.

– Jeżeli ucieknę, uda mi się lub mnie znajdzie. Szanse pół na pół. Całkiem spore, jeśli traktować to jak hazard. Jeżeli go zabiję, policja pewnie mnie złapie. Nie jestem zawodowym przestępcą, nie umiałabym upozorować wypadku czy samobójstwa. Zostawiłabym milion śladów, a kiedy by mnie złapali… cóż, dostałabym większy wyrok, niż on dostałby za wieloletnie znęcanie się nade mną. Złudzenie wolności, z jednego więzienia wpadłabym w następne. Tym razem z realnymi kratami i już bez szans na ucieczkę. – Myślałaś o tym, prawda? – Och, Magdo, chyba każda kobieta w mojej sytuacji myślała. – Zostają jeszcze trucizny – zauważył Artur – kobieca specjalność. Gdybyś mi, Madziu, dorzuciła czegoś do tej jajecznicy, zjadłbym bez podejrzeń. – Tylko czym bym cię mogła otruć? Czy to nie jest tak, że dziś śledczy zbadaliby ciało pod kątem obecności wszystkich znanych trucizn? – Zawsze zostają leki, na przykład takie na receptę… Przedawkowanie, pomyłka, niefortunne skutki uboczne preparatu. Bywa. – Artur wzruszył ramionami. – A jakby starczyło ci sprytu, mogłabyś upozorować wypadek z ich wykorzystaniem – jątrzyła Tamara, spoglądając spod rzęs w stronę Jadwini. – Wiesz, dać mu coś, co wpływa na motorykę i prowadzenie pojazdów, a potem kazać mu wejść na drabinę, żeby oczyścił rynnę. Kuszenie losu. – No, wypadek jest stosunkowo bezpiecznym wyjściem. Odpada kwestia pozbycia się zwłok – przyznała Magda. – O tak, to chyba największy problem! Musiałabym się napocić, żeby zatachać gdzieś tego drągala, gdyby był sztywniakiem. – Tamara poklepała Cezarego po dłoni. – Musiałabyś go poćwiartować, cioteczko. Pewnie zadzwoniłabyś po mnie. We dwie dałybyśmy sobie radę, nie jest aż taki duży. – Może nie jestem ogromny, ale kawał dołu trzeba by na mnie wykopać – zaprotestował Cezary. – Trudny przypadek, nawet w grobie chciałby się rozwalić – parsknęła Tamara. – Jak już się mam rozkładać, to w wygodzie, nie? – To jest naprawdę makabryczna rozmowa – powiedziała Maria i zasłoniła usta serwetką. Joanna pogładziła ją po drżącej dłoni. – To tylko czarny humor – szepnęła pocieszająco. – Przyniosę więcej herbaty. – Maria wstała od stołu. Joanna poszła za nią do kuchni. Magda i Tamara zerkały na Jadwinię, mając nadzieję, że drgnie jej powieka, że się z czymkolwiek zdradzi, ale wydawała się ledwie obecna duchem.

Najwyraźniej stary niedźwiedź naprawdę mocno spał i trzeba było trochę mocniej dźgnąć go kijaszkiem. – A pani, pani Jadwigo, gdyby miała pani zamordować męża, jak by to pani zrobiła? – zapytała Magda żartobliwym tonem. Pani Brzesko uniosła wzrok znad talerza. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – skłamała. – Dziękuję za śniadanie. Wstała. Przy stoliku Łowców Duchów zatrzymała się i powiedziała chłodnym tonem: – Mam nadzieję, że zrobicie państwo coś ze swoim psem. To szczekanie jest nie do zniesienia. – To nie jego wina, biedaczek jest po prostu zbyt wrażliwy na duchy – wyjaśniła obronnym tonem pani Stefa. – Nie obchodzi mnie, na co jest wrażliwy. Obchodzi mnie mój spokój. Praca czy odpoczynek w takich warunkach są absolutnie niemożliwe. Wyszła energicznym krokiem, odrzucając kitkę do tyłu. – Jakoś nie czuję, bym trafiła kijaszkiem pod żebro – powiedziała Magda zniechęcona. – Jeśli zabiła męża, musi być psychopatką, żeby tak dobrze panować nad emocjami i mimiką – zauważyła Tamara. Odruchowo ściszały głos, bo ta część rozmowy już nie była przeznaczona dla Łowców Duchów. – Mogłam ją bardziej przycisnąć – biczowała się Magda. – Zapytałaś wprost, w jaki sposób zabiłaby męża. Niewiele więcej mogłaś wskórać bez zapytania prosto z mostu, co zrobiła ze zwłokami – zauważył przytomnie Artur. – Pewnie nawet wtedy nie drgnęłaby jej powieka – odpowiedziała sfrustrowana. – Botoks to jej wielki sprzymierzeniec. Mimika jest ograniczona, więc łatwiej ukryć emocje – wyjaśnił Cezary. – Jesteś pewien? – Kochanie, regularnie fotografuję aktorów i celebrytów. Umiem rozpoznać botoks z drugiego końca pokoju. Musi go używać od dawna, ma tę specyficzną bruzdkę z boku nosa, ślad, że twarz próbuje się zmarszczyć tam, gdzie nie jest naszprycowana. – Psychopatka z botoksem, nie mieliśmy szans dostrzec emocji – mruknęła Magda. – Przeciwnie. Jej oczy powiedziały wszystko. Nie tylko go zabiła. Nie żałuje i nawet nie panikuje – powiedział Cezary. – Skąd możesz to wiedzieć?

– Mogła unieruchomić mimikę, ale oczy wciąż są zwierciadłem duszy. – Nawet jeśli ufam twojej ekspertyzie, wujek Marek nie uzna tego za wartościowy dowód dla sądu – odparła młoda Garstka. – Poza tym nie przesądzałbym, że dźganie kijaszkiem nie zadziałało – dodał niezrażony Cezary. – To, że nie pękła przy stole, nie wybuchła płaczem i nie wyznała nam wszystkich grzechów, nie oznacza, że nie zasiałaś w niej bojaźni bożej. Trzeba ją obserwować. Może znów się wymknie, by pozbyć się śladów. – Bierzesz na siebie śledzenie Jadwini? – zapytała go Tamara. – Znasz moją stawkę. Piszesz się na to? – Umowa stoi. – Uśmiechnęła się promiennie i zarumieniła. A Magda uświadomiła sobie, że Jadwinia nie jest jedyną kobietą z tajemnicami. Może nie tylko tego niedźwiedzia powinna szturchać? Czyżby nadeszła pora, by przetestować na Cezarym pytanie, które przed laty spłoszyło nachalnego sąsiada? Coś jej mówiło, że mogłoby mu się to spodobać. Siedział teraz z ręką swobodnie przerzuconą przez oparcie wózka, wyraźnie nachylony w stronę Tamary, z gorliwością wchodząc w jej orbitę. * Po śniadaniu Tamara zabrała się do pracy. W nocy wszyscy uczestnicy projektu Scandinavia dostali przypomnienie o coraz bliższym deadlinie, chciała więc do końca tygodnia wszystko pozamykać, dopieścić wybrane fotografie. Cezary miał jeszcze dziś odebrać z małego studia fotograficznego zamówione przedwczoraj odbitki – ostateczne decyzje chciał podjąć na podstawie zdjęć, które mógł wziąć do ręki, bo na ekranie komputera nie wyglądały dość prawdziwie. Żałowała, że nie poprosiła go, by zaniósł i jej zestaw. Magda sprzątała ze stołów, wciąż zastanawiając się, co właściwie zmieniła w sprawie ta prowokacja, poza świadomością, że z botoksem kłamstwo przychodzi łatwiej. Artur pomagał jej zbierać naczynia i kursował z ciężką tacą do kuchni. Gdy Magda dotarła tam z ostatnimi salaterkami, ze zdziwieniem odkryła, że w środku nie ma babci i Joanny. Wyjrzała na podwórko. Siedziały na schodkach do mieszkania Marii i paliły papierosy. – Hej, nie wiedziałam, że palisz. – Tylko gdy jestem w stresie. Albo gdy moja wnuczka postanowi uparcie poruszać przy śniadaniu najmniej odpowiednie tematy. – Powinnam była cię ostrzec – przyznała skruszona. – A więc to było zaplanowane? Cudownie. Czy mogłabyś na przyszłość odrobinkę przystopować, Nancy Drew? I bez odstraszania klientów cienko

przędziemy. Magda skrzywiła się na jej ostry ton. – Przepraszam. Ale nie sądzę, żeby ta rozmowa odstraszyła Łowców Duchów. Sami rozmawiali o egzorcyzmach. To, o czym mówiliśmy, wpłynęło na nich tylko w takim stopniu, że zastanawiali się, czy pan Kozubek będzie teraz straszył w mieszkaniu, czy zacznie nawiedzać żonę w areszcie. Maria westchnęła. To prawda. Niewielu miała w tym miesiącu w pełni poczytalnych ludzi na pokładzie Wielkiej Niedźwiedzicy. – Jadwiga Brzesko wydawała się zniesmaczona tą rozmową. – Jeśli zabiła męża, i tak nie chcemy, by wracała, prawda? Maria znów westchnęła i mocno zaciągnęła się dymem. Nie paliła od lat, ale w ostatnich tygodniach, gdy sytuacja zaczęła się przedstawiać naprawdę niewesoło, wizja długowieczności, którą internista namawiał ją do rzucenia palenia, przestała być aż tak atrakcyjna i przegrywała z uspokajającą mocą nikotyny. – Artur zostaje dziś w Ustce? – Zmieniła wątek, bo nie chciała się kłócić z wnuczką. Zwłaszcza na temat kobiet, które zabiły mężów. – Tak, ma wolne. – Może też sobie zrób wolne? W ostatnim czasie za dużo pracujesz, zupełnie nie masz czasu dla siebie. – Nie pracuję więcej niż ty – zaprzeczyła dziewczyna. – Kiedy ostatnio byłaś porozmawiać z Neptunem? – nie ustępowała Maria. Magda musiała przyznać, że babcia trafiła w czuły punkt. W ciągłym młynie pracy na dwa etaty, troski o pensjonat i Tamarę, trupy i resztę nie miała już czasu, by po prostu posiedzieć na plaży, porysować, zrobić zdjęcie, wsłuchać się w oddech morza i pozwolić mu wpłynąć na swój własny, i trwać tak, aż myśli i ciało przepełni spokój. – Poradzę sobie. Joasia mi pomoże – zapewniła Maria, a Ptaszyna przytaknęła. Magda wahała się tylko chwilę, po czym z ożywieniem wbiegła do środka. Trup i cała reszta mogły poczekać. Zabrała Artura, termos gorącej herbaty i ciepłe koce. Przed pensjonatem spotkali się z Łowcami Duchów. Panowie pakowali sprzęt do furgonetki. Przez dobrych parę sekund Magda zastanawiała się, czego brakuje jej w tym obrazku. – A Hultaj? – zapytała podejrzliwie. Już miała wizję pogryzionych krzeseł w pokoju i zasikanej wykładziny. Z każdym dniem w towarzystwie małego teriera przekonywała się, że polityka nieprzyjmowania gości ze zwierzętami jest rozsądniejsza niż wyjątek, który zrobiły, wynajmując dwa dwuosobowe pokoje na dłuższy pobyt. Łowcy już się

u nich zasiedzieli, po przedłużeniu rezerwacji dawało to dziesięć dni, może wyjdzie więcej, ale ręce opadały jej na myśl, że będzie musiała wypożyczyć odkurzacz do czyszczenia dywanów na mokro. – Śpi, pani Madziu, daliśmy mu coś na uspokojenie, bo te duchy strasznie biedaczka rozchwiały – wyjaśniała pani Stefa. – Chłopcy jadą sprawdzić odczyty w ostatnich lokalizacjach, w których byliśmy. Powinny się zmienić, jeśli duch przeniósł się stamtąd za nami do pensjonatu, ale jeżeli jest tam ich więcej, Hultaj mógłby to za mocno przeżyć. Gdyby Magda usłyszała, że mają w planie również schadzkę z reptilianami, a gady i psy za sobą nie przepadają, nawet by się nie zdziwiła. – Wrócimy góra za dwie godziny. Gdy oni będą szaleć z aparaturą w bunkrach Blüchera, my wpadniemy do biblioteki poszukać miejscowych źródeł na temat duchów i zjaw. Nie możemy go tam zabrać – dodała pani Ula tonem usprawiedliwienia. – Wyprowadziłem go i na pewno nie napsoci. – Pan Zenek składał obietnice bez pokrycia. Artur ścisnął lekko dłoń Magdy. Nic więcej nie powiedziała. Nie chciała myśleć o tym, co zmaluje Hultaj. Bała się, że poczucie obowiązku kazałoby jej zostać, a jesienna plaża wzywała ją z całą intensywnością. Oddalili się szybkim krokiem, zanim wydarzyłoby się coś, co mogłoby im pokrzyżować plan odkrywania blasków i cieni plażowania w późnym październiku. Cieniem kładł się ziąb, ale mieli koce. Blasków było stanowczo więcej. Choć dochodziła dziesiąta, plaża była zupełnie pusta. Tu akurat październik miał przewagę nad lipcem czy sierpniem, kiedy całe kilometry piasku byłyby już zagarnięte przez parawaniarzy. Choć byt Magdy zależał w dużym stopniu od prosperowania pensjonatu, a więc od turystów, wciąż miała wobec nich mieszane odczucia. „Nie mogę znieść, gdy tu jesteście” walczyło z „czemu nie przyjeżdżacie?”. Ale teraz, na wyludnionej plaży, słuchając huku wysokich fal, nie myślała o pustej kasie pensjonatu. Cieszyła się jak ktoś, kto może samotnie zwiedzać Luwr, bez popychania, zgiełku, trzaskania migawek, sznurów i szyb odgradzających od dzieł sztuki. Bo morze bez wątpienia było dziełem sztuki. Rozłożyli jeden koc, usiedli blisko siebie i opatulili się drugim. Przez dłuższą chwilę nawet nie rozmawiali, tylko chłonęli ogrom i potęgę Bałtyku. Magda westchnęła. Czuła, jak ucieka z niej całe napięcie. – Chruściki, ale mi tego było trzeba – szepnęła.

Rozumiał. Ścisnął jej dłoń, raz długo i dwa razy krótko. Ich tajny kod, który oznaczał „ja ciebie też”. Odpowiedź na zdanie, które wisiało między nimi wciąż niewypowiedziane, choć już dojrzałe i gotowe do zbiorów. – Nie panikuj – powiedział spokojnie. – Jestem spokojna jak stado buddyjskich mnichów – zapewniła. – To dobrze. Kocham cię, Magdo Garstko. Nie musisz odpowiadać. Ale chciałem, żebyś wiedziała. Przez kilka morderczo długich sekund wpatrywała się w morze. Nie chciał się nastawiać na to, że odpowie mu tym samym. Ale przecież byłby zawiedziony, gdyby zostawiła to wyznanie bez odpowiedzi. Wiedział, że te słowa mają dla niej dużą wagę. Że po śmierci taty mówienie o uczuciach nie przychodziło jej łatwo. A miłość dotąd rezerwowała dla Tamary, najbliższej rodziny, nie dla chłopaków, których zresztą nie miała wielu. Wiedział, że jej na nim zależy. Nie wahała się, by mu to okazywać czy nawet mówić na okrętkę, ale starannie unikała „tych słów”. – Myślę, że ja ciebie też kocham – szepnęła tak cicho, że ledwie to dosłyszał przez huk morza. – Gdy pomyślałam, że tracę wszystkich, których kocham, myślałam też o tobie. Gościsz w moich strachach. Jeśli to nie jest miłość, to już sama nie wiem… – Nigdzie się nie wybieram. – Żadne z was się nigdzie nie wybiera. Po prostu czasem odchodzicie. Łzy spłynęły jej po policzkach. Kompletnie nie wiedział, jak ją pocieszyć. Przytulił ją i ciaśniej owinął ich kocem. Nagle zrobiło się jakoś zimniej. * Maria z Joanną dopaliły papierosy i zgasiły je w słoiczku po dżemie. – Nigdy nie paliłam – szepnęła Joanna. – Wielu rzeczy jeszcze nigdy nie robiłam. – Z pewnością jest dużo lepszych rozrywek niż nałogi. Myślałam, że już mam to za sobą, ale wystarczyło, że wróciły nerwy, by odezwała się pokusa. Gdy mój mąż żył, dużo paliłam. Myślę, że tylko dzięki nikotynie nie trzęsły mi się ręce w jego obecności. – Trudno mi uwierzyć, że mogłabyś się trząść przed kimkolwiek. Maria zaśmiała się gorzko. – Och, kochanie, wierz mi, trzęsłam się. Umierałam ze strachu. I nie znalazłam dość odwagi, by uciec. Jesteś odważniejsza i silniejsza, niż ja byłam. I wszystko przed tobą. – Nie dałabym rady bez ciebie.

– Ha, może tych kilka dobrych uczynków zrównoważy moje grzechy – powiedziała smutno starsza z kobiet. – Cieszę się, że aż tylu osobom udało się pomóc. To jest moja jedyna pociecha. Jeśli nas jutro zamkną, nie odbiorą już tego dobra, które poszło w świat. – Dlaczego mieliby zamknąć? Ze zdziwieniem zauważyła, że Marii zaszkliły się oczy. Garstka szybko zamrugała powiekami i powiedziała: – Aby upadł pensjonat, wystarczy jeden kredyt za dużo i jeden zły sezon. Nic nie trwa wiecznie. Wstała i otrzepała wełniane spodnie, wygładzając kancik na kolanach. – Zjesz coś? Umieram z głodu. Joanna przytaknęła i wstała. Ostry ból przeszył jej bok tak gwałtownie, że musiała się pochylić, trzymając się kurczowo za brzuch. – Wszystko dobrze? – zapytała z niepokojem Maria. Joanna oddychała przez nos i z zamkniętymi oczami czekała, aż ból ustąpi. Powtarzał się coraz częściej. Czuła się słabo. Może to jednak nie wrzody, ale zatrucie czy jakaś grypa żołądkowa? To wyjaśniałoby częste nudności. Zimny pot spływał jej po karku. Czy miała gorączkę? Jej dłonie były zimne i wilgotne od potu. – Tak, chyba tak. Po prostu od kilku dni nie najlepiej się czuję. Pewnie stres. – Stres to podła gadzina. Kumuluje się i zżera nas od środka… Ale już jesteś bezpieczna. No i trafiłaś nad Bałtyk. Morze leczy duszę. Byłaś już na plaży? – Nie, jeszcze nie… – Jeśli chcesz, mogę wyjść z tobą na spacer. Obu nam dobrze zrobi – zaproponowała Maria. Joanna otuliła się ramionami i uciekła spojrzeniem. Wstydziła się powiedzieć, że w cieniutkiej letniej kurtce bez podpinki będzie jej po prostu za zimno. Nie mogła też włożyć pod nią pożyczonego swetra, bo była za bardzo dopasowana. Maria czytała w niej jak w otwartej księdze. – Kochanie, nie ma między nami miejsca na wstydliwe tajemnice. Wiemy o tych najbardziej bolesnych. Cała reszta to już rybka. Chodź ze mną, mam coś, co ci się może przydać. Zaprowadziła Joannę do mieszkania i wyciągnęła z szafy sportową, puchową kurtkę na polarowej podpince oraz długą do kolan kraciastą wełnianą budrysówkę z kapturem i drewnianymi kołeczkami. Przymierzyła obie do sylwetki Joanny. – Jesteś wyższa niż ja i z całą pewnością masz większy biust, bo mój już dawno przeszedł na emeryturę. W tej będzie ci wygodniej – orzekła, podając jej kurtkę.

Była malinowa, wiatroszczelna i wodoodporna. Maria kupiła ją wiosną na wyprzedaży, włożyła ledwie kilka razy i bez żalu oddała Joannie. Z szuflady wyciągnęła czapkę, szalik i rękawiczki pasujące do kurtki. Dostała je od przyjaciółki na urodziny. Aniela potrafiła robić na drutach prawdziwe cuda. Nagle ją tknęło. Czemu nie pomyślała o tym wcześniej? Powinna zbierać ubrania! Każdy ma w szafie coś, co już mu się nie przyda – kurtkę, płaszcz, bluzę czy sukienkę, w którą już nie wchodzi lub która się znudziła. Mogłaby zgromadzić podręczny zapas ubrań właśnie z myślą o takich Ptaszynach jak Joanna, które przybywają prawie bez niczego. Pewnie łatwiej byłoby jej przyjąć coś, o czym wiedziała, że leży w szafie z myślą o takiej okazji, niż prywatne rzeczy Marii. Zanotowała w pamięci pomysł. Aniela na pewno zechce się w to zaangażować. I z radością zrobi więcej szalików. – Pięknie ci będzie w tych kolorach – powiedziała Maria. – Nie mogę tego przyjąć – oponowała Joanna, ale jej szczupłe palce pieszczotliwie gładziły ciepłą wełnę. – Kochana, możesz i powinnaś. A jeśli myślisz, że zaciągasz dług, to pamiętaj, że nie u mnie. Kiedyś ty znajdziesz się w sytuacji, w której będziesz mogła komuś pomóc. Pomyśl wtedy o tej kurteczce. Joanna otarła łzy. Nadal z trudem przyswajała to, że ktoś jest dla niej miły. Nie sztorcuje jej i nie daje na każdym kroku do zrozumienia, że jest nic niewarta. – Może zrobimy sobie piknik w porcie? – zaproponowała Maria, by rozproszyć wątpliwości Ptaszyny. – Co ty na to? Póki nie pada. Joanna uśmiechnęła się lekko, wciąż gładząc miękką, ciemnowiśniową wełnę szalika. – Piknik to by było coś – przyznała. Maria weszła do kuchni i zapakowała do płóciennej torby kilka drożdżówek. Były wczorajsze, ale wciąż smaczne. Dorzuciła parę jabłek. Nastawiła wodę w czajniku i wyszperała w szafce litrowy termos oraz dwa metalowe kubeczki z Muminkami. Zrobiła mocnej herbaty i dolała syropu malinowego. Wierzyła, że nic nie krzepi tak jak malinowa herbata, a Joasia wyglądała blado. Jakby wisiało nad nią jakieś choróbsko. Zapewne przemarzła w pociągu i na dworcu w tej leciutkiej, wiatrem podszytej kurteczce. Znała sztuczki domowych tyranów. Kontrolowali swoje ofiary nawet w tak banalny sposób jak odbieranie im ciepłej odzieży czy butów. Miała już pod opieką jedną Ptaszynę, która w styczniu uciekła w klapkach prysznicowych, bo mąż trzymał buty w szafie zamkniętej na kłódkę. – Weźmiesz termos? – spytała. – Uszczelka trochę przecieka, trzeba trzymać pionowo. Młoda kobieta ujęła ostrożnie naczynie, jakby było cennym eksponatem.

– Jest cały ze stali, więc nie trzeba się z nim obchodzić jak z jajkiem – powiedziała Maria, zakładając budrysówkę. Wełna wciąż była w niezłym stanie, nawet jeśli nieco przetarta na łokciach. Ale dla niej w zupełności wystarczy. Dyskretnie spojrzała na stopy Joanny. Przydałyby jej się buty cieplejsze niż trampki, niestety Ptaszyna miała stopy większe niż rozmiar Marii. Cóż, coś się załatwi. Znów zanotowała w pamięci, by porozmawiać o tym z Anielą. Kiedy schodziły po schodkach, ból powrócił. Joanna zacisnęła palce na balustradzie, bo zawirowało jej przed oczami. Skurcze w brzuchu zapowiadały zbliżające się mdłości. – Chyba się położę, jeśli nie masz nic przeciwko – powiedziała niepewnie. – Oczywiście, jeśli tylko tego potrzebujesz. Może musisz odwiedzić lekarza? – Nie, nie trzeba, to nic takiego. – Uśmiechnęła się blado. Maria patrzyła na nią, gdy pośpiesznie i niezbyt pewnym krokiem oddalała się do swojego pokoju. Miała nadzieję, że dziewczyna stanie na nogi, zanim Wielka Niedźwiedzica przepadnie. Ona, Garstka, sobie poradzi, ale Ptaszyna… W pensjonacie panowała wręcz nienaturalna cisza. Wszyscy chyba wyszli zajmować się swoimi sprawami. Pewnie powinna zostać w recepcji, pod telefonem, ale potrzebowała chwili dla siebie, powietrza i dystansu. Musiała sobie uporządkować niektóre sprawy, przygotować się na rozmowę z Magdą, która zapewne wielu rzeczy się domyślała, ale którą należało o wszystkim poinformować. Po wczorajszej wizycie w banku ciężko było się Marii zdobyć na optymizm, choć miała umówione jeszcze jedno spotkanie. Z indywidualnym doradcą. Cudotwórca byłby bardziej na miejscu, ale nie zatrudniali takowego. Marię zżerało poczucie winy. Nie zdołała utrzymać pensjonatu, który powinien być spuścizną dla jej wnuczki. Wyszła głównymi drzwiami i zamknęła je na klucz. To tylko pół godziny, zdąży wrócić, zanim pojawią się Łowcy Duchów i Jadwiga. Zanim będzie musiała znów stać się uśmiechniętą i zawsze uczynną właścicielką pensjonatu. Poszła w stronę suchego doku i usiadła na ławeczce z widokiem na wielki rdzewiejący kuter. Taki sam jak ten, na którym pływał jej mąż. Taki sam jak ten, na którym jej mąż zginął. Nagle przypomniała jej się ta dziwna rozmowa przy śniadaniu, o kobietach, które zabijały mężów. Czy to możliwe, że Magda coś wiedziała? Czy też dostała jeden z tych listów? Czy to dlatego poruszyła ten temat? Może to przypadek, a na niej, jak na złodzieju, czapka gore… Czy była morderczynią? Chyba nie. Ale czy była winna? O tak, Maria nie miała wątpliwości. I pozostawało jeszcze wiele dobrych uczynków do zrobienia, by zrównoważyć tamten grzech. Może jej życia nie starczyć.

Jadła drożdżówkę, wpatrując się w pordzewiały kuter, a pamięć usłużnie podsuwała obrazy z jej koszmarów. Nigdy się od nich nie uwolniła. Zapewne nigdy nie zdoła. Rano znalazła w skrzynce kolejny list. Jeszcze go nie zniszczyła. Palił ją w kieszeni. Wiedziała, że powinna porozmawiać z Magdą, wyznać jej prawdę. Tylko wtedy szantażysta nie miałby nad nią władzy. Ale cena za to byłaby zbyt wysoka. Z takim trudem odzyskała miłość i zaufanie wnuczki, utrata tych uczuć zabiłaby ją bez wątpienia. I Marek… Jej kochany syn, uczciwy i prawy… Wszystko tak się pokomplikowało. Ktoś poza nią znał prawdę. Miał jej życie w swoich rękach. Nie ścisnął, ale wiedziała, że mógł. Czasami fantazjowała, że szantażysta zmarł, skoro nigdy nie zapłaciła mu za milczenie, a jednak jej tajemnica nie została publicznie ujawniona. Od ostatniego listu minęły miesiące. Odważyła się znów zaprosić Magdę do swojego życia. I nagle miała więcej do stracenia niż kiedykolwiek. Pewnie dlatego znów napisał. Wiedział, że stawka podskoczyła. Głupiec. Nawet gdyby zażądał pieniędzy, nie zdołałaby mu zapłacić. Bała się, że wiszący nad nią miecz uderzy w Magdę, Marka, w Ptaszyny… Modliła się o kolejną przerwę. Może znów przyczai się na tygodnie czy nawet miesiące? A może to ten moment, w którym kurtyna się podnosi i zaczyna się upiorne przedstawienie? Popijając herbatę, patrzyła na stary kuter i pociemniały nurt Słupi. Zaciskała palce na krawędzi ławki, przez długą sekundę myślała o rozwiązaniu, które złamałoby Magdzie i Markowi serca. Nie, tego nie mogła zrobić.

Rozdział 22 Po śniadaniu Tamara wzięła się ostro do pracy. Chciała skończyć obróbkę jednego ze zdjęć, zanim Cezary pojawi się z odbitkami. Skupiona, ledwie rejestrowała odległe szczekanie Hultaja. Przynajmniej do czasu, kiedy nie wstąpił w niego ogar piekielny. Poznała już wszystkie odgłosy, które wydawał ten pies, ale to było coś nowego, coś, co przypominało płacz małego dziecka. Uruchamiało w niej alarm i odruch paniki. Podjechała do drzwi, otworzyła je i wyjrzała na zewnątrz. W pensjonacie panowała cisza, jeśli nie liczyć jazgotu psa. Nie słyszała Łowców Duchów, pingania ich sprzętu ani krzątaniny Marii. Podjechała do podnóża schodów i zawołała: – Hultaj! Psinko, chodź tu! Pies rozszczekał się jeszcze rozpaczliwiej. Wtedy zorientowała się, że ujadanie dobiega nie z korytarza na piętrze, ale z pomieszczenia sąsiadującego z pokojem Brzesków. Już zamierzała machnąć ręką na psią rozpacz, której nie mogła w tym momencie zaradzić, kiedy to poczuła. Niemożliwe, wymamrotała, wąchając powietrze. A jednak, nie miała wątpliwości. – Pani Jadwigo? Pani Stefo? Jest tam ktoś?! – krzyczała najgłośniej, jak potrafiła. Przejechała wózkiem do kuchni, ale Marii też nie było na miejscu. Cholera jasna! Zawróciła nieudolnie w przestrzeni między wielkim stołem a kredensem. Było dość miejsca, by swobodnie przejechać, ale nie na tyle, by robić kółeczka wózkiem. Źle wymierzyła odległość i do krwi obtarła sobie kłykcie o futrynę. Wjechała do pokoju, chwyciła telefon i bez namysłu zadzwoniła do Cezarego. – Wracaj natychmiast, pali się! – krzyknęła. – Chryste, jesteś cała? – zapytał zdenerwowanym głosem. – Ogień jest na piętrze. Nie wiem jak duży. – Już biegnę, będę w ciągu pięciu minut – zawołał. Do zapachu palącego się plastiku doszedł gryzący dym, który spełzał po schodach jak czarna mgła. Ogień się rozprzestrzeniał, a ona niewiele mogła zrobić, by go powstrzymać.

Podjechała do kontuaru recepcji. Pamiętała z opowieści Magdy o walce ze wściekłym mężem jednej z Ptaszyn, że trzymają tam gaśnicę. Była – nowiutka, czerwona, z nietkniętą plombą. Tylko czy wystarczy? Na piętrze powinna być druga… Tamara miała już głowę pełną najgorszych wizji ognia pożerającego dorobek życia Marii. I Hultaja, który był irytujący, ale nie zasługiwał na śmierć w płomieniach. Podjechała do schodów. Próbowała wstać. Dźwignęła się na nogi i usiłowała zachować równowagę, podtrzymując się balustrady, ale było wykluczone, aby wdrapała się na piętro bez kul, zresztą nawet z ich pomocą raczej nie dałaby rady. Sfrustrowana opadła na wózek. Usłyszała szarpanie klamki w drzwiach wejściowych, ale musiały być zamknięte na klucz. Cezary obiegł budynek i dostał się do środka przez drzwi kuchenne. Poczuła obezwładniającą ulgę, gdy porwał z jej rąk gaśnicę i wbiegł na piętro. Chwilę później doleciał ją rumor i mnóstwo przekleństw. W skrzyneczce w recepcji znalazła zapasowy klucz do głównego zamka. Otworzyła drzwi na oścież, żeby wywiało część gryzącego dymu. Ręce jej się trzęsły. Nie wiedziała, jaka jest skala zniszczeń, bała się o Cezarego. Może powinna dzwonić po straż pożarną? Nawet o tym nie pomyślała… Czy w Ustce mają oddział straży? Pewnie ochotniczą… Czy jeśli zadzwoni na numer alarmowy, połączą ją z oddziałem miejscowym czy ze słupskim? Ze zdenerwowania nie myślała jasno. Próbowała wystukać pytanie o numer do straży w Ustce w wyszukiwarkę Google na komórce, ale palce odmawiały jej posłuszeństwa i nawet autokorekta w telefonie nie była w stanie się domyślić, co właściwie chce napisać. „Czy szukasz »wróżka ustna«?” Cholera, wróżka też by się przydała. Za dużo pytań bez odpowiedzi. Podjechała do schodów. Ile czasu minęło? Co, jeśli Czarek zatruł się dymem albo stracił orientację i jest nieprzytomny? – Cezary! Żyjesz tam?! – wrzasnęła, zaniepokojona ciszą na górze. – Żyję! Ogień prawie opanowany – odkrzyknął. Zakręciło jej się w głowie, nie wiedziała – z ulgi czy od dymu. Wróciła do otwartych drzwi odetchnąć świeżym powietrzem. Cezary zszedł po kilku minutach, śmierdzący i brudny. – Już dobrze – powiedział – myślę, że nic już się nie tli. Zalałem wszystko pianą, będzie mnóstwo sprzątania. – Co się tam stało? – zapytała wstrząśnięta. – Ktoś podpalił kosz na śmieci na korytarzu. A wcześniej przeniósł go pod drzwi Łowców Duchów. – Jak duże są szkody?

– Nie tak duże, jak mogłyby być, gdybyś mnie nie zaalarmowała. Wypalone dziury w wykładzinie, stopiony laminat na drzwiach, osmalone ściany i ościeżnica. I spory bałagan. – A Hultaj? – zapytała cicho. Cisza, która zapadła na górze, budziła najgorsze obawy. Cezary pacnął się w czoło. Nie słyszał go podczas gaszenia pożaru. Założył, że pies pojechał z właścicielami na polowanie na duchy. – Cholera, jest w pokoju? Tamara podała mu zapasowy klucz. Wziął go bez słowa i poszedł na piętro. Po minucie wrócił z Hultajem na rękach, a ten lizał go po twarzy. – Drzwi od środka nie są nawet osmalone, więc nie miał kontaktu z ogniem, ale mógł się nawdychać dymu – powiedział, po czym wyniósł go na zewnętrzne schodki. Terier nie wyglądał na chorego czy przyduszonego. Tamara odetchnęła. Powinna natychmiast zadzwonić do Magdy i Marii, ale zaczęła się zastanawiać nad odpowiedziami na pytania, które na pewno będą chciały jej zadać. – Co się tam stało? Jak myślisz? Spięcie elektryczne? – W koszu na śmieci? Nie sądzę. – Myślisz, że ktoś zaprószył ogień? – I to raczej nie przypadkiem. Z tego, co wiem, nikt z gości nie pali. Przez chwilę milczeli. – Tamaro, jak zła jest sytuacja finansowa pensjonatu? – zapytał. – Odpada, możesz mi wierzyć. Maria nigdy by nie podpaliła Wielkiej Niedźwiedzicy. Nie z ludźmi w środku. Proszę cię, nawet nie wspominaj przy niej o tej teorii, bo będzie jej przykro. – Przepraszam. Po prostu zastanawiam się, kto by na czymś takim zyskał – powiedział wzburzony. – I czy to przypadek, że prawie wszystkich akurat wywiało. – Nie wiem, czy ktoś miał świadomość, że tu jestem. Siedziałam w pokoju, pracowałam. Ktoś mógł myśleć, że wyszłam, jak wczoraj, albo że jesteśmy gdzieś razem. Przytaknął. Też przyszło mu to do głowy. – Łowcy Duchów wyjeżdżali wcześniej, zaraz po śniadaniu, kiedy Magda i Artur szli na spacer, słyszałem ich za oknem. – A Jadwinia? – zapytała podejrzliwie. –To akurat wiem dosyć dokładnie. Dlatego nie wróciłem wcześniej. Byłem już z odbitkami przy pensjonacie, gdy zobaczyłem, że wychodzi. Przypomniałem sobie rozmowę przy śniadaniu. Wyglądała na wytrąconą z równowagi.

Pomyślałem, że lepiej mieć ją na oku. Zafundowała mi solidny spacer promenadą, wizytę w drogerii i spożywczaku… A potem zadzwoniłaś. – Jak długo za nią chodziłeś? Zerknął na zegarek i policzył. – Może czterdzieści minut. Raczej za długo, by to ona podpaliła kosz. – Wcale nie – powiedziała Tamara. – Mogła użyć świeczki jako opóźnionego zapłonu, widziałam coś takiego w filmie. Zanim zapach dymu dotarł do mnie, minęło trochę czasu. To mogła być ona. – Ale co zyskała? Myślisz, że chciała wzniecić pożar, żeby się pozbyć ciała, którego wciąż nie znaleźliśmy? – Nie wiem. Może. Mówisz, że ktoś przestawił kosz pod drzwi Łowców. Gdzie zwykle stał? – Tuż przy balustradzie, u szczytu schodów. – Ciekawe, że wylądował akurat pod ich drzwiami. – Mściwego poltergeista nie zamierzam uwzględniać. – A mściwą morderczynię? – Tylko po co miałaby to zrobić? Co mogłaby zyskać? – dopytywał rozsądnie. – Może chciała się pozbyć Hultaja, nie zwłok? – Bo szczekał? – Na przykład. Może on wyczuwa zapach, który nam umyka. To w końcu pies myśliwski. Przez jakiś czas będzie czuł tylko stopiony plastik i dym. Musiał przyznać, że brzmiało to dość logicznie. Może podpalaczka nie przewidziała, że zajmie się wykładzina i laminat? Może miał się spalić tylko pełen papierów i plastiku kosz na śmieci, żeby ogłupić zmysł węchu Hultaja? Czy Jadwinia była tak bezmyślna, czy tak bezwzględna? – To wciąż mógł być wypadek. Spięcie w jakimś przedmiocie elektronicznym, który wyrzucono do kosza, niedokładnie stłamszony niedopałek… – Próbował przekonywać ją i siebie, choć nie wierzył w taką wersję wydarzeń. – Jedno mnie zastanawia. Czujnik dymu nie piszczy, choć dym dotarł aż na dół. Cezary bez słowa wrócił na górę. Po chwili rozległo się brzęczenie alarmu. Zszedł z pociemniałą gniewem twarzą. – W pokojach czujniki są przy oknie, pewnie żeby zniechęcać do popalania w pomieszczeniu. Ale na korytarzu czujnik jest zaraz nad drzwiami do pokoju Łowców Duchów. – Więc czemu nie zadziałał? – Bo wyjęła baterie. Leżały w kącie, przy schodach. – Musimy zadzwonić po Magdę i Marię. I na policję – powiedziała stanowczo Tamara. Emocje ściskały ją w piersi, a resztki dymu wciąż drażniły gardło.

– Nie mamy żadnych dowodów, że to ona. Tak jak nie mamy żadnych dowodów na śmierć Kazika. Wiesz, jak to może wyglądać dla kogoś z boku? – Tak. Nie tylko ty zapytasz o długi Marii. Więc na razie bez policji. Przynajmniej oficjalnie – dodała, bo z całą pewnością miała zamiar zadzwonić do Marka Garstki. Cezary był wściekły. A im bardziej był wściekły, tym mniej się odzywał. Dotąd mógł to traktować jak zabawę, rozpraszajkę i inscenizację w stylu Agathy Christie. Ale tym razem wszystko mogło się skończyć tragicznie. Dla pensjonatu, dla Joanny, dla Garstek. I dla Tamary. Gdy usłyszał, że jest uwięziona na wózku w płonącym budynku, serce mu zamarło. Przybiegł tu, bijąc swoją życiówkę na tym dystansie. A przecież mogło go nie być w okolicy… Jadwiga przesadziła. A on nie spocznie, dopóki nie spotka jej za to kara. Milczał. Wściekłość i determinacja podsycały w nim krwawe fantazje o sprawiedliwości uderzającej w Jadwigę jak młot. – Na pewno wszystko w porządku? – zapytała Tamara, sięgając po jego dłoń. – Jesteś strasznie blady. – Jest dobrze. To tylko skok adrenaliny – zapewnił. – Bałam się. Nie dałabym rady tam wejść i cię wyciągnąć. – Ograniczę ryzykowne wyskoki do końca twojej rehabilitacji, co ty na to? Ale potem koniec taryfy ulgowej. Jeśli będę tonął, oczekuję, że wyciągniesz mnie z wody. Szturchnęła go pięścią w udo. – Mów tak dalej, a sama cię utopię. Będzie mi przykro, ale to będzie twoja wina, cwaniaczku.

Rozdział 23 – Kiedy mówiłeś o szturchaniu niedźwiedzia kijaszkiem, nie takich efektów się spodziewałam – przyznała Magda. Była wstrząśnięta. Zapach spalenizny wgryzał się w nozdrza, piekł w oczy. – Niewiele brakowało… – przyznał Artur, oceniając zniszczenia. – Jedno jest pewne: wiesz, jak wsadzić kij pod żebra niedźwiedziowi. Gdy Tamara zadzwoniła i powiedziała o pożarze, Magdzie cała krew odpłynęła z głowy. Musiała usiąść, oprzeć czoło na kolanach i oddychać, czekając, aż minie to paskudne wrażenie, że wali jej się cały świat. – Czy ktoś jest ranny? – szepnęła przez zaciśnięte gardło. – Wszyscy cali i zdrowi, oddychaj! – zapewniła Tamara – Nie wiesz, gdzie jest Maria i Joanna? – Znajdę je – obiecała Magda. Babcia odebrała już po drugim dzwonku. Magda wolała nie mówić jej od razu o dramatycznych wydarzeniach. Jeśli ona prawie zemdlała na tę wiadomość, Marii groził stan przedzawałowy. – Gdzie jesteś? – zapytała tylko. – Przy suchym doku, jem drugie śniadanie na świeżym powietrzu. Zostały mi jeszcze drożdżówki, jeśli chcesz. – Zaraz będziemy – uprzedziła ją Magda i faktycznie, w niecałe dziesięć minut dotarli z Arturem z plaży do portu. Przekazywała Marii nowiny delikatnie, trzy razy zapewniając, że sytuacja jest opanowana, a nikomu nic się nie stało. Maria zareagowała gwałtownie. Nagle zbladła jak zjawa, głowa zrobiła jej się lekka, zimno pełzło po kościach. Kiedy wracały do Wielkiej Niedźwiedzicy, nie odezwała się słowem, pełna złych przeczuć. Czy to kolejny ruch szantażysty? – taka była jej pierwsza myśl. Kara za to, że nie poświęciła mu uwagi, której oczekiwał? Szła jak automat, czując narastającą panikę. – Co z Joanną? – zapytała cicho. – Myśleliśmy, że jest z tobą – przyznała Magda. – Źle się poczuła. Poszła się położyć. – Ogień był tylko na górze – zapewniła dziewczyna. – Jeśli Joanna wzięła proszki, mogła nawet nie zauważyć zamieszania – westchnęła Maria z ulgą. Ostatnie, czego potrzebuje Ptaszyna, to dodatkowa

porcja stresu. Cezary i Tamara czekali na nich przy drzwiach. Marii ulżyło, gdy zobaczyła, że są cali. Przeszła szybko do pokoju Joanny i zapukała. – Joasiu, jak się czujesz? – zawołała. – Lepiej – dobiegło zza drzwi. Odetchnęła, opierając czoło o zimną powierzchnię drzwi. – No dobrze, jak źle jest? – zapytała Cezarego. Ślady sadzy na jego twarzy i ubraniu zdradzały, że to on uporał się z pożarem, zanim pochłonął jej dobytek i bliskich. Nie potrafiła znaleźć słów wdzięczności. Przyjdą do niej. Ale teraz mogła tylko skupić się na faktach i kwestiach czysto materialnych. Emocje zamknęła w szczelnym pudełku, bez którego mogłaby się rozsypać. – Zniszczenia są tylko na piętrze, nie jest źle, naprawdę – zapewnił Cezary. Maria nie była w stanie nic powiedzieć. Ręce jej się trzęsły, tak samo kolana. Minęła ich i weszła na piętro. – Chryste – jęknęła, widząc ślady ognia i dymu oraz pokrywający wszystko suchy, biały proszek z gaśnicy. Śmierdziało spalonym tworzywem sztucznym. Zaczęła płakać, gwałtownie i rozdzierająco. Nie mogła już stać, więc upadła na kolana, skuliła się na podłodze i wyła jak zranione zwierzę. Brudnymi od sadzy dłońmi rozmazywała łzy na policzkach. Opłakiwała nie tylko zniszczenia, ale poniekąd także całą ideę pensjonatu, która z każdą chwilą wymykała jej się z rąk. Była winna bankowi już trzy zaległe raty. Dali jej trzy miesiące na spłatę tych i trzech następnych. Co poza sezonem było właściwie niemożliwe. A teraz jeszcze to… – Tyle pracy, tyle serca i wszystko na nic – szeptała, kołysząc się w przód i w tył. Magda klęknęła przy niej, objęła ją ramieniem, pocieszała, ale jej słowa ledwie do Marii docierały. Rozpadła się na okruchy. Znosiła wiele, ale ten ostatni cios po prostu złamał jej serce. Magda i Artur podźwignęli ją z ziemi, pomogli zejść po schodach, a potem wyprowadzili z pensjonatu na podwórze i znów po schodach do jej mieszkania. Szła jak automat, wciąż szlochając. Całe życie była silna. Musiała być silna, żeby przetrwać. A potem – by pomóc przetrwać innym. Teraz jednak jej siły się wyczerpały. Nie wiedziała, czy się kiedyś pozbiera. – Babciu, to tylko tak wygląda. Posprzątamy wszystko, odnowimy i ogarniemy, nic się nie martw!

Słowa Magdy docierały do niej z oddali. Zwinęła się na kanapie i przyciskając do piersi poduszkę, płakała. Jakaś część jej świadomości rejestrowała, że brudzi poszewkę sadzą, ale reszta była zbyt zobojętniała, aby się tym przejąć. Po jakimś czasie Magda wyszła z mieszkania. To takie dobre dziecko… Wybaczyła Marii to, że ją zaniedbała. Dała szansę, choć Maria opuściła ją w godzinie próby… Jak jej powiedzieć, że za chwilę wszystko straci? To powinno być jej dziedzictwo, jej spadek! A za kilka miesięcy będzie to własność banku. Nie pozostanie już nic, co by ją tu trzymało… Maleńka kawalerka i pół etatu albo choćby i etat kelnerki to za mało dla młodej, zdolnej dziewczyny. Maria wiedziała, że Magda zasługuje na więcej. I że wyjedzie. A ona nawet nie będzie próbowała jej od tego odwieść, bo byłoby to zbyt egoistyczne. Ta myśl wywołała nową falę łez. * Magda wiedziała jedno – musi doprowadzić korytarz do porządku, zanim wrócą goście. Artur i Cezary ruszyli jej na pomoc. Nawet nie przyszło jej do głowy, że Czarek jest gościem i nie powinien targać ze schowka wielkiego odkurzacza, a potem sprzątać schodów i korytarza z gaśniczego proszku. Czuła wdzięczność. I chyba właśnie w tym momencie pomyślała o nim jako o członku rodziny. Oznaczało to coś, na co Tamara przypuszczalnie jeszcze nie była gotowa. Przy akompaniamencie odkurzacza wrzucała placki stopionego plastiku do worka na śmieci, a potem szorowała z sadzy ściany i pomarszczone drzwi do pokoju państwa Małeckich. Będą musieli pomalować przynajmniej tę jedną ścianę. Artur już pojechał do sklepu po wiaderko jasnożółtej farby, ale co z drzwiami? Bez wymiany się raczej nie obejdzie. Wykładzina była zwęglona, nadtopiona, gdzieniegdzie wtopiły się w nią kluchy z plastiku, pozostałość kosza na śmieci i jego zawartości. Jeśli Tamara miała rację i to Jadwiga podłożyła ogień przy użyciu świecy jako opóźnionego zapłonu, nie został po tym żaden ślad. Sprawdziła wolne pokoje – zapach spalenizny nie był tak uciążliwy jak na korytarzu, ale otworzyła okna, żeby porządnie przewietrzyć. Może powinna wezwać kogoś ze straży, kto sporządziłby raport, ale nie chciała, by sytuacja urosła do rangi wielkiego problemu, który mógłby ostatecznie pogrzebać Wielką Niedźwiedzicę. Wolała uniknąć plotek. Wielu wiedziało, że miały kłopoty finansowe. W tak małej miejscowości ludzie się znają. Pewnie już od dawna krążyły słuchy na ten temat. Poza tym nie chciała odstraszyć Łowców Duchów ani nawet Jadwini Brzesko. Dlatego czekanie z porządkami na ekspertów od podpaleń zwyczajnie nie wchodziło w grę.

Cezary i Tamara przedstawili jej teorię, że za wszystkim stoi podejrzana o morderstwo Jadwiga. Magda kupiła to od razu. I była wściekła. Bo ukatrupić męża w czasie kłótni to jedno, nawet sąd mógłby to uznać za zabójstwo w afekcie, może nawet wypadek. Ale jeśli podłożyła ogień, to już świadczyło o jej premedytacji i głupocie. Ryzykowała, że spali cały pensjonat z niewinnymi ludźmi w środku – i tak by się stało, gdyby Tamara nie poczuła dymu. Nie do końca przekonywał Magdę pomysł, że motywem podpalenia miało być uciszenie Hultaja. Jej zdaniem chodziło raczej o zatuszowanie morderstwa. Czy Jadwiga zamierzała tu wrócić? Czy zabrała swoje dokumenty i komputer, zanim wyszła z pensjonatu? Czy w ogóle pomyślała o Joannie, Tamarze albo Marii, które mogły zginąć w pożarze? – Dopadnę ją. Nie wie, z kim zadarła – wymamrotała ze złością, szorując ścianę. Lateksowa farba nie okazała się aż tak plamoodporna, jak sugerowały reklamy, ale nie było tragicznie. Wykładzina kwalifikowała się do wymiany. Zerwanie jej z całego korytarza przerastało możliwości Magdy, poza tym nie wiedziała, w jakim stanie jest podłoga pod spodem. Wciąż mieli gości, o ile nie uciekną z powodu spalenizny. Zbiegła do kuchni, gdzie wygrzebała z szuflady nóż do tapet, gwoździe i młotek. Nie na darmo oglądały z ciotką setki filmików z cyklu „zrób to sam”. Wprawdzie niemal nigdy nie wdrażały prezentowanych w nich pomysłów, ale wiedziała, jak zrobić z opony łabędzia, a z ceramicznej doniczki grill, więc powinna sobie poradzić. W kanciapie na piętrze znalazła zwinięte w kącie dywany i chodniki. Wybrała jeden z większych, który na oko powinien pasować rozmiarem. Przymierzyła go do wypalonej dziury i zaznaczyła krawędzie, a potem wycięła w wykładzinie wielki prostokąt, nieco mniejszy od chodnika. Uparcie walczyła z płachtą zwęglonego i śmierdzącego materiału. Klej, którym przytwierdzono go do podłogi, dawno wysechł i skruszał, więc gdy zaparła się piętami i szarpnęła z całych sił, udało jej się oderwać spory kawałek. Zasapana i spocona, przymierzała się do dalszej roboty, kiedy pojawił się Cezary, który skończył już odkurzać schody i ślady sadzy na parterze. Z jego pomocą po kilku minutach w wykładzinie ziała prostokątna dziura. Zwęglony kawał Magda pocięła na kawałki i wrzuciła do worka. Załatała dziurę chodnikiem, który ułożony symetrycznie przy drzwiach wyglądał jak artystyczna wycieraczka. Nieźle. Chciała przybić rogi gwoździami, ale Cezary ją powstrzymał. – Zadzwoń do Artura, niech kupi przy okazji montażową taśmę dwustronną. To właśnie zrobiła. Gdy skończyli rozmawiać, usiadła na piętach, rozglądając się i oceniając szkody.

– Nie jest tragicznie – zapewnił ją Cezary. – Dobrze, że nie macie obłożenia. Wystarczy, że przeniesiesz Łowców Duchów na drugi koniec korytarza, i będzie dobrze. Drzwi się wymieni. Wykładzinę też. Cała reszta to kosmetyka. – Gdyby nie ty, byłoby dużo gorzej. Dziękuję ci z całego serca. – Nie ma za co. Ratowałem swój sprzęt. Jeśli ogień by się rozniósł, moje dziecinki mogłyby ucierpieć. – Mrugnął do niej. – Tak, to na pewno z troski o aparaty – przytaknęła porozumiewawczo. – Możliwe też, że jestem błędnym rycerzem, i skoro księżniczka wzywa ratunku przed smokiem, biegnę bez zastanowienia. – Powiedziałabym: nie pierwszy raz. I masz rację, nie jest najgorzej. Ale wciąż jestem wściekła na Jadwigę. – Nie mamy dowodów – odparł bez przekonania. – Nie wiem, czy ich potrzebuję, żeby dosypać jej środka przeczyszczającego do kawy, którą i tak, jak zawsze, skrytykuje. – Zapamiętam, że jesteś mściwa. – Tak będzie dla ciebie lepiej, skoro zawracasz głowę mojej cioteczce. Gdy dwie godziny później żeńska część ekipy Łowców Duchów wróciła do pensjonatu, większość śladów po pożarze zniknęła. Gdyby dotknęli ściany, zauważyliby, że farba wciąż jest wilgotna. Pani Ula Małecka patrzyła przez dłuższą chwilę na zniszczone drzwi i chodniczek, którego wcześniej z pewnością tu nie było. – Hultaj! – krzyknęła przejęta, gdy dotarło do niej, że nie słyszy szczekania, choć są pod drzwiami. Magda wychyliła się z kanciapy, gdzie chowała odkurzacz. – Miałyśmy malutki pożar, Hultaj jest na dole, z moją ciotką. Przepraszam, weszłam do środka, chciałam się upewnić, że dym mu nie zaszkodził. – Och, oczywiście. Jak dobrze, że nie ucierpiał! – To mógł być poltergeist – oświadczyła podejrzliwie pani Stefa. Pociągała nosem, wyczuwając spaleniznę. – Czytałam o takich, które mogą wytwarzać energię nie tylko kinetyczną, ale i egzotermiczną… – Raczej przypadkowe zaprószenie ognia – wyjaśniła Magda. – Tak, oczywiście, dziecko, tak to pewnie wygląda – pokiwała głową pani Stefa z miną sugerującą, że wie swoje. – Niech no tylko chłopaki wrócą. Mówiłam, że trzeba było badać pensjonat do skutku, a nie wychodzić, gdy akurat najwięcej się tutaj działo. – Pani Ulu, mimo tego wypadku zostajecie państwo jeszcze trzy dni, prawda? Małecka skinęła głową, dotykając opuszkami pomarszczonego laminatu na drzwiach. – Jeśli państwo się zgodzą, proponuję przenosiny do innych

pokojów. Zapach spalenizny nie będzie taki uciążliwy. Przepraszam za niedogodności. – Musimy się z takowymi liczyć, skoro badamy to, co nieznane i co nie zawsze chce być poznane – oświadczyła pani Stefa sentencjonalnie. – Kto by pomyślał, że po tylu latach od wojny ten duch wciąż jest taki aktywny… Choć może to właśnie z powodu tak długiego czasu? Skumulowany potencjał energetyczny… Ula, jak myślisz? – Jeśli to duch, nasze badania narażają mienie pań Garstek – odpowiedziała zatroskana. – Chyba powinniśmy zwrócić paniom pieniądze za ten remont… Nie sądziłam, że naszym poszukiwaniom będzie towarzyszyło takie niebezpieczeństwo… Magda zapewniła je, że pensjonat jest ubezpieczony. – Tylko proszę nie mówić rzeczoznawcy o duchach – poradziła pani Stefa. – Zawsze próbują się wtedy wymigać od wypłaty. – Bez obaw, nawet o nich nie wspomnę – uspokoiła ją Magda. Wiedziała, że cokolwiek powie, nie osłabi przekonania czy wręcz pewności pani Stefy, że oto poltergeist próbował interweniować, by przeszkodzić im w udokumentowaniu zjawisk nadprzyrodzonych. Ta wersja była dla nich dużo łatwiejsza do przyjęcia niż taka, że ich sąsiadka to najprawdopodobniej morderczyni, która podłożyła ogień z premedytacją. Być może dla zatarcia śladów zbrodni. Albo by skrzywdzić ich psa, który był sygnalistą.

Rozdział 24 Joanna przespała apokalipsę. Słyszała wcześniej głos Marii, która pytała, jak się czuje. Pamięta, że coś odpowiedziała, ale zasnęła prawie natychmiast, i to nawet bez proszków. Drugi raz obudziło ją pukanie do drzwi. Zwlekła się z łóżka i z kocem narzuconym na plecy jak peleryna odblokowała zamek. Tamara wyglądała na zdenerwowaną, ale odetchnęła na widok swojej sąsiadki. – Coś się stało? – zapytała Joanna, pocierając skroń. Czemu głowa nie mogła jej już odpuścić? Ból, tępy i uciążliwy, towarzyszył jej od kilku dni. Czasami dawało się go uciszyć tabletką, ale dziś nie wystarczała. – Nic wielkiego. Mały pożar. Chciałam się tylko upewnić, czy nie ma tu jakiegoś wadliwego szybu wentylacyjnego i czy nie zatrułaś się dymem. Joanna uśmiechnęła się ciepło. Mieszkanki Wielkiej Niedźwiedzicy wydawały się naprawdę przejmować jej losem. Nie sądziła, że zasługuje na takie traktowanie, i szczerze wzruszała ją troska tych wyjątkowych kobiet. Powietrze faktycznie pachniało lekko spalenizną. Przypomniało Joannie dzień, w którym krzywo postawiła patelnię na palniku gazowym i spaliła się cała rączka. Smród plastiku był podobny. Nagle zaniepokoiła się. – To chyba nie ja? Nie zostawiłam czajnika na gazie? – zapytała, nie mogąc sobie przypomnieć, czy przed tym, jak wlała wodę do termosu, zgasiła palnik. – To nie w kuchni, ale na piętrze, małe spięcie – wyjaśniła Tamara, nie chcąc zamartwiać Joanny szczegółami. Przyglądała się jej przez chwilę. Joanna wyglądała blado, jakby zmagała się z chorobą. Jej skóra wydawała się prawie przeźroczysta. Włosy na skroniach sklejał pot. – Może napijemy się herbaty? – zaproponowała. – Nie musimy nic jeść, jeśli nie chcesz – zapewniła, widząc grymas Joanny. – Ale chętnie przyjmę pomoc. Wszyscy są zajęci sprzątaniem po pożarze, a z wózka nie dosięgnę czajnika – dodała, choć świetnie mogła sobie sama poradzić ze zrobieniem herbaty. Joanna odłożyła koc na łóżko i poszła z nią do kuchni. Tamarze nie umknęło, że porusza się wolno, jakby ostrożnie, wyraźnie oszczędzając prawą stronę ciała, którą osłaniała łokciem. Nie chciała odstraszyć młodej kobiety pytaniami. Joanna miała w sobie coś z nieufnego zwierzątka. Niby przychodziła zawołana, ale wystarczał jeden nieostrożny ruch, by czmychała pod kanapę.

– Jak duże są szkody? – zapytała Tamarę, gdy usłyszała odkurzacz na piętrze. – Mam nadzieję, że niewielkie. Maria naprawdę nie może sobie teraz pozwolić na remont – odpowiedziała tamta i upiła łyk herbaty. Coś w jej głosie zaniepokoiło Joannę, więc zaczęła dopytywać. Tamara, początkowo niechętnie, w końcu opowiedziała jej pokrótce, co wie. Może dlatego, że Joanna wyraźnie się ożywiła, a niepokój o pensjonat i Marię przezwyciężył jej przygaszenie i rezygnację. – Nie mogę sobie wyobrazić, że pensjonat miałby po prostu przestać istnieć – szepnęła. – Zniknąłby azyl, jedyna szansa na ratunek dla takich jak ja! – Tego niestety Maria nie może wpisać w formularz bankowy, skoro wiedzą o tym nieliczni. Utrzymanie tajemnicy zapewniało wam wszystkim bezpieczeństwo. Jeżeli zdołamy jakimś cudem spłacić kredyt, będzie wam wciąż potrzebna – zauważyła ponuro Tamara. Myślała o tym. Rozmawiała z Cezarym. Zastanawiali się, co mogą zrobić. Rozważali nawet rejestrację fundacji, legalizację Przystani, dzięki czemu Maria mogłaby się starać o jakąś dotację, ale szybko zrezygnowali. Raz, że Przystań potrzebowała więcej dyskrecji niż transparentności, jaka wymagana jest w wypadku fundacji. Dwa – to wszystko zajęłoby mnóstwo czasu. A trzy – i tu niestety Cezary trafił w punkt – trudno sobie wyobrazić, by ten sam rząd, który odbierał dotacje domom samotnej matki, Błękitnej Linii czy organizacjom walczącym z przemocą domową, był zainteresowany wspieraniem finansowym fundacji, która chroni ofiary i pomaga im uciec od toksycznych i agresywnych współmałżonków. Wedle konserwatywnych polityków przemoc i maltretowanie z łatwością wpisywały się w definicję rodziny, z kolei rozwód i ucieczka od oprawcy nierzadko spotykały się z potępieniem. Owszem, wymyślili kilka rozwiązań tymczasowych, takich jak aukcja charytatywna czy wystawa ich prac, ale to wszystko musiałoby się odbyć nieoficjalnie – nigdzie nie mogliby ogłosić, że pieniądze trafią do Przystani. Raczej do kobiet w potrzebie, bez szczegółów. I znów Cezary, bardziej niż ona obeznany z tematem akcji charytatywnych, zauważył, że to odziera całą imprezę z historii, a to one – osobiste i wstrząsające – sprawiają, że ludzie chcą się dzielić pieniędzmi. Gdyby wiedzieli, przez co przechodzą Ptaszyny, gdyby poznali działalność Marii, na pewno chcieliby ją wesprzeć. Ale przecież nie mogli pójść z tymi informacjami do mediów, by nie narażać bezpieczeństwa kilkudziesięciu kobiet, które przewinęły się przez pensjonat. Przystań – jako tajna grupa zrzeszona w internecie – pomogła wielu ofiarom i miała większe pole manewru niż Wielka Niedźwiedzica. Dawne beneficjentki zostawały w sieci i pomagały kolejnym, oferując dach nad głową i pomoc

logistyczną w kraju i za granicą, przynajmniej na kilka pierwszych dni, kiedy sytuacja uciekinierki jest najbardziej napięta, wręcz dramatyczna. Ale Wielka Niedźwiedzica była wyjątkowa. W Ustce, miejscowości typowo turystycznej, łatwo było wtopić się w tło. Mieszkańcy przyzwyczaili się, że w ich mieście ciągle pojawiają się nowe twarze, więc Ptaszyny mogły zostawać tu dłużej, do czasu, aż staną na nogi, uporządkują sytuację prawną czy dojdą do siebie fizycznie i psychicznie. Tu mogły nie tylko bezpiecznie się przyczaić, ale też pracować, odkładać pieniądze. Miały kontakt z terapeutką i prawnikiem. Maria wraz z siecią współpracowników oferowała niezbędną opiekę. Tamara intensywnie nad tym myślała. Wciąż nie mogła znaleźć rozwiązania, które zapewniłoby pensjonatowi względną stabilizację finansową bez utraty walorów dyskrecji. Planowała – gdy tylko zdejmą jej gips – zorganizować wystawę i aukcję, ale to wszystko wydawało się jej kroplą w morzu potrzeb. Cezary coś kombinował. Znała go wystarczająco, żeby rozpoznać symptomy, ale nie był gotowy do dzielenia się pomysłami. Zgrzytał zębami, jak zawsze wtedy, gdy coś go gryzło. Był idealistą. Nie znał Marii tak długo jak Tamara, ale bez wątpienia miała w nim sojusznika. Joanna słuchała poruszona. Zaciskała i prostowała palce na wełnie wiśniowego szalika, którego nie zdjęła nawet w ciepłej kuchni. A potem wstała od stołu ze słowami: – Przepraszam, chyba muszę się położyć. – Na pewno nie potrzebujesz wybrać się do lekarza? – zapytała zmartwiona Tamara. Ptaszyna z uporem pokręciła głową. Rumieniec ożywienia znów odpłynął, zostawiając Joannę upiornie bladą. Jej oczy lśniły gorączkowo. – Nie zapomnij herbaty – poprosiła Tamara. – Ostatnie, czego potrzebujesz, to odwodnienie. Joanna przytaknęła i wzięła kubek. Powoli wróciła do pokoju. Przy gwałtowniejszych ruchach ból stawał się nie do zniesienia. Myślała, że będzie lepiej. Może gdy siniaki zjaśnieją. Jej bok, żebra i biodro wciąż były granatowofioletowe po tym, jak Radosław kopał ją w ciężkich butach. To wtedy Joanna zrozumiała, że Maria miała rację. Czas się kurczył. Jeśli szybko nie ucieknie – on ją zabije. Wiedziała, że dzięki kontaktom w policji będzie bezkarny. Dla umęczonej kobiety miało to niesłychane znaczenie. Była niemal gotowa pogodzić się z tym, że mąż pozbawi ją życia, ale nie z tym, że ujdzie mu to na sucho. W swych najpiękniejszych fantazjach nie widziała wolności dla siebie – na to brakowało jej wyobraźni – jedynie niewolę dla niego. Chciałaby być osobą religijną choćby po to, by czerpać otuchę z wyobrażenia Radosława w piekle.

Teraz, po kilku dniach, mimo cierpienia zaczynała wierzyć w swoją wolność, w to, że jeszcze może sobie wszystko poukładać. I przez to jej strach był silniejszy. Wreszcie miała coś do stracenia, nawet jeśli był to zaledwie potencjał tego, kim jeszcze może się stać. Dziś jej życie zdawało się cenniejsze niż jeszcze tydzień wcześniej. Nie miała sił dalej uciekać. Jej iskra wypalała się. Energii mogło starczyć na jedną próbę. Z każdym dniem jej myśli robiły się mroczniejsze, bardziej defetystyczne. Karty mogły przecież być znaczone, a jej pisane było nie przetrwać. Lecz jeśli to koniec, przynajmniej ma z okna widok na wolność. Dobre i to. Ale wcześniej musiała coś zrobić. Musiała odwdzięczyć się Marii za pomoc. Nie zdołałaby zrobić tego samodzielnie, ale – co właśnie sobie uświadomiła – nie była sama. Maria też nie, choć wydawała się o tym nie pamiętać. Włączyła mały laptop i połączyła go z wi-fi pensjonatu. Miała tego unikać dla własnego bezpieczeństwa, ale nagle wydało jej się to nieważne. Potrzebowała internetu. Ufała jego mocy z niemal religijną żarliwością. Bóg, aniołowie i wszyscy święci, do których modliła się latami, nie pomogli. Internet nie zostawił jej próśb bez odzewu. Weszła na grupę Przystani i pierwszy raz założyła wątek. Napisała, że Maria potrzebuje pomocy, Wielka Niedźwiedzica może zniknąć na zawsze. I że rozumie, jeśli któraś nie chce pamiętać, w jakim była stanie, gdy tu trafiła, może nawet próbuje wyprzeć wspomnienia dawnego życia, a Przystań i Wielką Niedźwiedzicę traktuje jak pogranicze, strefę tranzytową, która przypomina o tym, co było przed ucieczką. Ale czasem, dodała, nie wolno zamykać oczu. I mają to potraktować jak test. Gdy wcześniej to one potrzebowały pomocy, Maria zdała swój egzamin śpiewająco. Gdy skończyła pisać, była bez sił. Wyłączyła komputer, nie czekając na odpowiedzi. Musiała się położyć. Może wtedy głowa na chwilę przestanie boleć, a szum ustanie. * Naprawdę chciała wstać i otworzyć drzwi komuś, kto pukał, ale nie miała siły. Czuła się taka zmęczona i zziębnięta. Otulona kołdrą i kocem, trzęsła się z zimna. Chciało jej się spać. Głowa ciążyła jej na poduszce. Znów wróciły mdłości, choć nie jadła nic od rana. Nie była w stanie iść do łazienki, więc postawiła przy łóżku plastikowe wiaderko. Dawno nie czuła się tak podle. Bolały ją wszystkie mięśnie, miała dreszcze. Ból brzucha odbierał jej jasność myśli, skuliła się, dociskając do niego poduszkę.

Zanim uciekła, Radosław ją pobił, kilka razy kopnął. Może złamał jej żebra? Granatowy siniak stanowił powierzchowną część problemu. Bolało ją głęboko w boku. Może mąż uszkodził jej nerkę? Miała trudności z oddawaniem moczu. Choć Tamara mogła mieć rację i wtedy przyczyną byłoby odwodnienie. Powinna więcej pić, ale to pogarszało objawy. Gdyby poszła do lekarza, Radosław by ją znalazł. Przekonała się o tym na własnej skórze pół roku temu, krótko po powrocie od ginekologa z zastrzyku hormonalnego. Robiła wszystko, aby nie zajść w ciążę. Wtedy już nigdy nie zdołałaby się uwolnić. On też o tym wiedział, dlatego tak bardzo zależało mu na dziecku. W jego słowniku wyrażenie „gwałt małżeński” nie istniało. Nazywał to obowiązkiem małżeńskim. A ona nauczyła się, że jeśli się opiera, boli bardziej i dłużej, i że nic nie zdoła go powstrzymać przed – jak to nazywał – „egzekwowaniem przywilejów”. Wizyta u ginekologa wymagała od niej planowania i sprytu niewiele mniejszego niż ucieczka do Ustki. Ale już następnego dnia wiedział o wszystkim. Sprawdził jej konto w NFZ-ecie czy ZUS-ie, nieważne. Ukarał ją za nieposłuszeństwo. Tyle dobrze, że kolejne trzy miesiące miała ochronę przed niechcianą ciążą. Nawet gniew Radosława nie mógł cofnąć działania hormonów. Gdyby teraz powiedziała Marii, jak źle się czuje, ta na pewno wezwałaby lekarza. A wówczas – miała pewność – zdemaskowanie było kwestią czasu. Znów wzięła tabletki przeciwbólowe, choć od dawna nie przynosiły ulgi. Jakby ranę postrzałową próbowała zalepić plastrem. Jak niby paracetamol mógł pomóc na ból tak silny, że mieszał jej w głowie? Może to tylko infekcja albo zatrucie, pocieszała się, okrywając się kocem, choć resztki zdrowego rozsądku podpowiadały, że to coś gorszego od najstraszniejszej grypy. Skąd ten chłód? Skuliła się jeszcze mocniej, gdy łóżko zaczęło się kołysać jak ponton na wodzie. Znów ją zemdliło, resztką sił przechyliła się nad krawędzią łóżka i złapała wiaderko. Mokra od potu opadła na poduszkę. Niech to się już skończy, pomyślała, niech przestanie boleć. Jakikolwiek miałby być koniec, niech już nadejdzie… To kara za nieposłuszeństwo wobec bożych przykazań – usłyszała w głowie głos matki. A może wcale nie w głowie? Może tu była? Joanna rozglądała się po pokoju, wydawało jej się, że coś widzi, że jakiś cień ukrywa się przy oknie. Płakała, tłumiąc szloch poduszką. – Odeszłaś od męża! Obraziłaś go! Obraziłaś Boga! Czego się spodziewałaś, głupia dziewucho? – Słowa matki wypalały piętno w jej mózgu. Ból przyćmił wszystko inne. Chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle. Zasypiała. Zsuwała się coraz niżej w zimną ciemność. I nie mogła przestać

myśleć o tym, jak bardzo to wszystko jest niesprawiedliwe. Przecież uciekła! Przecież dostała szansę…

Rozdział 25 Na piętrze wciąż dawało się wyczuć woń spalenizny przebijającą przez zapach świeżej farby i cytrynowego preparatu czyszczącego. Magda obserwowała przenosiny państwa Małeckich do nowego pokoju, na drugim końcu korytarza. Zgodziła się także na zmianę lokum przez państwa Dyziaków, by nie narażać paktu Łowców Duchów. Dzięki tej podwójnej przeprowadzce odkryła dziw nad dziwy – oto dwie parki chomików przytachały do pensjonatu dobytek życia. Jakim cudem udało im się wnieść niezauważenie tonę bagażu? Ile razy musieli pokonać trasę między samochodem a miejscem zakwaterowania? I jakim sposobem to wszystko zmieściło się w niewielkich przecież pokojach, a wcześniej w furgonetce? Nagle dotarło do niej, że wbrew temu, co sądziła, goście mają tu mnóstwo swobody. Czy zauważyłaby, gdyby Cezary nocą zakradał się do Tamary? Retoryczne pytanie. Czy zorientowałaby się, gdyby Jadwiga po kawałku wynosiła Kazika albo wnosiła i wynosiła jakieś sprzęty? Najwyraźniej uszłoby jej uwadze wszystko, co nie byłoby stadem słoni i nie szczekało jak terier. Widok Łowców wędrujących korytarzem – z torbami, walizkami, różnorakim sprzętem, naręczami książek i notesów, map, opasłych teczek – sprawił, że Magda nuciła pod nosem melodię z Doktora Who. Może są podróżnikami w czasie, a ich furgonetka to zakamuflowana niebieska budka telefoniczna? Jeśli złożą jej propozycję, by została towarzyszką, może się skusić. Towarzyszki Doktora pewnie nie muszą spłacać ziemskich kredytów. – Pani Magdo! Nie mogę znaleźć naszej torby, przenosiła ją pani? – usłyszała wołającego z dołu pana Zenona. Nie skojarzyła, o czym mówił, dopóki jej nie przypomniał, że jakiś czas temu prosił ją o przechowanie dużej, wyłożonej gąbkami torby dla ochrony delikatnego sprzętu elektronicznego. Zbiegła na parter i przeszukała schowek, mając nadzieję, że gdzieś tu jest, między paczkami wykrochmalonych obrusów i pościeli, workami papieru toaletowego i kuchennych ręczników, ale niestety – torba zniknęła. Przeszył ją chłód. Czuła się osobiście odpowiedzialna za kradzież, nawet jeśli uprzedzała Łowców, że pomieszczenie zamyka się jedynie na zasuwkę. Kto, u diaska, mógł wziąć torbę?

– Naprawdę nie wiem, gdzie się mogła podziać, ale będę jej szukać – zapewniła. – Może babcia ją gdzieś przeniosła? Pan Zenon wyglądał na zatroskanego. – Ojej, a to takie delikatne elementy, mnóstwo szkła… – Może tymczasowo wystarczą dodatkowe ręczniki i koce dla zabezpieczenia ich na czas przeprowadzki? – zaproponowała desperacko. – Ależ to jest znakomity pomysł! Magda odetchnęła. Tylko tego brakowało, żeby Łowcy Duchów wnieśli o odszkodowanie za zniszczenie kosztownych urządzeń. Mogła nie mieć pojęcia, czym właściwie były, ale założyłaby się, że są wściekle drogie i niezastępowalne, skoro zostały zbudowane w jednym egzemplarzu. Wniosła na górę naręcze koców i ręczników, a pan Zenon zabrał się do pakowania dagerotypów. Cienkie metalowe płytki między taflami szkła pobrzękiwały delikatnie. Nie mogła uwierzyć, że rozłożyli się tu nie tylko z biwakiem, ale i przenośnym muzeum. Zrobiło jej się trochę głupio, że lekceważyła ich pracę – bo choć wciąż nie była gotowa uznać duchów za powszechne zjawisko, to zrozumiała, że prowadzone przez Łowców badania oraz planowanie książki składają się na proces czasochłonny i wymagający. Hultaj, rozpieszczony przez Tamarę kąskami z lodówki, ułożył się na nowym łóżku jak mały sfinks, czujnie nadzorując przeprowadzkę. Stres wywołany pożarem i zapachem spalenizny zdawał się już dla niego przeszłością. Po chwili zwinął się w precelek i zasnął. Pochrapywał cichutko, a jego łapki drgały, jakby śniło mu się, że biegnie. W Wielkiej Niedźwiedzicy było ciszej niż przez ostatnie dwa dni. Magda usiadła na stopniu u szczytu schodów. Teraz, gdy adrenalina przestała krążyć w jej żyłach, czuła potworne zmęczenie. Nagle Hultaj znów się rozszczekał. Stanął przy Magdzie i wściekle ujadał w próżnię. Usłyszał Jadwigę wcześniej niż Magda. – Ojej, co się tu dzieje? – zapytała kobieta z tą fałszywą słodyczą, która drażniła ucho Magdy niczym odgłos pocierania paznokciami o tablicę. – Mały wypadek. Sytuacja jest całkowicie opanowana – wyjaśniła Garstka, wpatrując się w Jadwigę. Miała nadzieję, że ta się czymś zdradzi. Grymasem zawodu, zerknięciem na czujnik dymu, z którego wyjęła baterie, czymkolwiek! – Cóż, to jest wada takich miejsc, prawda? Stare budynki, stare instalacje… – powiedziała z przekąsem Jadwinia. – Ktoś zaprószył ogień. – Magda nie owijała w bawełnę. – Ludzie i ich nałogi – cmoknęła Jadwinia.

Magda wiedziała, że Łowcy Duchów ani Cezary nie palą. Zostawała Jadwiga. Ale nie mając dowodów, niewiele mogła z tym zrobić. – Może chce się pani przenieść do pokoju na końcu korytarza? Państwo Małeccy i Dyziakowie już z tego skorzystali – zarzuciła przynętę. – Dlaczego miałabym to zrobić? – zapytała, marszcząc nos z niesmakiem. – Ze względu na zapach. – Jaki znów zapach? Czyżby w jej głosie pobrzmiewała nerwowość? – Spalenizny, rzecz jasna – odparła Magda. Czemu wydawało jej się, że Jadwiga odetchnęła z ulgą? Jaki inny zapach miałby być na tyle uciążliwy, by uzasadniać przeprowadzkę? – Ach, to. Nie szkodzi. Zostanę tu, gdzie jestem, na resztę urlopu. Zawsze to dalej od tej nawiedzonej maszynki do szczekania – powiedziała i obrzuciła Hultaja nienawistnym spojrzeniem. Pies powarkiwał na nią, obnażając zęby. * Tamara wstała z wózka, opierając się na kulach, ale za szybko zrobiła krok zdrętwiałą stopą i noga się pod nią ugięła. Kobieta upadła ciężko na podłogę, przy akompaniamencie łoskotu kuli, która grzmotnęła o blat stolika. Zacisnęła zęby, a ból wycisnął jej łzy z oczu. Przyrżnęła prawym łokciem o twarde deski i bała się, że za chwilę skończy z gipsem na górnej kończynie. Niezdarnie próbowała się podnieść. Gdy przekręcała się na plecy, pisnęła z bólu. Leżała chwilę, ciężko oddychając i patrząc w sufit. – No dalej, Tamaro, nie takie rzeczy i kto jak nie ty…? Cezary był na piętrze, nie usłyszy jej krzyku. A telefon leżał na szafce nocnej, do której nie mogła sięgnąć. Odepchnęła się od podłogi zdrową ręką i spróbowała usiąść. Łzy ciekły jej po policzkach. – Joanno! – zawołała w nadziei, że sąsiadka ją usłyszy. Odpowiedziała jej cisza. Dziwnie gęsta. Przez zamieszanie z pożarem Tamara nie zwróciła uwagi, że zza ściany nie dobiegały żadne dźwięki. Przecież wczoraj rozpoznała nie tylko odgłosy wymiotów, ale też zgrzyt sprężyn w łóżku, kroki na drewnianej podłodze… Kiedy ostatnio słyszała cokolwiek z tamtego pokoju? Jej wyobraźnia pogalopowała jak na rączym koniu. Gdy w progu pojawił się Cezary, wciąż próbowała przenieść się z podłogi na wózek, ale szło jej niezbornie, także przez panikę, która narastała w niej z każdą minutą. – Co się tu dzieje? Co ty wyprawiasz? – zapytał, podchodząc do niej. – Przemieszczam się! – odwarknęła przez łzy.

– W stronę światła? – zapytał. Przyklęknął i podniósł ją z lekkością. Posadził na wózku. – Co właściwie próbowałaś zrobić, zanim pokonała cię grawitacja? – Joanna jest tak cicho… A jeśli się zatruła czadem? – Skąd u niej czad? Tego Tamara nie wiedziała, ale to wcale nie zmniejszało jej niepokoju. Cezary bez słowa popchnął wózek w stronę drzwi Joanny. Stukali, Tamara wołała ją, ale odpowiedziała im tylko cisza. Teraz Cezary zaczął się niepokoić. Trudno spać przy takim łomocie. – Nie wyszła? – Słyszałabym. Możesz zajrzeć do jej pokoju od zewnątrz? Wybiegł z pensjonatu i odnalazł właściwe okno. Przez szeroką szparę w niedociągniętych zasłonach zajrzał do środka. Od razu wiedział, że Tamara się nie myliła. Coś się stało. Coś bardzo złego. Pchnął uchyloną połówkę okna, wdrapał się na parapet i po chwili znalazł się w pomieszczeniu. Joanna leżała na łóżku w nienaturalnej, skręconej pozycji, tak nieruchoma i blada, że nie zaskoczył go brak tętna. Jej skóra była już chłodna, a spod wpółprzymkniętych powiek dało się dostrzec zmętniałe oczy. Rysy miała rozluźnione, jakby w ostatnich minutach życia zdołała znaleźć spokój. Nie czuł w powietrzu dymu, jednak z obawy przed bezwonnym czadem otworzył szeroko okno, a potem przekręcił klucz w zamku i wyszedł na korytarz. Tamara siedziała pod drzwiami, obgryzając skórki na kciuku. Nie musiał nic mówić, wyczytała w jego spojrzeniu nieszczęście, gdy ostrożnie zamykał za sobą drzwi. Zasłonił je swym długim ciałem, jakby chciał ją powstrzymać przed wejściem do tego pokoju, ochronić przed tym, co tam zobaczył. Wyciągnął z kieszeni komórkę, ale zawahał się. Powinien dzwonić pod numer alarmowy czy może najpierw dać znać rodzinnemu przedstawicielowi prawa? Garstki wolały trzymać policję z daleka od pensjonatu, ale co innego ukrywać zaprószenie ognia, a co innego niewyjaśniony zgon. A młode i zdrowe kobiety nie umierały bez powodu. Szybko podjął decyzję. – Masz numer do Marka Garstki? – zapytał. – Czy ona…? – Tamara nie była w stanie powiedzieć na głos tego, co pomyślała, widząc grobową minę Czarka, który ochronnym gestem blokował jej dostęp do pokoju Joanny. – Przykro mi – wyszeptał. Czując, jak krew odpływa jej z twarzy, wróciła do siebie po telefon. Trzęsącymi się palcami odnalazła numer i zadzwoniła. Marek odebrał niemal natychmiast.

– Możesz przyjść do Niedźwiedzicy? – zapytała drżącym głosem. – Coś się stało? – Tak. Możesz też zgłosić, że znaleźliśmy zwłoki. Sam wiesz lepiej, co w takim momencie trzeba zrobić. Wymamrotał kilka przekleństw. – Kazik Brzesko? – zapytał, bo to jedyny trup, którego obecność w pensjonacie wydawała mu się logiczna. – To Joanna, nasza Ptaszyna – szepnęła i zaczęła cicho płakać. – Zaraz będę. Niczego nie dotykajcie – poprosił. Tamara zastanawiała się, czy wejść do pokoju Joanny, by nie leżała tam sama i bezbronna, czy przeciwnie – bo jeśli wejdzie, będzie żałowała do końca życia. – Musimy powiedzieć Magdzie – stwierdził Cezary. – Nie powinna dowiadywać się od policji. – Cholera, masz rację. I bez tego ma dość stresu. I Maria… Jezu, po tym, jak zareagowała na pożar, nie wiem, jak to zniesie… – Pójdę do niej i powiem, co się stało, zanim usłyszy syreny – powiedział Cezary. Zbliżył się do schodów i zawołał Magdę. Zeszła, wycierając dłonie o nogawki spodni. Widok Tamary i Cezarego, czekających na nią przy drzwiach do pokoju Joanny, zaalarmował ją. Coś w mowie ich ciał, w widocznym na twarzach zdenerwowaniu zjeżyło jej włoski na karku. Intuicja podpowiadała jej, że kłopoty dopiero się zaczynają. – Joanna nie żyje – powiedział Czarek, nie znalazłszy delikatniejszych słów. Musiała się oprzeć o ścianę. – Chcę ją zobaczyć – szepnęła. Cezary z westchnieniem odsunął się od drzwi. Nie pochwalał tego, ale wiedział, że nie zdoła jej powstrzymać. Magda zajrzała do środka. Obraz, który zobaczyła, miał wbić jej się w pamięć na zawsze. Joanna nie żyła. Jak umarła? To tylko wyjaśnienia dla żywych. A jednak Magda poczuła się dziwnie spokojna, nie zauważywszy na pierwszy rzut oka niczego, co wskazywałoby na samobójstwo. Z jednej strony śmierć to śmierć. Nie ma lepszej czy gorszej, przynajmniej z perspektywy martwej osoby. Ale przecież były różnice. Nie bez powodu mówiło się o dobrej śmierci, podczas snu, ze starości czy choroby, bez bólu. Zabójstwo było gorsze. Jakby dołożone do śmierci przemoc i poczucie przedwczesności i nieprzewidywalności wzmacniały koszmar umierania. Dla Magdy samobójstwo Joanny byłoby jeszcze większym ciosem. Bo oznaczałoby, że nawet po ucieczce nie znalazła w sobie choćby okruszków nadziei na poprawę i na lepsze życie. Byłoby też dobitnym świadectwem tego, jak bardzo ją zawiodły.

Rozdział 26 Ten dzień wydawał się nie kończyć. Za każdym razem, gdy myślały, że już po wszystkim, los rzucał w nie kolejnym twistem. Czy rano postawiłyby choćby złotówkę na to, że po walce z ogniem przyjdzie im znaleźć zwłoki, a pensjonat nawiedzi policja i pogotowie? Magda i Tamara siedziały na łóżku jak ogłuszone. Za ścianą, w pokoju, o którym jeszcze długo miały mówić jako o „pokoju Joanny” lub „pokoju zmarłej Ptaszyny”, kręcili się policjanci i technicy. Podejrzany zgon uruchamiał określone tryby i funkcjonariusze zabezpieczali ślady. Przyczyny wciąż mogły być naturalne i bez opinii patologa nawet nie padło słowo „zabójstwo”. Magda chciała wierzyć, że to się nie zmieni. Jej detektywistyczne zapędy i rozpalona wyobraźnia przygasły, zmrożone myślą, że ktoś mógłby pod ich dachem zrobić krzywdę Ptaszynie. Miała być bezpieczna, do cholery! Jak mogła niczego nie zauważyć? Czy raczej – jak mogła zlekceważyć to, co widziała? Tamara miała podobne wyrzuty sumienia. Widziały przecież, że Ptaszyna się źle czuje. Podejrzewały, że jest chora, ale żadna nie chciała być natarczywa i przekraczać granic komfortu Joanny nadmiarem pytań. Kobieta była spięta i płochliwa. Magda myślała, że czas i bezpieczna przestrzeń pomogą jej się oswoić. A ona umierała. Nagle w jej głowie pojawiła się natrętna myśl. – A co, jeśli Joanna zobaczyła lub usłyszała coś, czego nie powinna? I Jadwiga ją uciszyła? – szepnęła. Natychmiast jednak potrząsnęła głową, ganiąc się za takie gdybanie. – Jeśli tak dalej pójdzie, zacznę ją podejrzewać o wywołanie wojny na Bliskim Wschodzie – powiedziała. – Też pomyślałam o Jadwini – przyznała Tamara. – Zastanawiałam się, czy jest związek między pożarem a śmiercią Joanny. Bo jeśli tak, nie był to tylko podły wybryk. Gdzie ona właściwie jest? – zapytała z irytacją. Magda wzruszyła ramionami. Wyglądało na to, że zbiegły się w czasie, zapewne nieprzypadkowo, przyjazd radiowozu i karetki oraz wyparowanie jak kamfora Jadwigi Brzesko. W zamęcie, który ogarnął Wielką Niedźwiedzicę, Magda nie wiedziała, kiedy tamta wyszła ani czy zabrała swoje rzeczy. Początkowo założyła, że kobieta po prostu zamknęła się w pokoju i izolowała od zamieszania, ale gdy policjanci do niej zapukali, odpowiedziała im cisza.

Łowcy Duchów wybrali skrajnie odmienną technikę. Ich gotowość do angażowania się w śledztwo byłaby bardziej podejrzana, gdyby nie absurdalność propozycji składanych Markowi Garstce. Oferowali się jako eksperci mogący skomunikować się z duchem zmarłej, o ile „energia się uwolniła”. Policjant musiał im zagrozić aresztem za utrudnianie śledztwa, inaczej wpakowaliby się ze swoim sprzętem nie tylko do pokoju Joanny, ale pewnie też do karetki, która odwoziła ją do kostnicy. Magdę wszystko to przytłaczało. Musiała być na miejscu, by odpowiadać na pytania policji, ale jednocześnie znów czuła się trochę jak dziewczynka, która potrzebuje pluszaka. Dawniej, gdy miała trzynaście lat i było jej ciężko, przychodził do niej duch taty albo ona szła przytulić się do ciotki. Teraz duch taty trzymał się z daleka od Łowców i maszynek, które robiły „ping”, więc mogła liczyć tylko na żywych członków rodziny. Tamara przechodziła kryzys po cichu. Myśli tłoczyły się i hasały w jej głowie jak stado niesfornych kóz. Nie miała siły rozmawiać o nich z siostrzenicą, ale jakąś pociechę czerpała z faktu, że nie jest z tym sama. Czarek dotrzymywał towarzystwa oszołomionej Marii. Może zniosłaby jeden dramat, ale nie dwa z rzędu. Spuchnięta od płaczu i emocjonalnie odrętwiała, balansowała między histerią a katatonią. Czekając, aż porozmawia z nią ktoś z policji, kołysała się na krześle i pocierała pięścią mostek. Czarka zaniepokoiły silne wypieki na jej twarzy i poprosił ratownika z pogotowia, by rzucił okiem na starszą panią, skoro dla Joanny nic już nie można było zrobić. Ten szybko potwierdził jego obawy. Maria miała zbyt wysokie ciśnienie i uskarżała się na nietypowy ucisk w klatce piersiowej. Ratownik podał jej coś na uspokojenie, a gdy zaprotestowała, wyjaśnił, że mają w karetce tylko jedne nosze, zarezerwowane dla Joanny, więc gdyby musiał wieźć je obie do Słupska, byłoby Marii niewygodnie. Przestała się opierać i pozwoliła zrobić sobie zastrzyk. Poziom jej energii spadł do zera. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Cezary pomógł jej dostać się do mieszkania i ułożyć na łóżku. Został z nią, na wypadek gdyby potrzebowała opieki. SMS-ami informował o wszystkim Tamarę, którą bardziej niż zwykle frustrowały ograniczenia, jakie nakładał na nią wózek i gips. Magda składała wyjaśnienia policjantowi, Czarek opiekował się Marią, tylko ona była kompletnie bezużyteczna. I samotna. A doświadczenia ostatnich dni zmusiły ją do postawienia sobie pytania, na które nie znała dobrych odpowiedzi. Dokąd właściwie zmierza? Sprzedała firmę i większość rzeczy, które posiadała. Ruszyła w drogę, goniąc zawieszone kiedyś na kołku marzenie.

Inspiracja niosła ją na anielskich skrzydłach. Miała motywację i rozmach. I udało się jej zrobić coś świetnego. Przez ostatnie dni, kiedy akurat nie śledziła Jadwini i nie zastanawiała się, co zrobić z trupem, przeglądała swoje prace. Była z nich dumna. Musiała przyznać, że zrobiła jedne z najlepszych zdjęć w życiu. Stanowiły namacalny dowód, że lata wykonywania fotografii ślubnych i legitymacyjnych nie zniszczyły jej oka i wrażliwości. To naprawdę fantastyczne. ALE… Kiedy miała dwadzieścia czy nawet trzydzieści lat, satysfakcja i żar, które dawała jej praca, wystarczały, by czuła się świetnie. Nie pytała, co dalej. Nie zastanawiała się, czego potrzebuje do szczęścia. Zawsze czekały ją następne przygody, podróż, sesja, wyzwanie. A teraz, u progu czterdziestki, borykała się z myślą: „Do czego wrócę?”. I tu nie znajdowała odpowiedzi. To fakt, miała Magdę. Nie myślała o niej jak o sierotce, którą opiekowała się kilka lat. To było jej dziecko. Gdyby sama ją urodziła, dziewczyna nie byłaby jej bliższa. Ostatnie miesiące w podróży tylko uświadomiły Tamarze, jak bardzo tęskni i jak bardzo potrzebuje znaleźć rozwiązanie swojej sytuacji życiowej. W pierwszym momencie pomyślała, że powinna się sprowadzić do Ustki. Nie na stałe – raczej potraktować ją jak bazę wypadową. Magda była jej portem. Wiedziała o tym nawet półprzytomna, gdy wybudzała się z narkozy. ALE… Kolejne. Jedno z wielu. Taka opcja byłaby dobra dla niej, ale czy także dla Magdy? Może wyprowadzka z Łodzi okazała się czymś, czego potrzebowała, by dorosnąć i się usamodzielnić? Jeśli tak, to czy osiedlenie się tu ciotki nie będzie jak sabotaż? Tamara nie chciała być jak „helikopterowe matki”, które wprowadzają się do akademika pociechy, bo sama myśl o przecięciu pępowiny i syndrom opuszczonego gniazda wpędzają je w psychozę maniakalną. Bała się zapytać, bo bała się odpowiedzi. Tej: „Tak, potrzebuję być sama”, i tej drugiej: „Oczywiście, chcę, żebyś tu ze mną została”. Bo co, jeśli Magda narazi własne szczęście, by nie sprawić ciotce przykrości odmową? Tamara nie wiedziała, jak sobie z tym poradzić. Przez wszystkie te lata, kiedy wychowywała siostrzenicę, prowadząc ją do dorosłości, mówiła jej, że komunikacja jest podstawą. I że nie ma złych uczuć, dopóki mówi się o nich otwarcie i nie pozwala, aby zaczęły fermentować jak bimber szatana, który miesza pod czaszką. Co by jej powiedziała Magda? Pewnie to, że powinna zwerbalizować lęki i pragnienia. Tyle że w tym momencie w Tamarze buzowało coś więcej i być może właśnie uderzały jej do głowy szatańskie procenty. Bo był jeszcze Cezary. Co się, u diabła, działo? Jak to się stało, że lekki wakacyjny flirt i przyjemnie odświeżona znajomość rozwinęły się w coś, co

podejrzanie przypominało emocjonalny mętlik? Gdyby się zdobyła na szczerość wobec siebie, być może przyznałaby, że jest zakochana. Oczywiście pod warunkiem, że stałaby pod prysznicem. Woda zagłuszyłaby szept, by nie musiała uczciwie zapytać: „I co dalej?”. Próbowała sobie wmawiać, że te wszystkie motylki to tylko echa dawnych emocji. Ale jej mama nie wychowała kłamczuchy. To nie było nawet tamto uczucie czy jego echo. Zmienili się. Ona i on. I tego nowego Czarka nowa Tamara pokochała. Nawet bardziej niż jej wersja z przeszłości. Pasowali do siebie. Był dojrzalszy, bardziej pogodzony ze sobą i światem. Nie czuła już tej bariery, z którą kojarzył jej się wtedy… Oboje skupiali się wówczas na pracy i ustawiali granice chroniące ich przed wszystkim, co mogłoby przytłumić ten ogień napędzający ich do działania. Wtedy nazywała to profesjonalizmem. Owszem, zdawała sobie sprawę, że podróże i rzucanie się w nowe projekty stanowią formę radzenia sobie ze stratą i żałobą. Oczywiście, że się bała, że jeśli kogoś dopuści za blisko, to go straci. Istniała określona liczba ciosów, które mogła znieść bez ryzyka, że się doszczętnie rozsypie. Odepchnęła Czarka, gdy zdawał się uparcie wdzierać do tego pokoju, który pragnęła trzymać pustym i zamkniętym. Chwilę potem wprowadziła się tam Magda, a Tamara nie miała tu nic do powiedzenia. Granice opadły samoistnie. Siostrzenica stała się osią jej świata. Spotkanie z Czarkiem po latach zaskoczyło ją. Przez jakiś czas mogła się mamić myślą, że to sentymentalna wycieczka, ale jej emocje przybierały na sile w zawrotnym tempie. I to było dla niej zupełnie nowe terytorium. Starała się nie panikować. Czarek mógł się jutro spakować i wyjechać. Robić portrety błyskotliwym i pięknym aktorkom lub mnichom w Tybecie. Ona zostanie z tyłu. Jej myśli były splątane jak pęk rabarbaru. Magda wydawała się Tamarze kołem ratunkowym. Teraz słyszała, jak rozmawia na korytarzu z wujem Markiem. Dzieliła się z nim wszystkim, co wiedziała na temat Joanny i jej sytuacji. Czy jej śmierć mogła być skutkiem pobicia, do którego doszło przed ucieczką? Marek skrupulatnie notował. Przerwał, by przepędzić Łowców Duchów, którzy znów próbowali szczęścia z pomiarami. Magda zapukała do pokoju ciotki z miną zagubionego dziecka. Tamara zatrzasnęła swoją szufladę z szajbą i wątpliwościami. Jej dziewczynka potrzebowała wsparcia. *

Ciało Ptaszyny odjechało karetką do szpitala w Słupsku. Zdaniem ratowników Joanna nie żyła już od jakiegoś czasu, zanim ją znaleziono. Przyczyny zgonu nieznane. Widząc siniaki na ciele młodej, niespełna trzydziestoletniej kobiety leżącej w łóżku w pensjonacie, z dala od domu, ratownik uniósł brew, ale nic nie powiedział. Dopiero sekcja miała wyjaśnić ten zgon. A jeśli wykończyło ją coś zaraźliwego? I niczym w powieści Christie, za chwilę w pensjonacie nie będzie nikogo? Czy pozostali goście zaczną padać jak muchy? Magda pocierała twarz, odpędzając natrętne myśli. Podzieliła się tą obawą z Tamarą. – Cezary zapytał o to ratowników, kiedy ją zabierali. Stwierdzili, że na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, ale nie widzą oczywistych śladów choroby zakaźnej. – Dobre i to – odetchnęła Magda. – Ale wiesz, nie mogę przestać myśleć, że to wszystko jest trochę moją winą… – Jak do tego doszłaś, Garstko Nieszczęścia? – zapytała Tamara, obejmując siostrzenicę ramieniem. – Wywołałam tego wilka z lasu? Wiesz, w ostatnich dniach przetrząsałam pensjonat w poszukiwaniu trupa. Tadaam, oto jest. – Nie wygłupiaj się, kochanie. Jeśli ktoś wykrakał, to ja. To ja byłam absolutnie pewna, że Jadwinia wkroczyła na ścieżkę zbrodni i gdzieś tu spoczywają doczesne szczątki jej męża. Kiedy spodziewałam się znaleźć trupa w pensjonacie… przez myśl mi nie przeszło, że to będzie Joanna. Nie możesz winić siebie, a jeśli kogoś musisz, możesz tę oto kulawą kasandrę – powiedziała Tamara, pociągając nosem. – To tak bardzo bez sensu, że chyba jesteś w szoku – ucięła Magda. – To nie moje pierwsze zwłoki, ale nie uważam, że przyciągam je swoją popieprzoną reputacją znajdowaczki trupów. – Tylko nie dawaj tego na broszury reklamowe. – Samo się rozejdzie. Ostatni gwóźdź do trumny tego miejsca. Martwy gość u znajdowaczki trupów. Konkurencja zacznie podsycać ploteczki. Za chwilę się okaże, że sama ich zabijam. – Absurdy nam się piętrzą, kochanie – westchnęła Tamara. – Boję się o babcię. – Magda podzieliła się kolejną myślą, która nieznośnie ją podgryzała. Tamara rozumiała czemu. Maria chwilowo była pod wpływem środków uspokajających, ale co będzie, gdy przestaną działać? Magda się wystraszyła. Pozwoliła Czarkowi zabrać babcię do jej mieszkania, nie poszła za nimi. Mogła się wymówić obowiązkami, tłumaczyć, że policja, że

goście… Ale w chwili, gdy siedziała z Tamarą na łóżku, odżył w niej strach małej dziewczynki, której tata nie obudził się rano, bo miał zawał. A ona znalazła go kilka godzin później. Rozległo się ciche pukanie w futrynę. W progu stał wuj Marek. Coś w mowie jego ciała powiedziało Magdzie, że nie przyszedł tu jako policjant, ale jako jej wujek, przyjazny wiking z szerokimi ramionami stworzonymi do przytulania. – Skończyliśmy, wszyscy się zwijają – powiedział. Magda, która chwilę temu starała się bardzo profesjonalnie odpowiadać na policyjne pytania, teraz zerwała się z łóżka i wpadła mu w objęcia. Zaczęła płakać. Szlochając w ciemnozielony polar, poczuła cały ciężar tego dnia. Przez te wszystkie lata Wielka Niedźwiedzica nigdy nie straciła Ptaszyny. Kobiety były tu bezpieczne. Czasami musiały uciekać dalej, czasami ktoś tu za nimi trafiał i nie miał przyjaznych zamiarów, ale wszystko kończyło się dobrze. Nie zawsze idealnie, ale wystarczająco dobrze. Marek Garstka uspokajająco głaskał bratanicę po plecach i mruczał jakieś proste słowa pocieszenia. – Czy teraz możesz mnie przeprowadzić przez ten dzień nie jako sierżanta Garstkę, ale twojego wujka, bez obaw, że to, co powiesz, trafi do raportu? – zapytał. Matka przez wiele lat skutecznie ukrywała przed nim tajemnice Wielkiej Niedźwiedzicy, ale skoro już wiedział, że nie wszystko jest tu takie, jak się wydaje, równie dobrze mógł wziąć na szeroką klatę całą historię. Więc Magda opowiedziała mu o dźganiu Jadwini kijaszkiem, o pożarze, wreszcie o chwili, w której Tamara, zaniepokojona nienaturalną ciszą w pokoju Joanny, wysłała Cezarego na przeszpiegi, a ten znalazł ciało. Opowiedziała o tym, że Joanna dotarła tu ciężko pobita, że jej ruchy były oszczędne, jakby bolało ją całe ciało. Tamara dodała, że nie mogła jeść, często wymiotowała, cierpiała. Potrzebowała tabletek przeciwbólowych i nasennych. – Powinnam była zapytać… Robiła się coraz bledsza, jakby słabsza… Musiała się kłaść i odpoczywać kilka razy dziennie – wyrzucała sobie Magda. – Powinnam była się domyślić, że z jej przeżyciami nie szuka się pomocy lekarskiej ot tak. Wiedziałam, że się boi męża, że ją śledził, kontrolował… Pewnie w ogóle bała się pomyśleć o wezwaniu karetki czy pójściu do przychodni… Wuj wiedział, że nic, co powie, nie zdoła Magdy pocieszyć. Przynajmniej do czasu, aż odkryją, co właściwie przytrafiło się Joannie. Widoczne ślady pobicia i nagły zgon kierowały jego myśli w stronę jakiegoś urazu wewnętrznego, może uszkodzonej arterii czy krwotoku wątroby albo trzustki. Niewielkiego, skoro od ataku do śmierci minęło kilka dni. A może to w ogóle nie miało ze sobą związku?

Mogła mieć udar, zator, zawał… Jest zadziwiająco wiele przyczyn, dla których młoda kobieta może się któregoś dnia nie obudzić. Nie musiała to być sprawa dla policji. Ale ponieważ jej śmierć dotknęła Magdę, Marię i Tamarę, dotykała też jego. Odkąd się dowiedział o działalności, jaką po cichu rozkręciła w Wielkiej Niedźwiedzicy jego matka, czuł się odpowiedzialny nie tylko za kobiety ze swojej rodziny, ale też za te, którym udzielały schronienia. – Nie porzuciłaś teorii o morderczej Jadwini – powiedział, chcąc choć trochę odwieść bratanicę od samobiczowania się. – Trudno to wciąż nazywać teorią. Podkładając ogień, tylko utwierdziła mnie w przekonaniu o swojej winie. – Magda zgrzytnęła zębami. Marek nie był pewien, co o tym myśleć. Teoria, którą mu sprzedały, miała i sensowne punkty, i dziury wielkie jak wrota stodoły. Mógłby przez nie przejechać na słoniu. Co nie zmieniało faktów – stodoła wciąż stała, mimo wielkich dziur. Racjonalizm kazał mu wątpić. Ale jego policyjny instynkt sygnalizował, że coś może być na rzeczy. Nos go swędział, jak zawsze wtedy, kiedy był blisko awantury. – Może sobie z nią pogadamy? Co ty na to? – Masz podstawy? – Niewyjaśniona śmierć w budynku to chyba dość dobry powód, by porozmawiać z mieszkańcami, prawda? – Myślę, że się ulotniła. – Pytanie: na stałe czy przejściowo – zarzucił wędkę. Po czym spokojnie obserwował, jak w Magdę wstępuje nowy duch. Może faktycznie niektóre cechy dostała w genach. Objął ją ramieniem, a ona niemal schowała mu się pod pachę. Taka kruszynka. Z węchem psa myśliwskiego. * Jadwiga wyprzedzała ich o krok. Wykorzystała zamieszanie z karetką i policją, by ulotnić się z pokoju. Niewykluczone, że na dobre. Zapytani o nią, Łowcy Duchów przyznali, że widzieli, jak wychodziła z walizką i torbą na laptop. – Wymknęła nam się z rąk! – krzyknęła sfrustrowana Magda. – Wymeldowała się? Zostawiła klucze? – zapytał wuj Marek z zainteresowaniem. Domyśliła się, do czego zmierza wuj. – Z policjantem u boku to nawet nie grzech, prawda? Formalnie Jadwiga Brzesko miała ten pokój opłacony jeszcze na dwa dni, więc nie musiała się wymeldowywać, jeśli planowała wrócić. I skorzystała z tego

prawa, bo na kontuarze nie było klucza. Magda bez wahania wyciągnęła z szafeczki zapasowy i wbiegła po schodach. Dziwne, ale wchodząc do pokoju, niemal spodziewała się, że na bordowej wykładzinie będą leżały zwłoki. Albo że nagle odkryje je w brodziku. Choć sprawdzała ten pokój wcześniej, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że to czas wielkiego objawienia. Jakby jeden nieboszczyk dziennie okazał się niewystarczający. Pokój starannie wysprzątano. Zniknęły wszystkie rzeczy Jadwigi, ubrania, komputer. Nawet walizka Kazika. Okna były szeroko otwarte, zasłony odsunięte, a mimo to w powietrzu unosiła się woń zwietrzałej wody kolońskiej pomieszana ze smrodkiem spalenizny z korytarza i zapaszkiem cytrynowych środków czyszczących. Czego innego się spodziewała? – Im bardziej patrzyli, tym bardziej trupa nie było – sparafrazowała Kubusia Puchatka. – Postaraj się cieszyć myślą, że ten biedny facet zwiał, a nie skończył jako kolejna ofiara przemocy domowej. To dobra rzecz. – Gdyby tylko odebrał telefon! – Może ukrywa się przed Jadwigą. Może siedziała tu tak długo, bo myślała, że mąż wróci po swoje rzeczy? – To ma trochę sensu – przyznała Magda. – Siła dedukcji. Normalnie jakbym zarabiał dzięki niej na życie. – Chodźmy. Starczy na dziś. Zajrzyjmy do babci. Ciężko to wszystko przeżyła. – Zanim to zrobimy, powiedz mi, co dokładnie grozi pensjonatowi. Bo na dole rzucałyście z ciotką uwagi, jakby to było coś oczywistego, a ja nie mam zielonego pojęcia. I podejrzewam, że to znów coś, o czym dowiaduję się ostatni. Magda skrzywiła się. Babcia robiła z tego wielką tajemnicę. Komu to pomagało? Na pewno nie jej i Wielkiej Niedźwiedzicy. I jak poczułby się wuj, gdyby straciły wszystko, a on nie wiedział, na co się zanosi? Babcia miała tendencję do ukrywania rzeczy, które bolą, są niewygodne i przykre – dla niej czy dla innych. Wieloletni nawyk, z którego nigdy nie wynikło nic dobrego. Więc Magda opowiedziała wujowi o dodatkowej pożyczce, kiepskim sezonie, sześciu ratach, które dzieliły je od utraty pensjonatu. Z każdym kolejnym zdaniem oczy wuja ciemniały. Chyba nigdy nie widziała go tak złego. Wciąż był cichy, miły i pluszowy, ale jego spojrzeniem zawładnęła burza. Po chwili powściągnął emocje i powiedział: – Kiedy miałem sześć lat, a twój tata niewiele więcej, wymyśliliśmy sobie zabawę stulecia. Zjeżdżaliśmy na rowerach z pochylni, która prowadziła do garażu w domu kolegi. Betonowy, stromy spad. Rowerki rozpędzały się jak szalone. Trzeba było niezłego refleksu, by wyhamować i nie wbić się kierownicą

w bramę garażu. Szło nam świetnie… do czasu. A potem się zagapiłem i przyrżnąłem z całym impetem w stalowe drzwi. – Rozbiłeś głowę? – Złamałem rękę. – Odruchowo zatoczył kółeczko nadgarstkiem, jakby się upewniał, czy na pewno może to zrobić. – Paskudnie, kość przebiła skórę. Zdarza się. Dzieci łamią kości, rozbijają głowy i kolana. Nie o to chodziło. Problemem było to, co zrobiłem potem. Pozbierałem się i nawet nie pisnąłem. Marian był świetnym starszym bratem, ale też nie wpadł na to, żeby zawołać pomoc. Wierzyłem, że wpadłem w tarapaty i dostanę karę za to, że wymyśliłem głupią grę i zrobiłem sobie krzywdę. Więc pomyślałem, że nikomu o tym nie powiem. Przez kilka następnych godzin ukrywaliśmy się na podwórku, za szopą na drewno. – Musiało cholernie boleć. – Jak diabli. Płakałem. Ale bardzo cichutko. Nie chciałem się tym dzielić z nikim, zwłaszcza z tatą. Typowy odruch dzieciaka, który poznał wściekłość ojca alkoholika. Marian starał się mi pomóc, zrobił temblak z wykradzionej mamie apaszki. A potem zaczął doskwierać nam głód, więc poszedł po jedzenie. Mama go przyłapała. Przycisnęła go lekko i wszystko wyśpiewał. Przyszli do mnie razem. Może wcześniej myślała, że Marian koloryzuje, ale gdy zobaczyła kość i krew, zbladła. Zaliczyliśmy bardzo szybką jazdę do szpitala, skończyło się na śrubach i gipsie. Mama nawet raz na mnie nie krzyknęła. Usiadła na brzegu mojego łóżka i powiedziała, żebym zawsze pamiętał, że nie muszę sam dźwigać problemów. I że może nas chronić tylko wtedy, gdy wie, że dzieje się nam krzywda. – Dobra lekcja i słuszne przesłanie. – Chyba czas odświeżyć mamie pamięć. Bo zapomniała, że jej także to dotyczyło. Przez całe lata ukrywała przede mną mnóstwo rzeczy, ale tym razem przesadziła. – Myślała, że sobie poradzi. – Poradzimy sobie, to pewne. Garstki znajdą sposób. A jak nie sposób, to trupa. – Zastanawiałam się nad tym, ale nie wiem, czy zniknięcie doradcy kredytowego z banku wystarczyłoby, żeby zamknąć temat. Zaśmiał się i poklepał ją po plecach. Czy dysponował środkami, których potrzebowała jego matka? Za cholerę. Pracował w policji, jego żona w szkole. Kilka miesięcy temu oszczędności wielu lat strawiło wesele jego jedynaczki. Ale coś wymyśli. Lepiej, żeby jego matka przyswoiła sobie prostą prawdę – żadna Garstka nie zostaje z problemem sama. Reszta Garstek, z ich ciekawskimi nosami i wielkimi

sercami, nigdy by na to nie pozwoliła.

Rozdział 27 Cezary obudził się z planem. Często tak miał – obracał problem przed zaśnięciem, próbował ugryźć go z różnych stron, zasypiał, a do rana jego mózg wszystko sobie jakoś układał. Doceniał to i nawet nie narzekał, kiedy jego głowa uznała, że idealnym momentem, by się z tym planem obudzić, jest szósta rano. Wstał, wziął prysznic, ubrał się w dżinsy i sweter, bo jesienny chłód pełzał już po kościach, i zszedł po cichu na dół. Zamierzał porozmawiać z Marią, póki jeszcze wszyscy spali. Podejrzewał, że po intensywnym minionym dniu dziś pozostali mieszkańcy zejdą na śniadanie później, ale nigdy nie wiadomo, czy nadmiar ekscytacji nie wyciągnie Łowców z łóżek wcześniej. W pensjonacie było tak cicho i spokojnie, jakby tylko śniły mu się wczorajsze przemarsze ludzi z pogotowia i policji. Jakby nie wydarzyło się tu nic nadzwyczajnego. Ile dramatów zdołały wchłonąć te ściany przez lata? Nie wierzył w duchy, badania Łowców traktował z przymrużeniem oka, ale jednocześnie wierzył w coś, co nazywał energią miejsca. W swych podróżach bywał w takich miejscach, które wydawały się nasycone emocjami, przesiąknięte historią – nie tą przez duże H, która trafia do podręczników, ale ludzkich losów, przypadków, smutków i radości. Był na nie wrażliwy. Czasami aż za bardzo. Pamiętał, gdy robił zdjęcia w rumuńskim sierocińcu, powstałym za rządów Ceauşescu. Kiedy tam przyjechał, dzieci już dawno nie było. Te, którym udało się przeżyć w tym piekle, dorosły, nieliczne znalazły dom, wiele chorowało fizycznie i psychicznie na skutek przebytych traum. Jego naczelny chciał, by sfotografował to, co zostało. Puste wnętrza, obdrapane łóżeczka, porzuconego, wytartego misia, zacieki na ścianach. Reportaż o złamanym człowieczeństwie, wiadomo. Nigdy nie zapomniał tego, co wykrzyczały mu tamtejsze mury. Emocji tak silnych, tak walących w bebechy, że czuł się fizycznie chory od tego przygnębiającego i wszechogarniającego nieszczęścia. Dopiero gdy osiągnął stan podszytego dojmującym smutkiem otępienia, zdołał zrobić jakiekolwiek zdjęcia. Nie były najlepsze w jego karierze, nie były najgorsze, ale w tamtym momencie zrozumiał, że na dłuższą metę nie da rady zajmować się fotografią reportażową. Coś w tamtym miejscu skopało go bardziej niż obóz partyzantów w Ameryce Południowej czy obóz uchodźców

z Bałkanów. Nie umiał tego nazwać, nie potrafił o tym mówić. Może mógłby z Tamarą, ale wtedy nie było jej już w jego życiu. W pensjonacie nie działo się nic aż tak traumatycznego. Mimo to czuł historię tego miejsca, emanowanie warstw i warstewek emocjonalnego osadu, który zbierał się przez lata. Jeszcze zanim się dowiedział o pozabranżowej działalności Marii, wyczuwał tajemnicę i napięcie. Kiedy był tu z Tamarą czy otoczony ludźmi, potrafił to ignorować czy nawet nie zauważać, ale o świcie, sam na sam z Wielką Niedźwiedzicą, to wrażenie wręcz go oblepiało. Przez kuchnię wyszedł na podwórko. Czy nie za wcześnie, by zapukać do Marii? Zawahał się z ręką na poręczy schodów. Nagle drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem, a na progu pojawiła się Maria w ciepłym swetrze narzuconym na piżamę. Usiadła na schodku zamyślona, nie zauważając Czarka. Wyciągnęła z kieszeni słoiczek po dżemie i paczkę papierosów. Zapaliła i zaciągnęła się. Cezary nie był pewien, jak się zachować. Maria przez chwilę patrzyła ponad balustradą w niebo podmalowane różowawym wschodem słońca, a potem spojrzała prosto na niego. – Widzę, że nie tylko ja mam kłopoty ze snem – powiedziała. Przytaknął. – Chyba nie będziesz mówił starej kobiecie, że papierosy to straszna zbrodnia i skrócę sobie życie o co najmniej pięćdziesiąt lat? – Rozważam właśnie, czy sześć lat temu rzuciłem na dobre, czy na sześć lat – przyznał. – Skoro tyle wytrwałeś… Tobie faktycznie mogą skrócić życie o pięćdziesiąt lat. Ja… Nie chcę brać leków na uspokojenie, nie czuję się po nich dobrze. Ale bez nich nie mogę unieść kubka z herbatą bez rozlewania. Nie jestem w stanie wytrzymać tego wszystkiego bez jakiegoś wspomagacza… Nie muszę się tłumaczyć, a przecież to robię. – Proszę zachować wyjaśnienia dla Magdy, ja nie mam z tym żadnego problemu. Właśnie się do pani wybierałem. – Do mnie? No proszę. Jeszcze mi tego brakuje, żeby Tamara mi sceny zazdrości robiła. Uśmiechnął się. Lubił tę kobietę. – Będę grzeczny. Ale chciałbym z panią omówić kilka spraw. – O, po tonie głosu wnoszę, że może to niekoniecznie rozmowa na schodki i piżamę. – Piżama nam nie wadzi, ale jeśli będzie pani wygodniej w środku… – Chodź więc, panie Cezary, zobaczymy, co ci nie daje spać nad ranem – powiedziała, wstając.

Weszła do mieszkania, zostawiając otwarte drzwi. Włączyła palnik pod czajnikiem. Jej życiowa filozofia zakładała, że poważne rozmowy należy obficie podlewać herbatą. Cezary usiadł przy okrągłym stoliku w kuchni. Przyjął kubek earl greya i ciasteczko francuskie, zastanawiając się, jak zacząć. – Darujmy sobie opłotki, chłopcze, do sedna, bo widzę, że cię coś gryzie… Jeśli chodzi o Tamarę, nie wiem, czy mogę ci pomóc. To zawsze była samodzielnie myśląca i uparta dziewczyna i jeśli chcesz zawalczyć o jej względy, dobre słowo od staruszki raczej tu nie pomoże. Uśmiechnął się szeroko. – No, ten uśmiech może pomóc – przyznała. – Mnie przekonuje. – Nie chodzi o Tamarę. Z nią sobie jakoś poradzę, tak myślę. Słyszałem o pani kłopotach. Zamarła z kubkiem herbaty w połowie drogi do ust. – Których dokładnie? – zapytała ostrożnie. Odnotował w pamięci, że musi być ich więcej niż jeden, i że to coś, co powinien przekazać Magdzie. – Tych najprostszych do naprawienia. Finansowych. – Skąd wiesz? – Magda. Jeśli to miała być tajemnica, przepadło. Zresztą, nic nie przyciąga Garstek tak jak tajemnica, Tamara zawsze to powtarza. Maria z każdą chwilą zamykała się w sobie coraz bardziej, więc szybko dodał: – Wiem, co pani tu robi, poza prowadzeniem pensjonatu. I chcę pani pomóc, bo to jest ważna i potrzebna robota. Widzi pani, mogę to zrobić. Mogę spłacić ten kredyt i uspokoić bank. Nawet nie poczuję różnicy. Przez wiele lat dużo zarabiałem i bardzo niewiele wydawałem. Patrzyła na niego podejrzliwie. – Do świąt kawałek, a nie wyglądasz na Świętego Mikołaja. Jak to sobie wyobrażasz? – To już w dużym stopniu zostawiam pani. Mogę pani pożyczyć całą kwotę i na spokojnie ustalimy dogodną formę spłaty. Nie mam parcia na odsetki, nie będę pani niepokoił komornikiem i ostrzegawczymi listami. Gdy przyjdzie gorszy czas w biznesie, wystarczy, że da mi pani znać. – A co ty z tego będziesz miał? – zapytała. – Jeśli myślisz, że to przekona do ciebie Tamarę… – Ona nie może o niczym wiedzieć, przynajmniej na razie.

Nie chcę, by czuła się do czegokolwiek zobowiązana. Układ między panią a mną byłby całkowicie niezależny od moich relacji z Tamarą. Jesteśmy w takim momencie, że na dwoje babka wróżyła. Może być super i wtedy nie będzie żadnych tarć. Mogę też zaliczyć klapę i wtedy zrobi się niezręcznie, jeśli się dowie… – Nie sądzę, bym mogła przyjąć od ciebie pieniądze – powiedziała Maria z wahaniem. – Rozumiem. Ale mam pomysł, jak można zaspokoić potrzeby nas obojga… Chciałbym wynająć od pani strych, poddasze właściwie. I je wyremontować. Nie tylko pomalować ściany, ale też zrobić tam wygodne mieszkanie, z oknami dachowymi i łazienką. Mógłbym zapłacić za wynajem, dajmy na to, pięć lat z góry. To wystarczyłoby zapewne na spłatę zadłużenia i odświeżenie pensjonatu. Remont mieszkanka biorę na siebie. Wysokość czynszu ustala oczywiście pani, bo zna lepiej niż ja rynek nieruchomości w tym mieście. Co pani na to? Zastanowiła się. To brzmiało za dobrze. Ale też przerażająco. – Jeśli nie wyjdzie ci z Tamarą, ostatnie, czego będziesz chciał, to wieloletnia umowa najmu mieszkania w tym pensjonacie – zaprotestowała. – A jeśli nam wyjdzie, Tamara będzie blisko Magdy, o ile tylko zechce. Jeżeli nie, trudno, zostanie pani wyremontowany apartament na poddaszu, który będzie można wynajmować rodzinom na wakacjach. – Nie wiem, co powiedzieć – przyznała, obracając w dłoniach ciepły kubek. – Nie musi pani odpowiadać od razu. Proszę to po prostu przemyśleć. Ale cokolwiek się wydarzy między mną a Tamarą, Wielka Niedźwiedzica będzie bezpieczna. Czy zgodzi się pani wynająć mi poddasze, czy nie, nieoprocentowana pożyczka jest na stole. Mogę też wykupić część udziałów, na przykład pięć, jeśli poczuje się pani lepiej z myślą, że to nie pożyczka. Dostosuję formę wsparcia do pani potrzeb. – To brzmi… abstrakcyjnie. – Abstrakcyjnie dobrze? – Być może. – Potarła skronie. – Muszę to sobie przemyśleć. I porozmawiać z Magdą, skoro to już nie jest tajemnica. – Tylko gdybyście mogły na razie nie wprowadzać w temat Tamary, będę wdzięczny. Skinęła głową oszołomiona. Pożegnał się z Marią z poczuciem, że sprawy zmierzają w dobrym kierunku. Wziął z pokoju aparat i poszedł na spacer, zanim reszta mieszkańców się obudzi. Musiał przyznać, że babcia Magdy miała rację. Jeśli Tamara spuści go po brzytwie, no cóż, pozostanie mu mała inwestycja, od której będzie się musiał

trzymać z daleka. To bez dwóch zdań jej terytorium. Nie będzie jak stalker, który wciska się do domu krewnych tylko po to, by dyszeć jej w kark. Ale miał dobre przeczucia. Kochał tę kobietę jak wariat i wierzył, że ona też go kocha. A wszystkie puzzle może w końcu trafią na swoje miejsce. * Maria zapukała do drzwi mieszkania Magdy krótko po siódmej. Jej wnuczka zwykle budziła się bardzo wcześnie, ale wczoraj krążyła po pensjonacie do późna w nocy, więc starsza pani zastukała cichutko, gotowa się wycofać. Choć wtedy jej odwaga mogłaby się rozpuścić jak lody pozostawione w miseczce. Magda otworzyła jej w puchatym kombinezonie jednorożca. – Musimy porozmawiać – powiedziała Maria. – No raczej – przyznała dziewczyna, wpuszczając ją do środka. Maria opowiedziała jej wszystko. O kredycie i pożyczce, o zaległych ratach i pogróżkach z banku. O ugodzie, jaką jej zaproponowano na ostatnim spotkaniu – nierealnej, bo nie dałaby rady spłacić sześciu rat w trzy miesiące, i to poza sezonem. Przyznała, że nie ma żadnych oszczędności i boi się, że straci pensjonat, spuściznę, którą miała nadzieję jej przekazać. Opowiedziała jej wreszcie o propozycji Cezarego. – Czy on próbuje opleść Tamarę? – zapytała zaniepokojona Magda. – Twierdzi, że nie. Nie chce, by cokolwiek wiedziała, dopóki sama nie podejmie decyzji. – Tyle dobrze. Lubię go, nie chcę mu robić krzywdy. I co postanowiłaś? – Nie wiem. Nie umiem się zdecydować. To brzmi jak kompletne szaleństwo. Kto chciałby płacić jakiekolwiek pieniądze za wynajem strychu, a co dopiero takie! I to z góry za kilka lat! – Wiesz, ja byłam z nim na tym strychu i on mu się naprawdę spodobał. Ja się opędzałam od pająków, a on prawie mierzył strop i planował rozmieszczenie okien połaciowych. Nie wiem, nie wydaje mi się, żeby tkwił tu jakiś haczyk, choć oczywiście warto wziąć dobrego prawnika, żeby to wszystko spisał… Gdybym miała takie pieniądze, też bym ci je z miejsca dała. Maria pokręciła głową. – Nie mogę w to uwierzyć. – Westchnęła, wciąż oszołomiona. – Lepiej uwierz. Ale jeśli nie chcesz przyjąć oferty Czarka, to też dobrze. Znajdziemy sposób. I powinnaś chyba wiedzieć, że mleko się rozlało. Wujek Marek też wie, co przed nami ukrywałaś. – Będzie strasznie marudził – jęknęła Maria.

– I słusznie. Napędziłaś nam stracha. Nie wiem, skąd pomysł, że na dłuższą metę nie wywąchamy twoich sekretów. Przemyśl sobie wszystko, ja się zajmę śniadaniem. Cokolwiek zdecydujesz, będę w twoim narożniku. I żadnych tajemnic! Maria zacisnęła usta. Wciąż miała ich kilka i żywiła nadzieję, że nigdy nie wyjdą na jaw. Były dużo poważniejsze niż parę zaległych rat czy siedzący na karku komornik. Gdyby Magda wiedziała, nie byłaby tak wspaniałomyślna. * Przy śniadaniu wszyscy byli nieco przygaszeni. Rozmawiali ciszej, spokojniej. Nawet Łowcy Duchów ostudzili swój entuzjazm, jakby dotarło do nich, że cała ta wczorajsza ekscytacja była nie na miejscu, skoro ich „idealne warunki do badań” wiązały się ze śmiercią młodej kobiety, z którą jadali śniadanie przez ostatnie dni. Tamara i Magda siedziały przy stoliku, wlewając w siebie kolejne filiżanki kawy. Obie obudziły się z bólem głowy, bardziej zmęczone, niż kiedy kładły się spać. Tamara dyskretnie zerkała na schody, w nadziei, że pojawi się na nich Czarek. Tak się nie stało. Śniadanie dobiegało końca, Łowcy Duchów już poszli do siebie, a Magda pozbierała naczynia i wpakowała je do zmywarki, kiedy Cezary nagle się pojawił – w drzwiach z ulicy, z zaczerwienioną od wiatru twarzą i Markiem Garstką jako towarzystwem. – Patrzcie, kogo znalazłem w porcie! – zawołał wesoło. – Wiadomo coś? – Magda natychmiast dorwała wuja. – Czuję się wykorzystywany – oświadczył Marek. – Ściągnięto mnie tu obietnicą kawy, a zamiast tego jestem atakowany w progu przez własną bratanicę… Magda już ciągnęła go do stołu, usadziła na krześle obok Tamary, przyniosła kubek i nalała kawy. – Są wstępne wyniki sekcji – powiedział i upił łyk. – Przyczyny naturalne… Magda nie wierzyła własnym uszom. – Chyba nie uznali tego pobicia za przyczyny naturalne? – Nie, pobicie swoją drogą. I prokurator zapewne dorwie za to Rybickiego. Ale to nie od pobicia umarła. Owszem, miała krwotok wewnętrzny, ale w wyniku perforacji jajowodu. Tamara zrozumiała jako pierwsza. – Była w ciąży pozamacicznej? – zapytała zaskoczona. – Tak mówiła patomorfolożka. Wspomniała coś o naciekaniu

na naczynia krwionośne i powolnym, ale stałym krwawieniu, aż do pełnej perforacji naczynia. Podobno Joanna miała mnóstwo krwi w jamie brzusznej. To musiało trwać kilka dni. Dlatego fatalnie się czuła. To stąd gorączka, mdłości, ból. Ale mogła wszystko wiązać z pobiciem i nie poszła szukać pomocy. – Bała się męża bardziej niż tego, co mógł zwiastować ból – szepnęła wstrząśnięta Magda. Wyciągnęła komórkę i włączyła Google’a. Zdawała sobie sprawę, że nie każda ciąża kończy się narodzinami i u co trzeciej kobiety dochodzi do poronienia, ale nie wiedziała wiele o ciąży pozamacicznej. Przebiegła wzrokiem po artykule w Wikipedii i zaskoczyły ją statystyki. Doświadczyły tego dwie na sto kobiet. I dziesięć do piętnastu procent zgonów kobiet w ciąży było wynikiem ciąży ektopowej. Im dłużej czytała, tym większy ogarniał ją smutek. Gdyby Joanna otrzymała opiekę medyczną, miałaby duże szanse na przeżycie. I przede wszystkim: gdyby nie miała męża z piekła rodem, przed którym musiała uciekać, a którego bała się bardziej niż tego, czego doświadczała. – On jest za to odpowiedzialny – powiedziała stanowczo. – Nie wiem, czy jakikolwiek prokurator podjąłby się tej sprawy – przyznał Marek Garstka. – W świadectwie zgonu wpiszą ciążę pozamaciczną, nie strach przed mężem. – To jest tak cholernie niesprawiedliwe! Magda wycierała łzy rękawem bluzy. Tamara chciała ją jakoś pocieszyć, ale nie wiedziała jak. Joanna miała potwornego pecha. Jakby brakowało jej innych problemów, zdradziła ją jeszcze biologia. – To miał być dla niej nowy początek – powiedział cicho Cezary. – Myślę, że choć to straszne, Joanna doceniłaby nawet te dwa dni wolności. Bo mogła umrzeć tam, w domu, pod jego kontrolą, bez nadziei. Nie wiem, ale mnie robiłoby to różnicę – przyznał. Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, myśląc o Joannie. – Nie mogę znieść myśli, że ujdzie mu to wszystko na sucho, że odbierze jej ciało z kostnicy, urządzi pogrzeb, będzie odgrywał złamanego żałobą męża, a potem może znajdzie nową żonę, której zgotuje takie samo piekło – odezwała się Magda. – Chciałabym zadzwonić do jakiegoś superbohatera, który zrobiłby mu z dupy jesień średniowiecza. – Nawet nie wiesz, jak często wyobrażam sobie, że mam wizytówkę z numerem na takie okazje – mruknął Marek Garstka. To zawsze był najgorszy aspekt jego pracy: bezradność. Nigdy nie dało się wszystkich uratować. Zawsze ktoś się wyślizgnął sprawiedliwości. Mógł mieć tylko ufność w karmiczny porządek i w to, że Rybickiemu wróci wedle zasług.

Rozdział 28 Tamara usłyszała rumor i rozdzwoniły się jej wszystkie dzwonki alarmowe. Podążając za hałasem, odgłosami postękiwania i hojnie szafowanymi przekleństwami, dotarła do drzwi schowka w korytarzu. Pchnęła je, ale były zablokowane. Mogła mieć tylko nadzieję, że nie zwłokami jej siostrzenicy. – Magda?! – zawołała, przepełniona niepokojem. – Żyję! – odkrzyknęła dziewczyna, uchylając się przed spadającą z górnej półki paką papieru toaletowego. Niewiele brakowało, a zostałaby zagrzebana pod dwudziestoma mięciutkimi rolkami. Szarpała za strzęp czarnej tkaniny, której rożek wystawał zza schludnie wymaglowanych pakietów z pościelą. Było za wysoko. Podskakiwała, a nawet próbowała się wdrapywać po półkach jak po drabinie, ale regał zachwiał się niebezpiecznie, najwyraźniej nieprzykręcony do ściany. – Co ty właściwie robisz? – zapytała Tamara zza uchylonych drzwi, zaniepokojona odgłosem kolejnych spadających na podłogę rzeczy. – Szukam cholernej torby. Gdzieś tu musi być! Sprawdziłam już schowek na górze i strych… Jestem pewna, że gdzieś tu jest! – To pewnie bardzo ważna torba – powiedziała Tamara z udawaną powagą. – To bardzo głupia torba – przyznała Magda – należy do Łowców Duchów i raczyła się zapaść pod ziemię. I jeśli ją odnajdziemy… – Zawahała się, niepewna, co właściwie chciała powiedzieć. Czemu aż tak jej zależało na tej torbie? Zdawało się, że nawet Łowcy stracili nią zainteresowanie, zbyt zaaferowani policją, zwłokami, „nowym rozdziałem badań”. Dlaczego więc ona, Magda Garstka, uznała znalezienie tej przeklętej torby za punkt honoru? Czemu poświęciła na jej szukanie bitą godzinę? Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. – Jeśli ją odnajdziemy, to w pensjonacie znów zapanuje ład? – zapytała cicho Tamara. Auć, zabolało. Magda wiedziała, że to nie było racjonalne, ale z nową determinacją podskoczyła i szarpnęła za skrawek czarnego materiału, który wyglądał podejrzanie podobnie do paska torby podróżnej. Mocno się trzymał, więc praktycznie uwiesiła się na nim całym ciężarem ciała. Nieco ponad czterdzieści kilogramów zrobiło swoje. Pasek drgnął. A razem z nim cały regał. Magda odruchowo skuliła się na podłodze, jakby to mogło ją uratować przed

zgnieceniem przez ciężki metalowy mebel i milion rzeczy, które z niego spadały. Zamrugała zaskoczona, kiedy wszystko nagle ustało. Wciąż była w jednym kawałku. Regał nie wgniótł jej w podłogę tylko dlatego, że zatrzymał się w pół drogi na uchylonych drzwiach. Wokół Magdy leżały paczki wymaglowanej pościeli i ręczników, butelki środków czystości, zapasowe żarówki, jakieś stare lampy, plastikowe kontenery z rezerwowymi poduszkami i Bóg wie czym jeszcze. Szczęśliwie żaden z nich nie rozbił jej głowy. W ręce wciąż ściskała czarny pasek od torby podróżnej, wielkiej i wypchanej, ale lekkiej. Tamara myślała, że zemdleje. Gdy usłyszała huk, w błysku tego, co nazywała wyobraźnią BHP – czyli niezwykłą umiejętnością, która rozwinęła się u niej, kiedy pod jej opiekę trafiła bardzo energiczna nastolatka – ujrzała Magdę zgniecioną, ciężko ranną lub nawet martwą. Sama nie mogła się dostać do tej przeklętej kanciapy, bo framuga była węższa niż wózek, a drzwi zostały przyblokowane czymś cholernie ciężkim. Zawołała siostrzenicę, a ta po kilku potwornie długich sekundach odkrzyknęła: – Nic mi nie jest! Tamara poczuła, jak jej głowa robi się dziwnie lekka, jakby cała krew odpłynęła do bijącego z zawrotną prędkością serca. Próbowała pchnąć drzwi, otworzyć je szerzej, ale przewrócony regał skutecznie je unieruchamiał. – Cholerka, o wiele łatwiej było go przewrócić, niż podnieść – stęknęła Magda. – Czarek! – wydarła się Tamara, ani trochę nie przejmując się tym, że przeszkadza gościom. Pojawił się błyskawicznie, ze śladem czekolady na policzku. Godzinę temu Maria zeszła do kuchni i zaczęła piec. Odreagowywała stres – zawsze lepiej jej się myślało podczas pieczenia. W którymś momencie zawołała Czarka i teraz ewidentnie prowadziła z nim jakieś konszachty. – Co wy wyrabiacie? – spytał. – Hałas taki, jakbyście zdetonowały ładunki wybuchowe pod fundamentami. – Magda przewróciła regał i nie może wyjść. Zajrzał ostrożnie za drzwi. Jak takie małe stworzenie zdołało przewrócić taki wielki regał? Wsunął się do środka i maksymalnie się spinając, ustawił metalowego potwora do pionu. – Trzeba go będzie przykręcić do ściany – oświadczył. – Może wystarczy, że nie będzie się na nim huśtać jak małpka – burknęła wciąż wystraszona Tamara. – Oświadczam wszem wobec: nienawidzę tego wózka. – O kulach czy nawet na zdrowych nogach też byś go nie zdołała podnieść – powiedziała Magda, zbierając się z podłogi. Zaczęła odkładać rzeczy z powrotem

na półki. Z nielicznych szklanych przedmiotów tylko stary klosz z mlecznego szkła, poznaczony muszymi odchodami, rozpadł się na części. – Ale zdołałabym cię ściągnąć z tej półki, zanim zwaliłaś ją sobie na głowę! – zawołała Tamara z frustracją. – Już nie noszę ogrodniczek, nie taka prosta sprawa. – Przynajmniej było warto? Magda podniosła wypchaną, nieforemną torbę. Nie miała wątpliwości, że to jej poszukiwali Łowcy Duchów, zgadzały się kolor, wielkość i emblematy na kieszeni z przodu, choć nie pamiętała, żeby była tak wypchana. Pan Zenek mówił o gąbkach do zabezpieczania delikatnego sprzętu – może dopakowali je już po zdeponowaniu bagażu w schowku? – Mam torbę – odpowiedziała ciotce i ze znaleziskiem w ręku triumfalnie pomaszerowała do Łowców Duchów. Pan Zenon wziął bagaż z jej rąk, wyraźnie zaskoczony. – To ta, prawda? – zapytała. – Wygląda jak nasza – potwierdził. Już wychodziła z pokoju, kiedy zapytał, najwyraźniej zajrzawszy do wnętrza odnalezionej zguby: – Pani Magdo, co mam zrobić z tym, co jest w środku? – A to nie pana gąbka? Parsknął śmiechem. – No troszkę jest naszej, ale to tylko ta skompresowana, czarna… A tej różowej to by chyba starczyło do wypchania materaca. I wtedy, w błysku nagłego olśnienia, Magda zobaczyła, jak wszystkie elementy wpadają na swoje miejsce. – Panie Zenku, mogę jeszcze tę torbę na chwilę zatrzymać? – zapytała. – A pewnie, na razie się nigdzie nie wybieramy. Dobrze nam tu i materiał do książki sam się zbiera. Podziękowała, nieobecna już myślami, i ściskając uszy torby w wyciągniętej przed siebie ręce, zeszła na dół. Kusiło ją, żeby sprawdzić teorię od razu, ale rozum podpowiadał jej, że to zły pomysł. Po pierwsze, mogłaby zanieczyścić miejsce zbrodni i Straszewicz przyssałby się do niej jak pijawka. A po drugie – nie bardzo chciała się samodzielnie mierzyć z czterodniowymi zwłokami. Właściwie z żadnymi zwłokami nie chciała się samodzielnie mierzyć w najbliższym czasie. Zabrała więc torbę do swojego mieszkania i zadzwoniła do wujka Marka. – Możesz tu przyjechać? Szybko? – zapytała. – Co się dzieje? Westchnęła.

– Mamy tu zwłoki, a ja chyba wiem gdzie. I chyba lepiej, by znalazł je policjant, a nie nielicencjonowana znajdowaczka trupów. – Będę za kwadrans. Nie znajduj żadnych trupów beze mnie, zrozumiano? – Poczekam – zapewniła go. Nie spieszyło jej się. Jeśli miała rację, leżał tam już od kilku dni.

Rozdział 29 Czekała na wujka przed pensjonatem, z torbą Łowców Duchów w garści. Była pełna najgorszych przeczuć. Dziesięć minut od rozmowy telefonicznej Marek Garstka zaparkował auto na krawężniku. Wypadł ze środka z lekkim obłędem w oczach. – W skali od jednego do dziesięciu, gdzie jeden to normal-ne i miłe miejsce, a ty jesteś delikatną panieneczką, natomiast dziesięć to plan zdjęciowy slashera z kolosalnym budżetem na sztuczną krew, gdzie jesteśmy? – zapytał. – Stawiałabym na szóstkę, może siódemkę. Mam nadzieję, że budżet na krew był nikły, bo ona się naprawdę koszmarnie spiera. Westchnął ciężko i potarł twarz. – No dobra, potrzebujesz teraz wujka czy policjanta? – zapytał spokojnie. – Obu naraz. Jeśli nie mam racji, wolę się zbłaźnić przed wujkiem. Jeśli mam rację, policjant dopilnuje, bym nie utrudniała śledztwa. – Da się zrobić. Babcia wie? – Nie ma sensu jej denerwować. W razie czego wolę, żeby się dowiedziała, gdy będziesz na miejscu – powiedziała. Skinął głową i zatarł ręce. – Zacznijmy od początku, Mini-Garstko. Jaki znów trup? Ile ich jesteś w stanie znaleźć w tym nieszczęsnym pensjonacie? – Myślę, że to wciąż ten pierwszy. Postawię miesięczny zapas czekolady, że Kazik nigdy nie opuścił Wielkiej Niedźwiedzicy. Marek nie wyglądał na przekonanego. – Przerabialiśmy to, Magdo. Sprawdzaliśmy jego pokój. Przytaknęła. – To było, zanim znalazłam zaginioną torbę pana Zenka i zanim zobaczyłam, co w niej jest. Zdjęła torbę z ramienia i odsunęła zamek. Wuj Marek zajrzał do środka i przeklął ciężko wszystkimi słowami, za które w dzieciństwie mama groziła mu myciem ust szarym mydłem. – To co, zaglądamy tam czy od razu wzywasz ekipę? – zapytała Magda. – To ciągle może być jakiś głupi żart – powiedział. – Może – przyznała bez przekonania. Widziała po spojrzeniu wujka, że i on tylko stara się zaklinać rzeczywistość.

– Raz kozie śmierć – zdecydował. – Sprawdzamy. Na ekipę za pół godziny nie będzie za późno. – Tylko cicho i dyskretnie – poprosiła. Obawiała się zamieszania, jakie mogliby wywołać Łowcy Duchów, gdyby zaczęli podejrzewać, że mają na podorędziu jeszcze jednego trupa. O wiele trudniej byłoby ukryć sprawę przed babcią, gdyby zaczęli biegać w podekscytowaniu, niczym kurczaki bez głów, za to z maszynkami robiącymi „ping”. Natychmiast po telefonie do wuja wzięła z recepcji zapasowy klucz do pokoju Brzesków i teraz czuła, jak pali ją w kieszeni dżinsów. Zakradli się na górę, starając się nie przyciągać uwagi. – Jeśli nagle się pojawi, powiemy, że czuliśmy gaz? – zapytała Magda, otwierając drzwi. – I słyszeliśmy płaczące dziecko. Oraz kocięta w potrzebie – zapewnił. Weszli do środka. W pomieszczeniu panowały absolutna cisza i półmrok, wiatr zza uchylonego okna delikatnie poruszał zaciągniętymi zasłonami. Wyobraźnia Magdy rozszalała się na dobre – przez chwilę wydawało jej się, że ktoś ukrywa się za ciemną tkaniną, i odruchowo sprawdziła, czy poniżej dolnej krawędzi nie wystają stopy. Wuj ostrożnie chodził po pomieszczeniu. Trzymał ręce w kieszeniach, by nie kusiło go dotknięcie czegokolwiek. Miał to czujne, uważne spojrzenie policjanta. Magda niemal widziała, jak obracają mu się trybiki w głowie. Zajrzał do łazienki. Wszystko było we wzorowym porządku. Nie tak zwykle prezentowały się pokoje po ponadtygodniowym pobycie gości. Gdyby Jadwinia nie zyskała reputacji osoby nieprzyjaznej, pomyślałby, że posprzątała, żeby oszczędzić pracy obsłudze. Wiedział jednak, że jeśli komukolwiek miało to pomóc, to tylko Jadwini. Wszystko wyglądało doskonale. Ale włoski stały mu dęba, a głęboko w trzewiach czuł coś, co nazywał „kluchą przeczucia”. Nauczył się ufać intuicji. Nie wiedział – wrodzonej czy nabytej pod wpływem pracy, ale nie raz pomogła mu wpaść na trop. A gdy już na niego wpadał, nie odpuszczał. Poprzednim razem stłumił intuicję, bo bardzo nie chciał, by w teoriach Magdy i Tamary tkwiło choć ziarno prawdy, ale jego bebechy zgadzały się z dziewczynami. Pociągnął nosem. – Przez ten zapach wody kolońskiej i chemikaliów wiele nie poczuję – przyznał, co samo w sobie już uważał za okoliczność obciążającą. Ile musiała ich użyć, aby zapach utrzymywał się aż tak długo? I co miał maskować? – Okno jest też cały czas otwarte, a temperatury niskie. Tylko czy mimo tego zapach nie powinien być już wyczuwalny? – zapytała niepewnie.

Spotkała się dotąd oko w oko z trzema trupami. Dwa były świeże, a topielec leżał na otwartym powietrzu, w zadowalającej odległości, podczas gdy ona stała po zawietrznej. Z tego, co czytała, był to nader rzadki przejaw trupiej uprzejmości. – Powinien. Choć może Jadwinia jest sprytniejsza, niż sądzimy? Rozkładu nie da się zatrzymać, ale jest sporo sposobów, żeby go spowolnić i zminimalizować skutki uboczne. No dobra, zostaje nam tylko jedno. Stali przed szerokim łóżkiem. Magda nie brała go wcześniej pod uwagę. Owszem, miało skrzynię, ale płytką, ledwie trzydzieści centymetrów drewnianego cokołu, na którym leżał gruby piankowy materac, a na nim jeszcze kilka centymetrów miękkiej gąbki pamięciowej, zwiększającej komfort snu. Pokój był opłacony jeszcze przez dobę i Jadwiga miała prawo wrócić tu do tego czasu. Nie wymeldowała się i nie prosiła o zmianę bielizny pościelowej, więc wyposażenie łóżka pozostało w takim stanie, w jakim je zostawiła. Marek wyciągnął z plecaka lateksowe rękawiczki. Strzelił nimi, rozciągając palce, by łatwiej weszły na jego duże i szerokie dłonie. Zawahał się, zanim podał Magdzie drugą parę. – Możesz wyjść w każdej chwili. Ja sobie tu ze wszystkim poradzę – powiedział. Pokręciła głową. – Mam wrażenie, że tkwię w tym po uszy od samego początku. Czy go zobaczę, czy tylko sobie wyobrażę, że tam jest, ten obraz ze mną zostanie. Równie dobrze mogę ci pomóc. W nagrodę za to, że jesteś tu ze mną i nie robię tego sama po zakończeniu rezerwacji. W kwestii rozkładu doba może robić dużą różnicę. – No dobra, więc po kolei. Ostrożnie, jakbyśmy prowadzili odkrywkę archeologiczną – powiedział. – Jeśli masz rację, wszystko, co jest w łóżku, będzie stanowiło dowód. – Może powinniśmy zrobić zdjęcia? Wiesz, dla techników, tak na wszelki wypadek? – Świetny pomysł. Jeśli nic nie znajdziemy, będziemy mieć pamiątkę dnia, w którym poniosła nas wyobraźnia – przyznał. Magda wyciągnęła komórkę z kieszeni dżinsów i zrobiła kilka zdjęć łóżka. Wyglądało niewinnie: równo pościelone, przyrzucone perfekcyjnie wygładzoną satynową narzutą. – Na trzy-cztery, Mini-Garstko, raz kozie śmierć – powiedział. Odetchnął i złapał przez prześcieradło za róg gąbki, zdejmując ją z łóżka razem z pościelą. Magda chwyciła piankę z drugiej strony i ostrożnie pociągnęła, a ta zsunęła się na podłogę i złożyła na pół, jak dobrze wypieczony omlet,

zamykając w bezpiecznych objęciach pościel, narzutę i wszystkie potencjalne ślady. Wyobrażała sobie, że to wystarczy, że ich oczom ukaże się wielka dziura ze zwiniętym w niej Kazikiem, ale Jadwinia była na to za dobrze zorganizowana. Zewnętrzna powłoka materaca wydawała się nienaruszona, choć nie wyglądała już tak idealnie i niewinnie jak narzuta. Połowa materaca była nierówna. Jednocześnie pusta i pełna. I nie chodziło o brak gąbki. Coś, COŚ, wybrzuszało jego pokrycie. – Musimy zadzwonić po techników – powiedział przytomnie Marek i wybrał numer na komendę. – Jeszcze trochę i będą tu wpadać z nawyku – mruknęła Magda. Znała już preferencje kawowe większości z nich. To czyniło ich niemal przyjaciółmi. – Kolejny trup. Drugi w ciągu dwóch dni. Nie przetrwamy tego. Nie ma szans. Znajdowaczka trupów wpadająca na zwłoki na plaży to jedno, ale co innego, gdy te zaczynają się mnożyć pod jej własnym dachem… To już nie smaczek i materiał na anegdotę, ale czysty horror! – mówiła do siebie. Wuj Marek błyskawicznie przekazał kluczowe informacje kolegom z pracy. Zakończył połączenie i powiedział pocieszająco: – Czy ja wiem? Ludzie są dziwni. Może właśnie dlatego przyjadą? Widziałem dokument o turystach, którzy odwiedzają miejsca zbrodni. Może nawet podniesiesz opłaty za ten pokój? Albo zrobimy imprezę w duchu „mystery” i „kto zabił starszą panią?”. – To właściwie są bardzo dobre pomysły – przyznała. Po czym, wciąż wpatrując się w łóżko i ciemniejsze wybrzuszenie, dodała: – Właśnie do mnie dotarło, że ona wyżłobiła ten materac od spodu, żeby ciało się zmieściło, ale Kazik wystawał, stąd wybrzuszenie. Nawet przez piankę musiała dokładnie wyczuwać, gdzie leży. I spała nad nim przez następne noce. Spędziła cały ten czas ze zwłokami i zachowywała się zupełnie normalnie. Nie świrowała, nie wyglądała na kogoś, komu dokucza bezsenność… To jest naprawdę popieprzone. – Zdarza się. We Wrocławiu syn trzymał ciało matki w wersalce całymi miesiącami, by dalej pobierać jej emeryturę. W Toruniu koleś upakował pod łóżkiem walizkę ze zwłokami kobiety i kompletnie o tym zapomniał. Ludzie są popieprzeni. Żeby zostać mordercą, nie trzeba zdać testów na inteligencję. – Była wystarczająco inteligentna, by go skutecznie schować. Byliśmy tu, szukaliśmy go! Gdybym nie znalazła torby i gąbki z materaca… – Porąbane. Musiała sobie zdawać sprawę, że to odwlekanie nieuniknionego. Ciało nie może wyparować. – Marek pokręcił głową. Po tylu latach pracy

w policji wciąż nie uodpornił się na ludzką głupotę i przestępczą kreatywność. Jego pierwsze zwłoki w materacu, hurra. – Pewnie dlatego tu siedziała. Chciała trzymać nas z daleka. Dopóki była gościem, nie mogliśmy tu wejść, jeśli sobie tego nie życzyła. Może dlatego podpaliła pensjonat, w desperackiej próbie pozbycia się stupięćdziesięciokilogramowego dowodu zbrodni? – Koszmarna historia... Oficjalnie przebija twojego plażowego umrzyka. A nawet Joannę. To prawie na pewno twoja pierwsza ofiara morderstwa. I oby ostatnia. – Prawie? Myślisz, że umarł z przyczyn naturalnych, a potem potknął się i skończył jako wypełnienie materaca? – Ta kobieta z wrocławskiej wersalki umarła spokojnie we śnie. Syn po prostu wykorzystał okazję. Ale tu… Jeżeli miałby zawał czy udar, raczej nie widzę powodów, dla których opłacałoby jej się ukrywać ciało… – Chyba że liczyła, że jeśli się rozłoży, nie zdołacie zrobić badań toksykologicznych. Pamiętasz te tabletki, które schowała w doniczce? – podrzuciła Magda. – Jeszcze to… Będziemy potrzebowali tego opakowania i zdjęć, jak się go pozbywa. Ta sprawa to będzie piekło, jeśli idzie o łańcuch dowodowy. Gdzie kucharek sześć… – Tam nikt z pewnością nie będzie głodny – dokończyła. – Gdyby nie te kucharki, choćby amatorki, nawet nie wiedzielibyście o sprawie. – Ja się z tym nie kłócę, króliczku. Po prostu już słyszę pretensje Straszewicza. Będzie warczał jak wybudzony ze snu borsuk. Magdzie zrzedła mina. Czekało ją poinformowanie babci o makabrycznym odkryciu, ale też spotkanie z mrocznym wąsem sierżanta sztabowego. I nagle ogarnęła ją pewność, że skończy ten dzień w puchatym szlafroku, z tuzinem ciastek i gorącą czekoladą. Może nawet włączy sobie kreskówki z kucykami dla wyrównania poziomu serotoniny. Jadwinia, trup, wąsy. Tercet nadmiernie egzotyczny. Do tej czekolady bezwzględnie potrzebowała pianek.

Rozdział 30 Następne godziny były ciężkie. Zwłaszcza dla Marii. – Za każdym razem, gdy zaczynam wierzyć, że może jednak zdołam stanąć na nogi, ktoś mi wyszarpuje dywan spod stóp – szepnęła. Stała się cicha i chłodna, jakby wycofała się w swoją skorupę. Siedziała w kuchni, z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie płakała, choć pewnie łzy przyniosłyby jej ulgę. Gdy pojawiła się policja i technicy, było gorzej. Magda w chwili desperacji wykradła jej z torebki komórkę i zadzwoniła do pani Anieli. Powiedziała, co się właśnie dzieje w pensjonacie, i zaznaczyła, że martwi się o babcię. – Kochanie, już tam jadę! Nie powinna tam teraz być, u mnie będzie jej lepiej – powiedziała z przekonaniem starsza pani. Po kilkunastu minutach weszła kuchennymi drzwiami, a Maria zatonęła w jej objęciach. Nie dała się namówić na gościnę u przyjaciółki, ale wspólnie ustaliły zadowalający kompromis – poszły do mieszkania Marii, by w ciszy i spokoju obejrzeć powtórki Wspaniałego stulecia. Pani Aniela tak przejmująco opowiadała o perypetiach którejś z żon sułtana, że babcia musiała wyjść ze swojej skorupki, tym bardziej że wyraźnie różniły się w ocenie charakteru sułtana i czystości intencji jego doradcy. Magda nie miała pojęcia, o czym mówią, ale jeśli jakaś telenowela była w stanie choćby na chwilę wydobyć babcię z depresyjnej katatonii, mogła być tylko głęboko wdzięczna pani Anieli i wiarołomnemu poligamiście z imperium osmańskiego. A skoro mowa o mężczyznach podłych z natury, sierżant sztabowy Eugeniusz Straszewicz pojawił się zgodnie z przewidywaniami. I był w fatalnym humorze. Jeszcze zanim wszedł na piętro obejrzeć zwłoki, przyszpilił Magdę, jakby to ona własnymi rękoma kogoś zamordowała. I tylko po to, by zepsuć mu dzień. Uniosła ręce i krzyknęła: – To nie moja wina! Myśli pan, że nie wolałabym, żeby Jadwiga Brzesko zatrzymała się u konkurencji? Jeszcze bym za to dopłaciła! Myśli pan, że chciałam, by zostawiła tu zwłoki męża? Że taki miałam plan? I bez tego ledwo przędziemy! Jesteśmy na upiornej drodze do bankructwa, a ta sytuacja na pewno nie przysporzy nam popularności u turystów! Więc proszę zadawać pytania, które

pan musi zadać, ale, do jasnej cholery, niech się pan nie waży mnie oskarżać! Bo znacznie bliżej mi do statusu ofiary niż sprawcy! – Powiedziałbym, że Kazimierz Brzesko ma jednak nieco większe podstawy, by używać tego tytułu – odpowiedział sucho. – Gdyby Jadwiga była równie dobrą podpalaczką jak zabójczynią, ofiar mogłoby być więcej – powiedziała cicho. Jej oczy napełniły się łzami. Wszystkie emocje, które trzymała na wodzy, robiąc dobrą minę do złej gry, byle podtrzymać jakoś morale babci, teraz wylewały się z niej jak z przebitego balonika. Szlochając, objęła się ciasno ramionami. Gdyby była w stanie spojrzeć na Straszewicza, zobaczyłaby coś niespotykanego. Twardy wąsacz przypominał rybę wyciągniętą z wody. Zrobił krok w przód, dwa w tył, jakby tańczył cza-czę, wycierał dłonie o nogawki. Był bliższy paniki niż wtedy, kiedy przemytnik z Białorusi trzymał go na muszce. – Proszę w tym momencie przestać! – wysapał wreszcie. – Tylko – pociągnięcie nosem – jak – kolejne – przestać? – wyszlochała. – Najlepiej od razu – powiedział oschłym tonem. I jakimś cudem to zadziałało. Płacz ustał, Magda energicznie otarła twarz rękawem bluzy. Westchnęła raz i drugi, znów mogła myśleć. – Więc co chce pan wiedzieć? – zapytała. – Sierżant Garstka mówił, że wiesz, kto jest sprawcą. – Żona Kazimierza, Jadwiga Brzesko. Teoretycznie wciąż nasz gość. Zabrała swoje rzeczy, ale się nie wymeldowała i nie oddała kluczy… Pewnie już jej tu nie ma, wróciła do domu albo ruszyła w długą, bo przecież musiała się liczyć z tym, że go znajdziemy… – Nie zdziwiłbym się, gdyby wciąż była w okolicy – odrzekł, skubiąc wąs. – Ludzie nie są racjonalni. Nie tak bardzo, jak im się wydaje. Nie zaplanowała tego wszystkiego. Gdyby to zrobiła, poszłoby jej lepiej. I miała dotąd sporo okazji, by wyjechać. – Raczej nie zaplanowała tego w ten sposób, ale wydaje mi się, że nie przyjechała tu z czystymi intencjami – wyznała Magda. I opowiedziała o wszystkim. O tym, co słyszała i widziała Tamara. I co wytropił śledzący Jadwigę Czarek. O tabletkach i ich skutkach ubocznych. O podejrzanych spacerach i wieszaniu kłódek na falochronie. O kłótniach i pasywno-agresywnych zachowaniach Brzesków. – Przyznaję, to wszystko działa na wyobraźnię, ale od pasywno-agresywnych kłótni małżeńskich do realnej agresji jest kawałek drogi – zaprotestował. – Proszę to powiedzieć facetowi upchniętemu w materacu na piętrze – burknęła.

– Będę potrzebował zdjęć i tabletek, które znaleźliście. – Wszystko jest zabezpieczone zgodnie z procedurami. Parsknął krótkim, złośliwym śmiechem. – Jeszcze trochę, a zażyczysz sobie pensji, droga panno. – Ech, żeby to jeszcze była kasa, która rozwiązałaby problemy… Wzruszył ramionami. Policyjne pensje były tak niskie, że dawno już stracił umiejętność obracania rozmów na ten temat w żart. * Magda musiała przyznać Straszewiczowi, że był skuteczny. Autorytet wąsów działał na Łowców Duchów znacznie efektywniej niż autorytet wikińskiej brody wujka Marka. Wystarczyło, że sierżant sztabowy spojrzał spod krzaczastych brwi i poruszył groźnie wąsem, a z miejsca przyjęli postawy obywatelskie. – Panie Małecki, sam pan wybiera: rozmawiam z panem tu i występuje pan jako świadek czy zabieramy pana na komisariat w charakterze podejrzanego? Mnie jest wszystko jedno. Nie jesteś pan teraz moim zmartwieniem. Na pana miejscu utrzymałbym ten stan. A jeśli mi ta maszyneria piśnie jeszcze raz, uznam to za atak na mundurowego i utrudnianie śledztwa – powiedział i odszedł, zanim pan Zenek podjął decyzję. Wszystko wyglądało poważniej niż dzień wcześniej, kiedy policja zjawiła się tu z powodu Joanny. Tym razem nie było wątpliwości i czekania na sekcję. Fakt, że ciało zostało upakowane w materacu, jasno dowodził działania o charakterze przestępczym. Wąsaty jastrząb krążył po pensjonacie, zadawał pytania i emanował niezadowoleniem. Także z powodu Magdy, która jego zdaniem bezprawnie wtargnęła do pokoju, by zobaczyć, jak technicy podnoszą materac i odkrywają zawartość skrzyni. Ona sama nie godziła się z definicją bezprawnego wtargnięcia. Po prostu weszła tam i uprzejmie zapytała technika, czy zamierzają teraz odkręcać Kazika z folii, w którą zawinęła go Jadwinia, czy może zrobią to już w prosektorium. Była również ciekawa, czy zabiorą cały ten silikonowy żwirek, którego grubą warstwę pani Brzesko usypała na dnie skrzyni i na kokonie z folii, żeby wchłaniał wilgoć i zapach. Bo owszem, ona może to odkurzyć, ale trochę straszne mieć w odkurzaczu worek wypchany bryłkami sklejonymi płynami ustrojowymi. No i gdzieś tam wciąż mogły być mikroślady czy dowody. – Wszystko zgarniemy, pani Madziu, spokojna głowa. Tu i tak wszystko musi pani kupić nowe – powiedział Tadzik, kryminalistyk i brat jednej z kelnerek z Vincenta.

Ustka to naprawdę niewielkie miasto i w takich chwilach Magda na tym korzystała. – Wiem… Obawiam się, że jedyną osobą, która mogła spać na tym łóżku z całą jego zawartością, była Jadwiga Brzesko – przyznała. – Materac więzienny jest jeszcze mniej wygodny. Ale nie będzie musiała go dzielić z trupem – zauważył Tadzik i zarechotał. To właśnie wtedy do pokoju wrócił Straszewicz i wyrzucił Magdę na korytarz, odgrażając się, że oskarży ją o mataczenie i utrudnianie śledztwa. Gdyby ktoś ją pytał – całkowicie bezpodstawnie. Zeszła do recepcji, by odbierać telefony. Wieści zaczęły się rozchodzić. Jeszcze zanim odezwali się przedstawiciele mediów, miejscowe „Towarzystwo Plotki i Pomówienia” poszukiwało co soczystszych kąsków, by puścić je w obieg. Magda postanowiła wykorzystać to dla dobra śledztwa i bezczelnie rozpuściła wici, że poszukiwana Jadwiga Brzesko wciąż może się znajdować w okolicy. Właściciele pensjonatów i ośrodków wypoczynkowych powinni mieć się na baczności, bo może być seryjną zabójczynią. Niewykluczone, że trup z Wielkiej Niedźwiedzicy nie był jej ostatnim słowem. Wiedziała od wujka, że policja nie zastała jej pod domowym adresem, więc teoria Straszewicza mogła okazać się trafna. Nagle poczuła głód i uświadomiła sobie, że dzień dobiega końca, a ona od śniadania nic nie jadła. Zrobiła sobie solidną kanapkę i duży kubek herbaty, po czym usiadła z nimi w recepcji, by mieć oko na to, co się działo. Czuła się troszkę jak parapetowy emerycki patrol, gdy obserwowała każdego policjanta i technika, którzy wchodzili po schodach i znosili zapakowane torby z dowodami do samochodu. Wszystko miało swój porządek. Najpierw zniknęło ciało, odwiezione do słupskiego prosektorium. Potem zabrali się do zabezpieczania dowodów – w tym wszystkiego, co przekazała jej Tamara: zdjęć, buteleczki po lekach, notatek z obserwacji, które prowadził Czarek, śledząc Jadwigę. Straszewicz obrzucił Cezarego zniesmaczonym spojrzeniem i uniósł kosmatą brew, jakby niemo pytał: jak to się stało, że taki rozsądny i wykształcony facet dał się wciągnąć w taką farsę i aferę? Czarek odczytał intencje i tylko wzruszył ramionami, bo odpowiedzi zwyczajnie nie miał. Na samym końcu technicy zabrali materac. Mimo zabezpieczającej folii Magda widziała ziejącą w nim dziurę, brązowe plamy i zacieki na gąbce. Patrzyła, jak zmagają się z przepchnięciem go przez futrynę, i czuła się, jakby odprowadzała go w kondukcie pogrzebowym i żegnała się ze starym znajomym, który odchodząc, zabrał za sobą niewinność tego miejsca. Ostateczne rozstanie

miało potrwać nieco dłużej – materac nie zmieścił się do furgonetki, więc technicy oparli go o ścianę i czuwali przy nim, czekając na większy pojazd. – Masz taką minę, jakbyś się zastanawiała, kogo wepchnąć w tę zakrwawioną dziurę – usłyszała za swoimi plecami głos Straszewicza. – Kazik zostawił po sobie sporo miejsca, nawet pan by się zmieścił – odgryzła się. – A was cała trójka. Dobrze, że nie weszłyście Jadwidze w paradę i nie wycięła drugiej dziury dla was. – Jeśli czegoś żałuję, to tego, że nie weszłam jej w paradę wcześniej. Wiedziałam, że coś się kroi, ale nie zdołałam jej powstrzymać. – Rozegrała to, wykorzystując przewagę płci. Faceta znokautowałabyś gaśnicą czy kijem hokejowym. Jej dawałaś kredyt zaufania. – Raczej: bardziej krępowały mnie zasady społeczne. Miałam ją na oku, ale nie poszłam za głosem rozsądku. W tym za pokusą walnięcia jej gaśnicą. – Znajdziemy ją. Możesz być tego pewna – powiedział spokojnie. Magda wątpiła. Jadwiga była psychopatyczna, zimna i bystra. Oszukała wszystkich. Pewnie przekraczała już granicę. Mogła być na promie płynącym do Szwecji albo na drugim końcu Polski. – Kiedy pan ją złapie, raczej nie pozwoli mi przyłożyć jej gaśnicą, prawda? – Tylko jeśli masz na nią homologację i jeśli Jadwiga będzie próbowała cię zabić. – Proste wymagania. – Gdyby były za duże, udałabyś, że nie możesz zadrzeć głowy tak bardzo, żeby je dostrzec w całości. Uśmiechnęła się. Tu ją miał.

Rozdział 31 Tamara wpatrywała się w linię horyzontu, gdzie morze ostrą krawędzią odcinało się od nieba, zabarwionego zmierzchem na różowo. Było jej zimno, ale jeszcze nie chciała wracać do pensjonatu. Kiedy się wymykała, wciąż kręciło się tam mnóstwo obcych ludzi, policjantów i techników. Końca zamieszania nie było widać. Odpowiedziała na wszystkie pytania wąsatego sierżanta. Próbował ją zdeprymować, jakby to gwarantowało lepsze odpowiedzi. Nie zamierzała mu na to pozwolić. Odpowiadała krótko i konkretnie. Mówiła, co wie, nie puszczała wodzy fantazji, bo nie chciała, by wziął ją za egzaltowaną paniusię. I tak już patrzył na nią podejrzliwie. Jakby trup na piętrze nie stanowił najlepszego dowodu jej prawdomówności. Była świadkiem. Nawet jeśli nic nie widziała, słyszała wystarczająco dużo. Nie dała mu się zastraszyć. Musiałby być obłąkany, żeby ją podejrzewać. Sam pomysł, że w tym stanie wdrapała się na piętro, zamordowała Kazika i wpakowała go w materac, a wszystko to za plecami żony ofiary, pachniał szajbą na kilometr, więc równie dobrze ponury wąsacz mógł wrzucić na luz z tą postawą „wszyscy jesteście podejrzani”. Magda znosiła przytyki, może nawet ceniła sobie ich złośliwe starcia, ale Tamara miała tego dość po minucie. Ani na chwilę nie dawała mu zapomnieć, że nie jest dwudziestoletnią panieneczką, którą może ustawiać, jak mu się podoba. Jej brak pokory zdawał się czochrać go pod włos. Tamara przypomniała sobie wszystko, co o sierżancie sztabowym powiedziała jej Magda. Być może, trzymając wysoko podbródek, działała mu na nerwy, ale nie zamierzała go opuszczać tylko po to, by poczuł się panem sytuacji. Gdy rzucił sucho: „Może się przejedziemy na komisariat, tam zwykle łatwiej się rozmawia”, wiedziała, że to tylko kolejna gierka. Studiowała na ASP, dzięki czemu miała dodatkowy fakultet z radzenia sobie z szowinistycznymi dupkami. – Jeśli tylko wasz komisariat jest dostosowany do potrzeb osób z niepełnosprawnościami, nie ma sprawy. Wie pan, winda dla wózków i tak dalej. Komisariat powinien być w równym stopniu dostępny dla wszystkich obywateli, prawda? Wtedy dał jej spokój. Strzelała z tym brakiem udogodnień dla wózków, ale statystyka była po jej stronie. W końcu żyła w kraju zaprojektowanym dla tych,

którym krawężniki nie straszne, a schody nie wadzą. Albo jesteś sprawny, albo masz problem. Dopiero gdy wylądowała na wózku, zaczęła dostrzegać skalę utrudnień, z jakimi musiały się mierzyć osoby z ograniczeniami fizycznymi. I w ich imieniu czuła wściekłość. A kiedy Straszewicz już zanotował sobie w czarnym notesiku wszystko, co chciał wiedzieć, a przynajmniej wszystko, czego mógł się o sprawie dowiedzieć od niej, Tamara po prostu zwiała. Musiała opuścić pensjonat. Wydostać się z tej duchoty, która wydawała się wciskać ją w podłogę. Ręce jej się trzęsły i miała problem ze zjechaniem wózkiem po rampie. Otarła sobie dłoń o futrynę, ale nie zwróciła na to uwagi. Jechała tak szybko, jak mogła, nie myśląc nawet dokąd. Byle dalej. Nagle znalazła się na samym końcu falochronu. Nie myślała o tym, czy zdoła potem wykręcić i wrócić na stały ląd. Wiatr wiał jej prosto w twarz, oczyszczając głowę. Znów mogła swobodnie oddychać. Sięgnęła po sztuczkę poznaną na terapii, na którą wysłała ją siostra po śmierci rodziców, gdy zmagała się z częstymi napadami paniki. Zadała głośno pytanie, co w całej tej sytuacji było najtrudniejsze. Który element wywoływał objawy nerwicy. Jak zwykle padła ta sama odpowiedź: brak kontroli. Przez lata Tamara zbudowała obraz siebie: swobodnej, spontanicznej, kreatywnej nomadki, która osiedliła się tylko dla dobra dziecka. I to była prawda, czy raczej jej część. Bo gdyby miała być całkiem szczera – w drodze czuła się lepiej dlatego, że w swej nieprzewidywalności paradoksalnie łatwiej mogła ją kontrolować. Jeżeli coś się za mocno komplikowało, pakowała się i zwijała tyłek. Gdy osiadła w miejscu, straciła mechanizm obronny, ale też, musiała przyznać, spodobało jej się życie z Magdą. Potem dziewczyna się wyprowadziła i Tamara próbowała wrócić do starego trybu. Tyle że i ten mechanizm przestał działać. Nie chciała wyjeżdżać, ale nie wiedziała, czy może zostać. Czterdziestka na karku, a ona czuła się rzucanym na wietrze listkiem. To, co cieszyło ją przez kilka ostatnich miesięcy, teraz było zaskakująco bliskie stania się ciężarem. Za cholerę nie wiedziała, ani co przyniesie jej przyszłość, ani jak ją sobie ułożyć, by czuła satysfakcję. Gdy zamykała oczy, snując fantazje o idealnym życiu, nie widziała dżungli, fiordów i genialnych kadrów. Widziała twarze, a konkretnie dwie: Magdy i Czarka. Siostrzenica wyrwała się spod jej kurateli, więc gdyby Tamara chciała tu zostać na dłużej, czy nie przeszkadzałaby dziecku w rozwinięciu skrzydeł? Ciągle ją to gnębiło. A Cezary zawsze był nomadą i nie zanosiło się na wielkie zmiany. Była między nimi chemia. Ale wielkie mi rzeczy, zawsze była! Kochała go, nie mogła się oszukiwać. W innym wypadku rzuciłaby się w chętne ramiona MacCiacha i ułożyłaby sobie z nim idealne, małe życie.

Ale przecież nie pójdzie do Czarka z wielkim gestem. Nie zrobi mu pokazu własnoręcznie przygotowanych plansz, by po słodkiej i romantycznej prezentacji dojść do finału, który oznaczałby jedno – dla niej był facetem idealnym. Nigdy z nikim nie czuła się tak dobrze. Owszem, spanikowała, ale wtedy była młodsza, głupsza i wydawało jej się, że życie jest znacznie bardziej zero-jedynkowe. A dziś… Zmieniło się mnóstwo rzeczy, ale jedna pozostała taka sama: nadal nie wiedziała, jak z nim rozmawiać o emocjach. Bo czy w ogóle mówić o nich facetowi, który jest – ważnym, ale jednak – elementem przeszłości? Pewnie nawet nie rozpakował torby. Zawsze trzymał rzeczy w walizce, nawet gdy zostawali w danym miejscu przez dwa tygodnie. Ona rozpakowywała się do jednej szuflady w komodzie – tylko jednej, żeby w razie potrzeby szybciej wszystko zgarnąć. A teraz… Po tym, jak spakowała całe życie w Łodzi w bagażnik samochodu i ruszyła szukać przygód w Skandynawii, uświadomiła sobie, że gdzieś w niej narasta potrzeba posiadania własnej szuflady, z której wprawdzie może w każdej chwili zabrać rzeczy, ale która na nią poczeka. Czy miała prawo wymagać od Magdy, by w jej życiu wciąż było miejsce na szufladę Tamary? Co właściwie powinna ze sobą zrobić za te kilka tygodni, kiedy stanie na nogi? Gdzie zamierza mieszkać? Przecież nie planowała wracać do Łodzi. I w jakim stopniu jej plan powrotu do fotografii artystycznej jest czymś więcej niż mrzonką? Przez chwilę traktowała projekt Scandinavia jak znak, palec boży, który wskazał na nią i błogosławił jej planom. Ale wtedy nie wiedziała jeszcze, że to nie palec, a już na pewno nie boży, ale Cezary Holtz w całej swej chwale. Co dalej? Na jak długo jej starczy oszczędności i środków zgromadzonych dzięki sprzedaży firmy i części sprzętu? Godziny mijały, a ona nadal tkwiła na falochronie, jak konkurencyjna syrenka na wózku. Co miało sens, bo jak, u diabła, dziewczyna z rybim ogonem miałaby się poruszać na lądzie? Może powinna stać się symbolem tego, jak bardzo potrzebne są konkretne udogodnienia dla osób odbiegających w jakimś stopniu od fizycznej normy? Może łatwiej byłoby wzruszyć decydentów i skłonić ich do pochylenia się nad losem istoty z legend niż do pomocy realnym ludziom stale zmagającym się z tym problemem? Dzień się kończył i z każdą minutą robiło się zimniej. Wiatr był coraz silniejszy i bardziej przenikliwy, a słońce chowało się za horyzont. Tamara nie chciała jeszcze wracać. Czekała, aż magia Bałtyku przyniesie jej spokój ducha. Nagle zimno ustąpiło – na jej ramiona opadł ciepły pled. Cezary wyrósł obok niej, jakby przywołała go obsesyjnymi myślami. – Nawet jeśli naprawdę nie chcesz Niemca, to nie jest rozwiązanie. A to nie jest Wisła – powiedział.

– Jest jakiś Niemiec? – spytała zaskoczona. – W sumie Holtz to niemieckie nazwisko. Mój pradziadek mógł nim być. Ale używanie tego przeciwko mnie byłoby równie niesmaczne jak wyciąganie Tuskowi dziadka z Wehrmachtu tuż przed wyborami. Nie jesteśmy starotestamentowymi patriarchami. Grzechy ojców i dziadków nie mogą spadać na synów i wnuki. Stać cię na więcej. Chyba że wcale nie zamierzasz rzucać się z falochronu, tylko utknęłaś i nie możesz zawrócić rydwanu, wtedy służę jako tania siła pociągowa. Ciastko, może dwa, i jestem do usług. Roześmiała się. Zawsze potrafił ją rozbawić. Nawet wtedy, gdy wcale nie miała ochoty się śmiać. Chyba nie tylko morze zabierało troski. Patrząc na niego, poczuła nagły przypływ optymizmu. – Czy mamy czyste pole? Mogę wracać do pensjonatu bez ryzyka, że znów dopadnie mnie ponury wąsacz? – zapytała, a Cezary uniósł brew. – Magda tak nazywa Straszewicza – wyjaśniła. – Mają wspólny kawałek historii. Wkurzam go nawet bardziej niż ona. – Dobre geny. Zaczynam odkładać na kaucje dla was. Wzruszyło ją, jak gładko objął tą troską, choćby żartobliwą, je obie. Jakby rozumiał, że stanowią pakiet, choć przecież Magda była już dorosła. Głupie, sentymentalne serce Tamary załomotało, a na policzki wypełzły jej zdradliwe rumieńce. Patrzył na nią uważnie i zapytał: – Dobrze się czujesz? Nie masz gorączki? Oczy ci dziwnie błyszczą i masz wypieki. – To nic takiego – zapewniła – niegroźny atak półpaśca. Zachichotała z hermetycznego żartu, którego nie mógł załapać. Ale tak, wirus miłosnej ospy z każdą chwilą czynił w jej organizmie coraz większe spustoszenie. Być może to już stan nieuleczalny. Równie dobrze mogła się z tym pogodzić i spisać testament. I mieć nadzieję, że jego też dopadło, bo naprawdę była za stara, by leczyć serduszko z nieodwzajemnionego uczucia. Jeśli zacznie wzdychać i chlipać po nocy, Magda nie da jej żyć. Zapyta, gdzie się podziała jej godność dorosłej kobiety, a ona wskaże na fale Bałtyku, bo zabierając troski, okazał się zbyt ekspansywny. Cezary wciąż przyglądał się jej z niepokojem, a potem wypowiedział słowa, po których znów zrobiło jej się lodowato, mimo pledu i wypieków na twarzy. – Myślę, że to już czas na poważną rozmowę. Zacisnęła palce na podłokietnikach wózka. – Ale może zejdźmy na stały ląd. Zamierzam ci zadać kilka pytań i nie chcę, by rzucenie się w fale było odpowiedzią na którekolwiek z nich.

* Wracali do pensjonatu, rozmawiając o jakichś drobiazgach, jakby na czas tego kilkuminutowego spaceru zawiesili miecz Damoklesa. Tuż przed skrętem do Wielkiej Niedźwiedzicy, przed którą wciąż kłębiło się sporo ludzi, a kilku policjantów mocowało się właśnie z opakowanym w folię materacem, Czarek nie wytrzymał i zaczął mówić: – Wiem, że zwykle samą sugestię rozmowy o przyszłości zbywasz spakowaniem walizki, ale wydaje mi się, że już czas wyłożyć kawę na ławę. Tamara, nieco roztargniona, przytaknęła, wpatrując się w sylwetkę kogoś, kto krył się w cieniu, za rogiem budynku, kilkanaście metrów od pensjonatu. Puchowa kurtka i czapka z pomponem maskowały postać dosyć dobrze, ale coś w nerwowych ruchach i wyprostowanej posturze uruchomiło w pamięci Tamary zapadkę. I nagle, gdy zaświeciły jej się żaróweczki, zawołała do Czarka: – Łap tę kobietę! Nie pozwól jej uciec! Doceniła, że się nie zawahał. Nie kwestionował jej słów, nie wymagał wyjaśnień i uzasadnienia. Po prostu ruszył sprintem przed siebie. Cień oderwał się od muru, spłoszony gwałtownym ruchem i zaczął biec w stronę portu, z Cezarym na ogonie. Tamara, odpychając się na wózku najszybciej, jak mogła, pojechała za nim i odetchnęła, gdy złapał zbiega, ale już po chwili sapała ze złością, bo zbieg okładał Czarka torebką i próbował wyślizgnąć się z puchówki. Czarek nie puszczał, lecz w tym ciasnym zwarciu nie mógł się uchylić i nagle torebka z całym impetem wylądowała mu na nosie. Rozległo się chrupnięcie i ból wycisnął mu łzy z oczu, więc na moment zwolnił uchwyt, co przeciwnik błyskawicznie wykorzystał. Kopniak w goleń był bolesny, choć z dwojga złego lepszy niż ten w jądra, przed którym się uchylił. Gdy w szamotaninie zsunął uciekinierowi czapkę, rozpoznał Jadwigę Brzesko. Znów walnęła go torbą w uszkodzony już nos, a kant czegoś twardego dźgnął go w oko. Odruchowo puścił ją i zasłonił oczy dłońmi. Uciekłaby, ale na jej drodze stała jeszcze jedna przeszkoda. Tamara staranowała ją wózkiem – uderzyła mocno kołem w tył jej nóg i podcięła kolana. Jadwiga upadła do przodu z wyciągniętymi przed siebie rękami, by zamortyzować upadek. Gdy grzmotnęła o chodnik, Czarek szybko przycisnął ją kolanem do ziemi i wykręcił jej rękę do tyłu. Żałował, że nie ma kajdanek. Zatrzaśnięcie ich na nadgarstku Jadwigi byłoby cholernie satysfakcjonujące. Tamara szybko zadzwoniła do Magdy i kazała przyprowadzić policjantów do portu, tuż przy suchym doku. A gdy czekali, wyciągnęła z torby paczkę chusteczek i podała Czarkowi, żeby mógł wytrzeć zakrwawioną twarz.

– Chyba złamała mi nos – przyznał. – Miałeś ten nos zbyt piękny i doskonały. Teraz bardziej upodobnisz się do śmiertelników – powiedziała, ale z troską obejrzała rosnący w oczach krwiak i opuchliznę. Marek Garstka pojawił się pierwszy, po chwili przybiegł Straszewicz. Magda deptała im po piętach. Miała krótsze nogi, a papucie w kształcie jednorożców nie były stworzone do sprintu. Marek przejął podejrzaną od Cezarego, a Straszewicz palnął im kazanie na temat tego, że powinność obywatelska to rzecz chwalebna, ale niech im czasem do głowy sodówka nie uderzy, bo nie mogą tak po prostu wyręczać miejscowej policji, który to organ ścigania jako jedyny ma odpowiednie kompetencje. – Na przykład? – zapytała Tamara niewinnie, choć jej głos ociekał fałszywą słodyczą. – Dwie sprawne nogi, że na początek wskażę – odciął się Straszewicz. – Kiedyś wstanę z tego wózka… – I wtedy przez was obie dostanę oczopląsu, próbując nie przegapić żadnej awantury, w którą wpadniecie! Liczę, że pan przemówi jej do rozsądku – zwrócił się do Cezarego, ale ten tylko wzruszył ramionami. – Mój rozsądek poszedł się bujać, gdy zgodziłem się śledzić obcą kobietę i włamywałem się do jej pokoju w poszukiwaniu zwłok. Kiedy Tamara kazała mi kogoś łapać, nawet nie zapytałem po co. Jeśli liczy pan na rozsądek, zostaje panu własny – powiedział głosem stłumionym przez szalik, który dociskał do krwawiącego wciąż nosa. – Wszyscy jesteśmy zgubieni – mruknęła Magda niby do siebie, ale na tyle głośno, że wąsacz usłyszał i zgromił ją spojrzeniem. Skutą Jadwigę sierżant Garstka postawił na nogi i poinformował, że jest zatrzymana w związku z zabójstwem męża. Magda była trochę zawiedziona, że nikt nie użył znanej z amerykańskich seriali formułki, że wszystko, co powie, może zostać użyte przeciwko niej, ale jak wyjaśnił jej wuj, pouczenie Jadwinia dostanie już na posterunku, bo to dość obszerny dokument i nie ma sensu uczyć się go na pamięć, skoro zatrzymana i tak musi go podpisać, żeby stał się ważny przed sądem. – Czyli to koniec? – zapytała Magda. – Mamy trupa, zabezpieczyliśmy ślady na miejscu przestępstwa, a teraz schwytaliśmy sprawcę… Myślę, że ekipa panny Marple może odgwizdać fajrant i iść coś przekąsić. Jutro do was zajrzę – zapewnił wuj Marek. Odeszli ze Straszewiczem, prowadząc milczącą Jadwigę. Przez tę wielką, puchową kurtkę i naburmuszoną minę przypominała Magdzie Bukę z Muminków. Ale Buki się bała, a Jadwinia nie miała już nad nią takiej władzy.

– Kto jest tak głodny jak ja? – zapytała z westchnieniem. Tamara spojrzała na Czarka, który bez trudu odczytał to spojrzenie. Chciała, by zjedli wszyscy razem. To nie był pretekst do odłożenia ich zaległej rozmowy, po prostu martwiła się o to, jak się ta cała sytuacja odbije na siostrzenicy. Skinął nieznacznie. Przysunął się bliżej, a Tamara wzięła go za rękę. Mógł poczekać. Nigdzie mu nie ucieknie. – Można tu zamówić pizzę? – zapytał. – Czy można? Trzeba! – zawołała Magda i już zaczęła przeglądać numery w komórce. – Nie powinno nas niepokoić, że zgłodniała w tej sytuacji? – szepnął do Tamary. – To chyba rodzinne, bo mnie też ssie – odszepnęła. Czarek tylko się uśmiechnął. Dawno temu sądził, że stabilizacja będzie nudna. Ale odkrył, że wszystko zależy od tego, z kim miałby się ustabilizować. Bo z tymi dwiema – a myślał o nich niemal jak o naczyniach połączonych, odkąd zobaczył, jak bardzo Tamara zżyta jest z siostrzenicą – nudził się na pewno nie będzie. A nawet gdyby – da im chwilę i znajdą trupa, będą się droczyć z miejscowymi ogarami policyjnymi albo zaczną dźgać niedźwiedzie kijaszkiem. Cieszył się na samą myśl.

Rozdział 32 Cezary denerwował się jak przed studniówką. Niewiele pamiętał z rozmów przy stole w jadalni Wielkiej Niedźwiedzicy. Był tak roztargniony, że nawet nie zauważył, kiedy zjadł pół hawajskiej, choć sam pomysł ananasa na pizzy zwykle budził w nim mieszane uczucia. Może winne były zresztą dwa tampony, które wetknęła mu w nos Magda, by powstrzymać krwawienie. Nie czuł zapachów. Magda poprosiła na kolację Marię i Anielę. Zamówionej pizzy starczyłoby jeszcze dla Łowców Duchów, ale ci wyjechali na nocne tym razem polowanie na duchy piratów w Rowach. Cezaremu nawet powieka nie drgnęła, kiedy to usłyszał. – Wychodzi na to, że gdy zabrali zwłoki, duch Kazika poszedł z nimi – oświadczył pan Tomasz. – Odczyty nam pospadały na łeb na szyję… Trzeba szukać dalej. – Ale też jakie to niesamowite zrządzenie losu, że mieliśmy okazję zbadać tak intrygujący przypadek – zauważyła Stefa, kompletnie nie czując, jak niezręcznie to brzmi. Pani Ula szybko dodała: – Oczywiście to tragedia, co spotkało biednego Kazimierza, tragedia, nie inaczej. – Pokręciła głową ze smutną miną. – Niemniej nie da się ukryć, że ta tragedia popchnęła nasze badania o całe lata i być może zagwarantowała przełom w dziedzinie, którą się zajmujemy – zauważył pan Zenek. – Nauka czasem potrzebuje dramatycznych stymulacji – potwierdził pan Tomek. Cezary wolał się nie zastanawiać, kiedy w głowach Łowców Duchów zrodzi się niecna koncepcja wspomożenia nauki spowodowaniem kolejnego zgonu. Bo co, jeśli będą chcieli przetestować dane? Jak brzmi definicja eksperymentu – powtarzalne wyniki w kontrolowanych warunkach? Odpędził tę myśl. Ktoś tu musiał zostać poczytalny i biorąc pod uwagę okoliczności, chyba padło na niego. Gdy Łowcy zniknęli, Magda i Tamara zaczęły rozważać, w jaki sposób niewielka przecież Jadwiga nie tylko zamordowała Kazika, ale też upchnęła jego ciało w skrzyni łóżka i wyżłobiła materac. Ich nakręcone umysły nie mogły się zatrzymać nawet na chwilę. – Myślałam, że to tylko miejska legenda – powiedziała Tamara.

– Nawet gdyby dotąd tak było, to już nie jest… – Magda poszukała w internecie informacji o sprawie, w której ciało też ukryto w hotelowym materacu. Słyszała o niej dawno temu, ale nie pamiętała szczegółów. Przeczytała im fragmenty tekstu. Cezary przyznał, że podobieństwa w obu sprawach są niepokojące. – Ciekawe, czy to wyszło spontanicznie, czy szukała sposobu na pozbycie się ciała i znalazła ten sam artykuł? Maria siedziała cicho, aż w końcu westchnęła. – Myślę, że dość makabry na dziś. I na cały tydzień. Do końca miesiąca i roku też mi starczy. Wykorzystam przywilej wieku i pójdę spać, choć jeszcze nie ma dwudziestej drugiej. Czuję się umordowana jak klacz po westernie. Gdy oddaliła się do swojego mieszkanka, improwizowana kolacja dobiegła końca. Magda wstała od stolika i powiedziała: – Może jeszcze złapię Artura i zdam mu raport z najnowszych wypadków. Nie uwierzy. I bez tego jest przekonany, że żyjemy w jakimś alternatywnym świecie, który przypomina plan zdjęciowy Morderstw w Midsomer. Tamara i Cezary zostali sami. Niemal się spodziewał, że spanikuje, znajdzie wymówkę, zacznie ziewać, usprawiedliwiać się zmęczeniem… – Jak nos? – zapytała. – Ujdzie. Prawie nie boli, choć tampony w nosie to raczej unikalne doświadczenie. Kiwnęła głową i głęboko odetchnęła, a potem popatrzyła mu prosto w oczy. – Chciałeś rozmawiać? – No chciałem. I teraz za cholerę nie wiem, jak zacząć. Czuję się jak gówniarz przed egzaminem, na który się kompletnie nie uczyłem. – Jeśli to egzamin, żadne z nas się nie uczyło. Ale mam rewolucyjny pomysł. – Tak? – Może po prostu spróbujmy postawić na szczerość, nie martwiąc się o konsekwencje i reakcje drugiej strony? Mamy po czterdzieści lat, chyba możemy spróbować nie popaść w klasyczną nerwicę trzeciej randki? – Doskonały plan. Słuchaj, ja nie planowałem tego wszystkiego. Nie tak, nie w takim tempie, nie w takich okolicznościach… Zintensyfikowało się… Chciałbym wiedzieć, gdzie właściwie stoimy. – Aktualnie pozycja stojąca jest ponad moje możliwości. A to jest niezbyt konkretne pytanie. Sapnął zirytowany. Nie tak to sobie wyobrażał. Zamierzał być bardziej gładki, elokwentny, a pytania tej rangi miały paść, dopiero gdy odpowiednio przygotuje grunt. Ale uświadomił sobie, że ma mało czasu. Z wielu różnych powodów. Jeśli

w przyszłym tygodniu będzie musiał wyjechać – a raczej będzie musiał – potrzebował wiedzieć, czy ma do czego wracać. Maria dała mu zielone światło i zgodziła się na plan z poddaszem, ale bez Tamary na pokładzie niewiele to dla niego znaczyło. Nie chciał, żeby miała za dużo wolnego czasu na myślenie, racjonalizowanie, kiedy on znajdzie się daleko i nie będzie mógł nic z tym zrobić. Nerwowo mnąc krawędź obrusa, zapytał więc: – Jakie masz plany na przyszłość? Gdy zdejmą ci gips i będziesz mogła wpakować tyłek do Wieloryba, gdzie ruszysz? W głosie miał tyle desperacji, że aż ścisnęło go w żołądku. Udało mu się sformułować pytanie inaczej niż: „Co do mnie czujesz i czy jest dla mnie miejsce w twoim życiu?”. Wówczas być może zaśmiałaby mu się w nos i powiedziała, że to były tylko wspominki, miłe wakacje, które zyskały na intensywności z powodu wypadku, szpitala i potrzeby opieki, ale żeby sobie zbyt wiele nie wyobrażał… To właśnie mógł usłyszeć, przecież ją znał. Sęk w tym, że on sobie naprawdę bardzo wiele wyobrażał. Zbudował już piękne zamki na lodzie i nie był pewien, czy ona nie wtoczy mu się pomiędzy nie jak nabuzowany gniewem trzylatek z łopatką i grabkami, uderzający w wieże, aż runą. Tamara, choć spodziewała się poważnej rozmowy, nie przypuszczała, że Czarek przejdzie do sedna bez gry wstępnej. To był ten moment. Mogła mu powiedzieć to, co jak sądziła, chciał usłyszeć. Na przykład że jest gotowa jechać wszędzie tam, gdzie i on. Caius i Caia i inne romantyczne brednie. Ale za ile tygodni, czy nawet miesięcy, zaliczyliby glebę? Dawała im maksimum pół roku. Więc powiedziała prawdę. – Jeszcze w czerwcu myślałam, że wrócę do mojego trybu nomady, do czasów sprzed Madzi. Że będę wiecznie w ruchu i zmieszczę swoje życie do walizki czy plecaka, jak kiedyś. Tylko życie mi się rozrosło i już nie wejdzie do walizki. Wyprawa do Skandynawii była wspaniała, ubóstwiałam każdy jej moment, ale pełnię szczęścia czułam dopiero wtedy, kiedy mogłam zadzwonić do Magdy i jej o wszystkim opowiedzieć. I gdy w szpitalu zapytałeś, gdzie jest dom… to była ona. Przytaknął, bo już sam to rozgryzł. Rozumiał to i cieszył się, że Tamara ma swoje małe korzonki i rodzinę. I wreszcie wierzy, że nie jest sama na świecie. Ale to wciąż nie stanowiło odpowiedzi na najważniejsze pytanie. To, którego nie zadał. Czy wpisuje go w swoje plany? Teraz też nie mógł zapytać. Czekał, widząc, że wciąż ma coś do dodania i że sporo ją to kosztuje. Zamiast, jak dawniej, zamknąć temat i uciec, szukała słów, by mógł zrozumieć. Boże, kochał

ją i jej pokrętny mózg. Więc czekał, aż wystuka palcami o blat całą Marsyliankę i skończy myśl. – Dobrze się domyślam, że ten nagły pośpiech wynika z tego, że dostałeś nowe zlecenie, gdzieś na końcu świata i zaraz musisz jechać? – zapytała cicho. Nie mógł jej okłamywać. – Muszę wyskoczyć do Ottawy na tydzień, może dziesięć dni. Nie planowałem tego, ale mam zobowiązania, z których wolałbym nie rezygnować, bo to dobre zlecenia i regularne – przyznał. – Ale jeśli to miałby być punkt zapalny czy powód, dla którego wykopałabyś mnie z życia, nie muszę nigdzie jechać, przynajmniej nie od razu. Jeśli potrzebujesz czasu… – Zawahał się. – Nie wiem, czy czas tu coś zmieni, Czarek. Karty w sumie mamy rozdane i trochę znaczone. Jesteś gwiazdą, wielkim fotografem, zawsze będziesz miał mnóstwo zleceń i zawsze będą Ottawy, Mediolan, Nowy Jork czy Sydney. Przytaknął. Coś w nim umierało na myśl, w jakim kierunku zmierza. – Nie mam z tym problemu. Praca nie jest i nigdy nie była problemem, przecież wiesz. Twoja popularność i absolutnie nieprzyzwoite honoraria także zupełnie mi nie przeszkadzają. – To co przeszkadza? Westchnęła. – Nie wiem, czy dam radę ruszyć za tobą. Nie mówię: teraz, gdy jestem jeszcze przykuta do tego żelastwa – uderzyła dłonią o podłokietnik – ale w szerszej perspektywie. Nie zrozum mnie źle. Nie obawiam się tego, że będę grać drugie skrzypce i tkwić w twoim cieniu, bo to się nie wydarzy. Mam dość talentu i umiejętności, by nie być tylko dziewczyną Cezarego Holtza. Działamy zresztą na różnych poletkach i sądzę, że raczej nie grozi nam konkurowanie o zlecenia. A na to, żeby takie pierdoły nas poróżniły, jesteśmy dobrych dziesięć lat za starzy. Odetchnął. Tamara czytała mu w myślach, odhaczając punkt po punkcie wszystkie jego obawy, rozbrajając je niespiesznie i kategorycznie. – Więc co stanowi problem? – Nie jestem już nomadą doskonałym. Nie jestem tą kobietą, którą kiedyś znałeś. Miała rację, nie była. Ale tę nową kochał jeszcze bardziej. – Mam swoją małą sadzonkę domu, a ona zapuściła tu korzenie. Nie wiem, czy to jest to, co chcesz usłyszeć. Pewnie nie. Ale nie będę ściemniać i kłamać, licząc, że za pół roku jakoś się nam sprawy poukładają. Magda jest dla mnie ważna, Ustka jest dla mnie ważna. Myślę, że zdołam wyruszać w nieznane, tylko mając pewność, że to jest miejsce, do którego będę mogła wrócić zawsze, gdy będę potrzebowała ciepła i spokoju. A to już średnio da się pogodzić z twoim

życiem bez meldunku. Od ilu lat nie masz adresu? Skąd właściwie wiesz, w którym urzędzie skarbowym się rozliczać? Ja to rozumiem, Czarku. Nie chcę cię zmieniać. Po prostu potrzebuję przystani, w której mogę się zatrzymać. A ty nie zatrzymujesz się chyba nigdy. Gdybym nie rozwaliła nogi, prawdopodobnie byłbyś już daleko stąd. – No nie wiem. Całkiem mi dobrze tu, z tobą. – Na chwilę, ale zaraz będzie cię gnało w siną dal. Jeżeli będziemy razem, zaczniesz myśleć o mnie jak o ciężarze, a o Ustce jak o kolonii karnej, jeśli będziesz musiał tu wracać. A ja nie mogę ci obiecać, że życie w drodze mi wystarczy. – Tylko to ci przeszkadza? – zapytał, a nadzieja zaczynała mu śpiewać do ucha pijackie szanty. Tamara wzruszyła ramionami. – Nie wypieram się tego, że się w tobie od nowa zakochałam, o ile w ogóle kiedyś przestałam cię kochać, choć to akurat raczej temat na terapię… Cezary nawet nie mrugał. Zastanawiał się, czy nie ma omamów słuchowych. – Zakochałaś się we mnie? – Och, przestań triumfować. Jesteś jak wirus ospy. Przechorowałam już raz, a teraz wracasz jako półpasiec. Wiem, to niezbyt mądre i będę cierpiała, ale skoro już wykładamy kawę na ławę… Widzisz, mnie korci, żeby z tobą ruszyć, ale za parę miesięcy byłabym pewnie nieszczęśliwa, bo chciałabym więcej, niż możesz mi dać. A ty miałbyś mnie powyżej uszu, bo flirt i romans to jedno, ale dobijam czterdziestki i nie potrafię nie pytać o przyszłość. Pieniędzy starczy mi na pół roku, może rok, jeśli będę żyła oszczędnie. Żeby nie obudzić się z ręką w nocniku, muszę pewne rzeczy zaplanować, poukładać, zbudować sobie karierę od nowa. I nie wiem, czy da się to pogodzić z podróżowaniem z tobą… – Tamaro – przerwał jej, bojąc się, że za chwilę sama siebie przekona, że to fatalny pomysł – chyba powinienem ci coś powiedzieć… – Ależ proszę, nie pozwólmy, bym tylko ja robiła z siebie idiotkę. – Nie tylko ty się zmieniłaś. Ja też już jestem zmęczony tym, że nie wiem, jak to ładnie ujęłaś, pod jaki urząd skarbowy podpadam. Nie twierdzę, że zamierzam spędzać cały rok w jednym miejscu, ale po czterdziestce chyba zapracowałem już na to, by mieć gdzie wracać. I nie mam nic przeciwko temu, żeby to była Ustka. Podoba mi się tu. Lubię twoją rodzinę. I mam nawet w związku z tym mały plan, tyle że nie chcę stawiać cię w sytuacji, w której czułabyś się zapędzona do rogu… – Hmmm. Nie czuję się zapędzona do rogu. – I bardzo dobrze. Kocham cię i nie traktuję tego jak kuli u nogi. Nie oczekuję, że będziesz podążać za mną jak dzielny Szerpa. Ale mam nadzieję, że

spróbujemy stworzyć coś razem. Coś trwałego. – W Ustce? – zapytała niepewnie. – W sumie chyba najlepiej właśnie tu. Ale to, że cię kocham, nie ma żadnego związku z tym, że chcę pomóc Marii… Nie zrozumiała. – Zamierzam wynająć od niej, przynajmniej na kilka lat, poddasze Wielkiej Niedźwiedzicy. Chcę wyremontować tę przestrzeń, z której teraz nie korzysta, wstawić okna dachowe, zrobić tam kapitalne studio i apartament. Czynsz, na który się zgodziła, spokojnie wystarczy jej na spłatę zaległych rat. – Już z nią o tym rozmawiałeś… Przytaknął. – Dopiero później wystraszyłem się twojej reakcji. Bo gdybyś nie chciała się wiązać, byłbym jak jakiś manipulator i prześladowca, wciskający się w życie twoje i twoich bliskich. – Raz ci każę śledzić kobietę i już się nie pozbędziesz łatki prześladowcy. – Kazałaś mi ją też powalić i unieruchomić. I robić jej zdjęcia z ukrycia. Jak, tffuu, paparazzo. – „Najgorzej”, jak by powiedziała Magda. – Uśmiechnęła się szeroko. – Cholera, Czarek, to może wypalić… – Prawda? Roześmiała się. – Podstępny wirus ospy, podstępny półpasiec. – Mów za siebie, u mnie to wciąż zakażenie pierwotne. Nigdy nie zdołałem wybić sobie ciebie z głowy. A próbowałem. – Muszę jeszcze porozmawiać z Magdą – powiedziała ze zgrozą. – O czym? – O tym, czy nie rujnuję jej planu emancypacji swoim zamiarem pozostania w Ustce na dłużej. – Przecież wiesz, że jej potrzeba emancypacji nie dotyczyła ciebie. Nigdy przed tobą nie uciekała. Tamara wzruszyła ramionami. Mogła mieć nadzieję, ale pewność zyska dopiero, gdy usłyszy to z jej ust. Rano.

Rozdział 33 Po wczesnym śniadaniu Garstki pożegnały się z Łowcami Duchów. Magda nieco się wzruszyła, gdy regulowali rachunek. Z pierwotnej trzydniowej rezerwacji wyszło dziesięć noclegów, do tego dorzucili szczodry napiwek w podziękowaniu za „szeroko zakrojoną współpracę przy badaniach paranormalnych, tolerowanie Hultaja i uratowanie mu życia”. Magda przez chwilę wahała się, czy powinna go przyjąć, bo przecież wiedziała, że tym, co Łowcy uważali za cudowną okoliczność sprzyjającą badaniom, były dwa zgony, w tym jeden brutalny, któremu, wedle ich słów, „towarzyszyło więcej ektoplazmowej substancji”. Czy branie za to pieniędzy nie okazałoby się okolicznością obciążającą w oczach Straszewicza? A potem przypomniała sobie o babcinym długu i postukała się w czoło. Skrupułami Maria nie spłaci rat. W niekończącym się pochodzie znosili do samochodu walizki, torby i pokrowce ze sprzętem. Magda pomyślała, że gdy skończą, w pokojach zostaną tylko gołe ściany. Ponownie zdumiało ją, jakim cudem zmieścili wszystko w aucie. To plasowało się w sferze zjawisk nadprzyrodzonych znacznie wyżej niż domniemane duchy. Może napiszą o tym kolejną książkę? Z miejsca kupiłaby ją sobie i Tamarze. Tamarze, która od rana zachowywała się dziwnie. Magda chciała z nią porozmawiać, ale nagle wpadła w czarną dziurę masowych rezerwacji. Przez godzinę siedziała i odpowiadała na maile, wklepywała w program terminy i nazwiska. Co się właściwie działo? Takiego obłożenia pensjonat nie miał od lat! Przez chwilę bała się, że proroctwo wujka się spełniło i Wielka Niedźwiedzica pojawiła się na mapie świrów i fanów zbrodni. Ale gdy pod wpływem impulsu zajrzała na grupę Przystani, zobaczyła wpis Joanny i wszystko nagle nabrało sensu. Magda czytała komentarze pod postem i płakała. Joanna nie zdążyła ich przeczytać, stemple czasowe jasno wskazywały, że większość pojawiła się już po jej śmierci. Setki komentarzy. Setki świadectw i deklaracji miłości. A za nimi poszły rezerwacje. Kobiety związane z Przystanią bukowały terminy nawet rok do przodu. I wszystkie wnosiły opłaty rezerwacyjne. Magda sprawdziła to na rachunku pensjonatu. Namawiały do tego samego swoich przyjaciół i bliskich. Wielka Niedźwiedzica nagle stała się najpopularniejszym pensjonatem w sieci, a Ustka destynacją urlopową numer jeden.

Wtedy do Magdy dotarło. Były uratowane – tak naprawdę. Żaden bank nie będzie dążył do zamknięcia pensjonatu, który ma w systemie ponad sześćset rezerwacji. Zawołała babcię. Maria nie mogła zrozumieć, co się dzieje. Magda śmiała się i płakała, wymachiwała zasmarkanymi chusteczkami i tańczyła wokół recepcji jednoosobową kongę. Pomyślała, że może Cezary powiedział jej o ich wspólnych ustaleniach, ale to nie wyjaśniało, czemu dziewczyna triumfalnie wskazuje palcem ekran komputera. Maria wyjęła z kieszeni okulary, usiadła przed monitorem i zaczęła czytać. Po chwili płakała razem z Magdą. Czuła się tak, jakby cały ciężar uleciał jej z ramion. Prawie cały, ale z resztą sobie poradzi. Mogła przenosić góry i zamieniać wodę w wino. Na tym tle jeden szantażysta był niczym pyłek na wietrze. Nowy list, który rano znalazła w skrzynce, zbladł i przestał wypalać dziurę w jej kieszeni. Ściskała wnuczkę, nie przestając szlochać. Mogła w tej chwili wysłać sześć rat, których domagał się bank w ramach porozumienia, ba – mogła spłacić pożyczkę na bojler i jeszcze nie zobaczyłaby zera na koncie. A to były tylko zaliczki. Tylko od ich grupy. Pensjonat miał szansę rozkwitnąć. Wszystko dzięki Joannie. Płakała też nad nią, nad przedwcześnie zgasłym życiem i nad dobrocią dziewczyny, bez której wszystko mogłoby się zawalić. Bo Marii nigdy nie przyszłoby do głowy dzielić się w Przystani swoimi zmartwieniami. Miała być tam ostoją, pomocą, kołem ratunkowym… Jeszcze tego samego dnia zamówiła mosiężną tabliczkę z napisem „Pokój Joanny”, którą powiesiła później na drzwiach pokoju przeznaczonego dla nowych Ptaszyn. Zasługiwały na świętą patronkę, Joannę od spraw beznadziejnych, anioła stróża. Magda odszukała Tamarę, by podzielić się z nią nowinami. Już rano zwietrzyła, że między ciotką a Cezarym coś się zmieniło. Im bardziej starali się zachowywać naturalnie, tym bardziej była pewna, że coś przed nią ukrywają. Próbowała się zorientować, na czym polega zmiana. Ewidentnie zmniejszyli dystans. Jakby przyciągały ich ku sobie magiczne sznureczki, których jeszcze wczoraj tam nie było. Chętnie zbadałaby to urządzeniami Łowców Duchów. Gdy odnalazła ich w kuchni, po tym, jak opanowały z babcią klęskę urodzaju e-rezerwacji, Cezary wstał od stolika i uścisnął rękę Tamary, jakby dodając jej odwagi. Magdę wystraszyła powaga w ich oczach. Jak gdyby za chwilę zamierzali jej oznajmić, że Tamara umiera. Usiadła. Żołądek jej wariował ze zdenerwowania. Palcami wygładzała mikrozagniecenia na obrusie, czekając na wieści. Miała swoje przypuszczenia. Podejrzewała, że wymuszony przystanek w Ustce dobiegał końca. Może Tamara wciąż nie mogła chodzić czy prowadzić samochodu, ale takie detale nigdy jej nie

powstrzymywały, zwłaszcza gdy wbiła sobie coś do głowy i była pewna, że tego chce. Magda wiedziała: musi zaakceptować to, że jej ciocia za chwilę znów ruszy w drogę, i nie powinna wspominać, jak dobrze było mieć ją tu, w Ustce, nawet w tak ekstremalnych okolicznościach. To tylko zwiększyłoby dyskomfort Tamary, gdy przyjdzie czas wyjazdu. Uśmiechnęła się blado i starała się wykrzesać z siebie entuzjazm. Zagubiona w myślach, przegapiła pierwsze zdanie, które powiedziała ciotka. – Przepraszam, mogłabyś powtórzyć? – poprosiła, nie rozumiejąc. Tamara westchnęła. – Wiem, że to ważny moment, gdy pisklę wyfruwa z gniazda. Raczej niechętnie wita wtedy staruszków na nowym terytorium… – mówiła, intensywnie gestykulując. – Sama nie wiem, czy w ogóle powinnam pytać, ale czy miałabyś coś przeciwko, gdybym, no wiesz, została jeszcze trochę? – Ciociu, jasne! Możesz zostać, jak długo tylko chcesz. Schody za chwilę nie będą problemem i będziesz mogła się przenieść do mojego mieszkanka albo zostać w pensjonacie, jeśli potrzebujesz więcej przestrzeni i prywatności – zapewniła uradowana Magda. – Teraz będę się mazać pół dnia – jęknęła Tamara – ale wiesz, nas jest tak jakby dwójka, w sensie ja i Cezary, no wiesz, chyba dajemy sobie jakby szansę i w ogóle… – Faktycznie, kawalerka odpada – przyznała – ale to drobiazg, znajdziemy rozwiązanie. Tak żebyście się tu mogli swobodnie czuć. Tamara odetchnęła tak gwałtownie, że Magdzie zrobiło się jej żal. – Przez te twoje zmartwione spojrzenia i obgryzanie paznokci myślałam, że to coś złego i że umierasz! Albo wyjeżdżasz! Albo jesteś w ciąży, skoro Cezary od rana unikał patrzenia mi w oczy! – powiedziała z wyrzutem. – Masz makabryczną wyobraźnię. – Tamara parsknęła śmiechem. – Helooł, czy nie spędziłaś ostatnich dni w Wielkiej Niedźwiedzicy? – Masz rację. To miejsce zmusza do zmiany perspektywy. Może powinnam jeszcze przemyśleć plan Cezarego… – Co ten tytan intelektu wymyślił? – zapytała Magda rozbawiona. – Jestem otwarta na wszystko, co nie oznacza śmiertelnej choroby czy rozstania na najbliższą dekadę wskutek aresztowania czy wstąpienia do sekty. – Widziałaś poddasze? – zapytała ostrożnie Tamara. – Byłam tam, szukając zwłok Kazika. – I jak to wygląda? – Bałagan, kurz z dziesięciu lat, składowisko starych mebli i największa na świecie kolonia pająków…

– Rozkosznie. Ja jeszcze nie miałam okazji zobaczyć naszego przyszłego mieszkania. Spodziewałam się, że jest gorzej, niż mówił, ale teraz się cieszę, że nie mogę tam wejść, dopóki nie posprząta. Magda szybko przyswoiła fakty. – To by znaczyło, że planujecie tu zostać na dłużej. – Na to wygląda. – Razem. – Na to wygląda. – Czy to jest ten moment, kiedy mogę go zapytać, czy jest moim nowym tatusiem? – Jasne, zasłużył sobie na to, skoro nie wspomniał, że zanim zamieszkamy na górze, musimy eksmitować pająki. Ale nie bądź zbyt brutalna, ten jego plan pomoże Marii spłacić kredyt na czas. Magda krzyknęła z radości i ucałowała ciotkę. Ten dzień chyba chciał jej wynagrodzić smutki ostatnich tygodni! Martwy sezon oficjalnie dobiegł końca! Znów tańczyła kongę, a w tle dzwonił telefon. Rezerwacje ciągle spływały.

Epilog Marek Garstka jechał do Wielkiej Niedźwiedzicy zwabiony obietnicą sernika na czekoladowym spodzie i cynamonowego kompotu ze śliwek. Mama znała wszystkie jego słabe punkty. A teraz najwyraźniej również Magda. Doskonale wiedział, że sernikowa uczta to tylko pretekst, by wyciągnąć z niego najnowsze wieści w sprawie, ale nie miał nic przeciwko. Tym bardziej że naprawdę chciał im o wszystkim opowiedzieć… Przesłuchanie Jadwigi Brzesko było intensywne. Marka ogarnęło dzikie zadowolenie, gdy Straszewicz, który oficjalnie prowadził sprawę, zawołał go do pomocy. – Znasz pensjonat i historię twoich zwariowanych krewniaczek, w tym wypadku to dodatkowe kompetencje – powiedział krótko. Jadwiga nie wytrzymała długo kombinacji rzeczowych pytań i jastrzębiego spojrzenia Straszewicza. Pękła i wydawało się, że już nigdy nie zamilknie. Wylewały się z niej pretensje do męża, zawód i rozczarowanie życiem. Nawet o swoim morderczym planie mówiła nader chętnie. Tak, przeczytała w gazecie o usteckich topielcach i uznała, że to jest po prostu fantastyczny precedens. Już od jakiegoś czasu podawała mężowi leki na reumatyzm, które miały mu podnieść i tak za wysokie ciśnienie. Ale umieranie przychodziło Kazikowi opornie. Najwyraźniej jak wszystko inne. Wobec tego wpadła na pomysł wyjazdu na urlop. W domu bała się podjąć zdecydowanych działań, obawiała się śledztwa i pytań. O tym, że nie są dobranym małżeństwem, wiedziało zbyt wielu. Nie, nie myślała o rozwodzie – była katoliczką i nie wyobrażała sobie, że miałaby przestać przyjmować komunię. Wypad do Ustki wydawał się idealnym rozwiązaniem. Liczyła, że połączenie działania leków, zmęczenia i wysiłku fizycznego ostatecznie zakończy jej nieudane małżeństwo, lecz Kazik jak na złość nie umierał. Aż któregoś wieczoru nie wytrzymała. Znów zrobił coś głupiego, nie pamiętała już nawet, co to było, pewnie nie sprzątnął skarpet z podłogi albo coś palnął… On już tak miał, ten Kazik, żadnych zdrowych instynktów. I pękła. Rzuciła w niego ciężką butelką wody kolońskiej, trafiła w głowę. Był wtedy w łazience. Przewrócił się, uderzył potylicą o obudowę brodzika i już, po wszystkim, światło zgasło. Czy nie pomyślała, żeby wezwać pogotowie? Nie pomyślała. Nie żył. Policji też nie zamierzała wzywać. Nie przewidziała, że to będzie tak wyglądało… Miał wpaść do morza, poślizgnąć

się na falochronie, spaść ze schodów – ulec oczywistemu wypadkowi, najlepiej przy świadkach. Spanikowała. I ukryła zwłoki. Bała się, że policja doda dwa do dwóch i uzna, że go zamordowała… Martwiła ją obecność leków w jego organizmie, na pewno wyszłyby na toksykologii. Dopiero potem pomyślała, że przecież to głupie, mogła powiedzieć, że właśnie leki spowodowały zawrót głowy i przewrócił się w łazience. Jednak wpadła na to za późno, Kazik już drugi dzień leżał w skrzyni łóżka. Zapach szybko dało się wyczuć, mimo perfum i wybielacza. Użyła żwirku dla kotów, bo w jakimś serialu widziała, że silikonowe bryłki redukują smród i absorbują płyny. Nie, nie przeszkadzało jej, że jest w materacu. Od ponad dwudziestu lat spała z nim w jednym łóżku i przyzwyczaiła się do spania na krawędzi. A potem ten pies! Marek doskonale zapamiętał, z jaką wściekłością mówiła o Hultaju. Ten pies niewyobrażalnie ją wkurzał, ciągle szczekał! Wiedziała, że coś wyczuwa. Szczekał na nią, jakby chciał wskazać, że jest winna. I ci wszyscy ludzie! Stado wariatów z idiotycznymi urządzeniami, wścibska dziewucha, łamaga na wózku i to zastraszone chuchro! Jak ona ich wszystkich nienawidziła! Ale nie mogła wyjechać, znaleźliby Kazika od razu. Musiała działać zgodnie z planem: dyskretnie wyprowadzić pieniądze z firmy, przygotować się do wyjazdu. Nawet zaczęła umawiać przez internet sprzedaż domu. Z chwilą znalezienia ciała Kazika jej czas na plan B by się skończył. Tak, podpaliła kosz na śmieci. Nie, nie chciała podpalić pensjonatu, co za pomysł. Chciała zamaskować zapach, zmylić tego kundla… Odwrócić od siebie uwagę, bo miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. A potem policja i całe to zamieszanie w pensjonacie, gdy to chuchro zmarło. No, trochę spanikowała. Pomyślała, że lepiej zejdzie wszystkim z oczu na jakiś czas. Wścibska dziewucha i takcoś za mocno się interesowała Kazikiem, wolała uniknąć jej pytań. Zatrzymała się na tę noc pod Ustką. Czemu wróciła? Chciała zobaczyć. Nie umie tego inaczej wyjaśnić. Była ciekawa, czy go znajdą. I kiedy… Ech, mogła od razu wyjechać, ale nie tak to planowała… Garstka i Straszewicz słuchali jej wynurzeń w lekkim oszołomieniu. Ułatwiała im robotę, to pewne. Ale też przekonali się, że niektóre rzeczy nie przestają zaskakiwać, nawet gdy spędziło się w policji dwadzieścia lat. Wyszli z pokoju przesłuchań słupskiej komendy w milczeniu. – Ja pierdolę – podsumował Straszewicz. Marek nie ująłby tego lepiej. Rzadko zdarzały mu się sprawy będące materiałem na niezły scenariusz do filmu, ale to chyba była jedna z nich. Włączył komórkę i natychmiast zapiszczał sygnał nadchodzącej wiadomości. Magda zwabiała go sernikiem. Spojrzał niepewnie na Straszewicza. Czy jako niższy

stażem powinien zaproponować, że załatwi papierki dla prokuratora? Straszewicz – rasowy detektyw – machnął ręką i powiedział: – I tak im wszystko powiesz. Tylko dopilnuj, żeby zachowały to dla siebie, przynajmniej na jakiś czas. – Musisz przyznać, spisały się. – Tylko im tego nie mów, bo się rozochocą – mruknął Straszewicz. – Nie wydaje mi się, by potrzebowały specjalnej zachęty. Wąsacz pokiwał głową. – Razem są gorsze niż Magda solo. – Tamara zostaje. Straszewicz nerwowo podskubywał wąsy. – Pięć spokojnych lat do emerytury. Czy ja proszę o zbyt wiele? – jęknął. Sierżant Marek Garstka, bardzo nieregulaminowo, parsknął śmiechem.

Martwy sezon Copyright © by Aneta Jadowska 2019 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019 Redakcja – Joanna Mika Korekta – Piotr Królak, Aneta Wieczorek Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. Wydanie I, Kraków 2019 ISBN EPUB: 978-83-8129-613-7 ISBN MOBI: 978-83-8129-612-0

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie książki Martwy sezon: PRODUKCJA: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa DESIGN I GRAFIKA: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka PROMOCJA: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka, Marta Ładoń SPRZEDAŻ: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak E-COMMERCE: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś ADMINISTRACJA I FINANSE: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Bieś ZARZĄD: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak www.wsqn.pl www.sqnstore.pl www.labotiga.pl

Spis treści Strona tytułowa Część pierwsza. Poszukiwanie portu Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Część druga. Śmierć puka do Wielkiej Niedźwiedzicy Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32

Rozdział 33 Epilog Strona redakcyjna
Jadowska Aneta - Garstka z Ustki 02 - Martwy sezon

Related documents

264 Pages • 86,352 Words • PDF • 2.7 MB

134 Pages • PDF • 52.7 MB

3 Pages • 1,227 Words • PDF • 167.9 KB

47 Pages • 1,877 Words • PDF • 838.6 KB

55 Pages • 19,287 Words • PDF • 760.5 KB

456 Pages • 99,563 Words • PDF • 1.2 MB

6 Pages • 708 Words • PDF • 1.3 MB

27 Pages • 13,215 Words • PDF • 887.8 KB

291 Pages • 250,567 Words • PDF • 169.1 MB

3 Pages • 771 Words • PDF • 843.8 KB

4 Pages • 892 Words • PDF • 234.6 KB

2 Pages • 152 Words • PDF • 44.1 KB