Benzoni J. 1971 - Marianna 02. Nieznajomy z Toskanii

456 Pages • 99,563 Words • PDF • 1.2 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:19

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Juliette Benzoni Cykl Marianna Tom 2 Nieznajomy z Toskanii tytuł oryginału Marianne et l'inconnu de Toscane Przekład Ewa Wolańska

Prawo mężczyzn Spotkanie w La Folie

Napoleon zatrzymał się nagle. Marianna, która siedziała skulona, z zamkniętymi oczami, w wielkim fotelu, próbując ogrzać się w cieple kominka, westchnęła z ulgą. Odgłos miarowych kroków, jakimi cesarz przemierzał pokój tam i z powrotem, choć tłumiony przez gruby dywan, boleśnie drażnił nerwy i odbijał się echem w jej głowie. Wieczór, aż nazbyt obfitujący we wzruszenia, wyczerpał ją do tego stopnia, że gdyby nie migrena, nie byłaby pewna, czy jeszcze żyje. Podekscytowanie pierwszym występem na scenie teatru Feydeau, trema, a przede wszystkim niewytłumaczalne pojawienie się w loży przy proscenium mężczyzny, którego w swym przekonaniu zabiła, a w chwilę później jego równie zagadkowe zniknięcie – wszystko to mogło pozbawić sił nawet osobę bardziej wytrzymałą od niej. Z wysiłkiem otworzyła oczy i spostrzegła, że Napoleon patrzy na nią z zatroskaną miną, założywszy ręce na plecy. Był naprawdę

zaniepokojony czy teżpo prostu niezadowolony? Pod naciskiem obcasa jego eleganckiego buta ze srebrną klamrą tworzyło się jużwyraźne wgłębienie w dywanie o pastelowych barwach, a drżenie wąskich nozdrzy i zimne błyski w błękitnych oczach świadczyły o rodzącym się gniewie. Przez głowę Marianny przemknęła nagła myśl: kogo ma teraz przed sobą? Kochanka, cesarza czy po prostu sędziego śledczego? Choć od momentu, gdy przed dziesięcioma minutami wpadł jak wicher do jej domu, prawie się nie odezwał, domyślała się, jakie zada wkrótce pytania. Cisza panująca w pokoju, w którym jeszcze kilka chwil wcześniej odnajdywała spokój i poczucie bezpieczeństwa, w otoczeniu niebieskozielonej mory, kwiatów we wszystkich kolorach tęczy i półprzezroczystych kryształów, wydawała się teraz czymś kruchym i tymczasowym. I rzeczywiście, Napoleon wybuchnął, wyrzucając z siebie gwałtowne słowa: – Jesteś pewna, że to nie była halucynacja? – Halucynacja? – Tak! Mogłaś zobaczyć kogoś podobnego do... do tego człowieka. To wcale nie musiał być on. Byłoby co najmniej dziwne, gdyby angielski szlachcic poruszał się swobodnie po Francji, chodził do teatru, a nawet przebywał w loży wielkiego kanclerza, nie zauważony przez nikogo. W całej Europie nie ma lepszej policji od mojej! Mimo lęku i znużenia Marianna omal się nie uśmiechnęła. Napoleon był więc bardziej niezadowolony niżzaniepokojony, i to jedynie dlatego, że jego policja mogła popełnić błąd. A przecieżBóg jeden tylko wie, ilu zagranicznych szpiegów bezkarnie przemierzało wszerz i wzdłużten

piękny kraj. Marianna była zdecydowana przekonać cesarza o realności tego, co widziała, lecz jednocześnie wolałaby nie zrażać do siebie budzącego strach Fouchego. – Sire – powiedziała ze znużonym westchnieniem – wiem równie dobrze jak pan, a może nawet lepiej, jak czujny jest pański minister policji, i w żadnym razie nie jest moim zamiarem oskarżać go o nieuwagę. Nie mam jednak cienia wątpliwości: człowiekiem, którego dostrzegłam w teatrze, był Francis Cranmere, nikt inny. Napoleon zrobił gest pełen irytacji, natychmiast jednak zapanował nad sobą, zbliżył się do szezlongu Marianny, usiadł w nogach i zapytał zaskakująco łagodnym tonem: – Skąd czerpiesz tę pewność? Sama mi mówiłaś, że niezbyt dobrze znałaś tego człowieka. – Nie zapomina się twarzy tego, kto w jednej chwili zniszczył i nasze życie, i wspomnienia. A poza tym zauważyłam na jego lewym policzku długą bliznę, której lord Cranmere nie miał w dniu naszego ślubu. – Czego ta blizna miałaby być dowodem? – To ja zraniłam go ostrzem szpady, chcąc zmusić do walki – odparła Marianna cicho. – Nie sposób uwierzyć w tak daleko posunięte podobieństwo, by wiernie powielało szramę, o której wiem tutaj tylko ja. To na pewno on, a więc jestem teraz w niebezpieczeństwie. Napoleon roześmiał się i w spontanicznym geście czułości przyciągnął młodą kobietę do siebie. – Nie mów głupstw, mio dolce Amor! Jak mogłabyś być w

niebezpieczeństwie, kiedy masz moją miłość? Czyżnie jestem cesarzem? Czyżbyś nie zdawała sobie sprawy z mojej potęgi? Niepokój, który jeszcze przed chwilą ściskał serce Marianny, zniknął jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Powróciło niezwykłe poczucie bezpieczeństwa, pewność stałej ochrony, jaką mógł zapewnić tylko on. Miał rację mówiąc, że nic złego nie może się wydarzyć, kiedy jest przy niej. Ale przecież... niedługo jużwyjedzie. W przypływie dziecięcego lęku uczepiła się ramienia Napoleona. – Mogę ufać tylko panu... tylko tobie. Ale ty jużwkrótce mnie opuścisz, opuścisz Paryż, będziesz tak daleko ode mnie... Zapragnęła nagle niejasno, by zaproponował, że ją ze sobą zabierze. Dlaczego i ona nie miałaby pojechać do Compiegne? To prawda, że nowa żona cesarza przyjeżdża za kilka dni, ale czy nie mógłby jej – Marianny – ukryć w którymś z domów w mieście, niezbyt blisko pałacu, ale i nie za daleko... Jużmiała wypowiedzieć głośno swoje życzenie, ale w tej samej chwili Napoleon odsunął ją od siebie na poduszki i wstał, rzucając szybkie spojrzenie na pozłacany zegar z brązu stojący na kominku. – Moja nieobecność nie potrwa długo. A poza tym zaraz po powrocie do pałacu wezwę Fouchego i wydam mu ścisłe rozkazy dotyczące twojego domu. Zlecę mu też, by przetrząsnął Paryżw poszukiwaniu tego Cranmere’a. Jutro z samego rana podasz mu jego dokładny rysopis. – Księżna Bassano twierdzi, że dostrzegła wówczas w loży pewnego Flamanda, wicehrabiego d’Aubecourt. Być może to właśnie Francis

ukrywa się pod tym nazwiskiem. – A więc poszukamy owego wicehrabiego d’Aubecourt! Fouche będzie mnie na bieżąco informować o swoich działaniach. Nie martw się, carissima mia, nawet z daleka będę nad tobą czuwać. A teraz muszę cię pożegnać. – Tak szybko? Czy nie mógłbyś zostać ze mną przynajmniej jeszcze tę jedną noc? Zaledwie to powiedziała, a jużmiała sobie za złe tę prośbę. Jeśli było mu tak pilno ją opuścić, czy musiała się poniżać i błagać o jego obecność? Był przecieżwystarczająco pewny swoich i jej uczuć, a tymczasem w głębi serca Marianny obudziły się demony zazdrości. Czy nie dlatego opuszczał ją w takim pośpiechu, że czekała nań inna kobieta? Ze łzami w oczach patrzyła, jak idzie w stronę fotela, na który po wejściu do pokoju rzucił swój szary surdut. Dopiero kiedy go włożył, spojrzał na nią i rzekł: – Miałem taką nadzieję, Marianno. Jednak po powrocie z teatru zastałem cały stos listów, na które muszę odpowiedzieć przed wyjazdem. Czy wiesz, że aby tu przyjść, kazałem czekać w przedpokoju sześciu osobom? – O tej porze? – zauważyła sceptycznie Marianna. Podszedł szybko do niej i z czułością wytarmosił za ucho. – Zapamiętaj jedno, maleńka: ci, z którymi się spotykam podczas oficjalnych audiencji odbywających się w ciągu dnia, nie zawsze są najważniejsi. Znacznie częściej, niżmyślisz, przyjmuję wizyty nocą. A teraz żegnaj. Pochylił się, by złożyć na jej wargach delikatny pocałunek, którego

ona jednak nie odwzajemniła. Wstała z fotela i podeszła do toaletki, by wziąć świecznik. – Odprowadzę Waszą Wysokość – powiedziała z nazbyt wyraźną czołobitnością. – O tej porze wszyscy służący jużśpią, z wyjątkiem odźwiernego. Zatrzymał ją w chwili, gdy otwierała drzwi, by iść przed nim i oświetlać schody. – Spójrz na mnie, Marianno! Jesteś na mnie zła, prawda? – Nigdy bym się nie ośmieliła, sire. Czyżnie powinnam być ażnadto szczęśliwa, że Wasza Wysokość zechciał poświęcić mi kilka chwil swego cennego czasu w tak ważnym dlań momencie życia? Nie jestem przecieżniczym więcej jak pańską uniżoną sługą. Nie zdołała jednak dokończyć ceremonialnego ukłonu, który zamierzała złożyć, gdyżNapoleon powstrzymał ją w pół ruchu. Wyjął jej z rąk świecznik i odstawił na najbliżej stojący mebel, a następnie zmusił ją, by się podniosła, i mocno przycisnął do siebie, wybuchając jednocześnie śmiechem. – Słowo daję, ty chyba robisz mi scenę zazdrości! Jesteś zazdrosna, kochanie, i bardzo ci z tym do twarzy. Jużkiedyś mówiłem, że mogłabyś być Korsykanką. Mój Boże, ależjesteś teraz piękna! Twoje oczy błyszczą jak szmaragdy w promieniach słońca. Chciałabyś powiedzieć mi same okropne rzeczy, ale nie śmiesz i to sprawia, że drżysz. Czuję, jak cała dygoczesz... Mówiąc to przestał się śmiać. Zbladł, zacisnął szczęki i Marianna zrozumiała, że ogarnia go pożądanie. Nagle wtulił głowę w zagłębienie

jej szyi i zaczął pokrywać szybkimi pocałunkami ramiona i dekolt. Teraz drżał i on, podczas gdy ona, z głową odchyloną do tyłu i z zamkniętymi oczami, wsłuchiwała się w coraz szybsze bicie swego serca i upajała się każdą z jego pieszczot. Przepełniła ją wielka radość, zmieszana z dumą i miłością, gdyżjeszcze raz miała okazję stwierdzić, że jej władza nad nim wcale się nie zmniejszyła. Napoleon wziął ją na ręce i zaniósł do wielkiego łoża, na które opadli oboje w pośpiechu. W kilka minut później prześliczna biała suknia – arcydzieło Leroya, które jeszcze nie tak dawno stanowiło przedmiot zachwytu całego Paryża była jużtylko stosem jedwabnych strzępów nie nadającym się do ponownego włożenia. Leżąc w ramionach cesarza, Marianna patrzyła, jak nad jej głową kołysze się baldachim z połyskliwej mory w kolorze morza. – Mam nadzieję – szepnęła między dwoma pocałunkami – że ci, którzy czekają na ciebie w Tuileries, nie są bardzo ważni... i że czas nazbyt im się nie dłuży. – To kurier cara i wysłannik papieża, diablico! Jesteś zadowolona? Nie mówiąc ani słowa, Marianna objęła swego kochanka mocniej za szyję i zamknęła oczy wzdychając ze szczęścia. Takie chwile jak ta wynagradzały wszystkie jej obawy, gorycz i zazdrość. Odzyskiwała spokój wewnętrzny, kiedy, tak jak przed momentem, poddawał się w pełni namiętności. Niemożliwe, myślała, by ta Austriaczka, Maria Ludwika, która zastąpi w jego łóżku Józefinę, umiała wzbudzić w nim tyle miłości. To bez wątpienia głupia, przestraszona gęś, która z pewnością nie przestaje polecać swej duszy Bogu w każdej minucie podróży zbliżającej ją do wroga jej rodaków. Najprawdopodobniej widzi

w Napoleonie swego rodzaju Minotaura, godnego pogardy parweniusza, na którego będzie patrzyła z góry, jeśli tylko choć odrobinę przypomina swą ciotkę, Marię Antoninę. Albo teżpodda mu się biernie, jeśli – jak głosiła salonowa plotka – jest osobą bez charakteru, w równym stopniu pozbawioną inteligencji, co urody. Kiedy jednak w godzinę później Marianna patrzyła przez okno w przedpokoju, jak odźwierny zamyka masywną bramę za cesarską berlinką, powróciły naraz wszystkie jej obawy i niepokoje: będzie mogła spotkać się z Napoleonem dopiero po jego ślubie z arcyksiężniczką, a poza tym Francis Cranmere, podszywając się pod kogoś innego, przebywa w Paryżu, nie niepokojony przez nikogo. Agenci Fouchego będą mogli służyć jej pomocą dopiero wtedy, gdy natrafią na jego ślad. A to może potrwać. Paryżjest przecieżtak rozległy! Drżąc z zimna w koronkowym peniuarze, który narzuciła na siebie w pośpiechu, Marianna wzięła świecznik i weszła z powrotem na piętro, doznając nagle nieprzyjemnego uczucia osamotnienia. W oddali słychać było jeszcze turkot kół powozu Napoleona, melancholijny kontrapunkt słów miłości, które nadal dźwięczały jej w uszach. I choć cesarz był bardzo czuły, a składane przez niego obietnice – wyraźne i szczere, Marianna była zbyt inteligentna, by nie zdawać sobie sprawy z tego, że pewien rozdział w jej życiu został właśnie zamknięty i że – niezależnie od tego, jak wielka miłość łączyła ją z Napoleonem – to, co było, nigdy jużsię nie powtórzy. Ku swemu wielkiemu zdumieniu Marianna zastała w sypialni

kuzynkę. Panna Adelajda d’Asselnat, w wygodnej lizesce z amarantowego weluru i rurkowatym czepku na głowie, stała na środku pokoju i z zainteresowaniem, choć bez zdziwienia, przyglądała się podartej i pogniecionej białej sukni. – Czy coś się stało, Adelajdo? Sądziłam, że jużdawno śpisz. – Mam bardzo lekki sen, a poza tym coś mi mówiło, że po jego odejściu będziesz potrzebowała towarzystwa. Ależon umie rozmawiać z kobietami – westchnęła stara panna, wypuszczając z rąk kłębek opalizującego atłasu. – Mogę teraz zrozumieć, że tak cię opętał. Ja teżza nim szalałam, kiedy był jeszcze niedożywionym i nic nie znaczącym generałem. Ale, ale... czy możesz mi powiedzieć, jak przyjął nieoczekiwane zmartwychwstanie twego świętej pamięci małżonka? – Źle – powiedziała Marianna, przeszukując będące w nieładzie łóżko, by znaleźć koszulę nocną, którą Agata, jej pokojówka, rozłożyła na narzucie zaraz po powrocie z teatru. – Nie jest pewien, czy nie było to przywidzenie. – A nie było? – Oczywiście że nie. Dlaczego miałabym nagle wywoływać ducha Francisa, kiedy w ogóle o nim nie myślałam uważając, że nie żyje? Moja droga Adelajdo, niestety nie mam co do tego żadnych wątpliwości: to był Francis... i uśmiechał się... Gdy na mnie patrzył, miał na twarzy uśmiech, który mnie przeraził. Bóg jeden wie, co on jeszcze mi szykuje! – Pożyjemy, zobaczymy – odparła spokojnie stara panna, kierując się w stronę stolika nakrytego koronkowym obrusem, na którym pozostała nie tknięta kolacja Marianny: ani ona, ani cesarz nawet przez chwilę o niej nie pomyśleli.

Nie tracąc zimnej krwi, Adelajda otworzyła butelkę szampana, napełniła dwa kieliszki, opróżniła szybko jeden z nich, ponownie sobie nalała i dopiero wówczas podała drugi Mariannie. Sięgnęła ponownie po swój kieliszek, wyłowiła z półmiska skrzydełko kurczęcia i usiadła wygodnie u stóp łóżka, do którego wślizgnęła się jej kuzynka. Marianna, leżąc wygodnie oparta o poduszki, przyglądała się pannie d’Asselnat z wyrozumiałym uśmiechem. Apetyt Adelajdy miał w sobie coś nieprawdopodobnego. Ilość jedzenia, jaką mogła pochłonąć ta szczupła, nieduża i krucha kobieta, była wprost zdumiewająca. Przez cały dzień Adelajda chrupała, pogryzała, popijała, pojadała, co nie przeszkadzało jej wcale, gdy nadchodził odpowiedni moment, zasiadać do stołu z nie ukrywanym entuzjazmem. Zachowywała przy tym niezmiennie ładną figurę i nie traciła nic ze swej godności. Nikt nie rozpoznałby w niej z całą pewnością dziwacznej istoty zamierzającej podpalić dom, ponurej, przerażonej i złej, którą Marianna znalazła pewnej nocy w swoim salonie. Jej miejsce zajęła kobieta w statecznym wieku, dobrze ułożona, jak dawniej trzymająca się prosto w sposób naturalny i niewymuszony. Starannie ubrana, z ładnymi, jedwabistymi siwiejącymi włosami ułożonymi – zgodnie z obowiązującą niegdyś modą – w długie anglezy wystające spod koronkowego czepeczka lub aksamitnej kapotki, ta eksrewolucjonistka, ścigana przez policję Fouchego i zmuszona do pozostawania w areszcie domowym, znowu była godną i szlachetnie urodzoną panną Adelajdą d’Asselnat. Teraz jednak, z na wpół przymkniętymi oczyma i dumnymi nozdrzami

drżącymi z łakomstwa, rozkoszowała się kurczakiem i szampanem, mając minę łasej na smakołyki kotki, która tak bawiła Mariannę mimo rozczarowania, jakie właśnie odczuwała. Młoda kobieta nie miała wcale pewności, czy kuzynka pogrzebała jużdefinitywnie swoją konspiratorską przeszłość, wiedziała natomiast, że lubi ją taką, jaka była. Nie chcąc zakłócać chwil kulinarnego skupienia, Marianna piła powoli szampana, czekając, ażkuzynka sama zacznie mówić, czuła bowiem, że tamta ma jej coś do powiedzenia. Istotnie, gdy ze skrzydełka kurczaka pozostały jużtylko kości, a z kieliszka zniknęła ostatnia kropla szampana, Adelajda wytarła usta, otworzyła oczy i skierowała niebieskie, pełne zadowolenia spojrzenie na Mariannę. – Moje drogie dziecko – zaczęła – sądzę, że niewłaściwie podchodzisz do tego problemu. Jeśli dobrze zrozumiałam, nieoczekiwane zmartwychwstanie męża wprawiło cię w popłoch i od chwili, gdy go zobaczyłaś w teatrze, żyjesz w nieustannym lęku, że może nagle stanąć znowu przed tobą. Czy tak? – Oczywiście! Nie pojmuję jednak, do czego zmierzasz, Adelajdo. Czy, twoim zdaniem, powinnam się cieszyć z ponownego pojawienia się mężczyzny, którego sprawiedliwie ukarałam za popełnioną zbrodnię? – Mój Boże... tak... do pewnego stopnia... – A dlaczegóżto? – Fakt, że ten człowiek żyje, oznacza, że nie jesteś morderczynią i nie musisz jużsię obawiać, że Anglicy będą cię tu – poszukiwać, zakładając, rzecz jasna, iżmieliby odwagę zwrócić się z tą sprawą do policji francuskiej podczas działań wojennych.

– Ostatnio przestałam się bać angielskiej policji – odparła Marianna z uśmiechem. – I to nie ze względu na toczącą się wojnę. Mając takiego obrońcę jak cesarz, nie lękam się jużniczego i nikogo na świecie! W pewnym sensie jednak masz rację. Mimo wszystko przyjemnie jest wiedzieć, że nie ma się rąk splamionych krwią. – Jesteś tego pewna? A śliczna kuzynka, którą... – Z całą pewnością jej nie zabiłam. A poza tym, jeśli Francis przeżył, mogę iść o zakład, że Ivy St. Albans równieżnie umarła. Nie mam zresztą żadnego powodu, by nadal życzyć jej śmierci, gdyżFrancis nie jest dla mnie niczym więcej jak tylko... – ... małżonkiem pobłogosławionym przez Kościół, moja droga! Oto dlaczego uważam, że zamiast się zadręczać, unikać tego „ducha” i usiłować przed nim uciec, powinnaś stawić mu czoło. Gdybym była na twoim miejscu, zrobiłabym coś wręcz odwrotnego: uczyniłabym wszystko, by go spotkać. I dlatego, kiedy obywatel Fouche przyjdzie tu jutro rano... – Skąd wiesz, że oczekuję księcia Otrante? – Nigdy się nie nauczę nazywać w ten sposób tego eks-klechy. Tak czy inaczej, nie może nie przyjść tu jutro... Nie patrz tak na mnie! Oczywiście, że zdarza mi się podsłuchiwać pod drzwiami, kiedy mnie coś interesuje. – Adelajdo! – wykrzyknęła Marianna ze zgorszeniem. Panna d’Asselnat wyciągnęła rękę i poklepała kuzynkę delikatnie po dłoni. – Nie bądź ażtaką formalistką, kochanie. Nawet osoba z mojego rodu

może podsłuchiwać pod drzwiami! Przekonasz się sama, że niekiedy jest to bardzo przydatne. Ale, ale... na czym to ja skończyłam? – Na wizycie... ministra policji. – Ach, tak. Zamiast więc prosić Fouchego, by złapawszy twego uroczego męża wyprawił go z powrotem do Anglii pierwszą fregatą, która popłynie w tamtym kierunku, spraw, by zechciał przyprowadzić go tutaj, abyś mogła przekazać mu swoją decyzję. – Swoją decyzję? Czyżbym podjęła jakąś decyzję? – szepnęła Marianna coraz bardziej zdezorientowana. – Oczywiście że tak. Dziwię się nawet, że dotychczas o tym nie pomyślałaś. Kiedy jużbędziesz rozmawiała z ministrem, zasugeruj mu, by spróbował się dowiedzieć, co się stało z twoim świątobliwym ojcem chrzestnym, tym ciekawskim Gautierem de Chazay. Być może w najbliższej przyszłości będzie nam bardzo potrzebny. Nawet wtedy, gdy był jeszcze nic nie znaczącym księżulem, miał jużpapieża w ręku. A nie masz pojęcia, jak potrzebny jest papież, gdy chce się unieważnić małżeństwo. Czy zaczynasz jużrozumieć, o czym mówię? Tak w istocie było. Marianna miała sobie za złe, że sama nie wpadła na ten prosty, genialny wręcz pomysł. Doprowadzenie do unieważnienia małżeństwa nie powinno sprawić większych trudności, gdyżakt małżeński nie został spełniony, a poza tym w grę wchodził związek zawarty z protestantem. Gdyby to się udało, byłaby wolna, cudownie i bez ograniczeń wolna, gdyżnie musiałaby jużnawet odpowiadać za śmierć swojego męża. W miarę jednak jak drobna i pełna godności sylwetka księdza Chazay coraz wyraźniej rysowała się w jej myślach,

Marianna zaczęła odczuwać niepokój. Tyle razy myślała o swoim ojcu chrzestnym od tego jesiennego poranka, gdy stojąc o świcie na nabrzeżu w Plymouth patrzyła zrozpaczona, jak znika za horyzontem pchany wiatrem niewielki żaglowiec. Wspominała księdza najpierw z tęsknotą i nadzieją, potem zaś z pewną obawą. Co powiedziałby ten duchowny, tak nieprzejednany w sprawie honoru, tak ślepo wierny wygnanemu królowi, odnajdując swą chrześnicę w osobie Marii Stelli, śpiewaczki operowej i kochanki uzurpatora? Czy zrozumiałby, ile wycierpiała, ilu doznała zawodów, zanim znalazła się tu, gdzie była, i poczuła się w tej sytuacji szczęśliwa? Jej życie potoczyłoby się, rzecz jasna, zupełnie inaczej, gdyby wówczas mogła znaleźć się obok niego na pokładzie statku „Barbicana”. Dzięki jego protekcji z całą pewnością znalazłaby schronienie w jakimś klasztorze, gdzie pogrążona w modlitwie i rozmyślaniach mogłaby odpokutować za to, co nadal uważała za sprawiedliwie wymierzoną karę. A po pewnym czasie zapomniano by o niej. Chociażczęsto wspominała z tęsknotą w sercu dobroć i czułość ojca chrzestnego, musiała przyznać z całą szczerością, że zupełnie nie zatęskniła za życiem, które ksiądz Chazay mógłby ofiarować wdowie po lordzie Cranmere. Po długiej chwili milczenia odważyła się podzielić głośno z kuzynką swymi wątpliwościami: – Byłabym nieskończenie szczęśliwa, mogąc spotkać się znów z ojcem chrzestnym, nie sądzisz jednak, moja droga, że to egoistyczne szukać go tylko po to, by unieważnił moje małżeństwo? Wydaje mi się,

że cesarz... Adelajda zaklaskała w dłonie. – Ależto znakomity pomysł! Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślałam? Cesarz... to oczywiste... przecieżcesarz może nam pomóc! – Po czym dodała jużinnym tonem: – Czyżto nie cesarz polecił generałowi Radetowi zatrzymać papieża i uwięzić go w Savonie, czyżto nie na cesarza Jego Świątobliwość rzucił klątwę w czerwcu zeszłego roku w zadziwiającej bulli Quum memoranda... I ten właśnie cesarz miałby, twoim zdaniem, być nam potrzebny, by przedłożyć papieżowi prośbę o unieważnienie małżeństwa... choć sam nie zdołał unieważnić własnego ślubu z uroczą Józefiną! – To prawda – powiedziała Marianna, nagle przygnębiona. – Zapomniałam o tym. Więc myślisz, że ojciec chrzestny... – Z pewnością dostaniesz unieważnienie tego małżeństwa, wystarczy, że on o to poprosi. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! Odnajdźmy naszego drogiego księdza, a świat stanie przed tobą otworem. Będziesz wolna! Marianna była skłonna przypisywać niespodziewany wybuch entuzjazmu Adelajdy wypitemu szampanowi, wiedziała jednak, że panna d’Asselnat ma rację: w sytuacji, w jakiej się znalazła, nikt nie będzie jej bardziej pomocny od księdza de Chazay... nawet jeśli niemiło było odkryć, że wszechpotęga Napoleona ma swoje granice. Czy uda się więc szybko odnaleźć ojca chrzestnego? Fouche zatrzasnął szybkim uderzeniem palca wieczko tabakierki, włożył ją z powrotem do kieszeni, prztyknął w muślinowy krawat i

falbany koszuli nakrochmalonej zgodnie z siedemnastowieczną modą. – Jeśli ten ksiądz de Chazay obraca się w najbliższym otoczeniu Piusa VII, jak zdaje się pani uważać, prawdopodobnie jest teraz w Savonie. Myślę więc, że odnalezienie go i nakłonienie do przyjazdu do Paryża nie sprawi nam większych kłopotów. Co się zaś tyczy męża pani, wydaje się, że sprawa jest bardziej skomplikowana. – Czy to takie trudne? – zapytała szybko Marianna. – Jeśli przyjąć, że on i ten wicehrabia d’Aubecourt to jedna i ta sama osoba? Minister policji wstał i z rękoma założonymi na plecy zaczął przechadzać się po salonie. Nie poruszał się tak nerwowo i niespokojnie jak Napoleon. Kroczył powoli, jakby z rozwagą. Marianna zastanawiała się, dlaczego mężczyźni odczuwają tak wielką potrzebę spacerowania w tę i z powrotem po pokoju, gdy tylko rozpoczną rozmowę. Czy to nie cesarz wprowadził tę dziwaczną modę? Nawet Arkadiusz de Jolival, drogi, wierny i niezastąpiony Arkadiusz uległ jej wpływowi. Fouche przerwał swe rozmyślania zatrzymując się przed portretem markiza d’Asselnat, który z wyniosłością panował nad żółtozłotym wystrojem salonu. Popatrzył nań, jakby oczekiwał odpowiedzi, a potem odwrócił się do Marianny i objął ją ciężkim spojrzeniem. – Jest pani tego pewna? – zapytał rozciągając sylaby. – Nie ma żadnego dowodu na to, że lord Cranmere i wicehrabia d’Aubecourt to ten sam człowiek. – Wiem o tym dobrze. Mimo to chciałabym go zobaczyć, spotkać się z nim.

– Jeszcze wczoraj było to proste. Przystojny wicehrabia, który mieszkał dotąd w pałacu Plinon na ulicy de la Grange-Bateliere, był niemal stałym bywalcem salonu pani de Perigord, do którego wprowadził go list polecający hrabiego de Montrond, aktualnie przebywającego, jak pani sama zapewne wie, w Anvers. Marianna przytaknęła skinieniem głowy. Po chwili jednak zmarszczyła brwi, gdyżzaczęły ogarniać ją wątpliwości. Od poprzedniego wieczora zdążyła przywiązać się do myśli, że pod postacią wicehrabiego d’Aubecourt kryje się Francis. Uczepiła się tego przekonania, tak jakby chciała udowodnić samej sobie, że nie padła ofiarą halucynacji. Tylko jak to pogodzić z obecnością Cranmere’a u żony bratanka Talleyranda? Pani de Perigord, choć była córką księżnej Kurlandii i najbogatszą dziedziczką w Europie, okazywała Mariannie wiele przyjaźni, gdy ta jako zwykła lektorka pani de Talleyrand posługiwała się nazwiskiem Mallerousse. Marianna nie wiedziała, rzecz jasna, ilu i jakich znajomych miała jej przyjaciółka, u której nie bywała zresztą nazbyt często, wydawało się jej jednak, że gdyby lord Cranmere pojawił się w salonie Doroty de Perigord, powiedziałaby jej o tym intuicja. – Wicehrabia d’Aubecourt miałby zatem poznać pana de Montrond w Anvers? zapytała po długiej chwili milczenia. – Nie dowodzi to wcale, że pochodzi z tych stron. Związki między Flandrią i Anglią zawsze były bardzo ścisłe. – Zgadzam się z panią. Zastanawiam się tylko, czy będąc – wygnańcem bacznie obserwowanym przez policję, hrabia de Montrond

odważyłby się wziąć na siebie odpowiedzialność za Anglika udającego Flamanda, a więc za szpiega. Czy nie byłoby to dla niego zbyt ryzykowne? Wiem, że Montrond jest zdolny do wszystkiego, pod warunkiem jednak, że przynosi mu to korzyści materialne, a jeśli mnie pamięć nie myli, mężczyzna, którego pani poślubiła, wybrał panią ze względu na znaczny posag, który zresztą niezwłocznie postarał się roztrwonić. Trudno mi więc uwierzyć w życzliwość hrabiego de Montrond, jeśli nie wiąże się z nią nadzieja zysku. Marianna musiała z żalem przyznać, że rozumowanie Fouchego było bardzo logiczne. Francis nie ukrywał się być może pod nazwiskiem tego flamandzkiego wicehrabiego, znajdował się jednak w Paryżu, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Westchnęła, odczuwając coraz większe znużenie, i zapytała: – Czy miał pan ostatnio wiadomość o potajemnym przybiciu do naszych brzegów jakiegoś statku z Anglii? Minister policji skinął twierdząco głową i dodał: – Przed tygodniem przypłynął nocą do wyspy Hoedic angielski kuter, by wziąć na pokład jednego z pani przyjaciół, barona de Saint-Hubert, którego poznała pani w kamieniołomach w Chaillot. Dowiedziałem się o tym, rzecz jasna, gdy łódź była jużz powrotem na pełnym morzu, ale fakt, że kogoś tu zaokrętowano, nie oznacza wcale, że wcześniej nie wysadzono na brzeg innej osoby. – Jak można by to sprawdzić? Czy... – Marianna przerwała, gdyż nagle pomyślała o czymś, co sprawiło, że jej zielone oczy rozbłysły. Po chwili mówiła dalej, nieco ciszej: – Czy Nicolas Mallerousse jest nadal w Plymouth? Być może on

wiedziałby coś o ruchach statków. Fouche skrzywił się przeraźliwie i ukłonił się w komiczny sposób. – Moja droga, proszę zrobić mi ten zaszczyt i uwierzyć, że na długo przed panią pomyślałem o naszym nadzwyczajnym Black Fishu... Tak się jednak składa, że nie wiem, gdzie obecnie przebywa ten dumny syn Neptuna. Zniknął bowiem przed miesiącem. – Zniknął? – zawołała Marianna oburzona i zatrwożona. – Jeden z pańskich agentów? I pana to nie niepokoi? – Nie. Gdyby go złapano lub powieszono, wiedziałbym o tym. Black Fish zniknął, gdyżprawdopodobnie odkrył coś bardzo interesującego. Idzie jakimś tropem, ot co! Proszę się tak nie przejmować. Do licha, w końcu uwierzę, że naprawdę przywiązała się pani do swojego przybranego wuja. – Z pewnością tak jest – przerwała mu oschle. – Kiedy byłam w rozpaczy, Black Fish pierwszy podał mi przyjazną dłoń, nie żądając niczego w zamian. Nigdy tego nie zapomnę! Zrozumiawszy tę nie zawoalowaną aluzję, Fouche zakaszlał, wytarł nos, wziął szczyptę tabaki z tabakiery, a na koniec oznajmił, zmieniając temat: – Tak czy inaczej, proszę sobie wyobrazić, moja droga, że posłałem w ślad za pani duchem w niebieskim stroju dwóch moich najlepszych ludzi: inspektora Paquesa i agenta Desgree. Zbierają teraz informacje o wszystkich cudzoziemcach przebywających obecnie w Paryżu.

Z ledwie zauważalnym wahaniem Marianna zadała kolejne pytanie, wstydząc się odrobinę swojego uporu: – Czy... czy złożyli jużwizytę wicehrabiemu d’Aubecourt? Fouche pozostał niewzruszony. Na jego bladej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. – Zaczęli nawet od niego. Wicehrabia opuścił jednak wczorajszego wieczoru pałac Plinon wraz z wszystkimi bagażami, nie informując nikogo, dokąd się udaje... Nie wyobraża sobie pani, jak rozległy jest kraj podlegający władzy Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości! Marianna westchnęła. Nie powinna mieć złudzeń: jeśli Francis sam nie da o sobie znać, równie łatwo będzie go znaleźć jak igłę w stogu siana... Musi jednak za wszelką cenę go odszukać... Do kogo ma się więc zwrócić, jeśli Fouche uznaje się za pokonanego? Jakby czytając w jej myślach, minister pochylił się na pożegnanie nad wyciągniętą przez nią ręką i powiedział: – Niech pani nie będzie taką pesymistką, droga Marianno. Zna mnie pani wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że niezależnie od trudności, jakie napotykam, nie lubię uznawać się za pokonanego. Dlatego teżnie zacytuję słów pana de Calonne skierowanych do Marii Antoniny: „To, co możliwe, jużjest zrobione, to, co niemożliwe, będzie zrobione”, poprzestanę na tym, że dam pani skromną radę: nigdy nie trzeba tracić nadziei. Mimo uspokajających słów Fouchego, mimo pocałunków i obietnic Napoleona Marianna spędziła kilka następnych dni w melancholijnym i złym nastroju. Nie była zadowolona z niczego ani z nikogo, a przede

wszystkim z siebie samej. Zarówno dniem, jak i nocą wydana na pastwę demonów zazdrości, dusiła się w eleganckim otoczeniu swego pałacu, po którym krążyła jak zwierzę zamknięte w klatce, nie chciała jednak wyjść na zewnątrz, gdyżnienawidziła w tym czasie Paryża. Stolica Francji żyła bowiem przygotowaniami do cesarskiego ślubu. Niemal wszędzie rozwieszano girlandy, chorągiewki i lampiony. Na wszystkich budynkach publicznych czarny orzeł austriacki sadowił się obok złotych orlic cesarstwa z poufałością, która wywoływała zrzędliwe komentarze wiarusów mających jeszcze w pamięci Austerlitz i Wagram. Posługując się niezliczonymi wiadrami wody i miotłami paryżanie robili gruntowne porządki świąteczne. Nastrój oczekiwania unosił się nad miastem, radosne napięcie pulsowało w zaułkach niezliczonych ulic, w koszarach, gdzie ćwiczono fanfary, i w salonach, gdzie strojono skrzypce; wypełniało małe i duże sklepy, w których portrety cesarza zajmowały poczesne miejsce zarówno wśród zwojów jedwabiu i masy koronek, jak i góry wiktuałów; towarzyszyło spacerującym późną porą po bulwarach, gdzie przygotowywano iluminację i sztuczne ognie. Mające nastąpić wkrótce wydarzenie pojawiało się teżw snach gryzetek, dla których cesarz przestał być nagle niepokonanym bogiem wojny, by zmienić się w coś w rodzaju uosobienia nieśmiertelnego królewicza z bajki. Atmosfera wielkiego święta była, rzecz jasna, wesoła i pełna życia, Mariannie jednak cały ten zgiełk czyniony wokół ślubu ranił serce, wydawał się czymś gorszącym i przygnębiającym. Gdy obserwowała, jak ci sami paryżanie, którzy jeszcze tak niedawno oklaskiwali ją rzęsiście i niemal leżeli u jej stóp, byli gotowi przymilać się jak gruby tresowany

kocur do tej znienawidzonej Austriaczki, czuła się podwójnie zdradzona. Równieżz tego powodu wolała pozostać w domu, czekając na coś, czego nawet nie umiała nazwać. Może na głos rozkołysanych dzwonów i salwy artyleryjskie obwieszczające, że to, co najgorsze, jużsię stało i że jej nieprzyjaciółka jest jużw mieście? Choć dwór wyjechał do Compiegne, gdzie arcyksiężniczka Maria Ludwika miała pojawić się dwudziestego siódmego lub dwudziestego ósmego, w salonach bawiono się co wieczór. Marianna, jako osoba będąca aktualnie na świeczniku, otrzymywała mnóstwo zaproszeń na przyjęcia, na które jednak za żadne skarby nie zdecydowałaby się wybrać. Nie poszłaby nawet do Talleyranda... zwłaszcza do Talleyranda, tak bardzo lękała się jego subtelnie ironicznego uśmiechu. Dlatego też, zasłaniając się przeziębieniem, z uporem pozostawała w domu. Aurelian, odźwierny pałacu d’Asselnat, miał surowo przykazane, by poza ministrem policji, jego wysłannikami i panią Hamelin nie wpuszczać do Marianny nikogo. Fortunata Hamelin zaś nie pochwalała takiego postępowania przyjaciółki. Ta Kreolka, ceniąca nade wszystko rozkosze ciała i ducha, nie była daleka od tego, by uznać za śmieszne odosobnienie, jakie narzuciła sobie Marianna tylko dlatego, że jej kochanek wyjechał zawrzeć małżeństwo z rozsądku. W pięć dni po pamiętnym przedstawieniu przyszła ponownie dać burę przyjaciółce. – Można by pomyśleć, że twój ukochany umarł albo cię opuścił! – oburzała się. – A tymczasem znalazłaś się w sytuacji godnej pozazdroszczenia: jesteś uwielbianą i wszechwładną kochanką

Napoleona, nie będąc przy tym jego niewolnicą. To małżeństwo uwalnia cię poniekąd z jarzma wierności. Do stu diabłów! Jesteś przecieżmłoda, niewiarygodnie piękna i sławna... W Paryżu ażroi się od uroczych mężczyzn, którzy tylko czekają, by osłodzić twoją samotność. Ja sama znam co najmniej dwunastu zakochanych w tobie do szaleństwa. Czy chcesz, bym wymieniła ich nazwiska? – Stracisz tylko czas – zapewniła ją Marianna, która była jednocześnie zgorszona i rozbawiona swobodną moralnością pani Hamelin. – Stracisz czas, gdyżja wcale nie mam ochoty spotykać się z innymi mężczyznami. Gdybym tego chciała, wystarczyłoby odpowiedzieć na jeden z tych listów – dodała wskazując biureczko z drzewa różanego, na którym piętrzył się stos korespondencji dostarczanej jej codzienne wraz z licznymi bukietami kwiatów. – Nawet ich nie otwierasz? Fortunata Hamelin podeszła szybko do biurka. Posługując się cienkim sztyletem włoskim jako nożem do papieru odpieczętowała kilka listów, przebiegła wzrokiem kilka linijek każdego z nich, zerknęła na podpis i na koniec westchnęła: – Czyżto nie smutne? Przecieżkocha się w tobie połowa gwardii cesarskiej! Popatrz no tylko: Canouville... Tobriant... Radziwiłł... nawet Poniatowski! Polska leży u twoich stóp! Nie licząc innych. Flahaut, przystojny Flahaut, myśli tylko o tobie. A ty siedzisz tutaj, grzejąc się przy kominku, wzdychając i patrząc na chmury, ciemne niebo i deszcz, podczas gdy Jego Wysokość pędzi na spotkanie swojej arcyksiężniczki. Czy wiesz, kogo mi teraz przypominasz? Józefinę!

Imię odtrąconej cesarzowej, rodaczki i jednocześnie wieloletniej przyjaciółki Fortunaty, zdołało przebić mur złego humoru Marianny, która rzuciła drugiej kobiecie niepewne spojrzenie. – Dlaczego tak mówisz? Widziałaś ją? Co się z nią dzieje? – Byłam u niej wczoraj wieczorem. Prawdę mówiąc, wygląda okropnie. Jużwiele dni temu powinna była opuścić Paryż. Napoleon nadał jej tytuł księżnej Nawarry i podarował dużą posiadłość ziemską niedaleko Evreux... dołączając, rzecz jasna, dyskretną, lecz stanowczą radę, by udała się tam, zanim nadejdzie dzień ślubu. Ona jednak trzyma się Pól Elteejskich, dokąd niedawno powróciła, jakby to była jej ostatnia deska ratunku. Kolejne dni mijają, a Józefina ciągle jeszcze jest w Paryżu... W końcu i tak będzie musiała wyjechać! Po co to przeciągać? – Myślę, że ją rozumiem – odparła Marianna ze smutnym uśmiechem. – Czy to nie okrutne zmuszać ją do opuszczenia domu i przeniesienia się do innego, zupełnie obcego, jakby była niepotrzebnym przedmiotem wyrzucanym na strych? Czy nie mógł przynajmniej pozwolić jej zostać w Malmaison, które tak kocha? – Byłaby zbyt blisko Paryża! Zwłaszcza w chwili przyjazdu córki cesarza Austrii! Nie sądzę też– dodała Fortunata idąc w stronę lustra, by przyjrzeć się swojej sukni w kolorze bordo i płomiennym strusim piórom na ogromnej kapotce – byś rzeczywiście mogła ją zrozumieć. Józefina uczepiła się kurczowo przeszłości... ale znalazła teżjużsposób na pocieszenie swego zranionego serca. – Co chcesz przez to powiedzieć? Pani Hamelin wybuchnęła śmiechem, błyskając drobnymi białymi i ostrymi zębami, po czym rzuciła się na fotel obok przyjaciółki, którą

otoczył w tym momencie intensywny zapach różanych perfum. – Zrobiła właśnie to, co ty powinnaś zrobić, moja piękna, co zrobiłaby każda rozsądna kobieta na jej miejscu... i na twoim również: wzięła sobie kochanka! Marianna, zbyt oszołomiona tą radą, by cokolwiek odpowiedzieć, otworzyła szeroko oczy, co sprawiło, że gadatliwa Kreolka rozpromieniła się z radości. – Nie rób takiej zgorszonej miny – wykrzyknęła. – Według mnie Józefina podjęła właściwą decyzję. Dlaczego miałaby się skazywać na samotne noce... których i tak było w jej życiu ażnadto, gdy mieszkała w Tuileries. Straciła władzę, ale odnalazła miłość. Jedno równoważy drugie i – jeśli chcesz znać moje zdanie – uważam to za sprawiedliwe. – Być może. Kim on jest? – To pewien trzydziestolatek, jasnowłosy, z temperamentem, zbudowany jak rzymski bóg: hrabia Lancelot de Turpin-Crisse, jej szambelan, co jest dość praktyczne. Marianna nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, bardziej na wspomnienie swych dziewczęcych lektur niżz powodu słów przyjaciółki. – Tak więc – powiedziała powoli – królowa Ginewra znalazła wreszcie szczęście u boku Lancelota? – Gdy tymczasem król Artur sposobi się do igraszek miłosnych z okazałą mieszkanką Germanii – dorzuciła Fortunata. – Sama widzisz, że w powieściach bywa inaczej niżw życiu. Co cię powstrzymuje, by

postąpić tak samo? Chcesz, pomogę ci znaleźć odpowiedniego pocieszyciela. Pani Hamelin szła jużw stronę biurka. Marianna zatrzymała ją ruchem ręki. – Nie, nie rób tego. Nie mam ochoty wysłuchiwać głupstw wygadywanych przez pierwszego lepszego przystojnego mężczyznę. Za bardzo kocham cesarza, rozumiesz? – To nie ma nic do rzeczy – nie ustępowała Fortunata. – Uwielbiam Montronda, ale zwariowałabym, gdybym musiała dochowywać mu wierności teraz, gdy przebywa na wygnaniu w Anvers. Marianna zrezygnowała raz na zawsze z próby przekonania przyjaciółki do swoich racji. Fortunata była obdarzona bujnym temperamentem i wbrew temu, co myślała, bardziej pociągała ją sama miłość niżmężczyźni. Miała wielu kochanków, ostatnim był bankier Gabriel-Julien Ouvrard, w żaden sposób nie dorównujący urodą czarującemu hrabiemu de Montrond. Wadę tę rekompensował jednak olbrzymią fortuną, którą pani Hamelin miała wielką ochotę nadszarpnąć i robiła to z ogromną przyjemnością i w najlepszej wierze. Pragnąc zakończyć temat, Marianna powiedziała z westchnieniem: – Mimo tego ślubu nie chcę urazić cesarza. Na pewno by się dowiedział i nie przebaczyłby mi tego nigdy. – Skończywszy mówić, pomyślała, że Fortunata powinna zrozumieć taki argument. – A poza tym chciałabym ci przypomnieć, że mam legalnego małżonka, który może się tu pojawić w każdej chwili.

Pani Hamelin, straciwszy nagle cały zapał, usiadła obok Marianny i zapytała poważnym tonem: – Masz o nim jakieś wiadomości? – Nie. Wczoraj wieczorem dostałam list od Fouchego, w którym pisze, że nie natrafiono dotąd na żaden ślad... nawet wicehrabia d’Aubecourt pozostaje nieuchwytny. Mam jednak nadzieję, że nasz minister nie zaprzestanie poszukiwań. A poza tym Arkadiusz dniem i nocą przemierza ulice Paryża, którego wszystkie zakątki zna nie gorzej od policjanta. – Mimo wszystko to dziwne... W tej samej chwili, zupełnie jakby słowa Marianny mogły przywoływać ludzi, otworzyły się drzwi do salonu i ukazał się w nich Arkadiusz de Jolival, który z wdziękiem ukłonił się obu damom. Jak zawsze, miał na sobie nieskazitelnie elegancki strój o harmonijnie dobranych barwach: oliwkowa zieleń i szarość ożywione śnieżnobiałym połyskiem batystowej koszuli, na której tle wyraźnie odznaczała się śniada mysia twarz. Literat, a jednocześnie impresario i wierny towarzysz Marianny miał żywe spojrzenie, czarne wąsy i bródkę. – Nasza wspólna przyjaciółka powiedziała mi, że spędza pan czas w najgorszych dzielnicach Paryża, a tymczasem wygląda pan jak z pudełeczka – zagaiła Fortunata odzyskawszy dobry humor. – Dzisiaj nie byłem w żadnym okropnym miejscu – odparł Arkadiusz – lecz u Frascatiego, gdzie zjadłem mnóstwo lodów przysłuchując się rozmowie kilku ślicznych dziewcząt. I nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo poza ananasowym sorbetem pani Recamier, który

omal nie spadł na moje spodnie. – Nadal nic? – zapytała Marianna, której twarz, nagle pełna napięcia, kontrastowała wyraźnie z uśmiechniętymi minami dwojga pozostałych osób. Jolival wydawał się nie zauważać niepokoju w głosie młodej kobiety. Rzuciwszy niedbałym gestem list, który trzymał w ręku, na stos korespondencji leżącej na biurku, zaczął przyglądać się z uwagą grawerowanemu sardonyksowi na palcu lewej ręki. – Nic – powiedział obojętnie. – Mężczyzna ubrany na niebiesko zniknął niczym dżin z perskiej baśni. Widziałem natomiast dyrektora teatru Feydeau, moja droga! Jest zdziwiony brakiem wiadomości od pani od pamiętnego przedstawienia w poniedziałek wieczór. – Prosiłam, by mu doniesiono, że jestem cierpiąca – odparła Marianna zirytowanym tonem. – Powinno go to zadowolić. – Ale nie zadowoliło. Proszę postawić się na jego miejscu: znalazł gwiazdę pierwszej wielkości, a ta zniknęła, gdy tylko się pojawiła. On ma dla pani mnóstwo propozycji, przy czym jedna jest bardziej austriacka od drugiej, rzecz jasna. Zamierza wystawić Uprowadzenie z seraju, następnie zorganizować koncert złożony z samych pieśni, później zaś... – Nie może być o tym mowy – wykrzyknęła Marianna ze zniecierpliwieniem. – Proszę powiedzieć temu człowiekowi, że nie należę do stałej trupy Opera-Comique. Był to jedynie mój występ gościnny w sali teatru Feydeau. – On doskonale zdaje sobie z tego sprawę – westchnął Arkadiusz –

tym bardziej że wie również, jakie zamiary mają wobec pani inni. Picard chciałby, by wystąpiła pani w słynnej – operze Bardowie, która tak podoba się Napoleonowi. Spontini natomiast, powołując się na pani... jakby to powiedzieć... włoskie cechy, widziałby panią w Cyruliku sewilskim Giovanniego Paisiella. W salonach... – Jużdość – ucięła Marianna rozdrażniona. – Nie chcę dzisiaj nawet słyszeć o teatrze. Nie jestem zdolna do jakiejkolwiek pracy na odpowiednim poziomie... a poza tym być może ograniczę się wyłącznie do koncertów. – Myślę – wtrąciła się Fortunata – że lepiej zostawić ją teraz w spokoju. Jest tak usposobiona, że bez kija nie przystępuj. – Wstała, ucałowała serdecznie przyjaciółkę i dodała: – Jesteś pewna, że nie chcesz przyjść dziś do mnie na kolację? Ouvrard przyprowadzi kilkoro miłych współbiesiadników, w tym kilku przystojnych młodzieńców. – Naprawdę dziękuję. Poza tobą nie mam ochoty widzieć nikogo, a jużzwłaszcza ludzi szukających rozrywki. Do zobaczenia wkrótce. Podczas gdy Arkadiusz odprowadzał panią Hamelin do powozu, Marianna, wzdychając ze znużenia, usiadła tużprzy kominku na poduszce, którą rzuciła na podłogę. Poczuła, że ma dreszcze. Czy to możliwe, by wskutek ciągłego udawania choroby zachorowała naprawdę? Jednak nie, to tylko jej serce niedomagało, zaatakowane przez zwątpienie, niepokój i zazdrość. Zapadała noc, zimna i deszczowa. Pogoda do tego stopnia odpowiadała jej nastrojowi, że przez chwilę wpatrywała się z sympatią w czarne okna z nie zasuniętymi zasłonami ze złotego adamaszku. Po co przychodzono, by rozmawiać z nią o pracy?

Przecież– tak jak ptak – mogła śpiewać naprawdę dobrze tylko wtedy, gdy jej serce było spokojne. Poza tym wcale nie miała ochoty należeć do – jakże często konwencjonalnego – świata opery. Czyżby brakowało jej prawdziwego zamiłowania do sztuki? Propozycje, które otrzymała, nie pociągały jej... a może ta dziwna niechęć była jedynie spowodowana nieobecnością mężczyzny, którego kochała? Odwróciwszy się od okna, spojrzała na portret wiszący nad kominkiem. Ponownie zadrżała. Wydało się jej nagle, że w spojrzeniu ciemnych oczu przystojnego mężczyzny odkryła swego rodzaju ironię, lekko zabarwioną pogardliwą litością dla rozczarowanej istoty siedzącej na podłodze. W ciepłym świetle świec markiz d’Asselnat sprawiał wrażenie, jakby wynurzał się z zamglonego tła obrazu, by zawstydzić córkę, by dać jej do zrozumienia, że nie okazała się godna jego... ani też siebie samej. To nieme przesłanie płynące z portretu było tak czytelne, że Marianna poczuła, iżsię rumieni. Niemal wbrew sobie wyszeptała: – Nie jesteś w stanie tego zrozumieć. Twoja miłość była tak prosta, że jednoczesna śmierć wydała ci się bez wątpienia jej logicznym następstwem i najdoskonalszym spełnieniem. Ja jednak... Odgłos lekkich kroków Arkadiusza na dywanie sprawił, że Marianna zamilkła. Jolival przyglądał się przez chwilę młodej kobiecie, która pogrążona w zadumie, była, być może, jeszcze bardziej czarująca niż wówczas, gdy przepełniała ją radość. Jej suknia z czarnego aksamitu odznaczała się wyraźnie w jasno oświetlonym salonie. W blasku ognia na kominku jej twarz o wystających kościach policzkowych lekko się zaróżowiła, a w zielonych oczach pojawiły się złociste ogniki.

– Nigdy nie należy spoglądać wstecz – powiedział Arkadiusz cicho – ani powoływać się na przeszłość. Do pani należy przyszłość. Podszedł szybko do biurka, podniósł list, który rzucił tam wchodząc, i podał go Mariannie. – Powinna pani przeczytać przynajmniej ten jeden. Kiedy nadchodziłem, zabłocony po same uszy posłaniec oddawał go właśnie portierowi, mówiąc, że to pilne. Chłopiec wyglądał tak, jakby miał za sobą długą drogę w bardzo złą pogodę. Serce Marianny przestało na chwilę bić. Czyżby nareszcie wiadomości z Compiegne? Wzięła list do ręki, spojrzała na adres, ale nie rozpoznała charakteru pisma. Niczego nie wyjaśniła jej równieżczarna pieczęć bez jakiegokolwiek znaku szczególnego. Złamała ją nerwowym ruchem, rozwinęła kartkę, na której nie było podpisu, jedynie kilka krótkich zdań: Gorący wielbiciel signoriny Marii Stelli byłby u szczytu szczęścia, gdyby zechciała się z nim spotkać w najbliższy wtorek, dwudziestego siódmego, w zamku w Braine-sur-Vesle po zapadnięciu zmroku. Posiadłość nazywa się La Folie i z całą pewnością nazwa ta oddaje stan ducha tego, kto będzie czekał... Proszę o ostrożność i dyskrecję. List był niezwykły, a proponowane spotkanie – jeszcze bardziej. Nie mówiąc ani słowa Marianna podała arkusik Arkadiuszowi, który przebiegł szybko wzrokiem tekst, po czym zmarszczył brwi. – To dziwne – powiedział – ale ogólnie rzecz biorąc zrozumiałe. – Co chce pan przez to powiedzieć? – Nic ponad to, że arcyksiężniczka jest jużwe Francji, co istotnie

zmusza cesarza do jak najdalej posuniętej ostrożności... i że Braine-surVesle znajduje się przy drodze z Reims do Soissons, a tam właśnie nowa żona cesarza powinna zatrzymać się dwudziestego siódmego wieczorem, czyli w dniu spotkania. – Tak więc, pana zdaniem, to list od niego? – Któżinny mógłby wyznaczyć podobne spotkanie? W tym właśnie miejscu? Myślę, że... – Zawahawszy się przez ułamek sekundy Arkadiusz nie zdecydował się na wypowiedzenie imienia, które tak starannie omijano, po czym dodał: – ... myślę, że on pragnie dać pani ostateczny dowód miłości, spotykając się z nią w czasie, gdy przybywa do Francji kobieta, którą poślubia powodowany racją stanu. Powinno to złagodzić pani niepokój. Marianny nie trzeba jużbyło dłużej przekonywać. Z płonącymi policzkami, błyszczącymi oczyma, na nowo ogarnięta namiętnością, myślała teraz wyłącznie o chwili, jużbliskiej, w której znajdzie się w ramionach Napoleona. Arkadiusz nie mylił się: mimo przedsięwziętych środków ostrożności cesarz dawał jej niezwykły, wspaniały dowód miłości. – Wyruszam jutro – oznajmiła. – Proszę polecić Gracchusowi, by przygotował konia. – Nie pojedzie pani powozem? To jednak prawie trzydzieści mil... i to w taką obrzydliwą pogodę. – Zaleca mi się dochowanie tajemnicy – odpowiedziała z uśmiechem. – Jeździec w mniejszym stopniu przyciąga uwagę niżelegancki powóz

ze stangretem. A ja doskonale jeżdżę konno. – Ja również– odparł natychmiast Jolival. – Powiem więc Gracchusowi, by osiodłał dwa konie. Jadę z panią. – Czy to konieczne? Nie uważa pan, że... – Uważam, że jest pani młodą kobietą, a na drogach ażroi się od niebezpieczeństw. A poza tym Braine jest tylko małym miasteczkiem, a spotkanie, które pani zaproponowano, ma odbyć się późnym wieczorem w posiadłości, której nie znam. Proszę nie myśleć, że nie mam zaufania do... wie pani kogo, ale nie opuszczę pani, dopóki nie przekonam się, że jest pani w dobrych rękach. Wtedy znajdę sobie nocleg w gospodzie. Słowa te zostały wypowiedziane tonem nie znoszącym sprzeciwu, tak że Marianna nawet nie próbowała oponować. Czuła, że powinna zaakceptować Arkadiusza jako towarzysza podróży, która potrwa co najmniej trzy dni. Nie mogła się jednak powstrzymać od myśli, że to wszystko jest zbyt skomplikowane, sprawy ułożyłyby się o wiele prościej, gdyby cesarz zabrał ją do Compiegne i pozwolił zamieszkać, tak jak tego pragnęła, w jednym z domów w mieście. To prawda, że – jak głosiła plotka – była tam jużPaulina Borghese z bratem, mając przy sobie ulubioną damę dworu, Krystynę de Mathis, która tużprzed nią cieszyła się względami Napoleona. O czym teżja myślę? – uświadomiła sobie nagle Marianna. – Wszędzie widzę rywalki. Prawdę mówiąc, jestem zbyt zazdrosna. Muszę się bardziej pilnować. Głośne trzaśniecie drzwi wejściowych przerwało w samą porę ten monolog wewnętrzny. Adelajda wracała właśnie z mszy, w której

uczestniczyła niemal co wieczór, zdaniem Marianny w mniejszym stopniu z pobożności niżz chęci zobaczenia sąsiadów i usłyszenia najświeższych plotek. W rzeczy samej po powrocie z kościoła panna d’Asselnat, osoba niezwykle ciekawa i wścibska, miała zawsze do opowiedzenia mnóstwo anegdot i spostrzeżeń, które dowodziły niezbicie, że jej uwaga nie skupiała się wyłącznie na ambonie. Marianna przyjęła pomocną dłoń podaną jej przez Arkadiusza, wstała z podłogi i uśmiechnęła się do niego. – A oto i Adelajda – powiedziała. – Zejdźmy do niej i posłuchajmy przy kolacji ostatnich nowin. Mały wiejski kościółek Nazajutrz wczesnym popołudniem Marianna i Arkadiusz de Jolival zatrzymali się przed gospodą „Pod Złotym Słońcem” w Braine. Była brzydka pogoda – od samego rana nie przestawał padać ulewny deszcz – i obydwoje jeźdźcy, choć otuleni w grube płaszcze, byli tak przemoczeni, że pragnęli natychmiast znaleźć schronienie pod dachem i coś ciepłego do jedzenia. Wyruszywszy jeszcze poprzedniego dnia, starali się jak najszybciej dotrzeć do celu, Arkadiusz chciał bowiem zbadać okolicę, zanim Marianna uda się na owo dziwne spotkanie. Wynajęli dwa pokoje w skromnej – jedynej we wsi – gospodzie, przebrali się i usiedli w dużej sali na parterze, zupełnie pustej o tej porze. Marianna zamówiła bulion, Arkadiusz zaś – czarkę grzanego wina. Nikt nie przeszkadzał im w odpoczynku, jedynie z zewnątrz dochodziły odgłosy wielkiego

ożywienia, które panowało w samej wiosce, nad brzegiem zazwyczaj tak spokojnej rzeczki Vesle. Jużwkrótce, za godzinę lub dwie, miała przejechać przez Braine nowa żona cesarza, udając się do Soissons, by zatrzymać się tam na kolację i nocleg. Mimo deszczu wszyscy mieszkańcy opuścili domy, odświętnie ubrani, i czekali wśród rozwieszonych girland i lampionów, których światło stawało się powoli coraz słabsze. Obok kościoła zbudowano podium, pełne ozdób we francuskich i austriackich barwach narodowych, na którym za moment mieli zająć miejsca pod parasolami miejscowi notable, pragnący powitać nowo przybyłą. Przez szeroko otwarte drzwi pięknego wiejskiego kościółka słychać było chór powtarzający pieśń mającą zabrzmieć na widok nadjeżdżających powozów. Wesoła atmosfera i mnogość kolorów kontrastowały niezwykle wyraźnie z posępną aurą. Jedynie Marianna czuła smutek większy niżkiedykolwiek przedtem, choć w jej ponury nastrój wmieszała się teżpaląca ciekawość. Za chwilę równieżi ona wyjdzie na deszcz, by spróbować zobaczyć z bliska tę, którą nadal nazywała swoją rywalką, kobietę należącą do wrogiego narodu, która miała czelność zabrać jej ukochanego mężczyznę tylko dlatego, że urodziła się w rodzinie monarchy. Wbrew swoim zwyczajom Arkadiusz był równie milczący jak Marianna. Opierając łokcie na stole z grubo ciosanego drewna, wypolerowanym przez wiele pokoleń wieśniaków, przyglądał się czerwonemu winu parującemu w fajansowej czarce, z której nie upił dotąd ani kropli. Wydawał się do tego stopnia nieobecny duchem, że

Marianna nie mogła powstrzymać się od zadania pytania, o czym myśli. – O pani spotkaniu dziś wieczorem – odpowiedział z westchnieniem. Uważam je za jeszcze dziwniejsze, odkąd tu przyjechaliśmy... tak dziwne, że zaczynam się zastanawiać, czy to na pewno cesarz je zaproponował. – Któżby inny? Skąd takie podejrzenie? – Czy wie pani coś o zamku La Folie? – To oczywiste, że nic. Nigdy tutaj nie byłam. – A ja tak, dawno temu, ale zdążyłem jużo tym zapomnieć. Karczmarz odświeżył moją pamięć, gdy przyjmował nasze zamówienie. Zamek La Folie, moja droga, może pani dostrzec z łatwością nawet nie ruszając się z miejsca... i nie wydaje mi się, by było to odpowiednio przyjemne tło do miłosnego spotkania. Mówiąc to szlachcic-artysta wskazał na obrzeże zalesionego płaskowyżu po drugiej stronie Vesle, gdzie rysowała się majestatycznie średniowieczna sylwetka trzynastowiecznej fortecy, w połowie w ruinie. Tonące w szarej mgle i deszczu poczerniałe ze starości mury wyglądały tak surowo i groźnie, że nie łagodziły tego wrażenia nawet rosnące przy nich młode, obsypane bujną świeżą zielenią drzewa. Marianna zmarszczyła brwi, tknięta nagle dziwnym przeczuciem. – To ta feudalna rudera? Czy właśnie tam mam się udać dziś wieczorem? – Tak, właśnie tam. Co pani o tym myśli? Nie mówiąc ani słowa, Marianna wstała i naciągnęła z powrotem

rękawiczki, które przedtem położyła blisko siebie na stole. – Równie dobrze może to być jeszcze jedna zasadzka, tak jak kiedyś. Proszę sobie przypomnieć okoliczności naszego pierwszego spotkania, drogi Arkadiuszu... i rozkosze, jakich zaznaliśmy w kamieniołomach w Chaillot, dostawszy się w ręce Fanchon Fleur-de-Lys. A teraz proszę pójść po konie. Pojedziemy obejrzeć to niezwykłe gniazdko miłości. Chciałabym, oczywiście, się mylić... W rzeczy samej pragnęła tego zaledwie odrobinę. Gdy bezpowrotnie minęła radość, która opanowała ją tużpo otrzymaniu wiadomości, ogarnął ją dziwny nastrój. Przez całą podróżz Paryża, zbliżającą ją przecieżdo ukochanego, nie mogła obronić się przed uczuciem niechęci i niepokoju, związanym być może z faktem, że list nie został napisany jego ręką, a spotkanie naznaczono w pobliżu trasy, którą miała przejeżdżać arcyksiężniczka. Ten ostatni zarzut upadł dość szybko, kiedy dowiedziała się w Soissons, że przewidziane protokołem spotkanie cesarza z narzeczoną miało odbyć się dwudziestego ósmego po południu w Pontarcher, miejscowości znajdującej się w odległości około dwóch i pół mil od Soissons, przy drodze do Compiegne, słowem, niezbyt jednak daleko od Braine. Spędziwszy noc w La Folie, Napoleon mógłby bez trudu powrócić do swego orszaku. Myśl o działaniu wywarła dobroczynny wpływ na Mariannę, wydobyła ją z otchłani bezradności, niezdecydowania i niejasnych obaw, w której pogrążyła się przed tygodniem. W czasie gdy Arkadiusz poszedł osiodłać konie, wyciągnęła zza paska pistolet, który przezornie zabrała ze sobą opuszczając Paryż. Broń tę ofiarował jej sam Napoleon,

dowiedziawszy się, jak biegle nią włada. Bez emocji sprawdziła, czy są kule. Jeśli Fanchon Fleurde-Lys, kawaler de Bruslart lub teżktóryś z ich złowieszczych kompanów czeka na nią za starymi murami La Folie, będzie miał do czynienia z przygotowanym przeciwnikiem. Jużmiała odejść od stołu, znajdującego się przy jedynym oknie w sali gospody, kiedy jej uwagę przyciągnął powóz, stojący po przeciwnej stronie ulicy. Duża czarna berlinka bez znaków herbowych, zaprzęgnięta jednak w piękne siwosze, zatrzymała się przed kuźnią. Kowal pochylał się nad kopytem jednego z koni, przyglądając się podkowie, zapewne zniszczonej. Obok niego stał stangret w ogromnym, niezgrabnym zielonym płaszczu. Widok ten nie miał w sobie nic niezwykłego, a mimo to wzbudził zainteresowanie Marianny, której wydawało się, że rozpoznaje woźnicę... Starała się zobaczyć, kto siedzi w berlince, jednak udało się jej tylko dostrzec dwie niewyraźne męskie sylwetki pasażerów. Nagle omal nie krzyknęła: jeden z mężczyzn, prawdopodobnie chcąc sprawdzić, co robi stangret, zbliżył na krótko twarz do szyby, ukazując wyraźny profil pod dużym czarnym pierogiem. Rysy te nazbyt mocno wyryły się w sercu Marianny, by choć przez chwilę mogła mieć wątpliwości. Był to Napoleon. Co jednak robił w tej berlince? Jużteraz udawał się na spotkanie w La Folie? Dlaczego więc czekał w powozie, ażkowal wymieni podkowę? Wydawało się to tak dziwne, że radość Marianny z niespodziewanego ujrzenia go w chwili, gdy zwątpiła w realność tego spotkania, nie trwała dłużej niżkilka chwil. Siedzący w powozie cesarz

zmarszczył brwi – młoda kobieta widziała to bardzo wyraźnie – i niecierpliwym gestem nakazał, by się pośpieszono. Dokąd tak bardzo się śpieszył? Marianna nie zdążyła zadać sobie więcej pytań. Kowal odsunął się od konia, woźnica wspiął się na swoje siedzenie, trzasnął z bicza i berlinka odjechała galopem z głośnym dzwonieniem łańcuszków munsztuków. Prawie w tym samym momencie Marianna wypadła z gospody niemal zderzając się z Arkadiuszem, który prowadził konie. Bez słowa wyjaśnienia wskoczyła na siodło, jednym ruchem ręki wcisnęła ażpo brwi obszerny kapelusz, pod którym najlepiej mieściły się jej bujne, splecione włosy, a następnie ukłuła konia ostrogami i rzuciła się w pogoń za berlinka, która znikała jużw oparach mgły, deszczu i błota rozbryzgiwanego przez rozpędzone koła. Arkadiusz ruszył za nią bez zastanowienia, kiedy jednak skręcili w bok, pozostawiając za sobą drogę do La Folie, popędził konia i zrównał się z młodą kobietą. – Co się dzieje? Dokąd tak gnamy? – Za tym powozem – rzuciła Marianna nie zwalniając biegu – chcę wiedzieć, dokąd jedzie. – Dlaczego? – Jest w nim cesarz. Zaskoczony Arkadiusz najpierw nie zareagował, dopiero po chwili pochylił się w siodle, chwycił wierzchowca Marianny za uzdę i ściągając jednocześnie cugle własnego konia, zdołał – z zadziwiającą jak na tak szczupłego mężczyznę siłą – powstrzymać je w galopie. – Czy pan zwariował? – zawołała Marianna ze złością. – Co teżpanu

strzeliło do głowy? – Czy chce pani, by Jego Cesarska Mość zauważył, że ktoś go śledzi? Nie byłoby to wcale trudne na tak prostej drodze. Jeśli natomiast skręcimy tu w prawo, ścieżka zaprowadzi nas do Courcelles. Dzięki temu skrótowi znajdziemy się tam przed Napoleonem. – Courcelles? Co to jest? – Najbliższa miejscowość. Jeśli się nie mylę, cesarz wyjechał po prostu naprzeciw swojej narzeczonej i jużniedługo powinno dojść do ich spotkania. – Tak pan myśli? Och, gdybym mogła być tego pewna... Marianna zbladła nagle jak płótno. Straszliwa zazdrość, która dręczyła ją przez ostatnie dni, a potem zniknęła, powróciła w jednej chwili, jeszcze bardziej paląca i gorzka. Widząc pełne bólu spojrzenie młodej kobiety, Arkadiusz uśmiechnął się smutno i potrząsnął głową. – Przecież... ma pani tę pewność! Proszę być wobec siebie szczerą, Marianno. Wie pani, dokąd on jedzie, i chce pani zobaczyć... tę Austriaczkę i przyjrzeć się ich pierwszym kontaktom. Marianna zacisnęła zęby i odwróciła oczy, wprowadzając jednocześnie konia na wąską ścieżkę. Widać było, jak zamyka się w sobie, jednak przyznała: – Tak, to prawda... i nic ani nikt mi w tym nie przeszkodzi. – Nie miałem nawet takiego zamiaru. Jedźmy więc, skoro właśnie tego pani pragnie, ale proszę pozwolić mi powiedzieć, że nie ma pani racji. Nie trzeba narażać się na niepotrzebne cierpienie.

Powróciwszy do galopu i nie zwracając uwagi na kałuże, błoto i przybierający na sile deszcz, dwoje jeźdźców posuwało się naprzód ścieżką biegnącą teraz niemal brzegiem Vesle, której poziom podniósł się w dwójnasób po ostatnich ulewach i której wody, szare i brudne, zaczynały wylewać. Za każdym stąpnięciem konia pogoda wydawała się jeszcze pogarszać. Niedawna drobna i prawie niewyczuwalna mżawka zamieniła się w prawdziwe potoki wody płynące z zachmurzonego nieba, które ziało nudą i chandrą. Jednakże droga wzdłużrzeki okazała się naprawdę bardzo dobrym skrótem i wkrótce dotarli do pierwszych zabudowań Courcelles. Kiedy znaleźli się na gościńcu, dostrzegli berlinkę, która zbliżała się z dużą szybkością rozchlapując na boki strumienie wody. – Jedźmy stąd... nie może tu pani zostać, jeśli nie chce pani, by ją zauważono – powiedział Arkadiusz, zachęcając Mariannę do schronienia się w znajdującym się nie opodal małym kościółku. Ona jednak nie ruszała się z miejsca. Wytężając wzrok, patrzyła na nadjeżdżający powóz, ogarnięta niezwykle silnym pragnieniem pozostania i spojrzenia cesarzowi w oczy, by wyczytać w nich... co teżw istocie chciała w nich wyczytać? Nie zdążyła odpowiedzieć sobie na to pytanie. Być może z winy źle podkutego konia berlinka lekko zboczyła z drogi i w pełnym biegu zawadziła lewym przednim kołem o stopnie małej kapliczki znajdującej się przy wjeździe do Courcelles. Koło pękło, z piersi Marianny wyrwał się okrzyk przerażenia, jednak stangret po mistrzowsku opanował sytuację. Wykonawszy raptowny skręt, zatrzymał

konie i powóz. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn, jeden wysoki i dziwacznie wystrojony, drugi zaś ażnazbyt łatwy do rozpoznania. Obydwaj byli wściekli. Wyższy wskazał ręką kościół i pobiegli w deszczu w jego stronę. – Jedźmy jużpowtórzył Arkadiusz, ujmując Mariannę za ramię – inaczej może się zdarzyć, że staniemy z nimi twarzą w twarz. Z całą pewnością schronią się tutaj, podczas gdy woźnica uda się na poszukiwanie kołodzieja. Tym razem Marianna pojechała za Jolivalem bez sprzeciwu. Pragnąc pozostać poza zasięgiem wzroku nowo przybyłych, szybko okrążyli kościół, wokół którego rosło kilka drzew. Do jednego z nich przywiązali konie. Arkadiusz wiedział bowiem ażnazbyt dobrze, że jeśli Napoleon zatrzymał się w tym miejscu, nie mogło być mowy o dalszej jeździe. Marianna znalazła jużzresztą małe boczne wejście do kościoła. – Wejdźmy do środka – powiedziała. – W ten sposób będziemy mogli patrzeć i słuchać, nie będąc widziani. Wewnątrz sanktuarium uderzyło ich od samego progu zimne i wilgotne powietrze, przesycone silnym zapachem stęchlizny, kładąc się na przemokniętych ramionach jeźdźców ołowianym ciężarem. – Nie wyjdziemy z tego żywi – mruknął pod nosem Jolival. Marianna pominęła milczeniem tę uwagę. Kościół, w którym panował półmrok, był bardzo zaniedbany. Wiele szyb w witrażach zastąpiono impregnowanym papierem, potłuczone fragmenty rzeźb zwalono na stos w jednym z kątów, całe pozostały zaledwie dwie czy

trzy ławki, a pajęczyny otulały szczelnie kazalnicę i ławkę kolatorską. Przez uchylone duże drzwi znajdujące się pod chórem mogli jednak obserwować, co dzieje się w kruchcie, do której właśnie wbiegł cesarz ze swoim towarzyszem. Ciszę świętego miejsca zakłócił mocny, pełen zniecierpliwienia głos, tak dobrze znany Mariannie. – Zaczekamy tutaj. Jak sądzisz... czy są jeszcze daleko? – Z całą pewnością nie – odpowiedział drugi głos, należący do wysokiego postawnego mężczyzny z kręconymi brązowymi włosami, który usiłował ukryć jak najgłębiej pod obszernym płaszczem ogromny pieróg ozdobiony pióropuszem. – Dlaczego mamy czekać tutaj, pod tym wiejskim dachem, gdzie nie tylko pada na nas deszcz, ale teżleje się woda z rynny? Czemu nie schronimy się w jednym z pobliskich folwarków? – Pobyt w Neapolu najwyraźniej źle na ciebie wpływa, Murat – zaśmiał się drwiąco cesarz. – Boisz się teraz kilku kropel wody? – Nie chodzi tu o mnie, lecz o mój strój. Pióra się zniszczą i będę miał zaszczyt witać cesarzową wyglądając jak zmokła kura! – Gdybyś ubierał się mniej wymyślnie, nie miałbyś takich problemów. Spójrz na mnie! – Och, zawsze panu mówiłem, że zbyt wolno przyswaja pan – nową modę, sire. Nie wyjeżdża się na spotkanie austriackiej arcyksiężniczki ubranym jak zwykły mieszczanin. Ta dziwna rozmowa dotycząca garderoby miała tę zaletę, że pozwoliła Mariannie w pełni się opanować. Serce przestało jej bić tak

mocno, zniknęło uczucie duszności, a zżerająca ją jeszcze przed chwilą zazdrość zmieszała się z typowo kobiecą ciekawością. A więc to był osławiony Murat, szwagier Napoleona i król Neapolu? Mimo wspaniałego niebiesko-złotego stroju, raz po raz ukazującego się spod czarnego płaszcza, i wysokiego wzrostu wydał się jej dość pospolity, raził ją teżjego wygląd nazbyt pewnego siebie zdobywcy. Być może był rzeczywiście najlepszym jeźdźcem w całym cesarstwie, wobec tego jednak nigdy nie powinien pokazywać się na piechotę. Nie mając pod sobą wierzchowca, sprawiał wrażenie, jakby mu czegoś brakowało. Tymczasem Napoleon wyjaśniał: – Jak ci jużmówiłem, chcę zrobić arcyksiężniczce niespodziankę i pojawić się przed nią bez wielkiej pompy. Będę miał jednocześnie okazję zobaczyć ją w zwykłym stroju podróżnym. Wyjdziemy zatem na gościniec, gdy tylko dostrzeżemy powozy. Jedynie westchnienie, tak głośne, że Marianna usłyszała je bardzo wyraźnie, ujawniło, co Murat myśli o tym zamiarze. Stwierdził z rezygnacją: – A więc czekajmy. – No, nie rób takiej miny. Czyżto wszystko nie jest nadzwyczaj romantyczne? Nie muszę ci teżchyba przypominać, że twoja żona towarzyszy Marii Ludwice. Nie jesteś szczęśliwy, że znowu zobaczysz Karolinę? – Oczywiście że tak. Od naszego ślubu minęło jużjednak tak wiele czasu, że wiemy, czego się po sobie spodziewać. A zresztą...

– Cicho! Nic nie słyszysz? Wszyscy obecni w kościele, zarówno obserwujący, jak i obserwowani, nadstawili uszu. Z oddali dochodziło ledwie słyszalne dudnienie, przypominające odgłos nadciągającej burzy, bardzo jeszcze dalekie, ale stopniowo coraz bliższe. – Tak – powiedział Murat z wyraźną ulgą – to z całą pewnością powozy. Mogę... – Nie kończąc zdania opuścił śmiało przedsionek, wypadł na gościniec, by po chwili przybiec z powrotem z okrzykiem: – Widziałem pierwszych huzarów eskorty. Oto i pańska małżonka, sire! Niemal w tej samej chwili Napoleon znalazł się na zewnątrz. Marianna zaś, pchana nieopanowaną ciekawością, przysunęła się do drzwi kościoła. Nie musiała się obawiać, że zostanie dostrzeżona. Cała uwaga cesarza skupiła się na długiej kawalkadzie zbliżających się ze znaczną prędkością powozów, które poprzedzali jeźdźcy w niebieskofiołkowych strojach. Marianna całą sobą odczuła jego napięcie. Zrozumiała nagle, jak gorąco pragnął spotkać się z tą córką Habsburgów, która miała dać mu dziedzica, i to tak upragnionej królewskiej krwi. Aby zwalczyć ogarniający ją smutek, starała się mieć cały czas w pamięci jego lekceważące słowa: „Poślubiam brzuch... „ Wszystko na nic. Zachowanie cesarza – czyżnie plotkowano, że chciał się nauczyć tańczyć na cześć swojej narzeczonej? – mówiło jej ażnazbyt wyraźnie, z jaką niecierpliwością czekał na moment przybycia Marii Ludwiki. Niczym zakochany sztubak zdecydował się nawet na romantyczną eskapadę w towarzystwie szwagra! Nie zdołał wytrwać do oficjalnego powitania w Pontarcher, przewidzianego na następny dzień.

Po krótkiej chwili Napoleon był jużna środku drogi, a huzarzy, zatrzymujący swe wierzchowce na widok znajomej sylwetki, krzyknęli: „Cesarz! Oto cesarz!” Okrzyk ten powtórzył jadący tużza nimi szambelan, pan de Seyssel. Napoleon zdawał się jednak nic nie widzieć, nic nie słyszeć. Nie zwracając uwagi na padający ze zdwojoną siłą deszcz, pobiegł jak młodzieniec w stronę okazałego powozu, ciągniętego przez osiem koni i nie czekając, ażktoś to zrobi, otworzył drzwi. Marianna dostrzegła wewnątrz dwie kobiety. Jedna z nich zawołała, pochylając się w ukłonie: – Jego Cesarska Mość! On jednak patrzył wyłącznie na siedzącą obok wysoką blondynkę o różowej cerze i niebieskich, lekko wyłupiastych oczach, sprawiających wrażenie nieco przestraszonych. Dziewczyna próbowała uśmiechnąć się drżącymi ustami. Była ubrana w płaszcz z zielonego aksamitu, na głowie zaś miała brzydki kapelusik ozdobiony różnokolorowymi papuzimi piórami, co nadawało jej wygląd miotełki do kurzu. Marianna, oddalona zaledwie o kilka kroków od arcyksiężniczki, pożerała ją wzrokiem. Odczuła ogromną radość, stwierdziwszy, że jej rywalka jest, jeśli nie brzydka, to co najwyżej przeciętna. To prawda, była młoda, lecz niebieskim oczom brakowało wyrazu, miała odrobinę za długi nos, a osławiona warga Habsburgów teżnie dodawała jej wdzięku. A poza tym była tak źle ubrana! I jak na młodą dziewczynę – stanowczo zbyt pulchna. Za dziesięć lat będzie naprawdę gruba, jużteraz sprawiała wrażenie ociężałej.

Marianna czekała w napięciu, jak się zachowa cesarz, który stojąc po kostki w wodzie, przyglądał się przyszłej żonie. „Z całą pewnością jest rozczarowany – myślała – przywita się zgodnie z etykietą, ucałuje jej dłoń i wsiądzie z powrotem do swojego powozu, który właśnie się zbliża... „ W tej samej chwili usłyszała jego radosny głos: – Jakże wielką przyjemność sprawia mi widok pani! Po czym, wspiąwszy się na stopień i nie bacząc na to, jak bardzo jest przemoczony, wziął Austriaczkę w ramiona i ucałował kilka razy z entuzjazmem, który wywołał cierpki uśmiech na twarzy drugiej kobiety siedzącej w powozie, ładnej blondynki o perłowej cerze, pulchnej i czarującej mimo zbyt dużej głowy i zbyt krótkiej szyi. Jej szydercze spojrzenie zadawało kłam wrażeniu naturalności i szczerości, jakie sprawiała na pierwszy rzut oka, i nie spodobało się Mariannie. Była to bez wątpienia Karolina Murat, siostra Napoleona, jedna z najniebezpieczniejszych osób w całym państwie. Mężczyzna, który towarzyszył cesarzowi, właśnie ją pocałował, dotknąwszy wcześniej ustami dłoni arcyksiężniczki, i natychmiast wrócił samotnie do berlinki bez znaków herbowych, podczas gdy cesarz usiadł naprzeciw obu kobiet i zawołał do szambelana stojącego przy powozie: – A teraz prosto do Compiegne! Bez zatrzymywania się! – Ależ, sire – zaoponowała królowa Neapolu – czekają na nas w Soissons, gdzie przygotowano kolację... Miejscowi notable wydają przyjęcie na twoją...

– Zjedzą tę kolację bez nas! Pragnę, by księżniczka była u siebie już tego wieczoru. W drogę! Ofuknięta Karolina zacisnęła wargi i wcisnęła się głębiej do kąta. Gdy powóz ruszał, Marianna zdążyła jeszcze dostrzec oczyma pełnymi łez zachwycony uśmiech, jakim Napoleon obdarzał narzeczoną. Zabrzmiał krótki rozkaz i konie eskorty przeszły w kłus. Jeden po drugim, osiemdziesiąt trzy powozy orszaku zaczęły mijać kościółek. Oparta ramieniem o wilgotny mur przedsionka, Marianna patrzyła, jak jadą, właściwie ich nie widząc, pogrążona do tego stopnia w bolesnych rozmyślaniach, że Arkadiusz musiał nią delikatnie potrząsnąć, by się ocknęła. – Co teraz zrobimy? – zapytał. – Powinniśmy wrócić do gospody. Jest pani przemoczona... i ja również. Młoda kobieta objęła go wściekłym spojrzeniem. – My równieżjedziemy do Compiegne. – Ależ... po co? – zdziwił się Jolival. – Coś mi się zdaje, że obmyśla pani jakieś szaleństwo. – Chcę jechać do Compiegne – powtórzyła Marianna tupiąc nogą. – I proszę nie pytać dlaczego, sama tego nie rozumiem. Wiem tylko, że muszę tam jechać. Była tak blada, że Arkadiusz zmarszczył brwi, mając wrażenie, że uszło z niej całe życie. Pragnąc złagodzić to głuche i paraliżujące ją cierpienie, zapytał: – A co z wieczornym spotkaniem? – Jużmnie nie interesuje, skoro to nie on mi je wyznaczył. Jadę do

Compiegne, słyszał pan? I nie zamierzam tu wracać. Jak daleko stąd do Compiegne? – Około piętnastu mil. – Sam pan widzi. Wsiadajmy od razu na konie i jedźmy na skróty. Chcę tam być przed nimi. Pobiegła w stronę drzew, do których były przywiązane ich wierzchowce. Arkadiusz, depcząc jej po piętach, próbował jeszcze perswazji. – Niech pani nie będzie szalona, Marianno! Wróćmy do Braine, bym mógł sprawdzić, kto się umówił z panią dziś wieczorem. – Mówiłam już, że mnie to nie interesuje. Kiedy w końcu pan zrozumie, że dla mnie liczy się tylko jeden człowiek na świecie? A poza tym to spotkanie nie jest niczym innym jak tylko pułapką! Teraz jestem tego pewna... Nikt jednak pana nie zmusza, by pan ze mną jechał – dorzuciła z okrucieństwem. – Równie dobrze mogę to zrobić sama. – Proszę nie mówić głupstw – powiedział Arkadiusz wzruszając ramionami. Pochylił się powoli i skrzyżował ręce, by Marianna mogła na nich oprzeć czubek buta siadając w siodle. Nie miał jej za złe rozdrażnienia, któremu dawała wyraz, gdyżrozumiał, co czuje w tym momencie. Było mu po prostu żal, że zadaje sobie ból walcząc z przeznaczeniem, którego ani ona, ani nikt inny nie był w stanie zmienić. – Jedźmy więc, skoro tak pani na tym zależy! – dodał dosiadając konia.

Nie odezwawszy się ani słowem, Marianna ścisnęła piętami boki swego wierzchowca, który ruszył pędem ku ścieżce wiodącej wzdłuż rzeki. W Courcelles, gdzie opuściło domy jedynie kilkoro ludzi, znowu zrobiło się cicho i spokojnie. Za horyzontem zniknęła teżberlinka z naprawionym kołem. Marianna i Arkadiusz, choć nie zdążyli zobaczyć czoła orszaku, pojawili się przy wyjeździe z Soissons w chwili, gdy powóz cesarski opuszczał miasteczko, przez które przejechał bez zatrzymywania się, ku zaskoczeniu i w pewnym stopniu zgorszeniu podprefekta, rady miejskiej i władz wojskowych od wielu godzin czekających na deszczu po to tylko, by przez moment ujrzeć w przelocie swego cesarza. – Dokąd on się tak śpieszy? – mruknęła pod nosem Marianna. – Dlaczego musi być w Compiegne jużdziś wieczorem? Nie umiejąc znaleźć rozsądnej odpowiedzi na te pytania, zamierzała odjechać, zmieniwszy konia przy głównej poczcie, kiedy nagle dostrzegła, że powóz cesarski staje, drzwi się otwierają i ukazuje się w nich królowa Neapolu, którą rozpoznała po różowych i fiołkowych strusich piórach zdobiących kapotkę z szaroperłowego aksamitu. Karolina Murat zeskoczyła na gościniec i z obrażoną miną ruszyła energicznym krokiem ku następnemu powozowi. Drepczący jej śladem szambelan polecił opuścić schodek i siostra cesarza, przybrawszy pozę królowej na wygnaniu, zniknęła we wnętrzu, a wtedy orszak ruszył w dalszą drogę. Marianna rzuciła Jolivalowi pytające spojrzenie.

– Jak należy to rozumieć? Arkadiusz nie odpowiedział i aby ukryć zakłopotanie malujące się na jego twarzy, pochylił się ku szyi konia, udając, że sprawdza coś przy wędzidle. Milczenie towarzysza podróży zirytowało młodą kobietę. – Mógłby pan mieć przynajmniej tyle odwagi, by powiedzieć mi prawdę. Czy myśli pan, że on chciał zostać sam na sam z tą kobietą? – To możliwe – przyznał Jolival ostrożnie. – Chyba że królowa Neapolu pozwoliła sobie na jakiś wybryk, z których jest niestety znana. – W obecności cesarza? Nie, nie sądzę. Pędźmy ile pary w koniach, chcę być przy tym, jak będą wysiadali z powozu. – Podjęli znowu morderczy wyścig z czasem, galopując w strumieniach lodowatej wody i w błocie, zmuszeni zmagać się z gałęziami rozłożystych drzew, na jakie nazbyt często natrafiali w tej drodze na skróty. Wjeżdżając jużpo ciemku do Compiegne, Marianna, która dzwoniła zębami, wyczerpana i skostniała z zimna, utrzymywała się na koniu wyłącznie siłą woli. Choć całe ciało miała obolałe, jakby dostała tęgie lanie, za nic na świecie nie przyznałaby się do tego. Uzyskali jedynie niewielką przewagę nad orszakiem arcyksiężniczki, bowiem niemal przez całą – ciągnącą się bez końca – podróżsłyszeli w oddali dudnienie osiemdziesięciu trzech powozów, które ucichło jedynie wówczas, gdy wjechali w głąb lasu. Kiedy zaś znaleźli się na jasno oświetlonych ulicach, przystrojonych flagami od rynsztoków po szczyty domów, Marianna mrużyła oczy

niczym nocny ptak wrzucony nagle w snop światła. Deszcz ustał. Do miasta dotarła jużwiadomość, że jeszcze tego wieczoru cesarz przywiezie do Compiegne swoją narzeczoną, oczekiwaną przez mieszkańców dopiero nazajutrz. Mimo brzydkiej pogody i późnej pory ulice i gospody zapełniły się ludźmi, tłoczno było równieżpod bramą wielkiego białego pałacu, który błyszczał w ciemnościach niczym rój świetlików. Na dziedzińcu odbywał ćwiczenia pułk grenadierów gwardii cesarskiej, gotowy do pełnienia służby porządkowej. Jużniedługo wysocy, postawni żołnierze w futrzanych kołpakach będą przeciskać się przez tłum jak taran, by zrobić przejście, i nikomu nie przyjdzie do głowy im nie ustąpić. Marianna wytarła machinalnie wodę, która skapywała z ronda jej kapelusza. – Kiedy grenadierzy wyjdą na zewnątrz, ruszymy do przodu – powiedziała. – Chcę dotrzeć ażdo samej bramy. – Ależto szaleństwo, Marianno! Zostaniemy zdeptani, zmiażdżeni. Ci ludzie nie mają żadnego powodu, by nas przepuścić. – Nawet tego nie zauważą. Niech pan przywiąże konie i zaraz tu wróci. Nie mamy ani chwili do stracenia. Istotnie, kiedy Arkadiusz ruszył biegiem w stronę drzwi dużej, jasno oświetlonej gospody, rozdzwoniły się wszystkie dzwony w mieście. Orszak arcyksiężniczki wjeżdżał właśnie do Compiegne. W tej samej chwili w ciemne niebo wzniósł się potężny okrzyk. Brama pałacu otworzyła się, wyszli z niej w zwartym szyku grenadierzy z bronią w

ręku i zaczęli przeciskać się przez tłum rozsuwając go na boki i tworząc w ten sposób podwójny szpaler, którego środkiem miały przejechać powozy. Marianna rzuciła się do przodu, a za nią Arkadiusz. Korzystając z tego, że tłum się cofał, młoda kobieta zdołała prześlizgnąć się za plecami żołnierzy i dotrzeć do samej kraty ogrodzenia. Odezwało się kilka głosów sprzeciwu wobec zuchwałego postępowania „tego bezczelnego młodzieńca, który ośmiela się zająć najlepsze miejsce... „, poszły nawet w ruch ręce, Marianna jednak pozostała obojętna. Na plac wpadli właśnie pierwsi huzarzy, ściągając gwałtownie lejce, by zatrzymać toczące pianę wierzchowce. Tłum zakrzyknął na cały głos: – Niech żyje cesarz! Marianna wspięła się na murek, w którym osadzone były złocone pręty ogrodzenia, i uczepiła się mokrego metalu. Pomiędzy nią a szerokimi schodami, na których stali w szeregu lokaje w zielonych liberiach trzymający płonące pochodnie, chyboczące na zimnym wietrze, była jużtylko niewielka pusta przestrzeń. Nagle, niemal w okamgnieniu, w oknach pałacu pojawiło się mnóstwo osób, zaludniły się tarasy, jedna orkiestra usadowiła się w loggii, która górowała nad ogrodzeniem, inna w jakimś zakątku placu, jeszcze inna – w oknach patrycjuszowskiego domu. Wszędzie wokół zapalały się pochodnie. Zapanowała nieopisana wrzawa, którą wzmagał jeszcze ogłuszający warkot bębna. Pomiędzy szpalerem utworzonym przez grenadierów ukazała się pierwsza kareta, za nią druga i trzecia. Marianna czuła, że serce wali jej pod przemoczonym ubraniem jak młotem. Patrzyła rozszerzonymi oczami na znajdujące się pod dużym trójkątnym frontonem schody

wyłożone dywanem, na których zaroiło się od kobiet w sukniach z trenem i w migocących różnokolorowo diademach i od mężczyzn w odświętnych strojach, czerwono-złotych lub niebiesko-srebrnych. Zauważyła nawet kilku oficerów austriackich w białych galowych mundurach usianych orderami. Gdzieś w oddali zegar wybił dziesiątą. W tej samej chwili, wśród okrzyków i wiwatów, wjechała na plac zaprzężona w osiem koni berlinka, dobrze jużznana Mariannie. Instrumenty dęte w loggii zaczęły grać Veillons au salut de l’Empire, podczas gdy powóz, jakby niesiony entuzjazmem tłumu, minął szeroko otwartą bramę i zakręcił elegancko. Lokaje trzymający pochodnie zbiegli na dziedziniec, rozległ się głos bębnów, a na schodach wszyscy zgięli się w głębokim ukłonie z szelestem wytwornych atłasowych i brokatowych strojów. Zalana łzami, których nie mogła jużpowstrzymać, Marianna patrzyła, jak Napoleon zeskakuje na ziemię i odwraca się, promiennie uśmiechnięty, ku narzeczonej siedzącej jeszcze w powozie, a następnie pomaga jej zejść z troskliwością i gorliwością czułego kochanka. Nagła złość osuszyła łzy Marianny, która stwierdziła, że arcyksiężniczka wygląda dziwnie, jakby była zażenowana, ma czerwone policzki, a jej niedorzeczny kapelusik z papuzimi piórami przechylił się na bok. Maria Ludwika była wyższa o pół głowy od swojego narzeczonego. Tworzyli razem zabawnie niedobraną parę, ona ciężka, powolna, bardzo germańska w typie, on zaś blady, o rzymskim profilu, energiczny i nerwowy, które to cechy zawdzięczał swemu śródziemnomorskiemu pochodzeniu. Nie szokowała w nich natomiast różnica wieku – być może dlatego, że postawna Austriaczka nie miała w sobie delikatności właściwej bardzo młodym dziewczętom. Tak czy inaczej, ani jedno, ani

drugie nie wydawało się tego zauważać. Wpatrywali się w siebie zachwyconym wzrokiem, co nagle wzbudziło w Mariannie żądzę mordu. Jak to możliwe, by ten sam mężczyzna, który kilka dni wcześniej kochał ją tak namiętnie i przysięgał najzupełniej szczerze, że w jego sercu króluje tylko ona, patrzył teraz na tę wysoką jasnowłosą jałówkę z miną dziecka, które właśnie dostało swój pierwszy podarek? Z wściekłością wbiła paznokcie w zagłębienie dłoni i zazgrzytała zębami, by nie zawyć z bólu i rozpaczy. W niewielkiej odległości od niej nowo przybyła witała się z kobietami należącymi do rodziny cesarza: prześliczną Paulina, której z trudem udało się opanować śmiech na widok papuziego kapelusza, rozsądną Elizą o surowym profilu Minerwy, piękną ciemnowłosą królową Hiszpanii i jasnowłosową królową Holandii Hortensją, której suknia z białego jedwabiu, perły o delikatnym połysku i nieskazitelna elegancja przywodziły nieodparcie na myśl jej matkę i kłóciły się straszliwie ze strojem Marii Ludwiki. Na chwilę Marianna zapomniała o sobie i zaczęła się zastanawiać, co naprawdę czuje łagodna córka Józefiny, stojąc twarzą w twarz z kobietą, która miała czelność przyjechać, by zasiąść na jeszcze ciepłym tronie jej matki? Czy nie było to okrucieństwo ze strony Napoleona zmuszać ją do przybycia i powitania Austriaczki na schodach francuskiego pałacu? Z całą pewnością... ale jakże w stylu cesarza. Nie po raz pierwszy Marianna mogła stwierdzić, jak bardzo jego wrodzona dobroć miesza się ze swego rodzaju zimną nieczułością. – Czy pozwoli mi pani wreszcie odprowadzić się do gospody? –

usłyszała obok siebie przyjazny głos Arkadiusza. – A może chce pani spędzić całą noc uczepiona tego ogrodzenia? Widowisko jużsię skończyło. Marianna, drżąca, rozejrzała się wokoło: okna w pałacu były zamknięte, a na dziedzińcu pozostały jedynie powozy, z których stajenni wyprzęgali konie, by odprowadzić je do stajni. Plac równieżpustoszał, ludzie powoli odchodzili od bramy, jakby z żalem. Młoda kobieta odwróciła w stronę Jolivala twarz ze śladami łez. – Pewnie pan myśli, że zwariowałam? – szepnęła. Arkadiusz uśmiechnął się serdecznie i objął ją po przyjacielsku. – Myślę, że jest pani młoda, cudownie... okrutnie młoda. Angażuje się pani we wszystko, co może panią zranić, zaślepiona niczym przerażony ptak. Z wiekiem nauczy się pani unikać bolesnych ciosów, jakich nie szczędzi ludziom życie, nauczy się pani zamykać oczy i uszy, by zachować złudzenia i wewnętrzny spokój. Teraz jednak na to za wcześnie. W gospodzie „Pod Chyżym Jeleniem” panował ścisk nie do opisania. Jej właściciel, który biegał po sali w tę i z powrotem jak oszalała kura, nie chciał najpierw w ogóle rozmawiać z Marianną i Jolivalem, którzy stanęli nie opodal drzwi. Rozgniewany Arkadiusz zatrzymał oberżystę w biegu, chwytając go mocno za chustkę zawiązaną wokół szyi. – Nie trzeba się tak śpieszyć, przyjacielu! Wszystko należy robić we właściwym czasie, będę więc panu wdzięczny, jeśli zechce mnie pan wysłuchać. Ta oto dama powiedział wskazując Mariannę, która znużonym ruchem zdjęła kapelusz i rozpuściła włosy – jak sam może pan

zobaczyć, jest śmiertelnie wyczerpana, głodna i przemoczona. I... jako że należy do bliskiego otoczenia Jego Cesarskiej Mości, pan będzie tak uprzejmy i znajdzie dla niej miejsce, w którym będzie mogła odpocząć, wysuszyć się i coś zjeść, choćby miał to być pański pokój. W uścisku szczupłych, lecz silnych palców Arkadiusza właściciel gospody mienił się na twarzy kolejno wszystkimi barwami tęczy. Na dźwięk słów „Jego Cesarska Mość” jęknął z przerażeniem. Wymachiwał

rozpaczliwie krótkimi pulchnymi rękami, utkwiwszy wzrok tonącego w młodej kobiecie. – Ależto niemożliwe! Byłem zmuszony oddać własny pokój adiutantowi księcia Rovigo. Właśnie teraz pani Robineau, moja małżonka, rozstawia mi łóżko w pomieszczeniu dla służby. Przyzwoitość nie pozwala mi zaproponować go pani... czy teżpowinienem powiedzieć: „Jej Wysokości”? Ostatnie słowa, wymówione z wyraźnym niepokojem, wywołały uśmiech na twarzy Jolivala. Było oczywiste, że oberżysta zastanawia się gorączkowo, czy ta zachwycająca brunetka nie jest przypadkiem jakąś mało znaną siostrą cesarza – rodzina Bonaparte była przecieżtak liczna! – Nie musi pan używać tego tytułu, ale proszę natychmiast coś znaleźć! W chwili gdy Robineau rozmyślał, czy najlepszym sposobem uniknięcia wykonania tego polecenia nie byłoby nagłe omdlenie, podszedł do nich austriacki oficer, noszący z wdziękiem jasno-brązowy mundur Landwehry. Od dłuższej chwili obserwował z rosnącym zainteresowaniem piękną, bladą twarz Marianny, która zamknąwszy oczy i oparłszy się o ścianę nie robiła nawet wysiłków, by przysłuchiwać się rozmowie. Austriak ukłonił się lekko trzaskając obcasami. – Pani pozwoli, że się przedstawię: książę Gary und Aldringen, wysłannik nadzwyczajny Jego Wysokości cesarza Austrii. Wynająłem w tej oberży dwa pokoje i proszę, by zechciała pani zrobić mi zaszczyt i przyjąć...

Właściciel gospody przerwał mu w pół zdania: – Mój Boże! To jaśnie pan jużwrócił? Ależja nie jestem na to przygotowany! Czy nie miał pan zjeść kolacji w pałacu? Austriacki książę, wysoki, mniej więcej trzydziestoletni jasnowłosy mężczyzna o delikatnych rysach i uduchowionym wyrazie twarzy, zaczął się wesoło śmiać. – No cóż, mój drogi Robineau, będziesz musiał znaleźć mi coś do zjedzenia. Nie jem dziś kolacji w pałacu, zresztą nikt jej tam nie je. – Czyżby kucharz przebił się na wylot szpadą? – zapytał Jolival z uśmiechem. – Niezupełnie. Gdy cały dwór, zebrany w salonie, oczekiwał zaproszenia do jadalni, pojawił się wielki marszałek dworu Duroc, by powiedzieć, że Ich Wysokości udały się do swojego apartamentu... i w związku z tym nie będzie kolacji. Błogosławię jednak teraz to zdarzenie, które przeklinałem jeszcze przed chwilą gdyżdzięki niemu mam okazję być ci, pani, w czymś pomocny. Te ostatnie słowa były skierowane, rzecz jasna, do Marianny, która, obojętna na galanterię Austriaka, nawet nie pomyślała o tym, by mu podziękować. W jego wypowiedzi zwróciła uwagę tylko na jedno zdanie. Podejrzenie, które się w niej zrodziło, było tak nieodparte, że nie mogła powstrzymać się od pytania: – Ich Wysokości udały się do swojego apartamentu? Czy to znaczy, że... Nie miała odwagi dokończyć. Clary ponownie wybuchnął śmiechem. – Obawiam się, że tak. Jak się zdaje, zaraz po przyjeździe cesarz

zapytał kardynała Fescha, swojego wuja, czy może uważać, iżjest jużw istocie żonaty... czy ślub zawarty w Wiedniu per procura uczynił z arcyksiężniczki jego żonę. – I co było dalej? – Cesarz polecił przekazać... cesarzowej, że będzie miał zaszczyt złożyć wizytę w jej pokoju w kilka minut później, musi tylko przedtem wziąć kąpiel. Brutalna prawda, ukryta w tych lekko ironicznych słowach, sprawiła, że twarz Marianny zrobiła się trupio blada. – A więc... – powiedziała tak ochrypłym głosem, że Clary popatrzył na nią ze zdziwieniem, Jolival zaś z wyraźnym niepokojem. – A więc... Ich Wysokości udały się do swojego apartamentu... w samą porę, bym mógł panią spotkać i służyć jej pomocą... Ależpani zbladła! Czy źle się pani czuje? Robineau, niech pańska żona zaprowadzi natychmiast panią do pokoju, najlepszego w tej gospodzie. Och, mój Boże! Ten ostatni zatrwożony okrzyk był w pełni uzasadniony. Marianna, którą zadany nieumyślnie przez Austriaka cios nagle pozbawił resztki sił, zachwiała się na nogach i byłaby upadła, gdyby Arkadiusz jej nie podtrzymał. W chwilę później, niesiona przez Clary’ego, który pragnął uwolnić Jolivala od nadmiernego być może, dla niego ciężaru, i poprzedzana przez panią Robineau w sukni z ciemnobrązowego jedwabiu i w muślinowym czepku, trzymającą w ręku masywny mosiężny lichtarz, pokonywała nieprzytomna wypastowane schody gospody „Pod Chyżym Jeleniem”. Kiedy w kwadrans później Marianna wynurzyła się ze stanu

błogosławionej nieświadomości, zobaczyła tużnad sobą wąsatą mysią twarz Arkadiusza i twarz kobiety o rumianej cerze i ciemnych włosach, które w luźnych puklach wymykały się spod lekko przezroczystego czepka. Zauważywszy, że otwiera oczy, dama ta przestała nacierać jej skronie octem i stwierdziła z zadowoleniem: – No, teraz jużlepiej. Prawdę powiedziawszy, poza tym że odzyskała przytomność, Marianna wcale nie czuła się lepiej. Wprost przeciwnie, miała wrażenie, że jest przemarznięta do szpiku kości, choć od czasu do czasu robiło się jej nagle bardzo gorąco, szczękała zębami, a głowa bolała ją tak, jakby była ściskana imadłem. Kiedy jednak przypomniała sobie, co niedawno usłyszała, zaczęła podnosić się z łóżka, na którym ułożono ją w ubraniu. – Musimy zaraz jechać – powiedziała, trzęsąc się tak bardzo, że z trudem wymawiała kolejne słowa. – Chcę natychmiast wrócić do domu! Arkadiusz położył obie ręce na jej ramionach i zmusił, by się ponownie położyła. – Nie ma mowy! W tym stanie chce pani jechać do Paryża, konno, i to w taką pogodę? Nie dotrze tam pani żywa, moja droga. Nie jestem lekarzem, wiem jednak co nieco o chorobach i widząc pani rumieńce, mogę przysiąc, że ma pani gorączkę. – To bez znaczenia. Nie mogę tutaj zostać. Czy nie słyszy pan... ? Ta muzyka... śpiew... fajerwerki... Czy nie słyszy pan, jak miasto, na wpół oszalałe ze szczęścia, raduje się, że cesarz wziął sobie do łóżka córkę najgorszego wroga?

– Marianno! – powiedział błagalnie Arkadiusz zaniepokojony jej błędnym spojrzeniem. – Proszę panią... Młoda kobieta wybuchnęła fałszywie brzmiącym śmiechem, który mógł sprawić ból słuchającemu. Nie zwracając uwagi na Jolivala stojącego przy łóżku, zerwała się i podbiegła do okna, przywarła do niego, ze złością rozsuwając zasłony. Naprzeciwko niej, za pustym i mokrym od deszczu placem, wznosił się niczym wyzwanie jasno oświetlony pałac, w którym Napoleon trzymał w ramionach Austriaczkę, kochał się z nią, tak jak kochał się z Marianną, szeptał jej, być może, nawet te same słowa miłości... W rozpalonej głowie młodej kobiety wściekłość i zazdrość mieszały się z gorączką, budząc piekielne bestie. Nielitościwa pamięć odtwarzała każdy miłosny gest kochanka, każde wypowiedziane słowo... Och! Gdybyżmożna było przeniknąć tajemnicę tych białych wyniosłych murów! Odkryć, za którymi z tych zamkniętych okien dokonywała się zbrodnia miłości, w której serce Marianny odgrywało rolę ofiary pokutnej! – Mio dolce amor! – mruczała z zaciśniętymi zębami. – Mio dolce amor! Czy ją także nazywa w ten sposób? Arkadiusz obawiając się, że Marianna, ogarnięta szałem, zacznie krzyczeć, nie odważył się do niej zbliżyć ani tym bardziej dotknąć. Powiedział szeptem do oszołomionej żony właściciela gospody: – Ona jest bardzo chora! Proszę pójść po lekarza... szybko! Pani Robineau nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wypadła na korytarz z głośnym szelestem wykrochmalonych halek, podczas gdy Jolival bardzo powoli, krok za krokiem, zbliżał się do Marianny, która

nie dostrzegała nawet jego obecności. Stała napięta niczym cięciwa łuku, wpatrując się rozszerzonymi oczami w ogromną białą budowlę. Wydało się jej nagle, że ma przed sobą szklane mury, że może widzieć, ze straszliwą przenikliwością zazdrości doprowadzonej do stanu wrzenia, co dzieje się w głębi pokoju, tam, gdzie pod ogromnym baldachimem z purpurowozłotego aksamitu mężczyzna o cerze bladej jak kość słoniowa obejmował kobietę, której pulchne ciało miało odcień złocisty. Marianna, zraniona, udręczona, zapomniała o wszystkim, co ją otaczało, skupiając się jedynie na scenie miłosnej, którą tym łatwiej sobie wyobrażała, że tak często sama w niej uczestniczyła. Arkadiusz, który stał teraz tak blisko, że mógł jej dotknąć, słyszał, jak szepcze: – Jak możesz całować ją tak samo jak mnie... tymi samymi ustami... Jużnic nie pamiętasz? Nie możesz... nie możesz kochać jej tak, jak kochałeś mnie! Och, nie... błagam... nie obejmuj jej w ten sposób... Oddal ją... Przyniesie ci nieszczęście! Wiem to... czuję... Przypomnij sobie koło złamane na stopniach małej kapliczki! Nie możesz jej kochać... Nie, nie... IE! Wydała krótki okrzyk, jedyny, jak krzyk agonii. Upadła nagle na kolana przy oknie, wstrząsana rozpaczliwym łkaniem, łagodzącym jednak niebezpieczne napięcie. nerwowe, które tak przeraziło Arkadiusza, że nie zdołał jeszcze opanować drżenia. Poczuł, że teraz może się zbliżyć do Marianny, że nie będzie jużz nim walczyć. Pochylił się i niezwykle delikatnym, niemal miłosiernym ruchem podniósł ją, nie ośmielając się uchwycić mocniej szczupłego drżącego ciała, które się o niego opierało, i bardzo powoli podprowadził do łóżka. Nie zaprotestowała, pozwoliła się sobą opiekować jak

wyczerpane dziecko, zbyt pochłonięta bólem, by zwracać uwagę na to, co się z nią dzieje. Bliski płaczu nad jej niezasłużonym, choć tak gorliwie poszukiwanym cierpieniem, Jolival układał właśnie Mariannę na łóżku, gdy w drzwiach ukazała się ponownie pani Robineau, prowadząc doktora. Był to sam Corvisart, medyk cesarski, co wywołało lekkie zaledwie zdziwienie Arkadiusza. W dniu takim jak ten nic jużnie mogło go zaskoczyć, a ponadto cóżw tym dziwnego, że lekarz Napoleona przebywał w gospodzie, w której ażroiło się od ważnych osobistości. – Siedziałem na dole z przyjaciółmi – oznajmił Corvisart i popijałem poncz, kiedy usłyszałem, jak pani Robineau wzywa głośno lekarza. Książę de Gary, który szedł za nią krok w krok, zasypywał ją pytaniami. Od niego teżdowiedziałem się, kto zachorował. Czy mógłby mi pan powiedzieć, co tutaj robi, i do tego w takim stanie, signorina Maria Stella? Stojąc ze skrzyżowanymi rękami i patrząc surowo na Mariannę, która nie przestawała szlochać, ubrany na czarno lekarz przytłaczał Arkadiusza swą masywną sylwetką. Był uosobieniem siły witalnej, a Jolival czuł się zbyt zmęczony, by podjąć dyskusję. Zadowolił się gestem wyrażającym bezsilność. – Jest przecieżpańską pacjentką – powiedział wzruszając ramionami a więc musi ją pan jużchoć trochę znać. Za wszelką cenę chciała tu przyjechać. – Trzeba było ją powstrzymać. – Chciałbym zobaczyć, jakby się pan do tego zabrał. Czy pan wie, że

wyruszyliśmy za orszakiem arcyksiężniczki na długo przed Soissons? Kiedy Marianna dowiedziała się, co dzieje się w pałacu, dostała ataku nerwowego. – Ależto czyste szaleństwo! Podjąć tak forsowną podróż, i to w strugach deszczu! Jeśli zaś chodzi o to, co wydarzyło – się w pałacu, nie ma żadnego powodu do choroby. Wielkie nieba! Dostawać ataku nerwowego tylko dlatego, że Jego Wysokość chciał od razu sprawdzić, czy dobrze zrobił dobijając targu? W czasie gdy dwaj mężczyźni prowadzili rozmowę, pani Robineau i jej służąca rozebrały szybko Mariannę, która poddawała się ich woli jak dziecko, a następnie ułożyły ją w ogromnym łóżku, rozgrzanym w pośpiechu dużą miedzianą fajerką. Łkanie stopniowo ustawało, natomiast trawiąca młodą kobietę gorączka wzrastała z minuty na minutę. Jej umysł natomiast wydawał się uspokajać. Gwałtowna rozpacz, w jakiej się pogrążyła, złagodziła napięcie i teraz, leżąc z przymkniętymi oczami, mogła słuchać z pewnego rodzaju obojętnością podniesionego głosu Corvisarta besztającego ją ostro za to, że ryzykowała zdrowie, pozostając całymi godzinami w siodle w strumieniach lodowatego deszczu. – Jeśli się nie mylę, ma pani powóz i doskonałe konie? Co pani strzeliło do głowy, by w taką pogodę odbyć całą tę podróżwierzchem? – Lubię jeździć konno – odpowiedziała Marianna, zdecydowana nie uchylić nawet rąbka swej tajemnicy. – Niech pani nie żartuje – zaśmiał się kpiąco lekarz. – Proszę zgadnąć, jak zareaguje cesarz, gdy dowie się o pani wyczynie i o... Marianna wysunęła szybko rękę spod prześcieradła i położyła ją na

dłoni Corvisarta. – Ależon się nigdy nie dowie! Doktorze, proszę, by pan mu nic nie mówił. A zresztą... jest bardzo prawdopodobne, że to wcale nie zainteresowałoby Jego Wysokości. Corvisart wybuchnął nieoczekiwanie homerycznym śmiechem. – Jużwszystko rozumiem: nie chce pani, by Napoleon się dowiedział, ale gdyby była pani pewna, że wpadnie we wściekłość na wieść o tym, co pani zrobiła, natychmiast wysłałaby mnie pani do niego, czy tak? A więc proszę się uspokoić, powiem mu i będzie wściekły. – Nie wierzę powiedziała Marianna z rozdrażnieniem. – Właśnie teraz cesarz... – ... usiłuje zapewnić sobie sukcesora! – uciął brutalnie lekarz. – Zupełnie pani nie rozumiem, moja droga: przecieżwiedziała pani, że tego typu... działania są nie do uniknięcia, gdyżwłaśnie po to cesarz się ożenił. – Mógłby przynajmniej tak się nie śpieszyć. Dlaczego musiał jużdziś wieczorem... – ... pójść z arcyksiężniczką do łóżka? – dokończył Corvisart, który wydawał się zdecydowany na szczerą rozmowę. – Ależdlatego, że mu się śpieszy. Jest żonaty, pragnie spadkobiercy, a więc od razu bierze się do dzieła. Nic bardziej naturalnego! – Przecieżon nie jest jeszcze naprawdę żonaty. Prawdziwy ślub odbędzie się dopiero za kilka dni w Paryżu. Tej nocy cesarz powinien był... – ... udać się na spoczynek do rezydencji kanclerza, wiem. Wszystko po prostu potoczyło się szybciej. I nie ma powodu, by doprowadzać się

do takiego stanu! Mój Boże, proszę spojrzeć na siebie w lustrze, nawet teraz, gdy przypomina pani bardziej spaniela niżśpiewaczkę podziwianą przez paryską publiczność, a potem rzucić okiem na tę poczciwą pulchną dziewczynę – bardzo młodą, to prawda – która będzie musiała dać nam następcę tronu. Ma pani u swoich stóp wszystkich mężczyzn... lub prawie wszystkich! Weźmy choćby tego Austriaka, który dopiero co się pojawił, a jużwystaje na schodach, z niecierpliwością oczekując wiadomości o pani zdrowiu. Proszę więc pozwolić cesarzowi wypełniać obowiązki męża. W żaden sposób nie zaszkodzi to pani kochankowi. I mam nadzieję, że wybaczy mi pani tę grubiańską uwagę. Marianna nie odpowiedziała. Bo i cóżmogłaby odpowiedzieć? śaden mężczyzna nie zdołałby jej w tej chwili zrozumieć i prawdę mówiąc, nie oczekiwała tego, gdyżpozostawałoby to w najgłębszej sprzeczności z męską naturą. Nie była na tyle głupia (a Fortunata Hamelin – na tyle dyskretna), by myśleć, że była pierwszą kobietą, która zdołała oczarować władcę Europy. Napoleon uwielbiał swą pierwszą żonę, a mimo to zdradzał ją na prawo i lewo. Mężczyźni byli w istocie właśnie tacy: potrzebowali zmian, mieli skłonność do poligamii, nawet gdy byli zakochani. Te filozoficzne rozmyślania nie złagodziły jednak głuchego bólu, jaki Marianna czuła w sercu. Czyżby więc wygląd zewnętrzny kobiety, którą cesarz się interesował, nie miał dla niego większego znaczenia? Z jakiego powodu więc wybrał ją, Mariannę? Czym zdołała poruszyć najgłębsze struny jego duszy? Jakie miejsce zajmowała w jego pamięci, między wspomnieniami o Józefinie, o jasnowłosej Marii Walewskiej, w

której, jak mówiono, był tak szaleńczo zakochany w Warszawie, i o innych kochankach? Myśląc, że chora zasypia, Corvisart zasunął delikatnie zasłony przy łóżku i skierował się wraz z Arkadiuszem w stronę drzwi. Zalecił podawanie dużej ilości płynów, odpoczynek w cieple i przykładanie synapizmów. Marianna usłyszała, jak szepcze na progu pokoju: – Atak nerwowy minął, jak się wydaje, a przeziębienie z całą pewnością szybko ustąpi. Panna Maria Stella będzie trochę osłabiona, ale w tym wypadku uważam, że to dobrze. Przynajmniej będzie się zachowywać spokojnie. Marianna, opatulona po same uszy, zdała sobie nagle sprawę z tego, że chichocze cichutko. Ona miałaby być spokojna? Czuła, jak wzbierają w niej nowe siły do walki, pobudzone, być może, przez gorączkę. Nie należała do kobiet, które potrafią długo litować się nad sobą. Lubiła zmagania z losem i tej nocy – która dla innej była nocą poślubną – odkrywała nieoczekiwanie nową rację bytu: gwałtowną, gryzącą, bliską nienawiści niechęć do Marii Ludwiki, jasnowłosej i różowej, przypominającej duże, miękkie i apatyczne niemowlę. A wraz z tym uczuciem rodziło się nieodparte pragnienie zmierzenia się z Austriaczką, sprawdzenia swego wpływu na umysł, serce i zmysły Napoleona. Dlaczego więc nie odpłacić pięknym za nadobne niestałemu kochankowi? Dlaczego nie wypróbować na nim najstarszego sposobu, jaki szatan podszepnął kobietom: tej samej zazdrości, która ją samą tak okrutnie dręczyła jużod tygodnia. Była przecieżsławna. Cały Paryżznał

jej nazwisko, głos, a nawet twarz. Mogła więc sprawić, by mówiono o niej, miała do swojej dyspozycji wszelkie dostępne środki: począwszy od Fouchego, który w każdej chwili gotów był jej służyć, a na artykułach w gazetach i zręcznych plotkach Fortunaty kończąc. Gdyby zaczęto łączyć dość często jej nazwisko z nazwiskiem jakiegoś mężczyzny, jak zareagowałby cesarz? Może warto byłoby to sprawdzić? „Cała gwardia cesarska kocha się w tobie” – powiedziała pani Hamelin. Corvisart stwierdził natomiast, że niemal wszyscy mężczyźni zachwycają się jej urodą. Byłoby głupio nie wykorzystać tego uwielbienia, by spróbować zgłębić tajemnicę, jaką stanowiło dla niej serce cesarza. W grę mogły jednak wchodzić tylko pozory, nie zaś rzeczywista zdrada. Kiedy Arkadiusz wszedł na palcach do jej pokoju, by sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje, spojrzała na niego swymi zielonymi oczyma. – Ten Austriak... wie pan, ten książę... Czy jest jeszcze w gospodzie? – Ależ... tak. Bez przerwy mnie prosił, bym wszedł na górę i sprawdził, jak się pani czuje. Teraz z całą pewnością zarzuca Corvisarta pytaniami o pani zdrowie. Dlaczego pani o niego pyta? – Okazał mi wiele uprzejmości, a ja nie podziękowałam mu tak jak należy. Proszę zrobić to dla mnie, Arkadiuszu, i jeszcze dziś wieczorem przekazać mu, że byłabym zachwycona, gdyby złożył mi jutro wizytę. – Było oczywiste, że Jolival nie spodziewał się takiej prośby. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia. – Chętnie to uczynię, ale...

Marianna nie pozwoliła mu dokończyć. Naciągnęła na siebie mocniej prześcieradło, ułożyła się na boku i ostentacyjnie ziewnęła. – Dobranoc, przyjacielu. Proszę odpocząć, musi być pan bardzo zmęczony. A poza tym jużpóźno. Zegar na pobliskiej wieży kościelnej wybijał właśnie północ. Senność Marianny nie była całkiem udawana. Gorączka, która ją trawiła, sprawiała, że zapadała w odrętwienie, będące zwiastunem miłosiernej niepamięci snu. Nazajutrz przyjmie tego Austriaka, będzie dla niego uprzejma. Być może zdarzy się nawet, że książę z największą radością zaproponuje jej swój powóz, by mogła wrócić do Paryża. W Paryżu zaś poczuje się na tyle pewnie, by wydać wojnę dwóm mężczyznom, którzy wypełniali jej myśli. I zwycięży zarówno w walce o wolność z Francisem Cranmere’em, jak i w bitwie o miłość z Napoleonem. Powziąwszy tę decyzję, Marianna zamknęła oczy i zapadła w niespokojny sen, pełen bezładnych majaków. I co dziwniejsze, nawet przez chwilę nie pojawili się w nich ani cesarz, ani Francis. Kiedy w swych męczących marzeniach sennych przedzierała się przez zielone piekło dżungli, walcząc z atakującymi ją zewsząd dziwnymi srebrzystymi mackami, ze zwisającymi lianami ażciężkimi od kwiatów, których korony rozdęte były do tego stopnia, że zamieniały się w budzące grozę zwierzęce paszcze, chciała krzyczeć, ale z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Im bardziej pragnęła, by ktoś przyszedł jej z pomocą, tym uczucie braku powietrza stawało się silniejsze. Zielona dżungla rozrastała się, przypuszczała szturm na jej usta, pochłaniała ją, by w następnej chwili zamienić się w ocean ogarnięty huraganem, którego

olbrzymie fale wzbierały nad jej głową. Marianna nie miała jużsiły, zaczynała tonąć, a wtedy z morskich głębin wynurzyła się dłoń, która urosła i objęła ją ciepłym uściskiem, przenosząc w jasne światło. Przed jej oczami ukazała się nagle sylwetka mężczyzny, który wydawał się przychodzić zza błyszczącego horyzontu. Marianna rozpoznała go: był to Jason Beaufort, który patrzył na nią z litością pomieszaną z gniewem. – Dlaczego tak bardzo pragnie pani nieszczęścia? – zapytał. – Dlaczego... dlaczego... dlaczego... Głos był coraz cichszy, zanikał stopniowo w oddali, ażstał się już tylko oddechem, podczas gdy mężczyzna, owinięty czarną peleryną, malał, przeobrażając się w ptaka śmigającego w purpurowe niebo. Marianna obudziła się z krzykiem i szlochem. Pokój, w którym leżała, oświetlał jedynie migoczący płomień małej świecy. Nie było słychać nic poza bębnieniem ulewnego deszczu o szyby i bruk. Marianna zadrżała. Była zlana potem, ale wydawało się jej, że gorączka spadła. Wiedząc, że nie zaśnie w przemoczonym łóżku, wstała, wyciągnęła szybko wilgotne prześcieradła i zdjęła koszulę nocną, która przykleiła się jej do pleców, a później, naga, owinęła się narzutą i wsunęła pod ogromną czerwoną pierzynę, kładąc się na samym materacu. Ani razu nie odwróciła głowy w stronę białego pałacu. Dziwny sen, jaki miała, pozostawił w niej żal. Od tak dawna nie pomyślała ani razu o Amerykaninie. I nagle wydało się jej, że łatwiej zniosłaby to wszystko, co się ostatnio wydarzyło, gdyby był przy niej, gdyżmimo że dzieliło ich tak wiele, polubiła atmosferę, jaką wokół siebie tworzył. Zatęskniła za jego siłą dającą poczucie bezpieczeństwa, za zamiłowaniem do przygód i

do popadania w tarapaty, a nawet za zimną logiką i realizmem, które niegdyś tak ją zraniły. Z gorzkim uśmiechem powiedziała sobie, że jedynym mężczyzną, z którym znalazłaby prawdziwą przyjemność, próbując wzbudzić zazdrość Napoleona, był właśnie Jason. Ale czy go jeszcze kiedyś zobaczy? Kto wie, dokąd żeglował teraz na swoim nowym pięknym statku, którego nazwy nawet nie znała? Najlepiej zrobi, jeśli przestanie o nim myśleć. A zresztą, do zrealizowania jej zamierzeń wystarczy równie dobrze austriacki książę... albo jakikolwiek inny wielbiciel. Lekko westchnąwszy, Marianna ponownie zasnęła. Tym razem przyśnił się jej duży okręt z białymi żaglami mknący po szarym morzu. Rzeźba na dziobie żaglowca miała sokoli profil Jasona Beauforta. Ślub cesarza. Nazajutrz wieczorem Marianna wracała do Paryża powozem księcia Clary und Aldringen, pozostawiając Arkadiusza de Jolivala w Compiegne, by zajął się końmi. Jeszcze nie doszła do siebie po gwałtownym ataku gorączki, będącym skutkiem długiej podróży konno w ulewnym deszczu, czuła jednak, że musi natychmiast wyjechać. Do tego stopnia nie mogła znieść samego nawet widoku pałacu, że gdyby zaszła taka konieczność, zdecydowałaby się znowu dosiąść wierzchowca, i to w ulewnym deszczu, byle tylko uciec z miasteczka, gdzie jużod świtu mówiono wyłącznie o bezprecedensowym naruszeniu protokołu przez Napoleona. Widząc rozdrażnienie Marianny, Arkadiusz wybrał się wczesnym

rankiem na poszukiwanie powozu i, prawdę mówiąc, nie musiał daleko chodzić. Leopold Clary, którego cesarz zatrzymał przy sobie ażdo przybycia Marii Ludwiki, miał teraz jak najszybciej dotrzeć do Paryża, by doręczyć ambasadorowi, księciu de Schwartzenbergowi, kilka listów od swego władcy. Spotkawszy Jolivala na dziedzińcu gospody i dowiedziawszy się, że piękna śpiewaczka, której uroda wzbudziła poprzedniego wieczoru jego zachwyt, szuka powozu, by wrócić do Paryża, młody Austriak nie posiadał się z radości. – Proszę powiedzieć pannie Marii Stelli, że może dysponować wszystkim, co mam, i mną samym, jak tylko zechce. W godzinę później Marianna opuszczała Compiegne w towarzystwie młodego dyplomaty, podczas gdy Jolival wyruszył, pogrążony w zadumie, w kierunku stajni. Wierny mentor młodej kobiety zupełnie nie wiedział, co myśleć. Nieoczekiwana uprzejmość, jaką Marianna okazywała temu Austriakowi, którego nazwiska nie znała jeszcze poprzedniego wieczora, nie wzbudziła jego zaufania. Była do tego stopnia sprzeczna ze zwyczajami dziewczyny, że zaczął się zastanawiać, co się za tym kryje. W tym samym czasie berlinka księcia de Clary jechała szybko przez las w stronę Paryża, znowu w ulewnym deszczu, który zaczął padać jeszcze w nocy i nie wydawało się, by zamierzał wkrótce przestać. Niebo było ciemne, posępne, zniechęcająco szarożółte, ale podróżujący w powozie jakby tego nie zauważali. Marianna, nadal osłabiona, otuliła się dużą czarną peleryną z kapturem, którą Jolival zdobył dla niej przed

wyjazdem, i oparłszy się o grubą pikowaną poduszkę z czerwonego sukna, patrzyła na deszcz, właściwie go nie widząc, zajęta rozpamiętywaniem wydarzeń poprzedniego dnia. Znowu miała przed oczyma obraz Napoleona, jego zachwyconą minę, gdy otworzywszy drzwi powozu dostrzegł pyzatą twarz arcyksiężniczki pod niedorzecznym kapeluszem z papuzimi piórami; a potem następny, gdy wyciągał ręce, by pomóc jej zejść na dziedziniec pałacu w Compiegne. Równieżdeszcz ożywia duchy. Dwie zjawy, które Marianna widziała za oknem, miały ciągle te same twarze... Książę de Clary wpatrywał się w milczeniu w delikatny profil swojej towarzyszki, pobladłej wskutek zmęczenia, z rozległymi sińcami podkrążającymi zielone oczy, przysłonięte długimi czarnymi rzęsami, rzucającymi wzruszający cień na policzki. Patrzył teżna jej idealnie piękne ręce, z których jedna, bez rękawiczki, spoczywała niczym biały kwiat na czarnym materiale płaszcza. Austriackiego dyplomatę zdumiała arystokratyczna powierzchowność śpiewaczki. Skąd u takiej aktoreczki włoskiego pochodzenia wygląd wielkiej damy i ręce królowej? I była przy tym tak smutna, tak tajemnicza, jakby ukrywała w głębi serca przytłaczający ją sekret... Zaintrygowało to Clary’ego równie mocno, jak poruszyła go uroda towarzyszki podróży. Dlatego teżpostanowił postępować wobec niej z największą delikatnością. I choć jechali wspólnie ponad dwadzieścia mil, odzywał się jedynie po to, by upewnić się, czy nie jest jej zimno, czy nie chce zatrzymać się na chwilę. Odczuwał przy tym radość – choć może się to wydać absurdalne – gdy zechciała się do niego uśmiechnąć.

Marianna dostrzegła wysiłki Austriaka i była mu za nie wdzięczna. Pogrążona w smutku zabarwionym gniewem, doceniła jego niezwykłą dyskrecję. Nie musiała zresztą prowadzić rozmowy, by ocenić, jakie wywiera na nim wrażenie. Szare oczy mężczyzny spoglądały wymownie, choć usta pozostawały nieme. Wjeżdżali do Paryża przez rogatki w Saint-Denis w dłuższy czas po zapadnięciu nocy, lecz Gary nadal patrzył na Mariannę, mimo że jej twarz była jużtylko jaśniejszą plamą w mroku powozu. Bardzo pragnął dowiedzieć się, gdzie mieszka jego piękna towarzyszka podróży, jednak wiemy podjętej decyzji, powiedział tylko: – Nasza droga wiedzie obok ambasady. Jeśli pani pozwoli, wysiądę tam, a powóz zawiezie panią, dokąd pani zechce. Wzrok dyplomaty mówił to, co przemilczały usta. Marianna zrozumiała ten niemy język i uśmiechnęła się odrobinę przewrotnie. – Bardzo dziękuję, książę, za tyle uprzejmości. Mieszkam w pałacu d’Asselnat, przy ulicy de Lille... i byłabym szczęśliwa, gdyby zechciał pan złożyć mi tam wizytę. Powóz zatrzymał się przed ambasadą austriacką, usytuowaną na rogu ulic du Mont-Blanc i de Provence. Czerwony ze wzruszenia dyplomata pochylił się do wyciągniętej ręki Marianny i ucałował ją delikatnie. – Z radością przyjdę jutro złożyć pani uszanowanie i zaoferować swe usługi, jeśli takie jest pani życzenie. Mam nadzieję, że zastanę panią już w pełni sił. Marianna uśmiechnęła się. Zauważyła, że wargi mężczyzny drżały, dotykając jej dłoni, i była teraz pewna swej władzy nad nim. Zamierzała

ją wykorzystać, i to jużw najbliższej przyszłości. Myśl ta sprawiła, że wróciła do domu w dużo bardziej optymistycznym nastroju. W salonie muzycznym zastała Adelajdę i Fortunatę Hamelin, rozmawiające z wielkim ożywieniem. Obie kobiety najwyraźniej nie usłyszały, jak wchodziła, gdyżspojrzały na nią z jednakowym zdumieniem. Pierwsza opanowała się pani Hamelin. – Gdzieś ty się, na Boga, podziewała? – zawołała biegnąc uściskać przyjaciółkę. – Czy wiesz, że wszyscy cię szukają jużod dwudziestu czterech godzin? – Wszyscy mnie szukają? – zapytała Marianna zdejmując pelerynę i rzucając ją na pozłacaną ramę dużej harfy. – To znaczy kto? I dlaczego? Przecieżwiedziałaś, Adelajdo, że musiałam wyjechać w ważnej sprawie na prowincję. – No właśnie! – wykrzyknęła stara panna z oburzeniem. – Byłaś wobec mnie niezwykle powściągliwa w słowach, uzasadniając potrzebę zachowania dyskrecji tym, że zostałaś wezwana, by służyć cesarzowi. Możesz więc sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy pojawił się tutaj wczoraj posłaniec z wezwaniem od Jego Wysokości. Zachwiawszy się na drżących nagle nogach, Marianna opadła na ławeczkę przy fortepianie i rzuciła kuzynce oszołomione spojrzenie. – Posłaniec od cesarza... ? Chcesz powiedzieć, że Napoleon mnie wzywał? Po co? – Ależto oczywiste! Zapragnął posłuchać twojego śpiewu. Czyżnie jesteś śpiewaczką, Marianno d’Asselnat? – zapytała z pretensją w głosie

Adelajda, co wywołało uśmiech na twarzy – Fortunaty, która wiedziała, że arystokratycznej damie najtrudniej było zaakceptować fakt, że w swym nowym życiu jej kuzynka zarabia na utrzymanie śpiewem. Pragnąc nie dopuścić do dalszego wylewania żalów przez starą pannę, Kreolka usiadła szybko na ławeczce i otoczyła ramieniem przyjaciółkę. – Nie wiem, po co wyjechałaś, i nie żądam, byś wyjawiła mi swój sekret. Jednakże jedno jest pewne: wielki marszałek poprosił wczoraj oficjalnie, byś udała się do Compiegne i zaśpiewała dziś dla dworu... Marianna zerwała się na równe nogi w przypływie nagłej wściekłości. – Naprawdę dla dworu? A może raczej dla nowej żony cesarza? Gdyż jest ona jużjego żoną... prawdziwą żoną, zanim jeszcze doszło do ceremonii zaślubin... i to od dzisiejszej nocy! – Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała pani Hamelin, zaniepokojona równie niespodziewanym, co niepohamowanym wybuchem złości przyjaciółki. – To, że tej nocy Napoleon poszedł z Austriaczką do łóżka! Spał z nią, rozumiesz? Tak mu się śpieszyło, że nie chciał czekać na ślub cywilny i błogosławieństwo kardynała! Spodobała mu się do tego stopnia, że podobno nie mógł się jużpowstrzymać. I do tego ma czelność... ma czelność rozkazywać, bym przyjechała i zaśpiewała dla tej kobiety! A przecieżjeszcze wczoraj byłam jego kochanką! – I nadal nią jesteś – powiedziała spokojnie Fortunata. – Moje drogie

dziecko, wbij sobie dobrze do głowy, że dla Napoleona nie ma nic szokującego ani nawet nienormalnego w rym, że każe spotykać się twarzą w twarz swojej kochance i prawowitej małżonce. Czy muszę ci przypominać, jak często wybierał swe piękne towarzyszki nocy spośród lektorek Józefiny, jak wiele razy nasza cesarzowa była zmuszona oklaskiwać pannę George... Jej teżNapoleon podarował diamenty, które tak – bardzo podobały się jego żonie... a przed twoim przyjazdem nie było dobrego koncertu na dworze bez Giuseppiny Grassini. Jego Wysokość jest Korsykaninem i ma w sobie coś z sułtana. Prawdopodobnie w skrytości ducha pałał wielką chęcią zobaczenia, jak się zachowasz w obecności jego wiedenki. A teraz będzie musiał zadowolić się tą Grassini! – Dlaczego właśnie nią? – To proste. Wysłannik Duroca miał polecenie – gdyby wielka Maria Stella nie była wolna – przywieźć śpiewaczkę pozostającą zawsze do dyspozycji dworu. Ty wyjechałaś, a więc to okazała Giuseppina śpiewała dzisiaj w Compiegne. Zwróć uwagę, że z pewnego punktu widzenia dobrze, że tak się stało: musiałabyś wystąpić w duecie z obrzydliwym Crescentinim, ulubionym kastratem Jego Wysokości. Z całą pewnością nie przypadłby ci do gustu ten wypacykowany modniś, natomiast Grassini go uwielbia! Powiem więcej, z pełnym zaufaniem uwielbia wszystko, co Napoleon darzy uznaniem, a przecieżCrescentiniemu nadał order! – Ciekawa jestem dlaczego – powiedziała Marianna, nieobecna duchem.

Fortunata wybuchnęła śmiechem, co rozładowało wreszcie atmosferę. – To właśnie jest zabawne! Grassini, w której obecności zadano to samo pytanie, odpowiedziała, zupełnie poważnie: Proszę nie zapominać o zadanej mu ranie!” Adelajda bez wahania przyłączyła się do wybuchu wesołości Kreolki, natomiast Marianna ograniczyła się jedynie do lekkiego uśmiechu. Po dłuższym zastanowieniu stwierdziła, że właściwie była zadowolona, że ominął ją występ w Compiegne. Nie umiała sobie wyobrazić, jak składałaby ukłon przed „tą drugą”, jak podsuwałaby replikę w jakimś duecie miłosnym temu niby-mężczyźnie, który – choć obdarzony niezwykłym głosem – okryłby ją śmiesznością. A poza tym nie byłaby kobietą, gdyby nie miała nadziei, że Napoleon choć przez chwilę się zastanowił, gdzie była w czasie, gdy zamierzał ją wezwać. W gruncie rzeczy sprawy ułożyły się nie najgorzej. Kiedy ten, którego kocha, zobaczy ją ponownie, będzie miała u swego boku mężczyznę zdolnego, jak sądziła, obudzić w nim niepokój... Mimo woli Marianna uśmiechnęła się do swoich myśli, co wywołało odrobinę złośliwy komentarz Fortunaty. – Rozmowa z tobą jest naprawdę przyjemna, gdyżmożna ci długo opowiadać, nie przyciągając wcale twojej uwagi. O czym teraz myślisz? – Nie o czym, lecz o kim... O nim, oczywiście! Usiądźcie, to opowiem wam, co robiłam przez ostatnie dwa dni. Ale na miłość boską, Adelajdo, poproś, by podano coś do jedzenia, bo umieram z głodu. Zabierając się z niezwykłym zapałem – jak na osobę tak bardzo chorą

poprzedniego wieczoru – do obfitego posiłku, który niebawem przyniesiono z kuchni, Marianna opowiedziała swoje przygody, starannie jednak unikając wszystkiego, co mogłoby się wydać zasmucające i ponure. Choć sprawiło jej to ból, przedstawiła swoją eskapadę z humorem – nie zdołała jednak rozbawić żadnej ze słuchaczek. Kiedy skończyła, Fortunata miała wręcz posępną minę. – A może to spotkanie było naprawdę ważne? – zauważyła. – Mogłaś była przynajmniej wysłać na nie Jolivala. – Masz rację. Jednak nie chciałam się z nim rozstawać. Czułam się taka... taka nieszczęśliwa i opuszczona. A poza tym jestem przekonana, że ktoś zastawił tam na mnie pułapkę. – I właśnie dlatego powinnaś była to sprawdzić. A jeśli to był twój... twój mąż? Zapadła cisza. Marianna odstawiła kieliszek, który przed chwilą opróżniła, ale zrobiła to tak niezręcznie, że stłukła nóżkę. Zbladła przy tym tak bardzo, że Fortunata poczuła litość. – To tylko przypuszczenie – dodała łagodnie. – Które może być prawdziwe! Nie jestem wprawdzie w stanie zrozumieć, po co miałby się tam ze mną umawiać, w tym – zamku w ruinie. Przyznaję jednak, że nie pomyślałam o nim. Raczej o ludziach, którzy jużraz mnie porwali. I co mam teraz zrobić? – To, co powinnaś była zrobić od razu: zawiadomić Fouchego i czekać. Cokolwiek to było: pułapka czy teżspotkanie, jestem pewna, że dostaniesz wkrótce nową propozycję. A tak przy okazji, pozwól, że ci pogratuluję.

– Czego? – Twojej nowej austriackiej zdobyczy. Wreszcie zdecydowałaś się pójść za moją radą i bardzo mnie to cieszy. Sama zobaczysz, o ile łatwiej jest znosić niewierność jednego mężczyzny mając pod ręką drugiego. – Nie tak szybko – zaprotestowała ze śmiechem Marianna. – Wcale nie chcę, by książę de Clary odgrywał rolę zastępcy, mam jedynie zamiar pokazywać się z nim jak najczęściej. Widzisz, najbardziej interesuje mnie to, że jest Austriakiem. Wydaje mi się zabawne prowadzić na pasku rodaka naszej nowej cesarzowej! Fortunata i Adelajda roześmiały się równocześnie. – Czy ona jest naprawdę tak brzydka, jak przypuszczano? zapytała z ożywieniem panna d’Asselnat, wyjadając owoce smażone w cukrze, które przyniesiono dla jej kuzynki. Marianna nie śpieszyła się z odpowiedzią, przymknęła lekko powieki, jakby jeszcze raz chciała wyraźniej zobaczyć twarz Austriaczki. Grymas okrutnej wzgardy skrzywił jej wygięte w delikatny łuk usta, na których pojawił się zaraz uśmiech będący kwintesencją kobiecości. – Czy jest brzydka? Nawet nie. Prawdę powiedziawszy, nie umiem powiedzieć dokładnie, jak wygląda. Jest... jest przeciętna! – Biedny Napoleon – westchnęła Fortunata nieszczerze. – Nie zasłużył sobie na coś takiego... Kobieta przeciętna... gdy tymczasem on lubi wyłącznie te wyjątkowe! – Jeśli chcecie znać moje zdanie, to Francuzi nie zasłużyli – sobie na coś takiego! – wykrzyknęła Adelajda. – Ta Habsburżanka przyniesie im tylko nieszczęście.

– No cóż, wydają się o tym nie wiedzieć – zachichotała Marianna. – Gdybyście słyszały te owacje na ulicach Compiegne! – Na ulicach Compiegne, to możliwe – odpowiedziała Fortunata w zamyśleniu. – Nieczęsto mają tam okazję uczestniczyć w wielkich wydarzeniach dworskich, może z wyjątkiem polowań. Coś mi jednak mówi, że powitanie paryżan nie będzie ażtak serdeczne. Przyjazd tej Austriaczki wzbudza jedynie entuzjazm nieprzejednanych salonów widzących w niej Nemezis Korsykanina i anioła mściciela Marii Antoniny. Lud natomiast jest daleki od zachwytu. Po pierwsze – uwielbiał Józefinę, po drugie zaś – nienawidzi Austrii. I nie sądzę, by wynikało to z wyrzutów sumienia! W następny poniedziałek, 2 kwietnia, spoglądając na tłum zapełniający plac Zgody, Marianna zastanawiała się, czy Fortunata nie miała przypadkiem racji. Zgromadzeni mieli odświętne eleganckie stroje, rozmawiali z ożywieniem, ale nie było w nich radości. Czekając na przejazd orszaku weselnego cesarza, spacerowali wzdłużPól Elizejskich, tłoczyli się między ośmioma narożnymi domami na placu, obijali się o mury Garde-Meuble i pałacu de la Marinę, brakowało jednak radosnego podniecenia towarzyszącego zazwyczaj wielkim uroczystościom. Była piękna pogoda. Deszcz, który ku rozpaczy wszystkich wydawał się padać bez końca, ustał o świcie. Wiosenne słońce rozproszyło chmury i świeciło wspaniałym blaskiem na błękitnym niebie, na którego tle odbijały się wyraźnie świeże pączki kasztanowców. Paryżanie zareagowali natychmiast na zmianę aury: kobiety miały na głowach

słomkowe kapotki lub kapelusze ozdobione kwiatami, ich towarzysze zaś nosili pastelowe żakiety i jasne spodnie. Marianna uśmiechnęła się, widząc ten nagły wybuch elegancji: zupełnie jakby mieszkańcy Paryża chcieli pokazać nowo przybyłej, że Francuzi umieją się ubierać. Siedząc wraz z Arkadiuszem w powozie stojącym przy jednym z Koni z Marły, Marianna mogła widzieć cały plac, ozdobiony mnóstwem chorągiewek i lampionów, zawieszonych nawet na telegrafie Claude’a Chappe’a zainstalowanym na dachu pałacu de la Marinę. Ogrodzenie Tuileries miało nowe złocenia, z fontann tryskało wino i aby każdy mógł wziąć udział w weselu cesarza, pod drzewami dziedzińca Królowej ustawiono ogromne bezpłatne bufety w wielkich namiotach w czerwonobiałe paski. Wokół rozległego placu stały, przygotowane na wieczorną iluminację, skrzynki z drzewkami pomarańczowymi obsypane błyszczącymi owocami. Jużniedługo, po zakończeniu ceremonii ślubnej w Luwrze, wierni poddani cesarza będą mogli najeść się do woli, gdyż przygotowano dla nich 4800 pasztetów, 1200 ozorków, 1000 łopatek baranich, 250 indyków, 360 kapłonów, tyle samo kurczaków, około 3500 kiełbasek i całe mnóstwo innych rzeczy. – Dziś wieczorem – westchnął Jolival wciągając delikatnie w nos szczyptę przedniej tabaki – Ich Cesarskie Wysokości będą panować nad narodem pijaków i nie nadążymy z liczeniem chorych na niestrawność. Marianna nie odpowiedziała. Panująca wokół atmosfera zabawy ludowej sprawiała jej przyjemność i jednocześnie ją irytowała. Na Polach Elizejskich niemal co krok ustawione były słupy szczęścia, można też było znaleźć tam inne atrakcje, małe teatrzyki uliczne, specjalne miejsca do tańca, placyki do gonitwy

do pierścienia lub do gier zręcznościowych, gdzie jużod poprzedniego wieczora paryżanie próbowali zapomnieć, że obdarzono ich cesarzową, która im nie odpowiadała. Z powozu Marianny, jak i prawdopodobnie z innych powozów, których właściciele przyjechali na plac, by popatrzeć, można było usłyszeć cięte dowcipy, które doskonale oddawały stan ducha mieszkańców Paryża. Wszyscy wiedzieli jużw istocie, co wydarzyło się w Compiegne, i zdawali sobie sprawę z tego, że Napoleon poprowadzi do ołtarza kobietę, z którą sypiał od tygodnia, mimo że ślub cywilny odbył się dopiero poprzedniego dnia w Saint-Cloud. Minęło południe i od ponad pół godziny słychać było grzmiące działo. Na samym końcu długiej alei Pól Elizejskich, prawie nie zabudowanej, wzdłużktórej rosły kasztanowce puszczające świeże, bladozielone liście, słońce padało wprost na ogromny łuk triumfalny z drewna i drukowanego płótna, postawiony z takim trudem, by zastąpić nadal nie dokończony pomnik ku czci Wielkiej Armii cesarstwa. W wiosennych promieniach słońca nawet ta prowizorka prezentowała się zupełnie nieźle, z nowymi sztandarami, wspaniałą wiechą pozostawioną przez cieśli, płaskorzeźbami po bokach i wielkim napisem, który głosił: NAPOLEONOWI I MARII LUDWICE – PARYśANIE. Marianna pomyślała, że ten naiwny entuzjazm jest dość zabawny, jeśli wiedziało się, ile strajków, żądań i rozruchów towarzyszyło budowie łuku. Poza tym nie było jej wcale do śmiechu – nadal odczuwała przykrość patrząc na połączone imiona Napoleona i Marii

Ludwiki. Wzdłużcałej trasy przejazdu nowożeńców poruszały się na wietrze czerwone pióropusze wysokich futrzanych kołpaków grenadierów, zastępowanych na rozwidleniach dróg przez strzelców w czarnych futrzanych czapkach z zielono-czerwonymi kitami z piór. Nad Paryżem unosiły się dźwięki piosenki, powtarzanej bez końca przez orkiestry, które spotykało się niemal co krok. Było to Gdzie może być lepiej niżw rodzinie, co bardzo szybko rozdrażniło Mariannę. Doprawdy, dziwny wybór w dniu, w którym Napoleon poślubiał bratanicę Marii Antoniny! A grzmiące działo w niezwykły sposób współgrało z tą melodią. Nagle ręka Arkadiusza w jasnej zamszowej rękawiczce nakryła dłoń Marianny. – Proszę się nie ruszać, a zwłaszcza gwałtownie się nie odwracać – szepnął Jolival. – Chciałbym jednak, by popatrzyła pani dyskretnie na powóz, który przed chwilą zatrzymał się obok nas. Są w nim kobieta... i mężczyzna. Kobietę rozpozna pani równie łatwo jak ja, natomiast mężczyzna nie jest mi znany. Dodam tylko, że ma szlachetną powierzchowność, jest bardzo przystojny... mimo blizny przecinającej lewy policzek, tak cienkiej, jakby zadano ją szpadą... Marianna zdołała z wielkim trudem opanować drżenie, choć i tak zdradziła ją ręka, którą nadal przytrzymywał Arkadiusz. Ziewnęła z pewną ostentacją, jakby pragnąc pokazać, że przedłużające się oczekiwanie na orszak weselny nudzi ją niepomiernie. A potem bardzo powoli i naturalnie odwróciła nieco głowę, tyle tylko, by sąsiedni powóz znalazł się w jej polu widzenia.

Był to żółto-czarny kabriolet, zupełnie nowy i bardzo elegancki, wykonany przez Kellera, znanego wytwórcę powozów z Pól Elizejskich. W kabriolecie siedziały dwie osoby. W starszej kobiecie we wspaniałym stroju z czarnego aksamitu i futrze z kuny Marianna rozpoznała swą nieprzyjaciółkę Fanchon Fleur-de-Lys. Nie zdążyła nawet się zdziwić, gdyżcałą jej uwagę przyciągnął siedzący obok mężczyzna. I jeśli rozpoznając go miała wrażenie, że nagle zabrakło jej tchu, powodem nie było zdziwienie, lecz raczej nieprzyjemne uczucie, bardzo bliskie wstrętu. Jużw chwili gdy Jolival opisywał jej towarzysza damy w aksamitach, spodziewała się, że ujrzy Francisa Cranmere’a. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości: to był on, z krwi i kości, nie zaś duch zrodzony w jej wyobraźni zaburzonej tremą podczas debiutu. Znowu mogła patrzeć na jego niemal za doskonałe rysy twarzy, znieruchomiałe w stałym znudzeniu, uparte czoło, nieco zbyt ciężki podbródek ukryty w fałdach wysokiego muślinowego krawata, nieskazitelną elegancję potężnego ciała, które przed otyłością chroniło stałe uprawianie sportu. Jego strój był zachwycającą harmonią szarości, od której odcinał się ciemną nutą czarny aksamitny kołnierz. – Musieli jechać za nami – szepnął Jolival. – Przysiągłbym, że są tutaj jedynie z naszego powodu! Proszę zobaczyć, jak ten mężczyzna na panią patrzy! To on, prawda? To... pani mąż? – Tak – odpowiedziała dziwnie spokojnie jak na kogoś, kto poczuł, że w jego sercu rozpętała się burza. Wyniosłe i pogardliwe spojrzenie zielonych oczu Marianny skrzyżowało się ze wzrokiem Francisa i nie ustąpiło pierwsze. Młoda

kobieta odkrywała z zadowoleniem, że znalazłszy się twarzą w twarz z Cranmere’em, przestała nagle odczuwać niejasny lęk, który ją opanował w chwili, gdy ujrzała go w teatrze. Niczego nie obawiała się tak, jak nie sprecyzowanego, pojawiającego się i znikającego podstępnego niebezpieczeństwa. To, co nieznane, budziło w niej strach, natomiast rzeczywisty przeciwnik sprawiał, że natychmiast odnajdywała siły do walki. Miała w sobie tak wiele odwagi, że w każdej sytuacji i w każdym miejscu decydowała się na konfrontację. Dlatego teżnie zbił jej z tropu drwiący uśmiech Francisa i jego towarzyszki. Nawet się nie zdziwiła, widząc ich oboje w jednym powozie, tak jak nie zaskoczył jej widok odrażającej staruchy z podziemi ulicy Człowieka Zbrojnego, ubranej niczym księżna. Jużod dłuższego czasu wiedziała dzięki Arkadiuszowi o rozmaitych przemianach, jakim ulegała ta dawna mieszkanka Parcaux-Cerfs. Nie miała wątpliwości, że to osoba przebiegła, niebezpieczna i dobrze przygotowana... Swego rodzaju Proteusz w kobiecej postaci. Wcale nie byłaby zaskoczona, gdyby zobaczyła ją w salonie w Tuilenes. Nie zamierzała jednak rozmawiać o swoich sprawach w obecności Fanchon Fleur-de-Lys, zwłaszcza że nie domyślała się, jak Francis nawiązał z nią znajomość i ile z ich wspólnej przeszłości jej zdradził. Marianna była zbyt dumna, by zgodzić się na wtrącanie się do jej życia prywatnego kobiety zhańbionej niegdyś ręką kata. A ponieważnie można nigdy przewidzieć reakcji tego typu ludzi, wolała się usunąć, choć tak bardzo pragnęła pozbyć się raz na zawsze lorda Cranmere’a. Właśnie pochylała się ku Gracchusowi Hannibalowi, który w nowej liberii i z ważną miną rozpierał się na swoim siedzeniu, chcąc polecić mu, by zawrócił i odwiózł ją do domu, kiedy nagle otworzyły się drzwi

powozu i stanął w nich sam Francis. Z kapeluszem w dłoni złożył wytworny i ostentacyjnie pełen szacunku ukłon. – Czy będzie mi wolno złożyć hołd królowej Paryża? zapytał lekkim tonem. Choć Cranmere uśmiechał się, jego oczy pozostały zimne, kiedy patrzył na młodą kobietą, nagle straszliwie pobladłą pod kapotką z liliowego jedwabiu, starannie dobraną do eleganckiej toalety, którą miała na sobie. Szybkim ruchem ręki w rękawiczce Marianna powstrzymała Arkadiusza, który zamierzał usunąć intruza. – Proszę tego nie robić, dam sobie z nim radę. – Po czym zapytała twardo, a jedynie lekka chrypka zdradzała jej wzburzenie: – Czego pan sobie życzy? – Jak jużpowiedziałem: złożyć uszanowanie najpiękniejszej kobiecie Paryża, porozmawiać z nią chwilę, jeśli tylko pozwoli. – Nie pozwolę – ucięła Marianna arogancko. – Jeśli pan uważa, że ma mi coś do powiedzenia, proszę napisać do wicehrabiego de Jolivala, który zechciał wziąć na siebie ciężar prowadzenia mojej korespondencji i umawiania spotkań. On poinformuje pana, kiedy będę mogła go przyjąć. Nie sposób rozmawiać w takim tłumie. Mieszkam w... – Znam pani adres i pochlebia mi ta propozycja uroczej rozmowy sam na sam, jednak chciałbym przypomnieć, moja droga – powiedział z kpiną w głosie – że najłatwiej odizolować się w wielkim tłumie, a ten wokół nas gęstnieje z każdą chwilą coraz bardziej, napiera tak, że niedługo nie będziemy mogli się ruszyć, dopóki się nie rozstąpi. Obawiam się, że chcąc nie chcąc jest pani zmuszona znosić moją obecność. Czemu więc

nie mielibyśmy porozmawiać o naszych sprawach? Otaczający ich tłum stał się istotnie tak zbity, że uniemożliwiał jakikolwiek ruch powozów, które zapuściły się ażna plac. Wokół panował gwar, pomieszany z dolatującymi z oddali dźwiękami muzyki, pozwalający jednak na prowadzenie rozmowy. Francis, stojąc w drzwiach, wsunął głowę do wnętrza i powiedział wskazując na Jolivala: – Gdyby pani towarzysz był tak uprzejmy i ustąpił mi na kilka minut swego miejsca przy pani... Marianna przerwała mu w pół zdania, nie podnosząc ręki, którą położyła na dłoni Arkadiusza: – Nie mam nic do ukrycia przed panem de Jolival, który wie o mnie wszystko, jak wspominałam, i który jest dla mnie więcej niż przyjacielem. Może pan mówić przy nim. – Wielkie dzięki! – Francis uśmiechnął się ironicznie. – Być może chce pani odsłaniać przed nim duszę, ale ja nie. Tak więc – dodał wkładając ponownie kapelusz i wciskając go na głowę lekkim uderzeniem ręki – jeśli nie ma pani ochoty rozmawiać, proszę bardzo... ale za godzinę będzie pani tego żałować. Odwrócił się, by odejść. Marianna rzuciła się do przodu, kierowana impulsem silniejszym od woli. Mimo wszystko może warto skończyć z tym od razu. – Proszę zostać. – Rzuciła Arkadiuszowi błagalne spojrzenie i ścisnęła lekko jego rękę. – Proszę nas zostawić na chwilę, drogi przyjacielu. Myślę, że tak będzie lepiej. Tak czy inaczej, nie może mi już nic zrobić.

Jolival zaczął wygrzebywać się z westchnieniem z miękkich poduszek. – Dobrze więc, wysiądę! Ale nie spuszczę z was oka. Na każde wezwanie będę tu natychmiast razem z Gracchusem. Otworzył drugie drzwi i wysiadł. Francis, który właśnie zaczął sadowić się obok Marianny, wybuchnął śmiechem. – Widzę, że pani przyjaciel istotnie żywi względem mnie uprzedzenia, które mogą wynikać jedynie z pani zwierzeń, moja droga. Słowo daję, on bierze mnie za jakiegoś bandytę! – Moje zdanie nie ma tu nic do rzeczy – odparł Arkadiusz sztywno. – Proszę mi jednak wierzyć, że łatwo go nie zmienię. – Jak pan sam powiedział – Anglik wzruszył ramionami nie ma ono nic do rzeczy. Jeśli obawia się pan, mój drogi, że będzie się nudzić, może pójdzie pan dotrzymać towarzystwa damie, z którą przyjechałem? Wiem, że bardzo pragnęłaby z panem porozmawiać. Proszę spojrzeć, jak się do pana uśmiecha. Marianna odwróciła machinalnie wzrok w stronę żółto-czarnego powozu i zmarszczyła brwi, stwierdziwszy, że Fanchon, patrząc na Jolivala, rzeczywiście się uśmiechała tak miło, jak tylko pozwalała na to jej powierzchowność. Arkadiusz wzruszył jedynie ramionami i przeszedł wzdłużpowozu, by zamienić kilka słów z Gracchusem. Ani na moment jednak nie spuścił wzroku z wnętrza pojazdu. Tymczasem Marianna zauważyła ozięble: – Jeśli pan chce, jak pan to określa, porozmawiać ze mną, milordzie, mógłby pan rozpocząć inaczej niżatakując mojego najwierniejszego

przyjaciela. Nie wszyscy podzielają pańskie upodobanie do podejrzanych znajomości. Używając tych słów w stosunku do damy ze znakiem lilii, daję i tak dowód wielkiej wyrozumiałości! Nic nie odpowiedziawszy, Francis opadł ciężko na poduszki z zielonego aksamitu tużobok młodej kobiety, która instynktownie odsunęła się, by jej nie dotknął. Przez chwilę mogła obserwować nieruchomy profil Anglika. Ciszę przerywał jedynie jego nieco zbyt głośny oddech. Marianna pomyślała, nie bez skrywanego i okrutnego zadowolenia, że być może jest to pamiątka po ciosie szablą w pierś, ale nie zmniejszyło to jej cierpienia. Z ciekawością, jakby miała przed sobą kogoś zupełnie obcego, przyglądała się mężczyźnie, którego kiedyś kochała, któremu wierzyła niczym Bogu, któremu z taką radością przysięgła posłuszeństwo i wierność... Pierwszy raz od tamtej strasznej nocy znalazła się z nim sam na sam. A tyle rzeczy się zmieniło! Wówczas była dzieckiem, zrozpaczonym, zagubionym, walczącym z mężczyzną bez skrupułów i bez serca. Teraz miłość Napoleona dawała jej siłę i ochronę... Tym razem ona narzuci swoją wolę. Zauważyła natomiast, że Francis prawie się nie zmienił, jedynie w kąciku ust pojawiła się zmarszczka zgorzkniałego sceptycyzmu, zastępując tę, która była wcześniej wyrazem stałego znudzenia. Lord Cranmere był nadal bardzo przystojny mimo cienkiej blizny przecinającej policzek, nadającej jedynie rys romantycznego tragizmu jego doskonałej i szlachetnej twarzy. Marianna była zdumiona, że choć tak niegdyś kochała tego mężczyznę, nie czuła teraz do niego nic poza

niechęcią, jakże bliską odrazy. A ponieważnadal trwał w milczeniu, z uporem przyglądając się błyszczącym czubkom wyglansowanych butów, postanowiła przejść do ataku. Chciała mieć to jużza sobą, i to jak najszybciej, gdyżsama obecność Francisa w ciasnym powozie stwarzała atmosferę dręczącego przymusu i skrępowania. – Chciał pan ze mną mówić – powiedziała zimno – a więc sprawiłby mi pan przyjemność rozpoczynając. Nie mam zamiaru przedłużać w nieskończoność tego spotkania. Cranmere zwrócił ku niej senny wzrok i uśmiechnął się dwuznacznie. – A dlaczego? Czyżto nie wspaniały moment, gdy małżonkowie spotykają się po tak długiej rozłące... zwłaszcza jeśli sądzili, iżrozstają się na wieczność? Czy nie jesteś szczęśliwa, droga Marianno, że ujrzałaś znowu mężczyznę, którego tak kochałaś? Gdyżkochałaś mnie... powiedziałbym nawet, że szalałaś za mną w dniu ślubu. Jeszcze teraz widzę te wielkie wilgotne oczy w chwili, gdy drogi, stary ksiądz... Mariannie nie na długo starczyło cierpliwości. – Proszę przestać! Pańska bezczelność wprawia mnie w zakłopotanie. Czy jest pan nieświadomy swoich czynów, czy teżjużpan zapomniał, jakie przyjemne okoliczności towarzyszyły naszemu ślubowi? Czy muszę przypominać, że zaledwie przysiągł pan przed Bogiem, iżbędzie mnie kochać i ochraniać przez całe życie, a jużpośpieszył pan, by przegrać nie tylko to, co jeszcze panu pozostało, ale i znaczny majątek, który wniosłam w posagu... dla którego zresztą pan mnie poślubił? I jakby to nie wystarczyło, ośmielił się pan uczynić stawką w grze miłość, którą naiwnie pana obdarzyłam, moją niewinność i skromność

dziewczęcą, a także i mój honor. I ma pan śmiałość wyśmiewać się z nocy, w czasie której całe moje życie legło w gruzach, jakby chodziło o jedną z tych wesołych przygód, jakie mężczyźni lubią sobie opowiadać wieczorem przy szklaneczce starej brandy? Lord Cranmere wzruszył ramionami z niezadowoleniem, ale odwrócił wzrok, by nie napotkać spojrzenia błyszczących oczu Marianny. – Gdybyś była mądrzejsza – mruknął pod nosem – mogłoby to być istotnie jedynie wesołą przygodą. To ty zrobiłaś z tego dramat. – Doprawdy? Proszę mi więc wyjaśnić, co, pańskim zdaniem, miałam wówczas zrobić? Przyjąć, jak sądzę, zastępcę, którego mi pan przysłał. – Nie było potrzeby posuwać się ażtak daleko! Prawdziwa kobieta umiałaby znaleźć słowa, które pozwoliłyby mu mieć nadzieję na przyszłość i sprawiłyby, że stałby się najcierpliwszym z ludzi. Ten głupiec szalał za tobą... – To niedorzeczne! – zawołała Marianna, którą opanowało nagłe wzruszenie na wspomnienie Jasona Beauforta. – Widział mnie tego dnia pierwszy raz. – I uważasz, że to nie wystarczy, by pragnąć kobiety? Trzeba było go słyszeć, jak wysławiał pod niebiosa twój urok, zachwycającą twarz, blask oczu. „Gdyby istniały syreny – mówił – lady Marianna byłaby ich królową”. Dobry Boże! – zagrzmiał Francis z niespodziewaną złością. – Mogłaś wtedy zrobić z nim, co tylko chciałaś. Był gotów oddać wszystko w zamian za godzinę miłości... być może nawet za jeden pocałunek! Zamiast to – wykorzystać, zrobiłaś z tego tragedię, przepędziłaś człowieka, który miał w swoich rękach cały nasz majątek...

– Nasz majątek... – powtórzyła Marianna ironicznie. – No dobrze, twój majątek, jeśli tak ci na tym zależy! I dlatego powinnaś była ostrzej o niego walczyć, usiłować wyrwać choćby resztki... Marianna przestała słuchać. Po cóżmiałaby to robić? Wiedziała już, jak bardzo amoralny był Francis, i nie dziwiło jej zepsucie, które popchnęło go do tej nieprzyzwoitości: wypominał jej, że nie umiała wywieść Jasona w pole i zabrać mu wygranej. Teraz nie słyszała już nawet głosu Cranmere’a. Nagle stanęły jej w pamięci ostatnie chwile spędzone z Jasonem w Selton. Nie pocałowała Jasona, to prawda, lecz on pocałował ją i ku swemu ogromnemu zdziwieniu odkryła, że po tak długim czasie pamiętała jeszcze smak tego pocałunku, namiętnego i słodkiego zarazem, który wzruszył ją mimo gniewu, jaki wtedy odczuwała. Był to jej pierwszy pocałunek w życiu... niezapomniane wrażenie! Marianna, pogrążona we wspomnieniach, zamknęła na moment oczy, po czym szybko je otworzyła. Co teżmówił teraz Francis? – Słowo daję... ty wcale mnie nie słuchasz! – Bo nie mówi pan nic interesującego. Nie mam zamiaru tracić czasu na wyjaśnianie panu, jak zachowują się w pewnych sytuacjach ludzie dbali o swój honor, i jeśli chce pan wiedzieć, co naprawdę myślę, powiem panu, że nie rozumiem, jak pan ośmielił się do mnie zbliżyć po tym, co pan zrobił. Myślałam, że pana zabiłam, lecz jeśli nawet jakiś diabeł pana wskrzesił, dla mnie pan umarł i nic jużtego nie zmieni! – Mogę sobie wyobrazić, że takie stanowisko jest dla ciebie

niezwykle wygodne, jednak nie zmienia to faktu, że żyję i zamierzam żyć jeszcze bardzo długo. Marianna wzruszyła ramionami i odwróciła głowę. – Proszę więc odejść i postarać się zapomnieć, że pewnego dnia połączono węzłem małżeńskim Mariannę d’Asselnat i Francisa Cranmere’a. Oczywiście jeśli chce pan pozostać przy życiu, a w każdym razie na wolności. Francis przyjrzał się młodej kobiecie z zainteresowaniem. – Czyżbym naprawdę słyszał groźbę w twoim głosie, moja droga? Co to miałoby oznaczać? – Niech pan nie stara się udawać głupszego, niżpan jest w rzeczywistości. Wie pan doskonale, co to oznacza: jesteśmy we Francji, jest pan Anglikiem, wrogiem cesarstwa. Wystarczy jeden mój ruch, jedno słowo, by pana zatrzymano. A potem to jużdziecinnie proste: zniknie pan na zawsze. Czy sądzi pan, że cesarz odmówiłby mi pańskiej głowy, gdybym o nią poprosiła? No cóż, choć raz proszę pokazać, że umie pan przegrywać z honorem. Proszę nie próbować więcej się ze mną spotykać. Wie pan doskonale, że nie może mi pan jużnic zrobić. Marianna mówiła spokojnie, ale stanowczo i z wielką godnością. Nie lubiła afiszować się wpływem, jaki miała na władcę Europy, ale teraz chciała jak najszybciej doprowadzić sprawę do końca. Jeśli Francis zniknie z jej życia na zawsze, z całą pewnością zdoła mu kiedyś przebaczyć... Lord Cranmere jednak zamiast przemyśliwać, jakby wypadało, nad jej słowami – wybuchnął głośnym śmiechem. Marianna

poczuła, że opuszcza ją pewność siebie. Zapytała sucho: – Czy mogę wiedzieć, co powiedziałam ażtak zabawnego? – Och, moja droga, jesteś po prostu doskonała! Słowo daję, ty chyba uważasz się za cesarzową! Czy muszę ci przypominać, że to nie ciebie, lecz tę nieszczęsną arcyksiężniczkę poślubił właśnie Boney? Ironia Francisa, połączona z obelżywym zdrobnieniem, jakim Anglicy określali Bonapartego, podnieciła gniew Marianny. – Czy jestem cesarzową, czy teżnie – warknęła ze złością – pokażę panu nie tylko, że się pana nie boję, ale teżże nie można mnie obrażać bezkarnie. Pochyliła się szybko do przodu, by zawołać Arkadiusza, który powinien być niedaleko powozu. Chciała poprosić go o wezwanie jednego z policjantów, którzy w długich czarnych surdutach z dużymi pałkami w rękach wmieszali się w ubrany odświętnie tłum. Nie zdążyła jednak nawet otworzyć ust. Francis złapał ją za ramię i brutalnie popchnął w głąb powozu. – Uspokój się, głuptasie! Poza tym że straciłabyś czas, musisz przecieżwidzieć, że ten tłum nas osacza. Nikt nie może wsiąść do powozu ani teżz niego wysiąść. Nawet gdybym chciał, nie mógłbym się stąd wydostać. Tak teżbyło naprawdę. Ludzie otoczyli powóz tak ciasno, że z okien Marianna widziała jedynie mrowie głów. Z oddali, przebijając się przez zgiełk tłumu, dochodził do nich jakby narastający huk grzmotu i echo niewyraźnej muzyki. Czyżby nadjeżdżał wreszcie orszak weselny?

Marianna straciła jednak całe zainteresowanie wielkim wydarzeniem. Miała nagle wrażenie, że się dusi w powozie, który należał przecieżdo niej. Czuła się źle, nie umiejąc właściwie powiedzieć dlaczego. Może sprawiała to obecność tego znienawidzonego człowieka? Zatruwał wszystko wokół siebie. Odsuwając rękę, która nadal leżała na jej ramieniu, rzuciła na Francisa spojrzenie pełne nienawiści. – I tak dostanie pan za swoje! Wysiądzie pan z tego powozu jedynie po to, by udać się do więzienia w Vincennes. Francis ponownie wybuchnął śmiechem i przez plecy Marianny ponownie przebiegł zimny dreszcz. – Gdybyś tak jak ja lubiła hazard – powiedział z niepokojącą słodyczą w głosie – założyłbym się z tobą, że nic z tego nie wyjdzie. – A kto mi w tym przeszkodzi? – Ty sama zrezygnujesz, moja droga! Poza tym, że oskarżenie mnie nic by ci nie dało, bo bardzo szybko wypuszczono by mnie z przeprosinami, nie będziesz miała ochoty mnie zadenuncjować, kiedy usłyszysz, co mam ci do powiedzenia. Marianna starała się stawić czoło zdradzieckiemu lękowi, który zaczynał ją ogarniać, i próbowała się zastanowić. Dlaczego wydawał się taki pewny siebie? Czyżby tę śmiałość dawało mu nazwisko, pod którym się ukrywał? Co teżpowiedział jej kiedyś Fouche? Wicehrabia d’Aubecourt miał podobno bywać u Doroty de Perigord. Jednak to nie mogło wystarczyć, by znaleźć się poza zasięgiem szponów Fouchego,

wszędzie widzącego szpiegów lub spiskowców. Co to więc mogło być? Mój Boże, gdyby tylko umiała opanować niepokój, który wkradł się do jej serca... Jeszcze raz drwiący głos Francisa przywołał ją do rzeczywistości. Lord Cranmere mówił cicho i tak łagodnie, że ażzadrżała: – Czy wiesz, że mi cię żal? Jesteś taka piękna, moja droga. Prawdę mówiąc, nie byłbym mężczyzną, gdybym cię teraz nie pragnął. Złość ci służy, sprawia, że te wspaniałe zielone oczy błyszczą, piersi falują... Wzrokiem znawcy objął zachwycającą twarz, na którą pokryta puszkiem kapotka rzucała różowy cień, podziwiał długą pełną wdzięku szyję, głęboki dekolt otoczony koronką i jedwabiem. Było to spojrzenie pożądliwe i pozbawione czułości, spojrzenie handlarza koni patrzącego na piękną młodą klacz. Cranmere taksował Mariannę oczami, rozbierał ją w myślach z brutalnym pożądaniem, ażpoczuła, że jej policzki okrywają się purpurą. Anglik zaś, jakby zahipnotyzowany urodą siedzącej tużobok kobiety, pochylał się ku niej, gotów być może wziąć ją w ramiona. Marianna przywarła do ściany powozu i zawołała ze złością: – Proszę się nie zbliżać! Proszę mnie nie dotykać! Jeśli pan tylko spróbuje, będę krzyczeć, cokolwiek miałoby się potem wydarzyć, rozumie pan? Będę wrzeszczeć tak głośno, że nawet ten tłum się rozstąpi! Francis wzdrygnął się i wyprostował. Jego wzrok, tak rozpłomieniony jeszcze przed momentem, stał się znów znudzony. Anglik wrócił na swoje miejsce w drugim końcu powozu, usiadł

wygodnie, zamknął oczy i powiedział z westchnieniem: – Szkoda!... Doprawdy wielka szkoda, że tyle wspaniałości zarezerwowane jest dla jednego tylko Napoleona! A może ma on kilku pomocników? Mówiono mi, że co najmniej połowa mężczyzn w tym mieście kocha się w tobie. – Niech pan przestanie! – rozłościła się Marianna. – Proszę wreszcie powiedzieć, co ma pan do powiedzenia, i skończmy z tym raz na zawsze. Czego pan chce? Cranmere otworzył jedno oko, popatrzył na nią i uśmiech rozjaśnił jego twarz: – Galanteria nakazywałaby mi powiedzieć: „ciebie”. I byłaby to szczera i prawdziwa odpowiedź, ale o tym pogawędzimy później... i to bardzo szczegółowo. Teraz jednak mój umysł zaprzątnięty jest czymś o wiele bardziej przyziemnym: potrzebuję pieniędzy. – Znowu! – wykrzyknęła Marianna. – I spodziewa się pan być może dostać je ode mnie? – Nie spodziewam się... lecz jestem pewien, że je dostanę! Pieniądze zawsze odgrywały istotną rolę w naszym związku, droga Marianno! – powiedział cynicznie. – Poślubiłem cię przecieżdla twojego majątku. Roztrwoniłem go trochę zbyt szybko, przyznaję to z pewną przykrością, ale jako że nadal jesteśmy małżeństwem, a ty najwyraźniej masz kieszenie nabite złotem, nie widzę nic nienaturalnego w tym, że cię proszę o pieniądze. – Nie jestem jużpana żoną – odparła Marianna, czując, jak jej złość

ustępuje stopniowo miejsca znużeniu. – Jestem śpiewaczką imieniem Maria Stella... pan natomiast jest wicehrabią d’Aubecourt! – A więc wiesz jużo tym? W gruncie rzeczy bardzo mnie to cieszy. Masz więc pewne wyobrażenie o pozycji, jaką zajmuję w tutejszym towarzystwie. Wysoko się mnie ceni w paryskich salonach. – Będzie pan znacznie mniej ceniony, kiedy z panem skonczę. Wszyscy dowiedzą się, kim pan naprawdę jest: angielskim szpiegiem. – Zgoda, ale przy tej okazji wyjdzie na jaw równieżtwoja prawdziwa tożsamość, a ponieważzostałaś mi prawnie poślubiona, znowu będziesz Angielką, lady Cranmere... i być może także szpiegiem? – Nikt panu nie uwierzy – powiedziała Marianna wzruszając ramionami – a jeśli chodzi o pieniądze... – Postarasz się zebrać jak najszybciej pięćdziesiąt tysięcy liwrów – uciął krótko Francis obojętnym tonem. – Jeśli tego nie zrobisz... – Co takiego się stanie, jeśli tego nie zrobię? – zapytała Marianna z wyższością. Nie śpiesząc się, lord Cranmere przeszukał jedną z kieszeni, wyciągnął z niej żółtawą kartkę złożoną we czworo, rozłożył ją i rozpostarł na kolanach młodej kobiety, mówiąc: – Jeśli tego nie zrobisz, jużjutro cały Paryżbędzie zasypany takimi ulotkami. Kawałek papieru, zadrukowany wielkimi czarnymi literami, drżał lekko poruszany wiatrem wpadającym przez uchylone okna, kiedy Marianna czytała, przerażona: Cesarz w rękach nieprzyjaciela! Piękna

metresa Napoleona, śpiewaczka Maria Stella, jest w rzeczywistości angielską morderczynią opłacaną przez policję Zjednoczonego Królestwa... Przez chwilę Marianna miała wrażenie, że zwariuje. Nagle zrobiło się jej czerwono przed oczyma, a w duszy rozpętała się straszliwa burza, ogarnęła ją nie znana dotąd wściekłość, która stłumiła lęk. – Morderczyni, teżcoś! – powiedziała. – Nie zabiłam nikogo. Pan, niestety, pozostał przy życiu. – Przeczytaj trochę wyżej, moja droga – szepnął łagodnie Francis – a zobaczysz, że w tym piśmie nie ma słowa nieprawdy. Jesteś morderczynią... zabiłaś moją czarującą kuzynkę, Ivy St. Albans. Uderzyłaś ją masywnym świecznikiem, upadła tuż– obok mnie, gdy myślałaś już, że jestem martwy. Biedna Ivy! Miała mniej szczęścia niżja – żyję jedynie dzięki mojemu przyjacielowi Stantonowi – a ona była taka delikatna i słaba. Ma twoje nieszczęście, zanim umarła, odzyskała na moment przytomność... i zdążyła cię oskarżyć. W Anglii wyznaczono cenę za twoją głowę, piękna Marianno! Młoda kobieta poczuła w ustach smak popiołu. Zapomniała o znienawidzonej Ivy i nawet gdy zobaczyła Francisa żywego, ani przez chwilę nie pomyślała o jego kuzynce. A zresztą zawsze uważała pojedynek i to, co po nim nastąpiło, za pewnego rodzaju sąd boży... Mimo przerażenia jeszcze raz postanowiła stawić czoło Francisowi. – Nie jesteśmy w Anglii, lecz we Francji. Wyobrażam sobie jednak, że przyjechał pan do Paryża specjalnie po to, by mnie zabrać z powrotem

na wyspę i tam wymusić ode mnie pieniądze. – Nie będę ukrywał, że myślałem o tym – odparł lord Cranmere nie speszony. – Czasy są ciężkie. Zmieniłem jednak zdanie, kiedy zorientowałem się, jak dobrze się tutaj urządziłaś. Mogę teraz dostać od ciebie o wiele więcej niżtych kilkaset gwinei. Tym razem Marianna nie zwróciła uwagi na te nikczemne słowa. Odraza, którą czuła do siedzącego obok mężczyzny, przekroczyła już wszelkie granice. Młoda kobieta patrzyła ciągle na żółtawą kartkę leżącą na jej kolanach. Oskarżano ją tam o zamordowanie w napadzie gniewu słodkiej i ślicznej kuzynki męża, o którą była szaleńczo zazdrosna... No tak, nic nie pozostawiono tu przypadkowi i błoto, jakim zamierzano ją obrzucić, było tak odrażające, tak wstrętne, jak to tylko możliwe. – Później – kontynuował Francis, wydając się nie zauważać milczenia Marianny – chciałem cię po prostu porwać. Zaproponowałem ci spotkanie w ruinach zamku należącego do jednego z moich przyjaciół i miałem nadzieję, że tam przyjedziesz, musiałaś jednak mieć się na baczności, z czego teraz nawet się cieszę. Będąc w nagłej potrzebie, wymyśliłem sobie, że Boney zapłaci okrągłą sumkę, by odebrać swą kochankę całą i nie naruszoną. Był to jednak zbyt pośpiesznie zarysowany plan i dlatego niezbyt dobry... Można zabrać się do tego o wiele rozsądniej! A więc to on wyznaczył jej spotkanie w La Folie? Nawet się zbytnio nie zdziwiła. Miała wrażenie, że nie jest zdolna do żadnych uczuć ani do żadnej jasnej myśli. Nagle, tużobok powozu, zagrzmiała na trąbkach

huczna fanfara, dźwięki wypełniły oświetlony słońcem plac, zaraz też rozległ się warkot bębnów, który wydawał się dochodzić z dalekich zaułków Paryża i zbliżać się z szybkością błyskawicy. Nadjeżdżał orszak weselny. Marianna, pochłonięta własnymi problemami, jużdawno przestała zwracać uwagę na odgłosy dochodzące z zewnątrz i rosnące podniecenie tłumu. Zrobiła to po części świadomie: istniał tak ogromny kontrast pomiędzy tymi wesołymi, ożywionymi i ubranymi odświętnie ludźmi wokół niej a walką, być może jeszcze okrutniejszą od tej w Selton, która toczyła się w powozie. – Oto i orszak! Porozmawiamy później, w tym hałasie to niemożliwe – zdecydował Francis, sadowiąc się wygodniej, jak człowiek, który ma jeszcze dużo do powiedzenia. – Skończymy naszą pogawędkę, gdy już będzie po wszystkim. Aleją Pól Elizejskich nadciągał właśnie iskrzący się i połyskujący wszystkimi kolorami tęczy pochód, podążając majestatycznie w kierunku Tuileries wśród zgiełku instrumentów dętych, warkotu bębnów, huku działa i wznoszonych od czasu do czasu okrzyków: „Niech żyje cesarz!” Ogromny plac, tak zatłoczony, że wesołe barwy strojów paryżan zlewały się w niemal jednolitą szarość, jakby się uniósł. Wokół Marianny na żywo dzielono się wrażeniami. – Polscy szwoleżerowie idą na czele! – Ach, ci Polacy, jacy oni przystojni! Na pewno niejeden z nich myśli o Marii Walewskiej! – śołnierze księcia Poniatowskiego, w czerwono-niebiesko-białozłotych mundurach, w rogatywkach ze śnieżnobiałymi piórami, z długimi

lancami, na których powiewały biało-czerwone proporczyki, defilowali w uroczystym szyku, utrzymując w równych liniach potężne białe konie, nawykłe do galopowania po wszystkich drogach Europy. Za nimi posuwali się strzelcy Guyota w purpurze i złocie, wymieszani z plutonem mameluków, których smagła cera, białe turbany ozdobione kitką z czaplich piór, połyskliwe sztylety i siodła ze skóry lamparta przywodziły na myśl intensywne i gorące barwy Wschodu. Dalej byli dragoni, dowodzeni przez hrabiego de Saint-Sulpice, w bieli i ciemnej zieleni, ze wspaniałymi wąsami, w kaskach z długimi czarnymi kitami, w których odbijało się słońce. Jeszcze dalej strażhonorowa w zielono-czerwonosrebrnych strojach, poprzedzająca trzydzieści sześć okazałych powozów, w których zajęli miejsca wysocy dostojnicy dworscy i rodzina cesarza. W zdumiewającym kalejdoskopie kolorów i złota, jaki tworzyli członkowie sztabu cesarza, jego marszałkowie, adiutanci i koniuszy, Marianna rozpoznała Duroca, kapiącego od złota niczym mszał, Massenę, Lefebvre’a, Bernadotte’a, których kilkakrotnie widziała u Talleyranda. Dostrzegła Murata w opiętym purpurowym mundurze połyskującym złoceniami, z zarzuconym na ramię mentykiem podszytym futrem sobolowym i błyskającą jak sztuczne ognie diamentową egretą. Król Neapolu promieniował pychą, ale wprawiał teżw podziw, gdyż będąc doskonałym jeźdźcem znakomicie panował nad pięknym czarnym ogierem, najwyraźniej świeżo ujeżdżonym. Wzbudził entuzjazm tłumu, na równi z imponującym i uśmiechniętym Eugeniuszem de Beauharnais, w mundurze galowym strzelców gwardii, jadącym na białym koniu. Aby podkreślić przywiązanie do przybranego ojca, wicekról Włoch powrócił

w tym uroczystym dniu do swego stopnia wojskowego i miejsca na czele gwardii cesarskiej. Marianna rozpoznała równieżobsypane klejnotami siostry cesarza: ciemnowłosą Paulinę, czarującą i ironiczną, ubraną na biało, jasnowłosą Karolinę w bladoróżowej sukni, zatrzymującą na tłumie olimpijsko wyniosłe spojrzenie, niezbyt pasujące do jej świeżej i pulchnej postaci, a także Elizę, poważną i piękną księżnę Piombino. W powozie jadącym bezpośrednio przed cesarzem młoda kobieta zauważyła Hortensję, córkę Józefiny. Siedząc obok żony Józefa Bonaparte, Julii, królowej Hiszpanii, i księcia de Wurtzbourg, królowa Holandii, w naszyjniku z pereł, które lubiła i w których tak jej było do twarzy, uśmiechała się do paryżan wdzięcznie, lecz smutno. Zdaniem Marianny bardziej przypominała piękną brankę podążającą za zwycięzcą niższczęśliwego gościa na cesarskim ślubie. Z całą pewnością wszystkie myśli Hortensji musiały być przy matce, pogrążonej w smutku, zesłanej do odległej Nawarry, której nie znosiła. Oczom zebranych ukazała się teraz ciągnięta przez osiem białych koni duża kareta, cała w złocie, ozdobiona wielką koroną cesarską, zupełnie jednak pusta. Za błyszczącymi szybami powozu cesarzowej nie było nikogo, gdyżNapoleon i jego nowa żona zdecydowali się na wspólny ekwipaż. Był to odkryty kocz, który właśnie się pojawił... Marianna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, a wiwaty tłumu stały się zdecydowanie mniej głośne. Ani paryżanie, ani Marianna nie spodziewali się tego, co zobaczyli. Maria Ludwika, z wypiekami na twarzy, wykonując ręką niezgrabny,

mechaniczny gest powitania, uśmiechała się z głupią miną. Była ubrana we wspaniałą suknię ze srebrnego tiulu, arcydzieło Leroya, dosłownie obsypaną diamentami. Na głowie miała ciężki, równieżdiamentowy diadem. Wygląd siedzącego obok niej Napoleona, zupełnie inny niż zazwyczaj, wprawił Mariannę do tego stopnia w osłupienie, że na chwilę zapomniała o Francisie. Przywykła do niezwykłej prostoty munduru pułkownika strzelców lub grenadierów, do czarnych lub szarych fraków, Marianna nie mogła uwierzyć, że przedziwna uśmiechająca się i machająca ręką postać i mężczyzna, którego kochała, to jedna i ta sama osoba. Cesarz, ubrany na sposób hiszpański, w spodnie, żakiet i krótki płaszcz z białej satyny niczym szronem pokryty diamentami, miał teżniewiarygodny wprost toczek z czarnego aksamitu z białymi piórami, otoczony ośmioma rzędami diamentów, który zdawał się jedynie cudem utrzymywać na jego głowie. Kapelusz ten sam w sobie zasługiwał na uwagę, było w nim coś improwizowanego i trochę renesansowego. Zdaniem Marianny był dziwaczny i wcale nie pasował do bladej twarzy i zdecydowanego profilu nowego Cezara... Jak on mógł zgodzić się na ten śmieszny strój i jak... Nagły wybuch śmiechu sprawił, że straciła wątek. Z oburzeniem, choć w głębi duszy zadowolona, że ma okazję wyrazić swój gniew i rozczarowanie, odwróciła się do Francisa, który śmiał się na całe gardło, na wpół oparty na poduszkach, bez najmniejszego skrępowania i bez umiarkowania. – Czy mogę wiedzieć, co pana tak śmieszy? – zapytała sucho. – To, że... no nie, moja droga, chyba mi nie powiesz, że przebranie

Boneya nie jest szalenie śmieszne? Jest tak groteskowe, że ażstaje się wyrafinowane! Prawdę mówiąc, od samego patrzenia chce się płakać ze śmiechu... co teżrobię! Nigdy... nigdy nie widziałem niczego równie komicznego! Och, to niebywałe... po prostu niebywałe... Marianna była tym bardziej wściekła, że w głębi duszy musiała przyznać, że Cranmere ma rację, że ten zdumiewający strój, mimo zdobiących go bajecznych klejnotów, zmieniał w dandysa wojownika, którego chciałaby widzieć niczym gromowładnego Zeusa, w otoczeniu chmur burzowych i błyskawic. Powstrzymała jednak przemożną chęć, by rzucić się na Francisa z pazurami, by poranić tę zuchwałą twarz, sprawić, by zamilkł obelżywy śmiech. Tak bardzo pragnęła, by Napoleon ukazał się Cranmere’owi w surowym i mrocznym majestacie wielkiego wodza, by wprawił go w przerażenie lub przynajmniej wzbudził w nim lęk przed zaatakowaniem jej, Marianny, swej uznanej kochanki... Ale nie... Aby poślubić tę grubą, czerwoną na twarzy dziewczynę, musiał się właśnie wystroić jak faworyt Henryka III... Za wszelką jednak cenę powinna uciszyć ten śmiech, który znieważał to, co miała najdroższego: miłość, którą nosiła w sercu, a więc wszystko, co jej pozostało. Marianna, nagle tak pobladła, jakby z jej twarzy odpłynęła cała krew, wstała błyskając zielonymi oczami i zmierzyła wzrokiem Francisa, nadal śmiejącego się do rozpuku. – Proszę odejść! – powiedziała ostro. – Nie mamy sobie jużnic do powiedzenia. Proszę wysiąść z mojego powozu, zanim każę pana wyrzucić, niezależnie od tego, co może pan knuć przeciwko mnie! Wszystko mi jedno, rozumie pan? Może sobie pan rozrzucić na cztery

strony świata tę obrzydliwą ulotkę, nie będę próbowała temu zapobiec! Niech pan robi, co mu się tylko podoba, ale nie chcę jużtu pana widzieć. Niech się pan wynosi i dobrze zapamięta, że nie dostanie ode mnie ani jednego liwra! Marianna podniosła głos niemal do krzyku i mimo gwaru panującego na placu wiele głów zwróciło się w stronę jej powozu. Francis Cranmere przestał się śmiać. Złapał młodą kobietę za ramię i ścisnął ażdo bólu. – Uspokój się natychmiast – nakazał – i przestań mówić głupstwa! To bezużyteczne, gdyżi tak mi się nie wymkniesz! – Nie boję się pana. Jeśli będzie mi pan grozić, przysięgam na Boga, że zabiję pana, słyszy pan, lordzie Cranmere, zabiję pana i tym razem żaden lekarz panu nie pomoże! A zna mnie pan na tyle dobrze, by wiedzieć, że to zrobię. – Jużpowiedziałem, żebyś się uspokoiła. Wiem, dlaczego rozmawiasz ze mną w ten sposób. Wydaje ci się, że jesteś wciążbardzo silna, prawda? Mówisz sobie, że cesarz kocha cię na tyle, by obronić nawet przed oszczerstwem, że ma wystarczająco dużo władzy, by uchronić przed każdym niebezpieczeństwem? Przyjrzyj mu się dobrze! Promienieje radością, pęka z dumy! Oto spełniły się jego marzenia, wyobraź sobie tylko: on, korsykański szlachetka, poślubia Habsburżankę! I do tego bratanicę Marii Antoniny! Cały ten przepych, to popisywanie się drogimi kamieniami... ażdo granic śmieszności... sapo to, by ją olśnić, jej wola stanie się teraz rozkazem dla twojego Napoleona, który ma nadzieję, że Maria Ludwika da mu następcę. I

sądzisz jeszcze, że zgodzi się rozgniewać swą cenną arcyksiężniczkę, stając w obronie morderczyni? Dzięki swym szpiegom w Anglii bez trudu przekona się, że istotnie jesteś poszukiwana przez policję za to, że zabiłaś bezbronną kobietę, a mnie samego ciężko zraniłaś... Uwierz mi, dewizą Napoleona staną się teraz z całą pewnością słowa: „Nie chcę żadnego skandalu”! W miarę jak Cranmere mówił, Mariannę ogarniał coraz większy niepokój. Tym wyraźniejszy, że instynkt podpowiadał jej, iżFrancis może mieć rację. Cała nadzieja, jaką pokładała w mocy swej miłości i władzy nad Napoleonem, rozwiała się jak mgła. Wiedziała, rzecz jasna, że mu się podoba, że jest kochana tak, jak cesarz mógł kochać kobietę... ale nic ponadto. Miłość, jaką mogła w nim wzbudzić kobieta z krwi i kości, nie była zdolna konkurować z uczuciem, jakim darzył swoje cesarstwo i sławę. Kochał Józefinę, poślubił ją i ukoronował, a jednak musiała odejść i ustąpić miejsca różowej i pulchnej Austriaczce. Kochał Marię Walewską, nosiła w łonie jego dziecko... a jednak była zmuszona wyjechać z powrotem do Polski w samym środku zimy, by tam wydać na świat owoc tej miłości. Co znaczyłaby Marianna ze swoim wdziękiem, ze swą nienasyconą miłością wobec tej, która miała dać Napoleonowi dziedzica chwały i imperium? Młoda kobieta z rozgoryczeniem przypomniała sobie niedbały ton, jakim cesarz wypowiedział słowa: „Poślubiam jedynie brzuch!” Ten brzuch był teraz dla niego cenniejszy niżnajpiękniejsza miłość na świecie. Z oczami zaćmionymi łzami patrzyła, jak oddalają się w promieniach zamglonego słońca połyskujące sylwetki młodej pary, która zbliżając się

do mostu obrotowego wydawała się płynąć po oceanie głów. Głos Francisa dotarł do Marianny jakby z głębin snu, przymilny i przekonujący. – Bądź rozsądna, moja droga, i naucz się zadowalać wpływami, które zdobyłaś... a które głupio byłoby utracić z powodu niewielkiej sumy pieniędzy. Co znaczy dla królowej Paryża pięćdziesiąt tysięcy liwrów? Boney odda ci je jeszcze przed upływem tygodnia. – Nie mam tylu pieniędzy! – ucięła krótko Marianna, wycierając z wściekłością końcem palca łzę, która jużmiała potoczyć się po jej policzku. – Ale będziesz miała... powiedzmy, za trzy dni! Dam ci znać, gdzie masz mi je dostarczyć. – I jaką mam gwarancję, że jeśli spełnię to żądanie, zostawi mnie pan w spokoju? Francis przeciągnął się z leniwym wdziękiem dużego kota i objął swą towarzyszkę rozbawionym spojrzeniem. – Muszę przyznać, że nie masz wcale takiej gwarancji... Poza tym, że przez jakiś czas nie będę potrzebował pieniędzy. A potem zawsze można napisać nowy tekst... – ... z którym i tak przyjdzie pan do mnie pewnego dnia? Nic z tego, lordzie Cranmere! W takiej sytuacji nie zgadzam się na to. Wcześniej czy później zaatakuje pan... Na przykład wtedy, gdy nie będę jużmiała pieniędzy! Nie. Niech pan robi, co chce, ale ode mnie nie dostanie pan pięćdziesięciu tysięcy liwrów. Mówiąc to, Marianna obmyślała jużpewien plan. Jeszcze tego

wieczoru pójdzie do Fouchego... albo nawet do cesarza, jeśli będzie to możliwe. Opowie o niebezpieczeństwie, które jej zagraża, a potem wyjedzie, prosto przed siebie, dokądkolwiek, tak by – jeśli policjanci Fouchego nie zdołają zapobiec rozpowszechnieniu tych oszczerstw – odległość między nią a Napoleonem urosła do tego stopnia, by nikt nie łączył jużich imion. Pojedzie... pojedzie na przykład do Włoch, gdzie będzie mogła zarabiać na życie śpiewem i gdzie, być może, odnajdzie swego ojca chrzestnego i doprowadzi do unieważnienia tego potwornego małżeństwa. A potem, stawszy się znowu Marianną d’Asselnat – nie omieszkała zauważyć, że jej panieńskie nazwisko nie pojawiło się ani razu w piśmie Francisa, być może z obawy przed reakcją francuskiej szlachty – będzie mogła zbliżyć się nieco do Napoleona... Nagle głos lorda Cranmere’a ponownie wdarł się w jej myśli. – Och, byłbym zapomniał – powiedział Francis kpiącym tonem – znając gwałtowność twoich reakcji i tę okropną manię znikania bez pozostawienia adresu, pozwoliłem sobie przedsięwziąć dodatkowe środki ostrożności... w postaci tej starej wariatki, twojej kuzynki, jak sądzę, która ci matkuje i służy jednocześnie za przyzwoitkę. Serce Marianny przestało na moment bić, a w ściśniętym gardle zabrakło jej nagle powietrza. – Adelajda? – wyjąkała. – Co ma do tego Adelajda? – Ależodgrywa tu bardzo istotną rolę. Gdybyś znała mnie trochę lepiej, moja droga, wiedziałabyś, że nie jestem człowiekiem, który rozpoczyna grę, nie mając co najmniej kilku atutów w ręku. W chwili

obecnej panna d’Asselnat, którą rzekomo zawezwałaś, powinna znajdować się w bezpiecznym miejscu dzięki uprzejmej pomocy zaufanych przyjaciół. I jeśli zależy ci na tym, by zobaczyć ją żywą... Ból, który ścisnął serce Marianny, pozwolił jej zrozumieć, co naprawdę czuje do swojej kuzynki. Aby powstrzymać łzy, których za żadne skarby nie chciała pokazać Francisowi, zamknęła na chwilę oczy. A to nędznik! Ośmielił się porwać tę miłą starą pannę, tak dobrą i tak oddaną! Marianna wiedziała już, jakiego typu kontakty utrzymywał z Fanchon Fleur-de-Lys i jej bandą! Wyobrażając sobie Adelajdę wśród tych ludzi, poczuła mdłości. Zbyt dobrze znała ich zimne okrucieństwo, całkowity brak skrupułów, nienawiść, jaką darzyli wszystko to, co w mniejszym lub większym stopniu wiązało się z cesarstwem. – Jak pan śmiał! – wysyczała przez zaciśnięte zęby. – Jak pan śmiał to zrobić! I sądzi pan, że ta nikczemność skłoni mnie do przystania na pańskie warunki? Na pewno zdołam odszukać Adelajdę. Znam kryjówkę tej wstrętnej staruchy, która obserwuje nas ze szkaradnym uśmiechem na ustach. – Możliwe, że ją odnajdziesz – odparł Francis spokojnie ale uprzedzam, że jeśli policjanci Fouchego w swych brudnych surdutach wejdą na teren mojej przyjaciółki Fanchon, znajdą tam jedynie trupa! – Nie ośmieli się pan posunąć ażtak daleko! – Dlaczego nie? Jeśli natomiast podejdziesz do sprawy ze zrozumieniem, jeśli, jak mam nadzieję, zechcesz ze mną współpracować, mogę ci obiecać, że twojej kuzynce włos z głowy nie spadnie.

– Jak mogę uwierzyć słowu takiego... – ... nędznika – dokończył Cranmere. – Wydaje mi się, że nie masz wyboru. Zacznij od znalezienia pięćdziesięciu tysięcy liwrów, których potrzebuję, piękna Marianno. Przyrzekam, że nie zwrócę się do ciebie o pomoc finansową... powiedzmy, przez rok. A teraz... Francis wygrzebał się z aksamitnych poduszek, ujął rękę Marianny, która w osłupieniu nie próbowała nawet się bronić, i zamierzał unieść ją do swych ust. Jedynie instynkt uchronił młodą kobietę przed tym kontaktem. Jej drobna dłoń wyślizgnęła się spomiędzy palców Cranmere’a. – Nienawidzę pana – powiedziała bezdźwięcznie Marianna. – Och, jak ja pana nienawidzę! – Nie dostrzegam w tym nic złego – odparł Francis z niemiłym uśmiechem. – Jeśli chodzi o kobiety, nienawiść ma niekiedy więcej smaku niżmiłość. Czy dostanę pieniądze? – Dostanie pan... ale proszę mieć się na baczności! Jeśli choćby jeden włos spadnie z głowy mojej kuzynki, nie będzie w całej Europie takiej kryjówki, w której mógłby się pan schronić przed moją zemstą. Przysięgam na pamięć ojca! Nawet gdybym miała skończyć na szafocie, zabiję pana tymi rękoma! Marianna zbliżyła do twarzy lorda Cranmere’a dłonie w jasnoliliowych rękawiczkach. Z jego warg zniknął uśmiech. Było tyle zimnej determinacji, tyle powstrzymywanej złości w spojrzeniu błyszczących zielonych oczu, że ażzadrżał. Nagła bladość tej pięknej

twarzy i ból, który się na niej malował, wzruszyły Anglika, dotknęły

czułego miejsca ukrytego głęboko pod warstwą egoizmu i cynizmu. Francis otworzył usta, by coś powiedzieć, rozmyślił się jednak, wzruszył ramionami z rozdrażnieniem, jak człowiek, który pragnie pozbyć się zbędnego kłopotu, i wysiadł z powozu. Kiedy stał jużna ziemi, powiedział szybko, nie patrząc na Mariannę: – Jeśli spełnisz moje oczekiwania, nikomu nie stanie się nic złego. A poza tym... zrezygnuj wreszcie z wielkich słów i wielkich gestów. Na odległość czuć scenę. Oddalił się, a Marianna nie miała odwagi zareagować na jego ostatnią złośliwość. A zresztą po co miałaby to robić? Przez łzy, których nie mogła jużpowstrzymać, zobaczyła, jak wsiada do kabrioletu, bierze lejce, nie odpowiadając na pytania, jakie zadawała mu jego towarzyszka, i zawraca zaprzęg. Orszak weselny zniknął jużza mostem obrotowym wiodącym do Tuileries, tłum zaś rozchodził się w stronę kuglarzy, kramów ze słodyczami, bufetów na świeżym powietrzu, orkiestr i fontann, z których jużniedługo miało wytrysnąć wino. Marianna niczego nie widziała. Owładnięta straszliwym uczuciem przegranej i niemocy, z rękoma zaciśniętymi na błyszczącej rączce parasolki, siedziała bez ruchu, a łzy spływały jej powoli po policzkach na koronkową sukienkę. Nie zrobiła nic, by przywołać Arkadiusza albo zarządzić powrót do domu. Wszystkie myśli skupiła na swej kuzynce i na tym, czego mogła doświadczać w rękach zbirów Fanchon Fleur-de-Lys. Dostrzegłszy lorda Cranmere’a opuszczającego powóz, Jolival zbliżył się

jednak do Marianny. – Wielkie nieba! Co się stało? – zawołał widząc ją pogrążoną w rozpaczy. – Co pani zrobił ten człowiek? Dlaczego mnie pani nie zawołała? Młoda kobieta zwróciła ku Arkadiuszowi smutne spojrzenie, wygładziła nieco żółtawą kartkę, którą zwinęła wcześniej machinalnie w kulkę, i podała mu ją. – Proszę na to spojrzeć – powiedziała z wysiłkiem. – Jutro cały Paryż przeczyta te oszczerstwa, jeśli nie zgodzę się dać Francisowi pieniędzy. A poza tym... aby mieć pewność, że nie odmówię, Cranmere kazał porwać Adelajdę. Ma mnie w garści, Arkadiuszu, i trzyma! Wie aż nazbyt dobrze, że cesarz za żadne skarby nie dopuści, by jego nazwisko łączono z nazwiskiem morderczyni. – Ty miałabyś być morderczynią? Ten świstek nie zawiera ani słowa prawdy. – Niestety, tak. Naprawdę zabiłam, w obronie własnej i nie mając takiego zamiaru, Ivy St. Albans. Jestem poszukiwana przez angielską policję. – Mój Boże... Arkadiusz opadł ciężko na poduszki. Marianna zauważyła z niepokojem, że zbladł, i przez krótką chwilę myślała, że on także odwróci się od niej z odrazą. Jolival wyciągnął jednak z kieszeni ogromną i nieskazitelnie czystą batystową chustkę do nosa, otoczył Mariannę ramieniem i zaczął po bratersku wycierać łzy płynące jej po

twarzy. Po powozie rozniósł się lekki zapach hiszpańskiego tytoniu. – Ile chce ten... człowiek? – zapytał spokojnie. – Pięćdziesiąt tysięcy liwrów... za trzy dni. Da mi znać, jak i dokąd mu je dostarczyć. Arkadiusz zagwizdał z podziwem. – A niech to! Ależon łapczywy! I jak się domyślam, to dopiero początek. Z całą pewnością nie zrezygnuje z tak znakomitego źródła dochodów – powiedział, wkładając niepotrzebną jużchustkę z powrotem do kieszeni. – Uważa pan, że za tym pójdą następne żądania? Ja teżtak myślę. Musi pan jednak wiedzieć, że zobowiązał się, jeśli dam mu to, czego żąda, nie zgłaszać się do mnie po pieniądze przez rok... i odesłać Adelajdę całą i zdrową. – Jak to miło z jego strony! Nie ma pani zamiaru mu ufać, jak sądzę? – Ani przez chwilę. Nie mamy jednak wyboru. Ma w swoich rękach Adelajdę i wie, że zrobię wszystko, by pozostawił ją przy życiu. Jeśli zwrócę się do Fouchego o pomoc, zabije ją bez litości. Gdyby nie to, już dawno bylibyśmy w drodze do pałacu księcia Otrante. – ... który by nas nie przyjął, gdyżuczestniczy w uroczystości zaślubin cesarza. A ponadto nic nie wskazuje, że mógłby zapobiec rozpowszechnieniu tych oszczerstw. Nie ma nic trudniejszego niż przechwycenie ulotek. Codziennie pojawiają się nowe. Zastanawiam się natomiast, czy nie jest możliwe, byśmy sami odnaleźli pannę d’Asselnat. Nie ma, jak sądzę, zbyt wielu miejsc, w których Fanchon Fleur-de-Lys

mogłaby ją ukryć – rozumiem bowiem, że pani zdaniem to jej sprawka. – A może jest w kamieniołomach w Chaillot? – Z całą pewnością nie! Pani Desormeaux nie jest szalona! Wie, że uroczy pobyt w Chaillot utkwił nam mocno w pamięci. Moim zdaniem ukryła ją gdzie indziej... ale będziemy musieli prowadzić poszukiwania z wielką ostrożnością, gdyż, tak jak pani, nie mam wątpliwości, że ten Anglik nie zawaha się przed zabiciem panny d’Asselnat, tak jak groził. Mam tylko nadzieję, że dotrzyma umowy i wypuści ją, gdy zapłacimy okup. – A... jeśli nie? – zapytała Marianna z przerażeniem w głosie. – Właśnie z tego powodu powinniśmy dociec, gdzie ją ukryto. Tak czy inaczej, jak sama pani mówi, nie mamy wyboru. Trzeba najpierw zapłacić. Potem zaś... Zamilkł na chwilę. Marianna dostrzegła, jak zaciska szczęki pod krótką czarną bródką. Nagle zrozumiała, ile zawziętości i siły – podobnie jak u Francisa – kryło się w tym niewysokim, miłym i delikatnym mężczyźnie, którego odrobinę zbyt wyrafinowana elegancja miała nawet w sobie coś kobiecego. – Potem zaś... – podpowiedziała. – ... wykorzystamy dłuższą lub krótszą przerwę w żądaniach, by zaatakować. Musimy spowodować, by lord Cranmere nie był jużw stanie nam zaszkodzić. – Jak pan wie, mam tylko jedno pragnienie: doprowadzić do unieważnienia mojego małżeństwa, by stać się znowu sobą. – To z całą pewnością nie wystarczy.

– I co wtedy? – I co wtedy? – powtórzył Jolival bardzo łagodnie. – Jeśli cesarz nie będzie mógł ofiarować pani głowy Francisa, będziemy musieli wziąć ją sobie sami. Wygłaszając spokojnie i zimno ten wyrok śmierci, Arkadiusz pochylił się do przodu i stuknął laską w szybkę dzielącą ich od stangreta. – Hola! Gracchusie! Po drugiej stronie ukazała się pucołowata twarz młodego mężczyzny. – Dokąd, panie wicehrabio? – Do Tuileries, mój chłopcze. Marianna, która nadal rozważała w myślach każde słowo wypowiedziane chwilę wcześniej przez Jolivala, nagle podskoczyła. – Do Tuileries? A po co? – Czy nie miała tam pani spotkać się z księciem de Gary, który obiecał wprowadzić panią do wielkiej galerii w Luwrze, by mogła pani zobaczyć, jak para cesarska wychodzi z kaplicy? – Czy naprawdę pan myśli – uniosła się Marianna, ażnazbyt szczęśliwa, że znalazła pretekst do wybuchu złości – że mam zamiar oglądać z bliska tę... tę maskaradę? Arkadiusz roześmiał się serdecznie, jakby kamień spadł mu z serca. – Rozumiem, że w pełni doceniła pani strój Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości, ale zapewne i teraz widowisko będzie przednie, a... – ... a może od razu powiedziałby mi pan, że chce się mnie pozbyć! Co teżpan knuje, Arkadiuszu? – Nic wielkiego! Muszę dokądś pojechać i miałem nadzieję, że

zostawi mi pani powóz, który i tak nie będzie pani potrzebny. – Może pan wziąć powóz, ale najpierw proszę odwieźć mnie do domu. Gracchusie! Wracamy! – zarządziła Marianna, stukając w szybkę. Miała ogromną ochotę zapytać Jolivala o cel jego pośpiesznego wyjazdu, nie znała jednak bardziej skrytego od niego człowieka i wiedziała, że prawie niemożliwością było zmuszenie go do mówienia, gdy postanowił milczeć. Powóz zrobił półobrót, by wjechać na most Zgody. Tłum, tak zbity w chwili przejazdu orszaku weselnego, powoli się rozchodził. Brzegiem Sekwany lub przez park paryżanie kierowali się ku pałacowi w Tuileries, gdzie jużniedługo miała ukazać się na balkonie cesarska para. Marianna nie chciała wcale oglądać jeszcze raz tych dwojga – jej zdaniem irytujących i nie pasujących do siebie – ludzi. Gdyby Napoleon poślubił kobietę odpowiadającą jej wyobrażeniu o księżniczce, a więc osobę czystej krwi, godną noszenia w swym łonie przyszłego cesarza, nawet ona, należąca bądź co bądź do arystokracji, odczuwałaby swego rodzaju bolesne zadowolenie, mimo że zakochana dziewczyna w niej cierpiałaby piekielne męki... Natomiast ta gruba blondynka o bezmyślnym spojrzeniu budziła jej zdecydowany sprzeciw! Jak on mógł patrzeć na tę Austriaczkę z taką radością, z taką dumą, przejawiającą się w każdym z jego gestów? Paryżanie musieli myśleć podobnie jak Marianna i być może dlatego, że mieli ciągle w pamięci obraz pełnej wdzięku, wyrafinowanej, zawsze niezwykle eleganckiej Józefiny, przyjmowali nowo przybyłą z dość

zdawkowym entuzjazmem. Owacje były rzadkie i raczej nieśmiałe. A poza tym ilużspośród tych, którzy witali teraz Marię Ludwikę, przyglądało się siedemnaście lat wcześniej, jak na tym samym placu spadała głowa Marii Antoniny? Czy teraz jej rodaczka, niczym karykaturalne wspomnienie zachwycającej księżniczki sprzed lat, mogła wzbudzić w mieszkańcach Paryża coś poza nieufnością i pewnym niepokojem? W czasie gdy powóz przejeżdżał przez most, nie bez trudności zresztą z powodu prac, jakie tam prowadzono – cesarz zarządził bowiem, by dołączono do innych posągi ośmiu z jego generałów poległych na polu chwały – a następnie skierował się w stronę ulicy de Lille, okrążając pałac Zgromadzenia Ustawodawczego, którego nową fasadę w stylu greckim pokrywały jeszcze rusztowania, ani Marianna, ani Jolival nie otworzyli ust. Każde z nich pogrążyło się we własnych myślach, szanując milczenie drugiego. Kiedy jednak powóz zatrzymał się u stóp świeżo odnowionych schodów pałacu d’Asselnat, Marianna, przyjmując rękę, którą podał jej Jolival, by pomóc w wysiadaniu, nie mogła powstrzymać się od zadania pytania: – Czy jest pan pewien, że nie potrzebuje mojego towarzystwa... w tej nie cierpiącej zwłoki wyprawie? – Absolutnie pewien – odpowiedział Arkadiusz z niezmąconym spokojem. – Proszę na mnie grzecznie czekać przy kominku... a zwłaszcza proszę spróbować się nie zadręczać. Być może nie jesteśmy aż

tak bezbronni, jak chciałby to sobie wyobrażać lord Cranmere. Jolival uśmiechnął się, jakby pragnął dodać Mariannie odwagi, ukłonił się, odwrócił na pięcie i zniknął w powozie, który ruszył natychmiast w stronę ulicy. Wzruszywszy ramionami, młoda kobieta weszła po schodach, kierując się do otwartych drzwi, w których stał lokaj. Czekać grzecznie... nie zadręczać się... Jak Jolival mógł dawać jej podobne rady, gdy i tak jużprzykro było wracać do domu, w którym nie odnajdzie Adelajdy, drogiej, nieznośnej i wspaniałej Adelajdy, wiecznie zgłodniałej i gadatliwej do niemożliwości. Nie zdążyła zastanowić się, jak spędzi czas w oczekiwaniu na powrót Arkadiusza. Jużmiała wejść po wysokich marmurowych schodach, by udać się do swojego pokoju, gdy zobaczyła zbliżającego się majordomusa, w peruce i w ciemnozielonej aksamitnej liberii. Niezbyt lubiła Jeremiasza, który nigdy się nie uśmiechał i wydawał się ciągle mieć na podorędziu złe nowiny. Fortunata, która go wybrała, utrzymywała jednak, że tak dystyngowany i posępny człowiek nadaje domowi odpowiedni styl. I tym razem Jeremiasz, z długą i chudą twarzą, pochylający się z szacunkiem, był uosobieniem smutku i znudzenia. – Pan Constant czeka na panią w salonie muzycznym wyszeptał ze zmartwioną miną, jakby chodziło o jakiś gorszący sekret. – I jest tam już od dobrej godziny. Serce Marianny przepełniła nieoczekiwana radość. Constant! Wierny kamerdyner Napoleona, człowiek, któremu cesarz powierzał swe prywatne tajemnice, strażnik tego, co stało się teraz dla niej swego rodzaju rajem utraconym. Czyżnie był to najlepszy podarunek, jaki mógł

jej ofiarować los, by złagodzić niepokój i lęk o przyszłość? Obecność Constanta w pałacu d’Asselnat oznaczała, że nawet w tak uroczystym dniu Napoleon pomyślał o niej, osamotnionej, i że, być może, Austriaczka nie urzekła go tak, jak głosiła krążąca po Paryżu plotka. Marianna rzuciła swemu majordomusowi ironiczne spojrzenie. – Chcę, by pan wiedział, Jeremiaszu, że wizyta pana Constanta bardzo mnie cieszy. Anonsując go nie musi więc pan przybierać takiej katastroficznej miny. Trzeba się uśmiechać, Jeremiaszu, kiedy informuje się o przybyciu przyjaciela... Uśmiechać się... Czy wie pan, jak to się robi? – Niezbyt dobrze, proszę pani, ale spróbuję się dowiedzieć. Adoratorzy pani Hamelin Z cierpliwością właściwą ludziom Północy Constant czekał na Mariannę, ulokowawszy się najwygodniej, jak mógł. Siedząc blisko kominka, z nogami opartymi o jego krawędź i rękoma złączonymi na brzuchu, zdrzemnął się nawet nieco. Obudził go dopiero odgłos szybkich kroków młodej kobiety dobiegający z korytarza, tak że kiedy weszła, stał pochylając się w ukłonie pełnym szacunku. – Panie Constant! – zawołała Marianna. – Jakże mi przykro, że musiał pan czekać. To przyjemność widzieć pana... Zwłaszcza w takim dniu jak dzisiaj! Myślałam, że żadna siła nie byłaby zdolna wyciągnąć pana z pałacu! – Rozkazy cesarza należy wykonywać nawet w czasie świąt i wielkich uroczystości, panno Marianno. Wydał mi rozkaz... a więc

jestem! Proszę teżnie mieć wyrzutów sumienia, że musiałem czekać. Spokój panujący w pani domu sprawił mi wiele przyjemności po całym tym zamieszaniu. – A więc cesarz pomyślał o mnie – powiedziała Marianna, ulegając wzruszeniu, gdyżradość, która ją ogarnęła, nastąpiła nazbyt szybko po tym, czego doświadczyła na placu Zgody. – Ależsądzę, że Jego Wysokość bardzo często myśli o pani. Tak czy inaczej – dodał, nie przyjmując zaproponowanego przez gospodynię fotela – muszę teraz spełnić polecenie cesarza i jak najszybciej wracać do pałacu. Podszedł do klawesynu, by wziąć sakiewkę z grubego płótna, którą tam wcześniej położył. – Napoleon zobowiązał mnie do przekazania pani tego podarunku wraz z pozdrowieniami. Jest tu dwadzieścia tysięcy liwrów. – Pieniądze? – wykrzyknęła Marianna, której twarz okryła się purpurą. – Ależ... Constant nie pozwolił jej dokończyć: – Cesarz pomyślał, że, być może, w najbliższym czasie przydadzą się pani pieniądze – powiedział z uśmiechem. – A poza tym to nic innego jak tylko honorarium za występ, gdyżJego Wysokość pragnie, by zaprezentowała pani pojutrze swój talent... – Cesarz chce, bym przybyła... – Do Tuileries i zaśpiewała podczas wielkiego przyjęcia, które tam wydaje. Oto pani karta wstępu – dodał wyciągając z kieszeni małą tekturkę i podając ją Mariannie. Ona jednak jej nie przyjęła. Z rękoma skrzyżowanymi na piersiach

podeszła powoli do jednego z okien, które wychodziły na mały ogród. Woda tryskająca z fontanny szemrała cicho w basenie z szarego kamienia. Marianna przyglądała się temu bez słowa. Constant, zaniepokojony jej milczeniem, zbliżył się po chwili. – Dlaczego pani się nie odzywa? Przyjdzie pani, prawda? – Nie mam... nie mam na to ochoty, Constant! Będę musiała złożyć przed nią ukłon, śpiewać dla niej... Po prostu nie mogę! – A jednak powinna pani to zrobić! Cesarz był jużbardzo niezadowolony, gdy nie zobaczył pani w Compiegne. Pani Grassini padła ofiarą jego złego humoru. Jeśli zawiedzie go pani jeszcze raz, wpadnie z pewnością w gniew. Odwracając się gwałtownie, Marianna wykrzyknęła: – Wpadnie w gniew? Czy nie może zrozumieć, co czuję, gdy widzę go u boku tej kobiety? Byłam przed chwilą na placu Zgody, patrzyłam, jak jechał obok niej, uśmiechnięty, triumfujący, tak szczęśliwy, że aż mnie to zabolało. Aby się jej podobać, przystał nawet na śmieszność! Ten groteskowy strój, ten toczek... – Och, ten przeklęty toczek – powiedział Constant ze śmiechem – ileż nam sprawił kłopotu! Potrzebowaliśmy ponad pół godziny, by zechciał jako tako trzymać się na głowie... przyznaję jednak, że nie do końca nam się to udało! Dobry humor Constanta, a także sposób, w jaki opisywał tę domową scenkę, odprężyły odrobinę Mariannę, jednak widoczne na jej twarzy cierpienie nie umknęło uwagi pokojowca cesarza, który dodał

poważniejszym jużtonem: – Jeśli chodzi o Marię Ludwikę, sądzę, że powinna w niej pani widzieć, tak jak my wszyscy, pewien symbol i obietnicę utworzenia dynastii. Jestem całkowicie przekonany, że otaczający ją nimb urodzenia znaczy dla cesarza o wiele więcej niżona sama! Marianna wzruszyła ramionami. – To nieprawdopodobne! – zamruczała pod nosem. – Doniesiono mi, że nazajutrz po słynnej jużnocy... w Compiegne, cesarz powiedział do jednego z domowników, tarmosząc go lekko za ucho: „Ożeń się z Niemką, mój drogi, to najlepsze kobiety na świecie, dobre, łagodne, naiwne i świeże jaki pąki róż”. Powiedział tak, prawda? Constant odwrócił oczy i podszedł powoli do fotela, na którym pozostawił wchodząc swój kapelusz. Przez chwilę miętosił go między palcami, w końcu jednak podniósł wzrok na Mariannę i uśmiechnął się nie bez smutku. – No cóż, użył takich słów... ale przede wszystkim wyrażał w ten sposób ulgę, jakiej doznał. Proszę pomyśleć: nigdy wcześniej nie widział arcyksiężniczki, która na dodatek jest Habsburżanką, córką wroga pobitego pod Wagram, mógł więc oczekiwać wyniosłości, gniewu, a nawet wstrętu. Maria Ludwika, łagodna i nieco skrępowana, nieśmiała niczym wiejska panna młoda, która wydaje się ze wszystkiego zadowolona, dodała mu pewności siebie i odwagi. I jest jej za to, jak sądzę, głęboko wdzięczny. Jeśli zaś chodzi o miłość... Gdyby kochał ją tak mocno, jak pani sobie wyobraża, czy pomyślałby dzisiaj o pani? Marianno, proszę spełnić jego życzenie i zaśpiewać, jeśli nie dla niej, to dla niego. I proszę

teżpamiętać, że to Austriaczka mogłaby obawiać się porównań, nie pani. A więc możemy na panią liczyć? Marianna kiwnęła z rezygnacją głową na znak zgody. – Dobrze, będę tam... Proszę mu to powtórzyć. I proszę mu przekazać moje podziękowania – dodała nie bez wysiłku, wskazując wzrokiem sakiewkę. Z ciężkim sercem przyjmowała te pieniądze, jednak w sytuacji, w jakiej się znajdowała, były jej bardziej niżpotrzebne i nie mogła sobie pozwolić na luksus odmowy. Arkadiusz zważył w ręku sakiewkę i odłożył ją na biurko z westchnieniem. – Całkiem niezła sumka... Cesarz był hojny, ale to w żadnym razie nie wystarczy, by zaspokoić apetyt naszego przyjaciela. Potrzebujemy jeszcze co najmniej drugie tyle i jeśli nie poprosi pani Jego Wysokości, by okazał jeszcze większą szczodrość... – Nie! Tylko nie to! – wykrzyknęła Marianna, zaczerwieniwszy się po uszy. – Nie mogę tego zrobić! A poza tym musiałabym to wyjaśnić, o wszystkim mu opowiedzieć. Cesarz wysłałby natychmiast policjantów na poszukiwanie Adelajdy... a sam pan wie, co by się stało, gdyby Cranmere natrafił na ludzi Fouchego. Arkadiusz wyjął z kieszonki śliczną tabakierkę z masy perłowej inkrustowanej złotem, prezent od Marianny, wziął szczyptę tabaki, którą wciągnął do nosa powoli i z wyraźną przyjemnością. Dopiero co wrócił do pałacu d’Asselnat, nie zdradzając więcej szczegółów swego nagłego wyjazdu niżprzed wyruszeniem. Była jużprawie dziewiąta wieczorem. Z

rozmarzonym wzrokiem, jakby myślał o czymś szczególnie miłym, włożył z powrotem tabakierkę do adamaszkowej kamizelki, pogładził delikatnie wypukłość, którą utworzyła, i oznajmił: – Proszę się uspokoić, nie musimy obawiać się tej ostatniej ewentualności. śaden wywiadowca Fouchego nie wyruszy na poszukiwanie panny Adelajdy, nawet jeśli o to poprosimy. – Jak to? – Otóż, Marianno, kiedy powtórzyła mi pani swoją rozmowę z lordem Cranmere’em, w tym, co usłyszałem, uderzyła mnie jedna rzecz: fakt, że ten człowiek, Anglik ukrywający się pod przybranym nazwiskiem i według wszelkiego prawdopodobieństwa szpieg, mógł nie tylko bez przeszkód poruszać się po Paryżu... i to w towarzystwie podejrzanej kobiety, ale teżwydawał się nie obawiać interwencji policji. Czyżnie powiedział pani, że jeśli każe go pani aresztować, bardzo szybko zostanie wypuszczony z przeprosinami? – Tak, właśnie tak powiedział. – I nie zdziwiło to pani? Co pani pomyślała? Marianna zacisnęła nerwowo ręce i zrobiła kilka szybkich kroków po pokoju. – Chyba nic... sama nie wiem... nie zastanawiałam się wówczas nad tym. – Nie zastanowiło to pani ani wówczas, ani później, jak mi się wydaje. Ja natomiast powziąłem pewne podejrzenia i postanowiłem je sprawdzić. Udałem się na bulwar Malaquais. Mam... pewne znajomości

w otoczeniu ministra i dowiedziałem się tego, czego chciałem się dowiedzieć: poznałem powód, dla którego wicehrabia d’Aubecourt nie lęka się zbytnio policji. Pozostaje on po prostu w dość bliskich stosunkach z Fouchem... i być może jest przez niego opłacany. – Pan chyba oszalał! – szepnęła Marianna w osłupieniu. – Fouche nie utrzymywałby kontaktów z Anglikiem... – Dlaczegóżby nie? Podwójni agenci nie są wcale wymysłem egzaltowanej wyobraźni, a poza tym książę Otrante ma być może poważne powody, by obchodzić się delikatnie z tym Anglikiem. Nie ma co do tego wątpliwości, że przyjął niezwykle przychylnie pani szlachetnego małżonka. – Przecież... obiecał mi, że będzie go szukać? – Obietnica nic nie kosztuje, zwłaszcza jeśli nie ma się zamiaru jej dotrzymać. Mógłbym przysiąc, że Fouche nie tylko świetnie wie, gdzie znaleźć wicehrabiego d’Aubecourt, ale teżorientuje się, kto ukrywa się pod tym nazwiskiem... – To niedorzeczne... zupełnie niedorzeczne! – Nie. To polityka! Marianna poczuła, że traci grunt pod nogami. Nerwowym ruchem podniosła ręce do głowy, jakby chciała zatrzymać szalone myśli. Arkadiusz mówił rzeczy tak straszne, tak dziwne, że nie mogła jużiść dalej za nim tą drogą, nagle otwierającą się przed nią, pełną gęstych cieni i zasadzek, w które mogła w każdej chwili wpaść, poruszając się w zupełnych ciemnościach. Spróbowała jednak przeciwstawić się tej niemożności zrozumienia.

– Ależto nieprawdopodobne! Cesarz... – A kto tu mówi o cesarzu? – uciął brutalnie Jolival. – Rozmawialiśmy o Fouchem. Niech pani usiądzie na moment, Marianno. Proszę przestać kręcić się w kółko jak przerażony ptak i posłuchać mnie. Cesarz jest teraz u szczytu powodzenia i władzy. Właściwie osiągnął już prawie wszystko: od czasu Tylży car przysięga, że kocha go jak brata, Franciszek I dał mu córkę za żonę, ma w garści papieża, a jego imperium rozpościera się od Elby i Drawy ażpo Ebro. Pozostaje mu jeszcze Hiszpania... i sprzymierzona z nią Anglia. Jeśli tylko ta ostatnia się wycofa, Hiszpania padnie niczym gałąź oderwana od pnia w czasie burzy. Joseph Fouche ma jedno marzenie: chciałby stać się najpotężniejszym po Napoleonie człowiekiem w Europie, kimś, kto go zastąpi w razie potrzeby, kiedy na przykład będzie prowadził gdzieś wojnę. Jużraz tak niedawno zrobił, gdy Anglicy pojawili się na wyspie Walcheren. Cesarz był wówczas w Austrii, Francja więc stała przed nieprzyjacielem otworem. Fouche z własnej inicjatywy zmobilizował całą gwardię narodową z północy, przepędził Anglików i, być może, uratował imperium. Napoleon pochwalił go – choć wszyscy spodziewali się, że zapłaci głową za to, że ośmielił się przywłaszczyć sobie władzę cesarską – i wynagrodził nadając tytuł księcia Otrante. Fouche chciałby utrzymać zdobytą pozycję, a nawet ją wzmocnić, zostać czymś w rodzaju zastępcy Napoleona, i aby to osiągnąć, obmyślił niezwykle śmiały plan. Zamierza zbliżyć Francję do Anglii, jej ostatniego i śmiertelnego wroga, i dlatego przed kilkoma miesiącami podjął w tajemnicy rozmowy z

Londynem, posługując się swymi najbardziej doświadczonymi agentami i korzystając z pośrednictwa króla Holandii. Jeśli zdoła znaleźć z lordem Wellesleyem choćby jedną płaszczyznę porozumienia, omota go niczym pajęczyną, tak jak tylko on potrafi, wystrychnie wszystkich na dudków, wszystko zagmatwa... ale pewnego dnia dopnie swego, mówiąc Napoleonowi: „Udało mi się pozyskać dla pana Anglię, która dotychczas nigdy nie chciała z nami pertraktować. Teraz zaś jest skłonna do negocjacji pod takim a takim warunkiem”. Oczywiście, Napoleon będzie początków o wściekły... lub raczej będzie udawał wściekłość, gdyż poczuje się tak, jakby ktoś usunął mu ze stopy ogromny kolec, będzie pewien przyszłości swej dynastii. Oto dlaczego lord Cranmere, który z całą pewnością jest wysłannikiem Londynu, nie musi obawiać się Fouchego. – Ale cesarz... – szepnęła Marianna, która wysłuchała uważnie długiego wywodu Jolivala. – Aby więc Fouche zdecydował się wypełniać swe obowiązki, które polegają na ściganiu agentów wrogich państw, wystarczyłoby powiadomić Jego Wysokość o tym, co się knuje. Zadawniona uraza, jaką żywiła do Fouchego, człowieka, który ją z taką obojętnością wykorzystał, gdy była jedynie uciekinierką szukającą schronienia, podsycała z upodobaniem myśl o opowiedzeniu Napoleonowi o tajemnych działaniach jego drogiego ministra policji. – Sądzę – powiedział Arkadiusz poważnie – że to niedobry pomysł. Rozumiem oczywiście, że trudno pani zaakceptować fakt, iżminister cesarza przekracza swoje uprawnienia, ale ugoda z Anglią byłaby najlepszą rzeczą, jaka mogłaby się przydarzyć Francji. Blokada

kontynentalna wyrządziła wiele złego, weźmy choćby wojnę z Hiszpanią, uwięzienie papieża, wojska, które trzeba stale gromadzić, by bronić bardzo długich granic... Tym razem Marianna nic nie odpowiedziała. Nadzwyczajna zdolność Arkadiusza do doskonałej orientacji w tym, co się dzieje we Francji, nigdy nie przestawała jej zdumiewać. Miała jednak niejasne wrażenie, że ta sprawa jest nazbyt niewiarygodna. Jeśli Jolival znał tajemnicę państwową, musiał sam być w to zamieszany. Nie umiejąc zachować tej myśli dla siebie, Marianna zapytała: – Proszę mi powiedzieć prawdę, Arkadiuszu. Pan także jest agentem Fouchego, prawda? Wicehrabia roześmiał się głośno i zarazem – zdaniem Marianny – odrobinę nienaturalnie. – Ależ, moja droga, cała Francja jest na rozkazy ministra policji: pani, ja, nasza przyjaciółka Fortunata, cesarzowa Józefina... – Proszę nie żartować i dać mi wreszcie szczerą odpowiedź. Arkadiusz przestał się śmiać, podszedł do Marianny i delikatnie poklepał ją po policzku. – Moje drogie dziecko – powiedział łagodnie – nie jestem niczyim agentem, za swoje czyny odpowiadam jedynie przed samym sobą... no i może przed cesarzem i panią. Kiedy jednak chcę się czegoś dowiedzieć, działam tak, by mi się to udało. Jeśli zaś chodzi o tę sprawę, nawet sobie pani nie wyobraża, ile osób jest jużw nią zamieszanych. Mogę iść na przykład o zakład, że pani przyjaciel Talleyrand wie o wszystkim w najdrobniejszych szczegółach.

– No tak – westchnęła młoda kobieta z rozdrażnieniem. – Jak w takim razie mogę bronić się przed lordem Cranmere’em, jeśli jest on tak silny? – Jużpani mówiłem, na razie nie możemy zrobić nic poza zapłaceniem sumy, której żąda. – Nie uda mi się zebrać pięćdziesięciu tysięcy liwrów w ciągu trzech dni. – Ile ma pani pieniędzy? – Poza tymi dwudziestoma tysiącami – kilkaset liwrów. Mam też, rzecz jasna, biżuterię... którą dostałam od Napoleona. – O tym proszę nawet nie myśleć. Nigdy nie wybaczyłby pani jej sprzedaży czy choćby oddania w zastaw. Najlepszym wyjściem byłoby poprosić go o brakującą sumę. Na swoje codzienne potrzeby może pani zarobić koncertami, nawet teraz mam dla pani kilka interesujących propozycji. – Za żadne skarby świata nie poproszę go o pieniądze – ucięła Marianna tak kategorycznie, że Jolival nie nalegał więcej. – W takim razie – westchnął – jest tylko jeden sposób... – Jaki? – Proszę ubrać się w najładniejszą suknię, ja zaś w tym czasie włożę frak. Pani Hamelin urządza dziś wieczorem przyjęcie, na które, jak mi się wydaje, zaprosiła równieżpanią. – Nie mam zamiaru tam pójść. – Jednak pójdzie pani do niej, jeśli chce pani zdobyć pieniądze. U czarującej Fortunaty spotkamy z pewnością jej kochanka, Gabriela Ouvrarda. A prawdę mówiąc – poza cesarzem – nie widzę

odpowiedniejszej osoby, która mogłaby dać pani pieniądze, niżbankier. Zwłaszcza tak czuły na wdzięki pięknej kobiety jak ten. Być może zgodzi się pożyczyć brakującą sumę. Zwróci ją pani... przy okazji następnego podarunku cesarza, który na pewno jużwkrótce okaże pani swą hojność. Plan Arkadiusza nie wzbudził entuzjazmu Marianny, której nie spodobała się myśl, że będzie musiała użyć swego uroku wobec nie lubianego przez siebie mężczyzny. Nabrała jednak otuchy, gdy zdała sobie sprawę, że Fortunata będzie obecna przy pertraktacjach. A poza tym – nie miała przecieżwyboru! posłusznie udała się do swego pokoju, by włożyć wieczorową suknię. Nigdy wcześniej Marianna nie pomyślałaby, że tyle czasu zajmie im pokonanie odległości między pałacem d’Asselnat a ulicą de la Tour d’Auvergne, gdzie mieszkała Fortunata. Wszędzie było pełno ludzi. Powóz przeciskał się z trudem między paryżanami, podziwiającymi iluminacje i wspaniałe sztuczne ognie. Tej nocy ulice i place miasta należały do tłumu i pojawienie się – z rzadka, trzeba to przyznać – pojazdu konnego wzbudzało żywe protesty. – Lepiej byśmy zrobili, gdybyśmy poszli pieszo – zauważył Jolival – szybciej bylibyśmy na miejscu! – To o wiele za daleko – stwierdziła Marianna. – Doszlibyśmy tam jutro rano. – Nie jestem pewien, czy właśnie to nas nie czeka! Jednak po chwili ulegli urokowi widoku, który roztaczał się przed ich oczyma. Dzięki przystrojeniu osiemdziesięciu kolumn girlandami z

barwnego szkła i błyszczącymi gwiazdami most Zgody przemienił się w roziskrzoną aleję. Rusztowania na pałacu Zgromadzenia Ustawodawczego zniknęły pod świecącą alegorią: obrazem pary cesarskiej w świątyni Hymena, boga małżeństwa, złączonej nieco zbyt białą pateną, we wspaniałych zielonych wieńcach z wawrzynu na głowach. Na wszystkich drzewach Pól Elizejskich były zawieszone różnokolorowe lampiony, a wzdłużulicy przebiegały wstęgi świateł. Majestatyczne budowle były rzęsiście oświetlone, dzięki czemu Gracchus zdołał w porę ominąć ponad tuzin pijaków, którzy najwidoczniej nazbyt często zatrzymywali się przy fontannach z winem, przechodząc przez plac Zgody. Kiedy powóz wjechał na ulicę SantHonore, na chwilę zrobiło się nieco spokojniej, lecz gdy zbliżyli się do miejsca, gdzie odbywało się przyjęcie weselne, musieli zatrzymać się na dłuższy czas. Trafili akurat na moment, gdy na balkonie pojawił się cesarz z żoną w towarzystwie kanclerza Austrii, księcia von Mettemicha. Wśród szalonego entuzjazmu tłumu książę, trzymając w ręku kieliszek szampana, krzyknął: – Piję za króla Rzymu! – Za króla Rzymu? – zapytała Marianna z rozdrażnieniem. – A kto to? Arkadiusz wybuchnął śmiechem. – Jak możesz tego nie wiedzieć, moja droga! A uchwała senatu z 17 lutego tego roku? Taki właśnie tytuł będzie nosił syn cesarza. Musi pani przyznać, że jak na ministra byłego cesarstwa rzymskiego narodu

niemieckiego Metternich wykazuje wielką swobodę myśli. – Przede wszystkim wykazuje całkowity brak taktu! Dziwny wybrał doprawdy sposób, by przypomnieć tej młodej i głupiej gęsi, że poślubiono ją jedynie ze względu na dzieci, które powinna urodzić. Proszę dopilnować, byśmy posuwali się naprzód, mój drogi! Inaczej nigdy tam nie dojedziemy! Jolival poczuł rozbawienie na myśl o tym, że „ta młoda i głupia gęś” jest o rok starsza od Marianny. Powstrzymał się jednak od jakiegokolwiek komentarza na ten temat, gdyżdomyślał się, że ponowne ujrzenie cesarza i jego nowej żony nie zmniejszyło z pewnością zdenerwowania młodej kobiety. Poważnym tonem polecił Gracchusowi, by popędził konie. Woźnica odpowiedział nie mniej poważnie, że chcąc poruszać się szybciej, musiałby chyba jechać po głowach ludzi. Posuwali się więc bardzo powoli, a gdy dotarli do bulwarów, napotkali kolejną przeszkodę: giermkowie w strojach ozdobionych galonami rzucali w tłum pełnymi garściami medale upamiętniające doniosłe wydarzenie. W jednej chwili zostali całkowicie unieruchomieni. Wokół giermków zgromadziło się mnóstwo ludzi usiłujących złapać medale. Powóz Marianny znalazł się nagle w samym środku ogromnego zamieszania, w którym fruwały laski, kapelusze, czapki, chustki i różne inne przedmioty. – To się nigdy nie skończy – rzuciła Marianna, straciwszy cierpliwość. – Dom Fortunaty jest blisko. Dalej pójdę pieszo! – W atłasowej sukni? W tym rozgardiaszu rozerwą ją pani na strzępy! Marianna jednak jużotworzyła drzwi i podtrzymując ręką

różowozłoty tren, zeskoczyła na ziemię i zaczęła przeciskać się przez tłum ze zwinnością jaszczurki, udając, że nie słyszy wołania Gracchusa, który stojąc na swym siedzeniu, krzyczał za nią: – Panno Marianno! Proszę wrócić! Proszę tego nie robić! Jolival chciał za nią pobiec, ale kilka medali rzuconych przez nieuważnego giermka odbiło się od ronda jego kapelusza, co sprawiło, że wzbudził natychmiast zainteresowanie licznych wiernych poddanych Jego Cesarskiej Mości, wielkich miłośników medali. Po krótkiej chwili zniknął wśród napierających nań ludzi. Widząc to Gracchus zeskoczył szybko z siedzenia i chwyciwszy bat ruszył na ratunek wykrzykując: – Jużidę, panie wicehrabio, jużidę! W tym czasie Marianna zdołała dotrzeć do wylotu ulicy Cerutti, nie ponosząc żadnej szkody poza zniszczeniem fryzury i utratą dużego satynowego szala. A ponieważwieczór był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku, nie przejęła się zbytnio swą zgubą i pobiegła po bruku, wyczuwając pod podeszwami lekkich czółenek z różowej satyny wszystkie nierówności. Na szczęście ulica, wytyczona pomiędzy wysokimi murami nowo wybudowanych dużych pałaców, zazwyczaj dość ciemna, tej nocy była jasno oświetlona dzięki różnokolorowej iluminacji Pałacu Cesarstwa i okazałej rezydencji króla Holandii. Choć tłum był bez porównania mniejszy niżna bulwarach, ludzie spacerowali tu w jedną i drugą stronę. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na młodą kobietę w wydekoltowanej wieczorowej sukni, tyle rzeczy przyciągało wzrok tego wieczoru w mieście. Paryżanie mijali Mariannę grupkami,

trzymając się za ręce i śpiewając na cały głos piosenki, zwykle dość swobodne, z których każda zawierała – wyrażoną wprost lub zawoalowaną – zachętę dla cesarza do należytego wypełniania obowiązków małżeńskich. Kilka ulicznych dziewczyn, ubranych w jaskrawe suknie i nazbyt mocno umalowanych, przechodziło od jednej grupki do drugiej, szukając klientów. Nie chcąc, by ją wzięto za jedną z nich, Marianna starała się nie zwalniać kroku. Minąwszy Pałac Cesarstwa, dotarła do ciemniejszego fragmentu ulicy, gdzie mieściła się rezydencja bankiera Martina Doyena. Nieoczekiwanie otworzyła się furtka od ogrodu i Marianna wpadła z rozpędem na wychodzącego stamtąd mężczyznę, który krzyknął z bólu. – Co do diabła! – zawołał, odpychając ją z całej siły. – Czy nie możesz trochę uważać? Spostrzegł jednak, z kim ma do czynienia, i zaczął się śmiać. – Proszę mi wybaczyć. Nie wiedziałem, że zderzyłem się z kobietą. A na dodatek porządnie mnie pani uderzyła! – Czy myśli pan, że mnie sprawiło to przyjemność? – odparła Marianna. – Spieszę się, to wszystko. W tym momencie minęło ich kilkoro rozbawionych ludzi trzymających lampiony, których światło ogarnęło Mariannę i nieznajomego. – Psiakość! Co za pięknotka! – wykrzyknął. – Mimo wszystko, być może, miałem szczęście! Chodź, moja śliczna, uczcimy nasze spotkanie! Jesteś właśnie tym, czego teraz potrzebuję.

Zaskoczona nagłą zmianą tonu Marianna ledwie miała czas, by zauważyć, że mężczyzna, w czarnym płaszczu, najwyraźniej narzuconym w pośpiechu na rozchełstaną białą koszulę, przypominał wojskowego w cywilu, był wysoki i postawny, miał bezczelną i dość wulgarną twarz, nie pozbawioną jednak urody, i bujne ciemne, kędzierzawe włosy. Zbyt późno zrozumiała, że widząc różową suknię ze śmiałym dekoltem i kosmyki czarnych włosów rozrzucone w nieładzie na czole, wziął ją za prostytutkę. Nieznajomy silnym ruchem popchnął Mariannę w stronę ogrodu, z którego wyszedł, zamknął z trzaskiem furtkę, przycisnął młodą kobietę do drewnianego ogrodzenia, przywarł do niej i zaczął namiętnie całować, podczas gdy jego zwinne ręce błądziły po sukni. Wściekła i niemal bez tchu, Marianna zareagowała natychmiast. Ugryzła mężczyznę w usta, a następnie spróbowała odepchnąć go kuksańcami. Nie miała wiele siły, uderzała jednak jak mogła najmocniej, i ku swemu ogromnemu zdziwieniu zobaczyła, że napastnik cofa się z nowym okrzykiem bólu. – Ty dziwko! Sprawiłaś mi ból! – Tym lepiej – krzyknęła z wściekłością Marianna. – Jest pan po prostu chamem! Z całej siły wymierzyła swemu wrogowi głośny policzek. Mężczyzna znieruchomiał na moment, co pozwoliło Mariannie, która trzymała drugą rękę na klamce, otworzyć furtkę i wypaść na ulicę, pełną na szczęście studentów i gryzetek, którzy wracali z bulwarów podrzucając medale

zdobyte tam w zaciętej walce. Młoda kobieta wmieszała się w gestykulujący i pokrzykujący tłum, przeciskając się otrzymała kilka ciosów i kilka pocałunków, ale jużpo chwili znalazła się tużprzy NotreDame-de-Lorette, nie zobaczywszy powtórnie swego napastnika. Znowu zaczęła biec, nie bez trudu jednak, gdyżdroga wiodła teraz pod górę. Kilka minut później stała już, nie mogąc złapać oddechu, u drzwi Fortunaty. W domu świeciły się wszystkie okna. Przez szyby mogła zobaczyć, jak między jasnożółtymi zasłonami błyszczą kryształy i żyrandole. Odgłosy rozmów i wybuchy śmiechu mieszały się z przyjemną melodią graną na skrzypcach. Stwierdziwszy, że jej powóz nie stoi wśród innych oczekujących przed pałacem, Marianna nie zadała sobie trudu, by zastanowić się, co robią Jolival i Gracchus Hannibal Pioche. Z westchnieniem ulgi pobiegła w stronę Jonasa, ogromnego czarnoskórego majordomusa pani Hamelin, który stał z godnością na schodach, ubrany w piękny strój z purpurowego pluszu obszyty srebrnym galonem. – Jonasie, proszę szybko zaprowadzić mnie do sypialni pani, a potem zawiadomić ją, że tam jestem. Przyzwoitość nie pozwala mi pokazać się tak gościom. Istotnie, piękna różowa suknia, porozrywana, pognieciona i pobrudzona w wielu miejscach, jak i rozczochrane włosy nadawały Mariannie wygląd osoby, za którą uznał ją popędliwy nieznajomy. Wysoki Murzyn otworzył szeroko oczy z osłupienia. – Mój Boże, panno Marianno, jak pani wygląda! Co się stało? – zawołał.

– Och, nic! – odpowiedziała ze śmiechem. – Po prostu przyszłam tu pieszo. A teraz muszę się jak najszybciej przebrać. Gdyby ktoś mnie zobaczył w tym stanie, umarłabym ze wstydu. – Ależoczywiście! Proszę iść za mną! Wejściem i schodami dla służby majordomus poprowadził Mariannę do pokoju pani Hamelin, a następnie wyszedł, by ją o wszystkim zawiadomić. Westchnąwszy z ulgą, młoda kobieta opadła na stołeczek pokryty jedwabiem w kolorze zielonego jabłka, stojący przed dużą mahoniową toaletką z lustrem w oprawie z brązu. Poza tymi meblami w sypialni stało jeszcze tylko łóżko, całe w indyjskich muślinach i jasnożółtym brokacie. Marianna zobaczyła w lustrze swe godne pożałowania odbicie. Suknia była do wyrzucenia, splątane włosy tworzyły na głowie coś w rodzaju czarnego kołtuna, a szminka była rozmazana nawet na policzkach przez żarłoczne pocałunki nieznajomego. Chusteczką, którą znalazła na podłodze przy łóżku, Marianna wytarła z rozdrażnieniem ślady szminki na twarzy i zaczęła wyrzucać sobie swoją głupotę. Jakże była głupia, że wyskoczyła z powozu prosto w tłum, chcąc jak najszybciej dotrzeć do Fortunaty! Była jednak o wiele głupsza, że posłuchała Arkadiusza! Zrobiłaby o wiele lepiej, gdyby została w domu i położyła się spać, odkładając rozmowę z Fortunata na następny dzień, zamiast podejmować tę groteskową wyprawę przez na wpół pijany Paryż. Gdyby choć miała tej szalonej nocy możliwość zdobycia trzydziestu tysięcy liwrów! Rezultat jej poczynań był jednak mizerny: padała ze zmęczenia, bolała ją głowa, a wygląd mógł budzić strach.

Wbiegłszy do pokoju pani Hamelin zastała przyjaciółkę bliską płaczu, robiącą miny do swego odbicia w lustrze, i wybuchnęła śmiechem. – Z kim się pobiłaś, Marianno?! Z Austriaczką? W takim razie ona musi wyglądać okropnie, a ty jesteś na najlepszej drodze, by znaleźć się w Vincennes. – Nie, nie z nią, lecz z ludem Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości – mruknęła pod nosem młoda kobieta – i z jakimś satyrem, który usiłował mnie zgwałcić za ogrodową furtką! – Musisz mi wszystko opowiedzieć – zawołała Fortunata, klaszcząc w dłonie – to takie zabawne! Marianna popatrzyła na nią z urazą. Pani Hamelin wyglądała tego wieczoru wyjątkowo pięknie. Suknia z żółtego tiulu, haftowana złotą nicią, wspaniale pasowała do jej ciepłej karnacji i odrobinę zbyt pełnych ust. Ciemne oczy błyszczały niczym dwie czarne gwiazdy między długimi podwiniętymi rzęsami. Z całej jej osoby ażbiła zmysłowość i radość życia. – Nie ma się z czego śmiać – powiedziała Marianna. – Jeśli nie liczyć dnia ślubu, był to najgorszy dzień w moim życiu! Jestem... jestem wykończona i taka... taka nieszczęśliwa! Głos jej się załamał, a ze zrozpaczonych oczu popłynęły łzy. Fortunata w jednej chwili przestała się śmiać, przytuliła przyjaciółkę, otaczając ją jednocześnie ciężkim zapachem różanych perfum. – Ty płaczesz? Przecieżja żartowałam! Wybacz mi, proszę. I opowiedz, co się wydarzyło... ale przedtem zdejmij tę suknię w

strzępach. Zaraz dam ci inną. Mówiąc to, rozpinała jużzniszczoną suknię. Nagle zatrzymała się, dotknęła palcem ciemnej plamy na wygniecionym materiale i wydała przerażony okrzyk: – To krew?! Jesteś ranna? – Ależnie – odpowiedziała Marianna ze zdziwieniem. – Nie wiem nawet, skąd się tutaj wzięła. Chociaż... Przypomniała sobie w tym momencie, że napastujący ją mężczyzna krzyknął dwukrotnie z bólu, a poza tym był dziwacznie ubrany, narzucił jedynie płaszcz na nie zapiętą koszulę. Być może to on był ranny. – Chociażco? – Nic. To bez znaczenia! Och, Fortunato, musisz mi pomóc, inaczej będę zgubiona. Krótkimi, przerywanymi ze zdenerwowania zdaniami, które w miarę mówienia stawały się coraz mniej nieskładne, Marianna opowiedziała wszystkie wydarzenia tego okropnego dnia: żądania Francisa, jego groźby, porwanie Adelajdy i wreszcie niemożność zebrania w ciągu dwóch dni trzydziestu tysięcy liwrów... jeśli nie zechce uciec się do sprzedaży całej swej biżuterii. – Mogę ci pożyczyć dziesięć tysięcy – oznajmiła spokojnie pani Hamelin. – Jeśli zaś chodzi o resztę... Zawiesiła głos, przyglądając się na wpół przymkniętymi oczyma odbiciu przyjaciółki w lustrze. Podczas gdy Marianna mówiła, Fortunata rozebrała ją do naga, a potem, używając dużej gąbki, po którą poszła do

łazienki, i flakonika wody kolońskiej, zaczęła zmywać ślady kurzu i nacierać ją energicznie dla orzeźwienia. – Jeśli zaś chodzi o resztę... – powtórzyła Marianna, pragnąc przerwać milczenie. Pani Hamelin uśmiechnęła się i wziąwszy łabędzi puszek przypudrowała delikatnie ramiona i piersi przyjaciółki. – Z takim ciałem jak twoje – powiedziała beznamiętnie nie powinno to być wcale trudne. Znam dziesięciu mężczyzn, którzy daliby ci co najmniej tyle za jedną tylko noc. – Fortunato! – wykrzyknęła Marianna z oburzeniem. Cofnęła się instynktownie i zaczerwieniła ażpo białka oczu. Jej gniew nie zakłócił jednak spokoju Kreolki, która wybuchnęła śmiechem. – Ciągle zapominam, że uważasz się za kobietę jednej jedynej miłości i z uporem pozostajesz w sposób godny pożałowania wierna mężczyźnie, który w tej właśnie chwili robi wszystko, by zapłodnić inną. Kiedy wreszcie zrozumiesz, niedoświadczony głuptasie, że ciało jest najdoskonalszym narzędziem rozkoszy i że jest zbrodnią przeciwko naturze nie wykorzystywać takiego jak twoje? To trochę tak, jakby nagle ten genialny dryblas Paganini, którego słyszałam w Mediolanie, zdecydował się ukryć skrzypce słynnego Guameriego na strychu, przykryć je stosem starych gazet i nie wydobyć z nich ani jednego dźwięku przez całe lata. Byłoby to równie głupie! – Głupie czy nie, nie jestem na sprzedaż– powiedziała Marianna stanowczo. Fortunata wzruszyła ślicznymi krągłymi ramionami.

– Nieznośne w was, arystokratach, jest to, że zawsze czujecie się w obowiązku używać wielkich słów na określenie najprostszych rzeczy. No dobrze, zobaczę, co będę mogła dla ciebie zrobić. Podeszła do szafy i wyjęła z niej uroczą suknię z białego jedwabiu, przyozdobioną dużymi jedwabnymi kwiatami egzotycznymi. – Włóżto, młoda westalko, strażniczko świętego ognia wierności, a ja w tym czasie pójdę zobaczyć, czy nie mogę dać się zamurować za ciebie. – Co chcesz zrobić? zapytała zaniepokojona Marianna. – Nie bój się, nie sprzedam się temu, kto da najwięcej. Poproszę jedynie drogiego Ouvrarda o pożyczenie nam brakujących dwudziestu tysięcy liwrów. On jest nieprzyzwoicie wprost bogaty i ośmielam się sądzić, że mi nie odmówi. Siedzi teraz z innymi na dole. A ponieważnie jest w najlepszych – stosunkach z Jego Wysokością, będzie zachwycony mogąc wyświadczyć przysługę osobie związanej z cesarzem... i to tak blisko. Rozgość się tutaj, odpocznij. Powiem po drodze Jonasowi, by przyniósł ci szampana. – Jesteś naprawdę kochana – zawołała Marianna szczerze. Końcem palców przesłała całusa szalonej Kreolce, która zaraz też zniknęła jej z oczu w zawirowaniu żółtego tiulu. Marianna włożyła w pośpiechu suknię Fortunaty z obawy, że Jonas zobaczy ją w zbyt skąpym stroju, po czym, wziąwszy z toaletki grzebień z kości słoniowej i srebrną szczotkę, zaczęła rozczesywać i wygładzać starannie włosy. Poczuła, że ogarnia ją spokój, przynoszący cudowne

wytchnienie po doznaniach poprzednich godzin. Choć Fortunata dawała niekiedy dowody największego rozluźnienia obyczajów, emanowała z niej siła i entuzjazm zdolne pobudzić do życia najbardziej zniechęconych. Piękna Kreolka była jedną z tych nieskomplikowanych osób, które umiały dawać, nie oczekując nic w zamian. Cechowała ją prostota, szczerość i otwartość. Z równą hojnością ofiarowywała swą pomoc, czas, serce, pieniądze czy współczucie i nie rozumiała, dlaczego miałaby robić wyjątek dla czegoś tak naturalnego jak szczodre ciało. Nie należała do kobiet, które pod pretekstem cnotliwości umieją być wobec mężczyzn zimne i okrutne, popychając ich łagodnie ku samobójstwu. Nikt nigdy nie zabił się przez Fortunatę, która nie mogła znieść niczyjego cierpienia, zwłaszcza jeśli mogło mu zaradzić kilka godzin uniesień miłosnych. Potrafiła też, gdy miłość minęła, zamienić swych kochanków, niekiedy niestałych w uczuciach, w wiernych przyjaciół, na których mogła liczyć w każdej sytuacji. Marianna była więc pewna, że w tej właśnie chwili Fortunata używa wszystkich swych wdzięków, by wydobyć od bankiera ogromną sumę, tak potrzebną jej przyjaciółce. Uśmiechając się do siebie na myśl o łączącej je przyjaźni, Marianna zaplotła włosy w warkocze i upinała je wokół głowy w koronę, gdy trzasnęły drzwi do pokoju. Myśląc, że to Jonas przynoszący szampana, nie odwróciła się i nie przerwała pracy. – Nie wiem... kim pani jest – usłyszała chrapliwy i zadyszany głos – ale... na miłość boską... proszę poszukać pani Hamelin. Marianna zadrżała, na chwilę znieruchomiała z rękoma nad głową, potem odwróciła się mając niejasne wrażenie, że słyszała jużten głos.

Oparty o zamknięte skrzydło drzwi, z każdą sekundą coraz bardziej blednący mężczyzna usiłował nie zemdleć. Z zamkniętymi oczyma, z zaciśniętymi ustami, oddychał z trudem, jednak Marianna, sparaliżowana z osłupienia, nie pomyślała nawet, by mu pomóc. Nowo przybyły miał pod narzuconym na ramiona obszernym czarnym płaszczem jedynie białą koszulę i obcisłe granatowe spodnie wpuszczone w węgierskie buty z cholewami. Miał teżciemne kędzierzawe włosy... i twarz, którą przerażona młoda kobieta rozpoznała w okamgnieniu. Oto stał przed nią napastnik z ulicy Cerutti... Marianna nie pomyliła się: mężczyzna był ranny. Wiedziała już, skąd wzięły się ślady krwi na jej sukni. Patrzyła na wyraźne ciemne plamy na białej koszuli, mniej więcej na wysokości lewego ramienia, gdy nagle nieznajomy osunął się bez przytomności na dywan. Skamieniała obserwowała, jak upada, nie pomyślała nawet o tym, by rzucić się na ratunek, i stałaby tak jeszcze długo, zamieniona w słup soli, gdyby nie usłyszała głosu Jonasa za drzwiami. – Panno Marianno, proszę otworzyć! To ja, Jonas! Drzwi się zaklinowały! Istotnie, mężczyzna upadł tak, że uniemożliwiał otwarcie drzwi. – Chwileczkę, Jonasie! Jużotwieram. Ujęła nieznajomego za nogi i zaczęła ciągnąć z całych sił, by przesunąć go bliżej środka pokoju, ale był zbyt ciężki. Zdołała jedynie, a i to nie bez trudu, poruszyć go na tyle, by umożliwić Jonasowi wciśnięcie się do sypialni. – Proszę zostawić tacę na zewnątrz, nie mogę bardziej otworzyć –

poradziła majordomusowi, przytrzymując skrzydło drzwi. Jonas wślizgnął się z wysiłkiem przez wąską szczelinę. – Co się stało, panno Marianno? Och! Pan baron! – zawołał na widok przeszkody. – Mój Boże! On jest ranny! – Zna pan tego człowieka? – Oczywiście. Należy on, jakby to powiedzieć... do rodziny. To generał Foumier-Sarloveze. Czyżby pani Fortunata nigdy o nim nie opowiadała? Nie można go tu zostawić. Musimy przenieść go na łóżko. Podczas gdy postawny Murzyn podnosił rannego tak łatwo, jakby ten nic nie ważył, i układał ostrożnie na rozesłanym jużłóżku, Marianna przywołała w pamięci wspomnienia. Generał Fournier-Sarloveze? Ależ tak, Fortunata opowiadała jej o nim odrobinę ochrypłym głosem, co – jeśli dobrze znało się Kreolkę – wiele mówiło o charakterze łączącej ich więzi. A więc to był przystojny Francois, jeden z trzech oficjalnych kochanków, drugim był nie mniej uroczy Casimir de Montrond, obecnie na wygnaniu w Anvers, natomiast trzecim – o wiele mniej fascynujący, ale za to dużo bogatszy Gabriel Ouvrard... Co jeszcze powiedziała jej Fortunata? Dlaczego Marianna nigdy go nie widziała u przyjaciółki? Ach tak, był to nieznośny człowiek, „najmniej subordynowany żołnierz w całej armii”, ale jednocześnie „największy w niej zawadiaka”. W jego życiu zdarzały się więc na przemian świetne wyczyny wojenne i przeniesienia do rezerwy, będące skutkiem niezliczonych wybryków i bezustannych pojedynków. Teraz właśnie został prawdopodobnie wysłany do rodzinnego kraju, by

poczekał, ażcesarz zapomni o jego ostatnim wyskoku. Myśląc o Napoleonie, Marianna przypomniała sobie jeszcze informację, którą usłyszała z ust Fortunaty i która ją wówczas głęboko poruszyła: Fournier-Sarloveze, który rzucił się z radością w wir Rewolucji, choć wcześniej służył królowi, nienawidził cesarza. Ten zaś odwzajemniał mu się pogardą, pozwalając jednocześnie, by po kolejnym relegowaniu podejmował na nowo służbę w armii, ze względu na niezwykłe zasługi militarne, dzięki którym otrzymał zresztą stopień generała i tytuł barona. Wszystko to wydawało się jednak Fournierowi zbyt nędzne w porównaniu z tytułami i fortunami, jakie zagarniali marszałkowie. Tak więc, zdaniem Marianny, która miała ponadto świeżo w pamięci niedawne wydarzenia, ranny mężczyzna nie był ani interesujący, ani sympatyczny. W pewnym sensie mógł być nawet niebezpieczny i młoda kobieta nie chciała mieć z nim więcej do czynienia. Wystarczająco szokująca jużbyła myśl, że Fortunata, tak oddana Napoleonowi, miała tyle czułości dla tego postrzeleńca jedynie dlatego, że był przystojny i sprawdzał się jako niestrudzony kochanek! Podczas gdy Jonas, wydając głośne okrzyki rozpaczy, zdjął Fournierowi buty i zaczął opatrywać ranę, Marianna, odwrócona do nich tyłem, zrobiła kilka kroków w stronę drzwi. Miała ochotę zejść na dół i uprzedzić Fortunatę, nie mogła się jednak zdecydować, nie wiedząc, w jaki sposób przyjaciółka rozpoczęła negocjacje z bankierem. Jej wahanie nie trwało długo. Drzwi otworzyły się po nerwowym naciśnięciu klamki przez panią Hamelin, która wołała:

– Zrobiłam, co mogłam, i sądzę, że... Nagle zamilkła. Ponad ramieniem Marianny rzuciła spojrzenie na łóżko, przy którym Jonas postawił lichtarz, by lepiej widzieć. – Francois! – zawołała przerażona. – Mój Boże! Czy on umarł? Z impetem odsunęła Mariannę na bok, rzuciła się ku łóżku, odepchnęła Jonasa, który z podwiniętymi rękawami i szarpiami w dłoni oczyszczał właśnie ranę, z rykiem lwicy przywarła do nieruchomego ciała swego kochanka. – O mój Boże! Pani Fortunato – zaprotestował majordomus – proszę nim tak nie potrząsać, bo go pani zabije. On nie umarł, tylko stracił przytomność. A ta rana nie wygląda na bardzo groźną. Pani Hamelin, którą Marianna podejrzewała o skrzętnie ukrywane upodobanie do wielkich scen na wzór tragedii antycznej, nie słuchała wcale Jonasa, zawodząc niczym korsykańska płaczka. Jednocześnie pieściła czule i pokrywała namiętnymi pocałunkami ciało swego kochanka. Te dziwne zabiegi lecznicze połączone z działaniem soli trzeźwiących, które Jonas przesuwał mu tam i z powrotem pod nosem, sprawiły, że baron otworzył w końcu oczy. Fortunata wydała okrzyk triumfu: – Chwała Bogu! On żyje! – Nikt w to nie wątpił – mruknął Jonas. – Pan generał zemdlał jedynie ze zmęczenia i na skutek upływu krwi. Proszę przestać go tak tarmosić! Pan baron czuje się zupełnie dobrze. Może się pani sama przekonać. Istotnie, ranny usiłował się podnieść, jęcząc z bólu. Po chwili

uśmiechnął się do Fortunaty. – Chyba się starzeję – powiedział. – Ten cholerny Dupont trafił mnie tym razem, ale jużja się mu za to zrewanżuję! – Znowu Dupont! – rozgniewała się pani Hamelin. – Od jak dawna pojedynkujecie się za każdym razem, kiedy się tylko spotkacie? Od dziesięciu lat? Od dwunastu? – Od piętnastu – poprawił spokojnie Fournier. – I ponieważ jednakowo dobrze władamy szpadą, na tym się na pewno nie skończy. Czy nie miałabyś jakiegoś środka wzmacniającego dla biednego rannego, który... Nagle przerwał. Ominąwszy panią Hamelin, jego spojrzenie zatrzymało się na Mariannie, która ze skrzyżowanymi rękoma i ponurą miną stała z tyłu, wpatrując się w ogień na kominku i czekając, aż atmosfera się uspokoi. – Ależ... ja panią znam! – wykrzyknął ranny i widać było, że szuka w pamięci wspomnienia, które z sekundy na sekundę stawało się coraz wyraźniejsze. – Czy to nie pani... – Ja natomiast pana nie znam! – ucięła Marianna sztywno. – Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdybym mogła pomówić przez chwilę z Fortunata, a potem zostawię was samych na tak długo, jak tylko zechcecie. – Mój Boże! – zawołała Kreolka. – Moje ty biedactwo! Przez te wszystkie emocje zupełnie o tobie zapomniałam... I z równym zapałem, z jakim rzuciła się wcześniej na swego

kochanka, podbiegła do przyjaciółki, otoczyła ją ramieniem i szepnęła: – Rozmawiałam z Ouvrardem. Myślę, że się zgadza, chce jednak zamienić z tobą kilka zdań. Może zejdziesz do niego? Czeka na ciebie w małym salonie lustrzanym... Jonasie, zaprowadź pannę Mariannę, a wracając przynieś butelkę koniaku dla generała. Marianna odwróciła się, by wyjść, z ulgą, że może jużnie czuć na sobie spojrzenia Foumiera, w którym dostrzegła bardzo wyraźną drwinę. Było oczywiste, że rozpoznał ją i nie odczuwał wcale zakłopotania na myśl o swej skandalicznej napaści. Zanim opuściła pokój, usłyszała, jak mówi do Fortunaty: – Nie znam imienia ani nazwiska tej uroczej, lecz szorstkiej osoby, ale, nawet nie wiem dlaczego, mam niejasne wrażenie, że jestem wobec niej winien... – Masz gorączkę, kochanie – powiedziała miękko pani Hamelin. – Mogę przysiąc, że nigdy jeszcze nie spotkałeś mojej przyjaciółki Marianny. To zupełnie niemożliwe. Marianna z trudem powstrzymała się od wzruszenia ramionami. Ten nikczemnik wiedział doskonale, że ona nigdy nie odważy się powiedzieć Fortunacie prawdy o burzliwym początku ich znajomości. A zresztą nie miało to większego znaczenia, nie przewidywała bowiem dalszych kontaktów z baronem. Nie musiała nawet wiedzieć, że ten mężczyzna, odrobinę zbyt pewny siebie, nie znosił cesarza, by uważać go za antypatycznego i nie mieć ochoty więcej się z nim spotkać. Poprzysięgła sobie, że zrobi wszystko, by tak się stało. W tej samej chwili, jakby w dziwny sposób odpowiadając na jej myśli, schodzący za nią po schodach

Jonas zamruczał: – Jeśli pan generał zdecyduje się tu zostać, panna Marianna może nie zobaczyć mojej pani przez dłuższy czas. Ostatnim razem nie wychodzili z pokoju przez osiem dni! Marianna nic nie odpowiedziała, zmarszczyła tylko brwi. Nie dlatego, by taka miłosna kuracja wydawała się jej czymś przesadnym, lecz z obawy, że tego typu wyczyn mógłby nie spodobać się Ouvrardowi, aktualnemu oficjalnemu kochankowi Fortunaty. A dla niej, Marianny, nie byłoby korzystne, gdyby człowiek, którego tak teraz potrzebowała, stracił w najbliższych dniach dobre samopoczucie. Z westchnieniem skierowała się do dobrze jej znanego małego salonu, ulubionego pokoju Fortunaty, która mogła tu podziwiać swe zachwycające odbicie powtórzone wiele razy w wielkich lustrach weneckich wprawionych w szarozłote gzymsy. Odbijały się w nich równieżniewielkie ciemnoszare meble w stylu dyrektoriatu, tkanina na ścianach w kolorze wyblakłego różu, delikatne arabeski na żyrandolach z różowymi świecami i jedyny jaskrawy akcent – ogromna ciemnoturkusowa chińska waza, pełna irysów, tulipanów i długich gałązek kwitnącej tarniny. O obecności pani domu świadczyła tu delikatna różana woń, mieszająca się z zapachem drewna palącego się na kominku, niezliczone bibeloty z pozłacanego srebra, porozstawiane w nieładzie, i długi lekki szal porzucony na poręczy fotela. Wszedłszy do salonu i spojrzawszy na Ouvrarda opierającego się łokciem o kominek, Marianna pomyślała, że mimo swej fortuny

mężczyzna ten niezbyt pasował do otoczenia, w którym się znalazł. Nie mogła zrozumieć, co – poza pieniędzmi – pociągało w nim kobiety. Niewysoki czterdziestolatek, z twarzą kuny, z rzedniejącymi przylizanymi włosami, sprawiał wrażenie ubranego wieszaka, mimo że z niezwykłą pieczołowitością dobierał eleganckie stroje, zazwyczaj zbyt bogato zdobione. Miał jednak powodzenie, nie tylko u Fortunaty, która nie ukrywała wcale swej miłości do pieniędzy. Plotka głosiła, że rozmarzona, boska, wiecznie niewinna Juliette Recamier była mu bardzo przychylna, a wraz z nią kilka innych piękności. I choć drugi kochanek pani Hamelin nie wydawał się jej sympatyczniejszy od pierwszego – widocznie tak chciał los – Marianna postarała się przybrać przyjemny wyraz twarzy i z uśmiechem podeszła do bankiera, który odwrócił się usłyszawszy skrzypnięcie drzwi. Z okrzykiem radości Ouvrard ujął obie ręce młodej kobiety, na każdej z nich złożył pocałunek i trzymając je nadal w swych dłoniach, delikatnie pociągnął Mariannę w stronę różowej sofy, na której Fortunata, gdy miała wolny czas, spędzała długie godziny, pojadając słodycze i czytając nieliczne dość śmiałe romanse, jakie zdołały przejść przez surową cenzurę cesarską. – Dlaczego nie zwróciła się pani z tym bezpośrednio do mnie, moja piękna? – wypomniał jej ściszonym tonem, jakby się zwierzał. – Zupełnie niepotrzebnie trudziła pani naszą przyjaciółkę dla takiej błahostki. Słowo „błahostka” sprawiło przyjemność Mariannie. Jej zdaniem dwadzieścia tysięcy liwrów było niebagatelną sumą i jedynie bankier

mógł mówić o tym z tak lekceważącą swobodą, ale dodało to jej odwagi. Ouvrard zaś kontynuował: – Od razu powinna była pani przyjść do mnie... do domu. Uniknęłaby pani w ten sposób wielu godzin niepokoju. – Nigdy bym się nie ośmieliła... – odpowiedziała Marianna próbując uwolnić ręce, które nadal ściskał bankier. – Nie ośmieliłaby się pani? Taka śliczna kobieta? Czy nigdy pani nie mówiono, że piękno mnie fascynuje, że jestem jego niewolnikiem? A cóż można znaleźć w Paryżu piękniejszego od Cesarskiego Słowika? – Cesarskiego Słowika? – Ależtak, taki właśnie nadano pani przydomek, zachwycająca Mario Stello! Nie wiedziała pani o tym? – Mój Boże, nie – przyznała Marianna, która uważała, że jej rozmówca używa zbyt wielu pochwalnych słów jak na człowieka, od którego miała wkrótce pożyczyć dużą sumę pieniędzy. Ouward ciągnął dalej: – Byłem na pani premierze w teatrze Feydeau. Ach, jakie to było cudowne! Co za głos! Co za wdzięk, jaka uroda! Nie skłamię, jeśli powiem, że wprawiła mnie pani w zachwyt! Oczarowała mnie pani! To rzadko spotykane brzmienie, tak wzruszające, wydobywające się z tak doskonałych w kształcie ust! Któżz nas, widzów, nie był gotów uklęknąć, by lepiej wyrazić swój podziw? Dla mnie... – Jest pan nazbyt łaskawy – przerwała zażenowana Marianna, która zaczęła się obawiać, że bankier zechce wprowadzić swe słowa w czyn i padnie przed nią na kolana. – Bardzo proszę, nie mówmy jużo tym

wieczorze... który nie był całkiem taki, jak bym chciała. – Och, to zdarzenie... – Bardzo nieprzyjemne, w istocie, a kłopoty, jakie za sobą pociągnęło, są coraz większe. Dlatego teżproszę mi wybaczyć, jeśli wydam się panu niecierpliwa i nieuprzejma, ale chciałabym mieć pewność. Myślę, że pan rozumie, z jakim zakłopotaniem zwracam się do pana jako do... – Przyjaciela... wiernego i oddanego przyjaciela, mam nadzieję, że nie ma pani co do tego żadnej wątpliwości. – Ależskąd! Czy mogę więc liczyć, że otrzymam tę sumę... na przykład pojutrze? – Oczywiście. Pojutrze po południu? – Nie, to niemożliwe. W tym czasie będę śpiewać w Tuileries dla... Ich Wysokości. Ta liczba mnoga z trudem przeszła Mariannie przez gardło, Ouvrard natomiast – usłyszawszy ją – uśmiechnął się błogo. – Może więc pojutrze wieczorem, po przyjęciu? Będę na panią czekać u siebie w domu. Sprawi mi to jeszcze większą przyjemność. Będziemy mogli porozmawiać... lepiej się poznać. Zaczerwieniwszy się po same uszy, Marianna wstała gwałtownie, wyrywając ręce, które bankier nadal trzymał w swoich dłoniach. Zrozumiała nagle, pod jakim warunkiem Ouvrard był gotów pożyczyć jej pieniądze. Drżąc z oburzenia, wykrzyknęła: – Sądzę, że źle mnie pan zrozumiał, panie Ouvrard. Chodzi mi o

pożyczkę. Oddam panu te dwadzieścia tysięcy liwrów w ciągu trzech miesięcy. Wesoła mina bankiera zamieniła się w grymas niezadowolenia. Wzruszył ramionami. – A kto tu mówi o pożyczce? Kobieta taka jak pani może żądać wszystkiego. Jeśli pani chce, mogę dać znacznie więcej. – Potrzebuję tylko dwudziestu tysięcy... i to jedynie w formie pożyczki. Bankier podniósł się z westchnieniem i zbliżył do młodej kobiety, która przezornie cofnęła się w stronę kominka. Jego głos, jeszcze przed chwilą tak słodki, stał się ostry, a w oczach zapalił się podejrzany płomień. – Interesy proszę zostawić mężczyznom, moja droga, i po prostu przyjąć to, co ofiarowuje się pani ze szczerego serca. – W zamian za co? – Ależza nic... lub za tak niewiele! Odrobinę przyjaźni, wspólnie spędzoną godzinę, prawo patrzenia na panią, wdychania pani zapachu... Znowu wyciągał ku niej swe łapczywe ręce, gotowe muskać i obejmować. Ponad śnieżnobiałym krawatem żółtawa twarz zrobiła się ceglastoczerwona, a jego oczy wpatrywały się pożądliwie w piękne mocno odsłonięte ramiona Marianny. Przebiegł ją dreszcz obrzydzenia. Jak mogła być tak głupia, by zwracać się o pomoc do tego człowieka z podejrzaną przeszłością, który dopiero co wyszedł z więzienia, gdzie znalazł się w lutym po głośnej aferze z meksykańskimi piastrami,

obmyślonej wspólnie z Holendrem nazwiskiem Vandenberghe? To po prostu czyste szaleństwo! – Nie mogę się zgodzić – powiedziała brutalnie, podejmując rozpaczliwą próbę zastraszenia go – na to, czego pan żąda, gdyż Napoleon nie wybaczyłby tego ani panu, ani mnie. Czyżby pan nie wiedział, że jestem... przywilejem... cesarza? – Za przywileje trzeba drogo płacić, signorina. Ci, którzy z nich korzystają, powinni dobrze to zapamiętać... i działać tak, by uniemożliwić podkupienie! Tak czy inaczej, proszę się jeszcze zastanowić! Dzisiaj wieczorem jest pani zmęczona i najwyraźniej poruszona. Ten dzień zaślubin musiał z całą pewnością dać się pani bardzo we znaki! Proszę więc pamiętać, że pojutrze wieczorem będzie na panią czekać u mnie dwadzieścia tysięcy liwrów... lub więcej... I będą czekać przez całą noc, jeśli zajdzie taka konieczność, i przez cały następny dzień! Nie odezwawszy się słowem ani nawet nie spojrzawszy na Ouvrarda, Marianna odwróciła się i skierowała ku drzwiom. Duma i godność nakazywały jej przyjąć postawę obrażonej królowej, lecz w głębi serca ogarnęła ją rozpacz. Straciła jedyną szansę zdobycia pieniędzy, gdyż nigdy, przenigdy nie zgodzi się na warunki zaproponowane przez Ouvrarda. Myślała wcześniej naiwnie, że będzie mogła w uczciwy sposób uzyskać przyjacielską pożyczkę, stwierdzała jednak po raz kolejny, że wszelkie próby zawarcia umowy z mężczyzną przybierały pewną specyficzną formę w sytuacji, gdy kobieta była młoda i piękna. „Znam dziesięciu mężczyzn, którzy daliby ci tyle za jedną noc miłości” –

powiedziała Fortunata, a ona uznała to wówczas za żart. Na ile pani Hamelin była zorientowana w zamiarach Ouvrarda? Czy nie dlatego sama nie doprowadziła tej sprawy do końca, by ta bezwstydna propozycja mogła być uczyniona bezpośrednio Mariannie? Młoda kobieta nie była jednak w stanie uwierzyć, że przyjaciółka byłaby zdolna zastawić na nią tak odrażającą pułapkę. Odpowiedź na pełne goryczy pytanie, które zadawała sobie w myślach, pojawiła się nagle, gdy otwierała drzwi, wychodząc z lustrzanego salonu. Usłyszała dobitny głos Ouvrarda: – Proszę nie zapomnieć: będę na panią czekać. Ale... rzecz jasna, nie trzeba, by droga Fortunata dowiedziała się o naszym małym spisku. Ta czarująca istota jest tak monogamiczna! Monogamiczna? Fortunata? Niewiele brakowało, by Marianna, zapomniawszy o swej złości, roześmiała się bankierowi prosto w nos. Czyżby ten groteskowy błazen uważał, że ma wystarczająco dużo uroku, by przywiązać do siebie „monogamicznie” tego egzotycznego ptaka, jakim była piękna Kreolka? Miała nieodpartą chęć rzucić mu w twarz, że ta „czarująca i monogamiczna istota” wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zaznawała w tym właśnie momencie szalonych rozkoszy w ramionach przystojnego mężczyzny będącego jej czułym kochankiem. Z radością poinformowałaby go o tym, choćby po to, by zobaczyć, jak zareaguje. Wiedziała jednak, że pani Hamelin kierowała swoim życiem tak, jak uważała za stosowne, i za nic w świecie nie chciałaby przysporzyć jej

zmartwień. A poza tym ucieszyła się na myśl, że przyjaciółka nie miała nic wspólnego z niegodziwością Ouvrarda i nie znała zaproponowanych przez niego warunków pożyczki. Nagle wzięła ją pokusa, by powiadomić o wszystkim Fortunatę, i z całą pewnością zrobiłaby to, gdyby nie obecność Fourniera. Nie chciała więcej widzieć tego zuchwalca ani zakłócać miłosnego sam na sam. – Proszę powiedzieć pani Hamelin, że przyjdę jutro ją odwiedzić – zwróciła się do nadchodzącego Jonasa – jeśli oczywiście pan ją zobaczy. – Ależ, panno Marianno, nie może pani tak wyjść. Proszę chwilę poczekać, każę zaprząc konie. – Nie ma potrzeby, właśnie nadjeżdża mój powóz. Przez oszklone drzwi przedsionka ujrzała Gracchusa Hannibala, który zatoczywszy elegancki łuk zatrzymywał konie przed samym podjazdem. Gdy Jonas troskliwie rzucał jej na ramiona kaszmirowy szal, wzięty ze stojącego w pobliżu taboretu, dostrzegła Arkadiusza wysiadającego z powozu i przestraszyła się. Wicehrabia de Jolival nosił na sobie chlubne ślady stoczonej chwilę wcześniej walki: w czarnym fraku brakowało jednej klapy i jednej poły, koronkowy kołnierz koszuli zwisał w strzępach wokół szyi, piękny jedwabny kapelusz był całkowicie pozbawiony denka, on sam zaś miał podbite oko i liczne zadrapania na twarzy. Gracchus, siedzący sztywno na swoim siedzeniu, nie wyglądał o wiele lepiej: bez kapelusza, rozczochrany, z błyszczącymi oczyma i płonącymi policzkami. Nadal jednak trzymał w ręku bat tak pewnie jak zwycięski Jowisz ciskający błyskawice.

– No, no – powiedziała Marianna – ale się urządziliście! Co się stało? – Wszystkiemu winien ten tłum, w którym nas pani zostawiła – mruknął Jolival. – W rzeczy samej wydaje się, że jest pani w lepszym stanie niżmy... Miałem jednak wrażenie, że wyszła pani z domu w różowej sukni? – Jej także przytrafiło się to i owo! Chodźmy już, przyjacielu, najwyższy czas wracać! Potrzebuje pan kąpieli i opatrzenia ran. Do domu, Gracchusie, najszybciej jak to tylko możliwe! – Jeśli chce pani, bym jechał co koń wyskoczy, trzeba przedostać się przez Mur Generalnych Dzierżawców i okrążyć połowę Paryża. – Jedź jak chcesz, bylebyśmy tylko dotarli szybko do domu i nie przedzierali się znowu przez tłum. Kiedy zaprzęg mijał bramę pałacu, Arkadiusz zaczął ponownie wycierać oko chusteczką. – No i jak? – zapytał. – Dostała pani coś? – Dziesięć tysięcy liwrów, które samorzutnie zaproponowała mi pani Hamelin. – To miło z jej strony... ale to jeszcze nie wystarczy. Próbowała pani z Ouvrardem, tak jak radziłem? Marianna zacisnęła wargi i zmarszczyła brwi na wspomnienie tego, co się wydarzyło. – Tak. Fortunata zaaranżowała mi z nim spotkanie, ale nie mogliśmy dojść do porozumienia. On... jest dla mnie zbyt drogi, Arkadiuszu! Zapadła chwila ciszy, podczas której Jolival rozważał to, co powiedziała, bez trudu odczytując prawdziwy sens tych kilku słów.

– No tak – powiedział jedynie. – Czy pani Hamelin zna warunki tego układu? – Nie. I bankierowi zależy, by ich nie poznała. Opowiedziałabym jej jednak o wszystkim bez wahania, gdyby nie była tak strasznie zajęta. – Co takiego robiła? – Zajmowała się pewnym wojakiem rannym w ramię, który spadł na nią niczym komin w bardzo wietrzny dzień... Chyba zajmuje on ważne miejsce w jej życiu. Nazywa się... – Fournier, wiem. Tak więc huzar powrócił? Choć nienawidzi cesarza, nie potrafi długo wytrwać z dala od pól bitewnych. Marianna westchnęła lekko: – Czy jest coś, mój przyjacielu, czego nie wiesz? Jolival spróbował się uśmiechnąć, mimo że zadrapania musiały sprawiać mu ból, i popatrzył zasępionym wzrokiem na resztki swego kapelusza. – Tak... na przykład tego, w jaki sposób zdobędziemy brakujące dwadzieścia tysięcy liwrów. – Zostaje nam tylko jedno: moja biżuteria, nawet jeśli narażę się z tego powodu na przykrości ze strony Napoleona. Chciałabym, by pan jutro sprawdził, czy można ją zastawić. Inaczej... trzeba będzie ją sprzedać. – To nie jest dobra decyzja, Marianno. Proszę mi wierzyć, powinna pani zobaczyć się z cesarzem. Wystarczy poprosić o audiencję, a ponieważśpiewa pani pojutrze w Tuileries...

– Nie... za żadne skarby! Cesarz ażnazbyt dobrze umie zadawać właściwe pytania, a są rzeczy, których nie chcę mu powiedzieć. A poza tym – dodała ze smutkiem – naprawdę jestem morderczynią. Zabiłam kobietę. Nie miałam wcale takiego zamiaru, ale zrobiłam to. I nie marzę wcale o tym, by mu to wyznać; – A czy sądzi pani, że nie będzie zadawał pytań, kiedy dowie się, że sprzedała pani szmaragdy? – Proszę spróbować zagwarantować możliwość ich odkupienia za dwa lub trzy miesiące. I zebrać dla mnie propozycje występów. Będę śpiewać wszędzie tam, gdzie mnie zaproszą. – Zgoda – westchnął Jolival. – Zrobię co w mojej mocy. A na razie proszę wziąć to. Poszperał w kieszonce mocno zabrudzonej białej kamizelki, wyjął z niej coś błyszczącego i okrągłego i wetknął w dłoń Marianny. – Co to jest? – zapytała, pochylając się, by lepiej przyjrzeć się podarunkowi, gdyżw powozie panowała niemal zupełna ciemność. – Mała pamiątka tego wspaniałego dnia – powiedział drwiąco Arkadiusz. – Jeden z medali, które niedawno rozdawano, zdobyty w zaciętej walce. Proszę go zachować, sporo mnie kosztował – dodał, przykładając ponownie chusteczkę do spuchniętej powieki. – Przykro mi z powodu pańskiego oka, drogi przyjacielu. Ale proszę mi wierzyć: nawet gdybym miała żyć tysiąc lat, nigdy nie zapomnę dzisiejszego dnia! Kardynał San Lorenzo Wiemy swej roli kawalera Marianny, książę de Gary pojawił się w

środę w pałacu d’Asselnat, by towarzyszyć jej w drodze do Tuileries. Kiedy powóz ambasady wiózł ich w stronę starego gmachu, młoda kobieta obserwowała zmartwioną minę siedzącego obok niej mężczyzny, który robił bezskuteczne wysiłki, by zachowywać się tak jak zwykle. Z jego czoła nie znikała jednak podłużna zmarszczka, wyraźnie widoczna pod strzechą jasnych włosów, a szczery uśmiech był mniej wesoły niż zazwyczaj. Nie ukrywał zresztą swego zatroskania, gdy Marianna uczyniła delikatną uwagę na ten temat. – Jestem niespokojny, droga Mario. Nie widziałem Napoleona od przedwczorajszego wieczoru, od chwili ślubu, i zastanawiam się, czy dzisiejsze przyjęcie będzie udane. Nie znam jeszcze dobrze Jego Wysokości, ale gdy zobaczyłem, jaki jest wściekły wychodząc z kaplicy... – Cesarz był wściekły? Po wyjściu z kaplicy? A co się stało? – zapytała Marianna, w której oczach zapaliły się iskry ciekawości. Leopold Gary uśmiechnął się, ujął rękę młodej kobiety i złożył na niej szybki pocałunek. – No tak, przecieżpani tam nie było... Opuściła mnie pani... Musi więc pani się dowiedzieć, że wchodząc do kaplicy Napoleon od razu dostrzegł, że przybyło jedynie dwunastu z dwudziestu siedmiu zaproszonych kardynałów. Brakowało piętnastu i proszę mi wierzyć, od razu rzucało się to w oczy. – Ale... jaki był powód tej nieobecności, zamierzonej, jak sądzę? – Niestety, nie ma co do tego żadnej wątpliwości. I tym właśnie

martwimy się ogromnie w ambasadzie. Czy wie pani, jak cesarz zachowuje się wobec papieża? Więzi Jego Świątobliwość w Savonie i nie uznał nawet za stosowne zwrócić się do niego o unieważnienie swego poprzedniego małżeństwa. Uczynił to za niego trybunał duchowny Paryża... Tak więc nieobecność dostojników Kościoła może wzniecać wątpliwości co do prawowitości małżeństwa naszej arcyksiężniczki. To nadzwyczaj nieprzyjemna sytuacja i tych piętnaście pustych miejsc wcale nie ucieszyło księcia von Metternicha. – Ale przecież– powiedziała Marianna z uczuciem niejakiego zadowolenia – wiedzieliście jużo tym, zanim wasza księżniczka opuściła Wiedeń. Mogliście wykazać więcej stanowczości w sprawie ślubu kościelnego, mogliście zażądać, by Jego Świątobliwość usankcjonował odtrącenie cesarzowej Józefiny. Proszę mi nie mówić, że nie mieliście pojęcia, iżpapieżwyklął cesarza przed niemal rokiem. – Wszyscy o tym wiedzieliśmy – potwierdził ze smutkiem Gary. – Czy naprawdę muszę pani przypominać, że od tego czasu zostaliśmy pobici pod Wagram, potrzebowaliśmy pokoju, wytchnienia, nie byliśmy więc na tyle silni, by odmówić prośbie cesarza. – Proszę raczej powiedzieć, że to małżeństwo było dla was nieoczekiwanym podarunkiem losu – dodała Marianna z okrucieństwem, którego zaraz pożałowała, zobaczywszy nieszczęśliwy wyraz twarzy swego towarzysza i usłyszawszy jego westchnienie. – Nigdy nie jest miło przegrywać. Tak czy inaczej, to małżeństwo jest jużfaktem dokonanym i jeśli nawet przykro nam obserwować, z jaką wyniosłością Kościół traktuje naszą księżniczkę, nie możemy w pewnym

stopniu nie przyznać mu racji. I dlatego odczuwam niepokój. Jak pani na pewno wie, wszyscy biskupi i kardynałowie zostali zaproszeni na dzisiejszy koncert. Marianna wiedziała o tym doskonale, wybrała nawet odpowiedni strój na tę okazję. Bladoniebieska suknia z grubego matowego jedwabiu haftowanego w srebrne liście palmowe miała niewielki dekolt i długie rękawy, zakrywające część dłoni. Szyję młodej kobiety zdobił sznur pereł, należących niegdyś do jej matki – jedyna biżuteria, jaką sobie pozostawiła, całą resztę bowiem powierzyła poprzedniego wieczoru Jolivalowi. Teraz zaś powiedziała z beztroskim ruchem ręki: – Mój przyjacielu, zadręcza się pan zupełnie niepotrzebnie. Dlaczego uważa pan, że wrogo nastawieni kardynałowie przyjdą na koncert, jeśli nie pojawili się na ślubie? – Dlatego że zaproszenia waszego cesarza niezwykle przypominają formalne polecenia i że duchowni ci, być może, nie odważą się nie przyjść po raz drugi. Wzięcie udziału w ceremonii ślubnej równało się niejako jej usankcjonowaniu, natomiast wysłuchanie koncertu... A ja obawiam się przyjęcia, jakie zgotuje im Napoleon. Gdyby widziała pani wzrok, jakim objął puste miejsca w kaplicy, byłaby pani równie niespokojna jak ja. Mojemu przyjacielowi Lebzelternowi ażciarki przeszły po plecach. Jeśli konflikt przybierze ostrzejszą formę, znajdziemy się w trudnej sytuacji. Franciszek I pozostaje w dobrych stosunkach z Jego Świątobliwością. Tym razem Marianna nic nie odpowiedziała, niezbyt zainteresowana stanem duszy Austriaków, którzy, jej zdaniem, zasłużyli w pełni na

swoje kłopoty. A poza tym byli jużprawie na miejscu. Powóz przejechał przez most wiodący do Tuileries, minął podcienia Luwru i zbliżał się do wysokiego pozłacanego ogrodzenia otaczającego dziedziniec Carrousel. Coraz wolniej jednak posuwali się do przodu. Wielki tłum paryżan utrudniał dojazd do pałacu, ludzie wciskali się między kraty ogrodzenia, najodważniejsi wspinali się na nie, by lepiej widzieć, mimo sprzeciwów wartowników. Wszyscy wydawali się czymś niezwykle zaciekawieni, a nawet rozbawieni, gdyżsłychać było wesołe okrzyki i śmiechy. – Czy to paryski, czy wiedeński, tłum jest zawsze tak samo ciekawski, nietaktowny i niezdyscyplinowany – mruknął pod nosem książę de Gary. – Proszę spojrzeć, jak napiera na ogrodzenie, nie zwracając uwagi na nadjeżdżające powozy. Mam nadzieję, że pozwoli nam jednak przejechać... Ale jużgoniec ambasady zdołał sprawić, że rozpoznano powóz jego pana, i grenadierzy zaczęli rozsuwać tłum, by umożliwić przejazd. Stangret popędził konie, minął bramę i siedzący w powozie mogli wreszcie ujrzeć przedziwny widok, który tak zaciekawił i zarazem rozbawił paryżan. Na ogromnym dziedzińcu, wśród stojących na baczność żołnierzy na warcie, służby pałacowej i masztalerzy, którzy pilnowali, by powozy z zaproszonymi gośćmi mogły bez trudu podjechać kolejno pod schody wejściowe, przechadzało się piętnastu ubranych odświętnie kardynałów. Każdy z nich trzymał w ręku ogon swej purpurowej sutanny, a za nimi dreptali sekretarze i zausznicy, niczym stado wystraszonych czarnych kur... Spacerowali tam i z powrotem pod

palącymi promieniami słońca, które świeciło na radosnym błękitnym niebie, gęsto obsypanym obłokami lżejszymi od ptasich piórek. Trzeba było jednak wichrzycielskiego i krytycznego usposobienia mieszkańców Paryża, by znaleźć coś zabawnego w majestatycznych czerwonych postaciach, które wydawały się błąkać bez celu, nie oczekując znikąd pomocy, gdyżani służba pałacowa, ani żołnierze nie zwracali na nie uwagi. – Co się dzieje? – zapytała Marianna. Spojrzawszy na księcia de Gary, dostrzegła, że zrobił się blady jak płótno, a pokaźne jasne bokobrody lekko drżały. – Obawiam się, że to jeden z przejawów złości cesarza. Co też jeszcze mógł wymyślić? Powóz zatrzymał się przed podjazdem. Gdy lokaj otworzył drzwi, Gary z pośpiechem zeskoczył na ziemię i podał rękę swej towarzyszce, by pomóc jej wysiąść. – Wejdźmy szybko do środka! Dałbym wiele, by nigdy tego nie oglądać. – I nie zadawać sobie żadnych pytań? – powiedziała Marianna z ironią w głosie. – Jak się nazywa zwierzę, które uprawia taką politykę? Czy nie jest pan przypadkiem strusiem chowającym głowę w piasek? – Są chwile, gdy się zastanawiam, czy pani mnie nie nienawidzi. Prawdę mówiąc, Marianna zadała sobie to pytanie dużo wcześniej, ale teraz odpowiedź nie wydawała się jej istotna. Zatrzymała właśnie wzrok na jednym z prałatów, który ze względu na niewysoki wzrost i capa magna przypominał ogromną czerwoną różę. Stał na ostatnim

stopniu schodów, odwrócony do niej tyłem, w towarzystwie chudego duchownego w czerni, który pochylał swą długą sylwetkę, by lepiej słyszeć. Wydawał się prowadzić ożywioną dyskusję, nie zwracając uwagi na innych księży, rozmawiających w niedużych grupkach. Zafascynował on Mariannę, choć nie umiała wyjaśnić dlaczego. Może jej spojrzenie przykuł kształt głowy nad kołnierzem z gronostaja, kolor siwych włosów pod okrągłą purpurową piuską? A może piękne ręce, którymi prałat wymachiwał w czasie dysputy? Nagle odwrócił głowę. Widok jego profilu sprawił, że z ust Marianny wyrwał się cichy okrzyk, od którego nie mogła się powstrzymać: – Ojciec chrzestny! Krew zalała jej policzki i czoło, gdy rozpoznała człowieka, który przez wiele lat panował w jej dziecięcym sercu na równi z ciotką Ellis. I to samo serce nie zawahało się, gdy zobaczyła teraz zaledwie fragment twarzy. Niewysokim kardynałem był Gauthier de Chazay. – Co pani powiedziała? – zaniepokoił się Gary widząc jej poruszenie. – Zna pani tego... Ona jednak jużgo nie słuchała. Zapomniała o nim w jednej chwili, tak jak zapomniała o całym otoczeniu, o miejscu, w którym się znajdowała, a nawet o sobie samej, by znowu stać się – jak niegdyś – małą dziesięcioletnią dziewczynką biegnącą ile sił w nogach z najgłębszych zakątków parku w Selton na spotkanie księdza de Chazay, jadącego powoli szeroką aleją na swej mulicy. Nawet się nie zdziwiła, że ten, któremu zawsze brakowało pieniędzy i który stale odbywał tajemnicze podróże po Europie, przywdział kardynalską purpurę. Z nim

wszystko było możliwe, także to, czego nie umiała sobie wyobrazić! Ogarnęła ją tak wielka radość, że w zupełnie naturalny sposób zachowała się identycznie jak w dzieciństwie. Ujęła w ręce swą wspaniałą suknię z trenem i pobiegła w stronę oddalających się księży, nie zwracając uwagi na zainteresowanie, jakie wzbudziła. W kilka sekund była jużprzy nich. – Ojciec chrzestny! To niemal nazbyt piękne... Jakże się cieszę!... Śmiejąc się i płacząc jednocześnie, rzuciła się na szyję zaskoczonego kardynała, który zaledwie zdążył ją rozpoznać, zanim znalazła się w jego ramionach. – Marianna! – Tak, to ja! Och, mój ojcze, jaka jestem szczęśliwa! – Ty tutaj? Czy ja śnię? Skąd się wzięłaś w Paryżu? Odsunął ją od siebie na wyciągnięcie ramion i przyglądał się jej z radością pomieszaną ze zdumieniem, nie dbając o swą kardynalską godność. – A jednak to nie sen! Mój Boże, maleńka, ależjesteś teraz piękna! Pozwól, że cię ucałuję jeszcze raz!... Na oczach oszołomionego chudego księdza i księcia de Gary, który odruchowo podszedł za swą towarzyszką, kardynał i Marianna ponownie rzucili się sobie w ramiona z zapałem nie pozostawiającym wątpliwości co do łączących ich serdecznych uczuć. Te czułe oznaki przywiązania, niezgodne z etykietą, z całą pewnością dały do myślenia chudemu księdzu, który zaczął pokaszliwać i z

szacunkiem klepać prałata delikatnie po ramieniu. – Proszę mi wybaczyć, wasza wielebność, ale należałoby być może... To znaczy... no cóż... okoliczności nie są... Otóżwasza wielebność powinien wiedzieć, że wszyscy na nas patrzą! Tak teżbyło. Służba pałacowa, masztalerze, a także spacerujący prałaci przyglądali się z zainteresowaniem niezwykłej grupie, jaką tworzyli niewysoki kardynał i czarująca młoda kobieta, ubrana z przepychem, a także ksiądz w czarnej sutannie i przystojny austriacki oficer. Zewsząd słychać było szepty i chichoty. Jedynie Leopold Clary wydawał się stać jak na rozżarzonych węglach. Gauthier de Chazay wzruszył natomiast ramionami. – Proszę nie mówić głupstw, Bicherte! Niech sobie patrzą, ile tylko chcą. Czy wie pan, że właśnie odnalazłem swoje dziecko... swoją chrześnicę, by wyjaśnić to dokładniej. Na pewno chciałbyś, przyjacielu, bym cię przedstawił? Marianno, moja śliczna, oto ksiądz Bicherte, który wiernie mi sekretarzuje. A ty, mój drogi, musisz wiedzieć, że ta piękna dama to lady Marianna... Nagle przerwał, zdawszy sobie sprawę z tego, co właśnie zamierzał powiedzieć, powodowany radością i entuzjazmem. Z jego twarzy zniknął uśmiech, jakby starty w jednej chwili niewidzialną ręką. Popatrzył na Mariannę z niepokojem: – To niemożliwe – szepnął. Jak to się stało, że jesteś tutaj, we Francji, w tym pałacu, w towarzystwie Austriaka... – Książę Leopold Clary und Aldringen, do usług – wyjaśnił młody mężczyzna, trzaskając obcasami i pochylając się w ukłonie.

– Miło mi pana poznać – powiedział machinalnie kardynał pogrążony w myślach. – A więc... skąd wzięłaś się w Paryżu, przecieżostatni raz widzieliśmy się w... i gdzie podział się... Marianna przerwała mu pośpiesznie, obawiając się tego, co miało się zaraz wydarzyć. Przestraszona mina księcia de Clary, który z całą pewnością usłyszał wypowiedziane nie w porę słowa „lady Marianna”, była jużwystarczającym powodem do niepokoju. – Wytłumaczę ci to wszystko później, drogi ojcze chrzestny. To bardzo długa historia, a poza tym nie mogę opowiadać jej tutaj, na tym dziedzińcu. Powiedz mi raczej, co ty tu robisz. Jeśli dobrze zrozumiałam, zamierzałeś wracać na piechotę, czy tak? – Dalibóg, robię to samo co inni – rozłościł się kardynał. – Kiedy przybyliśmy, wielki marszałek dworu nakazał nam natychmiast odejść, gdyżJego Korsykańska Wysokość nie zgodził się nas przyjąć. Śmieszny pyszałek! – Wasza wielebność – powiedział błagalnym tonem ksiądz Bichette rozglądając się wokół przerażonymi oczyma – proszę uważać na słowa. – Będę mówić to, co zechcę! Zostałem przepędzony, czyżnie? I nawet okazano nam specjalne względy, odsyłając wszystkie nasze powozy, byśmy mogli dać gapiom ucieszne widowisko: piętnastu kardynałów w zakurzonych i podkasanych sutannach wracających na piechotę jak domokrążcy! Mam nadzieję, że zacny lud Paryża doceni właściwie uprzejmość swego władcy! Ksiądz de Chazay zrobił się tak czerwony jak suknia duchowna, którą miał na sobie, a jego arystokratyczny głos, zazwyczaj tak łagodny, zaczął

grzmieć coraz głośniej. Clary zaś wtrącił się do rozmowy: – Jeśli dobrze rozumiem, wasza wielebność należy do tych, którzy uważali, że nie powinni być obecni na ślubie naszej arcyksiężniczki – powiedział dość sztywno. – Wydaje się oczywiste, że cesarz nie mógł puścić płazem takiego afrontu. Przyznaję, że spodziewałem się czegoś znacznie gorszego. – Proszę się nie obawiać, z całą pewnością przyjdzie czas na coś znacznie gorszego! Jeśli zaś chodzi o arcyksiężniczkę, niech mi pan wierzy, jest nam niezmiernie przykro, ale naszym obowiązkiem wobec Jego Świątobliwości jest zgodzić się w pełni ze stanowiskiem, jakie zajął. Małżeństwo Napoleona i Józefiny nie zostało unieważnione przez Rzym. – Inaczej mówiąc, zdaniem księdza, nasza księżniczka nie jest zamężna, czy tak? – uniósł się gniewem Clary. Marianna, przerażona, że oto pojawia się nowy powód do skandalu, pośpiesznie wmieszała się między nich: – Przez litość, panowie, nie tutaj... Ojcze chrzestny, nie możesz odejść stąd pieszo. Przede wszystkim jednak powiedz mi, proszę, gdzie mieszkasz. – U przyjaciela, kanonika Philiberta de Bruillard, na ulicy Chanoinesse. Może jużwiesz, maleńka, że pałac należący do naszej rodziny jest teraz w rękach jakiejś artystki operowej, pozostającej w bliskich kontaktach z Napoleonem... Z oczywistych względów nie mogłem więc tam zamieszkać.

Marianna doznała nagle wrażenia, że umiera. Te straszliwe słowa zadawały jej ranę, przez którą wyciekała cała dusza. Blada jak płótno, cofnęła się, po omacku poszukała ramienia Leopolda Clary i oparła się na nim. Bez tego wsparcia z całą pewnością upadłaby prosto w kurz, ten sam, który pokrywał czerwone trzewiki dostojnika Kościoła. Kilka zdań wypowiedzianych przez kardynała ukazało wyraźnie przepaść, jaka utworzyła się pomiędzy jej dzieciństwem a chwilą obecną. Naraz przeraziła się, że Austriak, naiwnie szczery i staromodnie rycerski, zechce dać świadectwo prawdzie i oznajmi bez ogródek, pragnąc stanąć w jej obronie, że tą artystką operową jest właśnie ona, Marianna. Zamierzała, rzecz jasna, powiedzieć wszystko ojcu chrzestnemu, ale chciała zrobić to w odpowiedniej chwili, nie tutaj, nie w tym tłumie... Próbując rozpaczliwie zapanować nad wzburzeniem, uśmiechnęła się słabo, a jej ręka zacisnęła się na rękawie księcia. – Złożę ci tam wizytę dziś wieczorem, jeśli pozwolisz. A teraz, ojcze chrzestny, powóz pana Clary odwiezie cię do domu. Młody Austriak ażsię wzdrygnął. – Ależ... och, moja droga, co na to powie cesarz? Marianna rozgniewała się i jak zawsze wykorzystała natychmiast swój gniew jako środek łagodzący miotające nią uczucia. – Nie jest pan poddanym cesarza, mój drogi książę. A poza tym pragnę panu przypomnieć, że pański władca utrzymuje doskonałe stosunki z ojcem świętym. Tak właśnie pan powiedział, czy teżmoże źle pana zrozumiałam?

Leopold Gary wyprężył się, unosząc brodę, jakby nagle znalazł się przed samym Franciszkiem I. – Dobrze mnie pani zrozumiała. Wasza wielebność, mój powóz i moi ludzie są do pańskiej dyspozycji. Proszę uczynić mi zaszczyt i... Nie odwracając się, ruchem ręki przywołał stangreta, który widząc dziwne zachowanie młodego attache ambasady nie ruszył się do tej pory spod schodów pałacu. Gdy powóz zatrzymał się tużprzy księciu, jeden z lokajów zeskoczył na ziemię, otworzył drzwi i opuścił stopień. Wzrok kardynała spoczął najpierw na młodej kobiecie ubranej na niebiesko, nagle mocno pobladłej, a następnie przesunął się na niemal równie bladego księcia w białym mundurze. W spojrzeniu błękitnych szczerych oczu kryło się wiele pytań, jednak Gauthier de Chazay nie wypowiedział głośno żadnego z nich. Majestatycznym ruchem podsunął Austriakowi pierścień z szafirem do ucałowania, potem powtórzył ten sam gest wobec Marianny, która uklękła, nie dbając o to, że się zakurzy. – Będę na ciebie czekał dziś wieczorem, po adoracji Najświętszego Sakramentu. Och, byłbym zapomniał... Jego Świątobliwość Pius VII nadał mi godność kardynała San Lorenzo Fuorimuore. Pod tym nazwiskiem jestem znany... i przyjmowany we Francji. W kilka chwil później austriacki powóz mijał bramę Tuileries, odprowadzany zazdrosnym wzrokiem innych dostojników Kościoła pozostawionych samym sobie, którzy zresztą, jeden po drugim, decydowali się opuścić dziedziniec, wraz ze swą świtą, w poszukiwaniu powozu do wynajęcia. Nie ruszając się z miejsca, Marianna i Clary

patrzyli, jak znika im z oczu kardynał San Lorenzo. Młoda kobieta machinalnie otrzepała rękawiczką kurz ze srebrnych liści palmowych na sukni i odwróciła się do swego towarzysza. – Czy teraz jużwejdziemy? – Tak... zastanawiam się tylko, jak zostaniemy przyjęci. Połowa mieszkańców tego pałacu widziała, jak zaofiarowaliśmy powóz człowiekowi, którego Jego Cesarska Wysokość – nie mam co do tego żadnych wątpliwości – uważa za swego wroga. – Zadaje pan sobie za dużo pytań, mój przyjacielu. Wejdźmy do środka, to się przekonamy. A poza tym, proszę mi wierzyć, są w życiu rzeczy o wiele gorsze niżzłość cesarza! – mruknęła pod nosem, zastanawiając się, jak zareaguje wieczorem ojciec chrzestny, kiedy się dowie... Myśl ta pomniejszała głęboką radość, jaką odczuwała od momentu, gdy ujrzała księdza de Chazay, ale nie zdołała zniszczyć jej całkowicie. Tak dobrze było znowu go zobaczyć, zwłaszcza w chwili, gdy tak bardzo potrzebowała jego pomocy. Usłyszy z pewnością wiele nieprzyjemnych słów, jej kariera śpiewaczki zostanie poddana bardzo surowej ocenie... ale w końcu ojciec chrzestny ją zrozumie. Nie znała człowieka, który byłby bardziej wyrozumiały i współczujący od księdza de Chazay... Dlaczego więc kardynał San Lorenzo miałby być inny? Przypomniała sobie instynktowną nieufność, jaką wzbudził w nim niegdyś lord Cranmere. Na pewno więc będzie pobłażliwy dla swej nieszczęśliwej chrześnicy, którą kochał, jak sam mówił, niczym własne dziecko...

Zważywszy to wszystko, mogła czekać na wieczór z nieskończenie większą nadzieją niżniepokojem. Gauthier de Chazay, kardynał San Lorenzo, bez trudu zdoła sprawić, że papieżunieważni małżeństwo, które ciążyło wielkim brzemieniem nad jego chrześnicą... Nigdy dotychczas Marianna nie była w tym skrzydle Tuileries. Sala marszałkowska, w której miał się odbyć koncert przygnębiła ją swym przepychem i rozmiarami. Dawna sala gwardyjska Katarzyny Medycejskiej była ogromnym pomieszczeniem, znajdującym się w centralnej części pałacu, wysokim na dwa piętra, zwieńczonym kopułą. Na wysokości pierwszego piętra, na wprost estrady dla artystów, wybudowano wielki balkon, na którym jużwkrótce miał pojawić się cesarz wraz z rodziną. Balkon ten podtrzymywały cztery olbrzymie pozłacane kariatydy, przedstawiające pozbawione rąk kobiety w strojach udrapowanych na sposób rzymski. Z jednej i drugiej strony balkonu ciągnęła się wokół całej sali galeria z arkadami, wyłożona czerwonym aksamitem z wyhaftowanymi gdzieniegdzie złotą nicią cesarskimi pszczołami. Rogi sufitu, tworzącego czteroczęściową kopułę, zdobiły pozłacane monumentalne trofea, a na jego środku wisiał wielki żyrandol z rżniętego kryształu, który jednak musiał wydać się komuś niewystarczający, gdyżdodano cztery inne żyrandole w podobnym stylu, ale mniejsze. Na samym sklepieniu namalowano alegoryczne freski, a ostatnim elementem nadającym tej sali wojskowy charakter były wiszące na ścianach portrety czternastu marszałków poprzedzielane popiersiami dwudziestu dwu generałów i admirałów. Mimo tłumu wypełniającego cały dół i galerię, Marianna poczuła się

zagubiona w tej sali rozległej niczym katedra. Wokół panował gwar jak w ptaszarni, w którym gubiły się pojedyncze dźwięki instrumentów strojonych przez muzyków. Widziała przed sobą morze twarzy, falujących w oślepiającym kalejdoskopie barw i błysków drogich kamieni, tak że przez chwilę nie była w stanie rozróżnić żadnej z nich. Nagle dostrzegła zbliżającego się ku niej wielkiego marszałka we wspaniałym fioletowo-srebrnym stroju. Duroc zwrócił się do Leopolda Gary: – Książę von Schwartzenberg pragnie pana natychmiast widzieć. Oczekuje pana w gabinecie Napoleona. – W gabinecie Na... – Tak. I lepiej będzie, jeśli się pan pospieszy. Młody książę wymienił z Marianną skonsternowane spojrzenie. To zaproszenie mogło oznaczać tylko jedno: cesarz wiedział jużo pożyczeniu powozu kardynałowi i biednego Austriaka czekały ciężkie chwile. Nie chcąc, by ponosił odpowiedzialność za nie swoje winy, młoda kobieta powiedziała: – Wiem, dlaczego wzywa się księcia do Jego Wysokości, panie marszałku, a ponieważchodzi tu o sprawę, która dotyczy wyłącznie mnie, proszę, bym mogła mu towarzyszyć. Zatroskana twarz księcia Frioulu nie rozchmurzyła się. Wręcz przeciwnie, Duroc obrzucił Mariannę surowym spojrzeniem. – Nie wolno mi wprowadzać do Jego Wysokości osób, których nie zaprosił. Mam natomiast oddać panią w ręce panów Gosseca i

Picciniego, którzy oczekują pani przy orkiestrze. – Proszę zrobić dla mnie wyjątek, książę! Jego Wysokość jest o krok od popełnienia niesprawiedliwości. – Jego Wysokość doskonale wie, co robi! Książę, powinien pan już tam pójść. Pani natomiast zechce udać się za mną. Chcąc nie chcąc, Marianna musiała rozstać się ze swym towarzyszem i pójść za wielkim marszałkiem dworu. Jej przejściu przez salę towarzyszyły ciche szepty i dyskretne oklaski, na które jednak nie zwróciła wcale uwagi, zaabsorbowana swoimi kłopotami. Nieśmiało, lecz silnie ujęła Duroca pod ramię. – Muszę zobaczyć się z cesarzem, panie marszałku. – Zobaczy się z nim pani, ale później. Jego Wysokość raczył oznajmić, iżspotka się z panią po koncercie. – Raczył oznajmić... Ależjest pan oficjalny, książę. Czyżbyśmy już nie byli przyjaciółmi? Przez zaciśnięte usta Duroca przemknął cień uśmiechu. – Oczywiście, że jesteśmy przyjaciółmi – szepnął pośpiesznie. – Ale Napoleon jest wściekły... i nie wolno mi okazywać pani uprzejmości! – Czyżbym popadła w niełaskę? – Nie umiem powiedzieć, ale... chyba można by to tak określić. – W tej sytuacji – Marianna usłyszała za sobą miły rozwlekły głos – mój drogi Duroc, proszę pozwolić mi z nią chwilę porozmawiać. My, będący w niełasce, powinniśmy się trzymać razem, czyżnie? Młoda kobieta rozpoznała Talleyranda, zanim skończył mówić.

Elegancki jak zawsze, w oliwkowym fraku przybranym orderami, wspierając kaleką nogę w obcisłej białej jedwabnej pończosze laską ze złotą gałką, uśmiechnął się wyzywająco do Duroca, służąc Mariannie ramieniem. Zadowolony, być może, że się od niej uwolnił, wielki marszałek dworu ukłonił się i powiedział odchodząc: – Nie oddalajcie się tylko zbytnio, cesarz wkrótce tu będzie. – Wiem – szepnął Talleyrand. Zmyje tylko głowę młodemu Clary’emu i pouczy go, że nie można nazbyt mocno ulegać wdziękom pięknej kobiety. Znam go, cała sprawa nie potrwa dłużej niżpięć minut. Mówiąc to, prowadził Mariannę ku jednemu z wysokich okien. Obojętny ton, jakim wypowiadał te słowa, zapowiadał miłą i nic nie znaczącą rozmowę salonową, lecz jużwkrótce miała się przekonać, jak poważny temat zostanie poruszony. – Clary z pewnością przeżywa teraz ciężkie chwile – mruczał dalej wielki szambelan – obawiam się jednak, że to na pani skupi się cała złość cesarza. Co teżpani strzeliło do głowy? Czy musiała się pani rzucać na szyję jakiemuś kardynałowi na samym środku dziedzińca Tuileries... i to kardynałowi będącemu w niełasce? Jest to jedna z tych rzeczy, których się nie robi... chyba że chodziłoby o kogoś bardzo bliskiego... Marianna nie odezwała się ani słowem. Jak zdołałaby wytłumaczyć, dlaczego tak postąpiła, nie ujawniając swej prawdziwej tożsamości? Czyżnie była dla Talleyranda niejaką panną Mallerousse, Bretonką bez urodzenia, kimś, kto w żadnym razie nie mógł obcować tak blisko z dostojnikiem Kościoła? Podczas gdy próbowała, bezskutecznie zresztą,

znaleźć wiarygodne wyjaśnienie swego zachowania, książę Benewentu mówił dalej: – Poznałem swego czasu księdza de Chazay. Zaczynał jako wikary mego stryja, arcybiskupa diuka Reims, który jest teraz jałmużnikiem króla na wygnaniu. Marianna, którą nagle ogarnął niepokój, miała wrażenie, że po każdym ze słów księcia coraz mocniej zaciskają się wokół niej oka sieci. Przypomniała sobie dzień swego ślubu, wysoką sylwetkę i pociągłą twarz Jego Eminencji de Talleyrand-Perigorda, kapelana Ludwika XVIII. Jej ojciec chrzestny był istotnie w dobrych stosunkach z prałatem, który nawet pożyczył szaty i insygnia liturgiczne na czas ceremonii w Selton Hall. Talleyrand, jakby nie zauważając jej wzburzenia, mówił znowu, głosem jednostajnym i spokojnym – niczym tafla jeziora w piękny bezwietrzny dzień. – Mieszkałem wówczas na ulicy de Bellechasse, niedaleko ulicy de Lille, noszącej wtedy nazwę de Bourbon, i utrzymywałem bliskie kontakty z mieszkającą w sąsiedztwie rodziną księdza. Ach, cóżto były za wspaniałe czasy! – westchnął. – Prawdę mówiąc, ten, kto nie przeżył tych kilku lat przed rokiem 1789, nie może nic wiedzieć o rozkoszach życia. Myślę, że nigdy nie spotkałem piękniejszej, bardziej zgodnej i czułej pary niżmarkiz i markiza d’Asselnat... w których pałacu teraz pani mieszka. Mimo że starała się panować nad sobą, Marianna doznała zawrotu głowy. Zacisnęła dłoń na ręce Talleyranda, uczepiła się jego ramienia, by nie dać się ponieść wzruszeniu. Z trudem łapała oddech, tak mocno biło

jej serce. Czuła, że jeszcze chwila, a nogi odmówią jej posłuszeństwa. Tymczasem książę, spokojny i obojętny, stał nieporuszony, obserwując otoczenie spod ciężkich półprzymkniętych powiek. W tym momencie zbliżyła się do nich wysoka, płomiennie ruda kobieta o żywej twarzy, niezwykle piękna, ubrana na biało. – Nie wiedziałam, że tak bardzo interesuje się pan operą, mój drogi książę – odezwała się z wyniosłością wielkiej damy. Talleyrand ukłonił się jej z powagą. – Podziwiam piękno w każdej jego postaci, księżno. Nie powinno to pani dziwić, przecieżzna mnie pani tak dobrze. – Toteżwcale mnie to nie dziwi. Teraz jednak powinien pan odprowadzić tę... osobę na estradę. Ten mały mi... to jest, chciałam powiedzieć... para cesarska zaraz pojawi się na sali. – Jużtam idziemy, dziękuję pani. – Kto to? – zapytała Marianna, gdy rudowłosa piękność się oddaliła. – Dlaczego tak ostentacyjnie mną gardzi? – Gardzi wszystkimi... a samą sobą bardziej niżkimkolwiek innym od chwili, gdy zgodziła się w końcu zostać damą dworu Józefiny. To pani de Chevreuse. Jak sama pani widziała, jest bardzo piękna. Ale jest też inteligentna i dowcipna, i bardzo nieszczęśliwa, gdyżmusi stale tłumić swe gwałtowne usposobienie. Proszę pomyśleć, jest zmuszona mówić „Wasza Cesarska Wysokość” do kogoś, kogo prywatnie nigdy nie nazywa inaczej niż„mały mizerak”. Słyszała zresztą pani, jak o mało jej się to nie wymknęło. Jeśli zaś chodzi o pogardę dla pani... Talleyrand zwrócił nagle spojrzenie koloru morskiej wody na

Mariannę i powiedział poważnie: – ... nie ma ona innego powodu niżten, który sama jej pani dała. Osoba nosząca nazwisko de Chevreuse nie może nie pogardzać śpiewaczką operową imieniem Maria Stella... natomiast otworzyłaby szeroko ramiona córce markiza d’Asselnat. Zapadła cisza. Lekko pochylony ku swej towarzyszce, Talleyrand spojrzał jej głęboko w oczy. – Od jak dawna pan wie? – zapytała Marianna, nagle dziwnie spokojna. – Od kiedy cesarz podarował pani pałac przy ulicy de Lille. Tego dnia zrozumiałem, skąd wzięło się to niejasne wspomnienie, którego nie umiałem przypisać niczemu konkretnemu, skąd – to podobieństwo, którego nie umiałem określić. Wiedziałem już, kim pani jest naprawdę. – Dlaczego więc nic pan nie powiedział? Talleyrand wzruszył ramionami. – A po co? W sposób najbardziej nieoczekiwany na świecie zakochała się pani w mężczyźnie, którego powinna była pani nienawidzić. – Do którego łóżka jednak pan mnie wepchnął! – zareagowała gwałtownie Marianna. – I żałowałem tego!... Właśnie tego dnia, o którym pani opowiedziałem. A potem pomyślałem, że lepiej pozostawić rzeczy swemu biegowi i pozwolić, by czas zrobił swoje. Ta miłość nie potrwa długo. Ani ta miłość, ani pani kariera artystyczna...

Zaskoczona Marianna zapytała: – A dlaczego, jeśli można wiedzieć? – Z jednego jedynego powodu. Pani przeznaczeniem nie jest ani Napoleon, ani teatr. Nawet jeśli będzie pani próbowała przekonywać samą siebie, że jest inaczej, należy pani do nas, do arystokracji, i to do najlepszej jej części. Tak bardzo przypomina pani ojca! – A więc naprawdę pan go znał? – Marianna zapragnęła nagle, całym sercem i duszą, poznać wreszcie prawdę o człowieku, bez którego nie byłoby jej na świecie, a którego znała jedynie z portretu. – Proszę mi o nim opowiedzieć! Talleyrand delikatnie zdjął drżącą dłoń młodej kobiety ze swego przedramienia, ale przytrzymał ją jeszcze przez chwilę. – Później. W tym miejscu nie należy przywoływać jego ducha. Nie czułby się tu dobrze. Ale oto i cesarz. Musi pani stać się znowu, przynajmniej na jakiś czas, Marią Stellą. Poprowadził ją teraz szybciej w stronę muzyków, wśród których Marianna dostrzegła Gosseca, przywołującego ją gorączkowymi ruchami ręki, Picciniego, otwierającego partytury przy fortepianie, i Paera, cesarskiego kapelmistrza, wycierającego starannie batutę. Gdy jużmieli zbliżyć się do orkiestry, Marianna, ulegając nagłemu impulsowi, zatrzymała Talleyranda. – Jeśli moim przeznaczeniem nie jest... ani cesarz, ani teatr, to co nim jest, pana zdaniem? – Miłość, moja droga! – Ależ... my się kochamy.

– Nie rozumie pani. Powiedziałem: miłość... wielka miłość, taka, która burzy porządek świata, daje początek niezniszczalnym dynastiom... pokona nawet śmierć. Taka wreszcie, której nigdy nie zazna większość ludzi. – Dlaczego więc ja miałabym jej zaznać? – Jeśli bowiem pani, Marianno, jej nie znajdzie, oznaczałoby to, że nie istnieje, a musi istnieć, choćby po to, by ludzie tacy jak ja mogli nadal zaprzeczać jej istnieniu! Młoda kobieta, głęboko poruszona, patrzyła, jak ten dziwny kulawy mężczyzna oddala się nierównym – a mimo to dystyngowanym – krokiem. Przeczuwała, że za tymi słowami, tak nie pasującymi do osoby i legendy Talleyranda, za tym przypomnieniem przynależności do wspólnej kasty kryła się jakby propozycja przyjaźni, a w każdym razie pomocy... Złożona została w momencie, gdy tak bardzo jej potrzebowała! Czy jednak można było wierzyć w szczerość księcia Benewentu? Mieszkając pod jego dachem Marianna poznała lepiej niż ktokolwiek inny ten rodzaj czaru, który wokół siebie roztaczał, tym silniejszy, że wydawał się całkowicie bezwiedny. Przypomniała sobie nagle słowa księcia de Montrond, które powtórzyła jej kiedyś ze śmiechem Fortunata Hamelin: „Och, któżby go nie lubił? Jest tak występny!” Co chciał jednak osiągnąć tego wieczoru? Bez żadnej ukrytej myśli przywrócić ją życiu zgodnemu z jej urodzeniem? Czy teżodseparować ją bardziej od cesarza... którego, jak mówiono, zdradzał na korzyść cara? Zabrzmiały trąbki, rozległ się dostojny stukot laski hrabiego de

Segur, wielkiego mistrza ceremonii, i w ogromnej sali zapadła cisza pełna szacunku, a wszystkie oczy zwróciły się w stronę dużego balkonu, na którym pojawiła się – wśród wspaniałych toalet i obwieszonych orderami mundurów – para cesarska. Marianna zdążyła dostrzec jedynie dwie sylwetki, zielony mundur Napoleona, różową suknię Marii Ludwiki na migocącym tle strojów dam dworu i adiutantów, a potem nie widziała jużnic, gdyżtak jak cały dwór pochyliła się w ukłonie. Dlaczego ukłon ten nie mógł trwać wiecznie? Kiedy Marianna podniosła oczy ku nowożeńcom, wydali się jej uosobieniem szczęścia. Poczuła się boleśnie zraniona. Miała przed sobą obraz doskonałej harmonii... Nie spojrzawszy ani razu na salę, Napoleon pomógł żonie usiąść, z czułością i przesadną atencją ucałował nawet jej dłoń, którą zatrzymał w swojej, gdy sam zajął miejsce na krześle. Przez dłuższą chwilę nadal pochylał się ku Marii Ludwice, mówiąc coś cicho i nie zwracając uwagi na otoczenie. Zaskoczona Marianna, stojąc obok fortepianu, nie wiedziała, jak się zachować. Wszyscy usiedli, czekając, ażcesarz da znak do rozpoczęcia koncertu, który na jego życzenie miał dać Marii Ludwice odpoczynek między wystawnym obiadem a przyjęciem, podczas którego członkowie korpusu dyplomatycznego i francuskich władz mieli złożyć gratulacje nowej cesarzowej. Napoleon nadal szeptał coś z uśmiechem żonie i Marianna cierpiąc katusze, miała nagle wrażenie, że estrada, na której stała, była swego rodzaju pręgierzem, pod którym postawił ją dla okrutnego kaprysu

bezlitosny kochanek. Ogarnęła ją przemożna chęć, by uciec z tej kapiącej złotem sali, od tych setek wpatrzonych w nią oczu. Niestety, nie mogła tego zrobić... Tam, w górze, na balkonie, hrabia de Segur pochylał się z szacunkiem ku Jego Wysokości, prosząc najwyraźniej o pozwolenie na rozpoczęcie koncertu... Nawet nie spojrzawszy na niego cesarz wykonał lekceważący ruch wyrażający przyzwolenie, i po chwili dał się słyszeć uroczysty stukot laski mistrza ceremonii. Niczym echo zawtórowały mu szybkie uderzenia pałeczki Paera o pulpit dyrygencki. Aleksander Piccini wydobył pierwszy akord z fortepianu, pociągając za sobą skrzypce. Przestraszone spojrzenie, jakie rzucił Mariannie, mówiło wyraźnie, że jej wzburzenie było ażnazbyt widoczne. W kącie młoda kobieta dostrzegła zaniepokojoną twarz Gosseca, wyciągniętą ku niej w niemym błaganiu. Nigdy dotychczas nie widziano, by cesarz potraktował z równą wyniosłością jakąkolwiek inną sławną artystkę. Marianna przypomniała sobie jednak, że – jeśli wierzyć w to, co mówił Duroc – popadła w niełaskę, ponieważnie pozwoliła, by jej leciwy ojciec chrzestny szargał kardynalską purpurę w paryskim błocie. Na szczęście gniew pomógł jej zwalczyć zmieszanie. Pierwszym utworem, jaki miała wykonać, była aria westalki, ulubiony fragment muzyczny cesarza. Wziąwszy głęboki oddech, by uspokoić nierówne bicie serca, rozpoczęła z siłą, która urzekła słuchających. Wyrażając rozpacz Julii, westalki skazanej na zamurowanie żywcem, która tak bardzo pragnie żyć, Marianna śpiewała w sposób, który zdołał poruszyć zblazowaną publiczność. Osiągnęła szczyt swych możliwości w nadziei,

że uda się jej wreszcie skupić na sobie uwagę Napoleona. W końcowej części arii jej głos wibrował tak przejmującym bólem, że sala wypełniła się burzliwymi, entuzjastycznymi, nie kończącymi się brawami. Było to niezgodne z ceremoniałem, zgodnie z którym jedynie władcy mogli dawać sygnał do oklasków. Jednak kunszt śpiewaczki rozpalił audytorium. Marianna podniosła wzrok ku cesarskiemu balkonowi, pełna nadziei... Niestety, Napoleon nie tylko na nią nie patrzył, ale zdawał się w ogóle nie zauważać jej obecności na estradzie. Mówił coś, pochylony ku Marii Ludwice, która słuchała go ze spuszczonymi oczyma, z głupim uśmiechem i tak czerwonymi policzkami, że Marianna domyśliła się, iż prawi jej frywolne komplementy. Ze złością rozkazującym gestem dała znak Paerowi, by rozpoczął następną melodię, arię z Potajemnego małżeństwa Cimarosy. Nigdy przedtem bez wątpienia nie zaśpiewano tej lekkiej i tkliwej pieśni włoskiego mistrza z równie posępną zawziętością. Ze wzrokiem utkwionym w cesarzu Marianna wydawała się dążyć jedynie do tego, by na nią spojrzał. Serce miała przepełnione gwałtowną złością, która odebrała jej rozsądek i panowanie nad sobą. Dlaczego ta głupia wiedenka uśmiechała się z miną kotki, przed którą postawiono miseczkę mleka? I kto ośmielił się mówić, że ona lubi muzykę! Być może Marii Ludwice podobały się wyłącznie austriackie melodie, gdyżnie tylko nie słuchała śpiewu Marianny, ale w samym środku arii dał się nagle słyszeć jej śmiech... dziecinny śmiech, zbyt jednak głośny, by mógł przejść nie zauważony.

Z twarzy Marianny odpłynęła cała krew. Pobladła, zamilkła w pół słowa. Błyszczącymi oczyma powiodła po widowni i we wszystkich spojrzeniach ujrzała ten sam wyraz oczekiwania. Potem, podniósłszy dumnie głowę, zeszła z estrady i w pełnej konsternacji ciszy opuściła salę marszałkowską, zanim ktokolwiek, nawet strażprzy drzwiach, pomyślał, by ją zatrzymać. Zesztywniała z napięcia, z płonącymi policzkami i lodowatymi dłońmi szła przed siebie, nie chcąc słyszeć burzy, która rozpętała się za jej plecami. W rozgorączkowanym mózgu miała tylko jedną myśl: opuścić na zawsze pałac, w którym ten, którego kochała, znieważył ją tak okrutnie, wrócić do domu i ukryć swój ból w zaciszu starych murów, czekając na to, co niechybnie powinno się wydarzyć po takim skandalu: gniew cesarza, przybycie żandarmów, być może więzienie... W tej chwili jednak Mariannie było wszystko jedno. Opanowała ją tak wielka złość, że poszłaby na szafot, nie odwracając się nawet. Rozległ się za nią głos: – Mario Stello!... Mario Stello!... Proszę się zatrzymać!... Dalej jednak schodziła po wysokich kamiennych schodach, niczego nie słysząc. Dopiero gdy na samym dole Duroc chwycił ją za ręce, zatrzymała się, patrząc obojętnie na marszałka, który wydawał się bliski apopleksji. Był niemal tak fioletowy jak jego wspaniały haftowany strój. – Czy pani oszalała? – wykrzyknął, usiłując złapać oddech – Taki skandal... w obecności samego cesarza! – A kto dał przykład skandalicznego zachowania, jeśli nie cesarz... a zwłaszcza ta kobieta?

– Ta kobieta? Czy mówi pani o cesarzowej? Och... – Nie znam innej cesarzowej oprócz tej, którą namaścił papież, tej, która jest teraz w Malmaison! Jeśli zaś chodzi o tę nędzną imitację, której nadaje pan ten tytuł, odmawiam jej w każdym razie prawa do ośmieszania mnie publicznie. Proszę iść powtórzyć to swemu panu! Nieprzytomna z wściekłości Marianna całkowicie straciła panowanie nad sobą. Słowa, wypowiadane lodowatym tonem, dźwięczały pod kamiennym sklepieniem starego pałacu z siłą, która wprawiała marszałka w pomieszanie. Czyżby grenadier stojący na warcie u podnóża schodów uśmiechał się lekko pod wąsem? Duroc także patrzył z karygodnym niewątpliwie pobłażaniem na tę czarującą furię... którą jednak powinien natychmiast uspokoić. Zmuszając się do surowego tonu, całkowicie niezgodnego z tym, co odczuwał, powiedział, biorąc Mariannę pod ramię: – Obawiam się, że będzie musiała pani oznajmić mu to sama. Otrzymałem od cesarza polecenie, by zaprowadzić panią do jego gabinetu i dopilnować, by pozostała tam pani ażdo jego przyjścia. – Czy jestem uwięziona? – O ile wiem, nie... przynajmniej na razie! Choć zdanie to kryło w sobie wiele niemiłych niedomówień, nie zaniepokoiło Marianny. Spodziewała się, że drogo zapłaci za swój wybryk, ale jeśli będzie mogła wreszcie powiedzieć Napoleonowi wszystko, co jej leży na sercu, nie będzie to zbyt wygórowana cena. Zamierzała nie liczyć się ze słowami. Jeśli jużma być pozbawiona wolności, niech przynajmniej wie za co. A poza tym więzienie uchroni ją

przed knowaniami Francisa Cranmere’a. Jej ostateczne pognębienie wcale nie leżało w interesie Anglika, musiałby wówczas czekać, aż wyjdzie z celi. Pozostawała Adelajda – w tej sprawie jednak miała pełne zaufanie do Arkadiusza, wiedziała, że uczyni on wszystko co możliwe, by ją odnaleźć. A ponieważjej złość przytłumiła perspektywa spotkania z cesarzem, Marianna, znacznie jużspokojniejsza, przekroczyła próg dobrze sobie znanego gabinetu i usłyszała, jak Duroc zleca Rustanowi, mamelukowi pełniącemu wartę u drzwi, by nie wpuszczał nikogo i nie pozwolił też Marii Stelli z kimkolwiek się kontaktować. Ostatnie słowa wywołały uśmiech na twarzy Marianny. – A mówił pan, że nie jestem uwięziona? – Oczywiście że nie. Wolałbym jednak, by młody Gary nie skowyczał pod drzwiami jak wierny psiak, który zgubił swego pana. Jeśli zaś chodzi o panią, przygotowałbym się na długie oczekiwanie, gdyżcesarz zapowiedział, że pojawi się dopiero po przyjęciu. Nie odezwawszy się, Marianna wzruszyła impertynencko ramionami i usiadła przy kominku na małej żółtej kanapie, na której kiedyś zobaczyła po raz pierwszy Fortunatę Hamelin. Myśl o przyjaciółce pozwoliła jej w pełni odzyskać spokój. Kreolka zbyt dobrze znała mężczyzn, by kiedykolwiek bać się Napoleona. Zdołała przekonać Mariannę, że najgorszym błędem, jaki mogłaby popełnić, byłoby trząść się ze strachu, zwłaszcza podczas jednego ze słynnych napadów wściekłości cesarza. W obecnej sytuacji warto było mieć przez cały czas w pamięci tę radę.

Mariannę otoczyła głęboka cisza, przerywana jedynie trzaskiem ognia na kominku. Mimo surowego wystroju pokój był przytulny i ciepły. Nigdy dotychczas nie miała okazji być tu sama, powodowana więc typowo kobiecą ciekawością, postanowiła go dokładnie obejrzeć. Przyjemnie było znaleźć się w miejscu, gdzie wszystko przypominało Napoleona. Nie zatrzymała długo wzroku ani na safianowych, ozdobionych znakami herbowymi cesarza teczkach pełnych dokumentów, ułożonych w ogromne stosy, ani na wielkiej mapie Europy, jakby przypadkiem porzuconej na biurku, ani teżna stoliku cesarskiego sekretarza stojącym przy jednym z dwu okien. Z dużą przyjemnością natomiast dotknęła kałamarza z porfiru, podstawki pod zegar w kształcie orła z pozłacanego brązu, a także nie domkniętej złotej tabakierki, z której wysypała się odrobina pachnącego proszku. Każdy przedmiot mówił tu o obecności cesarza... nawet pognieciony czarny pieróg, rzucony w kąt, prawdopodobnie w niedawnym przypływie złości, gdyż Constant nie zdążył go jeszcze sprzątnąć. Czy gniew ten wywołała sprawa z karocą? Tak zazwyczaj odważna Marianna poczuła przebiegający po plecach nieprzyjemny dreszcz. Co teżzdarzy się za chwilę? Niepokój nie jest najmilszym towarzyszem oczekiwania. Nagle czas zaczął się jej dłużyć. Przeczuwała, że dojdzie do walki, i pragnęła, by się jużrozpoczęła. Znużona kręceniem się w kółko po zacisznym gabinecie, wzięła leżącą na biurku książkę i usiadła z nią znowu na kanapie. Był to zniszczony egzemplarz Komentarzy Cezara, oprawny w zieloną skórę, ozdobiony herbem Napoleona. Zrobiono tak wiele notatek na

marginesach, tyle zmian w linijkach skreślonych drobnym, nerwowym pismem ponad drukiem, że tekst stał się nie do odczytania dla kogokolwiek innego poza autorem tych licznych uwag. Z westchnieniem Marianna odłożyła książkę na kolana, zatrzymawszy jednak dłoń na zniszczonej skórze, jakby poszukując nieświadomie śladu innej ręki. Pod jej palcami oprawa rozgrzała się, stała się niemal ludzka. Aby mocniej doświadczyć tego uczucia, Marianna zamknęła oczy... Proszę się obudzić! Młoda kobieta ażpodskoczyła. Otworzyła oczy i zobaczyła, że w gabinecie zapalono jużświece, za oknem panowała ciemna noc... a przed nią stał Napoleon, z gniewnymi błyskami w oczach i rękoma skrzyżowanymi na piersi. – Podziwiam pani odwagę! – oznajmił z sarkazmem w głosie. – Jak się wydaje, fakt, że ściągnęła pani na siebie mój gniew, nie zaniepokoił pani ponad miarę. Spała pani tak spokojnie. Słowa te zostały wypowiedziane ostrym, napastliwym tonem, z wyraźnym zamiarem przytłoczenia kogoś, kto dopiero się obudził. Marianna miała jednak zdolność natychmiastowego i pełnego powrotu do rzeczywistości, nawet wówczas gdy budziła się z głębokiego snu. Przyrzekła sobie ponadto, że zrobi wszystko, by nie dać się wyprowadzić z równowagi, tak długo jak to będzie możliwe. – Wielki marszałek – wyjaśniła łagodnie – uprzedził mnie, że będę musiała długo czekać. A czyżsen nie jest najlepszym sposobem na skrócenie oczekiwania? – Sądzę, że jest bardziej niestosowny niżzbawienny... bo ja nadal

czekam na pani ukłon. Napoleon najwyraźniej szukał powodów do rozpoczęcia nieprzyjemnej kłótni. Idąc do gabinetu miał nadzieję znaleźć Mariannę zaniepokojoną, wzburzoną, drżącą, może nawet ze śladami łez na policzkach. Jej spokojne przebudzenie nie mogło go nie zirytować. Mimo złowrogich błysków w szarych oczach cesarza młoda kobieta spróbowała się uśmiechnąć. – Jestem gotowa upaść do nóg Waszej Wysokości, sire... jeśli tylko Wasza Wysokość zechce cofnąć się na tyle, bym mogła wstać z kanapy. Napoleon wydał gniewny okrzyk i z wściekłością rzucił się do okna, jakby miał zamiar przez nie wyskoczyć. Marianna ześlizgnęła się z kanapy i zgięła się w głębokim i pełnym szacunku ukłonie. – Oto i ukłon, sire – wyszeptała. Cesarz jednak nie odpowiedział. Zwrócony ku oknu, z rękoma założonymi na plecy, milczał przez dłuższą chwilę, która wydała się Mariannie wiecznością, gdyżzmuszona była trwać nadal w niewygodnej pozycji, niemal na kolanach. Rozumiejąc, że rozmyślnie chce ją upokorzyć, zebrała w sobie całą odwagę, szykując się na to, co miało wkrótce nastąpić i co nie mogło być przyjemne. Pragnęła tylko jednego: wbrew wszystkiemu ocalić swą miłość... Nagle, nie odwracając się, Napoleon zaczął mówić: – Czekam na wyjaśnienia, jeśli w ogóle można wyjaśnić to bezrozumne zachowanie. Na wyjaśnienia i na przeprosiny, rzecz jasna. Wydaje się, że niespodziewanie utraciła pani cały rozsądek i elementarny

szacunek, jaki powinna pani żywić dla mnie i dla swojej cesarzowej. Inaczej można by sądzić, że pani oszalała! W jednej chwili Marianna zerwała się na równe nogi, a krew napłynęła jej do twarzy. Słowa „swojej cesarzowej” odebrała jak policzek. – Przeprosiny? – powiedziała ostro. – Mam wrażenie, że to nie ja powinnam przepraszać! Tym razem cesarz odwrócił się, przeszywając ją gniewnym wzrokiem. – Co to ma znaczyć? – Jeśli ktoś został znieważony w rym pałacu, tym kimś byłam ja i nikt inny! Opuszczając salę, broniłam jedynie swej godności. – Swej godności? Pani chyba mówi od rzeczy! Czy zapomniała pani, gdzie się znajduje? Czy zapomniała pani, że przybyła tu jedynie na moje polecenie, spełniając moją zachciankę i tylko po to, by dostarczyć rozrywki swojej władczyni? – Mojej władczyni? Gdybym chociażprzez chwilę przypuszczała, że wzywa mnie pan tu dla niej, nigdy nie zgodziłabym się przekroczyć progu tego pałacu. – Naprawdę? W takim razie kazałbym doprowadzić panią siłą. – Wcale by mnie to nie zdziwiło! Nie mógłby mnie pan jednak zmusić, bym zaśpiewała! Byłby to zresztą piękny widok dla całego dworu: pańska kochanka ciągnięta na scenę przez policję lub straż... Widok godny tego, jaki mogliśmy niedawno podziwiać: dostojnicy

Kościoła spacerujący w pyle, z pana rozkazu wystawieni na pośmiewisko tłumu... Jakby nie wystarczyło, że ośmielił się pan podnieść rękę na namiestnika Chrystusa! W kilku susach Napoleon znalazł się przy niej, trupioblady, z przerażającym wyrazem twarzy i złowrogimi błyskami w oczach. Marianna zrozumiała, że posunęła się za daleko, ale nie mogła już– a też i nie chciała – się wycofać. Wyprostowała się, by stawić cesarzowi czoło, on zaś stanąwszy tużprzed nią, krzyczał: – Jak pani śmie! Ci ludzie znieważyli mnie, ośmieszyli, a ja miałbym ich oszczędzać? Powinna pani paść przede mną na kolana z wdzięczności za moją pobłażliwość i łaskawość. Jakby pani nie wiedziała, że mogłem wtrącić ich do więzienia... albo zrobić coś jeszcze gorszego! – I potwierdzić dosadniej swą legendę? Bądźmy szczerzy: nie odważył się pan ugodzić ich bardziej dotkliwie z przezorności, a teraz złości pana, że użyczając powozu swemu ojcu chrzestnemu nie zgodziłam się przyłożyć ręki do tej małostkowej zemsty! Ciekawość wzięła u cesarza na moment górę nad wściekłością. – Ten włoski kardynał... jest pani ojcem chrzestnym? – Nie jest bardziej Włochem niżja. To Gauthier de Chazay, kardynał San Lorenzo, mój ojciec chrzestny. Zawdzięczam mu życie, gdyżto właśnie on ocalił mnie podczas Rewolucji. Udzielając mu pomocy spełniłam jedynie swój obowiązek! – Być może! Moim natomiast obowiązkiem jest nie dopuścić do aktów wrogości wobec mojej władzy, sprawić, by odnoszono się z

szacunkiem do mnie, do moich bliskich... a zwłaszcza do mojej żony! I dlatego żądam, by natychmiast udała się pani do cesarzowej, upadła jej do kolan i prosiła o przebaczenie. Ostatnie słowa Napoleona wprawiły Mariannę we wściekłość, równie gwałtowną jak jego. – Proszę na to nie liczyć! – powiedziała sucho. – Niech pan wsadzi mnie do więzienia lub nawet zaprowadzi na szafot, jeśli taka jest pańska wola, ale nigdy, słyszy pan, nigdy nie zmusi mnie pan do tak godnej pogardy uległości! Ja miałabym na klęczkach błagać tę kobietę... Z gniewną twarzą, napięta jak struna, wydawszy okrzyk dumy płynący z najgłębszych zakątków serca, w jednej chwili przemieniła się w buntowniczkę ze szlachetnego rodu, wyniosłą i pogardliwą Nie mogąc znieść, że góruje nad nim duchem, Napoleon, straciwszy panowanie nad sobą, chwycił Mariannę gwałtownie za ramię i ścisnął je tak, że krzyknęła z bólu. – Za moment będzie pani klęczeć u moich kolan... i błagać o przebaczenie! Istotnie, miałem rację, pani oszalała. Próbował rzucić ją na ziemię. Walcząc z bólem i usiłując jednocześnie nie stracić równowagi, Marianna zawołała: – Czy jestem szalona? Tak, jestem szalona... a przynajmniej byłam! Jak mogłam tak pana kochać! Tak panu ufać! Tak wierzyć w pańską miłość! To były tylko słowa, tylko mrzonki! Pana uczucie nie trwało długo. Wystarczyło, że pojawiła się ta gruba, czerwona na twarzy dziewczyna, by stał się pan jej niewolnikiem. Pan...

władca całej Europy... u stóp tej Austriaczki! A ja w tym czasie uciszałam swe cierpienie, gdyżwierzyłam we wszystko, co mi pan powiedział! Małżeństwo polityczne, teżcoś!... Przecieżpopisuje się pan przed całym światem swą nową miłością, która mnie rani i zabija! Już dosyć mnie pan poniżył! Tak, ma pan rację... byłam szalona... i nadal jestem, gdyżciągle jeszcze pana kocham. Och, jakże chciałabym pana znienawidzić! Jakże wszystko byłoby wówczas proste! Cudownie proste... Osunęła się wreszcie na ziemię, złamana smutkiem i bólem ramienia. Nagle, jak deszcz rozrywający nieoczekiwanie pociemniałe niebo w burzowy dzień, upadła na dywan, z głową ukrytą w ramionach, wstrząsana rozdzierającym szlochem... Wszystko się skończyło, nie miała jużnic więcej do powiedzenia i pragnęła jedynie ostatecznego unicestwienia... które wydawało się jej w tym momencie błogosławieństwem. Straszliwy gniew, który sprawił, że straciła panowanie nad sobą i z taką zuchwałością przeciwstawiła się cesarzowi, opuścił ją, ustępując miejsca bezmiernemu smutkowi. Obojętna na to, co się wydarzy, Marianna opłakiwała koniec swej pięknej miłości. Stojąc o kilka kroków od niej, jakby skamieniały, Napoleon przyglądał się niebieskosrebrnej postaci skulonej na dywanie, słuchał rozpaczliwego łkania. Być może zastanawiał się, jaką postawę przyjąć, lub teżpróbował odnaleźć w sobie złość, która zniknęła na widok cierpienia młodej kobiety, jej słów miłości, które tak bardzo pragnęła przemienić w słowa nienawiści. Być może też, skrywając w głębi duszy

upodobanie do dramatycznych scen, niczym artysta rozkoszował się efektem gwałtownego rozwoju wydarzeń... Nagle otworzyły się drzwi, ukazując okrągłe i różowe kształty. Równocześnie dał się słyszeć dziecinny, odrobinę jękliwy głos. – Mój kochasiu... Co tam robisz?... Nudzę się bez mojego niedobrego swawolnika! Dlaczego nie przychodzisz? Głos ten podziałał na Mariannę niczym kwas wylany na ranę. Na wpół wstając, spojrzała w osłupieniu na Habsburżankę, która przyglądając się jej przestraszonymi oczyma wyszeptała: – Och, kochasiu, czy ty uderzyłeś tę okropną kobietę? – Nie, Ludwiko... nie uderzyłem jej! Zostaw nas na chwilę samych, moja droga... Zaraz do ciebie przyjdę... No idź już, idź. Odprowadził żonę do drzwi, wyprosił uprzejmie z pokoju, z uśmiechem, który nie pasował do jego ściągniętej twarzy. Pocałował ją na koniec w rękę, bez wątpienia zażenowany tą eksplozją mieszczańskiej poufałości, która niczym wiadro zimnej wody ugasiła płomienie tragicznego wybuchu uczuć. Marianna była zbyt wyczerpana, by choćby pomyśleć o podniesieniu się z podłogi. To, co usłyszała, w innych okolicznościach spowodowałoby, że wprost płakałaby ze śmiechu. Austriaczka nazywała cesarza kochasiem!... Po chwili znowu zostali sami. Cesarz podszedł bardzo powoli do biurka. Oddychał głośno, niemalże z trudem. Ogarnął Mariannę pustym spojrzeniem, jakby złość, która go opuściła, odebrała mu wszystkie siły.

Oparł się dłońmi o masywny mebel, zwiesił ciężko głowę. – Wstań – powiedział głucho. Potem, prostując się, popatrzył łagodnie na młodą kobietę, a gdy ona, zaskoczona poufałą formą, której nie spodziewała się usłyszeć, otwierała jużusta, by się odezwać, dodał bardzo szybko, odetchnąwszy głęboko: – Nie... nie mów nic! Ani słowa więcej! Nie wolno doprowadzać mnie do takiego gniewu! To niebezpieczne. Mogłem... mogłem cię zabić i żałowałbym tego przez całe życie. Ponieważ... nawet jeśli trudno ci w to uwierzyć... nadal cię kocham! Są jednak rzeczy, których nie jesteś w stanie zrozumieć! Powoli, z trudnością, jakby właśnie stoczyła walkę wręcz, Marianna zdołała się podnieść. Musiała jednak uchwycić się kanapy, gdyżkręciło się jej w głowie, a każdy ruch był męczarnią. Mimo to chciała podejść do Napoleona, lecz on powstrzymał ją szybkim gestem. – Nie! Nie zbliżaj się! Usiądź i postaraj się przyjść do siebie. W tym krótkim czasie zadaliśmy sobie wzajemnie nazbyt wiele bólu. Musimy o tym zapomnieć. Posłuchaj, jutro wyjeżdżam do Compiegne, a stamtąd, pod koniec miesiąca, na północ. Muszę pokazać żo... cesarzową memu ludowi. Pozwoli to nam zapomnieć... a przede wszystkim nie będę zmuszony skazać cię na wygnanie, co musiałbym zrobić, gdybym został w Paryżu... A teraz jużpójdę. Zostań tu przez chwilę. Constant odprowadzi cię do powozu. Dziwnie ociężałym krokiem Napoleon skierował się ku drzwiom. Marianna zaś, z oczyma pełnymi łez, wyciągnęła ku niemu ręce,

instynktownie pragnąc go zatrzymać. Odezwała się niskim błagalnym tonem: – Czy mi przebaczysz? Nie myślałam tego... – Wiesz dobrze, że każde twoje słowo było zgodne z tym, co myślałaś. Przebaczyłem ci jednak, gdyżwe wszystkim miałaś rację. Ale nie zbliżaj się do mnie. Gdybym cię dotknął, ubliżyłbym cesarzowej. Zobaczymy się później. Tym razem opuścił pokój bardzo szybko. Marianna, czując zupełną pustkę w głowie i w sercu, usiadła przy kominku. Poczuła chłód, który przeniknął nawet w głąb duszy... Coś jej mówiło, że nigdy jużnie będzie między nimi tak jak dawniej. Była ta różowa i głupia kobieta... ale były teżsłowa wypowiedziane tu tak niedawno, słowa, których skutkiem będą nieobecność i milczenie. Niebezpieczne milczenie. Z dotkliwym żalem wspomniała cudowne dni w Trianon, gdy kłótnie zawsze kończyły się pieszczotami. Nikt jednak na całym świecie nie był w stanie przywrócić tamtego czasu. Teraz miłość będzie mieć dla niej cierpki smak samotności i wyrzeczenia. Czy kiedykolwiek przeżyje jeszcze chwile szczęścia w najczystszej postaci, jakich zaznała przez kilka tygodni? Czy teżpowinna nauczyć się dawać wszystko, nie oczekując niczego w zamian? Pałac był teraz cichy i opustoszały niczym odludzie z przerażającego snu. I nagle odgłos kroków Constanta, który zbliżał się do gabinetu, idąc po nie przykrytej dywanem posadzce salonu, wydał się jej czymś nierzeczywistym, jakby wynurzającym się z mroków przeszłości. W tej samej chwili poczuła się źle. Serce zaczęło bić jej szybciej, a całe ciało pokrył zimny pot. Spróbowała się podnieść, lecz chwyciły ją tak straszne

mdłości, że opadła na kanapę, ciężko oddychając. Przez chwilę siedziała skulona, z szeroko otwartymi oczyma, z woskowo bladą twarzą, trzymając chusteczkę przy ustach. Gdy wszedł Constant, rzuciła mu przerażone spojrzenie. – Nie wiem, co mi się stało... Chyba jestem chora... bardzo chora! A jeszcze przed momentem czułam się doskonale. – Co panią boli? Jest pani taka blada. – Jest mi zimno, kręci mi się w głowie, a przede wszystkim... chce mi się wymiotować. Nie mówiąc ani słowa pokojowiec zaczął działać. Poszedł po wodę kolońską, pokropił skronie Marianny, podał jej kordiał. Mdłości zniknęły równie nieoczekiwanie, jak się pojawiły, na twarz wróciły powoli rumieńce i po dłuższej chwili młoda kobieta poczuła się niemal zupełnie dobrze. – Nie wiem, co mi się stało – powiedziała powtórnie, uśmiechając się do Constanta z wdzięcznością. – Wydawało mi się, że umieram. Chyba będę musiała zwrócić się do lekarza... – Powinna pani zwrócić się do lekarza, pani Marianno... ale nie sądzę, by było to coś poważnego. – Co chce pan przez to powiedzieć? Constant zebrał starannie wszystkie flakoniki i serwetki, które wcześniej przyniósł, a potem uśmiechnął się miło, choć odrobinę smutno. – To wielka szkoda, że nie urodziła się pani w rodzinie królewskiej, nie doszłoby wówczas do ślubu z Austriaczką, która zdecydowanie nie wzbudza mojego zaufania! Mam jednak nadzieję, że będzie chłopiec.

Sprawi to przyjemność cesarzowi. Układ Odkrycie, że jest w odmiennym stanie, oszołomiło Mariannę, ale jednocześnie przywróciło jej odwagę, wzbudzając niezwykłe uczucie dumy. Nie była na tyle naiwna, by sądzić, że gdyby wydarzyło się to kilka miesięcy wcześniej, Napoleon nie poślubiłby Marii Ludwiki: cesarz dowiedział się po bitwie pod Wagram, że Maria Walewska oczekuje dziecka, i nie przeszkodziło to jego ślubowi z Habsburżanką. Mógł ożenić się z Polką, którą wówczas kochał i która pochodziła ze znakomitej rodziny. Nie uczynił tego jednak, gdyż– tak jak Marianna – Maria, choć szlachcianka, nie była z dość wielkiego rodu, by zapoczątkować dynastię. Marianna odczuwała jednak dziwną radość, wymieszaną z bólem, na myśl, że nosi w swym łonie cesarskie dziecko, gdy w tym samym czasie Napoleon usilnie stara się zapłodnić swą pulchną wiedenkę, by urodziła mu tak długo oczekiwanego następcę. Cokolwiek by zrobił, łączyły go teraz z Marianną więzy krwi, których nikt nie mógł zerwać. Nic teżnie mogło przyćmić przepełniającej ją ożywczej i gwałtownej radości, nawet nieprzychylne nastawienie czy potępienie, na jakie narażały się zazwyczaj niezamężne matki. Marianna czuła, że dla tej drobiny, która będzie się w niej powoli rozwijać, jest gotowa znieść pogardę, lekceważenie, plotki i spłoszone spojrzenia. Myśli te podtrzymywały ją na duchu, kiedy powóz zbliżał się do ulicy Chanoinesse, gdzie miała stoczyć bez wątpienia jedną z najcięższych

walk w swoim życiu. Zbyt dobrze znała zatwardziały rojalizm swego ojca chrzestnego, czystość jego obyczajów i surowość osobistego kodeksu honorowego, by nie wiedzieć, że czekają ją podczas zwierzeń trudne chwile... Jeśli oczywiście ksiądz de Chazay zechce jej wysłuchać do końca. O tak późnej porze na ulicy Chanoinesse mrok rozświetlały jedynie dwie lampy olejowe zawieszone na sznurach przeciągniętych pomiędzy stojącymi naprzeciwko siebie domami. Okute żelazem koła powozu dźwięczały metalicznie na bruku, tak zniszczonym, że musiał pamiętać co najmniej czasy Henryka IV. Po obu stronach ulicy wznosiły się skromne budowle, tajemnicze i pogrążone w ciszy. Za zakratowanymi oknami mieszkali kanonicy kapituły Notre-Dame. Podwójny cień wież katedry kładł się na stare dachy, uwydatniając jeszcze ciemności nocy. Przechodzący właśnie niewysoki ksiądz, przywołany grzecznie przez Gracchusa Hannibala, wskazał dom pana de Bruillard, łatwy do odróżnienia między innymi dzięki wysokiej i cienkiej kwadratowej wieżyczce, widocznej z daleka. Była to zresztą jedna z nielicznych siedzib, gdzie paliło się jeszcze światło. Kanonicy wcześnie kładli się spać, co dawało pełną swobodę hultajom, którzy nawiedzali stare uliczki Cite, by oddawać się tu swemu wątpliwemu rzemiosłu. Ku ogromnemu zdziwieniu Marianny dom kanonika nie był przesycony wonią zgasłych świec i zakurzonych papierzysk, właściwą, jej zdaniem, rezydencji dostojnika Kościoła. Pokojowiec w ciemnej liberii, który wcale nie przypominał kościelnego, poprowadził ją przez dwa salony, urządzone w starym stylu, lecz z dyskretną elegancją, ku

drzwiom, przed którymi pełnił wartę ksiądz Bichette, z opuszczoną głową i rękoma założonymi na plecy. Ujrzawszy gościa, wierny sekretarz kardynała wydał okrzyk zadowolenia i rzucił się w stronę Marianny, dając jej tym samym do zrozumienia, jak bardzo jest oczekiwana. – Jego wielebność jużtrzykrotnie pytał, czy pani przyjechała. Tak się niecierpliwi, że nie może znieść niczyjej obecności, nawet mojej. Zwłaszcza twojej – pomyślała Marianna, która nie wytrzymałaby w towarzystwie uprzejmego księdza dłużej niżkwadrans. – Proszę zauważyć – dodał Bichette zniżając jeszcze bardziej głos, i tak jużstosownie przyciszony – że musimy opuścić Paryżprzed świtem. – Jak to? Dlaczego tak szybko? Ojciec chrzestny nic mi o tym nie wspominał. – Dowiedział się bowiem dopiero przed wieczorem. Minister do spraw wyznań, Bigot de Preameneu, poinformował nas, że nie możemy jużzostać w stolicy i musimy wyjechać. – Ale dokąd? – Do Reims, gdzie... jakby to powiedzieć... ulokowano opornych członków kurii rzymskiej! To wielkie nieszczęście i wielka niesprawiedliwość. Prawdę rzekłszy, nadchodzi czas Apokalipsy... Marianna nie zdążyła zapoznać się bliżej z proroctwami księdza Bichette, gdyżw tej samej chwili drzwi, pod którymi odbywała się ta interesująca rozmowa, otworzyły się i stanął w nich kardynał, tym razem o wiele bardziej przypominający księdza de Chazay, jakiego młoda kobieta zachowała w swych wspomnieniach: jego skromna czarna

sutanna była mniej wytworna niżliberia pokojowca. – Bichette! – odezwał się surowo. – Jestem wystarczająco dorosły, bym mógł sam opowiedzieć swojej chrzestnej córce o wszystkich przeciwnościach losu, z jakimi się borykamy. Proszę raczej pójść do kuchni i poprosić, by przygotowano kawę, dużo kawy, i to bardzo mocnej! I proszę mi nie przeszkadzać ażdo chwili, gdy pan de Bruillard powie, że jest gotów. Wchodź, moja mała! Trzy ostatnie słowa były zaadresowane, rzecz jasna, do Marianny, która przekroczywszy próg znalazła się w małej, lecz wygodnej bibliotece. Jasna boazeria, kosztowne oprawy książek i nowe gobeliny z Beauvais nie bardziej przywodziły na myśl duchownego niżreszta domu. Ponad biurkiem, dziełem Boulle’a, wisiał portret w owalnej złotej ramie, przedstawiający bardzo ładną kobietę uśmiechającą się filuternie. Nad kominkiem zaś, na którym stały dwa wysokie świeczniki z pozłacanego brązu, młody Ludwik XV w stroju koronacyjnym zdawał się rozpościerać na cały pokój swój błękitny królewski płaszcz. Widząc, że Marianna przygląda się obrazowi z pewnym zdziwieniem, kardynał uśmiechnął się lekko. – Nasz gospodarz jest nieślubnym dzieckiem Ludwika XV i tej pięknej damy, którą widzisz nad biurkiem. Stąd obecność portretu, którego nie zobaczysz jużteraz w prawie żadnym salonie paryskim. Ale zostawmy to i usiądźmy przy kominku, abym mógł ci się przyjrzeć. Od kiedy cię pożegnałem po południu, nie przestałem o tobie myśleć, usiłując zrozumieć, jakim cudem znalazłaś się w Paryżu i dlaczego, choć udzieliłem ci ślubu z Anglikiem, spotkałem cię na dziedzińcu Tuileries w

towarzystwie jakiegoś Austriaka. Marianna spróbowała się uśmiechnąć, ale bez przekonania. Nadszedł najtrudniejszy moment w jej życiu. Zamierzała jak najszybciej wyjawić prawdę, nie uciekając się do wykrętów ani do tak drogich jej wspomnień, które z pewnością przywoła ojciec chrzestny. – Nie próbuj zrozumieć, nigdy ci się to nie uda. Ani ty, ani nikt inny nie jest zdolny nawet wyobrazić sobie, czym było moje życie od chwili, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Prawdę mówiąc, niekiedy sama się zastanawiam, czy wszystko to, co przeżyłam, nie było po prostu koszmarnym snem lub opowiedzianą mi historią dotyczącą kogoś zupełnie innego. – Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał kardynał, przesuwając fotel tak, by usiąść naprzeciw Marianny. – Nie miałem żadnej wiadomości z Anglii od dnia twojego ślubu. – Tak więc... nic o mnie nie wiesz... zupełnie nic? – Istotnie. Może powiesz mi najpierw, gdzie się podział twój mąż... – Nie – przerwała szybko. – Proszę, pozwól mi mówić... jak będę umiała. To i tak wystarczająco trudne. – Trudne? Myślałem, że nauczyłem cię nigdy nie zatrzymywać się przed przeszkodami. – Toteżsię nie zatrzymam. Zaraz zrozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. Ojcze chrzestny... pałac rodziny d’Asselnat należy do mnie. Dał mi go cesarz. Jestem... jestem tą artystką operową, o której dziś wspominałeś.

– Co takiego? Kardynał zerwał się na równe nogi ze zdumienia. Na jego brzydkiej twarzy nie pozostał ślad wesołości ani nawet życia. Była to maska z szarego kamienia, dziwnie znieruchomiała i bez wyrazu. Mimo świadomości straszliwego ciosu, który mu zadała, Marianna poczuła ulgę. Najgorsze zostało powiedziane. Kardynał podszedł w milczeniu do znajdującego się w rogu pokoju krzyża z kości słoniowej, zatrzymał się przed nim na moment, nie przyklęknąwszy jednak, by się pomodlić. Kiedy odwrócił się do Marianny, jego twarz nie była jużtak trupio blada. Usiadł znowu w fotelu, lecz – być może dlatego, by nie patrzeć na swą córkę chrzestną – skierował twarz w stronę kominka i wyciągnął ręce do ognia. – Opowiadaj – powiedział łagodnie. – Wysłucham wszystkiego do samego końca i ani razu ci nie przerwę. Marianna rozpoczęła swą długą opowieść... Kiedy niewzruszony pokojowiec przyniósł kawę, eskortowany z wielkim szacunkiem przez księdza Bichette, którego najwyraźniej zżerała ciekawość, Marianna właśnie skończyła mówić. Zgodnie ze swą obietnicą kardynał nie odezwał się ani słowem podczas jej zwierzeń, choć kilkakrotnie poruszył się niespokojnie na fotelu. Teraz zaś spojrzał na tacę z filiżankami z wdzięcznością, widząc nieoczekiwaną możliwość wytchnienia w środku zaciętej batalii. – Nie trzeba, Bichette – zwrócił się do księdza, który zabrał się do nalewania kawy, pragnąc najprawdopodobniej zostać jak najdłużej w

bibliotece. – Zrobimy to sami. Rozczarowany ksiądz zniknął posłusznie za drzwiami, a Gauthier de Chazay powiedział: – Jużtak dawno nie podawałaś mi ani kawy, ani herbaty. Mam nadzieję, że nie zapomniałaś, jak to się robi. Z oczami nagle pełnymi łez, gdyżta uwaga przywiodła jej na pamięć dzieciństwo spędzone wśród bliskich, podeszła do małego stolika, zdjęła rękawiczki i zaczęła nalewać aromatyczny napój. Skupiona na czynności, którą wykonywała, nie patrzyła na ojca chrzestnego. Obydwoje milczeli. Dopiero gdy podała mu filiżankę, odważyła się zapytać: – Czy... osądzasz mnie bardzo surowo? – Nie mam do tego prawa. Nie podobało mi się ani to małżeństwo, ani lord Cranmere... a poza tym wyjechałem. Teraz wiem, że powinienem był pozostać i czuwać nad tobą, zamiast cię opuścić. Z całą pewnością Bóg był temu przeciwny, gdyżniewiele brakowało, byś spotkała się ze mną na nabrzeżu w Plymouth, a wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie miałaś wyboru, musiałaś poddać się losowi i we wszystkim, co się później wydarzyło, mam swój udział... Dlatego nie mogę robić ci wyrzutów, gdyżoznaczałoby to, iżwyrzucam ci, że przeżyłaś! – Pomóżmi więc, ojcze chrzestny, uwolnij mnie od Francisa Cranmere’a! – Uwolnić cię? W jaki sposób? – Lord Cranmere nigdy mnie nie dotknął. Było to nie skonsumowane małżeństwo, a mażokazał się nikczemnikiem. Spraw, by ojciec święty

unieważnił ślub, tak by ten mężczyzna nie miał jużdo mnie żadnych praw, bym mogła znowu stać się sobą i zapomnieć nawet o istnieniu Francisa. – Czy on da tak łatwo o sobie zapomnieć? – Nie będzie to miało znaczenia z chwilą, gdy zniknie ostatnia więź, która mnie z nim łączy. Uwolnij mnie, ojcze chrzestny! Chcę znowu być Marianną d’Asselnat! Ostatnie słowa napełniły echem bibliotekę. Kardynał opróżnił w milczeniu filiżankę, odstawił ją i przez dłuższą chwilę przyglądał się swym złączonym palcom. Pełna niepokoju Marianna uszanowała jego rozmyślania, próbując pohamować niecierpliwość, która trawiła jej serce. Dlaczego wahał się z odpowiedzią? Co rozważał w głębi duszy? Wreszcie podniósł na nią niebieskie oczy, ukryte przez dłuższy czas pod powiekami, tak jednak smutne, że ażzadrżała. – Wcale nie dlatego prosisz mnie, bym pomógł ci odzyskać wolność, Marianno, że chcesz stać się znowu sobą. Nie byłoby to jużzresztą możliwe, gdyżzmiana zaszła przede wszystkim w tobie, nie zaś tylko w nazwisku, które nosisz. Chcesz być wolna, by ukazać się w pełnym świetle człowiekowi, którego kochasz... by móc bardziej do niego należeć. A na to nie mogę dać swego przyzwolenia, gdyżtym samym zgodziłbym się, byś zupełnie jawnie prowadziła grzeszne życie. – A co by to zmieniło? Czyżwszyscy nie wiedzą, że jestem kochanką Napoleona? – wykrzyknęła Marianna, a jej słowa zabrzmiały jak swego rodzaju wyzwanie. – Nie, to nie to samo. Kochanką cesarza jest niejaka Maria Stella, nie

zaś córka markiza d’Asselnat. Nie próbuj się oszukiwać, moje dziecko, w naszej rodzinie nigdy nie uważano funkcji królewskiej faworyty za zaszczytną. Tym bardziej dotyczy to faworyty uzurpatora. Nie pozwolę, byś doprowadziła do tego, że łączono by nazwisko twego ojca z nazwiskiem Bonaparte! Gorycz porażki zabarwiła się w umyśle Marianny nagłym gniewem. Od najmłodszych lat wiedziała, jak nieprzejednanym rojalistą jest Gauthier de Chazay, nie wyobrażała sobie jednak, że w jakikolwiek sposób wierność królowi mogłaby zaważyć na kontaktach z nią, córką chrzestną, którą zawsze kochał. – Opowiedziałam ci, jak postąpił ze mną ten człowiek i co zamierza teraz zrobić, ojcze chrzestny – powiedziała ze smutkiem – a ty chcesz zmusić mnie, w imię moralności politycznej, bym nadal pozostała związana z tym nikczemnikiem? – Nic podobnego. Chroniąc cię przed Cranmere’em pragnę po prostu uchronić cię przed tobą samą. Czy chcesz tego, czy nie, nie zostałaś stworzona, by połączyć swój los z Napoleonem, przede wszystkim dlatego, że jest to wbrew Bogu... ale teżwbrew zasadom moralności, zwykłym zasadom moralności, wyznawanym przez większość ludzi, a nie temu, co nazwałaś moralnością polityczną. Ten człowiek dąży ku zgubie. Nie pozwolę, by pociągnął za sobą i ciebie. Przyrzeknij mi, że wyrzekniesz się go na zawsze, a ja ci obiecam, że nie miną dwa tygodnie, a twoje małżeństwo będzie unieważnione. – Ależto szantaż! – uniosła się Marianna, tym boleśniej zraniona, że

kardynał powtórzył innymi słowami, lecz z równie spokojną pewnością to, co powiedział jej wcześniej Talleyrand. – Być może – zgodził się prałat, wcale nie rozgniewany – ale jeśli masz zniesławić nazwisko, które nosisz, niech to będzie nazwisko Anglika. Pewnego dnia jeszcze mi podziękujesz... – Nie sądzę! Nawet gdybym chciała złożyć ci obietnicę, której żądasz, gdybym zgodziła się unicestwić miłość, dla której żyję, nie mogłabym tego zrobić! Nie wiesz jeszcze wszystkiego! Oto cała prawda: noszę w swym łonie dziecko, jego dziecko... Małego Bonapartego! – O nieszczęsna!... Szalona!... O wiele bardziej szalona niżgodna pożałowania! I ty śmiałaś powiedzieć, że pragniesz stać się znowu małą Marianną z Selton? Ależzerwałaś nieodwracalnie wszystkie więzy łączące cię z twoimi bliskimi! Tym razem, usłyszawszy nowinę, Gauthier de Chazay stracił panowanie nad sobą. Marianna jednak nie zaniepokoiła się tym ani nawet nie wzruszyła. Przez krótką chwilę czuła gwałtowną radość i dumę, ogarnęło ją uniesienie, jakby dziecko, które skrywała w swym ciele, pomściło swego ojca za wzgardę rojalistów i nienawiść emigrantów. Odpowiedziała lodowatym tonem: – Możliwe, ale jest to teżgłówny powód, dla którego chcę zakończyć formalny związek z Francisem Cranmere’em. Dziecko cesarza nie może nosić nazwiska łotra! Jeśli nie zechcesz przeciąć więzów, które mnie jeszcze z nim łączą, wiedz, że nie cofnę się przed niczym, słyszysz... przed niczym, nawet przed morderstwem, którego dokonam z zimną krwią... z premedytacją... by siłą usunąć Francisa Cranmere’a z mojego

życia. Kardynał najwyraźniej zrozumiał, że Marianna zamierza spełnić każde ze słów groźby, gdyżzrobił się blady jak ściana. Młoda kobieta dostrzegła jednak, że równocześnie w jego spojrzeniu, tak łagodnym zazwyczaj i spokojnym, pojawił dziwny wyraz dumy. Spodziewała się wybuchu złości, gwałtownych protestów, a tymczasem usłyszała tylko zrezygnowane westchnienie... i ujrzała ironiczny uśmiech. – Tym, co najbardziej mi przeszkadza w rodzinie d’Asselnat, jest nieznośny charakter. Jeśli nie spełnia się waszej woli, i to natychmiast, dajecie upust oburzeniu i grozicie śmiercią wszystkim dookoła. A co najgorsze zresztą, nie tylko dotrzymujecie swych obietnic, ale też zazwyczaj macie rację. – Co? – krzyknęła Marianna w oszołomieniu – czyżbyś mi radził... – Spowodować, by Francis Cranmere dołączył do swych szlachetnych przodków? Jako człowiek nie miałbym nic przeciwko temu... a nawet, jak sądzę, przyklasnąłbym takiemu rozwiązaniu. Jako duchowny jednak muszę potępić każdą przemoc, choćbym uważał ją za uzasadnioną. Nie, Marianno, jeśli mówię, że masz rację, mam na myśli to, że dziecko, które się urodzi, nie powinno nosić nazwiska tego nikczemnika... ale jedynie dlatego, że będzie twoim synem. Marianna, olśniona, poczuła, że zwycięstwo jest jużw zasięgu jej ręki. – A więc poprosisz o unieważnienie małżeństwa? – Nie tak szybko. Odpowiedz najpierw na jedno pytanie. Od jak dawna wiesz... o dziecku? – Od dzisiejszego popołudnia.

Marianna opowiedziała w kilku słowach o tym, jak poczuła się źle w gabinecie Napoleona. – Czy możesz... przykro mi, że poruszam tak intymną sprawę, ale nie czas teraz na delikatność... Czy możesz powiedzieć, kiedy mniej więcej doszło do jego... poczęcia? – Myślę, że niedawno... Miesiąc temu albo nawet później. – Dziwny sposób oczekiwania na narzeczoną! – zauważył kardynał sarkastycznie. – Nie gderajmy jednak, czas nagli. Posłuchaj mnie teraz uważnie i nie próbuj się sprzeciwiać, gdyżto, co powiem, będzie wyrazem mojej woli, ostatecznej i niezachwianej. Jedynie pod tym warunkiem mogę ci pomóc, nie zadając gwałtu swemu sumieniu. Przede wszystkim zachowasz w sekrecie nowinę, którą mi wyjawiłaś. Przez jakiś czas nie powiesz o tym nikomu, absolutnie nikomu. Za żadną cenę nie wolno dopuścić, by dotarło to do Francisa Cranmere’a. Mógłby wszystko zepsuć, a z człowiekiem takim jak on nigdy dosyć ostrożności. Tak więc ani słowa, nawet najbliższym. – Zgoda. I co dalej? – Reszta należy do mnie. W ciągu dwóch tygodni, tyle bowiem trzeba, bym dotarł do ojca świętego w Savonie, twoje małżeństwo zostanie unieważnione... a po miesiącu będziesz znowu zamężna! Mariannie zdawało się, że nie dosłyszała, zapytała więc: – Co powiedziałeś? Chyba niedobrze zrozumiałam. – Ależnie, dobrze zrozumiałaś: za miesiąc będziesz ponownie mężatką.

Wymówił ostatnie słowo z taką siłą, że młoda kobieta, zupełnie ogłuszona, nie wiedziała, jak zareagować. W końcu wymamrotała: – Ależto niemożliwe! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? – Nie mam zwyczaju używać słów, których dokładnego znaczenia nie znam. A poza tym pragnę ci przypomnieć, że tak jak cię przed chwilą uprzedzałem, nie życzę sobie żadnych sprzeciwów! Niemniej powtórzę to, co jużpowiedziałem, tym razem jednak bez zbędnych omówień: od miesiąca spodziewasz się dziecka, za następne trzydzieści dni musisz być więc żoną takiego człowieka, którego nazwisko będziecie mogli nosić bez wstydu, i ty, i dziecko. Nie masz wyboru, Marianno! I nie zaczynaj mówić mi o miłości, cesarzu czy swojej wolności. Teraz najważniejsze jest dziecko! Musi mieć nazwisko i ojca, gdyżmężczyzna, który je spłodził, nie może nic dla niego zrobić. – Nie może nic zrobić? – zaprotestowała Marianna. – Ależon jest cesarzem! Nie sądzisz, że ma dość władzy, by zapewnić swojemu dziecku odpowiednią przyszłość? – Nie neguję władzy Napoleona, jakkolwiek uważam go za olbrzyma na glinianych nogach, ale czy możesz mnie zapewnić, że przyszłość należy równieżdo niego? Co się z nim stanie, gdy pewnego dnia upadnie? Co wówczas stanie się z tobą i dzieckiem? W naszej rodzinie nie ma bastardów! Jesteś winna to poświęcenie pamięci swych rodziców, ale teżjesteś je winna swojemu dziecku i przede wszystkim sobie samej. Czy wiesz, jak społeczeństwo traktuje niezamężne matki? Czy tego właśnie pragniesz? – Od chwili gdy się dowiedziałam o dziecku, jestem przygotowana na

cierpienie, na walkę... – Po co? Dla kogo? Dla mężczyzny, który, jeśli się nie mylę, właśnie ożenił się z inną? – Chyba nie muszę wyjaśniać ci nakazów racji stanu! Musiał się ożenić... ja natomiast nie mogę wyjść za mąż! – Dlaczego? – Nie pozwoli mi na to! Przez twarz kardynała przemknął kpiący uśmieszek. – Naprawdę? Jakże mało go znasz! Ależ, nieszczęsna, sam znajdzie ci odpowiedniego kandydata, i to nie zwlekając, jak tylko się dowie o dziecku. Zawsze znajdował męża swym niezamężnym kochankom. śadnych kłopotów, żadnych komplikacji – tak brzmiała jego dewiza, jeśli chodziło o miłość. Jużi tak jego własne małżeństwo było wystarczająco twardym orzechem do zgryzienia. Marianna wiedziała ażnazbyt dobrze, że mówi prawdę, nie mogła jednak pogodzić się z przerażającą perspektywą, którą przed nią odsłaniał Gauthier de Chazay. – Ależ, ojcze chrzestny, proszę pomyśleć! Małżeństwo jest poważną sprawą... i tak rzeczywistą! A ty chcesz, bym z zamkniętymi oczyma powierzyła swój los, swoje życie... i siebie jakiemuś nieznajomemu, komuś, kto będzie miał do mnie wszystkie prawa, kogo będę musiała znosić dzień po dniu, noc po nocy? Czy możesz zrozumieć, że każde jego dotknięcie będzie napełniać mnie odrazą? – Rozumiem, zwłaszcza że ze wszystkich sił i wbrew rozsądkowi chcesz pozostać kochanką Bonapartego i że dla ciebie miłosne zmagania

nie kryją jużw sobie żadnych tajemnic. Ale kto ci mówi o miłosnych zmaganiach? Czy nawet o wspólnym życiu? Można poślubić mężczyznę i wcale go nie widywać. Nigdy nie słyszałem, by piękna księżna Borghese, ta rozpustnica Paulina, często mieszkała pod wspólnym dachem z biednym Camillem. Powtarzam ci jeszcze raz: za miesiąc musisz bezwzględnie być jużzamężna. – Ale za kogo mam wyjść za mąż? Musisz mieć kogoś na myśli, skoro jesteś tak stanowczy. Kto to jest? – To moja sprawa. Nie obawiaj się, mężczyźnie, którego ci wybiorę, którego jużci wybrałem, nie będziesz mogła nic zarzucić. Zachowasz tak drogą ci wolność... przynajmniej w granicach przyzwoitości. Nie sądź jednak, że chcę cię do – czegoś zmusić. Możesz, jeśli bardzo tego pragniesz lub masz taką możliwość, sama dokonać wyboru. – Jak to? Zakazałeś mówić mi komukolwiek, że spodziewam się dziecka, a nigdy nie mogłabym oszukać w ten sposób prawego człowieka. – Jeśli znalazłby się mężczyzna, godny ciebie i twoich bliskich, który lubiłby cię na tyle, by ożenić się z tobą w takich okolicznościach, nie widziałbym w tym żadnej przeszkody. Dam ci znać, kiedy i gdzie się spotkamy na ceremonii zaślubin. Jeśli będzie ci towarzyszyć ten, którego wybierzesz, połączę was węzłem małżeńskim... Jeśli będziesz sama, zaakceptujesz mojego kandydata. – Kto to będzie? – Nie nalegaj! Nie powiem jużnic więcej. Musisz mi zaufać... Wiesz

przecież, że kocham cię jak własną córkę. A więc przyjmujesz moją propozycję? Marianna opuściła powoli głowę, czując, że jej wcześniejsza duma i radość ulotniły się pod naporem banalnych przyziemnych problemów. Od chwili gdy dowiedziała się, że jest w ciąży, dała się ponieść egzaltacji. Przez pewien czas myślała, że sam tylko fakt, iżnosi w łonie dziecko cesarza, pozwoli jej przeciwstawić się całemu światu. Rozumiała jednak, że racja jest po stronie ojca chrzestnego. Nawet jeśli nie liczyła się ze zdaniem innych, jeśli była gotowa stawić czoło wszystkim i wszystkiemu, czyżmiała prawo narzucać swemu dziecku ciężar nieprawego pochodzenia? Niektórzy sławni ludzie, wiedziała o tym, nie byli dziećmi tych, których nazwiska nosili. Czarujący Flahaut był synem Talleyranda – nikt nie miał co do tego wątpliwości – ale mógł zrobić wspaniałą karierę w wojsku tylko dlatego, że mążjego matki swoim nazwiskiem zmył hańbę, która zamknęłaby mu wszystkie drzwi do salonów. I czyżMaria Walewska nie powróciła do zawianych śniegiem Walewic, by stary hrabia, jej małżonek, mógł uznać mające się urodzić dziecko? Marianna zdała sobie sprawę, że normy społeczne zawsze będą stać na przeszkodzie realizacji jej cudownych marzeń. Miała wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, by zrozumieć, że jej serce pełne miłości musi ustąpić przed twardą koniecznością. Tak jak powiedział kardynał, nie miała wyboru. A jednak, gdy jużotwierała usta, by się zgodzić, spróbowała jeszcze się targować. – Błagam cię, pozwól mi przynajmniej zobaczyć się z cesarzem, pomówić z nim... Może on znajdzie jakieś rozwiązanie. Daj mi trochę czasu.

– Czas jest jedyną rzeczą, której nie mogę ci dać. Musimy działać szybko, bardzo szybko... a sądząc po twojej minie, nie wiesz nawet, kiedy zobaczysz ponownie Napoleona. A zresztą po co? Jużci mówiłem: kiedy wyjaśnisz mu sytuację, zareaguje w jeden tylko możliwy sposób. Wyda cię za mążza jednego ze swoich ludzi szczycących się połyskującym nowością herbem, syna oberżysty lub stajennego, któremu jeszcze będziesz musiała pokornie podziękować, że zgodził się wziąć cię za żonę. Ciebie, Mariannę d’Asselnat, której przodkowie wkroczyli u boku Godfryda de Bouillon do Jerozolimy i wraz ze świętym Ludwikiem do Tunisu! Człowiek, o którym myślę, nie będzie niczego od ciebie żądać... a twój syn będzie księciem! Przywołanie rodzinnej przeszłości sprawiło Mariannie ból. W jednej chwili ujrzała w myślach portret w złotej ramie przedstawiający ojca, jego szlachetną sylwetkę i piękną dumną twarz. Zaraz teżw jej pamięci pojawiła się druga postać, mniej wdzięczna, lecz równie czule wspominana i dumna: ciotka Ellis. Czyżich cienie nie miałyby prawa odwrócić się z gniewem od osoby niezdolnej do poświęcenia, jakiego wymagał honor? Oni sami podporządkowali mu całe swe życie... ażpo śmierć. Po raz pierwszy Marianna poczuła, że jest częścią tego starego drzewa, którego korzenie tkwiły głęboko w ziemi Owemii, a wierzchołek tak często dotykał nieba. Ujrzała kolejne pokolenia swych francuskich i angielskich przodków, którzy walczyli i cierpieli, by zachować nieposzlakowane nazwisko i honor bez skazy, wartości nierzadko lekceważone we współczesnych jej czasach. I nagle poddała się. – Zgoda – powiedziała stanowczo.

– Nareszcie! Jestem pewien... – Chciałabym, żebyśmy się dobrze zrozumieli – przerwała ojcu chrzestnemu Marianna. – Zgadzam się wyjść za mążw ciągu miesiąca, ale zrobię wszystko, by sama wybrać odpowiedniego człowieka. – Nie mam nic przeciwko temu, jeśli tylko będzie to ktoś godny naszej rodziny. Proszę cię jedynie, byś stawiła się w miejscu i czasie, które ci wyznaczę, sama lub w towarzystwie wybranego przez siebie mężczyzny. Powiedzmy, że zawrzemy dziś wieczorem następujący układ: sama znajdziesz tego, kto uratuje twój honor, lub zgodzisz się na mojego kandydata, ja zaś uwolnię cię od Francisa Cranmere’a. Odpowiadają ci takie warunki? – Tak. I zobowiązuję się ich dotrzymać. – To dobrze... W takim razie mogę zacząć wypełniać moją część układu. Ksiądz de Chazay podszedł do dużego biurka stojącego w rogu biblioteki, wziął kartkę papieru i pióro i zabrał się do pisania. Marianna, czując, że musi się wzmocnić, nalała sobie kawy do filiżanki. Nie starała się rozpamiętywać tego, co powiedziała, gdyżw pełni zdała jużsobie sprawę z okropnej sytuacji, w jakiej się znalazła. Nagle ogarnęła ją wątpliwość, którą postanowiła natychmiast podzielić się z ojcem chrzestnym. – Jeśli nie znajdę nikogo właściwego... czy mogę mieć do ciebie prośbę? Kardynał odwrócił się ku niej w milczeniu. – Jeśli to ty będziesz wybierać mi małżonka, pomyśl, proszę,

najpierw o dziecku... i nie każnosić mu nazwiska wroga jego ojca! Gauthier de Chazay uśmiechnął się, wzruszył ramionami i ponownie zanurzył pióro w kałamarzu. – Moja wierność królowi nie jest ażtak ślepa, bym mógł dopuścić się takiej podłości! – powiedział z lekkim wyrzutem w głosie. – Znasz mnie na tyle dobrze, że taka myśl w ogóle nie powinna zrodzić się w twoim umyśle. Skończył pisać list, posypał go piaskiem, wysuszył, złożył, przystawił pieczęć i podał córce chrzestnej. – Weź to. Za kilka minut muszę opuścić Paryż, a nie mogę zostawić cię w niebezpiecznej sytuacji, z której niełatwo będzie ci wybrnąć. Pójdziesz rano z tym listem do Laffitte’a, bankiera, który da ci pięćdziesiąt tysięcy liwrów na opłacenie tego angielskiego łotra. Dzięki temu będziesz mogła chwilę odetchnąć... i uwolnić naszą szaloną Adelajdę, której wiek na pewno nie zmienił na lepsze. Marianna ażzaniemówiła ze zdumienia. Nie mając odwagi wziąć listu do ręki, patrzyła nań jak na zjawisko nadprzyrodzone. Niezwykła hojność ojca chrzestnego zaskoczyła ją, zmuszając do zapomnienia o urazie, jaką powzięła za jego surowość. Ksiądz de Chazay wydał się jej bezkompromisowy i nieustępliwy, choć nie mogła nie przyznać mu racji. Myślała, że stawia on obowiązek ponad wszystko, a tymczasem jednym ruchem pióra przydał swej opiece nad nią wielkoduszności i ciepła. Łzy napłynęły jej do oczu, gdyżprzez moment sądziła, że nie kocha jej tak jak dawniej. Kardynał zniecierpliwił się: – No, weź to i nie zadawaj pytań, na które nie będę mógł ci

odpowiedzieć. To, że byłem kiedyś biedny jak Hiob, wcale nie oznacza, że teraz nie mogę postarać się o pieniądze, które uratują ci życie. Właśnie kończył zdanie, gdy drzwi do biblioteki otworzyły się i ukazał się w nich inny kardynał. Ubrany odpowiednio do piastowanej godności, był równie niewysoki jak Gauthier de Chazay, lecz miał piękną, szlachetną twarz, której rysy wykazywały dość bliskie podobieństwo do osoby z portretu wiszącego nad kominkiem. – Powóz i eskorta jużnadjechały, mój biedny przyjacielu. Musimy ruszać... Twój koń czeka w stajni, a wraz z nim bagażi niezbędne ubrania. – Jestem gotowy – wykrzyknął niemal radośnie Gauthier de Chazay, ujmując ręce nowo przybyłego i ściskając je serdecznie. – Mój drogi Philibercie, nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć za twoje poświęcenie. Marianno, pozwól, że cię przedstawię kanonikowi de Bruillard, który nie dość że zaoferował mi gościnę, ale posunął się w swej przyjaźni tak daleko, iżodegra tej nocy moją rolę. – Mój Boże! – zawołała Marianna. – Zapomniałam o tym. Rzeczywiście, wysyłają cię do Reims. Ale... – Ale nie pojadę tam. Podczas gdy mój przyjaciel będzie spokojnie podążał powozem w kierunku Reims, w towarzystwie księdza Bichette i pod eskortą policjantów księcia Rovigo, ja sam, przebrany za służącego, pogalopuję do Włoch, gdzie ojciec święty czeka niecierpliwie, bym zdał mu sprawozdanie z pewnej misji. Oszołomiona Marianna, machinalnie ściskając w dłoni cenny list, który zapewniał jej rok wolności, patrzyła na dwóch kardynałów,

prawdziwego i fałszywego, i zastanawiała się, czy kiedykolwiek naprawdę znała swego ojca chrzestnego. Kim był ten człowiek, który walczył z taką zaciętością, by uratować niemowlę, jakim niegdyś była? Ten, którego życie stanowiło jedną wielką tajemnicę i który choć z pewnością nie zdobył żadnej fortuny, mógł jednym pociągnięciem pióra zapłacić bogaty okup. Kim był ten dostojnik Kościoła decydujący się na jazdę konną w przebraniu służącego? Świadomy, bez wątpienia, wątpliwości rodzących się w umyśle młodej kobiety, Gauthier de Chazay podszedł do niej i ucałował czule. – Nie próbuj odgadywać tego, czego nie możesz odgadnąć, Marianno! Pamiętaj jedynie, że zawsze będziesz mi droga i że pragnę twego szczęścia... nawet jeśli nie odpowiada ci sposób, w jaki chcę ci pomóc je odnaleźć. Niech Bóg ma cię w swojej opiece, moja mała! Będę się za ciebie modlił, tak jak zawsze to czyniłem. Szybkim ruchem zrobił znak krzyża na czole swej chrześnicy, odwrócił się, podszedł do okna i otworzył je. – W ten sposób najszybciej dostanę się do stajni, nie spotykając nikogo po drodze – powiedział. – Zegnaj, drogi Philibercie. Odeślij mi Bichette’a w umówione miejsce, kiedy tylko będziesz mógł. Mam nadzieję, że nie ucierpisz z powodu naszego oszustwa. – Nie obawiaj się, policjanci księcia Rovigo nie będą ażtak spostrzegawczy... Zobaczą purpurę, twarz natomiast postaram się starannie ukryć. A zresztą żaden z nas nie jest bardzo znany. Członkowie świętego kolegium będą z pewnością nieco zdziwieni moim przybyciem,

ale ich powiadomię o wszystkim, a po kilku dniach, znajdę sposób, by wrócić do Paryża, tym razem jużpod własnym nazwiskiem. Służba tymczasem nie wpuści nikogo do domu pod pretekstem choroby zakaźnej. A zatem szczęśliwej podróży, drogi Chazay. Złóżu stóp ojca świętego moje synowskie uczucia, szacunek i posłuszeństwo. – Nie omieszkam tego uczynić. śegnaj, Marianno. Ucałuj ode mnie tę wariatkę Adelajdę, kiedy ją odnajdziesz. Stale się kłóciliśmy, ale zawsze ją bardzo lubiłem. Powiedziawszy to, kardynał przełożył nogi przez okno i zeskoczył na podwórze. Marianna zobaczyła, jak biegnie ku stajni. Kanonik pochylił się przed nią w lekkim ukłonie. – Pojedzie brzegiem rzeki, proszę się o niego nie niepokoić. Ja natomiast muszę jużpanią opuścić. Ksiądz Bichette czeka na mnie w pokoju obok, policjanci zaś na ulicy. śegnając się wkładał obszerną pelerynę, podniósłszy kołnierz tak, by zasłaniał mu większą część twarzy, po czym po raz ostami skinął Mariannie głową i szybkim krokiem opuścił bibliotekę. Przez otwarte drzwi dostrzegła niewyraźnie księdza Bichette’a, który bardziej niż kiedykolwiek przedtem przypominał przerażoną kurę, i niebieskie uniformy kilku policjantów. Wyjrzawszy przez okratowane okno zobaczyła dużą berlinkę z zapalonymi wszystkimi latarniami, otoczoną pokaźną grupą jeźdźców w czarnych pierogach z czerwonymi pióropuszami. Niespokojne konie krzesały podkowami iskry o bruk. Tak liczna eskorta dla dwóch spokojnych sług bożych wydała się nagle Mariannie czymś przesadnym i jednocześnie małostkowym, a w każdym razie nie do przyjęcia. Kiedy

przypomniała sobie jednak swobodę, z jaką Gauthier de Chazay wydostał się przez okno, i poczuła w ręku list, dzięki któremu osobisty bankier cesarza wypłaci jej ogromną sumę pieniędzy, znowu ogarnęły ją wątpliwości. Czyżby ten niewysoki kardynał, z pozoru tak słaby i nieszkodliwy, uosabiał siłę o wiele groźniejszą i skuteczniejszą, niż mogła sobie wyobrazić? Niczym sam Bóg wydawał się panować nad wydarzeniami i ludźmi. Za miesiąc jakiś mężczyzna będzie gotowy na jego polecenie poślubić ją, Mariannę, której nigdy nie widział na oczy, a w dodatku spodziewającą się dziecka. Dlaczego? Po co? Poddając się jakiej władzy? Z ulicy dobiegł ją szczęk broni. Wyrwana ze swych rozmyślań, zobaczyła niewysoką czerwoną sylwetkę fałszywego kardynała znikającą w powozie, a za nią długą chudą postać księdza, który na widok kapitana dowodzącego eskortą przeżegnał się kilkakrotnie w wielkim pośpiechu, jakby zobaczył diabła. Usłyszała odgłos zamykanych drzwi powozu, trzaśniecie bata woźnicy i berlinka, otoczona eskortą, opuściła z wielkim hałasem ulicę Chanoinesse, a podczas jej przejazdu w oknach sąsiednich domów nie pojawiła się ani jedna twarz. Po chwili dotarł do Marianny opanowany głos pokojowca, który towarzyszył jej przedtem w drodze do biblioteki. – Czy życzy sobie pani, bym odprowadził ją do powozu? Muszę teraz zamknąć dom. Schyliła się po płaszcz, który wchodząc rzuciła na fotel, włożyła go, wsunęła cenny list do wewnętrznej kieszeni, a następnie wzięła rękawiczki.

– Jestem gotowa – powiedziała. Gdy uświadomiła sobie, że kardynał wyjechał, pozostawiając ją samą sobie, poczuła, że ogarnia ją smutek. Został jej tylko miesiąc! Dokładnie za trzydzieści dni poślubi jakiegoś mężczyznę... Być może zupełnie jej nie znanego! Czyżnie było to niepokojące, a nawet przerażające? Miała oczywiście możliwość samodzielnego dokonania wyboru, jeśli chciałaby uniknąć oddania ręki nieznajomemu, którego nazwiska ojciec chrzestny nie zamierzał jej wyjawić, wierny swemu upodobaniu do sekretów. Księdz de Chazay był niezwykle tajemniczy, dlaczego kardynał San Lorenzo miałby być inny? A zresztą, nawet gdyby wymienił jakieś nazwisko, co by to zmieniło? Nic... Za wszelką cenę musi kogoś znaleźć... Człowieka, który nie będzie w niej budził strachu ani odrazy, którego nie mogąc pokochać, będzie przynajmniej szanowała. Doskonale zdawała sobie sprawę, że panny szlachetnego rodu poznawały zazwyczaj swego narzeczonego w dniu ślubu. Liczyło się tylko pochodzenie. Zawierano swego rodzaju układ, tak jak ona to zrobiła. Być może nie było nic dziwnego w tym, że taki sam los czekał równieżi ją, ale przyzwyczajona do niezależności, do jakiej zmusiły ją burzliwe koleje życia, nie umiała nagiąć się bez walki do powszechnie przyjętych zwyczajów. Chciała mieć wybór. A więc kogo mogłaby poślubić? Idąc przez ciemne salony za pokojowcem niosącym masywny świecznik, Marianna dokonywała gorączkowego przeglądu znanych sobie mężczyzn, do których mogłaby ewentualnie się zwrócić o pomoc. Zdaniem Fortunaty kochali się w niej wszyscy gwardziści cesarscy, nie umiała jednak znaleźć wśród nich nikogo, o kim mogłaby pomyśleć z

nadzieją. Prawie wcale zresztą ich nie znała, a nie miała czasu, by to nadrobić. Niektórzy i tak byli jużżonaci, inni nie mieli zaś zamiaru się żenić... a zwłaszcza w takich okolicznościach. Marianna była na tyle rozsądna, by rozumieć, że istniała ogromna różnica między zalecaniem

się do niej a propozycją małżeństwa. Może więc Clary? Austriacki książę nie poślubiłby śpiewaczki operowej. A poza tym miał jużżonę, córkę księcia de Ligne. Ponadto Marianna nigdy nie zgodziłaby się zostać rodaczką znienawidzonej Marii Ludwiki. Co jej więc pozostało? Proszenie Napoleona, by znalazł jej męża, nie wchodziło w grę z powodów, o których wspominał kardynał San Lorenzo. A poza tym jeszcze odrazą napełniała ją myśl, że mężczyzna, którego kocha, przekazałby ją jakiemuś pierwszemu lepszemu, który musiałby przymknąć oko na złe prowadzenie się żony. Jużchyba lepiej zdać się na wybór ojca chrzestnego, który przyrzekł jej, że nie będzie mogła nic zarzucić jego kandydatowi. Przez moment rozważała możliwość poślubienia Arkadiusza... ale mimo trapiącej ją udręki pomysł ten wywołał uśmiech na jej twarzy. Nie potrafiła sobie wyobrazić siebie jako pani de Jolival. Miałaby chyba wrażenie, że poślubiła brata albo wuja... Wyszedłszy na ulicę i ujrzawszy Gracchusa, który opuszczał stopień powozu, doznała swego rodzaju olśnienia. Rozwiązanie, którego szukała, pojawiło się w jej umyśle nagle, w chwili gdy spojrzała na okrągłą twarz i niesforną rudą czuprynę chłopca, która nie mieściła się pod żadnym kapeluszem. Obok postaci stangreta zobaczyła nieoczekiwanie inną... Wrażenie było tak silne, że ażkrzyknęła. – Ależtak! To doskonały pomysł! Zdumiony Gracchus zapytał: – Co pani mówiła?

– Nic, mój drogi. Powiedz mi jednak, czy nadal mogę na ciebie liczyć. – Co za pytanie, panno Marianno! Jestem pani potrzebny? Co pani rozkaże? Marianna jużsię zdecydowała. Dokonała wyboru i od razu poczuła się lepiej. – Dziękuję ci, mój drogi. Prawdę mówiąc, ani przez chwilę nie wątpiłam w twoje oddanie. Posłuchaj więc: kiedy wrócimy do domu, przebierzesz się w strój podróżny i osiodłasz konia. A potem przyjdziesz do mnie. Dam ci list, który trzeba jak najszybciej dostarczyć adresatowi. – Będę się zatrzymywać jedynie po to, by zmienić konia. Dokąd pojadę? – Do Nantes. Ale najpierw do domu, Gracchusie. Co koń wyskoczy! W godzinę później Gracchus Hannibal Pioche, w wysokich butach, w obszernym płaszczu, który zabezpieczał go przed najbardziej ulewnym deszczem, w naciągniętym mocno na uszy okrągłym kapeluszu wyjeżdżał galopem z dziedzińca pałacu d’Asselnat. Stojąc przy oknie korytarza na pierwszym piętrze, Marianna patrzyła, jak się oddala. Dopiero gdy Augustyn, jej odźwierny, zamknął ciężkie skrzydła bramy, opuściła swój punkt obserwacyjny i wróciła do sypialni, w której unosił się jeszcze zapach wosku do pieczętowania listów. Podeszła do niewielkiego biurka, uprzątnęła podkładkę pod papier z błękitnego safianu, zatrzymując w ręku list, właściwie bez podpisu, jeśli nie liczyć dużej litery F. List ten, teraz jużotwarty, czekał na nią, gdy wróciła od ojca chrzestnego. Jego nadawca wyznaczał jej spotkanie następnego dnia wieczorem, z pięćdziesięcioma tysiącami liwrów. Przez

moment miała ochotę spalić kopertę, ale ogień na kominku jużzgasł, a poza tym pomyślała, że powinna zaczekać z tym na Jolivala, który mimo bardzo późnej pory jeszcze nie wrócił – prawdopodobnie usiłował zdobyć pieniądze na okup. Kilka słów skreślonych ręką Francisa nie zrobiło zresztą na Mariannie większego wrażenia. Przeczytała je obojętnie, jakby jej wcale nie dotyczyły. Całą uwagę skupiła na innym liście, tym, który niedawno napisała i który Gracchus wiózł teraz do Nantes. W istocie były to dwa listy. W pierwszym z nich, zaadresowanym do konsula amerykańskiego Roberta Pattersona, prosiła o jak najszybsze przekazanie drugiego właściwemu adresatowi. Marianna nie miała złudzeń, że ten drugi list przypominał nieco butelkę, którą wrzuca do oceanu rozbitek wyniesiony przez fale na bezludną wyspę. Gdzie znajdował się teraz Jason Beaufort? Po jakich morzach żeglował okręt, którego nazwy Marianna nigdy nie chciała poznać? Miesiąc jest tak krótki, a świat taki duży! Niemniej, choć zdawała sobie sprawę z nikłej szansy odnalezienia Jasona, nie mogła powstrzymać się od napisania tego listu. Przyzywała w nim kogoś, o kim przez długi czas myślała, że go nienawidzi, a kto teraz wydawał się jej jedynym człowiekiem na tyle pewnym, energicznym i oddanym... na tyle męskim w końcu, by odważyła się prosić go o użyczenie nazwiska dziecku Napoleona. Jason, od dzieciństwa nawykły brać się za bary z życiem, walczyć z nim gołymi rękoma... Jason nie uznający innej władzy niżwładza oceanu... Jason czterech wiatrów i czterech horyzontów... Tylko on

zdołałby obronić i otoczyć opieką ją i dziecko. Czyżnie napisał kiedyś: „Proszę pamiętać, że istnieję i mam wobec pani dług wdzięczności... „? I teraz Marianna poprosi, by go spłacił. Nie będzie mógł jej odmówić. Jeśli bowiem los zrządził, że znalazła się w tak trudnej sytuacji, równieżJason miał w tym pewien udział. Pamiętnej nocy uwolnił ją z kamieniołomów w Chaillot i ze szponów Fanchon Fleur-de-Lys. A teraz za wszelką cenę musi przybyć i wyrwać ją z rąk tajemniczego nieznajomego, który zgodnie z wolą ojca chrzestnego ma ją poślubić. Po prostu musi to zrobić! Tylko w ten sposób Marianna będzie mogła zaakceptować bez odrazy swe nieuniknione małżeństwo. Wiedziała jednak, że przywołując Jasona decydowała się jednocześnie na najokrutniejsze z poświęceń, którego konieczność odrzucała z rozpaczą podczas niedawnej rozmowy z ojcem chrzestnym. Będzie musiała zrezygnować z życia w bliskości Napoleona, skazać się na rozstanie z nim, być może na zawsze. Jeśli bowiem Jason zgodzi się dać nazwisko dziecku Marianny, z całą pewnością nie zaakceptuje roli groteskowego błazna, męża służącego za parawan. Kiedy ją poślubi – nawet jeśli nie skorzysta z przysługujących mu mężowskich praw, o co zamierzała go prosić i co miała nadzieję uzyskać – zechce, by towarzyszyła mu tam, dokąd wyruszy... bez wątpienia do Ameryki. I wówczas ocean rozłączy ją z ukochanym, nie będą jużmieszkać pod tym samym niebem, oddychać tym samym powietrzem... Czyżnie rozdzieliła ich jednak jużta kobieta, mająca do niego wszystkie prawa, która stanęła między nimi niczym mur niemal nie do przebycia? Pozostanie jej tylko dziecko i ono zwiąże Mariannę z mężczyzną, którego kochała, silniej jeszcze niżzwiązek cielesny. I będzie musiało jej to wystarczyć, by

mogła zmienić swoje życie i nadać mu nowy sens. Jeśli zaś chodzi o Jasona, Marianna nie miała odwagi zastanawiać się, co do niego czuje. Czy była to sympatia, szacunek, czułość czy po prostu przyjaźń? Nie umiała się w tym rozeznać. Jedno było pewne: w pełni polegała na jego odwadze, na jego męskiej sile. W nim właśnie dziecko znalazłoby ojca zdolnego wzbudzić szacunek, podziw... a być może i miłość. Przy jego boku Marianna odzyskałaby, jeśli nawet nie szczęście, to w każdym razie poczucie bezpieczeństwa. Jason, silny, energiczny i opiekuńczy, stanąłby pomiędzy nią a wszystkimi tymi, którzy w jakikolwiek sposób jej zagrażali. Z jej życia zniknąłby Napoleon... ale też Francis Cranmere i każdy inny podejrzany typ. Jedno zrównoważyłoby drugie, a z całą pewnością tajemniczy kandydat kardynała nie mógłby ofiarować jej ażtyle... Czy zdoła jednak powiadomić Jasona na czas? Jeśli przebywał teraz w Ameryce, nawet nie warto było o tym myśleć. Znużona rozmyślaniami przy wygasłym kominku, Marianna wstała, przeciągnęła się i podeszła do łóżka. Nagle zrobiło się jej zimno. Uświadomiła sobie, jak bardzo jest wyczerpana. Powinna natychmiast pójść spać. Może przyśni się jej ten odległy kraj, o którym Jason Beaufort opowiadał z tęsknotą w głosie pewnego wieczoru w pałacu de Matignon... Marianna zdjęła peniuar i właśnie miała wsunąć się do łóżka, gdy usłyszała pukanie do drzwi. – Jużpani śpi? – dobiegł ją zduszony szept z korytarza. Był to Arkadiusz, który wreszcie wrócił do domu,

najprawdopodobniej nic nie wskórawszy... A więc musi odłożyć odpoczynek na później. Westchnąwszy ciężko, pomyślała, że czeka ją opowiedzenie niemal wszystkiego, co się tego dnia wydarzyło. Jedynie wiadomość o dziecku i planowanym małżeństwie miała pozostać tajemnicą... – Jużidę – powiedziała na głos. I podniósłszy z podłogi batystowy peniuar ozdobiony koronką, ubrała się i otworzyła drzwi.

Komedianci z bulwaru du Temple

Zbliżał się moment, którego Marianna tak się obawiała. Jużwkrótce miała się spotkać z Francisem, by przekazać mu pieniądze. Było późne popołudnie, gdy wraz z Arkadiuszem wmieszała się w tłum, który jak co dzień przeciskał się między teatrami na wolnym powietrzu, budami jarmarcznymi i kawiarniami wypełniającymi niemal cały bulwar du Tempie. Marianna miała na sobie wełnianą kasztanową suknię ozdobioną jedynie wąską tasiemką z aksamitu w tym samym kolorze i białą muślinową krezą. Na głowę włożyła aksamitną kapotkę wykończoną przy rondzie muślinową plisą, a na ramiona zarzuciła brązową pelerynę. Z pozoru bardzo spokojna mimo zżerającego ją niepokoju, niczym nie

wyróżniała się wśród innych paryżan spacerujących po słynnym bulwarze. Wyglądała na młodą mieszczankę przybyłą podziwiać prezentowane tu cuda. Arkadiusz, w pilśniowym kapeluszu, czarnym krawacie i mysim surducie szedł obok, z powagą podając jej ramię. Zostawili powóz za ogródkiem Cafe Turc. Pogoda była piękna i pod rosnącymi na bulwarze wiązami liczne grupki mieszkańców stolicy spacerowały tam i z powrotem, od straganu cukiernika do sprzedawcy andrutów, od namiotu komediantów do zaimprowizowanej estrady, na której dawano przedstawienie, pragnąc nie pominąć niczego z tego nieustannego jarmarku, będącego rajem dla linoskoczków, różnego rodzaju kuglarzy... i paryżan. Ci ostatni pojawiali się na bulwarze zazwyczaj około piątej, jużpo obiedzie, traktując spacer pod drzewami jako odpoczynek po posiłku i specyficzną wieczorną rozrywkę. Wśród piekielnego zgiełku rozmów, okrzyków, muzyki, głośnego zachwalania towarów przeplatanego przenikliwymi dźwiękami trąbki i głuchym odgłosem wielkich bębnów zatrzymywano się przed hiszpańskim połykaczem ognia, chudym, ubranym w błyszczący strój młodzieńcem o oliwkowej cerze, który pił teżwrzący olej i chodził po rozżarzonych do czerwoności żelaznych prętach, tak jakby nie było to nic nieprzyjemnego; przyglądano się psu wróżącemu z kart, tresowanym pchłom, ciągnącym miniaturowe karoce lub pojedynkującym się na szpilki. Na rusztowaniu przykrytym pomarańczowo-niebieską tkaniną wysoki brodaty starzec o wyglądzie patriarchy zachęcał przechodzących: – Wejdźcie, panie i panowie! Wyjątkowa okazja! Dzisiaj wystawiamy sztukę pod tytułem Uczta Piotra, czyli bezbożnik gromem rażony,

komedię w pięciu aktach ze zmianą dekoracji przy podniesionej kurtynie, fascynującą intrygą, nieoczekiwaną puentą! We wstawkach baletowych panna Malaga! Słynny d’Hauterive zagra don Juana, a wraz z nim na scenie pojawi się cała jego garderoba. Oto strój z czwartego aktu. Tylko spójrzcie: brązowozłocisty surdut, żabot i mankiety z flandryjskiej koronki. A teraz przedstawiamy młodziutką Malagę we własnej osobie, by wam udowodnić, że jej piękność nie jest przywidzeniem. Oto i ona! Marianna, mimo woli zafascynowana zarówno talentem krasomówczym starca, jak i barwnym otoczeniem, patrzyła na czarującą dziewczynę w różnokolorowych jedwabiach, z długimi ciemnymi warkoczami ozdobionymi błyszczącymi cekinami, która z wdziękiem kłaniała się zgromadzonym, wywołując burzę oklasków. – Jaka ona śliczna! – wykrzyknęła Marianna. – Czy to nie szkoda pokazywać ją w tym jarmarcznym teatrze? – W tych wszystkich budach kryje się więcej talentów, niżmoże sobie pani wyobrazić, Marianno. Jeśli zaś chodzi o Malagę, mówią, że pochodzi z dobrego szlacheckiego rodu i że jej ojciec, ten brodacz, który nawet zostawszy aktorem zachował swego rodzaju godność, jest wielkim panem zrujnowanym na skutek jakichś ponurych wydarzeń. Jeśli pani chce, możemy tu wrócić wieczorem, by na nich popatrzeć. Chciałbym, by zobaczyła pani Malagę tańczącą w towarzystwie panny Rosę, jej partnerki. Mało jest w operze baletnic mających tyle wdzięku... Teraz jednak mamy co innego do zrobienia. Marianna zaczerwieniła się po same uszy. W panującej wokół atmosferze radosnej zabawy, wśród hałaśliwej wesołości zapomniała na

moment o prawdziwej przyczynie ich wyprawy na bulwar du Tempie. – To prawda. Gdzie jest ten gabinet figur woskowych, w którym mamy się spotkać z... Nie dokończyła zdania, gdyżcoraz trudniej przychodziło jej wymawianie imienia lub nazwiska Francisa Cranmere’a. Arkadiusz, przytrzymując pod pachą sakiewkę z pięćdziesięcioma tysiącami liwrów w wekslach, które Marianna przyniosła rano z banku Laffitte’a, wskazał na znajdujący się w pobliżu budynek z neoklasyczną fasadą, górujący wielkością nad namiotami i estradami. – Proszę spojrzeć trochę dalej niżten cyrk, w którym pan Franconi organizuje popisy jeździeckie. Tak, ten stary dom z balkonem nad czterema kolumnami korynckimi... to właśnie gabinet figur woskowych pana Curtiusa, niezwykle dziwne miejsce, sama pani zobaczy... Ale proszę uważać, gdzie stawia pani nogi, pełno tu błota. Istotnie, aby ominąć kolejki tworzące się przed teatrami La Gate i l’Ambigu-Comique, gdzie plakaty w krzykliwych kolorach, umieszczone na ścianach, przyciągały widzów równie skutecznie jak nawoływania na bulwarze, musieli skręcić pod drzewa, gdzie po porannym ulewnym deszczu ziemia była rozmiękła i co krok natrafiali na kałużę. Minęła ich grupka wyrostków wykrzykujących refren modnej w tym czasie piosenki. Intencje są dobre, ale retoryka godna pożałowania – skomentował Jolival, starając się uchronić Mariannę przed błotem rozbryzgiwanym przez biegnących chłopców. – Przykro mi, że prowadzę panią akurat tędy, ale wolę nie iść tużprzy domach. – Dlaczego?

Szybkim ruchem ręki Jolival wskazał na niską budowlę wciśniętą między gabinet figur woskowych i niewielki teatr, jeszcze pusty, z umieszczonym na frontonie na dużym kawałku płótna wielkim napisem: „Teatr Karłów”. Na parterze tego domostwa znajdował się dość duży szynk, nad którego drzwiami widniał szyld przedstawiający kłos pszenicy przecięty piłą. – Ten uroczy zakątek to karczma „Przecięty Kłos”, będąca własnością naszej drogiej Fanchon Fleur-de-Lys. Lepiej więc nie podchodzić tam nazbyt blisko. Na sam dźwięk imienia niepokojącej wspólniczki Francisa Marianna, jużi tak bardzo zdenerwowana, zadrżała i przyśpieszyła kroku. Po kilku chwilach byli na miejscu. Przed muzeum stał na warcie polski lansjer, tak łudząco przypominający żywego, że Marianna musiała podejść bardzo blisko, by przekonać się, że to figura woskowa, podczas gdy Arkadiusz, nadal ściskając sakiewkę pod pachą, poszedł kupić bilety wstępu. Postać żołnierza była jedyną – poza dwoma lampionami – ozdobą skromnego wejścia, przed którym pracownik muzeum niestrudzenie przywoływał paryżan, by zechcieli wejść i obejrzeć sławnych ludzi „bardziej prawdziwych niżw rzeczywistości”. Marianna ostrożnie wsunęła się do dużej, ciemnej i dość zadymionej sali, do której promienie słoneczne przedostawały się z trudem przez okna wymagające gruntownego umycia. Powietrze, na zewnątrz przejrzyste, tutaj było szare i ciężkie, nadając zgromadzonym figurom woskowym dziwnie nierzeczywisty wygląd, który budziłby lęk, gdyby nie łagodzące to wrażenie okrzyki i wybuchy śmiechu zwiedzających.

– Zimno tu – szepnęła Marianna, gdy udawali, że podziwiają marsową sylwetkę zmarłego marszałka Lannes, obserwując jednocześnie ukradkiem, czy wśród tych wszystkich ludzi, rzeczywistych i woskowych, nie pojawi się Francis Cranmere. – Tak – przytaknął Jolival. – A nasz przyjaciel się spóźnia. Marianna nie odpowiedziała. Jej niepokój rósł z każdą chwilą, być może wpływała teżna to obecność nieruchomych sobowtórów, tak łudząco przypominających pierwowzory. Na samym środku dużej i mrocznej sali usytuowano najważniejszą grupę figur: samego Napoleona siedzącego przy stole z całą swą rodziną i obsługiwanego przez kilku służących. Byli tam niemal wszyscy noszący nazwisko Bonaparte: Karolina, Paulina, Eliza, surowa Letycja w żałobnej woalce, zaledwie odrobinę sztywniejsza niżw rzeczywistości. Mariannie najbardziej jednak przeszkadzał cesarz z wosku. Miała wrażenie, że wpatruje się w nią oczyma z emalii, przejrzawszy na wylot jej konspiracyjne działania. Nagle zapragnęła uciec, gdyżskrępowanie, jakie odczuwała, połączone z instynktownym lękiem przed zobaczeniem Francisa, stało się nie do zniesienia. Jakby odgadując jej wzburzenie, Arkadiusz zbliżył się do cesarskiego stołu i wybuchnął śmiechem. – Nie wyobraża sobie pani, do jakiego stopnia ten stół jest odzwierciedleniem historii Francji. Widziano przy nim Ludwika XV wraz z dostojną rodziną, Ludwika XVI wraz z dostojną rodziną, Komitet Ocalenia Publicznego wraz z dostojną rodziną, a także dyrektoriat wraz z

dostojną rodziną. A teraz mamy Napoleona i jego dostojną rodzinę... ale proszę zauważyć, że brakuje cesarzowej. Maria Ludwika nie jest jeszcze gotowa. Nie jestem zresztą pewien, czy do wykonania jej figury nie zostaną wykorzystane niektóre części markizy de Pompadour, obecnie źle widzianej. Nie mam natomiast żadnych wątpliwości co do tego, że na stole leżą te same owoce co za czasów Ludwika XV... A i kurz wydaje się pochodzić z tamtej epoki! Wesołość Jolivala, zresztą udawana, wywołała jedynie blady uśmiech na twarzy Marianny. Gdzie się podziewał Francis? Z jednej strony bała się chwili, gdy stanic naprzeciw niej, z drugiej zaś – chciała mieć to już za sobą i wyjść jak najszybciej z muzeum, które wcale nie wydawało się jej zabawne. I nagle go zobaczyła. Wynurzył się nieoczekiwanie z najciemniejszego kąta, tużza wanną, w której dogorywał Marat, ugodzony nożem przez Charlotte Corday. Cranmere był ubrany jak mieszczanin, a rondo brązowego kapelusza i kołnierz płaszcza zasłaniały mu część twarzy. Szybkim krokiem skierował się ku Mariannie i jej towarzyszowi. Młoda kobieta zauważyła ze zdziwieniem, że choć zawsze tak pewny siebie – teraz rzucał wokół siebie niespokojne i szybkie spojrzenia. – Przyszliście na czas – oznajmił opryskliwie, nie zadając sobie trudu, by się przywitać. – Pan zaś nie! – odparł sucho Arkadiusz. – Zatrzymano mnie, proszę mi wybaczyć. Czy masz pieniądze, Marianno?

– Mamy pieniądze – odpowiedział za nią Jolival, przyciskając sakiewkę mocniej do piersi. – Nie wydaje mi się natomiast, by towarzyszyła panu panna d’Asselnat. – Oddam wam ją później. Najpierw pieniądze. Skąd mogę mieć pewność, co znajduje się w tej sakiewce? – dodał wskazując palcem na przedmiot, o którym mówił. – Największym walorem pertraktacji z osobami pańskiego pokroju, milordzie, jest panująca podczas nich atmosfera zaufania. Proszę zobaczyć. Szybkim ruchem ręki Arkadiusz otworzył sakiewkę, ukazując pięćdziesiąt weksli po tysiąc liwrów każdy, niemal natychmiast ją zamknął i wcisnął pod ramię. – Sam pan widzi, są pieniądze! A teraz kolej na Adelajdę! Francis wykonał rozdrażniony gest. – Później, przecieżmówiłem! Odprowadzę ją do pałacu wieczorem... Teraz się śpieszę! Muszę jużiść, nie czuję się tu bezpiecznie. Tak teżbyło w istocie. Odkąd Francis się pojawił, Marianna nie zdołała ani razu skrzyżować oczu z jego wzrokiem, tak był niespokojny i rozbiegany. Postanowiła jednak być stanowcza. Kładąc dłoń na sakiewce, jakby obawiała się, że Arkadiusz okaże nagle szeroki gest, oznajmiła: – Im rzadziej będę pana widywać, tym lepiej dla mnie, mój drogi! Drzwi mojego domu nigdy nie staną dla pana otworem. Nie ma więc mowy, by złożył mi pan wizytę, sam lub w towarzystwie. Zawarliśmy

pewien układ. Jak mógł się pan przed chwilą przekonać, dotrzymałam jego warunków. Teraz pańska kolej... w przeciwnym razie nic z tego. – Co chcesz przez to powiedzieć? – śe dostanie pan pieniądze dopiero wtedy, gdy moja kuzynka wróci do domu. Szare oczy lorda stały się jakby węższe i pojawił się w nich złowrogi błysk. Francis Cranmere wykrzywił usta w uśmiechu. – Czy nie zapomniałaś przypadkiem, jak brzmiała nasza umowa? Twoja kuzynka, jeśli mnie pamięć nie myli, nie odgrywała w niej najistotniejszej roli, była dla mnie jedynie... gwarancją spokoju w czasie, gdy zbierałaś pieniądze, które z kolei tobie zapewnią spokój... na jakiś czas. Marianna nie przestraszyła się tej lekko jedynie zawoalowanej groźby. Jak zawsze w takiej sytuacji, gdy tylko stanęła do walki, wróciły jej opanowanie i pewność siebie. Pozwoliła sobie nawet na pogardliwy uśmiech. – Ja zrozumiałam to zupełnie inaczej. Od tego miłego spotkania, które mi pan narzucił, podjęłam kilka środków ostrożności, dotyczących właśnie mojego spokoju. I jużsię pana nie boję! – Nie blefuj! – mruknął z wściekłością Francis. – W tej grze jestem od ciebie silniejszy! Gdybyś się mnie nie obawiała, przyszłabyś z pustymi rękoma. – W istocie przyszłam jedynie po to, by odzyskać swoją kuzynkę. Jeśli zaś chodzi o to, co nazywa pan... blefem... czy nie takiego słowa pan użył?... Proszę przyjąć do wiadomości, że widziałam się wczoraj z

cesarzem, spędziłam nawet kilka godzin w jego gabinecie. Gdyby pańskie służby wywiadowcze działały tak dobrze, jak pan mówi, wiedziałby pan o tym! – Ależwiem o tym. I wiem także, że spodziewano się, iżwyjdziesz stamtąd w towarzystwie dwóch policjantów... – A jednak opuściłam gabinet odprowadzana uprzejmie przez pokojowca Jego Wysokości, i to ażdo cesarskiego powozu, który odwiózł mnie do domu – powiedziała ze spokojem, którego w rzeczywistości wcale nie odczuwała. I postanawiając iść przebojem do końca, dodała: – Proszę rozrzucić swoje ulotki, mój drogi, nie zrobi to na mnie żadnego wrażenia. Jeśli natomiast nie odda mi pan Adelajdy, nie dostanie pan ani liwra! Mimo niepokoju, który ogarniał ją coraz silniej – znała bowiem nazbyt dobrze pokrętną duszę Francisa, by nie cieszyć się za szybko ze zwycięstwa – uradowała się stwierdziwszy, że nie odpowiedział jej od razu, a nawet wydawał się zakłopotany. Ujrzawszy ponadto, że na twarzy Arkadiusza maluje się wyraz bliski podziwu, poczuła, że zdobyła pewną przewagę nad przeciwnikiem. Za wszelką cenę musiała przekonać Francisa, że teraz liczy się dla niej tylko Adelajda. Nie dlatego, by zatrzymać okup, który Jolival tak czule przyciskał do serca, lecz by spróbować zapewnić sobie spokojną przyszłość. Być może ta przyszłość będzie należała do Jasona Beauforta, ale tak jak napawała ją odrazą myśl, że Napoleon mógłby widzieć w niej przyczynę skandalu, nie chciała również, by Jason poślubił kobietę zniesławioną, obrzuconą błotem. Wystarczyło już, że przyjmie kobietę oczekującą dziecka innego

mężczyzny. Naraz usłyszała, jak lord Cranmere mruczy pod nosem: – Chętnie bym wam oddał tę starą megierę! Problem w tym, że jużjej nie mam! – Jak to? Co chce pan przez to powiedzieć? – wykrzyknęli jednocześnie Marianna i Arkadiusz. Francis wzruszył ze złością ramionami. – Zniknęła! Wymknęła mi się, ot co! Uciekła, jeśli wolicie! – Kiedy? – zapytała Marianna. – Wczoraj wieczorem. Kiedy przyniesiono jedzenie, jużjej tam nie było. – I wyobraża sobie pan, że w to uwierzę? Nagle skrywany strach i niepokój, od dłuższego czasu nie opuszczające Marianny, zmieniły się w gwałtowne oburzenie, któremu natychmiast dała wyraz. Czyżby Francis uważał ją za tak głupią? To było naprawdę zbyt proste! Chciał dostać pieniądze nie dając zupełnie nic w zamian oprócz słów, którym nie można ufać. Francis odpowiedział jej z równą wściekłością. – Nie masz wyboru! Ja teżmusiałem w to uwierzyć! Przysięgam ci, że zniknęła! – Och, te pańskie przysięgi! Gdyby naprawdę uciekła, wróciłaby od razu do domu! – Mogę powiedzieć tylko to, co sam wiem. Dowiedziałem się ojej ucieczce tużprzed przyjściem tutaj. I mówię prawdę... przysięgam to na

grób mojej matki! – Gdzie ją pan ukrył? – W jednej z piwnic „Przeciętego Kłosa”, tużobok. Jolival wybuchnął śmiechem. – U Fanchon? Och, mój drogi, nie sądziłem, że jest pan ażtak naiwny! Jeśli chce się pan dowiedzieć, gdzie jest Adelajda, proszę zapytać swoją wspólniczkę. Na pewno jest doskonale zorientowana! Z całą pewnością uważa, że dostanie część okupu niegodną jej talentów, a w każdym razie – apetytu! – Nie – uciął krótko lord Cranmere. – Fanchon nie odważyłaby się spróbować czegoś takiego. Wie nazbyt dobrze, że nie – zawahałbym się przed ukaraniem jej... w sposób ostateczny. A zresztą jej gniew po odkryciu ucieczki tej starej wiedźmy nie był udawany. Jeśli zależy ci na kuzynce, moja droga, módl się, by nie wpadła ponownie w ręce Fanchon. Trzeba powiedzieć, że zrobiła wszystko, by ją rozzłościć. Marianna znała Adelajdę na tyle, by bez trudu wyobrazić sobie, jak panna d’Asselnat przyjęła to porwanie i uwięzienie. Fanchon Fleur-deLys, choć cyniczna i zuchwała, miała w niej godną przeciwniczkę i było bardzo prawdopodobne, że nieustraszonej starej pannie udało się uciec. Gdzie jednak w takim razie przepadła? Dlaczego nie wróciła na ulicę de Lille? Francis zaczynał się niecierpliwić. Od dłuższego jużczasu rzucał coraz częściej spojrzenia w stronę wejścia, przy którym pojawił się olbrzymi grenadier z tak bujną brodą, że jego głowa w wysokim kołpaku

z czerwonym pióropuszem, ozdobiona ponadto długimi zwisającymi wąsami, wydawała się należeć do jakiegoś dziwnego i niezwykle owłosionego zwierzęcia. – Skończmy z tym! – rozzłościł się Francis. – I tak jużza wiele czasu straciłem! Nie wiem, gdzie jest ta stara wariatka, ale na pewno kiedyś ją odnajdziecie. A teraz pieniądze! – Nic z tego – zaoponowała energicznie Marianna. – Dostanie je pan, kiedy znajdzie się moja kuzynka. – Tak sądzisz? A ja myślę, że zaraz mi je dasz. No już! Szybko! Podaj mi sakiewkę, mój dobry człowieku, bo jeśli nie... Nagle Marianna i Jolival spostrzegli, że między rozchylonymi połami płaszcza Francisa pojawił się pistolet, którego czarny otwór był wycelowany prosto w brzuch młodej kobiety. – Wiedziałem, że będziecie robić problemy z powodu staruchy – powiedział ostro lord Cranmere. – A więc pieniądze... albo strzelam! I niech pan nie próbuje się poruszyć, bo... Serce Marianny przestało na moment bić. Na zmienionej twarzy Francisa zobaczyła nagle śmierć. Cranmere był tak ogarnięty żądzą złota, że z pewnością nie zawahałby się strzelić. Postanowiła jednak nie okazać mu lęku. Wziąwszy głęboki oddech, wyprostowała się i powiedziała z pogardą w głosie: – Tutaj? Nie odważy się pan! – Dlaczego nie? Jest tylko ten żołnierz... ale zbyt daleko. Będę miał czas uciec. Tak w istocie było. Wysoki grenadier spacerował spokojnie pośród

woskowych figur. Właśnie zbliżał się powoli do cesarskiego stołu, nie rozglądając się wokół. Francis zdążyłby wystrzelić nawet kilka razy. – Zawrzyjmy ugodę – zaproponował Arkadiusz. – Połowa pieniędzy teraz, druga zaś po odnalezieniu panny Adelajdy. – Nie! Jużza późno na pertraktacje, nie mam na nie czasu. Potrzebuję pieniędzy, by wrócić do Anglii, gdzie mam coś ważnego do załatwienia. A więc prędko sakiewka, bo inaczej wezmę ją siłą i jeszcze przed wyjazdem zdołam rozrzucić moje żółte karteczki. A co się potem będzie działo... Ach, prawda, po śmierci nie będziesz się jużtym zanadto przejmować... Pistolet poruszył się niebezpiecznie w dłoni Francisa. Marianna rzuciła wokół przerażone spojrzenie. Gdyby tylko mogła wezwać na pomoc tego żołnierza! Stwierdziła jednak, że zniknął. Francis okazał się silniejszy. Musiała skapitulować. – Proszę dać mu pieniądze, mój przyjacielu – powiedziała bezbarwnym głosem. – I niech go inni wieszają! Arkadiusz bez słowa podał sakiewkę Francisowi, który chwycił ją chciwie i ukrył zręcznie pod obszernym płaszczem. W tej samej chwili zniknął równieżpistolet, ku wielkiej uldze Marianny, która dostrzegłszy przez moment szaleństwo w lodowatych oczach Cranmere’a, bała się, że mimo wszystko do niej strzeli. Nie chciała umierać, a zwłaszcza w tak głupi sposób. Nie wiedzieć dlaczego życie wydało się jej nagle czymś niemal bezcennym. Mogło jeszcze dać jej tak wiele, przede wszystkim dziecko, którego oczekiwała,

nie chciała więc pogodzić się z myślą, że mogłaby zginąć od kuli szaleńca. Francis zaśmiał się drwiąco, odpowiadając na jej ostatnie słowa: – Na twoim miejscu zbytnio bym na to nie liczył! Ludzie mego pokroju zazwyczaj długo żyją, powinnaś jużto wiedzieć. A więc jeszcze się zobaczymy, słodka Marianno! Nie zapomnij, że masz przed sobą tylko rok spokoju. Dobrze wykorzystaj ten czas! Dotknąwszy palcem kapelusza w zuchwałym geście pożegnania, zaczął oddalać się pomiędzy dostojnikami dworskimi znieruchomiałymi w pompatycznych pozach, gdy nagle upadł jak długi pod ciężarem grenadiera, który wyskoczył na niego zza ogromnej figury marszałka Augereau. Marianna i Arkadiusz przyglądali się w osłupieniu zaciekłej walce, jaka zawiązała się w kurzu między dwoma mężczyznami. Grenadier przewyższał przeciwnika wzrostem i wagą, natomiast Francis, jak każdy angielski szlachcic zaprawiony w różnego rodzaju sportach, był jak mało kto zwinny, silny i wytrzymały. A poza tym do starcia pchała go szalona wściekłość, że mógłby zostać zatrzymany w chwili, gdy z fortuną pod pachą miał wyruszyć ku wystawnemu życiu, które tak lubił. Walcząc wydawał gniewne okrzyki, a gdy żołnierz w milczeniu usiłował przygnieść go swym ciężarem, wyślizgiwał się jak węgorz. Opierając się wzajemnie na sobie, obydwaj stanęli na nogi i ścierali się w bliskim zwarciu, dysząc i sapiąc jak dwa byki na arenie. Zadany zdradziecko cios kolanem zapewnił zwycięstwo Anglikowi.

Jęcząc z bólu, grenadier upadł na kolana, trzymając się za podbrzusze. Nie czekając, ażprzeciwnik złapie oddech, Francis chwycił sakiewkę, którą odnalazł tużprzy samym wyjściu, i oddychając ciężko uciekł chwiejnym krokiem. Marianna i Arkadiusz rzucili się jednocześnie ku pokonanemu, chcąc pomóc mu się podnieść. On jednak, nadal na kolanach, przykładał jużgwizdek do ust, by wydać przeraźliwy gwizd wzywający pomocy. – Chyba gnuśnieję... albo piję za dużo! – skomentował z poczuciem humoru swoją sytuację. – Tak czy inaczej, nie ucieknie daleko. O wiele bardziej, rzecz jasna, wolałbym go złapać sam. Nieźle mi dołożył... a poza tym okrutnie zmęczył. Trudno! Cieszę się jednak, że cię znowu widzę, mała! Nie dowierzając własnym oczom, Marianna patrzyła, jak grenadier podnosi się z kolan, i z radością słuchała dobrze sobie znanego głosu wydobywającego się z gęstwiny włosów. – Czy to możliwe? – szepnęła. – Czy teżja śnię? – To naprawdę ja. Pamiętasz jeszcze wuja Nicolasa? Przyznaję, że wcale się ciebie tu nie spodziewałem! Ależbyłem zdumiony, gdy cię rozpoznałem l – Nicolas Mallerousse! – westchnęła Marianna z zachwytem, podczas gdy dawno nie widziany „wuj” pozbywał się sztucznych wąsów i brody. – Skąd się tutaj wziąłeś? Tak często myślałam o tobie. – I ja o tobie myślałem! Skąd się tu wziąłem? Jak zawsze z Anglii! Od dawna śledzę tego ptaszka, który tak zręcznie mi się wymknął... ale z całą pewnością wpadł jużw ręce moich kolegów. To wielki spryciarz.

Zgubiłem jego ślad w Anvers i miałem spore kłopoty, by znowu nań natrafić. – Dlaczego go tropisz? – Mam z nim dawne porachunki... bardzo poważne rachunki, które mam nadzieję uregulować do ostatniego centyma! No proszę! Czy nie mówiłem? Oto i oni. W rzeczy samej Francis Cranmere pojawił się znowu w gabinecie figur woskowych, tym razem jednak mocno przytrzymywany przez czterech krzepkich policjantów. Mimo związanych rąk szarpał się tak, że pilnujący musieli go prawie nieść albo ciągnąć. Blady z wściekłości, rzucał krwiożercze spojrzenia na ludzi, którzy zbierali się tłumnie przy drzwiach wejściowych mimo usilnych próśb policjantów, by się rozeszli. – Mamy go, szefie! – powiedział jeden z nich. – Doskonale! A teraz prowadźcie go do Vincennes, i to pod dobrą eskortą! – Dobrze radzę natychmiast mnie puścić – wymruczał przez zęby Francis – jeśli nie chce pan tego bardzo żałować. Nicolas Malerousse, alias Black Fish, podszedł do Cranmere’a i pochylił się trochę, by popatrzeć na niego z bliska z wyzywającym wyrazem twarzy. – Tak sądzisz? Zdaje mi się, że to ty będziesz żałować, że w ogóle przyszedłeś na świat, kiedy z tobą skończę. No, dalej! Do więzienia z nim! – Znaleźliśmy to przy nim – powiedział jeden z policjantów –

podając sakiewkę. – Pełno tu weksli... Widząc zachłanne spojrzenie Francisa utkwione w pieniądzach, Marianna zrozumiała, że miały one dla niego o wiele większe znaczenie niżwolność i że gdyby zostały mu zabrane, mógłby stać się potwornie niebezpieczny, gdyby – co było mało prawdopodobne, ale jednak możliwe – udało mu się zbiec. CzyżArkadiusz nie widział go, jak wychodził od Fouchego? Czy pragnąc pieniędzy nie posunął się do najbardziej nikczemnych działań, do godnego wzgardy szantażu? Wziąwszy pod uwagę to, co mówił Jolival o potajemnych kontaktach lorda Cranmere’a i Fouchego, mądrość nakazywałaby sprawić, by zatrzymał te nieuczciwie zdobyte pieniądze. Czy jednak szczęśliwy traf, który zrządził, że Black Fish znalazł się przy nich dokładnie w chwili, gdy przekazywała Francisowi okup, nie był zrządzeniem Opatrzności? Znalazłszy się w rękach groźnego Bretończyka, Cranmere nie miał żadnych szans uniknięcia losu nie do pozazdroszczenia. Zamknięty w więzieniu w Vincennes, którego średniowieczne wieże kiedyś oglądała, przestanie być dla niej zagrożeniem. A poza tym nadarzająca się okazja do zemsty stanowiła pokusę, której nie mogła się oprzeć. Z uśmiechem wyciągnęła rękę po sakiewkę. – To moje pieniądze – powiedziała łagodnie. – Ten człowiek wyłudził je od nas pod groźbą pistoletu... który prawdopodobnie ma nadal przy sobie. Czy mogę je zabrać z powrotem? – Widziałem w istocie, jak zatrzymany brał sakiewkę z rąk – tego pana – potwierdził Black Fish wskazując na Arkadiusza. – Nie ma

żadnego powodu, by jej nie zwrócić, jako że zawiera jedynie pieniądze. Sądziłem początkowo, że to coś znacznie niebezpieczniejszego, i nie ukrywam, moja mała, że masz szczęście, iżznamy się od tak dawna. W innym razie mogłoby cię to drogo kosztować. Przeszukajcie tego ptaszka! W czasie gdy policjanci rewidowali pieniącego się ze złości Francisa, znajdując broń, którą ukrył pod płaszczem, Marianna zapytała: – Dlaczego miałoby mnie to drogo kosztować? – Ponieważzanim cię rozpoznałem, wziąłem cię za zagranicznego szpiega. – Ona szpiegiem? – rzucił Francis, nieprzytomny z wściekłości. – Komu chce pan wmówić, że nie wie pan, kim ona jest? Dziwką! Agentką Bonapartego, którego jest teżzresztą kochanką! – A gdybyśmy tak pomówili o panu? – odcięła się Marianna pogardliwym tonem. – Poza tym że jest pan szpiegiem, jak jeszcze mogę pana nazwać? Szantażystą? A może też... – Pewnego dnia zapłacisz mi za wszystko, mała ulicznico! Powinienem był się domyślić, że zastawisz na mnie pułapkę. Bo to ty mnie sprzedałaś, czyżnie? – Ja? Jak mogłabym to zrobić? Kto z nas dwojga doprowadził do tego spotkania? – Ja, to oczywiste. Ty zaś, nie bacząc na to, co ci powiedziałem, zawiadomiłaś policjantów. – To nieprawda! – wykrzyknęła Marianna. – Nie miałam pojęcia, że

jest pan śledzony. Skąd mogłam wiedzieć? – Wystarczy tych kłamstw – warknął Francis, wykonując związanymi rękoma gest, jakby chciał ją uderzyć. – Tym razem wygrałaś, Marianno, ale nie ciesz się za szybko! Wyjdę z tego więzienia... a wtedy miej się na baczności! – Dość tego! – zagrzmiał Black Fish, który ciągle jeszcze nie mógł wyjść ze zdziwienia po tym, co usłyszał o związku – Marianny z Napoleonem. – Zabrać go stąd! Wyprawić w drogę i zakneblować, jeśli nie zechce zamilknąć. A ty, moja droga, przestań się bać. Wiem o nim wystarczająco dużo, by wyprawić go na szafot, a poza tym lochów Vincennes tak łatwo się nie opuszcza. – Nie minie pół roku, a będę pomszczony! – ryknął Francis, zanim jeden z policjantów zdążył przycisnąć mu do ust zabrudzoną kraciastą chustkę do nosa, która zdołała w końcu przytłumić jego groźby. Francis Cranmere był więc skrępowany i obezwładniony. A jednak patrząc, jak się oddala, ciągnięty przez strażników, Marianna odczuła przerażenie. Wiedziała, jak silnie było w nim zakorzenione zło, jak bardzo jej nienawidził, nienawiścią starannie pielęgnowaną i zaciekłą, która mogła jedynie wzrosnąć teraz, gdy uznał, że to ona go wydała. Od pamiętnej nocy poślubnej nie miała jednak wątpliwości, że zawiązała się między nimi walka na śmierć i życie, którą zakończy dopiero odejście na zawsze jednego z nich dwojga. Odgadując myśli swej przyjaciółki, Jolival wziął ją pod ramię i mocno przycisnął do siebie, jakby chciał dodać jej odwagi i dać do zrozumienia, że nie jest sama. Spojrzał jednocześnie na Black Fisha,

który wziąwszy się pod boki nie spuszczał wzroku ze swych ludzi oddalających się wraz z lordem Cranmere’em. – Co on takiego zrobił, poza tym że jest Anglikiem? – zapytał Jolival. – Czemu śledził go pan od samej Anglii? – To szpieg Czerwonego Śledzia, i do tego bardzo niebezpieczny! – Czerwonego Śledzia? – Lorda Yarmoutha, jeśli wolisz, obecnie dyrektora w gabinecie lorda Wellesleya, dobrze znanego w paryskich wyższych sferach, które nadały mu ten przydomek. Dodam jeszcze, że jego żona, piękna Maria Fagiani, mieszka stale w Paryżu, gdzie jak najprzyjemniej spędza czas z kilkoma przyjaciółmi, do których zalicza się równieżnasz ptaszek. Jednak powód, dla którego poprzysiągłem sobie zniszczyć Cranmere’a, jest zupełnie inny. – Jaki? – Więźniowie z hulków w Portmouth, którymi się szczególnie interesował. Ten dżentelmen lubi polowanie i dla rozrywki, zorganizował sforę psów specjalizujących się w tropieniu uciekinierów... Widziałem kilku takich nieszczęśników schwytanych przez bestie Cranmere’a... a przynajmniej to, co z nich pozostało! W przytłumionym głosie Black Fisha dźwięczał straszliwy gniew, jego dłonie zwinięte w pięści drżały, a zęby były mocno zaciśnięte. Przerażona Marianna zamknęła oczy, nie mogąc znieść potworności przywołanego przez niego obrazu. Jak nieludzki musiał być człowiek, z którym związano jej losy... Jaki bezmiar ohydy, sadystycznego

okrucieństwa krył się pod tą piękną twarzą, pod tym książęcym wyglądem... Na krótką chwilę pomyślała o układzie, który zawarła z kardynałem San Lorenzo, i po raz pierwszy poczuła wdzięczność dla swego ojca chrzestnego. Teraz zrobiłaby wszystko, by tylko zerwać ostatnią więź łączącą ją z tym potworem! – Dlaczego go nie zabito? Dlaczego sam go nie zabiłeś? – zapytała cicho. – Dlatego że przede wszystkim służę Napoleonowi! Dlatego że chcę, by został osądzony i skazany na gilotynę. Jeśli jednak sędziowie nie wyślą go na szafot, przysięgam, że zabiję go własnymi rękami... lub sam stracę życie! Ale nie mówmy jużo tym! Zwiedzający zaczynają się schodzić, udostępnijmy im więc figury woskowe! Istotnie, dwóch czy trzech ciekawskich wsunęło się ostrożnie do muzeum opuszczonego przez policjantów. Rozglądali się niespokojnie w poszukiwaniu śladów wydarzeń, które tak niedawno rozegrały się w tej sali, nie interesując się zbytnio woskowymi postaciami, dla których prawdopodobnie tu przyszli. – No cóż, nawet najmilsze towarzystwo trzeba kiedyś opuścić – westchnął Jolival. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, moglibyśmy stąd wyjść. Muszę przyznać, że na dłuższą metę te nieruchome istoty... – Ależoczywiście, możecie jużiść, nie macie tu przecieżnic więcej do zrobienia. Zostawcie tylko swój adres, bym mógł was odnaleźć. Ja jeszcze zostanę, nie znalazłem bowiem przy Angliku dokumentów, których szukałem. Może przyniesie je ktoś inny... i na tę osobę właśnie

zaczekam. – Ten ktoś ma tu przyjść? – Tak przypuszczam. A teraz się pożegnajmy. Masz szczęście, Marianno, że jesteśmy starymi znajomymi, inaczej i ciebie, i twojego przyjaciela wpakowałbym do więzienia razem z Anglikiem! To, co się dalej wydarzy, jużcię nie dotyczy. I nie przejmuj się groźbami Cranmere’a! Nieprędko będzie mógł je spełnić! Marianna miała ochotę zadać jeszcze wiele pytań. Black Fisha otaczał nimb tajemnicy, wrażenie to pogłębiało blade światło lampek oliwnych, którymi pan Curtius usiłował rozproszyć wieczorny mrok. Młoda kobieta rozumiała jednak, że nie ma prawa wtrącać się ani do tajemnic państwowych, ani do działań policji. Wystarczy, że dzięki niej uwolniła się, być może na zawsze, od Francisa. Miała pełne zaufanie do Black Fisha, który umiał panować zarówno nad ludźmi, jak i nad żywiołami. Czy to na statku podczas sztormu, czy we własnym domu w Recouwance, w jakimkolwiek przebraniu, wydawał się niezniszczalny. Francis znalazł w nim przeciwnika na swoją miarę... Podczas gdy Arkadiusz zapisywał w pośpiechu ich adres na kartce wyrwanej z notesu, Marianna wyciągnęła rękę do Black Fisha... dokładnie w chwili, gdy jeden ze służących przy cesarskim stole kichnął tak głośno i z takim zapamiętaniem, że nie można było mieć wątpliwości co do tego, iżnie jest woskową figurą. Zresztą nieszczęśnik ten dostał napadu kichania, kichał raz za razem, próbując włożyć drżącą rękę do kieszeni, prawdopodobnie by wyciągnąć z niej chusteczkę. Ale Black Fish jednym skokiem był jużprzy nim, grzbietem dłoni zrzucając mu z

głowy perukę, która niegdyś musiała być biała. – Fauche-Borel! – wykrzyknął. – Powinienem był się tego domyślić! Wydając jęk grozy, rzekomy służący cofnął się gwałtownie – potrącając woskowego Roustana, który z wielkim hałasem upadł na ziemię – i zaczął uciekać. Black Fish rzucił się za nim w pościg. Biegnąc jak ścigane zwierzę, szczupły i niewysoki mężczyzna przemykał się między zaskoczonymi zwiedzającymi, którzy zanim zdążyli się zorientować, co się dzieje, zderzali się z pędzącym olbrzymim grenadierem. Arkadiusz wybuchnął śmiechem i ujmując Mariannę za rękę, chciał pociągnąć ją ku wyjściu. – Chodźmy popatrzeć! Tym razem będzie to z pewnością zabawne! – Dlaczego? Kim jest ten Fauche... – Fauche-Borel? To szwajcarski księgarz z Neufchatel, który uważa się za króla tajnych agentów i który służy jego widmowej wysokości Ludwikowi XVIII w nadziei, że pewnego dnia zostanie szefem królewskiej biblioteki. Zawsze uwielbiał woskowe figury! A poza tym rzadko można spotkać osobę bardziej niezręczną od niego! Chodźmy już, chciałbym zobaczyć, co zrobi z nim pani oryginalny znajomy! Marianna nie miała jednak najmniejszej ochoty podążyć śladem udawanego grenadiera i udawanego służącego z wosku. Starcie z Francisem pozostawiło w niej tyle goryczy, że nic na świecie nie zdołałoby jej rozbawić. Mimo zaufania, jakie wzbudzał w niej Black Fish, nie mogła teżprzestać myśleć z drżeniem serca o ostatnim spojrzeniu, jakie rzucił jej Anglik ponad chustką, która kneblowała mu usta. Nigdy dotychczas nie widziała tak wyraźnie nienawiści w jej

najdoskonalszej postaci ani teżrównie nieubłaganego okrucieństwa. Przypomniawszy sobie jednocześnie to, o czym opowiadał Black Fish, poczuła, że przejmuje ją przenikliwe zimno. Zobaczyła nagle przed sobą Francisa, który wyzbywszy się wspaniałej ludzkiej postaci, ukazywał swe potworne wnętrze. Dotychczas uważała go za człowieka nieprawego i bez skrupułów, o oschłym sercu, egoistycznego do granic możliwości. Słowa Black Fisha, opisujące bezmiar sadystycznego okrucieństwa Cranmere’a, dały jej poznać istotę zręczną i przebiegłą, o zaburzonej psychice niebezpiecznego szaleńca. Nie, wcale nie miała ochoty szukać pociechy w jakiejś rozrywce. Chciała wrócić do domu, by w spokoju jeszcze raz wszystko przemyśleć. – Proszę iść beze mnie, Arkadiuszu – oznajmiła bezbarwnym głosem. – Zaczekam na pana w powozie. – Marianno, Marianno! Niech się pani otrząśnie! Ten człowiek panią przestraszył? A to, co powiedział, napełniło panią przerażeniem? – Jak dobrze mnie pan zna, przyjacielu – powiedziała z bladym uśmiechem młoda kobieta. – Po co więc w ogóle pan pyta? – śeby się upewnić! Nie ma się jużczego bać, Marianno! Anglik jest teraz w najlepiej strzeżonym miejscu we Francji, na pewno stamtąd nie ucieknie. – Jużpan zapomniał, o czym mi pan sam opowiadał? O łatwości, z jaką Cranmere składa wizyty u Fouchego? Black Fish prawdopodobnie nic nie wie ani o zażyłych stosunkach Francisa z francuskim ministrem policji, ani o negocjacjach pokojowych, które ten ostatni prowadzi w tajemnicy z Anglikami... Może to być dla niego przykrą niespodzianką...

Arkadiusz pokiwał głową, wziął ponownie Mariannę pod ramię i prowadząc ją powoli ku wyjściu wyjaśniał z powagą: – O niczym nie zapomniałem. Black Fish nie zna planów swojego ministra, Fouche natomiast nie wie nic o ohydnej działalności swego gościa po drugiej stronie kanału. Nie może pozostać obojętny na straszliwy los francuskich więźniów, którzy giną w mękach za sprawą tego potwora. Gdyby go uwolnił, wydałby na siebie wyrok śmierci. Napoleon, który prawdziwie i głęboko kocha swoich żołnierzy, nigdy by mu tego nie wybaczył. Są zbrodnie, których nie można puścić w niepamięć, tak więc, jeśli chce pani znać moje zdanie, Fouche zrobi wszystko, by lord Cranmere pozostał w miejscu tak odosobnionym... iż jest bardzo prawdopodobne, że jużnigdy o nim nie usłyszymy. Nie tylko pieniądze zapewniają milczenie osób uważanych za niebezpieczne. Proszę się więc uspokoić. I wracajmy do domu, jeśli właśnie tego sobie pani życzy. Marianna podziękowała mu uśmiechem i oparła się mocniej na jego ramieniu. Choć zapadł jużzmrok, na bulwarze było jasno jak w dzień dzięki wielkiej obfitości palących się świec i lampek oliwnych. Wszystkie małe teatry, cyrk i estrady, na których występowali kuglarze, były mocno oświetlone. Jedynie „Przecięty Kłos” był ciemny i cichy, za jego zamglonymi szybami tliła się tylko mała świeczka rzucająca blade światło. Wielki tłum, który wydawał się nieprzerwanie falować, zgromadził się natomiast przy sąsiednim domu, w którym znajdował się Teatr Karłów. Widowisko zostało przerwane, dwaj główni bohaterowie

stali na skraju sceny, z rękoma na kolanach, przyglądając się w osłupieniu temu, co działo się tużobok nich. – Ależ... oni się biją! – wykrzyknął Jolival. – Założę się, że pani przyjaciel i Fauche-Borel uczestniczą w tej bójce. I to oni z pewnością ją rozpoczęli, przeciskając się przez tę ciżbę. Cała ta sytuacja wydaje się zresztą niezwykle bawić panów Bobeche’a i Galimafrego. – Kogo? – Tych dwóch klownów, którzy walą się po udach z radości – powiedział Arkadiusz wskazując na nich laską. – Ten przystojny, w czerwonym fraku, niebieskich spodniach, ryżej peruce i w ogromnym trójgraniastym kapeluszu z wielkim motylem na końcu mosiężnego drutu to Bobeche. Ten drugi zaś, chudy i niezgrabny dryblas z długą twarzą i najgłupszym uśmiechem, – jaki kiedykolwiek mogła pani widzieć, to Galimafre. Od niedawna dopiero występują na bulwarze, a jużodnieśli wiele sukcesów. Proszę posłuchać, jak dowcipkują i zaczepiają publiczność. Dwaj klowni zagrzewali istotnie tłum do walki żartami i komicznymi radami, ale Marianna potrząsnęła głową z dezaprobatą. – Chodźmy stąd, proszę! Black Fish ma nasz adres i na pewno przyjdzie nam opowiedzieć, jak to się skończyło. – Nie mam żadnych wątpliwości co do zakończenia: Fauche-Borel nie jest zdolny... Ale, ale, pani chyba musi być bardzo zmęczona, prawda? – Tak... trochę. Omijając z daleka walczących, doszli powoli do ogrodu Cafe Turc,

obok którego zostawili powóz. Jolival pomógł wsiąść Mariannie, powiedział woźnicy, dokąd ma jechać, i sam usadowił się obok niej, kładąc na siedzeniu sakiewkę. – Co z tym zrobimy? – zapytał. – Niebezpiecznie jest trzymać w domu taką sumę. Jużi tak mamy tam dwadzieścia tysięcy liwrów od cesarza. – Jutro zaniesie pan pieniądze do banku Laffitte’a... i umieści je na moje nazwisko. Możemy ich jeszcze potrzebować. A jeśli nie... po prostu je zwrócę. Arkadiusz zaaprobował jej decyzję kiwnięciem głowy, nasunął głębiej kapelusz i ułożył się tak, jakby zamierzał się zdrzemnąć, po chwili jednak wyszeptał: – Chciałbym wiedzieć, co teżstało się z panną Adelajdą. – Ja też– powiedziała Marianna, uświadomiwszy sobie ze wstydem, że dramatyczne wydarzenia, których była uczestnikiem tego popołudnia, sprawiły, że zapomniała o swej kuzynce. Czyżjednak najważniejsze nie było to, że wyrwała się z rąk Fanchon Fleur-de-Lys? – Być może powinniśmy się co do tego upewnić. Ale mam przeczucie, że nie musimy się o nią martwić. – Zapadła cisza. W zupełnym milczeniu dojechali na ulicę de Lille. Minęła jużjedenasta, Marianna siedziała przed lustrem, a pokojówka szczotkowała bez końca jej długie czarne włosy, kiedy Arkadiusz zapukał do drzwi sypialni, prosząc o chwilę rozmowy w cztery oczy. Młoda kobieta natychmiast odprawiła Agatę. – Co się stało? – zapytała, zaniepokojona tym tajemniczym wstępem.

– Adelajda jest tutaj. – Wróciła? Jak to? Nie słyszałam, by jakiś powóz się zatrzymywał... Nikt teżnie stukał do drzwi. – Ja ją wpuściłem. Postanowiłem pospacerować przed snem po dziedzińcu. A właściwie zamierzałem pójść dalej, nad Sekwanę, i właśnie otwierałem małą furtkę, gdy dostrzegłem pannę Adelajdę. Muszę przyznać, że ledwie ją poznałem. – Dlaczego? – wykrzyknęła Marianna z przerażeniem w głosie. – Czy jest ranna albo... – Nie, nic z tych rzeczy! – przerwał jej Jolival ze śmiechem. – Będzie miała pani niespodziankę. Adelajda czeka na dole. Dodam tylko, że nie jest sama. Marianna, która jużmiała wybiec z pokoju, zawiązując w pośpiechu szeroką różową wstążkę, przytrzymującą w pasie peniuar z gipiury, zatrzymała się w pół kroku. – Nie jest sama? A z kim? – Z tym, którego nazywa swym wybawcą. Może lepiej od razu pani powiem, że tym aniołem stróżem nie jest nikt inny... jak tylko Bobeche, jeden z tych dwóch klownów, których pokazałem pani na bulwarze du Tempie. – Jak to? Czy pan żartuje? – Ależskąd. To naprawdę on. Dziś wieczorem jednak wygląda jak człowiek z towarzystwa. Czy zechce się pani z nim widzieć? – To niedorzeczne! Dlaczego Adelajda przyprowadziła go tutaj?

– Sama o tym pani opowie. Myślę, że bardzo zależy jej na tym, by go pani poznała. Marianna miała jużdość wrażeń jak na jeden dzień, ale poza tym że odczuwała zadowolenie z powrotu kuzynki, ogarnęła ją ciekawość silniejsza od zmęczenia. W pośpiechu zwinęła włosy w węzeł, zawiązując go, tak jak umiała, wstążką, a następnie poszła do garderoby, wybrała na chybił trafił suknię i szybko włożyła ją na siebie. Wróciła do sypialni, gdzie czekał na nią Arkadiusz, uśmiechając się w sposób, który ją zirytował. – Można by powiedzieć, że ta sytuacja bardzo pana bawi? – Przyznaję, że tak. Myślę zresztą, że i pani nie będzie mogła powstrzymać się od śmiechu, gdy tylko rzuci okiem na kuzynkę... i na pewno dobrze to pani zrobi. Od jakiegoś czasu mało w tym domu wesołości. Mimo że została uprzedzona, Marianna ażsię wzdrygnęła, dostrzegłszy Adelajdę siedzącą w jednym z foteli w salonie muzycznym. Musiała popatrzeć po raz drugi, by upewnić się, że to na pewno panna d’Asselnat. Spod modnego kapelusza wystawała dziwaczna płowa peruka, a gruba warstwa makijażu sprawiała, że twarz była niemal nie do rozpoznania. Jedynie niebieskie oczy, nadzwyczaj pogodne i pełne życia, a także dumny nos przypominały Mariannie kuzynkę, cała reszta wydawała się należeć do kogoś zupełnie innego. Jakby nie zauważając zdumionej miny młodej kobiety, Adelajda podbiegła do niej i ucałowała w oba policzki, pozostawiając na nich ślady szminki. Marianna uścisnęła machinalnie starą pannę, a potem

krzyknęła: – Co się z tobą działo, Adelajdo? Czy nie pomyślałaś, że umieramy ze strachu o ciebie? – Spodziewałam się tego – odparła wesoło panna d’Asselnat. – Zaraz ci to wyjaśnię w najdrobniejszych szczegółach. Przedtem jednak – dodała, biorąc swego towarzysza za rękę i podchodząc z nim do Marianny – musisz podziękować mojemu przyjacielowi. Oto Antoine Mandelard, zwany Bobeche. To właśnie on wyciągnął mnie z tej nory, w której byłam więziona, ukrył i ochraniał... – ... i nakłonił, by nie wracała pani do domu? – przerwał żartobliwie Jolival. – Czyżby odkryła pani w sobie zamiłowanie do sztuki teatralnej? – Wcale nie jest pan dowcipny, Jolival! Marianna przyglądała się z ciekawością młodemu wysokiemu mężczyźnie, który pochylał się przed nią w nienagannym ukłonie. Miał otwartą twarz, szczery uśmiech, wesołe oczy i rezolutny wyraz twarzy. Ubrany był w ciemny strój, prosty, lecz nie pozbawiony pewnej elegancji. Marianna podała mu rękę. – Wiele panu zawdzięczam i chciałabym móc wyrazić to lepiej niż tylko słowami. – Udzielenie pomocy damie w potrzebie nie zasługuje na żadne podziękowania – odparł grzecznie. – Po prostu spełniłem swój obowiązek. – Jak on to ładnie powiedział! – westchnęła Adelajda. – A jeśli już jesteś tak zadowolona, że twoja stara kuzynka się odnalazła, poczęstuj

nas, moja droga, jakąś kolacją. Umieramy z głodu... a przynajmniej ja! – Powinnam się była tego domyślić – roześmiała się Marianna. – Jednak służba jużśpi. Nakryj do stołu, Adelajdo, a ja tymczasem zobaczę w kuchni, co się da zrobić. Okazało się, że kucharka była zapobiegliwą osobą. Marianna znalazła wszystko co potrzebne, by podać bardzo przyzwoitą zimną kolację, i po kilku minutach czworo uczestników tego zaimprowizowanego posiłku siedziało jużprzy stole połyskującym kryształami i srebrami. Nie zabrakło nawet kilku róż, które Adelajda wstawiła do kryształowego wazonu. Pochłaniając ogromne ilości kurczaka na zimno, sałaty i wędzonej wołowiny i popijając to wszystko szampanem, panna d’Asselnat opowiedziała swą odyseję. Zaczęła od tego, jak służący w liberii pani Hamelin przyszedł poprosić, by zechciała spotkać się z Marianną, będącą rzekomo z wizytą u pięknej Kreolki, i jak – ledwie wsiadła do powozu czekającego pod drzwiami – związano ją, zakneblowano i zawiązano jej oczy chustką, a potem przewieziono przez cały Paryżw jakieś miejsce, którego wówczas nie zdołała rozpoznać. Zamknięto ją w niszy zabitej niechlujnie połączonymi deskami, znajdującej się w dużej piwnicy, do której promienie słoneczne dochodziły jedynie przez maleńkie okienko umieszczone zbyt wysoko, by można było do niego dotrzeć, nawet wdrapując się na stos węgla, poza którym w tym dziwnym więzieniu było jeszcze tylko naręcze słomy. – Przez szpary między deskami – ciągnęła Adelajda, biorąc duży

kawałek miękkiego brie, swego ulubionego sera – mogłam widzieć całą piwnicę, wypełnioną beczkami, pustymi i pełnymi butelkami, różnego rodzaju naczyniami i sprzętem niezbędnym podczaszemu. Czuć tam było silny zapach wina i cebuli, która w wiankach zwisała u sufitu. Po dochodzących nieprzerwanie odgłosach kroków i pijackich rozmowach zorientowałam się, że nade mną jest jakaś gospoda. – Mam nadzieję – zażartował Arkadiusz – że w tak dobrze zaopatrzonym miejscu nie pozwolono pani umrzeć z pragnienia? – Dawano mi wodę! – odparła Adelajda z urazą w głosie. – Tylko wodę i chleb, który niemal nie nadawał się do jedzenia! Boże, jaki ten brie jest dobry! Zjem jeszcze trochę! – Musiałaś jednak widywać kogoś w tej komórce? – zapytała Marianna. – Oczywiście! Obrzydliwą staruchę, ubraną jak królowa, którą nazywano Fanchon i która od razu dała mi do zrozumienia, że mój los zależy wyłącznie od ciebie i pewnej sumy pieniędzy, którą miałaś zapłacić. Muszę powiedzieć, że nasza rozmowa nie była bardzo serdeczna i że wpadłam w złość, gdy – ta stara usiłowała dać mi lekcję patriotyzmu. Miała odwagę krytykować cesarza i wysławiać ten dwunożny bukłak, który każe nazywać się Ludwikiem XVIII! Daję słowo, nieprędko zapomni tych parę kuksańców, którymi ją poczęstowałam. Byłabym ją zabiła, gdyby jej ode mnie nie odciągnięto. Jolival wybuchnął śmiechem. – Z całą pewnością nie poprawiło to pani wiktu, moja biedna Adelajdo, ale gratuluję z całego serca takiej postawy. Proszę pozwolić mi ucałować tę delikatną i jednocześnie tak silną dłoń.

– No to wiemy jużco nieco o więzieniu – powiedziała Marianna. – Opowiedz teraz, jak się stamtąd wydostałaś. – Myślę, że dużo lepiej zrobi to Bobeche. – Och, to było dość proste – powiedział młody człowiek z uśmiechem, którym wydawał się przepraszać, że skupia uwagę wszystkich na sobie. – „Przecięty Kłos” znajduje się w najbliższym sąsiedztwie teatru, dość często więc do niego zaglądamy, by się orzeźwić. Mają tam takie młode wino z Suresnes, które jest całkiem niezłe. Muszę dodać, że chodzimy do tej knajpy równieżpo to, by posłuchać i popatrzeć, szybko bowiem zorientowaliśmy się, że pojawiają się tam dość dziwne osoby, nie potrzebowaliśmy teżzbyt wiele czasu, by odkryć, że to miejsce godne zainteresowania. Ja sam rzadziej tam zaglądam, z ostrożności, ale Galimafre spędza za stołem sporo czasu. Jego naiwny, trochę głupkowaty wyraz twarzy, jakże mylący, o czym mogę was zapewnić, sprawia, że nikt nie ma się przy nim na baczności. Uważają go za głupka, który sukces zawdzięcza swej wielkiej naturalności. A Galimafre pod przymkniętymi powiekami i ospałym wyglądem ukrywa bystre oczy i żywy umysł... przy czym jedno i drugie oddał w służbę Jego Cesarskiej Mości, tak jak i ja. Mówiąc te słowa Bobeche powstał, uniósł szklankę i ukłonił się, czym zasłużył sobie na śliczny uśmiech Marianny, której spodobał się ten komediant. Nieważne, że był synem tapicera z przedmieścia. Bez szminki i rzucającego się w oczy kostiumu miał w sobie pewną dystynkcję i urok, na które młoda kobieta nie pozostała obojętna... jak zresztą na spojrzenia wyrażające dyskretny podziw, którymi ją obrzucał.

Była zadowolona, że podoba się mężczyźnie tak prosto i szczerze mówiącemu o swej wierności Napoleonowi. Przez moment zastanawiała się, czy nie jest jednym z licznych agentów Fouchego, ale szybko doszła do wniosku, że i tak nie ma to większego znaczenia. Po co rozmyślać o sposobie, w jaki służył cesarzowi, skoro o wiele istotniejszy był fakt, że w ogóle to czynił? Zauważyła teżzachwyconą minę, z jaką Adelajda, zapominając o jedzeniu, wpatrywała się w młodzieńca, który opowiadał dalej: – Galimafre zauważył więc przedwczoraj, że znoszono do piwnicy chleb, który musiał być przeznaczony dla kogoś, kto tam przebywał. Postanowiliśmy przeszukać późną nocą uliczkę, a raczej wąskie przejście dzielące nasz teatr od karczmy. Od dawna wiedzieliśmy, że za stosem różnych śmieci ukryte jest małe okienko, przez które widać piwnicę „Przeciętego Kłosa”. Przez nie właśnie mieliśmy okazję obserwować dość burzliwą dyskusję między panną Adelajdą a Fanchon Desormeaux. Zrozumieliśmy, co się tam dzieje i... – ... i następnej nocy – dokończyła wesoło Adelajda – wrócili z narzędziami i długą liną. Otworzyli okienko i wyciągnęli mnie z piwnicy. Nigdy nie myślałam, że jestem taka zręczna! – Ale dlaczego nie wróciłaś do domu? – zapytała Marianna. – Bobeche twierdził, że byłoby to nierozsądne. Nie mogłam poza tym wracać przez cały Paryżubrudzona pyłem węglowym. Dowiedziałam się też, że dobrze byłoby zainteresować się bliżej „Przeciętym Kłosem”. Zresztą, Marianno, lepiej będzie, jak ci od razu powiem: wracam razem z Bobeche’em. Mam tam coś do zrobienia.

Marianna najpierw zmarszczyła brwi, a potem wzruszyła ramionami. – Co za głupstwa! Ty masz tam coś do zrobienia? Ci panowie z całą pewnością cię nie potrzebują. Uśmiechając się przyjaźnie do starej panny, Bobeche powiedział: – Wręcz przeciwnie. Pani kuzynka była tak miła, że zgodziła się zostać u nas kasjerką. – Kasjerką? – powtórzyła oszołomiona Marianna. – Naturalnie! – potwierdziła Adelajda takim tonem, jakby chciała rzucić jej wyzwanie. – I nie mów mi, że tak skromne stanowisko nie licuje z moim szlacheckim pochodzeniem. Niedawno przekonywano mnie, że żadna praca nie hańbi. Marianna spłonęła rumieńcem. Aluzja była ażnazbyt widoczna. Niezręcznie byłoby wypominać kuzynce ten dziwny pomysł, gdy sama zdecydowała się na występy na scenie. Teatr Karłów nie bardziej zasługiwał na pogardę niżelegancki Feydeau... Ale gdy dowiedziała się, że Adelajda chce ich opuścić, poczuła smutek. Stara panna zmieniła się nie tylko z wyglądu, skoro nagle postanowiła rzucić się na oślep w tę dziwną przygodę. Była w tym pewna nuta prowokacji, która raniła Mariannę. Młoda kobieta spojrzała na Arkadiusza, ich spojrzenia skrzyżowały się nad stołem. Jolival uśmiechnął się, mrugnął do niej, a następnie wziął butelkę szampana i napełnił ponownie kieliszek Adelajdy. – Jeśli takie jest twoje powołanie, moja droga, nie powinnaś z nim walczyć. Ale... czy naprawdę chcesz zostać kasjerką? A może myślisz o

karierze aktorskiej? – Tylko przez jakiś czas – odpowiedziała Adelajda ze śmiechem. – Tak czy inaczej, jak jużwam mówiłam, nic nie ryzykuję, podczas gdy zostając tutaj mogłabym być jeszcze raz porwana, co naraziłoby wszystkich na niebezpieczeństwo. Za żadną cenę nie chciałabym do tego dopuścić! A poza tym... ta przygoda mnie pociąga: muszę się dowiedzieć, czy słynne dokumenty ambasadora Bathursta przejdą przez „Przecięty Kłos”. – Dokumenty? Jakie dokumenty? – zirytowała się Marianna. – Przez cały dzień słyszę tylko o dokumentach. Nic z tego nie rozumiem. Arkadiusz położył delikatnie rękę na dłoni przyjaciółki. – Ja natomiast myślę, iżwiem, o co tu chodzi. Okazało się, że nasza sprawa łączy się w pewien sposób z inną, bez wątpienia o wiele ważniejszą, w którą zamieszany jest pani... lord Cranmere. Stąd też nieoczekiwane pojawienie się w muzeum postawnego grenadiera, tak dobrze pani znanego, i być może równieżwtargnięcie dziwacznego Fauche-Borela. Czy mam rację? – Tak – potwierdził Bobeche. – Proszę wybaczyć, że nie podam wielu szczegółów, ale wygląda to mniej więcej tak: niedawno zniknął pewien ambasador, a wraz z nim ważne dokumenty. Jak się wydaje, mogą one pojawić się w „Przeciętym Kłosie”, będącym swego rodzaju punktem kontaktowym zagranicznych szpiegów. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że policja nigdy tam nie zagląda, a w każdym razie urzędowo. Oto powód, dla którego ostatnimi czasy panował taki ruch w

naszym sąsiedztwie i dlaczego jeden z agentów, który tam bywa, uznawszy, że go rozpoznano, sądził, iżnajlepiej będzie, jeśli ukryje się wśród figur woskowych. – A tak przy okazji – zapytał Arkadiusz – czy go złapano? Bobeche skinął twierdząco głową i zajął się powolną degustacją szampana, dając tym samym do zrozumienia, że więcej jużnic nie powie. Marianna patrzyła na niego ze zdumieniem, pomieszanym teraz z niejakim podziwem. Jakże dziwnie brzmiały te poważne słowa w ustach człowieka w sposób tak oczywisty stworzonego do śmiechu i żartów. Kim był zatem ten klown i dla kogo naprawdę pracował? Mówił, że służy cesarzowi, ale nie wydawało się, by podlegał Fouchemu. Czyżby należał do owej tajnej grupy, zależnej wyłącznie od Napoleona, stanowiącej, jak mówiono, drugą policję w państwie? Zawód, jaki uprawiał, umożliwiał mu obserwowanie otoczenia bez wzbudzania podejrzeń, a ułatwiała to jeszcze ogromna zdolność całkowitej zmiany wyglądu. Tego wieczoru, w ciemnozielonym surducie i nienagannie zawiązanym krawacie, ze starannie uczesanymi gęstymi jasnymi włosami, nie wyróżniałby się w żadnym salonie i nikt nie pomyślałby, że ten elegancki młodzieniec jest komediantem. Marianna przeniosła zakłopotane spojrzenie z Bobeche’a na swoją kuzynkę, która przechylona do tyłu na krześle pojadała owoce smażone w cukrze, nie spuszczając ani na chwilę wzroku ze swego nowego towarzysza. Z największą uwagą przysłuchiwała się temu, co mówił. W jej niebieskich oczach pojawił się blask, którego Marianna nigdy wcześniej nie widziała, a na policzkach wykwitły młodzieńcze rumieńce.

Mimo ukończonych czterdziestu lat, absurdalnej peruki, okropnego makijażu i wielkiego nosa przeobrażona Adelajda wydawała się niemal piękna, niemal młoda. „To nie do wiary... Ona jest zakochana!” – pomyślała Marianna w osłupieniu, bardziej jednak smutna niżrozbawiona, lękając się, że kuzynka naraża swe serce na uczucie bez przyszłości. Z całą pewnością Bobeche dał się poznać jako człowiek uczynny, a nawet rycerski, wydawał się teżodczuwać szczery podziw dla inteligencji, odwagi i talentu aktorskiego Adelajdy, ale między największym wręcz zachwytem a najmniejszą nawet miłością była ogromna przepaść. Nie mogła więc nie zaprotestować, kiedy stara panna wstała nagle, poprawiła fałdy sukni z radosnym westchnieniem i oznajmiła: – Oto jużwiecie wszystko. Musimy teraz wracać do teatru. Przyszłam tu jedynie po to, byście się o mnie nie niepokoili. Moja wizyta spełniła swe zadanie, a więc odchodzę! – Ależto niepoważne! – westchnęła Marianna. – Będziesz nadal w niebezpieczeństwie, a ja będę umierać ze strachu o ciebie. – Zupełnie niepotrzebnie – powiedział łagodnie Bobeche. Obiecuję troszczyć się o pannę Adelajdę, jakby była moją siostrą, Z Galimafrem i ze mną będzie całkowicie bezpieczna, przyrzekam pani... Cieszymy się z przyjaźni, którą pani kuzynka tak spontanicznie nas obdarzyła, mimo że na nią nie zasługujemy. – Tak czy inaczej – dodała panna d’Asselnat, która wysłuchała tej krótkiej przemowy z wyraźną radością – nic ani nikt nie powstrzyma mnie przed powrotem do teatru. Po raz pierwszy mam wrażenie, że

naprawdę żyję. Tym razem Marianna, zrezygnowana, nie odezwała się ani słowem. Adelajda po raz pierwszy żyła naprawdę? A przecieżbyła w więzieniu, gdy ośmieliła się zaprotestować przeciwko rozwodowi Napoleona, przecieżukrywała się w opuszczonym pałacu d’Asselnat, mając za jedyne towarzystwo portret pana domu, przecieżchciała pewnej nocy podpalić ten właśnie pałac, uważając, że dostał się w niewłaściwe ręce... Czyżnie było to prawdziwe życie? Z głębokim smutkiem Marianna ucałowała Adelajdę na pożegnanie. Odgadując myśli przyjaciółki, Arkadiusz wsunął jej rękę pod ramię i szepnął: – Proszę pozwolić jej odejść, Marianno. Jest tak szczęśliwa mogąc odegrać rolę tajnej agentki... Zastanawiam się zresztą, czy nie ma do tego powołania. A poza tym zarówno dla pani, jak i dla niej będzie lepiej, jeśli nie wróci teraz do domu. Ten młodzieniec ma rację: nikomu, nawet Fanchon, nie przyjdzie do głowy szukać jej w Teatrze Karłów. – To prawda – westchnęła Marianna. Ale tak bardzo będzie mi jej brakować! Liczyła na obecność Adelajdy w tych trudnych dniach, które miały wkrótce nadejść, na jej pomoc i rady, gdy zbliży się chwila spotkania z kardynałem, a Jason się nie pojawi. Dlaczego kuzynka musiała akurat teraz ulec tak nieoczekiwanie pokusie, w której polityka i chęć przystania do trupy aktorskiej odegrały bez wątpienia o wiele niniejszą rolę niż wdzięk pewnego klowna? Głos wewnętrzny mówił Mariannie: „Gdyby znała prawdę, na pewno zostałaby z tobą”. Tej prawdy jednak nie wolno jej było wyznać, obiecała to ojcu chrzestnemu. A poza tym... nawet jeśli

Adelajda dowiedziałaby się, jak bardzo jest jej potrzebna, czy zechciałaby zrezygnować z tego mirażu, w jaki uwierzyła: że może przez pewien czas dzielić życie z młodym przystojnym mężczyzną, w którym się zakochała? Nie, trzeba pozwolić jej pójść tą absurdalną drogą, którą sama wybrała, Marianna nie powinna się w to mieszać. Z ciężkim sercem słuchała, jak w ciemnościach zamykają się za odchodzącymi ciężkie skrzydła wielkiej bramy. Nagle poczuła chłód i drżąca wyciągnęła ręce ku płomieniom na kominku. Ciszę w salonie przerywało jedynie lekkie sapanie Arkadiusza zażywającego tabakę. Gdy skończył, zbliżył się powoli do swej przyjaciółki. – Dlaczego pani tak się tym przejmuje, Marianno? Adelajda nie ryzykuje wiele... może jedynie utratę kilku złudzeń! Proszę nie mieć tak ponurej miny. Proszę się uśmiechnąć! Jużniedługo życie znowu nabierze uroku, zobaczy pani. Niech pani spojrzy na Adelajdę! Znalazła szczęście na deskach bulwarowego teatru. Kto wie, co spotka panią jutro? Z trudem powstrzymując łzy, Marianna zdołała się nawet uśmiechnąć. Drogi, dobry, tak szczerze jej oddany Arkadiusz. Zawstydziła się nagle, że musi mieć przed nim tajemnicę, której nie może zdradzić jeszcze przez miesiąc, choć nie widziała w tym żadnego sensu. Układ jest jednak układem i musi dotrzymać jego warunków. – Ma pan rację – powiedziała miłym tonem. – Niech Adelajda bawi się, jak chce. A ponieważmam jeszcze pana, nie jestem zgubiona. – No, nareszcie! Proszę teraz odpocząć. I niech się pani przyśni coś wspaniałego. – Spróbuję tak zrobić. I dziękuję, mój przyjacielu.

Wyszli razem z salonu, kierując się w stronę wysokich schodów, ciemnych jużo tej porze. Arkadiusz wziął z konsoli świecznik, by oświetlić drogę. Gdy znaleźli się na podeście, nagle zapytał: – A tak przy okazji... Gdzie się podział Gracchus? Nikt go dzisiaj nie widział, nie ma teżw stajni Samsona. Marianna poczuła, że czerwieni się po czubki włosów. Błogosławiąc półmrok panujący na schodach, który pozwalał jej to ukryć, udzieliła niezbędnych wyjaśnień, nazbyt jednak pośpiesznie i nerwowo. – Poprosił mnie... o pozwolenie wyjazdu na kilka dni na prowincję... do rodziny. Miał od niej złe wiadomości. Marianna nigdy nie umiała kłamać, tym razem jednak kosztowało ją to wyjątkowo dużo wysiłku. Przeklinała swą niezręczność, przekonana, że Arkadiusz od razu zwęszy kłamstwo. Tymczasem on zauważył spokojnym, równym głosem: – Nie wiedziałem, że Gracchus ma krewnych na prowincji. Myślałem, że z całej rodziny pozostała mu jedynie babka, która jest praczką w Boulogne. Dokąd więc pojechał? – Do Nantes, jak sądzę – odparła Marianna, cierpiąc katusze, niezdolna wymyślić nic innego poza tą półprawdą, co i tak wydawało się jej pocieszające. Arkadiusz nie zadał zresztą następnego pytania, zadowalając się krótkim: „No, dobrze... „, wypowiedzianym tak obojętnym tonem, że młoda kobieta odniosła wrażenie, iżprzyjaciel myśli jużo czymś innym. Gdy znaleźli się pod drzwiami sypialni Marianny, ukłonił się grzecznie, życzył jej dobrej nocy i oddalił się ku swym apartamentom,

podśpiewując jakąś piosenkę. Jużod dawna nie zdarzyło się, by okazywał taką radość. Wydawało się, że jego umysł uwolniony został od wszelkich trosk i Marianna, wchodząc do swego pokoju, pomyślała, że być może uwierzył w pełni, iżFrancis nie może im jużzaszkodzić. Poczuła się wyzwolona i tej nocy spała spokojnie jak dziecko, jakim nadal po części jeszcze była. Cóżbowiem może być wspanialszego od spokoju duszy? Przez trzy dni i trzy noce rozkoszowała się tą wewnętrzną pogodą i harmonią, upojona jednocześnie zwycięstwem nad samą sobą i nad Francisem. W tym czasie wpadła jej do głowy myśl, którą rozwijała z upodobaniem. Gdyby Black Fish wygrał swoją batalię, gdyby zdołał sprawić, że Francis zniknąłby z powierzchni ziemi... unieważnienie małżeństwa nie byłoby jużpotrzebne. A wraz z nim to nowe, tak niepokojące małżeństwo. Zostałaby wdową, byłaby wolna i nie musiałaby jużobawiać się ataków ze strony Cranmere’a. Mogłaby, z pomocą ojca swego dziecka, poszukać mniej okrutnego dla siebie rozwiązania. Sto razy brała do ręki pióro i papier, by napisać do ojca chrzestnego. I za każdym razem uznawała to za niemożliwe. Dokąd wysłać list? Do Savony, gdzie przebywał papież? Wiadomość z całą pewnością tam nie dotrze, zostanie przechwycona przez Fouchego. Nie, mimo wszystko lepiej zaczekać, ażkardynał sam się odezwie. Zdąży wówczas powiadomić go o tym, co zaszło, i być może Gauthier de Chazay zaproponuje inne wyjście z sytuacji... Tak dobrze było marzyć, obmyślać

plany, których realizacja nie natrafiała w jej głowie na żadne przeszkody! Wszystko zawaliło się czwartego dnia rano za sprawą małego białego bileciku, starannie złożonego i zapieczętowanego, który Agata zaniosła swej pani, gdy ta leżała jeszcze w łóżku. W trakcie czytania Marianna wydała pełen trwogi okrzyk i w wielkim przerażeniu wyskoczyła z pościeli. Boso, zarzuciwszy jedynie peniuar na ramiona, pobiegła do Jolivala, który jadł właśnie spokojnie śniadanie, czytając poranną gazetę. Kiedy Marianna wpadła jak bomba do pokoju, blada i najwyraźniej bardzo przestraszona, Arkadiusz zerwał się tak raptownie, że przewrócił stół, za którym siedział, a cała zastawa stojąca na tacy rozprysła się na tysiąc kawałków. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi. Młoda kobieta, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, opadła na fotel i podała bilecik Jolivalowi, dając mu znak, by przeczytał. W kilku gniewnych, pisanych w pośpiechu słowach Black Fish donosił, że lord Cranmere zbiegł z więzienia w Vincennes, w sposób zresztą zupełnie niewytłumaczalny, i że jego ślady wiodły do Boulogne, a stamtąd najprawdopodobniej do Anglii. Bretończyk dodawał również, że rusza za nim w pościg. „Niech szatan ma go w swej opiece, kiedy już staniemy twarzą w twarz – pisał na zakończenie – będzie to walka na śmierć i życie, z której wyjdzie żywy tylko jeden z nas: on albo ja... „ Arkadiusz, choć bardziej opanowany niżMarianna, zrobił się biały jak płótno. Zgniótłszy liścik w dłoniach, wrzucił go z wściekłością do ognia, a potem zbliżył się do młodej kobiety, która pobladła, z zamkniętymi oczyma, oddychała z trudem, jakby miała zaraz zemdleć. Jolival klepnął ją kilkakrotnie w policzki, a następnie zaczął rozcierać jej lodowate dłonie.

– Marianno! – zawołał zaniepokojony. – Marianno! Niech pani otworzy oczy i spojrzy na mnie! Marianno, proszę... – Młoda kobieta uniosła lekko powieki, ukazując rozszerzone strachem źrenice. – On jest na wolności... – wyszeptała. – Pozwolili mu uciec... temu potworowi... I teraz jużmi nie daruje! Przyjdzie tutaj szukając zemsty... Zabije mnie... zabije nas wszystkich! Jej głos osiągnął nieznośnie wysokie tony. Nigdy dotychczas Arkadiusz nie widział Marianny tak straszliwie przerażonej. Zawsze była odważna, gotowa stawić czoło każdemu niebezpieczeństwu. Tych kilka słów doprowadziło ją na próg szaleństwa. Zrozumiał nagle, że chcąc jej pomóc, musi przywrócić ją, nawet brutalnie, sobie samej, musi sprawić, by zawstydziła się swego strachu. Wyprostował się i wypuścił jej dłoń ze swojej. – O siebie się pani tak boi? – zapytał ostro. – Czy nie dotarło do pani, co napisał Nicolas Mallerousse? Cranmere uciekł, to prawda, ale kieruje się w stronę Anglii... a tam z pewnością podejmie na nowo swą zbrodniczą działalność... Znowu będzie polował na uciekinierów... Kiedy pani zaczęła tak drżeć o siebie samą, Marianno d’Asselnat? Jest pani we własnym domu, otoczona wierną służbą, przyjaciółmi, ludźmi takimi jak Gracchus lub ja! Może pani poprosić o pomoc człowieka, który włada całą Europą! I wie pani, że tropem tego, kogo się pani tak obawia, podąża bezlitosny agent, który gotów jest w tej walce ryzykować życie. I jeszcze boi się pani o siebie? Proszę pomyśleć raczej o tych nieszczęśnikach, gorąco pragnących uniknąć okrutnej niedoli i pozostać ludźmi wolnymi, którzy będą narażeni na tak straszliwe

niebezpieczeństwo! W miarę jak mówił, odmierzając słowa niczym uderzenia batem, oczy Marianny stawały się coraz bardziej wyraziste, najpierw pojawiło się w nich niedowierzanie, a wreszcie to, na co Arkadiusz czekał najbardziej: wstyd. Zobaczył, że blade policzki młodej kobiety wracają do naturalnej barwy, a nawet stają się lekko zarumienione. Marianna wyprostowała się, przesunęła po twarzy ręką, która niemal jużprzestała drżeć. – Przepraszam – wyszeptała po krótkiej chwili. – Przepraszam. Zupełnie straciłam głowę. Ma pan rację... Jak zresztą zawsze! Ale kiedy to przeczytałam. , myślałam, że głowa mi pęknie... że oszaleję! Nie może pan wiedzieć... Arkadiusz uklęknął przy niej i łagodnym ruchem położył obie ręce na jej ramionach. – Ależtak... wyobrażam sobie. Nie chcę tylko, by cień tego człowieka panią zniszczył. Cranmere jest jużprawdopodobnie daleko stąd i zamiast porywać się na pani życie, musi walczyć o swoje. – Ale może szybko zjawić się tu z powrotem... w jakimś przebraniu. – Będziemy mieć się na baczności. – Sam pan widzi, że okazał się od nas silniejszy, gdyżuciekł... mimo murów, łańcuchów, zamków w drzwiach, strażników i nawet samego Black Fisha... mimo tego, co zrobił i co o nim wiemy! Arkadiusz wstał nagle. Jego mysia twarz nabrała surowego wyrazu. – Czemu nie ma pani odwagi powiedzieć mi, że się omyliłem? A jednak to prawda. Omyliłem się. Któżmógł przypuszczać, że Fouche

ośmieli się to uczynić? Jaką rolę odgrywa ten nikczemny Anglik w intrydze politycznej, którą zawiązał minister policji? – Bardzo istotną, to pewne. – Nie ma tak ważnych zamierzeń politycznych, które zasługiwałyby na to, by zwrócić życie i wolność temu demonowi zła. Marianno, trzeba zawiadomić Napoleona! – Zawiadomić go? O czym? O tym, że pewien szpieg uciekł z Vincennes? Ależpowinien jużto wiedzieć. – Z całą pewnością nic nie wie. Wymagałoby to zbyt wielu wyjaśnień. Nie będzie o tym słowa w codziennym raporcie, jaki dla niego sporządza Fouche. Proszę spotkać się z cesarzem, o wszystkim mu opowiedzieć... i oddać się w ręce Opatrzności. – Nie ma jużNapoleona. – Wyjechał do Compiegne, wiem o tym. Proszę tam pojechać. – Nie. Mówiąc, że nie ma jużNapoleona, chciałam powiedzieć, że nie ma go dla mnie. Nie zamierza się ze mną teraz zobaczyć... Może później. Wspominałam przecieżpanu, w jaki sposób się rozstaliśmy. – Cóżz tego? Nadal panią kocha. – Być może... ale nie chcę wystawiać go teraz na próbę. Zanadto bałabym się, że znowu się zawiodę. Nie, Arkadiuszu, pozwólmy mu spokojnie spędzić miodowy miesiąc... wyjechać na północ, tak jak zaplanował. Może zrobię to, gdy wróci do Paryża. Przekonajmy się najpierw, jak sytuacja się rozwinie... i zaufajmy Nikolasowi Mallerousse. Jego nienawiść jest nazbyt żywa, by nie była skuteczna. Lord Cranmere jest istotnie w stałym niebezpieczeństwie, mając za sobą taką Nemezis.

Marianna wstała z westchnieniem, w roztargnieniu odsunęła nogą resztki dzbanka do kawy z porcelany z Sevres i stanęła przed lustrem. Jej twarz była blada, ale w podkrążonych oczach znowu błyszczała pewność siebie. Znowu zaczynała się walka i Marianna była jużdo niej gotowa. Gdy zamierzała wyjść, Jolival zapytał, niemal nieśmiało: – Naprawdę nie chce pani nic zrobić? Tylko czekać? – Nie mam przecieżwyboru. Sam mi pan powiedział, że tajne negocjacje Fouchego mogą przynieść Francji wielkie korzyści. Warto więc zaryzykować życie... także moje. – Znam panią, Marianno. Nic pani po sobie nie pokaże, pani twarz będzie spokojna i pogodna, a w głębi duszy będzie pani umierać ze strachu. Stojąc w drzwiach, młoda kobieta odwróciła się ku Jolivalowi i powiedziała z bladym uśmiechem: – Być może tak będzie, przyjacielu. Po prostu muszę się przyzwyczaić... Po prostu się przyzwyczaić. Długie oczekiwanie Mariannie wydawało się, że czas zatrzymał się w miejscu. Spędzała całe dnie w domu, tak z ostrożności, jak z braku chęci do życia towarzyskiego, a dni mijały jednostajnie i nic nie przerywało ich rozpaczliwej monotonii. Jedyna różnica polegała na tym, że każdy następny dzień dłużył się jeszcze bardziej niżpoprzedni. Niczym bezlitosna kropla drążąca skałę niepewność zżerała młodą kobietę, tak że oczekiwanie stało się pełne trwogi. Gracchus wyjechał przed ponad dwoma tygodniami i nadal nie

wrócił, co trudno było wyjaśnić. Jeśli – tak jak obiecał – galopował dniem i nocą, powinien był dotrzeć do Nantes bardzo szybko... najpóźniej w ciągu trzech dni. Przekazanie listu konsulowi Stanów Zjednoczonych nie powinno mu zająć wiele czasu, a więc po tygodniu, w ostateczności po dziesięciu dniach powinien być z powrotem. Skąd zatem to spóźnienie? Co mu się stało? Marianna przesiadywała przez cały dzień w saloniku, którego okna wychodziły na dziedziniec i bramę wjazdową, nasłuchując odgłosów z ulicy de Lille. Każdy nadjeżdżający koń wywoływał szybsze bicie serca i pozostawiał rozczarowanie, gdy się oddalał. Było jeszcze gorzej, gdy zatrzymywał się i po chwili Marianna słyszała stukanie do drzwi. Rzucała się wówczas do okna, ale zaraz też odchodziła, z trudem powstrzymując szloch, gdyżciągle nie był to Gracchus. Noce równieżstawały się coraz bardziej nieznośne. Marianna sypiała krótko i źle. Dobrowolne odosobnienie, brak ruchu, złe samopoczucie i stały niepokój odpędzały sen. W czasie bezsennych nocy, które dłużyły się bez końca, snuła rozliczne przypuszczenia, jedne bardziej szalone od drugich, co teżmogło przydarzyć się Gracchusowi. Na samą myśl o tym, że biedny chłopiec mógł paść ofiarą napadu, zaczynała trząść się jak osika i oblewała się zimnym potem w rozgrzanym łóżku. Mimo surowości cesarskiej policji drogi były niebezpieczne, samotny jeździec stanowił łatwą zdobycz dla grasujących na nich bandytów, a napotykane co krok zarośla ułatwiały ukrycie ciała tak, by pozostało nie zauważone przez wiele tygodni. Mariannę przerażało równieżto, że gdyby coś złego

przytrafiło się jej wiernemu stangretowi, nikt by o tym nie wiedział. Być może więc czekała na próżno powrotu oddanego sługi i odpowiedzi na list. Jedynym jaśniejszym akcentem szarej monotonii mijających dni był krótki bilecik przesłany przez Napoleona z Compiegne. Gdy zobaczyła znajome pismo, serce zabiło jej mocniej, jednak treść liściku bardzo ją rozczarowała. Moja droga Marianno, Piszę do Ciebie tych kilka słów w pośpiechu, by zapewnić, że nadal zajmujesz moje myśli. Dbaj o zdrowie, tak mi drogie, a przede wszystkim o głos, który po powrocie z podróży pozwoli odpocząć od spraw wagi państwowej, które przytłaczają swym ciężarem Twojego N... Sprawy wagi państwowej? W opustoszałym Paryżu panował spokój, gdyżcały dwór przeniósł się do Compiegne. Marianna wiedziała jednak – dzięki Arkadiuszowi, który często opuszczał pałac – że rozrywki dworskie i rozkosze miodowego miesiąca zajmowały cesarza o wiele bardziej niżsprawy wagi państwowej, których, wręcz przeciwnie, wydawał się uparcie unikać. Bale, polowania, przechadzki, spektakle i inne przyjemności następowały jedne po drugich, tak więc poza przewodniczeniem Radzie Domu Cesarskiego i udzieleniem audiencji Muratowi w sprawach włoskich cesarz nie pracował zbyt dużo... To miło, oczywiście, że do niej napisał, ale – rzecz nie do pomyślenia jeszcze kilka tygodni wcześniej – Marianna rzuciła z westchnieniem bilecik na kominek, by nie spojrzeć nań więcej i powróciła do swoich problemów.

Tak bardzo pragnęła zobaczyć znów Gracchusa i dowiedzieć się, czy może mieć nadzieję na przybycie Jasona, że nie odczuwała jużtego paraliżującego lęku, który opanował ją po otrzymaniu wiadomości o ucieczce lorda Cranmere’a z więzienia. Przestała się zrywać nocą z łóżka na każdy dziwny odgłos dobiegający z ulicy, nie ogarniało jej też przerażenie, gdy dostrzegała przez okno kogoś podobnego do Francisa. Miała zaufanie do Black Fisha, a poza tym wiedziała, że pojawienie się Jasona byłoby najlepszym lekarstwem na jej strach. Jeśli zgodziłby się wziąć ją na zawsze pod swoją opiekę, nie przestraszyłyby jej groźby nawet dziesięciu wściekłych Cranmere’ów. Jason był silnym i odważnym mężczyzną, przy którym każda kobieta mogła w pełni czuć się kobietą. Jakże Marianna pragnęła, by jużprzyjechał... Jakże na to czekała... Jedyną osobą poza wiernym Jolivalem – którą chciała w tym czasie widzieć, była Fortunata Hamelin. Jeśli bowiem strach, jaki wzbudził w niej Francis, osłabł nieco, nie oznaczało to wcale, że Marianna przestała rozmyślać o jego zadziwiającej ucieczce. Nie znała żadnych bliższych szczegółów, ale wydawało się dość oczywiste, że nie mogły do niej dojść bez zgody Fouchego. Młoda kobieta nie mogła pogodzić się z myślą, że jeden z ministrów Napoleona zniżył się ażdo tego, by zakpić z poświęcenia własnych podwładnych i uwolnić niebezpiecznego zbrodniarza, śmiertelnego wroga ojczyzny. Fortunata zaś, zawsze tak dobrze poinformowana, z przywiązania do Napoleona należąca najprawdopodobniej do wielkiej rzeszy agentów Fouchego, być może mogłaby wyjaśnić tę tajemnicę. Kreolka jednak, przeżywając renesans miłości do przystojnego Fourniera, zniknęła, tak jak przepowiedział to

Jonas, jej czarny major domus. „Tak się składa – myślała Marianna melancholijnie – że dwie kobiety, do których mam pełne zaufanie, jedyne, które naprawdę

kocham, dały się porwać szalonemu i nieodpartemu uczuciu. Tylko ja trwam przy tej niepotrzebnej miłości, która nie wydaje się teraz interesować nikogo poza mną samą”. Napoleon powiedział jej kiedyś ze śmiechem, cytując Owidiusza, że miłość jest swego rodzaju służbą wojskową. Dla Marianny było to coś znacznie poważniejszego: jakby wstąpienie do zakonu, gdzie towarzyszyły jej jedynie wspomnienia i samotność, które pogłębiały jeszcze przykre wrażenie opuszczenia. Pewnego ranka, wedle kalendarza był to poniedziałek 19 kwietnia, w porze śniadania Fortunata zjawiła się bez uprzedzenia u swej przyjaciółki, ubrana dość niestarannie, z włosami w nieładzie, co było u niej oznaką wielkiego wzburzenia. Uściskała Mariannę w roztargnieniu, zapewniła ją, że „wygląda olśniewająco”, co wydawało się opinią co najmniej przesadzoną, i osunęła się na mały fotelik, prosząc Jeremiasza o wielki dzbanek dobrze posłodzonej kawy. – Lepiej zrobiłabyś pijąc czekoladę – zauważyła Marianna, zaniepokojona skutkami, jakie mogła wywrzeć tak duża ilość kawy na osobie najwyraźniej jużpodnieconej. – Kawa bardzo pobudza, chyba wiesz o tym? – Chcę być pobudzona, oburzona, wściekła! Chcę wprost pienić się ze złości! – wykrzyknęła Kreolka niezwykle dramatycznie. – Muszę na długo zapamiętać męską przewrotność. Zachowaj to dobrze w pamięci, nieszczęsna! Jeśli uwierzysz w to, co szepcze ci do ucha jakiś mężczyzna, to tak jakbyś uwierzyła porywom wiatru. Nawet najlepszy

jest godnym wzgardy potworem, a my, kobiety, jesteśmy ich ofiarami. – Jeśli dobrze rozumiem, twój huzar narobił jakichś głupstw? – zapytała Marianna, dla której wybuch gniewu Fortunaty był niczym powiew świeżego powietrza. – Jak on mógł mi to zrobić... ten nikczemnik? – oburzyła się Kreolka, nakładając sobie równocześnie dużą porcję jajecznicy i smarując masłem kilka kromek chleba. – Czy możesz to sobie wyobrazić? Człowiek, którego kocham od lat, którego przez całe noce i dni pielęgnowałam z poświęceniem godnym samarytanki! Marianna z trudem powstrzymała się od uśmiechu. Sytuacja, w jakiej pozostawiła Fortunatę i przystojnego Fourniera wieczorem w dniu cesarskiego ślubu, niewiele miała wspólnego z posłannictwem pobożnego miłosierdzia. – A co on takiego zrobił? Fortunata zaśmiała się krótko, jakby ze smutkiem. W jej śmiechu dał się słyszeć pewien ton tragizmu, który rozbawił Mariannę. – Prawie nic! Po prostu ośmielił się przywieźć ze sobą do Paryża tę Włoszkę! – Jaką Włoszkę? – Młodą mieszkankę Mediolanu... nie znam nawet jej nazwiska! Jakaś szalona młoda dziewczyna zakochała się w nim do tego stopnia, że rzuciła dla niego wszystko: i rodzinę, i majątek. Powiedziano mi, że sprowadził ją tutaj i umieścił w Perigord, skąd pochodzi, a dokładniej w Sarlat, gdzie ma dom, ale nie chciałam w to wierzyć. Jednak okazało się,

że ona nie tylko była w Sarlat, ale teżprzyjechała za nim ażtutaj. A to juższczyt wszystkiego, czyżnie? – Jak się o tym dowiedziałaś? – Sam mi powiedział! Nie masz pojęcia, jaki on jest cyniczny! Opuścił mnie dziś w nocy, mówiąc po prostu, że tamta na pewno zaczęła się jużo niego niepokoić. Ośmielił się, będąc u mnie, przesłać jej wiadomość o tym, że jest ranny i przebywa w domu, w którym ona nie może się pojawić. I teraz odkrył, że jużczas, by do niej wrócić. Najzwyczajniej w świecie – wyrzuciłam go za drzwi! I mam nadzieję, że Włoszka zrobi to samo! Tym razem Marianna nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem, co było tym dziwniejsze, że zrobiła to po raz pierwszy od trzech tygodni. – Niepotrzebnie doprowadzasz się do takiego stanu. Jeśli spędził z tobą piętnaście dni, z całą pewnością marzy teraz o śnie i odpoczynku, a nie o nowych miłosnych uniesieniach. Pamiętaj też, że to rekonwalescent! Pozwól mu spokojnie wrócić do tej Włoszki. Jeśli z nim mieszka, musi mieć w jego domu status swego rodzaju żony, a więc w gruncie rzeczy to tobie przypada lepsza rola. Jej natomiast pozostaw wszystkie rozkosze domowego ogniska! – Rozkosze domowego ogniska?! Z nim? Od razu widać, że w ogóle go nie znasz! Czy wiesz, o co mnie zapytał wychodząc? Marianna pokręciła przecząco głową. Uważała, że lepiej, by Fortunata nadal sądziła, iżona wcale nie zna Fourniera. – Poprosił mnie o twój adres – oznajmiła Kreolka tryumfująco. – Mój adres? Po co?

– By ci złożyć wizytę. Myśli bowiem, że wykorzystując „ogromne zaufanie”, jakim darzy cię Napoleon, bez trudu mogłabyś uzyskać zgodę na jego powrót do armii. Nie wie nawet, jak wielki popełnia tu błąd. – Jaki? – Cesarz i tak go nie znosi, po co ma jeszcze zastanawiać się, co go właściwie z tobą łączy. Fortunata miała rację. A poza tym Marianna nie chciała wcale spotkać się jeszcze raz z popędliwym generałem o bezczelnym spojrzeniu i nazbyt ruchliwych rękach. To, że odważył się choćby pomyśleć, że byłaby skłonna wstawić się za nim u Napoleona, wydało się jej przesadną zuchwałością, zważywszy na okoliczności, w jakich się poznali. Miała teżjużdość tych wszystkich mężczyzn, którzy ciągle czegoś od niej chcieli i nigdy nie dawali niczego bezinteresownie. Odpowiedziała więc chłodno: – Przykro mi to mówić, Fortunato, ale nie mogę pomóc twojemu huzarowi. A zresztą Bóg jeden wie, kiedy znowu zobaczę Napoleona. – Brawo! – pochwaliła ją Kreolka. – Nie musisz przejmować się rozlicznymi kłopotami moich kochanków, i tak ci jużwystarczająco dojedli... Marianna zmarszczyła brwi. – Co chcesz przez to powiedzieć? – śe wiem doskonale, jak podle obszedł się z tobą Ouvrard. Cóż zrobić, Jonas ma znakomity słuch... i uwielbia podsłuchiwać pod drzwiami!

– Och! A więc wiesz... – powiedziała Marianna, zaczerwieniona po same uszy. – I oczywiście rozmawiałaś jużz Ouvrardem? – Jeszcze nie. Ale jak mówi przysłowie, co się odwlecze, to nie uciecze. Bądź spokojna, jużwkrótce pomszczę nas obydwie! Rzuciłabym się dla ciebie w ogień, gdyby to było konieczne, musiałabyś tylko powiedzieć. Jestem ci oddana duszą i ciałem. Nadal potrzebujesz pieniędzy? – Nie, jużnie. – Cesarz? – Tak – potwierdziła Marianna, choć to nowe kłamstwo przyszło jej z wielkim trudem. Nie chciała jednak opowiadać Fortunacie o spotkaniu z ojcem chrzestnym i układzie, jaki zawarli. Nie miała prawa mówić o swej trudnej sytuacji, o mającym się urodzić dziecku ani o ślubie, który była zmuszona zawrzeć. I w gruncie rzeczy – tak było lepiej. Fortunata, której powierzchowna religijność przypominała raczej pogańską wiarę w gusła, nie zrozumiałaby tego. Ta beztroska i nie uznająca norm moralnych Kreolka bez najmniejszych oporów popisywałaby się przed wszystkimi całą armią nieślubnych dzieci, owoców jej licznych gwałtownych i namiętnych uczuć, gdyby natura nie obdarzyła jej niezwykłą zręcznością w miłości. Marianna była pewna, że przyjaciółka starałaby się zbuntować ją przeciwko planom kardynała, a rady, jakich by jej nie żałowała, nie były trudne do odgadnięcia: powinna poinformować Napoleona o swym stanie, pozwolić się wydać za pierwszego kandydata, którego by jej przedstawił, a następnie poszukać pocieszenia u tylu kochanków, ilu wpadłoby jej w

ręce. Marianna nie chciała jednak, nawet dla ratowania własnej godności i honoru swego dziecka, oddać ręki człowiekowi na tyle nikczemnemu, by poślubić ją z wyrachowania. Jason nie miał w sobie nic z podłości, znała teżna tyle dobrze swego ojca chrzestnego, by nie wątpić, że wybrany przez niego mężczyzna, decydując się na to małżeństwo, nie będzie kierować się niskim wyrachowaniem, dzięki czemu ona nie będzie zmuszona pogardzać ani nim, ani teżsamą sobą... Z każdego więc punktu widzenia lepiej było nie mówić nic Fortunacie. Przyjdzie na to czas później... Kiedy Jason będzie jużw Paryżu... Jeśli kiedykolwiek się tu pojawi... Pogrążona w tych smutnych i jakże niestety częstych w ostatnich dniach rozmyślaniach, Marianna nie zwróciła uwagi na przedłużające się milczenie i baczne spojrzenie uważnie obserwującej ją Fortunaty, która powiedziała nagle: – Masz kłopoty, prawda? Czy to twój mąż... ? – Mój mąż? Mój mążzostał aresztowany – odparła Marianna, próbując się roześmiać – jednak, jak się wydaje, uciekł w trzy dni później. – Uciekł? Skąd? – Ależ... z Vincennes! – Z Vincennes? – zawołała Fortunata ze zdumieniem. – To niemożliwe! Nie ucieka się z tego więzienia! Jeśli to rzeczywiście zrobił, ktoś musiał mu w tym dopomóc. I to ktoś diabelnie wpływowy. Czy domyślasz się, kto... – Nie. – Nie kłam. Nie tylko wiesz, kto był tym pomocnikiem, ale też myślisz o tej samej osobie co ja. Nikt nie wie o ucieczce Cranmere’a i

mogę iść o zakład, że równieżcesarz nie ma o niej pojęcia... jak i zresztą o uwięzieniu. Może mi więc powiesz, kto jest na tyle władny, by umożliwić angielskiemu szpiegowi ucieczkę z Vincennes, tak by nikt się nie zorientował i by nie pisały o tym żadne gazety? – Ale są przecieżstrażnicy, policjanci... – Jestem przekonana, że gdybyśmy złożyły wizytę w więzieniu, spotkałybyśmy się z naiwnym zdziwieniem i niezwykle przekonującymi zaprzeczeniami: nikt nie wiedziałby nawet, o czym mówimy. Nie, moim zdaniem sprawa jest jasna... Nie rozumiem tylko, dlaczego Fouche pozwolił wymknąć się wrogowi. – Nie wiesz bowiem wszystkiego... Marianna opisała pokrótce scenę, która rozegrała się w gabinecie figur woskowych, i streściła to, czego dowiedziała się od Black Fisha. Fortunata wysłuchała jej z wymownym wyrazem twarzy i westchnęła. – To po prostu obrzydliwe! Mam jeszcze nadzieję, że Fouche o tym nie wie. Jedynie to mogłoby uratować jego honor. – Jak mógłby tego nie wiedzieć? Czy sądzisz, że Black Fish ukrył przed nim te informacje? – Nie ma pewności, czy widział się z ministrem po aresztowaniu Cranmere’a. Fouche mógł przebywać właśnie w Compiegne lub teżw swojej posiadłości w Ferrieres. A ponadto, nawet jeśli powiadomiono go o zatrzymaniu Anglika, najprawdopodobniej wcale nie było mu pilno zobaczyć agenta, który tego dokonał, gdyżmusiałby wówczas wysłuchać jego relacji, która mogłaby okazać się niewygodna... A sama wiesz, że tak bez wątpienia by było! Nasz minister to szczwany lis i jeśli mówię,

że być może nie wie o myśliwskich wyczynach twojego... tego szpiega, to dlatego że wydaje mi się to całkiem – możliwe i do tego tak do niego podobne. Zapewniam cię jednak, że się tego dowiem. – W jaki sposób? – To moja sprawa. Zgłębię równieżprzyczynę zadziwiającej pobłażliwości wobec angielskiego szpiega. – Arkadiusz twierdzi, że Fouche prowadzi bez wiedzy Napoleona negocjacje z Anglikami. Czyni to, jak się wydaje, za pośrednictwem bankierów: Labouchere’a, Baringa i... Ouwarda. W ciemnych oczach pani Hamelin zapaliły się złośliwe ogniki. – No, no! To by wyjaśniało wiele spraw, moja miła. Zauważyłam w istocie, że ostatnio działy się dziwne rzeczy zarówno w pałacu de Juigne, jak i w banku naszego drogiego Ouvrarda. Jeśli Jolival, który jest człowiekiem niezwykle rozumnym, trafnie ocenił sytuację, ci panowie mają na widoku ogromne sumy... nie zważając oczywiście na dobro Francji, które jest najmniejszym z ich zmartwień! A ponieważjestem z natury ciekawska, postaram się wydobyć tę ładną historię na światło dzienne. – Jak to zrobisz? – zapytała Marianna, zaniepokojona, że Fortunata zamierza wstąpić na wojenną ścieżkę. Kreolka wstała, podeszła do przyjaciółki i złożyła na jej czole macierzyński pocałunek. – Nie zaprzątaj sobie ślicznej główki takimi pokrętnymi sprawami, zostaw je mnie! Obiecuję, że jeszcze się z tego pośmiejemy i że ani Ouwardowi, ani Fouchemu nie ujdzie to na sucho. A teraz ubierz się i

chodź ze mną. – Ale... dokąd? – zapytała Marianna z wyraźną niechęcią, kuląc się w fotelu, jakby chciała uniemożliwić pani Hamelin wyciągnięcie jej stamtąd siłą. – Do miasta, na zakupy. Jest taka piękna pogoda. A ty, wbrew temu, co ci powiedziałam, wyglądasz okropnie i dobrze ci zrobi, jeśli zaczerpniesz świeżego powietrza. Marianna skrzywiła się z niezadowoleniem. Miała wrażenie, że jeśli wyjdzie, choćby na chwilę, Gracchus wybierze właśnie ten moment, by wrócić do domu. – No już, chodź – nie ustępowała Fortunata. – Wydaję jutro wieczorem małą kolację i muszę zajrzeć do Chereta w Palais-Royal w sprawie ostryg. Pojedź ze mną, rozerwiesz się trochę. Nie powinnaś przesiadywać przez cały czas tutaj, wydana na pastwę czarnych myśli i strachu. Nie mylę się przecież, boisz się, prawda? – A ty nie bałabyś się będąc na moim miejscu? – Ja? Byłabym przerażona, myślę jednak, że wychodziłabym tym więcej, im bardziej bym się bała. Wydaje mi się, że jest bezpieczniej w tłumie ludzi niżw pustym domu. A poza tym, czego tak naprawdę się lękasz? śe ten twój Anglik cię zabije? – Poprzysiągł, że się na mnie zemści – wyjąkała Marianna. – Co do tego nie mam żadnej wątpliwości. Ale zemsty można dokonać na różne sposoby. Jeśli, jak twierdzisz, to inteligentny człowiek...

– Ażzanadto! Diaboliczny wręcz! – Nie posunie się więc do zabicia kury, która znosi złote jajka, jaką dla niego właśnie jesteś. Byłoby to zbyt łatwe... zbyt pośpieszne i nieodwołalne. Cranmere może poza tym zakładać, że cesarz postawiłby wszystkich na nogi, by odszukać twojego mordercę. Nie, sądzę raczej, że spróbuje zemścić się zatruwając ci życie... być może nawet tak, byś targnęła się na nie sama, ale nie zabije cię tak po prostu, na zimno... Ten człowiek to potwór... ale nie głupiec. Pomyśl tylko, ile pieniędzy może jeszcze od ciebie wyciągnąć. W miarę jak Fortunata mówiła, niespokojny umysł Marianny zapamiętywał chciwie każde z jej słów, każdy szczegół tego niezwykle logicznego wywodu. Kreolka miała rację. Wściekłość Francisa w chwili aresztowania nie była spowodowana utratą wolności, lecz zaprzepaszczeniem dużej sumy, którą tak łatwo udało mu się zdobyć. Lord Cranmere był zbyt pewny siebie, by obawiać się więzienia, strażników czy w ręcz całego wymiaru sprawiedliwości. Ale utrata pieniędzy, tych pieniędzy, których pragnął bardziej jeszcze niżpowietrza niezbędnego do życia, doprowadziła go do szaleństwa. Marianna wstała. – Idę z tobą – powiedziała. – Ale nie próbuj mnie zapraszać na swoją jutrzejszą kolację. I tak nie przyjdę. – Ależ... nie mam wcale takiego zamiaru. To kolacja we dwoje, moja miła, która straciłaby cały wdzięk, jeśli pojawiłby się na niej ktoś trzeci. – Och, rozumiem: spodziewasz się powrotu swojego huzara. Słowa Marianny musiały się wydać pani Hamelin niezwykle

zabawne, gdyżwybuchnęła śmiechem, a raczej zaczęła radośnie gruchać, gdyżtak zazwyczaj się śmiała. – Trafiłaś kulą w płot! Do diabła z Fournierem! Zaprosiłam całkiem innego huzara, jeśli chcesz wiedzieć. – To znaczy... kogo? – zapytała Marianna, nieco oszołomiona postawą przyjaciółki, która wpadła do niej dając upust swej wściekłej zazdrości, a teraz mówiła zupełnie spokojnie o kolacji, na którą umówiła się nazajutrz z innym mężczyzną. Piękna Kreolka śmiała się jeszcze mocniej. – Kogo? Ależ... oczywiście, że Duponta, odwiecznego wroga Fourniera, tego, który zranił go w ramię tamtego wieczoru! Nawet sobie nie wyobrażasz, jaką przyjemność sprawi mi zemsta z udziałem tak czarującego mężczyzny. No, idź się wreszcie ubrać! Mariannie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Nie czuła się na siłach podjąć nawet próby zrozumienia logiki Fortunaty, nie mówiąc już o jej zasadach moralności. Pani Hamelin była rzeczywiście kobietą nieprzeciętną. W godzinę później Marianna szła w towarzystwie przyjaciółki pasażem w Palais-Royal, gdzie znajdowały się najlepsze sklepy z żywnością w Paryżu. Była piękna pogoda, jasne promienie słońca tańczyły wśród młodych listków drzew, strumieni wody w fontannach i odbijały się w oczach kobiet, które tak chętnie odwiedzały to miejsce. Marianna poczuła, jak wracają jej odrobinę siły. Najpierw wstąpiły do Hyrmenta, gdzie Kreolka zamówiła koszyk świeżych trufli, musztardę i rozmaite przyprawy, oznajmiając, że nigdy nie należy rezygnować z

zachęcania mężczyzn, by okazywali damom galanterię. Później weszły do sklepu Chereta, specjalizującego się w dziczyźnie i rybach. Było to ciasne pomieszczenie, w którym klienci tłoczyli się między beczkami ze świeżymi śledziami i sardynkami, koszami ostryg i raków, a także sarnimi tuszami wiszącymi po obu stronach drzwi. Z pewnym rozbawieniem Marianna rozpoznała wśród obecnych słynnego Careme’a. Mając u boku dwóch sztywnych służących i trzech kuchcików z wielkimi koszami, kucharz Talleyranda, ubrany jak bogaty mieszczanin, wybierał towary z powagą jubilera oceniającego drogie kamienie. – Za dużo tu ludzi – westchnęła Fortunata – a poza tym Careme zawsze się ociąga, zajmie mu to jeszcze mnóstwo czasu. Wrócimy tu później. A teraz chodźmy do Corcelleta. Duży sklep znanego w Paryżu kupca kolonialnego, prawdziwy raj dla smakoszy i łasuchów, znajdował się na drugim końcu pasażu. Uprzejmi subiekci podawali mortadelę z Lyonu, gęsie wątróbki ze Strasburga i Perigord, kiełbasy z Arles, pasztet z Nerac, ozory z Troyes, pulardy z Mans, a także pierniki z Dijon lub Reims, suszone śliwki z Agen i prawdziwe konfitury z pigwy. Fortunata pokazała dyskretnie przyjaciółce dwie czy trzy kobiety z najwyższych sfer, które przyszły tu złożyć zamówienie. Jedna z nich, niska, jowialna i sympatyczna, była najwyraźniej w wielkiej zażyłości z całym personelem. – Marszałkowa Lefebvre to wspaniała kobieta – szepnęła pani Hamelin – choć tak nieefektowna. Plotka głosi, że była praczką, więc

dystyngowane strojnisie dworskie traktują ją z góry, co jej zresztą wcale nie wzrusza. Jeśli bowiem ma nawet ręce praczki, ma teżserce księżnej, czego z całą pewnością nie można powiedzieć o niej – dodała wskazując na wysoką brunetkę, odrobinę zbyt szczupłą, o wspaniałych czarnych oczach, przesadnie wystrojoną jak na poranne zakupy i wydającą polecenia z wyniosłością, która zakrawała na pychę. – Kto to? – zapytała Marianna, gdyżmiała wrażenie, że spotkała już kiedyś tę kobietę, nie mogąc sobie jednak przypomnieć jej nazwiska. – Egle Ney. Pochodzi z dobrej mieszczańskiej rodziny, jest córką pokojowej Marii Antoniny, ale pamięć o własnym rodowodzie, jak i świadomość olbrzymiej fortuny i renomy męża uczyniły z niej godną pożałowania snobkę rodem z przedmieścia. Spójrz, ile sobie zadaje trudu, by nie dostrzec obecności pani Lefebvre. Oto jak wygląda otoczenie cesarza: mężczyźni uważają się za towarzyszy broni, a kobiety wzajemnie się nienawidzą. Od dłuższej chwili Marianna nie słuchała jużjednak Fortunaty. Stojąc przy oknie wystawowym obserwowała kobietę, która wyszła z sąsiadującej ze sklepem kawiarni i zatrzymawszy się na progu wydawała się na coś czekać. – W co się tak wpatrujesz? – zdziwiła się Fortunata. – Nie znajdziesz w tej kawiarni nic, co mogłoby cię zainteresować, jestem tego pewna. To miejsce cieszące się złą sławą, gdzie można spotkać prostytutki, sutenerów, różnego rodzaju męty i nielicznych prowincjuszy, których tam zwabiono, by oskubać do ostatniego piórka. – Nie chodzi mi o kawiarnię... Ta kobieta w szarej sukni i czerwonym

szalu... Wydaje mi się, że ją znam! Jej sylwetka... Och!... Kobieta w czerwonym szalu odwróciła głowę, a Marianna, porzucając przyjaciółkę bez słowa wyjaśnienia, wypadła ze sklepu, ulegając impulsowi, którego nie umiałaby nawet wyjaśnić. Tym razem rozpoznała wyraźnie Gwen, pochodzącą z Bretanii kochankę Morvana, grabieżcy wraków, który po pamiętnej nocy w Malmaison znalazł się ponownie w cesarskim więzieniu. Być może nie powinna się zanadto dziwić, że spotyka w Paryżu, ubraną jak skromna mieszczka, dziką mieszkankę skalistej krainy. Jeśli Morvan był tutaj, choćby w więzieniu, dlaczego Gwen miałaby być gdzie indziej... Jednak jakiś tajemniczy głos, którego źródła nie umiała określić, mówił Mariannie, że Bretonka nie przybyła do Paryża tylko po to, by być bliżej swego uwięzionego kochanka. Kryło się za tym coś więcej... ale co? Nie śpiesząc się, Gwen przeszła obok sklepu Chereta. Poruszała się jak osoba skromna, nawet nieśmiała, ze spuszczoną głową, tak by możliwie najgłębiej ukryć twarz pod rondem szarej kapotki, ozdobionej jedynie czerwoną kokardą. Nie chciała najwyraźniej, by wzięto ją przez pomyłkę za jedną z ulicznych dziewczyn, których wiele, przesadnie umalowanych i zbyt mocno wydekoltowanych, przechadzało się podcieniami Palais-Royal. Marianna pomyślała, że zatajając swą urodę* Gwen pragnęła teżuniknąć zaczepek ze strony licznych pięknisiów spacerujących w pobliżu ogrodów. Nie chcąc zresztą narazić się na to samo niebezpieczeństwo, opuściła szybko długą woalkę koloru zielonych migdałów, przypiętą do kapelusza, co pozwalało jej równieżiść za Bretonka bez obawy, że zostanie rozpoznana.

Dotarłszy do dawnego teatru de la Montansier, Gwen skręciła w lewo pod filarami, w stronę ulicy de Beaujolais. Zanim się tam jednak zapuściła, odwróciła się raz czy dwa, co niezwłocznie skłoniło Mariannę do większej ostrożności. Ukryła się za jednym z ogromnych kamiennych filarów, udając, że z wielkim zainteresowaniem wpatruje się w drzwi słynnej restauracji „Le Grand Vefour”. Po chwili rzuciła ostrożne spojrzenie w stronę ulicy. Gwen zatrzymała się przy stojącym nieco dalej czarnym powozie, który przypomniał Mariannie inny, bardzo podobny, przywodząc na pamięć niezbyt odległe w czasie i niezbyt przyjemne wspomnienia. Bretonka zamieniła z ożywieniem kilka słów ze stangretem, ukrywającym twarz w podniesionym kołnierzu płaszcza, a następnie zbliżyła się znowu do miejsca, gdzie stała Marianna, i zajrzała do wnętrza restauracji przez duże okno z ozdobną futryną. Wydawała się najwyraźniej zainteresowana czymś lub kimś znajdującym się w „Le Grand Vefour”. Zobaczywszy, że Gwen nie ma zamiaru odejść i zaczyna przechadzać się przed wejściem do restauracji, Marianna utwierdziła się w tym przekonaniu. Cofnęła się szybko w stronę sklepu Chereta, nie spuszczając jednak oka ze swej dawnej nieprzyjaciółki, której zachowanie wzbudziło jej niepokój. Na szczęście przechodziło tamtędy wiele osób, tak że poczynania obu kobiet pozostały nie zauważone. W tym właśnie momencie pani Hamelin odnalazła swą towarzyszkę. – Może mi powiesz, co się dzieje? – zapytała. – Opuściłaś sklep Corcelleta, jakby ktoś cię gonił. – Nikt mnie nie gonił, to ja chciałam za kimś pójść. Pospacerujmy

tutaj moja droga, abyśmy nie rzucały się za bardzo w oczy. – Łatwo powiedzieć! – zauważyła ironicznie Kreolka. – Mimo opuszczonej woalki przyciągasz wzrok swoim wyglądem... nie mówiąc o mnie, z czego zresztą jestem raczej zadowolona. Ale spacerujmy, jeśli sobie tego życzysz. Nadal interesuje cię ta kobieta w czerwonym szalu? Kim ona jest? W kilku słowach Marianna opowiedziała, co się wydarzyło. Fortunata przyznała, że sytuacja istotnie jest niejasna. Na koniec jednak powiedziała: – A może ta kobieta usiłuje po prostu... zarobić na życie? Jest bardzo ładna, a zawsze można spotkać ulicznice, które udają osoby godne szacunku. Z tego, co mi o niej opowiedziałaś, nie wynika, by była szczególnie nieśmiała, w każdym razie w stosunku do mężczyzn. – To dość prawdopodobne, ale na pewno nie teraz. Co w takim razie robi tutaj ten powóz czekający za rogiem i dlaczego Gwen nie rusza się z miejsca, stale obserwując wejście do restauracji? Czeka na kogoś, jestem o tym przekonana, i chcę wiedzieć, na kogo! – To oczywiste – westchnęła Fortunata – że znajomi tego typu kobiet mogą interesować pewne osoby... choćby na przykład naszego przyjaciela Fouchego. Poczekajmy więc na dalszy rozwój wypadków. Może dowiemy się czegoś ciekawego. Trzymając się pod ręce, przyjaciółki skierowały się wolnym spacerowym krokiem ku posadzonym w ukośną szachownicę lipom i tujom, zajmującym sam środek ogrodu, szybko jednak zawróciły w

stronę restauracji. Wydawały się prowadzić ożywioną rozmowę, która ginęła jednak w gwarze dochodzącym z kawiarni, sal bilardowych i różnego rodzaju sklepów, otwartych w Palais-Royal zarówno w ciągu dnia, jak i nocą. Nagle Gwen znieruchomiała. Jej obserwatorki uczyniły to samo. Drzwi restauracji otworzyły się i... – Czuję, że zaraz coś się wydarzy szepnęła Fortunata, ściskając mocniej ramię przyjaciółki. Na progu ukazał się barczysty mężczyzna, w niebieskim surducie ze złotymi guzikami i w szarym, buńczucznie przechylonym cylindrze na głowie. Zatrzymał się na chwilę, odpowiedział przyjaźnie na głęboki ukłon maitre d’hotel, który go odprowadził do samego wyjścia, i zapalił długie cygaro. Z nagłym biciem serca Marianna rozpoznała wychodzącego. – To Surcouf – szepnęła. – Baron Surcouf! – Ten słynny korsarz? – zapytała Kreolka, bardzo podniecona. – Ten olbrzym zbudowany jak kadłub statku? – To właśnie on i teraz jużwiem, na kogo czekała Bretonka. Spójrz tylko! Gwen opuściła kryjówkę za filarem i niespodziewanie ciężkim krokiem, niczym śmiertelnie zmęczona kobieta, zaczęła zbliżać się do drzwi „Le Grand Vefour”. – Co ona zamierza zrobić? – szepnęła Fortunata. Spróbuje go zaatakować? – Z całą pewnością nic dobrego – odpowiedziała Marianna ze

zmarszczonymi brwiami. – Morvan nienawidzi Surcoufa bardziej jeszcze niżcesarza. I zastanawiam się... Chodź, podejdziemy bliżej... – dodała. Nagle przyszło jej do głowy, że być może dziewczyna ukryła gdzieś broń, którą zaraz zechce się posłużyć. Jednak nie. Znalazłszy się tużprzy królu korsarzy który z zapalonym cygarem w ustach wkładał powoli zapalniczkę do kieszeni, Gwen zatrzymała się, zachwiała na nogach, podnosząc do głowy drżącą rękę, i osunęła się na ziemię. Dostrzegłszy to Surcouf, co było oczywiste, rzucił się na pomoc. Pochylił się ku Bretonce, by ją podnieść. Marianna znalazła się przy nich w chwili, gdy Gwen szeptała przytłumionym głosem: – To nic... Nic mi nie jest... Proszę tylko odprowadzić mnie do powozu... który czeka na mnie tużobok... tam się jużmną zajmą. Mówiąc te słowa, odsuwała znużonym gestem inne osoby, które także pragnęły być pomocne. Marianna przejrzała jednak plan Bretonki. Surcouf był tak silny, że mógł sam zanieść szczupłą dziewczynę do powozu, gdzie z całą pewnością czekali nań opryszkowie, którzy w mgnieniu oka wciągnęliby go do środka i porwali... w biały dzień, w samym centrum Paryża. Mając go w rękach, mogliby kupić wolność Morvana. Marianna, która byłaby skłonna przysiąc, że maczała w tym palce banda Franchon Fleur-de-Lys, nie wahała się ani chwili. Podeszła do pochylonego nad Gwen Surcoufa, położyła mu dłoń na ramieniu i oznajmiła głośno: – Proszę zostawić tę kobietę, panie baronie, nie jest bardziej chora niż pan czy ja. A zwłaszcza proszę nie zbliżać się do powozu, do którego tak usilnie chce pana zwabić.

Zdumiony Surcouf przyjrzał się uważnie zawoalowanej kobiecie mówiącej tak dziwne rzeczy i puścił Gwen, która wydała gniewny pomruk. – Ale... kim pani jest? Marianna uniosła szybko woalkę. – Kimś, kto wiele panu zawdzięcza i kto jest bardzo szczęśliwy, że mógł znaleźć się tutaj w odpowiedniej chwili i zapobiec pańskiemu porwaniu. Gdy odsłoniła twarz, z ust marynarza wyrwał się radosny okrzyk. – Ależto panna Marianna! W tej samej niemal chwili Bretonka krzyknęła z wściekłością: – To ty? Czy ciągle musisz zjawiać się nie w porę na mojej drodze? – Wcale mi na tym nie zależy – odparła zimno Marianna. – A poza tym, jeśli zechciałaby pani żyć tak jak inni, nic podobnego by się nie wydarzyło. – Tak czy inaczej kłamiesz! Każdemu może się zrobić słabo! – Ale nie każdy może natychmiast wyzdrowieć! Rozumiem, że to moja zasługa. Wokół nich robiło się coraz tłoczniej. Kłótnia dwu kobiet przyciągnęła następne osoby, przystające obok tych, które zatrzymały się, by pomóc zemdlonej. Widząc, że plan się nie powiódł, Bretonka chciała wymknąć się ze wzruszeniem ramion, ale duża opalona dłoń Surcoufa zacisnęła się na jej ręce uniemożliwiając ucieczkę. – Nie tak szybko, ślicznotko! Kiedy się na kogoś zastawia pułapkę,

należy się przynajmniej wytłumaczyć... i spróbować obronić przed oskarżeniami. – Nie mam nic do wyjaśniania i nie muszę się bronić. – A ja sądzę, że wręcz przeciwnie – dał się słyszeć melodyjny głos Fortunaty, która przecisnęła się przez tłum, prowadząc – za sobą dwóch mężczyzn. – Ci panowie będą zachwyceni mogąc wysłuchać tego, co ma pani do powiedzenia. W nowo przybyłych, w czarnych surdutach zapiętych na wszystkie guziki, w podniszczonych kapeluszach i ciężkich butach, z pałkami w ręku i groźnym wyrazem twarzy, nietrudno było rozpoznać policjantów. Na ich widok tłum odsunął się na bezpieczną odległość. Oni zaś podeszli do Gwen, która zaczęła szarpać się jak furia. – Ja nic nie zrobiłam! Puśćcie mnie! Jakim prawem mnie zatrzymujecie? Za co? – Za usiłowanie porwania barona Surcoufa. No już, pośpiesz się, dziewczyno! Będziesz miała okazję wytłumaczyć się przed sędzią – powiedział jeden z dwóch policjantów. – Nie macie prawa oskarżać mnie nie mając dowodów. Nie wolno wam... – Zamiast dowodów są twoi wspólnicy z czarnego powozu. Ta pani – dodał wskazując na Fortunatę Hamelin – zdążyła nas powiadomić na czas. Dwaj nasi koledzy właśnie się nimi zajmują. A teraz dość gadania, idziesz z nami. Chwyciwszy ją mocno za ramię, policjanci pociągnęli za sobą Bretonkę, która pieniła się ze złości i wiła niczym węgorz złapany w

sieć. Zanim się oddaliła, odwróciła głowę, plunęła w stronę Marianny i zawołała: – Jeszcze się kiedyś spotkamy, a wtedy wszystkiego pożałujesz, ty dziwko! Kiedy policjanci zniknęli, tłum otoczył ponownie Surcoufa i urządził mu owację. Wszyscy chcieli podejść bliżej i uścisnąć dłoń słynnego marynarza. Ten zaś wzbraniał się przed tym z nie udawaną nieśmiałością, uśmiechał się, podając kolejno każdemu rękę, by w końcu pociągnąć Mariannę ku „Cafe de la Rotonde”, której taras znajdował się niemal na środku ogrodu. – Usiądźmy i zjedzmy lody, dzięki czemu będziemy mogli odnowić naszą znajomość. Po tym całym zamieszaniu potrzebuje pani chwili wytchnienia... a z całą pewnością dotyczy to równieżpani przyjaciółki. Usiedli w oszklonej altanie i Surcouf złożył zamówienie. Jego niebieskie uśmiechnięte oczy spoglądały raz na Mariannę, raz na Fortunatę, która roztaczała wszystkie swe wdzięki egzotycznego ptaka, jednak zawsze wracały ku tej pierwszej. – Zastanawiałem się wiele razy, co się z panią dzieje. Pisałem do pani kilkakrotnie pod adresem Fouchego, ale nigdy nie dostałem odpowiedzi. – Nie zostałam długo u księcia Otrante – powiedziała Marianna, zabierając się do jedzenia sorbetu – ale mógłby zadać sobie trud przesłania mi pańskich listów. – Jestem tego samego zdania. Dlatego teżmiałem zamiar odwiedzić go dziś po południu przed powrotem do Bretanii.

– Jak to? Wyjeżdża pan tak szybko? – Tak się złożyło. Przyjechałem tu jedynie w interesach, a ponieważ udało mi się z panią zobaczyć, mogę spokojnie wracać. Nie mogę się tylko napatrzyć, taka pani piękna! Wzrokiem pełnym podziwu wodził po eleganckiej toalecie młodej kobiety, zatrzymał się na chwilę na złotej biżuterii zdobiącej nadgarstki i Marianna poczuła nagle zażenowanie. Jak wytłumaczy mu to, co się stało? Jej związek z Napoleonem był czymś niezwykłym i wyjątkowym, nie była jednak pewna, czy mężczyzna tak prosty i szczery jak Surcouf zdoła to zrozumieć. Fortunata, odgadując zakłopotanie przyjaciółki, postanowiła pomóc jej wybrnąć z sytuacji. – Mój drogi baronie, ma pan przed sobą królową Paryża. – Co takiego? Proszę nie myśleć, bym uważał, że nie jest pani godna królestwa, ale... – ... ale nie wydaje się panu, by Marianna mogła je zdobyć w tak krótkim czasie? A zatem proszę się dowiedzieć, że nie ma jużMarianny. Z największą przyjemnością przedstawiam panu signorinę Marię Stellę. – Jak to? To pani?... W Paryżu nie mówi się przecieżo niczym innym, jak tylko o pani urodzie i talencie. A więc to panią cesarz... Przerwał nagle. Jego szeroka ogorzała twarz oblała się mocnym rumieńcem i w tym samym momencie policzki Marianny stały się równie czerwone. Marynarz był zażenowany tym, co omal nie wymknęło mu się z ust, ją zaś dotknęło do żywego to, co kryło się w jego milczeniu. W jednej chwili zrozumiała, że Surcouf, choć przyjechał z prowincji i niewiele czasu spędził w stolicy, zdążył poznać wszystkie plotki krążące

po ulicach i salonach, wiedział, że ma przed sobą kochankę Napoleona, i – jak zauważyła – nie sprawiało mu to wcale przyjemności. Jego niebieskie oczy sposępniały i naraz w dziwny sposób wydał się jej podobny do Jasona Beauforta. Zapanowała cisza, tak przytłaczająca, że nawet gadatliwa Fortunata nie odważyła się jej przerwać. Wydawała się całkowicie pochłonięta degustacją lodów czekoladowych i nie wykazywała zainteresowania dalszą rozmową. Wreszcie Marianna zdecydowała się odezwać pierwsza. – Nie ma pan o mnie dobrego zdania, prawda? – Nie, to nie to... Obawiam się tylko, że musi być pani bardzo nieszczęśliwa, jeśli go pani kocha... a tak z pewnością właśnie jest. – Skąd pan wie? – Są rzeczy, których kobieta taka jak pani nie robi bez miłości. No, no... ależon ma szczęście! Mam nadzieję, że zdaje sobie z tego sprawę. – To ja mam szczęście. Ale dlaczego myśli pan, że cierpię? – Po prostu dlatego, że go pani kocha. Niedawno się ożenił, prawda? Musi to pani sprawiać ból. Marianna spuściła głowę. Z przenikliwością właściwą ludziom nawykłym do bliskiego obcowania zarówno z przyrodą, jak i z ludźmi, Surcouf czytał w niej, jakby była książką napisaną wielkimi literami. – To prawda – odparła, bezskutecznie próbując się uśmiechnąć – sprawia mi to ból, ale nie chciałabym niczego zmienić. Na własnej skórze poznałam, że za wszystko w życiu się płaci, i jestem gotowa zapłacić każdą cenę za szczęście, którego doznałam, nawet jeśli będzie wysoka.

Marynarz wstał, pochylił się i ujął jej dłoń, na której złożył delikatny pocałunek. Widząc jego kamienną twarz, Marianna nagle się przestraszyła. – Jużpan idzie? Czy to oznacza... że nie jesteśmy jużprzyjaciółmi? Rzadko goszczący na jego twarzy uśmiech, nieśmiały i łagodny, pojawił się na krótką chwilę i zniknął, wszystkie natomiast ciepłe uczucia skupiły się w niebieskich oczach, wyblakłych podczas nazbyt wielu sztormów i nazbyt wielu nocy bezsennie spędzonych na pokładzie, po którym hulał wiatr. – Czy jestem pani przyjacielem? Ależbędę nim ażdo ostatniego tchnienia, ażdo końca świata. Teraz po prostu muszę jużiść. Właśnie nadchodzi mój brat z dwoma kapitanami, umówiłem się z nimi w tym ogrodzie. Marianna przytrzymała delikatnie szorstkie palce, które ściskały jej dłoń. – Ale jeszcze pana zobaczę, prawda? – Jeśli tylko będzie to ode mnie zależało. Gdzie mogę panią znaleźć? – W pałacu d’Asselnat, na ulicy de Lille... Będzie tam pan zawsze mile widzianym gościem. Surcouf jeszcze raz ucałował drobną miękką dłoń i uśmiechnął się, tym razem jednak radośnie, niczym dziecko szykujące jakąś psotę. – Proszę mnie nie zapraszać tak serdecznie, bo jeszcze zamieszkam u pani na dłużej. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak łatwo przywiązać do siebie wilka morskiego.

Kiedy się oddalał wraz z trzema mężczyznami, którzy widząc, że jest w towarzystwie, czekali nań w pewnej odległości, Fortunata Uamelin westchnęła ciężko. – Ledwie na mnie spojrzał! – powiedziała z rozczarowaną i nadąsaną miną – W twojej obecności żadna kobieta nie ma szans. A tak chciałam go zainteresować, tacy mężczyźni mi się podobają. Marianna wybuchnęła śmiechem. – Ależpodoba ci się ich wielu, Fortunato! Zostaw mi mojego korsarza! Z łatwością znajdziesz kogoś, przy kim o nim zapomnisz. Weźmy na przykład Duponta! – Wszystko w swoim czasie. Ten wilk morski jest kimś wyjątkowym i jeśli nie powiadomisz mnie o jego wizycie, gdy tylko przekroczy próg twego pałacu, nie odezwę się do ciebie do końca życia. – Zgoda, przyrzekam, że to zrobię. Minęło właśnie południe. Małe działko obwieszczające środek dnia zagrzmiało niezbyt głośno, pozostawiając na niebie wytworny pióropusz białego dymu. Marianna i Fortunata opuściły ogród, kierując się w stronę powozu, który czekał na nie przed Komedią Francuską. Kiedy dochodziły do podziemi dawnego pałacu książąt orleańskich, Kreolka powiedziała nagle: – Nie mogę przestać myśleć o tej Bretonce. Nie podobało mi się spojrzenie, jakie rzuciła ci na odchodnym. Masz na razie dość wrogów, z którymi musisz się uporać! Sądzę, co prawda, że nieprędko otworzą się przed nią bramy więzienia, ale mimo to miej się na baczności! – Wcale się jej nie boję! Co może mi zrobić? Miałam więc pozwolić,

by porwano Surcoufa? Wyrzucałabym to sobie do końca życia. Fortunata nagle spoważniała. – Marianno, nigdy nie lekceważkobiecej nienawiści. Wcześniej czy później Gwen postara się, byś zapłaciła za to, co jej zrobiłaś. – Ja? A dlaczego nie ty? Kto przyprowadził policjantów? A tak przy okazji, jak udało ci się znaleźć ich tak szybko? – Pani Hamelin wzruszyła ramionami i powachlowała się z dezynwolturą końcem swego szala. – W miejscach publicznych zawsze jest ich pełno. Poza tym, musisz przyznać, że nietrudno rozpoznać policjanta, choćby po tej szczególnej elegancji... A tak poważnie... uważam, że postąpiłaś słusznie, i podziwiam cię za to. Jesteś bardzo odważna. Marianna nie odpowiedziała. Myślała o dziwnym splocie okoliczności sprawiającym, że od pewnego czasu spotykała na swej drodze ludzi, którzy odegrali lepszą lub gorszą rolę w jej życiu od feralnego dnia ślubu. Czy działo się tak dlatego, że teraz wszystko miało się zmienić? Ktoś jej kiedyś powiedział, że tużprzed śmiercią człowiek może w kilka sekund ujrzeć całe swoje życie. Czyżby więc to, co wydarzyło się krótkotrwałej lady Cranmere, a później śpiewaczce Marii Stelli, powracało do niej dlatego, że miało wkrótce zniknąć na zawsze, ustępując miejsca... nie wiedziała jednak czemu. Jakie nazwisko będzie nosić w przyszłości Marianna d’Asselnat? Będzie panią Beaufort... czy może żoną jakiegoś nieznajomego? Mimo że wizyta w Palais-Royal obfitowała w wydarzenia, które odciągnęły Mariannę od smutnych myśli, nigdy jeszcze dzień nie wydał

się jej tak długi. Opanowało ją nieodparte i dziecinne pragnienie natychmiastowego powrotu do domu, zupełnie jakby coś tam na nią czekało. Obawiając się jednak kpin Fortunaty zmusiła się do uczestniczenia w nie kończących się zakupach, gdyżnie znalazła żadnego przekonującego pretekstu, który pozwoliłby jej wcześnie wrócić na ulicę de Lille. Co zresztą tam na nią czekało? Chyba tylko pustka, cisza i poczucie osamotnienia... Pani Hamelin miała właśnie jeden ze swych napadów rozrzutności. Zawsze uwielbiała wydawać pieniądze, ale niekiedy trwoniła je na prawo i lewo z dziką pasją. Tego popołudnia wyrzucała je dosłownie przez okno, kupując więcej jedzenia, niżnaprawdę potrzebowała, wybierając i gromadząc najdziwaczniejsze szale i rękawiczki, bury i kapelusze, jakie tylko mogła wyszukać. A kiedy Marianna zapytała zdumiona, dlaczego przyjaciółka zamierza zmienić całą swą garderobę, Kreolka wybuchnęła śmiechem. – Powiedziałam ci, że Ouvrard zapłaci mi za niegodziwe postępowanie wobec ciebie. A więc zaczynam! Mam zamiar... między innymi... zarzucić go rachunkami. – A jeśli nie zapłaci? – On? Jest na to zbyt dumny! Zapłaci, moja piękna, zapłaci co do ostatniego centyma. Och, spójrz na tę prześliczną kapotkę z pękiem piór! Ma dokładnie taki sam zielony odcień jak twoje oczy, szkoda, by nosił ją ktoś inny. Kupię ci ją w prezencie. Mimo sprzeciwów Marianny ładne różowe pudło na kapelusze z

zieloną kapotką w środku wylądowało na pokaźnym jużstosie pakunków wypełniających wnętrze powozu. – Będziesz ją nosić myśląc o mnie – zaśmiała się Kreolka. – I przestaniesz wtedy zamartwiać się szalonymi pomysłami swojej kuzynki. W jej wieku oszaleć na punkcie komedianta! Zauważjednak, że Adelajda nie ma złego gustu. Ten Bobeche jest urzekający... nawet bardzo urzekający. – Jeszcze chwila, a zaprosisz mnie na jego występ – wykrzyknęła Marianna. – Nie, Fortunato, jesteś kochana, ale teraz zrób mi przyjemność i odwieź mnie do domu. – Jużmasz dość? A ja myślałam, że wypijemy jeszcze czekoladę u Frascatiego. – Kiedy indziej, dobrze? Będzie tam na pewno pełno ludzi, a ja nie mam ochoty nikogo widzieć poza tobą. – Ach, te twoje przestarzałe poglądy! – zaczęła gderać Kreolka. – I ta twoja absurdalna wierność Jego Korsykańskiej Wysokości, który w czasie gdy ty wyczekujesz w smutku, poluje, tańczy, bawi się i ogląda Fedrę w towarzystwie swej czerwieniącej się połowicy! – To mnie wcale nie interesuje – ucięła Marianna krótko. – Ach tak? A jeśli ci powiem, że droga Maria Ludwika zraziła jużdo siebie większość dam dworu, jak teżkilku mężczyzn? Uważają, że jest niezręczna, sztywna i niezbyt miła w obejściu. Jakażto musi być dla nich zmiana po czarującej Józefinie, która z takim wdziękiem umiała podejmować gości. Ciekawe, jak Napoleon to wytrzymuje! – Prawdopodobnie ciągle jeszcze widzi austriackiego orła na jej

ramionach i koronę Karola Wielkiego na głowie. Przecieżto Habsburżanka, a więc wydaje mu się olśniewająca – powiedziała Marianna, która nie lubiła mówić o Marii Ludwice. – Jest chyba w tym osądzie odosobniony! Zdziwiłabym się, gdyby spodobała się na północy, dokąd cesarz wybiera się z nią za tydzień. Dwór opuszcza Compiegne dwudziestego siódmego kwietnia... – Wiem o tym – potwierdziła Marianna w roztargnieniu. Dwudziestego siódmego? Co będzie wtedy robiła? Zgodnie z umową, jaką zawarła z kardynałem, miała miesiąc na przygotowanie do ślubu z mężczyzną, którego dla niej wybierze. A ponieważspotkała się z ojcem chrzestnym czwartego kwietnia, powinna zobaczyć się z nim ponownie mniej więcej czwartego maja. Był jużdziewiętnasty kwietnia, Gracchus dotąd nie wrócił, a czas uciekał jak szalony. Dając mimowolnie wyraz swemu niepokojowi, powtórzyła: – Wracajmy już, proszę. – Jak chcesz – westchnęła Fortunata. – A poza tym może masz rację. Wydałam jużdziś wystarczająco dużo pieniędzy. W miarę jak zbliżały się do ulicy de Lille, Mariannę ogarniała coraz większa niecierpliwość, tak że kiedy powóz zatrzymał się przed bramą wjazdową do pałacu d’Asselnat, zeskoczyła na ziemię, nie czekając, aż wjadą na dziedziniec i stangret zejdzie, by opuścić schodek. – Coś takiego! – zawołała zaskoczona pani Hamelin. – Tak ci spieszno mnie opuścić? – Ależskąd, po prostu muszę szybko wracać do domu. Właśnie sobie

przypomniałam, że mam coś ważnego do zrobienia. Wykręt nie był najlepszy, ale Fortunata na szczęście nie próbowała być nazbyt dociekliwa. Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się, pomachała ręką na pożegnanie i poleciła stangretowi ruszyć w dalszą drogę. Z uczuciem ulgi, którego nie umiałaby wyjaśnić, Marianna popchnęła boczną furtkę i weszła na dziedziniec. Pierwszą rzeczą, którą tam zobaczyła, był mokry od potu koń, prowadzony przez jednego z chłopców stajennych do stajni. Poczuła szybsze bicie serca na myśl o tym, że instynkt jej nie zawiódł popychając w stronę domu. Był to Samson. A więc Gracchus wrócił. Nareszcie! Wbiegłszy po schodach, nie mogła się doczekać, ażJeremiasz otworzy jej drzwi. Gdy to zrobił, omal go nie wywróciła, wpadając do środka. – Gracchus wrócił? – zawołała, z trudem łapiąc oddech. – Tak... przed mniej więcej dziesięcioma minutami. Chciał się z panią widzieć, ale powiedziałem, że... – Gdzie on jest? – przerwała Marianna zniecierpliwiona. – W swoim pokoju. Przebiera się, jak sądzę. Czy mam go powiadomić, że pani... – Nie ma potrzeby, sama tam pójdę! Nie zwracając uwagi na zgorszoną minę majordomusa, Marianna ujęła spódnicę w obie ręce i pobiegła w stronę pokojów dla służby. Wspięła się bez zatrzymywania na drewniane schody i wpadła do Gracchusa bez pukania. Zaledwie zdążyła go zauważyć, gdyżchłopiec, zaskoczony niemal nago, rzucił się za łóżko z okrzykiem przerażenia, chwycił pikowaną kapę i próbował się nią okryć.

– Panna Marianna! Mój Boże, ale mnie pani przestraszyła! Jestem zmieszany... – Daj sobie spokój ze zmieszaniem – przerwała mu młoda kobieta – i powiedz, dlaczego tak długo cię nie było. Jużtyle – dni zżera mnie niepokój, myślałam, że porwali cię jacyś rozbójnicy, może nawet zabili. – O mały włos mnie nie porwano, ale nie byli to rozbójnicy, lecz werbownicy Jego Cesarskiej Mości, którzy w Bayonne chcieli mnie za wszelką cenę wysłać do Hiszpanii, bym dołączył do króla Józefa. – W Bayonne? Wydawało mi się, że miałeś jechać do Nantes. – Najpierw pojechałem do Nantes, ale pan Patterson powiedział mi, że pan Beaufort powinien jużniedługo zawinąć do portu w Bayonne z ładunkiem towarów kolonialnych. A więc wsiadłem znów na konia, wziąłem list i ruszyłem w drogę. – Zmieniając ton na pełen wyrzutu, dodał: – Trzeba mi było od razu powiedzieć, panno Marianno, że ten list jest do pana Beauforta, nie jechałbym taki kawał na próżno, lecz udałbym się prosto do Bayonne! – Jak to? – zapytała zdumiona Marianna. Gracchus zaczerwienił się. Jego poczciwa twarz, która w czasie długiej jazdy konnej mocno się opaliła, stała się teraz ceglasta. Chłopiec odwrócił oczy i wzruszył ramionami, skrępowany zarówno utkwionym w nim wzrokiem Marianny, jak i swym zaimprowizowanym rzymskim przebraniem. – Musi pani wiedzieć – zaczął z wyraźnym trudem – że pan Beaufort i ja utrzymujemy ze sobą korespondencję... Tak, wiem, że to może panią zdziwić, ale powinna pani zrozumieć. W dniu swego wyjazdu, tużpo tej

historii w kamieniołomach w Chaillot, wezwał mnie do siebie i dał... pewną okrągłą sumę... a potem powiedział: „Gracchusie, muszę wyjechać i obawiam się, że bardzo zmartwi to pannę Mariannę. Zapomni o mnie szybko, ale ja będę spokojny dopiero wówczas, kiedy będę wiedział, że jest szczęśliwa... naprawdę szczęśliwa. Tak więc, jeśli się zgodzisz, będę cię zawiadamiał, kiedy przypłynę do Francji, a ty będziesz mi przesyłać krótkie liściki w miejsca, które ci wskażę, bym miał pewność, że ona nie ma kłopotów, że... „ – Och! – przerwała mu Marianna ze złością. – Szpiegowałeś mnie dla niego i jeszcze ci za to płacił! – Nie! – oburzył się chłopiec, próbując odzyskać tyle godności, na ile pozwalał mu niecodzienny ubiór. – Nie można tego tak nazwać! Dając mi pieniądze chciał mi podziękować za to, co zrobiłem w Chaillot. Jeśli zaś chodzi o resztę... Jeśli koniecznie chce pani wiedzieć, te kwiaty po występie w teatrze Feydeau... to ja je kupiłem na jego życzenie i dołączyłem bilet wizytowy! A więc w ten sposób kamelie znalazły się w jej garderobie! Marianna pamiętała wzruszenie, jakie ją ogarnęło, gdy zobaczyła bukiet na toaletce, potem radość, wreszcie uczucie zawodu, gdy stwierdziła, że Jasona nie ma na widowni. Zamiast przyjaciela, którego szukała, dostrzegła Francisa... Przeżywając jeszcze raz to gwałtowne wzruszenie, młoda kobieta zapomniała o złości. Tak naprawdę ten niewinny spisek dwóch mężczyzn, troska Jasona, wierność Gracchusa dla towarzysza walki były czymś ujmującym... A poza tym dobrze to wróżyło temu, czego

oczekiwała od Amerykanina! – A zatem – powiedziała z lekkim uśmiechem – korespondowaliście ze sobą. Dokąd przysyłał ci listy? – Do mojej babki – wyznał Gracchus, czerwieniąc się jeszcze bardziej niżpoprzednio – tej, która mieszka w Boulogne. – Dlaczego więc, jeśli znałeś plany Jasona, nie pojechałeś od razu do Bayonne? Nie domyśliłeś się, że to z nim chciałam się skontaktować za pośrednictwem pana Pattersona? – Panno Marianno – odparł bardzo poważnie chłopiec – nigdy nie ośmieliłbym się sprzeciwić pani poleceniom. Trochę się domyślałem, ale skoro nic mi pani wówczas nie powiedziała, musiała mieć pani ku temu ważne powody. Nie można było nic zarzucić takim dowodom dyskrecji i posłuszeństwa. – Muszę prosić cię o wybaczenie, Gracchusie. Miałeś rację, a ja się myliłam. Jesteś oddanym przyjacielem. A teraz zdradź mi szybko, co powiedział pan Beaufort, gdy przekazałeś mu mój list? Bez większych ceremonii usiadła w nogach łóżka, oczekując z radosną dziecięcą niecierpliwością na relację Gracchusa. On jednak potrząsnął głową. – Nie widziałem się z nim, panno Marianno. „Morska Czarodziejka” wypłynęła w morze na dwanaście godzin przed moim przyjazdem, nie zostawiając informacji, do jakiego portu zamierza zawinąć. Dowiedziałem się jedynie, że wzięła kurs na północ.

Radość Marianny zniknęła w jednej chwili, ustępując ponownie miejsca na moment zapomnianemu niepokojowi. – I co wtedy zrobiłeś? – zapytała ze ściśniętym gardłem. – Cóżmogłem zrobić? Wróciłem co koń wyskoczy do Nantes, mając nadzieję, że pan Beaufort wejdzie tam do portu. Oddałem list panu Pattersonowi i czekałem. Bezskutecznie jednak. Marianna spuściła głowę, czując, jak ogarnia ją gorzki smutek, którego nie miała siły ukryć. – A więc wszystko przepadło – szepnęła. – Nie dostanie mojego listu. – Ależdostanie! – zapewnił Gracchus, który tak zmartwił się, widząc łzę spływającą po policzku Marianny, że omal nie opuścił przykrywającej go kapy. – I to szybciej, niżgdyby był w Ameryce! Pan Patterson powiedział, że niezwykle rzadko zdarza się, by mijał Nantes, nie zatrzymując się tam. Dodał też, że „Morska Czarodziejka” miała prawdopodobnie jakiś pilny ładunek, ale że z pewnością niedługo przypłynie do Nantes. Zostałbym jeszcze dłużej, ale zacząłem się bać, że pani się niepokoi. I miałem rację, przecieżpani myślała, że mnie zabito... Tak czy inaczej – mówił dalej z naciskiem, pragnąc zarazić Mariannę swą wiarą – konsul obiecał mi, że poleci kapitanom wszystkich odpływających statków, by przekazali panu Beaufortowi – jeśli się z nim spotkają – że w Nantes czeka na niego ważny list. – Jesteś dzielnym chłopcem, Gracchusie – westchnęła Marianna, czując się odrobinę lepiej. – Wynagrodzę cię tak, jak na to zasługujesz. – Nie trzeba! Jest pani ze mnie zadowolona? Naprawdę? – Naprawdę. Zrobiłeś wszystko, co tylko było możliwe. Reszta nie od

nas zależy... A teraz odpocznij, nie będę cię potrzebować dzisiaj wieczorem. – A jak pani sobie radziła beze mnie przez te wszystkie dni? – zapytał podejrzliwie Gracchus. – Znalazła pani kogoś, kto mnie zastąpił? Marianna wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. – Zrobiłam coś o wiele prostszego, mój chłopcze. Po prostu ani razu nie wyszłam z domu! Dobrze wiesz, że jesteś niezastąpiony... Uspokoiwszy wiernego Gracchusa tym zapewnieniem, Marianna wyszła z pokoju. Zobaczyła Jeremiasza czekającego na nią u stóp schodów, bardziej jeszcze posępnego niżzazwyczaj. Stał z ponurą miną, tak przygnębiony, jakby wydarzyło się coś strasznego. Mariannę zazwyczaj bawiła ta dziwna skłonność majordomusa do przybierania niezwykle smutnego wyrazu twarzy, by powiadomić o najzwyklejszych sprawach, takich jak wizyta kogoś znajomego lub menu najbliższego posiłku, ale tego wieczoru była zdenerwowana i postawa Jeremiasza bardzo ją zirytowała. – Co znowu? – wykrzyknęła. – Któryś koń zgubił podkowę czy też Wiktoria przygotowała na kolację szarlotkę? W jednej chwili z twarzy majordomusa zniknęło zasępienie, ustępując miejsca obrażonej konsternacji. Uroczystym krokiem podszedł do konsoli, wziął srebrną tacę z leżącym na niej listem i podał Mariannie. – Gdyby nie wybiegła pani tak szybko – westchnął – zdążyłbym wręczyć pani ten pilny list, który przyniósł posłaniec w zakurzonym

ubraniu tużprzed powrotem naszego stangreta. – List? Była to wąska koperta z grubego papieru, zapieczętowana czerwonym lakiem, która najwyraźniej miała za sobą długą podróż, gdyż była trochę pomięta i zabrudzona. Mimo że na pieczęci nie było innego znaku szczególnego poza krzyżem, ręce Marianny zaczęły lekko drżeć, od razu bowiem rozpoznała pismo ojca chrzestnego. Ten list był wyrokiem na nią, być może tym okrutniejszym, że skazywał ją na życie, nie na śmierć. Bardzo powoli weszła po schodach, nie otwierając koperty. Od początku wiedziała doskonale, że ta chwila musi kiedyś nadejść, miała jednak nadzieję, że gdy się to stanie, będzie mogła odpisać, iżznalazła własnego kandydata na męża. A teraz starała się odwlec jak najdłużej moment odpieczętowania i przeczytania listu, który z całą pewnością skrywał w sposób nieubłagany jej przeznaczenie. W sypialni zastała Agatę układającą bieliznę w komodzie i chciała ją odesłać. – Ależpani jest blada! – zauważyła dziewczyna, rzucając zaniepokojone spojrzenie na niemal białą twarz Marianny. Może najpierw pomogę się pani rozebrać, zdjąć buty. Od razu poczuje się pani lepiej. A później przyniosę pani coś ciepłego do picia. Marianna zawahała się, a potem westchnęła, odkładając list na biurko. – Masz rację, Agato. Dziękuję. Rzeczywiście, tak będzie lepiej.

Zyskiwała w ten sposób jeszcze kilka minut, ale kiedy pokojówka zdejmowała z niej wyjściowy strój i zastępowała go miękką domową suknią z wełny w kolorze zielonych migdałów ozdobioną brązowozłocistymi wstążkami, ani na moment nie przestała patrzeć na list. Wzięła go teżw końcu do ręki, nieco zawstydzona swą dziecinną słabością, i usiadła blisko kominka na ulubionym fotelu. Kiedy Agata wychodziła po cichu z pokoju, niosąc ubrania, Marianna zdecydowanym ruchem zerwała czerwoną pieczęć i rozłożyła list, który był niezwykle lakoniczny. W kilku zdaniach kardynał informował swą chrześnicę, że powinna udać się piętnastego następnego miesiąca do Lukki w Toskanii i zamieszkać w gospodzie o nazwie „El Duomo”. Na koniec dodawał: Policja nie powinna ci robić żadnych trudności z wydaniem paszportu, jeśli powiesz, że chcesz jechać do wód, by podreperować nadwątlone zdrowie. Od kiedy Napoleon uczynił ze swej siostry Elizy wielką księżną Toskanii, patrzy przychylnie na wyjazdy do Lukki. Pamiętaj, by nie spóźnić się na spotkanie. Tylko tyle, nic więcej! Marianna obracała nieufnie bilecik w rękach. – Jak to? To jużwszystko? – szepnęła w oszołomieniu. Ani jednego czułego słowa! Jedynie wiadomość o spotkaniu, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia, bez żadnej wskazówki, poza radą dotyczącą otrzymania paszportu. I ani słowa o człowieku, którego miała poślubić! Zdecydowany ton listu miał, jak się wydaje, oznaczać, że kardynał dotrzymał obietnicy: małżeństwo z Francisem Cranmere’em zostało unieważnione, a gdzieś tam daleko czekał na nią jakiś nieznajomy, gotów do zawarcia małżeństwa. Jak to możliwe, by ojciec chrzestny nie

rozumiał, jak bardzo lękała się tego mężczyzny? Czy tak trudno było mu napisać o nim kilka słów? Kim jest? Ile ma lat, jak wygląda, jak się zachowuje? Czuła się tak, jakby Gauthier de Chazay przywiódł ją za rękę do wejścia do mrocznego tunelu... Wiedziała, że ksiądz ją kocha, że pragnie wyłącznie jej szczęścia, ale nagle doznała wrażenia, że jest tylko pionkiem przestawianym na szachownicy przez zręcznego gracza, zwykłą zabawką w rękach kogoś znacznie od niej potężniejszego, kto w imię honoru rodziny sprawuje nad nią władzę. Odkryła również, że walczyła na darmo, próbując zdobyć wolność, która okazała się jedynie iluzją. Wszystko na nic. Była po prostu dziewczyną z dobrego domu, czekającą biernie na męża, którego wybrali dla niej inni. Czuła na sobie ciężar niewzruszonej wielowiekowej tradycji, przygniatający ją niczym kamień grobowy. Znużonym gestem wrzuciła bilecik do ognia, patrzyła, jak się spopiela, a następnie sięgnęła po filiżankę mleka, którą przyniosła jej Agata. Przez chwilę ogrzewała lodowate palce, zaciskając je na ciepłej porcelanie. Tak więc była niewolnicą... Niewolnicą Fouchego, Talleyranda, Napoleona, Cranmere’a, kardynała San Lorenzo... niewolnicą życia... które z niej zakpiło... Najwyższy czas, by się zbuntować! Do diabła z tą śmieszną tajemnicą, która została jej narzucona w celu większego jeszcze podporządkowania! Poczuła rozpaczliwą potrzebę porozmawiania z kimś przyjaznym, poradzenia się... Tym razem zrobi to, na co ma ochotę. Rozprawi się z przytłaczającą ją złością, smutkiem, rozczarowaniem. Mówienie na pewno przyniesie ulgę... Z tym postanowieniem podeszła

do sznura od dzwonka i pociągnęła dwa razy. Po chwili przybiegła Agata. – Pan Jolival jeszcze nie wrócił, prawda? – Ależtak, właśnie wszedł. – Poproś go tutaj, muszę z nim pomówić. – Czułem, że coś jest nie tak – powiedział spokojnie Arkadiusz, gdy Marianna skończyła swe opowiadanie. – Ale wiedziałem też, że jeśli pani nic nie mówi, to jedynie dlatego, że nie może. – I nie uraziło to pana? Nie ma mi pan tego za złe? Arkadiusz wybuchnął głośnym śmiechem, w którym nie słychać było jednak wesołości. – Znam panią bardzo dobrze, Marianno. Kiedy jest pani zmuszona ukrywać coś przed przyjacielem, cierpi pani tak bardzo, że nie tylko absurdem, ale i okrucieństwem byłoby mieć to pani za złe. A poza tym nie mogła pani postąpić inaczej. Pani ojciec chrzestny przedsięwziął środki ostrożności, które wydają mi się w pełni uzasadnione. Co teraz pani zamierza zrobić? – Jużpanu powiedziałam: ażdo ostatniej chwili czekać na – Jasona. A jeśli nie przyjedzie... udać się na spotkanie, które wyznaczył mi kardynał. Widzi pan inne wyjście z tej sytuacji? Ku ogromnemu zdumieniu Marianny Arkadiusz zaczerwienił się po czubki włosów, wstał, przespacerował się po pokoju z rękoma założonymi na plecy i z zakłopotanym wyrazem twarzy powrócił do swej przyjaciółki.

– Widziałbym inne wyjście z sytuacji, które byłoby dla pani najprostsze. Mimo niespokojnego życia, jakie prowadzę, jestem szlachcicem z dziada pradziada i bez uszczerbku na swoim honorze mogłaby pani zostać moją żoną, zwłaszcza że dzieląca nas różnica wieku uchroniłaby panią przed wszelkimi... żądaniami z mojej strony. Mógłbym być dla pani małżonkiem po ojcowsku opiekuńczym, ale i nie wymagającym. Niestety, nie jest to możliwe. – Ale dlaczego? – zapytała łagodnie Marianna, która trochę spodziewała się takiej reakcji Arkadiusza. Jolival zrobił się pąsowy i odwracając się niemal tyłem, powiedział jednym tchem: – Ponieważjestem jużżonaty. Och, to stara historia i jak tylko mogłem, starałem się o niej zapomnieć, ale nie zmienia to faktu, że istnieje gdzieś na świecie pani de Jolival, która, jeśli nawet nie ma do mnie wszystkich praw, może skutecznie uniemożliwić mi powtórny ożenek. – Ale dlaczego nigdy mi pan o tym nie wspomniał? Kiedy pana poznałam w kamieniołomach w Chaillot, był pan w konflikcie z Fanchon Fleur-de-Lys, która, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, chciała na siłę ożenić pana ze swoją siostrzenicą Filomeną i trzymała pana z tego powodu w zamknięciu. Dlaczego jej pan wtedy nie powiedział o żonie? – Mówiłem, ale mi nie uwierzyła – wyznał Arkdiusz żałośnie. – A poza tym stwierdziła, że nawet gdybym nie kłamał, nie byłoby to żadną przeszkodą. Wystarczyłoby usunąć moją żonę... Nie znoszę jej, to prawda... ale nie do tego stopnia! Pani natomiast nie powiedziałem

prawdy przede wszystkim dlatego, – że nie znając pani obawiałem się, że nie zechce mnie pani zatrzymać przy sobie... a jest pani dokładnie taka, jaką chciałbym mieć córkę. Wzruszona Marianna podniosła się i podeszła do starego przyjaciela, wsuwając mu z czułością rękę pod ramię. – A więc jesteśmy kwita, jeśli chodzi o zatajanie prawdy, mój drogi. Nie musiał się pan jednak wówczas niczego obawiać. Ja również chciałam, by pan został, od śmierci ciotki bowiem nikt się mną tak troskliwie nie opiekował jak pan. Proszę mi pozwolić zadać jeszcze jedno pytanie. Gdzie jest teraz pańska żona? – W Anglii – mruknął Jolival. – Przedtem była w Mittau, a wcześniej w Wiedniu. Opuściła kraj tużpo pierwszym strzale w pobliżu Bastylii. Była w doskonałych stosunkach z panią de Polignac, podczas gdy ja... dość powiedzieć, że nasze poglądy polityczne diametralnie się różniły! – A ma pan dzieci? – zapytała nieśmiało Marianna. Wbrew temu, czego się spodziewała, Arkadiusz wybuchnął śmiechem. – Od razu widać, że nigdy nie widziała pani mojej żony. Poślubiłem ją, by sprawić przyjemność matce i doprowadzić do końca pewną rodzinną sprawę... ale usilnie starałem się, by jej nie dotknąć! Zresztą jej zapatrywania religijne i wzniosłe poglądy, nie mówiąc o brzydocie, uczyniłyby nieznośnym to uczucie, które ludzie nazywają miłością. Teraz jest jedną z dam dworu księżnej d’Angouleme i z całą pewnością czuje się szczęśliwa, jeśli wierzyć temu, co opowiadają o usposobieniu tej wielkiej pani. Razem prawdopodobnie modlą się nieprzerwanie do boga gniewu i zemsty, by unicestwił uzurpatora i

przywrócił Francji rozkosze monarchii absolutnej, co pozwoliłoby im wrócić do Paryża rozbrzmiewającego strzałami plutonów egzekucyjnych i radosnym dzwonieniem łańcuchów skazanych na galery dostojników cesarskich i dawnych rewolucjonistów. Jak można zauważyć, moja żona jest osobą niezwykłej łagodności... – Mój biedny Arkadiuszu – powiedziała Marianna, całując szybko przyjaciela w policzek – nie zasłużył pan sobie na taki los! Ale nie mówmy jużo tym. Przykro mi, że przeze mnie musiał pan przywołać te stare wspomnienia, które stara się pan wyrzucić z pamięci. Na pewno wkrótce się to panu uda. A teraz proszę mi tylko powiedzieć, ile czasu potrzebuję, by dotrzeć do Lukki. – Ma pani do przejechania około trzystu mil – pośpieszył z odpowiedzią Jolival, najwyraźniej bardzo zadowolony, że może zmienić temat – jeśli wybierze pani drogę przez Mont-Cenis i Turyn. Dzięki Bogu, o tej porze roku najprawdopodobniej będziemy mogli przedostać się przez przełęcz. Mając dobry powóz, można z łatwością pokonywać dwadzieścia pięć, trzydzieści mil dziennie. – Jeśli będziemy się zatrzymywać – ucięła Marianna. – A jeśli będziemy spać w powozie i zmieniać konie bez dłuższego postoju? – Wydaje mi się to bardzo uciążliwe, zwłaszcza dla kobiety. I potrzebowałaby pani co najmniej dwóch stangretów. Sam Gracchus nie dałby rady. W najlepszym razie, Marianno, potrzebuje pani piętnastu dni, gdyżpoza tym, że w górach jedzie się znacznie wolniej, musi pani wziąć pod uwagę nieprzewidziane wypadki...

– Piętnaście dni! Muszę zatem wyruszyć pierwszego maja! Jason nie ma więc jużdużo czasu na przyjazd. A czy... konno nie byłoby szybciej? Jolival wybuchnął śmiechem. – Z całą pewnością nie. Nie wytrzymałaby pani długo jazdy przez dwadzieścia mil dziennie. Trzeba dużo jeździć konno, by dobrze znieść tak długą podróż. Czy zna pani historię o kurierze spod Friedlandu? Marianna pokręciła przecząco głową. Uwielbiała opowieści Arkadiusza, który znał ich mnóstwo. – Jeden z kurierów cesarskich, kawalerzysta Esprit Chazal, nazywany Wąsaczem, słynie ze swej szybkości. Napoleon pragnął, by wiadomość o zwycięstwie pod Friedlandem dotarła jak najszybciej do Paryża. Nazajutrz po bitwie wysłał swego szwagra, księcia Borghese, jednego z najlepszych jeźdźców w cesarstwie. W dwadzieścia cztery godziny później zdecydował się przekazać tę samą wiadomość przez słynnego Wąsacza. Po przebyciu pięćdziesięciu mil Borghese zamienił swego konia na berlinkę i jechał dniem i nocą, bez chwili przerwy. Wąsacz zadowolił się tym, co miał do dyspozycji: końmi rozstawnymi i własną wytrzymałością. W dziewięć dni, słyszy pani, w dziewięć dni pokonał czterysta pięćdziesiąt mil dzielących Friedland od Paryża... do którego dojechał przed cesarskim szwagrem. Cóżza niezwykły wyczyn! O mały włos nie przypłacił go jednak życiem, a jest postawnym mężczyzną twardym jak skała. Pani nie może się z nim porównywać, droga Marianno, nawet jeśli ma pani więcej odwagi i siły niżwiększość kobiet. Postaram się o dobrą, solidną berlinkę i pojedziemy... – Nie – przerwała Marianna – wolałabym, aby został pan tutaj.

Arkadiusz wzdrygnął się i zmarszczył brwi. – Tutaj? Dlaczego? Z powodu tej obietnicy, którą złożyła pani ojcu chrzestnemu? Obawia się pani... – Nie. Chciałabym jednak, by poczekał pan na Jasona tak długo jak się da. Może tak się zdarzyć, że przyjedzie po moim wyjeździe, ponieważ nie wie, o co chcę go prosić... i jeśli nie będzie tu nikogo, kto przekazałby mu tę wiadomość, nie zdoła mnie dogonić. To marynarz, a więc musi być wytrzymały, i przysięgłabym, że jest doskonałym jeźdźcem. Być może – dodała rumieniąc się po same uszy – zechce dla mnie spróbować powtórzyć wyczyn Wąsacza... lub przynajmniej się do niego zbliżyć... – ... i przejechać z Paryża do Lukki w tydzień? Myślę, że istotnie dla pani byłby gotów to zrobić. A zatem zostanę... ale nie może pani jechać sama. W takiej długiej podróży... – Odbywałam jużsamotnie długie podróże, Arkadiuszu! Wezmę Agatę, moją pokojówkę, a mając takiego stangreta jak Gracchus Hannibal nie muszę się niczego obawiać. – A może chce pani, bym sprowadził Adelajdę? Marianna zawahała się. – Nie wiem nawet, co się z nią dzieje. – A ja wiem. Byłem u niej kilka razy. Nie ma wcale ochoty wracać do domu. Nie chciałbym pani martwić, ale sądzę, że oszalała. Słowo daję, zakochała się w tym Bobeche’u! – Proszę więc ją zostawić w spokoju. Poradzę sobie bez niej. Przez

chwilę myślałam, by zabrać ze sobą Fortunatę, ale ona nazbyt lubi romanse. Ta wyprawa zachwyciłaby ją do tego stopnia, że nie oparłaby się pokusie, by o niej mówić. A dla wszystkich jadę do Lukki na kurację... i proszę, by zechciał pan zająć się moim paszportem. Arkadiusz kiwnął w milczeniu głową na znak, że to zrobi. Podszedł powoli do okna, uniósł zasłonę i wyjrzał na zewnątrz. Mały ogród ogarniały łagodnie ciemności nocy. Uśmiech kamiennego Kupidyna z fontanny stawał się coraz bardziej niewyraźny i tajemniczy. Jolival westchnął. – Gdyby u kresu tej drogi nie czekał na panią ojciec chrzestny, sprzeciwiłbym się pani wyjazdowi, Marianno. Czy zastanowiła się pani, co powie Napoleon? Czy nie byłoby bardziej naturalne, gdyby najpierw zwróciła się pani do niego jako do głównego zainteresowanego? – A cóżon by zrobił innego? – odparła młoda kobieta nieco oschle. – Wybrałby mi męża, a to sprawiłoby mi straszliwy ból. Nie chcę, by dał mnie w prezencie innemu mężczyźnie. Wolę jużznieść jego złość, to mniej bolesne. Arkadiusz de Jolival nie nalegał więcej. Opuścił z powrotem zasłonę i podszedł do Marianny. Przez chwilę stali naprzeciwko siebie, nie mówiąc ani słowa, a w ich oczach można było wyczytać wzajemną przyjaźń i zrozumienie. Marianna uświadomiła sobie, że Arkadiusz zaczął podzielać jej obawy dotyczące dziwnej przyszłości, jaką zaplanował dla niej Gauthier de Chazay. Jakże więc trudno będzie mu znieść jej długą nieobecność... W tej samej chwili Jolival wyraził podobną myśl zduszonym głosem:

– Mam nadzieję, że Jason Beaufort zdąży na czas... pragnę tego całym sercem! Zaledwie tu przyjedzie, a jużbędzie musiał ruszyć dalej, a ja mu będę towarzyszyć. Ale zanim się to stanie, choć nie ma wielu rzeczy, w które wierzę, będę się modlić, Marianno, będę się modlić, by przyjechał, by... Nie mogąc jużdłużej powstrzymać wzruszenia, Arkadiusz de Jolival wybuchnął płaczem i wybiegł z pokoju. Jeździec w masce Grobowiec Iiarii Gdy powóz opuszczał Carrarę, gdzie zatrzymali się, by zmienić konie, deszcz, lejący całą noc i rano, przestał nagle padać. Przez chmury przedarło się słońce, rozpostarło lazurową płachtę nieba i oświetliło tak ponure jeszcze przed chwilą góry z białego marmuru, które niczym lodowce wyrąbane siekierą olbrzyma zaczęły odbijać promienie słoneczne oślepiającymi błyskami. Jednak wyczerpana Marianna nawet nie spojrzała w ich kierunku. Marmur nie był niczym rzadkim w Carrarze, widzieli jego nie ociosane bryły, cięte bloki, stele i biały, wciskający się wszędzie pył, którego warstwa pokrywała nawet serwetki w gospodzie, gdzie zatrzymali się na pośpieszny posiłek. – Dostarczamy marmur na dwory całej Europy, ba, całego świata. Nasza wielka księżna wysyła pełne wozy do Francji. Wszystkie pomniki cesarza pochodzą właśnie stąd! – powiedział z naiwną dumą oberżysta, ale Marianna zareagowała na te przechwałki jedynie wymuszonym uśmiechem. Nie wątpiła, że Eliza Bonaparte uwięzi całą swą ruchliwą rodzinę w tonach marmuru, z którego wykuje biusty, stele, płaskorzeźby i pomniki,

teraz jednak nie miała najmniejszej ochoty słuchać o żadnym członku tego rodu... a zwłaszcza o Napoleonie! Wszędzie po drodze widziała przystrojone wioski, świętujące od ponad miesiąca z okazji cesarskich zaślubin. Balom, koncertom i wszelkiego rodzaju zabawom nie było końca. Można by sądzić, że wierni poddani Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości nigdy nie skończą świętować zawarcia związku, który Marianna zaczęła uważać za osobistą zniewagę. Jej powóz jechał między pomiętymi chorągiewkami, przywiędłymi kwiatami, pustymi butelkami i chylącymi się ku ziemi łukami tryumfalnymi. Ta karykatura pięknych dekoracji wywierała na niej przygnębiające wrażenie. Ażnazbyt dobrze pasowała teżdo tej dziwnej podróży: u jej kresu czekał na nią nieznajomy, z którym miała zawrzeć napawające ją odrazą małżeństwo. Była to mordercza podróż. Nie słuchając przestróg zaniepokojonego Arkadiusza i mając do końca nadzieję, że Jason jednak przybędzie, Marianna zwlekała z wyjazdem do ostatniej chwili. Nie mogła pogodzić się z tym, że musi opuścić Paryżi dopiero 3 maja o świcie zgodziła się wsiąść do powozu. A kiedy cztery dziarskie konie pocztowe pociągnęły berlinkę po bruku ulicy de Lille i straciła z oczu zatroskaną twarz Arkadiusza, machinalnie kiwającego ręką na pożegnanie, pomyślała z bólem, że zostawia tam jakąś cząstkę siebie. Czuła się podobnie jak wtedy, gdy opuszczała Selton i klasycystyczny grób Ellis. I tym razem zmierzała w nieznane, gdzie jak się obawiała, czekały na nią nowe niebezpieczeństwa. Nie chcąc ryzykować spóźnienia na umówione spotkanie u celu

podróży, by nadrobić stracony czas, zmuszała wszystkich do szaleńczego pośpiechu. W ciągu trzech dni, które zajęła im jazda do Lyonu, pozwalała na postój tylko po to, by zmienić konie i zjeść coś szybko w gospodzie. Płaciła podwójnie i potrójnie pocztylionom i przewodnikom, by zachęcić ich do szybszego działania. Powóz pędził po wyboistych i podmokłych drogach, a ona nie mogła się powstrzymać, by od czasu do czasu nie wychylić się z okienka i nie obejrzeć za siebie. Jednak żaden z jeźdźców pojawiających się na horyzoncie nie był tym, którego tak pragnęła ujrzeć. Po paru godzinach postoju w Lyonie powóz ruszył w stronę gór i musieli zwolnić. Arkadiusz radził jej jechać nową drogą przez MontCenis, wytyczoną przez Napoleona przed niespełna siedmioma laty. Była ona jużco prawda ukończona i skróciła znacznie trasę, ale Marianna, Agata i Gracchus musieli wysiąść i pokonać sporą część wzniesienia pieszo, podczas gdy muły ciągnęły powóz. I właśnie tam, być może dzięki krzepiącej gościnności mnichów z hospicjum, a może dzięki majestatycznemu krajobrazowi górskiemu, który oglądała po raz pierwszy, Marianna zaznała chwil ukojenia. Upojona świadomością, że jej powóz jako jeden z niewielu do tej pory, być może nawet pierwszy, pokonał tę trudną drogę, nie odczuwała jużzmęczenia i zapominając, że czas nagli, przez dłuższą chwilę siedziała nad brzegiem błękitnego jeziora. Do głowy przyszła jej niezwykła myśl, by zostać tu na zawsze, oddychać czystym powietrzem, przyglądać się wolnemu lotowi czarnych kawek na tle ośnieżonych wyniosłych szczytów. Tutaj czas się zatrzymał. Tutaj łatwo byłoby jej zapomnieć o świecie, jego pokrętności,

matactwach, zgiełku, szaleństwach i nie spełnionych miłościach. Nie było teższpecących piękne wioski nieświeżych chorągiewek, wstęg z nieudanymi rymami, zdeptanych kwiatów, jedynie w załomku skały błyszczała jak niebieska gwiazdka goryczka i lśniły srebrzyste koronki porostów. Było tu tylko hospicjum o niemal wojskowej, lecz dziwnie szlachetnej i uduchowionej sylwetce, które kazał rozbudować cesarz – czy było we Francji coś, co nie nosiłoby jego piętna? Surowe mury budowli odcinające się na tle nieba promieniowały modlitwą i miłosierdziem jej mieszkańców. Bóg, którego obraz tam na dole każdy przykrawał na własną miarę, tutaj odzyskiwał swą porażającą wielkość... Dopiero gdy jeden z mnichów lekko dotknął jej ramienia, Marianna uświadomiła sobie, że tużobok czekają na nią na wpół żywa ze zmęczenia pokojówka, zmarznięty na kość woźnica i berlinka gotowa do jazdy. Wtedy dopiero zezwoliła na dalszą drogę do Suzy. I znów ruszyli szaleńczym pędem. Przejechali przez Turyn i Genuę nie widząc wcale tych miast. Ani słońce, ani widok kwiatów wypełniających wszystkie ogrody, ani granatowe morze nie zdołały rozchmurzyć Marianny, która z każdym obrotem kół powozu pogrążała się w coraz czarniejszych myślach. Opanowała ją wściekłość, która kazała jej gnać szybciej i szybciej, tak że Gracchus spoglądał na nią zaniepokojony. Nigdy jeszcze nie widział swej pani w takim stanie: tak zdenerwowanej i chłodnej zarazem, tak napiętej i rozdrażnionej. Biedny chłopiec nie mógł odgadnąć, że w miarę jak zbliżali się do celu podróży, jej chorą duszę przepełniało rozczarowanie i niesmak do siebie samej. Cały czas jeszcze łudziła się, że ujrzy Jasona, którego przyzwyczaiła się uważać za swego wybawcę.

Teraz straciła tę nadzieję. Ostatniej nocy spali tylko cztery godziny w marnej oberży ukrytej gdzieś w Apeninach. Sen Marianny był pasmem koszmarów. Budziła się co chwila rozgorączkowana. Tak ją to wyczerpało, że nad ranem, zanim zapiały pierwsze koguty, zerwała się z nędznego siennika i z krzykiem kazała zaprzęgać. Świt ujrzał ich w berlince toczącej się w szalonym tempie ku morzu. Był 15 maja, ostatni dzień ich podróży. Lukka była już niedaleko. – Będzie ze trzynaście mil – powiedział oberżysta z Carrary. Jechali teraz równą piaszczystą drogą wzdłużmorza, gładką jak aleja parkowa. Tylko wystające gdzieniegdzie stare płyty kamienne przypominały, że jest to wzniesiona przez Rzymian starożytna via Aurelia. Marianna zamknęła oczy i oparła policzek o poduszkę. Obok niej, jak umęczone zwierzę, spała pochylona do przodu Agata w czepku opadającym na nos. Marianna, śmiertelnie znużona, teżmarzyła o śnie, ale napięte nerwy nie pozwalały na odpoczynek. Chociażwzeszło jużsłońce, krajobraz z porośniętymi trzciną wydmami, przecięty od czasu do czasu wielką pinią morską czerniejącą na tle nieba pokrytego kłębiastymi obłokami, wprawiał ją w coraz większe przygnębienie. Nie mogąc zmusić się do zamknięcia na dłużej oczu, śledziła kołyszącą się na falach tartanę, która pod trójkątnym żaglem kierowała się na pełne morze. Łódka wydawała jej się tak lekka i tak szczęśliwa ze swej wolności! „Dobrze byłoby tak odpłynąć – pomyślała z zazdrosnym żalem – pędzić pod wiatr prosto przed siebie i zapomnieć o wszystkim!... „ W tym momencie zrozumiała, czym było morze dla Jasona Beauforta

i dlaczego pozostawał mu tak nieugięcie wierny. To morze stanęło między nimi, to przez nie Jason nie przyjechał do niej, mimo że go tak bardzo potrzebowała. Teraz była jużpewna: Jason nie przyjedzie. Może jest na drugim krańcu świata... Może dotarł do swego dalekiego kraju... Tak czy inaczej jej wołanie porwał wiatr, a jeśli kiedyś dotrze do niego, będzie jużza późno, o wiele za późno. Gdy na lichej desce umieszczonej na przydrożnym słupie przeczytała, że do Lukki zostało jużtylko osiem mil, poczuła nagle panikę, a w jej głowie zrodziła się szalona myśl. Dlaczego ona równieżnie miałaby uciec na morze? Gdzieś niedaleko musi być jakiś port i statki. Mogłaby wejść na pokład jednego z nich i udać się na poszukiwanie mężczyzny, który – być może dlatego, że nieosiągalny stał się jej nagle bardzo drogi i nieodzowny, stał się symbolem jej zagrożonej wolności. Trzy razy błagał, by z nim pojechała, a ona trzy razy odmawiała zaślepiona pogonią za chimeryczną miłością... Jakże była głupia!... Pod wpływem nagłego impulsu przywołała niestrudzonego Gracchusa, który pogwizdywał z cicha znaną melodię Desaugiersa, nieświadomy, jak bardzo a propos były te słowa: Szczęśliwej drogi, panie Dumollet, śyczą podróży bez burz do Saint-Malo... – Czy jest tu w pobliżu jakiś większy port? – zapytała. Gracchus otworzył szeroko oczy ze zdumienia pod zakurzonym kapeluszem. – Tak. Opowiadała mi o nim dziewczyna z gospody. Nazywa się Livorno, ale z tego, co mówiła, lepiej tam teraz nie jechać. Od miesiąca

celnicy sekwestrują wszystkie statki z ładunkiem pływające pod banderą osmańską. A że tam prawie cały handel prowadzi się z statkami spod tej bandery, może sobie pani wyobrazić, co się dzieje. Przeszukują wszystkie statki i nie wygląda to dobrze... Ale, ale... to my nie jedziemy jużdo Lukki? Marianna nie odpowiedziała. Odnalazła wzrokiem małą łódkę, która płynęła w złotej smudze światła w kierunku zachodzącego słońca. Gracchus zatrzymał konie. – Ho ho ho... ! – krzyknął i powóz stanął. Agata otworzyła zaspane oczy. Marianna drgnęła. – Dlaczego stajesz? – No... jeśli nie mamy jechać do Lukki, to powinna była pani od razu tak mówić. Droga do Lukki to ta na lewo, a do Livorno trzeba by prosto. W lewo istotnie biegła droga do porośniętych cyprysami wzgórz, na których zboczach tu i ówdzie wykwitały czerwone mury gospodarstw lub różowa kampanila przy kościele. W dole na morzu tartana zniknęła w promieniach czerwonego słońca. Marianna zamknęła oczy i złapała się za gardło, by powstrzymać nerwowy szloch. Nie mogła tak postąpić. Nie mogła złamać raz danego słowa. Poza tym jest przecieżdziecko... To 2 jego powodu nie może robić głupstw. Nie może narażać na niebezpieczeństwo tej delikatnej istoty, której od tej pory miała wszystko poświęcić, dla której musi zapomnieć i o odrazie, i o swych skrywanych aspiracjach. – Czy pani źle się czuje? – zapytała Agata zaniepokojona jej nagłą bladością. – To ta męcząca podróż... – Nie... nic mi nie jest! Dalej, Gracchusie! Jedziemy do Lukki.

– Trzasnął bat, konie wyrwały do przodu. Berlinka zdecydowanie odwróciła się tyłem do morza, kierując się w stronę wzgórz. Dojeżdżali do Lukki, gdy zapadał liliowy przejrzysty zmierzch i Marianna uspokoiła się nieco. Opuścili via Aurelia, przejechali przez stary rzymski most na pięknej rzece Serchio i posuwali się dalej przez spokojną i żyzną równinę ku wysepce gór, gdzie w kotlinie, jak na dnie beczki, wznosiło się różowe ładne miasteczko, wciśnięte między mury z prymitywnymi bastionami ukrytymi w drzewach i zieleni. Zdawało się, że Lukka ze swymi romańskimi kampanilami i wieżami pokrytymi roślinnością ulatuje ku łagodnym zboczom gór, gdzie na wierzchołkach można było jeszcze dostrzec ostatni rozświetlony odblask słońca. – Jesteśmy na miejscu – westchnęła Marianna. – Zapytaj o drogę do duomo, Gracchusie. To znaczy po włosku „katedra”. Na tym samym placu powinna być nasza gospoda. Szybko załatwili formalności z młodym flegmatycznym wartownikiem. Zresztą wszystkie ich papiery były w idealnym porządku. Berlinka z hukiem grzmotu przetoczyła się przez bramę w wałach obronnych. Bandy dzieciaków rzuciły się w ślad za nią, próbując czepiać się resorów. Słychać było delikatne dźwięki okolicznych dzwonów wzywających na Anioł Pański. Powóz zagłębił się w wąską ulicę z wysokimi średniowiecznymi domami, przy której zapadający wieczór zapalił parę latarni. Tak jak w całych Włoszech pod koniec każdego dnia, kiedy nie pada, i tutaj wszyscy wylegli na ulice, tak że konie musiały iść stępa. Grupki trzymających się pod ręce mężczyzn, którzy stanowili większość w tym

tłumie, kierowały się w stronę placu. Ciemno ubrane kobiety otulone były od głowy do ramion białymi, koronkowymi szalami. Słychać było głośne rozmowy, zaczepki, od czasu do czasu odbijała się echem piosenka. Marianna z niezadowoleniem dostrzegła wielu żołnierzy i pomyślała, że być może wielka księżna Eliza przebywa w swej letniej rezydencji w miasteczku, w okazałym pałacu Marlia, o którym opowiadał jej Arkadiusz. Jeżeli nowina o rzekomej kuracji podjętej przez Marię Stellę dotarła ażtutaj, Marianna mogła być narażona na jej zaproszenie, nie tylko krępujące, ale niezgodne i z poleceniami, jakie otrzymała od ojca chrzestnego, i z jej własnymi chęciami. Właśnie Lukka miała być miejscem, w którym kończyła się efemeryczna kariera Marii Stelli. Nie mogło być mowy o powrocie na scenę, narzucona jej nowa tożsamość z pewnością by się z tym kłóciła. Zresztą Marianna musiała przyznać sama przed sobą, że bez żalu opuści teatr, do którego zdecydowanie nie czuła się stworzona. Jej ostatni występ publiczny w Tuileries sprawił jej nazbyt wiele bólu. Jeśli tylko będzie to możliwe, musi unikać siostry Napoleona... Pojazd otoczony rozkrzyczanymi wyrostkami jechał dalej. Konie minęły kłusem duży ładny plac okolony drzewami, na którym wznosił się pomnik cesarza, dotarły na znajdujący się tużza nim mniejszy placyk i wreszcie stanęły przed wspaniałym romańskim kościołem, którego fasada z potrójnym rzędem lekkich kolumienek temperowała pychę wyniosłej kampanili. – Oto katedra – zauważył Gracchus. – Chciałbym wiedzieć, dlaczego

nazywają to kopułą. Tutaj nie ma żadnej kopuły. – Później ci to wytłumaczę. Rozejrzyj się, gdzie jest gospoda. – Nietrudno ją znaleźć. Tu jest! Dobrze ją widać! Gospoda „Przy Katedrze” mieściła się za rogiem pięknego renesansowego pałacu, którego bramy z wykuszami stanowiły obramowanie dla wybujałej zieleni ogrodu. Miała zakratowane, lecz dobrze oświetlone od środka okna i duży sklepiony przedsionek, nad którym wisiał szyld i wiło się caprifolium. – Można by powiedzieć, że niezły tu tłum! – mruknęła Marianna. W istocie, kilku żołnierzy przy bramie trzymało osiodłane wierzchowce. – Pewnie jakiś regiment właśnie tędy przechodzi – burknął Gracchus. – Co teraz zrobimy? – A co mielibyśmy zrobić? – odparła zniecierpliwionym tonem Marianna. – Wchodź! Nie spędzimy przecieżnocy w powozie tylko dlatego, że w oberży jest tłoczno. Powinniśmy mieć zamówione pokoje. Jako posłuszny służący Gracchus nie zaryzykował pytania, kto miałby je zamówić, przejechał bramę gospody i majestatycznie zatrzymał parujące konie na wewnętrznym dziedzińcu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ze wszystkich ciemnych kątów wyłonili się stajenni i lokaje, a w kuchennych drzwiach pojawił się oberżysta uzbrojony w wielką latarnię. Rzucił się w kierunku eleganckiego powozu z prędkością, na jaką pozwalał mu okazały brzuch, i rozpłynął się przed Marianną w uprzejmościach. – Jestem Orlandi, do usług waszej ekscelencji. To wielki zaszczyt dla

mojej gospody gościć panią, ale ośmielam się zauważyć, że nigdzie indziej nie znalazłaby pani lepszego łóżka i stołu. – Czy są przygotowane pokoje dla mnie i dla moich ludzi? – zapytała Marianna bezbłędnym toskańskim akcentem. – Jestem signorina Maria Stella i... – Si, si... molto bene! Proszę za mną, signorina. Signor Zecchini czeka od rana. Mariannie nie drgnęła nawet powieka na dźwięk tego obcego nazwiska. Może to wysłannik kardynała? W każdym razie na pewno nie człowiek, którego miała poślubić. – A ci ludzie w waszej gospodzie? – zapytała, wskazując żołnierzy, których widzieli przez poczerniałe okna kuchni. Signor Orlandi wzruszył tłustymi ramionami i na dowód, jak bardzo szanuje wojskowych, splunął bez żadnych ceremonii na ziemię. – Phi! To żandarmi Jej Wysokości wielkiej księżnej. Są tu tylko przejazdem... Mam nadzieję, że nie zostaną dłużej! – Mają może manewry? Okrągła twarz Orlandiego, której długie wąsy bandyty kalabryjskiego na próżno usiłowały nadać groźny wygląd, wydłużyła się dziwnie. – Cesarz rozkazał pozamykać wszystkie klasztory w całej Toskanii. Niektórzy biskupi z Trazymenu zbuntowali się przeciw ustanowionej w nich władzy. Czterech aresztowano, ale władze boją się, czy inni nie ukryli się u nas. Stąd te środki nadzwyczajne. Ten nie kończący się konflikt między Napoleonem a papieżem! Marianna zmarszczyła brwi. Cóżza pomysł miał ojciec chrzestny,

każąc jej przyjechać właśnie tu, gdzie tak źle układały się stosunki między cesarzem i Kościołem? Trudności, jakie przewidywała po swoim powrocie do Paryża, nie będą przez to mniejsze, wręcz przeciwnie. Już

teraz nie mogła myśleć bez drżenia o reakcji cesarza, kiedy usłyszy, że nie radząc się go poślubiła kogoś mu nie znanego. Oczywiście, kardynał obiecał, że ten ktoś nie będzie wrogiem, ale czyżmożna było przewidzieć zachowanie człowieka tak zazdrosnego o swą władzę? Gdy weszli do oberży, uderzył ich panujący tam harmider. Grupa oficerów otoczyła kolegę, który wyraźnie dopiero co przyjechał. Pokryty kurzem i czerwony ze złości, z czapką na bakier, nowo przybyły wykrzykiwał coś z błyskiem w oku, poruszając przy tym groźnie wąsami. – ... zarozumiały lokaj podszedł do samej kraty i przekrzykując szczekające dogi, wyjaśnił, że jego pan nigdy nikogo nie przyjmuje, nie ma więc potrzeby przeprowadzać rewizji, żeby sprawdzić, czy nie schował się u niego któryś z tych przeklętych biskupów! Po czym nie chciał dalej słuchać, odwrócił się do mnie plecami i odszedł tak spokojnie, jakby nas tam wcale nie było. Nie miałem dość ludzi, by otoczyć ten przeklęty pałac, ale, do licha, nie puszczę tego płazem! Hej, wy, na koń! Pokażemy temu Sant’Anna, co znaczy kpić sobie z rozkazów Jego Cesarskiej Wysokości i Jej Cesarskiej Wysokości wielkiej księżnej! Ta wojownicza deklaracja spotkała się z ogólną aprobatą. – Signorina zechce chwilę zaczekać – szepnął pośpiesznie pobladły nagle Orlandi. – Muszę się w to wmieszać. Hola, panie oficerze! – Czego chcesz? – warknął rozzłoszczony żołnierz. – Podaj mi lepiej dzban chianti, i to szybko! Chce mi się pić, a nie mam czasu. Orlandi jednak nie posłuchał go, potrząsnął tylko głową.

– Proszę mi wybaczyć moją zuchwałość, panie oficerze, ale na pana miejscu nie próbowałbym zobaczyć się z księciem Sant’Anna. Raz, że się to panu nie uda, a dwa, że z całą pewnością Jej Cesarska Wysokość miałaby to panu za złe. Gwar naraz ucichł. Oficer odłączył się od towarzyszy i podszedł do Orlandiego. Marianna, chcąc pozostać nie zauważona, cofnęła się w cień rzucany przez schody. – Co chcesz przez to powiedzieć? Dlaczego miałoby mi się nie udać? – Dlatego, że jak dotąd nikomu się to nie udało. Każdy mieszkaniec Lukki powie panu to samo. Wszyscy wiedzą, że książę Sant’Anna istnieje... ale nikt go nigdy nie widział! Nikt poza dwoma, może trzema najbliższymi służącymi. Pozostali, a jest ich wielu i tutaj, i w innych posiadłościach księcia, widzieli tylko postać. Ale żaden z nich nie widział nigdy jego twarzy. Jedyne, co znają, to dźwięk jego głosu. – A więc ukrywa się! – wykrzyknął kapitan. – A dlaczegóżto się chowa, co, oberżysto? Czy wiesz, dlaczego się kryje? Jeśli nie, dowiesz się ode mnie, bo mam zamiar wkrótce to odkryć. – Nie, panie oficerze, nie dowie się pan... albo narazi się pan na gniew wielkiej księżnej Elizy, która tak jak jej poprzednicy zawsze respektowała odosobnienie księcia. Kapitan wybuchnął śmiechem, który jednakże Mariannie, słuchającej mimo woli z wielkim zainteresowaniem tej dziwnej historii, nie wydał się całkiem szczery. – Nie można go zobaczyć? To jakieś diabelskie nasienie ten twój książę.

Z zabobonnym lękiem Orlandi przeżegnał się szybko trzy czy cztery razy i tak by nie zauważył tego oficer, skrzyżował palce za plecami, chcąc zażegnać zły los. – Proszę tak nie mówić, panie oficerze! Książę nie jest... no, nie jest tym, czym go pan nazwał przed chwilą. Mówią, że od niemowlęcia cierpi na jakąś straszliwą chorobę i dlatego nikt go nigdy nie widział. Rodzice nie pokazywali go nikomu. Wkrótce po jego narodzinach wyjechali z nim gdzieś daleko i tam umarli. Wrócił sam... a właściwie ze służącymi, o których panu mówiłem, którzy znają go od urodzenia i teraz zajmują się wszystkim. Oficer, na którym opowieść oberżysty wywarła większe wrażenie, niż byłby gotów się przyznać, potrząsnął głową. – I cały czas mieszka w tym majątku, do którego dostępu chronią mury, kraty i służba? – Czasami wyjeżdża... z pewnością do innej posiadłości, zawsze w towarzystwie majordoma i kapelana, ale nikt nigdy nie widział ani jak odjeżdża, ani jak wraca. Zapadła cisza tak ciężka i tak nagła, że oficer, chcąc się z niej otrząsnąć, usiłował się roześmiać. Zwrócił się do swych towarzyszy, którzy słuchali jak skamieniali, i krzyknął: – Niezły żartowniś z tego waszego księcia! A może szaleniec? A my nie lubimy szalonych! Mówisz, że księżnej nie podobałaby się napaść na księcia, dobrze, nie zaatakujemy go. Mamy i tak dość dużo roboty bez tego. Ale wyślemy wiadomość o tym do Florencji i... Raptownie zmienił ton i grożąc palcem przed nosem biednego

Orlandiego dodał: – ... i jeśli nas okłamałeś, nie tylko wykurzymy z gniazda tego nocnego ptaszka, ale i ty przekonasz się, jak ciężka jest moja szabla! Hej, wy tam, ruszajcie się, jedziemy! Kierunek: klasztor Monte Oliveto... Sierżancie Bernardi, zostaniesz tu z zastępem! Coś za dużo bigotów w tym przeklętym mieście! Lepiej mieć na nich oko! Nigdy nic nie wiadomo! śandarmi wyszli z sali głośno stukając butami i brzęcząc szablami. Orlandi odwrócił się do Marianny, która bez ruchu czekała na koniec tej dziwacznej rozmowy. Gracchus i Agata wyciągali szyje, by wszystko widzieć. – Proszę wybaczyć, signorina... ale nie mogłem pozwolić, żeby ci ludzie napadli na pałac Sant’Anna. Nie wyszłoby to nikomu na zdrowie, ani im, ani nam. Marianna, zaintrygowana, nie mogła się oprzeć pragnieniu, by zadać kilka pytań o tajemniczego księcia, o którym opowiadał oberżysta. – Czy naprawdę tak bardzo boicie się księcia? I wy teżgo nigdy nie widzieliście? Orlandi wzruszył ramionami i wziął ze stołu lichtarz z palącą się świecą, by poprowadzić podróżnych na pięterko. – Nie, nie widziałem go nigdy. Ale dobrze wiem, co się robi w jego imieniu. Książę jest bardzo wspaniałomyślny dla prostych ludzi. A poza tym z kimś takim jak on nigdy nie wiadomo, dokąd sięga jego władza. Dlatego wolę, by dano mu spokój. Znana jest jego szczodrość, ale nie wiem, jak może wyglądać jego złość... a gdyby okazało się, że jest

potępiony czy wyklęty.... I Orlandi powtórnie szybko przeżegnał się trzy razy. – Tędy, signorina! Zaprowadzę potem pani woźnicę do jego izby. Pani służąca będzie spała w pokoiku przylegającym do pani pokoju. Chwilę później otworzył przed Marianną drzwi do prostej, ale czystej izby o ścianach pobielonych wapnem. Nie było tu wiele mebli: długie wąskie łóżko z czarnego drewna z zagłówkiem tak wysokim, że Marianna, nieprzyjemnie zaskoczona, uznała, że przypomina katafalk, stół i dwa twarde krzesła z takiego samego drewna, wielki krzyżi pełno świętych obrazków. Gdyby nie czerwona bawełniana tkanina zawieszona w oknie i przykrywająca łóżko, można by pomyśleć, że to cela klasztorna. Przybory toaletowe z grubego biało-zielonego fajansu ustawione były na szafce. Pokoik oświetlała skąpo lampa olejna. – Proszę bardzo, to najładniejszy pokój w całej gospodzie powiedział z dumą signor Orlando. – Mam nadzieję, że signorina będzie się tu dobrze czuła. Czy... czy mam zawiadomić teraz signora Zecchini? Marianna zadrżała. Historia nie widzianego nigdy księcia sprawiła, że zapomniała na chwilę o swoich sprawach, a zwłaszcza o tajemniczym nieznajomym, który czekał tu na nią od rana. Pomyślała, że lepiej będzie, jeśli od razu zobaczy, kto to właściwie jest. – Powiedzcie mu, że czekam na niego. Potem każcie nam przynieść kolację. – Czy wnieść teżkufry? Marianna zawahała się. Nie znała planów ojca chrzestnego. Nie wiedziała, czy ma zostać dłużej w tej oberży. Pomyślała jednak, że

kufrom nic się nie stanie, jeżeli zostaną jeszcze i tę noc na powozie. – Nie, nie wiem, jak długo tu zostanę. Przynieście tylko wielką torbę gobelinową, która jest w berlince. Kiedy Orlandi odszedł, Marianna dla ostrożności odesłała zasypiającą na stojąco Agatę, by obejrzała swoją izdebkę, łączącą się z jej pokojem, i przykazała jej nie ruszać się stamtąd, dopóki jej nie zawoła. – A jeśli zasnę? – zapytała Agata. – Śpij spokojnie. Obudzę cię na kolację. Biedna Agato, nie sądziłaś pewnie, że ta podróżbędzie taką męczarnią, prawda? Agata uśmiechnęła się grzecznie do swej pani spod wymiętego czepka. – Była męcząca, ale ciekawa. A z panią pojechałabym na koniec świata. Ale muszę powiedzieć, że to nie najlepsza gospoda. Jest co prawda maj, ale taka wilgoć, że przydałoby się rozpalić ogień. Marianna położyła palec na ustach i odprawiła ją ruchem ręki. Ktoś zapukał do drzwi. – Proszę – powiedziała Marianna, odczekawszy najpierw chwilę, by pokojówka odeszła. Drzwi otworzyły się tak ostrożnie, jakby przybysz bardzo się krępował albo nie był do końca pewien, czy ma wejść. Pojawiła się w nich wysoka postać ubrana w surdut z rudego sukna, krótkie spodnie i białe pończochy; na nogach miała pantofle z wielką klamrą, a na głowie okrągły kapelusz wciśnięty na swego rodzaju czepek. Dziwny gość zdjął z głowy kapelusz, lecz zostawił czepek, po czym złączywszy dłonie wzniósł oczy ku niebu i westchnął:

– Chwała Bogu! Nareszcie pani przyjechała! Nie wyobraża sobie pani, co ja przeżywałem cały dzień z tymi kręcącymi się wszędzie żołnierzami! Ale najważniejsze, że pani jużjest. W czasie tego powitania brzmiącego jak akt dziękczynienia, Marianna miała czas, by otrząsnąć się z osłupienia, jakie ją ogarnęło, gdy w signorze Zecchinim rozpoznała nie kogo innego, jak tylko księdza Bichette’a. Nieszczęśnik jednak tak źle pasował do swego przebrania, a raczej to ono nadawało mu tak cudaczny wygląd, że młoda kobieta nie mogła powstrzymać się od śmiechu: – Co ksiądz z siebie zrobił! Chyba ksiądz wie, że karnawał jużsię dawno skończył, Wielkanoc była przecieżdobre trzy tygodnie temu! – Zaklinam, niech się pani nie śmieje. Ten strój przysparza mi już wystarczająco dużo cierpień. Gdyby to nie było konieczne i gdyby Jego Eminencja nie wymagał go ze względów bezpieczeństwa... – Gdzie jest mój ojciec chrzestny? – zapytała Marianna, odzyskując natychmiast powagę. – Myślałam, że spotkamy się tutaj. – Widzi pani, przyszło nam żyć w takich strasznych czasach, że dostojnik Kościoła musi zachować większą ostrożność niżzwykły śmiertelnik. Najpierw zatrzymaliśmy się w klasztorze Monte Oliveto, ale zdawało nam się, że lepiej będzie, jak się stamtąd przeniesiemy. – Istotnie, dobrze zrobiliście – przyznała Marianna, przypominając sobie słowa wypowiedziane przed paroma minutami przez wojowniczego żandarma, który ze swym oddziałem zmierzał właśnie w kierunku klasztoru. – A gdzie jest teraz Jego Eminencja?

– Naprzeciwko – odpowiedział ksiądz, wskazując ręką okno, przez które można było dostrzec dzwonnicę katedry. – Od dzisiejszego rana mieszka u kościelnego i czeka na panią. Marianna rzuciła okiem na wiszący na jej szyi mały zegarek oprawiony w emalię i złoto. – Późno już. Kościół musi być zamknięty... Pilnują go pewnie. – Adoracja dopiero się zaczęła. Rozkazy cesarza dotyczą klasztorów, a nie kościołów, które są miejscami kultu. Cały czas odprawia się nabożeństwa. W każdym razie, gdyby było trzeba, kościelny ma zostawić otwarte drzwi na całą noc. Jego Eminencja będzie czekał na panią po skończonej liturgii. – Gdzie? To taki wielki kościół... – Wejdzie pani przez drzwi z lewej strony i pójdzie prosto ażdo nawy poprzecznej. Tam proszę poszukać grobowca Ilarii. Przedstawia on młodą kobietę, która leży opierając stopy na małym piesku. Tam będzie czekał na panią kardynał. – Ksiądz nie idzie ze mną? – Nie, Jego Wielebność rozkazał, bym jeszcze tej nocy opuścił oberżę. Nie chciałby, żeby nas zbyt często razem widywano. Moja misja jest skończona, mogę zająć się innymi sprawami. – Dziękuję. Powiem ojcu chrzestnemu, jak starannie ksiądz wypełnił swą misję. Pójdę teraz się z nim spotkać. – Niech Bóg ma panią w swej świętej opiece! Będę się za panią modlił! Kładąc długi palec na ustach, fałszywy signor Zecchini w swych

wielkich pantoflach pomaszerował na palcach do drzwi z miną konspiratora, którą w innych okolicznościach Marianna uznałaby z pewnością za komiczną, i zniknął bezszelestnie, tak jak się pojawił. Marianna podeszła szybko do stolika z przyborami toaletowymi, zdjęła kapelusz, upewniła się, że jej fryzura nie doznała większego uszczerbku, potem z torby wniesionej na polecenie Orlandiego wyjęła ciemnoczerwony, kaszmirowy szal i zarzuciła go na głowę i ramiona na wzór kobiet z miasteczka. Następnie przez drzwi łączące jej pokój z izdebką Agaty zajrzała do pokojówki. Tak jak przewidywała, dziewczyna zasnęła. Leżała wyciągnięta na wąskim łóżku i nie zareagowała na dźwięk otwieranych drzwi. Marianna uśmiechnęła się. Mogła spokojnie iść na spotkanie, Agata nieprędko się obudzi. Schodząc po schodach, spotkała oberżystę, który wybierał się do niej z tacą załadowaną talerzami, kieliszkami i innymi nakryciami. – Proszę przynieść kolację trochę później – powiedziała Marianna. – Jeśli to możliwe, chciałabym... iść teraz do kościoła, by się pomodlić. Zawodowy uśmiech oberżysty stał się o ton cieplejszy: – Ależoczywiście, że może pani pójść! Właśnie jest adoracja Najświętszego Sakramentu. Proszę iść, signorina. Podam kolację po pani powrocie. – A czy żołnierze... mnie wpuszczą? – Do kościoła? – oburzył się Orlandi. – Byłoby dziwne, gdyby pani nie przepuścili. Jesteśmy tu wszyscy dobrymi chrześcijanami! Gdyby zamknięto kościoły, w mieście byłaby rewolucja. Czy chce pani, żeby jej

towarzyszyć? – Wystarczy, jeśli odprowadzi mnie pan do drzwi. Potem pójdę już sama... ale dziękuję za propozycję. Marianna, eskortowana przez oberżystę z groźną miną, przeszła przez gospodę. śaden z żołnierzy nie zrobił żadnej uwagi na jej temat. Wydawali się zresztą mało agresywni. Sierżant grał z kapralem w karty, a pozostali gawędzili, popijając wino z dzbanków. Niektórzy wyciągnęli długie gliniane fajki i palili je, wpatrzeni w zadymiony sufit, oddając się marzeniom. Znalazłszy się za progiem, Marianna mocniej otuliła się szalem i puściła biegiem przez plac. Zapadła jużciemna noc i tylko nieliczne palące się tu i ówdzie latarnie pozwalały dostrzec jasna bryłę starej bazyliki. Zerwał się lekki wiaterek niosąc ze sobą zapach z pól. Marianna zatrzymała się na chwilę na środku placu, wdychając słodką woń. Nad jej głową, na granatowym sklepieniu nieba, spłukanego niedawną ulewą, migotały tysiące gwiazd. Gdzieś w ciemności jakiś mężczyzna śpiewał piosenkę przy wtórze gitary, a z otwartych drzwi kościoła do młodej kobiety dobiegały smutne dźwięki nabożnej pieśni. Nieznajomy śpiewał o miłości, kantyczka głosiła chwałę Boga i gorzką radość wyrzeczeń i pokory. Pierwszy głos wzywał do szczęścia, drugi – do bezwzględnego posłuszeństwa. Marianna zawahała się po raz ostatni, ale jej rozterka nie trwała długo, gdyżnie mogła jużwybierać między miłością a obowiązkiem. Ukochany mężczyzna nie przyzywał jej ani nie szukał. Jechał teraz drogami Holandii wśród wiwatujących tłumów, uśmiechając się do swej młodej żony, niepomny tej, którą pozostawił we Francji. Ona

zaś, z rozdartym sercem, pokonując wstyd, zmierzała teraz ku nieznajomemu mającemu zapewnić jej dziecku prawo do życia z podniesioną głową. Podjąwszy decyzję, nie słuchała jużpiosenki i zwróciła spojrzenie na kościół. Jak groźnie wyglądała w ciemności jego masywna sylwetka i wysoka wieża wzniesiona ku górze jak krzyk rozpaczy! Jej, Marianny, krzyku Bóg nie usłyszał. Przyjaciel, od którego oczekiwała ratunku, nie przybył i nie przybędzie. On teżbył gdzieś daleko, może i on o niej zapomniał... Chwycił ją za gardło smutek, który jednak szybko przemienił się w złość. – Nie bądź głupia! – mruknęła do siebie przez zaciśnięte zęby. – I przestań wreszcie użalać się nad swym losem. Jest taki, jaki jest, sama tego chciałaś! Wiedziałaś zawsze, że będziesz musiała zapłacić za szczęście, nawet jeśli będzie ci się wydawało, że trwało za krótko! Płać więc teraz i nie obwiniaj nikogo. Zobaczysz się z człowiekiem, który cię zna i kocha od dziecka. Zależy mu na twoim szczęściu albo przynajmniej na tym, żebyś odzyskała spokój. Zaufaj mu więc tak, jak ufałaś mu niegdyś. Marianna zdecydowanym krokiem skierowała się ku potrójnym drzwiom, weszła na parę schodów i popchnęła drzwi z lewej strony. Ale jej niepokój nie rozproszył się. Mimo że mówiła sobie, iżnie ma racji i jest niesprawiedliwa, nie mogła wyzbyć się nieufności wobec ojca chrzestnego. Tak bardzo chciałaby mu znów ślepo uwierzyć, jak wtedy, kiedy była młodsza! Ale to niezwykłe małżeństwo... ta uległość, której od niej wymagał!

Poza czerwoną lampą w prezbiterium i paroma palącymi się woskowymi świecami w katedrze panowały ciemności nocy. Przy głównym ołtarzu stary białowłosy ksiądz w srebrzystym, zmatowiałym ornacie odprawiał nabożeństwo dla kilku klęczących wiernych. Wchodząc Marianna widziała tylko ich okrągłe plecy i zgarbione ramiona i słyszała szmer głosów odpowiadających na westchnienia organów. Te przemieszane dźwięki harmonijnie wznosiły się ku wysokim gotyckim sklepieniom. Przystanęła na chwilę przy kropielnicy, przeżegnała się i ugięła kolana, by zmówić szybko pacierz. Sercem i myślami była jednak gdzie indziej, dlatego nie była to prawdziwa modlitwa, lecz raczej grzecznościowa formułka, skierowana do Boga. Podniosła się i bezszelestnie jak cień przemknęła wzdłużbocznej nawy, minęła elegancką ośmiokątną konstrukcję, pośrodku której stał krzyżz niezwykłą figurą Chrystusa przybranego w bizantyjskie szaty, i dotarła do transeptu. Klęczało tam kilka postaci, ale Marianna nie zauważyła człowieka, z którym miała tu spotkanie. Nikt zresztą nie odwrócił głowy w jej kierunku. Powoli zbliżyła się do grobowca. Zobaczyła go od razu. Był tak piękny, że nie mogła od niego oderwać wzroku, nie zwróciła wcale uwagi na wiszący obok wspaniały obraz Madonny z dwoma świętymi. Nigdy nie sądziłaby, że nagrobek może mieć tyle gracji i wdzięku, że tak może emanować niewinnością i spokojem. Na płycie, wspierającej się na fryzie z aniołków trzymających girlandy kwiatów, spoczywała młoda kobieta w długiej sukni, ze stopami opartymi na małym piesku. Ręce

miała złożone grzecznie na fałdach sukni, wymykające się spod wianka włosy okalały jej młodą, uroczą twarz, którą rzeźbiarz oddał z taką miłością. Zafascynowana jej młodością Marianna dłuższą chwilę podziwiała pomnik. Nie wiedziała, kim była zmarła przed czterystu laty Ilaria, ale czuła, że jest jej dziwnie bliska, jak wierne odbicie, a przecież delikatna młoda twarz nosiła piętno cierpień, które zapewne przerwały jej życie, gdy ledwie wkroczyła w dorosłość. Marianna, chcąc zwalczyć w sobie chęć dotknięcia rzeźbionych rąk oraz by nie popadać w niebezpieczny sentymentalizm, odeszła parę kroków, uklękła, ukryła twarz w dłoniach i usiłowała się modlić. Jej niespokojny umysł cały czas trwał w napięciu. Nie drgnęła więc nawet, gdy ktoś podszedł i uklęknął na sąsiednim klęczniku. Podniósłszy wzrok, zobaczyła ojca chrzestnego. Mimo że wysoki kołnierz czarnego płaszcza zasłaniał mu połowę twarzy, rozpoznała go natychmiast. Czując na sobie jej spojrzenie, uśmiechnął się lekko. – Nabożeństwo zaraz się skończy – szepnął. – Porozmawiamy, jak wszyscy wyjdą. Nie musieli długo czekać. Po paru chwilach ksiądz odszedł sprzed ołtarza, zabierając monstrancję. Kościół wyludniał się powoli. Słychać było hałas odsuwanych krzeseł i kroki oddalających się wiernych. Kościelny zgasił świece i lampę w prezbiterium. Zostawił tylko zapalone świece stojące w poprzecznej nawie przed cudowną rzeźbą przedstawiającą Jana Chrzciciela, dłuta tego samego artysty, który stworzył grobowiec. Kardynał podniósł się z kolan, usiadł i gestem

zaprosił Mariannę na krzesło obok. Zaczęła rozmowę: – Przyjechałam tak, jak mi poleciłeś... – Nie, nie poleciłem – poprawił ją łagodnie Gauthier de Chazay. – Prosiłem o to, bo wierzyłem, że tak będzie dla ciebie najlepiej. A więc przyjechałaś... sama? – Sama!... Przewidziałeś to, prawda? – dodała z nieuchwytną goryczą, która jednak nie umknęła wyczulonemu uchu prałata. – Nie. Bóg mi świadkiem, że wolałbym, byś znalazła mężczyznę, który pozwoliłby ci wypełnić twą powinność i którego darzyłabyś uczuciem. Ale rozumiem, że nie miałaś zbyt dużo czasu ani teżmoże wyboru. Ale, ale... czy dobrze mi się zdaje, że masz mi za złe sytuację, w której się znalazłaś? – Nie mam pretensji do nikogo poza sobą samą. Możesz być tego pewny. Proszę mi powiedzieć, czy wszystko jest załatwione. Moje małżeństwo... – Z Anglikiem? Jużjest rozwiązane. Nie wzywałbym cię tutaj, gdyby było inaczej. Nie miałem żadnych trudności z jego unieważnieniem. Ze względu na niezwykłe okoliczności i wyjątkową sytuację ojca świętego musieliśmy zadowolić się ograniczonym składem trybunału rozpatrującego twą sprawę. Na to zresztą liczyłem, w innym razie nie udałoby się zrobić tego tak szybko! Co więcej, uprzedziłem konsystorz Kościoła anglikańskiego, że twoje małżeństwo jest anulowane, i napisałem do notariusza, który sporządził wasz kontrakt ślubny. Jesteś wolna! – Ale na tak krótko! Dziękuję jednak. Cieszę się, że wyzwoliłam się z

tych ohydnych pęt i zawsze będę ci za to bardzo wdzięczna! Wygląda na to, że masz olbrzymią władzę, czy nie? Mimo mroku zauważyła lekki uśmiech, który przez moment rozjaśnił brzydką twarz kardynała. – Nie mam żadnej władzy poza tą, która pochodzi od Boga, Marianno. Czy jesteś gotowa, by wysłuchać dalszego ciągu? – Tak... chyba tak! Dziwna była ta rozmowa, prowadzona w pogrążonej w ciemnościach katedrze, w której paliły się nieliczne świece, rzucając nikły blask na piękne rzeźby i obrazy. Poza nimi nie było tu nikogo. Dlaczego spotkali się tutaj, a nie w oberży, do której kardynał mógł wejść w stroju mieszczanina równie łatwo jak ksiądz Bichette, nie zważając na obecność żołnierzy? Marianna dobrze znała swego ojca chrzestnego i domyśliła się, że nieprzypadkowo wybrał tę scenerię. Może chciał, by ich rozmowa nabrała przez to bardziej uroczystego charakteru. Może z tego samego powodu zdawał się zbierać myśli przed tym, co miał jej powiedzieć. Zamknął oczy i pochylił głowę. Marianna pomyślała, że się modli, ale była tak rozstrojona i zmęczona trudami podróży, że nie zdołała zapanować nad napiętymi do ostateczności nerwami i mruknęła niecierpliwie: – Słucham wreszcie! Kardynał podniósł się i kładąc rękę na jej ramieniu, powiedział z łagodną wymówką w głosie: – Jesteś zdenerwowana, moja mała, to normalne, ale zrozum, że spoczywa na mnie cała odpowiedzialność za to, co się stanie, i niech cię

nie dziwi, że chciałbym jeszcze chwilę spokojnie pomyśleć. Słuchaj teraz, ale dowiedz się przede wszystkim, że nie powinnaś gardzić człowiekiem, który da ci swoje nazwisko. Weźmiecie ślub, ale nigdy nie będziecie żyć jak małżeństwo. I to mnie dręczy, bo sługa boży nie tak powinien rozumieć związek małżeński. Ale wiążąc się wyświadczycie sobie wzajemnie przysługę: on uratuje ciebie i twoje dziecko od hańby, a ty dasz mu szczęście, jakiego się nie spodziewał. Dzięki tobie świetne nazwisko, które miało umrzeć wraz z jego śmiercią, nie zginie. – Czy ten człowiek... nie może mieć dzieci? Czy jest na to za stary? – Ani jedno, ani drugie, ale sama myśl o prokreacji jest dla niego niemożliwa i przerażająca. Mógłby oczywiście zaadoptować jakieś dziecko, ale ze wstrętem odsuwa od siebie myśl, że pokalałby prostacką krwią swój starożytny ród. A twoje dziecko będzie miało krew jednej z najlepszych rodzin Francji, połączoną z krwią cesarza – człowieka, dla którego twój przyszły mążżywi najgłębszy podziw. Jutro, Marianno, poślubisz księcia Corrado Sant’Anna... Zapominając, gdzie się znajdują, Marianna wydała lekki okrzyk: – Księcia? Człowieka, którego nikt nigdy nie widział? Twarz kardynała stężała jak kamień, a niebieskie oczy rzuciły groźne błyski. – Skąd o tym wiesz? Kto ci o nim opowiadał? W kilku słowach Marianna zdała mu relację ze sceny w oberży, której była mimowolnym świadkiem. Kiedy skończyła swą opowieść, dodała: – Mówią, że książę cierpi na jakąś straszliwą chorobę i z tego

powodu tak się starannie ukrywa przed wszystkimi; mówią też, że jest szalony. – Nikomu nigdy nie udało się położyć tamy ludzkiemu gadaniu, a tym bardziej wyobraźni. Nie, książę nie jest szaleńcem. Jeśli chodzi o jego dobrowolne odosobnienie, nie do mnie należy wyjawienie ci powodu, który nim kieruje. To jego tajemnica. Być może wyzna ci ją kiedyś... jeśli uzna za stosowne, chociażbardzo by mnie to zdziwiło! Chcę jedynie, żebyś wiedziała, iżkierują nim pobudki nie tylko godne szacunku, ale i bardzo szlachetne. – A jednak... jeśli mamy być poślubieni, będę musiała go – chyba zobaczyć – powiedziała Marianna z bezwiedną nutą nadziei w głosie. Kardynał potrząsnął głową i zauważył: – Powinienem był dodać, że tak samo nie można poskromić niewieściej ciekawości! Posłuchaj dobrze, Marianno, bo nie będę tego powtarzał. Ty i Corrado Sant’Anna zawrzecie nowy układ, podobny trochę do tego, który my jużmiędzy sobą zawarliśmy. On ci da swoje nazwisko, uzna twoje dziecko, które zostanie dziedzicem jego majątku i tytułów, ale być może nigdy nie ujrzysz jego twarzy, nawet wtedy, gdy będziecie brać ślub. – Ale jednak ty go znasz! – krzyknęła Marianna, poirytowana tą tajemnicą, o której kardynał mówił z wyraźnym upodobaniem. – Czy go widziałeś? Dlaczego ukrywa się przed światem? Czy wygląda jak potwór? – Co za wielkie słowa! Tak, często go widuję. Znam go od zawsze,

od dnia jego urodzin, kiedy zaczął się ten okrutny dramat. Ale przysiągłem na swój honor i na Ewangelię, że nie zdradzę tajemnicy mającej związek z jego osobą. Bóg mi jednak świadkiem, że dużo dałbym, żebyście mogli stanowić prawdziwą parę małżeńską, bo niewielu znam tak szlachetnych ludzi. Ale że sprawy mają się tak, a nie inaczej, wierzę, że ten związek... związek dwóch nieszczęść będzie w interesie was obojga. Co do ciebie, będziesz od tej pory żyła dzięki niemu jak wielka dama, ale w zamian za to będziesz musiała postępować godnie i uczciwie. Będziesz musiała dbać o honor rodziny, której korzenie sięgają starożytności, a do której będziesz należała tak jak ta młoda kobieta spoczywająca w tym grobie. Czy jesteś na to przygotowana? Musimy się dobrze zrozumieć. Jeżeli szukasz tylko wygodnej osłony, która pozwoli ci rzucić się bez przeszkód w ramiona innego mężczyzny, lepiej wycofaj się i poszukaj jej gdzie indziej. Nie zapominaj, że nie ofiarowuję ci szczęścia, tylko godność i honor człowieka, który nigdy nie będzie mógł ich bronić przy twym boku, oraz życie pozbawione trosk materialnych. Jednym słowem, liczę, że od tej pory będziesz się – prowadzić tak, jak przystało osobie twego urodzenia i jak nakazują obyczaje twej klasy. Możesz się jeszcze wycofać, jeśli uważasz, że te warunki są za ciężkie. Masz dziesięć minut, żeby zdecydować, czy chcesz być nadal śpiewaczką Marią Stellą, czy księżną Sant’Anna. Kardynał chciał się oddalić i dać jej czas do namysłu, ale Marianna, ogarnięta nagłą paniką, schwyciła go za ramię i zatrzymała. – Jeszcze jedno słowo, błagam cię, ojcze chrzestny. Proszę

zrozumieć, jaką trudną decyzję mam podjąć! Wiem, że nie ma zwyczaju, by panna wielkiego rodu dyskutowała na temat związku, jaki przygotowują dla niej rodzice, ale przyznasz, że okoliczności są wyjątkowe. – Przyznaję, jednak nie sądziłem, że będziesz chciała jeszcze raz o nich dyskutować. – Nie o to chodzi! Nie chcę się spierać. Wierzę ci i kocham cię jak ojca. Chciałabym tylko poznać nieco więcej szczegółów. Powiedziałeś, że od tej pory będę musiała żyć według zasad wyznawanych w rodzie Sant’Anna, by nie splamić nazwiska, które będę nosić. – Co to znaczy? – surowo zapytał kardynał. – Nie spodziewałem się, że z twych ust padną takie słowa... – Wyrażam się chyba niejasno – jęknęła Marianna. – Inaczej mówiąc: jak będzie wyglądało moje życie, gdy poślubię księcia? Czy będę musiała mieszkać w jego domu, pod jego dachem? – Jużci mówiłem, że nie. Będziesz mogła mieszkać tam, gdzie uznasz za stosowne: u siebie, w pałacu d’Asselnat, gdzie będziesz chciała. Jeśli zechcesz, będziesz także mogła przebywać w którymś z majątków Sant’Anna, w willi, którą ujrzysz jutro, albo w pałacach w Wenecji i Florencji. Będziesz miała całkowitą swobodę, a zarządzający majątkiem Sant’Anna dopilnuje, byś, jak przystało damie o twojej pozycji, prowadziła życie nie tylko wolne od trosk materialnych, ale wręcz wystawne. Musisz tylko być w pełni świadoma związanych z tym obowiązków: żadnych skandali, żadnych przelotnych przygód, żadnych... – Ojcze chrzestny! – wykrzyknęła zraniona do żywego Marianna. –

Nie dałam ci nigdy powodu, byś przypuszczał, że mogłabym stoczyć się tak nisko, by... – Wybacz mi, nie tak chciałem to powiedzieć, chyba i ja się niejasno wyrażam. Myślałem tylko o zawodzie śpiewaczki, który wybrałaś, nie zastanawiając się nad niebezpieczeństwami, jakie ze sobą niesie. Doskonale wiem, że jesteś zakochana, i wiem, kim on jest! I chociaż żałuję, że właśnie jego wybrało twe serce, zdaję sobie sprawę, że jest on władny sprowadzić cię do siebie, gdy tego zapragnie. Nie masz dość siły, by walczyć z nim i z samą sobą. Ale, moje dziecko, proszę cię, byś zawsze pamiętała o nazwisku, które będziesz nosić, i odpowiednio się zachowywała. Nie rób niczego, o co twoje... a od tej pory wasze dziecko mogłoby ci kiedyś robić wymówki. Wierzę zresztą, że mogę mieć do ciebie zaufanie. Zawsze będziesz moją najdroższą córką... Nie miałaś po prostu szczęścia. Teraz zostawiam cię, żebyś się namyśliła. Z tymi słowami kardynał odszedł kilka kroków i przyklęknął przed figurą świętego Jana, zostawiając Mariannę przy grobowcu. Młoda kobieta instynktownie zwróciła ku niemu wzrok, jakby odpowiedź, której oczekiwał Gauthier de Chazay, miała wyjść z ust kamiennego posągu. Zycie z godnością... Śmierć z godnością... Do tego z pewnością sprowadzało się życie śpiącej pod tą płytą młodej kobiety! Ale ileżuroku miała ta jej godność! Poza tym Marianna musiała przyznać, że nie pragnęła jużprzygód, przynajmniej nie takich, jakich doświadczyła, i nie mogła powstrzymać się od myśli, że gdyby sprawy potoczyły się inaczej, a zwłaszcza gdyby Francis okazał się inny, mieszkałaby teraz spokojnie i... godnie pośród majestatycznego przepychu Selton Hall. Powoli zbliżyła się do grobowca, położyła dłoń na marmurowej

fałdzie i zdumiał ją chłód kamienia. Czy jej się zdawało, czy szczupła twarz Ilarii z zamkniętymi oczami, tak spokojna w obramowaniu wysokiego kołnierza, uśmiechnęła się leciutko? Tak jakby młoda kobieta chciała ze świata umarłych dodać otuchy swej żyjącej siostrze... „Doprowadzę się do obłędu! – pomyślała z irytacją Marianna. – Zaczynam mieć wizje! Pora z tym skończyć!... „ I odwróciwszy się plecami do grobowca, podeszła do kardynała, który modlił się z twarzą ukrytą w dłoniach, i nie przyklęknąwszy koło niego, powiedziała czystym głosem: – Jestem gotowa. Jutro poślubię księcia. Nie spojrzawszy nawet na nią i nie odwracając się do niej, kardynał odszepnął, z oczami utkwionymi w kamiennym świętym. – To dobrze. Wracaj teraz do siebie. Jutro w południe opuścisz gospodę, wsiądziesz do powozu i każesz woźnicy jechać drogą do łaźni, które są o jakieś cztery czy pięć mil od Lukki. Nikogo to nie zdziwi, bo wszyscy wiedzą, że miałaś jechać do wód, ale nie dojedziesz tam. O milę stąd zobaczysz małą kapliczkę wotywną. Tam będę na ciebie czekał. A teraz idź już. – Zostajesz tu? Tu tak ciemno... i zimno. – Mieszkam tutaj, kościelny jest naszym sprzym... przyjacielem! Idź w pokoju, moja mała, niech Bóg cię strzeże! Nagle wydało się jej, że jest zmęczony i chciałby, by jużposzła. Spojrzawszy ostatni raz na pomnik Ilarii, Marianna dotarła do drzwi katedry tą samą drogą, którą przyszła, zaintrygowana nową myślą. Ojciec

chrzestny nie przestawał jej zadziwiać! Jak chciał nazwać kościelnego? Sprzymierzeniec? Ale w jakiej sprawie? Czy to możliwe, by dostojnik Kościoła, kardynał rzymskokatolicki, należał do jakiejś sekty? A jeśli tak, do jakiej?... Oto nowa tajemnica, której może lepiej nie poznawać... Marianna była jużbardzo znużona tymi wszystkimi sekretami, które zdawały się teraz władać jej życiem! Po zapachu ostygłego wosku i wilgotnych kamieni katedry nocne powietrze wydało się jej znakomite. Miało tak słodką woń! I niebo było tak piękne! Ku swemu wielkiemu zdumieniu Marianna odkryła, że odzyskała spokój, gdy podjęła decyzję. Była niemal szczęśliwa, że przystała na to dziwne małżeństwo. Byłoby szaleństwem nie zgodzić się na związek, który zapewniał życie odpowiadające jej upodobaniom i urodzeniu, w którym mogła być panią samej siebie jedynie pod warunkiem, że będzie godnie nosić nazwisko Sant’Anna! Nawet obraz Jasona, który przywołała na chwilę, nie zakłócił tej całkiem dla niej nowej pogody ducha. Była niemądra, że tak się upierała przy szukaniu u niego ratunku. Przeznaczenie dokonało za nią wyboru i tak być może było lepiej. Brakowało jej jedynie drogiego Arkadiusza. Z nim wszystko stawało się zawsze o wiele prostsze!... Gdy przechodziła przez ciemny plac, zaskoczyła ją panująca tam cisza. Nie słychać było najmniejszego hałasu. Nie słyszała jużpiosenki o miłości... nic, tylko przygnębiające ciemności nocy, a u jej kresu wstanie dzień, którego barwy Marianna nie była sobie w stanie wyobrazić. I nie bardzo wiedząc czemu, młoda kobieta zadrżała. Głos z lustra Kiedy powóz przejechał przez olbrzymią ozdobioną herbem bramę,

która między wysokimi murami wyglądała jak fantastyczna czarno-złota koronka, Marianna odniosła wrażenie, że wkracza w inny świat. Strzegły go dwa kamienne olbrzymy stojące na pilastrach po obu stronach kraty: jeden napinał łuk, a drugi groźnie potrząsał włócznią, jakby chciały zabronić gościom wejścia w te progi. Wrota otworzyły się na oścież przed końmi, jakby za sprawą czarów, gdyżnie pojawił się przy nich żaden odźwierny. Nie przybiegły teżpsy, które poprzedniego dnia tak wystraszyły oficera żandarmerii. Wokół nie widać było żywej duszy. Po bokach długiej, wysypanej piaskiem alei wjazdowej rósł żywopłot z bukszpanu i wznosiły się czarne, wysokie cyprysy na przemian z cytrynowcami w kamiennych misach. Aleja kończyła się zieloną samotnią, której oddalony kraniec zaznaczały pióropusze wodne i mgiełka unosząca się nad tryskającymi fontannami. Po drodze przed jadącymi otwierały się prześwity na daleki, urządzony w stylu romantycznym park, w którym stały posągi, lekkie kolumienki, wodotryski i wielkie drzewa; był to świat roślin i minerałów. Królowała w nim woda, a brakowało kwiatów. Marianna, przejęta lękiem nie do opanowania, z zapartym tchem wyglądała przez okno powozu. Miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Przed sobą widziała zastygłą z obawy delikatną twarz Agaty. Jedynie siedzący w rogu kardynał, pochłonięty swymi myślami, nie zwracał uwagi na tę scenerię i pozostawał obojętny na emanującą z niej dziwną melancholię. Nawet słońce, świecące jasno podczas ich wyjazdu z Lukki, zniknęło teraz w masie białych chmur, spod których sączyło się rozproszone światło.

Atmosfera stała się duszna i przygnębiająca. Nie śpiewały ptaki, nie słychać było nic prócz melancholijnego szemrania wody. Wszyscy podróżni zamilkli, nawet siedzący na koźle Gracchus przestał śpiewać i pogwizdywać, co robił przez całą nie kończącą się drogę. Berlinka skręciła, minęła olbrzymią kępę tui i przed oczami jadących roztoczył się widok jak ze snu. Na tle niebieszczących się w oddali gór Toskanii, przy krańcu długiego, zielonego kobierca, na którym stały dęba kamienne konie i dostojnie przechadzały się białe pawie, dumnie rozpościerając swe wspaniałe, śnieżne ogony, wznosił się nad lustrami wody pałac. Jego białe mury zwieńczała balustrada, wysokie okna wychodziły na kolumny i rzeźby stojące w dużej loggii, a przed frontem centralnego pawilonu z kopułą ze starego złota stał posąg jeźdźca dosiadającego jednorożca. Ta siedziba nieznanego księcia, renesans połączony z przepychem baroku, wydawała się nierzeczywista, jak z legendy. Między wysokimi drzewami, rosnącymi gęsto po obu stronach trawnika i nad stawem, tworzyły się prześwity, odsłaniając wdzięczne kolumnady i kaskady wody, rozświetlone delikatnymi promieniami słońca. Kardynał kątem oka spoglądał na Mariannę, chcąc wybadać, jakie to na niej wywarło wrażenie. A ona, z wielkimi oczyma i na wpół otwartymi ustami, wszystkimi porami chłonęła piękno tej zaczarowanej krainy. Gauthier de Chazay uśmiechnął się: – Jeśli spodoba ci się Villa dei Cavalli, zostaniesz tu tak długo, jak zechcesz... może na zawsze!

Nie zwracając uwagi na tę dyskretną aluzję, Marianna zapytała zdziwiona: – Villa dei Cavalli? Dlaczego tak się nazywa? – Nazwę tę nadali jej ludzie ze wsi, a oznacza: Dom Koni, bo one tu królują, są prawdziwymi panami. Od ponad dwustu lat rodzina Sant’Anna posiada stadninę koni, które dorównałyby pewnie słynnym wierzchowcom diuka Mantui, gdyby źrebięta z niej trafiały w świat. Jednak książęta Sant’Anna – poza tym, że dawali je w prezencie – nigdy nie rozstawali się ze swymi zwierzętami. Spójrz... Zbliżali się do domu. Po prawej stronie Marianna zauważyła kolejną fontannę w kształcie wielkiej muszli morskiej. Nieco dalej, w przejściu między cokołami, wyznaczającymi, być może, drogę do stajni, jeden z koniuszych przytrzymywał trzy wspaniałe śnieżnobiałe rumaki z rozwianymi grzywami i długimi pióropuszami ogonów, wyglądające jak modele rzeźb zdobiących park. Marianna od najwcześniejszego dzieciństwa podziwiała i kochała konie. Rozumiała je lepiej niżludzi. Nie bała się teżtych nie obłaskawionych, a nawet darzyła je większym uczuciem. Pasję tę odziedziczyła po swej ciotce Ellis, która do czasu wypadku, kiedy to stała się kaleką, była znakomitą amazonką. Tak więc widok trzech wspaniałych koni podniósł ją na duchu i wydał się oznaką przyjaznego przyjęcia. – Jakie wspaniałe – westchnęła. – Ale jak oswoiły się ze swym niewidzialnym panem? – Dla nich nie jest niewidzialny – uciął sucho kardynał. – Są jedyną prawdziwą radością w życiu Corrada. No, jesteśmy na miejscu.

Zatoczywszy dostojne koło, przynoszące zaszczyt kunsztowi Gracchusa, powóz zatrzymał się tużprzed wielkimi marmurowymi schodami. Przy poręczach po ich obu stronach stała w szeregu służba pałacowa. Marianna ujrzała imponujący rząd lokajów ubranych w białozłote liberie. Ich nieruchome twarze południowców kontrastowały z przypudrowanymi perukami. Na zewnętrznych schodach prowadzących na loggię czekały trzy czarno odziane postacie: siwa kobieta, której surową suknię rozjaśniał tylko biały kołnierzyk i wiszący przy pasku pęk złotych kluczy, chuderlawy łysy ksiądz w trudnym do określenia wieku oraz wysoki, krzepki mężczyzna o rzymskich rysach i gęstych czarnych włosach przyprószonych na skroniach siwizną, nieelegancki mimo nienagannego surduta. Wszystko wskazywało w nim na chłopskie pochodzenie, prymitywną żywotność, którą daje tylko obcowanie z ziemią. – Kim są ci ludzie? – szepnęła przejęta Marianna, podczas gdy dwaj lokaje otwierali drzwi powozu i opuszczali stopnie. – Dona Lavinia od lat jest ochmistrzynią w domu Sant’Anna. Pochodzi z drobnej zrujnowanej szlachty. To ona wychowywała Corrada. Ojciec Amundi jest kapelanem, a Matteo Damiani administratorem i zarazem sekretarzem księcia. Wysiądź teraz i nie zapominaj o swym pochodzeniu. Maria Stella umarła... na zawsze. Jak we śnie Marianna postawiła stopy na ziemi. Jak we śnie, z oczami utkwionymi w kłaniających się jej głęboko ludziach, weszła po marmurowych schodach między szpalerem nieruchomych lokajów,

podtrzymywana niespodziewanie władczą ręką ojca chrzestnego. Za sobą słyszała krótki oddech zdenerwowanej Agaty. Słońce, które znów wyjrzało, nie grzało zbyt mocno, ale młoda kobieta poczuła nagle, że brak jej powietrza. Miała ochotę rozwiązać duszące ją wstążki kapelusza. Ledwie słyszała słowa dokonującego prezentacji kardynała, a potem powitalne przemówienie ochmistrzyni, która zgięła się w ukłonie tak głębokim, jakby miała przed sobą królową. Ciało wydało się jej nagle dziwnie obce, poruszało się mechanicznie, jakby za sprawą automatycznych odruchów, bez żadnego udziału woli. Usłyszała swój głos, uprzejmie odpowiadający na powitanie kapelana i ochmistrzyni. Jednak jej wzrok przykuwał sekretarz. On także zachowywał się jak automat. Jego jasne oczy wpatrywały się twardo w Mariannę i badawczo śledziły każdy rys jej twarzy, jakby chciały odnaleźć w niej odpowiedź na tylko sobie znane pytanie. Marianna mogłaby przysiąc, że w jego surowym spojrzeniu czaił się także strach. Nie, z pewnością się nie myliła: podejrzliwe milczenie Mattea zawierało jednocześnie ostrzeżenie. Nie ulegało wątpliwości, że nie patrzył przychylnie na jej wtargnięcie. Młoda kobieta przeczuwała w nim wroga. Na szczęście od doni Lavinii zaznała innego przyjęcia. Pogodna twarz starszej kobiety, pomimo niezatartych śladów minionych cierpień, wyrażała samą słodycz i dobroć, a jej piwne oczy – niekłamany podziw. Podnosząc się z ukłonu, ucałowała dłoń Marianny, mówiąc z cicha: – Dzięki Ci Boże za to, że dałeś nam taką piękną księżną. Co zaś do ojca Amundi, to mimo swego wielce zacnego wyglądu

sprawiał wrażenie, jakby nie cieszył się pełnią władz umysłowych. Marianna zauważyła, że stale mamrotał coś do siebie pod nosem, a jego słowa zlewały się w absolutnie niezrozumiałe i dość przez to uciążliwe buczenie. Ale promienny i otwarty uśmiech, którym obdarzył młodą kobietę, i wyraźne zadowolenie na jej widok kazały jej się zastanowić, czy to nie jakiś przyjaciel z dawnych lat, którego istnienie uleciało jej z pamięci. – Zaprowadzę panią do jej pokojów, excellenza – powiedziała ciepło ochmistrzyni – a Matteo zajmie się Jego Wysokością. Marianna uśmiechnęła się i spojrzała pytająco na ojca chrzestnego. – Idź, odpocznij, moja mała – poradził jej. – Wieczorem przed uroczystością przyjdę po ciebie. Książę będzie chciał cię zobaczyć. Bez słowa, powstrzymując się instynktownie przed zadaniem pytania, które cisnęło się jej na usta, Marianna podążyła za doną Lavinią. Pożerała ją ciekawość, jakiej nigdy przedtem nie znała, przemożne pragnienie, by zobaczyć księcia, nie znanego jej pana tej posiadłości, wzniesionej jakby na pograniczu jawy i snu, strzeżonej przez legendarne zwierzęta. Jeśli książę ją zobaczy, to może i ona jego ujrzy? A może choroba, na którą cierpi, jest tak poważna, tak straszna, że nie pozwala nikomu na zbliżenie się do niego? Wzrok młodej kobiety padł na wyprostowane plecy ochmistrzyni, która szła przed nią szeleszcząc jedwabną suknią i cicho pobrzękując kluczami. Co powiedział o niej Gauthier de Chazay? śe wychowywała księcia Corrada Sant’Anna? W takim razie musi go znać jak nikt inny... I chyba cieszy się z przyjazdu Marianny. „Nakłonię ją do mówienia – pomyślała Marianna. – Musi mi o nim

opowiedzieć!” Wspaniałe wnętrze pałacu nie ustępowało urodą otaczającym go ogrodom. Z loggii ozdobionej barokowymi stiukami i latarniami z kutego pozłacanego żelaza dona Lavinia i jej nowa pani weszły do kapiącej złotem sali balowej, potem minęły jeszcze kilka salonów. Uwagę Marianny przykuł jeden, urządzony ze szczególnym przepychem, w którym czerwono-złote delikatnie rzeźbione ramy podkreślały ciemny połysk płyt z czarnej laki. Salon ten stanowił wyjątek na tle biało-złotej kolorystyki całego pałacu. Podłogi wyłożone były wszędzie biało-czarną marmurową mozaiką, na której głośno rozbrzmiewały ich kroki. Pokoje Marianny, mieszczące się w lewym skrzydle pałacu, były podobnie urządzone, ale niezwykła sypialnia zaskoczyła młodą kobietę. Tutaj teżdominującymi kolorami były biel i złoto, tylko dwa biureczka z purpurowej laki nadawały wnętrzu cieplejszy odcień. Na suficie namalowane były techniką iluzjonistyczną liczne postacie w kostiumach sprzed dwóch wieków, które wychylając się zza gzymsów jak z balkonu, zdawały się śledzić każdy ruch mieszkańców apartamentu. Na ścianach wisiało mnóstwo luster. Odbijały w nieskończoność dwie ciemne sylwetki kobiet i wielkie, przytłaczająco bogate łoże weneckie, u którego wezgłowia figury dwóch negrów ubranych w perskie stroje trzymały pęki długich, czerwonych świec. Marianna przyglądała się tym zbytkownym dekoracjom z osłupieniem połączonym z niepokojem. – Czy to... mój pokój? – zapytała, podczas gdy lokaje wnosili jej bagaże.

Dona Lavinia otworzyła na ościeżwszystkie okna i poprawiła gigantyczny bukiet jaśminu, którego kwiaty wysypywały się jak śnieg z alabastrowej wazy. – Ten pokój od dwustu lat należy do księżnych Sant’Anna. Czy podoba się pani? Chcąc wymigać się od odpowiedzi, Marianna postanowiła zadać kolejne pytanie: – Tyle w nim luster... Dlaczego? Zdawało jej się przez chwilę, że to pytanie wprawiło w zakłopotanie starszą kobietę. Przez jej zmęczoną twarz przebiegło lekkie drżenie. Chcąc je ukryć, odwróciła się, by otworzyć drzwi do małego, jakby wykutego w marmurze pomieszczenia, gdzie była łazienka. – Babka naszego księcia – powiedziała w końcu – była niezwykle piękną kobietą... Chciała bez przerwy podziwiać swą urodę. To ona kazała umieścić te zwierciadła. I tak zostały po... Mariannie wydało się, że ochmistrzyni żałuje tego, co się stało, ale ton jej głosu zaintrygował ją niepomiernie. Coraz bardziej ciekawiła ją rodzina Sant’Anna. – Pewnie w pałacu jest jej portret? – zapytała z uśmiechem. – Chętnie bym go zobaczyła. – Był kiedyś... ale zniszczył go ogień. Czy pani odpocznie, weźmie kąpiel, czy coś zje? – Wszystko po kolei, ale najpierw kąpiel, jeśli można. Gdzie umieści pani moją pokojówkę? Chciałabym ją mieć przy sobie – dodała ku wyraźnej uldze Agaty, która od chwili gdy przestąpiła próg pałacu,

poruszała się tylko na palcach, jakby była w muzeum czy kościele. – Jeśli tak pani sobie życzy, to na końcu tego korytarzyka jest mały pokój – odpowiedziała dona Lavinia, popychając dłonią rzeźbione panneau tak idealnie złączone, że nie można było się domyślić, że są to drzwi. – Wstawimy tam dla niej łóżko. Każę teraz przygotować kąpiel. Wychodziła już, gdy Marianna ją zatrzymała. – Dono Lavinio? – Tak, excellenza? Wpijając się zielonym wzrokiem w oczy ochmistrzyni, Marianna zapytała łagodnie: – W której części pałacu są pokoje księcia? Dona Lavinia wyraźnie nie spodziewała się tego tak naturalnego przecieżpytania i Marianna mogłaby przysiąc, że pobladła. – Kiedy nasz pan jest w pałacu – odpowiedziała z wysiłkiem – zajmuje apartament symetryczny do tego... w prawym skrzydle. – Ach tak... Dziękuję pani. Skłoniwszy się dona Lavinia zniknęła, zostawiając Mariannę sam na sam z Agatą. Spojrzały po sobie. Ładna, zmęczona teraz twarzyczka Agaty zdradzała strach. Nic nie zostało z jej paryskiego sprytu i pewności siebie. W dziecinnym geście złożyła dłonie jak do modlitwy. – Czy... czy długo zostaniemy w tym domu, proszę pani? – Nie, Agato, mam nadzieję, że niezbyt długo. Nie podoba ci się tutaj? – To bardzo piękny dom – odparła dziewczyna, rozglądając się dookoła podejrzliwie – tylko że... mi się nie podoba. Sama nie wiem

dlaczego. Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale... nigdy się tu chyba nie będę dobrze czuła. Wszystko jest tak inne niżu nas! – Idź jednak, rozpakuj bagaże – powiedziała Marianna z wyrozumiałym uśmiechem – a gdybyś czegoś potrzebowała, zwróć się do doni Lavinii. Jej nie musisz się bać, jest miła i wygląda na dobrą kobietę! No, odwagi, Agato! Nie masz się czego lękać. Czujesz się nieswojo, bo jesteś w obcym miejscu i zmęczona po podróży... Marianna spostrzegła się, że dodawała otuchy Agacie wynajdując argumenty, które w gruncie rzeczy miały ją samą przekonać. Od chwili gdy minęła olbrzymią bramę broniącą dostępu do tej niezwykłej i wspaniałej posiadłości, teżczuła się dziwnie przybita. Było to rym dziwniejsze, że nie dostrzegała nic, co by wskazywało na niebezpieczeństwo. Snuło się tu coś nieuchwytnego, jakby czyjaś niematerialna obecność. Z pewnością chodziło o starannie ukrywającego się przed ludzkim spojrzeniem pana tego pałacu, który był jego główną siedzibą, miejscem, gdzie najchętniej przebywał. Ale było coś jeszcze... Marianna mogłaby przysiąc, że to coś kryło się w jej sypialni... śe błąkał się po niej duch kobiety, która niegdyś kazała zawiesić lustra; jej nieuchwytny, lecz władczy cień snuł się po przyległych pokojach i po przypominającej sanktuarium sypialni, w której olbrzymie, złocone łoże służyło za ołtarz, a poprzebierane postacie na suficie tworzyły tłumek wiernych wyznawców. Marianna wolno podeszła do okna. Może na skutek domieszki angielskiej krwi wierzyła w duchy. Wrażliwe i delikatne nerwy

podsuwały jej myśli, które nigdy nie powstałyby w głowie kogoś mającego mniej skomplikowaną naturę. Z tego właśnie powodu „wyczuwała” to coś... Centralny pawilon zasłaniał jej drugie skrzydło domu, ale miała widok na kraniec trawnika, po którym spacerowały białe pawie, i wieżę ciśnień podobną do gigantycznych organów przelewających z jednego stopnia na drugi białe masy wody, spadającej gwałtownie do dużego basenu, na którego brzegach stały dwie grupy kamiennych spienionych koni. Huk wody, tak silnie kontrastujący z cichą zielenią parku, wydał się Mariannie symbolem jakiejś niewidzialnej i spętanej, lecz jakże potężnej siły. Ta kipiel, narowiste bestie uwięzione przez rzeźbiarza w kamieniu, to właśnie było życie, pasja istnienia i działania, która zawsze w niej wrzała. Może dlatego to zbyt piękne i ciche domostwo sprawiało na niej wrażenie grobowca. Jedynie ogród żył tu naprawdę. Zapadająca noc zastała Mariannę przy oknie. Zieleń parku roztopiła się w niewyraźnych odcieniach, na jej tle fontanna i rzeźby były tylko jaśniejszymi plamami; zniknęły wielkie majestatyczne ptaki. Młoda kobieta wzięła kąpiel, zjadła skromną kolację, ale nie położyła się ani na chwilę. Z pewnością winne temu było to bezsensowne łoże, na którym kładąc się miała wrażenie, że jest ofiarą czekającą na nóżjakiegoś arcykapłana. A teraz Marianna, ubrana w suknię z ciężkiego, jasnokremowego brokatu, obszytą złotem, którą dona Lavinia wniosła na wyciągniętych rękach tak uroczyście jak jakąś relikwię z ciężkim złotym diademem wysadzanym perłami, takimi samymi jak te, które zdobiły niemal

przesadnie bogatą kolię spoczywającą na jej obnażonej szyi, stała wpatrzona w ogród nocą i usiłowała walczyć z opanowującymi ją coraz silniej, w miarę jak zbliżała się wyznaczona godzina, zdenerwowaniem i niepokojem. I wtedy przypomniała siebie, jak nie tak dawno czekała na ślub w innym miejscu, wpatrzona w zupełnie inny park. To było w Selton, w wieczór, gdy wychodziła za Francisa... Było to... mój Boże! Wprost nie do wiary... zaledwie trzy kwartały temu, a wydawało się, że całe wieki minęły! Skąpo przyodziana w delikatne batysty, pod którymi jej dziewczęce ciało drżało z niecierpliwym niepokojem, przez okno małżeńskiej sypialni przyglądała się, jak noc ogarnia stary, znajomy park. Jak bardzo była szczęśliwa tego wieczoru! Wszystko było wtedy takie piękne i takie proste... Kochała Francisa całym swym młodym sercem, myślała, że i on ją kocha, i z gorączkowym uniesieniem czekała na moment, kiedy w jego ramionach pozna miłość... Miłość... Kto inny nauczył ją kochać i jeszcze teraz każde włókienko jej ciała drżało z wdzięcznością na wspomnienie upojnych nocy spędzanych w Butard i Trianon. Ale ta sama miłość sprawiła, że stała tu teraz kobieta, której postać odbiły przed chwilą te niedorzeczne lustra; niemal bizantyjski posąg o majestatycznym spojrzeniu zbyt wielkich oczu w znieruchomiałej twarzy... Najjaśniejsza księżna Sant’Anna! Najjaśniejsza... Tak bardzo jasna... a z rozdartym z trwogi i rozpaczy sercem! Cóżza ironia! Tego wieczoru nie będzie mowy o miłości, trzeba tylko pomyślnie i

realistycznie dobić bezlitosnego targu. Związek dwóch nieszczęść... jak powiedział Gauthier de Chazay. Tego wieczoru nikt nie zapuka do drzwi jej komnaty i nie upomni się o swe prawa do jej ciała, w którym rosło nowe życie, jeszcze nie znane, ale jużtak potężne... Nie pojawi się Jason i nie zażąda zwrotu groteskowego, lecz jakże kłopotliwego długu... Walcząc z coraz silniejszym zawrotem głowy, Marianna oparła się o framugę okna i całą siłą woli odegnała od siebie obraz marynarza. Zdała sobie nagle sprawę, że jego przybycie sprawiłoby jej prawdziwą radość i tajemną słodycz. Gdy go nie było, odczuwała dziwną pustkę! Zachciało się jej płakać i ugryzła się w upierścienioną rękę, żeby stłumić chęć wezwania ratunku. Nigdy w życiu nie czuła się tak nieszczęśliwa jak w tych klejnotach, których mogłaby jej pozazdrościć niejedna królowa. Drzwi komnaty otworzyły się szeroko i weszło sześciu lokajów z wysoko uniesionymi płonącymi kandelabrami, rozjaśniając mrok sypialni, w której Marianna nie pozwoliła zapalić najmniejszego nawet ogarka. Młoda kobieta otrząsnęła się ze swego ponurego nastroju. W blasku migoczących płomieni zobaczyła kardynała w pełnej gali, ubranego w odświętny strój prałata rzymskiego, w sutannie z purpurowej mory, która zamiatała kamienną posadzkę. Oślepiona tą jasnością Marianna zacisnęła oczy, jak nocny ptak oglądający światło dzienne. Kardynał obrzucił ją badawczym spojrzeniem, lecz nie wypowiedział żadnej uwagi na temat jej wyglądu. – Chodź – powiedział tylko – jużczas... Czy to te słowa, czy krwawa czerwień jego szaty sprawiły, że Mariannie wydało się przez chwilę, że jest skazańcem prowadzonym

przez kata na szafot... Podeszła jednak do księdza i oparła swą przybraną pierścieniami dłoń na wyciągniętej w jej stronę ręce w czerwonej rękawiczce. Ich dwa treny, jego capa magna i jej królewskiej sukni, ślizgały się zgodnie po marmurowej podłodze salonów. Marianna ze zdziwieniem zauważyła, że wszystkie sale pałacu, przez które przechodzili, były oświetlone jak na wielkie święto, ale bez ludzi sprawiały wrażenie nie radosnych, lecz wymarłych. Po raz pierwszy od dłuższego czasu przypomniały się jej ukochane bajki francuskie, które z takim zapamiętaniem czytała w dzieciństwie. W ten wieczór mogła być bohaterką wielu z nich: Kopciuszkiem, Oślą Skórką lub Śpiącą Królewną, budzącą się po długim śnie wśród wspaniałości minionego świata. Ale w jej historii nie było żadnego zaczarowanego księcia. Jej książę był zjawą. Powoli i uroczyście przeszli przez cały pałac. Zdawało się, że kardynał z dumą prezentuje nowo przybyłą cieniom tych wszystkich, którzy tu kiedyś mieszkali, kochali, a może i cierpieli. Dotarli wreszcie do saloniku wybitego purpurowym adamaszkiem, w którym głównym meblem, poza paroma fotelami i taboretami, było wielkie lustro w stylu Regencji ustawione na grubo złoconej konsoli. Po obu bokach stały kandelabry z brązu z zapalonymi świecami. Kardynał bez słowa wskazał Mariannie fotel przed lustrem, po czym stanął obok niej i położył dłoń na jej ramieniu, jakby w ten sposób chciał dodać jej odwagi. Spoglądał w lustro, wyraźnie na coś czekając. Marianna poczuła się jeszcze bardziej przygnębiona i jużotwierała usta, żeby go zapytać, na co czekają, gdy przemówił: – Oto moja chrześnica, o której panu mówiłem, drogi przyjacielu:

Marianna Elisabeth d’Asselnat de Villeneuve. Marianna zadrżała, kardynał zwracał się do zwierciadła i stamtąd też nadeszła odpowiedź... – Proszę wybaczyć moje milczenie, kardynale. To ja powinienem był was powitać... ale zaniemówiłem z podziwu! Pani ojciec chrzestny mówił wprawdzie o pani urodzie, ale po raz pierwszy w życiu słowa go zawiodły... Usprawiedliwia go jedynie to, że ktoś, kto nie posiadł subtelnej sztuki poezji, nie potrafi zwykłymi słowami wyrazić boskiego piękna. Czy mogę powiedzieć, że jestem pani głęboko... pokornie wdzięczny za przybycie... i za to, że jest pani taka piękna? Niski głos był bezbarwny i naturalnie lub może sztucznie przytłumiony, jak głos kogoś bardzo znużonego i smutnego. Marianna wyprostowała się, chcąc zapanować nad emocjami i przyspieszonym oddechem. Utkwiła wzrok w lustrze, skąd dochodził głos. – Zatem widzi mnie pan? – zapytała cicho. – Tak wyraźnie, jakby nie było między nami żadnej przeszkody. Powiedzmy... że jestem tym zwierciadłem, w którym ogląda pani swe odbicie. Czy widziała pani kiedyś szczęśliwe zwierciadło? – Czy aby na pewno? Pański głos brzmi tak smutno! – To dlatego, że nie używam go zbyt często! Jeśli się nic nie mówi, zapomina się, że można śpiewać. Milczenie dławi i zabija głos. Ale pani głos brzmi jak najczystsza muzyka. Chociażdialog z niewidzialnym mężczyzną nie był czymś zwyczajnym, Marianna powoli zaczynała odzyskiwać pewność siebie.

Zdecydowała nagle, że najwyższa pora, by sama zatroszczyła się o swój los. Głos z lustra należał do istoty, która dużo wycierpiała, a może jeszcze i teraz cierpi. Chciała podjąć tę grę i zrobić to bez niczyjej asysty. Zwróciła się do kardynała: – Ojcze chrzestny, czy mógłbyś zostawić mnie na chwilę samą? Chciałabym porozmawiać z księciem, a bez świadków będzie mi łatwiej. – To całkiem naturalne. Zaczekam w bibliotece. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Marianna wstała, lecz zamiast do lustra podeszła do okna, przed którym na dużej chińskiej żardynierze mieściła się z trudem miniaturowa dżungla i las. Poczuła lęk, gdy została sam na sam ze swoim odbiciem i z tym głosem bez twarzy, w którym... czy zabrzmiało teraz lekkie zaniepokojenie? – Dlaczego odesłała pani kardynała? – Dlatego że powinniśmy porozmawiać sami. Wydaje mi się, że musimy wyjaśnić pewne rzeczy. – Jakie? Sądziłem, że Jego Eminencja uzgodnił z panią warunki naszego kontraktu? – Tak, wszystko jest jasne... Tak mi się przynajmniej zdaje. – Czy zapewnił, że nie będę w niczym pani krępował? Może nie wie pani o jednym... o co chciałbym jednak prosić... Zawahał się, głos mu się na chwilę załamał, ale opanował się szybko i dodał: – ... chciałbym panią prosić, żeby kiedy jużurodzi się dziecko... przyjeżdżała z nim tu pani czasem. Chciałbym, żeby nauczyło się kochać tę ziemię... ten dom, a także ludzi, dla których będzie kimś żywym,

istniejącym naprawdę, a nie przemykającym się ukradkowo cieniem. I znów jego głos zadrżał prawie niedostrzegalnie. Marianna poczuła, jak jej serce zalewa fala współczucia, a jednocześnie pewność, że wszystko tutaj, a szczególnie otaczająca go tajemnica, było nienormalne i absurdalne zarazem. Poprosiła szeptem: – Książę! Błagam o wybaczenie, jeśli moje słowa zranią pana, ale tak bardzo chciałabym zrozumieć! Po co te tajemnice? Dlaczego nie mogę pana zobaczyć? Czy nie mam prawa ujrzeć twarzy mego małżonka? Zapadła cisza tak długa i ciężka, że Mariannie przemknęło przez myśl, że jej dziwny rozmówca zniknął. Przestraszyła się, że postąpiła zbyt impulsywnie i posunęła się za daleko; powinna była z tym zaczekać. Usłyszała jednak odpowiedź brzmiącą ostatecznie jak wyrok: – Nie, to niemożliwe... Za chwilę w kaplicy będziemy blisko i nasze dłonie dotkną się... ale nigdy potem nie zbliżymy się tak do siebie. – Ale dlaczego? Dlaczego? – Marianna nie dawała za wygraną. – Pochodzę z równie dobrego rodu jak pan, niczego się – nie boję... żadnej, najstraszliwszej nawet choroby, jeśli to ona pana powstrzymuje... Usłyszała cichy, niewesoły śmiech. – Chociażjest pani u nas od tak niedawna, nasłuchała się jużpani ludzkiego gadania, prawda? Wiem... wymyślają różne rzeczy na mój temat, a i tak najłagodniejsza jest ta o straszliwej chorobie, która mnie pożera... trąd czy coś podobnego. Nie jestem trędowaty, ale nie możemy się zobaczyć twarzą w twarz. – Ale dlaczego, na Boga?

Tym razem to jej głos zadrżał. – Dlatego, że nie chcę ryzykować, iżpanią przerażę! Umilkł. Z lustra przez dłuższy czas nie dochodził żaden dźwięk i Marianna zrozumiała, że została sama. Rozluźniła uścisk dłoni zaciśniętych kurczowo na grubych lśniących liściach nie znanej rośliny i odetchnęła głęboko. Ulżyło jej, gdy przestała czuć jego niepokojącą obecność. Wiedziała już, co ma myśleć: książę musi być prawdziwym monstrum, wrakiem ludzkim skazanym na mroki nocy przez swą odrażającą brzydotę, której widoku nikt poza znającymi go od urodzenia bliskimi ludźmi nie mógłby znieść. To by wyjaśniało kamienne spojrzenie Mattea Damiariiego, ból malujący się na obliczu Lavinii, a może równieżinfantylny wyraz starczej twarzy ojca Amundi... To z tego powodu książę zakończył tak nagle rozmowę, a mogli sobie jeszcze tyle powiedzieć. „Postąpiłam niezręcznie – wyrzucała sobie Marianna – za bardzo się pospieszyłam! Zamiast pytać go wprost o to, co mnie tak intrygowało, powinnam była ostrożnie, wysuwając dyskretne aluzje, stopniowo starać się poznać jego tajemnicę. A tak na pewno go wystraszyłam.... „ Jeszcze jedno ją dziwiło: książę o nic jej nie spytał, nie chciał nic wiedzieć o jej życiu, upodobaniach... Ograniczył się do pochwały jej urody, jakby wydała mu się najważniejsza. Z odrobiną goryczy Marianna pomyślała, że nie okazał więcej ciekawości, niżgdyby była nie żywą istotą ludzką, lecz piękną klaczą sprowadzoną do jego cennej stadniny. A przecieżprawdopodobnie dowiadywałby się o przodków, zdrowie i

zwyczaje zwierzęcia! Ale czy dla człowieka, który myślał jedynie o tym, by mieć spadkobiercę i zapewnić ciągłość rodu, wygląd zewnętrzny matki dziecka nie mógł być najważniejszy? Księcia Sant’Anna nie obchodziły uczucia, zwyczaje i serce Marianny d’Asselnat. W drzwiach czerwonego saloniku stanął kardynał. Tym razem towarzyszyło mu trzech mężczyzn. Ubiór i gruba teczka pod pachą niskiego ciemnego człowieczka, którego twarz składała się tylko z bokobrodów i nosa wskazywały z pewnością na notariusza. Dwaj pozostali wyglądali, jakby zeszli z portretów przodków. Byli to starsi panowie noszący aksamitne stroje z haftami i peruki z czasów Ludwika XV. Jeden wspierał się na lasce, drugi na ramieniu kardynała, a ich twarze świadczyły o podeszłym wieku. Zachowali jednak dumne spojrzenie prawdziwych arystokratów, którego nie pozbawiłaby ich nawet śmierć. Z wyszukaną i mocno zwietrzałą galanterią przywitali się z Marianną, która oddała im ukłon, dowiadując się jednocześnie, że markiz del Carreto i książę Gherardesca byli krewnymi księcia Sant’Anna. Mieli być świadkami na ich ślubie, a ten z laską okazał się być szambelanem wielkiego księstwa i miał zarejestrować ich związek w swej kancelarii. Wszyscy pozajmowali miejsca, notariusz usiadł przy małym stoliku i otworzył teczkę. W głębi zasiedli dona Lavinia i Matteo Damiani, którzy weszli do salonu zaraz za świadkami. Zdenerwowana Marianna ledwie słyszała notariusza czytającego długi i rozwlekły kontrakt. Irytowały ją napuszone, w nieskończoność rozbudowane formułki. Chciała mieć jak najszybciej wszystko za sobą...

Nie zainteresowała się nawet wyliczaniem dóbr, które książę Sant’Anna przyznawał swej małżonce, ani królewską pensją, którą wyznaczył. Całą jej uwagę skupiło milczące lustro, przed którym siedziała, a za którym, być może, był znów książę. Jednocześnie cały czas czuła na sobie czyjeś natarczywe spojrzenie. Czuła je na swych nagich ramionach i odkrytym karku, nad którym w wysoko upiętych włosach spoczywał diadem. Z magnetyczną niemal siłą jak gdyby ktoś chciał ją zmusić, by zwróciła na niego uwagę, prześlizgiwało się po jej skórze, zatrzymując się na miękkiej linii ramion. Stało się to wkrótce nie do zniesienia dla napiętych nerwów młodej kobiety. Odwróciła się gwałtownie, lecz napotkała tylko lodowaty wzrok Mattea. Sprawiał wrażenie tak obojętnego, że Marianna pomyślała, że musiała się mylić. Ale gdy tylko przyjęła poprzednią pozycję, uczucie to wróciło z jeszcze większą siłą... Wpadając w coraz gorszy nastrój, z radością powitała koniec ceremonii, którą odbyła jak pańszczyznę; podpisała, nie patrząc, kontrakt podsunięty z głębokim ukłonem przez notariusza i odszukała wzrokiem kardynała, który uśmiechnął się do niej. – Możemy teraz przejść do kaplicy. Ojciec Amundi czeka powiedział. Marianna myślała, że kaplica znajduje się gdzieś w pałacu, ale odkryła swój błąd, gdy dona Lavinia zarzuciła jej na ramiona długi, czarny, aksamitny płaszcz i podniosła kaptur. – Kaplica jest w parku – wyjaśniła. – Noc jest ciepła, ale pod drzewami może być chłód. Tak jak przy wyjściu z jej komnaty, kardynał i tym razem wziął ją

pod rękę i poprowadził uroczyście do wielkich marmurowych schodów, przy których czekali lokaje z pochodniami. Za nimi uformował się mały orszak. Marianna zobaczyła, że Matteo Damiani, w zastępstwie kardynała, podał ramię staremu markizowi del Carreto, za nimi szedł książę Gherardesca z doną Lavinią, która narzuciła na głowę i ramiona szal z czarnej koronki. Notariusz zniknął gdzieś ze swoją teczką. Zeszli tak do parku. Przy wyjściu Marianna zobaczyła Agatę i Gracchusa, którzy czekali pod loggią i obserwowali zbliżający się orszak z minami tak osłupiałymi, że nagle zachciało jej się śmiać. Wyraźnie nie oswoili się jeszcze z niewiarygodną nowiną, jaką od niej usłyszeli, że przybyła tu, aby poślubić nieznanego księcia. I chociażbyli zbyt dobrze wytresowani i ślepo do niej przywiązani, żeby pozwolić sobie na jakąkolwiek uwagę, ich poczciwe, zdezorientowane twarze zdradzały ukryte w głębi duszy myśli. Marianna uśmiechnęła się do nich i dała znak ręką, by przyłączyli się do doni Lavinii. „Uważają pewnie, że oszalałam! – pomyślała. – Dla Agaty nie ma to większego znaczenia, dobre dziecko, ale ptasi móżdżek... Z Gracchusem jest inaczej. Muszę z nim porozmawiać. Ma prawo wiedzieć nieco więcej”. Noc była czarna jak atrament. Bezgwiezdne niebo było niewidoczne, płomień niesionych przez lokajów pochodni chwiał się lekko na wietrze. W oddali rozległ się cichy pomruk nadchodzącej burzy. Szli tak wolno i uroczyście, że rozdrażniona tym Marianna mruknęła przez zęby: – Kogo mamy pochować? Bardziej to przypomina pogrzeb niżorszak

ślubny! Nie znalazłby się jakiś mnich, by zaintonować Dies irae? Kardynał ścisnął do bólu jej dłoń. – Więcej umiaru! – zbeształ ją cicho, patrząc prosto przed siebie. – Nie my narzucamy tu swoje upodobania. Musimy postępować zgodnie z rozkazami księcia. – Widać, jaką radość sprawia mu to małżeństwo! – Nie miej w sobie tyle goryczy, a przede wszystkim nie bądź tak głupio okrutna. Nikt bardziej niżCorrado nie pragnąłby prawdziwych i radosnych zaślubin! Dla ciebie to tylko formalność... dla niego – prawdziwy dramat. Marianna przyjęła naganę bez protestu, przyznając uczciwie, że na nią w pełni zasłużyła. Uśmiechnęła się smutno, potem, zmieniając nagle ton, zapytała: – Chciałabym jednak jeszcze coś wiedzieć. – Słucham? – Ile lat ma mój... książę Corrado? – Myślę, że skończył dwadzieścia osiem! – Jak to? Dopiero? – Czy nie powiedziałem ci, że nie jest stary? – No tak... ale nie sądziłam, że jest ażtak młody! Nie dodała, że wyobrażała sobie mężczyznę mniej więcej czterdziestoletniego. Dla kogoś, kto jak Gauthier de Chazay zbliżał się do starości, czterdzieści lat mogło bowiem się wydawać kwieciem wieku. A teraz dowiedziała się, że ten nieszczęśnik, którego nazwisko będzie

niebawem nosić, którego nieludzki los skazał na wieczne odosobnienie i najstraszniejsze wyrzeczenia, jest tak jak ona młodą istotą, która ze wszystkich sił pragnie pewnie życia, szczęścia i powietrza. Na wspomnienie przytłumionego i smutnego głosu ogarnęła ją fala współczucia połączonego ze szczerym życzeniem, by mu pomóc, osłodzić w miarę możliwości katusze, które musiał według niej przechodzić. – Ojcze – szepnęła – chciałabym mu pomóc... dać mu trochę uczucia. Dlaczego tak broni się przed tym, żebym go zobaczyła? – Nie spiesz się, Marianno... Może kiedyś, z czasem, Corrado zacznie myśleć inaczej... ale bardzo by mnie to zdziwiło. śeby złagodzić swój żal, pomyśl, że dasz mu to, o czym zawsze marzył: dziecko, które będzie nosić jego nazwisko. Którego jednak nie będzie ojcem! Prosił, żebym... przyjeżdżała tu z dzieckiem od czasu do czasu. Chętnie spełnię to życzenie. – Ale... czy nie słuchałaś, jak notariusz czytał wasz kontrakt? Zobowiązałaś się w nim, że pozwolisz księciu widywać dziecko raz w roku. – Ja... ja nic nie słyszałam – przyznała się i ciemny rumieniec oblał jej twarz. – Musiałam wtedy myśleć o czym innym. – Nie powinnaś była w takiej chwili... – złajał ją kardynał. – Tak czy owak, podpisałaś... – ... i dotrzymam słowa. A po tym, co usłyszałam od ciebie, zrobię to z tym większą radością! Biedny... biedny książę!... Tak bardzo chciałabym, by znalazł we mnie przyjaciółkę, siostrę!...

– Niech Bóg cię wysłucha i pozwoli, aby tak się stało westchnął kardynał. – Ale bardzo wątpię, czy ci się uda! Wysypana piaskiem aleja prowadząca do kaplicy brała początek przy prawym skrzydle pałacu, niedaleko bramy do stajni. Marianna zauważyła, że pałac ze wszystkich stron był otoczony stawami, a nad stawem ciągnącym się na jego tyłach znajdowało się wejście do groty, przy którym ustawione było imponujące nimfeum. Światło zawieszonych na kolumnach latarni z brązu odbijało się długimi złotymi smugami w czarnej wodzie. Wszystko to robiło wrażenie, jakby zostało przeniesione z karnawału w Wenecji. Droga do kaplicy prowadziła dalej przez niewielki zagajnik i Marianna wkrótce straciła z oczu nimfeum. Nawet jasno oświetlony pałac zniknął, prześwitując tylko od czasu do czasu przez gęstwinę liści. Stojąca na małej polance kaplica była stara i przysadzista. Jej grube mury, małe okna i zaokrąglone łuki świadczyły o stylu wczesnoromańskim. Swą prymitywną masywnością kontrastowała z nieco manieryczną elegancją pałacu na wodzie; wyglądała przy nim jak zrzędliwy, uparty przodek, który szorstko potępia i sprzeciwia się szaleństwom młodości. Przez nieduży otwarty przedsionek widać było płomień zapalonych świec, stary kamienny ołtarz pokryty obrusem o nieposzlakowanej bieli, złotą kapę czekającego księdza... i dziwną czarną masę, której Marianna nie widziała dobrze z parku. Dopiero gdy przekroczyła próg świątyni, zorientowała się, co to jest: z niskiego sklepienia zwieszała się czarna

aksamitna kotara, przedzielając prezbiterium na dwie części. Nadzieja, jaką przez chwilę żywiła, że w czasie ceremonii uda się jej dostrzec choć sylwetkę księcia, teraz uleciała. Książę pozostanie tam, w tej alkowie z aksamitu, w której z pewnością stał taki sam fotel i klęcznik, jak te ustawione dla niej po tej stronie. – Nawet tu... – zaczęła. Kardynał potrząsnął głową. – Nawet tu! Tylko ksiądz będzie widział pana młodego, gdyż– część zwrócona do ołtarza jest odsłonięta. Kapłan musi widzieć oboje małżonków, w momencie gdy powtarzają słowa przysięgi. Ze znużonym westchnieniem pozwoliła poprowadzić się do czekającego na nią fotela. W srebrnym lichtarzu stojącym obok na podłodze paliła się olbrzymia świeca z białego wosku, ale poza naczyniami liturgicznymi i obrusem nie poczyniono żadnych przygotowań do uroczystości. Kapliczka była zimna, wilgotna, tak jak we wszystkich zbyt rzadko wietrzonych pomieszczeniach pachniało w niej stęchlizną. Pod murami na płytach starych sarkofagów spali snem kamiennym przodkowie rodu Sant’Anna. Nastrój był posępny. Marianna przypomniała sobie nagle sztukę, którą widziała dawno temu w teatrze w Londynie. Była to wyjątkowo tragiczna historia, w której narzeczona bohatera skazanego na śmierć zyskała pozwolenie, by go poślubić w kaplicy więziennej w noc poprzedzającą egzekucję. Więźnia oddzielała od oblubienicy żelazna krata i Marianna przypomniała sobie, jak wielkie wrażenie wywarła na niej ta ponura i dramatyczna scena... Tego wieczoru ona była oblubienicą, a związek, który miał ją połączyć w

czasie tej uroczystości z księciem, miał być równie ulotny. Gdy wyjdą z kaplicy, będą rozdzieleni, jak gdyby na jedno z nich spadło ostrze topora. A czyżczłowiek, którego skrywała delikatna welurowa zasłona, nie był skazańcem? Młodość skazywała go na życie... w tak strasznych warunkach! Świadkowie i kardynał zasiedli z tyłu. Marianna ze zdumieniem zobaczyła, że Matteo Damiani podszedł do ołtarza i szykował się, by służyć do mszy. Biała komża opinała jego potężne ramiona uwydatniając masywną i krótką szyję, której plebejska siła kontrastowała z pewną szlachetnością rysów twarzy. Była to prawdziwie rzymska twarz, ale zbyt mocno zarysowane usta, w których kącikach czaiła się zwierzęca zmysłowość, i nieruchome, nigdy nie mrugające oczy, których wejrzenie tak szybko stawało się nie do zniesienia, sprawiały, że nie była to twarz piękna. W trakcie całego nabożeństwa udręczona Marianna czuła na sobie jego wzrok, a kiedy oburzona rzuciła mu rozgniewane i pełne wzgardy spojrzenie, administrator nie tylko nie spuścił bezczelnych oczu, ale zdawało się jej, że przez jego usta przemknął zimny uśmiech. Tak jato rozgniewało, że zapomniała na chwilę o człowieku zza kotary, tak bliskim, a zarazem tak odległym. Nigdy jeszcze nie była tak roztargniona podczas mszy. Jej uwagę pochłaniał znany jużteraz głos, który modlił się głośno tak żarliwie i namiętnie, że Marianna poczuła się nieswojo. Trudno jej było sobie wyobrazić, że pan tej niemal zmysłowo pięknej posiadłości jest gorliwym chrześcijaninem, o czym zdawał się świadczyć sposób jego modlitwy. Nigdy do tej pory nie słyszała z ust ludzkich tak rozdzierającej, pełnej bólu rezygnacji połączonej z

błaganiem. Może w zakonach o najsurowszej regule, gdzie mnisi przygotowują się tylko do śmierci, słychać tego rodzaju modły. Zapomniała o Matteo Damianim, słuchając tego niepokojącego głosu zagłuszającego gorączkowe mamrotanie księdza. Nadeszła chwila błogosławieństwa. Kapelan zszedł z dwóch kamiennych schodków i zbliżył się do dziwnej pary. Jak we śnie Marianna usłyszała, że prosi księcia o powtórzenie słów przysięgi małżeńskiej, a wkrótce potem głos, który ze zdumiewającą siłą wypowiedział: – Przed Bogiem i ludźmi, ja, Corrado, książę Sant’Anna biorę ciebie za towarzyszkę życia i prawowitą małżonkę... Te święte słowa, brzmiące w tej sytuacji jak wyzwanie, napełniły uszy Marianny hukiem grzmotu. Zaraz teżpod dachem kaplicy rozległ się suchy trzask prawdziwego pioruna zbliżającej się burzy. Młoda kobieta pobladła, przerażona tą złą wróżbą, i niepewnym głosem powtórzyła słowa przysięgi. Następnie ksiądz wyszeptał: – Podajcie sobie teraz ręce. Marianna rozszerzonymi oczyma ujrzała, jak zza rozchylonej zasłony wyłania się i wyciąga ku niej ręka w czarnym aksamitnym rękawie o białym koronkowym mankiecie, z dłonią przyobleczoną w białą skórzaną rękawiczkę. Była to duża silna ręka o długich palcach, do której rękawiczka przylegała z anatomiczną dokładnością, normalna ręka bardzo wysokiego i silnego mężczyzny. Marianna, z nagłym drżeniem,

wywołanym tak namacalną rzeczywistością, wpatrywała się w nią zafascynowana, nie mając odwagi podać swej ręki. W palcach wyciągniętej otwartej dłoni mężczyzny było coś niepokojącego i pociągającego zarazem. Mariannie przemknęło przez myśl, że jego ręka jest jak pułapka. – Powinnaś podać mu rękę – szepnął jej za plecami kardynał. Oczy wszystkich utkwione były w Mariannę. We wzroku ojca Amundi malowało się zdziwienie, u kardynała – rozkaz i prośba, a u Mattea Damianiego – ironia. Wzrok tego ostatniego przechylił szalę. Marianna zdecydowanie włożyła dłoń w wyciągniętą do niej rękę, która zacisnęła się lekko, delikatnie, jakby obawiając się, że wyrządzi jej krzywdę. Marianna poczuła przez rękawiczkę ciepło i energię żywego ciała. Przypomniała sobie słyszane niedawno słowa: „Nigdy potem nie będziemy jużtak blisko.... „ Stary ksiądz wypowiadał teraz sakramentalne słowa, które częściowo zagłuszył nowy huk grzmotu. – ... Ogłaszam, że jesteście połączeni na dobre i złe, dopóki śmierć was nie rozłączy. Marianna poczuła drżenie trzymającej ją ręki. Przez szczelinę w kotarze wydostała się druga dłoń, wsunęła szybko szeroką złotą obrączkę na jej serdeczny palec, a następnie lekko pociągnęła za sobą dłoń młodej kobiety, która zadrżała nagle od stóp do głów; na końcach palców poczuła dotyk warg, a po chwili dłoń jej została uwolniona. Przelotny kontakt zakończył się. Zza aksamitnej zasłony dało się

słyszeć westchnienie. Przed ołtarzem modlił się ksiądz Amundi tak zgięty, że sprawiał wrażenie beli materiału, której załamania odbijały światło. Rozległ się nowy grzmot, jeszcze głośniejszy niżdwa poprzednie i tak straszny, że zatrząsł murami kaplicy. Jednocześnie rozstąpiło się niebo. Strumienie ulewnego deszczu smagały dach z hukiem wodospadu. Po chwili burza odizolowała kaplicę i zgromadzonych w niej ludzi od reszty świata. Stary ksiądz, jak gdyby nigdy nic, poszedł do małej zakrystii unosząc ze sobą święte naczynia. Matteo gwałtownym ruchem ściągnął komżę. – Trzeba iść po powóz! – krzyknął. – Księżna nie dojdzie do pałacu w taką pogodę. Szybko ruszył do drzwi. Zaczepił go nieśmiało Gracchus: – Czy mogę pomóc? Administrator zmierzył go wzrokiem z góry na dół. – Mamy dość lokajów! A wy nie znacie naszych koni. Zostańcie tutaj! Przyzywając do siebie stanowczym ruchem ręki dwóch lokajów z pochodniami, otworzył drzwi i wypadł na ulewę z pochyloną głową, szarżując pod wiatr jak wściekły byk. Rzuciwszy przerażone spojrzenie na czarną alkowę, z której nie dochodził teraz żaden ruch ani dźwięk, tak jakby książę ulotnił się za sprawą cudu, Marianna poszukała schronienia u boku ojca chrzestnego. Gwałtowna burza, która zerwała się akurat wtedy, gdy składali przysięgę małżeńską, była czymś ponad jej siły. – To omen! – szepnęła. – Zły znak! – Co to, stałaś się przesądna? – odpowiedział cicho nieprzyjemnym

tonem kardynał. – Nie tak cię wychowywałem. To Korsykanin cię tego nauczył? Mówią, że jest zabobonny do absurdu. Cofnęła się przed jego ledwo powstrzymywaną złością, której nie rozumiała... chyba że i na nim wichura wywarła wrażenie, do czego nie chciał się przed nią przyznać. Może myślał, że jego wzgarda pomoże Mariannie otrząsnąć się z dziecinnego strachu, ale wywarło to zupełnie inny skutek. Wzmianka o Napoleonie okazała się dla niej zbawienna. Poczuła się, jakby wszechmocny Korsykanin o orlim spojrzeniu i władczym głosie, nieugięty tak, że łamał nawet najsilniejszych, wszedł nagle do kaplicy. Zdawało się jej, że słyszy jego szyderczy głos, i zły czar prysnął. To przecieżz jego powodu musiała się zgodzić na ten dziwny związek, z powodu jego dziecka, które w sobie nosiła. Już wkrótce... jutro, wyjedzie do Francji, do niego, a wspomnienie tego, co się tu wydarzyło, minie jak zły sen. Po paru minutach powrócił Matteo. Bez słowa, dumnym, nie dopuszczającym sprzeciwu gestem, zaofiarował ramię Mariannie, by zaprowadzić ją do powozu. Ona jednak, udając, że nie widzi jego ręki, z lodowatym spojrzeniem sama ruszyła do drzwi. Do kaplicy prowadził ją ojciec chrzestny, teraz uznała, że skoro mążnie może jej podać ramienia, musi wyjść sama. Ten bezczelnie gapiący się na nią typ musi wreszcie zrozumieć, że od tej pory ona jest tu panią, a przynajmniej, że powinien ją tak traktować. Przed kościołem czekał powóz z opuszczonymi stopniami, otwarte drzwi przytrzymywał niewzruszony mimo potoków deszczu lokaj. Między powozem a przedsionkiem rozpościerała się wielka kałuża, w

której wciążprzybywało wody. Marianna zarzuciła na rękę tren drogocennej sukni. – Księżna pozwoli... – usłyszała czyjś głos. I zanim zdążyła zaprotestować, ręce Mattea uniosły ją nad przeszkodą. Krzyknęła i cała zesztywniała, by uniknąć kontaktu z trzymającymi ją mocno ohydnymi łapskami, ale on był silniejszy. – Proszę uważać, Wasza Wysokość – powiedział obojętnie. – Może pani wpaść w błoto. Marianna pozwoliła mu usadzić się na poduszkach powozu. Czuła jednak obrzydzenie, gdy trzymał ją tę krótką przecieżchwilę przy swej olbrzymiej piersi, dlatego nie zaszczycając go spojrzeniem, rzuciła mu tylko krótkie, oschłe „dziękuję”. Nie rozchmurzyła się nawet na widok niewysokiego kardynała, spowitego w purpurową morę, transportowanego w ten sam sposób. – Jutro – powiedziała do niego przez zaciśnięte zęby – wracam do domu!... – Jużjutro! Czy to nie za szybko? Wydaje mi się, że względy, jakie okazuje ci twój... małżonek, zasługują, byś została trochę dłużej... powiedzmy z tydzień. – Źle się czuję w tym domu. – A jednak obiecałaś, że będziesz tu przyjeżdżać raz do roku! Czy tak ci trudno, Marianno, spełnić moją prośbę? Tak długo się nie widzieliśmy! Myślałem, że z braku innego towarzystwa zgodzisz się spędzić ze mną parę dni.

Zielone spojrzenie prześlizgnęło się w jego stronę spod opuszczonych powiek. – Ty teżzostajesz? – Ależtak... naturalnie! Nie myślisz, że byłoby mi miło odnaleźć znów, choć na moment, moją małą Mariannę sprzed lat, tę, która biegła do mnie pod starymi drzewami w Selton? To nieoczekiwane wspomnienie sprawiło, że oczy młodej kobiety napełniły się łzami. – Myślałam... że zapomniałeś o tamtych dniach. – Dlatego, że o nich nie mówię? Są mi przez to nie mniej drogie. Chowam je w zakamarku mego starego serca, a... gdy jest mi bardzo źle, zaglądam do nich od czasu do czasu. – Tobie jest źle? Nie wyglądasz nigdy na przygnębionego. – Dlatego że nie daję tego po sobie poznać? Starzeję się i jestem coraz bardziej znużony. Zostań tu trochę, moje dziecko! Dobrze nam zrobi, tobie i mnie, jak się wzajemnie odnajdziemy, zapomnimy, że istnieją władcy, wojny, intrygi... tyle intryg! Zostań, powspominamy razem dawne lata. Ich odnalezione uczucie wpłynęło wyraźnie na nastrój przy kolacji, do której w starej sali bankietowej pałacu zasiedli niebawem uczestnicy ceremonii. Była to olbrzymia komnata, wysoka jak katedra, wyłożona czarnym marmurem. Na jej suficie umieszczone były kasetony, w których powtarzał się dziwny herb rodziny Sant’Anna: jednorożec walczący ze żmiją na piaszczystym polu. Motyw ten rozśmieszył

Mariannę, która pomyślała, że wraz z herbami jej rodziny: lwem rodu d’Asselnat z jednej strony i krogulcem Montsalvich z drugiej, powstawała niezła menażeria heraldyczna. Na ścianach sali pędzel nieznanego artysty namalował świeżymi barwami i z czarującą naiwnością freski opowiadające legendę o jednorożcu. Była to pierwsza komnata w pałacu, która naprawdę spodobała się Mariannie. Poza nakrytym i ozdobionym z przepychem stołem było tu mniej niżgdzie indziej tak męczących ją złoceń. Siedząc przy długim stole naprzeciw kardynała, Marianna czyniła honory domu z taką gracją, jakby była w swej rezydencji na ulicy de Lille. Stary markiz Carreto, mocno przygłuchy, nie należał do ciekawych rozmówców, za to jako biesiadnik spisywał się doskonale. Z kolei książę Gherardesca prowadził konwersację żywo i z polotem. W czasie posiłku Marianna poznała dzięki niemu najnowsze plotki z dworu we Florencji, dowiedziała się o czułych stosunkach łączących wielką księżnę Elizę z przystojnym kawalerem Cenami, a także o znacznie burzliwszym romansie z diabolicznym skrzypkiem Paganinim. Książę dał jej także dyskretnie do zrozumienia, że siostra Napoleona byłaby szczęśliwa, gdyby nowa księżna Sant’Anna zaszczyciła jej dwór, ale Marianna odmówiła grzecznie: – Nie mam upodobania do życia dworskiego, książę. Gdyby mój małżonek mógł mnie przedstawić Jej Cesarskiej Wysokości, byłaby to dla mnie największa radość. Ale w tych okolicznościach... Starzec spojrzał na nią ze zrozumieniem. – Spełniła pani czyn miłosierny, księżno, wychodząc za mążza mego

nieszczęśliwego kuzyna. Jednak jest pani tak piękna i młoda, że pani poświęcenie musi mieć granice. Nikt z toskańskiej szlachty nie będzie miał za złe, jeśli będzie pani wychodziła czy przyjmowała pod nieobecność małżonka, bo wszyscy wiedzą, że nieszczęsne, szczególne usposobienie księcia Corrada każe mu się trzymać w ukryciu i odosobnieniu. – Dziękuję za te słowa, ale życie światowe na razie mnie nie kusi. Później, być może... Zechce pan przekazać wyrazy mego żalu... i szacunku Jej Cesarskiej Wysokości. Mówiąc to Marianna śledziła bacznie przyjemną twarz księcia, chcąc odgadnąć, co teżwłaściwie wie o swym kuzynie. Czy zna przyczynę, dla której Corrado Sant’Anna prowadził tak nieludzką egzystencję? Mówił o jego „szczególnym usposobieniu”, sam książę natomiast wyznał, że nie chce jej przestraszyć swym widokiem.... Spróbuje coś jeszcze z niego wyciągnąć... Kardynał wyraźnie odgadł jej myśli i zmienił temat rozmowy, pytając księcia o ostatnie prześladowania klasztorów. Przed końcem kolacji nie wrócili jużdo tematu, który ją tak intrygował. Kiedy wstali od stołu, obydwaj świadkowie pożegnali się, usprawiedliwiając się swym podeszłym wiekiem. Jeden jechał do swego pałacu w Lukce, drugi do swej willi w okolicy. Obaj ze szczególną i tracącą myszką grzecznością wyrazili chęć ponownego rychłego zobaczenia „najpiękniejszej z księżnych”. – Ich teżoczarowałaś! – zauważył Gauthier de Chazay z lekko kpiącym uśmiechem. – Choć wiem, że należy brać poprawkę na

entuzjazm Włochów! Zresztą nie dziwi mnie to. Ale – dodał przestając się nagle uśmiechać – mam nadzieję, że spustoszenia, jakie poczyni twoja uroda, na tym się skończą. – Co chcesz przez to powiedzieć? – śe wolałbym nieskończenie, aby Corrado cię nie widział. Zrozum, chciałem mu dać trochę szczęścia. Byłbym niepocieszony, gdyby się okazało, że go unieszczęśliwiłem. – Skąd nagle przyszedł ci ten pomysł? Przecieżwiedziałeś, że nie jestem odpychająca. – Pomyślałem o tym całkiem niedawno – przyznał prałat. Widzisz,

Marianno, w czasie kolacji Corrado nie spuszczał z ciebie oka. Młoda kobieta wzdrygnęła się. – Jak to? Ależ... jego tu nie było, to niemożliwe! I przypominając sobie czerwony salonik, dodała: – Tutaj nie ma lustra. – Nie ma, ale w suficie są ruchome motywy, które umożliwiają obserwowanie sali... Ten stary system szpiegowski oddał pewne przysługi w czasach, gdy Sant’Anna zajmowali się polityką. Widziałem parę oczu... które mogły być tylko jego! Jeśli ten nieszczęśnik się w tobie zakocha... – Lepiej więc będzie, jak wyjadę! – Nie, wyglądałoby to na ucieczkę i z pewnością sprawiłoby mu przykrość. Zresztą... dajmy mu trochę szczęścia! Kto wie? Może któregoś dnia zdecyduje się dzięki temu mniej ukrywać przed tobą niż przed innymi... Najwyraźniej chwile odprężenia skończyły się dla Marianny i powróciło przykre uczucie. Pomimo słów pocieszenia, które usłyszała od ojca chrzestnego, przeraziła ją myśl, że mogłaby rozbudzić miłość w mężczyźnie z tak smutnym głosem. Starała się z całych sił pamiętać tylko o warunkach zawartego układu, gdyżjej małżeństwo nie było niczym innym jak układem, i tylko tym powinno pozostać!... A jednak, jeżeli Gauthier de Chazay ma rację, jeżeli przez nią ten człowiek bez twarzy będzie bardziej cierpiał? Przypomniała sobie pocałunek złożony na czubkach jej palców i zadrżała. Wróciła do swej sypialni i zastała tam roztrzęsioną Agatę. Dziwna

uroczystość, w której brała udział, obawa, jaką w niej od początku wzbudzał pałac, oraz pouczenia doni Lavinii, jak od tej pory powinna odnosić się do swej pani, wprawiły małą pokojówkę w ogromne przygnębienie. Stojąc przy spokojnej jak zawsze ochmistrzyni dygotała jak liść, a na widok Marianny zrobiła ukłon tak głęboki, że wylądowała na podłodze. Surowe spojrzenie ochmistrzyni dopełniło miary i Agata, nie próbując nawet się podnieść, wybuchnęła płaczem. – Och – oburzyła się dona Lavinia – ta dziewczyna zwariowała! – Nie – poprawiła ją łagodnie Marianna – jest tylko oszołomiona. Musimy jej wybaczyć, o niczym nie wiedziała, a od kiedy tu przybyłyśmy, coraz to nowa rzecz ją zaskakuje. Jest teżzmęczona podróżą. Udało im się postawić na nogi rozpaczliwie usprawiedliwiającą się dziewczynę. – Proszę mi wybaczyć, proszę pa... księżnej pani! Ja... nie wiem... co mnie napadło. Ja... ja... – Jej Wysokość ma rację – przerwała te wywody dona Lavinia, wtykając w rękę Agaty chusteczkę do nosa – nie panujesz nad sobą, moje dziecko. Idź spać. Jeśli pani pozwoli, odprowadzę ją do pokoju i dam coś na uspokojenie. Jutro poczuje się lepiej. – Dziękuję, dono Lavinio... Idź jużAgato! – Zaraz wrócę, pomogę się pani rozebrać, księżno. Podczas gdy dona Lavinia wyprowadzała wciążpłaczącą Agatę, Marianna podeszła do wielkiego weneckiego lustra, przed którym stał

niski stoliczek z chińskiej laki z mnóstwem kryształowych flakonów i przyborów toaletowych z masywnego złota. Czuła się potwornie zmęczona i chciała się jak najszybciej położyć. Złocone łoże, z którego zdjęta była kapa, posłane białą świeżą lnianą pościelą wyglądało teraz znacznie bardziej zachęcająco. Pod baldachimem paliła się słabo lampka nocna, a wypchane miękkim pierzem poduszki zapraszały do snu. Diadem ciążył Mariannie na czole, czuła nadchodzącą migrenę. Z trudem pozbyła się licznych szpilek, które mocowały go do włosów, położyła klejnot na stoliku i rozpuściła włosy. Ciążyła teżjej bogato haftowana suknia z długim trenem, więc nie czekając na ochmistrzynię zaczęła się sama rozbierać. Wyginając szczupłą talię, nie wskazującą jeszcze na macierzyństwo, porozpinała haftki i z westchnieniem ulgi pozwoliła, by ciężka materia opadła na podłogę. Zrobiła krok, żeby się z niej wydostać, podniosła ją i rzuciła na fotel. Zdjęła halki i pończochy i w lekkiej batystowej koszulce, przybranej walansjenką przeciągnęła się jak kotka, wzdychając z zadowoleniem... Jej westchnienie nagle przeszło w krzyk przerażenia. W stojącym przed nią lustrze ujrzała twarz pożerającego ją chciwym wzrokiem mężczyzny. Odwróciła się gwałtownie, ale nie dostrzegła nic poza wiszącymi na ścianach lustrami, które odbijały tylko chybotliwy płomień świec. W pokoju nie było nikogo. Panowała w nim absolutna cisza. Nie słychać było najlżejszego szmeru ani oddechu! Z uginającymi się kolanami Marianna opadła na obity brokatem taboret stojący przed toaletką i położyła drżącą dłoń na czole. Czy miała halucynacje? Czy sekretarz księcia wywarł na niej takie wrażenie, że wszędzie widziała jego twarz? A może to ze zmęczenia? Nie była już

teraz pewna, czy go widziała naprawdę... Czyżw wyczerpanym do bólu umyśle nie mogły powstawać majaki, przywidzenia postaci i twarzy? Kiedy dona Lavinia wróciła i zastała ją na taborecie półżywą, bladą jak ściana i rozebraną, załamała z rozpaczą ręce. – Wasza Wysokość jest taka nierozsądna! – powiedziała z wyrzutem. – Dlaczego nie zaczekała pani na mnie? I teraz pani drży cała! Mam nadzieję, że księżna nie jest chora? – Jestem przede wszystkim wykończona. Chciałabym się jak najszybciej położyć... i zasnąć, zasnąć. Czy mogłaby pani i mnie dać na sen to, co dostała Agata? Chciałabym się wyspać. – To całkiem naturalne po takim dniu. Kilka minut później Marianna leżała w łóżku, a dona Lavinia podawała jej ciepłe zioła, których przyjemny aromat ukoił nieco skołatane nerwy młodej kobiety. Wypiła je z wdzięcznością, chcąc pozbyć się szalonych myśli. Wiedziała, że pomimo olbrzymiego zmęczenia nie potrafiłaby sama zasnąć, mając przed oczyma tę straszną twarz widzianą naprawdę lub tylko w wyobraźni. Dona Lavinia jakby odgadując jej myśli, usiadła w fotelu. – Posiedzę tutaj, dopóki księżna nie zaśnie – obiecała. – Chciałabym mieć pewność, że będzie pani miała spokojny sen. Z ulgą, do której nie chciała się przyznać, Marianna zamknęła oczy, a zioła dokonały reszty. Ich dobroczynne działanie sprawiło, że parę chwil później spała głębokim snem. Dona Lavinia nie poruszyła się w swoim fotelu. Wyciągnęła z

kieszeni różaniec z kości słoniowej i zaczęła cicho przesuwać jego paciorki. Nagle w ciszę nocną wdarł się tętent konia, zrazu cichy, potem coraz głośniejszy. Ochmistrzyni podniosła się bezszelestnie, podeszła do okna i uchyliła lekko zasłonę. Daleko w ciemnościach pojawił się biały koń unoszący na grzbiecie ciemnego jeźdźca, przegalopował przez trawnik i równie szybko zniknął. Dopiero wtedy dona Lavinia z westchnieniem opuściła zasłonę i wróciła na swe miejsce przy wezgłowiu łoża. Nie chciało jej się spać. Tej nocy, bardziej niżkiedykolwiek przedtem, czuła, że musi pomodlić się za śpiącą kobietę i za mężczyznę, którego kochała jak własnego syna, by niebo nie mogąc dać im szczęścia, dało im chociażsłodki ciężar spokoju. Zaczarowana noc Gdy wyspana i wypoczęta Marianna otworzyła oczy i ujrzała pokój skąpany w promieniach słońca, odzyskała siły życiowe. Nocna burza obmyła cały park, a niewielkie szkody, które wyrządziła, połamane przez wichurę gałęzie i opadłe liście, uprzątnęli jużpałacowi ogrodnicy. Trawa i drzewa rywalizowały soczystością zieleni, a przez otwarte okna dochodziły zapachy łąk: woń siana mieszała się z zapachem wiciokrzewu, cyprysów i rozmarynu. Tak jak przed zaśnięciem, tak i teraz obok łóżka stała dona Lavinia, która z uśmiechem układała w wielkich wazonach ogromne naręcze róż. – Jego Wysokość życzył sobie, żeby zaraz po przebudzeniu wzrok księżnej mógł spocząć na tych najpiękniejszych kwiatach. A tu jest coś jeszcze – dodała. To „coś” było sporym kuferkiem, który stał otwarty na dywanie.

Pełno w nim było skrzyneczek z drzewa sandałowego i szkatułek z czarnej skóry, na których wybity był herb Sant’Anna. Wszystkie one nosiły ślady zużycia, tak charakterystyczne dla przedmiotów zabytkowych i pamiątkowych. – Co to jest? – spytała Marianna. – Klejnoty księżnych Sant’Anna... te należały do doni Adriany, matki naszego księcia, a te... do innych księżnych! Niektóre z nich są bardzo stare. Było tam wszystko, począwszy od starych i bardzo pięknych kamei po niezwykłą biżuterię orientalną, ale gros kolekcji stanowiły ciężkie, wspaniałe klejnoty z epoki Renesansu, w których ogromne, niezwykłe perły, wyobrażające postacie syren lub centaurów, otoczone były mnóstwem różnokolorowych kamieni. Znajdowały się tam także nowsze precjoza: lśniące brylantowe kolie w kształcie girland, łańcuchy na szyje, ciężkie bransolety, naszyjniki ze złota i drogich kamieni. Gdy Marianna obejrzała jużwszystko, dona Lavinia wręczyła jej małe srebrne puzderko, w którym na czarnej aksamitnej poduszeczce spoczywało dwanaście niezwykle pięknych szmaragdów. Były wielkie, tylko z grubsza oszlifowane, ich głęboka, a zarazem przejrzysta zieleń błyszczała intensywnym blaskiem; były to z pewnością najpiękniejsze kamienie, jakie Marianna kiedykolwiek widziała. Nawet te, które dostała od Napoleona, nie mogły się z nimi równać. I nagle z ust ochmistrzyni usłyszała słowa wypowiedziane niegdyś przez cesarza: – Jego Wysokość powiedział, że są tak zielone jak pani oczy. Jego dziadek, książę Sebastian, przywiózł je z Peru dla swe żony. Ale ona ich

nie lubiła. – Dlaczego? – zapytała Marianna, wziąwszy je w dłonie i typowo kobiecym gestem usiłując wydobyć z nich grę świateł. – Są przecież takie piękne! – W dawnych czasach uważano, że szmaragdy są symbolem miłości i pokoju. Dona Lucinda kochała miłość... ale pokoju nienawidziła. W ten sposób Marianna poznała imię kobiety, która tak bardzo lubowała się w swym odbiciu, że zawiesiła lustra na wszystkich ścianach komnaty. Nie miała jednak okazji, by dowiedzieć się czegoś więcej, gdyż dona Lavinia zawiadomiła ją z ukłonem, że kąpiel jest gotowa i że kardynał czeka na nią ze śniadaniem. Ochmistrzyni wyszła, zostawiając ją z Agatą, a młoda kobieta nie śmiała poprosić, żeby została i odpowiedziała na jej pytania. Zauważyła, że przez twarz starszej damy przebiegł lekki grymas, a potem cień, tak jakby dona Lavinia pożałowała, że wypowiedziała imię Lucindy. Teraz spieszyła się z odejściem, bo wyraźnie chciała uniknąć dalszych pytań ze strony Marianny. Marianna zastała ojca chrzestnego w bibliotece, gdzie kazał podać śniadanie. Opowiedziawszy mu, jak dona Lavinia przekazała jej klejnoty rodowe, pospieszyła z pytaniem, przed którym wyraźnie uciekła ochmistrzyni: – Kim właściwie była babka księcia? Dowiedziałam się, że miała na imię Lucinda, ale wszelkie uwagi na temat jej osoby są czynione z wielką rezerwą. Czy wiesz dlaczego?

Kardynał polał paszteciki grubą warstwą aromatycznego sosu pomidorowego, dodał sera i wymieszał wszystko bez słowa. Spróbował, jak smakuje przyprawiona przez niego potrawa, i wreszcie oświadczył: – Nie, nic nie wiem. – Ależto niemożliwe! Jestem pewna, że znasz rodzinę Sant’Anna od zawsze. Jak w przeciwnym razie mógłbyś zostać dopuszczony do tajemnicy, która otacza księcia Corrada? Nie wierzę, żebyś nic nie słyszał o tej Lucindzie. Raczej nie chcesz mi powiedzieć... – Tak bardzo jesteś ciekawa, że za chwilę oskarżysz mnie o kłamstwo – powiedział ze śmiechem kardynał. – No cóż... pamiętaj, moje dziecko, że dostojnik Kościoła nie kłamie... w każdym razie nie częściej niż wiejski proboszcz. Ale całkiem szczerze, niewiele wiem poza tym, że pochodziła z bardzo szlachetnego weneckiego rodu Soranzów i że była niezwykle piękna. – Stąd te lustra! Ale fakt, że była piękna i darzyła się wielkim uwielbieniem, nie tłumaczy jeszcze rezerwy, którą tu wzbudza. Wygląda nawet na to, że zniknął jej portret. – Powinienem ci powiedzieć... z tego, co słyszałem, dona Lucinda nie cieszyła się... hm... zbyt dobrą reputacją. Niektórzy ludzie, którzy ją znali, a niewielu jużich zostało, twierdzi, że – była szalona, inni znów mówią, że była trochę czarownicą, a w każdym razie, że pozostawała w dobrych stosunkach z demonami. A tego się tutaj nie lubi... Zresztą nie lubi się tego nigdzie! Marianna odniosła wrażenie, że kardynał specjalnie udzielił jej wymijającej odpowiedzi. Pomimo całego szacunku i zaufania, jakimi go

obdarzała, nie mogła pozbyć się dziwacznego uczucia, że nie mówi jej prawdy... a w każdym razie całej prawdy. Postanowiła jednak wyciągnąć z niego, co tylko się da, i udając, że z największą uwagą wybiera czereśnie z koszyka pełnego owoców, zapytała z niewinną miną: – A... gdzie jest jej grób? W kaplicy? Kardynał zaczął kaszleć, jakby się zakrztusił, ale Mariannie ten kaszel wydał się nieco wymuszony i zastanawiała się, czy nie chciał nim usprawiedliwić rumieńca, który wystąpił nagle na jego policzki. Mimo to podała mu ze słodkim uśmiechem szklankę wody: – Proszę to wypić! Na pewno pomoże! – Dziękuję! Grób.... hm... ona nie ma grobu! – Nie ma grobu? – Nie. Lucinda zginęła tragicznie w czasie pożaru. Nie znaleziono jej ciała. W kaplicy powinna być jakaś inskrypcja, w której... hm... wspomina się o tym zdarzeniu. Może pójdziemy teraz zwiedzić twoją nową posiadłość? Pogoda jest idealna, a park taki piękny! Poza tym są tu jeszcze stajnie, które na pewno ci się spodobają. Tak bardzo lubiłaś konie, jak byłaś mała! Czy wiesz, że tutejsze konie pochodzą z tej samej stadniny, co słynne konie z Cesarskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu? To lipicany. W 1580 roku arcyksiażę Karol założył w Lipizzy słynną hodowlę, której początek dały konie andaluzyjskie; podarował on rodzinie Sant’Anna ogiera i dwie klacze. Od tej pory tutejsi książęta stale doskonalą tę rasę... Kardynał się rozgadał. Nie byłoby sensu próbować go powstrzymywać lub tym bardziej naprowadzać na temat, którego wyraźnie, tak jak dona Lavinia, wolał unikać. Potok słów, którym ją

zalewał, miał na pewno na celu z jednej strony niedopuszczenie jej do głosu, a z drugiej – odwrócenie biegu jej myśli. I istotnie, wchodząc z nim na olbrzymi podwórzec stajni, młoda kobieta zapomniała na chwilę o tajemniczej Lucindzie i całą uwagę poświęciła koniom, które zawsze darzyła podziwem. Przy okazji odkryła, że Gracchus Hannibal Pioche, jej stangret, dotarł tam przed nimi i czuł się jak ryba w wodzie. Chociażnie znał ani słowa po włosku, dzięki swej ekspresyjnej twarzy paryskiego urwipołcia porozumiewał się doskonale. Zaprzyjaźnił się jużze wszystkimi koniuszymi i chłopcami stajennymi, którzy rozpoznali w nim bratnią duszę. – Nie widziałem piękniejszych koni! Prawdziwy raj, pani Marianno! – rzucił w jej stronę, gdy ją ujrzał. – Jeśli chcesz tu zagrzać miejsce, mój chłopcze – powiedział kardynał z miną na poły rozbawioną, a na poły wzgardliwą – powinieneś nauczyć się mówić do swej pani „księżno” albo „Wasza Wysokość”... a może wolisz: „Wasza Najjaśniejsza Wysokość”. – Najja... proszę mieć dla mnie cierpliwość, proszę pa... chciałem powiedzieć: księżno pani – usprawiedliwiał się zaczerwieniony Gracchus. – Boję się, że się nie przyzwyczaję od razu i mogę się pomylić. – Mów do mnie po prostu „proszę pani”, a wszystko będzie w porządku. Teraz pokażmi konie. Wierzchowce były naprawdę wspaniałe, ogniste i pełne życia, z potężnymi szyjami, mocnymi a cienkimi nogami i niemal śnieżnobiałej maści. Kilka było czarnych jak noc, ale nie mniej przez to pięknych.

Marianna nie musiała udawać zachwytu. Potrafiła zresztą wprawnym okiem ocenić zalety tego czy innego rumaka i wkrótce wszyscy w stajni nabrali przekonania, że nowa księżna jest godna rodziny. Jej uroda dokonała reszty i kiedy późnym wieczorem Marianna wróciła do pałacu, kardynał z widocznym zadowoleniem stwierdził, że podbiła cały ten mały światek: – Zdajesz sobie sprawę, czym będziesz teraz dla nich? śywą, widzialną panią, która ich rozumie... To dla nich prawdziwa ulga... – Bardzo mnie to cieszy, ale przez większość czasu będą musieli sobie radzić beze mnie. Dobrze wiesz, że muszę wracać do Paryża... choćby tylko po to, żeby uregulować moją nową sytuację z cesarzem. Nie masz pojęcia, jakie są jego wybuchy złości. – Mogę je sobie wyobrazić... ale przecież, nie musisz tego robić! Jeśli zostaniesz tutaj... – Byłby zdolny nakazać swej żandarmerii, by mnie szukała... tak samo, jak zmusił cię do wyjazdu do Reims.... Bardzo dziękuję! Zawsze wolałam stanąć do walki niżuciekać, a w tych okolicznościach mam zamiar tłumaczyć się sama. – Powiedz raczej, że za nic w świecie nie chciałabyś stracić okazji, by go ujrzeć! – westchnął ze smutkiem kardynał. – Nie przestałaś go kochać... – A czy udawałam, że jest inaczej? – odparła wyniośle. – Nie pamiętam, bym oszukała cię w tym względzie. Tak, wciążgo kocham! śałuję tego może tak samo jak ty, chociażz innych powodów, ale kocham go i nic na to nie poradzę.

– Wiem! Nie warto się o to znów spierać! Czasami przypominasz mi swoją ciotkę Ellis: jesteś tak samo niecierpliwa i tak samo wojownicza! A jednocześnie tak samo wielkoduszna! Nie mówmy jużo tym! Wiem, że wrócisz, a to jest najważniejsze. Słońce chowało się za listowie parku i Marianna przyglądała się jego zachodowi z głuchym lękiem. Wraz ze zmierzchem na pałac opadała trudna do określenia melancholia, tak jakby wraz ze światłem dnia z posiadłości uchodziło życie. Ludzie ze wsi nazywają to zjawisko una morbidezza, a jest ono, być może, wywołane pięknem pejzażu i zmieniającego się nieba. Marianna, przejęta chłodem, otuliła ramiona muślinowym szalem dobranym do jej bardzo prostej sukni i idąc powoli u boku prałata patrzyła na olbrzymiejący przed nią pałac. Miała przed sobą jego prawe skrzydło, w którym zamieszkiwał książę Corrado. Wysokie okna w tej części budynku były ciemne, może zaciągnięto jużw nich zasłony, lecz nie wydobywał się zza nich żaden promyk światła. – Czy nie powinnam podziękować księciu za biżuterię, którą dostałam dziś rano? – zapytała znienacka. – Byłaby to zwyczajna grzeczność z mej strony. – Nie, popełniłabyś błąd. Corrado uważa, że ona ci się należy. Jesteś jej depozytariuszką... trochę tak, jak król Francji jest depozytariuszem klejnotów koronnych. A za depozyt się nie dziękuje. – Ale szmaragdy...

– Szmaragdy są bez wątpienia podarunkiem dla ciebie... dla księżnej Sant’Anna! Każesz je oprawić, będziesz je nosiła... a potem przekażesz swoim spadkobiercom. Nie, nie musisz się z nim kontaktować. Jeśli chcesz mu zrobić przyjemność, włóżklejnoty, które od niego dostałaś. To będzie najlepszy sposób, żeby mu pokazać, że sprawiły ci radość. Wieczorem Marianna zeszła do ogromnej jadalni na kolację, którą jadła z samym tylko kardynałem. Do głębokiego wycięcia dekoltu i cieniutkiego paska pod biustem przypięła dużą złotą agrafę starej roboty wysadzaną rubinami i perłami, a uszy ozdobiła takimi samymi długimi, ciężkimi kolczykami. Na próżno jednak w czasie posiłku rzucała dyskretne spojrzenia na sufit. Nie zauważyła, by którykolwiek motyw przesuwał się lub by pojawiło się czyjeś oko... Zdziwiła się, że ją to z lekka rozczarowało. Wiedziała, że wygląda pięknie, i chciała swą urodą złożyć cichy hołd i podziękowanie niewidzialnemu mężowi. Ale nic się nie wydarzyło. Nie dostrzegła nawet Mattea Damianiego, którego zresztą nie widziała przez cały dzień. Gdy wróciła do swego pokoju, zapytała naturalnym głosem donę Lavinię: – Czy książę... wyjechał? – Ależ... nie, Wasza Wysokość. Dlaczego? – Nie zauważyłam w ciągu dnia nic, co by wskazywało na jego obecność, nie spotkałam ani jego sekretarza, ani ojca Amundi. – Matteo pojechał gdzieś dalej zobaczyć się z dzierżawcami, a kapelan towarzyszył Jego Wysokości. Książę wychodzi tylko po to, by udać się do kaplicy lub do biblioteki. Czy mam zawiadomić Mattea, że chce pani go widzieć?

– Oczywiście że nie! – odpowiedziała trochę za szybko Marianna. – Tylko tak pytałam. Położyła się, ale sen długo nie chciał przyjść tej nocy i parę godzin minęło, zanim zamknęła oczy. Koło północy zaczęła zasypiać, gdy usłyszała stukot kopyt konia pędzącego przez park. Nasłuchiwała chwilę, ale pomyślała, że to Matteo wraca, przestała się tym zajmować i zamykając powtórnie oczy pogrążyła się we śnie. Kolejne dni były spokojne i podobne jeden do drugiego. Marianna zwiedzała majątek w towarzystwie kardynała, zrobiła teżkilka wycieczek po okolicy w jednej z licznych karet stojących w książęcej powozowni. Zwiedziła dziwne ruiny rzymskich łaźni niedaleko Lukki, a w Marlii ogrody pysznej letniej rezydencji wielkiej księżnej Elizy. Kardynał w czarnym ubraniu bez żadnych ozdób nie zwracał na siebie uwagi, ale uroda młodej kobiety wzbudzała wszędzie podziw pomieszany z ciekawością, gdyżnowina o jej ślubie rozniosła się jużpo okolicy. Gdy przejeżdżała, wieśniacy zatrzymywali się na drogach i we wsiach i kłaniali się jej głęboko. Na ich twarzach malował się podziw zabarwiony litością, co wywołało uśmiech kardynała. – Czy wiesz, że uważają cię tu niemal za świętą? – Za świętą? Mnie? Co za pomysł! – Tutejsi mieszkańcy są przekonani, że Corrado Sant’Anna jest bardzo ciężko chory. Podziwiają cię zatem, że ty, taka młoda – i piękna, poświęcasz się dla tego nieszczęśnika. Kiedy dowiedzą się o narodzinach dziecka, będziesz blisko palmy męczeńskiej. – Jak możesz tak żartować! – oburzyła się Marianna, zdumiona

jednocześnie jego nieco cynicznym tonem. – Moje drogie dziecko, jeśli chce się przeżyć życie tak, by bliźni za bardzo nie dokuczyli, trzeba starać się we wszystkim znaleźć zabawną stronę. Poza tym musiałem ci wyjaśnić, dlaczego ci ludzie tak na ciebie patrzą. To wszystko. Jednak najwięcej czasu Marianna spędzała przy koniach mimo napomnień kardynała. Gauthier de Chazay nie tylko uważał, że stajnia nie jest miejscem dla młodej damy, ale także, pomny na jej stan, niepokoił się, widząc ją na końskim grzbiecie przez długie godziny, dosiadającą jednego wierzchowca za drugim, by poznać dokładnie ich wszystkie zalety i wady. Marianna śmiała się z jego obaw. Jej stan w niczym jej nie krępował. Nie dokuczały jej żadne, najdrobniejsze nawet dolegliwości, a ciągłe przebywanie na świeżym powietrzu sprawiało, że czuła się wyśmienicie. Podbiła serce Rinalda, szefa stajni, który jak wielki pies nie odstępował jej na krok, gdy zarzuciwszy tren swej amazonki na ramię nie śmiała bowiem szokować tych ludzi przywdzianiem męskiego stroju do jazdy konnej – szła na pola, na które wyprowadzano konie. Po powrocie z tych męczących wypraw zjadała kolację, potem padała na łóżko i spała jak dziecko ażdo wschodu słońca. Nie poddawała się już nawet dziwnemu smutkowi, który co noc spowijał pałac. Książę nie zdradzał swej obecności. Dowiedziała się tylko, że jest rad z jej zainteresowania końmi. Matteo Damiani wyraźnie trzymał się z daleka. Często wyjeżdżał do innych majątków i prawie go nie widywała. Kiedy

przypadkiem spotykał Mariannę, kłaniał się jej z szacunkiem, pytał o zdrowie i znikał, nie narzucając się jej. Młoda kobieta nie zauważyła, jak minął spokojny, a nawet przyjemny tydzień, lecz spostrzegła, że nie ma właściwie jużtakiej ochoty na powrót do Paryża. Trudy podróży, nieznośne napięcie nerwów, lęki i obawy – wszystko to minęło dzięki obcowaniu z przyrodą. „Dlaczego nie miałabym tu zostać jeszcze jakiś czas? – myślała. – W Paryżu nie mam nic do roboty. Cesarz na pewno tam szybko nie wróci”. Nawet myśl o podróży poślubnej Napoleona przestała ją drażnić. Była w zgodzie z samą sobą i tak rozsmakowana w spokoju nowej rezydencji, że rozważała nawet przez chwilę, czy nie spędzić tu całego lata. Musiałaby tylko napisać do Jolivala, żeby przyjechał. Pod koniec tygodnia sprawy przybrały jednak inny obrót. Ze swej tajemniczej misji wrócił ksiądz Bichette. Kardynał, który dotychczas zachowywał się jak najczulszy i najweselszy towarzysz, zamknął się na długie godziny ze swym sekretarzem. Wyszedł potem zatroskany i z mocno zmarszczonym czołem, by zawiadomić Mariannę, że musi wyjechać i zostawić ją samą. – Czy to naprawdę konieczne? – zapytała trochę rozczarowana. – Myślałam, że będziemy mogli przedłużyć trochę nasz pobyt! Tak było przyjemnie razem! No cóż, skoro wyjeżdżasz, każę spakować swoje rzeczy. – A to dlaczego? Nie będzie mnie tylko parę dni. Czy nie możesz na mnie poczekać? Tak samo jak ty polubiłem nasze wspólne życie tutaj. Dlaczego nie mielibyśmy go trochę przedłużyć? Po powrocie z całą

pewnością będę mógł ci poświęcić jeszcze jeden tydzień. – A co ja będę robiła bez ciebie? Kardynał roześmiał się: – Ależ... to samo co ze mną. Nie byliśmy ciągle razem. A poza tym nie każdego roku tu będę, gdy będziesz przyjeżdżała z dzieckiem. Nie sądzisz, że byłoby dobrze przyzwyczaić się do tego, że... rządzisz tu sama? Zdawało mi się, że ci się tu podoba. – To prawda, ale... – Więc jak? Zaczekasz na mnie kilka dni? Pięć, najwyżej sześć... Czy to naprawdę za długo? – Nie – uśmiechnęła się Marianna. – Zaczekam na ciebie. Ale potem wyjadę razem z tobą. Zawarli tę umowę i kardynał po południu opuścił pałac. Towarzyszył mu wiecznie zaaferowany ksiądz Bichette, jak zwykle przytłoczony masą prawdziwych lub wyimaginowanych tajemnic, które nadawały mu dość komiczny wygląd wiecznego konspiratora. Jednak gdy tylko ich powóz zniknął jej z oczu, Marianna pożałowała swej decyzji. Znów poczuła przygnębienie, którego doświadczyła pierwszego dnia po przybyciu do pałacu, a które była w stanie rozwiać, jak się okazało, tylko obecność ojca chrzestnego. Odwracając się, zobaczyła ze zdziwieniem Agatę, która stała za nią z oczyma pełnymi łez. Pokojówka załamała ręce. – A my, czy nie wyjedziemy stąd nigdy? – Dlaczego? Czy ci tu źle? Zdawało mi się, że dona Lavinia jest dla ciebie bardzo życzliwa. – To prawda. Jest bardzo dobra. Toteżjej się nie boję.

– A czego się boisz? Agata wymijająco wskazała na cały budynek. – Wszystkiego... Tego domu, gdzie wieczorem robi się tak smutno; ciszy, która zapada, gdy milkną fontanny; cieni, w których czai się niebezpieczeństwo; pana, którego nie widać... no i administratora! Marianna zmarszczyła brwi zaniepokojona tym, że i pokojówkę dręczyło takie samo niemiłe wrażenie jak ją, opanowała się jednak i odpowiedziała lekko, nie chcąc bardziej trwożyć dziewczyny. – Matteo? A co on ci zrobił? – Nic... ale mam wrażenie, że krąży wokół mnie. Tak mi się przygląda, kiedy mnie spotka, ociera się o moją suknię, kiedy przechodzi obok!... Boję się go, proszę pani! Chciałabym stąd wyjechać! Nie brzmiało to groźnie, ale Agata była bardzo blada i Marianna, pamiętając, jak się sama czuła, chciała rozproszyć jej obawy. Wybuchnęła więc śmiechem. – No wiesz, Agato, nie ma w tym nic strasznego. Chyba nie pierwszy raz mężczyzna daje ci do zrozumienia, że mu się podobasz? Wydaje mi się, że w Paryżu nie brakowało ci adoratorów... A to majordomus w pałacu Beauharnais... A to nasz Gracchus... I chyba nie byłaś niezadowolona? – W Paryżu to było co innego – odpowiedziała z uporem Agata, spuszczając wzrok. – Tutaj... wszystko jest takie dziwne, inne niż wszędzie! A ten człowiek mnie przeraża! – Dobrze, powiedz Gracchusowi, to cię obroni. On będzie wiedział,

co zrobić, żebyś poczuła się pewniej. Czy chcesz, żebym pomówiła z doną Lavinią? – Nie... wzięłaby mnie za idiotkę! – I miałaby rację! Taka ładna dziewczyna jak ty powinna umieć się bronić. W każdym razie nie obawiaj się, nie zostaniemy tu jużdługo. Jak Jego Eminencja wróci, pobędziemy jeszcze parę dni i wyjedziemy razem z nim. Jednakże niepokój dziewczyny zwiększył jeszcze jej własne obawy. Nie była zadowolona, że Matteo Damiani kręci się koło Agaty, bo nic z tego nie mogło wyniknąć dobrego. Jego uprzywilejowana pozycja przy księciu sprawiała, że można by go było traktować jako pożądaną partię dla młodej pokojówki, fizycznie teżbył jeszcze niczego sobie i nie wyglądał na swoje lata. Ale przecieżmiał jużdobrze po pięćdziesiątce, podczas gdy Agata nie skończyła jeszcze dwudziestu lat. Tak, musi położyć temu kres dyskretnie, ale teżi stanowczo. Kiedy nadszedł wieczór, nie była w stanie zasiąść sama w olbrzymiej jadalni, kazała więc podać sobie kolację do pokoju. Poprosiła donę Lavinię, by jej towarzyszyła i pomogła w udaniu się na spoczynek. Agatę, pod pretekstem, że nie wygląda zbyt dobrze, wysłała pod opieką Gracchusa na spacer po parku. Ale gdy tylko wspomniała o tym, co ją nurtuje, ochmistrzyni skuliła się w sobie, jak nieopatrznie muśnięta mimoza. – Proszę mi wybaczyć, Wasza Wysokość – powiedziała wyraźnie skrępowana – ale nie mogę obiecać, że zwrócę uwagę Matteo Damianiemu.

– Dlaczego nie? Czy to nie pani zarządza całym domem i służbą? – Tak jest... ale Matteo cieszy się wyjątkową pozycją i nie mogę się wtrącać do tego, co robi. Z trudem toleruje jakiekolwiek wymówki, a poza tym jest zausznikiem Jego Wysokości i tak jak ja służył jeszcze u jego rodziców. Gdybym ośmieliła się na jakąś uwagę, roześmiałby mi się prosto w nos i kazał zająć się swoimi sprawami. – Naprawdę? – zaśmiała się lekko Marianna. – No cóż, ja się tego nie obawiam.... Bez względu na przywileje, jakimi cieszy się ten człowiek. – Och, księżno!... – Proszę go zawołać! Zobaczymy, która z nas ma rację! Agata jest u mnie na służbie, przyjechała ze mną z Francji i nie chcę, żeby jej tu uprzykrzano życie. Proszę iść i przyprowadzić do mnie zaraz administratora. Ochmistrzyni zgięła się w głębokim ukłonie, wyszła, lecz po paru chwilach wróciła sama. Nie mogła nigdzie znaleźć Mattea, twierdziła. Nie było go u księcia ani w innych pomieszczeniach pałacu. Może coś go zatrzymało w Lukce, gdzie często jeździ, a może jakiś dzierżawca... Mówiła bardzo szybko, dodając coraz to nowe szczegóły, jak ktoś, kto bardzo chce być przekonujący, ale im więcej podawała możliwych powodów nieobecności Mattea, tym mniej Marianna jej wierzyła. Coś mówiło młodej księżnej, że administrator jest w pałacu, ale nie chce przyjść... – Jużdobrze – powiedziała wreszcie. – Skoro jest niewidzialny, zostawmy to dziś, zajmiemy się tym jutro. Proszę mu powiedzieć, że

czekam na niego z samego rana... Jeśli się nie zjawi, poproszę księcia... mego małżonka, by mnie wysłuchał! Dona Lavinia nie odpowiedziała, ale była wyraźnie bardzo zmieszana. I gdy zastępując Agatę rozplatała i szczotkowała gęste czarne włosy swej pani, Marianna czuła, że jej ręce, zawsze tak pewne, drżą niespokojnie. Jednak nie czuła dla starszej kobiety litości. Przeciwnie, chcąc choć trochę przeniknąć tajemnicę otaczającą nietykalnego sekretarza, niemal okrutnie przypierała do muru biedną donę Lavinię pytaniami o rodzinę Damianiego, o jego pozycję przy rodzicach księcia i o samych rodziców. Ochmistrzyni jednak robiła takie uniki, wykręcała się i odpowiadała tak wymijająco, że zniechęcona Marianna nie dowiedziawszy się niczego, odesłała ją wreszcie, mówiąc, że położy się sama. Nie każąc sobie tego powtarzać, dona Lavinia z wyraźną ulgą wyszła pośpiesznie z pokoju, jak ktoś doprowadzony do kresu wytrzymałości. Marianna została sama. Nerwowo przemierzyła dwa czy trzy razy pokój, zdjęła szlafrok, zdmuchnęła świece i rzuciła się na łóżko. Jużod samego rana panował sierpniowy upał, a wieczór nie przyniósł ochłody. Gorące powietrze w wielkich komnatach pałacu było ciężkie i duszne i lepiło się do skóry; nie pomagał nawet chłód idący od tryskającej bezustannie wody w fontannach. Marianna wkrótce poczuła, że jest cała mokra. Wyskoczyła żwawo z łoża, odsunęła zasłony i otworzyła na oścież okna, mając nadzieję, że paląca ją gorączka trochę zelżeje. Skąpany w

świetle księżyca ogród wyglądał jak zaczarowany świat, zamieszkany tylko przez szemrzące swe piosenki fontanny. Wielkie drzewa rzucały swe czarne cienie na ciemne trawniki. Z pól znajdujących się za parkiem nie dochodził żaden dźwięk. Zdawało się, że tej nocy przyroda skamieniała i świat zamarł. Oddychając z trudem przez zaschnięte gardło, Marianna chciała podejść do stolika nocnego, na którym stała karafka z wodą, ale zatrzymała się w pół kroku i wróciła do okna. Usłyszała w oddali tupot końskich kopyt. Zrazu cichy odgłos wzmagał się i stawał się coraz wyraźniejszy i głośniejszy. Z zarośli wypadła biała błyskawica. Bystre oko Marianny rozpoznało natychmiast Ilderima, najpiękniejszego, ale i najbardziej narowistego ogiera w stadninie. Ten czystej krwi koń o maści białej jak śnieg odznaczał się niezwykłą urodą, ale był tak kapryśny, że Marianna, mimo swych niemałych umiejętności jeździeckich, nie ośmieliła siego jeszcze dosiąść. Dziecko, które nosiła w łonie, nie pozwalało na tego rodzaju szaleństwa. W mroku dostrzegła ciemną sylwetkę jeźdźca, ale nie rozpoznała w nim nikogo znajomego. Wydawało się jej, że jest wysoki i silny, ale z tej odległości nie widziała nic więcej. Jedno było pewne: nie był to Matteo Damiani ani tym bardziej Rinaldo, ani żaden z koniuszych. W jednej chwili rumak i jeździec przemknęli przez trawnik i zniknęli w ciemnościach drzew. Miarowy stukot kopyt cichł, ażwreszcie umilkł zupełnie. Marianna zdążyła jednak przyjrzeć się z podziwem idealnej postawie czarnego jeźdźca, który zdawał się tworzyć jedno ze swym białym rumakiem. Dumny Ilderim wyraźnie uznawał w nim swego pana.

Mariannie przyszła do głowy pewna myśl, której nie mogła się pozbyć, a która zaczęła ją dręczyć tak, że nie czekając ranka, podeszła do wiszącego przy łóżku dzwonka i pociągnęła tak energicznie, jakby dzwoniła na alarm. Po paru chwilach do pokoju wpadła oszołomiona dona Lavinia w kaftaniku i czepku z rozwiązanymi tasiemkami, wyraźnie spodziewając się najgorszego. Widząc Mariannę stojącą bardzo spokojnie przy łóżku, wydała westchnienie ulgi. – Boże, jak ja się przestraszyłam! Myślałam, że księżna pani zachorowała i że... – Proszę się nie martwić, nic mi nie jest. Naprawdę przykro mi, że panią obudziłam, ale chcę, żeby mi pani odpowiedziała na jedno pytanie... natychmiast... i możliwie bez wykrętów! Płomień świecy, którą trzymała dona Lavinia, zamigotał tak mocno, że ochmistrzyni musiała ją odstawić. – Jakie pytanie, księżno? Marianna wskazała na szeroko otwarte okno, przy którym stała, potem władczym spojrzeniem obrzuciła ochmistrzynię, która w świetle księżyca wyglądała jak odlana z wosku. – Dobrze pani wie, o co chcę zapytać, inaczej nie byłaby pani taka blada! Kim jest mężczyzna, który jak błyskawica przejechał przed chwilą przez ogród? Jechał na Ilderimie, a nie widziałam jeszcze nikogo na grzbiecie tego konia. Proszę odpowiadać! Kto to jest? – Księżno... ja... Biedna kobieta z trudem utrzymywała się na nogach, oparła się o poręcz fotela, ale Marianna podeszła do niej, położyła jej dłoń na

ramieniu i bezlitośnie powtórzyła, rozdzielając wyraźnie sylaby: – Kto to jest? – To... książę Corrado! Marianna odetchnęła z ulgą. Wcale jej to nie zdziwiło. Spodziewała się takiej odpowiedzi, mimo że pojawiały się natychmiast nowe znaki zapytania. A dona Lavinia, bez sił, nie bacząc na etykietę, osunęła się na fotel i ukrywszy twarz w dłoniach zaczęła płakać. W jednej chwili Marianna, targana wyrzutami sumienia na widok jej rozpaczy, przyklękła przy niej, chcąc ją uspokoić. – Proszę przestać. Nie chciałam zrobić pani przykrości moimi pytaniami. Ale proszę zrozumieć, jak trudno mi znieść tę tajemnicę, która otacza mnie od chwili, gdy tu przybyłam! – Wiem... dobrze rozumiem... – wyjąkała dona Lavinia. – Oczywiście... wiedziałam, że zobaczy go pani którejś nocy i zada to pytanie, ale miałam nadzieję... Bóg wie jaką... śe nie zostanę tu długo i go nie zobaczę? – Może... ale to dziecinada, gdyżwcześniej czy później... On prawie co noc jeździ konno, godzinami galopuje na Ilderimie, którego poza nim nikt inny nie dosiada. To jego największa radość... i jedyna, na jaką sobie pozwala! W głosie ochmistrzyni słychać było łkanie. Marianna łagodnie wzięła jej dłonie w swoje i cichutko zapytała: – Czy on nie przesadza z tą surowością wobec siebie, dono Lavinio? Nie jest ani chory, ani ułomny, nie mógłby przecieżjeździć na Ilderimie... Nie ma żadnego widocznego kalectwa. Jest wysoki i pełen życia. Dlaczego zatem kryje się przed wszystkimi, dlaczego skazuje się

na to nieludzkie odosobnienie, dlaczego grzebie się za życia? – Dlatego, że nie może inaczej... Nie może! Proszę mi wierzyć, księżno, że moje biedne dziecko odsunęło się od świata nie przez żadne upodobanie do ponurych tajemnic ani chęć wyróżnienia się. Nie mogło postąpić w inny sposób. – Ale postać, którą dopiero co widziałam, nie miała w sobie nic odpychającego. Wyglądała... normalnie, tak, całkiem normalnie. – Może to... jego twarz nie jest normalna! – To tylko wymówka. Widywałam wielu mężczyzn potwornie wyglądających, o twarzach oszpeconych bliznami. Ich widok był naprawdę trudny do zniesienia, ale oni mimo to żyli w świetle dnia. Widywałam teżludzi noszących coś w rodzaju maski – dorzuciła przypominając sobie Morvana i jego szramy. – Corrado teżnosi maskę, kiedy wychodzi. Uważa, że nawet noc ani peleryna i kapelusz nie zasłaniają go dostatecznie. Ale w dzień sama maska to za mało. Proszę mi uwierzyć, księżno i zaklinam, niech się księżna nie stara go poznać ani zbliżyć do niego. On... on mógłby umrzeć ze wstydu! – Ze wstydu? Dona Lavinia podniosła się z trudem i pomogła wstać Mariannie. Przestała płakać, na jej twarzy malował się teraz wielki spokój. Rozmowa przyniosła jej wyraźnie ulgę. Patrząc prosto w oczy Mariannie, dodała poważnie: – Na moim panu ciąży przekleństwo, które spadło kiedyś na ten dom,

straszne i ciężkie przekleństwo o twarzy anioła. I jedynie dziecko, które Pani mu da, będzie w stanie zdjąć klątwę, nie z Corrada, bo dla niego nie ma ratunku, ale z nazwiska Sant’Anna, które znów zalśni dawnym blaskiem. Dobranoc, Wasza Wysokość. Proszę się postarać zapomnieć o tym, co pani zobaczyła. Marianna, tym razem pokonana, nie nalegała dłużej. Bez słowa pozwoliła odejść doni Lavinii. Czuła się kompletnie wyczerpana, jak po wielkim i bolesnym wysiłku i ogarnęło ją ogromne znużenie. Pochłaniała ją obsesyjnie nie rozwiązana zagadka księcia Corrada. Jej zaostrzona ciekawość, i zawsze odczuwana potrzeba, by otaczać się tylko rzeczami prostymi i zrozumiałymi, popychały ją teraz do najgorszych szaleństw. Myślała na przykład, żeby ukryć się gdzieś na trasie przejazdu tajemniczego jeźdźca, rzucić się pod kopyta Ilderima i zmusić go zatrzymania się, ale coś niewytłumaczalnego ją przed tym powstrzymywało. Może to słowa wypowiedziane przez donę Lavinię: „Mógłby umrzeć ze wstydu... „ – nabrzmiałe takim samym smutkiem, jaki słyszała w głosie dochodzącym z głębi lustra. Chcąc odzyskać utracony spokój i odświeżyć się trochę, podeszła do toaletki obmyć twarz i ręce, skropiła całe ciało wodą kolońską i wróciła do łóżka, ale sen nie przychodził. Nie dopuszczały go do niej upał i kłębiące się w jej głowie myśli. Nadstawiała uszu na odgłosy nocy, nasłuchiwała dalekiego odgłosu końskich kopyt. Ale godziny mijały, a nie dochodził do niej żaden dźwięk. Wyczerpana popadła w letarg, stan nie będący ani jawą, ani prawdziwym snem. Nie spała, a przed jej oczami jak we śnie przesuwały się dziwne obrazy o niewyraźnych, zamglonych kształtach. Zdawało się jej, że z sufitu schodzą namalowane postacie i

tańczą wokół niej szyderczo się wykrzywiając; nachylają się nad nią dziwne kwiaty i zamieniają w ludzkie twarze, a ściany komnaty rozstępują się nagle i ukazuje się w nich jakaś głowa... głowa Mattea Damianiego... Ten ostatni obraz był tak wyraźny, że rozdarł opary snu. Marianna obudziła się z krzykiem, zlana zimnym potem i ze ściśniętym gardłem. Usiadła na łóżku, odrzuciła z twarzy długi wilgotny kosmyk włosów i rozejrzała się dokoła. Wstawał dzień, zalewał jej pokój fiołkoworóżowym światłem zapowiadając czerwony brzask jutrzenki. Z oddali, z wiejskich gospodarstw dochodziło ochrypłe pianie przekrzykujących się kogutów. Z parku szedł chłód i Mariannie w wilgotnej pościeli i lepiącej się do ciała koszuli zrobiło się nagle zimno. Była zdenerwowana złym snem i żeby strząsnąć z siebie jego resztki postanowiła wstać, zdjąć mokrą bieliznę i włożyć szlafrok. Nagle spojrzała na miejsce, z którego w jej koszmarze wyłaniała się głowa Mattea. Ażkrzyknęła ze zdumienia: na ścianie, pod złotą ramą jednego z luster, pojawiła się czarna rysa, rysa, której tam przedtem z pewnością nie było. Bezszelestnie jak kot, boso, z bijącym sercem Marianna podeszła do ściany, skąd poczuła lekki podmuch powietrza. Płyta pod jej ręką ustąpiła cicho, ukazując czarny otwór z wąskimi, krętymi wykutymi w murze schodami prowadzącymi w dół. Nagle wszystko stało się dla niej jasne! To nie było złudzenie! Pogrążona w półśnie naprawdę widziała głowę Mattea Damianiego w tym otworze, ale dlaczego sekretarz księcia

tak się zachowywał? Jaki miał w tym cel? Ile razy ośmielał się nachodzić w ten sposób jej pokój, podczas gdy spała? Od razu przypomniała sobie twarz w lustrze, którą zobaczyła w dzień ślubu. A więc wtedy to teżnie było przywidzenie! On tam był i na wspomnienie jego pożądliwego wyrazu twarzy, Marianna, w której zraniona skromność mieszała się z wściekłością, spurpurowiała. Owładnęła nią zimna pasja. A więc nie starczały mu bezwstydne umizgi do Agaty, ten nędznik ośmielił się wedrzeć do niej, małżonki swego pana, i podglądać ją w samotności! Na co liczył skradając się jak złodziej? Na jaki niedorzeczny gest zdobyłby się któregoś dnia, może nawet dziś rano, gdyby nie odkryła ruchomej płyty, której zapewne w pośpiechu nie zdołał za sobą zamknąć? – Postaram się, żeby mu się odechciało raz na zawsze! – prychnęła. Nie zwlekając, narzuciła pierwszą z brzegu suknię, obuła leciutkie pantofelki, zawiązała szybko ich wstążki i z torby podróżnej wyciągnęła jeden z podarowanych jej przez Napoleona pistoletów, które zabrała ze sobą wyjeżdżając z Paryża. Szybko sprawdziła, czy jest nabity, wsunęła go za pasek i zapaliła świecę. Tak wyposażona zdecydowanie ruszyła w stronę otwartej płyty i weszła na schody. Podmuch powietrza zachwiał płomieniem świecy, ale go nie zgasił. Marianna, osłaniając wolną ręką płomyk, schodziła ostrożnie po wydeptanych stopniach, starając się robić jak najmniej hałasu. Schody nie były długie, prowadziły zaledwie jedno piętro w dół. Wychodziły na tyły domu pod gęstą pokrywą liści maskującą ich wylot. Przez gałęzie Marianna dostrzegła przed sobą spokojne wody nimfeum skąpane w purpurowym blasku jutrzenki. Zauważyła, że Matteo znika w otworze

groty znajdującej się w centrum kolumnady i postanowiła ruszyć za nim w pościg. Zdmuchnęła świecę i ukryła ją pod drzewem, żeby wziąć w drodze powrotnej. Nie wiedziała, co administrator zamierza, ale zdawała sobie sprawę, że zostanie tam schwytany jak w pułapkę, z której nie będzie mógł uciec. Znała bowiem grotę, zwiedzała ją z ojcem chrzestnym. W czasie upałów było to bardzo przyjemne miejsce, bo nad basenem nimfeum, który wchodził do jej wnętrza, można było odpocząć na rozłożonych z iście orientalnym przepychem dywanach i poduszkach pośród skalnych ścian pokrytych jedwabnymi tkaninami. Marianna ruszyła lekko w ślad za administratorem, pobiegła wzdłuż kolumnady i dotarła do otworu groty. Tu zawahała się chwilę, przywarła do skalnego występu i wyciągnęła pistolet. Potem bardzo powoli posunęła się do przodu, weszła do środka... i wydała okrzyk zdumienia: w grocie nie było nikogo, a uchylona draperia na jednej ze ścian odsłaniała wejście do tunelu, który musiał biec pod wzgórzem, gdyżna jego końcu widać było dzienne światło. Bez wahania, mocniej tylko zaciskając rękę na broni, Marianna zagłębiła się w dość szeroki korytarz, którego dno, wysypane drobniutkim piaskiem, było miłe dla stóp i doskonale tłumiło odgłos kroków. Jej złość zamieniała się stopniowo w podniecenie podobne do tego, które odczuwała w Selton podczas polowania na lisa. Wiedziała jednak, że lis, którego dziś ściga, może okazać się niebezpiecznym drapieżnikiem i świadomość bliskiego niebezpieczeństwa dodawała jej odwagi. Przemknęło jej przez myśl, że może przy okazji przybliży ją to

do rozwiązania zagadki rodu Sant’Anna. Dotarła do końca podziemnego korytarza i przylgnęła do skały. Przed jej oczyma roztoczył się niezwykły widok. Tunel wychodził na niewielką, wąską polankę między dwoma urwiskami, zamkniętą z obu stron krzakami i gęstą roślinnością leśną. W jej głębi między skalistymi murami porośniętymi kolczastymi jeżynami i pnączami stały liczne posągi, które zastygłe z szaloną gestykulacją potęgowały posępne wrażenie, jakie wywierały ruiny wypalonego budynku, zajmujące środek polany. Została po nim tylko sterta trzonów sczerniałych kolumn, zwalonych kamieni, połamanych rzeźb, po których pięły się natrętne jeżyny i czarny bluszcz o cierpkim zapachu. Pożar, który kiedyś tu szalał, musiał być niezwykle gwałtowny, gdyżdo tej pory skały i resztki murów nosiły długie czarne ślady płomieni. Na gruzach, wśród pustki wznosił się cudem ocalony posąg, który lśniąc czystą bielą marmuru zdawał się panować nad tym królestwem. Marianna wstrzymała oddech zafascynowana tym, co zobaczyła. Na najwyższym stopniu schodów, niezgrabnie ułożonych na kupie gruzów, klęczał pochylony Matteo Damiani i oburącz obejmował nogi posągu. Marianna nie widziała jeszcze nigdy tak pięknej i niezwykłej rzeźby. Przedstawiała ona nagą stojącą kobietę naturalnej wielkości, o urodzie tak nieskazitelnej i zmysłowej, że ażdiabolicznej. Z ramionami odrzuconymi do tyłu, z głową odchyloną jakby pod ciężarem rozpuszczonych włosów, kobieta z zamkniętymi oczyma i wpółotwartymi ustami – kobieta wyglądała tak, jakby oddawała się

jakiemuś niewidzialnemu kochankowi. Sztuka rzeźbiarza oddała z niebywałą precyzją najdrobniejsze szczegóły ciała kobiecego, ale prawda, z jaką wyrył na tej twarzy, z zamkniętymi oczami i nabrzmiałymi rozkoszą wargami, miłosną ekstazę graniczącą z bólem, była wręcz przerażająca. Marianna, wstrząśnięta tym nazbyt dosłownym obrazem pożądania, pomyślała, że artysta musiał kochać swą modelkę miłością gorącą i pełną oddania. Promień wstającego właśnie słońca prześlizgnął się po grzbiecie wzgórza i padł na posąg. Pod wpływem tej pieszczoty zimny marmur rozgrzał się i zaczął lśnić. Na gładkim nieczułym kamieniu, delikatniejszym od ludzkiej skóry, zapaliły się złotawe refleksy i Mariannie przez chwilę zdawało się, że rzeźba ożyła. Jednocześnie jej oczom ukazał się niewiarygodny widok. Matteo podniósł się z klęczek, wszedł na cokół posągu i wziął marmurową kobietę w objęcia. Z obłąkańczą pasją całował, jakby chciał je rozgrzać, jej zimne usta, które poddawały mu się zupełnie naturalnie; szeptał przy tym bez przerwy jakieś słowa bez związku, gdzie obelgi mieszały się z zaklęciami miłosnymi. Tworzyły one dziwną litanię, w której złość przeplatała się z miłością i najbardziej wyuzdanymi wyrazami pożądania. Jego ręce gorączkowo pieściły marmurowe ciało, które w ciepłym świetle poranka zdawało się drżeć pod ich dotykiem. Ta miłosna scena z posągiem była tak niezwykła, że Marianna przejęta grozą skryła się w ciemnościach tunelu zapominając, że przyszła tu, by zdemaskować tego człowieka i postraszyć go. Pistolet, niepotrzebny teraz, drżał w jej ręce, więc wsunęła go znów za pasek.

Matteo był szaleńcem. Nie mogło być innego wytłumaczenia jego niesamowitego zachowania. Marianna nagle poczuła strach. Była sama z obłąkanym mężczyzną w kryjówce, o której istnieniu większość mieszkańców pałacu mogła wcale nie wiedzieć. Nawet jej broń wydawała się śmieszna. Matteo z pewnością odznaczał się niezwykłą siłą. Gdyby ją tu zobaczył, mógłby się na nią rzucić i zaatakować, a ona nie zdołałaby się obronić. Albo, musiałaby go zabić... a tego nie chciała robić. Śmierć, którą niechcący zadała Ivy St. Albans, zanadto jej cały czas ciążyła. Usłyszała, że Matteo w swym szaleństwie przysiągł swej nieczułej kochance, że powróci tej nocy. – W nocy będzie pełnia księżyca, przekonasz się, diablico, że niczego nie zapomniałem – wyrzucił z siebie. Serce Marianny zabiło żywiej. Administrator szykował się do odejścia, mógł ją tu spostrzec... Nie czekając ani chwili dłużej, rzuciła się do ucieczki. Przebiegła przez korytarz, grotę i nimfeum jak ścigany zając, wpadła na schody, ale odwróciła się, by jeszcze raz zza gęstych liści, rzucić za siebie okiem. Była najwyższa pora, bo Matteo wynurzył się z groty i Marianna kolejny raz pomyślała, czy aby nie śni. Mężczyzna, którego przed sekundą unosił miłosny szał, teraz szedł spokojnie ścieżką między kolumnami a wodą, z rękami splecionymi z tyłu, z przyjemnością wdychał świeży zapach wiatru igrającego w jego siwych włosach. Wyglądał jak ktoś, kto korzystając z porannego chłodu udał się na przechadzkę po wilgotnym od rosy parku przed czekającym go ciężkim dniem pracy... Marianna żwawo wspięła się po schodach, przeszła przez otwór w

ścianie, ale zanim zamknęła go za sobą, sprawdziła dokładnie jego mechanizm na zewnątrz i wewnątrz. Płytę można było odsuwać z obu stron: służył temu specjalny uchwyt przy schodach, a w jej komnacie wgłębienie w jednej z pozłacanych ram. Ponieważzbliżała się pora, kiedy Agata przynosiła jej filiżankę herbaty, Marianna pośpiesznie ściągnęła suknię i pantofle i wślizgnęła się do łoża. Za żadną cenę nie chciałaby, żeby pokojówka, dostatecznie jużwystraszona, dowiedziała się o jej porannej eskapadzie. Z głową wciśniętą w poduszki usiłowała spokojnie pomyśleć, chociaż nie było to wcale łatwe. Przejście w ścianie, świątynia na polance, posąg i wreszcie szaleństwa Matteo mogłyby wstrząsnąć osobą o wiele silniejszych nerwach. A jeszcze ta zagadkowa i groźnie brzmiąca zapowiedź spotkania, które administrator wyznaczył swej kamiennej kochance. Co znaczyły jego dziwne słowa? O czym nie zapomniał? Co miał zamiar zrobić tej nocy w ruinach? I najważniejsze, czym była ta budowla, na której zgliszczach królował marmurowy posąg? Pałacykiem? Świątynią? Jaki kult uprawiano w niej niegdyś i uprawia się jeszcze dziś? Jaki ciemny i obłąkany rytuał miał tam odprawić Matteo tej nocy? Pytania te kłębiły się w głowie Marianny, która nie mogła jednak znaleźć na nie żadnej odpowiedzi. Pomyślała najpierw, że jeszcze raz przepyta donę Lavinię. Nie bardzo jednak chciała sprawiać jej swą dociekliwością ból, a biedna kobieta mogła jeszcze nie dojść do siebie po przesłuchaniu z ostatniej nocy. Poza tym, było bardzo prawdopodobne, że ochmistrzyni nie wie nic o tajemniczej bogini, której Matteo składał

po kryjomu ofiary ani o jego szaleństwie... A czy sam książę zdawał sobie sprawę, czemu poświęca się nocami jego sekretarz? A gdyby wiedział, czy zgodziłby się odpowiedzieć na pytania Marianny, zakładając oczywiście, że udałoby jej się uzyskać u niego posłuchanie? Najlepszym wyjściem będzie chyba rozmowa z samym Matteo, z zachowaniem oczywiście niezbędnych środków ostrożności. Zresztą czy poprzedniego dnia nie kazała doni Lavinii przysłać go z samego rana? – Zobaczymy! – mruknęła przez zęby. Podjąwszy taką decyzję, Marianna przełknęła jednym haustem gorącą herbatę, przyniesioną jej przez pokojówkę, przystąpiła do porannej toalety i kazała się ubrać. Zapowiadał się kolejny upalny dzień, wybrała więc jasnożółtą suknię z muślinu, przystrojoną białymi margerytkami, i takie same pantofelki. Sądziła, że jeśli ubierze się w jasne, wesołe kolory, szybciej ochłonie po strasznych wydarzeniach, których była świadkiem ostatniej nocy. Udała się do małego saloniku przylegającego do jej sypialni, gdzie kazała wprowadzić administratora, który, o czym zawiadomiła ją dona Lavina, czekał na jej rozkazy. Usiadła przy małym sekretarzyku i spojrzała na wchodzącego mężczyznę starając się nie okazać wstrętu, jaki w niej budził. Zbyt świeżo i dobrze pamiętała jeszcze scenę na polance, by ukryć niesmak, ale jeśli chciała się czegoś dowiedzieć, powinna się opanować. Matteo Damiani nie wyglądał zresztą na wzburzonego i Marianna widząc go w postawie pełnej szacunku mogłaby przysiąc, że jest to wzór służącego, a nie nikczemnik zdolny do wkradania się chyłkiem do jej pokoju, gdy bezbronna leżała pogrążona we śnie.

Aby dodać sobie pewności siebie i powstrzymać drżenie rąk, młoda kobieta ujęła w rękę długie gęsie pióro i z roztargnieniem zaczęła się nim bawić. Ponieważmilczała, Matteo zaczął rozmowę: – Wasza Wysokość mnie wzywała? Podniosła na niego obojętny wzrok. – Tak, signor Damiani, wzywałam pana. Pan zarządza majątkiem i sądzę, że z tego tytułu wszystko w nim musi być panu doskonale znane. – I ja sądzę, że znam tu wszystko na wylot – odpowiedział z nikłym uśmiechem. – Zatem będzie pan mnie mógł oświecić. Wczoraj popołudniu upał był tak nieznośny, że nawet w ogrodach brak było powietrza. Poszłam więc szukać chłodu i schronienia w grocie obok nimfeum... Przerwała na chwilę. Nie spuszczała jednak oka z administratora i wydało jej się, że zacisnął swe grube wargi. Z udawaną nonszalancją sączyła dalej słowo po słowie: – Zauważyłam, że w jednym miejscu tkanina nieco odstaje od ściany poruszana lekkim prądem powietrza, podeszłam do niej i zobaczyłam, że zakrywa otwór w skale. Nie byłabym kobietą, gdybym nie była ciekawa, weszłam tam zatem i na końcu tunelu odkryłam ruiny spalonego budynku. Całkiem świadomie nie wspomniała nic o posągu, ale tym razem była pewna, że Matteo pobladł pod opalenizną. Z pociemniałymi nagle oczyma wyszeptał: – Rozumiem! Czy mogę powiedzieć Waszej Wysokości, że książę nie byłby zadowolony, gdyby się dowiedział, że Wasza Wysokość odkryła tę

małą świątynię. To temat zakazany i byłoby lepiej, żeby pani... – Ocenę, co jest dla mnie korzystne proszę mnie zostawić, signor Damiani. Rozmawiam z panem, bo nie mam najmniejszego zamiaru pytać o to mojego... małżonka, tym bardziej że temat ten jest mu niemiły. Ale pan odpowie na moje pytania. – Dlaczego miałbym to zrobić? – rzucił impertynencko administrator, wyraźnie nad sobą nie panując. – Dlatego, że czy chce pan tego, czy nie i bez względu na to, czy się to panu podoba, jestem księżną Sant’Anna... – Nie powiedziałem... – Proszę, żeby mi pan nie przerywał. Proszę posłuchać: kiedy zadaję jakieś pytanie, żądam, by mi na nie odpowiedziano. Wie o tym cała moja służba – dodała, akcentując specjalnie słowo „służba”. – Pan teżsię musi tego nauczyć. Poza tym nie bardzo rozumiem, co mogłoby pana powstrzymywać przed odpowiedzią. Jeżeli to miejsce ma pozostać nieznane, jeżeli jest ono źródłem bolesnych wspomnień dla księcia, dlaczego nie zamurował pan przejścia? – Jego Wysokość nie wydał takiego rozkazu. – A pan oczywiście zawsze wykonuje tylko rozkazy księcia, prawda? – zapytała ironicznie. Zesztywniał cały, ale wyglądało, że pogodził się ze swą porażką. Utkwił lodowate spojrzenie w oczach młodej kobiety. – No cóż! Jestem na rozkazy Waszej Wysokości. Marianna, zadowolona z odniesionego zwycięstwa, pozwoliła sobie na luksus uśmiechu.

– Dziękuję panu. Proszę mi tylko powiedzieć, co to była ta „mała świątynia”... a przede wszystkim, kim była kobieta uwieczniona w tym wspaniałym i niezwykłym posągu wznoszącym się w ruinach. I niech mi pan nie mówi, że to antyk, bo nie uwierzę. – Dlaczego miałbym kłamać? To posąg doni Lucindy, babki naszego księcia. – Czyjej strój, jak na babkę, nie jest trochę... skąpy? U nas we Francji nieczęsto rzeźbi się nie ubrane kobiety. – Ale rzeźbi się tam siostry cesarza – wykrzyknął w odpowiedzi. – Czy księżniczka Borghese nie kazała Canovie uwiecznić dłutem swej urody w marmurze? Dona Lucinda zrobiła to samo. Nawet nie wyobraża sobie pani, jaka ona była piękna! Była przerażająco, wręcz nie do zniesienia piękna! I umiała z tego korzystać iście po diabelsku. Widziałem, jak mężczyźni czołgali się u jej stóp, wariowali i zabijali się dla niej... I to wtedy, kiedy jużdawno skończyła czterdzieści pięć lat! Ale ona była opętana przez diabła! Jak potok, który przerwał tamę, Matteo mówił teraz, jak gdyby nie mógł przestać, a Marianna zapominając na chwilę o swej odrazie i pretensjach, słuchała go zafascynowana. Spytała tylko cicho: – Pan ją znał? Odpowiedział skinieniem głowy, że tak, ale odwrócił wzrok zawstydzony nieruchomym spojrzeniem młodej kobiety, a potem ze złością wyrzucił z siebie: – Miałem osiemnaście lat, kiedy umarła... spłonęła, spaliła się żywcem w tej świątyni, którą kazała w szaleństwie zbudować na swą

chwałę. Przyjmowała w niej kochanków, dobieranych prawie zawsze spośród wieśniaków, górali lub marynarzy, gdyżz jej obsesją na temat własnej osoby mogło się równać tylko jej opętanie miłością. – Ale... dlaczego wybierała prostych mężczyzn? Odwrócił się gwałtownie w stronę Marianny z opuszczoną głową, jak szarżujący byk, i młoda kobieta zadrżała na dźwięk jego głosu, w którym brzmiały echa piekielnych ogni, które, jak się domyślała, rozpaliła w nim Lucinda. – Dlatego, że mogła się ich potem pozbyć bez śladu i nikt jej o nic nie pytał. Mężczyzn dobrze urodzonych i tych, którzy wiedzieli jak jej się podobać, zatrzymywała, pewna, że będą jej posłuszni jak niewolnicy szczęśliwi ze swego poddaństwa, którzy nie potrafią żyć inaczej. Ale iluż młodych chłopców zniknęło bez śladu po jednej miłosnej nocy, gdy całą swą młodość i żar oddali tej nienasyconej wilczycy. Nikt... nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić, jaka to była kobieta. Umiała budzić w ludziach najgorsze instynkty, najstraszniejsze szaleństwo i była szczęśliwa, kiedy miłość kończyła się śmiercią. Może legenda mówi prawdę... – Legenda? – Mówiono, że swą nieprzemijającą urodę zawdzięczała paktowi z diabłem. Któregoś wieczoru, gdy niespokojnie przyglądała się sobie w jednym z luster, zauważyła pięknego młodzieńca ubranego w czerń, który w zamian za duszę zaofiarował jej trzydzieści lat niedościgłej urody, trzydzieści lat panowania i przyjemności. Zgodziła się. Czas mijał. Okazało się jednak, że dała się oszukać. Nie minęło trzydzieści lat, kiedy służący znaleźli któregoś ranka jej szkielet rojący się od robactwa. PonieważMarianna uniosła się na te słowa z okrzykiem obrzydzenia, dodał z lekceważącym uśmiechem:

– To tylko legenda, księżno! Prawda była zupełnie inna. Jak pani powiedziałem, dona Lucinda zginęła w pożarze, który zniszczył świątynię... a który sama własnoręcznie wznieciła tej nocy, której dostrzegła zmarszczkę w kąciku ust. Z pewnością zapyta mnie pani, dlaczego wybrała taką okrutną śmierć? Odpowiem na to, że nie chciała, by jej wspaniałe ciało, które tak wielbiła, rozkładało się powoli w ziemi, by zaznało koszmaru gnicia. Wolała unicestwić je w płomieniach!... To była straszna noc... Ogień szalał z hukiem, a jego płomienie widać było z tak daleka, że przerażeni wieśniacy jeszcze dziś przysięgają że to piekło otworzyło się przed nią... Mam jeszcze w uszach jej krzyk agonii... jak wycie wilczycy!... Ale wiem, że ona nie przepadła bez śladu! Ona wciąż żyje! – Co pan chce przez to powiedzieć? – wykrzyknęła Marianna z trudem pokonując grozę. Matteo spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. Na jego wargach błąkał się uśmiech, odsłaniając pożółkłe, mocne zęby. Po chwili podjął tajemniczym tonem, jakby wypowiadał jakieś potężne, magiczne zaklęcia: – Ona cały czas krąży po tym domu... po ogrodach... po pani pokoju, w którym obracała się niegdyś naga przed lustrami, porównując bez przerwy swą urodę z urodą posągu, który kazała wyrzeźbić... Sprowadziła przekleństwo na ten dom i czuwa teraz nad nim... Ono jest jej zemstą... Nie przeszkodzi jej pani! Niespodziewanie zmienił ton i zapytał niemal służalczo: – Czy chce się pani jeszcze czegoś dowiedzieć, księżno? Marianna siłą woli wróciła do rzeczywistości, wyrywając się ze

stanu, do jakiego doprowadził ją sekretarz. Poczerwieniała mocno pod jego zuchwałym, taksującym ją dokładnie spojrzeniem i postanowiła odpowiedzieć ciosem na cios. Patrząc na niego z góry odparła: – Tak. Czy pan teżbył kochankiem tej kobiety... skoro tak lubowała się w mężczyznach z ludu? Bez najmniejszego wahania odpowiedział tryumfująco: – Ależ... tak, księżno... i proszę mi wierzyć, nigdy nie zapomnę spędzonych z nią chwil! Nie będąc w stanie dłużej powstrzymać oburzenia, by nie zdradziło jej drżenie głosu, wolała bez słowa dać mu do zrozumienia, że jużgo nie potrzebuje. Ale kiedy została sama, załamała się i długo siedziała przygnębiona starając się zapanować nad rodzącą się w niej paniką. Ta piękna posiadłość, gdzie na chwilę odnalazła spokój i cichą radość, zdała jej się teraz zatruta, zbrukana, zniszczona wspomnieniem kobiety, która wywarła na niej swe niezatarte demoniczne piętno. Wspominając sylwetkę ciemnego jeźdźca dosiadającego Ilderima, szlachetny obraz konia i jego pana, czuła, że przepełnia ją litość. Była bowiem przeświadczona, że między księciem a przekleństwem, które na nim ciążyło, toczy się ciągła, przegrywana i wciążponawiana walka. Musiała odwołać się do swego rozumu, by nie kazać natychmiast pakować rzeczy, podstawić powozu, by jednym słowem nie uciec bezzwłocznie do Francji. Nawet w szmerze fontanny słyszała teraz ukryte groźby... Obiecała jednak kardynałowi, że zaczeka na niego... była teżdziwna obietnica, którą Matteo złożył cieniom Lucindy. Marianna chciała się dowiedzieć, co znaczyła, by w razie potrzeby coś zrobić... Może

egzorcyzmami udałoby się raz na zawsze przepędzić demona prześladującego ród Sant’Anna? Jej błądzące spojrzenie zatrzymało się na herbie rodowym wyhaftowanym na oparciu fotela i odkryła w nim nagle symboliczne znaczenie. śmija i jednorożec! Jadowity, pełzający, poruszający się cicho jak śmierć gad i piękne, skąpane w świetle, śnieżnobiałe zwierzę z legendy... Ich walka musi się skończyć, zanim jej dziecko przyjdzie na świat. Nie chciała, by panowało nad królestwem Lucindy. Obudził się w niej instynkt macierzyński. Nie dopuszczała do siebie myśli, że najmniejszy nawet cień mógłby paść na życie jej dziecka. Ażeby tak się nie stało, ona, Marianna, musi rozprawić się z demonami. Tego wieczoru odkryje, jakie to więzy łączą Mattea z tą zmarłą i potępioną kobietą, nawet gdyby miała zaryzykować własne życie. Potem, choćby nawet musiała zwrócić się do swego niewidzialnego małżonka, postąpi tak, jak jej nakaże sumienie. Ale z powrotem nocy, która spowiła pałac i ogrody, heroiczne zamiary Marianny rozpłynęły się z bardzo prostego powodu: ogarnął ją strach, jakiego do tej pory nigdy nie odczuwała, prymitywny strach przed ciemnościami kryjącymi nieznane niebezpieczeństwa. Znała już szatański posąg i tę naznaczoną złem polanę, więc myśl, że miałaby tam wrócić i zobaczyć je raz jeszcze, przejmowała Mariannę grozą. Nigdy jeszcze nie bała się tak strasznie, nawet po ucieczce Francisa Cranmere’a. Obawiała się wtedy o swoje życie, ale Francis w końcu był tylko człowiekiem, Lucinda natomiast była wcieleniem niewidzialnych mocy nie z tego świata. Prawie przez cały dzień nie wychodziła ze swego pokoju, tak bardzo

lękała się, że spotka gdzieś zarządcę. Dopiero po południu, gdy przez okno zobaczyła, że Matteo idzie w kierunku szerokiej drogi, udała się do stajni. Tam długo przypatrywała się Ilderimowi, jakby jakiś znak na pięknym ogierze mógł dać jej klucz do tajemnicy otaczającej jego pana. Ale nie znalazła odpowiedzi na żadne z dręczących ją pytań. Nie pytała o nic Rinalda, który ze zdumieniem obserwował długie sam na sam księżnej z koniem. Miał jużdla niej pewien szacunek i nie chciała natarczywym wypytywaniem wprawiać go w zakłopotanie, jako że na pewno był wierny i oddany swemu panu. Powróciwszy do swej komnaty, Marianna czekała na przyjście nocy, nie mogąc podjąć żadnej decyzji. Jej zaostrzona ciekawość kazała jej wracać na polankę, do ruin pogańskiej świątyni, ale opowieść Mattea o Lucindzie przejęła ją tak niewyobrażalnym wstrętem, że nie chciała widzieć ani posągu rozwiązłej kobiety, ani jego fanatycznego wyznawcy. Zjadła skromną kolację, po której kazała szybko posprzątać, potem z pomocą pokojówek przebrała się w strój nocny, ale nie położyła się. Przepych sypialni i wystawność łoża budziły w niej teraz grozę. Zdawało jej się, że tu teżwidzi posąg i nie śmiała spojrzeć w lustro ze strachu, że zobaczy w nim zjawę wenecjanki. Pomimo wciążpanującego upału, dziecinny strach kazał jej pozamykać szczelnie okna i zasunąć zasłony. W głębi duszy czuła dla siebie politowanie, ale strach był silniejszy. Długo przypatrywała się ruchomej płycie w ścianie, wreszcie ustawiła przy niej barykadę ze stolików i krzeseł, a na jej szczycie umieściła ciężkie metalowe kandelabry, żeby ktoś, kto miałby ochotę wejść tamtędy, musiał narobić piekielnego hałasu.

Odesłała Agatę i poprosiła jeszcze donę Lavinię, żeby wezwała do niej Gracchusa. Chciała, żeby stangret spędził tę noc na materacu w korytarzyku łączącym jej sypialnię z pokoikiem Agaty, ale on, nieświadomy jej strapień, poszedł w odwiedziny do mieszkającego na granicy majątku Rinalda, z którym zdążył się zaprzyjaźnić. Marianna musiała więc sama walczyć z lękiem, lękiem, który w ciągu dnia sto razy podszeptywał, by wyciągnęła rękę do dzwonka, i kazała przygotować powóz. W dzień jej silna wola pokonała strach, ale teraz czekała na nią pełna niebezpieczeństw noc. Tych kilka godzin, które dzieliły ją od świtu, będzie trwać całą wieczność. „Byłoby najlepiej, gdybym głęboko zasnęła – powiedziała sobie – nie kusiłby mnie wtedy powrót na polankę... „ Z tym postanowieniem poprosiła donę Lavinię, żeby przyrządziła napój z ziół, który tak jej pomógł pierwszej nocy w pałacu. Jednak gdy podniosła filiżankę do ust, odstawiła ją zaraz na stoliczek, nie pijąc ani łyka. A jeśli zaśnie tak głęboko, że nie usłyszy nawet walących się mebli ustawionych przy otworze w ścianie, gdy?... Nie, niech ta noc będzie koszmarem, ale ona musi przez cały czas zachować przytomność umysłu. Ze smętnym westchnieniem położyła oba pistolety przy łóżku, wzięła książkę, wyciągnęła się wygodnie i usiłowała czytać. Czytała powieść pana de Chateaubrianda – wzruszającą historię miłości dwojga młodych Indian: Szaktasa i Atali. Jej lektura sprawiała do tej pory Mariannie wielką przyjemność, ale tego wieczoru nie mogła się na niej skupić. Jej umysł błądził daleko od rzeki Meschacebe, wokół tej polany, gdzie miało się dziać Bóg jeden wie co. Powoli, perfidnie do jej głowy znowu wkradała się ciekawość. Wreszcie Marianna odrzuciła książkę.

– Tak być nie może! – powiedziała na głos. – Jeszcze trochę, a oszaleję. I wyciągając rękę, chwyciła sznur dzwonka, który odzywał się w pokoju Agaty, i pociągnęła. Pomyślała, że zaprosi pokojówkę na noc do swej sypialni. Gdy będą razem, łatwiej jej będzie zapanować nad strachem i ciekawością, a wylękniona Agata będzie zachwycona mogąc zostać przy boku swej pani. Marianna czekała na próżno. Wiele razy szarpała sznur, ale nikt nie przychodził. Sądząc, że dziewczyna, być może, wypiła zioła ochmistrzyni, Marianna wstała z łóżka, owinęła się w batystowy szlafroczek, na nogi wsunęła pantofelki i udała się do pokoiku Agaty. Zapukała cicho do drzwi, spod których widać było smugę światła, lecz nie słysząc odpowiedzi, przekręciła gałkę i weszła. W pokoju nie było nikogo. Na nocnym stoliku stała paląca się świeca. Łóżko było puste, a zrzucona na podłogę pościel wyglądała tak, jakby pokojówka wstając ściągnęła ją za sobą. Marianna zaniepokojona podniosła wzrok na wiszący przy łóżku dzwonek, który łączył oba pokoje. Wydała okrzyk zdziwienia pomieszanego ze złością: do dzwonka ktoś wepchnął kawałek materiału, by stłumić jego dźwięk. Tego jużbyło za wiele! A więc Agata nie tylko wyszła nocą ze swego pokoju, ale bezczelnie przytłumiła głos dzwonka? No i dokąd poszła? Z kim chciała się spotkać? Gracchus był przecieżu Rinalda... Z innymi lokajami nie zadawała się wcale, gdy Marianny nie było w pobliżu, trzymała się kurczowo spódnicy doni Lavinii, jedynej osoby w pałacu, do której miała pełne zaufanie. A jeśli

chodzi o... Marianna chciała jużwrócić do siebie, ale przystanęła w progu, jeszcze raz podeszła do łóżka i w zamyśleniu przyjrzała się dziwnie porozrzucanej pościeli. Zwieszała się w taki sposób, jakby dziewczynę ktoś uniósł z łóżka. Gdyby Agata wstała sama, prześcieradła by wyglądały inaczej. Natomiast, kiedy podnosi się nieruchome ciało... Marianna poczuła nagły ucisk serca. Przerażająca myśl zaświtała jej w głowie. Ten unieruchomiony dzwonek, porozciągana pościel, paląca się jeszcze świeca... a także pusta filiżanka na stoliku nocnym, z której unosił się jeszcze charakterystyczny zapach ziół... przemieszany z innym, delikatniejszym zapachem... Agata nie opuściła pokoju o własnych siłach. Ktoś ją stąd wyniósł. Marianna bała się pomyśleć, kto to mógł być. Nie miała jużżadnych wątpliwości. Razem z nimi uleciał też dręczący ją cały wieczór strach. Wróciła biegiem do sypialni, usunęła barykadę broniącą dostępu do tajnego przejścia, przepasała szarfą rozwiewający się szlafroczek, w jedną rękę wzięła świecę, w drugą pistolet, drugi pistolet zatknęła za pasek i ruszyła odkrytą rano drogą. Tym razem jednak przebiegła ją szybko, bez wahania, gnana złością, nie bacząc na zwykłą ostrożność i instynkt bezpieczeństwa. Na dole świecę zdmuchnął wiatr, który podniósł się wieczorem, a z którego Marianna nie zdawała sobie sprawy za szczelnie zamkniętymi oknami. Zrobiło się znacznie chłodniej. Wdychając z rozkoszą słodkie, jużnie duszne powietrze, pomyślała, że gdzieś pewnie pada deszcz. Była pełnia księżyca, więc noc była jasna, ale szybko przelatujące chmury

przesłaniały od czasu do czasu wielką srebrzystą kulę. Park ożył, rozbrzmiewał szmerem liści i poruszających się gałązek. Marianna zdecydowanie zagłębiła się w grotę, przeszła przez nią w mgnieniu oka, ale w tunelu prowadzącym pod wzgórzem zwolniła, żeby nikt nie usłyszał jej kroków. U jego wylotu zobaczyła oświetloną czerwonym blaskiem polanę. W tunelu był zimny przeciąg i Marianna drżąc, mocniej otuliła się cieniutkim batystowym peniuarem. Gdy zbliżała się do wyjścia, serce zaczęło jej szybciej bić, ale ścisnęła pewnie broń w ręku, przylgnęła do skały i odważyła się wychylić głowę na zewnątrz. Wydawało jej się, że przeniosła się w inne czasy, że z epoki napoleońskiej tętniącej życiem, pełnej wrzawy, namiętności i chwały, wpadła w najgłębsze, najczarniejsze mroki średniowiecza. U stóp posągu, oświetlonego płomieniem dwóch wysokich, czarnych woskowych świec i ogniem palącym się w dwóch czarach, nad którymi unosił się gryzący dym i dziwne czerwone błyski, na ruinach stało coś w rodzaju ołtarza. Widniała na nim naga postać kobieca, z pewnością nieprzytomna, gdyżleżała całkiem nieruchomo, mimo że nie była przywiązana. Na małej płytce umieszczonej na jej brzuchu stała waza o kształcie zbliżonym do kielicha. Ze zdumieniem i grozą Marianna rozpoznała Agatę. Było tak cicho, że wstrzymała oddech, jakby w obawie, że najmniejszy nawet szmer wywoła najstraszniejszą katastrofę. Przed leżącą bez ruchu Agatą klęczał Matteo. Marianna z trudem go rozpoznała. Miał na sobie długą czarną, rozchyloną na piersiach tunikę, której brzegi obszyte były haftem przedstawiającym dziwne znaki. W jego siwych włosach połyskiwała złota przepaska. Nie był to już

milczący sekretarz księcia Sant’Anna, lecz nekromanta odprawiający jakąś nieczystą, pradawną liturgię. Marianna usłyszała, jak zaczął recytować po łacinie jakieś modlitwy i nie miała jużżadnych wątpliwości, czego była świadkiem. „Czarna msza!” – pomyślała przejęta zgrozą, a jej wzrok przesuwał się z klęczącego mężczyzny na posąg, który w tym złowrogim oświetleniu wyglądał jak skąpany we krwi. Marianna czytała o tej ohydnej ceremonii w zakurzonej księdze, którą odkryła kiedyś w czeluściach biblioteki w Selton. Za chwilę, po zakończeniu swej bluźnierczej modlitwy Mateo złoży wybraną ofiarę swej bogini, która tu zastępowała samego Szatana. Najpierw ją posiądzie, a potem zamorduje na jej ciele jakieś zwierzę, na co wskazywał długi nóż, którego ostrze lśniło złowieszczo u stóp Lucindy. Albo zamorduje samą Agatę... Co wydawało się najbardziej prawdopodobne, ponieważna polance nie było śladu innej żywej istoty. Matteo wpadł teraz w trans. Wyrzucał z siebie niezrozumiałe słowa, które zlewały się w pomruk napawający Mariannę przerażeniem. Oczami rozszerzonymi grozą zobaczyła, jak wstaje, zdejmuje wazę, którą postawił obok siebie, pokrywa pocałunkami ciało nieprzytomnej, młodej kobiety i chwyta za nóż. Marianna zobaczyła nagły błysk. Jej strach natychmiast gdzieś uleciał. Opuściła swe schronienie w tunelu, wybiegła na polanę, przeszła parę kroków, podniosła ramię, wycelowała i z zimną krwią wystrzeliła. Detonacja wypełniła powietrze. Matteo podskoczył, wypuścił nóżi

rozejrzał się dokoła błędnym wzrokiem. Marianna celowała w posąg, więc nie zraniła zarządcy, który jednak wydał przerażający jęk na widok okaleczonego podbródka Lucindy. Jak oszalały chciał się na nią rzucić, ale lodowaty głos Marianny osadził go na miejscu. – Niech się pan nie rusza! – powiedziała, odrzucając niepotrzebny już pistolet i sięgając po drugi. – Mogłabym pana zabić, ale nie chcę pozbawiać księcia takiego dobrego sługi. Jeśli mnie pan nie posłucha, do pana dyspozycji mam jeszcze jedną kulę. A przekonał się pan, że nie chybiam. Oszpeciłam jużpańską piekielną kochankę, a następna kula trafi w pana głowę. Niech pan weźmie stąd Agatę i zaniesie ją do jej sypialni... To rozkaz i nie będę go powtarzała! Matteo jednak zdawał się jej nie słyszeć. Z oszalałym wzrokiem i wykrzywioną twarzą czołgał się na czworakach po ruinach, usiłując wstać na nogi. Nie czuł ostrych kamieni ani kolców jeżyn. Wyglądał, jakby cały czas był w transie. Gdy zbliżył się do niej, Marianna przeraziła się na myśl, że aby obronić się przed tym człowiekiem, któremu szaleństwo dodawało sił, będzie musiała strzelić do niego z bardzo bliska. – Niech się pan zatrzyma! – rozkazała. – Niech się pan cofnie, słyszy pan? Proszę się natychmiast cofnąć! Ale Matteo nie słyszał. Udało mu się wstać i zbliżał się do niej z wyciągniętymi rękami i przerażającym wzrokiem lunatyka. Marianna instynktownie zrobiła krok do tyłu i potem jeszcze jeden. Nie mogła się zdecydować na strzał. Było to tak, jakby jej wolę i ramię sparaliżowała

jakaś potężna siła. Groza może działać jak narkotyk, a Matteo, z konwulsyjnie ściągniętą twarzą, w podartej czarnej tunice i zakrwawionymi rękami, wyglądał jak demon wypluty przez piekło. Marianna poczuła, że opuszczają ją siły. Cofnęła się do tyłu, wolną ręką wymacując za sobą wejście do tunelu. Ale chyba zboczyła z drogi, ponieważjej ręka natrafiała tylko na rosnące dziko rośliny i liście. Może znajdą się jakieś zarośla, w których mogłaby zniknąć i się ukryć?... Zrobiła kolejny krok w tył, ale jej noga potknęła się o jakąś przeszkodę i Marianna z krzykiem przerażenia runęła w krzaki. Matteo z wyciągniętymi rękami podchodził coraz bliżej i robił się większy, ogromny... Przy upadku Mariannie wypadł gdzieś pistolet. Czuła, że jest zgubiona. Chciała krzyknąć, ale krzyk uwiązł jej w gardle. Usłyszała huk jakby grzmotu i z drugiej strony polany z zarośli wyskoczyła niezwykła zjawa: wielki, biały koń z czarnym jeźdźcem na grzbiecie. Jeździec, który przerażonej Mariannie wydał się olbrzymem, rzucił się na Mattea, unosząc wysoko szpicrutę. Widok ten wydarł jej nowy krzyk strachu. Zanim popadła w omdlenie, zdołała zauważyć pod kapeluszem zastygłą woskowobiałą twarz bez wyrazu, w której oczy zdawały się małymi, czarnymi, błyszczącymi otworami; coś bezkształtnego, co niknęło w czerni obszernej, wirującej peleryny. To duch dosiadał Ilderima, zjawa z ciemnych głębin strachu pędziła do niej... Wydając jęk grozy Marianna straciła przytomność. Nie wiedziała, jak długo była zemdlona. Kiedy otworzyła oczy, zdawało jej się, że budzi się z nie kończącego się koszmaru sennego. Zobaczyła że jest w swoim pokoju, na łóżku. Nie całkiem jeszcze

rozbudzona, pomyślała, że musiała śnić. Za oknem słychać było tylko pogwizdywanie wiatru. Oczywiście, że to był tylko zły sen. Śnił jej się pokój Agaty, polana, zmaganie się z oszalałym Matteo, przerażający jeździec na Ilderimie. Odczuła głęboką ulgę. Wszystko to było takie niezwykłe! Musiała być naprawdę bardzo podekscytowana, żeby wyobrazić sobie taką przerażającą scenę! O tej porze Agata na pewno spała głębokim snem w swoim łóżku, nie domyślając się wcale, jaką rolę odegrała w nocnych majakach swej pani. śeby całkiem dojść do siebie, Marianna postanowiła, że wstanie i obmyje twarz zimną wodą. Głowa jej jeszcze ciążyła, a myśli były wciąż takie poplątane! Ale ściągnąwszy z siebie kołdrę, spostrzegła, że leży naga w łóżku, które jakaś nieznana ręka wysypała płatkami pachnącego jaśminu... A więc nie śniła, to wszystko wydarzyło się naprawdę: polana, czarna msza, strzał z pistoletu do posągu, mordercza furia Mattea i wreszcie nagłe pojawienie się strasznego jeźdźca... Na jego wspomnienie włosy jej zjeżyły się ze strachu, a ciało pokryło gęsią skórką. Czy to on ją tu przyniósł? To nie mógł być Matteo... Matteo przecieżchciał ją zabić i była pewna, że widziała, jak padł pod uderzeniem szpicruty czarnego jeźdźca... Zatem to książę ją tu przyniósł... rozebrał... położył na łożu... to on rozsypał te pachnące kwiaty na jej ciele, które zemdlone wydane było całe na jego... A może on... Nie, to niemożliwe!... Zresztą dlaczego miałby tak postąpić, skoro, jeśli miałaby wierzyć słowom kardynała, książę za żadną cenę nie chciał, by ich małżeństwo spełniło się... A jednak, przez mgłę, która owładnęła jej umysłem podczas omdlenia, przypominała sobie jakieś gorączkowe pocałunki i pieszczoty...

Ogarnęło ją tak wielkie przerażenie graniczące z paniką, że wyskoczyła z łoża. Chciała uciec, uciec za wszelką cenę, jak najprędzej opuścić ten dom, w którym dalsze przebywanie groziło jej obłędem. Odjazd ojca chrzestnego wystawił ją bezbronną na wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa posiadłości zamieszkanej przez ludzi, dla których tajemnice były chlebem powszednim. Chciała wracać do Francji, odnaleźć tam światło dnia, blask słońca, spokojne krajobrazy, może nie tak romantyczne, ale dające większe poczucie bezpieczeństwa, spokój swego ładnego domu przy ulicy de Lille, wesołe oczy Arkadiusza. Nawet ataki wściekłości Napoleona i groźby Francisa Cranmere’a, które z pewnością ją dosięgną jak tylko wróci do Francji, teraz wydały jej się niewinne! Tak, wszystko byle nie ta ponura i grobowa atmosfera, która ją tu otaczała, a przeciw której jej młodość buntowała się gwałtownie! Nie narzucając nic na siebie, w pośpiechu pobiegła do pokoju Agaty, stwierdziła z głęboką ulgą, że dziewczyna leży w łóżku. Nie chciała tracić czasu na zastanawianie się nad tym wszystkim, nie interesowało jej ani kto ją tu przyniósł, ani gdzie się podział Matteo. Strach dodał jej sił. Potrząsnęła z taką energią śpiącą pokojówką, że Agata natychmiast się obudziła. Była jednak jeszcze wyraźnie pod wpływem narkotyku, bo chwiała się i patrzyła na swą panią mocno zaspanymi oczyma. Marianna chwyciła dzbanek z wodą stojący na toaletce i chlusnęła z całej siły jego zawartość w twarz dziewczyny. Agata podskoczyła, zakrztusiła się... ale na dobre się rozbudziła. – Nareszcie! – wykrzyknęła Marianna. – Wstawaj Agato, prędko!... Trzeba się spakować. Leć, obudź Gracchusa, każmu zaprzęgać

natychmiast, już! – Ależ... proszę... pani... – wyjąkała Agata, osłupiała na widok swej pani, która w środku nocy, okryta tylko rozpuszczonymi włosami, polewała ją wodą. – Czy... wyjeżdżamy? – Natychmiast! Chcę być w drodze o wschodzie słońca! No już, wstawaj, nie grzeb się tak! Gdy ociekająca Agata gramoliła się z łóżka, Marianna opętana pasją działania, pobiegła do swego pokoju, opróżniła wszystkie skrzynie, szafy, ze schowka przy łazience wyciągnęła kufry podróżne i zaczęła wpychać do nich wszystkie rzeczy bez ładu i składu. Pokojówka, która jużwysuszona i ubrana pojawiła się parę minut później, zastała ją miotającą się jak diablica pośród najstraszniejszego bałaganu, jaki kiedykolwiek widziała. Na ten widok złapała w przelocie jakiś peniuar i podbiegła okryć nim Mariannę, która do tej pory nie pomyślała, żeby się ubrać. – Zaziębi się pani – zauważyła tonem pełnym wymówki, ale nie ośmieliła się o nic pytać. – Dziękuję. Pomóżmi teraz ułożyć to wszystko... Albo nie, idź obudź Gracchusa... Albo nie, sama pójdę! – Nie ma mowy! – zaprotestowała Agata. – Niech się pani spokojnie ubierze, a ja pójdę po Gracchusa. Co by to było, jakby ktoś ze służby zobaczył panią boso i w samym peniuarze! Poproszę donę Lavinię, żeby przyszła pomóc. Ledwie Agata wyszła, w drzwiach, ku wielkiemu zdumieniu Marianny, pojawiła się ubrana ochmistrzyni, która wyglądała, jakby tej

nocy nie kładła się wcale do łóżka. Mógł ją obudzić hałas, jaki robiła Marianna, ale nie pokazała po sobie najmniejszego zdumienia na widok księżnej wśród waliz i stosu porozrzucanych ubrań. Skłoniła się poprawnie i z takim spokojem, jakby to była ósma czy dziesiąta rano. – Czy Wasza Wysokość wyjeżdża? – zapytała tylko. – Tak! I widzę, że to pani nie dziwi. Niebieskie oczy ochmistrzyni spoczęły łagodnie na poczerwieniałej twarzy Marianny. Uśmiechnęła się smutno. – Obawiałam się, że tak się stanie, kiedy opuścił nas Jego Eminencja. Księżna pozostawiona tu sama mogła tylko obudzić złe moce, które jeszcze panują w tej siedzibie. Chciała pani za dużo wiedzieć... a jest pani tak piękna, że musi to rodzić dramaty. Proszę nie brać mi tego za złe, ale cieszę się, że pani wyjeżdża... Tak będzie lepiej dla wszystkich. – Co chce pani przez to powiedzieć? – zapytała Marianna marszcząc brwi, zaskoczona spokojem doni Lavinii. Wyglądało na to, że ochmistrzyni wie, co działo się tej nocy. – śe książę wrócił niedawno i zamknął się z ojcem Amundi, którego pilnie wezwał... śe Matteo Damiani jest uwięziony w lochu... śe we wzgórze rozciągające się za nimfeum musiał uderzyć piorun, bo widziałam stamtąd wielki błysk i słyszałam, jak się coś waliło. Lepiej będzie, jak pani teraz wyjedzie. Kiedy pani wróci... – Nigdy tu nie wrócę! – przerwała gwałtownie Marianna, ale jej ton nie zmącił spokoju ochmistrzyni, która się tylko uśmiechnęła. – Ale będzie pani musiała! Czy pani się do tego nie zobowiązała? A

więc, tak jak mówię, kiedy pani wróci, dużo się tu zmieni. Myślę... że nie będzie się pani wtedy miała czego bać... Książę... – Jużgo widziałam! – przerwała jej Marianna. – Wygląda przerażająco. Myślałam, że zobaczyłam ducha! Tak bardzo się przestraszyłam... Ta jego twarz jak z wosku... – Nie – poprawiła ją łagodnie Lavinia – to tylko maska, maska z białej skóry. Proszę nie żywić do niego urazy. Jest teraz bardziej godny współczucia niżkiedykolwiek, bo tej nocy wiele wycierpiał... Spakuję teraz walizki. Marianna, zbita z tropu, patrzyła, jak ochmistrzyni krząta się po sypialni, składa suknie, bieliznę, ustawia pantofle w pudełkach i zgrabnie chowa wszystko do otwartych waliz. Kiedy wkładała do nich szkatułki z biżuterią, Marianna zaprotestowała: – Nie, tego proszę nie pakować, nie chcę ich wziąć! – Powinna pani! Należą przecieżteraz do Waszej Wysokości. Czy chce pani jeszcze bardziej zasmucić naszego pana? Bardzo by go to zraniło, pomyślałby, że Wasza Wysokość go obwinia i ma mu za złe. Nie dopowiedziała za co. Marianna zrezygnowana skinęła głową. Nie wiedziała już, co myśleć. Było jej nawet trochę wstyd tej paniki, która ją ogarnęła, ale nie czuła się na siłach zmieniać swych rozkazów i zostać dłużej w tym miejscu. Musiała wyjechać. Gdy jużsię znajdzie poza granicami posiadłości, przyjdzie do siebie, będzie się mogła spokojnie zastanowić nad wszystkim. Ale na razie musi wyjechać, bo tylko w ten sposób uniknie obłędu;. Gdy długa wstęga drogi oddzieli ją od pałacu Sant’Anna, będzie w stanie przemyśleć

wydarzenia ostatniej nocy, bez obaw, że postrada rozum. Za wszelką cenę musi zostawić daleko za sobą kawalera dosiadającego Ilderima. Kiedy wreszcie bagaże były spakowane i wszystko gotowe do drogi i gdy usłyszała zajeżdżający przed główne wejście powóz, odwróciła się do doni Lavinii: – Obiecałam memu opiekunowi, że zaczekam na niego – zaczęła ze smutkiem w głosie – a tymczasem wyjeżdżam. – Proszę się nie martwić, księżno, powiem mu... a raczej książę i ja opowiemy mu o wszystkim! – Proszę mu powiedzieć, że wracam do Paryża, że napiszę do niego tutaj, bo nie wiem, gdzie stąd pojedzie. Niech mu pani powie jeszcze, że nie mam do niego pretensji. Wiem, że chciał dobrze. – ... i zrobił dobrze! Z czasem zrozumie to pani. Szczęśliwej drogi, Wasza Wysokość, proszę nie zapominać o tym domu, który należy do pani tak samo, jak wszystkie inne domy naszego pana. Może być pani pewna, że książę będzie wiedział, jak panią ochronić, a kiedy będzie pani wracać, proszę wracać z ufnością, bez lęku. Mariannie żal było starszej kobiety, która starała się zatrzeć jej przykre wrażenia z pobytu w pałacu. Wiedziała, że będzie później żałowała, iżsię tak mało heroicznie zachowała, ale wiedziała także, że chociażmusi tu wrócić, nie wróci jużnigdy sama. Będzie jej towarzyszył kardynał albo Arkadiusz, albo obydwaj... Zatrzymała jednak tę myśl tylko dla siebie i wyciągnęła serdecznie ręce do doni Lavinii: – Niech pani będzie spokojna. Proszę pożegnać ode mnie księcia... i

dziękuję, dziękuję za wszystko! Nigdy pani nie zapomnę. Kiedy tu wrócę, urodzi się jużdziecko i wszystko będzie dobrze. Proszę powtórzyć to panu. Kiedy wsiadła w końcu do powozu, park spowijała poranna mgła, nadając mu dziwnie nierzeczywisty wygląd. Wiejący nocą wiatr ustał. Było szaro i wilgotno. Zanosiło się na zmianę pogody. Miało się na deszcz, ale Marianna siedząc z Agatą w głębi karety, czuła się teraz bezpiecznie. Nie mogły jej dosięgnąć prawdziwe czy wymyślone czary, które kryła w sobie ta piękna posiadłość. Wracała do siebie, do ludzi, których kocha. Nic złego nie mogło jej spotkać. Trzasnął bicz... Powóz drgnął, zabrzęczała uprzążi zaskrzypiały lekko osie. Pod kołami zazgrzytał piasek. Konie przeszły w kłus. Marianna oparła policzek o chłodną skórę obicia i zamknęła oczy. Jej tłukące się serce ucichło, ale nagle poczuła śmiertelne zmęczenie. Gdy ciężka beri inka zagłębiała się w mgłę poranka, wyruszając w daleką drogę do Paryża, Marianna rozmyślała o ślepym i okrutnym losie, który skazywał ją na wieczną tułaczkę i poszukiwanie o ile nie szczęścia, to prostych ścieżek życia. Przyjechała tutaj, aby uciec od męża, który okazał się nikczemnym zbrodniarzem, aby nieślubne dziecko cesarskiej krwi, które nosiła w łonie, mogło żyć z podniesioną głową; przybyła tu wreszcie z ukrytą nadzieją, że zażegna ten zły los, który się na nią uwziął. Wyjeżdżała stąd bogata, z tytułem książęcym, świetnym nazwiskiem, z odzyskanym honorem bez skazy, ale z sercem pozbawionym złudzeń i miłości. Wyjeżdżała... i co na nią czekało?

Okruchy miłości, które może jej zaoferować małżonek Marii Ludwiki, wisząca nad nią groźba żądnego zemsty i pełnego nienawiści Francisa Cranmere’a, życie w melancholii i samotności, gdyżbędzie musiała w przyszłości zachować ludzki szacunek, a Jason nie mógł... albo nie chciał przybyć. A zatem u kresu drogi czekał na nią stary dom zamieszkany przez portret i wiernego przyjaciela, czekało dziecko mające przyjść na świat, horyzont, którego kształtu ni kolorów nie mogła przewidzieć. Znowu nieznane...
Benzoni J. 1971 - Marianna 02. Nieznajomy z Toskanii

Related documents

456 Pages • 99,563 Words • PDF • 1.2 MB

244 Pages • 74,460 Words • PDF • 7.1 MB

276 Pages • 61,228 Words • PDF • 777.3 KB

47 Pages • 1,877 Words • PDF • 838.6 KB

360 Pages • 86,451 Words • PDF • 1.4 MB

327 Pages • 111,898 Words • PDF • 2.1 MB

264 Pages • 86,352 Words • PDF • 2.7 MB

55 Pages • 19,287 Words • PDF • 760.5 KB

7 Pages • 5,079 Words • PDF • 340.9 KB

996 Pages • 138,590 Words • PDF • 29.9 MB

299 Pages • 90,310 Words • PDF • 1.8 MB

69 Pages • 21,961 Words • PDF • 430.2 KB