Kłys Anna Karolina - Brudne serca. Jak zafałszowaliśmy historię chłopców z lasu i Ub

278 Pages • 67,187 Words • PDF • 1.1 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:19

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Dla moich dzieci

Pierwsze jaskółki

Pamięć narodowa jest sumą skleroz wszystkich obywateli. Skleroz prawdziwych, wynikających z wieku. I skleroz mentalnych. Różnych wyparć, dysonansów poznawczych, czasem wstydu, częściej strachu. Ktoś coś dopowie, ktoś jest pewien, że tak było... nagle przypomina sobie obrazy, które przecież prawie na pewno widział. Z oddalenia wszystkie szczegóły zacierają się, po siedemdziesięciu latach staje się mało istotne – kto trzyma pistolet, kto coś podpisuje. Widać tylko ogólny zarys, zhomogenizowaną grupę, którą z pewnym prawdopodobieństwem można określić: to nasi. Albo: to oni. Jeśli pamięć narodowa wie lepiej, kto jest kim, to co na to pamięć pojedynczych ludzi? Czego nie chce zachować, co tworzy od nowa, czego się wypiera, a co przekręca? Mamy bohaterów i zdrajców, ofiary i katów, stare pomniki dyskretnie wywiezione lub zburzone, a w oprawie muzyki, poezji i wzruszeń odsłaniane nowe. Nie mamy tylko ciągle pojęcia – co powoduje, że zostaje się bohaterem albo zdrajcą. Gdzieś są przemilczane przez dziesięciolecia słowa, ludzie, którzy nie mają grobów, i ci, którzy cieszyli się aktywnością przez ponad czterdzieści lat, a od 1989 roku starają się zniknąć na antypodach pamięci. Są w schemacie, dopasowani do roli, obciosani, szczegóły mogą tylko drażnić.

Jedni i drudzy mają siedzieć cicho, nie budzić wątpliwości, nie prowokować pytań. Jedni nie chcą, by o nich pamiętano, udają, że urodzili się wczoraj, drudzy z dziwnie powykręcanymi rękoma i nogami wciśnięci w ramkę bohatera, duszą się szczelnie pokryci wieńcami z białoczerwonych kwiatów. Zmieleni na jedną miazgę, nie mają już nic do powiedzenia. Krzyk. To krzyczy moja mama. Krzyczy obok mnie. Nie zwraca się do mnie. Mówi o mnie w trzeciej osobie. Wrzeszczy do ojca: „Zobacz, ile sobie zeszytów zapisała! Nie rozmawiaj z nią! Idź na górę, nie odpowiadaj jej!!!”. Kocham ją, ale nie mogę zrozumieć. Nie mogę też szanować tego, co robi. To już nie ten stan, kiedy kulę się i płaczę, tak byłoby może trzy lata temu. Teraz chcę wiedzieć, chcę poznać prawdę. Dowiedzieć się, dopytać. Chcę z nimi rozmawiać, nie przesłuchiwać ich. Mama krzyczy, śpiewa, włącza telewizor najgłośniej jak się da. Ale pytanie już padło. I nie da rady zagłuszyć tego, co dzieje się w jej głowie. Ja wykrzykuję swoje pytania, ojciec odpowiedzi. Tak to wyglądało. Wczoraj mnie nie wpuściła. Dziś siedzę na kanapie, patrzę na nią i czuję się, jakbym miała 120 lat i przyglądała się swojej malutkiej córeczce. Córeczce się przecież wszystko wybacza, kocha się ją mimo, jest się cierpliwym ponad przyzwoitość. Znam to uczucie, towarzyszy mi od lat, poza eksplozjami złości, które są gwałtowne, ale sporadyczne i krótkie – nigdy nie wściekam się na kolejne roztrzaskane kubki z kakao, na szklankę z sokiem, która cudownie zawsze trafia pod łokieć. Znam to uczucie – kiedy staję obok, pobłażliwie obserwując – co dalej. Nie jest już istotne, co czuję ja. Po tylu godzinach samoinwigilacji nie ma we mnie rozchwiania, to o nich się martwię – o moich rodziców. Chcę

pomóc im przejść na jasną stronę mocy. Bo z jakiegoś powodu – uważam, że są po ciemnej. Chociaż jednocześnie myślę, że może nie mam racji, może nikogo nie można zmuszać do tego, żeby nagle powiedział: moje życie było złe, moje wybory były złe, konsekwencje były tragiczne, to moja wina. Nawet na pewno nie da się wszystkiego zrozumieć, osądzić i pokategoryzować. Otóż właśnie to... nie da się. Ale próbuje się w kółko. Dotrzeć do kolejnych świadków, do kolejnych dokumentów. Do prognozy pogody, do przepisów na ciastka i do repertuaru kin. Żeby odtworzyć czyjąś drogę, podejść jak najbliżej. I nagle, prawie przez przypadek – czuję woń skórzanej teczki, brązowej, z rączką mocno wytartą, płaszcza, który po powrocie z dworu jest zimny, wilgotny i wisi po ciemku na metalowym wieszaku w przedpokoju. Pod nim stolik czy raczej półka wypchana gazetami. „Trybuna Ludu”, „Głos Wielkopolski”, „Express Poznański”, „Prawo i Życie”, „Polityka”, „Przekrój”, „Perspektywy”. Teczka stoi oparta o lakierowane na biało drzwiczki szafy ściennej. W szafce klucze, powieszone na gwoździkach. Dzwonią, kiedy się ją otwiera i zamyka. W środku prawidła, pasty do butów, szczotki, szmatki. I licznik prądu. Nie ma zła, nie ma dobra. Mam 4 lata, czuję te wszystkie zapachy, nie wiem co działo się przed 20 laty, nie wiem co stanie się za 30. Mam rajtuzy modrakowe, z których zawsze robią się obwarzanki, siedzę na niebieskiej podłodze z PCV i próbuję wyciągnąć gazetę z samego dołu. Ciągnę z całej siły – nic z tego – w palcach zostaje tylko wyrwany kawałek papieru. Wiem dobrze, gdzie pracuje mój tata, wiem, jak wygląda jego gabinet. Drzwi do Archiwum nie jestem w stanie sama otworzyć. Nawet nie sięgam do klamki (zresztą, za kilka lat ktoś ją ukradnie. Była wielka, chyba jakiś smok czy ptak z wygiętym dziobem – pewnie skończyła na złomie). Wiem doskonale jak pachną stare dokumenty, wiem, że w Archiwum się nie

biega ani nie krzyczy, tylko siedzi z boku biurka i rysuje. Kiedyś ojciec wrócił z Warszawy, zbudził mnie w nocy i kazał oglądać jakieś odręczne pismo. Chyba lokacyjne, z czerwonymi pieczęciami. Jasne, że czułam, że wieki patrzą na mnie i że ho, ho! Kto to podpisał! Jakiś król! I to prawdziwy, nie bajkowy. Wiem dobrze, że przeszłość trzeba szanować, że gazet się nie wyrzuca, że książki to najważniejszy element w domu, a na urodziny dostanę na pewno nową i połknę ją w godzinę. A to była nieprawda? Nie jest łatwo pisać o sobie „ja” teraz. To przeszłe „ja” jest łatwiejsze do opisania... To, co działo się kiedyś, kiedy byłam pewna siebie, pewna swojej historii, bezpiecznie umoszczona we wspomnieniach, mogę opowiedzieć z detalami. Teraźniejszość wymaga odwagi, na którą stać mnie z najwyższym trudem. Może gdyby flaga nie była biało-czerwona? Jedna część jak śnieg biała, niewinna, nieco chłodna w ocenach i reakcjach, druga jak krew – gwałtowna, wzburzona. I wspólne tylko wtedy, kiedy krew kapie na śnieg i zostawia dramatyczny ślad albo odwrotnie: kiedy śnieg miłosiernie zasypuje kałuże zamarzniętej krwi. A odczytując najbardziej dosłownie – w heraldyce biały to symbol wody, a czerwony ognia. I małe szanse na harmonijne współistnienie. A gdyby była różowa, wymieszana, a nie drastycznie podzielona? Wtedy jedni nie lataliby z białą – że się poddają, że chcą współpracować, że nie chcą walczyć, a drudzy z czerwoną – że na barykady, że do broni, że zdrajcy będą wisieć? I nawet nie ma płynnej granicy między białym i czerwonym. Jest krecha – niedająca się rozmyć, rozmiękczyć. Jest albo – albo. I pogardliwe plucie na buty przeciwnika. I z dumnym czołem maszerowanie naprzeciw. I tak było od XVII wieku – jedni z białą, drudzy z czerwoną i naprzeciw siebie. Tyle że w tym samym kraju, a czasami nawet państwie. Bo nawet

to nie jest oczywiste w naszej historii. Biały to biały. Nie kremowy, nie zażółcony, nie wpadający w niebieski. Ma być biały. Z czerwonym jeszcze gorzej, bo raz może być karmazynowy, raz cynober, raz truskawkowy. Dopiero w systemie RGB można opisać go jako D4213D, co daje szanse na pewną powtarzalność. Ale znowu – trzeba by skalibrować monitory komputerów i trzymać za ręce drukarzy, żeby dobrze wstukali kod maszynie. Więc nie ma szansy, że biały będzie biały, a czerwony czerwony. Sam kolor flagi niepewny, co mówić o tych, którzy ze sztandarem biegają raz w jedną, raz w drugą stronę? Których wzrusza wciągana na maszt i niesiona na manifestacji i w którą można zawinąć trumnę bohatera, a nawet przyczepić do auta i jeździć jak współczesna husaria, łopocząc sztandarem nad niemiecką technologią sprzed lat pod logo VW czy BMW? Przy okazji meczu wywiesić na balkonie (zamiast orła – marka piwa). I w imię tej flagi przylać komuś pięścią w twarz, tak żeby z nosa na koszulę – kap, kap, kap – podkreślając czerwonym na białym walkę o wolność i niepodległość... Kiedy poobcierane kolana zaczynają się goić, dzikie swędzenie wywołuje w niektórych potrzebę drapania. Są dzieci, które dają radę, wyrosną na ludzi z maleńkimi, jasnymi bliznami dzieciństwa. I są takie, które najpierw delikatnie, z samego brzegu zaczynają skubać strupek. Ta mieszanina ulgi i strachu – najpierw rozkoszne uczucie spełnienia, ale zaraz lęk – co będzie za chwilę? Czy rana już się zagoiła, czy poleci krew i kolano zacznie piec i szczypać? Ale nie można już przestać i strupek systematycznie podważany paznokciem oddziela się od ciała. I bardzo, bardzo rzadko udaje się go zerwać tak, żeby obyło się bez krwi. Wiem o tym dobrze, bo moje kolana są całe w bliznach. Pewnego dnia postanowiłam odszukać człowieka, który zniknął sześćdziesiąt cztery lata temu. Dlaczego akurat jego? W jedynym

istniejącym wspomnieniu dnia jego śmierci opisany został jako niezwykle odporny psychicznie, zupełnie pogodzony z losem. To zawsze wydawało mi się dziwne w opisach niezłomnych, bohaterskich i honorowych. Stali na baczność przed plutonem egzekucyjnym, jeśli mrużyli oczy – to od słońca, nigdy od łez. A przecież teraz takich ludzi nie ma. Każdy chce żyć, nikt nie chce cierpieć. Czy to możliwe, że tak bardzo zmieniliśmy się przez kilkadziesiąt lat? Skoro emocjonalnie nie różnimy się szczególnie od naszych przodków sprzed tysięcy lat? A właściwie to chciałam odnaleźć świat, którego istnienie przeczuwałam, ale który przetrwał jako karykatura samego siebie. Raz w wersji witanych spontanicznie kwiatami czerwonoarmistów, raz z oddziałami niepodległych partyzantów, odzianych w panterki i bezszelestnie przemierzających polskie lasy. Ci, którzy byli dorośli w tamtym czasie, od dawna już nie żyją, ci, którzy byli dziećmi, pamiętają to, co ktoś chciał, by zapamiętali. Wymarzona sytuacja dla kreatywnych historyków, płodnych dziennikarzy, zdeterminowanych polityków. Jak mamy czuć wspólną odpowiedzialność za każdy kawałek gruntu pod nogami, nienawidząc się wzajemnie bardziej niż potencjalnego „wroga zewnętrznego”? Skoro wszyscy żyjemy w kraju, w którym, tak jak w starym dowcipie, autobusy są szersze niż dłuższe, bo wszyscy chcą jechać koło pana kierowcy, to cholernie trudno zacząć mówić, że przecież to niemożliwe: żeby wszyscy byli w AK, żeby w Wehrmachcie służył tylko jeden dziadek, a nie ćwierć miliona dziadków, że wszyscy pomagali swoim sąsiadom – wysiedlanym, wypędzanym i wywożonym w jedną stronę, że nikt nie brał tego, co do niego nie należało, że radość rozsadzała serca z powodu odzyskania pradawnych ziem piastowskich i zostawienia bratniemu krajowi Białorusi Zachodniej. Że od 1945 donosy na sąsiadów, kolegów, uczniów, petentów czy przełożonych pisali wyszkoleni szpiedzy sowieccy – a nie rodacy.

Ale nigdy, nawet przez sekundę, nie podejrzewałam, dokąd zaprowadzi mnie ta wycieczka w przeszłość. I nie przypuszczałam, że granica między „nami” a „onymi” jest tak cienka... Skazani na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Poznaniu 1946–1955. seria: „Studia i Materiały”; wydawca: Instytut Pamięci Narodowej; rok: 2006; redakcja W. Handke i R. Leśkiewicz”. Ze wstępu: [...] podjęto próbę ustalenia pełnej listy ofiar tego zbrodniczego systemu [...] skazanych na karę śmierci za przestępstwa antypaństwowe [...] żołnierzy podziemia zbrojnego i działaczy podziemnej konspiracji politycznej. [...] W roli oprawcy strzelającego w tył głowy, wystąpił zwyrodniały funkcjonariusz poznańskiej bezpieki Jan Młynarek. [...] Prace, których efektem jest stworzenie listy osób skazanych na śmierć przez WSR w Poznaniu z powodów politycznych, są hołdem złożonym wszystkim tym, którzy walcząc o niepodległy byt naszego Państwa, ponieśli śmierć w tej nierównej walce.[1] Wojskowy Sąd Rejonowy w Poznaniu (WSR), który orzekał wyroki w sprawach o przestępstwa przeciwko państwu, został powołany 20 marca 1946 roku. Przed sądem tym stawali cywile, funkcjonariusze MO, UB, Straży Więziennej, żołnierze KBW oraz WP. Zestawienie zbiorcze skazanych na karę śmierci: 169 nazwisk, z czego karę wykonano w 76 przypadkach. Jedynym śladem, że zostali rozstrzelani, są dokumenty. Najpierw ze śledztw, później z rozpraw, a na koniec – protokół z wykonania kary śmierci. Nie wiadomo, gdzie dokładnie byli zabijani, gdzie są pochowani. Liczba porządkowa 16. Stanisław Cichoszewski ps.

„Struś”. [...] Data i miejsce zatrzymania: 16 VI 1946 Górsk. Zarzut: działalność w oddziale zbrojnym „Rycerz” – „Szef Czesiu” – „Leciński”, napady na posterunki MO w Bukowcu (pow. Nowy Tomyśl) – 8 VI 1946 r., Włoszakowicach (pow. Leszno) – 15 VI 1946 r., udział w potyczkach z MO, UB i KBW pod Mochami (pow. Leszno), Barłocznią – 4 VI 1946 r. i Komorowskiem – 28 III 1946 (pow. Wolsztyn). Ranny we wsi Górsk – tam ujęty, nielegalne posiadanie broni, ucieczka z więzienia [...]. Więc jest już pierwszy bohater, „Struś”, młody chłopak, najpewniej akowiec, który dla niepodległej Ojczyzny poświęcił swe życie. I ten drugi – bezwzględnie wypełniający decyzje przełożonych, takich jak on stalinowskich oprawców – Młynarek. Las jest zupełnie przeciętny. Ani mroczny, ani tajemniczy. Czarne wysokie drzewa, bez podszytu, trochę śniegu, błota. Styczeń, ale ciągle leje, nie ma mrozu. Las, ale nie ma ciszy. Cały czas słychać przejeżdżające samochody. To nawet nie jest szum opon na asfalcie, to po prostu hałas. Dopiero kiedy zaczyna mocno wiać, korony drzew są głośniejsze od ciężarówek. Moje dzieci skaczą przez plamy rozmiękłego śniegu, gonią się. W tym rozgardiaszu, na błotnistej drodze, pojawia się rower. Starszy mężczyzna, wiezie na bagażniku kawał blaszanej rury. Zaczepiony w środku lasu, najpierw jest nieufny, ale może dzieci albo to, że jestem kobietą uspokaja go, zaczyna odpowiadać. Tak, ta droga, na której stoimy, z Gądek do Dziećmierowa, leci prawie równolegle do dawnej szosy na Katowice. Teraz „katowicka” jest ekspresową drogą S5, położoną dokładnie w miejscu starej. O egzekucjach nic nie wie. To znaczy wie, że w ogóle jakieś były, ale żeby tutaj?

Przez siedemdziesiąt lat nie znalazła się ani jedna osoba, która była świadkiem egzekucji w podpoznańskim lesie. Oprócz księdza Hieronima Lewandowskiego. Od 1945 roku, przez trzynaście lat był kapelanem więzienia przy ulicy Młyńskiej w Poznaniu. To on był do końca ze skazańcami. Zapamiętał życiorysy zastrzelonych i ich ostatnią drogę. Opisał, że stali, że salutowali, uśmiechali się, modlili i dziękowali Bogu. Ekspresowa S5 wytyczona jest dokładnie według starej szosy, ale nie ma kamiennych słupków z kilometrami, nie można dojść, gdzie był ten z numerem 15. W bok od niego, tak pamiętał ksiądz Lewandowski, 9 grudnia 1946 zastrzelono Stanisława Cichoszewskiego. Tam też został zakopany. Nie pochowany. Zakopany. Dość płytko. Na jakieś pięćdziesiąt centymetrów. Zastrzelono, a przecież tylko jedna ręka może trzymać pistolet i tylko jeden palec pociąga za cyngiel. Więc nie zastrzelono, a zastrzelił, naczelnik aresztu śledczego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Poznaniu Jan Młynarek. Taką rolę dla Młynarka napisał ksiądz Hieronim Lewandowski we wspomnieniach opublikowanych w 1997 roku w czternastym numerze „Przeglądu Więziennictwa Polskiego”. To jedyny ślad naprowadzający na tamten dzień w 1946, na to kto, gdzie i jak. Tylko że między Stanisławem Cichoszewskim a Janem Młynarkiem stał, w grudniowe przedpołudnie, cały szereg osób. W lesie niewidocznych. Zaraz po wojnie las wyglądał inaczej – zryte przez czołgi piaskowe górki, młode sosenki. Kawałek dalej był stary las, gdzie dzieci z Borówca i Gądek chodziły zbierać poziomki, jagody, zrywać konwalie (chociaż leśniczy gonił). To były malutkie wioski, kilka gospodarstw, leśniczówka. Teraz – ogromne osiedle domów jednorodzinnych, przedsiębiorstwa, elewator. Starych mieszkańców jest niewielu. Poumierali, sprzedali ziemię, wyprowadzili się.

Najstarsi z żyjących nie mają pojęcia, co działo się w lesie. Nakładają się im czasy drugiej wojny, jakieś zbiorowe mogiły rozstrzelanych przez Niemców, na które chodzili ze szkołą. Czy o tym, żeby po wojnie ktoś strzelał, coś się mówiło? Ktoś coś widział? Samochody, wojskowych? Nic nie wiedzą. Daleko od gospodarstw, mało uczęszczana droga. W piasku łatwo się kopie. Tylko że zima 1946/1947 była bardzo sroga w całej Europie, na Wyspach Brytyjskich śnieg leżał od stycznia do połowy marca, w Berlinie zmarło z zimna 150 osób. Na początku grudnia czterdziestego szóstego mogło jeszcze nie być siarczystych mrozów. Ale w lutym? Jak wykopać w skostniałej ziemi grób, dół, nawet jeśli płytki, to rozległy, bo dla 16 ludzi? Jeśli leżała gruba warstwa śniegu, to podobno by się dało, bo wtedy ziemia nie przemarza głęboko. Można też rozpalić ogniska i później kopać dół pod nimi. Ale płonący kilka godzin ogień musieliby zauważyć ludzie, jeśli nie ze wsi, to z drogi, a świadków żadnych nie ma. Ta szesnastka zginęła w Środę Popielcową, 19 lutego 1947 roku. W tych dniach w całej Polsce wykonywano wyroki z większym niż zwykle pośpiechem. 22 lutego miała wejść w życie amnestia: „[...] Puszcza się w niepamięć i przebacza przestępstwa: udziału w przestępczym związku lub porozumieniu, [...], zamienia się karę śmierci lub dożywotniego więzienia na karę 15 lat więzienia [...]”. Podobno Stanisław Radkiewicz wysłał rozkaz do wszystkich Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego w terenie, aby przyspieszyć wykonywanie kary śmierci, tak żeby skazańców nie objęło złagodzenie wyroków. Do dnia lutowej amnestii rozstrzelano w 1947 roku 20 osób. W całym 1946 (od kwietnia) 15. Po amnestii, do 1949, 6 osób. Mowa tylko o wyrokach kary śmierci WSR w Poznaniu.

Wtedy, w lutym, w stronę Kórnika z aresztu śledczego musiałyby jechać co najmniej dwa, może nawet trzy samochody. Wyrok wykonano o godzinie szesnastej czterdzieści pięć, w lutym jest o tej porze zupełnie ciemno. Na wszystkich 16 protokołach wykonania kary śmierci z lutego podpisany jest Jan Młynarek. Jako dowódca plutonu egzekucyjnego. Na wszystkich tych i na kilkudziesięciu innych w latach 1946–1948. Razem miał asystować ponad sto razy przy rozstrzelaniach. Części miał dokonać osobiście (takie informacje podaje IPN, lokalny dziennikarz w jednej z poznańskich gazet i ks. Lewandowski). Ze wspomnień księdza Hieronima Lewandowskiego, spisanych prawie czterdzieści lat później, wynika, że Młynarek lubił swoją pracę. Dzień śmierci Stanisława Cichoszewskiego to 9 grudnia 1946 roku, poniedziałek. ...Twój sen się wyśni lada dzień, troski pójdą w cień, nie żałuj tylko sił, nie żałuj młodych lat Przed tobą wielka droga, przed tobą wielki świat... śpiewała Irena Andersowa w filmie Wielka droga. Czy poniedziałek to dobry dzień, żeby wybrać się do kina? Na film o miłości pewnego Adama i dzielnej Ireny i nadziei, że wolność, że niepodległość, że Polska...? Zwłaszcza kiedy ma się 23 lata? Tyle miał wtedy Stanisław. Jan Młynarek niewiele więcej – 25. Ale w Polsce w grudniowy poniedziałek 1946 roku nikt Wielkiej drogi nie oglądał. Nie tylko Młynarek, który tego dnia był zajęty egzekucją. I nie

tylko Stach, który właśnie umarł. Film powstał we Włoszech, wyprodukowany przez Ośrodek Kultury i Prasy II Korpusu Polskiego. Od 1945 do 1989 roku był jedynym polskim filmem fabularnym, który pokazywał udział Polaków w drugiej wojnie na sposób „londyński”, a piosenka nie chwaliła drogi do socjalistycznej ojczyzny i w całym filmie nikt nawet nie zająknął się o bratniej Armii Czerwonej. Ani więc Stanisław Cichoszewski, ani Jan Młynarek nie widzieli, jak na dalekiej Syberii ukochana porucznika Adama, Irena – w łagrze budowała chwałę Sowieckiego Sojuza i jak w ramach walki klasowej pchała wózki w kopalni. I nie dowiedzieli się, że pielęgniarka w wojskowym szpitalu we Włoszech, wzruszona losem Adama, rannego pod Monte Cassino, udawała przed nim Irenę. Adam stracił wzrok, pielęgniarka, chcąc lepiej wczuć się w rolę narzeczonej, czytała ukradkiem jego pamiętnik: „17 września. Nowy cios w plecy. Czerwona powódź od wschodu... ale nie wolno nam ulec. Musimy walczyć, bodaj konspiracyjnie”. I nie usłyszeli wyśpiewywanych z ekranu zapewnień, że: Jest jedna droga, którą serce zna i nocą po niej błądzi i za dnia. Aż znajdzie drugie serce, które kochać chce, by z nim na zawsze złączyć się. Serca Jana i Stanisława złączyła absurdalna droga. Polityczna. I chociaż przez chwilę zgodnie waliły, tak że wydawało się, że zaraz wyskoczą z piersi, to po chwili już tylko serce Jana stukało rytmicznie. A przecież ani Młynarek nie był zatwardziałym komunistą (nawet nie wiedział, co to znaczy), ani Cichoszewski nie był narodowym patriotą. Ich pierwsze i ostatnie spotkanie – 9 grudnia 1946 roku – było jak cała historia ludowej

Polski. Beznadziejne. A jeśli któryś z nich był zaraz po wyzwoleniu w Poznaniu, w kinie, to mógł zobaczyć co najwyżej Polską Kronikę Filmową i propagandowe filmy sowieckie. Chociaż, jeśli zdążył, to mógł Stach, może nawet z narzeczoną, być na pierwszym wyświetlonym po wojnie filmie Trzej muszkieterowie w świetlicy Drukarni św. Wojciecha. Przygodowym, amerykańskim. Ale większą szansę mieli obaj na obejrzenie w świeżo otwartym kinie „Jedność” premiery z 1941 roku. Musical i gorący romans w oparach proletariackiego absurdu: Świniarka i pastuch. Jaki efekt wywoływał, pośród morza gruzów (Poznań w centrum był miejscami zniszczony w osiemdziesięciu procentach), migający nerwowo na białym ekranie obraz biegającej między ukraińskimi brzózkami i śpiewającej ni to histerycznie, ni to panicznie „tara, tara! tara, tara!” uczuciowej świniarki? Czy miłość z nizin społecznych wyrażona tańcem, śpiewem solowym i chóralnym mogła zdeprawować dusze polskiej młodzieży? Przeciągnąć na stronę komunizmu? Przekonać, że CCCP to ateistyczny raj na ziemi? Tylko że tak naprawdę ani Stach, ani Jan nie mieli czasu na filmy i pieniędzy na wyprawę do Poznania. Jeśli bardzo chcieliby dotrzeć do kina, musieliby jechać rowerami. Wioząc narzeczone na ramie kilkadziesiąt kilometrów, a tego nawet zakochany chłopak, szczególnie w śniegu, raczej nie zrobi. Czyli raczej nici z kina i wpływu propagandy. Już szybciej jakaś potańcówka przy patefonie wieczorem. Akurat ci dwaj – Stanisław i Jan – mieszkali w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Poznania. Przez ostanie sześć lat był tu Wartheland, czyli Kraj Warty, a teraz z początkiem czterdziestego piątego dotarł front i rozpędzona Armia Czerwona. Tej zimy każdy próbował

ogarnąć nową rzeczywistość. Poukładać z zupełnie niepasujących kawałków sensowną całość. Zaraz po wyzwoleniu okolic Wolsztyna, piątego lutego 1945 roku, Stanisław wstąpił do oddziałów Milicji Obywatelskiej. To samo zrobił Jan Młynarek i tysiące innych chłopaków. Tych, którzy zdążyli w czasie wojny wciągnąć się w konspirację, i tych, którzy wtedy byli zbyt młodzi, żeby być w czymkolwiek, ale teraz bardzo chcieli mieć karabin czy bodaj pistolet, chodzić środkiem drogi i dbać o porządek. Poza tym nie było pracy, nie było pieniędzy, a ogłoszenia brzmiały obiecująco: Przyjęcia do służby w MO. Komenda Miasta Milicji Obywatelskiej podaje do wiadomości, że wszyscy pragnący pełnić służbę w MO mogą się zgłaszać w sprawie przyjęć codziennie, między 8, a 12-tą i między 14-tą, a 17 w gmachu Komendy Miasta. Kandydaci powinni przynieść ze sobą jedno podanie własnoręczne o przyjęcie do służby [...], 2 życiorysy własnoręczne [...] zaświadczenie moralności wystawione przez Miejską lub Gminną Radę Narodową, zaświadczenie z posterunku MO oraz 4 fotografie [...] Wszyscy przyjęci otrzymują automatycznie całkowite umundurowanie, mieszkanie i całkowite wyżywienie, oraz pobory miesięczne według posiadanych stopni wojskowych. Zgłaszający się przyjmowani są w stopniach wojskowych, które uzyskali w służbie w wojsku lub tajnych organizacjach dla walki z okupantem. Przyjmuje się kandydatów w wieku od 20 do 45 lat. „Dziennik Powszechny” Radom – Kielce nr 122, 15 września 1945 r. Chociaż w manifeście PKWN jest zdanie: „Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego nakazuje natychmiastowe rozwiązanie tzw. granatowej policji. Rady Narodowe tworzą niezwłocznie podlegającą im Milicję Obywatelską, której zadaniem będzie utrzymanie porządku i bezpieczeństwa”, to milicjantami, nie tylko w byłym Kraju Warty,

zostawali ludzie niemający pojęcia, o co walczy Polska Partia Robotnicza i kim są ludzie wchodzący w skład Rządu Tymczasowego. Te pierwsze oddziały milicyjne później nazywane będą czasami „samozwańczymi”; pod względem „świadomości politycznej” nie miały wiele, często wręcz nic, wspólnego z organami lubelskiej władzy. Było obiecane umundurowanie, broń, jedzenie i to przyciągało ludzi. Nawet jeśli w praktyce czasami kończyło się na biało-czerwonej opasce z literami MO na ramię. Kiedy Stachu podpisywał milicyjne zobowiązanie, myślał o tym, że będzie miał pracę, wypłatę, że teraz już może założyć rodzinę. Czytał tekst kilka razy, nikt nie wyrzekał na Kościół, nie było też ani słowa o komunizmie, socjalizmie, Związku Sowieckim czy choćby jednym małym Stalinie: Ja..., (tu miejsce na nazwisko), współpracownik Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Lesznie zobowiązuję się służyć wiernie sprawie wolnej, demokratycznej i niepodległej Polski, zdecydowanie zwalczać wszystkich wrogów demokracji [...] W razie rozgłaszania wiadomych mi tajemnic służbowych będę ukarany według prawa, o czem zostałem z góry uprzedzony” i podpis. Stanisław: proste blond włosy zaczesane do tyłu, pociągła twarz, usta pełne, oczy szare. Wychowany w rodzinie wielodzietnej (rodzeństwa było ośmioro), w której każdy przyzwyczajony był do pracy. Ojciec miał młyn, matka chorowała (żyła w swoim świecie), starsze siostry mieszkały w Poznaniu. Nikt nie podpisał volkslisty, chociaż Niemcy ojca ciągle straszyli, że będzie żałował. Ale nie podpisał. Stanisław zakochał się. Przystojniak z Miastka wpadł po uszy. Starsza od niego, piękna brunetka o hiszpańskich oczach i temperamencie. Był jeszcze młody, ale nie chciał czekać. Gdy tylko weszli Rosjanie, młodzi dali

na zapowiedzi. Do ślubu jechali czarną, lakierowaną powózką całą przybraną bukiecikami różowych kwiatów. Woźnica trzaskał z bata, jechali wąską drogą z Miastka do Brenna. Wiosna, zielone pola, co chwila wyskakuje w niebo skowronek. Na szczęście jest jeszcze za wcześnie na komary, kiedy mijają kolejne jeziora, widać startujące i lądujące w godowym podnieceniu kaczki. Welon upięty na czarnych włosach, gałązka mirtu łaskocze Stacha w policzek, zawsze kiedy Irena przytula głowę do jego ramienia. W starym kościele w Brennie przysiągł, że nie opuści jej aż do śmierci. Nie są daleko od siebie. Pakosław, gdzie służył Młynarek, leży jakieś 80 kilometrów w linii prostej od Miastka, rodzinnej wsi Stacha. Okolice Rawicza, stamtąd pochodził Jan, zostały wyzwolone 22 stycznia 1945 roku, wstąpił do MO właściwie natychmiast, bo podanie o przyjęcie do służby w ramach Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego pisze 15 marca, już jako funkcjonariusz milicji. Ma dużo ładniejszy charakter pisma od Stacha: „Niniejszym proszę ob. komendanta o przyjęcie mnie w szeregi PUBP. Życiorys własny, który dołączam niech świadczy o mym przedsięwzięciu”. Argumenty z życiorysu, które miały być przekonywające dla obywatela komendanta: „jako syn biedaka”, „oswobodzenia doczekałem z rąk dzielnej Armii Czerwonej”, „od czasu wyzwolenia pracowałem jako milicjant w Pakosławiu. Marzeniem moim było i jest służyć w szeregach Bezpieczeństwa Publicznego”. Ostatni argument nie zostawia wątpliwości. Jan M. ma dwadzieścia cztery lata i jasno sprecyzowane plany na życie. Licząc dokładnie, Jan zaczął marzyć o swojej karierze zawodowej pod koniec stycznia, a w połowie marca marzenie zaczęło się urzeczywistniać. Podpisuje identyczne zobowiązanie jak to milicyjne Stacha, jedyna różnica, to nazwa: Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Rawiczu, reszta taka sama.

Zaczynają więc zdecydowanie zwalczać wrogów demokracji, nie mając zielonego pojęcia, że stoją po przeciwnych stronach barykady. Tydzień po Stachowym wstąpieniu do milicji, na niedzielnym bankiecie wieńczącym spotkanie Roosevelta, Churchilla i Stalina na Krymie podano barszcz ruski i kapuśniak. Stalin zamówił pieczonego kurczaka z frytkami, toasty wznosili wódką, pili gruzińskie czerwone wino i szampanskoje, a wszystkiemu przypatrywał się łabądek stojący centralnie na stole. Nie tylko o koniec wojny z Niemcami chodziło, ale też o nowy kształt Europy. Taka na przykład Polska – zupełnie zmieni swoje granice. A jeśli gdzieś między tymi frytkami a gruzińskim winem pojawiła się w powietrzu wizja milionów ludzi – wysiedlonych ze swoich domów, zostawiających ziemię, tradycję, całe życie i jeżdżących w towarowych wagonach ze wschodu na zachód i zachodu na wschód – to nie zrobiła żadnego wrażenia, nie tylko na łabądku. Jasną sprawą było jak najszybsze zakończenie wojny, rozprawienie się z Trzecią Rzeszą. Reszta była nieco mglista i nie do końca zrozumiała. W styczniu 1945 roku Instytut George’ a Gallupa przeprowadził w Wielkiej Brytanii ankietę: „Co robić z Niemcami”: 1. Czy Hitler, Himmler i inni przywódcy hitlerowscy powinni być ukarani? 97% Tak, 2% Nie, 1% Nie wiem; 2. Czy Niemcy powinny być zmuszone do naprawienia szkód wojennych 88% Tak, 6% Nie, 6% Nie wiem; 3. Czy jesteś za, czy przeciw oddaniu Prus Wschodnich i innych wschodnich części Niemiec Polsce? 53% Tak, 35% Nie, 22% Nie wiem. Rosjanie przygotowali kawior, wędzonego jesiotra i prosięta, ale Anglicy po sześciu wojennych latach z jedzeniem na kartki zapobiegliwie przywieźli ze sobą proszek jajeczny, z którego robiona była poranna jajecznica. I jednego można być pewnym, że siedząc nad jajecznicą i kawiorem, nie rozważali wybrania się w okolice Wolsztyna, żeby „ojczyznę wolną wrócić” komukolwiek.

Tamtego lutego, w roku 1945, na śniadanie, obiad i kolację mógł Stach jeść polewkę – zupę zrobioną z łyżki mąki rozbełtanej z wodą, mlekiem i odrobiną soli. Do tego kawałek chleba. To samo danie mogła podawać Janowi matka w tę samą niedzielę. Przez kilka miesięcy są więc w podobnej sytuacji. Jeden i drugi – na państwowej służbie, jeden i drugi z planami na przyszłość. Latem czterdziestego piątego skończą się wszelkie podobieństwa. Piątego dnia sierpnia Stachu spotka w Brennie, w czasie patrolu, oficera radzieckiego. Rosjanie, wracający jako zwycięzcy do „matuszki Rassiji” robili, co mogli, żeby odwlec w czasie spotkanie z ojczystą ziemią. Pierwsza fala czerwonoarmiejców, zimowa (ta: „na Berlin!!!”), była tylko preludium do tego, co sojusznicza armia miała w repertuarze. Po kapitulacji Niemiec, łupy wojenne wleczone w workach na plecach, na ramach rowerów, na ciężarówkach i w całych składach pociągów – posuwały się powoli na wschód. Co można ukraść? Ale czy ukraść?! Zabrać jak swoje – Niemcowi, wrogowi, najeźdźcy okrutnemu! Więc co? Wszystko. Mosiężne kurki (jeden Rusek miał cały worek kranów, mówił, że wmontuje je w swojej chałupie w ściany, będzie leciała ciepła woda), zegarki, pierścionki, świecące ozdoby z kościołów (i wota, i ramy obrazów, i błyszczące gałki z proporców i chorągwi), garnki, swetry, buty, skórzane paski, uprząż dla konia, płaszcz zimowy, prawie nowe grabie, fotel z powyginanymi nogami, kryształowe lustro, młockarnię na prąd, kawałek silnika, a czy to było germańskie, czy polskie, to już było wszystko jedno. Się brało i gówno komu do tego. Dla żołnierzy Armii Czerwonej Niemcy zaczynały się właściwie zaraz za Bugiem. I nawet niechby brali, byle już poszli sobie, chociaż jak szarpali ostatniego konia, to człowiek stawał się odważniejszy i szedł do starszyny,

i prosił, albo jak wyrywny był, to sam leciał do żołnierza i krzyczał – konia zostawcie! Konia nie dam! Nikt nie znał rosyjskiego, mówiło się do nich głośno, wyraźnie, czasami można było jakieś słowo zrozumieć. Najszybciej to czasy, spiryt i job twoju mać. Ale oprócz tego, że kradli, to jeszcze pili, wrzeszczeli, pijani do bicia się brali. I to naleganie na dziewczyny, te gwałty... Niemki nie miały nic do gadania. Ile popełniło samobójstwo? Dziewczynek, dorosłych kobiet, upodlonych, zamęczonych, zarażonych wszelkimi chorobami wenerycznymi, w pierwszych tygodniach ciąży. A ile naszych? Skrytki porobione – za słomą, za kominem, za szafą, w piwnicy, oddychać tak cicho, żeby ani szmeru. Nie ma już nic więcej, co można ukraść – poczucie bezpieczeństwa i godności, to ostatnie. Gwałt – sponiewieranie, splugawienie, podpisanie spermą „to moje”. Tu nie ma litości; nie płacz, nie wrzask, nie wycie. To wszystko się nie sprawdza. Nawet jak się zemdleje, to wiotkie ciało nie jest bezpieczne. Stachu chodzi z karabinem po wsi, ma mieć wszystko na oku. Sierpień to miesiąc najcięższych prac w polu, ale on już nie jest chłopem, jest milicjantem. O bolszewikach wie tyle, ile było napisane w „Orędowniku” przed wojną. Że w Rosji zabierali ludziom ziemię i robili kołchozy, że byli bezbożnikami, że mieli wspólne kobiety i żarli cebulę. A teraz są tu, koło Wolsztyna, i są bratnią armią. Weź się połap w tym wszystkim, kto jest kto i o co chodzi? Jest się milicjantem, ma się służyć wiernie, chronić i bronić. Nikt nie nasmaruje kredą na plecach, który jest nasz, a który to wróg. Jeszcze wydaje się, że to, co dobre, to dobre, a to, co złe, to złe. Więc: zły Niemiec leży napuchnięty od śmierci pod murem swojego majątku trzeci dzień, nikt nie chce go pochować, a dobry Rusek z czerwonymi oczami szarpie, przewraca i wali na odlew we wrzeszczącą głowę dziewczyny.

I nie ma podpowiedzi – co robić. Jest prosta reakcja. „Stój, ręce do góry! Stój, bo będę strzelać!”. Ruski zrywa się, zatacza, rzuca na porucznika z Urzędu Bezpieczeństwa, który jako pierwszy próbował ratować dziewczynę, i dusi go gołymi łapami. Jest zamieszanie, wrzaski. Jeszcze raz – „stój, bo strzelam” i bach, karabin jakby sam. Ruski pada, robi się cicho. Wraca letni wieczór, słychać szczebiot jaskółek wysoko na niebie. Ludzie udają, że nic się tu nie działo. Że przed i po skleiło się bez żadnej przerwy. Że każdy szedł spiesznie do swojego zajęcia, waląc piętami w piasek, po krowy na pastwisko, na pole do siana, do sąsiadki pogadać. Stanisław nie ma poczucia, że stało się coś gorszego niż tylko zabicie człowieka. To samo jest złe. Ale broniąc ładu i porządku, dziewczyny i tego z Urzędu Bezpieczeństwa, nie miał wyboru. Więc drżącymi rękoma zabezpiecza karabin, podchodzi do Ruska, nie boi się, jest jeszcze władzą, przecież strzelał, bo bronił – nie zabijał. Muchy, ciężkie czarne muchy, są pierwsze. Siadają na coraz większej czerwonej kałuży i pocierają w zachwycie skrzydełkami. W szklistych oczach Ruska odbija się pierzasta chmura na niebieskim niebie i malutki Stachu Cichoszewski z anteną lufy karabinu na plecach. Najpierw nic się nie dzieje, i nawet długo to trwa. Tak, że wydaje się, że to już wszystko. Że teraz to tylko sprawa między Stachem a księdzem proboszczem na spowiedzi. Żona Stacha – Irena czeka na dziecko. Boi się trochę, panikuje, jak to dziewczyna przed pierwszym porodem. Aż przychodzi dzień 29 sierpnia i aresztowanie. Stacha wiozą do Leszna, nie ma jak dać znać rodzinie, co się z nim dzieje. Przyznaje się do wszystkiego, opowiada dokładnie, co zaszło. Ósmego września zostaje skazany na trzy lata – za zabójstwo żołnierza sowieckiego. Jak się tłumaczył? Jakich używał argumentów? Akt sprawy nie ma,

została tylko sygnatura. W późniejszych zeznaniach będzie mówił: „zastrzeliłem kapitana radzieckiego, który usiłował zabić czy rozbroić funkcjonariusza PUBP i przy tym narobił całą masę innych świństw”. Cały czas myślał o domu, o tym, czy wiedzą, gdzie jest, co się z nim dzieje, czy Irena wie, że dostał trzy lata?! Jak się czuje, czy nie zrobi czegoś głupiego, myśląc – że może on, Stach – już nie wróci? Po wyroku Wojskowego Sądu Okręgowego w Lesznie – ma być przewieziony do aresztu do Poznania. Wolna Polska, martwy Rusek i on – w pociągu do więzienia. Niewiele brakowało, żeby Stach zamiast w pociągu był teraz na polu, szedł za końmi, orał długą, równą skibę i wdychał zapach ziemi. Gdzieś w kwietniu okazało się, że funkcjonariuszy MO jest zbyt wielu, nie tylko brakuje mundurów, ale i broni, a chodzić z kijem byłoby równie głupio co niebezpiecznie, więc pozwalniali ludzi. W tym jego, Stacha. Ale żona w ciąży, o pracę trudno – więc namawiał komendanta, żeby go jednak przyjął z powrotem, udało się i od czerwca znów nosił na ramieniu białoczerwoną opaskę z literami MO i karabin. Z bronią wtedy w ogóle było dziwnie. Można było znaleźć w lesie porzucone przez Niemców pistolety, albo przehandlować od Ruskich karabin Mosina. Milicjanci dostawali broń zarekwirowaną „bandom”, „bandy” w czasie napadów na posterunki i funkcjonariuszy zdobywały te same pistolety. A więc nie został ogrodnikiem (przyuczał się do tego zawodu sześć lat u majstra, w majątku Wroniawy), nie orał i nie siał w gospodarstwie teścia, tylko jechał pociągiem w kierunku odwrotnym od domu – przedwojennym wagonem trzeciej klasy, takim, w którym do każdego

przedziału wchodziło się prosto z peronu osobnym wejściem. – Obstawa – dwóch ubeków z Poznania, aresztanci – Stanisław i jeszcze jeden chłopak z Leszna. Oprócz nich w przedziale był ponadto kapral WP i dwóch cywilów. Jechało się spokojnie, kapral wypytywał, co i jak. Dziwił się bardzo Stachowi, że dał się złapać. Powiedział, że on sam miał podobną przygodę z Ruskim, ale nic mu nie zrobili. I że gdyby to on był na miejscu Stacha, to zwiałby, przyczaił się i przeczekał, aż Ruskie wrócą do siebie i w Polsce będzie normalnie. Czy naprawdę we wrześniu 1945 roku można było przypuszczać, że to, co się wyrabia, ma znamiona trwałości? Że tak już zostanie na dziesiątki lat? Ludzie święcie wierzyli w to, że zaraz coś się wydarzy. Albo wybuchnie wojna między Niemcami a Amerykanami, albo Anglicy i Amerykanie wejdą i odbiorą Ruskim Polskę, albo Niemcy wrócą i zabiorą wszystkim wszystko... Stachu patrzy na migające za oknem drzewa, las i las. Zaczyna kombinować, czy nie spróbować ucieczki. Gdyby go zastrzelili teraz, pewnie ukradną wszystko, co ma przy sobie, zdejmuje więc z palca obrączkę, daje kapralowi, prosi, żeby przekazał ją rodzinie. Myśli – powiem tylko Irenie, żeby się nie martwiła, żeby się nie bała. Za miesiąc, może za pół roku Ruskie znikną, a na przyszłe lato dzieciak będzie już chodził i wołał tata... Siedział najbliżej drzwi. Jeden ruch... Jechali już długo, wiedział, że dojeżdżają do celu. Gdzieś między Puszczykówkiem a Puszczykowem, 15 kilometrów przed Poznaniem zaczął się stary bór. Wielkie sosny, dęby. Skacze w pełnym pędzie pociągu, przewraca się, boli go ręka i tyłek, gna przed siebie, gałęzie walą po głowie, leci na oślep, słychać starzały. Pociąg zatrzymuje się, Stachu pada na ziemię, przykleja się do piasku, rozpływa w liściach. Nagle gwizd pociągu i już.

Do domu ma prawie 80 kilometrów. Idzie, w nocy zatrzymuje go patrol, sprawdzają dokument, trzymają go do piątej rano i puszczają. Czasami uda się kawałek podjechać, więcej idzie pieszo. 10 września dociera do domu. Irena, jej ojciec i brat – nie mieli od niego znaku od czasu aresztowania. Mimo to trudno się cieszyć. Stanisław jest, ale jakby go nie było... Stach wysyła szwagra po komendanta milicji w Brennie, Wojciecha Wacława. Znają się dobrze, Stachu nie boi się go, pyta – co mam robić? Dziecko urodziło się za wcześnie i zmarło zaraz po porodzie, Irena i teść nie mają z czego żyć, co się stanie, jeśli KBW znajdzie go w domu? Czy ma się sam zgłosić na posterunek? Komendant nie ma wątpliwości – to nie potrwa już długo. Stachu ma się ukryć i czekać, aż Rosjanie się wyniosą, ale gdyby ktoś go złapał, to niech pamięta: to nie on mu tak radził, zresztą – w ogóle się nie widzieli! Czternaście jezior, lasy, bagna, łagodne wzgórza. Pięknie jest w okolicy. I dla obcego niezbyt bezpiecznie. Kto nie zna przejść między jeziorami, może nie wrócić z przechadzki. I ludzie solidarni. Do czerwca 1946 roku – czyli przez 10 miesięcy – nikt nie doniesie, że dezerter, zabójca sowieckiego żołnierza i uciekinier z konwoju mieszka w domu teścia i szyje płócienne czapki na sprzedaż, żeby utrzymać żonę i jej rodzinę. Ale ciągle jest jeszcze lato 1945. Jan Młynarek, który w Rawiczu był wartownikiem i dyżurnym szefa PUBP, łapie szansę – razem z awansującym właśnie przełożonym przenosi się do Poznania. 15 sierpnia zostaje naczelnikiem aresztu wewnętrznego WUBP. I też ma już żonę. I czeka na dziecko. Dostał mieszkanie przy Kochanowskiego. To niesławny adres w Poznaniu. Siedziba Urzędu Bezpieczeństwa, później Komenda Wojewódzka MO, a w jednej z kamienic mieszkania służbowe dla

pracowników Urzędu. Mieszkanie to jeden pokój 5 na 6 metrów. Bez żadnego dodatkowego pomieszczenia gospodarczego czy schowka, na co Młynarek będzie narzekać do końca pracy w UB: „W obecnym mieszkaniu piwnicy nie posiadam, co zmusza mnie do przechowywania węgla itp. przedmiotów w pokoju”. Podpisy pod protokołami wykonania kary śmierci „dowódca plutonu egzekucyjnego Młynarek Jan” pojawiają się w 1946. Kończą na 1948. Ile ich jest? Na pewno kilkadziesiąt, wyroków śmierci orzeczonych przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Poznaniu było 189, z czego wykonano 76. Jeśli wyrok zapadł na rozprawie wyjazdowej, czyli gdzieś pod Poznaniem, pod protokołami z egzekucji nie zawsze podpisany jest J.M. W Poznaniu zabito 40 skazańców, z czego 16 jednego dnia. Zostaje 34 ludzi, przy egzekucji których J.M. był ostatnim łącznikiem pomiędzy życiem i śmiercią. Nie można ustalić, w ilu przypadkach wydawał komendę, w ilu pociągał za cyngiel. W 2012 roku psychiatra, któremu pokazuję wszystkie informacje o Młynarku, mówi, że po analizie posiadanych dokumentów, pism i notatek nie można stwierdzić, że Jan był psychopatą. Czerpiącym sadystyczną radość z zadawania śmierci. To raczej skrupulatny urzędnik. Pierwszą prośbę o zwolnienie z WUBP pisał w październiku 1945 roku. Siedem miesięcy od chwili, gdy jego największym marzeniem było „służyć w szeregach B. P.”. Tych próśb napisze jeszcze co najmniej cztery. Żadna nie zostanie uwzględniona. Nie pozwalają mu odejść, chociaż nie dostaje pochwał, specjalnych premii ani dyplomów. Przez wszystkie lata pracy został dwa razy odznaczony (brązowy i srebrny Krzyż Zasługi), pięć – karany dyscyplinarnie. Nie dostawał też żadnych specjalnych gratyfikacji z tytułu egzekucji. Od 1945 roku do końca zatrudnienia miał VIII grupę

uposażenia. Zarabiał, bez dodatków, 47 000 (po denominacji w 1950: 470), z dodatkami (na żonę i dziecko, wysługę lat) 870 zł (w 1952). Uwzględniając wszystkie czynniki, można przyjąć, że teraz jego pensja to byłoby około 2,5 tysiąca (po odjęciu składek i podatków). Dwa i pół tysiąca nie może być motywacją, dla której strzela się do ludzi co dwa dni (24.09.46 r., 26.09.46 r., 27.09.46 r.). Kariera w Bezpieczeństwie Publicznym nie była też taka łatwa, jak sobie wyobrażał. Owszem, byli tacy, co jeździli autami, mieli piękne mieszkania z balkonem i zadowolone, eleganckie żony z misternie poupinanymi falami na głowach, a w domu zatrudnioną „pomoc”. Ale byli też tacy jak on, jakoś tak kopnięci w kąt przez fortunę. Pracownicy Urzędów Bezpieczeństwa byli oceniani przez pion personalny pod względem przydatności do pracy, walorów duchowych, życia towarzyskiego i znajomości zasad działania nowej Polski. Jan wypada blado w wystawianych co rok „charakterystykach”. Co jakiś czas, wzywany do kadr, musiał opisywać dokładnie całe swoje życie. Za którymś razem Jan Młynarek wymyślił sobie legendę – dzielnego, walczącego z niemieckim okupantem żołnierza podziemia. Oczywiście – tego słusznego podziemia, a więc na przykład Polskiej Armii Ludowej. Podłoże dla tej konfabulacji mogło być merkantylne – lepsze pieniądze dla zasłużonego partyzanta. Przedstawił nawet zaświadczenie, że zdobył stopień podporucznika. A może chciał stworzyć postać, której nigdy nie było – siebie jako bohatera, gotowego do poświęceń, patriotę i altruistę? Jan nie był wybitnie inteligentny, popełnił banalny błąd, rażący szczególnie, jeśli pracuje się w policji politycznej... O tym, że był w PAL, przypomniał sobie dopiero dwa lata po wstąpieniu do służby w szeregach Bezpieczeństwa Publicznego. Wtedy to, kiedy usłyszał: „siadajcie i wypełnijcie ankietę”, dostał jakiejś

erupcji wyobraźni. Przypomniał sobie, że był w Szkole Kadetów (z której miano go zwolnić, bo był za biedny), że przed wojną był w Stronnictwie Ludowym („lecz nie miałem legitymacji członkowskiej”), podaje nawet różne miejsca urodzenia – raz Góry, raz Pakosław. Chyba najłatwiej było przyszpilić człowieka tym „siadajcie i piszcie życiorys”. Po roku, dwóch człowiek nie pamiętał, co napisał ostatnio, a każdy różniący się szczegół był punktem wyjścia do wewnętrznego śledztwa. Szukano „materiałów kompromitujących” na każdego pracownika. Na Młynarka przez pięć lat szukano haków w sprawach: – złożenia wniosku na VD (okazało się, że to Młynarek senior, ojciec Jana składał podanie w 1941 roku – rozpatrzone negatywnie), – zaświadczenia o tym, że został porucznikiem ps. „Wilno” (i zaświadczenie, i porucznik, i pseudonim: „Wilno” – lipa; wymyślone przez J.M.) w PAL (tam też nie był), – że wysadzał mosty i był dwukrotnie ranny (w czasie przesłuchania wyznał, że napisał to, bo poniosła go wódka wypita na przyjęciu w Związku Uczestników Walki o Niepodległość i Demokrację), – że w czasie wojny współpracował z Niemcami, szczególnie z gestapo i zajmował się handlem „kosztownościami pożydowskim” (po przesłuchaniu wielu świadków nie potwierdzono zarzutów), – że szpiegował i spowodował aresztowanie przez żandarmerię niemiecką Szumnego Władysława, który w obozie w Dachau zmarł (po przesłuchaniu siostry Szumnego okazało się, że nie o Jana chodziło, tylko o jego brata – i to też niejasne, jaka była jego rola w sprawie). W czasie przesłuchania Młynarek szedł w zaparte, twierdził, że w czasie wojny należał do PAL-u, że nawet jeździł do Łodzi w sprawach konspiracji. Mimo iż przesłuchiwany w jego sprawie w charakterze świadka, generał z PAL Stanisław Pieńkoś powiedział, że nigdy nie słyszał o Młynarku

(a znał wszystkich swoich oficerów), że w Łodzi PAL nie istniał i w ogóle nie ma pojęcia, o czym Młynarek opowiada. Więc może to jednak nie tylko o czysto merkantylne sprawy szło? Może Jan M. chciał być bohaterem? W 1947 roku, w październiku (wtedy pisał życiorys z wątkami partyzanckimi), był już po kilkunastu wykonanych wyrokach. Widział z bliska umieranie, część osób być może zastrzelił sam. Dysonans poznawczy, wyparcie albo życie w dwóch światach. Mógł też dojść do wniosku, że zasada ogólna „kłamstwa powtarzanego wiele razy” spełni się w przypadku jednostki, a dokładniej – jego samego. Ciekawe, że za 60 lat lokalny dziennikarz w poznańskiej gazecie napisze: Zwolniono go z UB, gdy okazało się, że sfałszował swój życiorys, przypisując sobie bohaterskie zasługi w walce z Niemcami... Przepytując krewnych i sąsiadów funkcjonariusza, ustalono, że Młynarek podczas okupacji był w bardzo dobrych kontaktach z Niemcami, do tego stopnia, że podejrzewano go o współpracę z nimi. Chociaż niczego takiego mu nie udowodniono. Z życia Młynarka w XXI wieku wyciągnięto wnioski dokładnie takie, jak chcieli tego personalni z Urzędu Bezpieczeństwa w szczytowym okresie stalinizmu. Na ile motywowała/podniecała go władza nad ludźmi (nad aresztantami, skazańcami, ich rodzinami), na ile chciał mieć dobrą pracę i pieniądze... (w 1950 komendant ochrony gmachu raportował Wydziałowi Personalnemu: „powiedział (J. M.), że wszędzie mają większe uposażenie, a w leśnictwie zarobi więcej, a jak mnie nie będą chcieli zwolnić to będę robił grandę i mnie zwolnią dyscyplinarnie”. [...] „dnia 17.05.1950 podjechał taksówką pod Komendanturę w stanie podchmielonym, zażądał od wartownika ognia, po zorientowaniu się, gdzie się znajduje, tłumaczył,

że pobłądził”). Młynarek był zły, okrutny, bezduszny albo bezmyślny, naiwny, głupawy. Nie wiadomo. Nie wiadomo też, czy, tak jak zakładał ksiądz Lewandowski (a po nim dziennikarze), lubił swoją pracę. Wiadomo, że po pół roku pracy przy Kochanowskiego pisał swoje pierwsze podanie o zwolnienie: Jako obywatel Demokratycznej Polski, członek Polskiej Partii Robotniczej, oraz pracownik Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, składam prośbę o zwolnienie mnie z pracy. Prośbę mą motywuję słabym stanem zdrowia i brakiem energii do wykonywania obowiązków służbowych. Mając ukończoną Państwową Szkołę Leśną i szczere zamiłowanie do wykonywania pracy na tym terenie, pragnę też obecnie jej się poświęcić. Wobec powyższego, proszę o spieszne rozpatrzenie mej prośby. Pisał to 25 października 1945, 10 listopada czerwoną kredką dodano: „załatwiono odmownie”. Do czerwca 1946 roku napisze jeszcze trzy prośby o zwolnienie. Z powodów rodzinnych zwraca się niżej podpisany [...] z prośba o łaskawe zwolnienie jego z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. [...] Cierpię na podrażnienie nerwowe, co zostało spowodowane przez nieprzerwaną trzynastogodzinną pracę i prócz tego bardzo często całonocną (na co posiadam świadectwo lekarskie), jest niezbędnie koniecznem, abym udał się na gospodarstwo moich starych rodziców i poświęcił się pracom rolnym i w moim leśnym zawodzie. 21 czerwca 1946 roku odbyła się pierwsza egzekucja z wyroku WSR w Poznaniu. Nie ma kolejnych podań o zwolnienie. Ale Młynarek cały czas skarży się na niską pensję, na słabe mieszkanie. Będzie próbował odejść z UB

(wskazują na to notatki kolegów z pracy). Każdy pracownik Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego był drobiazgowo prześwietlany przez pion personalny. Sprawdzano (wywiady środowiskowe, kwerendy dokumentów) rodziców, rodzeństwo rodziców, rodzeństwo i współmałżonków rodzeństwa, a po zmianie stanu cywilnego – także wszystkich krewnych męża bądź żony. W tajnych, poufnych i ręcznie pisanych dokumentach, kierowanych do urzędów i komisariatów milicji w rodzinnych miejscowościach prześwietlanych pracowników UBP zadawano pytanie: „czy są materiały kompromitujące na... Odpowiedź drugostronnie”. Każdy zatrudniony w Bezpieczeństwie (od ministerstwa przez województwo, powiat aż po gminę) miał sprawdzonych krewnych do drugiego pokolenia, szczególnie w kwestiach współpracy z Niemcami. I raczej nie chodziło o utrzymanie pionu moralnego najwyższej próby wśród urzędników, lecz o zbieranie materiałów, które umożliwią, w odpowiednim momencie, złożenie propozycji nie do odrzucenia: „Wy tu, obywatelu, nie chcecie tego czy śmego zrobić, a tam wasz wujek był strażnikiem w obozie hitlerowskim”. Jak się zresztą okazywało, to, co nie było kompromitujące jeszcze w latach czterdziestych, na początku pięćdziesiątych było już bezdyskusyjnym dowodem na wrogość klasową i wystarczającym powodem, by stać się „elementem zbędnym”. Wystarczył kuzyn w Argentynie, babcia z 15 hektarami czy dziadek w Legionach. Latem 1946, po kolejnym piśmie z prośbą o zwolnienie, Jan dostaje pierwszy, dwutygodniowy urlop. Ma trzymiesięczną córeczkę i może poświęcić się życiu rodzinnemu, chodzeniu po lesie, żniwom. Latem 1946 Stach Cichoszewski nieodwołalnie straci szansę na dalsze życie, na córeczkę, synka, spacery. Na zrozumienie czegokolwiek.

I nawet gdybym weszła teraz na najwyższy dach i krzyczała, aż do popękania naczyń krwionośnych: „TO NIE MA SENSU! Ten popieprzony kraj ma dopiero rok! Do czerwca 1989 roku muszą minąć jeszcze czterdzieści trzy lata! Nie macie szans. I jeden, i drugi przegra, przewali, przepierdoli swoje życie. Więc dajcie spokój i idźcie na wódkę, na tańce, na grzyby – tylko nie róbcie sobie krzywdy!”, nikt by mnie nie usłyszał, a jeśli nawet, nikt by mi nie uwierzył. Nie da się zrozumieć historii Stacha, ani przypadku Jana, nie wiedząc, co działo się w ich światach. Co działo się w Polsce, dokładnej – na ziemiach wyzwalanych przez Armię Czerwoną i LWP. Zimą 1945 roku, latem ’46, wiosną ’47... i pięć i pół roku wcześniej, po 17 września 1939 roku.

[1] W cytowanych dokumentach została zachowana pisownia zgodna

z oryginałem. Wydawca dokonał tylko niezbędnej korekty ułatwiającej odczytanie dokumentów (przyp. red.).

Wypisy dla dociekliwych

1. Nie ma większego szczęścia Kiedy 17 września 1939 roku wojska sowieckie przekroczyły granicę Polski, mimo prób obrony (broniło się Wilno, Grodno, walki wzdłuż wschodniej granicy trwały do 1 października), nie było szans, żadnych szans na zatrzymanie „bohaterskiej Armii Czerwonej” i fali nienawiści. Nienawiść narodowa i klasowa prowadziły do eksterminacji fizycznej i psychicznej. Pod okupacją sowiecką znalazło się około 5 milionów Polaków, z czego według różnych źródeł wywieziono w głąb Rosji od 550 tysięcy do 1,5 miliona ludzi. „Nowe Życie”, Grajewo nr 14, 24 listopada 1939 Mowa tow. Malewicza A.S. (włościanina wsi Gule, gminy Słobodzkiej, obwodu Wilejskiego) Towarzysze deputowani Rady Najwyższej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Rad! Narody Zachodniej Białorusi, wyzwolone przez bohaterską Armię Czerwoną, poruczyły nam, swoim pełnomocnym przedstawicielom, powitać w waszych osobach swoich braci w szczęśliwej, kwitnącej, nagrodzonej orderem Białorusi Sowieckiej. Oni polecili nam wyrazić naszą szczerą ludową wdzięczność wielkiemu narodowi sowieckiemu za wybawienie nas od

pańskiego knuta, od dzikiego terroru i znęcania się, od wiecznej nędzy, głodu, od ucisku narodowego i nierówności. Nasza pierwsza myśl zwrócona jest do tego, kto doprowadził naród sowiecki do szczęśliwego i radosnego życia, kto zabezpieczył potęgę i nieskruszoną moc wielkiego kraju socjalizmu, zabezpieczył pracę pokojową i twórcze życie, kto tchnie siły i przekonanie w uciskane i eksploatowane narody świata w ich walce o swoje wyzwolenie, do wielkiego mądrego nauczyciela, do naszego przyjaciela, towarzysza STALINA. (Burzliwe, długo trwające oklaski, przechodzące w owacje. Wszyscy wstają. Okrzyki: „Niech żyje wielki Stalin!”. Orkiestra gra Międzynarodówkę) Niech żyje nasza potężna ojczyzna – wielki Związek Socjalistycznych Republik Rad. (Burzliwe oklaski przechodzące w owację. Ze wszystkich stron sali rozlegają się okrzyki na cześć kierowników partii i rządu: „Niech żyje towarzysz Stalin!”; „Towarzyszowi Stalinowi – hurra!”; „Niech żyją narody Zachodniej Białorusi!”; „Ojcu i nauczycielowi – rodzonemu Stalinowi – hurra!”) [...] Jesteśmy niezmiernie szczęśliwi i dumni z tego, że przypadło nam w udziale największe szczęście w obecności wielkiego Stalina i jego najbliższych współpracowników przekazania Sesji Rady Najwyższej ZSRR prośby narodu Zachodniej Białorusi o przyjęcie nas w skład wielkiego Związku Radzieckiego. Zobaczyliśmy wielkiego Stalina i jego współbojowników. Jak przyjaciel, jak ojciec, spotkał on nas, a jego uśmiech napełnił nas szczęściem. Dni szczęśliwe, dni spotkania z rodzonym Stalinem pozostaną u każdego z nas na całe życie. [...] Skończyły się na zawsze koszmarne dni pańskiej niewoli. Staliśmy się wolnymi obywatelami kraju Sowietów – kraju socjalizmu. Nie ma większego szczęścia na świecie, jak być obywatelem wielkiego Związku Sowieckiego (burzliwe oklaski). [...] Potęgę Czerwonej Armii wypróbowali na swoich

plecach polscy panowie. To, co myśmy ujrzeli na defiladzie na Czerwonym placu w Moskwie, naocznie nam pokazało, że Związek Sowiecki nie boi się żadnych wrogów. Niech zapomną o tym podpalacze drugiej imperialistycznej wojny światowej. Czerwoną Armię – siłę zbrojną państwa socjalistycznego, armię która przyszła nas ocalić od okropnej wojny, przegranej przez polskich niezdarnych kierowników, spotkaliśmy 17 września na naszych drogach, w naszych wioskach i miastach zasypaliśmy kwiatami drogę armii – oswobodzicielce. [...] A tym wariatom, którzy jeszcze nie porzucili swoich myśli o naszym powrocie pod jarzmo pańskiej Polski, powiemy: „Jak słońce nie wzejdzie na zachodzie i jak Niemen i Dźwina nie wrócą z powrotem do swych ujść, tak nie może być nasza Radziecka Białoruś pod butem polskiego i wszelkiego innego pana!”. (Wszyscy wstają, burzliwe, długo niemilknące oklaski. Okrzyki: „Niech żyje towarzysz Stalin”; „Niech żyją wyzwolone ludy Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy; które weszły do wielkiej Radzieckiej rodziny!”; „Niech żyje radziecka polityka pokoju!”; „Hurra!”). 3 października 1939 roku Biuro Polityczne KC WKP(b) nadaje Radom Wojennym frontów Ukraińskiego i Białoruskiego prawo zatwierdzania wyroków śmierci wydanych za działalność kontrrewolucyjną cywili i żołnierzy Armii Polskiej. 2 listopada dowództwo Armii Czerwonej informuje o wzięciu do niewoli 300 tysięcy żołnierzy polskich. Wiosną 1940 roku, na rozkaz najwyższych władz ZSRR (uchwała z 5 marca 1940 roku), rozstrzelanych zostanie co najmniej 21 768 obywateli polskich. Egzekucji – strzał z broni krótkiej w tył głowy bądź kark (umiejętnie oddany powoduje minimalne krwawienie) – dokona policja polityczna NKWD. „Wolna Praca” czwartek, 19 września 1940 Naprzód ku nowym zwycięstwom socjalizmu! Minął rok od historycznego dnia, gdy sławna Czerwona Armia

z rozkazu swego rządu przekroczyła byłą granicę sowiecko-polską i wyzwoliła narody Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy z jarzma obszarników i kapitalistów. Położony został kres sztucznemu rozdarciu rodzonych braci – Białorusinów i Ukraińców; położony został kres uciskowi narodowemu i społecznemu 13 milionów Białorusinów i Ukraińców, Polaków i Jewrejów. „Wolna Praca” Niedziela, 22 września 1940 r. [...] bohaterska Czerwona Armia, wykonując wolę narodu sowieckiego, wyzwoliła rodzonych braci Białorusinów [...] Olbrzymie znaczenie wydarzeń wrześniowych w 1939 r. polega na tym, że wynikiem ich było zjednoczenie narodu białoruskiego [...] Narody Zachodniej Białorusi zostały uratowane od grożącej im ruiny i zniszczenia, zdobyły wyzwolenie polityczne i narodowe, na wieki uwolniły się od dzikiej samowoli polskich obszarników i kapitalistów. Dzięki wydarzeniom wrześniowym zlikwidowane zostało na zawsze obszarnicze władanie ziemią. Ziemie obszarników i wielkich dygnitarzy wraz z całym żywym i martwym inwentarzem i zabudowaniami gospodarczymi zostały skonfiskowane bez wykupu, stały się własnością ludu.[...] Budowa nowych szkół narodowościowych całkowicie niweczy agitację szowinistyczną resztek elementów eksploatatorskich i klerykalnych. Łamiąc kark na nietolerancyjnym stosunku do innych narodowości i na polityce przymusowej polonizacji, ci sprzedajni agenci obszarników i kapitalistów są bezsilni wobec całkowitego zwycięstwa leninowsko-stalinowskiej polityki narodowej [...] P. Ponomarenko, sekretarz CK KP Białorusi. Propaganda nie miała chwili wytchnienia. Nie tylko w tekstach redakcyjnych i oficjalnych wystąpieniach, ale też w szczerych wypowiedziach obywateli przypominano, jak bardzo było źle wcześniej,

i jak cudownie jest teraz: W pamięci mojej wiele pozostało wspomnień z przeklętych dni służby w byłej polskiej armii. 2 lata znosić musiałem pogardliwy stosunek, znęcanie się nade mną i kpiny polskich oficerów. Za najlżejsze „wykroczenie” stawiano pod karabin z cegłą w tornistrze wagi 40 kg. Stało się na słońcu aż do utraty przytomności. Wówczas oblewano zimną wodą, znowu zmuszano stać w pełnym rynsztunku lub skakać „żabką”, aż do całkowitego wyczerpania. Wszystko to minęło na zawsze. Czerwona Armia jest najsprawiedliwszą armią na świecie. Dyscyplina w niej wynika ze świadomego stosunku do swych obowiązków [...] A. Grybok robotnik drukarni państwowej w Białymstoku. W codziennych gazetach – codzienność w kraju szczęśliwych robotników i chłopów. A jeśli ktoś nie chce się cieszyć, ludowa władza przyszyje mu do buzi ładny, szczery uśmiech. Pracownik poczty szczuczynskiej Kadłubowski Józef Stanisławowicz, będąc pijanym 2 czerwca, wszczął awanturę koło stołówki Nr 2. Nie zważając na uprzedzenia milicjanta Kadłubowski nadal chuliganił.[...] Został skazany przez sąd ludowy na rok więzienia. Za kradzież mienia socjalistycznego [...] Robotnica fabryki taśmy gumowej Szymanowska Weronika w ciągu miesiąca kwietnia i maja zajmowała się kradzieżą nici z fabryki. [...] Podczas rewizji w mieszkaniu znaleziono 7 motków nici. Do kradzieży mienia socjalistycznego Szymanowska przyznała się. [...] została skazana przez sąd na 1 rok więzienia. Szczerze mówiąc, nawet gdyby u pani Weroniki znaleziono jedną szpulkę nici, czy choćby połowę – to i tak przewidzianą w „Ukazie Prezydium Rady najwyższej ZSRR o odpowiedzialności karnej za drobne

kradzieże w wytwórczości i za chuligaństwo” karą jest minimum rok więzienia. Chyba że „ze względu na swój charakter” kradzież lub chuligaństwo „pociągałyby za sobą na podstawie prawa większą karę”. Związek Radziecki był samofinansujący się. Obywatele sami najpierw oddali majątki, domy, ziemię i fabryki, a później nie mniej ochoczo oddawali każdego rubla ukochanej ojczyźnie. Także tej nowo oswobodzonej spod ciężkiego polskiego buta w okolicach Łomży i Białegostoku. „Wolna Praca”, organ komitetów: białostockiego i miejskiego KPB i Obwodowego Komitetu Wykonawczego, środa 11 czerwca 1941: Rozpisana 3 czerwca Pożyczka Trzeciej Pięciolatki (emisja czwartego roku) na sumę 9 miliardów 500 milionów rubli, pokryta została do dnia 6 czerwca włącznie, to znaczy w ciągu 4 dni, na sumę 9 miliardów 761 milionów rubli. W Leningradzie w ciągu 3 dni, w Moskwie i Kijowie w ciągu 4 dni. Ludowy Komisarz Finansów ZSRR A. Zwieriew. Białystok: Studenci białostockiej szkoły muzycznej wdzięczni za to, co im dała władza sowiecka: za bezpłatną naukę, możność rozwijania swych zdolności i talentów. Swą miłość i oddanie ojczyźnie, partii, wielkiemu Stalinowi studenci wyrazili w jednomyślnej subskrypcji pożyczki. [...] Studenci, otrzymujący stypendium, podpisali się na miesięczne stypendium w wysokości 70 rubli. Subskrypcja pożyczki przez kolektyw rosyjskiego teatru dramatycznego BSRR [...] najstarsza artystka teatru, tow. Eugenia Strełkowa, subskrybuje pożyczkę w wysokości miesięcznego zarobku. Agitatorzy obchodzą mieszkania i przeprowadzają pogadanki, informując gospodynie domowe o wielkiej pracy, przeprowadzanej obecnie w kraju i o tym, na co przeznaczone są środki z rozpisanej pożyczki. Agitatorzy stwierdzają z radością, że ich wyjaśnienia trafiają bezpośrednio do słuchaczy. Ale nie ma w tym nic dziwnego. Ludzie ci do niedawna dźwigali na swych

barkach cały ciężar, jaki zwalił na nich świat kapitalistyczny. Dla kobiet z ludu cały świat był zamknięty; pozostawała im jedynie kuchnia, kościół i wychowywanie dzieci. Teraz oczy ich płoną radosnym blaskiem: tamto życie już nigdy nie powróci. Dzień dzisiejszy jest najradośniejszym dniem w moim życiu. Wstąpiłem do Robotniczo-Włościańskiej Czerwonej Armii. [...] Do szeregów bohaterskiej Armii Czerwonej wstępuję zupełnie przygotowany, zdrowy fizycznie i uświadomiony politycznie. Zdałem normy na znaczek „Gotów do pracy i obrony”; „Gotów do obrony przeciwlotniczej i chemicznej”. Jako młody patriota sowiecki dołożę wszelkich starań, ażeby ukończyć szkołę wojskową na „celująco”. Postaram się być godnym zaszczytnego miana bojownika armii kraju socjalizmu – ojczyzny wszystkich pracujących. Poborowy A. Chodasiewicz, m. Łomża. I jeszcze – jak tworzyć nowego człowieka radzieckiego, od podstaw: „Nowe Życie”, Grajewo nr 46, 15 czerwca 1941 Jednym z najgłówniejszych zadań wychowania komunistycznego w szkole radzieckiej jest wychowanie dzieci w duchu wojującego ateizmu. [...] Religia bowiem rozwija w psychice człowieka uległość, apatię, strach przed własnymi poczynaniami, nienawiść narodowościową i wiele innych szkodliwych cech. [Szkoła] nie może być miejscem dla wpływów księży i rabinów. Należy z tymi wpływami walczyć. W naszej szkole (Żydowska szkoła No 2 w Grajewie) prowadzimy tę walkę na dwóch odcinkach: na lekcjach w klasie i na zajęciach pozaszkolnych. Podczas lekcji formuje się światopogląd dziecka w związku z opanowaniem zasad nauki. Proces krystalizacji światopoglądu dialektyczno-materialistycznego u ucznia musi być przesiąknięty treścią antyreligijną. [...] Pogawędka o treści antyreligijnej i wnioski winny wypływać organicznie z przerobionego materiału, mają tylko zahaczyć o duszę dziecka i wywołać tam

wątpliwości. Należy najpierw pozyskać zaufanie dzieci, a następnie zacząć pracę antyreligijną, Sz. Wroncberg. A kiedy już uświadomiony, uszczęśliwiony i spełniony robotnik, po ośmiu godzinach twórczej pracy w fabryce, zdecyduje się na budującą rozrywkę, to ma wybór: Dziś w kinach: Kino-teatr Swoboda Pieśń o miłości z Janem Kiepurą, Kino-teatr Spartak Chłopiec z Tajgi, kino-teatr Czerwonaja Zorka Przyjaciele z Taboru, w letnim foje tańce i koncert dżaz. Artystyczny film Baby. W letnim foje tańce i koncert dżaz. Kinofestiwal: Młodzi Komunardzi, w foje: orkiestra. Artystyczna komedia: Po szczuczjemu wieleniu, Gościnne występy Państwowego teatru polskiego BSSR B. Shaw Pygmalion z udziałem Aleksandra Węgierki. Amerykańska komedia: Ich stu, ona jedna. Foje: jazzorkiestra i tańce.

2. Dobre imię żołnierza W 1944 i 1945 roku na wyzwalanych ziemiach pojawił się dzielny żołnierz Sowieckiego Sojuza, który słowem i czynem udowodnił swoją przewagę nad Germańcem. Dla Polaków z terenów zachodnich było to spotkanie ze znanym dotychczas tylko z przerażających artykułów w przedwojennej prasie narodowej bolszewikiem, dla tych ze wschodu coś jak nawrót paskudnej choroby. Armia Czerwona pojawiała się w oficjalnej prasie: „Wiadomości Koszalińskie”, 25 września 1945 W ostatnich czasach byliśmy świadkami pewnej fali nerwowości, jaka ogarnęła część społeczeństwa polskiego [...] dotyczące sprawy bezpieczeństwa przy

dojeździe do Szczecina i w samym mieście. [...] Zainteresowane w wytwarzaniu chaosu są przeważnie koła reakcyjne w kraju, których głównym celem jest paraliżowanie wszelkich poczynań rozwijającej się państwowości polskiej, aby wywołać w opinii publicznej pozory słabości rządu i nietrwałości rozpoczętego dzieła odbudowy. [...] Jeżeli dziś, wykorzystując pewne objawy zdziczenia moralnego, które jako wynik pięcioletniej wojny, towarzyszą niewielkim grupom maruderów czy tak zwanym „własowcom”, szkaluje się dobre imię żołnierza Czerwonej Armii, jest to ta sama robota wykonywana przez świadomych, złośliwych mącicieli spokoju. W pismach urzędowych: Lubelski Dziennik Wojewódzki za rok 1945, poz. 86: W sprawie szkód wyrządzonych przez jednostki Armii Czerwonej. W związku z wyjaśnieniem Ministerstwa Rolnictwa i Reform Rolnych z dnia 30 VII 1945 r. [...] UW zawiadamia, że w wypadkach wyrządzonych szkód przez jednostki Armii Czerwonej należy sporządzić protokoły. Oryginały protokołów należy przesyłać Marszałkowi Rokossowskiemu, Główna Kwatera w Legnicy, odpisy zaś tut. UW. Rząd Jedności Narodowej ustalił w porozumieniu z Marszałkiem Rokossowskiem, którego komendzie podlegają wszelkie wojska radzieckie na terenie Polski, iż przy każdym UW znajduje się upełnomocniony wyższy oficer Armii Czerwonej, posiadający do swej dyspozycji oddział wojska. Do zadań jego należy [...] walka z przejawami maruderstwa żołnierzy Armii Czerwonej. Za maruderstwo uważa się również samowolne zabieranie bydła, zboża itd. Oraz zwykłe napady rabunkowe. [...] Wszystkie zażalenia i skargi ludności cywilnej [...] oparte winny być na dokładnym stwierdzeniu faktów, ponieważ każdy wypadek będzie

przedmiotem akcji radzieckiej komendy przy UW, 11 października 1945. W podziemnych raportach: Coraz częstsze wypadki reakcji społeczeństwa cywilnego, wojska Żymierskiego i milicji na kradzieże i gwałty sowieckie. Np. w dniu 10 bm. w pociągu Poznań – Krzyż grupa 40–50 pijanych Moskali zaczęła obrabowywać pasażerów. W Szamotułach zaingerowała milicja, doszło do bitwy. Na pomoc milicji przybyła kompania wojska, która użyła broni maszynowej i granatów i Moskali rozbiła; w wyniku zabito 4 Rosjan, 1 milicjanta i 1 cywilnego oraz raniono 15. Została też w pamięci ludzi: Kobieta, rocznik 1932: Rusków bardzo my się bali. Nalegali na panny, gwałcili. Chowały się u nas dziewczyny, mama taką wielką szafę na szagę postawila, i jak Ruski szli – to one szybko za tę szafę wchodziły. Gwałcili dziewuchy ruscy... Gwałcili i Niemki, i Polki. A potem się mówiło, że jednej czy drugiej to się rusek urodził. Jak dziewczyna nie wiedziała, jak sobie pomóc, jak ciążę popsuć, to dzieciak był. I ludzie wiedzieli. Ten... to jest po rusku, nie? No i kradli. Mi rower porwał. Z ręki mi porwał, a taki miałam ładny. Szli przez wieś i jeden wział mi z ręki wyrwał i tyle miałam rower. Jak ruskie wojsko szło, to u każdego we wsi 4–5 nocowało. I tam od razu jeść musieli dostać. U nas pięciu spało. Do łóżka nie szli, tylko spali w kuchni. Na podłodze nałożone było słomy od młócenia, na to koce. Oni nie mieli mundurów. Podobno pędzili najsamprzód więźniów, co mieli na niemieckie czołgi iść. Bez mundurów, bez broni szli. Brudne takie, chude, bez butów, nogi mieli obwiązane szmatami, rzemieniami.

Kładli się na ziemi i spali. Nic nie wieźli do jedzenia, wszystko nam zabierali. Mężczyzna, rocznik 1934: U nas to matce wszystko porwali. Spali u nas, a samochód mieli na podwórzu. Z nimi były i baby ruskie. Myśmy spali w jednym pokoju, a oni spali w domu. Jak wyjeżdżali, my patrzymy – a na samochodzie nasza szafa. Jakbyśmy się nie bali, to byśmy polecieli do ich starszaka. Ten, to by zaraz wziął pistolet i nie pytał, tylko zastrzelił tego, co kradł czy gwałcił. Oni by inaczej nie dali rady. Ten pierwszy front to inaczej nie szło, oni byli powypuszczani z więzienia. Mieli powiedziane – co zabierzecie, to wasze. I brali wszystko. Jak kobietę zdobyli, to czasami i nie przeżyła. Myśmy się bali, bo słyszało się różnie. Ja kiedyś słyszałem, że w jakimś domu ruski płukał w zlewie śledzia z soli. Ten śledź mu wleciał do rury. To rus poszedł piętro niżej i zastrzelił sąsiadkę, że mu śledzia ukradła. Jak oni wyjechali, jak przyszły roztopy i śnieg stopniał..., to tylko taczka i łopata. Nasrane było wszędzie! W kącie w pokoju nawet! A jak potem wracali się nazad, do siebie, to jak czereśnia miała owoc, to ścinali drzewo, brali na samochód i jechali i obżerali. Takie to było głupie. Pędzili krowy. To były wielkie stada. A jak w Brodnicy pędzili, a jest tam taki duży zakręt, to ludzie bramę otworzyli i krowy wchodziły na podwórko. A rus nie wiedział, ile miał krów, to się nie doliczył. Krowy brali z majątków, że germańskie. Maszyny, młockarnie, wszystko wywozili koleją. Pociągi szły z zachodu na wschód – całe skrzynie wyładowane. Jak Niemcy uciekali, to wszystkie drewniane budkichlewiki, szopki, wychodki, wszystko spalili, żeby się nie

było gdzie chować. Jak tu się gonili ruski z niemcami, a mróz był taki, zima... to na polu takie kupki czasami były. Jak sterta szmat. A to żołnierz był. Poszedł za potrzebą, przyczaił się i już tak został. Mróz straszny, ten zdjął spodnie, wypiął, i tak został. Czy Armia Czerwona różniła się bardzo od tej z 1920 roku, opisanej w książkach Izaaka Babla? Trudno pokoleniom wychowanym na Czterech pancernych czy Klosie dorosnąć do takiego obrazu. Czy w rzeczywistości dobrotliwy Grigorij zgwałciby Honoratę, a śliczna Marusia byłaby zionącą spirytusem i cebulą frontową kurwą? Trzeba to jakoś ogarnąć. Ulotki i odezwy, 1945 r.: Do ludności ziem nowowyzwolonych. Bracia, Rodacy! Skończyła się Wasza niewola i męka. [...] Jutrzenka wolności przyszła do Was od wschodu, zza Wisły, z terenów wyzwolonych już przed kilku miesiącami przez bohaterstwo i poświęcenie żołnierza Armii Czerwonej i naszego polskiego żołnierza. [...] Przyszła z terenów, na których zlikwidowane zostały przez reformę rolną majątki obszarnicze i podzielone między chłopów. Przyszła z terenów, gdzie nie ma władzy karteli i trustów, które wyzyskiwały nieludzko pracę robotnika i inteligenta pracującego. [...] Dziś cały nasz naród zjednoczony jest wokół prawowitego Rządu narodowego. Ten Rząd prowadzi naród do wolności, ten Rząd kieruje pracą nad odbudową kraju. Żałosna garstka bankrutów londyńskich nie ma nic wspólnego z męką, walką i pracą narodu. Arciszewscy, Raczkiewicze itp. potrafią tylko wichrzyć z daleka, podczas gdy my musimy walczyć z Niemcem, by wyzwolić Polskę, pracować ofiarnie, by odbudować Polskę silniejszą niż kiedykolwiek. Nie ma w naszych szeregach miejsca dla reakcji, dla ludzi obarczonych ciężkimi zbrodniami wobec narodu, dla sprawców tragedii Warszawy, dla zbirów

reakcyjnych, dla bratobójców, wysługujących się Hitlerowi! [...] Niech żyje niepodległa, demokratyczna, silna Polska! Niech żyje sojusz polsko-sowiecki! Niech żyje koalicja państw antyhitlerowskich! Śmierć niemieckim okupantom! Komitet Centralny PPR, 15 stycznia 1945 Żołnierz walczy za Polskę, Żołnierz walczy za Ciebie. Daleko na zachód od nas, nad rzeką Odrą – rzeką Bolesława Chrobrego, nad brzegiem Bałtyku walczy dziś, u boku czerwonoarmisty, żołnierz odrodzonego Wojska Polskiego. O co walczy ten żołnierz, o co toczy się bitwa, w której bierze on udział? Toczy się ona o losy Polski, toczy się o losy Twoje. [...] Toczy się o to, aby nie przyszedł znów niemiecki żandarm i nie wywiózł cię na męczarnie i śmierć do Oświęcimia, Majdanka czy innej Treblinki – tak jak wywiózł i zamordował tyle setek tysięcy twoich braci – chłopów z całej Polski. [...] Ale żołnierza trzeba nakarmić, żołnierza trzeba odziać. Żołnierz musi jeść, bo inaczej karabin wypadnie mu z dłoni. Żołnierza trzeba nakarmić – trzeba mu chleba i mięsa, tłuszczu i kaszy. To wszystko żołnierzowi dać musisz Ty, rolniku polski. Żołnierz musi być odziany, musi mieć buty, mundur i płaszcz, by móc wytrwać w okopach w chłodne wiosenne noce, w deszcze i przymrozki. Buty – to skóra, mundur i płaszcz – to wełna i len. Skóry, wełny i lnu dać musisz żołnierzowi Ty, rolniku polski! Rząd Tymczasowy Rzeczpospolitej Polskiej wprowadził dostawy obowiązkowe produktów rolnych dla Państwa. Te dostawy idą przede wszystkim dla wojska, dla żołnierza, walczącego o Twoją wolność! [...] Szkodnikiem własnej sprawy, zdrajcą narodu, pomocnikiem Hitlera jest ten, kto żołnierzowi walczącemu o Polskę nie da chleba, mięsa i skóry! [...] Wykonaj dostawy obowiązkowe dla Państwa! [...] Robotnik pracuje dla Polski! Robotnik pracuje dla

Ciebie! [...] Trzeba Ci nafty [...], trzeba Ci żelaza do okucia wozu[...], trzeba Ci materiałów na ubranie [...], trzeba Ci soli i zapałek [...]. Ale robotnik musi jeść. Musi jeść i on, i jego rodzina. Musi jeść, aby mógł pracować. Musi jeść, by mógł pracować dla Ciebie i dla frontu. Musi jeść i naftowiec, i włókniarz, i hutnik, i kolejarz. A jeść możesz dać im tylko Ty, rolniku polski. Rząd Tymczasowy Rzeczpospolitej Polskiej wprowadził dostawy [...], te dostawy w znacznym stopniu idą na wyżywienie robotników pracujących dla Ciebie i dla frontu! Tylko szkodnik [...], tylko pachołek [...] może namawiać, żebyś odmawiał chleba. Chłop polski nie zawiedzie robotnika polskiego, chłop polski zapewni żywność pracującym miast. Każdy chłop, każde gospodarstwo potrzebuje żelaza, nafty, mydła, spirytusu, zapałek, materiałów włókienniczych, skóry. Tych artykułów nie ma dziś w sklepach po cenie państwowej, ale wnet będą. Rząd Tymczasowy już poczynił kroki, aby uruchomić ich produkcję lub zakupić je za granicą, jeśli w kraju ich wytworzyć nie można. Te wyroby przemysłowe dla wsi będą dostarczone. Ale otrzymają te wyroby tylko ci, co spełnili swój obowiązek wobec Polski. [...] ci co wykonali przypadające na nich dostawy [...]; ci, co ich nie wykonali – nie dostaną nic z tego, co państwo w coraz większym stopniu będzie kierowało na wieś. Zostaną ukarani automatycznie za swe szkodliwe dla Polski, niegodne Polaka stanowisko. Zostaną ukarani nie tylko w ten sposób. Dla tych, co złośliwie odmawiają wykonania dostaw, dekret Rządu Tymczasowego przewiduje kary podług praw czasu wojennego. Kary te będą wymierzone. [...] Ale kary te dotyczyć będą jedynie wypadków wyjątkowych. Bo chłop polski w masie swojej państwu dostawy obowiązkowe da. I basta. Nie ma co prawda zboża, lnu i ziemniaków, a po krowach

zostały tylko powrozy w oborze – ale da. Po przejściu frontu, bombach, minach i czołgach, po stadach krów trofiejnych, po czerwonoarmiejcach nie zostały nawet kury na podwórku, ale da. A chuja da! Jeśli mu się uchowało, to schowa, ma takie skrytki, że mogą sobie miesiąc szukać. Towarzysze i Towarzyszki! Obywatele i Obywatelki! Bracia Rodacy! Wczoraj w dniu ósmego maja o godz. 11-tej wieczór w Berlinie odwieczny wróg Narodu Polskiego i wszystkich Wolnych Ludów Świata, hitlerowskie Niemcy podpisały akt bezwzględnej kapitulacji przed zwycięską koalicją antyhitlerowską. Biczowany, katowany, mordowany w Majdanku, Oświęcimie, Tremblinku, Żabikowie Naród Polski [...] dziś święci [...] dzień swej radości. [...]. Morze krwi i łez kosztował nas koszmar hitlerowskiej okupacji. Zdradziecka rodzina endecko-sanacyjna targowica walnie przyczyniły się do tej klęski i tej gehenny naszego Narodu w 1939 r. To oni przyjmowali i podejmowali ucztami, rautami Geringów, Hitlerów, Gebbelsów i innych łotrów. [...] To sanacyjnoendecka targowica szczuła nasz Naród przeciwko bratniemu Związkowi Radzieckiemu. To możnowładzcy, kapitaliści i obszarnicy, cała sfora psów faszystowskich, granatowa policja, ozonowscy pałkarze, oni to zmówili się i uknuli okrutny spisek przeciwko życiu naszego Narodu. Oni to terrorem i gwałtem dusili wszelką wolną myśl, dławili wolne słowo, dławili wolną demokratyczną. [...]. Oni to obniżali systematycznie płace robotnicze i urzędnicze, przykręcali śrubę podatkową, hulało bezprawie, pałka policyjna była symbolem rządów sanacyjno-endeckich. Kryzys, bezrobocie, ciemnota, obniżanie poziomu szkolnictwa, zniekształcanie, gwałcenie woli Narodu, faszystowska konstytucja z 1935 r. oddająca władzę w ręce elity i przekreślająca swobodne wypowiedzenie się Narodu oto obraz Polski przedwrześniowej. [...] Do was w dniu wielkiego zwycięstwa antyhitlerowskiej Koalicji zwraca się nasza

sławna bohaterska partia, która zadawała ciosy krwawemu okupantowi, która tworzyła polski ruch oporu, sławną Gwardię i Armię Ludową. Partia, która nie ustraszyła się zbirów hitlerowskich, która tysiącem żyć najlepszych jej ludzi wykazała swą łączność i nierozerwalność z Narodem. Partia nasza krew z krwi i kość z kości wyszła z łona swego Wielkiego Narodu, ta Partia nigdy nie zdradziła sztandarów walki o wyzwolenie Narodu. [...] Cześć i chwała bohaterskiej Armii Czerwonej i naszych sojuszników. Niech żyje Wódz Narodu Radzieckiego Wielki Marszałek Stalin, Niech żyje I-szy Marszałek Polski gen. Rola Żymierski Niech żyje zwycięstwo Koalicji antyhitlerowskeij Niech żyje bojowniczka o Wolność Narodu Polskiego Polska Partia Robotnicza. Niech dzień dzisiejszy będzie wolnym od pracy, dniem naszego triumfu, dniem naszej radości i dumy Narodowej. Wszyscy na potężną manifestację dziś 9-go maja o godzinie 11-tej rano na plac Wolności. PPR Komitet Wojewódzki; Poznań 9 maja 1945 r. Prawdopodobna, rzeczywista liczba członków AL w 1944 roku to 5 tysięcy żołnierzy. Armia Krajowa w szczytowym dla siebie momencie miała do 380 tys. żołnierzy.

3. Życie codzienne Przeszedł front. Jeszcze się trochę Ruskie z Niemcami gonili, ale żyło się. Jak się dało. Czego nie wolno, co należy, komu dawać, a komu zabierać. Wszystko wyłożone w ogłoszeniach, zarządzeniach i pismach urzędowych:

„Głos Ostrowa”, 1945 r.: W ostatnim czasie stwierdzono, że mieszkańcy miasta uprawiają ożywiony handel wymienny lub gotówkowy z przechodzącymi, względnie stacjonującymi oddziałami wojsk radzieckich. Uprawianie tego rodzaju handlu jest niedopuszczalne i karygodne [...] winni wykroczenia zostaną poddani do surowej odpowiedzialności karnej. Rada Narodowa przypomina: Uprasza się wszystkich Obywateli polskich miasta i powiatu ostrowskiego, jak również wzywa się wszystkich „Volksdeutschów” i Niemców, aby natychmiast zgłosili na piśmie wypadki przeprowadzonych u nich rewizji przez organa Bezpieczeńśtwa Publicznego i Milicję Obywatelską z podaniem, kiedy rewizja była dokonana, przez kogo i jakie przedmioty zostały zarekwirowane względnie zabezpieczone [...]. Zarządzenia: Prawo zakupu na targach miejskich dla niemców i osób wciągniętych na niemiecką listę narodowościową bez wzgl. na kategorię obowiązuje od godziny 11. Niezastosowanie pociągnie skutki karne. W dziale ogłoszeń: Świniobicie w sobotę 1 i niedzielę 2 września. Ul. Kościelna 12, Ostrzegam przed rozsiewaniem pogłosek, że jestem Volksdeutsch. Nie mam nic wspólnego z volksdeutschką Łucją J. zam. Kaliska 1. Maria J. Kaliska 1. Zginął piesek mały, czarny. Filut. Wiadomość za wynagrodzeniem. Niska 15. I znowu oficjalne:

Wzywa się obywateli do zgłaszania wolnych pokoi umeblowanych w celu przydzielenia kwater oficerom rosyjskim na okres przejściowy. W miejsce wydrukowanych na papierze nazw ulic i przyklejonych na murach domów, rozpoczął już Zarząd Miejski przymocowywanie nowych, blaszanych. Z biegiem czasu będzie ich więcej. I jeszcze: Wózek ręczny 4-kołowy, dnia 12.III został zabrany z ul. Wały. Osoba, która zabrała, proszę zgłosić za wynagrodzeniem. I że okulary ktoś zgubił, torebkę czarną zostawiła w kinie Weronika, a porucznik Wojska Polskiego zegarek marki Omega posiał gdzieś w niedzielę i teraz szuka, dużo informacji o poranionych przez miny i nekrologów „Zginął śmiercią tragiczną Henryk Boralewski lat 14”. Prośba: Powracający z Niemiec! Proszą zrozpaczeni rodzice o wiadomość o Haline Błażejewskiej lat 17, ewakuowanej z Warszawy dnia 7.10.1944 i wywiezionej do Niemiec w niewiadomym kierunku. Adres rodziców: Nowy Sącz ul. Jagielońska. Ogłoszeń o podobnej treści było najwięcej. Całe strony. Oficjalnie – nic nie było. Kartki na jedzenie i kolejki po chleb. Ale ogólny bilans jednoznacznie wykazywał, że po wojnie zostało wiele, bardzo wiele przedmiotów, których właściciele przestali istnieć. Ogłoszenia z „Gazety Polskiej”, 1945: „Złoto stare oraz zęby złote kupię, dobrze zapłacę. Kraków, Stradom 23 I piętro. Zegarmistrz”, „Protezy nóg, rąk. Nowoczesne systemy. Dyplomowany mistrz

ortopedysta – bandażysta”, „Futra, lisy, kołnierze, bieliznę, pościel, materiały wełniane, galanterię, kryształy, porcelanę, biżuterię, dywany, kilimy, obrazy, maszyny, fotoaparaty, patefony, praktyczne podarki – duży wybór okazji – poleca Centrokomis”. Zarządzenie. Dotyczy: handlu nielegalnego. [...] Następujące towary nie mogą być sprzedawane i skupowane w wykonaniu przemysłu okrężnego: napoje alkoholowe, drogie kamienie, karty do gry, papiery wartościowe, materiały pirotechniczne, łatwo zapalne płyny, broń i amunicja, środki lecznicze. Nie mogą być sprzedawane [...] używane: ubrania, obuwie, bielizna, pościel, w szczególności pierze z pościeli, ponadto włosy ludzkie. Sprawiedliwość społeczna realizowana była w myśl zasady: zabrać bogatemu. Część druga: oddać biednemu, póki co pozostawała w sferze planów. Zgodnie z rozporządzeniem Ministra Aprowizacji i Handlu winno być: w Gdyni 84, w Gdańsku 121 i w Sopocie 31 lokali gastronomicznych, tj. restauracji, jadłodajni, kawiarni itp., wszystkie zbędne placówki gastronomiczne ulegną likwidacji do 10 września.

4. Kawa, drożdżówki i kiełbasa I w czasie wojny, i po wojnie, najbardziej aktywny ruch oporu, wręcz podziemny front, z oddanymi sprawie, odważnymi do szaleństwa i bezkompromisowymi bohaterkami i bohaterami nie dotyczył wcale spraw narodowych, religijnych czy politycznych. Nie brzmi to poważnie i nie jest przedmiotem badań historyków, ale najważniejszym orężem w boju

o wolność była wieprzowa kiełbasa. Za smak pieprzu, zapach czosnku i trzask pękającej, wędzonej skórki na brązowej kiełbasie ludzie ryzykowali zdrowie i życie w czasie wojny, a po niej, konsekwentnie do 1989 roku, występowali w obronie prawa do posiadania mięsa. Rozporządzenie wojewody poznańskiego w przedmiocie dni bezmięsnych w miastach Ostrzeszów, Pyzdry i Zagorów: [...] w sprawie ograniczenia obrotu mięsem i jego przetworami oraz tłuszczami zwierzęcymi [...] w sprawie przekazania wojewodom uprawnień do przeniesienia ustalonych dni bezmięsnych na inne dni tygodnia [...] zarządzam: dla m. Ostrzeszowa poniedziałki, wtorki i środy [...], dla m. Pyzdry poniedziałki, wtorki i środy, dla m. Zagorowa czwartki, piątki i soboty jako obowiązujące dni bezmięsne. Obwieszczenie wojewody poznańskiego z dnia 28 marca 1946 r. w przedmiocie ograniczeń obrotu i spożycia wyrobów cukierniczych, mięsa i jego przetworów, oraz znormalizowania wyrobu wędlin. Na zasadzie rozporządzeń Prezesa Rady Ministrów [...] wprowadzone zostały następujące ograniczenia w zakresie obrotu i spożycia wyrobów cukierniczych, mięsa i jego przetworów. [...] 1. We wtorki, środy i czwartki każdego tygodnia jest zakazane podawanie potraw mięsnych pod każdą postacią w restauracjach, barach, bufetach, paszteciarniach, winiarniach, piwiarniach, stołówkach, jadłodajniach, hotelach, pensjonatach, domach zajezdnych, kawiarniach i cukierniach. [...] 2. W pozostałych dniach tygodnia dozwolone jest podawanie i sprzedawanie posiłków mięsnych, wędlin i innych przetworów mięsnych w stanie naturalnym lub w postaci gorących potraw o wadze maksymalnej do 200 gr, z tym że dla jednej osoby może być wydawane lub sprzedawane tylko jedno danie mięsne. Ilość

rodzajów potraw mięsnych w jadłodajniach została ograniczona do 4. 3. We wtorki, środy, czwartki i piątki każdego tygodnia jest zabronione podawanie i dokonywanie wszelkich obrotów handlowych następującymi wyrobami cukierniczymi: wszelkiego rodzaju ciastkami, tortami, pączkami, faworkami i piernikami w piekarniach, sklepach i w straganach ulicznych, w przedsiębiorstwach przemysłu gastronomicznego i gospodniego. We wtorki, środy i czwartki nie wolno było też handlować mięsem i kiełbasą, a nawet transportować i zabijać zwierząt. Zakaz nie dotyczył świadczeń rzeczowych, a więc szeroko otwarta była furtka dla zmyślnych handlowców i przedsiębiorców (w prasie zwanych spekulantami). Współczesny wyznawca świętej kiełbasy narodowej może porównać, jak wyglądał narzucony pod karą więzienia skład wędlin w ciężkich czasach, w zestawieniu z tymi produkowanymi w wolnej, kapitalistycznej Polsce w 2014 roku. Ograniczenia przetwórcze: Wyrób i obrót luksusowymi gatunkami wędlin i wyrobów wędliniarskich jest zabroniony. Dozwolone jest wytwarzanie następujących rodzajów wędlin i wyrobów [...]: kiełbasa popularna o zawartości 70% wieprzowiny chudej, 5% tłuszczu i 25% wołowiny, kiełbasa zwyczajna (65%, 25%, 10%), krakowska (90%, 5%, 5%), serdelowa (55%, 30%, 15%), mortadeli i parówki (90%, 5%, 5%) oraz kiszka wątrobiana, podgardlana, kaszana, salcesony: włoski i krwisty, boczek wędzony, słonina, szynka i polędwica. Winni naruszenia przepisów [...] będą karani aresztem do 6-ciu miesięcy i grzywną do 500000 zł lub jedną z tych kar. Ogłoszenie Prezydenta z dnia 18 października 1946 r. W sprawie orzeczeń karnych:

Wesołowski Franciszek, właściciel straganu w Poznaniu, na Rynku Jeżyckim, skazany został orzeczeniem karno-administracyjnym z dn. 31. 5. 1946 [...] na karę grzywny 500 zł za wykroczenie [...] w sprawie ograniczenia spożycia potraw mięsnych. Stawiński Maksymilian właściciel sklepu rzeźnickiego w Osiecznej [...] skazany na karę grzywny 400 zł oraz przepadek 21 sztuk (a 400 gr) kiełbasy krajanej surowej. Przybylski Stanisław, właściciel składu w Poznaniu [...] na karę grzywny 100 zł oraz przepadek 43 paczek keksów i pierników. Jan Burzyński, właściciel piekarni w Pobiedziskach, ul. Kazimierzowska 13a [...] skazany na karę grzywny 2 000 zł z zamianą na 4-dniowy areszt zastępczy oraz przepadek zajętych 20 ciastek drożdżowych [...]. Cennik z dnia 21 czerwca 1945 r. na artykuły reglamentowane: Chleb razowy 1,30 zł za 1 kg, mąka pszenna 70% 1,40 zł za 1 kg, mleko pełne 1,20 zł za 1 litr, masło 16 zł za 1 kg, mięso wołowe 4,90 za 1 kg, mięso wieprzowe 4,90 za 1 kg, słonina 6 zł za 1 kg (pełnowartościowe, półwartościowe odpowiednio 2,40 i 3 zł), cukier 6 zł za 1 kg, marmelada I gat. 15 zł za 1 kg, kawa zbożowa 12 zł za 1 kg, cukierki 30 zł za 1 kg, landryny 15 zł, proszek do pieczenia za 1,50 zł. Stawki wynagrodzenia za świadczenia wojenne dla władz rządowych i samorządowych: robotnik niewykwalifikowanym 1,50 zł/1h, kwalifikowany 3,30 zł/1h; rzemieślnik 4 zł/1h, dodatek za zużycie własnych prostych narzędzi – 10%; zaprzęg jednokonny z woźnicą – 10 zł/1h, dwukonny z woźnicą 15 zł/1 h. Powyższe normy dotyczą osób powołanych do pracy na terenie miasta Poznania i Lubonia, osoby z innych miejscowości ponad 25000 mieszkańców otrzymują 90%, zaś w pozostałych miejscowościach – 85% podanych wyżej norm.

„Głos Ostrowski”, 10 czerwca 1945: Zawiadamiam, że na karty żywnościowe na miesiąc czerwiec 1945 r. nabywać można w miarę istniejących zapasów: Kat. I prac. Na odcinki nr 1 do 5 po 1 kg chleba żytniego [...] na odcinek nr 11 – 1 kg mąki pszennej lub żytniej, na odcinek nr 16 i 24 po 250 gr cukru, na odc. 25 do 27 po 5 kg ziemniaków, na odc. 28 – 250 gr twarogu, na odcinek 29 – 250 gr marmelady [...] Starosta powiatowy. Najgorsza kategoria III (do tej kategorii należeli np. VD), miała odpowiednio: 3 odcinki na chleb, 0,5 kg mąki, 3 kg ziemniaków, bez cukru. Zakaz bankietowania (telefon od naszego korespondenta), Warszawa, 13 października. Jak się dowiadujemy prezes Rady Ministrów wydał zakaz urządzania bankietów i wszelkiego rodzaju przyjęć ze względu na konieczność stosowania jak najdalej idących oszczędności. Minister Aprowizacji polecił podległym sobie władzom, ażeby się ściśle stosowały do tego zarządzenia.

5. Zostało po ludziach... W obwieszczeniach wojewodów poszukiwano spadkobierców domów, ziemi, fabryk i maleńkich warsztatów, mieszkań, czasami tylko pokoju bez kuchni. Ale nie było ani właścicieli, ani spadkobierców... Wydział Hipoteczny Sądu Okręgowego w Siedlcach niniejszym obwieszcza, że otwarte zostały postępowania spadkowe po zmarłych: 1) Chawie-Frejdzie Cukier, właścicielce nieruchomości

miejskiej w Siedlcach nr hip. 647 2) Libie i Nusymie małż. Wysokie, właścicielach nieruchomości miejskiej w Siedlcach nr hip. 763 3) Lejbku, Berku i Dawidzie Konopnych... 4) Josku i Szejndli małż. Damskich... 5) Adamie Sączek 6) Srulu i Szyfrze małżonkach Szajnbergach 7) Chaimie Herszu Wyszkowskim... 8) Mariannie i Marianie małżonkach Pniewskich. Szukali się członkowie rodzin: „Dziennik Bałtycki” 2 sierpnia 1946: Abram Jakub Mangel (ojciec), Estera Rachel Mangel z domu Wachspress (matka) oraz wszyscy krewni poszukiwani przez Mengel Dawida Leiba, Detroit, Mich Safran Mojske (brat), Safran Bruszka (bratowa) ich córki Chana, Gołda i syn Tosia, zamieszkali ostatnio w Łucku ul. Włodzimierska nr 4 poszukiwani przez Safran Annę, Ontario, Canada. Zukerman Chaja Eidel z domu Segal ur. w Lipsku 26. 12. 1906, Zukerman Alex ur. 8. 11. 1938 poszukiwani przez męża i ojca Zukermana Eliasza, Washington D. C. Umrzeć w czasie wojny jest łatwiej niż kiedykolwiek. Ale to, że jest się martwym, nie znaczy jeszcze, że jest się uznanym za zmarłego. Sąd Okręgowy w Warszawie [...] postanowił wdrożyć postępowanie w celu uznania [...] za zmarłego Willicha Edmunda ostatnio zamieszkałego w Mińsku Mazowieckim, [który] został w dniu 15 listopada 1943 aresztowany przez władze niemieckie i dotychczas nie powrócił. Wzywa się zaginionego, aby najpóźniej w ciągu 6 miesięcy, licząc od dnia wydrukowania tego ogłoszenia, zgłosił się do Sądu, gdyż po upływie tego terminu nastąpi uznanie go za zmarłego [...]. Sąd Grodzki wzywa Marię Kryńską, córkę Izraela i Anny z domu Lewin, wywiezioną w dniu 6 września 1942 roku

z getta warszawskiego, aby w terminie 3-miesięcznym stawiła się do Sądu, gdyż po tym terminie Sąd uzna ją za zmarłą. [...] wzywa Paulinę Małgorzatę z Kujawińskich Jankowską, która w czasie powstania warszawskiego była uprowadzona przez okupanta, aby w terminie trzymiesięcznym stawiła się [...] gdyż po tym terminie Sąd uzna... [...] Zofię Jadwigę Winnicką [...] 5 sierpnia 1944 roku przez Niemców wyprowadzoną ze schronu fabryki „Franaszek” przy ulicy Wolskiej 41/43, i jakoby rozstrzelaną, aby w terminie trzech miesięcy stawiła się do sądu... I jeszcze wzywają żony, które chciałyby sobie ułożyć życie na nowo: Władysława Kuska złożyła wniosek o uznanie za zmarłego jej męża Walentego [...], wymieniony został dnia 3 stycznia 1940 r. aresztowany przez okupanta i osadzony w obozie w Komorowie, a w dniu 15 stycznia 1940 r. wywieziono go w niewiadomym kierunku, odtąd wszelki ślad po nim zaginął. Maria Dzieł [...] wniosła o uznanie za zmarłego jej męża Władysława [...] który dnia 29 sierpnia 1939 r. powołany został do służby wojskowej w 8 dyonie taborów w Brześciu nad Bugiem, brał czynny udział w walkach o Kobryń i odtąd nie dał o sobie żadnego znaku. Władysława Lier, męża Emanuela [...] powołany w sierpniu 1939 r. do służby wojskowej w Toruniu, następnie w marcu 1940 r. doniósł, że przebywa w obozie w Krzyworogu (Rosja) i odtąd ślad po nim zaginął. I jeszcze o tym, co się stało w Polsce z własnością prywatną. Fabryki,

warsztaty, które na zasadzie art. 3 ustawy z dnia 3 stycznia 1946 roku przechodzą na własność Państwa. Ot tak, w całości, wraz z nieruchomym i ruchomym majątkiem i wszelkimi prawami. Zjednoczone Fabryki przeróbki Drewna B. Bystrzyckiego, Młyn motorowy Gotfrieda Rosena i R. Krenza, Młyn parowy Braci Derezińskich, Nowoczesny młyn pszenny Heima Nowaka, Fabryka cukierków „Cukrola”, Fabryka konserw „Bacon Factory” jawna sp. Handlowa J. Wronieckiego i B. Jezierskiego, Zjednoczone fabryki koronek klockowych, Pierwsza Kaliska Fabryka tiulu, firanek i koronek A. Flakowicz i Ska, Fabryka trykotów „Ideal” B-cia Jareccy, Cegielnia Mosina B. Nenemana, Tartak Brzeziny Schlossera, stolarnie: Ericha Witke, Ryszarda Bauera, K. Bartkiewicza, Pechtolda, Emila Henniga, O. Labitzke, Roberta Fabischa, Otta Rossdeutschera, Stanisława Gościniaka, Otto Sawalla; Fabryka maszyn Otto Fimmela; Heinrich Lanz A. G. produkcja traktorów i maszyn rolniczych; Foen-Werke GmbH. wytwórnia aparatów elektrycznych; Browar i Słodownia Kobylepole Alfreda Nowackiego; Srutownik B. Neugebauera; Molkerei Genossentschaft, mleczarnia; cegielnie, betoniarnie, żwirownie, fabryki kafli i wytwórni dachówek Buckerta, Munda, Hotha, Wernera, Spiekermanna, Hochschulza, Baumgarta; „Pe-Be-Co” Polskie Wytwory Beiersdorfa Sp. Akc.; Fabryka fortepianów i pianin A. Fibiger i spadkobiercy; Przechodzą z dniem dzisiejszym na własność Państwa.

6. Ziemia obiecana, ziemia odebrana... Nie przegraliśmy wojny. Na pewno nie. A więc – wygraliśmy. Zostaliśmy zwycięzcami wraz z sojusznikami z zachodu i wschodu. Zaprzyjaźnione czy

wręcz spokrewnione (bratnie nawet) armie defilowały z okazji wyzwolenia, a my? Jedni zapomnieli zaprosić nas na defiladę, drudzy z tego szczęścia wyrzucali ludzi z domów. Nie przegraliśmy wojny. Przegraliśmy Polskę. „Dziennik Polski”, 13 września 1945: Bieżanów pod Krakowem należy do węzła płaszowskiego, silnie rozbudowanego. [...] Po dniach deszczu i wiatru, po nocach przymrozków – uśmiecha się dziesiątkom zatłoczonych lor słońce polskiej jesieni. Po kilkunastu dniach ślepego postoju w Bieżanowie tylko tym słońcem wita dziś Polska repatriantów ze Wschodu. I niczym więcej. Na bocznych torach – i tu, i tam – stoją lory, otwarte, nieraz obłupane, poniszczone wagony ociekające brudem, gnojem i nędzą. Jest tych wagonów mnóstwo, dziesiątki i setki. [...] Widok przedziwny. Stoły, szafy, tapczany, niespodziewanie jakieś deski, paki, wazonik z kwiatem i morze tłumoków. A w to wszystko powtykani ludzie, którzy siedzą, patrząc w tory [...], patrzą jakby zdziwieni, że istnieją jeszcze pociągi, które jadą.[...] Najsmutniejszy widok przedstawiają ludzie starzy i kobiety. Na twarzach ich wyryte są tygodnie całe tej makabrycznej wędrówki, to przystawanie na stacjach i stacyjkach po parę, po kilka dni, to czekanie u wrót do Zachodu. [...] Więc były wypadki zgonu, był wypadek urodzenia bliźniąt dosłownie na torze. Najgorsze noce. Zimno i deszcz. Nocami całe transporty kaszlą. Daleko dookoła słychać tylko kaszel. Słychać też modlitwy. [...] Dlaczego pociągi stoją tygodniami? Co oznacza „zakorkowanie”, najczęściej słyszane tu słowo. Dlaczego ludzie ci, po tak ciężkiej wędrówce, po tylu rozpaczach i wysiłkach, mokną tygodniami na deszczu, ziębną tygodniami październikowych nocy na otwartych lorach? Dlaczego umierają i rodzą się na torach, które przecież biegną w dal, na torach, które za sześć kilometrów dają wielkie przedmieście Krakowa – Płaszów, a zaraz za nim – sam Kraków? [...] To nie kolejowe miasteczko, lecz zwykły cmentarz na łajnie, gnoju, w smrodzie i nędzy,

w rodzeniu się na śmierć i umieraniu, w głodzie i chorobach tysięcy Polaków. Bieżanów – tragiczny symbol słabej organizacji i „dobrych chęci” – musi zniknąć. Trzeba uzgodnić napływ transportów z władzami radzieckimi. Witold Zechenter. „Dziennik Polski” nr 174, 30 lipca 1945: [...] z zachodnich terenów Związku Radzieckiego przybyło już do Polski 315 382 Polaków, z ogólnej liczby 1 236 712 osób zarejestrowanych na wyjazd. Z Białoruskiej Republiki Radzieckiej ewakuowano 59 213 osób na 313 733, z obszaru Ukraińskiej Republiki Radzieckiej przywieziono 228 743 spośród 581 932 [...] i wreszcie Litewską Republikę opuściło 27 426 Polaków z 341 027, którzy zdecydowali się na powrót do kraju. Na repatriantów ze wschodu czekały okradzione, czyli rozszabrowane gospodarstwa, mieszkania (często zniszczone w ponad 50 procentach). Nie chcieli wysiadać z wagonów, bo wiadomo było, że jak już wysiądą – to nigdzie dalej innym pociągiem nie pojadą, więc będą zmuszeni do osiedlenia się tam, gdzie się znaleźli. Co chwila pojawiały się plotki, że Niemcy wrócą, że będą wyrzucać z przydzielonych domów i gospodarstw. Brakowało podwód, które miały przewozić „osadników” z pociągów do nowych gospodarstw, siedzieli więc całymi rodzinami w punktach etapowych. Gdzie oczywiście nie było jedzenia, opału. Pierwsze dni maja były wypełnione wyjątkowo ciężką pracą ze strony wszystkich agend PUR-u w powiecie Kamień przy dwóch transportach repatriantów lwowskich [...] repatrianci stanowili specyficzny element spod wielkiego miasta i absolutnie nie chcieli się wyładować i osiedlić w powiecie Kamień, natomiast wszyscy stanowczo żądali skierowania ich na Śląsk Dolny, w szczególności do Wrocławia [...] Transport z Bóbrki został przymusowo rozładowany w Recławiu przez organa U.B. z Kamienia, zaś transport z Basiówki

po dwutygodniowym postoju w Goliszewie został skierowany do Szczecina [...]. Do punktu etapowego Goliszewo w maju 1946 roku przyjechały jeszcze 4 transporty: 49 wagonów (271 osób) z Brasławia, 40 wagonów (225 osób) z Nowojelni, Baranowicz i Nowogródka, 42 wagony (360 osób) z Głębokiego i 28 wagonów (249 osób) z miasta Wilna. W punkcie etapowym wydawano repatriantom chleb, nie było jednak żadnego tłuszczu, jedyne konserwy przydzielone w maju – to fasola. Repatrianci – i ci za Buga, i ci z głębi ZSRR – byli biedni, umordowani drogą, często chorzy. Na punkcie etapowym brakowało leków, środków opatrunkowych, a nawet koców. („w izbie chorych brak koców. Brak ten stoi w przeszkodzie w leczeniu chorych. Desynfekcję pomieszczeń noclegowych proszkiem DDT przeprowadzono”). Latem ruch repatriacyjny zmalał, ludzie chcieli zebrać żniwa na swoim, zanim wyruszą w przymusową podróż na koniec świata. A jesienią 1946 roku, kiedy transporty ruszyły, do repatriantów dołączyli zdemobilizowani żołnierze, którzy również mieli dostać gospodarstwa na „ziemiach odzyskanych”: „Forma ich wystąpień często pozostawia wiele do życzenia. Mają miejsce specjalne podkreślenia zasług oraz rzekome prawa do pierwszeństwa przed wszystkimi innymi, przepychanie się przed zebrane kobiety itp. Przytaczane fakty wymagają zwrócenia uwagi, gdyż w szeregu wypadków wysuwanie się przez byłych żołnierzy przed najbiedniejszych repatriantów nie znajdowało uzasadnienia i nosiło cechy brutalnego postępowania”. Nerwowość rosła, ci, którzy przyjechali po czasie zasiewów – nie mieli żadnych zapasów zboża, ziemniaków na zimę. Nie mieli też pieniędzy, by cokolwiek kupić. Ludność powiatu stargardzkiego znajduje się w krytycznym położeniu, z jednej strony wskutek zniszczenia powiatu w 50% przez przechodzącą główną

linię frontową, a z drugiej strony przez plagę gryzoni i mrozów [...]. Najważniejsze zagadnienia w osadnictwie rolnym: 1) dostarczenie siły pociągowej (powiat potrzebuje jeszcze 700–1 000 koni) 2) dostarczenia zboża siewnego 3) przydziały kartkowe dla najbiedniejszych rolników, aby mieli możność przeżycia do nowych zbiorów. Wyżywienie ludności wiejskiej jest więcej niż niedostateczne, rolnik często nie wie, czy posiadane zboże przeznaczyć na wyżywienie dla swej rodziny, czy obsiać nim też rolę, czy też wreszcie nakarmić swego konia, gdy przyjdą ciężkie prace wiosenne na roli. Nadchodzą alarmujące wieści o zamarznięciu kartofli w kopcach. Brak tłuszczów i mięsa to sprawa ogólna, gospodarz posiadający jedno lub dwa prosięta często jest zmuszony je sprzedać, aby kupić niezbędną odzież czy też zapłacić podatki. Opieka sanitarna wsi – beznadziejna. Odczuwa się zupełny brak lekarzy i lekarstw. Duży odsetek śmiertelności wśród niemowląt należy przypisać tylko niedostatecznej opiece sanitarnej. Brak kredytów na zakup materiałów budowlanych (budulec, cement itd.) to jedna z dalszych bolączek naszego rolnika, ponieważ zabudowania gospodarcze domagają się remontu [...]. „Sami swoi” obdarci, głodni i brudni na zaminowanym polu... Przyjeżdżali: Stanisław i Helena (urzędnik i gospodyni domowa) z Iwaszkowic, Malwina i Jan (nauczycielka i rolnik) z Czubajki, Leokadia, Antoni i Józef (akuszerka, ślusarz i szofer) z Oszmiany, Czesław (giser) z Lidy, Piotr i Zofia (gajowy i gospodyni ) z Albertyn... Wyjeżdżali: Ernst i Elisabeth (rolnik i gospodyni domowa) z Barwic, Brygida, Martin, Michel i Ditter (robotnica rolna i jej synowie lat 2, 3 i 5) z Gwiazdowa, Werner, Herta i Minna (rybak z żoną i matką) ze Świnoujścia, Annie, Walter i Herman (praczka, malarz szyldowy i jego

ojciec malarz artysta) z Wolina... „Dziennik Polski”, piątek 15 października 1945, dr Ludwik Kohutek: Niestety dziś, kiedy Pomorze Mazurskie wróciło do nas, przyjeżdżają na te tereny ludzie nie stojący na wysokości zadania. To samo zresztą obserwuje się na ziemiach nadodrzańskich. Są wśród naszych urzędników na ziemiach odzyskanych jednostki, które nie potrafią odróżnić Mazura lub Ślązaka od Niemca, choć ci przemawiają do nich piękną gwarą mazurską lub śląską. [...] Wszędzie, dokąd tylko dotarłem, spotykałem na Mazurach ludzi mówiących po polsku, czystą mazurszczyzną. Nawet młodzi chłopcy mazurscy, wracający w mundurach niemieckich z niewoli, których całe gromady spotkałem w Olsztynie przed PUR-em lub na dworcu kolejowym, mówili między sobą dialektem mazurskim. [...] ludność mazurska znalazła się dziś w szczególnie ciężkich warunkach bytu. Po wioskach zostały bez opieki same kobiety, dzieci i starcy, niezdatni do pracy i obrony swego mienia przed szabrownikami i maruderami wojennymi. Niektóre wsie są ograbione. Ludność mazurska nie posiada już ani bydła, ani zapasów żywności, ani odzienia. [...] Szabrownicy na Mazurach rekrutują się albo spomiędzy okolicznych osadników, albo też przychodzą nocami z nadgranicznych powiatów województwa warszawskiego i białostockiego. Osadnictwo odbywa się tam przeważnie na dziko. Dawny przemytnik z pogranicza przybywa do wsi mazurskiej, wyrzuca Mazura z jego chaty, pod pretekstem że jest on Niemcem. W urzędach też przeważnie pokutuje mniemanie, że Mazurzy to element obcy, który należy wysiedlić. [...] Musimy sobie zdać sprawę jasno z tego, że Mazur był i jest zawsze bliski Polsce nie Niemcom. Przestał istnieć świat. Ale ciągle się żyło. Tylko nawet nie wolno nosić żałoby po tym, co stracono. Po domu, po najukochańszym widoku za

oknem, po jabłonce. Po narzeczonym, który zginął nie tam, gdzie trzeba. Nie przeżyliśmy żałoby po ziemi, po ludziach. A bez tego nie ma pogodzenia, tego etapu, który pozwala żyć normalnie.

7. Oddany nam człowiek Urzędy Bezpieczeństwa działały w oparciu o dyrektywy opracowane przez dyrektora Departamentu I MBP, ppłk. Romkowskiego, a zatwierdzone i rozesłane przez Ministra MBP Radkiewicza 13 lutego 1945 roku. Jak wypełniać raporty, jak budować sieć agenturalną. Instrukcja pisana jest językiem prostym, dalekim od betonowej nowomowy, tak aby trafiała prosto do serca i głowy referenta powiatowego urzędu BP. Starszy referent siedzi za biurkiem i zajadając kanapkę z domu albo paląc jednego papierosa za drugim, dowiaduje się, krok po kroku, jak stworzyć ten najcenniejszy potencjał w walce o władzę. Sieć agentów. Jeśli otrzymamy informację, że jakiś osobnik zajmuje się przestępczą działalnością, to najszybsze i najpewniejsze dane o wrogiej działalności otrzymamy tylko w tym wypadku, jeśli będziemy mieli przy nim wiernego, oddanego nam człowieka, tzw. agenta. Wierny i oddany jest przyjaciel, kochanek, pies. I jak się okazuje – agent. Należy wezwać osobę, którą chcemy zrobić „naszym kontaktem” do dowolnego urzędu, nigdy jednak do UB! A tam, w miłej i spokojnej rozmowie oswoić ją z sobą. Instrukcja „tworzenia agenta” zakłada, że kandydat do końca nie może

połapać się, że „badany” jest pod kątem użyteczności przez pracownika UB. Nie może się też domyślać, jaki temat, jaka osoba interesuje jego nowego znajomego (czyli pozyskującego go ubeka). Najlepiej, gdyby przeprowadzić wywiad agenturalny na kandydata na agenta. To znaczy, żeby potencjalnego agenta śledził prawdziwy agent. Dopiero kiedy sprawdzone są już jego wszystkie powiązania, bliższa i dalsza rodzina oraz potencjalne możliwości – agent podpisuje zobowiązanie. Wybiera sobie pseudonim, zobowiązanie pisze własnoręcznie („zobowiązuję się zawsze i wszędzie współpracę swoją z organami BP utrzymywać w najgłębszej tajemnicy, a za rozgłoszenie jej poniosę srogą karę”) i sam też je podpisuje. Tak, z dnia na dzień z przeciętnego obywatela staje się chodzącą bombą zegarową, która umiejętnie podkładając donos, może wysadzić czyjeś życie w powietrze. Pracownik operacyjny UB ma ręce pełne roboty. Musi ciągle dokształcać się, poszerzać horyzonty, bowiem pracownik operacyjny nie może być głupszy od agenta. Jeśli agent połapie się, że pracownik nie jest w stanie zrozumieć, o czym się do niego mówi, „wpływa (to) na obniżenie autorytetu pracownika”. Według Romkowskiego kontakty pracownik–agent mają opierać się na więzi wręcz emocjonalnej: „w pracy [...] należy być uważnym i troskliwym [...], zainteresowaniem się nim przyzwyczaić go do siebie i zainteresować agenta tak, by miał chęć pracować [...]”. Ale bez przesady: „W żadnym wypadku nie należy spoufalać się z agentem, przyjmować małe czy duże podarki od niego, organizować jakiekolwiek przyjęcia czy wypitki. A z agentami-kobietami nie można dopuścić do jakichś intymnych stosunków, ponieważ wszystko to demoralizuje agenturę [...]”. W powiecie poznańskim do sierpnia (pół roku od wyzwolenia) zwerbowano 70 agentów. Średnio jednego na dwa dni.

Pierwsze (zachowane) pisemne doniesienie wpłynęło do PUBP w Wolsztynie 21 czerwca 1945 roku. Dnia 20.06.45 r. doszło do wiadomości, że większa połowa uczni gimnazjum Wolsztyn należy do organizacji A.K. Tegoż samego dnia doszło mi do wiadomości, że w partii PPR również znajdują się organizatorzy A. K. Donos napisała kobieta. A później ruszyła lawina. Donoszono na sąsiadów, na kolegów, na rodzinę i przypadkowe osoby. TW. Karp: Synowie sołtysa ze wsi Witobel, nocą malowali na drzwiach i oknach „Hakenkrotz”, wykrzykując: „my wolimy niemca, aniżeli Rosję”, i, a działo się to w Nowy Rok 1946, „wzywając ludzi, aby w tym nowym roku myśleli jedynie o wolności”. U Ostanta Józefa w Witobelu namalowali dość obszernie swastykę niemiecką, gdy jego zapytali dlaczego on jej nie zmył, odpowiedział: „mnie on nie zacięży, a gdy przyjdą hitlery, będzie mnie lepiej, bo mnie wezmą za niemca, gdy zaś przyjdą Anglicy, to powiedzą: ten był nasz, bo nie ma młota, sierpa i gwiazdy”. Władysław M. mówił: ludzie są już tak daleko zniechęceni do życia, że głosi się jedno słowo zemsty dla obecnego Rządu, z powodu wielkiego bezrobocia, a dla pracujących z powodu małego wynagrodzenia za pracę. Kolega i sąsiad Władysława, Jan A., w tych samych okolicznościach powiedział: transporty Polaków, które były już w Szczecinie z okupacji angielskiej, dowiedziały się jak jest w Polsce i cofnęli się. UNRA już nam nic nie będzie przysyłać, bo dla Polski z UNRY nic nie pozostaje, a zabiera wszystko Rosjia. Zaznaczył, że wieści takie słyszał przez radio.

Stanisław N., funkcjonariusz M. O. (kuzyn żony TW Karpa) wyraził się: ja jestem narodowcem i pragnę tylko wolnej, prawdziwej Polski, bo co mamy obecnie za godło? Gołego ptaka. Milicjanci ze Stęszewa spotkali się i głosili: „my nie są głupi, żeby pracować dla Armii Czerwonej i Bezpieczeństwa, a odwrotnie, pracujemy dla wolnej Polski. Takich patriotów potrzeba więcej, a skończyłaby się niedola naszej niewoli. My nie wyciągamy ani jednego palca dla obecnych ustrojów, a cóż dopiero całą rękę”. B. powiedział: takie Państwo się rozleci, żebyście sobie wzięli to do serca i nie słuchali nakazów Rządu. Walka o kościół trwa zacięcie i czuwajmy. Przysięga, którą kościół daje, jest nierozerwalna i nikt nam jej nie wyrwie, chociaż byśmy nawet zginąć mieli. Przy święceniu pomnika na cmentarzu w Rostworowie ksiądz w mowie swojej powiedział do ludzi zebranych, których było około 500: „Jedna zagłada, co nas uśmiercała, runęła. Musi runąć i druga. Czy my jesteśmy wolni, póki oni tu będą, oni tu się panoszą i rządzą. Czy my możemy być szczęśliwi? Nie, nie możemy”. Mimo swojej pracowitości informator Karp podpadł swojemu oficerowi prowadzącemu: Karp jest podejrzany jako dwulicowy. Pod „Karpa” zwerbowany został informator „Stanke”. Informator „Wielki”: Dnia 31 XII 1945 r. w lokalu fryzjerskim w Luboniu była prowadzona rozmowa między pomocnikiem fryzjerskim Antonim R. a Sylwestrem R., który to oświadczył, że gdy przyjdą wybory, to czerwoni tak pokręcą wszystkich i do głosowania nie dopuszczą, bo gdyby dopuścili, to by

nawet 10% nie przeszli, ale Ameryka do tego nie dopuści, a zresztą i tak niedługo piorun wszystkich czerwonych weźmie. Milicjant agitował przeciwko parcelacji, mówiąc: nie róbcie nic na parcelach, bo w marcu przyszłego roku Anglicy wypędzą wszystkich z parceli i otrzymają je znów hrabiowie. Dodał, że do PPR należało 10 000 osób, a obecnie należy zaledwie 3000. PPR-owcy stają się pierwszymi AK-owcami, bo przewidzieli, że koniec Rządu Jedności Narodowej będzie na dniach. Ksiądz Mizerny urządził zabawę tylko za zaproszeniami i nie było możliwości podsadzić agentury. Z tego powodu zabawa została rozwiązana. Informator „Kalitka”: Jan H. z Dębinka oświadczył, że teraz rządzą złodzieje, a są to partyzanty z Rosji, ale z nimi będzie tak jak z hitlerowcami. Kontyngent trzeba odstawiać za grosze, a oni później sprzedają za tysiące. Za germana było lepiej, bo był porządek. Parobkowie obecnie siedzą na Urzędach i jeżdżą motocyklami. To jest Polska? Stanisław A. powiedział, że w marcu Turcja wyda wojnę Rosji i Polsce. Turcja otrzymała od Ameryki 80 bomb atomowych na Rosję i w Polsce będzie lepiej dopiero wtedy jak przyjdzie Rząd Angielski. Rząd Polski, który jest w Anglii przyjdzie tutaj, a obecny pójdzie do Stalina. Informator „Franciszewski”: Podczas pogawędki w biurze Dep. Lot. Cywilnego wyraził się por. G., kierownik wyszkolenia pilotażu, że obecny Rząd to filia Moskwy, która ściśle wykonuje rozkazy stamtąd, a Prezydent Bierut jeszcze dotychczas jest obywatelem rosyjskim.

R. powiedział: „Poznają mnie, dopiero gdy przyjdzie odwet, za naszą ziemię, którą krzywdzą ci bandyci. Ja pracuję w przedsiębiorstwie budowlanym, żyję sobie spokojnie, czekam godziny prawdziwej, kiedy będę mógł z orłem koronowanym bronić granic Polski, jako szlachetny żołnierz”. W gminie Żabikowo dnia 1 II 1946 o godzinie 8-mej rano komendant posterunku MO zdjął plakat przypięty pluskiewkami na parkanie vis-à-vis posterunku. Plakat ten pisany był na kawałku papieru z zeszytu liniowanego ręcznym drukiem w następującej treści: O ILE JEST WAM ŻYCIE! NAPRAWDĘ MIŁE TO PROSZĘ NIE SZKODZIĆ ARMII KRAJOWEJ. Podejrzenie jest, że mogła wywiesić ją niejaka Truda Ł. Rozpracowanie w toku. Dnia 21 bm. Ksiądz Sroka w Modrzu, podczas swego kazania wyraził się: „Panienki nie chodźcie z polskimi żołnierzami, gdyż to jeszcze nie jest polskie wojsko, które ma być. Rzeczywiste wojsko, jeszcze będzie”. Ksiądz M. powiedział, że jeśli na cmentarzu zakopią zwłoki żołnierzy sowieckich, to on cmentarz obłoży ekskomuniką. Wszystkich zatrzymań przez UB w powiecie Leszno w roku 1945 było 243, w 1946: 151, a w 1947 do września: 53. Najczęściej zatrzymywano Niemców i niezrehabilitowanych VD, drugim najmocniejszym punktem zainteresowania urzędu byli akowcy. I ci wojenni, i ci organizujący się po wkroczeniu Armii Czerwonej. Z miesiąca na miesiąc w księdze zatrzymań pojawia się coraz więcej wpisów: przynależność do bandy; nielegalne posiadanie broni; podejrzany o dezercję; podejrzany o przynależność do AK. Fałszywe informacje, czyli propaganda szeptana, czyli plotka: Zatrzymany za rozpowszechnianie fałszywych informacji dotyczących bezpieczeństwa państwa (pracownik PKP

siedział w więzieniu 6 tygodni, zwolniony na podstawie amnestii) powiedział zawiadowcy stacji i kolegom kolejarzom, że teraz będzie tak, że obywatele radzieccy będą zajmowali stanowiska kierownicze, a następnego dnia, pijąc piwo w restauracji w Mochach, rozpowiadał tę samą plotkę zebranym tam ludziom. Następną rozpowiadaną plotką była ta, o zmianie pieniędzy. Złotówki miały być zastąpione przez „Piasty”. Jednakowoż po aresztowaniu kilku osobników za sianie w/w plotki ludność zrozumiała, że jest to plotka fałszywa, siana przez elementy reakcyjne które chcą zrobić chaos w naszym życiu gospodarczym. Plotką najaktywniejszą i najbardziej żywotną była ta o rychłej zmianie ustroju, wiedział o tym na pewno powracający ze Szwajcarii: Niejaki M. z Lubonia, w fabryce przetworów ziemniaczanych [...] opowiada, że prasa zagraniczna rozpisuje się obecnie bardzo dużo o mającej nastąpić w niedługim czasie wojnie między Związkiem Radzieckim a Anglią i Ameryką (pod M. podstawiony został agent). Amerykańskie wojska wkroczą na ziemie polskie i jak mówił jeden folksdojcz (aresztowany przez PUBP w Wolsztynie): Że myśmy się zrobili VD to jeszcze nie jest tak źle, ale będzie gorzej z tymi, co się robią PPR-owcami. Gdy przyjdzie zmiana ustroju, to gorzej odpowiadać będą jak my. I czwarta plotka – że 90% węgla i żywności z Polski Związek Radziecki wywozi do siebie. (Rocznik statystyczny IV–XII 1945: wydobyto 20 183 000 ton węgla, wywieziono 3 638 162, w 1946 wydobyto 47 288 000 ton węgla

i wywieziono 14 398 397 ton); 3 maja 1946 w Krakowie manifestowali studenci. Oficjalnie podawano, że wzięło w niej udział ponad 15 tysięcy osób. To była chyba pierwsza tak duża manifestacja antyrządowa w Polsce po maju 1945. Okrzyki i hasła wznoszone: „Precz z Bierutem”, „Precz z rządem”, „Niech żyje PSL”, „Niech żyje Anders”, „Chcemy Lwowa, chcemy Wilna” oraz „Milicja z nami”, „Wojsko z nami”. Zaintonowano Rotę, kończąc ją parafrazą „aż się rozpadnie w proch i pył sowiecka zawierucha”. Strzelano (w powietrze) – z obu stron. Aresztowano 12 osób, które początkowo prokurator chciał oskarżyć z art 88 i 86 § 2, ale kiedy wyrok zapadł 12 lipca, sąd zdecydował „o odstąpieniu od kwalifikacji zarzucanej przez prokuratora, tj. od popełnienia przez nich zbrodni wejścia w porozumienie celem popełnienia przestępstwa zdrady stanu, mianowicie zamiaru usiłowania usunięcia przemocą organów władzy zwierzchniej narodu i usiłowania zmiany przemocą ustroju państwa” i skazał ich za udział w nielegalnych demonstracjach i „za niektóre okrzyki podczas nich wznoszone”. Spośród dwunastu aresztowanych trzech uniewinniono, dwóch dostało wyroki w zawieszeniu, trzech – rok więzienia, a kolejne trzy osoby dostały 5, 4 i 2 lata.

8. Nie jesteśmy królikami „Komendant Powiatowej Komendy Milicji Obywatelskiej w Wolsztynie, porucznik Szkutnicki, był dowódcą i założycielem tamtejszego AK” (tego po

styczniu 1945 roku). Takie doniesienie agenturalne dostał kierownik UB z Wolsztyna. Zaraz więc raportował swojemu przełożonemu (do Poznania), że komendant milicji, mimo jego, kierownika Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa, porucznika Adamczewskiego, najszczerszych chęci – nie współpracuje. Szkutnicki rozpowiadał za to, na prawo i lewo, że Urząd Bezpieczeństwa to polskie NKWD, a szefem ich jest Rusek, który nawet nie mówi po polsku. Dalej, kierownik UB żalił się, że milicjanci organizują, w zamkniętym gronie, pijatyki do rana, a niedawno była taka sytuacja... komendanci posterunków MO z kilku pobliskich miasteczek spotkali się, jak co tydzień, w mieszkaniu znajomej Szkutnickego. Był ładny wieczór, dziewczyna przygotowała zakąski – ogórki kiszone, „jeszcze z wojny”, śmiali się (faktycznie, były z lata 1944), kiełbasę ostro pachnącą czosnkiem. Po kilku kieliszkach, kiedy zaczyna się już męska przyjaźń, wyszli na balkon i głośno, podnieceni zaczęli narzekać na pewnego pracownika Urzędu Bezpieczeństwa: Szkutnicki, przecież komendant milicji, „wykrzykiwał gwałtownym głosem: co, ty tego gówniarza się boisz?! My, akowcy, my im pokażemy!”. (Kto o tym doniósł? Sąsiad z dołu? Ukryty w krzakach agent? Jeden z milicjantów?). Adamczewski słyszał ponadto, że podobno komendant MO z Zielonej Góry też miał być w AK, a w ogóle to w Lesznie mają drukarnię, w której wydawana była ponoć gazeta. No, w takiej sytuacji miał prawo czuć się osaczony. Zdenerwowany kierownik powiatowego UB rzeczywiście nie znał dobrze polskiego, skoro pisał: „do AK należy prawdopodobnie cała Komenda powiatowej milicji, milicji miejskiej, członkowie AK rozrzuceni są po wszystkim urzędam i instytucjam i niektórych z nich nazwiska są nam znane”. To nie znaczy jeszcze, że był sowieckim agentem, raczej, że radził sobie z językiem polskim w mowie i piśmie jak znakomita większość osób

w jego wieku i z jego wykształceniem w tamtym czasie. I że nie potrafił przetłumaczyć z rosyjskiego instrukcji prowadzenia Urzędu. Zresztą kierownik Adamczewski został przeniesiony do innego miasta dość szybko. Już w grudniu 1945 roku raporty dekadowe podpisuje inny funkcjonariusz. Z raportu specjalnego ze stycznia 1946 wynika, że obecność przedstawicieli NKWD. w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa drażniła nie tylko milicjantów: W nocy z 31.12.45 na 1.1.46 nieznani sprawcy wyłamali tablicę z napisami w języku rosyjskim, które podaję przetłumaczone na polski: naprzód poprzez wszelkie przeszkody, naprzód! Na zachód po zwycięstwo nad niemcami, na zachód. Był to akt nie zrobienia psoty, lecz wrogiego ustosunkowania się do Związku Radzieckiego. Prócz tego daje się zauważyć w Urzędzie Bezpieczeństwa Wolsztyn wśród pracowników wrogie ustosunkowanie się przeciwko Sowietom, co wyraża się przez rozmowy, jakoby Urzędem Bezp. rządził kapitan sowiecki, a nie kierownik Polak, przez ciągłe utyskiwanie, dlaczego kapitan doradca w obecności naszej przesłuchuje aresztowanych itp., co nawet doprowadziło do jawnego sabotowania pracy przez funkcjonariuszy. Śledztwo w toku. Pierwsze, poważne dyskusje i rozważania, w których brano pod uwagę ewentualność (mglistą, fantastyczną), że Polska może być pod wpływem Kraju Rad, pojawiały się po grudniu 1943 roku. 29 listopada 1943 roku Churchill obchodził 69. urodziny. Przyjęcie odbyło się w ambasadzie brytyjskiej w Teheranie, a za stołem, obok jubilata siedzieli Roosevelt i Stalin. Żeby zdobyć 69 świeczek na urodzinowy tort, w Iranie, gdzie nie ma takiej tradycji – kucharz musiał się nieźle napocić. Ale zdobył je i teraz tort stał na honorowym miejscu, a po kilku koktajlach zabrano się do szampana i dzielenia ciasta. Oczywiście, że sprawa Polski nie była najważniejsza. Zajmowano się

głównie inwazją amerykańsko-brytyjską na Francję, przy wznowieniu ofensywy rosyjskiej, czyli operacją Overlord (D-Day). Churchill nie chciał psuć nastroju, Stalin był w znakomitym humorze, przepijał do FDR i do „British Prime Minister”, więc nikt nie pytał, co dalej z Polską. Ale następnego dnia ustalono wstępnie, że polska granica zachodnia na Odrze, a wschodnia na Bugu jest do zaakceptowania dla wszystkich (wszystkich obecnych, Polaków tam nie było). Dobrze wyglądałoby w opisie historii, gdyby problem podziału Europy omawiano przy krojeniu urodzinowego tortu. Ale tak nie było. Był jednak jeden symbol kulinarny. Ten można przyjąć za niezwykle profetyczny i w miarę przekonywający. Kucharz kazał wnieść wieżę lodową. Misternie poukładane w wysoką kolumnę lody. Wykwintny i elegancki deser. Ale lampa oświetlająca stół zaczęła topić lody. I wieża runęła. Swoją drogą, Roosevelt, który źle się czuł, trafił do swojego pokoju dość szybko, ale Stalin i Churchill siedzieli do północy. Stalin był nieźle pijany. Nawet w doniesieniu agenta i raporcie do kierownika wojewódzkiego UB „Akowcy” są pisani wielką literą. Niemiec zawsze z małej. I to konsekwentnie, w raportach, w doniesieniach agenturalnych, w stenogramach przesłuchań, aktach sądowych, w artykułach prasowych i we wszystkich dokumentach: niemka, niemcy, niemiec. W pierwszym spisanym (i zachowanym) w PUBP raporcie z 30 marca 1945 podporucznik Adamczewski informuje o powstaniu trzech referatów: „do spraw Volksdeutschy, ds niemców i trzeci – zajmujący się organizacjami wrogimi demokracji”. „...Już pierwszego dnia ustawiłem wartę przy kartotece VD, która znajdowała się w Starostwie i ulegała stopniowemu niszczeniu prawdopodobnie przy współudziale Starosty, jak także kartoteka żandarmerii za okres okupacji”. I dalej krótka charakterystyka władz administracji: „starosta Tobolski był służalcem niemców”; „starosta miasta

Wolsztyna składał wniosek na VD i usunął swój wniosek z kartoteki”; „viceburmistrz Bednarek był typowym germanofilem, na dokumencie swym miał napisane deutsche Untertan – niemiecki poddany”. Po dziesięciu dniach pracy Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa mógł pochwalić się 47 aresztowanymi, z czego: „14 było niemców (w tym 9 kobiet) oraz 33 VD (24 kobiety)”. Do „lagrowania” skierowano 27, w tym sześć osób powyżej 60. roku życia. Po następnych 10 dniach do obozu pracy wysłano 23 osoby narodowości niemieckiej. Pod koniec kwietnia w gminie Kopanica „zaobserwowano powstający ruch reakcyjny powstający od przybyłych żołnierzy polskich z niewoli niemieckiej w liczbie 8 ludzi”. Kierownik PUBP zajmował się w zasadzie wszystkim, co działo się w powiecie. Ruszyła reforma rolna. Adamczewski opisywał szczegółowo, że do parcelacji było 28 majątków (zapewne wszystkie – niemieckie), razem 10 325 hektarów. W tempie błyskawicznym rozparcelowano 20 z nich – prawie 5 tysięcy hektarów, z czego sześć rodzin bezrolnych otrzymało po 10 hektarów, a była służba folwarczna – 455 osób – po 7 hektarów. W kwietniu zarekwirowano 39 radioodbiorników i 5 rowerów. I nadszedł maj, i koniec wojny. Wydarzenie to obchodzono bardzo skromnie. Wiele osób dowiadywało się po fakcie, gdzieś na targu czy na mszy, że Niemcy skapitulowały 7 maja. A nawet i to nie takie pewne, bo w Berlinie 7, a w Moskwie mówili, że 9. I tak już miało być ze wszystkim. Jeden fakt mógł mieć kilka wariantów, i nie wolno zgłaszać wątpliwości. Kapitulację ogłoszono wieczorem, Ruscy strzelali z pepeszy na wiwat na rynku, a że część była pijana, to i ranili kilka osób przy tej sposobności. A nawet, podobno, zginął jeden chłopak. W pierwszym dniu wolności. A w PUBP trwała wewnętrzna praca, zgodnie z instrukcjami ministra bezpieczeństwa publicznego Stanisława Radkiewicza należało stworzyć sieć agentów. W maju było 93 informatorów, z czego „oformionych” 18,

a agentów 3. Kierownik Adamczewski raportował: otrzymałem doniesień z terenu 18 z tego: Po podziemnym organizacjam reakcji 3 Po szpiegostwu 1 Po wrogam reformy rolnej 3 Po róźnym doniesieniam 4 Po nauczycielstwu 7. Aresztowano dziesięć osób: pięciu za to, że byli Niemcami, jednego za nielegalne przetrzymywanie radia, jednego zbiegłego z obozu pracy jeńca niemieckiego i „3 obywateli ruskich niemających dokumentów”. Niemcy, którzy przydzielani byli z obozów pracy do robót na polu czy przy odgruzowywaniu, byli bacznie obserwowani, tym bardziej że, jak notował Adamczewski: „Panuje wśród niewolników niezadowolenie, że jest Polska”. Problem z referatem drugim, tym ds. Niemców rozwiązano na południu Wielkopolski definitywnie pod koniec czerwca. Zawiadamiam, że oddziały WP, prawdopodobnie 5 dywizji w dniu 25 i 26 dokonały masowego wysiedlenia niemców z zachodnich części mojego powiatu 1) Babimost 2) Kargowa 3) Świętno. W dniu 29/30 o godzinie 4 rano wysiedlono wszystkich niemców z powiatu i miasta Wolsztyna. Wszyscy niemcy mają prawo zabrać ze sobą 20 kg bagażu. Wysiedleni są za rzekę Odrę. Dzięki temu, w późniejszych raportach Adamczewski i każdy następny kierownik Urzędu Bezpieczeństwa będzie mógł pisać: „w powiecie wolsztyńskim niemców nie ma, ponieważ zostali wysiedleni”. Ale aresztowań i śledztw z tytułu przynależności do NSDAP, do SS, współpracy z Niemcami i okrucieństwa wobec Polaków będzie jeszcze dużo. Aresztowano Stanisława K. za to, że „w czasie okupacji wydał w ręce

żandarmerii niemieckiej Jana K., który zginął w obozie”. Z tym, że Jan K. i Stanisław K. byli braćmi. Dzień w dzień zgłaszano kradzieże. Kierownicy Urzędów Bezpieczeństwa notowali skrupulatnie: zerwano blombę w gorzelni i zrabowano rowery i wóz we wsi Kasza. Wypadku tego dokonali żołnierze rosyjscy, którzy uciekli w niewiadomym kierunku. W dniu 13 VIII 1945 w Czerwonaku cywile i żołnierze Sowieccy pędzili z niemiec konie. Po drodze zabrali rower i 516 zł. Za to milicja zatrzymała ich i wywiązała się bójka, w trakcie której został zastrzelony starszyna i dwóch żołnierzy zostało rannych. Dochodzenie prowadziła prokuratura rosyjska, w rezultacie milicjantów nie aresztowano. Na terenie fabryki żołnierz rosyjski pełniący służbę przy magazynach wojskowych zauważył skradające się trzy osoby. Po wystrzeleniu na postrach, dwie uciekły, a jedną usłyszał, która momentalnie rzuciła się jemu do gardła, lecz żołnierz wyrwał się i uderzeniem kolby ogłuszył ją. Okazało się, że była to niemka lat około 40ci. Władała rosyjskim, polskim i niemieckim językiem. Przekazana do centralnej Komendantury do Poznania. Na poligonie w Koziegłowach z niewyjaśnionych przyczyn powstał pożar w barakach z amunicją pozostawioną przez niemców. Spośród 30, szesnaście baraków zostało spalonych, przy czem zostało spalonych niemców 30-ci i jeden starszy lejtnant i dwóch żołnierzy rosyjskich. Służbę ochronną pełnili rosjanie. Polityczno-moralny stan ludności pogarsza się, i to z powodu nałożenia za dużego kontyngentu i podatków. W gminie Czerwonak zastrzelona została niemka Brygida Heier przez oficera rosyjskiego, który będąc w stanie nietrzeźwym, chciał ją zgwałcić. Przy stawianiu

oporu wystrzelił do niej. Sprawa zostaje przekazana do Prokuratury Rosyjskiej. W lesie, pomiędzy Sierosławiem a Więckowicami została napadnięta Teresa P. przez osobników rzekomo ubranych w mundury wojskowe, którzy po dotkliwem pobiciu napadniętej, zabrali jej wszystkie wartościowe przedmioty. Zdarzył się wypadek samochodowy na szosie, z przesłuchań świadków wynika, że jadący w samochodzie osobnicy byli w stanie nietrzeźwym. Był kapitan rosyjski z szoferem i jedną kobietą. Kobieta po wypadku zwróciła się do kapitana z takimi słowami: „Pan jest winien, ponieważ zmuszał pan szofera do picia wódki”. Ofiary katastrofy zabrało przejeżdżające auto ciężarowe do Poznania. Został napadnięty przez dwóch żołnierzy rosyjskich Edmund W. Żołnierze ci zabrali mu rower, przy czem W. stawił im opór. Jeden z żołnierzy oddał strzał, który okazał się śmiertelnym. Po wystrzale żołnierze zbiegli w kierunku Swarzędza, zostawiając na miejscu wypadku dogorywującego W. Kiedy pojawili się na dworcu w Swarzędzu, trzech milicjantów i referent gminny PUBP zbadali ich dokumenty i zabrali dwa pistolety. W czasie eskortowania żołnierzy sowieckich, jeden wyciągnął ukryty za bluzą pistolet, oddając strzał do milicjanta Maciejewskiego Stanisława, raniąc go również śmiertelnie. Korzystając z zamieszania, żołnierze ci zbiegli, pomimo że oddano za nich kilka strzałów. W rezultacie obławy zostali zatrzymani na stacji Poznań Główny. Nazwiska danych winowajców są: Parfinow, Ciereszczeke, pochodzących z 87 pułku NKWD. Po południu został zastrzelony nauczyciel z Morawska, przez trzech żołnierzy rosyjskich. Nauczyciel, jadąc rowerem, zatrzymany przez żołnierzy, którzy chcieli zabrać mu rower, stawił opór, przy czem został zabity 7

kulami z automatu. Sprawcy zbiegli. Złe nastawienie ludności do żołnierzy rosyjskich z powodu częstych napadów rabunkowych, wynikiem czego są wypadki śmierci. We wsi Tuczno przepadła 13-toletnia dziewczynka. Przy przeprowadzeniu obławy przy współudziale MO i okolicznych mieszkańców, w lesie, nie dały rezultatów. Natomiast znaleziono ślady mężczyzny i w/w dziewczynki, która miała na obcasach nabite gwoździe. Zaznaczam, że z 5 na 6 bm. w tej samej okolicy była również przychwycona dziewczynka lat 12cie przez mężczyznę w mundurze żołnierza rosyjskiego, który ją zgwałcił w lesie i po godzinie puścił do domu. Poszukiwania przeprowadza się w dalszym ciągu. Przez nieostrożność dzieci szkolnych wybuchł pocisk fosforowy, zabijając dziewczynkę Segietównę Marię i raniąc 5-ro dzieci. W nocy został w czasie jazdy zrabowany pociąg jadący Poznań – Berlin przez 5-ciu rosjan i 3-ch Polaków. Pochwycono dwóch Polaków i trzech Rosjan. Został dokonany napad rabunkowy na mieszkanie Janiny G. przez dwóch żołnierzy Radzieckich nazwiskiem Zaijkin Grigori Kuzmicz, starszyna w 385 Pułku Piechoty Wojsk NKWD i Gałkin Mikołaj Wasilewicz, sierżant w 385 PP NKWD. Ofiarą mordu padła Janina G. lat 52, natomiast jej córka Czesława lat 19 dostała pomieszania zmysłów z przerażenia. Sprawców mordu odesłano do Prokuratury Wojskowej. Odnaleziona została mogiła w Puszczykowie w lasach przez ludność cywilną. Dochodzenie wykazało, że w mogile tej znajdowało się 7 osób. U jednego z nich znaleziono dokument pisany jako wniosek do Marszałka Roli-Żymierskiego, celem ułaskawienia od kary. Dokument ten był na nazwisko Bolesława

Robanowskiego ur. 31.03.1903 r. Rozprawa Sądu Wojskowego odbyła się dnia 6.10.1945. W wniosku, którego odnaleziono, pisano o ułaskawienie z wyroku śmierci za udział w bandzie NSZ. Wniosek pisany był 11.10.45. Wszystkie 7 zwłok przekazane były do Medycyny Sądowej w Poznaniu. Po wypadku zabójstwa milicjanta przez żołnierzy sowieckich w Swarzędzu milicjanci mówili: że nie są królikami, aby do nich sowieci masowo strzelali i jak tak dalej będzie, to w razie jakiegoś wypadku będą oni również używać broni. Dnia 19. V. 46 zostały wywieszone ulotki w Stęszewie z napisem: „Niech żyją Mikołajczyki, podpis: USA. Zarząd.” Dwie ulotki wisiały na ul. Szewskiej, a jedna na kościele. Mieszkańcy Stęszewa są zadowoleni, że mają takich odważnych ludzi. W Starym Kisielinie na sali podczas zabawy milicjant Sowa Szczepan, posterunkowy MO w Zawadach, został zastrzelony przez oficera rosyjskiego. Po paru dniach sprawcę złapano i oddano w ręce Prokuratury Rosyjskiej. Przytrzymano dwie niemki wrogo usposobione do Polaków i wyrażające się źle o Polakach i Armii Czerwonej. Zwerbowano jednego agenta mającego łączność z członkami tajnej organizacji. Agent został zwerbowany na podstawie materiału kompromitującego. Jest to człowiek poddający się alkoholowi i kobietom. Zatrzymany został przez MO za gwałt dokonany na niemce. Po wyjaśnieniu, jaka kara mu grozi oraz po dokładnym uświadomieniu go, na co nam jest potrzebny, zgodził się na nasze warunki i podpisał zobowiązanie. Aresztowano kierownika referatu śledczego z Pow. MO który samowolnie od dłuższego czasu przeprowadzał

rewizje na własną rękę, okradając do spółki z osobami cywilnymi ob. niemieckich i polskich i następnie zabrane i zszabrowane rzeczy oraz cenności drogą nielegalną systematycznie wywoził do swojej rodziny i krewnych. Systematycznie gwałcił niemki, a ostatni wypadek gwałcenia 17-toletniej niemki zakończył się tejże samobójstwem. Istnieje banda niemiecka, która liczy sześciu ludzi i zrobiła dwa napady zbrojne, jeden na gospodarstwo osadnika, drugi na jadących wozem osadników. W dniu 8.1. br dwóch funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Eugeniusz D. i Friderik T. o godzinie 20tej, będąc w stanie pijanym, w bezczelny sposób zastąpili drogę powracającemu z pracy pracownikowi Starostwa, ob. Stein, i słowa nie mówiąc, D. uderzył Steina pięścią między oczy. Na pytanie, co to jest, otrzymał powtórnie kilka uderzeń między oczy. Występek D. nie jest pierwszy, gdyż został przyłapany na gwałceniu niemki z Pomorza, która faktycznie jest obywatelką polską. Gwałcił ją jeszcze z 4-ma innymi funkcjonariuszami, każdy po kolejce. Aresztowano Komendanta Milicji gminnej Franciszka M. za uprawianie agitacji antysemickiej w stosunku do obywatelki pochodzenia żydowskiego, który szantażował ją jako Żydówkę oraz nakłaniał innych mieszkańców Polaków jak i niemców przeciwko niej jako żydówce. Odbyły się dożynki, na które przyjechał ambasador Amerykański, reporterka pism Amerykańskich, naczelnik wydziału kultury i sztuki oraz dwóch przedstawicieli Filmu Polskiego. Uroczystość zaczęła się dnia 25.6 o godzinie 9.50 a zakończono o godz. 20-tej. Co do uroczystości ludność miasta Gubina i powiatów zachowywali się bardzo dobrze. Przed zamknięciem uroczystości ambasador Amerykański wygłosił krótkie przemówienie po Amerykańsku, treścią tego

przemówienia było, ażeby Polska została Polską demokratyczną i miała powiększone granice na Odrę i Nysę. Natomiast tłumacz Ambasadora, urzędnik ze Starostwa powiatowego Gubin, przetłumaczył całkowicie w inny sposób, że Ambasador będzie dążył do tego, żeby Polska była jak przed 39 rokiem. Dopiero major wojsk polskich wpłynął w to i przetłumaczył całą treść prawdziwie, w czem zaznaczył, że tłumacz nie zrozumiał Ambasadora. W najbliższych dniach agentura dostarczy mi tegoż tłomacza personalie, którego pociągnie się do odpowiedzialności.

9. „AKA” Zatrzymywano w areszcie i kierowano do sądu za „podejrzenie o znęcanie się nad Polakami”; „za przynależność do SS”; „za podawanie się za funkcjonariusza UB i kradzież motocykla”; „podejrzenie o nadużycia i sabotaż”; „podejrzenie o rzekomą kradzież świni”; „za odgrażanie się PPRowcowi śmiercią”; „rzekome nielegalne posiadanie broni” i naturalnie; za „przynależność do AK”. Czym dla ludzi w 1945 roku było AK? Armia Krajowa została rozwiązana rozkazem z 19 stycznia 1945, wydanym przez generała Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”. Żołnierze Armii Krajowej! Daję Wam ostatni rozkaz. Dalszą swą pracę i działalność prowadźcie w duchu odzyskania pełnej niepodległości Państwa i ochrony ludności polskiej przed zagładą. Starajcie się być przewodnikami Narodu i realizatorami niepodległego Państwa Polskiego. W tym działaniu każdy z Was musi być dla siebie dowódcą. W przekonaniu, że rozkaz ten spełnicie, że zostaniecie na zawsze wierni tylko Polsce

oraz by wam ułatwić dalszą pracę – z upoważnienia Pana Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej zwalniam Was z przysięgi i rozwiązuję szeregi AK. W imieniu służby dziękuję Wam za dotychczasową ofiarną pracę. Wierzę głęboko, że zwycięży nasza Święta Sprawa, że spotkamy się w prawdziwie wolnej i demokratycznej Polsce. Niech żyje Wolna, Niepodległa, Szczęśliwa Polska!. AK dla większości były to wszystkie grupy, nawet pojedynczy ludzie, którzy z bronią w ręku, w jakimś kawałku munduru przychodzili wieczorem i kazali dawać pieniądze, pół świni albo zegarek. I ci, którzy namawiali, żeby na pierwsze pytanie w referendum odpowiadać „Nie”, i ci, którzy bili pepeerowców i sołtysów. I ci, którzy strzelali się z ubowcami i milicjantami. W sprawozdaniu miesięcznym Komendy Okręgu Poznańskiego Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj w sierpniu 1945 roku Andrzej Rzewuski ps. „Hańcza”, pisał: Armia Krajowa, otoczona nimbem tajemniczości, pociąga tutejsze społeczeństwo, które czuje, że jest to właśnie, czego pragniemy. Ożywiona w ostatnim miesiącu działalność organizacji, liczne wystąpienia oddziałów leśnych przeciwko UB, drukowane ulotki i reportaże prasowe cieszą się ogólną sympatią. Każde niekorzystne dla obecnego rządu zdarzenie zapisuje społeczeństwo na rachunek AK. [...] Żołnierze Armii Krajowej przysięgali: W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Maryi Panny, Królowej Korony Polskiej kładę swe ręce na ten Święty Krzyż, znak Męki i Zbawienia, i przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczypospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił – aż do ofiary życia mego. Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i rozkazom Naczelnego Wodza oraz wyznaczonemu przezeń Dowódcy Armii Krajowej będę bezwzględnie

posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało. Tak mi dopomóż Bóg. Przyjmujący: Przyjmuję Cię w szeregi Armii Polskiej, walczącej z wrogiem w konspiracji o wyzwolenie Ojczyzny. Twym obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku. Zwycięstwo będzie Twoją nagrodą. Zdrada karana jest śmiercią. Chłopcy z lasu, z „aka”, najczęściej nie przysięgali na nic. To, co było ich napędem, to determinacja i brak wiary w trwałość deklaracji PKWN, przed majem 1945 pewność, że z chwilą zakończenia wojny wszystko wróci do normalności, że będzie może inaczej niż przed wojną, ale nie będzie przecież kolejnej okupacji. A kiedy wojna się skończyła – już, za tydzień, w przyszłym miesiącu, a góra za pół roku – miała zacząć się nowa, która przywróci dawny porządek. Tymczasowość (tymczasowe było wszystko: i Rząd, i jego premier, i prezydenci miast, i wojewodowie – wszyscy byli „pełniącymi obowiązki” – więc będą wybory, będzie normalność), i przekonanie, że wszystko musi wrócić do starego, znanego; że to, co w gazetach, to, co robią Rosjanie – to wszystko MUSI zaraz minąć. Ani wstępujący do najróżniejszych grup chłopcy i dziewczyny, ani milicjanci, ani pepeerowcy, ani ubowcy, nikt z nich, chociaż narażali się dzień w dzień na śmierć, nie miał zielonego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Wielkopolska o Ruskich wiedziała tyle co nic. Tu zawsze byli Niemcy. Uchodźcy ze Wschodu, przesiedleńcy, mówili co prawda, że Sowieci są gorsi od Niemca. A co Armia Czerwona robiła, każdy widział, ale strachu wielkiego nie było na początku. Poza tym, co można było przeczytać w podziemnych gazetach w czasie wojny (na tych terenach dostęp do podziemnej prasy to rzadkość). Mało kto wiedział tak naprawdę, czego można się spodziewać. „Walka o byt i chleb powszedni jest obecnie

zagadnieniem pierwszej wagi, przed którym z konieczności ustępują względy polityczne czy partyjne. O ile przed miesiącem jeszcze łudzono się, że Rząd Jedności Narodowej i Mikołajczyk stanowią prognozę lepszego jutra, o tyle obecnie rozczarowanie jest kompletne. Traktat ustalający nasze wschodnie granice nazywa się powszechnie piątym rozbiorem Polski”. „Na inteligencję mocno podziałała ostatnia mowa min. Bevina o tajnej policji politycznej w Polsce i o ustrojach totalnych. Obserwuje się nawrót nadziei na Anglosasów [...]. Stosunek do wojska Żymierskiego pozytywny, wobec korpusu oficerskiego wyższego – wrogi, powszechnie bowiem wiadomo, że generalicja to przeważnie osobistości niepolskie. Gen. Świerczewski, dowódca II Armii, okazał się Żydem”. (raport miesięczny Delegatury Rządu na Kraj). Na ile Polacy spodziewali się tego, co będzie działo się po wojnie? Dla dociekliwych wypisy z prasy z roku 1944: „Warszawa Walczy”, żołnierska gazeta ścienna, 2 września 1944: Z kraju: Nowogródczyzna. Władze rosyjskie przeprowadzają powszechną mobilizację roczników od 18 do 35 roku życia. Trwa intensywna akcja wyniszczania oddziałów AK Lubelszczyzna. Nieustanny terror i aresztowania dokonywane przez NKWD wśród żołnierzy AK i ujawniającej się administracji polskiej. 220 oficerów, podoficerów i szeregowców, wśród nich komendant Okręgu lubelskiego i dwóch dowódców dywizji, wywieziono z Majdanka na wschód. Delegat okręgowy wraz z pomocnikiem wywiezieni zostali do Kijowa. Pobór trwa. Lwów. Masowa deportacja Polaków do Rosji. Zachodzi prawdopodobieństwo że wywieziono 30 oficerów ze sztabu okręgowego AK, gdyż więzienie nie przyjmuje adresowanych do nich paczek. Komunikat radiowy, 1 października 1944:

BBC: Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego ogłosił dziś w Moskwie oświadczenie ostro krytykujące Rząd Polski w Londynie za wyznaczenie gen. Bora Komorowskiego na Naczelnego Wodza. Został on mianowany Wodzem Naczelnym przez prezydenta w miejsce gen. Sosnkowskiego. PKWN atakuje gen. Bora za wywołanie zbrodniczo przedwczesnego – jak się wyraża – powstania w Warszawie, grożąc mu aresztowaniem i ukaraniem. Wodzem Naczelnym powinien być gen. Rola-Żymierski, poza tym PKWN domaga się zniesienia konstytucji z 1935. Wczoraj przedstawiciele PKWN byli przyjęci przez Stalina. Cała prasa sowiecka donosi o ataku na gen. Bora. „Prawda” w artykule wstępnym pisze, że kryzys sięga zbyt głęboko, by można go było załagodzić przez zmiany personalne. „Przegląd Polski”, środa, 13 grudnia 1944: W artykule wstępnym przywoływane są słowa Churchilla, że spodziewany koniec wojny nastąpi nie wcześniej niż na początku lata 1945 roku. Nie potrzeba wyobraźni; gdyby ktoś nie mógł sobie wyobrazić, jak wyglądałaby Polska po przyjęciu dobrowolnym warunków rządu sowieckiego, gdyby nawet zamknął oczy na oddanie kraju: połowy Polski, zagłuszył sumienie i zabił w sobie poczucie honoru narodowego, twierdząc, że trzeba być nie romantykiem, a rzekomo realnym politykiem, niech się dowie, co się dzieje w Belgii, Grecji, we Włoszech, co próbuje się zrobić we Francji. W tych krajach nie ma wojsk sowieckich, nie ma urzędowych organów policyjnych sowieckich [...]. Ale są też komuniści, którzy mają ten przywilej, że w państwach demokratycznych mogą mówić, pisać, prowadzić swobodnie agitację na rzecz swoich poglądów. Natomiast w jednym państwie komunistycznym – w Rosji – pod karą śmierci nie wolno rozwijać jakiejkolwiek działalności politycznej niekomunistycznej. [...] Czyż trzeba wyobraźni, by sobie odtworzyć obraz współpracy z „Komitetem lubelskim.

I z 1945 roku: W tymczasowym rządzie lubelskim członkowie PPR mają w swym ręku wojsko, policję skarb, oświatę i tekę wicepremiera. Godność prezydenta złożono w ręce starego działacza komunistycznego p. Bieruta. Dodajmy jeszcze, że nie ufając widocznie gen. Żymierskiemu, obstawiono go dwoma zastępcami, oficerami sowieckimi, oraz że przedstawicielem Komitetu-rządu tymczasowego w Paryżu jest również komunista, p. Jędrychowski. [...] Kto przed rokiem jeszcze słyszał cośkolwiek o p. Osóbka-Morawskim albo o p. Januszu? Jeśli ci panowie i zajmowali się działalnością polityczną, to co najwyżej w skali powiatowej. A dziś jednego z nich ubrano w godność premiera, a drugiego w godność wicepremiera tymczasowego rządu. Nicość tych ludzi podkreśla jeszcze, i tak już wyraźną z rozdziału tek, przewagę w tym rządzie komunistów. Wszyscy mieliśmy podejrzenia, że Komitet to pomost do przekształcenia Polski – w sowiecką republikę komunistyczną, ale nie przypuszczano na ogół, że ten pomost jest tak spadzisty, że proces ten pójdzie tak szybko, gwałtownie i tak – bez mała – jawnie. Nadszedł więc ten moment, na który – z takim utęsknieniem – oczekiwaliśmy przez potwornie długich pięć i pół lat wojennych. A jednak w ciągu tych pięciu i pół lat serca nasze nigdy nie były tak mocno ściśnięte troską i niepokojem o przyszłość, jak właśnie teraz. Tragiczna ironia historii chce, że moment oczyszczenia Polski z niemieckiego okupanta to równocześnie moment, w którym ponury znak zapytania nad całym istnieniem państwowym rysuje się tak groźnie i tak niepokojąco, jak nigdy dotychczas. Potworna niesprawiedliwość, tak potworna, że trudno ogarnąć ją myślą, sprawia, że za wszystkie nasze ofiary, jakie przyszło nam w tej wojnie ponieść [...] odmawia się nam jedynej nagrody [...] – wolności. Ta sama tragiczna niesprawiedliwość sprawia, że właśnie teraz, kiedy ostatni Niemcy są przepędzani z Polski – los żołnierzy

Polskiej Armii Krajowej musi być przedmiotem naszych szczególnych obaw. Przeciwko armii tej i jej wodzowi toczona jest kampania wyzwisk i oszczerstw, która każdego człowieka posiadającego elementarne poczucie przyzwoitości, musi zalewać falą obrzydzenia [...]. Wiktor Weintraub. „W drodze. Dwutygodnik polityczny i literacki”, 16 stycznia 1945, Jerozolima.

Struś

Od września 1945 do czerwca 1946 roku Stach Cichoszewski nie siedział w żadnej ziemiance czy piwnicy. Ukrywał się, ale w granicach rozsądku. Jeździł nawet rowerem do Wolsztyna czy Włoszakowic. Rozmawiał z ludźmi, próbował wyczuć – w którą stronę to wszystko idzie. Rosjanie mieli się wynieść najdalej za pół roku, a minęło już dziewięć miesięcy i ciągle są, a do tego szykują się zmiany. Pod koniec czerwca 1946 ma odbyć się referendum ludowe. Czy jesteś za zniesieniem senatu, reformą rolną i granicą na Bałtyku, Odrze i Nysie Łużyckiej. Ciekawe, czemu nie zapytają: Czy chcesz Tymczasowego Rządu Jedności, Wilna i Lwowa w Sowietach i pijanych Rusków w każdym miasteczku i wsi? Na rynku w Wolsztynie plakaty z wymalowanym grubasem o czerwonej buzi, który siedzi (ale jakoś tak lekko, mimochodem, nawet trochę tak, jakby nie siedział wcale, tylko wisiał w powietrzu), na zwartym i szczupłym mężczyźnie na czworakach. A ten grubas ma teczkę, papierosa w fifce i krótkie nogi, a ten na czworakach wpatruje się w majaczącą na horyzoncie fabrykę. Ale czemu jest na czworakach? Pijany? I czemu jedną dłoń opiera na obcęgach? Chce nimi rozwalić tę fabrykę? Czy może grubasa? A może ciągnie go tam do roboty i wpatruje się z tęsknotą? Albo z niechęcią? Ale czemu z niechęcią, skoro roboty nigdzie nie ma.

I pieniędzy. Śmieszne te rysunki. Jest jeszcze plakat z trzema wyrazami „TAK”, które zadziorną nóżką litery K kopią w zadki senatora, kapitalistę i hitlerowca. Są ulotki: Gospodarzu! Twej własności prywatnej zagraża obszarnik. Za granicą Anders przygarnia jaśniepanów. Obiecuje im przywrócenie majątków i rozprawienie się „z chamami od wideł i gnoju” [...] Za granicą Anders szkoli terrorystów i przerzuca ich do Polski. Daje im broń, pieniądze i instrukcje. [...] Za granicą Anders szykuje żołnierzy do wojny domowej [...] Gospodarzu! Twą własność zabezpieczysz gdy wypowiesz się przeciwko powrotowi obszarników [...] 30 czerwca głosuj za porządkiem, ładem i praworządnością! Głosuj „3x tak!”. Pamiętaj! Każde „nie” w głosowaniu ludowym osłabia Polskę i wzmacnia naszego wroga Niemca! Stach nie może głosować ani „TAK”, ani „NIE”, ani nawet „nie wiem”, bo przecież właściwie go nie ma. Nie może iść głosować, zatrudnić się w jakiejś robocie czy iść do szkoły. Tkwi w zawieszeniu i czeka. W domu atmosfera napięta, nie ma pieniędzy. Jeśli zgłosi się na komisariacie albo w UB, pójdzie siedzieć. I to na wiele lat. Albo potraktują go jak dezertera i koniec. Coraz głośniej się mówi, że po referendum nareszcie się zmieni, że odsunie się Ruskich od władzy, przegrają tak, że im w pięty pójdzie. Przekonają się, czego ludzie chcą. W czwartek, w nocy z 13 na 14 czerwca, do domu w Brennie przyjechało dwóch znajomych Stanisława. Powiedzieli, że może się przyłączyć do partyzantki. Że do Górska przyszedł taki oddział chłopski, sami się zorganizowali, wszyscy są z okolicy. Napadają na spółdzielnie, na PPRowców, na składy. Już rozmawiali z ich szefem, zgodził się, żeby Stach do nich wstąpił. Będzie miał jakieś środki do życia przynajmniej, zdobędzie pieniądze dla żony i teścia.

Irena płacze, kręci głową, nie ma już siły. Stanisław wkłada mundur milicjanta, bierze pepeszę (została po Ruskich, którzy tu kwaterowali w zimie) i pedałuje nocą do domu rodziców. Ma tam jeszcze schowaną amunicję (przehandlowaną od Wojska Polskiego). U ciotki miał poniemieckiego mauzera. Karabin był zardzewiały, znalazł go w lesie zaraz po wojnie. Po Górsku kręcą się partyzanci, cześć poubierana w mundury Wojska Polskiego, reszta normalnie, po cywilnemu, z karabinami, pistoletami. Jest jasno jak w dzień, księżyc w pełni wisi nad wsią, pachną jaśminy, wszystko szumi i szeleści. Stach czuje się jak w bajce – po czasach wielkiej niepewności nareszcie wszystko nabiera sensu. Szef partyzantów przedstawia się jako komendant AK. Bierze go na bok, wypytuje – za co był karany. Proponuje Stachowi wspólną akcję. Musi mu być przyjemnie, gdy widzi, jakie emocje budzi w chłopaku. Stachu, jako miejscowy, prowadzi ich do młynarza Adama Dziaszyka, mówi mu, że przyszła partyzantka, że będą bić się o Polskę z Sowietami, żeby wydał im ten karabin, o którym kiedyś mu opowiadał, że kupił za bimber od Ruskich. Jest już bardzo późno, kiedy zbiera się cała grupa – szesnastu mężczyzn i jedna kobieta. Jadą rowerami na kwaterę do Stachowskiego, to znajomy, Stanisław ma do niego zaufanie. Lokują się w domu i stodole, gospodarz wyciąga wódkę, kiełbasę, chleb. Później młynarz Dziaszyk przywozi rowerem dwie blachy ciasta drożdżowego. Nie ma co gadać, to najpiękniejsza noc od czasu wesela z Ireną. Wszyscy się śmieją, piją, przeklinają na komunistów i wielkich-mi-demokratów. Ktoś zaczyna śpiewać legionową piosenkę o gonieniu bolszewików. Ten najważniejszy, który go przyjmował, to chłopak od Lecińskich z Kębłowa,

ma na imię Czesław, ale wszyscy wołają na niego „Szef Czesiu”. Stachu przyjmuje pseudonim „Struś” i słucha opowieści Lecińskiego o tym, że w lasach koło Jabłonnej jest partyzantów mnóstwo, że są jeszcze cztery takie grupy jak ich, że Anglicy zrzucili im 10 radiostacji, z czego 3 ma grupa „Czesia”, a w okolicach Grodziska wszyscy milicjanci to ich kumple, piją razem, dają im broń i zawsze ich ostrzegają o planowanych akcjach UB i KBW. Zaczyna świtać, kiedy kładą się spać. A w piątek, koło południa, budzi się partyzant Struś wśród kumpli partyzantów i słucha dalej – o tym, jak chodzili po przywódcach PPRu i biciem zmuszali do pokazywania listy członków partii, których później lali kijami, i kazali, żeby przysięgli, że się „w dziesięć dni zapiszą do PSLu”, o napadach na mleczarnie, gorzelnie, na bogatszych gospodarzy, posterunki milicji i pojedynczych milicjantów. Jedyna wśród nich dziewczyna „Dzidzi” śmiała się, opowiadała, że jak złapało ją UB, to w Poznaniu, u prokuratora zgodziła się być agentką. Puścili ją, a ona natychmiast wróciła do bandy. Nie mogła uwierzyć w głupotę ubowców, że byli aż tak naiwni. „Szef Czesiu” mówił, że „Mikołajczyk musi przyjść do władzy, Anders też musi być w rządzie. Anders będzie zrzucał skoczków do pomocy oddziałom partyzanckim”, a w referendum, żeby nie godzić się likwidację senatu, reformę rolną i upaństwowienie przemysłu. Po południu dogadali się, że Stachu poprowadzi ich na posterunek milicji we Włoszakowicach. Rozbroją go, ale nie będą strzelać. Komendantem był tam Wojciech Wacław, ten sam, który radził Stanisławowi po ucieczce, żeby ukrył się i czekał na zmianę sytuacji politycznej („ja bym się po zobaczeniu z mą żoną zgłosił do Urzędu Bezpieczeństwa, ale jeśli taki komendant Milicji Obywatelskiej kazał mnie dalej uciekać i nie dać się schwytać, więc ja uciekałem dalej”). Stanisław znał świetnie okolicę i pracujących tu milicjantów. Według planu mieli odciąć druty telefoniczne na posterunku, wejść do

pałacu, w którym się mieścił, zażądać wydania broni i jechać dalej. „Szef” opowiadał „że po napadzie ma zamiar przedostać się do Lasów Tucholskich, gdzie [...] jest cała armia, ma nawet czołgi i samoloty, [...] w najbliższych dniach wybuchnie otwarta wojna z teraźniejszym Rządem Polskim”. Noc z piątku na sobotę – jasna, ciepła. Stach prowadzi drogą wśród mokradeł całą grupę. Powietrze trzęsie się od żabiego rechotu, chłopacy żartują, pogwizdują i bez żadnego problemu (jest jasno jak w dzień) docierają do Włoszakowic. Budzą sołtysa, któremu „Szef” każe iść ze sobą. I to właśnie sołtys puka do drzwi posterunku, woła, żeby otworzyć. Ale milicjanci słyszą, że oprócz sołtysa jest za drzwiami ktoś jeszcze, przez okna widzą cienie na trawie. Jeden z chłopców, „Lew”, bierze wielki kamień, wali w drzwi. Zaczynają krzyczeć: „Otwierać, otwierać! bo was zaminujemy!”. Z okien na pierwszym piętrze sypią się strzały z automatu, leci granat. Jest już 15 dzień czerwca, sobota. Licząc precyzyjnie, właśnie mija dwudziesta piąta godzina, kiedy Stanisław Cichoszewski jest chłopcem z lasu, partyzantem, bandytą, akowcem. Huk. Granat wybucha tuż koło niego, odpryski wbijają się w lewe ramię, w udo. Stachu nic nie słyszy, tylko szum w uszach, ciemno przed oczami, podnosi się powoli, w ustach ma piasek. Nie mogą go teraz złapać, bo już się z tego nie wygrzebie. Jak go tu zobaczą, to koniec. Zatacza się, ucieka, chce wrócić do domu. Krew nie daje się zatamować, kilka razy mdleje, myje twarz w zimnej wodzie. Jest już świt, kiedy prawie doczołguje się do zabudowań Bronka Kamieniarza. Z nim i z jego żoną, Marychną, chodził do szkoły powszechnej, znają się całe życie. Zdejmuje mundur, owija nim karabin i wpycha w usztaplowane

drewno. Puka w okno, mówi zdrętwiałymi wargami – że został ranny, że postrzeliła go banda. Teść Kamieniarza, Władysław Walkowiak, opatrzył mu rany, zna się na tym, służył w pruskim wojsku. Stanisław ma dreszcze, kładzie się do łóżka Bronka i zasypia. Kiedy budzi się po godzinie, mówi prawdę, że został ranny w czasie napadu na posterunek milicji. Każą mu wyjść, iść do domu. Jest szósta rano, kiedy Stachu wychodzi, ale nie ma siły, kładzie się na słomie w stodole Kamieniarza i zasypia. Podnosi powieki, przez szpary w deskach jasne promienie słońca jak igły kłują w oczy. Wpatruje się w wirujący kurz i nie wie, co robić. Każdy mówi mu co innego, każą wierzyć, że każdy z nich mówi prawdę – tylko że teraz to on, Stachu, leży na słomie, nie może się ruszać z bólu, stracił mnóstwo krwi, chce mu się pić, czuje jak łza łaskocze go w skórę za uchem, może to Irena delikatnie budzi go kłosem trawy, jest gorąco, jej skóra pachnie zbożem, gdyby teraz mógł napić się kompotu z wiśni, takiego kwaśnego, Irena nachyla się nad nim, szepcze coś, ale tak cicho, dotyka jego czoła zimną ręką. Stachu traci przytomność. Kiedy budzi się w nocy, chce wstać i uciekać. Ale dokąd ma się dowlec? Do domu? Do innego sąsiada? Do matki? A jeśli go szukają? Wszyscy go tu znają, jeśli ktoś wyda, to złapią i zastrzelą na miejscu? Rano, w niedzielę 16 czerwca, Bronek oprząta krowy, wchodzi do stodoły po słomę. Znajduje Stacha, już wie, że nigdzie nie poszedł, że cały czas tu był. Przenosi Stacha do domu, żona daje mu szybko kawę zbożową, niech pije, niech dużo pije! Stanisław jest biały jak wosk, ma gorączkę. Władysław wychodzi do kościoła, Bronek wsiada na rower i jedzie do Wschowy po cukier. Umówiony był od dawna, miał odebrać kilogram cukru od znajomego. A może chce tylko zniknąć z domu, nie może odmówić

koledze, ale boi się, że jeśli znajdą Stacha, to przecież jego wsadzą za udzielanie pomocy. Więc lepiej zniknąć. Stanisław wciska twarz w poduszkę, jest tak osłabiony, że coraz trudniej rozróżnia rzeczywistość i majaczenia. Żona Bronka siada przy oknie, obiera ziemniaki na obiad, patrzy na drogę. Dnia 15 VI 46 o godzinie 3.30 nad ranem zostaliśmy powiadomieni przez Powiatową Komendę Milicji Obywatelskiej z Leszna, że o godzinie 24-tej 45 minut tejże nocy banda w sile 17 ludzi usiłowała dokonać napadu na posterunek MO we Włoszakowicach [...] wskutek tego walka między milicją, a bandytami trwała przez 45 minut. – pisze szef Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lesznie i wysyła natychmiast na zwiad dwóch urzędników na motocyklu, a w ślad za nimi auto z dziesięcioma funkcjonariuszami UB. Okolice Włoszakowic to lasy i pola, zboże jest już wysokie – nie znajdują nikogo. Rozpoczyna się obława: 60 żołnierzy WP, 24 funkcjonariuszy MO i 15 funkcjonariuszy UB przeszukuje teren i kolejne wioski. Nie, nikt nie doniósł na Stacha. Nie ma śladu, by ktokolwiek poinformował organy o ciężko rannym, leżącym w domu Bronka Kamieniarza. W czasie obławy 15 czerwca zatrzymano natomiast oficera WP z I Armii kościuszkowskiej, „który zrabował gospodarzowi dwa konie i powózkę, sprzedając je za 71 000 zł, a gospodarza zamordował”. Podczas ataku na posterunek został ranny nie tylko Stachu. Także Czesław Sniechocki i Józef Marciniak ps. „Lew”. Wycofujący się chłopcy zanieśli kolegów do domu sołtysa, a sami „około 2-giej w nocy zachodzili do gospodarzy i zabierali rowery”, na których rozjechali się do lasów. Do Górska, gdzie w łóżku Kamieniarza leżał półprzytomny Stachu, dotarł Heinz Peikert ps. „Wiewiórka”.

W grupie „Szefa Czesia” znalazł się kilka tygodni wcześniej, 2 czerwca, w maju skończył dopiero szesnaście lat, miał automat, ale z zepsutym magazynkiem, więc strzelać nie mógł. Zdążył wziąć udział w potyczce pod Barłożnią, strzelali się z wojskiem i milicją, kiedy uciekali do lasu, musieli zostawić rowery, cztery dni później napadli na posterunek MO w Bukowcu. Heinz nie mówił po polsku, więc nie chodził „na rabunki”, ktoś załatwił mu nowy rower. Kiedy 11 czerwca pod Mochami znowu doszło do strzelaniny między grupą „Szefa Czesia” a grupą operacyjną, „Peikert odłączył się i zabrawszy ze sobą swój automat P.P.Sza udał się w stronę Wschowy, gdzie miała mieszkać jego matka”. I właśnie idąc do Wschowy, dotarł, zupełnie przypadkowo, do Górska. Władysław Walkowiak wraca z kościoła, widzi siedzącego przy stole chudego jak tyczka Peikerta, o nic już nie pyta. Jego córka podaje parujące ziemniaki, polewa sosem, nalewa do kubków cienką herbatę. Mówi: „machnęłam ręką na niego, żeby zaszedł, bo snuł się z tym karabinem na plecach, przecież zaraz go ktoś złapie”. Więc siedzą, jedzą, patrzą w okno. Stach ocknął się znowu, dostał talerz, siedzi na łóżku i próbuje jeść. Po obiedzie Walkowiak idzie do pszczół. W czerwcu trzeba wietrzyć ule, inaczej pszczoły mogą się wyroić i trzeba biegać, szukać roju, przygotowywać nowy ul. Sad jest wyżej niż dom, widać wszystko, co dzieje się w okolicy. Między jabłonkami migają żołnierze i jacyś cywile. Władysław rzuca wszystko i biegnie do domu. Robi mu się czarno przed oczyma, gdy widzi dwóch, w cywilnych ubraniach, wyprowadzających Peikerta. Wpada do pokoju, nigdzie nie widać Stacha. W ogóle nie ma nikogo obcego. Córka pokazuje palcem: jest pod łóżkiem. Władysław opiera się o ścianę, słyszy huk własnej krwi w uszach. Maryśka siedzi przy stole, schowała twarz w dłoniach. Zastygają tak na długie minuty. Nagle

dziewczyna zrywa się, zaczyna zakrywać rozbebeszoną pościel, nakrywa kapą okrwawione prześcieradło. Stanisław przyciska policzek do podłogi, słyszy dudnienie stóp Marychny. Wydaje mu się, że każdy jego oddech słychać aż na podwórku, wciąga powietrze przez otwarte usta, ma mokre czoło, mokre oczy. Jeszcze raz się uda, pod Twoją obronę uciekamy się, jeszcze raz... Irena... niech szlag jasny trafi tych skurwysynów, Boże miłosierny niech odjadą, niech ten młody nie sypnie, już nigdy nie będzie... Kamieniarzowa widzi przez okno samochód, krzyczy „jedzie milicja!”. To są sekundy. „Gdzie jest ten ranny, który tu leżał przed chwilą?!”. Władysław mówi, że nikogo nie było, przecież on właśnie obiad jadł, do pszczół idzie. Dostaje pięścią między oczy, głowa wali w ścianę, przygryza język. Milicjanci są już w stodole, w oborze, przewracają wszystko. „Czyja to krew!!”. I znowu, pięścią w twarz. „To córki, przecież to córki krew!”. Maryśka ściska z całej siły serwetę, „nie ma nikogo, jesteśmy sami z ojcem, mąż wyjechał jeszcze rano”. Jak to możliwe, że nie sprawdzają pod łóżkiem, któryś milicjant szarpie się z klapą do piwnicy. Milicjanci są nie stąd, zdenerwowani, rozedrgani, boją się, że zaraz ktoś zacznie strzelać, klną, przewracają krzesła. Stanisław znika, nie ma go, pod łóżkiem jest tylko kurz i pajęczyny. Jest teraz małym chłopcem, bawi się z kuzynami w chowanego w stodole; oni go szukają, a jego nie ma, wołają, wyłaź już, wyłaź! Już się nie bawimy! Słychać, że trochę się boją, że tak potrafi rozpłynąć się w powietrzu. Ogółem w czasie operacji zostało schwyconych

czterech członków bandy Lecińskiego ps. „Szef-Czesiu” oraz aresztowano 8 współpracowników. 1. Frank Władysław lat 26 2. Woźna Zofia lat 21 3. Górska Salomea lat 15 4. Stachowska Helena lat 35 5. Stachowski Feliks lat 30 6. Mały Jan lat 21 7. Ciesielski Józef lat 33 8. Walkowiak Władysław lat 61 9. Sniechocki Czesław lat 21 10. Marciniak Józef lat 19 11. Cichoszewski Stanisław lat 24 12. Peikert Heinz lat 16 Podczas operacji ujęto 2 bandytów ciężko rannych, których przewieziono pod konwojem do szpitala w Lesznie. Bronek Kamieniarz wrócił do domu rano w poniedziałek. Siatka z cukrem dyndała na kierownicy roweru i uderzała go w kolano. Przez całą drogę myślał, żeby tytka nie pękła, bo cały wyjazd bez sensu. I przez całą drogę przerabiał na dziesiątki sposobów, jak wynieść Stacha z domu. I dokąd. Kiedy stanął w progu pokoju, już wiedział. Marychna skulona na łóżku z zapuchniętą od płaczu twarzą nie mogła zacząć mówić. „...ojca, ojca... bez butów...”. Dopiero kiedy poczuł przesypujące się między palcami kryształki cukru, spojrzał na zaciśnięte na papierowej torebce sine palce, na swoje dłonie, które ściskały kilo cukru, na poprzewracane meble, na zerwaną firankę i rozdeptane pelargonie na podłodze. Zabrali Stacha, zabrali Władysława, a on ma stawić się natychmiast na komisariat MO.

Kiedy z ojcem kładli Stacha do łóżka, zdjęli mu poszarpane i zakrwawione spodnie, buty. Bronek je upchnął, nikt nie wiedział gdzie. Więc kiedy milicjanci zabierali Stacha, jak go wyciągnęli jednak spod łóżka, jeden go kopnął, wrzeszczeli i klęli na niego, na ojca też, ojcu krew leciała z nosa, ona nie mogła znaleźć nigdzie tych butów, dała Stachowi spodnie Bronka i tak go zabrali, na boso. Biegła do matki Stacha, pędziła z góry na dół tak, że zemdlała na ich podwórku, jak ją docucili, błagała, żeby go ratowali, że ma gorączkę, że jechali ciężarówką, był jeszcze jeden samochód i motor, wieźli go jak bandytę, jak mordercę, i ojca też... Pierwsze przesłuchanie Stanisława, 17 czerwca, w Komendzie Powiatowej w Lesznie nie jest długie. Stach mówi wszystko, co wie: zastrzelił kapitana radzieckiego, uciekł z pociągu, przyszło do niego dwóch nieznanych ludzi, przyłączył się do grupy, miał broń, poszli do Włoszakowic, został ranny, złapali go. Przesłuchiwał Stanisław Dereń, protokółował Władysław Szmigiel. Ale jego podpis pod protokołem jest zupełnie inny niż ten pod życiorysem i podaniem o przyjęcie do MO sprzed roku. Ręce trzęsą mu się tak, że nie może utrzymać pióra. Jest ranny w lewą rękę. Roztrzęsiony podpis jest też pod, tym razem, długim przesłuchaniem z 19 czerwca. Funkcjonariusz śledczy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lesznie Siemieński Zbigniew pytał: „Czy banda wasza miała łączność z innymi, czy otrzymuje jakieś rozkazy, jakie miała cele polityczne?”. Następne przesłuchanie – po miesiącu, 19 lipca już w PUBP w Wolsztynie. I nareszcie spokojny podpis Stacha. W sierpniu, dwudziestego ósmego oficer śledczy Suterski Stefan ustalił, że Stanisław Cichoszewski [...] wstąpił do bandy terrorystyczno rabunkowej pod nazwą A. K. pod dowództwem Lecińskiego Czesława, której celem było obalić Demokratyczny ustrój Państwa Polskiego [...] na mocy powyższego postanowił pociągnąć [...] do odpowiedzialności karnej z art. 150 § 1 KK, art. 86 § 2 KK WP, art. 259 KK i art. 3 dekretu z dnia 16.11.1945.

5 września Stanisław dostaje do przeczytania „postanowienie o pociągnięciu do odpowiedzialności karnej”. Ponieważ ma stanąć przed Wojskowym Sądem Rejonowym, adwokata można było wybrać tylko wśród obrońców wojskowych. Wszyscy adwokaci ubiegający się o posadę obrońców wojskowych poddawani byli wnikliwej ocenie. Według obwieszczenia Prezesa Najwyższego Sądu Wojskowego nr 84 z dnia 11 marca 1946 w Poznaniu na liście obrońców wojskowych byli: Stanisław Hejmowski, Kazimierz Nowosielski i Marian Schroeder. Ten ostatni był prezesem „poznańskiego koła obrońców wojskowych”. Rozprawy WSR odbywały się często „w terenie”. Szczególnie jeśli dotyczyły byłych milicjantów, dezerterów z wojska czy KBW. Miały mieć funkcję edukacyjną, propagandową. Zdarzało się, że rozprawy odbywały się świetlicach, remizach. Rozprawy na sesjach wyjazdowych prowadzone są publicznie; bierze w nich udział miejscowe społeczeństwo, które przez to nabiera poczucia bezpieczeństwa i przekonania, że przestępstwa nie uchodzą bezkarnie i za nie sprawcę spotyka surowa kara – pisał w kwietniu 1946 roku płk Wł. Garnowski, pierwszy szef WSR w Poznaniu. Rozprawa Stanisława, Bronka, Włodzimierza Walkowiaka oraz innych aresztowanych za przynależności do grupy „Szefa Czesia”: Józefa Marciniaka, Heinza Peikerta, Józefa Błaszczyszyna i Leona Ligmy wyznaczona została na 21 dzień października. Starsze siostry Stacha Cichoszewskiego sprzedały biżuterię, futrzane kołnierze, wszystkie cenne przedmioty i szukały obrońcy, który go uratuje. Już sam art. 86 § 2 KKWP wystarczył, żeby rodzina zaczęła bać się najgorszego. „Kto usiłuje przemocą zmienić ustrój Państwa Polskiego,

podlega karze więzienia na czas nie krótszy od lat 5 albo karze śmierci”. Obrony Stanisława podjął się obrońca wojskowy, mec. Zbigniew Smyczyński z Kościana. Adwokatem Bronka i Władysława został dr Stanisław Hejmowski. Kodeks Karny Wojska Polskiego (znany jako Mały Kodeks Karny) wprowadzony został Dekretem z dnia 23 września 1944 roku. Uzupełniały go kolejne Dekrety: z 16 listopada 1945 „O przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy Państwa, o postępowaniu doraźnym i o Komisji Specjalnej do walki z nadużyciami i szkodnictwem gospodarczym”, z 22 stycznia 1946 „O odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację życia państwowego” i z 13 czerwca 1946 „O przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa”. „KKWP. i ustawy dodatkowe z komentarzem” kupiłam w antykwariacie. Za 30 zł. Jest naprawdę mały. Mieści się na dłoni. Tekturowa, szara okładka (może była gołębioniebieska 66 lat temu). Wydany w 1946 roku przez Wojskowy Instytut Naukowo-Wydawniczy, wydrukowany w Jeleniej Górze. Pożółkłe kartki, 367 stron zszytych bardzo grubą nicią, właściwie sznurkiem, grzbiet oklejony płótnem. Można bez obaw wertować, otwierać szeroko, nosić w teczce, w kieszeni. Jest w bardzo dobrym stanie, tylko na stronie 260 ktoś podkreślił czerwoną kredką „§2 art 5 prawa o wykroczeniach (rozporządzenie Prezydenta RP z 11 lipca 1932): „Nie ma odpowiedzialności za usiłowanie i pomocnictwo”. Nie wiem kto, nie wiem kiedy. Mój egzemplarz KKWP przeżył, bez żadnych uszkodzeń, o ponad pół wielu tych, których z jego artykułów sądzono, przeżył też tych, którzy z niego oskarżali, według niego bronili i sądzili. Dopiero mój synek namalował długopisem na okładce nory królika. Sześć nieforemnych kółek.

Październik, poniedziałek, 21 dzień miesiąca. W kalendarzu „Błogosławieństwo domu” Irena Cichoszewska czyta przysłowie na dziś: „Święta Urszula i Kordula dzieci do pieca przytula”. Trzyma palec na słowach „módl się i pracuj” i czuje, że nie da rady iść. Że nie wytrzyma widoku Stanisława siedzącego po drugiej stronie sali. Jego chuda twarz, usta teraz jeszcze pełniejsze, dłonie drżące na kolanach. Jadą wozem. Ona, ojciec, rodzina Stacha, Bronka i Władysława. W ciemnych chustach, z nisko wiszącymi głowami, nie wyglądają jak ludzie. Z daleka można pomyśleć, że to worki ziemniaków ktoś wiezie do Wolsztyna. Przy drodze stoją czarne drzewa, jest szaro, zimno, kapie deszcz. Kiedy wprowadzają na salę Stanisława i Bronka, i całą resztę, od razu się znajdują, Irena wpatruje się w oczy Stacha. Mogą tak patrzeć i patrzeć. Tylko kiedy Stach zeznaje – widzi jego plecy, ramiona. Później znów. Po tym, jak Stanisław uciekł z pociągu, dużo razem siedzieli w domu. On szył z grubego płótna czapki, ona trochę tkała, trochę kręciła się przy kuchni, a czasami siadała i słuchała, jak Stachu opowiadał o tym, co będzie. Była smutna po śmierci dziecka, płakała i nie chciało jej się nic, a on mówił, że jak będzie maj, to popłynie łodzią na wyspę konwaliową i przywiezie jej cały kosz różowych konwalii. Będzie pachniało w całym domu, a później ona urodzi synka. I dadzą mu na imię Staś. Przewodniczący ogłosił, że postępowanie dowodowe jest zamknięte, po czym udzielił głosu stronom. Obrońca Smyczyński wnosi o łagodny wymiar kary w stosunku do oskarżonego Cichoszewskiego [...], oskarżeni w ostatnim głosie proszą: Osk. Cichoszewski – o łagodny wymiar kary [...], osk. Walkowiak i Kamieniarz o uwolnienie od winy i kary. Sąd udał się na naradę. Po powrocie na salę rozpraw przewodniczący ogłosił wyrok, wyjaśnił skazanym jego treść i pouczył o prawie wniesienia skargi rewizyjnej.

Podobno nigdzie, na całym świecie, nie ma różowych konwalii. Tylko tu, u nich, na wyspie na Jeziorze Radomierskim. Wyspa jest duża, są na niej proste, czarne dęby. Wiosną cała ziemia staje się różowa, kwiaty rosną tak gęsto, że nie można przejść. Pachnie na kilometry, a jak się przesadzi kłącze takiej konwalii, to w ogródku wyrośnie normalna. Biała. Ludzie opowiadają legendy, że to od krwi albo od krwawych łez takie kwitną różowe. I Stach obiecał, że przywiezie jej tyle konwalii, że będzie pachniało w całym domu. Albo że popłynie sam, nie łodzią, i zrobi jej wieniec z kwiatów, a ona będzie czekała na brzegu i później będą pływać w jeziorze, w tych wieńcach. Wojskowy Sąd Rejonowy w Poznaniu na sesji wyjazdowej w Wolsztynie w rozprawie jawnej, w składzie: Z-ca Szefa WSR mjr Jan Zborowski; ławnik z MO sierżant Jan Wojciechowski, ławnik z MO plutonowy Przybysz Czesław jako sędziowie, z udziałem sekretarza WSR sierżanta Eugeniusza Oszusta jako protokolanta rozpoznał sprawę [...] cywila Cichoszewskiego Stanisława syna Stanisława i Marii z domu Borowczak, urodzonego 22 marca 1922 roku w Miastku pow. Leszno, Polaka, ogrodnika, z ojca młynarza, mającego 6 klas szkoły powszechnej, nie służącego w wojsku, żonatego z Ireną Furmańską, bezdzietnego, bez majątku, karanego wyrokiem WSR w Poznaniu z dnia 8 września 1945 [...] Sąd uznał [...], że będąc w bandzie „Lecińskiego” usiłował przemocą zmienić ustrój Państwa, że bez zezwolenia przechowywał, będąc w bandzie lub u siebie w domu, broń palną i amunicję, [...] że będąc skazany na karę więzienia przez lat 3, sam się uwolnił eskortującym go wartownikom, wyskakując z pociągu [...] i za to skazał cywila Cichoszewskiego na mocy art 150 § 1 KK na karę aresztu przez sześć miesięcy; z art 86 § 2 KKWP na karę więzienia przez lat dziesięć i utratę praw na lat pięć; z art 3 Dekretu z 16 XI 1945 na karę śmierci, pozbawienie praw na zawsze i przepadek całego mienia.

Słychać krzyk, a przecież nikt nie otworzył ust. Patrzy w oczy Stacha, stara się nawet nie mrugnąć; kap, kap, kap coś uderza coraz szybciej w materiał bluzki. Robi się tak cicho, tak spokojnie, gdzieś daleko stąd ktoś mdleje, ktoś zaczyna szarpać milicyjny mundur, kogoś wloką za drzwi, a oni stoją. Stach musi mocno skręcić głowę w lewo, żeby nikt mu nie zasłaniał żony. Są tak blisko siebie jak nigdy. Patrzą jakby to była noc, a oni objęci, wtuleni... Biorąc pod uwagę stan rodzinny i młody wiek oskarżonego z jednej strony, z drugiej zaś bardzo duże napięcie złej woli u sprawcy, gdyż jako były milicjant ukrywał się przez 9 miesięcy po ucieczce z więzienia, przystępuje do bandy znając dokładnie jej cele [...]. Najwięcej jednak złej woli wykazał oskarżony, przechowując w czasie ukrywania się przed władzami broń palną [...] i w chwili wstąpienia do bandy oddając całą posiadaną przez siebie broń i amunicję bandzie. Zasilanie bandy w broń i amunicję przez byłego milicjanta, który dokładnie wiedział, jakie ma cele banda, i wiedział, że broń i amunicja użyta będzie w walce z ludźmi stojącymi na straży ładu i porządku oraz ustroju Państwowego, jest zdaniem Sądu wskaźnikiem najwyższego napięcia złej woli oskarżonego Cichoszewskiego i Sąd uznał, że jedyną właściwą karą może tu być całkowita jego eliminacja ze społeczeństwa. Tyle razy, kiedy zgrabiała siano, widziała zachód słońca nad jeziorem. Jakoś nigdy nie ma czasu, żeby iść popatrzeć tak sobie, bez roboty. Mogliby usiąść na zwalonym pniu. Koło tego miejsca, gdzie pędzą poić krowy. Oprze głowę na jego ramieniu. Słońce, woda i niebo stają się najpierw takie przezroczyste, delikatne i różowe, później złote. Nagle wszystko robi się purpurowe, czerwone, że aż parzy, a później zapada ciemność.

„Walkowiaka Władysława i Kamieniarza Bronisława za udzielenie pomocy bandzie mającej na celu obalenie przemocą ustroju Państwa Polskiego, a to przez udzielenie pomocy rannemu jej członkowi Cichoszewskiemu, dając mu w swoim mieszkaniu schronienia i pożywienia, a nawet wprowadzając w błąd przez zatajenie miejsca jego ukrycia, gdyż obaj oskarżeni już w godzinę po przybyciu rannego wiedzieli, że brał on udział w bandzie w rozbiciu posterunku MO, a więc nawet gdyby ranny bandyta nie powiedział im dokładnie, że celem jego było przemocą zmienić ustrój Państwa Polskiego, powinni byli jako ludzie dorośli, będący na normalnym stopniu rozwoju umysłowego, wiedzieć, że słynnej na ich terenie bandzie udzielają pomocy w jej zbrodniczych poczynaniach [...]”. Wobec tego major Zborowski, sierżant Wojciechowski i plutonowy Przybysz skazują Bronisława na karę 2 lat, a Władysława na 5 lat więzienia. Wszyscy pozostali oskarżeni w procesie wyjazdowym w Wolsztynie dostają po 15 lat więzienia. Adwokaci składają skargę rewizyjną do Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie. NSW postanowił nie uwzględniać skarg rewizyjnych jako nieuzasadnionych. Skazani zostają przewiezieni do więzienia karno-śledczego w Poznaniu (obejmie ich amnestia z lutego 1947). Adwokat spotyka się ze Stanisławem. Daje mu papierosy, sweter i kartkę papieru w linie. 25 października Stach napisał: „Wnoszę gorącą prośbę do Obywatela Prezydenta o darowanie mi życia w drodze łaski”; „przez pechowy zbieg różnych momentów przypadkowych wciągnięty zostałem do bandy leśnej i jako jej członek osądzony”; „dobrowolnie nigdy bym nie wstąpił do bandy, gdyż jej działanie nie odpowiada moim zasadom moralnym”; „błagam Obywatela Prezydenta o ojcowskie przebaczenie mi i zamianę kary śmierci na karę więzienia”, „pragnę po odbyciu kary przy boku młodej żony pracować dla dobra Ojczyzny i własnej rodziny”.

Do Bieruta piszą też siostry Stanisława. Listy prośby, czy raczej listy błagania. Ale to nie jest tak, że to Bolesław Bierut – obywatel, towarzysz, czy troskliwy ojciec podejmuje decyzje. Razem z prośbą o łaskę wędruje na jego biurko opinia sędziego Sądu Najwyższego. Wydana na podstawie opinii składu orzekającego. Tego samego, który skazał dwudziestoczteroletniego Stanisława na karę śmierci za posiadanie broni. Skazany [...] na łaskę nie zasługuje, gdyż dając broń palną bandzie i biorąc udział w napadzie na posterunek MO, wykazał maksimum złej woli”, Wolsztyn dnia 21 października 1946 r. Na podstawie tej opinii 15 listopada prezes Najwyższego Sądu Wojskowego, pułkownik Aleksander Michniewicz, stwierdził: [...] jest osobnikiem zdecydowanie wrogo nastawionym i niebezpiecznym dla spokoju i porządku publicznego i nie rokuje nadziei poprawy – opiniuję, że CICHOSZEWSKI Stanisław na łaskę nie zasługuje. Goniec zaniósł pismo do Belwederu. Chociaż to był piątek. Nie było wtedy jeszcze wolnych sobót. Więc może dopiero następnego dnia? Czy prośba Stanisława leżała na biurku Wandy Górskiej? Była sekretarką Bieruta, matką jego syna, kochanką, przyjaciółką. Czytała ten list? Było coś, co mogło ją rozczulić? Tak, aby wsadziła pismo pod całą kupę papierów? Żeby znalazł się dopiero za trzy miesiące? (tyle by wystarczyło, w lutym będzie ogłoszona amnestia, która uratowałaby życie Stacha). Albo żeby kładąc opinię NSW przed Bierutem, powiedziała: „Bolek, daruj mu. To jakiś młody chłopak, co ci przyjdzie z jego śmierci...”. Kiedy w poniedziałek Bolesław Bierut zacznie czytać „...jest osobnikiem zdecydowanie wrogo nastawionym...”, może spojrzeć w lewo – za firanką majaczą gołe drzewa parku belwederskiego. Może czuć miłe ciepło

rozchodzące się od kaloryferów po pokoju, zapach wypastowanego parkietu, może zawołać: „Wanda, zrób mi mocnej herbaty”. Może po raz setny popukać palcem w główkę, siedzącego naprzeciw niego ogara z brązu. Może jeszcze wstać, zobaczyć na mapie, gdzie właściwie jest ten Wolsztyn. Może zabraknie mu atramentu? Albo schowa jakąś teczkę w szufladzie. Może zrobi kilka drobnych rzeczy, żeby o minuty przeciągnąć czas? A później napisze, małymi, ostrymi literami, dokładnie pod podpisem Aleksandra Michniewicza, pułkownika, w miejscu specjalnie do tego przeznaczonym: „Nie skorzystam z prawa łaski. Bolesław Bierut”. Czy teraz zapalił papierosa? Za dziewięć dni, 27 listopada decyzja Bieruta wpływa do NSW, już dzień później Aleksander Michniewicz pisze do Poznania: „Prezydent KRN nie skorzystał z prawa łaski. [...] przesyłam akta sprawy, celem zarządzenia bezzwłocznego wykonania wyroku”. Ostatni dokument w teczce sprawy przeciwko Cichoszewskiemu Stanisławowi nosi datę 9 grudnia 1946 roku. I tytuł: „Protokół wykonania kary śmierci”. Szkolny kolega Stacha Cichoszewskiego ma ponad 90 lat. I to, co najlepiej pamięta ze swego życia – to pracę. Pracował jako dziecko – pasł krowy, pomagał na polu, pracował jako młody chłopak, pracował jako dorosły i pracował jako stary człowiek, dopóki miał siły. Teraz chodzi bardzo wolniutko, oparty o laskę i patrzy wyblakłymi oczami na świat, na ciągle tę samą kapliczkę na wzgórzu. Mieszka od zawsze w tym samym gospodarstwie, kilkadziesiąt metrów od domu, gdzie wtedy, w czerwcu 1946, ukrywał się ranny Stach. Nic nie pamięta. Ani jak aresztowali Stanisława, ani Kamieniarza, ani jego teścia. Pamięta

Marychnę – była bardzo miła, a o Stachu mówi – że ładny był, taki prosty, ale trochę z boku, dumny. Nie ganiał z nimi. Zresztą wcale nie było czasu na żadne kopanie piłki, bo musieli paść krowy. A Ruskich to tu wcale nie było. I że ciężko się żyło, a teraz nie ma siły. Lecą mu łzy, ale to chyba takie łzy starości, zmęczonych oczu, a nie łzy pamięci o samym sobie – młodym, zdrowym, zapracowanym. Aha, ta stodoła, w której leżał ranny Stach, jeszcze stoi, mogłam ją zobaczyć. Niedługo jej nie będzie, może w przyszłym roku się ją rozbierze, bo już niebezpiecznie tam wchodzić. I jest jeszcze dom Kamieniarza. Ale nikt w nim nie mieszka już od lat. Zaraz się rozpłynie. Na wszelki wypadek nie zrobię zdjęć.

Kowboje

Czesław Leciński (dowódca oddziału Rycerz) przeżył 67 lat, od 19 grudnia 1921 do 25 grudnia 1988 roku. I tylko przez osiem miesięcy 1946 roku jego życie, jego historia były ściśle związane z losami kilkudziesięciu innych ludzi. Te osiem miesięcy to przygoda, sensacja, coś zupełnie innego niż cała reszta, niż wszystkie pozostałe miesiące i lata... Choćby bardzo nie chciał, choćby się wzbraniał – to kilka jego decyzji wpłynęło na losy, na życie nawet ponad stu ludzi. Chociaż tak naprawdę, nie miał wpływu na to, co działo się z nimi później, i nie chciał też specjalnie ponosić odpowiedzialności za to, co się z nimi działo w czasie, gdy razem na rowerach lub pieszo przemierzali lasy koło Wolsztyna, Nowego Tomyśla, Kościana. Nie składali przysięgi, nie mieli żadnych przełożonych, nikt nie planował za nich i dla nich przyszłości. Nie wiedzieli, co stanie się za miesiąc, dwa. Mimo że Czechu opowiadał swoim chłopcom, że trzecia wojna jest pewna, że będą się bić pod wodzą Andersa, to wiedział, że skończy się lato, nie da się już mieszkać w lesie i trzeba będzie się ujawnić. Wcześniej i później był Czesław: chłopakiem, uczniem, rzeźnikiem, więźniem, synem, ojcem, wozakiem, który o świcie zwoził mleko ze wsi do mleczarni (zlewni). Samotnym, żyjącym z boku, bez kolegów starzejącym

się chłopem (rolnikiem). Figurantem sprawy operacyjnej „Rolnik”. Ale od marca do października 1946 roku gładziutko ogolony, wyprostowany, w mundurze, rogatywce z orłem w koronie, z oficerską koalicyjką, w wyglansowanych oficerkach, z wielkim kbk na piersiach, z granatem i pistoletem za pasem, był „Szefem”. Sam sobie nadał taki pseudonim albo tak wyszło. „Szef Czesiu”. Na samym początku, jeszcze w marcu chyba, wołali na niego jakoś inaczej, może samo „Czesiu”, tylko co to za pseudonim „Czesiu”, jeśli ma się na imię Czesław? Nie służył w wojsku, nie był w partyzantce w czasie wojny, ani w AK, ani w AL. Skończył cztery klasy szkoły powszechnej, dwa lata przyuczał się do zawodu rzeźnika w Wolsztynie. Chodził na zabawy, czasami komuś przyłożył (jeszcze przed wojną zdążył przesiedzieć dwa miesiące w areszcie za pobicie), lubił dziewczyny, konie, motory. Kiedy miał 18 lat, zaczęła się wojna. Niemcy złapali go na nielegalnym handlu mięsem, siedział najpierw w więzieniu w Grodzisku, później w obozie pracy w Policach. Zwolnili go w 1942 roku, znalazł pracę jako pomocnik rzeźnika w Szczecinie. I znowu handlował mięsem, i znowu go aresztowali. Tym razem uciekł z aresztu. Uciekła cała grupa: dwóch Ruskich, dwóch Polaków z Francji i on. Przedostali się do Francji i tam przetrwali do końca wojny. Do domu, do Kłębowa, wrócił 15 lipca 1945 roku i od razu zaczął nielegalnie handlować krowami. Nie było trudno zorganizować kilka krów z gospodarstw poniemieckich, wystarczyło przejechać 5–10 kilometrów – i już było się na „ziemiach odzyskanych”, gdzie wszystko było niczyje, a cokolwiek nadawało się do użytku, natychmiast wpadało w ręce Ruskich albo naszych przyjeżdżających na szaber z całej Polski. W październiku 1945 roku Czesław zostaje aresztowany i po trzech dniach, kiedy milicjant prowadzi go z komisariatu do więzienia w Wolsztynie – ucieka. Przy okazji zabiera broń milicjantowi i trochę go

unieszkodliwia. Nie wraca do domu, ukrywa się u znajomych gospodarzy – w wioskach koło Wolsztyna, u kuzynki w Kościanie. Po rozwiązaniu AK, 19 stycznia 1945 roku, jej byli dowódcy dyskutowali nad kwestią odpowiedzialności za zaangażowanych w opór, uzbrojonych (o co w tym czasie naprawdę nie było trudno) chłopaków. Ostatni komendant okręgu poznańskiego AK, ppłk Andrzej Rzewuski, ps. „Hańcza”, powołał z dniem 10 maja 1945 roku Wielkopolską Samodzielną Grupę Ochotniczą „Warta”. Bo? Bo, po pierwsze, czuł odpowiedzialność za wszystkich tych chłopaków z pistoletami, karabinami i granatami, którzy czekali na trzecią wojnę światową, na powrót Ruskich do domu i na nową Polskę. Bo, po drugie, nie miał chyba stuprocentowej pewności, czy w Londynie i Moskwie na pewno wszyscy przejmują się tym, co dzieje się w Polsce. Otwarta pozostaje też kwestia – w jakiej Polsce – jeśli chodzi o obszar, ustrój, rząd i wszystkie te niuanse. Albo zaczął mieć stuprocentową pewność, że tym, co dzieje się w Polsce, nie przejmuje się już nikt. 6 maja centralna agencja prasowa ZSRR TASS podała wiadomość, że 16 przywódców Polski Podziemnej, którzy zniknęli w Pruszkowie 18 marca 1945 roku w czasie oficjalnego spotkania z płk. Pimienowem, pełnomocnikiem gen. Iwana Sierowa, zostało aresztowanych „przez sowieckie władze wojskowe i znajdują się w Moskwie pod śledztwem”. Delegatura Sił Zbrojnych na Kraj (czyli zbrojna formacja mająca walczyć z Sowietami, reprezentująca Rząd Polski, istniejąca od 7 maja do 8 sierpnia 1945 roku) opublikowała ulotkę informującą o aresztowaniu i wywiezieniu przywódców do więzienia w Moskwie, z retorycznymi pytaniami: Cóż jest warta „pełna gwarancja” bezpieczeństwa ze

strony władz rosyjskich? Cóż jest warte słowo honoru oficera Armii Czerwonej, pułkownika Gwardii? Cóż więc jest warte w tych warunkach jakiekolwiek bądź przyrzeczenie rosyjskie? Rosja przecież nie respektuje przyjętych w cywilizowanym świecie odwiecznych zwyczajów i norm prawa międzynarodowego. Rosja nie przejawiła dotychczas nawet minimum dobrej woli wobec narodu i państwa polskiego. Rosja terroryzuje Polskę, niszczy jej potencjał, działa podstępem, gwałtem, wymuszeniem i szantażem. Rosja walczy fałszem i kłamstwem. Bo kłamstwem przecież i fałszem jest treść oświadczenia Mołotowa i komunikatu Tass-a – z wyjątkiem jednej tragicznej prawdy, prawdy o skandalicznym aresztowaniu przedstawicieli Polski w czasie oficjalnych pertraktacyj polsko-rosyjskich i o ich postawieniu przed sąd radziecki. W tym samym czasie, w urzędach gmin i miast, na tablicach informacyjnych Rad narodowych pojawiły się plakaty: Do ludności wyzwolonych terenów Polski; o porządku przeprowadzenia mobilizacji na wyzwolonym terytorium Polski. Treść w dwóch językach – po polsku i po rosyjsku – nie była optymistyczna i nie dawała szczególnej nadziei: 1. Niniejszym podaje się do wiadomości obywateli iż prawo mobilizacji obowiązanych do służby wojskowej na wyzwolonych terenach Polski posiada jedynie Rząd Tymczasowy Rzeczpospolitej Polskiej. Na Polecenie Rządu Tymczasowego Rzeczpospolitej Polskiej mobilizację może przeprowadzić również Dowództwo Armii Czerwonej. Punkt drugi adresowany był już bezpośrednio do podpułkownika Rzewuskiego i innych dowódców organizacji zbrojnych:

2. Mobilizacja przeprowadzana na terytorium Polski przez różne polskie organizacje nie powołane do tego przez Rząd Tymczasowy Rzeczpospolitej Polskiej sprzeczna jest z prawem i osoby przeprowadzające taką mobilizację podlegają natychmiastowemu aresztowi jako agenci niemieccy, usiłujący szerzyć zamęt wśród ludności polskiej. Jeszcze podpisy – „Dowódca I-go Frontu Białoruskiego Marszałek Związku Radzieckiego G. Żukow i Członek Rady Wojennej I-go Frontu Białoruskiego Generał lejtnant K. Telegin”. Czy chłopcy, którzy nie chcieli albo nie mogli uwierzyć, że to już koniec, że innej rzeczywistości, przynajmniej za ich życia, nie będzie, znali treść tej odezwy? Czy znali ją dowódcy? I czy ktokolwiek traktował ją poważnie? W rozkazie nr 1 Rzewuski napisał: [...] WSGO „Warta” jest konspiracyjną jednostką WP wiernie stojącą, zgodnie ze złożona przysięgą, przy prawowitym Prezydencie RP Raczkiewiczu; [...] ma na celu walkę w Kraju w obronie ludności polskiej i całkowitej suwerenności Państwa Polskiego bez względu na jego ustrój, wewnętrzną walkę tą WSGO „Warta” podejmie z każdym wrogiem zewnętrznym, bez względu na to, czy znajduje się on w stanie wojny z Państwem Polskim czy nie, oraz z każdym czynnikiem wewnętrznym, którego działalność jest wykorzystana przez wroga zewnętrznego; [...] Każdy członek WSGO „Warta” jest żołnierzem [...] i składa przysięgę następującą: W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej, wstępując do szeregów Wielkopolskiej Samodzielnej Grupy Ochotniczej „Warta” przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej Rzeczpospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży jej honoru i o niepodległość jej walczyć aż do ostatniego tchu w piersiach. Prawu i Prezydentowi Rzeczpospolitej oraz rozkazom naczelnego Wodza i Dowódcy WSGO „Warta” będę bezwzględnie posłuszny.

Tajemnic wojskowych i organizacyjnych nie ujawnię, ani dobrowolnie, ani pod przymusem, cokolwiek by mnie spotkać miało. Tak mi Panie Boże dopomóż, Amen. Ostatnim, oznaczonym numerem 8, był rozkaz o rozwiązaniu W.S.G.O., z 15 listopada 1945 roku. Urząd Bezpieczeństwa Publicznego już w połowie maja 1945 roku wiedział o istnieniu „Warty”. Dzięki doniesieniom agenturalnym i pisemnym oraz ustnym informacjom świadków. Dzięki przemożnej, przerastającej obywateli jak grzybnia potrzebie pisania „uprzejmie donoszę, iż...”. Od połowy lipca W.S.G.O. „Warta” jest rozpracowywana, we wrześniu jednym z agentów UB zostaje Bogdan O. ps. „Robakowski”, „Krab”. Jest agentem znakomitym, ma ogromną wiedzę, ponieważ w „Warcie” jest: centralną skrzynką pocztową wywiadu na woj. poznańskie, odbiera raporty od komendantów powiatów, opracowuje i przekazuje je swemu przełożonemu. W listopadzie poznański WUBP przeprowadził akcję aresztowania członków „Warty”. Grupa była na tyle dobrze zakonspirowana, że nawet po aresztowaniach UB nie do końca wiedział, kto właściwie siedzi w celach. Wielu członków zwolniono po przesłuchaniach „w celach operacyjnych”, czyli w nadziei, że doprowadzą śledczych do pozostałych osób, z niektórymi nawiązano bezpośrednią współpracę. Dowódca „Warty”, ppor. Rzewuski, zdekonspirował się sam – w regularnie pisanych przez siebie grypsach. Dlaczego dorosły (36 lat), doświadczony w pracy konspiracyjnej żołnierz, dowódca, decyduje się opisywać swoją działalność w listach z aresztu (...tajemnic... nie ujawnię...)? Podawać informacje dotyczące pracy okręgów? Nazwiska, miejsca kontaktowe, plany? Grypsy były przechwytywane przez oficerów śledczych. Zadbano o to, by Rzewuski miał pełną świadomość, że pogrążył

organizację. Poinformował go o tym osobiście obywatel major w czasie przesłuchania. A obywatelem majorem był naczelnik wydziału śledczego WUPB w Poznaniu Marceli Srokowski. Absolwent czterech miesięcy kursu w szkole NKWD w Kujbyszewie. Czyli nie amator i nie przypadkowy chłopak z awansu. Wiedział doskonale, co robi, uświadamiając Rzewuskiemu, że ten wsypał WSGO. Co chciał osiągnąć? Może chciał mieć w nim agenta „w oparciu o materiały kompromitujące”? Nie miał żadnego interesu w tym, żeby wpędzić go w śmiertelne poczucie winy. Ale może właśnie to chciał osiągnąć? Andrzej Rzewuski trzy razy podejmuje w areszcie próby samobójcze. Trzecia – mimo że był pilnowany dzień i noc – udaje się. Wiesza się na kawałku prześcieradła, w czasie kilku minut, podczas wydawania śniadania o godzinie 7.30, 20 maja 1946 roku (...nie ujawnię... cokolwiek by mnie spotkać miało...). Rozpracowywanie komend okręgowych „Warty” zakończono w grudniu 1945 roku. Jedną z pierwszych była Komenda Obwodu Wolsztyn. Dzięki aktywnej współpracy aż czterech agentów, szef PUBP w Wolsztynie, porucznik Jan Adamczewski, rozpracował i namierzył akowców. Komendantem tego obwodu był Jan Woś, ps. „Jerzy”. Jednym z żołnierzy – Jan Skiba. Więc kiedy w marcu 1946 roku Czesław Leciński ukrywał się ciągle jeszcze u różnych znajomych, pewnego wieczoru poznał właśnie kilku działających na własną rękę „chłopców z lasu”, niedobitki z WSGO. Przyłączył się do nich tej samej nocy, której ich poznał. Pierwszy wspólny skok lub pierwsza wspólna akcja – Czesław wraz z Janem Skibą, Jasiem, Jurkiem („nazwisk nie pamiętam”), Władkiem oraz Wosiem Janem (ale zupełnie innym Wosiem, to dość pokręcona historia wynikająca z popularności tego nazwiska w okolicach Wolsztyna, UB do końca nie

doszedł do tego, że było dwóch Janów Wosiów, i to niespokrewnionych) i Wosiem Antonim poszli do składu kolonialnego w Rakoniewicach i tam m.in. „dostali od właściciela 15 000 zł, oraz raz dwie teki papierosów i maszynę do robienia tychże”. Wszyscy mieli karabiny i pistolet, niektórzy byli w mundurach. Byli w wieku od 21 do 24 lat, dość wysocy – od 175 do 180 centymetrów, włosy ułożone („jasno-blondyn na bok zaczesany”), sylwetki barczyste. Uczucia? Chyba trochę strach. Bardziej poczucie wolności, pewność siebie. Agresja, która rosła wraz z wyrzutami testosteronu, kiedy zaczęły się potyczki z KBW i z milicją. Pierwszy raz, gdy kogoś się uderza, jest miękko w kolanach, ale później te słabości mijają. Kiedy nocą pukali do kolejnych drzwi: „otwierać, tu polskie wojsko”, kiedy walili kijami sołtysów, partyjniaków z PPR-u, kiedy siedzieli przy ognisku wieczorem albo w knajpie nad wódka – byli jak z innego świata. Dziewczyny? Tak, dziewczyny były, i to naprawdę bez problemu. Były narzeczone (sam Czesław miał cztery równocześnie), były córki gospodarzy, u których nocowali. Czym była miłość w latach 1945, 1946? W czasie wojny obowiązywał zakaz zawierania małżeństw dla kobiet poniżej 25. i mężczyzn poniżej 28. roku życia. Czyli wyzwolenie spod okupacji niemieckiej powitano jako wielkie TAK dla par narzeczeńskich i wybuch sił erotycznych, które tak jak wszystko, co wiązało się z wolnością, były spychane w tajne zakamarki przez ostatnich 6 lat. Od czasu pierwszego frontu radzieckiego gwałty, w tym grupowe, nie były czymś nieznanym. Według zeznań ofiary – Katarzyny D. 14 sierpnia 1946 grupa Czesława także zgwałciła i pobiła dziewczynę. Gdyby analizować dokładnie historię grupy, bandy, partyzantów z „Rycerza” – to od marca do początku maja 1946 Czesław Leciński nie był

jeszcze ich „Szefem”. Dopiero kiedy w maju Jan Skiba wraz z 15 osobami „z bandy” wyjechał na zachód, czyli w okolice Zielonej Góry, Czesław stworzył nową grupę, której był już bezsprzecznym dowódcą. W latach 70. i 80. pracownicy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji przygotowywali tak zwane faktografie. Różni panowie i panie w ramach podnoszenia swoich kwalifikacji zawodowych opracowywali na podstawie dostępnych w archiwach milicyjnych dokumentów dotyczących grup przestępczych, „band terrorystycznorabunkowych”, organizacji i poszczególnych osób – zestawienia, tabelki, wykresy. w których bez emocji przedstawiali „gołe fakty”. W 1974 roku, w oparciu o dokumenty sądowe, zeznania świadków i oskarżonych, podporucznik MO, mgr Izabella Ś. dokonała Opracowania nr 28 dotyczącego bandy terrorystyczno-rabunkowej pod dowództwem „Szefa Czesia”. Wykonała tytaniczną pracę, przedstawiając w tabelkach wszystkich członków grupy, uzbrojenie, ofiary śmiertelne i tych tylko pobitych. Przeanalizowała – kto i na ile został skazany, wyliczyła też szczegółowo, co ukradła grupa „Rycerz” w czasie swojej dziewięciomiesięcznej działalności: „lampki elektryczne 2 szt.; koce 5 szt.; łopaty 4 szt.; akordeon 1 szt.; patefon 1 szt.; odzież rabowali wielokrotnie w tym około 7 płaszczy, 20 garniturów, innej garderoby 11 sztuk; bielizna – koszul i innej bielizny ok. 58 sztuk; obuwie ok. 20 par; żywność – w tym mięsa i wędlin ok. 205 kg, słoniny 60 kg, smalcu i masła 323 kg, alkoholu 555 litrów, cukru 232 kg, innych artykułów 124 kg”. Te inne artykuły to np. cukierki. Są oczywiście i papierosy – 965 sztuk oraz 5 świń i jeden pas transmisyjny. Mogła zachodzić w głowę, stukając szarym długopisem marki Zenith w blat biurka, jak doszukać się w zeznaniach oskarżonych i świadków śladów walki z „demokratyczną Polską”, mogła, popijając, zupełnie już wystygłą herbatę (pół szklanki fusów), kombinować, co miał wspólnego

napad na gorzelnię, mleczarnię czy spółdzielnię z imperialistą i szpiegostwem. Ale nie dała wyrazu swoim wątpliwościom. W opracowaniu nie ma miejsca na wnioski i przemyślenia. O tym, że grupa „Rycerz” miała bezwzględnie charakter terrorystyczny i dążyła do obalenia ustroju przemocą, mogła świadczyć natomiast ulotka dołączona do sprawy „Szefa Czesia” podpisana: „Polska Podziemna, Komenda Obwodu”: Niżej wymienieni są konfidentami, współpracownikami i pracownikami Urzedu Bezpieczeństwa i działają na szkodę społeczeństwa i powodują śmierć setek prawdziwych Polaków Patriotów. Tu nazwiska i adresy 39 osób, na miejscu pierwszym Adamczewski z Wolsztyna. Ostrzegamy, jeżeli wymienieni nie zaprzestaną natychmiast swego niecnego procederu, grozi im kara śmierci z wyrokiem wykonanym natychmiast. W grupie „Rycerz” najdłuższy staż miał oczywiście Czesław Leciński, od marca do 16 października 1946 roku. Pozostali wytrwali (sześć miesięcy, od maja do października) to: Ludwik Brychcy, ps. „Tchórz”; Marian Dziurleja, ps. „Kapralik”; Józef Wieczorek, ps. „Wilk” i Bogdan Osiński, ps. „Adiutant”. Wchodzili oni, według porucznik Izy Ś., w skład plutonu egzekucyjnego zajmującego się likwidacją wrogów Polaków Patriotów. Wszystkich osób, które przewinęły się przez oddział (niektórzy, tak jak Stachu Cichoszewski, byli partyzantami dobę, inni tydzień lub dwa) było 71. Współpracowników, czyli osób informujących partyzantów o tym, kto należy do PPR-u czy UB, dających z własnej woli nocleg, pozwalających brać wodę ze studni, częstujących chlebem, kiełbasą i wódką, było 16. To znaczy, tylu aresztowano pod zarzutem „udzielania pomocy bandzie

terrorystyczno-rabunkowej”. Od marca do października grupa „Rycerz” dokonała 120 „napadów terrorystycznych i rabunkowych”. Np. „dnia 21.4.1946 r., około godziny 21 wieczór dokonali napadu na post. MO w Rakoniewicach pow. Wolsztyn, podczas którego to rozbroili trzech milicjantów, zabierając im 5 karabinów, 1 automat M-P, 2 pistolety i 4 granaty zaczepne”. „Dnia 22.4.1946 r. około godziny 23-ciej stoczyli walkę zbrojną z funkcj. UB i MO w Jabłonnie pow. Wolsztyn, podczas której to zostali zabici funkcj. Gaik Józef i funkcj. MO Warno Marian oraz ranni funkcj. U.B. Dudziewicz Mieczysław i Napierała Erast z MO”. „8 maja w Albertowskie pow. Nowy Tomyśl dokonali dwóch napadów, a to na gospodarza Kaczmarka Stanisława, któremu zabrali: ok. 40 kg słoniny, 2 ubrania, bieliznę, buty i rower; na członka PPR Bolińskiego Leona, któremu to zabrali: 110 kg mięsa wędzonego, 2 gumowe płaszcze, 2 teczki skórzane, 2 ubrania, 14 sztuk bielizny, 3 pary butów, 1 parę lejcy skórzanych i inne drobne rzeczy”. Broń zdobywali, napadajac na posterunki MO, pojedynczych milicjantów bądź Służbę Ochrony Kolei. Sami milicjani często nie mieli nic przeciwko temu, jak zeznawał później Czesław Leciński: „z początkiem miesiąca czerwca byliśmy z grupą we wsi Bukowiec, gdzie jedliśmy u tamtejszego rzeźnika kiełbasę. W międzyczasie przyszedł do nas Komendant Posterunku Molenda podchorąży, który przedstawił się jako Komendant Posterunku Bukowiec. Przyszedł w mundurze, pistolet miał w kieszeni, przysiadł do nas do stołu i powiedział «chłopcy co robicie – uciekajcie z wioski albo rozbrojcie Posterunek». Posłałem chłopaków na Posterunek, którzy zabrali broń. Komendant posterunku prosił, żeby upozorować napad i oddać w powietrze kilka strzałów. Milicja usunęła się do ogrodu, a myśmy rzucili granaty pod Posterunek i strzelali w górę, jak również milicjanci, ponieważ tak umówiliśmy się z Komendantem”. Kradli czy też zabierali w czasie akcji zaopatrzeniowych mięso, masło, cukier, spirytus, ubrania. Uciekali pieszo i rowerami, tłukli się z wojskiem,

milicją i ubekami. Chodzili na wódkę i tańce, kochali się z dziewczynami, a później wracali do domów, po tygodniu lub dwóch, jak z obozu harcerskiego. Niektórzy byli dezerterami z milicji, z wojska, nawet z UB. Inni nie chcieli trafić do wojska i ukrywali się w grupie Cześka. Jeszcze inni nie mieli perspektyw, pieniędzy i własnego miejsca na świecie. Byli jeszcze dzieciakami biegającymi po chodniku, gdy ulicami Wolsztyna maszerowali umundurowani w piaskowe koszule, z koalicyjką przez pierś, z wysoko podniesionymi głowami członkowie klubu Stronnictwa Narodowego. Później była wojna. I ci, którzy maszerowali ulicami miasteczek, mieli koszule brązowe, i nie uśmiechali się do dzieciaków na chodnikach. Ale teraz oni sami mogli być kimś innym. Teraz oni, w oficerkach, mundurach mogli maszerować przez wieś. Trochę jak kowboje z amerykańskich filmów albo ci z powieści w odcinkach drukowanych przed wojną w codziennej gazecie „Orędownik”, gdzie „Zemsta Cowboya” zawsze przechodziła płynnie w „Miłość Cowboya”. Tylko że ginęli i zabijali naprawdę, byli ranni i aresztowani zupełnie serio. Na koncie „Rycerza” było 6 zabitych: funkcjonariusze KBW, UB, MO i jeden cywil – rolnik. Wśród chłopców „Szefa Czesia” było wielu rannych, pięciu zabitych w czasie potyczek, dwudziestu czterech aresztowanych i dziewięciu skazanych na karę śmierci. Wykonano trzy wyroki, na Marianie Dziurlei, Stanisławie Grafie i Stanisławie Cichoszewskim. Pozostali skazani mieli szczęście, objęła ich amnestia albo Najwyższy Sad Wojskowy uznał rewizję obrońców. Kiedy kończyło się lato 1946 i zaczęło robić się zimno, nikt nie chciał się już dłużej ukrywać w lesie, spać w ziemiance i liczyć na to, że jakaś gospodyni z własnej woli lub pod karabinem ugotuje gorącej kawy. W październiku Czesław i jego najbliżsi współpracownicy ujawnili się, ale mimo zapewnień o gwarantowanej bezkarności on i „Tchórz” zostali

aresztowani (nie zdali całej broni, zatrzymano ich za jej nielegalne posiadanie). W czasie przesłuchania w Poznaniu, w areszcie śledczym oficer śledczy M. Cyran pytał Czesława o przełożonych, o Wosia i Skibę, o współpracowników, „którzy was przechowywali, dawali żywność, udzielali wszelkich informacji”. A Czesław opowiadał. Opisał dokładnie, jak nosił się Woś: „miał na imię Jerzy, był w wieku do 30 lat, około 170 cm był wzrostu, tęgi, włosy ciemno-blond, zaczesane do góry, czoło niskie, twarz okrągła, zarost mocny, czarny. Cera czerwona, nos prosty, normalny, oczy średniej wielkości, usta normalne. Na przodzie miał cztery złote zęby, chodził w mundurze WP w stopniu kapitana, miał złoty krzyż na piersiach, oficerski długi płaszcz i buty oficerskie, lub chodził w cywilnym ubraniu, granatowym, siwym kapeluszu, rondo spuszczone na dół, prochowcu jasnym i buty czerwone”. Opowiedział, kiedy i kto pomagał jego oddziałowi. Na przykład naczelnik więzienia z Grodziska. Jechał motocyklem z żoną, wracali do Grodziska z wizyty w Opalenicy. Chłopcy zatrzymali go na drodze, zapytał: „kim jesteśmy, bandą czy organizacją AK. Wówczas ja powiedziałem mu, że organizacją AK. Naczelnik poprosił, żeby go puścić, odwiezie tylko żonę do domu i wróci. I rzeczywiście przyjechał po półgodzinie. Poszli razem do restauracji, wypili prawie dwa litry wódki. Naczelnik mówił, żeby mu czasami więzienia nie rozbijać, bo on ma dwóch akowców, ale traktuje ich dobrze. A na zakończenie zaprosił Czesława do domu. W czasie trwającego wiele dni przesłuchania Czesław podał też dokładne rysopisy wszystkich ludzi, którzy mieli kontakt z jego grupą. Ludzi właściwie przypadkowych, jak np. Wawrzyniak, robotnik z Siekowa, którego syn był u niego w oddziale (chociaż, szczerze mówiąc, to chyba opis krasnoluda: „wiek około 50 lat, wzrost bardzo niski, około 120 cm, bardzo tęgi, włosów, jakie miał, ja dobrze nie pamiętam, przypominam sobie, że był trochę łysy, twarz okragła, gruba, ubrany był w szarym roboczym ubraniu i butach z cholewami) strażnik kolejowy ze Słonina,

który mówił, gdzie mogą zdobyć broń, czy sołtys wsi Dakowy Mokre, u którego byli na początku czerwca 1946 roku na kolacji. Za to, że w czasie ujawnienia nie zdał całej broni, Leciński odsiedział koniec końców trzy lata. Drugi raz został aresztowany na początku lat 50. pod zarzutem kradzieży. Z „Tchórzem” zaplanowali wyprowadzenie koni z wozem gospodarzowi z innej wsi. „Szef Czesiu” był figurantem w sprawie operacyjnej „Rolnik”, latami donosili na niego dalsi i bliżsi znajomi, listonosz, ktoś, kto pił z nim w barze w sobotę. Ale kiedy porucznik Izabella Ś. przygotowywała swoją Faktografię, Leciński już nie obchodził Służby Bezpieczeństwa. Był niegroźnym dziadkiem, zgorzkniałym i samotnym. Sąsiedzi się go trochę bali, był nawet jeden taki, co miał do niego żal do końca, nigdy mu ręki nie podał, bo nie mógł Czesławowi wybaczyć, że po tym, jak chłopcy z „Rycerza” napadli na nich w nocy, jego żona zwariowała i nigdy nie wróciła do siebie. Z byłymi kolegami z partyzantki nie spotykał się. Z czasem nawet niektórzy zaczęli mówić, że wcale nie chcieli być w oddziale, że byli pod przymusem. Bali się, że jak odmówią Cześkowi, to nie skończy się tylko na mordobiciu. Czesław był porywczy, zarozumiały i bano się z nim zaczynać, bo łatwo było oberwać. Bardzo dbał o swój wygląd. W czasie działania „Rycerza” jeździł do fryzjera, zdarzyło się też, że fryzjer golił go w lesie. Miał zawsze elegancko wyczyszczone buty, czysty mundur. Kiedy ukradli w czasie akcji aparat fotograficzny, cała grupa robiła sobie zdjęcia. Czesław ma kilka. Z całą grupą, z najbliżymi współpracownikami, portretowe. Możliwe, że Czesław był megalomanem, po co opowiadał Stanisławowi Cichoszewskiemu i innym partyzantom o zrzutach z Anglii? O podziemnej armii w Borach Tucholskich i wyprawie do Andersa? Później, w życiu po „Szefie Czesiu”, był zamknięty w sobie, rozmawiał

tylko z końmi, które jako jedyne naprawdę kochał i którym ufał. Lubił chodzić w oficerkach, kiedyś przyjechał wierzchem na targ i powiedział: „Patrzcie! Józef Piłsudski!”. We wszystkie święta państwowe chodził pracować w pole, a w maju 1981 roku po zarejestrowaniu Solidarności Rolników Indywidualnych zaangażował się w zakładanie koła NSZZ w swojej wsi. Kiedy o świcie 13 grudnia 1981 siedział przy stole i usłyszał w radiu: „Obywatelki i obywatele. Wielki jest ciężar odpowiedzialności, jaka spada na mnie w tym dramatycznym momencie polskiej historii”, po twarzy leciały mu łzy. Płakał bez słowa, łzy kapały na ceratę w kwiaty. Czesław patrzył w ścianę i nie rozumiał, nie mógł pojąć – jak długo to wszystko ma jeszcze trwać. Przecież było już tak blisko. Zmarł w Święta Bożego Narodzenia 1988 roku, więc nie zobaczył w telewizji, jak pod orłem w koronie Prezydent przysięga Narodowi Polskiemu, a Armia Czerwona, po 46 latach, nieodwołalnie opuszcza terytorium Polski. I nie wysłuchał żadnej debaty po „Wiadomościach”, w której jedni drugich przekonywali, że wszystko to, co wydarzyło się między rokiem 1945 a 1989, było pomyłką wymuszoną przez politykę i interesy wyższej racji albo zdradą stanu i przestępstwem wobec ludzkości. Nie dożył czasu, kiedy za każdy dzień spędzony w więzieniu dostałby odszkodowanie. On i jego żona. Nie wiem, jakie są dalsze losy autorki Faktografii. Jaką dziedziną twórczości zajęła się po 1989 porucznik Izabella Ś. Czy przechowuje w pamięci nazwiska z kartotek, pseudonimy wrogów ludu, o których pisała? Czy sama nerwowo szuka teraz swojego w IPN-ie? Pewnie kiedy skończyła pisać o grupie „Rycerz”, z ulgą zeszła do zakładowej stołówki i zamiast roztrząsać sens swojej pracy, rozmyślała, na kiedy umówić wizytę u kosmetyczki, bo cały manicure diabli wzięli od tego pisania na maszynie. I zapomniała raz na zawsze, że w ogóle ją to kiedyś zajmowało.

A najgorsze jest to, że ani Czesław – „Szef Czesiu” (kiedy zeznawał w czasie przesłuchania w październiku 1946 roku), ani nikt, kto składał zeznania w sprawie grupy „Rycerz”, nie pamiętał Stanisława Cichoszewskiego. Ani jego imienia, ani nazwiska, ani nawet pseudonimu: „Następnie udaliśmy się do wsi Włoszakowice, gdzie dołączył do nas jakiś milicjant, który zaprowadził nas do swego znajomego gospodarza, u którego jeden dzień zakwaterowaliśmy, a następnego dnia milicjant ten zaproponował nam napad na tamtejszy posterunek MO. W tej walce został ranny członek naszej bandy Marciniak i dwóch innych. Czesław ze wsi Tarnowy (nazwiska nie pamiętam) i ten nowo przyjęty milicjant (dezerter)”.

Gdzie ja idę...

Są dwa sposoby opisywania tych historii: A) Młodzi chłopcy o jasnych oczach oddali najlepsze lata, krew, a często i życie jako żołnierze patriotycznego podziemia niepodległościowego, walcząc z bandytami, zbrodniarzami i faszystami. B) Młodzi chłopcy o jasnych oczach oddali najlepsze lata, krew, a często i życie jako żołnierze demokratycznej ojczyzny, walcząc z bandytami, zbrodniarzami i faszystami. Bohater, nasz bohater, ma mieć jasne czoło, piękne myśli, wysportowaną sylwetkę. Serce wypełnione miłością do Ojczyzny, matki i równie jak on jasnej i niewinnej dziewczyny. Ma kroczyć pewnie wśród huku zła na swoich silnych i prostych nogach, z karabinem w ręce, i oddać młode życie za sprawę. Jest tu obojętne – jaka to sprawa. Grunt, że nasza. Antybohater jest: plugawy, skarlały moralnie, skundlony, odrażający – a wszystko to tak duchowo, jak i fizycznie. Jakiś niewyrośnięty, z zepsutymi zębami, rzadkimi ciemnymi włosami na niekształtnej czaszce. Nie ma kontaktów z rodziną, kobiety posiada tylko dzięki haniebnie zdobytym pieniądzom lub pod karabinem. Nie ma ideologii, nie ma religii,

co najwyżej jest faszystą. I może być równie dobrze chłopcem z lasu, jak i ubekiem z Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Państwa. Tylko funkcja czasu określa, o kim akurat jest mowa. Czyli między 1945–1989 obowiązuje wersja B, później – wersja A. Oto przykład: Wojewódzki Urząd Informacji i Propagandy Rzeszów, 3 maja 1945 roku: W marcu br. gdy podporucznik Stefania Jecheć jedzie na zasłużony urlop do rodziny, kula skrytobójcza, wymierzona od tyłu, przecina pasmo młodego życia, tak dzielnego i tak pożytecznego dla Ojczyzny. Strzał wymierzony tchórzliwie na wzór hitlerowski od tyłu, wytrącił z szeregów Armii Polskiej młodą, bohaterską siłę, dlatego tylko, że nosiła polski mundur, że całe swe życie oddała sprawie społeczeństwa i Ojczyzny. Zbrodnie tych, którzy wymierzyli broń w pierś polskiego oficera są wymownym dowodem ich programu „ideologicznego” i poziomu etycznego. Hańba i pogarda narodu otoczy podżegaczy i sprawców mordów bratobójczych! Krew poległej woła o pomstę! Śmierć bratobójcom! „Nowy Ekran”, 1 października 2012: Major sowieckiej, zbrodniczej Informacji Wojskowej Zygmunt Bauman na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Prelegent chrześcijańskiego kongresu, to były major Informacji Wojskowej, odpowiedzialnej za niezliczone mordy na polskich patriotach, uznanej przez Sejm RP za organizację zbrodniczą na równi z Gestapo i NKWD. Prof. Bauman, za udział w stalinowskich zbrodniach, nigdy nie przeprosił, a publikacje historyków IPN nazwał polowaniem na czarownice. Kongresowe KUL-owskie towarzystwo w zawołaniu

marszu „Obudź się Polsko!” czujnie tropi faszystowskie nuty. Nie zajrzało jednak do biogramu swoich prelegentów. Jak bardzo nie zmienia się język, jak bardzo różnią się bohaterowie. I tylko do szarych chłopców i dziewczyn nikt nie chce się przyznać, do tych, którzy nie byli zbyt rośli, jaśni i prości, mieli brzydką cerę, tańczyli przy akordeonie w letnie wieczory, waląc obcasami w klepisko. O ile w ogóle mieli buty. Do tych, którzy nie chcieli nic więcej – tylko żyć. Mnóstwo było w tym czasie – powojennym – zabaw, mnóstwo pojękiwań rozkosznych dobiegało z ciemności w okolicy. Łatwo było i o miłość, i o znalezienie się po złej stronie. Zła stroną była ta akurat, po której można było zginąć. Nie miało to nic wspólnego z oceną. Im współczesną czy z naszej perspektywy – historyczną. Jeden nie chciał iść do wojska, nie potrafił uśmiechać się do pijanego Ruska, drugi chciał mieć buty, skończyć szkołę i znaleźć pracę. Ale znowu – wszystkie te rzeczy mogą występować wymiennie. Bo równie dobrze mógł najpierw chcieć iść do wojska, później już niekoniecznie, w międzyczasie marzył o butach, a na zakończenie leżał przy drodze bez życia. Przy czym, przez cały czas, nie chciał uśmiechać się do napranego na sztywno Ruska. I byli też tacy, którzy chcieli, zgodnie z obietnicami PKWN i agitatorów z województwa – dostać rower, teczkę, i w odróżnieniu od rodziców i dziadków stać się posiadaczem czegokolwiek (choćby i tego roweru, choć w domyśle było pewnie i mieszkanie, i jakiś kawałek pola), a później wystraszeni przypijali do Ruska i na całe gardło śpiewali „Kalinka maja!”. Do bohatera – pospolitego, nudnego i przypadkowego, zajętego dłubaniem w nosie i oglądaniem zdobytych u chłopa spodni, którego życie nie było bohaterskie aż do dnia śmierci, jakoś nikt nie chce się przyznać. Kata, który jest banalny, zupełnie nie demoniczny, nie wierzy w żadne ideologie poza własną kieszenią i demonstruje wręcz wzorcowy brak

tożsamości – nikt nie przywoła w dziennikarskim śledztwie, politycznej przemowie. Ma być jaskrawo, biało-czarno, biało-czerwono, wręcz krwawo, na ostrzu noża. Nasz jest wspaniały, tamten jest plugawym zdrajcą. Kiedy w 2012 roku sołtys z rodzinnej wsi „Szefa Czesia” mówi: „myśleliśmy nawet jakąś tablicę odsłonić na święto żołnierzy wyklętych, ale ludzie mówią... no, tu dużo jeszcze żyje takich, co pamiętają. No... że nie lepiej dopóki się nie wyjaśni czy oni kradli, czy nie... to lepiej nie ruszać tej sprawy” – to jest szczera prawda. Poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy, niech się okaże, co mamy myśleć. Trudno jest samemu podjąć decyzję w sprawie, w której nawet Sąd Najwyższy po 1989 roku wydaje dwa wyroki – jeden mówiący o tym, że czyny popełnione przez Czesława Lecińskiego mają charakter kryminalny, więc za czas, który spędził w więzieniu, wdowie po nim nie przysługuje odszkodowanie, i drugi – w rewizji nadzwyczajnej stwierdzający, że te same czyny popełnione zostały niewątpliwie w celu walki o niepodległość Polski. Tylko interpretacja faktów stawia je po jasnej bądź ciemnej stronie. Nikt nie ma odwagi, żeby powiedzieć – robili źle, głupio, zupełnie bez refleksji czy naiwnie – ale nie zasłużyli na taką karę albo na odpuszczenie grzechów. I ci jaśni, i ci ciemni. Trzeba by każdy przypadek rozpatrzyć indywidualnie, sprawdzić, kto, zanim został żołnierzem niepodległościowego podziemia, wyniósł sąsiadom kilka worków ziemniaków i obrączki, kto zastrzelił rodzinę niemieckiej dziewczynki, którą zresztą najpierw sami partyzanci zgwałcili? (ci akurat byli spod Kępna, dla równowagi, zabili też rodzinę Polaków narodowości żydowskiej, kilku żołnierzy Armii Czerwonej, ubeków, PPR-owców, a później sami ginęli w potyczkach i egzekucjach). I co z tymi wszystkimi, którzy byli w MO, UB, WP, a później zdezerterowali i przyłączyli się do

„chłopców z lasu”? Albo tymi, którzy nic nie wiedząc o żadnym Stalinie, ginęli w mundurze KBW, bo nikt nie podpowiedział im, że ta akurat rola nie będzie należała do chwalebnych? Co z wcielonymi na siłę do hufców Służby Polsce? Byli bohaterami czy tchórzami? Co z tymi, którzy znad Oki przeszli do Berlina, ale przysięgali „dochować wierności Krajowej Radzie Narodowej, Władzy Naczelnej Narodu Polskiego. Przysięgam nieugięcie stać na straży praw Narodu Polskiego, mieć wszystkich obywateli w równym poszanowaniu oraz niezłomnie bronić swobód demokratycznych. Tak mi dopomóż Bóg!”? A co z tym chłopakiem, którego grób przez dwadzieścia lat, codziennie, odwiedzała matka, ale miał na nagrobku „poległ w walce z reakcyjnym podziemiem”? I co z tymi, których grobów do dziś nie może odwiedzać nikt, bo ich po prostu nie ma? Wojna domowa, wojna braci, ale nie na poduszki, tylko z prawdziwymi trupami, z prawdziwym opluwaniem grobów. Wojna „narodowych” z „wynarodowionymi”, wojna „Polaka Katolika” z „bezbożnikiem”. I co z tego, że konstytucja z 1935 mówi, że to nie naród jest podmiotem w państwie? Co to właściwie znaczy: „Państwo polskie jest wspólnym dobrem wszystkich obywateli”? Karuzela zaczyna się kręcić, jest już rozpędzona do szaleństwa, co chwila słabiej przymocowany wyskakuje w przestrzeń jak pocisk. I tylko, zanim spadnie, panika – kim jest? Po której stronie upadnie? Każdy kraj ma swoje Teby, każdy naród swojego Kreona, co z tego, że ukończyło się tylko cztery klasy szkoły powszechnej i nie ma pojęcia o antycznym dramacie, skoro trzeba będzie odegrać – do samego końca – wszystkie role? Kto jest Polinikiem, a kto Eteoklesem? Nawet wymówić trudno, co dopiero być jednym czy drugim. Tylko Polska nie ma wyboru i odegra rolę Jokasty – bez pytania dlaczego. W kolejnych odsłonach będziemy bawić się martwymi braćmi jak marionetkami. Na szczęście już nic nie powiedzą. Kto zbierze więcej trupów po swojej stronie – wygra. Kto głośniej będzie krzyczał „chwała

bohaterom” – zagłuszy wątpliwości. Jak było wtedy, kiedy wszystko to działo się naprawdę? Niczego nie można być pewnym. Pomny dobra Rzeczpospolitej Polskiej ślubuję, że na powierzonym mi stanowisku urzędowym przyczyniać się będę w mym zakresie działania ze wszystkich sił do ugruntowania wolności, niepodległości i potęgi demokratycznego państwa polskiego, któremu wiernie służyć będę. Śnieg wygłusza wszystko. W lesie jest cichuteńko. Słychać oddechy, świst wciąganego powietrza. Chrzęst pod butami. Jest jeszcze dość wcześnie, słońce stanie w zenicie za 40 minut. Trudno iść przez las zimą i nie potknąć się. Ktoś rzucił kurwą macią pod nosem, otrzepał kolana ze śniegu. Wszyscy wiedzą, po co idą. Jak to jest, kiedy idąc, wiesz, że każde podniesienie nogi jest krokiem w stronę śmierci. I nikt się nie odwróci i nie zawoła: muka! Idzie. I ten jest naprawdę jasny i prosty, a ten drugi: ciemny i pochylony. Jak iść, wiedząc, że każde podniesienie nogi jest krokiem w stronę śmierci. Która będzie za dziesięć, za pięć, za dwie minuty. Nikt nie był człowiekiem. Był pan prokurator. Pan doktor. Ksiądz. Pan naczelnik. Odprowadzą go do miejsca, gdzie przestanie żyć. Ksiądz (podaje actus iaculatorie – akt strzelisty): „Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mojego”. Prokurator: milczy. Naczelnik (przecież nie był w wojsku. Ktoś mu napisał komendy?): Cel! Pal!

Żołnierze: strzelają. Stach: przewraca się. Leży. Nie żyje. Wszyscy: palą papierosy, tupią z zimna. Ksiądz (na stronie do prokuratora): „Dlatego, że Wschód z Zachodem się gryzą, a Żyd rządzi, Polak zabija Polaka, a my, pan prokurator i ja, bierzemy w tym udział”. Doktor: stwierdza zgon o godzinie 11.30. Za dwa tygodnie będą święta. Choinka. Córka naczelnika Młynarka ma już 8 miesięcy, wyrzynają się jej zęby, dużo płacze w nocy. Jan i jego żona są zmęczeni. Siedemdziesiąt lat później nie rozmawialiby półgębkiem, czekając, aż żołnierze zakopią Stacha, tylko wyciskali kciukami SMS: „bede w domu za dwie godziny, co kupic?”. Kiedy udaje się pochować ciało Stacha, właściwie – nazrzucać na niego zmarzniętych grud i śniegu, wracają do auta. Dziś poniedziałek. Byli tu już w ostatni piątek i w środę. Starczy, jak na niecały tydzień. Mogło tak być. Byłoby nawet elegancko. Z dzielnym Stachem, który do końca szedł wyprostowany, stanął na baczność przed plutonem (to był pluton czy nie?), stuknął obcasami i powiedział: „Do widzenia: dokąd ja idę wy też pójdziecie” i uśmiechnął się przed śmiercią do Młynarka (tak pisał ks. Lewandowski) Ślubuję stać na straży Konstytucji z dnia 17 marca 1921 roku oraz praw stanowionych przez Krajową Radę Narodową jako naczelna władzę ustawodawczą odrodzonego państwa polskiego. Mogło być mniej elegancko i zupełnie niebohatersko. Zgodnie z instrukcją z 16 września roku 1946 skazany mieli być przywiązywani do drzewa w postawie stojącej, z opaską na oczach. Na jednego skazanego

trzech strzelających. Mógł Stach słaniać się na nogach, przewracać ze strachu. Jeśli jechali do Gądek – to jakieś 40 minut jazdy z aresztu. Według ks. Lewandowskiego o godzinie 10.00 nie było jeszcze samochodu, czekali dość długo na wyjazd z aresztu przy ulicy Młyńskiej. Na protokole wykonania egzekucji podana jest godzina 11.30. Czyli zostało mało czasu na dalekie marsze. Zabili go zaraz po wyjściu z auta? Przywiązali do drzewa sznurem? Stachu płakał? Krzyczał? Był zdeterminowany, uciekał już wcześniej, mógł próbować znowu. Może zacisnął powieki, żeby nie widzieć? Zbierali później śnieg nasączony krwią, aby nie zostawiać śladów? Krwawy śnieg mogły wyjeść lisy i kruki. Mogły też słabo przysypanego Stanisława. Albo zastrzelił go Młynarek – od tyłu, kiedy szli przez las? Ta ostatnia śmierć byłaby najlepsza. Nie wiedzieć, nie widzieć kiedy. Jan Młynarek był wyższy od Stacha o trzy centymetry, puścił go przodem – mógł wyciągnąć rękę i jeśli żaden z nich nie potknął się, trafił prosto w potylicę. Ale działoby się to w marszu. Mógł więc powiedzieć – zatrzymaj się. Uspokoić oddech, wyciągnąć z kieszeni pistolet, podnieść rękę. Ślubuję obowiązki urzędu mego spełniać gorliwie i sumiennie, polecenia mych przełożonych wykonywać dokładnie, tajemnicy urzędowej przestrzegać, a w postępowaniu swoim kierować się zasadami honoru, uczciwości i równości społecznej. Kiedy składał to ślubowanie, śmieszny chłopak z Pakosławia, był już kimś. Kimś, kto miał wiele powodów, żeby nie zadawać pytań, nie pozwalać sobie na głębsze przemyślenia. Kimś, kto budził strach. Kimś, kto poznał pierwszą prawdę policji politycznej, największą mądrość każdego ubeka – nikomu nie można ufać. Ale ciągle był jeszcze zbyt ufny. Przede wszystkim zbyt wierzył w siebie. Kiedy wykrzykiwał: Cel! Pal!, nie podejrzewał nawet, jak łatwo może znaleźć się po drugiej stronie.

Ale przecież musiał mieć, może przed snem, może na kacu, jakieś podejrzenia, że za szybko to wszystko się dzieje, że tych kilka dni, które mijają od momentu, kiedy przywożą skazańca do aresztu, do chwili, kiedy kopią dla niego dół – to jednak zbyt krótko? Że tak traktują tych ludzi... jak worki, jak przedmioty. I bez pogrzebu... Że żaden z nich nie wyglądał jak hitlerowiec, zdrajca. Raczej jak przestraszone, chude chłopaki z sąsiedztwa... Pytanie – gdzie i kiedy uczył się strzelać? Kto tłumaczył mu, jak najlepiej i najszybciej zabić człowieka? Nie mógł przecież trenować na manekinach. Nie mógł też, prowadząc normalne życie rodzinne, towarzyskie, społeczne – podejść do człowieka, pewnie strzelić mu w czaszkę i z uśmiechem powiedzieć – ot, jednego skurwysyna mniej! Nie mógł też specjalnie długo przeżywać, rzygać pod drzewem i upijać się do nieprzytomności – bo nikt nie powierzyłby mu funkcji egzekutora, gdyby odwalał takie cyrki. Jeśli mówi się: „Cel!, Pal!”, kiedy skazany stoi 30 metrów dalej i ma zawiązane oczy – jest jednak inaczej. A jeśli strzela trzech żołnierzy, to nigdy nie będzie wiadomo, czyj strzał zabił Stacha. I kiedy ciało opadło, jakby złamane w połowie, trzymało się tylko na sznurze zaciśniętym wokół pasa, i kiedy na obrzeżach dziur w swetrze, takich postrzępionych, jakby wygryzły je mole, pojawiła się ciemna otoczka, czy była wtedy cisza? Wykaz instytucji i urzędów poznańskich z 1946 roku. Delegat Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego; Departament Więziennictwa i Obozów ul. Niegolewskich 26 tel. 6114 Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa I Porządku Publicznego ul. Kochanowskiego 2 tel 7580 do 7587

Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego Wierzbięcice 25 Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej Marszałka Focha 92. Kusząca perspektywa – zadzwonić pod numer 7580, poprosić do telefonu Młynarka i zapytać: „A gdzie jest zakopany Stanisław Cichoszewski?”. Pewnie by milczał chwilę zaskoczony, a później: „Kto mówi?”, a wtedy ja – że to ja, że od dnia, w którym stoi przy telefonie, do dnia, w którym dzwonię do niego, minęło 66 lat i teraz właśnie piszę książkę o nim, o Stachu, o wszystkich Stachach i wszystkich Młynarkach. I że w 2014 roku jest nikim, a Stach może będzie miał kamień pamiątkowy. (Nie, tego bym mu oczywiście nie powiedziała, bo nie odezwałabym się tak do starszego człowieka. Chociaż on z roku 1946 jest młodszy ode mnie obecnej o sporo lat). Więc może z tego szoku, że rozmawia z wariatką (bo jak inaczej traktować osobę, która twierdzi, że dzwoni z przyszłości?) – powiedziałby: „Jakie Gądki?! Po co mam jeździć z nimi taki kawał? Tu na miejscu ich zabijamy i tu ich zakopujemy”. No i w to bym raczej uwierzyła. Nie, nie mam ochoty z nim rozmawiać. Nawet jeśli odważyłabym się zadzwonić, to odłożyłabym słuchawkę zaraz po jego: „kto mówi”. Na samym początku lat dziewięćdziesiątych siostrzenice Stanisława Cichoszewskiego były w lesie pod Gądkami, razem z księdzem Lewandowskim. Opowiadał im taką wstrząsającą historię, że Stachu salutował przed Młynarkiem i dziękował mu, że był dla niego dobry, że kazał przekazać żonie, żeby szybko wyszła za mąż drugi raz. Ksiądz pokazywał – tu tyle kroków, tu tyle. Zakopali go tutaj. Leśniczy, który był z nimi wtedy, na boku szeptał siostrzenicom, że nie ma siły, że jeśliby to nawet było tutaj, to nie została już nawet kosteczka, bo zimą, zwierzęta... W opisach księdza Lewandowskiego pojawia się mnóstwo szczegółów,

pamięta, kto palił papierosa, kto co mówił. Opisuje też życie poszczególnych skazanych. Jak opowiadali mu, co robili wcześniej, za co mają wyrok. Ksiądz katolicki nie kłamie. Czy raczej, nie powinien kłamać. Więc kto? Chłopcy z religijnych rodzin, prowadzeni od dziecka co niedzielę do kościoła odważyliby się w czasie ostatniej spowiedzi oszukać księdza? To niemożliwe. A jednak żadna z przytoczonych przez księdza historii nie wydarzyła się naprawdę. Żaden z opisanych życiorysów nie pokrywa się z faktami. Może stało się tak, że wtedy, w latach czterdziestych ksiądz Lewandowski, bojąc się robić notatki, zapisywał sobie jakimiś skrótami te wszystkie opowieści, a po latach sam już nie wiedział, co oznaczają? Siostrzenice Stacha mówią, że miały wrażenie, jakby ksiądz opowiadał historię, która działa się w jego wyobraźni, że przez te pięćdziesiąt lat opowieści o skazanych na karę śmierci zaczęły żyć własnym życiem. One same pamiętają, że Irena, żona Cichoszewskiego, przyjeżdżała co roku do jego matki na urodziny, nawet wtedy kiedy założyła nową rodzinę i doczekała się synka. Wpadała na chwilę, siadały gdzieś w kącie i szeptały do siebie pochylone nad wspólnym cieniem. Ale w domu o Stachu nie mówiły ani matka, ani jego siostry, bo w żadnym domu nikt nie mówił, zwłaszcza przy dzieciach „o tych sprawach”, a później, kiedy można już było o tym mówić, to ani matki, ani babki, ani Ireny nie było. Nie dożyły czasu, kiedy najbliżsi krewni (rodzice, współmałżonkowie, dzieci) mogli ubiegać się o wypłatę odszkodowania za śmierć swoich synów, ojców, mężów. Na grób matki Stacha, po spotkaniu z księdzem Lewandowskim, przywieziono woreczek ziemi z lasu pod Gądkami. Gdyby szukać dowodu na to, że poznańscy skazańcy z wyrokami Sądu Wojskowego zabijani byli w tamtym lesie, to może byłoby to, że Młynarek w lesie czuł się dobrze, znał się na nim, uczył się o drzewach? (O ile można

wierzyć w cokolwiek, co mówił i pisał o sobie). Kiedy jechał z Rawicza do Poznania, mijał po prawej lasy pod Kórnikiem. Wtedy mógł wybrać. Że w miarę blisko do Poznania, że z aresztu prawie prosta droga. Że nie ma wsi w okolicy, więc i świadków mało. Tylko kto z jego przełożonych zgodziłby się na ryzykowne wycieczki ze zdeterminowanymi skazańcami? Sam Stanisław Cichoszewski uciekł przecież najpierw z konwoju w pociągu, później próbował uciec z aresztu w Wolsztynie, nie próbowałby więc uciekać w lesie, wiedząc, że jedzie na śmierć? A co dopiero 16 skazańców prowadzonych przez ciemny las w lutym 1947 roku? Biorąc pod uwagę, że razem z nimi musiał jechać prokurator, lekarz, ksiądz, kierowca, pomocnik Młynarka, pluton egzekucyjny (trzy osoby na jednego skazańca) robi się spora grupa. Kto kopał dół? I kiedy? Przed egzekucją? Po? Droga w jedną stronę, rozstrzelanie, droga w drugą stronę. 3–4 godziny. Do tego problem z samochodem. Bo samochodów było mało. I z paliwem. Bo paliwa właściwie nie było (w powiecie, poszczególne urzędy i komisariaty, o ile w ogóle miały do dyspozycji samochód, dostawały całego przydziału 35 litrów na miesiąc). Aha, jeszcze jedno. Skąd wzięły się w „Studiach i materiałach” wydanych przez IPN informacje o tych wszystkich datach i miejscach, w których miał być Stanisław Cichoszewski, o potyczkach, w których miał brać udział, i powodach, za które skazano go na śmierć? Na początku nie mogłam dojść do tego, cały czas podejrzewałam, że mogą być jeszcze jakieś inne dokumenty, do których nie dotarłam. Ale w końcu zrozumiałam, co się stało: ktoś przepisał z akt sprawy sądowej zarzuty postawione osobie sądzonej przed Stachem, dokładniej Heinzowi Peinkertowi. Później opublikował to Henryk Czarnecki w swoim opracowaniu, a za

nim IPN. Albo odwrotnie. Kiedy córki siostry Stanisława wystąpiły do IPN-u z pytaniem o Cichoszewskiego, dostały tylko informację o unieważnieniu wyroku z 1946 roku, wiedzą o swoim dawno nieżyjącym wujku dużo mniej ode mnie. Tak oto Stanisław Cichoszewski miał zniknąć drugi raz. Pierwszy – gdy zdecydowano, że jego śmierć i ciało po śmierci nigdy już nie będą miały znaczenia. Drugi – gdy uznano, że to, co zdążył przeżyć, było nieważne.

Młynarek

Kazał jechać kierowcy do restauracji za miasto. Był wczesnowiosenny wieczór, ale ciepły jak na kwiecień. Bar w kącie sali, za nim kilka półek z butelkami i szklankami, stoły i stoliki, krzesła – każde z innej parafii, wszystko przypominało bardziej mieszkanie niż restaurację. Zamówił butelkę wódki i zakąski. Smaczny pasztet, zjadł trzy porcje, doskonałe galaretki z nóżek i cały talerz medalionów z kiełbasy w cieście. Nie liczyła mu, ale jednak – że jej mąż tam, gdzieś, siedzi o czarnym chlebie i kawie zbożowej, pamiętała cały czas. Został aresztowany w końcu 1948 za sabotaż gospodarczy. Dowiedziała się, że przez naczelnika aresztu można dużo załatwić, że łatwo go przekonać, żeby zgodził się na dodatkową paczkę dla więźnia, na jakiś list. Siedziała więc teraz naprzeciw Młynarka, śmiała się z jego żartów i patrzyła, jak pochłaniał kolejne przystawki. Jadł jakoś tak całą twarzą i śmiał się z pełnymi ustami. Sama prawie nie jadła, piła tylko zimną wódkę i próbował odgadnąć – czego chce Młynarek. Pieniędzy, to jasne. Ale czy chodzi mu po głowie jeszcze jakaś przygoda? Na to się nie zgodzi, co innego kilka setek czy papierosy, a co innego obściskiwane się w krzakach z urzędnikiem UB. Ale Jan Młynarek nawet nie próbował sprawdzać, czy Halina jest wierna mężowi. Wolał pieniądze i wycieczki na kolacje.

Może znowu odgrywał przed samym sobą obraz lepszego, niż był? Może nie chciał chodzić ulicami i patrzeć na rozbawione towarzystwo w kawiarniach i restauracjach, jak uczeń – przez szybę? Pragnął być tam, w środku, chciał tak jak oni, jeść, pić, głośno rozmawiać, śmiać się i tańczyć z pięknymi kobietami? Tyle że ta forma dowartościowania kosztowała, a jego żona umiała liczyć i brak pieniędzy będzie szybko wykryty. A może odkuwał się za poprzednie 26 lat, kiedy był popychadłem? Młynarek przynieś, Młynarek wynieś, Młynarek śmo, sro. Teraz sam chciał popychać, sterować, rządzić i decydować. Akurat ta kobieta nie była trudnym partnerem. Robiła wszystko, co jej kazał, nie miała pytań ani wątpliwości. Zresztą sama zaczęła tę grę – położyła mu na biurku 20 papierosów, szybko wstała i wyszła z pokoju. To było jak zaproszenie do tańca. Więc skorzystał, zadzwonił, że czeka pod domem, niech zejdzie. Jeszcze dwa razy zapraszał ją w ten sposób do restauracji. Z tym, że zawsze ona płaciła. Za taksówkę też. Ostatni raz piła już tylko herbatę i zaczęła podejrzewać, że Młynarek dużo obiecuje, ale nic nie może i nie załatwi mężowi pracy w więzieniu, a na tym zależało jej najbardziej. Jeśli nie będzie pracował, nie będzie mógł zarobić paru groszy, za które może dokupić w więziennej kantynie papierosów czy czegoś do jedzenia. Jan marzył o motorze, chciał kupić eshaelkę. Pożyczył od niej 20 tysięcy. Obiecał, że odda. Nie oddał. Nie była biedna, ale miała na utrzymaniu dom, małe dzieci, pomoc domową i męża we Wronkach (dostał w końcu 12 lat). Powiedziała: dość. Jeszcze wysłała Młynarkowi paczkę – parę nylonów, czekoladę i papierosy, bo Jan naobiecywał, że ma znajomości więzieniu we Wronkach, że może nawet sam zostanie tam naczelnikiem i bez problemu załatwi jej mężowi obieranie ziemniaków w kuchni. Znowu nic nie wyszło z obietnic, więc skończyła z wiarą w możliwości Młynarka.

3 listopada 1952 roku wpłynął oficjalny meldunek na chorążego Jana M., dotyczący tej papierosiano-restauracyjnej historii z 1949 roku, a to przy okazji rozpracowywania przez Urząd Bezpieczeństwa – skąd samotna matka trójki dzieci (a mąż siedzi za malwersacje) ma pokaźne sumy pieniędzy („wydaje codziennie ponad sto złotych na same tylko artykuły żywnościowe”, donosił agent, „a zarabia miesięcznie około 1000 zł”). Akta Młynarka puchną. W styczniu 1953 roku wpływają na niego jeszcze dwa raporty, dotyczące oskarżeń z przeszłości. Osadzeni bracia Mirosław i Wincenty K. skarżyli się, że kiedy matka wysyłała im do więzienia po 70 zł, dostawali tylko po 20 zł. W toku dochodzenia ustalono, że „Młynarek Jan w okresie od miesiąca maja 1952 do 15 października 1952 dokonał nadużycia na sumę 1 165 zł”. Ukradł, mówiąc wprost, pieniądze kilkunastu więźniom. Przepadały depozyty, szczególnie VD, znikały przekazy dla więźniów. Nie była to specjalność tylko Jana. Wszyscy, od naczelnika więzienia po oddziałowego, lubili pieniądze aresztowanych i osadzonych. Kiedy złożono doniesienie na Młynarka w sprawie Haliny i pieniędzy aresztantów, był już poza Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego. Były naczelnik aresztu, były dowódca plutonu egzekucyjnego „przyczyniał się do podniesienia produkcji na terenie powiatu” jako kierownik Zakładów Mleczarskich w Turku. Dotrwał tam do emerytury. Nie było to jego wymarzone leśnictwo, ale z nabiałem miał już pewne doświadczenie wcześniej, w 1938 roku pracował jako komiwojażer w przedsiębiorstwie „Skup Jaj i Drobiu Społem” w Krotoszynie. Dochodzenie w sprawie wyłudzania pieniędzy od Haliny zostało umorzone z powodu braku dowodów. A zwolniony został z UB „jako pracownik bezwartościowy i szkodzący”. Sam sobie zafundował tę opinię, wypisując w ankietach i życiorysach różne wersje swoich domniemanych i prawdziwych zagmatwanych wojennych historii.

„Bezwartościowy i szkodzący” był też z jeszcze jednego powodu. Rozsierdził swoich poznańskich przełożonych, wysyłając, bezpośrednio do Gabinetu Ministra Bezpieczeństwa Publicznego pismo, w którym opisał szczegółowo mieszkanie w jednym pokoju bez piwnicy, swoje przemyślenia na temat kierownictwa, które go nie docenia i mami czczymi obietnicami podwyżek oraz przydziału większego mieszkania. Dołączył też „ufną prośbę” o osobiste wstawiennictwo ministra w sprawie materialnego docenienia. Efekt odbiegł od oczekiwań Jana. Wychylił się niebacznie i musiał ponieść karę. Nie, nie dostał większego mieszkania i podwyżki, ale za to przeprowadzono drobiazgową analizę całego jego życia. Brat we Francji, wujek w Argentynie, siostra – właścicielka domu i składu bławatów; przynależność do organizacji PAL („i jej reakcyjnego oblicza politycznego”. No skąd mógł przypuszczać w 1947, że PAL będzie reakcyjny w roku 1952?! Mógł sobie wymyślić coś innego, najbezpieczniej jakąś samodzielną jednostkę pomagającą Armii Czerwonej), a do tego jeszcze ojciec, który składał wniosek na VD. Wszystko to wystarczyło, żeby chorążego Młynarka Jana zwolniono jako „element obcy” (chodziło o „obcoklasowość siostry i szwagra, powiązanie rodziny z zagranicą, ujemną opinię ojca, oraz to, że za okres pracy jako Komendanta aresztu przy WUBP był 5-krotnie karany za lekceważący stosunek do pracy, wskutek czego nastąpiły ucieczki zatrzymanych”). W sprawie nadużyć z 1952 roku zobowiązał się dobrowolnie pokryć wszelkie braki finansowe z czasów pracy w areszcie WUBP(1165 zł). Ksiądz Lewandowski w czasie wizji lokalnej w Gądkach 10 marca 1992 roku starał się odnaleźć miejsca egzekucji. Na planie sytuacyjnym naniesiono miejsca, gdzie (być może) zakopano niektórych skazańców. W sprawozdaniu z wizji zapisano: „[...] Wyroki wykonywał Młynarek, kat aresztu UB przy (ulicy) 27 grudnia w Poznaniu, strzelając z doskoku w tył głowy idącego przed nim. Czasami wspomagał go czynnie strażnik UB

z Łodzi. Wg księdza miał on krzywą gębę i był zażartym komunistą. Nazwiska jego ksiądz niestety nie zna [...]”. Młynarek twarz miał prostą, może nieco chudą i szeroki uśmiech od ucha do ucha. Ciemne oczy i ciemne włosy. Nie ma proporcji miłych dla oka, jest radosny uśmiech (ale tylko mięśnie się śmieją, oczy nie). Spojrzenie jest dziwne, nieobecne, w bok... Nie jest też komunistą. „Zajęcia polityczno-wychowawcze w zakresie minimum” dla urzędników UBP kończyły się egzaminem. Młynarek dopiero w 1950 dostał ocenę bardzo dobrą i według opisu komisji egzaminacyjnej: „materiał zna i rozumie. Przygotowany”. Wcześniej dostawał oceny słabe. Pisano, że nie traktuje spraw polityki z należytą powagą, że od podwładnych nie wymaga samokształcenia się ideologicznego. Sam nie czyta gazetki ściennej ani książek o doktrynie marksistowsko-leninowskiej. Ile słów można powiedzieć o jednym człowieku, żeby opisać, jaki był naprawdę? I jaki był naprawdę, skoro mówiono i pisano o nim: komunista z Pakosławia, krwawy kat stalinowski, bezideowy, merkantylny, słaby człowiek, ojciec, naczelnik, kierownik mleczarni, emeryt, strzelał jak w Katyniu, miał kolegę Cześka, zastrzelił ponad stu żołnierzy podziemia, znał wszystkie restauracje w Poznaniu, wykonał osobiście ponad 30 egzekucji, skarżył się, że nie ma piwnicy, swoje ofiary zabijał strzałem w tył głowy, kochał las, podpisał 25 protokołów wykonania kary śmierci, został członkiem ZboWiD, ponieważ „od 23.03.1945 do 31.12.1947 r. brał udział w walkach z reakcyjnym podziemiem” (zaświadczenie z 14 marca 1985 roku), spędził 4 tygodnie września 1952 w sanatorium w Ciechocinku z powodu nerwicy wegetatywnej, jeden z głównych egzekutorów stalinowskich w Polsce Ludowej, uprawiał sport motorowy, wprowadził terror w areszcie, nosił na rękach córeczkę i pomagał starym rodzicom. 172 centymetry, 65,5 kilograma. Młynarek. Jan.

Na moment przed zwolnieniem pisał rozdygotany: uważa się mnie jako niepewnego politycznie, dotknęło mnie to bardzo, gdyż przez cały okres mojej pracy jestem zawsze całkiem oddany swej służbie dla dobra Partii, Rządu i Urzędu. Jestem przekonany, iż powodem dotychczasowego krzywdzenia mnie jest osobista antypatia, którą z niewiadomych mi powodów kieruje się zawsze w stosunku do mnie zastępca Naczelnika Ogólnego oraz por. Czajka [przełożony Młynarka] (nadmieniam jako tow. Hacinkowej mąż przebywa w Anglii, utrzymując z nim kontakt). Opierając się na prawie krytyki i samokrytyki o analityczną ocenę mojej służbowej i prywatnej [...] po stwierdzeniu mego rzekomego nieskrystalizowania politycznego wyrzucić z szeregów Org B.P. Przez wszystkie lata pracy w UB zmieniał się, to oczywiste. Z jednej strony był coraz bardziej pewny siebie, z drugiej rozżalony, że nie awansuje, że nie dostaje mieszkania, że robi przecież wszystko (WSZYSTKO!), co każą, a gówno z tego ma. W październiku 1950 roku spędził w areszcie dwa tygodnie. Poszedł wieczorem, w poniedziałek dwudziestego trzeciego, do knajpy „Pod Strzechą” z kolegą. Wypili pół litra, dosiedli się do towarzystwa przy większym stoliku. Trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Mówili w dziwnym języku, dziewczyny były ładne, miały czarne lokowane włosy i ciężkie, oleiste spojrzenia. Trochę rozmawiali na migi, trochę tańczyli. Kiedy podszedł podpity porucznik WP i zaczął ciągnąć na parkiet jedną z kobiet, w Młynarku odezwał się pies ogrodnika. Zwymyślał go od „z kurwy syna”, powiedział, że żadna z kobiet nie będzie tańczyć z żołnierzem, i pchnął go tak, że ten zatoczył się na sąsiedni stolik. Poleciały szklanki i kieliszki, któraś z kobiet zaczęła krzyczeć wysokim głosem „a va ajuta!, a va ajuta!”. Porucznik „zwrócił mu uwagę, że

nietaktownie zwraca się do oficera Wojska Polskiego”. Młynarka szlag trafił, zaczął wrzeszczeć i rzucać się na porucznika Franciszka Ludwiczaka. Wezwany patrol WP wziął obu do Komendy Miasta WP. Jan był pijany i wściekły jakąś zapiekłą, chłopską złością. Poczuł się upokorzony, może ten „oficer” był kroplą, która przelała kielich goryczy w sercu niemogącego doczekać się awansu Jana? Nie chciał pokazać dokumentów, twierdził że jest kapitanem WUBP i wszyscy pożałują! Zniszczy ich, kurwa mać, chujów jednych, wszyscy będą siedzieć! Dostał w twarz, wykręcili mu ręce, wyciągnęli legitymację. Jakoś nie bali się wizji Młynarkowych mocy. Oskarżony został z art. 170 KKWP („żołnierz, który dopuszcza się czynu hańbiącego honor wojskowy, godność lub powagę WP [...] podlega karze więzienia do lat 5 lub aresztu albo skierowania do oddziału karnego”), ale ze względu na „mniejszą wagę wykroczenia i nieznaczne skutki” dochodzenie umorzono. Młynarek odsiedział dwa tygodnie w areszcie UBP. I nawet by jakoś ten areszt przebolał, a kac minął na drugi dzień. Ale kiedy go wypuścili, okazało się, że była to najbardziej beznadziejna obrona czci kobiety rumuńskiej w życiu Jana Młynarka. Może wcale nie o cześć szło, tylko o to, żeby się odpierdolił ten pewny siebie żołnierz, kiedy Urząd Bezpieczeństwa się bawi? To pół litra wypite w nocy 23 października 1950 roku, za które zresztą nie pamięta, czy zapłacił, było jego ostatnim alkoholem za stare złotówki i w starej cenie. Z soboty na niedzielę 28/29 października odbyła się, utrzymana w najgłębszej tajemnicy – reforma walutowa. Nazywało się to „Ustawa o zmianie systemu pieniężnego” i polegało na „dokonaniu przesunięcia części kapitału kapitalistów wyrażonego w gotówce na rzecz ludności pracującej miast i wsi”. „Ceny i płace przeliczane według jednakowego dzielnika 100 zł dotychczasowych równe 3 złotym w nowym pieniądzu [...] aby spekulanci i wyzyskiwacze pozbawieni byli nagromadzonych w ich

ręku znacznych zasobów gotówki, wymiana gotówki następuje nie w takim stosunku, jak przeliczenie cen i płac (100:3) lecz w stosunku niższym, a mianowicie 100 zł dotychczasowych za 1 zł w nowym pieniądzu. [...] Po upływie okresu wymiany, tj. 8 listopada 1950 r. banknoty dotychczasowe unieważnia się”. Młynarek wyszedł z aresztu i poznał jeszcze jedną nowinę – od 30 października ceny na wszystkie wódki poszły w górę o 50 procent. Rada Ministrów „celem położenia tamy szkodliwemu wzrostowi alkoholizmu, w trosce o zdrowie ludności oraz dla uniknięcia szkód materialnych i demoralizacji jaką pociąga za sobą rozpowszechniający się nałóg pijaństwa” („Dziennik Polski” nr 298, 1950 r.) zarządziła podwyżkę. Zarośnięty, zmarznięty i wściekły szedł do domu i czuł, że został po prostu okradziony. Że kolejny raz los pokazał mu wała przed samym nosem, a jeszcze koledzy opowiadali, że w niedzielę 29 października ludzie w knajpach i restauracjach wyjedli i wypili wszystkie zapasy – za stare pieniądze i ceny... Przecież nie z powodu droższej wódki bił więźniów. 16 listopada 1950 roku „uderzył ręką w głowę aresztowanego [...] na skutek tego, iż stawiał on opór przy zakładaniu kajdanek”. J.M. dostał naganę z ostrzeżeniem, ale 24 września 1951: „w odpowiedzi na żądanie aresztowanego, aby wydał mu depozyt wartościowy, uderzył tegoż ręką w twarz, jak również obrzucił go wulgarnymi słowami”. Za to został ukarany czternastodniowym aresztem domowym i potrąceniem wypłaty. Znowu. Pierwszy raz siedział w 1946 roku, kiedy z podległego mu aresztu uciekło trzech skazanych na karę śmierci byłych funkcjonariuszy gorzowskiego PUBP. Siedzieli w celi bez okien, a strażnicy mieli sprawdzać ich przez wizjer co 10 minut. Tyle że 24 listopada rano cela aresztu była pusta. We wnęce celi było zamurowane okno. Więźniowie łyżeczką i scyzorykiem wyskrobali zaprawę (wartownicy grali w tym czasie w karty w dyżurce, w celach słychać było, jak przekrzykiwali się przy

grze), wydostali się przez otwór na korytarz poza aresztem, drzwi prowadzące na podwórze nie były zamknięte („z powodu braku zamka”), wspólnymi siłami przeskoczyli przez parkan i zbiegli. Za to, że Młynarek nie przeprowadził „ścisłej codziennej kontroli skazanych, w wyniku czego w/w byli w posiadaniu takich przedmiotów jak scyzoryk i metalowa łyżka, ponadto nie zarządził wynoszenia odzieży skazanych na korytarz w porze nocnej, a także nie dopatrzył, iż cela była nieodpowiednio zabezpieczona (w ogóle nie wiedział, iż w celi było zamurowane okno)” dostał dwa tygodnie aresztu i potrącono mu połowę poborów. Może nie zarządził, bo był koniec listopada i w nocy jest zimno? Może nie dopatrzył, bo pił? Trzęsły mu się ręce i nie trzeźwiał, bo dwa dni wcześniej zastrzelił albo wydał komendę cel! pal! w czasie egzekucji dwudziestojednoletniego chłopaczka, Stanisława Janickiego. Może w ogóle nie wiedział o oknie, bo lekceważył swoją pracę, chciał przecież zostać leśnikiem? Może wiedział, że nic nie musi robić, bo jakby co zawsze można oskarżyć wartowników? Może po 11 egzekucjach (przez jedenaście miesięcy tego roku), widział siebie jako kogoś innego? Nie prostego nadzorcę w areszcie, ale nadczłowieka, który budził paniczny strach? Jeśli w pracy „bije się ręką w głowę” skutego człowieka, strzela w tył głowy i kradnie 50 złotych, to czy przed wyjściem do tej pracy pastuje się buty? Pastą „Rubin” naciera noski, cholewki, poleruje skórę szmatką? I to nie w mieszkaniu („wyjdź z tym, śmierdzi ta pasta, dziecko się udusi”), tylko stojąc na klatce schodowej w kalesonach i skarpetach, poleruje do momentu, aż zobaczy odbicie własnych oczu? Dlaczego w żadnych zachowanych dokumentach, nawet w tych, w których Jan pisze wprost – że ma dosyć pracy w UB, nigdy nie wspomina o wyjazdach do lasu. O krwi, o krzykach, o tym, że wraca do domu i bierze na ręce swoją malutką córeczkę i słyszy CEL! PAL!, i że nie może polerować butów, bo zawsze na końcu widzi oczy, w których jest

strach? Bo nie było żadnego strachu? Bo do września 1990 roku nie pojechał do żadnej matki, żadnej żony, żadnego dziecka i nie powiedział – Stanisław, Władysław, Wacław, Ludwik, Czesław jest zakopany pod Gądkami, na Ławicy, przy Niegolewskich albo przy ulicy 27 grudnia w Poznaniu? Bo szukając grzybów, nie słyszał w lesie strzałów, tylko ptaki? I żonę, która mówi: „chodź, nic już dziś więcej nie znajdziemy, ciemno się robi [...] napijemy się herbaty z cytryną w domu...”. Chodził na grzyby do TEGO lasu? Czy wolał jazdę przez całe miasto, byle dalej od drogi na Katowice? Bo mając 64 lata, potrafił złożyć wniosek o przyjęcie do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację z tytułu walki z reakcyjnym podziemiem? (chociaż tu akurat, wyjątkowo, nie mijał się z prawdą. Walczył, można powiedzieć, wręcz). Działy personalne Urzędów Bezpieczeństwa wystawiały pracownikom noty opisowe, nazywane „charakterystykami”. Podpisywał je Naczelnik Wydziału, a kto tworzył? Psycholodzy, oficerowie śledczy czy „amatorzy” badań socjologiczno-psychologicznych? Analizy osobowości urzędników obejmowały: ocenę polityczną, ocenę fachową, zalety i wady osobiste, wyszczególnienie odznaczeń, nagród, pochwał i kar oraz odpowiedź na pytanie: czy odpowiada zajmowanemu stanowisku, czy kwalifikuje się na awans, a jeśli, to na jaki. W przypadku Jana M. (wiedział, że cały czas jest poddawany śledztwu nieróżniącemu się w niczym od tego, które doprowadzało do cel aresztantów?) opinie i oceny raz są łaskawe, raz ogólnikowe. „[...] mimo młodego wieku bardzo energiczny. Pracę traktuje poważnie, ma specjalne w niej zamiłowanie” – maj 1945. „Wszystkie nałożone obowiązki wykonuje bez zarzutu, jest dyscyplinarny oraz karny. W życiu jest koleżeński, zapatrywań demokratycznych. Moralnie prowadzi się dobrze [...]” – wrzesień 1946 (już co najmniej 4 egzekucje).

„[...] aktywnem w życiu politycznym nie jest, ale pewnem politycznie [...]. Z nałożonych obowiązków wywiązuje się, posiada inicjatywę i szybką orientację [...] dochowuje tajemnicy służbowej, posiada prestiż u podwładnych” – styczeń 1947, (a więc około 17 egzekucji). „[...] jest samodzielny, ma poczucie odpowiedzialności, jest pracowity, zdyscyplinowany, jak również dochowuje tajemnicy służbowej” – maj 1947. (Czy to, że nie gada na prawo i lewo o tym, co robił w pracy, jest zakamuflowaną informacją, że był dowódcą plutonu egzekucyjnego? I nie czynił z tego użytku w życiu towarzyskim?). „z pracy zawodowej wywiązuje się bardzo dobrze, polecenia i rozkazy wykonuje chętnie i terminowo. Posiada poszanowanie i szacunek u podwładnych” – kwiecień 1952 (opinia ma się nijak do tego, że właśnie jest wyrzucany z pracy). Jeśli chodzi o życie prywatne, to Młynarek „jest koleżeński”, „niezbyt uczciwem i prawdomównem”, „wad i nałogów specjalnie nie posiada”, „od czasu do czasu lubi sobie wypić, ale na służbie pijanym nie był”, „w życiu prywatnym prowadzi się moralnie, stosunki towarzyskie tylko wśród funkcjonariuszy Bezpieczeństwa”, „jest na średnim poziomie intelektualnym, indywidualnie nie dokształca się”. Przeciętny człowiek z przeciętnym życiorysem. 24 stycznia 1947 roku adnotacja: „oznaczony jest bronzowem Krzyżem Zasługi i nagrodzony był pieniężnie”. Czy to może być gratyfikacja za dowodzenie plutonem egzekucyjnym? Nie ma innych informacji o dodatkowych pieniądzach, a sam Młynarek stale narzeka na ich brak. Czyli jednak nie miał rozterek moralnych? Albo „moralne”, szczególnie po latach wojennych, było to, co przynosiło korzyści jemu, Młynarkowi? Ewentualnie najbliższej rodzinie? Ojciec Jana, Ludwik, przed wojną komiwojażer artykułami krótkimi (guziki, tasiemki, nici), po wojnie został znachorem. I jeśli udało się Młynarkowi w jakiś dzień urwać z pracy i wpaść do

Pakosławia, to może w sobotę 25 sierpnia 1945 roku? (wtedy Stachu Cichoszewski jest pierwszy raz w areszcie, za radzieckiego oficera), z okazji połączonych imienin i urodzin ojca? Najpierw skończyli zwozić siano, a później siedzieli za stołem: matka, ojciec, dwóch synów, córki z mężami... Ludwik Młynarek był znachorem, znał się na ziołach? Owocach? Mógł pędzić tarninówkę, smorodinówkę albo zwyczajny, przepalany cukrem bimber. Na żniwa każdy bił świnię, żeby było czym płacić za pomoc sąsiadom w polu. Kiełbasa, gorąca kaszanka, wielki włoski salceson w pęcherzu. Synowie głośno opowiadają, co w Rawiczu, co w Poznaniu, co Ruski wyprawiają, a czy wojna będzie, czy nie, czy robić zapasy i czy to bezpieczna praca w tym Bezpieczeństwie, dym papierosów miesza się z machorką ojca. Rodzice wiedzieli, co robią chłopcy w pracy? (przecież Jan dochowuje tajemnicy służbowej). I Janek, i Antek, starszy od brata o 3 lata, wstąpili do Bezpieczeństwa w Rawiczu. Ale Jankowi się udało, przyjęli go do Poznania, taki awans! Antek, chociaż ma już 26 lat, nie ma żony i dzieci, ciągle go gdzieś goni. Niektórzy plotą, że przez niego jeden chłopak trafił do Dachau. Że Antoś szpiegował go i podał na granatową policję za słuchanie radia. Ale tam. Obmawiają, wymyślają, teraz każdy najmądrzejszy, a kto to może wiedzieć, co się we wojnę działo naprawdę? Wszystkim było ciężko, nie ma co gadać. I ojciec, i córka, i synowie handlowali mięsem, połapali ich Niemcy, cud, że nie wywieźli do obozu, ale po więzieniach siedzieli, najdłużej Antek, ponad rok. Ojciec, żeby się lżej żyło, składał wniosek na VD, ale go nie przyjęli. Więc teraz mają wszyscy jak w raju. Ojciec na gospodarce, leczy ludzi, przychodzą, dadzą jajek, sera czy kiełbasy, a on ich wysłucha, ponaciska, i wszyscy są zadowoleni. Córki mają dobrych mężów, domy, jedna nawet sklep. No i chłopaki w mundurach.

Ta rodzinna wyliczanka musiała być w czterdziestym piątym. Stary Młynarek nie mógł rozpamiętywać przeszłości rok później, bo wtedy Antek już nie żył (zginął w walce z „bandami” po tym, jak przeniósł się do PUBP w Krośnie Odrzańskim), a Jan 19 sierpnia miał trzecią egzekucję (przecież nie mógł tak od razu mieć wprawy ze śmiercią, musiał jakoś to przeżyć, gdyby tydzień później siedział z rodziną za stołem, wspominaliby Antka, mógłby wyrzucić: ja takim, kurwa go mać, skurwysynom, co mi brata zabili, kulkę posyłam...). I ojciec, co uzdrawia ludzi, nie uleczy Jana z tego nienawidzenia. Leczyć ludzi można z powołania. Można i dla pieniędzy. A zabijać? Był więc, przez osiem lat, Jan „urzędnikiem państwowym”, a kiedy „Dyrektor Departamentu Kadr MBP, płk. Orechwa, wyraził zgodę 3 października 1952 roku na zwolnienie z Organów BP kierownika aresztu WUBP chor. Młynarka”, pouczono go „o zachowaniu tajemnicy służbowej oraz pisaniu w ankietach i życiorysach okresu pracy w organach BP zgodnie z instrukcją MBP”. Dostał trzymiesięczna odprawę, musiał załatwić „obiegówkę” z podpisami kierowników: oddziału Konsumów („kart Konsum nie zdał”), kasy zapomogowo-pożyczkowej i biblioteki oraz naczelnika wydziału, komendanta, referenta legitymacji, oficera uzbrojenia, oficera mundurowego, oficera żywnościowego, kwatermistrza i naczelnika wydziału finansowego. Podpisał też „zobowiązanie zwolnionego”: Ja, Młynarek Jan, syn Ludwika, będąc zwolniony ze służby BP, zobowiązuję się utrzymywać w ścisłej tajemnicy wszystko cokolwiek było mi wiadome z okresu mojej pracy w Służbie Bezpieczeństwa Publicznego i nigdy w żadnych okolicznościach tajemnicy tej nie zdradzę. O odpowiedzialności karnej (Art. 7 MKK) zostałem uprzedzony.

Zobowiązanie odebrał nieczytelnie podpisany starszy referent Wydziału Personalnego WUPB Kohut albo Kokut. St. ref. Kohut nie musiał roztaczać przed Janem szczegółowych wizji zemsty organów nad niesubordynowanymi lub gadatliwymi. Jan sam wiedział, że jeśli w art. 7 mowa jest o pięciu latach więzienia, dożywociu lub karze śmierci, dla tego „kto działając na szkodę Państwa Polskiego gromadzi lub przekazuje wiadomości, dokumenty lub inne przedmioty stanowiące tajemnicę państwową lub wojskową”, to znaczy, że jeśli zacznie opowiadać przy stole na imieninach, na spacerze w lesie albo we własnym sraczu przy spuszczanej wodzie, a ktoś usłyszy i doniesie, to poślą go w zaświaty równie łatwo, jak on sam przetransportował tam dziesiątki osób. Nie czytywał raczej akt śledztwa, nie miał dostępu do stenogramów z rozpraw. W areszcie siedzieli byli żołnierze SS, kolaboranci, znęcający się w czasie wojny nad Polakami różnej narodowości sąsiedzi i gospodarze, volksdeutsche. Siedzieli handlarze walutą, metanolem, gwałciciele, złodzieje i mordercy. Siedzieli właściciele nielegalnej broni, granatów, i ci, którzy opowiadali, że za miesiąc Stalin będzie leciał ze zbitym tyłkiem do Moskwy z Polski. I jeszcze ci, którzy dali nocleg chłopcom z lasu. I oczywiście sami chłopcy. Tylko że Młynarek nie znał ich historii, imion, wspomnień i planów. Byli aresztantami. Skazani na karę śmierci przebywali w więzieniu przy Młyńskiej. Tam jeździł po nich więzienną ciężarówką. I stamtąd, w towarzystwie lekarza, prokuratora, księdza, pomocnika i żołnierzy – jechali na miejsce egzekucji. O tych, z którymi jechał tylko w jedną stronę, pewnie też wiedział niewiele. Dlaczego byli skazani, kim byli w życiu przed aresztowaniem, kto i gdzie szalał z rozpaczy i strachu o nich. Ale wiedział o nich coś, czego nikt inny nie dowiedział się do dziś – gdzie zostali pochowani. Zakopani. Na początku lat 50., ze swoją wiedzą musiał być pewny, że organy są

bezwzględne. I nawet jeśli nie interesował się, za co umierali kolejni aresztanci – to i tak wiedział za dużo. Dużo za dużo. Skoro nikt – ani lekarze, ani żołnierze z plutonów egzekucyjnych, prokuratorzy, kierowcy ani nawet żaden przypadkowy świadek! – przez dziesięciolecia nie wskazał miejsca, gdzie zakopywani byli skazańcy z lat 40. i 50., to znaczy chyba tylko jedno – że się bali. Po prostu bali się o własne życie.

Inne śmierci

Najbardziej na świecie to zniknął Władek Trawa. Bo Władka Trawy nie szukała matka, nie opłakiwała młoda żona. Był sam jak palec. To znaczy miał matkę, ale miała go nieślubnego, nigdy nie przytulała, nie kupowała mu obwarzanków w odpust, nie chodzili razem po lasie, szukając jagód, nie trzymała go za granatową od soku rękę. Był tylko jeszcze jednym ciężarem. Owocem lata 1921 roku, lipcowej dusznej nocy po żniwach. Rósł więc sobie Władek Trawa osobno, z widmem ojca NN, w skrajnej biedzie, matka nie miała własnej ziemi, była „wyrobnicą”. W czasie wojny Władek pracował u Niemca, a w czterdziestym piątym, kiedy przyszli Ruscy, miał 23 lata i słabe perspektywy. Koncepcja na życie według Władka: „[...] na terenie naszym są różne bandy napadające na poszczególnych gospodarzy, więc powzięliśmy projekt stworzenia takiej samej bandy”. Było ich sześciu, broń mieli, jak wszyscy – przehandlowaną od wojska i znalezioną po Niemcach. Dwa karabiny i pistolet kaliber 7,65. I żeby tak prawdę powiedzieć, to zdążyli napaść wszystkiego cztery razy, od maja do sierpnia 1946. Gospodarza zawsze trochę pobili, zabierali bieliznę, ubrania, słoninę, buty. I pieniądze, a jeszcze, jak był, to akordeon. Władek i chłopacy lubili się bawić. Grali, śpiewali, pili i tańczyli z dziewczynami. Właśnie przez dziewczyny wyszła przykra sprawa. Była taka Naduta

Weronika. Narzeczona Władka ze wsi Strusy Wielkie. Nie, nie taka narzeczona, żeby zaraz ślub brać, ale taka, żeby się wieczorem nie nudziło. Każdy z nich miał takie narzeczone, w różnych wsiach. Władek też miał kilka. Ale ta Weronika pewnej nocy powiedziała Władkowi, że jeden z „jego chłopców” podwędził jej złoty zegarek. I jak nie odda, to ona pójdzie z tym na milicję. Że zamelduje na tego Borowszczaka Władysława, że nie tylko skradł jej zegarek, ale chodzi i napada na innych gospodarzy. „Ja o tem powiedziałem Borowszczakowi, na co Borowszczak odpowiedział mi, że się zemści na niej”. No, a później znaleźli tę Weronikę uduszoną. To było w lipcu, a w sierpniu poszli na skład kolonialny. Zabrali: lepik do rowerów 6 tubek, baterie do lamp, wsuwki do włosów, mydło do prania 10 kg, mydła toaletowego 10 kawałków, cukierków 12 kg mieszanki, dropsów 250 rolek, a 5 sztuk, proszek budyniowy około 100 paczek, bibułki do papierosów około 90 sztuk, 340 sztuk papierosów „Bałtyk”, kilka zapałek, ciastka keksy, 50 kg cukru i cukier odważony w torebkach, baty około 70 sztuk, paczka z UNRRA, gotówka z kasy około 8 000 zł. Sklep był w domu właściciela, zabrali więc też rzeczy z mieszkania: 1 męskie ubranie, spodnie, 6 męskich wierzchnich koszul, kalesony, kilka chusteczek męskich, 2 pary majtek, 2 koszulki trykotowe, halkę, nocną koszulę, chusteczki damskie, spódniczkę popielatą, czy prócz podanych rzeczy więcej nie brakuje, nie zdołałam dotychczas stwierdzić, lecz jeszcze mi zabrali bieliznę pościelową: 3 powłoczki, 3 obrusy i kilka zagłówek, pulower wełniany. Łup ten pakowali w plecaki i próżne kartony, które zabrali mi ze składu – wyliczała, zaraz tej samej nocy, a właściwie już nad ranem, doprowadzona do szewskiej pasji Helena Gumbert, żona właściciela składu kolonialnego i pozostałych dóbr. Napad był koło północy, fanty odwieźli rowerami do dziewczyny – Zofii

K., i w sumie powinni pójść odespać nocną eskapadę, ale Władek chciał jeszcze coś wypić. Wsiadł na rower i akurat trafił na patrol MO. Nie miał dokumentów, zatrzymali go, zawieźli na posterunek i kazali czekać na przesłuchanie. A na posterunku szalała Helena, która każdą koszulę i sztukę pościeli opisywała dokładnie – bo takiej straty nie daruje. Kiedy wychodziła z przesłuchania, grom z jasnego nieba. Na taboreciku siedział ten sam zbój, który okradł ją w nocy. Tak, było ciemno, przecież prądu nie ma, wszystko się działo przy świecach, ale tego akurat – to wszędzie by poznała, bo miała go tak blisko – że ciągle jeszcze ma w oczach tę gębę! Wielichowo, dnia 8 sierpnia 1946 roku; godzina 14.10. Notatka urzędowa. [...] w obecności świadków oświadczam, że jest to ten osobnik, który w moim mieszkaniu w czasie dokonanej kradzieży [...] w mojej sypialni szarpał się ze mną o lisa, którego nie chciałam dać. Trwało to 10 minut. Wszystko pokradli, podusili wybiglowaną bieliznę, żarli cukierki garściami, ale lisa nie oddała! Wczepiła się w niego pazurami, a ten łobuz uparł się na jej kołnierz, widać jakiejś łajzie chciał dać! Po jej trupie! W końcu odpuścił, wziął za to jedwabną halkę. Władek Trawa do niczego się nie przyznał, zeznał, że Heleny G. wcześniej na oczy nie widział. Tylko że musiał podać, gdzie obecnie zamieszkuje, a zamieszkiwał akurat u matki jednej narzeczonej. Więc milicja pojechała i znalazła u Józefy K., matki Zofii: 1 duży kawałek mydła, 1 mały kawałek mydła, 1 kawałek mydła toaletowego, 2 pudełka pasty koloru brązowego, 1 majtki koloru różowego nr 5, 2 zawijki od cukierków.

Tak oto, różowe desusy i 2 papierki od cukierków przesądziły o życiu Władka Trawy. Aresztowany 8 sierpnia, skazany wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Poznaniu, na sesji wyjazdowej w Kościanie, 18 września, za przestępstwo z art. 4 § 1 Dekretu z dnia 13 czerwca 1946 roku o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa (... kto bez zezwolenia wyrabia, gromadzi lub przechowuje broń palną, amunicję, materiały lub przyrządy wybuchowe lub inne przedmioty mogące sprowadzić niebezpieczeństwo powszechne podlega karze...) na karę śmierci, czekał w areszcie na wykonanie wyroku. Może przysięgał sobie, że już do końca życia nic głupiego nie zrobi, że wszystko zmieni. Ale koniec życia nastąpił po 9 dniach i Władek nie zdążył zrobić ani nic głupiego, ani mądrego. 27 września do Kościana przyjechał Prokurator WPR z Poznania por. W. Lange oraz dowódca plutonu egzekucyjnego Młynarek Jan. Lekarz stwierdzający zgon i duchowny wznoszący modlitwy byli miejscowi. Razem z Władkiem Trawą rozstrzelany został członek jego grupy – Józek Kortus. Miał te same zarzuty. Wyrok śmierci wykonany został o godzinie 16.45. Gdzie ich rozstrzelano? Gdzie pochowano? Jedna osoba mówiła rodzicom Józka, że pojechali gdzieś ciężarówką. Inna, że słychać było starzał na podwórku Powiatowego UBP. Władek i Józek zniknęli. Odnajdą się dopiero w 2006 roku jako 77. i 149. osoba w tabeli „Zestawienie zbiorcze skazanych na karę śmierci przez WSR w Poznaniu, za czyny o charakterze politycznym” w wydawnictwie Instytutu Pamięci Narodowej. Ale może jednak ktoś opłakiwał Władka? Helena G. mogła mieć koszmarne sny po tym wszystkim. I może zawsze,

kiedy wkładała przed lustrem futrzany kołnierz, powtarzała w kółko: „dałaby mu tego lisa i nawet kożuch prawie nowy, gdybym wiedziała... gdybym wiedziała...”. No, chyba że mówiła dokładnie odwrotnie, głaszcząc liniejące futerko. A Janek Jodzis? Został rozstrzelany w mikołajki, 6 grudnia 1946 roku, trzy dni przed Stachem Cichoszewskim. Oto jego historia. Nowe Troki pod Wilnem. Mały cmentarz – kwatera wojenna stu sześciu żołnierzy zabitych w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Do 1939 roku siedziba 22. batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza. Kiedy Janek miał 14 lat, dowódcą samodzielnego Batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza „Troki” w Pułku KOP „Wilno” został major August Emil Fieldorf. A w osiemnaste urodziny Janka Nowe Troki były już w Białorusi Zachodniej, na prośbę Zgromadzenia Ludowego (obradującego pod hasłem „Śmierć białemu orłowi”) włączonej w skład Białoruskiej Sowieckiej Republiki Rad. Jeszcze 18 i 19 września 1939 roku trwała obrona Wilna przed sowiecką armią, a już 2 listopada „na własną prośbę” ziemie Kresów Wschodnich weszły w skład Kraju Rad. Nikt, kto przeżył tę pierwszą okupację sowiecką (1939–1941) nie uwierzy w ani jedno słowo o dobrodziejstwie życia w kraju wszystkich chłopów i robotników. Janek wstępuje do Armii Krajowej w roku 1944, w ramach operacji „Ostra Brama” bierze udział w wyzwalaniu Wilna. Wszystko zaczyna dziać się nie tak. W Teheranie ustalono, że granica nowej Polski będzie przebiegała na Bugu, a więc, zgodnie z ustaleniami Churchilla, Roosevelta i Stalina, żołnierze Armii Krajowej nie mogą witać nadchodzącej Armii Czerwonej w wyzwolonym przez siebie Wilnie czy Lwowie jako gospodarze. Tylko że chłopcy z Okręgu Wileńskiego

i Nowogródzkiego AK (wśród nich Janek Jodzis) nie mają o tym pojęcia. A dzięki cenzurze Anglików także cały świat nie dowiedział się o akcji „Burza”, wyzwalaniu Wilna, Lwowa i mniejszych miast. Walki o Wilno toczyły się od 7 do 13 lipca, najpierw prowadzone samodzielnie przez Armię Krajową, później wspólnie z Armią Czerwoną. Przez dwa dni Wilno było wolne. Wisiały polskie flagi, Polacy zaczęli obsadzać pierwsze stanowiska, urzędy. 12 lipca dowódca Okręgu Wileńskiego AK, podpułkownik Aleksander Krzyżanowski, pseudonim „Wilk”, rozpoczyna pertraktacje z Sowietami. Armia Krajowa miałaby walczyć dalej jako niezależne wojsko, ale we współpracy z Armią Czerwoną. Już po wyzwoleniu Wilna strona radziecka godzi się na propozycję, deklaruje dostarczenie uzbrojenia, wyżywienia i wszelkich niezbędnych utensyliów wojskowych. 17 lipca sowiecki oficer łącznikowy zaprasza ppłk. Krzyżanowskiego do Wilna, gdzie ma zostać podpisana ostateczna umowa o współpracy. Jeśli wyzwolenie Wilna przez AK miało być testem – jak wyglądać będzie dalsza ewentualna współpraca i wspólna walka z Armią Czerwoną – to trzeba przyznać, że strona sowiecka wykazała się żelazną konsekwencją. W czasie spotkania aresztują ppłk Krzyżanowskiego oraz dowódcę sztabu, mjr. Teodora Cetysa, a wieczorem resztę oficerów AK Okręgu Wileńskiego. (To samo zrobią we Lwowie, kiedy w nocy z 2 na 3 sierpnia aresztują tamtejszych oficerów AK, a 27 marca 1945 roku przybyłych do Pruszkowa delegata rządu i wicepremiera na kraj, oraz 15 innych przywódców podziemnych). Po aresztowaniu dowódcy i większości oficerów żołnierze wileńskiej AK mieli się, decyzją pozostałego na wolności ppłk. Izydora Blumskiego, przebijać w kierunku Warszawy.

Ale 19 lipca zgrupowanych żołnierzy otoczyło NKWD rozbroiło i aresztowało. Janek Jodzis był jednym z tych chłopaków, którzy zawsze lecą na pierwszą linię (w akcjach partyzanckich ranny był dziewięć razy), ale teraz nie wiedział – tak jak kilka tysięcy jego kolegów – co będzie dalej. Mógł tylko zastanawiać się, czy próbować ucieczki z Miednik, gdzie ich przetrzymywano, czy czekać co się wydarzy? 25 lipca przyjechał do prowizorycznego obozu major Soroka – przedstawiciel wojska Berlinga – i z ogniem w oczach, acz słabą polszczyzną namawiał akowców do wstąpienia do „prawdziwego wojska” i „wspólnej walki u boku zwycięskiej Armii Czerwonej”. Nie umiał jednak odpowiedzieć na żadne z pytań dotyczących przyszłości: co po wojnie; ani teraźniejszości: co stało się z dowódcą „Wilkiem” i oficerami i co będzie z nimi samymi – z żołnierzami? Jakoś przedstawiciel armii Berlinga nie zdobył zaufania chłopaków spod Wilna. Najpierw decyduje się koło 300 osób, na drugi dzień część z nich jednak rezygnuje z przejścia do Wojska Polskiego. 29 lipca zarządzono wymarsz pod Wilno, do stacji kolejowej Kiena, skąd pociągami towarowymi wyruszyli na wschód. 1 sierpnia wybucha w Warszawie powstanie, a transport, w którym jedzie Janek, mija Mińsk. Kiedy rano 5 sierpnia otwierają się drzwi wagonów, akowców z Okręgu Wileńskiego wita głośna muzyka. Orkiestra wojskowa gra krakowiaka i marsze. Nikt nie rozumie, co właściwie się dzieje. Aresztowani ustawieni zostają w kolumny i ze śpiewem na ustach mają maszerować przez miasto. Leżącą nad rzeką Oką Kaługę. Zostają zmobilizowani przez „Wojenkomat Miedniki” jako 361. zapasowy pułk piechoty Armii Czerwonej.

O tym, że w Warszawie trwa powstanie, dowiedzieli się w połowie sierpnia, na zajęciach polityczno-wychowawczych. Na „politzaniatach” oficerowie sowieccy wykładali o wyższości Kraju Rad nad kapitalistyczną Polską i dowodzili zbrodniczej działalności rządu londyńskiego, na przykładzie trwającego właśnie powstania warszawskiego, wywołując najpierw gwałtowne protesty, a później absolutną obojętność słuchaczy (nikt się nie odzywał, nie było pytań, bo nie miało to sensu. Trudno sobie wyobrazić bardziej spolaryzowaną salę wykładową w historii niż ta, w której odbywały się zajęcia mające uświadomić żołnierzom Armii Krajowej z Kresów Wschodnich wyższość Kraju Rad nad Polską). Żytniej i Woli bronili „chłopcy od Parasola”, a na poligonie pod Kaługą uczyli się okopywać, maszerować w szyku defiladowym z „rużiom na rukie”, biegać w maskach gazowych z atrapami karabinów i pchać bagnetem chłopcy z wileńskiego AK. Na komendy wydawane po rosyjsku odpowiadali po polsku, śpiewali legionowe i partyzanckie piosenki, a kiedy rozpoczęła się nauka przysięgi: „ja grażdanin Sowietskogo Sojuza”, sprawa się rypła. Ponieważ nikt nie złożył przysięgi, dalsze szkolenie przerwano. Skierowano ich do prac porządkowych, a później do wyrębu podmoskiewskich lasów. W czterech batalionach roboczych, od połowy września 1944 piłowali, cięli, znosili i ładowali na wagony drewno. Mróz, głód, pluskwy w ziemiankach. I ciągłe obietnice – że za kilka tygodni wrócą do domu. Naprawdę wrócą po 16 miesiącach, w połowie grudnia 1945 roku. W Kałudze chodzą w mundurach, później w watowanych spodniach i kufajkach. Na głowie furażerki. Na nich miały być gwiazdki. Ale jakoś ciągle nie było. Komendant batalionu, kapitan Sas, zarządził wycinanie gwiazdek z puszek po „swinnoj tuszonce”. Kiedy gwiazdki zostały przymocowane, kapitan zrobił przegląd. Nagle słońce strzeliło „kombata” świetlnym zajączkiem w twarz. Natychmiast kazał wystąpić „świecącemu” żołnierzowi. Ten na czapce miał wielką

gwiazdę, ze trzy razy większą od innych, a na niej jakiś napis. Kombat się wściekł i pyta: „Szto eto?”. Akowiec odpowiada: „Ubij swołocz Adolfa...”. Na denkach i wieczkach amerykańskich konserw były wytłoczone napisy – po rosyjsku i po angielsku. Akurat na tej gwieździe zmieścił się napis „USA”. W grudniu 1945 roku stało się jasne – nie wrócą do domu, do Wilna, zostaną deportowani za Bug, do Polski. Pobyt w głębi Rosji był dla Jana Jodzisa doświadczeniem granicznym. Nie da się już uwierzyć, że wszystko będzie dobrze, że z rodzicami, z bratem będą żyć spokojnie w Nowych Trokach. Przed wojną skończył 7 klas szkoły powszechnej i uczył się na rzeźnika. Mógł pracować u majstra albo sam. Mógł robić szynki, wędzić kiełbasy. Mógł poznać dziewczynę, która zostanie jego żoną. Mógł siedzieć na progu domu i patrzeć, jak wieczorem po upalnym dniu, młoda i energiczna, kąpie ich dzieciaki, czarne od kurzu i lepkie od cukierków, w drewnianej balii. Mógł robić to wszystko – ale w innym życiu. Chociaż... Janek był takim „pistoletem”, że może nie planował rodziny, tylko jakieś wyjazdy? Może szukałby swojego miejsca w świecie? To wszystko – w innym życiu, w tym jechał towarowym pociągiem przez nie wiadomo co (rok temu – jeszcze własną ojczyznę, teraz ZSRR) i nie ogarniał rzeczywistości. Wszyscy dostali angielskie płaszcze i koszule. Pierwsze od tylu miesięcy picie wódki, pierwszy megakac. I ciągłe rozmowy – co dalej... Jadą na zachód – do nowej Polski, mijają ich sunące na wschód wagony wyładowane jeńcami niemieckimi. Osiem miesięcy po zakończeniu wojny, półtora roku od zatrzymania, 11 stycznia 1946 przekraczają granicę w Terespolu. Janek dowiedział się, jeszcze w podmoskiewskich lasach, że rodzice z młodszym bratem wyjechali (myślał raczej – zostali wypędzeni) na

„Ziemie Odzyskane”. Osiedlili się, podobnie jak inni z Nowych Troków, w Górze Śląskiej. Miał do nich dojechać, być może myślał o wyjeździe za granicę? O przyłączeniu się do „wojska Andersa”? Może, mimo że wiedział, co to radzieckie szczęście, jednak wierzył, że wróci wolna Polska? Albo – był tak pozbawiony złudzeń, że nie chciał włączać się w nic, co wiązało się z „demokracją ludową”? Zgłosił się do oddziału Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Warszawie. Poznał Edka B(ielawskiego) i Władka S(iwickiego), też zza Buga. Od jednego takiego odkupił pistolet Parabellum z osiemnastoma nabojami. B(ielawski) namówił ich na wyjazd do Białegostoku. Tam „dokonał zamachu gwałtownego na wskazanym mu przez Edka milicjancie nieznanego nazwiska, wtargnąwszy do mieszkania milicjanta i po sterroryzowaniu zabrawszy mu jego broń służbową, płaszcz wojskowy i buty”. Już z bronią, butami i płaszczem wojskowym pojechali do rodziców Jana, do Góry Śląskiej. Ponieważ Władek nie miał żadnej rodziny, Jan poczuł się za niego odpowiedzialny. Zatrudniają się w cukrowni. W kwietniu Janek i Władek byli w Łodzi, tam pobrali zapomogę w PURze i poznali zdemobilizowanego żołnierza „Bolka”. Siedzą nad wódką i nie mają pomysłu, co dalej, 500 zł z PUR-u rozejdzie się w tydzień, dwa. „Bolek” wiele widział na froncie, poznał specyfikę bogacenia się żołnierzy, zaproponował, aby wykorzystać mundury wojskowe i rekwirować jako wojsko konie od chłopów, a później je sprzedawać. Jan i Władysław „w powiecie kutnowskim, podając się za żołnierzy Wojska Polskiego, którzy potrzebują do ważnych zadań konia, wyłudzili, wprowadzając 2 gospodarzy w błąd, od nich po jednym koniu”. Tylko że nikt od nich koni bez dokumentów odkupić nie chciał. Zostawiają je więc u przypadkowego gospodarza, ostrzegają, że po nie

wrócą i „podając się za funkcjonariuszy MO, wypożyczają sobie u różnych niemców 2 rowery, na których udali się do domu, do Góry Śląskiej”. W połowie maja wracają po konie. Jedzie z nimi, zresztą przypadkowo, dziewiętnastoletni brat Jana, Piotr. Miał jechać do kolegi, do Szczecina. Ale Janek i Władek przekonują go do wspólnej wyprawy. A później jest już trochę jak na filmie, wszystko dzieje się samo i przypadki układają się w serię. Koni nie ma, zabrała je milicja. Janek, Władek i Piotr jako milicjant, funkcjonariusz UB i żołnierz WP, za radą sołtysa, rekwirują „niemcom” rowery. Przed wyjazdem sołtys zaprasza ich na śniadanie. Kawa zbożowa, kawał chleba, ser odciskany. W czasie jego spożywania wszedł patrol milicyjny, a to sierżant M. O. i szeregowy M. O. Sierżant, widząc osobników w mundurach, zażądał od nich wylegitymowania, w odpowiedzi na co, oskarżony Jodzis Jan wyciągnął swój pistolet i pod groźbą użycia jego zażądał wydania przez obu milicjantów posiadanej przez nich broni palnej. Czwarty dzień Janek, Władek i Piotr jechali w stronę domu, gdy jednemu poszła opona w rowerze. Pod Lesznem, dokładniej – między Wyderowem a Nietążkowem. Mniej więcej w tym czasie na swój rower wsiadł Kazimierz Karwatka i pojechał po lekarza dla matki. Jadąc przez las, zauważył siedzących na rowie żołnierzy. Zastąpili mu drogę, mówiąc, że muszą pożyczyć rower. Że oddadzą, spisali nawet jego adres. Ale kiedy Kazimierz, już pieszo, wędrował w stronę domu, zaczął rozmyślać – że jakoś ci żołnierze dziwnie wyglądali. Niby w płaszczach i rogatywkach, ale buty jakieś niewojskowe, a jeden to zupełnie w cywilu. Zameldował więc na posterunku, że trzej wojskowi skradli mu rower. I właściwie od razu ich złapano. W Lesznie zatrzymało ich wojsko, odstawiło na posterunek milicji. Przy rewizji „odebrano tym osobnikom 3

pistolety i amunicję zapasową”. Wysłano ich dalej – do Powiatowej Komendy MO. Z adnotacją urzędową wykonaną pismem kaligraficznym, niespotykanym właściwie w dokumentach UBP i MO z tamtego okresu: „W ślad za przekazanymi trzema Akowcami przesyłam w/w meldunek do wiadomości i dalszego urzędowania”. Była to najszybsza forma stania się akowcem z dotychczas poznanych. Nie mając żadnych środków na życie i nie mogąc znaleźć zatrudnienia w swoim zawodzie, uplanowaliśmy z kolegami napady rabunkowe, przy których jednak nigdy nie używaliśmy broni. Wstyd mi dzisiaj, że bieda mnie nakłoniła do tak haniebnego postępowania. Ze skruchą ubolewam nad nieprawnym krokiem. Błagam jednak Obywatela Prezydenta o litość i przebaczenie mi. Proszę o zamianę kary śmierci na karę więzienia. Przyrzekam być wiernym i posłusznym członkiem społeczeństwa Polski Demokratycznej. Pragnę pracą rzetelną za swoje przekroczenia praw obowiązujących pokutować”, pisał Jan 16 października 1946 roku do Bolesława Bieruta. A Bierut odpisał 24 października: „nie skorzystam z prawa łaski”. Nie Janowi odpisywał, tylko wystawiającemu opinię prezesowi Najwyższego Sądu Wojskowego, płk. Aleksandrowi Michniewiczowi. Nawiasem mówiąc, Michniewicz był regularnym obywatelem sowieckim, który tylko występował w mundurze polskim, a w 1947 roku wrócił do ZSRR. Według Michniewicza „Jan dopuszczał się napadów na funkcjonarjuszy milicji z niepospolitym zuchwalstwem, [...] ilość i rodzaj dokonanych przez niego przestępstw wskazuje, iż jest on osobnikiem zdeprawowanym, nie rokującym poprawy, opinjuję, że na łaskę nie zasługuje”. Nielegalne posiadanie broni, napad na milicjanta i zabór broni, jeszcze

dwóch milicjantów i też zabór broni oraz „wyłudzone oszukańczo” 2 konie i 6 rowerów. No i przywództwo w grupie. Za rozbój z użyciem broni według Kodeksu Karnego z 1997, z artykułu 280 grozi kara pozbawienia wolności na czas nie krótszy niż 3 lata (maksymalnie 12). Za nielegalne posiadanie broni z art 263 § 2 podlega się karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8. Czyli w 2012 dostałby od trzech do dwunastu lat. Może nawet w zawieszeniu? Ale rozprawa Jana J., Władka S. i Piotra J. odbyła się 15 października 1946 roku i WSR skazał Jana z art 3 i 1 ust. 3 Dekretu z 16 października 1945 roku na karę śmierci, Władysława na karę łączną 10 lat więzienia, a Piotra na 6 lat. W uzasadnieniu wyroku przewodniczący i ławnicy sądu (major Zaborowski, kapral Kabala i szeregowy Dyjas) stwierdzają, że Władysław jest młody i wpływ na jego zachowanie miał brak opieki rodzicielskiej (Jan też jest młody, tylko rok starszy od Władka). Piotr – z jednej strony jest młody, ale z drugiej, jako były funkcjonariusz UB (musiał zdążyć zapisać się po marcu 1945 roku, bo dopiero wtedy skończył 18 lat) „wiedzieć był powinien dokładnie, że czyny, których się dopuścił on i brat oraz S. są czynami przestępnymi i powinien był ich od tego odprowadzić, a nie dokonywać je razem z nimi”. Przy wymiarze kary sąd wziął pod rozwagę [...] u Jana [...] bardzo duże napięcie złej woli i to, że był najbardziej czynny przy wszystkich dokonywanych poczynaniach. Sąd mimo [...] jego udziału w partyzantce w czasie okupacji i rzekomego ranienia wielokrotnego, uznał iż oskarżony wykazał tak dużo złej woli i był tak niebezpieczny dla porządku prawnego [...], że jedynie właściwa dla niego kara jest kara całkowitej eliminacji jego ze społeczeństwa, gdyż Sąd nie nabrał przy bezpośrednim z nim zetknięciu przekonania, że

oskarżony po odsiedzeniu pewnej ilości lat więzienia powróci na drogę uczciwego życia”. Dokładnie miesiąc po 25. urodzinach, 6 grudnia 1946 roku o godzinie 15.00 wszystko przestanie mieć dla Jana znaczenie. Czy jechali pod Kórnik? Czy tylko odprowadzili go na podwórko aresztu? Chorąży Kaluba Jan w roli prokuratora, dr Lucjan Soboń, ksiądz Lewandowski i Młynarek Jan, który albo mówił: „Cel! Pal!”, albo strzelał w głowę Janka. I jeśli byli, to co najmniej trzej żołnierze plutonu egzekucyjnego. W zestawieniu zbiorczym skazanych na karę śmierci Jan Jodzis ma liczbę porządkową 65. (Piotra i Władka obejmie w marcu 1947 amnestia). Historię Stanisława Janickiego można zacząć opowiadać w dowolny sposób. Od środka, od początku albo od końca. Zawsze jest inna, ale zawsze źle się kończy. Bo tak się składa, że wersji życia Stanisława jest kilka. Na przykład data urodzenia: Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Kaliszu zwraca się do tamtejszej Kom. MO w sprawie podania faktów co do Stanisława s. Romana urodzonego 21-26 IV 1945-6-7 r. Na przykład miejsce zamieszkania: „Dobra, gmina Dobra, pow. Turek”, „Rzeszów pow. Rzeszów”. Na przykład zajęcie: „Stolarz”, „szofer”, „żołnierz”, „milicjant”.

I to, co robił po zakończeniu wojny: Zaraz po aresztowaniu, 5 stycznia zeznał, że w czerwcu 1945 zgłosił się do RKU, został przyjęty do wojska w Warszawie, skończył kurs szoferski. Już jako szofer został skierowany do 5. pułku specjalnego w Rzeszowie, gdzie był do 1 stycznia 1946 roku. W maju mówił: z chwilą ucieczki Niemców z Polski wstąpiłem do służby Milicyjnej w Turku i pełniłem służbę na Posterunku Dobra od miesiąca stycznia 1945 do miesiąca kwietnia tego roku. W kwietniu [...] zostałem wysłany do Poznania [...], następnie skierowano mnie do służby w miejscowości Międzychód. [...] Z powodu nadliczbowej siły funkcjonariuszy MO wraz z innymi dostałem przydział do Pow. Kom. MO Ostrów Wielkopolski. Są jeszcze wersje pośrednie oraz te z listów, zaświadczeń i opinii wystawianych przez sołtysa i mieszkańców gminy Dobra, komendanta posterunku MO, prezesa powiatowego Komitetu Robotniczego PPS w Turku, zupełnie oderwana od rzeczywistości wersja księdza Lewandowskiego (Jan był według niego milicjantem z Fabianowa, który dla swej kochanki zabił bogatego rzeźnika), a na zakończenie – wersja z listu matki Stanisława. Być może to po prostu nie ma znaczenia? Każdy miał własny obraz, własną wersję życia chłopaka z małej wsi pod Turkiem, i ani to, czy był szoferem, stolarzem, milicjantem, żołnierzem czy akowcem, ani to, czy miał 18 czy 21 lat, nie uchroniło go przed jedną pewną, niezmienną oraz udokumentowaną i potwierdzoną pieczęcią i podpisami prokuratora, lekarza i dowódcy plutonu egzekucyjnego datą. „Dnia 22 listopada 1946 o godz. 15.15 lekarz stwierdził zgon rozstrzelanego”. Może ta jedna śmierć nie da się opowiedzieć, bo Stanisław nie chciał albo nie umiał sam określić – co było prawdą, co z tego, co robił, było istotne?

I ważniejsze, mówiące o latach 40. i 50. w Polsce najdobitniej, jest to, co napisała 11 lat po tym, gdy jej syn przestał żyć, matka Stanisława, Helena? 22 stycznia 1957 roku. Prośba. Syn mój Stanisław Janicki urodzony w roku 1927 za przynależność do organizacji AK został w roku 1945 zatrzymany przez Władze Bezpieczeństwa i oddany pod Sąd i jak mi ludzie donieśli, w tymże roku 1945 miała odbyć się sprawa, gdzie wyrokiem Okręgowego Sądu Wojskowego mój syn Stanisław Janicki miał otrzymać wyrok śmierci. Wobec tego, że do tej pory nie otrzymałam żadnej wiadomości o wykonanym wyroku śmierci na synie, przeto zapytuje się czy takowy wyrok został wykonany i kiedy. Prosiłabym uprzejmie o szybką odpowiedź. Na prośbie, zgodnie z prawdą (przynajmniej z jedną z jej wersji) ktoś dopisał w lutym: „Stwierdzam, że Janicki Stanisław ur. 1927 nie jest notowany w rejestrach W.S.O. III w Poznaniu w latach 1945–1946”. I pod spodem 23 kwietnia: „Stwierdzam, że Stanisław Janicki s. Romana ur. 24 IV 1925 r skazany został wyrokiem b. WSR w Poznaniu wyrokiem z 7 X 1946 na karę śmierci. Wyrok wykonano 22 XI 1946”. 25 kwietnia dwie inne osoby zatwierdziły podpisami tę informację i tego samego dnia do „Obywatelki Heleny Janickiej”, matki Stanisława wysłano pismo: „Na pismo Obywatelki z dnia 22 stycznia 1957 r. Sąd Wojewódzki Wydział IV Karny zawiadamia, iż Stanisław Janicki s. Romana ur. 24 kwietnia 1925 skazany został [...] wyrok wykonano...”. W grudniu 1945 Stanisław Janicki zachorował. To mogło być przeziębienie, może zatoki? Bolało go gardło i głowa, czuł się fatalnie. Dostał zwolnienie z Powiatowej Komendy MO w Ostrowie Wielkopolskim

i pojechał do domu, do Dobrej. Zwolnienie miał na 5 dni. Ale minął tydzień i drugi, a Stanisław nadal nie wybierał się do Ostrowa. Zdezerterował z milicji w pełnym umundurowaniu i z pistoletem kaliber 9 mm. Jak zeznał, „pistolet ten został mnie zabrany około 15 grudnia we wsi Potworów na zabawie. Odebrano mnie go siłą”. Wstąpił do milicji zaraz po tym, gdy 20 stycznia 1945 roku Armia Czerwona wyzwoliła Dobrą. Był posterunkowym w rodzinnej wsi, później przenoszono go z jednej do drugiej miejscowości, na jesień trafił do Ostrowa. W grudniu, w domu zdecydował, że do milicji już nie wróci. W sylwestra pojechał na zabawę do Kowali Pańskich. Został zaproszony przez komendanta posterunku MO z Kowali Józefa Czuprańskiego. Miała być duża impreza, tańce i wódka. Na miejscu okazało się, że zamiast zapowiedzianego tłumu gości jest tylko Stanisław, Józef i jeszcze jeden milicjant. Ale owszem – pili. W podaniu o przyjęcie do milicji podał datę urodzenia 26 czerwca 1926. Nie mógł napisać prawdy – że urodził się 25 kwietnia 1927 roku, bo wtedy jako niepełnoletni – nie zostałby przyjęty do pracy. Ale naprawdę Staszek był nastolatkiem. I kiedy pił jak równy z równym z Józefem Cz. na komendzie w Kowalach, mógł dość szybko stracić kontakt z rzeczywistością. Nad ranem na komendę przyszli „chłopcy od kapitana Groźnego”. Czy Józef Cz. opowiadał, jaki program ma grupa Groźnego? Pokazywał ulotki? („Armia Krajowa wydała bezwzględną walkę bezbożno-żydowskiej robocie [...]. Względem przekupionych sługusów żydowskokomunistycznego Rządu Tymczasowego stosować będziemy jak najsurowsze represje, nie cofając się nawet przed karą śmierci”).W grudniu 1945 Groźny i jego oddział zastrzelił w Warcie dwóch Polaków narodowości żydowskiej: Mosze Szajniaka i Meira Lauba Rozenwalda (na ich macewie napisano: prawie cudem przeżyli koszmar i piekło drugiej wojny światowej; wrócili do Warty; chcieli żyć i pracować;

zastrzelono ich na ulicy dnia 13 grudnia 1945 roku). „Teraz już dobrze, że oni przyszli, będziemy mogli pójść z nimi do Partyzantki gdyż są to sławni Partyzanci i my będziemy się czuli u nich dobrze”, miał powiedzieć Józef Cz. do Staszka, „a zarazem dodał mnie, że o ile nie zgodzę się pójść z nimi, to mnie wystrzeli w łeb”. I od tego momentu, co Stanisław Janicki potrafił nawet zwerbalizować, „nie widząc innej rady, udałem się z nimi, i stałem już poza wszystkim, gdyż zostałem partyzantem”. Oddział liczył 10 osób, dowódcą był „Orzeł”. Z komendy MO pojechali furami do Czachulca, tam rozstali się z Józefem, a Stanisław wraz z kilkoma osobami poszedł do Prażuch, gdzie u gospodarzy kwaterowali. 4 stycznia około godziny 11.00 do Prażuch przyjechała grupa funkcjonariuszy z UBP z Kalisza. Wszystko wskazuje na to, że nie wiedzieli, że w Prażuchach stacjonuje oddział partyzantów. Dwóch funkcjonariuszy zeznawało, że byli „przypadkowo we wsi Prażuchy” i „po przyjeździe do wsi Prażuchy zostawiliśmy auto i udaliśmy się pieszo w kierunku Przespolew – Poroże”, gdzie według agenta mieli być partyzanci. Kiedy rozproszona grupa ubeków w mundurach WP idzie przez wieś, chłopcy wpadają w panikę i zaczynają uciekać. Wybiegają z domów i biegną w stronę lasu. Zaczyna się strzelanina. Jest jasny dzień, śnieg – wszystko widoczne jak na rysunku poglądowym. Staszek biegnie z dwoma, reszta ucieka w innych kierunkach. Prawe skrzydło powiadomiło całość grupy idącej w tyrarjerce na tejże linii, iż w kierunku przeciwnym uciekają osobnicy nieznani z bronią w ręku (w odległości około 1 tys. metrów), następnie lewe skrzydło z całością grupy ruszyło do przodu, a w czasie tym prawe skrzydło wzięło skierowało w uciekających ogień, równocześnie posuwając się w szybkim tempie do przodu.

Jedna i druga strona jest w panice, Stanisław wskakuje do rowu wraz z kolegą Urbańczykiem, strzela z automatu – trzy serie. Teraz już wszyscy leżą na polu, nikt nie chce się podnieść pierwszy. Przyklejeni do ziemi, czekają, co dalej („przygotowałem sobie pozycję obrony, padając, uczynili to też pozostali funkcjonarjusze UB”). Pozostali członkowie oddziału uciekli, został tylko leżący pod gołymi krzakami nad strumykiem Staszek z zaciętym karabinem i jego równie przerażony, tyle że niestrzelający, nowo poznany kolega z partyzantki. Powoli podnoszą się z rękoma w górze. Ubecy biegną do nich. Stanisław mówi: „ja myślałem, że to sowieci, ale wy jesteście Polacy i gdybym chciał to na pewno bym którego z was zabił, ale ja nie chciałem”. Stanisław przewieziony zostaje do PUBP w Kaliszu. W czasie rewizji osobistej funkcjonariusz Głowinkowski, 5 stycznia o godzinie 17, zakwestionował u podejrzanego Janickiego następujące przedmioty: rękawiczki, grzebień, ołówek, które odebrał celem dołączenia do akt. Pytają go: „gdzie i na jakie składy robiliście napady”, „gdzie i na jakich wioskach najwięcej napadaliście”, „z ilu członków składała się wasza banda”. Stanisław mówi, co wie, ale wie mniej niż przesłuchujący go Pawłowski Mieczysław, oficer śledczy PUBP w Kaliszu. I teraz, w czasie kolejnych przesłuchań Stanisław zaczął opowiadać: że jest żołnierzem, że jest na przepustce, że zdezerterował, że pojechał do kolegi z oddziału, ale go nie było, że urodził się w 1925 roku, w 1926, że w Rzeszowie, w Dobrej, że jest szoferem, stolarzem... Najpierw sprawa toczy się przed sądem w Kaliszu, później, kiedy z jednostek wskazanych przez Stanisława wpłyną meldunki z informacjami, że nigdy nie był żołnierzem WP – trafia do WSR Poznań. Do Sądu piszą: mieszkańcy Dobrej („nadmieniamy, że jest osobiście znany i wychodzi z dobrej rodziny, jest spokojnym chłopcem. Ojciec jego

był i jest szczerym demokratą [...] Zwracamy się z uprzejmą prośbą [...] o zwolnienie go od winy i kary jako młodocianego chłopca, który mógł coś nawet zrobić, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni. [...] za co śmiało ręczymy podpisami (tu 11 podpisów); 19 osób podpisanych imieniem i nazwiskiem pod oświadczeniem („stwierdzamy [...] że SJ był dobrym obywatelem polskim. [...] Nie należał do żadnej organizacji politycznej, należał tylko do Klubu Sportowego w mieście Dobrej”); komendant posterunku („obowiązki swoje pełnił bardzo gorliwie, rozkazy wypełniał ściśle, zapatrywań był czysto demokratycznych, a w czasie okupacji był charakteru nieskazitelnego”); sołtys gromady Ostrówek gminy Dobra („bardzo dobrze się sprawował i nie był za żadne przestępstwa karany i nie był państwu przeciwny i popierał sprawy rządowe, a co do żadnej broni to nie był ob. Janicki nikomu szkodny i do dziś był bardzo człowiekiem szlachetnym”), oraz prezes Powiatowego Komitetu Robotniczego PPS w Turku („jako młody chłopiec sprawował się dzielnie, a uczynił to, czując się demokratą po linii swego ojca, a jako młody i nieletni mógł zbłądzić, nie mając odpowiedniego otoczenia, w Milicji Obywatelskiej”). Stanisław był prawie rok milicjantem. Wiedział, jak przebiega śledztwo, jakie są techniczne możliwości weryfikowania informacji. Może wpadł na pomysł, że złapany z bronią w ręku (z której zresztą „wypuścił 3 serie po sześć strzałów”), jako dezerter z milicji jest na prostej drodze do kary śmierci i ratować się może tylko, składając coraz nowe zeznania, których sprawdzenie wymaga czasu? Udało mu się przeżyć od zatrzymania prawie rok. Wyrok zapada 7 października 1946 roku. Skazany na karę śmierci z art. 86 § 2 KKWP, 118 § 2 KKWP, oraz art. 1 pkt 1 i 3 z Dekretu z 16 listopada 1945 roku. Może gdyby miał adwokata, ten zwróciłby uwagę, że o ile Stanisław „usiłował przemocą usunąć organa” (art. 86), to przecież nie był żołnierzem, który opuścił swą jednostkę lub stanowisko służbowe (art. 118), bo przecież żołnierzem nie był w ogóle!

W śledztwie, pytany o tamto kłamstwo powiedział: „ja to powiedziałem, nie przeczę temu, lecz było to tylko fikcją, a przyszło mnie na myśl dlatego, że kolega mój, który był swego czasu na urlopie pochodził z tego pułku”. Jego list, prośbę do Obywatela Prezydenta Krajowej Rady Narodowej pisze ta sama ręka, która pisała prośbę Jana Jodzisa. A pułkownik Michniewicz wykazał w swej opinii, że Janicki Stanisław, jako milicjant „działając z pełnym rozeznaniem bezprawności swoich czynów przestępnych, wykazał duże napięcie złej woli [...] na łaskę nie zasługuje”. 9 listopada Bierut nie skorzystał więc z prawa łaski. W magazynach Muzeum Lubelskiego przechowywane są różne przedmioty należące do Bolesława Bieruta. Podkładka na biurko. Podwiązki. Siatka na włosy. Rozdeptane brązowe papcie wyglądające trochę jak baletki. Jeśli w listopadzie było mokro i w drodze do pracy przemokły mu buty (musiał przejść choć kilka metrów, przecież nie przenosili go na plecach przez kałuże!), to czy zdejmował je i wkładał skórzane baletki? I czy w tych baletkach siedział za biurkiem i... Od 22 listopada 1946 do 25 kwietnia 1957 roku minie 11 lat. Dwanaście razy będzie Boże Narodzenie, zacznie i skończy się lato, w czasie którego nigdy nie będzie z żadną kobietą na żadnym sianie, jedenaście razy przeminą urodziny Stanisława, na których nikt nie będzie wznosił toastu po odśpiewanym przez rodzinę Sto lat. Przez jedenaście lat matka Stanisława będzie wierzyć, że może gdzieś jest? Że wróci? W „zestawieniu zbiorczym skazanych...” Stanisław ma liczbę porządkową 58. Pod koniec sierpnia jest już po żniwach. Zboże sprzątnięte, w stodołach huczą młockarnie i cepy, na podwórkach unosi się kurz. Pod wieczór

zaczynają pachnieć nocne kwiaty, kobiety rozpalają pod kuchniami, czuć słodkawy zapach palonych szyszek i gałęzi, krowy, obżarte jak beczki, powoli wracają z łąk. Jeśli ma się 19 hektarów do obrobienia i 5 dzieci w domu, to nie ma czasu na wdychanie zapachów maciejki i rezedy. Jest praca, praca, praca. Z tych opowiadanych, historia Władysława Rachela jest najmniej symetryczna. Jest najstarszy, do dnia wyroku przeżył 37 lat, ale czas, który minie od aresztowania do egzekucji, będzie najkrótszy – jeden miesiąc i jeden dzień. Nie wyrabiał, nie gromadził i nie przechowywał broni, nie usiłował przemocą usunąć organów władzy, ani zmienić ustroju Państwa, nie targnął się na życie lub zdrowie osoby będącej przedstawicielem Państwa Polskiego lub Państw albo Armii Sprzymierzonych. Władysław Rachel, sołtys gromady Sucharzewo, członek PSL, w lipcu 1946 roku skazany został na podstawie art. 16 § 1 Dekretu z dnia 13 czerwca 1946 roku: Kto z wiedzą, że związek gromadzi środki walki orężnej, bierze w nim udział albo udziela pomocy takiemu związkowi lub powtarzającej się pomocy jego członkom, podlega karze więzienia na czas nie krótszy od lat 10 lub dożywotnio albo karze śmierci. Gdyby skazano go na 10 lat, wyszedłby z więzienia w 1956, jego najmłodsze dziecko miałoby dziesięć i pół roku. Albo, dzięki amnestii, wyszedłby wcześniej. Mieli właśnie młócić, kiedy w środę, 24 sierpnia referent Urzędu Bezpieczeństwa z Mogilna Majewski, „na podstawie materiałów ściśle operatywnych” aresztował obywatela Rachel Władysława „z powodu że utrzymywał kontakt z bandą i nocował bandytów AK”. Materiały ściśle operatywne oznaczają, że sekcja PUBP w Mogilnie miała dość dobrze

rozbudowaną sieć agenturalną. Ale nie wiadomo, czy informacji na temat Władysława udzielił ktoś ze wsi, czy ze strony AK. W czasie przesłuchania Władysław powie, że w lipcu 10 oraz 12 sierpnia, w czasie procesu poprawi, że tylko w lipcu, po piętnastym, przyszli do jego domu „bracia Honzliki z Parlina, Miazia z Lulkowa i Gwiazda Kuba również z Lulkowa”. „Bracia Honzliki” to Bogdan i Zdzisław Hądzlikowie. Bogdan miał pseudonim „Madaj”, Zdzisław – „Jaguar”. W czasie wojny Bogdan był dowódcą działającego w ramach Samodzielnego Obwodu AK Mogilno oddziału partyzanckiego „Madaja”. W październiku 1945 roku poakowski oddział ujawnił się, a w marcu 1946 wznowił działalność. Pierwszy raz przyszli w nocy, było pod dwudziestą trzecią, pukanie do drzwi, „kto tam”? „Gwiazda Kuba”, zna go, można powiedzieć, że to sąsiad. Z Szydłowa, gdzie się urodził i mieszkał, było do Lulkowa z 15 kilometrów, a później jak przed wojną dzierżawił od Niemca gospodarstwo w Sucharzewie, też się widywali. Więc go wpuścił do domu. Gwiazda w mundurze wojskowym, na ramieniu automat, „u pasa miał zawieszone dwa granaty i w pochwie przy pasie miał pistolet”. Wyglądał, jakby wojna się nie skończyła ponad rok temu. Powiedział, żeby go z trzema jeszcze innymi kolegami przechować do następnego wieczoru. To się zgodził, tylko prosi, „żeby w obrębie domu i wioski nie robili żadnego wypadu, co oni przyrzekli”. Wszystko po cichu, bo za ścianą śpią dzieciaki i żona. Władysław nalewa mleka do kubków. Wszystko tu jest po Niemcu, Willim Zimke. Kubki białe w różyczki, talerze i meble. Nakroił chleba, niech jedzą i kładą się spać, byle bez hałasu. Byli u niego w pokoju, jeden na leżance, reszta na podłodze. Na podłodze położyli też pancerfausta, co go jeden przyniósł. Tu dzieciaki, a tu cała artyleria...

Jak się kładli spać to powiedzieli żebym ich czasem nie meldował, bo oni się nawet z Milicji dowiedzą. Władysław milicji i tak nie ufał, jak odwoził akuszerkę (najmłodszy dzieciak urodził się w maju), to widział, że milicja do wsi jedzie, a na drugi dzień rano okazało się, że u sąsiada ktoś w nocy świnię ukradł. Więc jak tu mieć zaufanie do takich? Zanim zasną, jeszcze trochę gadają, Rachel pyta, kim są, mówili, „że oni są AK-owcy walczą o Polskę prawdziwą, demokratyczną i żeby Polska była dla Polaków nie dla Żydów, [...] Żyd to będzie zawsze wrogiem Polaków”. Zasypiają, rano siedzą w domu, mają się nie kręcić po gospodarstwie, a wieczorem odchodzą w stronę Parlina. Stamtąd są bracia Hądzlikowie, to blisko, przejdzie się w jakieś 30 minut. Dlaczego przyszli właśnie do niego? Chodzili na pewno też do innych. On tu gospodarzył przed wojną, dzierżawił od Niemca gospodarkę, w czasie okupacji najpierw pracował w niemieckim gospodarstwie, a później, w 1943 roku wywieźli go do Rzeszy. Wrócił w styczniu 1945. Więc co się działo w czasie wojny, to wiedział, tylko od ludzi. Dzieci go ledwo pamiętały. Dopiero teraz miał zacząć żyć normalnie, urodziło się piąte dziecko, dostał przez Urząd Ziemski gospodarkę po Niemcu, prawie 20 hektarów i zabudowania. Zapisał się w kwietniu do PSL, wybrali go chłopy na sołtysa gromady. Miał roboty tyle, i u siebie, i przy papierach. Był uczciwy, na niczyje nie patrzył, ale nikomu nie odmówił. Czemu do niego przyszli? Musieli wiedzieć, że ich nie wyda. Może powiedzieli nawet, że do Parlina blisko, więc jakby komuś doniósł, to już tam się znajdą tacy, co go nauczą, jak się płaci za zdradę (adwokat będzie próbował i tego argumentu użyć, kiedy przyjdzie do ratowania go przed śmiercią). Drugi raz przyszli jakiś tydzień, półtora później, już tylko we trzech, ale za to przynieśli radio. „Radio to było całe z czarnej blachy, było mniej

więcej 40 cm wysokie i 30 cm szerokie [...] odpowiedzieli, że to jest radio nadawcze i odbiorcze [...], i że chcą nadawać za granicę”. Można by się zapytać – gdzie za granicę i w jakim języku. I co chcieli nadawać. Ale nie pytano o to W.R. w czasie śledztwa, widać było to oczywiste (zapewne do Londynu i po polsku, bo do swoich przecież). Nie mieli akumulatora, ten, który był w normalnym radiu Władysława, nie pasował, więc po trzech godzinach gmerania, kręcenia i pukania w blachę pokładli się spać. Poszli na drugi dzień, a radio zostało na strychu u Władysława. Przyjechał po nie dzień później sam Gwiazda, zabrał radio na motocykl i odjechał w stronę Dąbrowy. To wszystko. Aż 24 sierpnia referent Majewski aresztuje Władysława, a za miesiąc i jeden dzień Władysław zniknie, tak jak inni. W czasie przesłuchania przyznaje się do wszystkiego, mówi: „byłem lekkomyślny i nie meldowałem, za co teraz muszę ponieść karę”. Wiedział, że sytuacja nie jest wesoła, miał odprawę sołtysów po wyborach, wiedział, że demokracja szczególnie cięta jest na „chłopców z lasu”, „Akowców” i „zbrojne bandy”, że może pójść siedzieć, a przecież dzieci, i zaraz kopanie ziemniaków, buraki, jak żona sobie sama poradzi w polu. Ksiądz Lewandowski pisał, że Władysław Rachel do końca nie mógł zrozumieć – za co został skazany. Ja do dziś, chociaż minęło już prawie 70 lat, nie rozumiem. Na podstawie protokołów przesłuchań z Mogilna, prokurator WPR w Poznaniu, porucznik Wacław Lange, pisze 11 września akt oskarżenia. 14 września Władysław zostaje przewieziony z więzienia z Trzemeszna na rozprawę do WSR w Poznaniu. Rozprawa jest jawna, rozpoczyna się teoretycznie o godzinie 11, według „dowodu odczytania aktu oskarżenia”,

chociaż na protokole rozprawy wypisane jest ręcznie „o godz. 14 przewodniczący zarządza wywołanie sprawy cywila Rachela Władysława syna Jana”. Byłoby lepiej, gdyby rozpoczęła się o 11. Wtedy rozprawa, która zadecydowała o śmierci Władysława i życiu jego żony i piątki dzieci, trwałaby cztery godziny i dziesięć minut. Jeśli jednak zaczęła się o 14, wtedy na przedstawienie aktu oskarżenia, wysłuchanie Władysława i stron, naradę składu sędziowskiego, ogłoszenie wyroku, wyjaśnienie oskarżonemu jego treści, pouczenie go, że przysługuje mu prawo, w terminie trzydniowym, zwrócenia się do Prezydenta Krajowej Rady Narodowej z prośbą o prawo łaski zostałaby tylko godzina i dziesięć minut. „Przewodniczący o godz. 15.10 ogłasza, że rozprawa sądowa została zakończona”. Więc może „asesor WSR, chorąży Kardasz Bolesław – jako protokolant”, pomylił się i wpisał w miejsce godziny rozpoczęcia sprawy – datę dzienną? Władysław zostaje doprowadzony do więzienia karno-śledczego. Sąd (w osobach ppłk. dr. Wł. Garnowskiego – przewodniczącego, por. Edwarda Jęczmyka – asesora i kpr. podch. Józefa Kruka – ławnika) pisze uzasadnienie wyroku: udzielał powtarzającej się pomocy [...] członkom tej bandy [...] udzielając noclegów, wyżywienia i przechowując aparat radiowy nadawczo-odbiorczy, oraz wypożyczając [...] swego akumulatora celem umożliwienia im nadania wiadomości za granicę. O powyższych faktach oskarżony nie doniósł żadnej władzy, co dowodzi że świadomie udzielał powtarzającej się pomocy członkom bandy gromadzącej środki walki orężnej do obalenia przemocą ustroju Demokratycznego Państwa Polskiego.

I dodaje od siebie: Przy wymiarze kary uwzględniono przyznanie się oskarżonego i to, że oskarżony dopuścił się czynu przestępczego, będąc sołtysem, a więc osobą urzędową, obowiązaną do czuwania nad bezpieczeństwem i porządkiem w gromadzie. Fakt powyższy świadczy wybitnie o wrogim ustosunkowaniu się oskarżonego do obecnego ustroju demokratycznego [...]. Oskarżony jako jednostka w wysokim stopniu aspołeczna musi być więc defintywnie ze społeczeństwa usunięty i dlatego wymierzono mu najsurowszą karę przewidzianą za tego rodzaju czyn [...] Podpisy. Wyrok dotyczył nie tylko kary śmierci. Także pozbawienia praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze oraz przepadku całego mienia skazanego na rzecz Skarbu Państwa. Żona i dzieci Władysława mają 14 dni na opuszczenie domu i gospodarstwa. O godzinie 20.20 do szefa Departamentu Służby Sprawiedliwości przy Ministerstwie Obrony Narodowej nadany zostaje telefonogram z „krótkim opisem czynu”, wyrokiem i opinią składu sądzącego wyrażoną jednym zdaniem: „Skazany na łaskę nie zasługuje”. 16 września do WSR dociera wniosek adwokata Władysława, Roberta Bilskiego „o przychylne zaopiniowanie kwestii ułaskawienia oskarżonego”. Powołuje się na to, że Władysław działał pod presją, że był w sytuacji przymusowej, że sam do żadnej organizacji zbrojnej nie należał. „Akowcami” byli jego sąsiedzi, co przemawia na korzyść oskarżonego, ponieważ „w razie wydania bandy narażał się na zemstę nie tylko bandyty samego, ale także jego ojca i braci”. 20 września do Bieruta pisze żona Władysława – Helena. Jest takie zdjęcie Bolesława Bieruta. Trzyma na rękach maleńką

sarenkę, najwyżej trzydniową. Zdjęcie zrobiono w czerwcu 1947 roku, w ramach ocieplania wizerunku prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej. Koźlęta rodzą się bez zapachu. To dzięki temu są bezpieczne, zanim nauczą się uciekać. Nie może wywęszyć ich żaden drapieżnik. Przez dotyk naznacza się je piętnem, które będzie jak drogowskaz dla lisa, wilka, psa. Uśmiechnięty Bierut trzyma delikatnie sarenkę, która ma oczy jak kasztany. Ale to nie sarenka ani Bierut są bohaterami tego zdjęcia. To, jak powstało zdjęcie, można zobaczyć w Polskiej Kronice Filmowej nr 29/47. Bolesław Bierut przechadza się po ogrodzie belwederskim. (Łazienki Królewskie i ogród belwederski są wtedy prywatnym wybiegiem B.B., obywatele Warszawy mogą zażywać rekreacji po drugiej stronie płotu), niesie w rękach gałęzie klonu. Jeleń przechodzi przez staw. Prezydent idzie alejką. Bierut trzyma na rękach koźlaka, a koło niego kręci się sarna. Każdy, nie tylko behawiorysta, zoopsychoterapeuta czy doświadczony hodowca, każdy, kto widział kiedyś relację między samicą a jej młodym, wie, że taka sytuacja – utraty kontroli nad potomstwem – wywołuje panikę. Nawet wróblice potrafią odciągać większe ptaki od gniazda, kotka rzuci się na psa, krowa zastawi ciałem dostęp do cielaka. Stoi więc Bierut z koźlakiem na rękach, a wkoło kręci się spanikowana sarna. Zwracam się [...] jako żona i matka pięciorga dzieci od 4 miesięcy do 12 lat (dwóch synów) do Obywatela Prezydenta jako ojca naszego o ułaskawienie męża i ojca naszego. Obywatelu prezydencie pokażcie nam swoje serce ojcowskie, za co my jak dzieci twoje przysięgamy ci wierność i wdzięczność za to, że oddałeś nam ojca

z powrotem, który na pewno Cię nie zawiedzie i wierności Tobie Obywatelu Prezydencie dochowa. Bolesław Bierut jest zapalonym myśliwym, trudno wymagać, żeby wzruszał się piszczącą sarną i jej przerażonym młodym. Sarna ma miękki pysk, więc trąca go delikatnie, a koźlak z cętkami na futrze nie waży więcej niż 2 kilogramy. Koniec ujęcia. List Heleny, żony Władysława wpłynął do WSR 23 września. 24 września o godzinie 17.00 z Warszawy przychodzi telefonogram: „Zawiadamiam, że Prezydent KRN nie skorzystał z prawa łaski”, „wyrok podlega wykonaniu”. Tego samego dnia ppłk Garnowski przesyła do WPR trzy kopie telefonogramu „do wiadomości i natychmiastowego wykonania”. 26 września, o godzinie 19.10 w obecności prokuratora Lange, księdza Lewandowskiego i niewyraźnie podpisanego lekarza rozstrzelany został cywil Rachel Władysław. Dowódcą plutonu był Młynarek. Bierut pewnie nie czytał listu Heleny, raczej w ogóle nie wiedział o stanie rodzinnym Władysława R., sołtysa spod Mogilna. Jak zawsze w przypadku urzędników państwowych, byłych milicjantów, funkcjonariuszy UB, żołnierzy KBW i WP wyrok zapadał szybko i był najwyższy z możliwych. Patrzcie, oto jak karzemy takich, którzy zwątpili. Nie mamy litości dla „swoich”, więc nie oczekujcie jej dla „waszych”. Synek Bieruta ma w dniu nieskorzystania z prawa łaski wobec Władysława dwa lata i osiem miesięcy, a córeczka Młynarka trzy dni przed egzekucją skończyła pół roku. Nie wiedział, nie miał skąd, że skazany Rachel Władysław zostawia piątkę dzieci. Bracia Hądzlikowie wpadną w październiku tego samego, 1946 roku.

Zostaną skazani na karę śmierci, ale obejmie ich amnestia, wyjdą w latach pięćdziesiątych. Obaj dożyją lat dziewięćdziesiątych. Liczba porządkowa Władysława, w wiadomym zestawieniu, 120. Innych śmierci jest jeszcze kilka. Każdy człowiek zabity z wyroku WSR ma swoją historię. Swoją osobną, własną, przeżytą. Czy któryś z nich obchodzi 1 marca, w zaświatach, Święto Żołnierzy Wyklętych? Nawet jeśli nie byli żołnierzami, to na pewno, na sto procent nie są i nie byli wyklęci. Są zapomniani i traktowani przedmiotowo, raz potrzebni do udowodnienia tezy, że byli bandytami, raz że bohaterami, ale nie są wyklęci. Każdego z nich miał zabić pod Gądkami Młynarek. Ostatnio w artykule, który ukazał się przy okazji akcji poszukiwania grobów ofiar terroru komunistycznego prowadzonych prze IPN jesienią 2012, napisano o nim „kapitan”. I to na pierwszej stronie w lokalnym dodatku do ogólnopolskiej gazety. Doczekał się upragnionego awansu. I jeszcze: Leśnicy odnaleźli miejsce, gdzie według ks. Hieronima Lewandowskiego pochowany jest m.in. zastrzelony w 1946 roku więzień polityczny. Zamierzają upamiętnić ofiary stalinowskich sądów zabijane w lasach w rejonie Gądek. Pomoc w tym zadeklarował Adam Smorawiński. Na podstawie odnalezionych w Wielkopolskim Urzędzie Wojewódzkim zdjęć lasu Włodzimierz Wrzeszcz, zastępca nadleśniczego w Babkach, z innymi leśnikami zlokalizowali miejsce, gdzie rosła brzoza, przy której zabito i zakopano młodego żołnierza Armii Krajowej. Zastanawiam się, o kogo chodzi. O Jana Jodzisa czy o Stanisława? Leśnicy rozważają postawienie tam kamienia. Możliwe, że znajdzie się na nim tablica pamiątkowa. Zadzwonił do mnie pan Adam Smorawiński

i pogratulował naszych starań. Zapowiedział, że jest gotów wesprzeć finansowo upamiętnienie tego miejsca – powiedział nam Włodzimierz Wrzeszcz. („Głos Wielkopolski”, 23 października 2012). Groby, czy teraz już raczej miejsca po nich, chyba najlepiej będzie odnaleźć w papierach. Przeczytać wszystkie możliwe dokumenty, doszukać się, czy są nazwiska osób pracujących w areszcie, w garażach UB, doszukać się – kto mógł wchodzić w skład plutonu egzekucyjnego. To mogą być ludzie z roczników 1927–1928, a więc jest szansa, że jeszcze żyją. Ale prawdopodobne jest, że kiedy w 1991 roku dokonano ekshumacji na terenie podwórka byłego więzienia śledczego Miejskiego Urzedu Bezpieczeństwa, obecnie szpitala ginekologiczno-położniczego Świętej Rodziny, i jeszcze wcześniej, w 1950 i 1960 (przy okazji prac budowlanych) zebrano szczątki i tych, o których piszę, i tych, którzy rozstrzelani zostali z innych powodów (głównie związanych z II wojną światową). Znaleziono w sumie 28 szkieletów i 40 czaszek. Jako miejsce wykonania kary śmierci w protokołach WSR Poznań podano w 40 przypadkach. Z czego 16 wyroków wykonano jednego dnia. Pozostają 34 osoby, które zastrzelone były w wyroku WSR nie wiadomo gdzie. Bardzo prawdopodobne, że to właśnie ich kości znaleziono przy ulicy Niegolewskich. Ale możliwe, że są tam też szczątki osób będących w SS, tych, którzy skazani zostali na karę śmierci przez Sądy Specjalne z tytułu kolaboracji z Niemcami. Chociaż ci nie mieli być rozstrzeliwani, a wieszani. Teraz są na poznańskim cmentarzu Junikowskim, we wspólnym grobie. I jasny Stachu Cichoszewski, i narwany Janek Jodzis, i tęskniący za dziećmi Władysław Rachel.

Papier

Jan Młynarek zmarł 3 września 1990 roku. Trzydzieści siedem lat po tym, gdy zwolnili go z pracy w Bezpieczeństwie. Jako siwowłosy, spokojny emeryt miał piętnaście miesięcy na przyglądanie się „nowej Polsce”. Pewnie nie wierzył, że to trwała zmiana. Tak jak inni nie wierzyli w „demokrację ludową” i „wolność naszą i waszą” w 1945 roku. Wtedy, przed pięćdziesięcioma trzema laty, w 1947, kiedy pisał po raz kolejny życiorys (ten, od którego rozpoczęto przeciw niemu wewnętrzne śledztwo w UB), trudno było o papier. O zwyczajny, czysty papier kancelaryjny. Spisywano więc przesłuchiwanych, pisano raporty i podania na tym, co akurat udało się zdobyć. Przeważnie były to pozostałe po administracji niemieckiej druki (pisano na drugiej stronie urzędowych blankietów, ankiet i zestawień). Życiorys, w którym tłumaczył się z tego, co robił i czego nie robił w czasie wojny, pisał Młynarek na listowniku Dowódcy SS i policji w Kraju Warty (Höheren SS – und Polizeiführer (HSSPF). To nic nie znaczy, to tylko przypadek. Pierwsza z brzegu kartka, wyjęta z leżącego przy biurku urzędnika personalnego stosu przygotowanych do ponownego użycia papierów. Nie ma żadnego tajemnego przesłania w tym, że pod podpisem Jana widać, do góry nogami, wydrukowane gotykiem „Der Grossere SS u.

Polizeiführer beim Reichstatthalter in Polen; Posen, Fritz-Reuter-Strasse 2a”. Fritz-Reuter-Strasse to Kochanowskiego, a pod numerem 2a mieści się Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Państwa. Papier mógł należeć albo do SS-Obergruppenführera Wilhelma Koppego (był w Poznaniu od października 1939 do listopada 1943 roku) albo do SS Gruppenführera Heinza Reinefartha (w Poznaniu od listopada 1943 do grudnia 1944 roku). Obaj byli wyjątkowymi skurwysynami. Koppe wprowadził się do Poznania w październiku 1939 roku i zadeklarował, że będzie to miasto „judenrein” (było już w grudniu 1939). Zagwarantował 40 tysięcy miejsc dla Niemców bałtyckich (deportacje Polaków, w tym narodowości żydowskiej, do 17 grudnia 1939 roku – 87 833 osoby), organizował obóz zagłady w Chełmie (pracownicy obozu odpowiadali przed nim za swoją pracę, on zaś sam podlegał bezpośrednio Himmlerowi), a w ramach akcji T4 decydował o eutanazji osób upośledzonych umysłowo (pacjentów szpitali położonych w Niemczech i na ziemiach przyłączonych do Rzeszy). Do realizacji tego celu zaproponował prekursorskie wykorzystanie „mobilnych komór gazowych”. Samochód ciężarowy z dobrze znanym w Wielkopolsce logo „Kaiser’s Kaffee Geschäft” mógł zmieścić do 70 osób (jeśli były to dzieci, mieściło się ich więcej). Do szczelnej budy podłączony był wąż, którym doprowadzano spaliny lub czysty dwutlenek węgla. Żeby był spokój, pobudzonym pacjentom podawano środki uspokajające. Do ciężarówki wsiadali więc spokojnie, przebrani w swoje cywilne rzeczy, przekonani, że jadą na wycieczkę albo nawet – do domu. Uśmiechnięty, pękaty dzbanek do kawy (można go oglądać do dziś, firma nie zmieniła znaku) wymalowany na ciężarówce nie wzbudzał podejrzeń,

przeciwnie, wywoływał miłe wspomnienia porannego ciepła domowej kuchni: parującego kubka kawy, jajek na miękko, chrupiącej skórki bułek. Od 15 do 22 stycznia 1940 roku w lesie pod Jarogniewicami zagazowano w ciężarówce 534 chorych. Koppe jest też odpowiedzialny za śmierć około 25 tysięcy chorych na gruźlicę z terenów Niemiec i Kraju Warty (wywiezieni do obozu w Chełmie). Z Poznania przeniesiony został do Krakowa, gdzie pełnił funkcję Wyższego Dowódcy SS i Policji w Generalnej Guberni do kwietnia 1945 roku. Drugi właściciel papieru, Reinefarth był oddanym żołnierzem, szybko awansował. W sierpniu 1944 dowodził oddziałem złożonym z 16 kompanii policji (rekrutowanych głównie w Kraju Warty), którego zadaniem było stłumienie Powstania Warszawskiego. W ciągu kilku dni wymordowali w masowych egzekucjach 50 tysięcy mieszkańców Woli. W sobotę 5 sierpnia 1944 roku oddziały Reinefartha i Dirlewangera rozpoczęły wypełnianie rozkazu Hitlera („Warszawę zrównać z ziemią, a wszystkich mieszkańców wymordować”). Początkowo akcja mordowania przebiegała w sposób improwizowany, Niemcy podpalali kamienice i strzelali na oślep. Wszystko wyglądało jak jakieś chaotyczne, piekielne polowanie na płonących ludzi, biegających z obłędem w oczach, do których strzelano z karabinów maszynowych. Dopiero chłodny – prawniczy w końcu – precyzyjny umysł Heinza nadał temu metodyczny porządek. Strzelać należy tak, by nie marnować pocisków, a tam gdzie można – oszczędzać amunicję (rozbijanie głów dzieci kolbami karabinów, palenie żywcem). Za niewyobrażalną sprawność (kilkadziesiąt tysięcy ludzi zabitych w dwa dni!) dostał od Hitlera Krzyż Rycerski Krzyża Żelaznego z Liśćmi Dębu (choć na drodze do wykonania zadania stawało wiele przeszkód, skarżył się, że miał mniej nabojów niż jeńców, musieli sobie radzić inaczej...). Do końca Powstania wymordowali ponad 100 tysięcy ludzi (w tym

jeńców i rannych ze szpitali powstańczych z Powiśla, Czerniakowa i Starego Miasta). I naprawdę, nie ma żadnej aluzji w tym, że chłopak z Pakosławia, dwa lata po zakończeniu wojny i kapitulacji Niemiec pisał swój życiorys na papierze listowym, należącym kiedyś do Wilhelma (z małego miasteczka Hildesheim w Dolnej Saksonii) albo Heinricha (urodzonego w Gnieźnie), dwóch oddanych urzędników Trzeciej Rzeszy. Chociaż dwaj z nich byli szefami, a jeden ostatnim ogniwem w łańcuchu, połączyła ich kartka papieru. Ale to tylko przypadek. Po zakończeniu wojny Wilhelm Koppe został dyrektorem fabryki czekolady w Bonn. Przyjął nazwisko żony – Lohmann. W 1960 roku został aresztowany, w kwietniu 1962, po wpłaceniu kaucji 30 tysięcy marek, zwolniony z aresztu. Postępowanie przeciwko Koppemu zostało zawieszone „z przyczyn zdrowotnych” w 1966. Wilhelm Koppe zmarł w wieku 79 lat 2 lipca 1975 roku w Bonn. Heinrich (Heinz) Reinefarth był świadkiem oskarżenia w procesach norymberskich (miał naprawdę szczęście. Amerykanie i Brytyjczycy zdecydowali, że będzie bardziej przydatny tam, niż gdyby wydali go sądownictwu polskiemu), później został aresztowany, postawiony przed sądem w Hamburgu i zwolniony z powodu „braku dowodów winy”. W 1951 roku wygrywa wybory i zostaje burmistrzem Westerland na wyspie Sylt na Morzu Północnym. (To jest 1090 km od Warszawy. Teraz, dzięki autostradzie, z Westerland jedzie się do Warszawy 13 godzin). W 1958 roku Heinz został wybrany do landtagu w Szlezwiku-Holsztynie, a od 1967 wrócił do pracy prawnika. Miał generalską rentę, zmarł dzień przed 37. rocznicą zakończenia wojny – 7 maja 1979 roku w swojej rezydencji na wyspie.

Po zakończeniu pracy w UB Jan Młynarek pracował jako kierownik mleczarni w Turku, doglądał produkcji serów, śmietany i kwaśnego mleka; później zamieszkał w niewielkim mieszkaniu w bloku w Poznaniu jako nikomu niewadzący emeryt. Zmarł w roku rozwiązania PZPR-u, przywrócenia korony Orłowi Białemu, zniesienia Milicji Obywatelskiej, rozwiązania Służby Bezpieczeństwa i likwidacji cenzury.

Prawa i przywileje narodu niemieckiego

W pasie nadgranicznym, a rodzinne strony Cichoszewskiego i Młynarka do września 1939 roku do takiej strefy należały, Niemców było mnóstwo. Całe wsie, w których 80–90 procent mieszkańców stanowili reichsdeutche osiedleni tu od pokoleń. Od 1918 roku do połowy lat trzydziestych nie było to problemem dla obu stron, Polacy i Niemcy byli po prostu sąsiadami. Dopiero kiedy po 1935 roku „Partia Młodoniemiecka w Polsce” (Jungdeutsche Partei in Polen) oczadzona śmierdzącym dymem ideologii narodowego socjalizmu zaczęła grać pierwsze skrzypce w kontaktach między Niemcami i Polakami, skończyło się wspólne kopanie piłki na boisku po szkole, kupowanie w polskich sklepach, przyjacielskie pogawędki i wymienianie się starymi przepisami. Nawet mali chłopcy potrafili gonić za sobą z kamieniami, wyzywając się wzajemnie od świń, zmieniała się tylko „rasa”. Raz do domu z krwawiącym nosem wracały „niemieckie świnie” raz „polnischen Schweinnen”. Jeszcze latem 1939 zaczęły się na całej długości zachodniej granicy polskiej różne mniej lub bardziej groźne incydenty, inicjowane przez Freikorps der Gewerkschaft Deutscher Arbeiter (Korpus Ochotniczy Związku Zawodowego Niemieckich Robotników) Nie ma w życiorysach Stacha, Jana czy Czesława jakichś dramatycznych przeżyć z tego okresu, dopiero wybuch wojny i okupacja stały się progiem,

po przejściu którego o wspólnej grze w cokolwiek z byłym niemieckim sąsiadem nie było już mowy. Zaraz po wrześniu, na ziemiach anektowanych przez III Rzeszę pojawią się Schwarzmeehrdeutsche i Baltendeutsche, którzy zajmą wysiedlone polskie gospodarstwa. Z rozkazu Arthura Greisera, od 4 grudnia 1939 roku, zaczęto wysiedlać z Wielkopolski Polaków: bogatszych gospodarzy, przemysłowców, kupców. Wszystkich mieszkańców narodowości żydowskiej. Zwolnione w ten sposób mieszkania, domy, warsztaty stawały się własnością niemieckich osadników. Były „Lebensraumem”, czyli poszerzoną przestrzenią życiową dla rasy panów. Osadnikami mogli być „rajchsdojcze” – obywatele pierwszej klasy z terenów Rzeszy, „szwarcmery” i „baldoki”, czyli Niemcy nadbałtyccy i z okolic Morza Czarnego, oraz „folksdojcze”. Stary mieszkaniec Pomorza, Śląska czy Wielkopolski, który do września 1939 był bezdyskusyjnym Polakiem, mógł stać się nowym człowiekiem, a w każdym razie zapewnić sobie bezpieczeństwo i dostatek w czasie okupacji, od marca 1940 roku, na cztery sposoby. Jeśli oboje rodzice kandydata na „dojcza” byli Niemcami, a sam chętny aktywnie działał na rzecz Führera i jego idei, dostawał kategorię pierwszą i tytuł Volksdeutscher. Jeśli wszystko było z nim w porządku w kwestii pochodzenia, ale nie był aktywnym działaczem partyjnym, dostawał kategorię drugą: Deutschstammige. Polacy mający małżonków Niemców, bądź spolonizowani Niemcy, mieli kategorię trzecią: Eigendeutsche. No i kategoria czwarta: Rückgedeutsche – przeznaczona dla tych, przez samych Niemców zwanych renegatami, którzy mimo słabszych lub mocniejszych korzeni niemieckich – współpracowali z Polakami, należeli do organizacji polskich, udzielali się kulturalnie, politycznie czy

gospodarczo na rzecz Polski. Powszechnie stosowanym skrótem, odnoszącym się do nowego człowieka, niezależnie od kategorii, były litery VD. Dobrym Niemcem zapragnął być np. ojciec Młynarka, ale nie został pozytywnie zweryfikowany. Inni Polacy, mieszkańcy ziem wcielonych do Rzeszy, mieli więcej szczęścia. Zresztą, jak tu nie mieć niemieckiej babki czy prababki, jeśli na tych terenach, akurat te dwa narody współżyły ze sobą dosłownie i w przenośni od setek lat. Jeszcze w styczniu 1945 roku, kiedy front radziecki nabrał przyspieszenia, osadnicy niemieccy, urzędnicy i zwykli obywatele, którzy zbyt intensywnie zaangażowali się w sprawy III Rzeszy, ewakuowali się na zachód. Zaprzęgali wozy, ładowali pierzyny, meble, zapasy jedzenia i jechali, byle dalej od Sowietów. Przyjemnie było patrzeć, jak nocą, w głębokim śniegu przerażone matki niosą rozbudzone, płaczące dzieci, jak stare niemieckie Omy czepiają się wozu i wloką do „Heimatu”. Uciekali przede wszystkim ci świeży osadnicy z trzydziestego dziewiątego, czterdziestego pierwszego, dla których te okolice były „Lebensraumem”. Ci, którzy właśnie tu mieli swój Heimat i byli tu od zawsze, nie mogli rozstać się z gospodarkami, z ziemią. Mężczyzn nie było już od dawna, mężowie i synowie byli na froncie albo gdzieś w zbiorowych grobach w śniegach Rosji. Po ogłoszeniu przez Hitlera Volkssturmu we wrześniu czterdziestego czwartego – do wojska trafili wszyscy mężczyźni od 16. do 60. roku życia. Ci, których przed frontem ratowała dotychczas praca w gospodarstwie czy fabryce, wiek albo stan zdrowia – dostali karabin, mogli też wziąć własną broń myśliwską, na ramię wkładali opaskę „Deutsche Wehrmacht” i maszerowali wypełniać rozkaz: ratować naród niemiecki przed sowiecką zagładą. A pod sam koniec wojny to kazali się meldować z bronią już nawet dziadkom zupełnym, co nie mogli przebiec nawet stu metrów.

W gospodarstwach zostały więc tylko zdesperowane dziedziczki z córkami, te, które nie mogły zostawić domu rodzinnego, które nie wyobrażały sobie, że można zostawić ziemię uprawianą przez dziadka i pradziadka, zostawali starzy i chorzy – ci, którzy nie daliby rady w styczniowym śniegu i mrozie przejść kilkudziesięciu kilometrów. I dzieci. Sowieckim żołnierzom było wszystko jedno. Gwałtów były setki. Tysiące. Nazistowskie Niemieckie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych uchwaliło dekret, że z dniem 14 marca 1945 roku, zezwala się na aborcję kobietom zgwałconym przez żołnierzy sowieckich. Obrazy w pamięci, które leżą niedotykane od dziesiątków lat. Mówi mężczyzna, rocznik 1928: Była taka Hanne Lore. To była wielka pani przed wojną, i w wojnę. Wielkie gospodarstwo, krowy, konie. Ona została na tej gospodarce z dwoma córkami. Jak przyszli ruscy – od razu 5–6 chłopów do nich przyszło w pierwszy wieczór. I później tak codziennie, póki tu stali. Co tam się działo. Te wrzaski, dziewuchy uciekały w tym śniegu w odartych halkach, boso. Ale nikt nie poszedł ich ratować, chociaż żal było trochę. Nie było mi ich żal jako Niemek, ale jako ludzi. Mój kuzyn był u nich parobkiem we wojnę. 14 lat miał, sam taczkami wywoził z obory gnój. Jak ruscy nie będą miały Niemek, to zaraz by nasze dziewczyny też łapali. Więc się nie robiło nic. Ale strach było patrzeć na to. W oborze, w stodole. Dobrze jak był jeden i jak był bardzo pijany. Jak było więcej... Nasi też chodzili do Niemek, to trzeba powiedzieć. Ale im już było chyba wszystko jedno? Na milicję czy do UB nie poszły, bo raz, że ubeki też ich gwałcili, a dwa – że zaraz by je, jako Niemki, do obozu posłali. Kobieta, rocznik 1927:

Od nas do granicy były 3 kilometry. Jak przed wojną, to się nie chodziło na drugą stronę, bo pilnowali bardzo. We wojnę już granicy nie było, to się wiedziało, gdzie kto mieszka, a zresztą do roboty dzieciaki polskie brali. Dużo uciekło przed Ruskami, a ci, co zostali... Mi żal nie było. Tyle co my w wojnę przeszli... Trochę mi ciarki tylko szły, jak groby niemieckie rozkopywali. Takie grobowce były, to ludzie złota szukali, czy zegarków. Trumny wyciągali, te kości były porozciągane po ziemi. Później to zakopali do ziemi. Milicja za to nie goniła, bo i nasi robili takie rzeczy, i Ruscy. Ja w ogóle nie pamiętam, żeby milicja czy wojsko coś do nas mieli o Niemców? Ale nasze dziewuchy też gwałcili ruskie. I to gdzie dopadli. Na śniegu, za domem w jakichś krzakach. Sąsiadkę my znaleźli, chodzić nie mogła. Sponiewierana taka... Najgorzej było, jak wieczór szedł. W dzień to grali na akordeonie, coś komuś ukradli, kręcili się, gadali. Ale jak popili, to już był strach, strzelali w powietrze, wrzeszczeli. Ale zaraz poszli dalej. To długo nie było, jak u nas stali. Dla Niemek, które do tej pory były od frontu daleko, wojna dopiero teraz zaczęła się naprawdę. Wysyłanie ciepłych skarpet na wschód i wyczekiwanie listu od ukochanego było już tylko mglistym wspomnieniem. W 1945 roku gwałcone przez Rosjan i Polaków nie miały szans na pomoc. Zgwałcone popełniały samobójstwa. Niektóre od razu, niektóre wtedy, gdy odkrywały, że są w ciąży. 6 maja 1945 roku rozporządzenie Ministra Administracji Publicznej reguluje status osób wpisanych do trzeciej i czwartej grupy. Ci, którzy do 1 stycznia 1945 mieli ukończone 14 lat, mają złożyć przed starostą deklarację wierności. Ale nie jest to czynność automatyczna. Najpierw – opublikowane w gazecie bądź wywieszone na urzędowej tablicy zostają nazwiska osób chcących przejść rehabilitację. Jeśli nikt nie zgłosi wątpliwości co do tego, że postępowanie VD w czasie wojny nie przyniosło

nikomu krzywdy – wówczas „petent” dostaje zaświadczenie o narodowości polskiej. Deklaracje wierności można było składać tylko do 1 sierpnia 1945 roku. Kto nie zdążył albo nie przeszedł pomyślnie procesu, był postrzegany przez prawo jak VD kategorii drugiej. W gazetach pojawiają się szczegółowe tabelki – podane jest imię, nazwisko, wiek i adres osoby chcącej złożyć deklarację wierności, a każdy obywatel, który „coś wie” o przeszłości VD, ma się stawić i zeznać. Brak weryfikacji i przysięgi, że jest się jednak dobrym Polakiem, a nie dobrym Niemcem, oznaczał w konsekwencji najgorszej obóz pracy, w niedogodnościach codziennych – brak kartek na jedzenie, niemożność zatrudnienia, obowiązek mieszkania na strychu lub w suterenie (tak było np. w Poznaniu), zakaz kupowania na targu przed godziną jedenastą itp. Nie tylko w powiecie wolsztyńskim, leszczyńskim czy koło Rawicza, ale też w Słubicach, Gubinie, w całym pasie od Bielska-Białej aż pod Szczecin, w czterdziestym piątym, siódmym i ósmym najwięcej wpisów w zeszycie zatrzymań MO było z tytułu: „podejrzany o szpiegostwo na rzecz Niemiec w 1939”; „przytrzymany jako niemiec, przekazany do obozu pracy”; „znęcał się na Polakami”; „SS-man”; „jako niemiec za znęcanie się nad Polakami”; „konfident gestapo”; „zameldował Polaka władzom niemieckim”. Wszystkich podejrzanych o: „znęcanie się nad Polakami w czasie okupacji hitlerowskiej”, „współpracę z niemcami”, „przynależność do NSDAP”, „że w czasie okupacji wydał w ręce żandarmerii niemieckiej brata swego Jana K., który zginął w Obozie” przekazywano Prokuraturze Sądu Specjalnego. Ci z Wielkopolski, po rozprawie przed Sądem Specjalnym Karnym, trafiali w zależności od wyroku, najpierw do aresztu przy ulicy Młyńskiej, a później albo do więzień – Wronki, Rawicz – albo jeśli orzeczono im karę śmierci, zostawali „na Młynie”. Pewnie wtedy, niektórzy z nich poznawali naczelnika Młynarka i jego słabość do cudzych pieniędzy. Cywilne wyroki wykonywano przez powieszenie. Szubienice, zresztą

poniemieckie, nazywane były „sieczkarnią”. Pięć haków, na które zakładano pętlę. Pod każdym zapadnia. Ksiądz Lewandowski: „Kat poruszał dźwignię i wszystkie się zapadały. [...] Niektórzy więźniowie szli spokojnie, niektórych musieli prawie wlec”. Więźniowie mieli ręce skute kajdankami, przepaski na oczach. Po powieszeniu czekano 20 minut, wtedy ksiądz, prokurator i lekarz szli na podwórko więzienia. Palili papierosy, rozmawiali. Później lekarz wracał do „sieczkarni”, stwierdzał zgon. Egzekucja się odbyła. Wyroki śmierci Sądu Specjalnego, przy wykonaniu których był ksiądz Hieronim Lewandowski: Stanisław Szymański, lat około 60, w czasie wojny zadenuncjował kolegów, którzy sypali piasek w panewki w zakładach Cegielskiego (sabotaż), Emil Boszke, lat 65, w czasie wojny wskazał Polaków, którzy pobili niemieckiego lotnika (w 1939 uratował się z zestrzelonego samolotu), Franciszek Kaczmarek z Leszna, konfident niemiecki. Obraz z pamięci, Kobieta, rocznik 1928: Jak nas Niemcy we wojnę wywieźli z gospodarstwa, to nasz sąsiad się zaraz zrobił folksdojczem. Po tym jak ojca wzięli do Manthausen, za to, że zabił świnię, została matka, trzech chłopaków i my dwie dziewczyny. Siostra starsza to ją wzięli na ajzac, na roboty dla Niemców, jakieś rowy kopała, a bracia poszli do Baldoków robić na gospodarstwie. Jak ojca aresztowali, to nam kazali wyjść z domu, tak jak stałyśmy. A nasze gospodarstwo, dom, wszystko wziął sąsiad. Sąsiad, Polak, żeby się taką świnią okazał!! Muszę tak powiedzieć, bo tego mu nie zapomnę. Jak po wojnie wróciliśmy, a nie było nas cztery lata, dwanaście dojnych krów zostawiliśmy, dużo jałowych, świnie, konie to nasze wszytko wyprzedał. On miał szesnaście dojnych krów, ale nam tylko dwie oddał. Brat

poznał, że to nasze dwie, a resztę, ta świnia, sprzedał. I dwa źrebaki. Jeden koń był na majątku. I po naszym koniu była klacz taka fajna, dwuletnia. I wszyscy zaświadczyli, że to po naszym koniu. Więc nam oddali. I już można było robić końmi. Bo na początku to krowami robiliśmy. A ten volksdeutsch nigdzie nie uciekł, był tu dalej, i sprawę miał w sądzie i przysięgał wierność narodowi i został Polakiem z powrotem. Większość Niemców (tych prawdziwych i tych, którzy jako VD nie przeszli weryfikacji) została wywieziona za Nysę (w dokumentach pisano wtedy jeszcze „Nissę”) w latach 1945–1947. Wywózki nie były zapowiadane wcześniej, z obawy przed ewentualnymi ucieczkami kandydatów na wycieczkę w jedną stronę. Odbywały się w godzinach, które zapewniały efekt zaskoczenia i stosunkowo mało świadków. W Wolsztynie zaczęły się o czwartej nad ranem. Do mieszkań zapukali żołnierze Wojska Polskiego: pakować się i wychodzić. Można było, według instrukcji Państwowego Urzędu Repatriacyjnego z 15 stycznia 1946 roku zabrać „bagaż o wadze nie przekraczającej zdolności fizycznej repatrianta do osobistego transportu bagażu”. W tym samym dokumencie jest też uwaga: „każda grupa Niemców przeznaczona do transportu ma być uprzedzona ok. 24 godziny naprzód, aby spakować bagaż osobisty. Wysiedlenie repatriantów z miejsca zamieszkania i doprowadzenie ich na punkt zborny winno dokonywać się w dzień, a nigdy nie w nocy”. Czwarta nad ranem to już nie noc, a „ok. 24 godziny” to równie dobrze trzydzieści minut. Tylko trzy lata wcześniej – zgodnie z instrukcją czy nie – wpadali Niemcy, kazali brać jedną walizkę i wieźli bez słowa. ...dzień 9 listopada 1939 roku [...] Wieczorem, gdy

jestem z całą rodziną przy kolacji, nagle słyszymy nie dający się opisać łoskot dobijania się do bramy wejściowej. Struchleliśmy wszyscy. Wreszcie ktoś odważa się pójść otworzyć drzwi. Z krzykiem przepycha się przez nie hurma żołdaków niemieckich i kieruje małymi grupkami do poszczególnych mieszkań. Wywóz!!! Dokąd, po co, nie wiemy. Do naszego mieszkania wpadło 7 umundurowanych drabów. Jeden z nich to leiter NSDAP, drugi to gestapowiec, reszta Schutzpolizei. „In fünfzehn Minuten raus” [...] Wolno zabrać tylko ubranie, które posiadamy na sobie i trochę żywności. Reszta jest „beschlagnahmt” na korzyść państwa. Mojej małej dziesięcioletniej siostrze, chcącej zabrać poduszeczkę swą z łóżka, wyrwano ją z ręki i rzucono na ziemię. „Du polnisches Ferkel!”. [...] Zajeżdżają wreszcie autobusy, na które pakują nas. Jest ich rząd nieskończony. Mają one przecież wywieźć całą ulicę. Więc teraz kiedy wstaje świt, polscy sąsiedzi patrzą przez okna, jakoś nikt do nikogo nie macha, nawet jeśli mieszkali razem od pokoleń. Gdyby w kolumnach prowadzonych Niemców więcej było niebieskookich blondynów po metr osiemdziesiąt, byłoby przyjemniej patrzeć niż na babcie ciągnące zasmarkane wnuki. Ale mężczyzn już od dawna nie było, więc trudno, żeby szli przez Wolsztyn, Nowy Tomyśl, Środę Wielkopolską. W punkcie zbornym przeprowadzano selekcję bagażu osobistego. Wyjeżdża, aby nigdy już tu nie wrócić. W co zresztą nie wierzy i czego nie bierze pod uwagę. Wyjeżdża i ma spakować do walizki 120 lat życia swojej rodziny. Pani mecenasowa, pani radczyni, właścicielka majątku spod Poznania – pakują bagaże. Brązowe futro na siebie, naszyjnik i kolczyki schowane głęboko, wszyte w stanik, do walizki równo złożone wykrochmalone ręczniki, pościel, taka piękna pachnąca lawendą, haftowana jeszcze przez babcie. I nagle impuls – te zasłonki, które zawsze wisiały w kuchni. Są stare, drukowane w bukiety polnych kwiatków.

Pamięta je od zawsze, liczyła – ile jest maków, ile margaretek, ile chabrów po jednej stronie okna, ile po drugiej. Chowała się za nimi, żeby zobaczyć, jak chłopi przyprowadzali na podwórko klacze do ich ogiera. Ojciec miał najlepsze konie w okolicy. Nie ma ojca, nie ma koni. Zwija zasłonki szybko, wciska do walizki, sama przed sobą zakłopotana, że robi coś tak irracjonalnego. I jeszcze swetry zimowe, i skarpety. Idą i idą, z każdym kilometrem trudniej wlec walizkę w ciepły dzień. Czy można kiedyś przestać tęsknić do domu? Czy można pozbyć się nadmiaru wspomnień? Jak znajdzie się z Horstem? Ostatni list od syna był pół roku temu. Teraz cisza. Nie będzie znał jej nowego adresu. Co dzieje się z jej pięknym, mądrym chłopcem? (w czarnym mundurze wyglądał jak mężczyzna). Polacy przyglądają się kolumnie. Raczej bez słów. Ale też nie ma czasu na przypatrywanie się niemieckim sąsiadom, skoro w ich domach zostało wszystko. W Lesznie, w magazynie Biura Obwodowego OUR, 7 maja 1946 roku do dyspozycji Ministerstwa Ziem Odzyskanych złożono 300 przedmiotów, zatrzymanych jako nadmiar przy odprawie celnej repatriantów. Wszystkie spisane w protokole: „1. Budzik uszkodzony 2. zegarek na rękę męski 3. prześcieradło lniane, prześcieradło barchanowe 4. Kalesony barchanowe 5. skarpetki 6. szpulki nici 7. fartuch damski 8. tasiemki kolorowe 9. Dywanik 10. kawałek woalki 11. ręcznik 12. pasek skórzany damski 13. Zasłony kolorowe 14. pulower [...]”. Transporty za Nysę w wagonach towarowych, bez ogrzewania zimą i okien latem. Ta symetria jest trudna do ogarnięcia (czy w tych wagonach jechali do Bełżca? Auschwitz?). Dzieci umierają, umierają chorzy. Transport trwa tygodniami. Ale jednego można być pewnym – to nie jest transport na rampę. Na końcu drogi nie będzie baraków, psów, selekcji. Upokorzenie będzie trwało kilka tygodni. Później wszystko się jakoś ułoży. W najgorszym przypadku zamiast transportu do Heimatu czeka obóz

pracy (w całej Polsce jest 206 obozów dla cudzoziemców, zginie w nich około 60 tys. Niemców). W dekrecie z 4 listopada 1945 roku PKWN nie roztacza przed VD różowej perspektywy: Każdy obywatel polski, który zadeklarował swoją przynależność do narodowości niemieckiej bądź korzystał z praw i przywilejów z tytułu przynależności do narodowości niemieckiej podlega, niezależnie od odpowiedzialności karnej, przetrzymywaniu, umieszczeniu na czas nieoznaczony w miejscu odosobnienia (obozie) i poddaniu przymusowej pracy. Zatrzymywani jako Niemcy, bez żadnych wyroków, oraz podejrzani o kolaboracje z Niemcami, skazani przez Sądy Specjalne z Wielkopolski trafiali do obozu pracy w Gronowie. Trafiali tam też VD, którzy nie przeszli pomyślnie rehabilitacji przed sądem grodzkim. Obóz składa się z dwóch podobozów. Męskiego i kobiecego. Drewniane baraki, piętrowe prycze, wszystko jak w obozie. Nic nadzwyczajnego. Dzieci do lat sześciu mogą być z matkami, starsze, do dwunastu lat skoszarowane są w osobnych barakach. Opiekują się nimi osoby mówiące po polsku i niemiecku. Później, kiedy skończą 14 lat, kierowani są do baraków dla dorosłych, osobno chłopcy i dziewczynki. Do Gronowa trafiła też Annemarie, która wyszła z domu rano 7 marca 1945 roku i była pewna, że tylko zamelduje się w NKWD w Lesznie i wróci na obiad. Nie wróci już nigdy, a w jej domu – pałacu w Górznie – będzie sanatorium, w którym rehabilituje się dzieci z porażeniem mózgowym. I ona, która miała czterohektarowy park z rzadkimi gatunkami drzew, ponad 2000 hektarów uprawnej ziemi, lasów i łąk, i kolekcję trofeów myśliwskich z całego świata, a przed wejściem Rosjan schowała do kuferka cztery tysiące ołowianych żołnierzyków, odlanych i ręcznie malowanych w barwy cesarskiej armii przez męża (którego trumnę wywleczono

z mauzoleum) i syna (który zginął na froncie wschodnim), modliła się, mówiła wiersze Goethego i pomagała w spokoju umierać zagłodzonym niemieckim staruszkom w obozie dla Niemców pod Lesznem. I cieszyła się, że kiedy zmarła jej znajoma Else, to w kostnicy położoną ją koło ciała dziecka, dziewczynki dziesięciomiesięcznej, a przecież Else tak lubiła dzieci za życia. Kiedy wyszła z obozu, została służącą i sprzątała, paliła w piecach w polskich domach, zanim pozwolono jej jechać do Niemiec. Chociaż nie wracała do ojczyzny, bo jej ojczyzna została tu. Umierali starzy i młodzi, umierali z chorób i głodu. Utrzymanie więźniów w czasach, gdy wszystkiego brakowało, nie było łatwe. Suchary (wg stawki 500 gr) i łyżka cukru dziennie. Na obiad zupa. Od 1947 roku dzieci dostawały mleko. Sporo tego szło, nie można było odbierać polskim dzieciom, żeby niemieckie nie głodowały. W samym tylko obozie w Potulicach dzieci było 1300, kto by dał radę z normami? W obozie pracy pracuje się 10–12 godzin. Niemcy nie mają prawa do prywatnych rzeczy, ubrań, po dezynfekcji dostają niebieskozielone drelichy. Pracują głownie w gospodarstwach rolnych, na polach, w lasach, odgruzowują, pracują w kopalniach. Niemca można też wypożyczyć. Środa Wlkp., dnia 19 marca 1945 roku. Stosownie do wniosku przydziela się Obywatelowi do prac w tamtejszym gospodarstwie ogrodniczym: 1. Bismansyer Elżbietę 2. Brennenstuhl Emme 3. Machner Dorotę 4. Urbas Marię 5. Bismayern Eleonor Przy każdym nazwisku zgrabny ptaszek i: „niniejszym poświadczamy

przydział wyżej wymienionych niemek”. A gdyby nie mówić o przeszłości? Tylko o tu. O teraz. Idź, walnij w drzwi sąsiada i powiedz: wychodzić! Wszyscy ręce w górze! I sąsiad z brzuchem, w jednej ręce pilot, w drugiej puszka z piwem (piwo leci mu po plecach, oczy ma okrągłe jak spodki) i dzieci sąsiada – syn, taki śmieszny – długie włosy, próby zespołu z kolegami po nocy, córka która jeździ punto... i matka sąsiada, której w ogóle nie powinno tu być... Wszyscy do szeregu, w transporcie, do obozu. To niemożliwe. Przecież to nigdy nie było możliwe. A było. Od początku, od 1945 roku „ziemie odzyskane” były jak Klondike dla Polaków. Nie dla tych, którzy nie mieli wyboru i musieli tam zamieszkać, ale dla tych, którzy w nagle objawionym poniemieckie dobru, zupełnie bezpańskim, odkryli źródło dochodu. Nie było tylko pewności, jak długo ten stan bezpańskości się utrzyma, czy Niemcy wrócą, czy nie, czy zaraz nie wybuchnie kolejna wojna albo czy znowu nie zmienią się granice. A skoro wszystko to miało trwać krótko, należało się spieszyć z wywożeniem tego, co po Niemcach zostało. Tym bardziej że Armia Czerwona była jak mrówki – brała wszystko jak leci i ciągnęła na wschód. Kierownik referatu śledczego z Powiatowego MO w Zielonej Górze „samowolnie od dłuższego czasu przeprowadzał rewizje, na własną rękę okradając ob. niemieckich i Polskich i następnie zabrane i zszabrowane rzeczy oraz cenności drogą nielegalną systematycznie wywoził do swojej rodziny i krewnych”. „Wójt gminy Biecz otrzymał od wojska Polskiego dla gminy zborze, w stogach siano, dziesięć krów i drugiego inwentarza żywego. Po przywłaszczeniu sobie tych rzeczy obywatelom gminy nic nie dał, a mając zamiar wyjeżdżać, zaczął spieniężać, także sprzedał 5 krów, koło 4 ton żyta i siana”.

Nie tylko utrzymanie w nienaruszonym stanie tego, co zostało po Niemcach, ale też wywożenie Niemców, czyli repatriacja, okazało się trudnym egzaminem z moralności i uczciwości. Mimo wielu poufnych i tajnych zarządzeń płynących z Ministerstwa Ziem Odzyskanych do Państwowych Urzędów Repatriacyjnych, nie dawano sobie rady z chciwością, okradaniem deportowanych z tego, co mieli przy sobie, i z przydzielonego na ich potrzeby opału i jedzenia. Odwoływano kolejnych kierowników Punktów Etapowych PUR, ale ciągle ginęły rzeczy, kosztowności, pieniądze, a nawet konie. Ustalono plan repatriacji, w jakiej kolejności i ilości będą wywożeni Niemcy, dokładnie określono też – co i w jakich ilościach wolno wywozić. Plan repatriacji ludności niemieckiej z obwodu Chojnice, 9 lutego 1946 r. Ogólna ilość niemców wynosi 3571 osób. Ilość ta została podzielona po myśli pkt 4 i 5 wg Instrukcji o repatriacji ludności niemieckiej na 4 grupy: I grupa element uciążliwy i niepracujący 633 osoby II grupa zatrudnieni prywatnie 531 III grupa zatrudnieni niewykwalifikowani pracownicy w państwowych gospodarstwach rolnych (polskich i rosyjskich) 1 979 IV grupa starzy, chorzy itp. 428 osób [...] Jakkolwiek w zarządzeniu zaznaczone było, iż należy przeznaczyć do wysiedlenia tylko tych Niemców, którzy mogą iść o własnych siłach, to jednak m. Barwica i Dębno dały po jednej osobie, które z miejsca ruszyć się nie mogły. Trzcińsko-Zdrój dostarczyło jedną kobietę z rodziną, która po wejściu na Punkt Zborny odwieziona została do szpitala i nastąpił natychmiastowy poród [...], niektórzy niemcy porzucili cześć swojego bagażu na ulicy, gdyż nie mogli wszystkiego unieść [...], repatrianci niemieccy złożyli 3 protokóły z dokonanej kradzieży w przeddzień wysiedlenia na ob. Grobelnego ORMO [...], Powiatowa Komenda MO stwierdziła wypadki kradzieży i szabru na stacji [...] podczas trwania transportu

stwierdzono wypadki szabru przez konwój transportu. Ciągle też: „nie jest przestrzegana instrukcja o repatriacji [...] doprowadzenie chorych do transportu obecnie jest niedopuszczalne [...], liczna repatriantów niemców w każdym transporcie musi wynosić 1500 osób. Przekraczanie tej liczby, jak miały już miejsce takie wypadki o kilkaset osób jest niedopuszczalne [...]. W wypadku stwierdzenia w transportach z repatriantami zasłabnięć ewentualnie zgonów, spowodowanych głodem – polecam o każdym tego rodzaju fakcie powiadomić mnie [...]. Wobec istniejącej repatriacji Niemców z granic Państwa Polskiego mogą zachodzić wypadki, że Niemcy zabiorą ze sobą i dzieci polskie (podejrzewano, że mogą to być dzieci, które zostały wcześniej odebrane Polakom i przeznaczone do adopcji aryjskiej). W związku z powyższym polecam żądać od Niemców opuszczających granice Państwa Polskiego przedstawienia metryk urodzenia dzieci lub innych dokumentów stwierdzających pochodzenie wywożonych dzieci. W razie wątpliwości [...] należy je wyłączyć z transportu i przekazać władzom szkolnym (Kuratorium), o ile przekroczyły wiek 3-ch lat, lub organom Opieki Społecznej poniżej 3-ch lat życia [...]. Dane z Punktu Zborczego PUR w Świdwinie: „do dnia 16 stycznia, od początku akcji repatriowano ogółem 29 635 niemców, w tym 5 275 mężczyzn, 14 317 kobiet i 10 043 dzieci do lat 14”. 2 stycznia 1947 roku wywieziono z gmin Białogard, Połczyn, Brzeźno około 200 osób (w transportach prawie nie ma już mężczyzn – w tym było ich tylko 23), następne transporty były 8, 14 i 15 stycznia. „Razem w tym miesiącu wywieziono przez Świdwin 1101 osób (w tym 141 mężczyzn). Z czego zmarło osób 4, w tym mężczyzn 3, kobiet 0, dzieci 1, urodziło się 1”. Zapracowani przedstawiciele Urzędów Repatriacyjnych miewali też okazję do świętowania: „Dziennik Polski”, 27 lipca 1946:

Przez punkt zdawczy w Kalawsku przeszedł 298-my transport z 500-tysięcznym Niemcem, repatriowanym z Dolnego Śląska. Z okazji tej odbyła się w Kalawsku skromna uroczystość, w której wzięli udział wojewoda wrocławski mgr Piątkowski, szef brytyjskiej misji repatriacyjnej mjr Bootby, główny komisarz dla spraw repatriacji inż. Jaroszek i dyrektor wrocławskiego DOKP inż. Juszczacki [...] Wojewoda wrocławski [...] podkreślił zasługi wojska, kolei i pracowników PUR [...] podziękował za pracę szefowi brytyjskiej misji [...] wręczając mu dyplom pamiątkowy. [...] mjr Bootby wyraził nadzieję, iż wkrótce przez punkt w Kalawsku przejdzie „milionowy” Niemiec z Dolnego Śląska. Dyplomy pamiątkowe otrzymali również podoficerowie KBW, kolejarze i pracownicy PUR. [...] Zarówno polski personel punktu zdawczego, jak i członkowie brytyjskiej misji oczekiwali momentu, w którym na stację przybył 298-my transport z „jubileuszowym” repatriantem. Członkowie misji brytyjskiej przeliczyli dokładnie Niemców i wyłowiwszy 500-tysięcznego repatrianta niemieckiego poddali go specjalnie obfitej dezynfekcji proszkiem DDT. Z polecenia prezydenta Krajowej Rady Narodowej likwidacja mienia niemieckiego, mienia po zdrajcach narodu i opieka nad mieniem opuszczonym została powierzona Ministerstwu Skarbu, a więc to, co należało do Niemców bądź VD – mienie porzucone, i to, co pozostało po osobach, które nie wróciły po wojnie (Polacy narodowości żydowskiej) – mienie opuszczone, stało się majątkiem państwowym. Żeby uniknąć nieścisłości, ministerstwo wyszczególnia: Wszelkie ruchomości (meble, urządzenia, obrazy, dywany, dzieła kultury i sztuki, nuty, książki, instrumenty muzyczne, maszyny do szycia i pisania, aparaty fotograficzne, kosztowności) stanowiące własność Niemców i zdrajców narodu ulegną konfiskacie.

Okólnik nr 4, 9 stycznia 1946 roku w sprawie: zatrudniania na służbie państwowej osób, które w czasie okupacji zadeklarowały swą przynależność do jednej z uprzywilejowanych grup narodowościowych [...] do grupy uprzywilejowanej zaliczone były 2 kategorii obywateli polskich: 1) osoby niektórych mniejszości narodowych, które również przed wojną zachowały odrębność narodową np. narodowość ukraińską, litewską 2) Polacy, którzy najczęściej ze względów korzyści osobistej podawali się za przynależnych do innej narodowości w oparciu o rzeczywiste lub fikcyjne pochodzenie obce, dopuszczając się tym zaprzaństwa narodowego i zdrady Narodu [...] Należy rozróżnić tereny Polski przymusowo wcielone do Rzeszy niemieckiej od obszarów tzw. Generalnej Guberni i Województwa Białostockiego. Osoby zamieszkałe podczas okupacji niemieckiej na terenach wcielonych do Rzeszy i zaliczone do jednej z grup uprzywilejowanych [...] posiadają możliwość rehabilitacji t.j. udowodnienia, że wpis na listę niepolską nastąpił wbrew woli lub pod przymusem, a petent wykazał swym postępowaniem polską odrębność narodową. Natomiast z Generalnej Gubernii i województwa Białostockiego nie mogą rehabilitować się [...]. Uważać zatem należy, że wciągnięcie na listę narodowości uprzywilejowanej na terenie Polski centralnej nie następowało wbrew woli ani pod przymusem, a Polacy, którzy zgłaszali przynależność do grupy uprzywilejowanej, winni być uważani za zdrajców Narodu [...] i nie mogą być w żadnym przypadku przyjmowane do służby państwowej [...] Prezes Rady Ministrów E. Osóbka-Morawski. I pierwsze wyroki dla zdrajców narodu (styczeń 1946, „Jedność Narodowa”): W początku listopada (1944 r.) przed Sądem

Specjalnym w Lublinie odbył się pierwszy proces – Józefa Musielskiego, kierownika przejściowego obozu pracy przy ul. Krochmalnej w Lublinie. [...] Musielski, volksdeutsch, przeszedł w okrucieństwie swego poprzednika – Niemca. Przebywających w obozie bił, katował, a kobiety gwałcił. Skazany został na karę śmierci. Począwszy od 7 stycznia odbywają się w Białymstoku rozprawy przed Sądem Specjalnym [...] rozprawa przeciwko Gawryłowi, oskarżonemu o denuncjowanie polskiej ludności przed niemieckimi władzami okupacyjnymi, została na wniosek obrony odroczona; skazany został na 7 lat więzienia Józef Sidorski za wymuszanie od Żydów przedmiotów wartościowych pod groźbą denuncjacji; skazano na 4 lata więzienia Cichockiego, dozorcę firmy budowniczej w Starosielcach za znęcanie się nad robotnikami [...]. Ostatnia publiczna egzekucja w Polsce odbyła się 21 lipca 1946 roku o 7 rano na poznańskiej Cytadeli. Powieszono, skazanego wyrokiem z 9 lipca, Arthura Greisera. Raptem 49 lat temu urodził się kawałek stąd, w Środzie Wielkopolskiej. Gdyby nie było korków, to samochodem z Cytadeli do Środy jechałby pół godziny. Zdanie „urodził się w Środzie, powiesili go w niedzielę” nie miałoby dla niego podwójnego sensu, bo przecież kiedy Arthur G. przyszedł na świat, miasteczko nosiło nazwę Schroda, a nie Mittwoch. I wątpię, żeby w ogóle zastanawiał się, co dzieje się w Schrodzie czy Środzie. Chyba że nagle przypomniał sobie dzieciństwo, dom na rogu, ojca, matkę. Ale raczej nie rozpamiętywał życia i nie szukał ucieczki we wspomnienia z dzieciństwa, bo wcale nie chciał umierać i nie był pogodzony z tym, że sąd orzekł dla niego karę śmierci. Pisał listy, prośbę o łaskę do Bieruta, prośbę o wstawiennictwo do papieża Piusa XII (co roztrząsała prasa: „w więzieniu przy ulicy Młyńskiej Graiser nie wytrzymał i nerwowo się załamał. Padł na kolana, rozpłakał

się i długo się modlił. W poniedziałek zabrał się za pisanie listów do Rzymu do papieża, do żony znajdującej się w Hamburgu, do Edena i do wielu innych”). Bierut oczywiście nie skorzystał z prawa łaski, ale Watykan wystosował telegram do Warszawy z prośbą u ułaskawienie Greisera („w związku z tym telegramem stwierdzić należy: żaden Polak w sercu swym nie znajdzie odruchu litości dla krwawego kata narodu polskiego [...] tym większe zdumienie budzić musi nieoczekiwane wstawiennictwo Watykanu.” [„Dziennik Polski” nr 196, 1946 r.]). Jest niesamowity tłok. Ludzie idą i idą ze wszystkich stron. Cytadela leży blisko najstarszej części Poznania, kilka minut od Starego Rynku. Są tu dziś ludzie z całej Wielkopolski. Nie ma możliwości, żeby cokolwiek zobaczyć (telebimy pojawią się na świecie za jakieś 30 lat). Wszyscy są dość cierpliwi, a gdyby komuś znudziło się karne przesuwanie w szeregu, w stronę stoków Cytadeli, o zachowaniu należytej powagi przypomną mu żołnierze, milicjanci i KBW, a jest ich mnóstwo. Być może zakładano, że w ostatniej chwili wystarczy iskra, żeby tłum oszalał i rzucił się na Greisera? I zamiast kulturalnej imprezy będzie lincz? Najwytrwalsi zarwali noc, żeby zobaczyć egzekucję, a najważniejsi dostali zaproszenia i miejsca siedzące pod samą szubienicą. Słońce wstało wpół do piątej, ptaki śpiewały, kropił deszcz. I proces Greisera, i samą egzekucję transmitowano przez radio, w manierze relacji z meczu piłkarskiego: W tej chwili pod Cytadelę podjechała karetka więzienna z oskarżonym Greiserem. Jest bardzo spokojny i blady. W tej chwili oficer władz bezpieczeństwa zawiązuje mu czarną opaskę. Przed chwila przyjechał prokurator sądu specjalnego i dwóch katów. Kat zbadał szubienicę. Obydwaj ubrani są we fraki, białe rękawiczki i czarne nakrycia twarzy, coś w rodzaju maski. W tej chwili zbliża

się do nas Greiser w asyście władz bezpieczeństwa, którzy prowadzą go pod rękę. Wydaje się bardzo załamany, nerwowo wzrusza ustami, proszę państwa, jest bardzo blady. Żona Greisera, Maria Koerfer, była pianistką, taką elegancką artystką, kochała przyjęcia, piękne stroje. Doceniłaby dbałość w doborze szczegółów ubrania kata? Greiser chyba go nawet nie zobaczył, przecież założyli mu opaskę na oczy, więc nie zastanawiał się, czy gruby mężczyzna (wyglądający zupełnie jak postać z komiksu albo filmu porno klasy F, chociaż Greiser mógłby mieć raczej skojarzenia z występami w berlińskich kabaretach), wzbudziłby zainteresowanie Marii Koerfer. Na fotografii kat wygląda groteskowo, nie groźnie. Szczególne wrażenie robi naciągnięty na połowę twarzy czarny błyszczący czepek. A ludzie zaczęli krzyczeć, gwizdać i klaskać, kiedy wszedł na stołeczek. Arthur G. znał doskonale polski. Nauczył się go, gdy był mały. Całe życie spędził w granicach obecnej Polski. Poznań, Gdańsk, Inowrocław, Środa... Przed wojną był prezydentem Senatu Wolnego Miasta Gdańska. Znał, na pewno znał polski bardzo dobrze. Pewnie rozumiał, co krzyczeli. I pewnie doskonale wiedział, dlaczego krzyczą, że ma zdychać. Ale chyba do końca nie dopuścił do swojej świadomości obrazów tych ludzi, którzy dzięki jego decyzjom wisieli, dusili się gazem, umierali z głodu. Chyba nie. Kat uruchomił zapadnię. Jest taka droga, blisko Poznania, często się nią jeździ latem. Wycieczki rowerowe, piesze, autem nad jezioro i do lasu. To „greiserówka” – droga, którą zbudowali Polacy żydowskiego pochodzenia (mieszkańcy Bełchatowa, Częstochowy, Warty, Zduńskiej Woli), łącząca jego rezydencję z miastem. Większość przymusowych robotników została tam, w pięknym lesie, na zawsze. Ale nie ma żadnej tablicy, która by o tym mówiła. Jest za

to nazwa, używana powszechnie do dziś. Pamięć o Greiserze przeżyła pamięć o jego ofiarach. Arthur Greiser miał źle przygotowaną pętlę (coś było nie tak z długością). Więc wisiał 17 minut i umierał w drgawkach. Dopiero koło pół do ósmej lekarz mógł stwierdzić zgon. Latem 1946 roku, dokładniej w lipcu, Jan Młynarek nie miał żadnej egzekucji. Więc jeśli nie pojechał do rodziców, korzystając z wolnego dnia, to na pewno nie odmówił sobie takiej atrakcji, jaką była publiczna egzekucja. Może nawet załatwił sobie miejsce w pierwszym rzędzie? Chociaż nie, na to miał zbyt niską pozycję w hierarchii. Natomiast żaden z bohaterów z drugiej strony nie był wśród tłumów na poznańskiej Cytadeli. Tego można być pewnym. Bo albo, tak jak Stanisław Cichoszewski, już nie żyli albo siedzieli w areszcie (to Stanisław Janicki), albo żyli zajęci własnymi sprawami (Rachel i Trawa). Najwyższy Trybunał Narodowy uznał, że Greiser winien jest wszystkich zarzucanych mu czynów (wymienionych w IX głównych punktach i licznych podpunktach), „z tym ograniczeniem, że zabójstw, uszkodzeń cielesnych i znęcań się Artur Greiser osobiście nie dokonywał”. Rozprawa Arthura Greisera trwała od 21 czerwca do 7 lipca, była jawna, odbywała się w dostosowanej do potrzeb sądu auli Uniwersytetu Poznańskiego. Dla publiczności, która nie zmieściła się wewnątrz auli (żeby wejść do środka, trzeba było mieć kartę wstępu), przygotowano głośniki, przez które transmitowano przebieg rozprawy. Ludzie stali przez wiele godzin na placu przed aulą i słuchali przebiegu rozprawy, głosów obu stron, świadków oskarżenia i obrony, samego Greisera, a na zakończenie wyroku i uzasadnienia. Najtrudniejszą rolę w tym i w podobnych procesach miała obrona. Jak wzbić się ponad emocje, ponad wewnętrzny sprzeciw i bronić, zgodnie

z profesją, kogoś, kogo obronić się nie da? Greisera oskarżali, sądzili i bronili najlepsi specjaliści w dziedzinie prawa karnego i cywilnego w Polsce. Także dlatego, aby opinia publiczna (głównie za granicą) została przekonana, że proces i wyrok odpowiadał najwyższym prawniczym standardom. O obronę namiestnika Kraju Warty, człowieka odpowiedzialnego za śmierć setek tysięcy ludzi, poproszono adwokatów: dr Stanisława Hejmowskiego i dr Jana Kręglewskiego. Doktor praw, mecenas Stanisław Hejmowski poza tym, że był znakomitym adwokatem, znał świetnie niemiecki, między innymi to miało być powodem, dla którego został adwokatem z urzędu Greisera.

Mecenas

Pierwsze donosy na mecenasa Hejmowskiego zaczęły pojawiać się w Urzędzie Bezpieczeństwa i Radzie Adwokackiej jeszcze w latach czterdziestych. Wtedy gdy jako obrońca wojskowy, mógł występować w sprawach prowadzonych przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Poznaniu. Kiedy bronił między innymi Bronka Kamieniarza i jego teścia Władysława oskarżonych o to, że ukrywali Stacha Cichoszewskiego. Donosy spisywane były przez funkcjonariuszy UB, a dotyczyły wojennych i przedwojennych historii mecenasa. Wyglądają jak spisane dosłownie słowotoki analfabety-szaleńca. Albo są to wspólne dzieła zaburzonych agentów i funkcjonarjuszy, mających „ukończone cztery klasy szkoły powszechnej”. W Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa w roku 1950 anonimowi pracownicy „G.Z.” i „G.H.” opracowują charakterystykę Hejmowskiego. Powstaje ona w dwóch egzemplarzach. Jeden zostaje przesłany do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, drugi jest dołączony do „teczki ewidencyjnej” Hejmowskiego. Na początku lat pięćdziesiątych mecenas pisze oświadczenia – opisując w nich szczegółowo, co działo się w jego życiu między 1939 a 1945 rokiem. Oświadczenia mecenasa Hejmowskiego odnoszą się bezpośrednio do zarzutów, które pojawiają się systematycznie w „doniesieniach agenturalnych”, czy może raczej zwykłych donosach. Miał piękne, duże mieszkanie w centrum Poznania, dobrą sytuację

materialną (między innymi cztery duże parcele w bardzo dobrym miejscu w podpoznańskim Puszczykowie, fortepian Steinwaya), wielu klientów, wyjątkowo piękną, młodą żonę. Może tylko to wystarczyło, aby stał się celem ataków kogoś, kto precyzyjne donosił, gdzie, z kim i co robił mecenas Hejmowski w latach trzydziestych i czterdziestych. Pisano, że w grudniu 1939 roku, kiedy w Poznaniu trwały wysiedlenia i ludzie w ciągu kwadransa musieli opuszczać mieszkania z jedną walizką, wyjechał zupełnie swobodnie, samochodem do Warszawy. I to, że wyjechał nie z żoną i dziećmi, a z młodą dziewczyną, która miała krewnych Niemców. A w Warszawie dostała ona, jako Treuhander (tak nazwano osoby wyznaczone przez niemiecki Urząd Powierniczy do przejmowania i zarządzania majątkami skradzionym osobom narodowości żydowskiej) „skład pożydowski” przy samym murze getta. Mecenas miał podobno pracować w tym składzie jako księgowy. Że dzięki znajomościom handlowali papierem z Niemcami, dostarczali nawet hurtowo papier do urzędów niemieckich. Że dzięki świetnej znajomości niemieckiego oraz urzędników niemieckich miał możliwość swobodnego poruszania się i handlowania w Warszawie. Że skupował złoto, kamienie szlachetne i dzieła sztuki od Polaków narodowości żydowskiej, bezradnych i zdeterminowanych, za bezcen. Że był „żydożercą” i wzbogacił się na majątku pomordowanych. Że kupował nieruchomości w Warszawie. Że w czasie głosowania w sprawie skreślenia z listy adwokatów prawników narodowości żydowskiej w lutym 1940 roku, powiedział: „tak”. Szczegółowo opisywano jakieś niezwykle zagmatwane połączenia towarzysko-zawodowe mecenasa, które dzisiaj trudno rozwikłać. Donosiciele mogli zresztą pisać cokolwiek, bo wszystko, co działo się w czasie wojny w getcie i jego okolicach, zmieniło się w proch i dym. Nie

przetrwały dokumenty, nie przetrwali ludzie. Kwestie prawne dotyczące majątku Polaków narodowości żydowskiej po 1 października 1939 roku, na terenie Generalnego Gubernatorstwa, regulowane były rozporządzeniami publikowanymi w „Dzienniku Rozporządzeń Generalnego Gubernatorstwa”. Pierwsze z nich, z 26 października 1939 roku, mówi o wprowadzeniu przymusu pracy dla osób pochodzenia żydowskiego. 15 listopada opublikowano rozporządzenie o założeniu Urzędu Powierniczego dla Generalnej Guberni (Treuhandstelle für das Generalgouvernement), na rzecz którego przechodziły, bez żadnego dodatkowego uzasadnienia, zakłady produkcyjne, sklepy, warsztaty, majątek ruchomy i nieruchomy należący do Polaków (w tym wszystkich osób narodowości żydowskiej). Od 15 listopada 1939 roku zgodnie z rozporządzeniem o założeniu spółek handlowych w GG, przedsiębiorstwa mogły powstawać, jeśli osoba zakładająca je legitymowała się aryjskim pochodzeniem (w myśl ustaw norymberskich). 20 listopada rozporządzenie dotyczące „Ogólnych środków celem zabezpieczenia majątku żydowskiego”. 4 stycznia 1940 roku rozporządzenie o konfiskacie majątku prywatnego (wprowadzało też zakaz zbywania, sprzedawania majątku własnego); tego dnia weszło także w życie rozporządzenie dotyczące obrotu gotówką. W ramach działalności gospodarczej wolno było wypłacać Polakom narodowości żydowskiej 500 zł miesięcznie, banki mogły wypłacać 250 zł tygodniowo, a poza rachunkiem bankowym (zablokowanym) Polak narodowości żydowskiej nie mógł posiadać więcej niż 2 000 zł (reszta była konfiskowana). 24 stycznia ogłoszono powszechny obowiązek zgłoszenia majątku. Na formularzach należało podać wszelkie informacje dotyczące kont bankowych, akcji, nieruchomości, zapasów towarów, a nawet mebli, ubrań

i futer. Majątek niezgłoszony uznano za bezpański i podlegał on konfiskacie. Polakom narodowości żydowskiej nie wolno było poruszać się po kraju, dodatkowo 21 listopada 1941 roku wprowadzono zarządzenie o nieprzyjmowaniu przez pocztę pakiecików i paczek od nadawców żydowskich. Przepisy te skutecznie uniemożliwiały obrót handlowy i spowodowały upadek i likwidację jeszcze istniejących sklepów, hurtowni, warsztatów rzemieślniczych. W oświadczeniach z 1951 roku, napisanych osobiście, Hejmowski tak przedstawił ten okres swego życia. Kiedy nocą, w grudniu 1939 roku do drzwi jego mieszkania zaczęli dobijać się niemieccy żandarmi, mecenas drzwi nie otworzył, a o świcie wyjechał z Poznania do Warszawy. Udało mu się przejechać całą drogę nielegalnie, samochodem, wraz z Łucją Standar (z którą po wojnie, po rozwodzie z pierwszą żoną, wziął ślub). Już w Warszawie odszukali mecenasa i pannę Standar dwaj kupcy z Poznania, Polacy narodowości żydowskiej – Dawid Kronenberg i Józef Eilenberg. Swego czasu, w 1936 roku, na prośbę mecenasa, pomogli założyć Łucji sklep z bielizną, przy Starym Rynku 54 w Poznaniu. Łucja, która wcześniej sprzedawała w sklepie, nie była osobą majętną, pomoc była jej potrzebna. Kronenberg, Eilenberg i Hejmowski poznali się na gruncie zawodowym, to znaczy mecenas prowadził sprawę rozwodową Józefa. Przybyłych do Warszawy Hejmowskiego i Łucję odszukał także fabrykant pończoch i bielizny z Łodzi Blachstein. W ten sposób doszło między Kronenbergiem, Eilenbergiem, Blachsteinem i innymi zaproszonymi przez nich żydowskimi kupcami, a moją żoną i mną do rozmów na temat współpracy przez czas okupacji.

Założono półhurtownię bielizny i pończoch, przy ulicy Orlej 6. Kolejnym wspólnikiem był właściciel fabryki pończoch z Łodzi Henryk Popowski. Ponieważ władze okupacyjne wprowadziły reglamentację towarów tekstylnych, postanowili zmienić branżę. Wiosną 1940 roku w miejsce Henryka Popowskiego wszedł do spółki jego brat, Dawid, a w miejsce Blachsteina – Izrael Luksenburg. Obaj z branży papierniczej, bo od tej chwili zajęto się handlem papierem. Nowy sklep miał powstać w miejsce byłej „Hurtowni Owoców Południowych Braci Gelbhard”. „Ufając naszej uczciwości odstąpił swój lokal mojej żonie bez odstępnego, zadowalając się naszym zapewnieniom, że po wojnie zwrócimy jemu ten lokal z powrotem”. Tak więc, w lokalu przy ulicy Przechodniej 6 zaczął działać Hurtowy Skład Papieru. Hurtownia położona była dokładnie naprzeciw muru Getta, gdzie na 307 hektarach stłoczono w 1941 roku prawie pół milona ludzi. Według mecenasa Hejmowskiego rozliczenia z tytułu spółki prowadzone były najpierw osobiście (panowie Luksenburg i Popowski przychodzili do sklepu), a po zamknięciu getta mecenas korzystał z sądów na Lesznie. Podczas jednego z takich spotkań zostałem zatrzymany przez agentów granatowej policji. Przed większymi nieprzyjemnościami uchroniła mnie legitymacja adwokacka. Według mecenasa, po 15 listopada 1940 roku wspólnicy rozliczyli się ostatecznie. W następnym roku dr Hejmowski kupuje na Bielanach dom przy ulicy Chełmżyńskiej 115. Mecenas wspominał: Reasumując, stwierdzam, że nie ja i moja żona, ale Żydzi zabiegali o współpracę z nami. Kto zna przezorność

i ostrożność Żydów, ten zrozumie, że okazywanie nam przez nich zaufania, w takim stopniu mogło być jedynie rezultatem posiadania przez nas opinii ludzi nienagannie uczciwych. Wspomina też, że do Warszawy przyjeżdża z Ostrowca Świętokrzyskiego osobiście do niego Lejzer Fogelnest z prośbą, aby zgodził się zostać „Treuhanderem” tamtejszej fabryki cukierków. Mecenas odmówił, „ponieważ nie chciałem przyjąć żadnego stanowiska, na które musiałbym uzyskać nominację z rąk niemieckiej władzy”. 22 lipca 1942 roku rozpoczęto wysiedlanie getta do obozu w Treblince. Do 15 września wywieziono 300 tysięcy osób. Żydzi powierzali nam swoje majątki, zdając sobie sprawę z tego, że jedyną gwarancją wykonania przez nas zaciągniętych zobowiązań jest nasze słowo. Egzekutywy przeciwko nam nie mieliby żadnej. W książce telefonicznej Warszawy „Hurtowy Skład Papieru” widnieje pod adresem Przechodnia 6, do 1944 roku jako lokal Łucji Standar. W artykule prasowym z 2001 roku dotyczącym Hejmowskiego jest zdanie: „Według Garszyńskiego w hurtowni nocowali uciekinierzy z getta”. Z tego samego artykułu cytat: „Znany prawnik poznański Kazimierz Garszyński w życiorysie Hejmowskiego, który zachował się w Okręgowej Radzie Adwokackiej, pisał: «Najistotniejszą cechą charakteru dr. Hejmowskiego było poczuwanie się do obowiązku pomagania słabszym i potrzebującym pomocy prawnej»”, ale na ten temat sam dr Hejmowski nie wspomina ani słowem w swoim oświadczeniu. 19 kwietnia 1943 roku wybucha w getcie powstanie, a 16 maja jest już po wszystkim. Po Wszystkich. Dawid Kronenberg zmarł w Dachau. Józef Eilenberg (i jego żona Dvora) w Treblince w 1943.

David, Henryk i Lea Popowscy zginęli w 1941 w Łodzi. Izrael Luksenburg został zamordowany w getcie. Bracia Gelbhard: Ichiel z żoną Feigą oraz Dow Berish z Dvorą zmarli w getcie w 1943. Ciekawe w oświadczeniu mecenasa jest to, że wspomina o założonej w 1936 roku tajnej spółce z Polakami narodowości żydowskiej. I to w Poznaniu, w którym w latach trzydziestych zupełnie oficjalnie wywieszano na wystawach kawiarń, sklepów i restauracji tablice „Lokal chrześcijański”. Zgodnie z uchwałą „Polsko-Chrześcijańskiego Związku Restauratorów, Właścicieli Hoteli i Kawiarń na miasto i powiat Poznań” z roku 1935 właściciele kupują towary tylko u chrześcijan, zatrudniają chrześcijan, a w niektórych przypadkach odmawiają obsługiwania „niearyjczyków”. Oficjalnie głoszono tezę „Wielkopolska wolna od Żydów”, w satyrycznych artykułach dowcipny redaktor opisywał swoje zdziwienie, że w sercu Poznania, w zwierzyńcu nad Wartą urodził się mały wielbłąd – z nosem semickim. Najłagodniejszą karą za nieprzestrzeganie zasady „swój do swego po swoje” jest przyczepienie do pleców kartki: „ta świnia kupuje u Żyda” albo przeczytanie o sobie w którejś z endeckich gazet: „Piętnujemy! Piesik Stefan z kolegami – pili wodę sodową u Rozencwajga Zamkowa 27, a pani Krukowa z Konopnickiej kupowała truskawki u Wajntrauba”. Mecenas wspomina, że zamieszczono jego karykaturę jako Szabesgoja (popularna nazwa dla osób pomagających bądź mających interesy z Polakami narodowości żydowskiej) z powodu zatrudnienia w sklepie dziewczyny narodowości żydowskiej. Wystąpił przeciwko gazecie do sądu cywilnego o zniesławienie i proces wygrał. W 1948 roku w Radzie Adwokackiej toczy się i zostaje umorzone postępowanie przeciwko „niegodnemu zachowaniu się” mecenasa w czasie wojny. W pisanej własną ręką ankiecie personalnej w 1951 roku podaje, że w czasie okupacji w Warszawie brał udział w głosowaniu w sprawie skreślenia z listy adwokatów narodowości żydowskiej.

W połowie grudnia 1939 roku w Warszawie rozwiązano Naczelną Radę Adwokacką. W jej miejsce władze okupacyjne powołały wydział sprawiedliwości przy urzędzie gubernatora, szefem wydziału został dr Gollert. Zdecydowano, że należy zreorganizować adwokaturę w Polsce. Chodziło o skreślenie z listy adwokatów wszystkie osoby nastawione zbyt patriotycznie i oczywiście te, które miały narodowość żydowską. Szefem reorganizacji został von Wendorff, przedwojenny adwokat warszawski narodowości niemieckiej. Powołał ciało doradcze – Beirat. W jego skład wchodziło 17 adwokatów. Kiedy doszło do głosowania, 14 zagłosowało przeciw skreśleniu żydowskich kolegów. I to oni zostali wykreśleni z listy adwokatów jako pierwsi. Nazywani są „czternastoma sprawiedliwymi” (1. Ludwik Domański, 2. Bolesław Bielawski, 3. Jerzy Czerwiński, 4. Jan Gadomski, 5. Władysław Miedzianowski, 6. Jan Nowodworski, 7. Leon Nowodworski, 8. Stanisław Peszyński, 9. Jan Podkomorski, 10. Mieczysław Rudziński, 11. Michał Skoczyński, 12. Bohdan Suligowski, 13. Feliks Zadrowski, 14. Leopold Żaryn). Mecenas stracił w czasie wojny dwóch braci. Jeden zginął w 1939 roku, drugi później w obozie. Po wybuchu powstania ukrywał się. „Najpierw w podziemiach domu «Prudential» na Placu Napoleona, potem w fundamentach przy ul. Pierackiego, wreszcie przy ul. Żurawiej”. W Warszawie przepadł jego zbiór obrazów, w tym Portret damy – autorstwo przypisywane Aleksandrowi Kucharskiemu. Po upadku powstania Łucja Standar trafia do obozu przejściowego w Pruszkowie. W artykule w lokalnej prasie z 29 czerwca 2001 czytamy: „Wuj za pieniądze załatwił sobie glejt, pojechał do obozu jako niemiecki urzędnik i wyciągnął ciotkę – opowiada Zbigniew Standar. – Kiedy opowiedział tę historię Greiserowi, ten nie mógł uwierzyć w jego odwagę”. (mecenas Zbigniew Standar jest bratankiem Łucji). Później Hejmowski i Łucja ukrywają się we wsi Radonice w powiecie

błońskim, a w grudniu 1944 roku wyjeżdżają do Zakopanego. Po wyzwoleniu, w lutym 1945 mecenas Hejmowski obejmuje w Krakowie stanowisko zastępcy dyrektora Państwowego Urzędu Ubezpieczeń. Jako Delegat Ministerstwa Skarbu wraca do Poznania. Wraca też do zawodu adwokata. Broni Arthura Greisera. Broni oskarżonych przez Wojskowy Sąd Rejonowy. Broni osadzonych w Polsce obywateli niemieckich. W 1956 roku broni uczestników Poznańskiego Czerwca. Broni wspaniale i przechodzi do legendy, jako człowiek stawiający sprawiedliwość ponad wszystko. Jeśli jest na świecie osoba, która nigdy nie powinna zabierać głosu w jakiejkolwiek sprawie dotyczącej mecenasa Hejmowskiego, to jestem nią ja. Na szczęście, od tego momentu – wszystkie przykre, smutne, straszne rzeczy, które napisałam dotychczas, i wszystkie złe, które napiszę później, stają się nieważne. Jestem bowiem niewiarygodna, pozbawiona tożsamości, genetycznie przygotowana do autowynarodowienia, wychowana w idei nienawiści, kłamstwa i zdrady ojczyzny. Może nawet wszystko, co piszę, wywodzi się z neobolszewii i chęci zafałszowania mitu narodowego. Splugawienia go. Więc od teraz nie trzeba już poważnie traktować niczego, co napiszę.

Pamięć narodowa

Ma czterdzieści lat, dwójkę dzieci, ukochanego, stado psów i kotów, własne kury. Robi nawet dżemy i ogórki konserwowe na zimę. Jej pasją jest społeczeństwo obywatelskie. Działanie pro publico bono. Od służby zastępczej, po antyrasistowskie i antyfaszystowskie manifestacje. W przedszkolu opowiadała dowcipy o PZPR („...nasza partia... gównem śmierdzi...”), w podstawówce słuchała Voice of America, Radia Wolna Europa, BBC. Przed snem szczególnie lubiła czytanie książek „na czerwonym indeksie” (zwłaszcza Orwella, był dobry dla dziecięcej wyobraźni) i niedzielne recenzje filmów. W liceum zaangażowała się w kolportaż i akcje typu opłatek dla szkoły, transparenty, biblioteka z wydawnictwami podziemnymi, ulotki. Brała udział w obchodach kolejnych rocznic Poznańskiego Czerwca, manifestacjach, rocznicach Powstania Warszawskiego (wizyta w Warszawie zakończona na komisariacie i przymusowym noclegiem w schronisku). Była pobita przez ZOMO, chciano ją wyrzucić ze szkoły. Przed czerwcowymi wyborami 1989, w koszulce z napisem Solidarność, szczęśliwa jak dziecko, rozdawała ulotki. W tej samej koszulce składała kwiaty na grobie Imre Nagya w Budapeszcie. W czasie rozmowy „wychowawczej” przed rozpoczęciem studiów została poinformowana, że studia to nie zabawa i żadne pisania po murach i rozrzucania kartek nie wchodzą w grę. Na początku lat dziewięćdziesiątych zaangażowała się w tworzenie

pierwszych wolnych mediów. Zawodowo robi zdjęcia, ostatnio znowu pisze. Jest małostkowa, pamiętliwa, marudna i złośliwa. Tyje i nic z tym nie robi. Nie rozmawia z ludźmi, tylko ze zwierzętami. Mam czterdzieści lat i wczoraj, przez przypadek, dowiedziałam się, że mój ojciec między 1959 a 1969 rokiem był w SB. Potęga Internetu. Chciałam po prostu sprawdzić nazwiska moich bohaterów. Czy ktoś o nich wspominał w jakiejś publikacji wcześniej. Po prostu. Wpisywałam każde nazwisko po kolei, aż doszłam do mecenasa Hejmowskiego. I wtedy wyświetliło się moje nazwisko. Na stronie IPN-u. Nie wiem, co robić. Najlepiej by było, gdyby to był film. Albo gdybym, jakimś cudem, mogła żyć tak jak przedwczoraj. Pewna siebie i swoich przekonań, niezłomna i niewzruszona. Żebym nie miała w głowie tej zawrotnie pędzącej karuzeli – co się dzieje, kim jestem, czy moje życie ma jakąś wartość... Z ojcem nie mam kontaktu od tak dawna, nie rozmawiam z nim, nie spotykamy się. I co z tego? Nie dość, że był esbekiem, to okazuje się, że szczególnie wpadł w oko komuś z naszego oddziału IPN-u i wystąpił jako gwiazda na wystawie w centrum miasta. To akurat zrozumiałe, pracownicy IPN-u, przynajmniej niektórzy, to archiwiści, a mój ojciec był dyrektorem Archiwum Państwowego. Ta wystawa była ponad cztery lata temu. Jakaś wielka łaska pozwoliła mi ominąć wtedy to miejsce. Byłam w czwartej ciąży, a dzieci mam dwójkę. Gdybym po zobaczeniu własnego ojca, wiszącego jako eksponat: „zdrajca narodu”, straciła jeszcze jedno dziecko – to pewnie teraz byłabym popiołem w jakieś małej urnie.

Wszytko, o czym pisałam, wszystkie historie, ludzie, winy i kary stały się teraz mglistą poświatą. Przerażająco wyraźnie widać tylko jego – mojego ojca. Minęło kilka dni, kiedy moje przełożenie psyche na somę zadziałało bezbłędnie. Ból przy każdym ruchu... ale to nie zawał. To tylko jakiś stan zapalny. Czuję się źle. Co chwilę mam napady lęku, że zostanę skreślona ze społeczeństwa, że nie mam prawa brać udziału w życiu. Staję naprzeciw siebie i z całą mocą tłumaczę sobie, że to, kim był mój ojciec, nie ma wpływu na moją wartość, na moje życie. Na moje poglądy, na to, co robiłam, robię i będę robiła. Działa, ale tylko na chwilę. Jestem absolutnie sama, przeżuta przez historię i wyrzygana pod płotem. Do mojej głowy zaczynają docierać różne wspomnienia. Czy nie jest tak, że moja matka, moja siostra i ja jesteśmy ofiarami stalinizmu? Kto nie był w naszych butach – gówno wie, co znaczy prawdziwy, niczym nieskrępowany terror psychiczny. Po 25 latach pracy nad moimi relacjami z ludźmi, nad odbudową wiary w siebie – dostaję z rąk miłosiernych pracowników IPN-u strzał w środek czaszki. Chociaż nie do mnie strzelają. Wszystko jest bardziej pokręcone, niż nakazuje przyzwoitość. Kiedy odwiedzam IPN, okazuje się, że szefową działu edukacji jest moja koleżanka z klasy. Uczyłyśmy się razem do matury. Zmieniła nazwisko i nie miałam pojęcia, że ona to ona. W sumie to nie dziwię się jej, że tu pracuje. Ja kocham, i mówię to absolutnie serio, dokumenty, akta. Możliwość poznawania tych wszystkich historii, i to w różnych wariantach, musi być niesamowita. Możliwość kwerend bez ograniczeń czasowych i finansowych, możliwość odkrywania kolejnych tajemnic. Kiedy pytam ją,

jakie znaczenie edukacyjne miała wystawa z biogramami funkcjonariuszy UB i SB, jest chyba zdziwiona. Nie pada jednoznaczna odpowiedź. Mówię, że chyba lepiej, gdyby organizowali spotkania młodzieży z rodzinami funkcjonariuszy, na przykład z kimś takim jak ja. Mieszkaliśmy w maleńkim mieszkaniu. Mnie się podobało. To były czasy, kiedy dzieci bawiły się bez nadzoru dorosłych po szkole, a w wakacje – od rana do Dziennika o dziewiętnastej trzydzieści. Był ogród wokół domu, stare drzewa. Wielka wiśnia i jabłoń. Wielka brzoza i topola. Obie wyższe od domu. Tajemnicze krainy „za garażem”, „w pokrzywach”, gdzie miałam laboratoriu badawcze i skrytki na skarby. Całe mieszkanie miało 38 mkw. (teraz myślę, że nasze mieszkanie mogło być wcześniej lokalem konspiracyjnym, czyli wg „instrukcji nr 04/55 o zasadach pracy z agenturą w organach bezpieczeństwa publicznego PRL: specjalnie urządzone i zaszyfrowane pomieszczenie [...] wykorzystywane dla odbywania spotkań z agenturą i przeprowadzania innych przedsięwzięć specjalnych”). Po rozłożeniu tapczanów w pokoju moim i siostry można było przejść między łóżkami tylko bokiem. W kuchni piec – w którym paliło się węglem. Do dziś zazdroszczę ludziom żyjącym w bloku – że mogli rano wstać z łóżka i nie marznąć. Nigdy nie byłam na zagranicznych wakacjach, na tzw. wczasach z rodzicami, nie miałam ubrań ani jedzenia powyżej stanów bardzo średnich. Inna sprawa, że ojciec był zwolennikiem zdrowej żywności i makrobiotyki, co w tamtych czasach oznaczało sałatkę z mlecza i listków rzodkiewki oraz wyjazdy do młyna po otręby. Kupowało się książki. Nigdy do głowy mi nie przyszło, że ojciec może mieć jakieś układy, pieniądze. Jeśli miał – to tylko dla siebie. My nie miałyśmy z tego nic. Czarno-biały telewizor Beryl i wakacje na wsi. Ojca właściwie nie było w domu. Jeśli był, to albo mył samochód (sobota, niedziela), albo czytał, albo pisał. Był doktorem praw, dyrektorem Archiwum, jeździł na konferencje. Jego aktywności domowej nie

pamiętam. W niedziele zabierał mnie na spacery do lasu. Kiedy byłam w przedszkolu i wczesnej podstawówce, bardzo go kochałam. Patrzyłam, jak poniżał ludzi, moją matkę, siostrę – i nie miałam wątpliwości, że ma rację. Byłam jak wierny pies strażnika więziennego. Najnormalniejsza w świecie relacja: ojciec – dziecko. Kochające, bezkrytyczne, akceptujące. Myślę, że bawiła go umiejętność manipulowania ludźmi. Pewnego razu, w czasie letnich wakacji, moja kuzynka robiła w ramach deseru kisiel. Taki normalny czerwony, glutowaty kisiel. Ojciec z jakiegoś powodu był przy tym. W ciągu kilku minut, sugestywnie opisując dramatyczne następstwa jedzenia kisielu, spowodował, że moja kuzynka przestała jeść go na długie lata. Kto wie – może ma lęki przed kisielem do dziś. Np. cocacoli nie piłam nigdy. I to wiele lat przed tym, zanim dowiedziałam się, co to jest mega death corporation. Ojciec zarządził, że cola rozpuszcza zęby i starczyło mi na całe życie. To może byłoby i śmieszne, ale tak naprawdę jest przerażające. Jeśli ja pamiętam takie sytuacje z czasów sprzed 35 lat, to co pamiętają inni? Wszędzie czaił się podstęp, jakieś złe intencje, złe myśli. Ulubione sformułowanie: „rozmieniasz się na drobne”. Podstawą życia człowieka miała być nauka. Reszta – była zbędnym balastem. Od innych ludzi można oczekiwać tylko tego, że prędzej czy później zrobią jakieś świństwo. Pierwszą zasadą w życiu towarzyskim i uczuciowym ma być brak zaufania i jakichkolwiek form bliskości. I wtedy nauczyłam się, że nikomu nie można ufać. W zupełnie banalnych, codziennych sytuacjach stosował wobec nas metody śledztwa policji politycznej. W czasie przesłuchania (czyli rozmowy) sprawiał wrażenie gościa, który wie o tobie wszystko – jest tylko kwestią czasu, kiedy ci to udowodni. Przestępstwa z którymi świetnie sobie radził, to: chodzenie z chłopakiem po ulicy za rękę i całowanie się tamże, uciekanie z lekcji, planowanie

wyjazdu na wakacje, zła ocena ze sprawdzianu. Był bystry i inteligentny. Z pojedynczych słów, przypadkowych informacji budował całą sieć. Potrafił świetnie udawać, że wie wszystko. To nauczyło mnie, że trzeba myśleć szybciej niż rozmówca. Jakieś dwa zdania przed nim przewidzieć pytanie. I jeszcze coś. Że trzeba sprawdzić, co rzeczywiście wie. Myślę, że moja siostra uległa mu. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek do domu przychodzili jej chłopacy, żeby odwiedzały ją koleżanki. Chyba dopiero na studiach zaczęły u niej bywać osoby z zewnątrz. Ale głównie wtedy – kiedy ojca nie było w domu. Nie ułatwiał jej życia. Oczywiście – na pierwszym planie NAUKA! Wiedza to potęgi klucz. Reszta prowadzi do jakiegoś niebytu, matolstwa i wtórnego debilizmu. Miałam dostęp do książek, słuchałam niezależnego radia. Koło 14. roku życia przeszłam ciężką fascynację Armią Krajową, Powstaniem, Ponurym i WiN-em. Nigdy nie miałam najmniejszej nawet przygody z tzw. systemem. Żadnych czerwonych harcerzy, organizacji młodzieżowych, nic z tych rzeczy. Kiedy teatrzyk „Łejery”, w którym występowałam, jechał do Arteku (to była taka baza pionierów na Krymie) – nie pojechałam... Zawsze miałam pełną świadomość. Jak to możliwe? Moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa – A.(jej tato także pobierał, z tym że dodatkową, pensję „z resortu MSW”, czego oczywiście wtedy nie wiedziałam), pojechała na początku lat 80. do tego Arteku i opowiadała później śmieszne historie, że machali do Ruskich z autokaru „pa, pa”, a palce mieli ułożone w kształt litery V. Ojciec mojej przyjaciółki wykładał jakiś przedmiot polityczny na uniwersytecie (były takie, np. ekonomia polityczna), był chyba zafascynowany „władzą”. Czy był idealistą, czy tylko koniunkturalistą? Byłam z nimi przez kilka dni, w czasie ferii zimowych w Bielsku-Białej.

Ja: w sweter wpięty znaczek „Nobel ’83”, na szyi czarny krzyżyk z orłem w koronie (wokół stan wojenny, a my już w liceum). Pojechaliśmy do kumpla ojca mojej przyjaciółki. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie miałam kontaktu z takim światem. Skrzyżowanie kapitana Borewicza z towarzyszem Janem Winnickim (lokator z serialu „Alternatywy 4”, ten od Bitwy pod Grunwaldem). Mieszkanie urządzone w stylu – tu pijemy i tu pieprzymy. W łazience zielona boazeria i lustra na całą ścianę, w sypialni biały futrzak i numery „Playboya” koło łóżka, w lodówce whisky i salami. Ten kumpel miał i dziewczynę. To była chyba Bułgarka, słabo mówiła po polsku, przygotowała jogurt z orzechami włoskimi, ogórkiem i czosnkiem. Na nogach miała takie włochate buty – jak panie z ABBY. Okazało się, że nasz gospodarz miał świetne układy z celnikami na południowej granicy. Zakupów nie musiał robić – wszystko, i kiełbasa, i kolorowe magazyny z gołymi paniami, było „zarekwirowane od przemytników”. A na ekranie kolorowego telewizora migał proces zabójców księdza Popiełuszki. Nie kryłam swojego obrzydzenia do „przyjaciela”, wysokiego stopniem milicjanta, do tego, co mówi, co robi, do tego mieszkania. Tatuś koleżanki kazał mi się uspokoić, groził, że zaraz wrócę do domu. Drugiego dnia, po powrocie ze spaceru, powiedziałam do tegoż kolegi: „ładne tu macie podziemie”, wprowadzając go w konsternację, a chodziło mi o jedyne przejście podziemne w Bielsku-Białej. Gdybym wtedy wiedziała, kim jestem... Codziennie próbuję przypomnieć sobie zdarzenia, słowa. Szukam jakichś aluzji, podtekstów. I nic nie mam. Może mam tak silne wyparcie? A może z jakiegoś powodu miała to być absolutna tajemnica? Rozumiem, że nikt nie chciał mi powiedzieć, kiedy miałam 14 lat – bo byłoby realne zagrożenie, że zrobię coś nieodwracalnego. Ale gdybym żyła od dzieciństwa wychowywana, wiedząc – wtedy nie mogłabym gwałtownie zareagować – miałabym poczucie solidarności, poczucie zaufania do ojca,

czy coś w tym rodzaju. Jedyne, co mogę teraz zrobić – to przeprowadzić swoje własne, drobiazgowe śledztwo. Jak to się stało – że ojciec – ze swoim pochodzeniem, przekonaniami, jakąś tam wrażliwością – został ubekiem? Taka droga kariery? Ucieczka? Brak perspektyw? Teraz też ludzie pracują w Izbie Skarbowej, w policji, w ABW, CBŚ – robią ludziom krzywdę w imię władzy i aktualnie obowiązujących przepisów prawa. Różnicy dla mnie nie ma żadnej. Tyle że oni wszyscy są mi obcy. I mentalnie, i biologicznie. A to jednak – mój ojciec... Moja pieprzona karma. Co z dziećmi, co z najbliższymi mi ludźmi, ze znajomymi? Mam im wszystkim mówić po kolei czy zwołać zebranie i ogłosić wielką nowinę? Myślę, że niektórzy wiedzą – i są przekonani, że jestem cwaniarą, która z wielkim przekonaniem udaje „sprawiedliwą”, a sama jest umoczona po czubek głowy w reżimowych pomyjach. Szukam jakiejś miarodajnej informacji, ilu było tajnych współpracowników, ilu ubeków i esbeków. Ile osób współpracowało z policją polityczną i wywiadem wojskowym między 1944 a 1989 rokiem? A biorąc pod uwagę, że część z nich mogła mieć więcej niż jedno dziecko – to osób mających problem podobny do mojego może być np.: 300 tysięcy? Milion? A żony, mężowie, a wnuki? Nie mogę sobie nawet wyobrazić, ilu ludzi ma taką paranoję w głowie. Do tego dochodzą członkowie PZPR-u, ZSMP, harcerze, piechurzy pierwszomajowi, nauczyciele historii i wychowania obywatelskiego i inni przeróżni. Właściwie nawet ci, którzy składali przysięgę: „Ja, obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, stając w szeregach Wojska Polskiego, przysięgam Narodowi Polskiemu być uczciwym, zdyscyplinowanym, mężnym i czujnym żołnierzem. [...] Przysięgam służyć ze wszystkich sił Ojczyźnie, bronić niezłomnie praw ludu pracującego, zawarowanych w Konstytucji, stać nieugięcie na straży władzy ludowej, dochować

wierności Rządowi Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Przysięgam strzec niezłomnie wolności, niepodległości i granic Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej przed zakusami imperializmu, stać nieugięcie na straży pokoju w braterskim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami i w razie potrzeby, nie szczędząc krwi ani życia, mężnie walczyć w obronie Ojczyzny, o świętą sprawę niepodległości, wolności i szczęścia ludu. Gdybym nie bacząc na tę moją uroczystą przysięgę, obowiązek wierności wobec Ojczyzny złamał, niechaj mnie dosięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej”, czyli właściwie wszyscy mężczyźni, którzy trafili do wojska między 1952 a 1988 rokiem. Nie strzelało się samo w Poznaniu, Szczecinie, Gdańsku, Czechosłowacji. Bo chyba nikt nie zwolnił gremialnie z tamtych przysiąg, podpisanych deklaracji, nie zdelegalizował programów nauczania historii, języka polskiego czy rosyjskiego? Czy ogłoszenie w telewizji końca komunizmu (którego przecież nie było) jest tożsame z wciągnięciem w płuca magicznej chmury zapomnienia? Przy okazji ustawy dezubekizacyjnej (brzmi jak dezynfekcyjnej) podano nowe liczby, 40 tysięcy ludzi dostaje emerytury z tytułu pracy w służbach, a więc liczba osób, które mają w swoich rodzinach kogoś, „kto działał na rzecz systemu”, rośnie, a z drugiej strony – maleje liczba tych, którzy są bez grzechu. Czary-mary, czary-mary zaczarowane społeczeństwo. Amnezja zbiorowa. Skleroza narodowa. Pamięć narodowa. A właściwie dlaczego nie? Co mamy robić? Walić głową w kant zbrojony? Już nic nie można zmienić. Może tylko próbować mówić? Głośno. Albo śmiać się. Histerycznie. Założyć grupy terapeutyczne – „cześć, mam na imię Beata i jestem dzieckiem ubeka, zomowca, żołnierza, który strzelał

w Gdańsku albo Czechosłowacji”... Siedzielibyśmy w kręgu i opowiadali – jak nam duszno, jak wali serce, jak głowa coraz niżej wisi przy chodzeniu. Ale z drugiej strony, nie możemy do końca życia nosić butów swoich rodziców czy dziadków, wujków, braci czy kogoś tam. Nie będą dyskredytowani ci, którzy wiedzieli. Którzy kochali swojego tatę, babcię, brata. Korzystali z „przywilejów”: jedli szynkę, oglądali „Zwierzyniec” w kolorach, dostawali się na studia, jeździli do Złotych Piasków. Albo ostrzej – przeskakiwali szczeble kariery, ukrywali swoją niekompetencję, wchodzili „na listę oczekujących” nad tych, co latami, w szarych swetrach, gnili w kolejkach na śmierdzących potem i dymem korytarzach, żeby zamieszkać w bloku zamiast w norze bez kanalizacji. Nie boję się. Nie boję się oceny, określeń, słów, wniosków. Nie boję się też tego, że nagle jak w jakimś makabrycznym filmie – obudzę się w pochodzie zombie, w jakimś dance macabre wyłażących spod ziemi komuchów, ubeków, czerwonej zarazy, która weźmie mnie za ręce i będzie prowadzić jako swoisty dowód na niewinność. Gówno prawda. Boję się bardzo. Nie o siebie. Bez przesady. Ale o innych. Każdy ma swoją historię i każdy sam się z nią brać za bary będzie. Wpisuję w Google: „mój ojciec był ubekiem”. Wyskakuje 10 stron. Żaden link nie prowadzi do tego zdania. Do prostego, jasnego: „mój ojciec był ubekiem”. Już w pierwszym linku: „Mój ojciec nie był ubekiem! (Forum dziennikwschodni.pl); drugi to samo: „A ojciec tego pana służył ówczesnej UBECKIEJ WŁADZY I MUSIAŁ JEJ ODDAĆ ZASŁUGI JAK MU I JEMU PODOBNYM wystawili TEN OLBRZYMI pomnik. Ten żyjący syn POWINIEN SIĘ WSTYDZIĆ, ŻE MIAŁ TAKIEGO OJCA, a nie bronić tej haniebnej pamiątki na cmentarzu.

Teraz każdy SB-ek, ubek mówi, że nic takiego ZŁEGO NIE ROBIŁ!!!”. Następne: „Ciebie powinien ojciec spuścić w toalecie”, „Pracuję w ochronie, a jakoś mój ojciec nie był UBekiem czy SBekiem”. Dalej: „Dlaczego nie jestem posłem? Bo mój ojciec był tylko palaczem w Zakładach Mięsnych, matka kucharką w Teatralnej. Gdyby tata mój był żydowskim UBekiem, to bym dzisiaj był polskim posłem... I mógłbym prawić o tolerancji... i że dzieci nic nie mogą za swoich ojców...”. Kolejne: „Gdyby mój ojciec był w czasie prl- u TW, teść ubekiem lub esbekiem, lub dziadek w werhmachcie, dzisiaj byłbym wielką gwiazdą, czego bym zechciał, prezydentem, a nawet premierem”. Albo takie: „Mój ojciec nie był ubekiem tylko robotnikiem w Ursusie i też dostał mieszkanie, w którym do dziś mieszkam. Mieszkanie jest, tylko Ursusa dzięki Solidarności już nie ma”. „gonić czerwone ścierwa do siódmego pokolenia...” A ostatnio to jest jeszcze tak: „Musi być honorowy pogrzeb Bohaterów! i POchówek na śmietniku WSZYSTKICH ubeków razem z robackimi rodzinkami. Wyrżnąć cały POmiot do ostatniej gnidy! Bez litości!! Ile jeszcze będą niszczyć kraj i pomniki ich ofiar, a Naszych Bohaterów?! Wojnę ubecji”. Mam jeszcze prawo mówić o przeszłości czy już nie? Mogę szukać grobu Stanisława Cichoszewskiego? Zastanawiać się, czy wszyscy Niemcy byli źli? Przedstawiać Ruskich jako tłuszczę bez serca, wsysającą wszystko, na co trafi po drodze, albo ludzi, którzy przeszli głód, upokorzenie i pranie mózgu nieporównywalne z niczym, co przytrafiło się w Polsce? Doszukiwać się człowieka w Młynarku? Czy w ogóle mogę jeszcze zajmować komuś czas? Czy prawi, niewinni i uczciwi mogą chcieć zemsty? Nie. Bo nie. Z definicji prawych i uczciwych bowiem jasno wynika, że nie kierują się

wartościami małych, złamanych, złych. Ciekawa konkluzja, biorąc pod uwagę fakt, że prawie siłą powstrzymywałam się przed dokonaniem zjadliwego wpisu pod artykułem, w którym ojciec A. (ten sam...) wykładał w ciekawy sposób zasady savoir vivre’u. Ujmujący, niewątpliwie miły i elegancki starszy pan. Ciekawe, czy bardzo kuleje? Ze zdjęć wynika, że chodzi bez kul. Może ma jakąś elegancką drewnianą laskę, taką ze srebrzoną gałką? Wypadek był chyba 30 lat temu. Może trochę więcej. Samochód skasowany, pan M., ojciec mojej przyjaciółki, w totalnej rozsypce. Będąc w stanie upojenia, wjechał w jakichś ludzi na poboczu. Na pamiątkę nogi poskręcane śrubami, dziury w płucach. Co z pieszymi? Nie wiem. Zapewne nie odebrano mu prawa jazdy, bo samochodem jeździł nadal. Miał nawet naklejkę – inwalida. Pamiętam, że A. to wszystko przeżywała, jej mama nie dawała sobie rady z tą sytuacją, że po pijaku, że niewinni ludzie... No cóż, było, minęło, teraz jest specjalistą od grzecznego zachowania. I konsulem honorowym. Byłoby bezpieczniej, rozważniej nie machać zbyt ekspresyjnie „raz sierpem raz młotem w czerwoną hołotę” bo można trafić we własną babcię, stryja, brata. Nie wystarczy stać w pozycji wyprostowanej, z rękoma skrzyżowanymi na piersi i żelaznym głosem zapewniać, że przedstawia się prawdziwą historię. Trzeba, niestety, dłubać maleńką igłą, by wyciągnąć wszystkie drzazgi. Przejść całą drogę, przekonać się, że wybory i decyzje – głupie, złe, dobre, a nawet te bohaterskie, i te tchórzliwe są udziałem każdego człowieka i mogą dziać się prawie w tej samej chwili. Czy jeśli okaże się, że nie ma bohaterów i zdrajców jednowymiarowych, to historia narodu, pamięć narodowa – przestanie istnieć? Czy bez mitów,

pomników i konfrontacji nie da się żyć? Bo nie będzie podstawowej siły napędowej: biało-czarnego świata? W tym szarym świecie, pełnym słabych, i tych niesprawiedliwie osądzonych, i tych niesprawiedliwie wyniesionych, żyć trudniej, bo trzeba samemu szukać drogi. Samemu oceniać, wypracowywać własne zdanie. I żyć z lękiem (lub bez) – jak to zostanie osądzone, przyjęte. Kuriozalne jest to, że trzeba podjąć samodzielnie decyzję o tym, jakie ma się własne zdanie. Przyjąć do wiadomości, że to nie najeźdźcy z kosmosu, ale my sami tworzymy własną historię. Dziś też. I nawet jeśli nie chcę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie – to tak, jestem córką ubeka. I nie akceptuję jego wyborów, nie znajduję usprawiedliwienia ani nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Zaczęło się ostro. Sprawdziłam w Internecie, co napisano na temat mojego ojca. Jest gorzej, niż myślałam. Ojca oskarża się o to, że paskudnie dręczył adwokata robotników Czerwca 1956 z Poznania, obrońcę Greisera i „moich”: Bronka, Władysława – czyli mecenasa Hejmowskiego. Prowadził jego sprawę operacyjną pod kryptonimem „Maestro”. Do tego piszą w gazetach, że był ten mój stary łapówkarzem i gościem, którego wylali z SB za słabe morale. Brawo. Tli się resztka nadziei, jakieś minimum, że może jednak znajdę jakieś pozytywne ziarno w tym, co działo się w latach sześćdziesiątych w życiu mojego ojca. Może podał komuś rękę, pomógł bezinteresownie? Może był szantażowany? Może cokolwiek? Najtrudniejszy przewidywany moment: staję naprzeciw niego, naprzeciw matki, siostry i trzęsę się z nerwów. A chcę tylko zapytać: kim był, co robił, dlaczego? I dlaczego oszukiwali mnie tyle lat? I dlaczego uznali, że mogą z tym żyć? Że mogą być dobrymi ludźmi? A czy w ogóle wiedzą, co to dobry człowiek?

A niby skąd ja to wiem? Jeśli nie będą rozmawiać? Nie odpowiedzą na żadne pytanie? Trzasną drzwiami i okopią się w swoim bastionie kłamstwa, wywalając mnie poza nawias, gdzie będę sobie stała z rozdziawioną gębą? Chociaż przyznaję, mam podstawy, aby uważać, że będzie inaczej. Że będzie trudno, ale da się rozmawiać. Z dostępnych artykułów prasowych wynika, że ojciec brał udział w przygotowywaniu oskarżenia przeciwko mecenasowi Hejmowskiemu o pobieranie zbyt wysokich opłat za usługi prawnicze i nieodprowadzenie podatków. W efekcie kazali mu zapłacić 400 tysięcy złotych zaległości i kar, a z kolei mój ojciec w tym samym czasie brał łapówy od osób chcących coś załatwić na milicji. Wysłałam listy do wszystkich ważnych dla mnie osób, napisałam, że mój ojciec pracował czy może był... To jednak spora różnica. Że był kapitanem Służby Bezpieczeństwa. Wszystkiego się spodziewałam. Wszystkiego. Każdej reakcji. Ale tego, że wiedzieli – nie. „Ach, myślałam, że masz takie wyparcie...”; „Nie obchodzi mnie to, kim był twój ojciec”; „nie miałam pojęcia, że nie wiesz i że to takie dla ciebie ważne”. Jeden kolega zapytał: „masz jakąś traumę związaną z przeszłością ojca?”. A najgorsze było to, że wiedział też mój narzeczony. Kiedy wreszcie po długich mękach, wydusiłam z siebie: „mój ojciec był ubekiem”, powiedział: „Wiem. Dzwonił do mnie Marek (przyjaciel z liceum). Widział wystawę i pytał, czy to twój ociec wisi na placu”. Pogratulować przyjaciela, zadbał o kolegę. Ostrzegł przed czerwona zarazą. Szkoda, że nie starczyło im odwagi i wyobraźni, żeby jeszcze i mnie poinformować, że jestem nosicielem. Jeśli dla nich to, kim był mój ojciec, nic nie znaczyło, nie rzutowało na ocenę mnie, na nasze kontakty – to dlaczego nie powiedzieli mi o tej

cholernej wystawie? Czy bycie dzieckiem ubeka jest tak stygmatyzujące – że strach nawet o tym mówić? Na środku podania o przyjęcie do UB kleks. Papier kancelaryjny w kratkę, pismo koślawe (takie samo mam i ja, i moja siostra). Może nie miał więcej kartek? Albo czuł, że „teraz albo nigdy”, i jeśli zaraz nie napisze, nie wyśle – to odwidzi mu się i pójdzie do wojska albo na studia? Bardzo chciał studiować medycynę. Gdybym mogła stanąć mu za plecami. Ja, czterdziestoletnia, za moim osiemnastoletnim ojcem – chudym, z wielkimi uszami, z oczami, w których nie ma jeszcze złości. Pisze piórem, mocno przyciska stalówkę. Za trzy dni będzie miał dziewiętnaste urodziny. W tytule: „Do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego”. Długo siedział, zanim napisał te pierwsze słowa. „Do” jest dopracowane w każdym szczególe. Eleganckie wywijasy w wielkich literach. Cierpliwość skończyła się już w połowie pierwszego zdania. Teraz literki małe, powyginane. A najdziwniejsze jest zdanie ostatnie. Zupełnie nielogiczne i wynikające z jakiegoś zerowego obycia w świecie ministrów. „Uważam, że wniosek mój zostanie pozytywnie rozpatrzony”. Był tak pewny siebie? Nie, chyba po prostu nie wiedział, że w życiu trzeba prosić, przestępować z nogi na nogę, spuszczać wzrok. Albo, i to jest najbardziej prawdopodobne, nie umiał pisać podań do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Gdybym mogła powiedzieć mu do ucha: „coś ty, nie wysyłaj tego! Zobacz, jakie nagryzmolone i jeszcze kleks na pół strony. Weź, zgnieć to w kulkę i wypieprz do kosza!”. A później, bo nie miałby papieru, zająłby się czytaniem książki, a za trzy dni te urodziny i wszyscy zapominają o liście do ministra.

Nasze życie wyglądałoby inaczej? Bylibyśmy gdzie indziej? Mnie może wcale by nie było. I nie żałowałabym. Jeśli mogłabym wybierać. To tak bym wybrała. 25 listopada 1953 roku był 21 180 dni temu. To była środa. Imieniny obchodzili: Katarzyna, Erazm, Kaia i Tęgomir. Do sylwestra brakowało 36 dni. Przecież mogłeś poznać jakąś Kasię, ona mogła napiec faworków, zaprosić ciebie, kolegów. Co się wtedy piło? Może kompot z jabłek? Jeszcze w marcu zmarł Stalin, a w gazetach, na spontanicznych wiecach i odczytach w szkole szalał najbardziej paranoiczny, bezmyślny i bezpłodny język w powojennej historii Polski. We wrześniu aresztowali prymasa Wyszyńskiego. O tym musiałeś wiedzieć. Kobiety w kościele płakały, modliły się całą noc. Twoja matka powtarzała „Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko...”, ojciec zaciskał pięści, aż mu bielały kostki. „Księdza aresztowali! Do więzienia, jak jakiegoś przestępcę? Może wywieźli na Sybir, może zabili?!” Więc dlaczego? Imponowała ci władza? Chodziło o motocykl, może nawet samochód? Kapelusz, teczkę, długi płaszcz? Strach w oczach ludzi? Co mógł robić osiemnastolatek w środę 25 listopada? Po szkole, w internacie – czytał i odrabiał zadania domowe. Nauka, nauka, nauka. Zawsze wiedział, że to jest najważniejsze w życiu. Że czytanie książek przenosi w inny świat. I nie chodzi o ten świat z wyobraźni. Chodzi o porządne buty na co dzień, nie tylko do kościoła i chleb na śniadanie. Wiem nawet, czego mogłeś słuchać w radio. Kiedy decydowało się dalsze życie, twoje, mojej mamy, siostry, moje i może nawet obcych nam ludzi, z głośnika leciał program: „Wieś tańczy i śpiewa”. Chyba że pisałeś po obiedzie, co zresztą jest bardziej prawdopodobne. O 16.00 zaczęto

nadawać: „Pieśni narodów ZSRR”, później muzykę operetkową, a na zakończenie audycję dla młodzieży. Wiem nawet, jak słabą oprawę muzyczną miał ten idiotyczny list, nie wiem tylko ciągle i nie rozumiem, dlaczego go napisałeś. Wiesz, że to był ostatni moment, kiedy mogliśmy porozmawiać? Kiedy ja miałam 18 lat, wierzyłam w wolność, w niepodległość, w to, że ludzie mają prawo wyboru – w co i komu chcą wierzyć, kim chcą być, jaka idea jest im bliska, a jaką mają w dupie. I w tych moich maleńkich aktach desperackiej odwagi robiłam to, czego ciebie uczono, wyszukiwać i spektakularnie karać. Ulotki, opłatki, kolportaż książek Czułeś się samotny? Sam przeciw wszystkim? Miałam taki moment, pamiętam bardzo dobrze. Był transparent, właściwie – zrolowane hasło – musiałam wyjść w czasie lekcji, przejść przez pusty korytarz i pociągnąć za żyłkę, która wystawała z tego rulonu (kolega powiesił go na jakimś popiersiu), po to, żeby w czasie przerwy wszyscy wychodzący ze swoich klas mogli przeczytać „Solidarność zwycięży” albo „11 listopada”. Tego, co było na tym transparencie, nie pamiętam. Swój przejmujący strach i pełną świadomość, że jak mnie złapią, to NIKT się za mną nie wstawi, owszem. Wylecę ze szkoły i koniec. Nawet nie będę bohaterką. Młodzież nie uczci mnie wspomnieniami w formie pisemnej. Ani w ogóle. Bałam się, że obserwuje mnie wicedyrektor, bo wiadomo było, że on i jeszcze jedna nauczycielka są specjalnie oddelegowani do naszego liceum, żeby nadzorować bardzo rozchwiany pion ideologiczny. O tym, że moi koledzy czy koleżanki mogą udzielać się dobrowolnie albo pod przymusem w SB nie miałam pojęcia, co więcej – nie miałam nawet cienia takiego podejrzenia.

Chłopcy z Piotrkowa Trybunalskiego. Jest 1950 rok, UB zatrzymuje uczniów szkół średnich. Harcerzy. Zorganizowali „Małą Dywersję”. Co grupa nastolatków mogła robić? Zbiórki harcerskie i śpiewanie przedwojennych piosenek. Wzorowanie się na Małkowskim i BadenPowellu, ogniska z okazji świąt narodowych. Późnym wieczorem, w mundurach, na polanie ognisko i: „Ramię pręż, słabość krusz, Ducha tęż, Ojczyźnie miłej służ...”. Może czytali Kamienie na szaniec? Wiadomo, że pisali na murach, że rozklejali ręcznie robione plakaciki z hasłami „Niepodległość Polski”. Wyłapali ich jak stonkę. Dziesięciu siedziało w areszcie. W 1950 roku byłeś w podobnym wieku. Tłukli ich kablami, pałkami, trzymali na mokrym betonie. Dziewczynom wmawiali, że jeśli nie zaczną mówić – rodzice pójdą do więzienia, bracia do wojska. Przystawiali do głowy pistolety. Grozili, że postrzelą w nogi, w brzuch. Czy śledczy wierzyli że 14-, 16-latkowie z Piotrkowa byli przedstawicielami opłacanej przez imperialistów tajnej siatki szpiegowskiej? Czy ci panowie, którzy tłukli Kazika, Pawła i Bogdana, wracali wieczorem do domu i odrabiali lekcje ze swoimi synami? Zapadły wyroki: 5–6 lat. W Bełchatowie – w 1949 roku jedenastu chłopców przepisywało ulotki (było tego razem koło 300 sztuk) i plakaty. Nazwali się „Drużyna Piłkarska”. Udało im się rozwiesić dwa plakaty. Narysowana kredkami twarz Stalina za kratami i hasło: „Stalin walczy z Kościołem ze złością, lecz ta walka mu stanie w gardle kością”. Kiedy aresztowano wszystkich dorosłych mieszkańców domów położonych w okolicy płotów, na których ponaklejane były plakaty, chłopcy sami zgłosili się na UB. Aresztowano ich rodziny, ale chłopacy mieli jakiś kodeks honorowy, nie bali się przyznać do winy. Banalne, banalne – ale dorośli faceci, którzy ich tłukli w areszcie, do dziś nie mogą się przyznać do tego. Ale muszą o tym myśleć. Muszą budzić się nad ranem i zastanawiać, co to znaczy sprawiedliwość, odpowiedzielność.

Chłopaki z jarocińskiego gimnazjum założyli organizację „Skrusz Kajdany”. Byli ostrzejsi. Działali w 1947 roku, czyli znali wojnę, nie z filmów czy książek, ale z życia własnego, ojców, braci. Może dlatego nie wystarczało im rysowanie wąsów generalissimusa. Wrzucili atrapę granatu do mieszkania nauczyciela od historii, a zaangażowanym w budowę socjalistycznej ojczyzny kolegom wysyłali anonimy grożące złym końcem. Z akcji bardziej pokazowych: zamalowali nazwę kina „Wolność”. Działali krótko, cała grupa gimnazjalistów trafiła do aresztu już w kwietniu 1948. Śledztwo było dokładne. Bicie nogą od taboretu, skakanie na klatkę piersiową, przesłuchania dwudziestoczterogodzinne. W 1947 roku w Żerkowie powstała „Biała Róża”. Maleńkie miasteczko koło Jarocina. Pałac, park miejski, ryneczek z pomnikiem postawionym po 1918 roku ku czci. Chłopcy musieli widzieć, jak w 1942 niemieckimi ciężarówkami przywożono jeńców angielskich z obozu w Chrzanie, do kopania basenów rekreacyjnych w Parku Miejskim. Zdecydowanie nie mieli zdolności plastycznych. Plakat: najmocniejszym punktem kompozycji jest sierp i młot wiszący nad głową zwalistej postaci z niezwykle bujnymi wąsami. Równie dobrze mógłby to być marszałek Piłsudski, ale nie – podpis jest jednoznaczny. „Generalissimus kat Polaków Józef Stalin”. Są też groby z krzyżami, napis Katyń i narysowana w górnym prawym rogu, nieco lżejszą kreską, postać czerwonoarmisty czy Kałmuka. I tekst: „Czy znacie tego, co miłuje pokój? Ale pewno znacie go z tego, co (tu nieczytelne) 13 tys. oficerów w Katyniu”. 19 października 1949 roku (środa) półtora miesiąca po rozpoczęciu roku szkolnego funkcjonariusze PUBP z Jarocina aresztowali siedmiu chłopców. Siedzieli pół roku w areszcie w Jarocinie. Wyroki zapadły 13 kwietnia 1950 roku na wyjazdowej sesji poznańskiego WSR w Jarocinie. Trzy dni po Wielkanocy chłopcy zostali skazani na kary od roku do dziewięciu lat więzienia. W liceum byliśmy całą klasą na jakimś koncercie w klubie osiedlowym. Może nie całą? Może to wcale nie był koncert, tylko po prostu –

przechodziliśmy tamtędy? Tego już nie pamiętam. Nad drzwiami wisiała flaga ZSMP. Poprosiłam kolegę, żeby mnie podsadził, udało mi się zerwać nylonową szmatkę. Miałam ją długo, wciśniętą gdzieś za szafę. A tata tego kolegi był archiwistą w KW PZPR w Poznaniu. Gdybyśmy żyli 40 lat wcześniej, następne dwa, a może cztery lata życia spędzilibyśmy w celi? Była jeszcze taka historia: kiedyś 11 listopada na manifestacji dostałam w dziób od ZOMO-wca. Byłam chuda, niska, więc zaraz po tym, kiedy walnął mnie pięścią w twarz, leżałam na ziemi. ZOMO-wcy na takich akcjach byli tak nabuzowani, że chyba nie widzieli – czy to dziewczynka, czy rosły opozycjonista leży u ich stóp. Jeden kopnął mnie z rozmachem w brzuch. Ale nic mi nie zrobił – bo miałam przy sobie torbę. Raportówkę, którą znalazłam w garażu. Zapytałam, czy mogę ją sobie wziąć, ale nie wpadłam na pomysł, żeby zapytać, skąd ojciec ma taką torbę. Taki był w tamtych czasach sznyt – ciężkie buty, spodnie wojskowe i skórzane torby noszone na długim pasku przez ramię. Więc kiedy zomowiec posłał mi kopa, uderzenie zamortyzowała sztywna, skórzana raportówka. Czy ktoś by wymyślił taki przekładaniec: w latach osiemdziesiątych torba ubeckiego ucznia szkoły oficerskiej z lat pięćdziesiątych ochroni jego córkę przed kopniakami członka Zmotoryzowanych Oddziałów Milicji Obywatelskiej? I problem – jeśli miałby to być symbol, jeśli ta scena ma mieć wymiar symboliczny, nie tylko anegdotyczny, to co oznacza? Że przeszłość roztacza protektorat, nawet mimowolnie, nad przyszłością? Że nie ma sytuacji jednoznacznych? Że... nie wiem co. Łapię się na tym, że wypisuję jakieś strasznie intymne historie, nikogo

nieinteresujące. Jakim prawem wchodzę w życie bliskich mi ludzi z toporem i walę. Później pukam się w czoło. Przecież mnie nie chroni żadna ustawa. Mój ojciec wisiał jako tablica poglądowa na środku placu, każdy może przeczytać na temat jego życia, co chce. Teczki byłych funkcjonariuszy są dostępne bez ograniczeń, nie są też usunięte żadne nazwiska, zdjęcia i dokumenty dotyczące jego rodziny. Ponoszą zbiorową odpowiedzialność za wybór swego krewnego. Przypomina mi to te plansze z lekcji biologii: cykl rozwojowy tasiemca uzbrojonego. Pierwszy argument, żeby nie mówić o matkach, ojcach, dziadkach i ciotkach, będących urzędnikami, funkcjonariuszami, współpracownikami albo towarzyszami partii? Nikt nie chce powielić kariery Pawlika Morozowa (powoływała się na to nawet pani Jaruzelska, córka Wojciecha). Według sowieckiej legendy, żywej do dziś, ten bohaterski malec doniósł na spiskującego przeciw socjalistycznym ideom ojca kułaka i skutecznie się go pozbył. Co opłacił własnym życiem, zgładzony przez jeszcze bardziej kułaczego kułaka – własnego dziadka. Według Jurija Drużnikowa, pisarza rosyjskiego (książka: Zdrajca nr 1, czyli wniebowzięcie Pawlika Morozowa), Pawlik owszem – istniał jako postać historyczna, ale nie był czystym jak ostrze stalowego bagnetu pionierem, tylko matołkiem, wykorzystanym do rozgrywek między sobą przez skłóconych rodziców, a zabić miał go, być może nawet (a co!) na rozkaz samego Stalina, czekista Kartaszew. Dzięki temu propaganda zyskała swojego własnego sowieckiego małoletniego bohatera. Baranka całopalnego w czerwonej chuście. Taka jest cała ta historia. I moja, i wszystkich, których do niej, zresztą bez ich zgody, zaprosiłam. Nikt i nic nie jest takim, jakim się wydaje na początku. Dlatego znalazłam się w lesie pod Gądkami, dlatego przejechałam tyle

kilometrów, przegadałam tyle godzin. Żeby znaleźć się w tym momencie. Dotrzeć do miejsca, w którym proste oceny nie są już możliwe. Do miejsca, w którym własny tył wali na odlew własny przód, bez ostrzeżenia. Może dzięki temu uda mi się, tuż po odzyskaniu przytomności, zacząć szukać tego miejsca, w którym dopiero pojawia się rysa? Historia zaczyna się jak w przyzwoitej bajce – było sobie dwoje dzieci, miały podobne wspomnienia, myśli i plany. Aż nagle jednemu wpadł do oka okruch lustra. Później nic nie będzie jak w bajce, bo zabraknie najważniejszego – krzepiącego morału. Przecież to wszystko nie działo się po nic, a jednak – zło nie zostało ukarane, a dobro nie przyniosło długiego i szczęśliwego życia. Od kiedy opisywana historia nie jest już tylko opowieścią o ludziach, czasach i detektywistyczną wyprawą po sprawiedliwość, a stała się moją własną, zrobiłam się trochę jak pałeczka w sztafecie. Jedna opowieść przekazywała mnie drugiej. Czytelnia Instytutu Pamięci Narodowej, przed wejściem oddajemy płaszcze, większe torby. Na ścianach wystawa poświęcona życiu mecenasa Hejmowskiego. Przesiedziałam masę czasu. Niekiedy w towarzystwie klimatyzatora i pilnującego mnie pracownika pionu, niekiedy wśród studentów szukających materiałów do prac licencjackich, staruszków czytających donosy na siebie (przeważnie kategorycznie nie zgadzali się z opinią agentów – „skąd on mógł wiedzieć, jaką wartość miały moje badania!” – i wcale nie chcieli wiedzieć, kto krył się pod kryptonimem TW „Fortuna”, no chyba żeby tak trochę... wtedy pracownik IPN długo tłumaczy, że zanim podadzą mu personalia TW, muszą wykluczyć wszelkie pomyłki, że to może potrwać, a nawet okazać się niemożliwe, ale jeśli chce... no więc właściwie, to tak, to on złoży pismo), i dziennikarzy czytających akta w celu napisania ciekawego artykułu.

Siedziałam kiedyś w jednej ławie z panią, która była autorką filmu o mecenasie Hejmowskim, o całej sprawie operacyjnej „Maestro”. Nie znałam jej wcześniej, w ogóle nie wiedziałam, że taki film powstał. W czytelni zwróciłam uwagę na jej torebkę. Bardzo ładną, pewnie drogą, zrobioną z delikatnej skóry. Z listy, na którą wpisują się wszyscy korzystający z czytelni, dowiedziałam się, jak się nazywała. Okazało się, że paranoja sięga dalej, niż mogłabym przypuszczać. Właścicielka eleganckiej torby pracowała w lokalnej telewizji. Zaplątała się w jakieś niejasne sprawy związane z pieniędzmi. Miała sprawę w sądzie. Jednym ze świadków oskarżenia była moja koleżanka. I pani, z którą siedziałam w czytelni IPN-u, w sądzie powoływała się na brak obiektywizmu w jej ocenie merytorycznej przez moją koleżankę właśnie, ponieważ moja koleżanka jest moją koleżanką i mści się za ten film. O którym zresztą nie miałam pojęcia, tak jak i o roli mojego ojca. Kilka razy widziałam też dziennikarza z lokalnej gazety specjalizującego się czasach stalinowskich. Był autorem artykułów o „krwawym kacie stalinowskim Młynarku i jego bestialskich mordach pod Gądkami”, pisał też o moim ojcu, chciał uchronić studentów archiwistyki przed jego wpływem. Przyglądałam się, jak sprawnie korzysta z malutkiego laptopa, zazdrościłam, że nie musi prosić o kopiowanie akt, bo sam już w czytelni może napisać artykuł. Ja poddałam się po pierwszym dniu prób ogarnięcia takiej ilości informacji za pomocą notatek w laptopie. Chciałam mu się przedstawić, przywitać się i zapytać, skąd ma informacje o Młynarku, ale bałam się, że może poczuć się zakłopotany. Siedzieliśmy w czytelni, w dni zimne – okna zamknięte, w dni gorące – okna otwarte. Pilnowano nas rotacyjnie, pilnujący zmieniali się co godzinę, jedni byli mili, inni zajęci rozmowami przez komórkę, jedni włączali klimatyzację, drudzy wyłączali. A myśmy siedzieli i czytali ludzkie historie. I nawet kiedy czytaliśmy te

same akta, te same dokumenty, listy, donosy i raporty – to wyczytywaliśmy w nich różne informacje. I wypisywaliśmy mnóstwo rubryk w tabelkach, które akta czytamy, które do kopiowania, które chcemy przeczytać, z jakiej bazy danych korzystamy, o której godzinie przychodzimy i wychodzimy. Aż przyszedł piękny dzień, po przerwie wakacyjnej, kiedy wolno już było kopiować samemu, nieodpłatnie. Poczułam wielką ulgę, że nie będę musiała płacić za skopiowanie teczki mojego ojca. Mogłam sama sfotografować zdjęcie mojej mamy, wszystkie informacje o przodkach, akt urodzenia mojej siostry i życiorys taty. Tatuś. Tatusiu. Czasami opowiadał, że kiedy miałam pół roku, na pierwszych moich wakacjach, w Kołobrzegu, nosił mnie pod bluzą od dresu. I jeszcze, że kiedy miałam już półtora roku, objęłam jakąś przechodzącą, obcą owłosioną męską nogę nad brzegiem morza i zawołałam „tata!”, a teraz nagle nie mam dzieciństwa. Boję się wspomnień. Niewinna wyprawa na plac zabaw, wakacje nad morzem, drewniane narty przywiązywane rzemieniami do butów – które z tych wspomnień może być związane z jakimś byłym agentem, tajnym współpracownikiem, kolegą z resortu na emeryturze? Niepewność przyczajona jest w każdym dniu. Bo może, skoro nawet pekińczyk mojej siostry był podobno łapówką (tego dowiedziałam się z gazety), to może i moje książki, zabawki? Rozliczać, rozliczać, osądzać, poddawać ocenie. Jak bardzo nieważne jest to, co było, dla jednych i jak staje się motorem napędowym dla drugich. Z równą mocą jedni chcą zapomnieć, tak jak inni nie dać zapomnieć. We wtorek wrześniowy, a wrzesień był z tych najpiękniejszych – z dojrzałą zielenią, polami żółtych nawłoci, z jabłkami i winogronami, niebieskim niebem i poczuciem spełnienia w dopełniającym się lecie,

poszłam zadać mojemu ojcu kluczowe pytanie: dlaczego? Dlaczego będąc jeszcze nastolatkiem, zdecydował się napisać do Departamentu Kadr Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego prośbę o przyjęcie do szkoły oficerskiej? Dlaczego przez następnych 14 lat wypełniał polecenia kolejnych przełożonych? Wspinał się po szczeblach kariery, gdzie każdy następny sukces dotyczy mniej lub bardziej czyjegoś losu. I największe dlaczego – jak żyje z nieosądzonym, nienazwanym sobą z przeszłości. I czy wie może, jak mam żyć ja? Wielka jest moja naiwność. Z całego spotkania z moimi rodzicami, pierwszego po naprawdę długiej przerwie, pamiętam tylko krzyk. Krzyk mojej mamy, która nie chce słyszeć tego, co mówię, krzyk ojca, który próbuje mi odpowiedzieć. Dlaczego mam zbierać za wszystkich? Niech każdy sam, na urodzinach cioci, przy wielkanocnym śniadaniu, po południu przy herbacie albo na działce w piękny letni wieczór zapyta: „a co robiłeś w wojsku?, a byłeś w partii?, a musiałeś kiedyś powiedzieć coś na kogoś do Urzędu Bezpieczeństwa”? I raczej tak niech pyta, ogólnie, niezobowiązująco: „przypadkiem nie jeździłeś czołgami po Czechach? Nie latałeś z pałą po ulicach? Nie skandowałaś: «Bierut, Partia»? Nie donosiłeś na brata?”. I niech się nastawi, że usłyszy „nie pamiętam”... Jestem zmęczona. Przez ponad rok, dzień w dzień – przesłuchania, niesprawiedliwe śmierci, podsłuchy, fałszywe oceny, naciągane fakty, półprawdy. Zmyślenia, fantazje. Walka z własną paranoją i lękami. Kłamstwo podawane w formie szczerej prawdy. Oskarżenia. Samotność. W dzień – setki, już chyba tysiące stron, rozmowy z ludźmi. W nocy –

śnią mi się różne warianty rzeczywistości. Leciński – „Szef Czesiu” na rowerze, bardzo często moja Babcia, mieszkanie moich rodziców, „moi” partyzanci. Ojciec bez głowy rozmawia z jakąś kobietą – prokurator, też bez głowy. To znaczy mają głowy na swoim miejscu, tylko we śnie skadrowani są tak, że nie widać twarzy. Rozmawiają o tym, że zakopałam gdzieś w ogrodzie tabletki. I ogólnie, że trzeba mnie izolować. I jeszcze jeden sen – kolega kupił od jakichś zakonnic mieszkanie. Piękne, w starej kamienicy, z tarasem i wyjściem do ogrodu, śliczne drewniane podłogi. Pokazuje mi wszystkie pokoje po kolei, a kiedy zbieramy się do wyjścia, zjawia się staruszka. Bardzo mała, chuda, krucha. Mówi coś po niemiecku i próbuje się przecisnąć pod łokciem kolegi do środka mieszkania. Nagle rozumiem – ona jest w swoim mieszkaniu z dzieciństwa i chce je zobaczyć. Obejmuję ją, płaczę, całuję w głowę i tłumaczę płynną niemczyzną (na jawie nie znam niemieckiego), że nikt z tych, którzy zostawili swoje dwuizbowe chaty i 3 hektary ziemi na wschodzie, nie chciał tej zamiany. Że woleli swoje kryte słomą domy niż wodę w kranie i parkiety na wysoki połysk. Tak mówię w tym śnie. Ale teraz siedzę, nie naprzeciw, tylko tak pół bokiem do mego ojca, rozkładam te wszystkie papiery, zeszyty, notatki i zaczynam swoją opowieść. Ojciec zgadza się, będzie rozmawiał, ale kategorycznie nie życzy sobie nagrywania. Każe sobie podać dyktafon, sprawdza, czy na pewno jest wyłączony. Zaczynam od tego, że przypadkowo dowiedziałam się... – „Jak to nie wiedziałaś! Przecież musiałaś wiedzieć!”. Moja mama krzyczy: „Jak możesz rozdrapywać takie rany!” Ale nie wiem, jakie rany, bo nie odpowiada na moje pytania.

Nie, nie wiedziałam, nikt mi nie powiedział. Tata mówi: „Dziecko, przecież byliśmy w Zakopanem, w ośrodku MSW”. Przypominam mu, że w Zakopanem (byłam wtedy w trzeciej klasie szkoły podstawowej) spaliśmy w pokoju u takiej staruszki (oczywiście, nie mogę wykluczyć, że była jakimś kontaktem operacyjnym, ale sądzę – że raczej nie). Konsternacja. No jak nie wiedziałaś... przecież... Nikt mi nie mówił, jakoś zapomnieliście o tym szczególe. Byłeś dyrektorem archiwum, studiowałeś prawo, chodziłeś do szkoły w Krotoszynie. Nawet opowieść o zdawaniu jakiegoś zaliczenia na studiach przez drzwi łazienki (z powodów zdrowotnych) pamiętałeś, a tego nie...

Zaczynam jeszcze raz W wyniku śledztwa IPN dotyczącego Poznańskiego Czerwca 1956 roku ustalono, że zginęło 58 osób, w tym 50 osób cywilnych, 4 żołnierzy, 1 milicjant i 3 funkcjonariuszy UB, a ranne zostały co najmniej 573 osoby, w tym 523 cywilów, 15 funkcjonariuszy UB, 7 funkcjonariuszy MO oraz 28 żołnierzy. Każdy zmarły był niewinny. Przez tyle lat, od 1956 roku nie znalazł się nikt, kto przyznał się do tego, że strzelał. Że celowo lub przypadkowo postrzelił lub zastrzelił innego człowieka. A przecież ciągle jeszcze niektórzy żyją. Jeszcze nie można analizować, kiedy manifestacja przemieniła się w zamieszki i czy w ogóle. Kiedy ktoś zdecydował, by rozbić magazyn z bronią. Kiedy ktoś (Kto? Przerażony i wkurwiony ubek? Naładowany adrenaliną po uszy chłopak z drugiej strony?) strzelił.

Na razie jedyną słuszną i bezpieczną formą analizy tego, co wtedy działo się w Poznaniu (i w wielu podpoznańskich miejscowościach), jest przyznanie, że ludzie wymęczeni dziesięcioma latami agresywnej polityki, opierającej się na obietnicach, przekłamaniach i stopniowym ograniczaniu praw i swobód obywatelskich, wyszli na ulicę. Że nie mieli pieniędzy. Że prawa robotników w robotniczym państwie nie istnieją. Nie był to pierwszy strajk po 1945 roku. Nie był nawet pierwszym strajkiem czy manifestacją, w czasie której użyto broni – po obu stronach. Ale był pierwszym, w czasie którego zginęło tak wielu ludzi. Kiedy 3 maja 1946 roku w Krakowie manifestowali studenci, prokurator obwiniał ich o to, że krzycząc „Precz z Bierutem”, usiłowali „przemocą usunąć ustanowione organa władzy zwierzchniej Narodu albo zgarnąć ich władzę”. W oskarżeniach wobec uczestników bardzo różnych wydarzeń (od delegacji robotników po zarzuty o współudział w pobiciu ze skutkiem śmiertelnym) z 28 czerwca 1956 roku mówiono o „chuligaństwie”, o „mętach społecznych”. Wtedy, in statu, propaganda próbowała niesamowicie skomplikowane wydarzenie, złożone z pojedynczych historii, motywacji, sprowadzić do pospolitej bandyterki, która nie może wywoływać pozytywnych emocji. W czasie procesów oskarżonych o udział w wydarzeniach czerwcowych, w październiku 1956 adwokaci, szczególnie mecenas Hejmowski, skutecznie dążyli do zmiany kwalifikacji czynu w ujęciu kodeksu karnego, ale przede wszystkim, do zmiany języka, sposobu myślenia o ocenie motywacji i samych działań oskarżonych. Bo nie o tych, którzy byli na sali sądowej, tak naprawdę szło. O tych, którzy byli na cmentarzu, o tych, którzy szli z transparentem „Chcemy chleba”. Kto kiedykolwiek organizował i brał udział w manifestacjach (a ja tak),

wie, że każda grupa działająca w sprawie, w imię, staje się gigantyczną amebą. Nie ma głowy, nie ma rąk, jest jedno ciało, które w dowolnym momencie, z powodu jednego impulsu, zamienić się może w nieprzewidywalny tłum. Nikt z tych, którzy wyszli o świcie z poznańskich fabryk z transparentem „Chcemy obniżki cen, chcemy żyć”, nie miał pojęcia, że za osiem godzin w szpitalach będą setki rannych, a w kostnicach zwłoki ludzi, którym w aktach zgonu wpisywano „postrzał czaszkowo-mózgowy”, „rana postrzałowa czaszki”, „rana postrzałowa obojczyka lewego”, „rana postrzałowa brzucha, rana postrzałowa łokcia, liczne rany jelit”. I nawet dziś nie wiadomo, ilu zginęło od broni będącej w rękach funkcjonariuszy UB, wojska (z Oficerskiej Szkoły Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych), KBW, a ilu od przypadkowych strzałów z pistoletów, z rozbitego magazynu broni (skradziono 80 sztuk) z więzienia przy ulicy Młyńskiej. I żaden robotnik, który pracował sześć dni w tygodniu, przez nie mniej niż osiem godzin dziennie, w fabryce ZiSPO, w ZNTK, w MPK, Poznańskich Zakładach Przemysłu Odzieżowego, Zakładach Graficznych im. M. Kasprzaka, Wytwórni Sprzętu Mechanicznego i WFUM, w Poznańskich Zakładach Maszyn Żniwnych, Wielkopolskich Zakładach Napraw Samochodów, w Lechii i Pomecie, i 28 czerwca 1956 roku wyszedł na ulicę, żądając podwyżki i prawa do godnego życia, nie miał pojęcia, że w tym samym mieście, prawie w tej samej godzinie, żołnierze zakłują bagnetami dziewiętnastoletniego Mariana, montera z Urzędu Telekomunikacyjnego (jechał czołgiem słuchaczy Szkoły Wojsk Pancernych, albo zdobytym, albo oddanym dobrowolnie i spontanicznie, wysiadł z białą chustą, ale żołnierze postrzelili go i kłuli bagnetami w brzuch). I prawie w tym samym czasie manifestanci – dosłownie – rozniosą na butach dwudziestosześcioletniego Zygmunta, wartownika

Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa (nie miał broni, dopiero przyjechał pociągiem do Poznania na drugą zmianę, nie wiedział, co się dzieje, był w mundurze KBW, ktoś wrzasnął, że zabił matkę i czwórkę dzieci – został skopany, rzucony na ogrodzenie z metalowych prętów, rozbito mu głowę kamieniem, skakano mu po klatce piersiowej, wkładano do ust żarzącego się peta, ale na to już nie reagował, tłum nie dopuścił do niego lekarza). Obaj pochowani są na tym samym cmentarzu – Cmentarzu Bohaterów Polskich na Cytadeli Poznańskiej. Dwa dni później, w sobotę, w zakładach pracy odbyły się masówki „potępiające prowokatorów krwawych zajść”: „My pracownicy Budowy Maszyn i Aparatury im. Szadkowskiego na wieść o prowokacyjnych wystąpieniach wrogów naszej ojczyzny, wyrażamy najwyższe oburzenie przeciwko tej niecnej akcji dywersantów imperjalistycznych”. Głos zabiera ob. Wilgowski z modelarni. Głos jego przesiąknięty jest głębokim żalem i oburzeniem. „Wiele potu robotniczego wsiąkło w nasze największe budowy. I teraz kiedy ten ciężki okres mamy za sobą, kiedy zaczęliśmy także ze zdwojoną siłą naprawiać błędy i niedociągnięcia, prowokatorzy i dywersanci chcieli jednym pociągnięciem wszystko zniszczyć. Klasa robotnicza z oburzeniem przyjęła wypadki w Poznaniu”. Pisano: „Fakty poznańskie uderzyły swoją wymową jak obuchem. Prowodyrzy z bronią w ręku wystąpili na ulicy, mordując i paląc. Akcję wymyślono jak z zegarkiem w ręku. Wybór dnia jak wymarzony. Cel prowokacji łatwy do odszyfrowania nawet dla analfabety politycznego: skompromitować nasz kraj, naszą demokrację ludową, naszą pokojową współpracę międzynarodową”. I oświadczenie prawdziwego szaleńca, premiera Cyrankiewicza: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciwko władzy ludowej, może być pewien, że mu tę rękę władza odrąbie w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego

i inteligencji, w interesie walki o podnoszenie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia, w interesie naszej ojczyzny”. Nie znam głupszego wystąpienia w historii powojennej Polski. Mecenas Hejmowski bronił oskarżonych o udział w różnych wydarzeniach z tego dnia. Rozprawy odbywały się w październiku 1956 roku, a więc w czasie tzw. odwilży. Potępiono stalinizm, Gomułka zapowiedział, że zacznie się „demokratyzować ustrój”. Trzeba pamiętać, że zagrożenie zbrojnej interwencji Armii Czerwonej było realne jak nigdy. W tym samym czasie Węgry przeżywały swój październik. A później listopad, którego nie przeżyło nie mniej niż 3 tysiące osób, zabitych przez radzieckie wojsko. 18 października w czasie „rozprawy dziesięciu” uczestników zajść oskarżonych o to, że „w czasie strajku i demonstracji, grupy awanturników i elementy kryminalne rozpoczęły wrogą akcję, w wyniku której dopuszczono się aktów gwałtu i terroru. W rezultacie tej przestępczej działalności padli zabici i ranni oraz wynikły poważne straty materialne. Aktywnymi uczestnikami wystąpień antypaństwowych byli między innymi wszyscy oskarżeni”, mecenas Hejmowski powiedział między innymi: „Ja nie potrzebuję szukać daleko i mówić zawile. Ja dziś rano kupiłem „Głos Wielkopolski” i widzę artykuł W orbicie ławy oskarżonych i czytam parę wierszy: „Nie wzdrygajmy się powiedzieć sobie wszystkiego, co od dawna nas nurtuje. Kryzys zaufania do metod «różańszczyzny» w pracy byłego Urzędu Bezpieczeństwa przejawił się u nas w postaci wyolbrzymionej, stał się kryzysem zaufania do Urzędu Bezpieczeństwa w ogóle w społeczeństwie. Samo pojęcie UB, ubowiec, zaczęło uchodzić za synonim starych wypaczeń”. Tak pisze „Głos Wielkopolski” odważnie, rozumnie i prawdziwie, a pan prokurator powiada, że wystąpienia przeciwko temu Urzędowi to

jest zamach kontrrewolucyjny. Proszę Wysokiego Sądu, niech mi wolno będzie w tym miejscu powołać się na opinię pana profesora Chałasińskiego, który powiedział, że wystąpienia oskarżonych przeciwko UB to nie było wystąpienie przeciwko władzy ludowej, to nie było wystąpienie przeciwko Państwu Polskiemu, przeciwko ustrojowi, przeciwko władzy ludowej, to było wystąpienie przeciwko okrucieństwu i dlatego impuls działania oskarżonych był działaniem moralnym. [...] Wysoki Sądzie! Krew przelana 28 czerwca przypieczętowała pewien rozdział naszej historii, okres dziesięciolecia, które przeminęło. Co w tym dziesięcioleciu było piękne, ideowe i twórcze, to będzie żyło w naszym narodzie wiecznie, a co było złe i niegodziwe, aby nie odżyło już nigdy. Wierzę, że krew ofiar tych zajść nie została przelana na próżno. Ja wierzę, że na grobach tych, którzy polegli, spełni się zapowiedź, którą w Nocy listopadowej Stanisław Wyspiański włożył w usta Korze, bogini wiekuiście odradzającego się życia: „Krwi przelanej nie zmarnię, krwią tą pola i rolę użyźnię, i synów z krwi tej dam kiedyś Ojczyźnie”. Wyrok nie zapadł, wszyscy aresztowani – z wyjątkiem oskarżonych o zabójstwo – zostali zwolnieni z więzienia. 20 października na VIII Plenum KC PZPR Władysław Gomułka powiedział m.in: „Klasa robotnicza dała ostatnio kierownictwu partii i rządowi bolesną nauczkę. Robotnicy Poznania, chwytając za oręż strajku i wychodząc manifestacyjnie na ulice w czarny czwartek czerwcowy, zawołali wielkim głosem: Dosyć! Tak dalej nie można! Zawrócić z fałszywej drogi! Przyczyny tragedii poznańskiej i głębokiego niezadowolenia całej klasy robotniczej tkwią u nas w kierownictwie partii, w rządzie. Materiał palny zbierał się całe lata. Sześcioletni plan gospodarczy, reklamowany w przeszłości z wielkim rozmachem jako nowy etap wysokiego wzrostu stopy życiowej, zawiódł nadzieje szerokich mas pracujących. Żonglerka cyframi, która wykazała 27-procentową zwyżkę płac realnych w sześciolatce, nie udała się. Rozdrażniła tylko bardziej

ludzi. Trzeba było wycofać się z pozycji zajętej przez kiepskich statystyków”. Trzy lata i cztery miesiące później oficer operacyjny Wydziału III Komendy MO, po rozpatrzeniu materiałów dotyczących mecenasa Hejmowskiego, gromadzonych w „sprawie ewidencyjno-obserwacyjnej nr 1869 prowadzonej przez wydział II” od lat czterdziestych, przeniósł do wydziału III i założył „sprawę ewidencyjno-operacyjną nr 296 pod kryptonimem: «Maestro»”. Oficer operacyjny to mój tata. Przez 9 lat wstawał rano, golił się, jadł śniadanie, słuchając radia, a potem szedł do pracy, w której rozmyślał, jak obrzydzić życie mecenasowi. Za każdym razem, kiedy dociera do mnie, że mój tata, do którego mam tak podobne rysy twarzy, do którego tak podobnie mówię, podpisuję się podobnie, że mój tata bezlitośnie, beznamiętnie i bezrefleksyjnie wykonywał czyjeś polecenia i wykazywał się inicjatywą własną po to, by zamęczyć innego człowieka, pęka mi serce. Nie działał z własnej woli, nie był sam, nie wymyślił tego i nie decydował, kiedy to zakończyć. Ale nie zrezygnował z pracy, nie przeszedł na drugą stronę, nie zrobił nic, żeby przerwać tę spiralę. Nie musiał być Wallenrodem, mógł być tylko przyzwoitym człowiekiem. I pęka mi serce kiedy czytam: W rozmowie z t.w. „Janusz” Hejmowski stwierdził, że czuje się jak zaszczute zwierzę, nie ma znikąd pomocy, wszyscy są nastawieni przeciwko niemu i nie ma sił ani środków, aby przedsięwziać obronę. Stwierdził, że jest bezsilny, liczył się z tym, że uda mu się załatwić pozytywnie sprawę domiaru, a tymczasem Wydział Finansowy zabrał część ruchomości, m.in. fotele, na których spędził większą część swego życia. Obecnie Hejmowski stał się małomówny.

Lecą mi łzy, chociaż nigdy nie płaczę. Wiem, kim był tzw. „Janusz”, wiem, kto w piękny czerwcowy dzień podpisał się pod wyciągiem z notatki służbowej o fotelach. W 1961 roku w całej Polsce, w Łodzi, Kielcach i Poznaniu, zaczęto prowadzić postępowania karne przeciwko adwokatom, którzy brali wygórowane wynagrodzenia za obronę. (W przypadku Kielc i Łodzi dochodziło jeszcze powoływanie się na znajomych sędziów i prokuratorów). Przyczyna tego [...] tkwi przede wszystkim w tym, że istnieje niewłaściwy system opodatkowania zarobków adwokatów. Np. jeżeli dochód adwokata wynosi 6 tys. zł miesięcznie, to na rękę otrzyma ca 4000 zł, a jeśli wykazuje dochód 10 000, to otrzymuje z tego ca 4700 zł. Z uwagi na niewłaściwą progresję podatkową szereg adwokatów nie wykazuje faktycznych dochodów”. Powiedział kandydat na tajnego współpracownika w rozmowie z moim ojcem. Domiar podatkowy za lata 1959–1961 dla mecenasa Hejmowskiego wyniósł 181 620 zł. Z czego spłacił 98 765 zł. Dodatkowo zajęto 4 parcele kupione w 1958 roku na żonę mecenasa w podpoznańskim Puszczykowie (1214 m2, 8337m2, 1194m2, 1185m2). Grzywna z tytułu nieopłacenia podatków wynosiła 250 000 zł. Z tego mecenas Hejmowski nie wpłacił nic i złożył wniosek o dobrowolne poddanie się karze. W 1963 roku zostaje zawieszony w czynnościach zawodowych na rok. W maju 1963 po rozprawie dyscyplinarnej w Wyższej Komisji Dyscyplinarnej przy Naczelnej Radzie Adwokackiej udzielono mecenasowi nagany i zakończono okres zawieszenia, mógł powrócić do praktyki adwokackiej. Mecenas Hejmowski składa podania o wydanie paszportu, ponieważ chciałby wyjechać do Szwecji, do swoich dzieci i wnuków. Zgodę otrzymuje dopiero po 1968 roku, gdy jest już zbyt chory na podróż.

Kiedy pytam ojca o te fotele, mówi, że nic nie pamięta, że to Urząd Skarbowy zabierał. Że nie pamięta, jak nazywali się jego przełożeni, nie pamięta, na czyje polecenie działał. Że wszystko to działo się na dwóch płaszczyznach: urzędowej, po której zostały dokumenty (mniej lub bardziej prawdziwe), i werbalnej – czyli to wszystko, co działo się między urzędnikami, funkcjonariuszami, wszystko, co zostało powiedziane lub dane do zrozumienia, a nigdy niezapisane. Nie pamięta, czy ktoś sugerował, że działania przeciwko mecenasowi Hejmowskiemu były zemstą za to, że występował na sali sądowej w 1956 roku. Nic takiego nie miało miejsca. Ale pamięta swoją opinię, którą napisał w 1968 roku. Z uwagi na ciężki stan zdrowia figuranta i brak jakiejkolwiek działalności z jego strony skierowanej p-ko ustrojowi PRL proponuję zaniechać dalsze prowadzenie sprawy i przekazać ją do archiwum wydz. „C”. Mówi, że nie decydował o tym, czy wydać paszport, czy nie, że nie decydował o tym, czy zakładać podsłuchy, czy nie. Pytam o wymiar moralny, o to, czy jeśli odczuwał, umiał wyczuć, że człowieka można najbardziej skrzywdzić, zabierając mu poczucie bezpieczeństwa właśnie przez utratę tych głupich foteli, które nie były przecież meblami, tylko zapleczem, domem, budowanym przez lata, własnym światem – to jak ocenia swoje zachowanie. Pytam, dlaczego wśród adwokatów, znajomych mecenasa szukał agentów, jakichś kontaktów operacyjnych, chociaż z podsłuchiwanych rozmów telefonicznych, czytanej korespondencji, w czasie tych 9 lat, nigdy nie znalazł niczego, co świadczyło o tym, że Hejmowski był „wrogo ustosunkowany”, że przecież oceniali tak samo to, co dzieje się wkoło, że nawet lekarz, który go leczył, był agentem.

Znowu to samo – to są dwa poziomy, urzędniczy i werbalny. Moralność, co to jest moralność? Krzyczą już oboje, i matka, i ojciec, że jestem zmanipulowana, że sama mam na sumieniu różne sprawy, a teraz oskarżam ich. Ta rozmowa nie ma sensu, przecież nie przyszłam tu ani oskarżać, ani bronić, ani sądzić. Ale czują się osaczeni i przyparci do muru, nie o to mi szło, właśnie tego chciałam uniknąć. Chcę jeszcze raz, z innej strony – mówię, że wiem, że po czerwcu 1956 do Poznania przyjechał jego ojciec, a mój dziadek – żeby go stąd zabrać. Że przez następny rok nie był w UB, że szukał innej drogi. I co z tego? – Tata jest wyraźnie wytrącony z równowagi tym wspomnieniem. Pytam więc, dlaczego pracując w policji politycznej, nie liczył się z tym, że od samego początku sam stanie się „figurantem”? Że będzie rozpracowywany? Ojciec mówi, że wiedział, ale wydaje się trochę zaskoczony. Czy wie, że miał agenta, swoich własnych TW, którzy pisali na niego donosy? To jest sprawa wewnętrznych porachunków między milicją a Urzędem Bezpieczeństwa, mówi ojciec. Czy to prawda, że brał pieniądze od rzemieślników, i załatwiał im różne sprawy, np. pozwolenie na budowę, wyciągnięcie z aresztu itd.? Ale skąd, on im pomagał, a oni byli wdzięczni. Czy jego kontakty towarzyskie opierały się na jakichś emocjach, czy wszystkie były tylko wymianą wzajemnych korzyści? Znowu zaczyna się krzyk, kim jestem, kto mnie nasłał. Teraz ja czuję się jak oficer śledczy, znam nazwiska, adresy osób, których już nie ma na świecie, które były z ojcem powiązane 50 lat temu.

Przeczytałam ich zeznania, oświadczenia mojego ojca, opinie jego przełożonych. Nie, nie ma sensu ta rozmowa. Nie powie mi tego, co tak bardzo chcę usłyszeć. Chociaż w pewnej chwili zaczyna krzyczeć: „Przepraszam rodzinę mecenasa Hejmowskiego, przepraszam cały świat!”, to później mówi: „i wszechświat! Wszystkich, którzy mają do mnie pretensję, niech przyjdą do mnie, tylko muszą się pospieszyć, bo niedługo umrę!!”. Działał zgodnie z obowiązującym prawem, był elementem legalnego państwa. Ojciec nic nie pamięta o sobie, o swoich sprawach. Nie chce mówić o swoich uczuciach, o współczuciu, o empatii. Zmiana tematu, pytam, czy może kiedyś, gdzieś, przez przypadek słyszał coś o egzekucjach z lat czterdziestych? Czy ktoś mówił o tym, gdzie zakopano tych skazanych na karę śmierci wyrokami wojskowego sądu? Nie ma pojęcia, nie wie, w ogóle się nie mówiło. Ale nagle mówi: „Czemu zajmujesz się Młynarkiem? Stalinowcy byli jak hitlerowcy!”. Dlaczego? Byli zaślepieni? Przecież też działali „zgodnie z obowiązującym prawem?”. To, co się wtedy działo, to było bezprawie, mówi ojciec. Moi rodzice znowu zaczynają krzyczeć, że wiedzą o mnie różne rzeczy. Tylko chyba nie tę najważniejszą – po co tu jestem? Po co przeszłam całą tę drogę. I powoli ja też już nie wiem. Chyba tylko dla moich dzieci, po to, żeby nigdy nie zaczęły myśleć, że można, w pewnej sytuacji, zachować się w sposób nieetyczny. Pierwsze pytanie, jakie zadałam mojej siostrze: „Wiesz, czym zajmował się nasz ojciec?”. I jej odpowiedź-pytanie: „A wiesz, czym zajmowała się nasza mama?”. Byłam tak skołowana, że przez ułamek sekundy poczułam się jak

bohaterka radzieckiego filmu Lecą żurawie, drzewa zaczęły się kręcić wkoło mnie, a ja przez chwilę myślałam, że nie tylko ojciec, że jeszcze mama! Ale ona chciała tylko uświadomić mi, że to, co robili, kim byli rodzice, jest dla nas nieistotne. To, co robił tata, i to, czego nie robiła mama, ma taką samą wagę – czyli żadną. Ale ja się nie zgadzam, to znaczy, tak wiem, że nie ma to znaczenia z punktu widzenia nas, naszego życia, wyborów i podejmowanych decyzji, ale ma, dopóki ktoś nie weźmie odpowiedzialności za to, co się stało. Jeśli nikt nie chce powiedzieć: przepraszam, przyznać się do tego, że robił rzeczy złe – to na czym, na jakiej podstawie mamy budować przyszłość? Takie banalne słowa: miłość, wiara, prawda. Ostatnie zdanie, które powiedziała do mnie moja starsza siostra, to: „Nie mam już siostry”. A ja mam. Mam tatę, mamę, siostrę. Tylko wyjechali gdzieś bardzo daleko. Może do Australii, może na Nową Zelandię. Na razie nie piszą, nie dzwonią. Pewnie nie mają czasu. Ja sama nie umiem się poruszyć, jak zając w świetle reflektorów. W październiku 1956 roku, na sali sądowej, w swojej mowie obrończej mecenas Hejmowski powiedział na zakończenie: „Proszę Wysoki Sąd [...] o wyrok ludzki. I to jest wszystko, co chciałem powiedzieć”. Teraz ja proszę, żeby to wszystko, co działo się i dzieje, miało wymiar ludzki. Przepraszam. To wszystko, co chciałam powiedzieć.

Był taki czas, kiedy myślałam, że wszystko rozumiem. Że jestem silna i przygotowana i mogę śmiało stawiać pytania potomkom prokuratorów, sędziów, oficerów UB. Najlepiej tych, którzy zostali na sicie, którzy nie leżą w zakamarkach, przykryci kurzem, tylko stali się symbolami stalinowskiego czasu bezprawia i terroru komunistycznego. Widaj, Humer, Michnik. Może oni wiedzą – jak z tym żyć? Więc najpierw szczegółowa analiza dokumentów. Po raz kolejny przekonuję się, że umiejętność przeprowadzenia syntezy, której ulega wszystko, co człowiek robił i zrobił w życiu, a która ma doprowadzić do określenia jednym zdaniem, kim się było – jest niesamowitą zdolnością. Mnie niedaną. Bo jeśli ktoś jest dwudziestolatkiem i przysięga: „strzec niezłomnie wolności, niepodległości i granic Polski Ludowej przed zakusami imperializmu [...] stać nieugięcie na straży pokoju w jednym szeregu z Armią Radziecką [...] w razie napaści walczyć w braterskim przymierzu o świętą sprawę niepodległości, wolności i szczęścia ludu [...], być uczciwym, zdyscyplinowanym i czujnym żołnierzem Polski Ludowej, [...] wykonywać dokładnie rozkazy przełożonych [...] dochować ściśle tajemnicy wojskowej i państwowej, strzec pilnie mienia wojskowego i społecznego i nie splamić nigdy honoru i godności żołnierza polskiego”, to czy to ma wpływ na jego młodszego o siedemnaście lat brata przyrodniego, który ma w tym momencie trzy lata? Czy jeśli ktoś, o kim przełożeni piszą: „inteligentny, posiadający bardzo duży zasób wiadomości zarówno z dziedziny prawniczej, jak i wiedzy

ogólnej. [...] bezwzględnie uczciwy, bardzo koleżeński, bez nałogów”, „mało zdyscyplinowany i niesystematyczny w pracy [...] interesuje się literaturą piękną i sztuką oraz posiada w tej dziedzinie duże wiadomości, brak mu partyjnej pryncypialności w ocenie własnego postępowania, które nacechowane bywa często wygodnictwem i asekuranctwem. Okazując zewnętrznie szacunek przełożonym nie zawsze sumiennie wykonuje ich polecenia [...]”, zostaje w tym samym czasie dobrowolnym informatorem, a później rezydentem (to ktoś, kto nadzoruje pracę innych informatorów) Informacji Wojskowej (pisze donosy na kolegów ze szkoły, później na kolegów i przełożonych w pracy), to czy w domu bawi się z młodszym bratem? A jeśli bawi, to jak wpłynie to na dalsze życie tego młodszego? Ktoś, kto po syntezie staje się: „żydowskim mordercą sądowym”, a przez następne 45 lat już tylko „byłym żydowskim mordercą sądowym”, może być jednocześnie kochanym bratem czy nie? I naprawdę myślałam, że mogę rozmawiać z synami, wnukami i braćmi tych milczących albo już nieżyjących. Zapytać wdowę o męża. O Widaja („jeden z najbardziej krwawych sędziów stalinizmu” wg syntezy). Jak to możliwe, że podporucznik Wojska Polskiego II RP, oficer AK Okręgu Lwowskiego, jako dorosły człowiek decyduje się w ciągu 3 miesięcy zmienić światopogląd tak, że już w maju 1945 zostaje sędzią Wojskowego Sądu Garnizonowego, a później WSRu w Łodzi? Jakie pęknięcie miał człowiek, który zdążył od 1934 do 1945 złożyć trzy zupełnie różne przysięgi wierności, z czego dwie – wykluczające się? Sądził byłych akowców, w tym 106 razy orzekł karę śmierci. A kiedy zmarł, to okazało się, że jego ciało nie powinno być pochowane tam, gdzie stoi Pomnik Męczenników Terroru Komunistycznego 1944–1956, na którym napisano:

Wybudowano ten Pomnik w latach 1986–1993, by nie zapomniano ceny oporu Polaków wobec komunistycznej władzy z lat 1945–1956. Niech los setek tysięcy zabitych, milionów uwięzionych lub skrzywdzonych tylko dlatego, że w godzinie próby ocalili godność własną, nie weszli na drogę zdrady Boga i Ojczyzny, będzie dumą Narodu Polskiego i przestrogą dla rządzących. Czy Sędzia WSR może mieć grób na tym samym cmentarzu, na którym są pochowani skazani przez niego na karę śmierci? Odpowiedź nie jest istotna, bo wszystko to już się wydarzyło. A Adam Humer („stalinowski zbrodniarz i sadysta”). Zapytać jego krewnych, czy wiedzą może, dlaczego śmiał się podczas rozprawy? Bo śmiał się – to widać. I czy wiedzą, czym jest to, czego nie widać? Planowałam spotkanie z wnukiem Młynarka. Czekałam w samochodzie pod jego pracą, wpatrywałam się w drzwi i zastanawiałam się, jakie powinno być pierwsze zdanie. Czy chodzi na spacer do lasu z dziećmi? Czy dziadek opowiadał mu o swoim wojennym bohaterstwie? Naprawdę, przez jakiś czas myślałam, że rozumiem to wszystko i mogę zadać takie pytania. Do czasu, kiedy zadałam pierwsze pytanie własnej siostrze. Bo ona, jeśli kiedykolwiek zdecydowałaby się przeczytać teczkę naszego ojca albo akta którejś sprawy operacyjnej prowadzonej przez niego, mogłaby każdą z dat tam występujących porównać z tym, co danego dnia działo się w jej życiu. Ona, tak jak zdecydowana większość „genetycznie uwarunkowanych”, przeżyła swoje całe życie, wiedząc, choć przyznać trzeba, że była to wiedza bardzo ogólna (jedna strona nie opowiadała, druga nie pytała), kim jest jej tata. I zrozumiałam, że zadawanie pytań o przeszłość, rozmawianie o ocenie, o samoocenie jest ponad moje siły.

Że taka rozmowa musi odbyć się najpierw między starszym i młodszym bratem, między ojcem i córką, mężem i żoną. I jeśli z tej rozmowy wyniknie coś więcej niż tylko krzyk albo łzy, wtedy można zacząć opowiadać tę historię dalej, a jeśli nie zaczną mówić, nigdy się nie uwolnią, nie zaczną żyć odpowiedzialnie i za przeszłość, i za przyszłość. Cały czas przypomina mi się opowieść mojej przyjaciółki. Urodziła swoje drugie dziecko daleko stąd, na południu Niemiec, bo tam żyje ona i jej niemiecka rodzina. I przez prawie rok dziecko, choć leczone na częste przeziębienia, problemy z układem pokarmowym, nie zostało zdiagnozowane. Przez rok było normalnym, acz chorowitym dzieckiem. Dopiero koło pierwszych urodzin stwierdzono, ponad wszelką wątpliwość, że jest trisomikiem. I lekarz, który tę diagnozę przekazał, powiedział zdanie, o którym często myślę. „Miała niezwykłe szczęście, że przez rok żyła jak i jako normalne dziecko, bo nigdy już tak nie będzie postrzegana”. Po usłyszeniu tej diagnozy nie zmieniła się ani o jotę, a jednak – od tego momentu jest i zawsze już będzie dzieckiem z zespołem Downa. Nie wiem, czy to dobre porównanie. Ale tak właśnie się czuję. Przez tyle lat byłam zdrowa. I dzięki temu wiem, jak to jest żyć jako ktoś zdrowy. Dlatego mogę mówić głośno o tym, o czym inni nie chcą słuchać? Największym problemem jest chyba to, że większość rodziców, w czasie „procesu wychowawczego” używa argumentów typu „nie wolno kłamać, nie wolno kraść, nie wolno krzywdzić słabszych”, a jednocześnie wysyła jasny i mocny sygnał – „tak teoretycznie, ogólnie nie wolno. Tobie nie wolno. Bo ja miałem takie różne epizody. I nie żałuję”, i jeśli nawet stwierdzi, że żałuje, to boi się ponieść konsekwencje za swoje czyny. I dotyczy to zarówno byłych funkcjonarjuszy, współpracowników, jak i chłopców z lasu. Nie warto w sprawach funkcjonariuszy, urzędników, towarzyszy

i współpracowników sięgać do matematyki. Bo mimo że tak bardzo nie chcemy, żeby Polska po 1945 stała się państwem socjalistycznym czy wręcz sowieckim, to chyba jednak nie jest tak, że desant około 430 oficerów wyszkolonych w Kujbyszewie dał radę opleść pajęczyną intryg, szantażu i socjotechniki prawie 24 miliony ludzi. Korzystając z opracowanych przez IPN zestawień liczb tajnych współpracowników w poszczególnych latach, obliczyć można, że w absolutnie rekordowym okresie „pozyskiwania” agentów, czyli w roku 1953, tajny współpracownik przypadał na 304 obywateli (w tym dzieci). Dla porównania, rok po wojnie był to stosunek 1:436 (ale Polska, z wiadomych względów, miała wtedy dużo mniej mieszkańców). I o ile to można zrozumieć dość łatwo (stalinizm) – to następne obliczenia stają się trudniejsze do zaakceptowania. Ponieważ drugi najwyższy stopień „zaagentowienia” był w roku 1988. Wtedy na agenta przypadało 386 ludzi. Albo odwrotnie. A to znaczy, że teraz, dokładnie w chwili, gdy to piszę, żyje i ma się dobrze rzesza ludzi, którzy za wszelką cenę nie chcą, by ktoś poznał ich przeszłość. I jeszcze większa grupa, która może doznać szoku, jeśli dowie się, że ktoś, kto uczył go: „nigdy nie kłam”, sam ma z tym problem. Nie warto też drobiazgowo obliczać, ilu funkcjonariuszy Urzędów Bezpieczeństwa miało narodowość inną niż polska. Bo jeśli według najnowszych badań Instytutu, przeprowadzonych na podstawie zachowanych akt osobowych, wynika, że blisko 40 procent stanowisk kierowniczych w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego zajmowali oficerowie pochodzenia żydowskiego, to znaczy, że ponad 60 procent było narodowości polskiej. I bez dokładnej wiedzy o każdym z „żołnierzy wyklętych” lepiej nie ryzykować i nie odlewać mu tablicy pamiątkowej. A już szczególnie ostrożnie nadawać imiona bohaterów szkołom. Co jeśli ten, któremu na

galowo ubrani uczniowie składają kwiaty w rocznicę śmierci, sam jako na przykład endek w piaskowej koszuli zdążył przed 1939 rokiem wybić kilka szyb, zdemolował stragany, złamał rękę dzieciakowi albo rozbił czaszkę komuś, kto nie był „Polakiem-katolikiem”? Ani żaden Bierut, ani żaden Stalin, nie brali pod uwagę nawet w najprzyjemniejszych snach, że fala, którą tworzy rzucony przez nich kamyczek, będzie rozchodziła się przez tyle lat. Chociaż, teoretycznie, Kraj Rad i jego satelity miały trwać po wsze czasy, to kto jak kto – ale akurat oni wiedzieli doskonale, że jest kwestią czasu, gdy jakiś umorusany gnojek wrzaśnie: „Król jest nagi!”. I będzie po wszystkim. Zakładając, że byli uczciwymi materialistami i nie wierzyli w życie po śmierci, nie mogli marzyć, że będą z chmurki oglądać, jak następne pokolenia topią się w łyżkach wody. Nawet Radkiewicz, który wyrywał serca chłopakom takim jak mój tata, i montował im w to miejsce zegarek, nie przypuszczał, że w XXI wieku moja siostra skreśli mnie z listy najbliższych, mama zażąda, żebym sama się wypisała (oświadczając na piśmie, że nie mam roszczeń) z rodziny, a ja zostanę sama jak palec. I wszystko to w imię nieistniejącego od ponad dwudziestu lat systemu i palącego jak policzek wstydu? A może nie wstydu, tylko lęku albo rozczarowania. Nie mogę tego imperatywu rozgryźć, jest złożony ze zbyt wielu, czasami wykluczających się, elementów. Jedno póki co jest pewne. W naszym przypadku – jest silniejszy niż miłość. Gdybym tylko nie musiała pisać „nie-fikcji”, gdybym podpisała z wydawcą umowę na powieść – wtedy tak, wtedy zwyciężyłaby miłość i optymizm. Nie płakałabym przez sen, tylko pędziła z radością przez kolejne wydarzenia: oto Bierut wylewa szklankę mocnej herbaty na całą górę dokumentów i rozbawiony woła: „Nic już się nie da przeczytać! Wszystko anulowane!”, Jan Młynarek otwiera kolejne cele w poznańskim areszcie i dzwoniąc kluczami, do rytmu śpiewa, zachwycony akustyką

pustych korytarzy: „All you need is love!”. Idąca przez szary las kolumna skazańców, żołnierzy i urzędników – chwyta się za ręce i z dziecięcą gracją biegnie przez polanę, są szczęśliwi, uśmiechnięci i zachwyceni zapachem wczesnej wiosny. Wszystko było na niby, wszystko było tylko kwestią umowy, a zwyciężyła miłość. Nawet Stachu Cichoszewski dożył późnej starości, a wtedy, zaraz po zastrzeleniu ruskiego żołnierza, powiedział do żony Ireny: „Kochanie, wytrzymaj, to tylko trzy lata. Miną szybko i będziemy żyć jak ludzie”. I nawet o mnie jest w tej pięknej opowieści, siedzę na popołudniowej herbatce w ogrodzie u moich rodziców i patrzę na bawiące się z dziadkiem dzieci. Ale muszę pisać bez fikcji. Tak, to prawda. Ruscy zabijali Polaków, Niemców i Żydów, Polacy zabijali Ruskich, Niemców i Żydów, Niemcy zabijali Ruskich, Polaków i Żydów, a Żydzi zabijali Niemców, Ruskich i Polaków. I jeszcze Niemcy Niemców, Ruscy Ruskich, Polacy Polaków i Żydzi Żydów. Do tego dochodzą Ukraińcy, Białorusini i Litwini. I wszystkie wyżej wymienione kombinacje. Przepraszam pominięte nacje. A poza zabijaniem niszczyli groby tych, którzy już nie żyli, zakopywali masowo w dołach, palili, zakopywali w lesie, na polu, przy drodze. Chcieli za wszelką cenę wykreślić, zaprzeczyć i ich życiu, i ich śmierci. Sama zachowałam się podobnie. Męczyło mnie, że muszę odnaleźć grób Jana Młynarka. Długo wierzyłam, że żadnego grobu nie będzie. Nawet już wtedy, kiedy coraz szybciej chodziłam wśród zapadającego zmierzchu po cmentarzu – cały czas mówiłam: może będzie jakieś stare lastriko. Albo tylko tablica, a najpewniej nic nie będzie, żadnego pomnika, tylko taka drewniana rama, a sam grób będzie już lekko zapadnięty. Jakim prawem tak myślałam? Bo po tamtych nie został ślad? A czemu miałaby służyć taka symetria? I kiedy znalazłam okazały pomnik,

zadbany, z kwiatami w wazonie, z zagrabioną ramką piasku wkoło, otrzeźwiałam. To jest wspólny grób. Jana i jego żony. Mamy i taty. Babci i dziadka. Nie wiem, czego oczekiwałam. Szczególnie po sobie. Wszystko, co wydarzyło się od dnia, gdy zdecydowałam się poznać historię „Strusia” ze wsi pod Wolsztynem (który miał być przecież zupełnie kim innym), wszystkie rozmowy z kolejnymi starymi ludźmi, opowieści o gwałtach, o drogach utwardzanych rozbitymi nagrobkami (czy to coś zmienia, że były i żydowskie, i niemieckie), o lęku przed tymi, którzy przychodzili w dzień, i tymi, którzy przychodzili w nocy; kolejne ulice i skwery imienia Żołnierzy Wyklętych, wojenne losy mecenasa Hejmowskiego, Młynarek, który stał się symbolem, za którym ukryła się niewiadoma liczba osób, wszystko, co dotyczyło kolejnych „lojalnych urzędników”, pracowitych agentów, nadgorliwych sąsiadów, a w końcu mój własny ojciec, który mógł stać się bohaterem pozytywnym... Tragicznym, ale pozytywnym, pełnym skruchy i gotowym do przyznania się do złych wyborów, i który tak kategorycznie odrzucił tę możliwość... Ja sama, ze łzami kapiącymi na akta spraw i wyroki chłopców naiwnych, pogubionych, znikających z powierzchni ziemi – bo próbowali uwierzyć w „demokrację”, ale nie dało się uwierzyć w coś, czego nie było, bo chcieli żyć, po prostu żyć, mieć rodzinę, pieniądze, dom... i później, kiedy dotarłam do tego chłopca, który będzie moim ojcem za szesnaście lat, ale najpierw musi stać się kimś, kto zburzył całe moje życie, dzięki komu otarłam się o depresję, kiedy wszystko runęło... Wszystko to było po coś... Tylko czy ktoś w to uwierzy? Mój synek ciągle słyszał opowieści o partyzantach, ubekach, wojnie i strzelaniu. Zażyczył sobie żołnierzyków – w komplecie frontowym, z karabinami i czołgami. Dwie zielone plastikowe armie – akurat w chińskiej fabryce

postanowiono: niemiecka i brytyjska. Takie mają flagi na proporcach. I bawi się nimi co jakiś czas w wojnę. Raz wygrywają Niemcy, raz Anglicy. Kiedy jedna armia masakruje drugą, śpiewa: „Polska, biało-czerwoooni!”. Całe przedszkole tak śpiewa. A czasami po batalii: „Grecja 1:0!!”. Mój syn jest poetą albo abnegatem. Albo małym chłopcem, który nie wie – kto był dobry, a kto zły. Mówię – synku, jestem pacyfistką, nie uznaję przemocy. Czy ci żołnierze nie mogliby robić czegoś innego? Przecież mogą razem szukać wody na pustyni dla dzieci, którym chce się pić. Przez chwile mnie słucha, przygotowuje jakąś ekspedycję pokojową, która zawiezie transport wody umierającym dzieciom. Ale za chwilę: „Polskaaa! Biało-czerwoniii!”, znowu wszyscy zaczynają walczyć ze wszystkimi. Tylko że tym razem w jego bitwie wygrywają dzieci. Mój syn.

Podziękowania

Nie miałabym siły, żeby zmierzyć się z tematem, przeżyć, zdystansować się i umieć żyć dalej, gdyby nie mój partner – Paweł. Dziękuję. Dziękuję też wszystkim, którzy wytrzymywali moje pytania, którzy czytali fragmenty książki, którzy pomogli mi zrozumieć: mieszkańcom wsi Wroniawy, Górsko, Miastko, Kębłowo i Snowidowo, rodzinom Stanisława Cichoszewskiego, Czesława Lecińskiego, państwu Kołtoniakom, Ewie Wanat, Kasi Godlewskiej, Pawłowi Szwedowi i Kasi Tobolewskiej. Wszystko, co napisałam, oparte jest na nagraniach wywiadów, na dokumentach z Archiwów Państwowych, Instytutu Pamięci Narodowej oraz Federacji Bibliotek Cyfrowych. W całej książce są trzy fragmenty, które powstały wyłącznie w mojej wyobraźni, są jednak bardzo prawdopodobne i osadzone w realiach.

Źródła dokumentów

Rozdział 1 1. Skazani na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Poznaniu 1946-1955; seria: „Studia i materiały” Instytut Pamięci Narodowej; 2006 r. 2. Dz. U. 1947 nr 20 poz. 78 Ustawa z dnia 22 lutego 1947 r. o amnestii. 3. „Dziennik Powszechny” Radom – Kielce nr 122, 15 września 1945 r. 4. Teczka osobowa Stanisława Cichoszewskiego, IPN Po 01/211. 5. Akta sprawy pko Stanisławowi Cichoszewskiemu, IPN Po 75/1082, IPN Po 03/330/t. 2, Dziennik Zatrzymań IPN Po 06/132/t. 8. 6. Teczka osobowa Jana Młynarka, IPN Po 0/84/1699/3798/V. 7. „Głos Wielkopolski” z dnia 29 kwietnia 2010 r.

Rozdział 2 1. „Nowe Życie”, Grajewo nr 14, 24 listopada 1939 r. 2.„Wolna praca”, czwartek, 19 września 1940 r. 3. „Wolna praca”, niedziela, 22 września 1940 r.

4. „Wolna praca”, środa, 11 czerwca 1941 r. 5. „Nowe życie”, Grajewo nr 46, 15 czerwca 1941 r. 6. „Wiadomości koszalińskie”, 25 września 1945 r. 7. Lubelski Dziennik Wojewódzki za rok 1945 poz 86. 8. „Głos Ostrowa”, 1945 r. 9. „Gazeta Polska”, 1945 r. 10. Poznański Dziennik Wojewódzki 1945–1947. 11. „Głos Ostrowski”, 10 czerwca 1945 r. 12. „Wiadomości”, Londyn nr 38/39 1946 r. 13. „Monitor Rządowy” nr 47, 30 maja 1946 r. 14. Poznański Dziennik Wojewódzki, 1946 r. 15. „Gazeta Polska” nr 304, 7 grudnia 1945 r. 16. „Dziennik Polski” nr 249, 13 października 1945 r. 17. „Dziennik Polski” nr 174, 30 lipca 1945 r. 18. „Dziennik Polski” nr 299, 1945 r. 19. Dokumenty Państwowych Urzędów Repatriacyjnych, Archiwum Państwowe w Szczecinie (wykazy transportów, instrukcje, okólniki, wykazy imienne, korespondencje z oddziałów w Szczecinie, Białogardzie, Bytowie, Choszcznie, Człuchowie itd.) 20. „Dziennik Polski” nr 255, 15 października 1945 r.

21. Raporty Dekadowe Powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego z Poznania, Wolsztyna, Leszna, Zielonej Góry, IPN Po 06/140/8/1, IPN Po 0/6/149/7/219/1/1 i dalsze. 22. Dziennik Zatrzymań powiat Leszno, IPN Po 06/132. 23. Rocznik statystyczny za rok 1947. 24. „Pamięć i Sprawiedliwość” numer 1 z 2004 r., artykuł Agnieszki Łuczak „Rozpracowanie Wielkopolskiej Samodzielnej Grupy Ochotniczej „Warta” przez Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa w Poznaniu”. 25. Biuletyn NSZ „ALARM, bezpartyjny organ do walki z bolszewizmem”. 26. „Warszawa Walczy” żołnierska gazeta ścienna, 2 września 1944 r. 27. „Przegląd Polski”, 13 grudnia 1944 r. 28. „Dwutygodnik polityczny i literacki” nr 2, 16 stycznia 1945 r. 29. Podręcznik Historii dla klasy 7, szkoły podstawowej 1947 r.

Rozdział 3 1. Akta dotyczące śledztwa i rozprawy pko Stanisławowi Cichoszewskiemu, IPN Po 75/1082. 2. Akta ze śledztwa, IPN Po 003/330 t. 2. 3. Księga zatrzymań MO, IPN Po 06/132/t. 8. 4. Akta ze śledztwa pko grupie „Szefa Czesia”, IPN Po 135/2/t. 2. 5. Akta ze śledztwa pko grupie „Szefa Czesia”, IPN Po 04/400. 6. Meldunek specjalny PUBP Leszno, akta śledztwa Stanisława

Cichoszewskiego, IPN 003/330 t. 1.

Rozdział 4 1. Opracowanie grupy terrorystyczno-rabunkowej „Rycerz”, IPN Po 003/330 t. 9, IPN Po 0/5/177 333/ IV. 2. Akta ze śledztwa, IPN Po 003/330/ t. 3. 3. Raporty dekadowe z POBP Wolsztyn dla Kierownika WUBP Poznań, IPN Po 0/6/149/7 219/1/1. 4. Akta śledztwa, IPN Po 003/330 t. 1. 5. Akta śledztwa Czesława Lecińskiego, IPN Po 75/1393/ t. 1. 6. Akta w sprawie Czesława Lecińskiego, IPN Po 0/4/498/1 3454/III. 7. Akta w sprawie Czesława Lecińskiego, IPN Po 0/4/498/2 3454/III. 8. Teczka sprawy ewidencyjnej Czesława Lecińskiego, IPN Po 08/613 t. 1. 9. Wyrok w sprawie rewizji nadzwyczajnej, IPN BU 738/4.

Rozdział 5 1. Informator Wojewódzkiego Urzędu Informacji i Propagandy Rzeszów, 3 maja 1945 r. 2. „Nowy Ekran”, 1 października 2012 r. 3. Teczka Jana Młynarka, IPN Po 0/84/1699 3798/V. 4. Akta sprawy Stanisława Cichoszewskiego, IPN Po 75/1082.

5. ks. H. Lewandowski Ze wspomnień kapelana więziennego z lat 19451952, http://wimieniuprawa.republika.pl/relacja.htm (maszynopis z odręcznymi poprawkami).

Rozdział 6 1. Teczka Jana Młynarka, IPN Po 0/84/1699 3798/V. 2. „Dziennik Polski” nr 298, 1950 r.

Rozdział 7 1. Akta śledztwa i sprawy Władysława Trawy, IPN Po 135/27. 2. Akta śledztwa i sprawy Stanisława Janickiego, IPN Po 135/42. 3. Akta śledztwa i sprawy Władysława Rachela, IPN Po 135/47. 4. Akta śledztwa i sprawy Jana Jodzisa, IPN Po 135/50. 5. Janusz Hrybacz-Zawisza, Karta dziejów wileńskiej i nowogródzkiej Armii Krajowej. Miedniki-Kaługa-Lasy podmoskiewskie. 361 zapasowy pułk piechoty Armii Czerwonej.

Rozdział 8 1. Teczka Jana Młynarka, IPN Po 0/84/1699 3798/V.

Rozdział 9 1. Raporty dekadowe PUBP Wolsztyn, IPN Po 0/6/149/7 219/1/1. 2. Raporty dekadowe PUBP Gubin, IPN Po 0/60/57/10 90/2.

3. Raporty dekadowe PUBP Zielona Góra, IPN Po 060/69/t. 2. 4. Wspomnienia młodzieży wielkopolskiej z lat okupacji niemieckiej 19391945; oprac. dr Zdzisław Grot, dr Wincenty Ostrowski, 1946 r. 5. Raporty dekadowe PUBP Poznań, IPN Po 06/140/8/1.

Rozdział 10 1. Teczka sprawy operacyjnej „Maestro”, IPN Po 08/709/1; IPN Po 08/709/2.

Rozdział 11 1. Materiały dotyczące Stanisława Michnika, IPN BU 2174/814 1500/71/219; IPN BU 2386/157; IPN BU 00293/157. 2. Materiały dotyczące Stanisława Kłysa, IPN Po 08/709/1.

Brudne serca Spis treści Karta tytułowa Dedykacja Pierwsze jaskółki Wypisy dla dociekliwych 1. Nie ma większego szczęścia 2. Dobre imię żołnierza 3. Życie codzienne 4. Kawa, drożdżówki i kiełbasa 5. Zostało po ludziach... 6. Ziemia obiecana, ziemia odebrana... 7. Oddany nam człowiek 8. Nie jesteśmy królikami 9. „AKA” Struś Kowboje Gdzie ja idę... Młynarek Inne śmierci Papier Prawa i przywileje narodu niemieckiego Mecenas Pamięć narodowa Zaczynam jeszcze raz *** Podziękowania Źródła dokumentów

Karta redakcyjna

Zdjęcie na okładce Żołnierze oddziału partyzanckiego „Mszyca”, 1944 rok. Redakcja Katarzyna Tobolewska Korekta Jadwiga Piller, Jan Jaroszuk Projekt okładki Krzysztof Rychter Copyright © Anna K. Kłys, 2014 Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2014

Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa www.wielkalitera.pl

ISBN 978-83-64142-35-2

Plik mobi przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail: [email protected] www.eLib.pl
Kłys Anna Karolina - Brudne serca. Jak zafałszowaliśmy historię chłopców z lasu i Ub

Related documents

5 Pages • 1,130 Words • PDF • 1.9 MB

85 Pages • 23,225 Words • PDF • 980.8 KB

189 Pages • 88,554 Words • PDF • 1.2 MB

75 Pages • 45,785 Words • PDF • 1.9 MB

10 Pages • 4,690 Words • PDF • 126.3 KB

18 Pages • 3,500 Words • PDF • 2.8 MB

63 Pages • 9,068 Words • PDF • 1.3 MB

46 Pages • 27,503 Words • PDF • 384.3 KB

1 Pages • 224 Words • PDF • 29.3 KB

66 Pages • PDF • 5.4 MB

53 Pages • 1,826 Words • PDF • 3.7 MB