642 Pages • 110,581 Words • PDF • 1.4 MB
Uploaded at 2021-09-24 08:46
This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.
Laurens Stephanie
Zuchwała narzeczona Czarna Kobra 03
Rozdział 1 10 grudnia 1822 Pierwsza, w nocy na pokładzie „Heloise Leger", kanał La Manche Trudno wyobrazić sobie większy przejaw gniewu nieba aniżeli niszczycielskie sztormy szalejące zimą na kanale La Manche. Pośród ryku burzy major Logan Monteith uskoczył przed ostrzem zabójcy, członka kultu Czarnej Kobry. Uniósł szablę, by sparować cios drugiego przeciwnika, zaciśniętym w lewej dłoni dirkiem* odpierał pchnięcia pierwszego. Narastało w nim przekonanie, że wkrótce, stanowczo zbyt szybko, pogłębi swą wiedzę na temat zaświatów. *Dirk - szkocki długi sztylet (przyp. red.).
Wiatr wył, fale rozbijały się z hukiem. Woda zalewała pokład, sycząc wściekle. W ciemności, w ulewnym deszczu, Logan czuł się niemal jak ślepiec. Cofnął się o krok, ocierając wodę z oczu. Zabójcy natarli zgodnie, spychając go ku dziobowi. Stal zgrzytała o stal, sypały się iskry, jasne punkciki we wszechogarniającej ciemności. Raptem statek przechylił się i trzej walczący desperacko usiłowali zachować równowagę. Żaglowiec, portugalski statek handlowy zmierzający do Portsmouth, znalazł się w tarapatach. Pięć dni wcześniej Logan był zmuszony dołączyć do jego załogi,
gdyż po dotarciu do Lizbony odkrył, że w mieście roi się od członków kultu. Chłostany przez fale, popychany i ciskany wte i wewte po wzburzonym morzu statek wróci! do pionu, zakołysał się i obrócił, nie trzymając dłużej kursu. Logan nie potrafił stwierdzić, czy złamał się ster, czy też kapitan porzucił stanowisko. Nie mógł pozwolić sobie na to, by w deszczu i mroku usiłować wypatrzyć, co się dzieje na mostku. Instynkt i doświadczenie nakazywały mu całkowitą koncentrację na dwóch przeciwnikach. Był jeszcze trzeci, ale Logan rozprawił się z nim na początku starcia, a ciało porwały żądne łupu fale. Wywijając szablą, Logan natarł, lecz natychmiast musiał zastawić się i sparować cios, a potem cofnąć się kolejny krok w głąb zwężającego się dziobu. Tym sposobem jeszcze bardziej ograniczył sobie zakres ruchów, zredukował dostępne opcje. Nie miało to znaczenia. Przy układzie dwóch na jednego, w ulewnym, lodowatym deszczu, od którego zdrętwiały mu zaciśnięte na rękojeściach dirka i szabli dłonie, gdy skórzane podeszwy jego butów ślizgały się po mokrym pokładzie - zabójcy mieli i tę przewagę, że byli boso Logan nie zdołałby przejść do ofensywy. Nie przeżyje. Przyjął ów fakt do wiadomości, parując kolejny
zajadły cios, lecz wtedy odezwał się w nim wrodzony upór. Służył jako oficer kawalerii przez ponad dziesięć lat, walczył w wojnach jak świat długi i szeroki, niejeden raz przeszedł przez piekło - i przetrwał. Stawiał już czoło zabójcom i zwyciężał. Cuda się zdarzają. Powtarzał to sobie, kiedy z zaciśniętymi zębami przechylił szablę, by zastawić się przed cięciem wymierzonym w jego głowę... i poślizgnął się, uderzając plecami o nadburcie. Przypasana do pleców drewniana tuba boleśnie wbiła mu się w kręgosłup. Kątem oka spostrzegł błysk białych zębów w smagłej twarzy - drapieżny uśmiech, z którym drugi zabójca odwrócił się i zadał cios. Logan syknął, kiedy ostrze cięło go w lewy bok, przez surdut i koszulę, wgryzło się w mięśnie, otarło o kość, a następnie skręciło ku brzuchowi, by go wypatroszyć. Instynktownie przylgnął do nadburcia; kindżał rozciął skórę, lecz niewiele ponadto. Wątpił, by w czymś mu to pomogło. Grzmotnęło, czarne niebo przecięła oślepiająco jasna błyskawica. Dzięki tej przelotnej iluminacji Logan zobaczył, że dwaj zabójcy, z fanatycznym błyskiem w ciemnych oczach i wyrazem triumfu na twarzach, szykują się do zadania ostatecznego ciosu.
Krwawił, i to paskudnie. Ujrzał Śmierć, poczuł w ustach smak popiołu, kiedy przeszyły go lodowate palce, sięgając po jego duszę. Po raz ostatni zaczerpnął tchu, uzbroił się wewnętrznie. Biorąc wzgląd na jego obecną misję, na jego zajęcie w ostatnich latach, święty Piotr powinien przynajmniej rozważyć otwarcie przed nim bram nieba. Dawno zapomniana modlitwa uformowała mu się na ustach. Zabójcy natarli. Łup! Uderzenie - nagłe, brutalne, katastrofalne w skutkach wyrzuciło Logana i jego przeciwników za burtę. Natychmiast rozdzieliło ich wzburzone, kotłujące się morze. Logan pogrążył się w lodowatym mroku kipieli, lecz prędko oddał się we władanie instynktu, wyprostował się i wystrzelił w górę. W lewej dłoni nadal ściskał dirk; szablę puścił, ale trzymała się na temblaku, czuł pokrzepiające uderzenia rękojeści o udo. Był świetnym pływakiem, zapewne w przeciwieństwie do zabójców; zdziwiłby się, gdyby w ogóle umieli pływać. Wyrzucił ich z myśli - miał w tej chwili ważniejsze problemy - wybił się nad powierzchnię i wziął potężny oddech. Potrząsnął głową, usiłując dojrzeć cokolwiek przez zalewającą mu oczy
wodę. Sztorm osiągnął apogeum, wokół Logana fale piętrzyły się niczym górskie szczyty, przesłaniając mu widok. Wiatr smagał je z furią, wyjąc bardziej przeraźliwie niż tysiąc demonów. Kiedy rozpętał się sztorm, statek znajdował się na pełnym morzu, w połowie szerokości kanału, Logan nie miał jednak pojęcia, jak bardzo ich teraz zniosło ani w jakim kierunku. Nie wiedział, czy gdzieś w pobliżu znajduje się ląd ani też... Odkąd wypadł za burtę, nieustannie tracił krew. Jak długo wytrzyma w lodowato zimnej, kotłującej się wodzie, nim zawiodą go uszczuplone już siły...? Uderzył o coś ręką - o drewno, deskę. Nie, lepiej: o fragment poszycia statku. Uchwycil się go z desperacją, przeczekał kolejną falę, która usiłowała odrzucić go dalej, a potem, zaciskając zęby, podciągnąl się na prowizoryczną tratwę. Choć zimno go otępiło, rozcięcie w boku paliło żywym ogniem. Przez długą chwilę leżał na brzuchu na deskach, dysząc, nim wreszcie zebrał resztki sił, naprężył mięśnie i zaczął przesuwać się po swojej tratwie, centymetr po centymetrze, aż udało mu się zacisnąć prawą dłoń na poszarpanej przedniej krawędzi. Stopy nadal dyndały mu w wodzie, niemniej zapewnil
ciału podparcie aż do kolan; nic więcej nie mógł zrobić. Nadciągnęła nowa fala. Tratwa przechyliła się, lecz potem wspięła na wzniesienie. Przez rozdzierające wycie sztormu przebijał się inny dźwięk. Z policzkiem wspartym na mokrym drewnie Logan słuchał, skoncentrowany, aż zyskał pewność, że to fale rozbijają się o coś w pobliżu. Przypuszczał, że żaglowiec nurza się w ciemności gdzieś na prawo od niego. Rozpadając się. Tonąc. Biorąc pod uwagę sposób, w jaki on i zabójcy zostali wyrzuceni za burtę, uderzenie musiało nastąpić w rejonie śródokręcia. Logan ostatkiem sił uniósł głowę, rozejrzał się, dostrzegł unoszące się na morzu szczątki statku, ale żadnych ciał - żadnych innych ocalałych. Z drugiej strony, jedynie on i zabójcy znajdowali się w tamtej chwili na dziobie. Kolejna błyskawica ukazała mu nagie maszty żaglowca, odcinające się na tle atramentowego nieba. Gdy ucichł towarzyszący jej grzmot, Logan usłyszał narastający dźwięk zasysania. Zorientował się, co on oznacza, i wytężył wzrok w kierunku statku. Pękającego, wywracającego się statku. Z otchłani nocy wyłonił się grotmaszt... Logan nie zdążył nawet zakląć, kiedy wierzchołek masztu runął na niego i
wszystko zasnuła ciemność. - Linnet! Linnet!!! Chodź szybko! Chodź zobaczyć! Linnet Trevission oderwała wzrok od starych kamiennych płyt ścieżki, prowadzącej ze stajni do kuchennych drzwi. Zbliżała się właśnie do ogrodu owocowowarzywnego na tyłach głównego budynku; na wprost masywna bryła jej domu, Mon Coeur, tchnęła spokojem i przytulnością, zamknięta w opiekuńczym kręgu wiązów i jodeł, dziwacznie powyginanych i powykręcanych przez nieustające morskie wiatry. Jednakże w tej chwili, po sztormie, który szalał przez pół nocy, policzki Linnet muskał łagodny, nieśmiało kokietujący wietrzyk, a zimowe słońce oblewało jasny kamień domu miodowym blaskiem. - Linnet! Linnet!!! Uśmiechnęła się, kiedy Chester, jeden z jej podopiecznych, siedmioletni nicpoń o zmierzwionej czuprynie, wypadł pędem zza węgła, kierując się ku tylnemu wejściu do domu. - Chesterze! Tutaj jestem. Chłopiec spostrzegł ją i skręcił na ścieżkę do stajni. - Musisz przyjść! - Zatrzymał się z poślizgiem, chwycił Linnet za rękę i pociągnął. - Rozbił się statek! wykrzyknął podekscytowany, zaglądając jej w oczy. - Są
ciała! A Will mówi, że jeden mężczyzna żyje! Musisz przyjść! Uśmiech spłynął z twarzy Linnet. - Oczywiście. Uniosła spódnice, żałując, że nie ma na sobie bryczesów, i ruszyła prędko ku tylnemu wejściu, w duchu robiąc przegląd koniecznych, dobrze jej znanych czynności. Na południowo-zachodnim krańcu Guernsey roztrzaskane statki stanowiły nieodłączny element życia. Chester truchtał obok, zbyt mocno ściskając jej dłoń; przed trzema laty jego ojciec zaginął na morzu. Kiedy zbliżyli się do drzwi, otworzyły się i ukazała się w nich Muriel, ciotka Linnet. - Dobrze słyszałam? Rozbił się statek? Linnet przytaknęła. - Will przysłał Chestera, co najmniej jedna osoba przeżyła. Pójdę tam od razu. Możesz znaleźć Edgara i pozostałych? Powiedz im, żeby przynieśli stare wrota, bandaże i łubki. - Tak, naturalnie. Ale dokąd? - Która to zatoczka? - Linnet spojrzała na Chestera. - Zachodnia. Krzywiąc się, Linnet wymieniła spojrzenia z Muriel. Oczywiście, że zachodnia - najbardziej skalista i
niebezpieczna. Zwłaszcza dla tych, których zmyło z pokładu. - Połamane kości, niemal na pewno - orzekła Linnet. Muriel energicznie pokiwała głową i ponagliła dziewczynę machnięciem ręki. - Idź. Kiedy wrócisz, wszystko będzie gotowe. Linnet popatrzyła na Chestera. - Kto pierwszy. Chłopiec wyszczerzył zęby w uśmiechu, puścił jej dłoń i popędził z powrotem wokół domu. Mając obie ręce wolne, Linnet podkasała spódnice i ruszyła za nim; dzięki dłuższym nogom wkrótce go doścignęła. Ścieżka przecinała pierścień drzew, a potem prowadziła przez skalisty teren, za którym zaczynały się niskie klify. - Poczekaj! - zawołała Linnet, kiedy w dole ich oczom ukazała się zachodnia zatoczka. Chester zatrzymał się na początku ścieżki, przywodzącej na myśl raczej dróżkę wydeptaną przez kozy. Prowadziła w dół, do wąskiej plaży z gruboziarnistym piaskiem. Dalej widać było skały, teraz, w czasie odpływu, w pełni odsłonięte, oraz dno zatoczki - zwały granitu, od kamieni rozmiarów pięści po niewielkie głazy. Sama zatoczka nie była zbyt szeroka. Jej wylot częściowo zamykały dwie grupy większych,
wyszczerbionych skał, odpierających ataki szarych fal. Spojrzawszy na dół, Linnet zobaczyła trzy ciała, z których dwa wyglądały tak, jakby porzucono je niedbale na skałach. Ci ludzie nie żyli, świadczyło o tym nienaturalne skręcenie kończyn, szyj, tułowi. Trzeciemu mężczyźnie nie mogła się przyjrzeć dokładnie, gdyż kucali przy nim Will i Brandon, jej dwaj kolejni podopieczni. Świadoma błagalnego spojrzenia Chestera, Linnet skinęła głową. - Dobrze, chodźmy. Wystrzelił jak zając. Linnet podkasała spódnice i ruszyła za nim, w podskokach zbiegając znajomą ścieżką, niemal równie żywiołowo jak Chester. W drodze na dół raz jeszcze omiotła spojrzeniem zatoczkę, rejestrując unoszące się na wodzie szczątki statku; okiem znawcy oceniła, że to duży statek handlowy roztrzaskał się na ostrych skałach, przyczajonych tuż pod powierzchnią morza na północny zachód od tego miejsca. Dotarłszy do plaży, Chester popędził ku Willowi i Brandonowi. Linnet stłumiła w sobie chęć, by podążyć za nim, i ostrożnie weszła między skały, chcąc się upewnić, że dwaj pozostali mężczyźni rzeczywiście nie żyją i nie zdoła im już pomóc. Wnosząc z wyglądu, byli
to marynarze, obaj smagli. Hiszpanie? Nie ruszała ich. Klucząc między skalami, wróciła na plażę i podążyła w kierunku klifu, niedaleko którego znajdował się trzeci mężczyzna. Zwrócony plecami do niej Will obejrzał się, kiedy się zbliżyła. Na jego piętnastoletniej twarzy malowała się nietypowa powaga. - Leżał na fragmencie poszycia, więc podnieśliśmy je i przenieśliśmy go tutaj. Linnet zatrzymała się, położyła dłoń na ramieniu chłopaka i odpowiedziała na niezadane przezeń pytanie: - Skoro leżał na deskach, przeniesienie go niczym nie groziło. Po raz pierwszy spojrzała na rozbitka. Spoczywał na brzuchu na fragmencie poszycia statku, twarz przesłaniała mu plątanina mokrych czarnych włosów. Był wielki. Naprawdę. Może nie nazwałaby go olbrzymem, ale chyba każdy określiłby go jako imponującego. Szerokie bary, długie, masywne nogi i ramiona. Przebiegła wzrokiem wzdłuż linii jego kręgosłupa i zmarszczyła brwi na widok wybrzuszenia pod przemoczonym surdutem. Schyliła się i dotknęła tego miejsca, wyczuwając coś twardego, o dziwnym kształcie.
- To drewniany cylinder zawinięty w impregnowane płótno - poinformował ją Will. - Tkwi w skórzanym futerale przywiązanym do pasa. Wydaje nam się, że przełożył ramiona przez dwie kolejne pętle, żeby utrzymać go w takiej pozycji. - Ciekawe. - Linnet pokiwała głową. Czyżby chciał ukryć, że go nosi? Umieszczony wzdłuż kręgosłupa, wtulony między mięśnie pleców, cylinder byłby niewidoczny pod surdutem, gdyby mężczyzna stał. Wyprostowała się i powiodła wzrokiem wzdłuż jego nóg, ale nie zauważyła ran, nie miał też chyba złamań. Ubrany był w spodnie i luźny surdut, jak wielu marynarzy. Prawą rękę wyciągnął przed siebie, zamykając palce na krawędzi fragmentu poszycia. Druga dłoń spoczywała na wysokości jego twarzy, zaciśnięta na rękojeści sztyletu. Jak na rozbitka, wydawało się to dość nietypowe. Świadoma faktu, że serce jej łomocze, i to raczej nie wskutek niedawnego biegu, Linnet pochyliła się i przyjrzała sztyletowi. Nie był to zwykły sztylet, ale dirk. Na głowni widniał piękny ornament, a koniec rękojeści, większej niż w przypadku większości noży, zdobił półokrągły morion*. Siłą rozwarła zaciśnięte na
rękojeści lodowate palce rozbitka i podała dirk Willowi. *Morion - mineral, kwarc dymny (przyp. Red.).
- Potrzymaj to. Mężczyzna ani drgnął. Linnet odstąpiła o krok. Miała świadomość, że intuicja usiłuje ją przed czymś przestrzec, ale za nic nie potrafiła odcyfrować przekazu. Nieznajomy balansował na granicy śmierci niewykluczone, że już nie żył - jakże więc mógł jej zagrażać? - Ma też szablę - powiedział Brandon, który klęczał po drugiej stronie. - Tutaj. Linnet okrążyła mężczyznę, spojrzała tam, gdzie wskazywał Brandon, kucnęła i odpięła temblak, za pomocą którego broń była przyczepiona do pasa rozbitka. Ostrożnie wyciągnęła ostrze spod jego nogi, wstała i obejrzała je z uwagą. - To szabla kawaleryjska. Naoglądała się ich sporo w czasie wojny, ale ta dawno się skończyła, większość kawalerii rozpuszczono. Może mężczyzna był żołnierzem, a po wojnie przerzucił się na służbę na morzu? - Wydaje nam się, że żyje - powiedział Brandon - ale nie umiemy znaleźć pulsu, no i nie oddycha, a w każdym razie trudno to stwierdzić. Linnet zostawiła szablę Brandonowi i wróciła do
Willa, ponieważ rozbitek leżał zwrócony głową w jego stronę. - Musi być żywy, bo krwawi - powiedział Will. Widzisz? - Podniósł ubranie na boku mężczyzny, rozsuwając przerwany materiał. Ukazało się długie, paskudne rozcięcie w bladym ciele. Świeże. Linnet kucnęła obok chłopaka. Przyjrzawszy się, rozpoznała ranę od broni białej. To tłumaczyło obecność dirka i szabli. Will przytrzymywał ubranie rozbitka, a Linnet nachyliła się, badając rozcięcie. Podążyła jego tropem w górę, oglądając rozpłatane mięśnie z boku klatki piersiowej, a potem ruszyła w dół i zaczerpnęła tchu na widok kości - żebra. Ale to było niżej, tam, gdzie żebra znajdowały się praktycznie tuż pod naprężoną skórą. - Krwawi - upierał się Will. - Widzisz, tutaj? Już wcześniej zauważyła sączący się z rozcięcia różowawy płyn. Skinęła głową, nie chcąc na razie tłumaczyć, że to może być jedynie morska woda, zabarwiona krwią, która wypłynęła z rany wcześniej. Przed śmiercią mężczyzny. Zarazem nie dało się wykluczyć, że nadal żył. Lodowata woda zmroziła jego ciało do tego stopnia, że nawet żywy krwawiłby bardzo wolno. Kontynuując badanie rozcięcia, Linnet odkryła, że
skręca ono do wewnątrz, na brzuch mężczyzny. Widziała tylko jego bok, ale rana brzucha... Jeśli taką otrzymał, nie wykaraska się z tego, nawet jeśli formalnie rzecz biorąc nie był jeszcze martwy. Leżał w takiej pozycji, że nacisk jego ciała w połączeniu z działaniem lodowatej morskiej wody mógł zamknąć ranę, powstrzymując krwawienie. Spojrzała na Brandona, potem na Willa. Chester zaglądał jej przez ramię. - Muszę obejrzeć ranę na jego brzuchu. Pomóżcie mi go trochę podnieść, na tyle, żeby dało się coś zobaczyć. Chłopcy ochoczo sięgnęli ku leżącemu. Linnet uklękła, ulokowała dłonie Brandona na lewym barku rozbitka, a dłonie Willa pod jego lewym biodrem. Chester miał dodatkowo podeprzeć bark mężczyzny, kiedy Brandon go podniesie. - Wszyscy razem. - Zwilżyła wargi, zmówiła krótką modlitwę. Zbyt często obcowała ze śmiercią na morzu, aby pozwalać sobie na dręczenie się kwestią, czy jakiś obcy człowiek przeżyje; tłumaczyła sobie, że w przypadku tego rozbitka zależy jej na tym wyłącznie ze względu na chłopców. - Teraz. Chłopcy dźwignęli, pchnęli, podparli. Linnet schyliła się prędko i zajrzała pod ciężkie ciało mężczyzny, śledząc bieg rozcięcia - a potem z ulgą wypuściła
powietrze z płuc, choć dotąd nie zdawała sobie nawet sprawy, że wstrzymywała oddech. Cofnęła się i skinęła głową. - Opuśćcie go. - Wydobrzeje? - zapytał Chester. Tego nie mogła mu jeszcze obiecać. - Rozcięcie na brzuchu jest znacznie płytsze, niegroźne. Dopisało mu szczęście. W jej umyśle powoli zarysowywał się scenariusz wydarzeń, w wyniku których mężczyzna odniósł tę ranę. Cios miał go zabić lub przynajmniej obezwładnić. Uniknął śmierci dosłownie o włos, a zaraz potem statek się roztrzaskał. - Ale on nadal właściwie nie oddycha - powiedział Brandon. Linnet zaś nadal nie była pewna, czy mężczyzna żyje. Poszukała tętna na nadgarstku, później na jego masywnej szyi. Nic nie wyczuła, nie dało się też zauważyć, by jego pierś unosiła się i opadała, lecz wszystko to mogło wiązać się z faktem, że prawie zamarzł. Temu nie umiała zaradzić. Przysunęła się bliżej, odgarnęła rannemu włosy z twarzy, nachyliła się, aby mu się przyjrzeć... i dech jej zaparło. Był niewiarygodnie, oszałamiająco wręcz przystojny.
Jego twarz, o wyrazistych, zdecydowanych rysach, stanowiła ideał męskiej urody - nie znalazła się w niej ani jedna miękka nuta. W połączeniu z muskulaturą ciała, ta twarz niosła obietnicę dojrzałej namiętności, jawnego, odartego z masek grzechu. Taka twarz nie należała do mężczyzny skłonnego do wzruszeń, lecz do człowieka czynu, urodzonego przywódcy. Kształtne, mocne usta przyprawiły Linnet o dreszcz podniecenia. Koniuszki jej palców pulsowały, kiedy przeciągnęła nimi wzdłuż linii jego szczęki. Miał brwi niczym skrzydła kruka, szerokie czoło i rzęsy tak czarne, gęste i długie, że aż ogarnęła ją zazdrość. Trwała w bezruchu. Chłopcy wiercili się niespokojnie, obserwując, czekając na werdykt. Jak zwykle intuicja jej nie zawiodła. Ten mężczyzna był - będzie - niebezpieczny. Dla spokoju jej ducha, jeśli nie z innych powodów. Mężczyźni o jego wyglądzie, tak zbudowani, przywodzą kobiety do grzechu. I do popełniania głupstw. Zaczerpnęła tchu, zmusiła się, żeby przestać sycić oczy jego widokiem, przywołała się do porządku. Zawahała się, gdyż powinna się do niego zbliżyć, a była zbyt podenerwowana, by beztrosko podjąć takie ryzyko.
Podetknęła mężczyźnie palce pod nos, ale nie wykryła oddechu. Także na delikatnej skórze przegubu dłoni nie poczuła najlżejszego choćby podmuchu. Zacisnęła usta, w duchu przeklęła upadłe anioły, nachyliła się, blisko, i przysunęła policzek do jego warg... Poczuła nieskończenie delikatne muśnięcie powietrza. Wyprostowała się na klęczkach i przyjrzała twarzy mężczyzny. Później po raz kolejny obejrzała ranę w jego boku. Tak, sączyła się z niej krew, nie tylko morska woda. - Żyje. Chester wydał z siebie radosny okrzyk. Dwaj pozostali chłopcy uśmiechnęli się szeroko. Ona nie. Wstała z klęczek i spojrzała na mężczyznę u swych stóp, który oznaczał kłopoty. - Musimy zanieść go do domu. - Uff! Jaki on piekielnie ciężki! Linnet powoli wsparła nieznajomego na poduszkach, choć miała chęć zwyczajnie go na nie upuścić. Oczywiście, musiał dostać jej łóżko - w całym domu tylko ono było wystarczająco długie i szerokie, by go pomieścić, a także, przypuszczalnie, dostatecznie mocne, by się pod nim nie załamać. Cofnęła się o krok, oparła ręce na biodrach i
spiorunowała mężczyznę wzrokiem, nie bacząc na to, że był nieprzytomny. - Teraz trzeba go rozgrzać - oznajmiła Muriel, poprawiając pościel z drugiej strony łóżka. - Przyślę tu dzieci z gorącymi cegłami. Linnet skinęła głową, nie odrywając oczu od nieprzytomnego osobnika. Słyszała, jak Muriel wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Zaplotła ręce na piersi, nachmurzyła się i spróbowała wytrącić zmysły z zaabsorbowania ciałem, które zawłaszczyło jej materac muskularnym, nagim, umytym, osuszonym, ze zszytą, posmarowaną maścią, porządnie zabandażowaną raną. Oglądała w życiu wielu nagich mężczyzn, więcej niż umiałaby zliczyć - nieuniknione następstwo faktu, że spora cześć dzieciństwa upłynęła jej na statku ojca. Bez wątpienia więc to nie nowość widoku ani też nagły atak panieńskiej skromności odpowiadały za jej podenerwowanie, trudności z oddychaniem, wrażenie dziwnej pustki w żołądku. Gdyby ją spytano, z przekonaniem oświadczyłaby, że kolejny nagi mężczyzna ledwie zostanie przez nią zauważony. Tymczasem... w jej łóżku spoczywał nagi upadły anioł, a serce Linnet nie chciało się uspokoić. Oczywiście, po tym jak Edgar, John oraz inni mężczyźni dotarli na plażę, skąd przenieśli
nieznajomego do domu, do jej sypialni, i umieścili go na jej łóżku, Linnet musiała pomóc Muriel go opatrzyć. Pomogła ciotce rozebrać rannego, odsłaniając to mocne, muskularne ciało. Pomogła go umyć, osuszyć, a potem zszyć i zabandażować ranę. Nic dziwnego, że po całym tym wysiłku nadal było jej gorąco. Linnet miała nadzieję, że ciotka tym właśnie wytłumaczyła sobie nietypowy rumieniec na jej policzkach. Zszyły go i opatrzyły bardzo starannie. Kiedy odtajał i krew zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach, krwawił w sposób typowy dla takich ran; w tym przypadku zanurzenie w lodowatej wodzie zadziałało na jego korzyść. Nie zakładały mu koszuli nocnej - nie pasowałaby na niego nawet żadna z należących do ojca Linnet, a trudność manewrowania ciężkim ciałem nieznajomego... Muriel przyniosła więc tylko dodatkowe koce. - Oto i cegły. - Will pchnął drzwi barkiem i wszedł do pokoju, niosąc dwie owinięte we flanelę cegły, rozgrzane w kuchennym palenisku. Za nim pokazali się inni - Brandon, w wieku trzynastu lat niemal dorównujący wzrostem Willowi, dwunastoletnia Jennifer, ośmioletnia Gilly oraz Chester każde z co najmniej jedną cegłą.
Linnet uniosła puchową kołdrę, po czym kolejno umieszczała cegły na okrywającym ciało nieznajomego prześcieradle, aż w końcu leżał wewnątrz ciepłej podkowy, zaczynającej się na wysokości jego piersi i okrążającej wielkie stopy. Gdy ostatnia cegła trafiła na miejsce, Linnet na powrót otuliła rannego kołdrą. Odstąpiła i spojrzała na pacjenta. - Zrobiliśmy, co było w naszej mocy. Teraz poczekamy. Dzieci zamarudziły chwilę, ponieważ jednak ranny ani drgnął, poszły sobie. Linnet została. Niespokojna, dziwnie czujna, nie miała pojęcia, co takiego było w tym mężczyźnie, że czuła potrzebę spacerowania po pokoju, z oczami niemal bez przerwy utkwionymi w jego twarzy upadłego anioła, zaklinając go w duchu, by przeżył. Od czasu do czasu przystawała przy łóżku i kładła mu dłoń na czole. Pozostawało lodowato zimne. Trupio zimne. Nie dało się wykluczyć, że pomimo wszystkich ich wysiłków on nigdy się nie obudzi, o wyzdrowieniu nie wspominając. Jakkolwiek nie pojmowała, dlaczego w tym przypadku życie obcego człowieka znaczy dla niej tak wiele, chciała, aby żył. Zaklinała go z całych sił, bez
ustanku. Nie godziła się, żeby upadły anioł runął w jej życie wyłącznie po to, by umrzeć, nim pozna choćby tylko kolor jego oczu. Upadłe anioły nie co dzień spadają z nieba - albo objawiają się, wyplute przez morze, w jej zatoczce. Linnet nigdy dotąd, w całym swoim dwudziestosześcioletnim życiu, nie widziała takiego mężczyzny, przytomnego czy nie, dlatego chciała, pragnęła dowiedzieć się o nim więcej. Zapewne było to niebezpieczne pragnienie, ale czy taki argument kiedykolwiek ją odstręczył? Popołudnie mijało, lecz stan pacjenta się nie zmieniał. Kiedy nadszedł wieczór, Linnet westchnęła. Dzieci przyniosły kolejny zestaw gorących cegieł. Pomogła im je wymienić, a potem, kiedy czereda z ostygłymi cegłami zbiegała z tupotem po schodach, spiesząc na posiłek, zaciągnęła story, raz jeszcze dotknęła czoła mężczyzny i ruszyła do wyjścia. Jej spojrzenie padło na rzeczy, które zostawiła wcześniej na wysokiej komodzie przy drzwiach. Przystanęła, obejrzała się na nieruchomą sylwetkę w swym łóżku, a później podniosła trzy przedmioty jedyne, co miał przy sobie poza ubraniem. Dirk - świetna robota, tak szlachetna, że dziwiła u marynarza. Szabla - z całą pewnością kawaleryjska, zadbana i naostrzona.
Zapędziła chłopców, żeby wypolerowali oba ostrza. Być może uda się też ocalić pochwę szabli. Trzeci przedmiot, drewniany cylinder, wzbudzał w Linnet największą ciekawość. Will trafnie odgadł, że mężczyzna zawinął go w impregnowane płótno i umieścił w skórzanym futerale; musieli przeciąć paski przy ramionach, żeby go zdjąć. Wykonano go z egzotycznego drewna, chyba palisandru. Mosiężne okucia, spinające paski drewna i zabezpieczające wieko, miały posmak bardzo odległego miejsca, jakiegoś obcego brzegu. Linnet zebrała trzy przedmioty, znów obejrzała się na łóżko, na ciemnowłosą głowę, w ciszy, nieruchomo spoczywającą na poduszkach, po czym wyszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Obudził się w ciemnym pokoju. W miękkim łóżku, otoczony zapachem kobiety. Akurat to rozpoznał natychmiast. Co do reszty... Co to za miejsce, u czorta? Ostrożnie otworzył oczy i rozejrzał się wokół. Dokuczała mu głowa - pulsowała tak dotkliwie, że z bólu ledwie widział. Udało mu się jednak zlokalizować po drugiej stronie pokoju palenisko, w którym żarzyły się węgle. Co to za miejsce, do wszystkich diabłów?
Usiłował skupić myśli, bez skutku. Kiedy tylko spróbował, kiedy zmarszczył brwi, ból przybrał na sile. Poruszył się odrobinę i skonstatował, że jakkolwiek na głowie nie ma bandaża, całkiem spore zwoje owinięto mu wokół torsu. Zatem został ranny. Jak? Gdzie? Dlaczego? Pytania uformowały się w jego mózgu, lecz odpowiedzi nie nadpłynęły. Potem usłyszał głosy, odległe, wytłumione przez ściany i drzwi, ale jego słuch wydawał się równie ostry jak zawsze... Dzieci. Głosy należały do dzieci. Młode, zbyt cienkie, by mógł się pomylić. Wzburzony, niepewny, poruszył ramionami, później nogami. W porządku, miał nad nimi pełną kontrolę. To jedynie głowa tak wściekle go bolała. Zepchnął na bok niewielkie pakunki, w których rozpoznał owinięte w materiał cegły, po czym z werwą przesunął się na krawędź łóżka. Miał nieodparte poczucie, że w pobliżu są wrogowie, choć nie potrafił sobie przypomnieć konkretów. Czy go pojmano? Znajdował się w obozowisku nieprzyjaciela? Ostrożnie uniósł się na materacu, opuścił nogi na podłogę i usiadł. Pokój zakołysał się szaleńczo, lecz rychło się uspokoił. Zachęcony tym, wstał. Krew odpłynęła mu z
głowy. Zwalił się na podłogę. Uderzył o nią z paskudnym łoskotem, niemal krzyknął - być może rzeczywiście to zrobi! - kiedy grzmotnął głową o deski. Jęknął, a potem, słysząc kroki gdzieś na schodach, powoli spróbował się podnieść. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Wsparty na łokciu, odwrócił głowę i spojrzał, świadom, że jest zbyt słaby na to, by się bronić. Jednakże to nie szarżujący wróg wtargnął do pokoju. Była to anielica o złotorudych włosach, nieomalże płonących żywym ogniem. Omiotła wzrokiem pokój, spostrzegła go i pędem dopadła do jego boku. Czyżby umarł i trafił do nieba? - Ty durniu! Co to za wariacki pomysł, wstawać? Jesteś ranny, ty idioto! Zatem jednak nie była to anielica. Ani też niebo. Tymczasem ona dalej mu wymyślała, zacietrzewiając się coraz bardziej, kiedy sprawdzała opatrunek. Następnie złapała go za ramię drobnymi, lecz zadziwiająco silnymi dłońmi, i naprężyła się, by go podnieść. Wiedział, że nie może jej się to udać, ale wtedy u jego drugiego boku pojawili się dwaj rośli mężczyźni, którzy nadbiegli w ślad za nią. Nie-anielica wydała krótkie rozkazy, jeden mężczyzna zarzucił sobie na szyję jego ramię, drugi wspomógł ją, po czym dźwignęli go na trzy...
Zabolało. Wszędzie. Jęknął, kiedy go odwrócili i - zadziwiająco delikatnie - ulokowali z powrotem na łóżku, na lewym boku, po czym ostrożnie przetoczyli na plecy. Nie-anielica krzątała się: ściągnęła z łóżka skotłowaną pościel, usunęła cegły, strzepnęła kołdrę, koce i prześcieradła. Przyglądał się jej ustom, formującym słowa - ciąg coraz bardziej uszczypliwych epitetów. Gdy ustąpił najgorszy ból, odkrył, że się uśmiecha. Spostrzegła to, spiorunowała go wzrokiem, a potem narzuciła na niego stos przykryć. Uśmiechał się dalej, zapewne głupkowato; bolało go ciągle na tyle mocno, że nie potrafił tego ocenić. Odnotował wszakże jedno: był nagi. Golusieńki, nie licząc bandaża - a nie-anielica ani nie mrugnęła. Tymczasem, choć ogólnie rzecz biorąc jego ciało opadło z sił, był od tego jeden wyjątek, ona zaś musiała go zauważyć. Nie zdołałaby przeoczyć owego detalu, kiedy patrzyła na niego, pomagając mu wrócić na łóżko i odpowiednio się ułożyć. Bez wątpienia zatem oni dwoje byli kochankami. Jak inaczej mógłby to wytłumaczyć? Nie pamiętał jej, choćby tylko jej imienia, nie potrafił przypomnieć sobie, jak zanurzał ręce w tych gęstych, ciepłych włosach, jak wpijał się w te rozkoszne wargi...
wargi, których grzeszne poczynania widział oczyma wyobraźni... Nie pamiętał żadnej z tych rzeczy, lecz, z drugiej strony, przeszywający ból uniemożliwiał mu przypomnienie sobie czegokolwiek. Do pokoju weszła starsza dama, powiedziała coś, spojrzała nań ze zmarszczonymi brwiami. Podeszła do łóżka, kiedy jego kochanka usiłowała przesunąć go dalej, na środek szerokiego materaca. Pomyślał, że wypadałoby jej trochę pomóc, przetoczył się na prawy bok... Ból eksplodował i świat zalała ciemność. Linnet skrzywiła się, gdy z ust nieznajomego wyrwało się gwałtowne westchnienie. Jego ciato stało się bezwładne - znów stracił przytomność. - Do diabła! Nie zdążyłam nawet spytać, kim jest. Oparła się o materac i zajrzała mu w twarz. - Ale właściwie co mu się stało? - Sprawdzałaś, czy nie ma ran głowy? - Muriel również marszczyła brwi. - Nie miał... w każdym razie nic nie rzuciło mi się w oczy. - Linnet uklękła obok rannego, delikatnie ujmując dłońmi jego głowę. - Ale ma tak gęste włosy, że niewykluczone... - Badała go rozczapierzonymi palcami. - Och, mój Boże! Ma tu potężne stłuczenie. - Cofnęła rękę i przyjrzała się palcom. - Krew, czyli skóra została
rozcięta. Odkrycie zaowocowało kolejną turą troskliwego opatrywania, z miskami ciepłej wody, ręcznikami, maściami i stosami bandaży. We dwie z Muriel obmyły, osuszyły, zabezpieczyły opatrunkiem i na koniec obandażowały drugą ranę. - Zdaje się, że oberwał w głowę masztem. Chcąc właściwie ochronić ten rejon, tak by pacjent, raz obandażowany, mógł obracać głową na poduszkach, nie narażając się na rozdzierający ból, musiały wezwać Edgara i Johna, aby przytrzymali rannego w pozycji siedzącej, bacząc przy tym, żeby nie przemieścić bandaży na jego klatce piersiowej i podbrzuszu. - Ma twardą głowę, skoro to przeżył - stwierdził Edgar, obejrzawszy ranę. - Szczęściarz jak się patrzy - przytaknął mu John. - A jeszcze to cięcie w boku, rozbity statek i sztorm. Można rzec, w czepku urodzony. Linnet podziękowała im, mogli zatem wrócić do przerwanego posiłku. Muriel także wyszła. Zamknąwszy za ciotką drzwi, Linnet cofnęła się w głąb pokoju. Splotła ręce na piersi, chwytając się za łokcie, przystanęła obok łóżka i spojrzała na swego pacjenta. Był wojownikiem, w jej ocenie z niejednego pieca chleb jadł. Jego ciało znaczyły liczne blizny, przeważnie
niewielkie i dawne. Szczęściarz? Raczej nie dosłownie. Niemniej bardzo, ale to bardzo pragnęła się dowiedzieć, kim on jest. Zważywszy na swoją pozycję w tym zakątku świata, musiała się tego dowiedzieć. Wycofała się na fotel przy oknie, usiadła i przez jakiś czas przyglądała się mężczyźnie. Ponieważ nie poruszył się ani razu, tym bardziej więc nic nie wskazywało na to, że przebudzi się i zrobi coś głupiego, na przykład znów spróbuje wstać, podniosła się z fotela i zeszła na dół, dokończyć obiad tudzież zorganizować kolejną partię gorących cegieł. Trzy godziny później Linnet znów stała przy swoim łóżku, zaplatając ramiona, i z marsem na czole patrzyła na nieprzytomnego upadłego anioła. Przy nikłym świetle olejowej lampy, którą postawiła na pobliskim stoliku, przyglądała się jego twarzy, próbując zdusić w sobie niepokój. Miał całkiem niezłe kolory, ale przy jego opaleniźnie mogło to być mylące. Zarazem oddychał głęboko i równo, a tętno, gdy sprawdzała je przed momentem, okazało się miarowe i mocne. Nic jednak nie wskazywało na to, by miał się przebudzić. Po swej nieprzemyślanej eskapadzie na powrót zanurzył się w nieprzytomność, chyba wręcz głębiej niż
przedtem. Niedobrze, lecz jeszcze bardziej niepokoiło Linnet, że jego ciało nie chciało się rozgrzać. Nawet te rejony, które już dawno powinny odtajać, pozostawały lodowato zimne. Przynajmniej dowiedziała się, że oczy ma ciemnoniebieskie. Tak ciemne, że początkowo zdały jej się czarne, później jednak spojrzał wprost na nią i dostrzegła w nich niebieskie ogniki. Był więc upadłym aniołem o czarnych włosach i oczach jak niebo o północy - i mimo że już cztery razy obkładali go gorącymi cegłami, pozostawał tak wychłodzony, że czuła się niespokojna. Na nic nie reagował, ciągle balansował na granicy śmierci. W dodatku Linnet nie potrafiła opędzić się od przeświadczenia, że jego życie jest niezmiernie ważne. Ze miała obowiązek zadbać, by przeżył. Niedorzeczne, lecz odnosiła wrażenie, że Bóg ją w ten sposób testuje. Nieustannie ratowała ludzi - tym się zajmowała, na tym po części polegała jej rola. Czy zatem uda jej się ocalić upadłego anioła? Nachmurzona spacerowała po pokoju, podczas gdy dom, jej dom, zapadał w sen. Edgar i John pomagali jej tutaj, ale po wieczornym posiłku, tradycyjnie pogawędziwszy chwilę w bawialni - tego wieczoru głównie spekulując na temat rozbitego statku i
nieznajomego - jak zwykle udali się do chaty, którą dzielili z Vincentem, masztalerzem, i Brightem, ogrodnikiem. Pani Pennyweather, kucharka, oraz dwie pokojówki, Molly i Prue, o tej porze spały już smacznie w swoich łóżkach w służbówkach na parterze. Muriel i Guziczek, czyli panna Lillian Buttons, guwernantka dzieci, miały pokoje na piętrze, w skrzydle naprzeciw tego, gdzie znajdowała się obszerna sypialnia Linnet. Sypialnie dzieci mieściły się na rozległym poddaszu, po obu stronach pokoju zabaw i pokoju do nauki. Jako dwór w posiadłości ziemskiej, obejmującej południowo-zachodni kraniec Guernsey, Mon Coeur tworzyło niewielką, rządzącą się własnymi prawami społeczność, której Linnet, panna Trevission, była niekwestionowaną przywódczynią. W rzeczy samej, była niczym suzeren, dziedziczny władca - tak ją postrzegali jej ludzie. Być może więc noblesse oblige i to właśnie poczucie odpowiedzialności za własnych ludzi nakazywało jej zadbać o to, by nieznajomy przeżył. Przystanęła obok łóżka i popatrzyła na jego twarz. Zaklinała go, aby poruszył rzęsami, uniósł powieki i znów na nią spojrzał. Chciała ponownie zobaczyć jego uśmiech; uśmiechnął się wcześniej, szalenie
uwodzicielsko, podejrzewała jednak, że w tamtej chwili majaczył. Naturalnie, nie posłuchał zaklęć, po prostu leżał. Przyłożyła mu dłoń do skroni, a potem do szyi, potwierdzając, że nadal jest zdecydowanie zbyt wychłodzony. Dosłownie zapadł w stan hibernacji i żadne z zastosowanych przez nich dotąd rozwiązań nie pomogło go rozgrzać. Cofnęła rękę i sapnęła z irytacją. Planowała spać na kozetce przy oknie, ale... Jej łoże, łoże pana domu, było szerokie, zaprojektowane dla pary małżeńskiej z uwzględnieniem słusznej postury małżonka. Oczywiste, że jeśli zamierzała rozgrzać rannego, powinna spać przy nim. Podeszła do komody i wyszukała najgrubszą flanelową koszulę nocną. Nie spuszczając oka z łóżka, zdjęła ciepłą suknię, wełnianą długą koszulę i delikatną halkę, a potem założyła przez głowę koszulę nocną. Jej pacjent ani drgnął, nawet minimalnie nie uchylił powiek. Rozpuściła włosy, rozczesując palcami długie pasma. Z haka z boku szafy zdjęła wełniany płaszcz kąpielowy, założyła go i przewiązała paskiem - zbroja dla ochrony przed najsłabszym choćby atakiem na jej cnotę. Podchodząc do łóżka, wydrwiła się w duchu. Bez względu na to, kim był nieznajomy, radziła sobie z mężczyznami przez całe życie; nie żywiła najmniejszych
wątpliwości, że w razie potrzeby poradzi sobie także z nim. Nauczy się, podobnie jak inni. Ona wydawała rozkazy, mężczyźni je wypełniali. Takie w jej świecie obowiązywały prawa - i zawsze będą. Podniósłszy kołdrę, sprawdziła, że cegły już ostygły. Ustawiła je w stos na podłodze przy drzwiach, po czym wróciła do łóżka. Wślizgnęła się w znajomą miękkość, po lewej ręce rannego. Ostrożnie pchnęła upadłego anioła, zaparła się, aż wreszcie przetoczył się na zdrowy bok. Spiesznie przysunęła się bliżej i przylgnęła doń całym ciałem, uniemożliwiając mu w ten sposób powrót do wcześniejszej pozycji. Na ile zdołała, oplotła go ramionami. Później, ponieważ tak było jej najwygodniej, oparła policzek o gładką, chłodną skórę jego pleców. Wątpiła, by udało jej się zasnąć, niemniej zamknęła oczy. Obudziło ją dziwne wrażenie, jakby unosiła się w wodzie. Jej myśli wirowały leniwie, niechętne wynurzaniu się z rozkosznych morskich toni. Zalewało ją szczególne ciepło, kusząc, by się rozluźniła i dała ponieść na fali przyjemnie cielesnego doznania... Wiele długich minut trwało, nim jej umysł odzyskał sprawność na tyle, by zadzwonić na alarm, a nawet wówczas część Linnet wątpiła, niezdolna dostrzec niebezpieczeństwo - nie w tym. Nie w leniwych falach
przyjemności, przetaczających się łagodnie przez jej ciało. Potem twarda dłoń o długich, mocnych palcach zamknęła się na jej nagiej piersi - i Linnet przebudziła się zszokowana, zatchnąwszy się wskutek zmysłowej rozkoszy. W głowie jej wirowało, zmysły tańczyły do nieznanej im dotąd melodii. Otworzyła oczy, żeby się zorientować, co się dzieje. I przekonała się, że owszem, jakimś cudem oboje, ona i jej upadły anioł, zmienili pozycje, obrócili się, tak że teraz to on wtulał się w jej ciało, klatką piersiową lgnął do jej pleców. Sunął dłońmi po jej skórze. Twardym członkiem poszturchiwał ją między udami. Wiedziała doskonale, że powinna wyskoczyć z łóżka - natychmiast, zanim przyjemność wywołana dotykiem ruchliwej męskiej dłoni znów pokona w niej rozsądek. Jednakże... jego palce gładziły i pieściły, bawiły się i drażniły, aż z westchnieniem zamknęła oczy. Do diabła, znał się na rzeczy. Lepiej niż wszyscy mężczyźni, z którymi Linnet miała dotąd do czynienia. Przygryzła wargę, tłumiąc jęk, kiedy zamknął dłoń na jej drugiej piersi, również i jej oddając należny hołd. Ewidentnie miał doświadczenie, Linnet zaś nie była omdlewającą dziewicą, nie uważała się za wzór
panieńskiej skromności, jednakże... Nie mogła na to pozwolić. W przeciwnym wypadku rankiem czułaby do siebie odrazę. Głównie dlatego, że gdyby uległa upadłemu aniołowi tak łatwo, nim jeszcze zamienili choćby dwa słowa, dałaby mu zbyt wielką władzę nad sobą. A w każdym razie on sądziłby, że ma taką władzę, co prowadziłoby jedynie do zbędnych bitew. W tym królestwie to Linnet była władczynią i takie rzeczy zdarzały się wyłącznie na jej rozkaz. Godząc się z tym, że musi natychmiast zakończyć sprawę, westchnęła i otworzyła oczy, by ocenić sytuację. W rezultacie wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej nieznany dotąd dreszcz. Jej płaszcz kąpielowy był rozwiązany, poły rozrzucone na boki. Koszula nocna z przodu została podciągnięta powyżej piersi, z tyłu zaś do połowy pleców, z którego to właśnie powodu Linnet czuła... Musiała prędko położyć temu kres, rozsądek podpowiadał jednak, by nie próbowała wywinąć się mężczyźnie ani nawet wyskoczyć z łóżka. W obu przypadkach od niego zależałoby, czy zechciałby ją puścić. A mógłby nie zechcieć. Nie od razu. Niewykluczone, że zażyczyłby sobie aby go błagała. Nawykła do rozgrywania z mężczyznami potyczek o
władzę, podobnych grze w szachy, zebrała się w sobie, przywołała do porządku i spętała swe zmysły, a następnie wyciągnęła ramiona nad głowę, wyprężyła się i wężowym ruchem obróciła w objęciach anioła, tak by znaleźć się twarzą do niego. Poszło zupełnie inaczej, niż to sobie zaplanowała. Spodziewała się, że napotka leniwy uśmiech męskiego triumfu, gotowość do przyjęcia jej kapitulacji, a tymczasem zdołała jedynie odnotować opuszczone powieki i beznamiętny wyraz twarzy - jakkolwiek sama się obudziła, on ewidentnie nadal spal - nim zanurzył dłoń w jej rozpuszczonych włosach, przytrzymał od tyłu jej głowę i nakrył usta swoimi. Żarłocznie. Chciwie. Jakby umierał z głodu i tylko ona mogła go pokrzepić. Żar runął na nią potężną falą, namiętność, głód i potrzeba kipiały w tym palącym pocałunku. W jednej chwili buchnął między nimi ogień. Linnet odnosiła wrażenie, że się topi, jej napięte mięśnie rozluźniły się, gdzieś w jej wnętrzu rozrastała się pustka, bolesna, błagająca o wypełnienie. Był pierwotny. Natarczywy. Władczy. A jej się to udzielało. Sunęła dłońmi po jego plecach. Walczyła o
odzyskanie rozsądku, zarazem jednak odnotowała, że pod jego chłodną skórą rozlewa się ciepło. Przynajmniej ta interakcja go rozgrzewała. Gdyby był świadomy, odwracając się ku niemu, powstrzymałaby go na chwilę dostatecznie długą, by ugasić jego zapał. Tymczasem jego śniący umysł odczytał ów wężowy ruch Linnet jako zachętę i przyzwolenie. Kapitulację. Zanim uzmysłowiła sobie ów fakt, on zawładnął jej ustami, wszystkimi jej zmysłami, z namiętnością tak pierwotną, że skuliła palce u stóp. Plądrował, ich języki spółkowały, ciało Linnet przebudziło się do życia w sposób dotąd jej nieznany. Zarazem on... śnił? Gdy zmagała się z tym wnioskiem gdy próbowała zastanowić się, co to oznacza, co powinna zrobić - przerwał pocałunek i przylgnął ustami do jej piersi. Wziął w usta stwardniały sutek i ssał. Mocno. Wygięła się w łuk, usiłując stłumić krzyk - pierwszy krzyk czystej rozkoszy, jaki kiedykolwiek wyrwał się z jej gardła. Pchnął ją na plecy i zawisł nad nią w ciemności. Chwyciła go za ramiona, oddychała z trudem, gdy kontynuował ucztowanie, obmywając językiem i ssąc jej
piersi. Nawet śpiąc, potrafił szybko, gwałtownie pobudzić jej ciało do życia. Aż śpiewało i płonęło. Miała dotąd trzech kochanków - „uprawiała miłość" dokładnie trzy razy. Te doświadczenia przekonały ją, że nie jest to zajęcie dla niej, coś, do czego byłaby predestynowana. Jako że planowała nigdy nie wyjść za mąż, nie widziała powodu, by poszerzać swą wiedzę na ten temat. Teraz nieoczekiwanie stanęła przed wyborem. Jej ciało znów przeszył dreszcz rozkoszy, wygięła się w łuk, napierając na niego sugestywnie, wiedziała jednak, że bez trudu powstrzymałaby upadłego anioła, tyle że najpierw musiałaby go obudzić. Nawet ranny i osłabiony był zbyt silny, żeby zdołała go po prostu odepchnąć i ukołysać do spokojnego snu. Zarazem powód, dla którego wzbraniała się przez zaznaniem z nim przyjemności, nie znajdował zastosowania, jeśli on będzie przez cały czas spał. Skoro działał nieświadomie, po przebudzeniu nie będzie niczego pamiętał... Przesunął usta niżej, mocniej zacisnął dłonie na jej talii, a ciało Linnet zagrało, fascynująco żywe, złaknione i potrzebujące. Twardymi, szorstkimi dłońmi rzeźbił jej krągłości, ujął półkule jej pośladków, długie palce
ugniatały, głaskały, pieściły. Po raz pierwszy w życiu czuła się... obezwładniona. Odrobinę bezbronna. Nie tak naprawdę - nie w stopniu, który by ją przestraszył - niemniej otaczał ją swą siłą, kierował nią, kontrolował... na tyle, na ile Linnet mu pozwalała. Znalazł się nad nią, muskularnymi udami szeroko rozwarł jej nogi i ulokował się między nimi. Jej oddech przyspieszył. Musiała podjąć decyzję teraz. Ciężki, sztywny członek otarł się o wnętrze jej uda, przynosząc sensacyjne doznanie i obietnicę, które wzbudziły w Linnet palącą ciekawość, rozbijając na drzazgi jej wcześniejszą determinację. Czy zbliżenie z upadłym aniołem będzie inne? Pragnęła się tego dowiedzieć, każdym nerwem, każdą cząstką siebie. Lecz czy on na pewno się nie obudzi? Czy zdoła dotrzeć do nieuniknionego końca, nie wyzwalając się z objęć Morfeusza? Przekonać się o tym... cóż za ryzyko! Niemniej przez cale życie podejmowała wyzwania i dobrze na tym wychodziła podejmowała skalkulowane ryzyko i wygrywała. Przesunął się nad nią i wpił w jej usta. Zaatakował je i podbił po raz kolejny, ona zaś ujęła w dłonie jego obandażowaną głowę i oddała pocałunek. Z rozmysłem rzuciła się w żar, żyjąc chwilą,
podejmując ryzyko. Całowała go równie żarłocznie jak on ją, jak nigdy dotąd nie całowała żadnego mężczyzny. Nigdy bowiem żaden mężczyzna nie odważył się potraktować jej w taki sposób. Pojedynkowali się tak przez kilka gorących, pełnych zatracenia chwil, a potem on zmienił pozycję, mięśnie jego pleców naprężyły się z kontrolowaną silą i poczuła, jak twarda niczym marmur główka erekcji rozdziela jej płatki. Nieubłaganie parł do środka, przez śliskość jej instynktownego powitania. Nawet jej tam nie dotknął, a przecież była gotowa gotowa, chętna, lubieżnie złakniona, by poczuć jego długość, doświadczyć jego siły, kiedy miarowo się w nią zagłębiał, aż wreszcie znalazł się w samym jej jestestwie. Rozciągnął ją, wypełnił w sposób, jakiego nie zaznała nigdy dotąd. Nigdy jeszcze nie czuła się tak spenetrowana, tak zawłaszczona. Tak pełna. Później się poruszył, kołysał Linnet głębokimi, silnymi pchnięciami... Brał ją, jak nikt przed nim, brał bezwarunkowo, a ona dawała, całą sobą, gdyż nie pozostawił jej wyboru. Potem, nie wiedzieć kiedy, role się odwróciły i to ona zatopiła palce w jego pośladkach, ściskając kurczowo, ponaglając, żądając. A on dawał, hojnie obdarowywał ją
swą siłą, namiętnością, coraz bardziej i bardziej zwiększając napięcie, ujeżdżał ją potężnie, wdzierał się głęboko, aż wreszcie rozpadła się na kawałki. Cudowne napięcie implodowało w deszczu migotliwych okruchów, rozpękła się z tłumionym okrzykiem. Logan usłyszał ów niewypowiedzianie sugestywny dowód kobiecego zaspokojenia i puścił wodze, a wówczas sen porwał go w znajomy żar. Poddał się pierwotnej, naglącej potrzebie, wyzbywając się wszelkiej nadziei na to, że uda mu się odwlec ów moment, by dłużej smakować gorący uścisk pochwy kochanki. Dreszcze jej orgazmu dopiero zamierały, kiedy wdzierał się w nią mocniej i mocniej - w swą kochankę ze snu, która znała go tak dobrze. Która pozwoliła mu się ujeżdżać, a potem ujeżdżała jego. Która wychodziła naprzeciw jego żądaniom, dopasowywała się do nich, wysuwała własne. Która doprowadziła go tutaj - na szczyt erotycznych snów. Wyczuwał zbliżającą się ulgę, aż wreszcie go dopadła, wezbrała w nim i zalała go. Pchnął po raz ostatni, głęboko, i uległ. Pozwolił jej się porwać. Zagarnąć. W końcu zadrżał, sen zgęstniał, znów otoczył go szczelnie i pociągnął w dół, do ukrytego królestwa,
gdzie satysfakcja i zaspokojenie zlały się w jedno, otulając go ziemską błogością. Linnet leżała pod upadłym aniołem, a ciężar jego bezwładnego ciała sprawiał jej dziwną przyjemność, gdy walczyła, z całych sił, o odzyskanie władzy nad czymkolwiek - umysłem bądź członkami. Nawet jej zmysły zdawały się nad wyraz stępione. O. Mój. Boże. To była pierwsza spójna myśl, jaką Linnet zdołała wykrzesać z siebie przez długie, długie minuty. Wreszcie, kiedy odzyskała dostateczną kontrolę nad członkami i jaką taką jasność umysłu, zaczęła delikatnie poszturchiwać swego kochanka, dźgać go, napierać nań, aż pobudziła go na tyle, że przesunął się trochę i mogła się spod niego wyślizgnąć. Opadł na łoże u jej boku, ciężki i bezwładny, ale teraz nie bała się już, że go zbudzi. Jeśli przespał ich niedawne wyczyny, nic tego nie dokona, nie tak szybko. Była zaś pewna, że przez cały czas spał. Skorzystała z okazji, podjęła ryzyko - i opłaciło się. Cudownie się opłaciło. Wzięła potężny oddech, a potem wolno wypuściła powietrze. - Do diabła, to było coś - szepnęła, wpatrzona w sufit. Zerknęła z ukosa na upadłego anioła, leżącego obok niej na brzuchu. - Chyba będę musiała przemyśleć moją
politykę wobec mężczyzn. Rozdział 2 11 grudnia 1822. Mon Coeur, parafia Torteval, Guernsey Linnet obudziła się o zwykłej porze, co w grudniu oznaczało na godzinę przed świtem. Dziwnie zrelaksowana, nad wyraz wypoczęta, przeciągnęła się, chłonąc ów zaskakujący wewnętrzny blask, po czym uniosła powieki... i odkryła, że wpatruje się w czyjąś szyję. Opaloną. Męską. Rodzący się popłoch został prędko zdławiony przez ostrożność, kiedy wróciły wspomnienia z minionego dnia... i nocy. Gwałtownie podniosła wzrok. I napotkała wpatrzone w nią ciemnoniebieskie oczy. Wsparty na łokciu, spoglądał na nią bystro, badawczo, z ciekawością. - Co to za miejsce? Głos pasował do reszty postaci, głęboki i niepokojący, odrobinę chrapliwy. - I, co ważniejsze - ciągnął - co robisz w moim łóżku? Usiadła nie bez trudności, dziękując swej opiekuńczej gwieździe za to, że nim minionej nocy ponownie zapadła w sen, wystarczyło jej rozsądku, żeby obciągnąć
na sobie koszulę nocną, mocno zawiązać płaszcz kąpielowy i upchnąć między nimi dwojgiem dodatkowy koc. - Ściśle rzecz biorąc, to moje łóżko - powiedziała, kiedy zaś uniósł brwi, dodała spiesznie, z nutką uszczypliwości: - Byłeś ranny, nieprzytomny, a to jedyne łóżko w domu, które jest na tyle długie, aby cię pomieścić, i przypuszczalnie dostatecznie wytrzymałe. Milczał przez chwilę. - Zatem są inne łóżka? - mruknął wreszcie. Kusiło ją, żeby skłamać, lecz tylko szorstko skinęła głową. - Martwiłam się twoim wyziębieniem, dlatego uznałam, że najrozsądniej będzie... w miarę możliwości zapewnić ci w nocy ciepło. Odrzuciła kołdrę i wysunęła się z łóżka, obciągając na sobie płaszcz kąpielowy i koszulę. Obserwował ją jak drapieżnik swą ofiarę. - W takim razie chyba powinienem ci podziękować. - Owszem, powinieneś. - Linnet zaś powinna paść na kolana i podziękować jemu, choć, naturalnie, nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Odsunęła od siebie sugestywne wspomnienia i zerknęła na jego bandaż. Jak głowa? Zmarszczył brwi, jakby pytanie przypomniało mu o
kłopocie. - Dokucza mi pulsujący ból... ale chyba nie obezwładniający. - Poczujesz się lepiej, kiedy coś zjesz. Podeszła do szafy, otworzyła ją i zajrzała do środka, ignorując ciężar niewzruszonego spojrzenia niebieskich oczu. Nie pamiętał, z całą pewnością. Gdyby było inaczej, akurat on bez wątpienia by to skomentował. - Nadal nie wiem, co to za miejsce - odezwał się, kiedy wyjmowała suknię. - Guernsey. - Obejrzała się na niego. - Południowozachodni kraniec, parafia Torteval, jeśli cokolwiek ci to mówi. Spochmurniał, nadal marszcząc brwi. - Nie. - Popatrzył gdzieś w bok. Zamknęła szafę i z szuflady komody wyjęła czystą długą koszulę. Odwróciła się ku niemu. - Jak się nazywasz? - Logan. - Spojrzał na nią, wyraźnie się zawahał, lecz potem spytał: - A ty? - Linnet Trevission. Ten dom to Mon Coeur. - Na powrót odwróciła się do komody, dodała do naręcza ubrań pończochy i halkę, a później przeszła do miejsca, gdzie minionego wieczoru zostawiła swoje buty do pól łydki. Podniosła je i spojrzała w stronę łóżka. - Logan i
jak dalej? Patrzył na nią, patrzył, aż wreszcie cicho zaklął. Usiadł na skraju łóżka, opuszczając nogi na podłogę. Kształtne stopy, długie, umięśnione łydki przyprószone czarnymi włosami, szerokie kolana, mocne uda. Linnet podziękowała w duchu za to, że przyrodzenie przesłaniał mu róg prześcieradła. Nieprzytomny, z połową torsu skrytą pod bandażami, stanowił imponujący widok; przebudzony i aktywny przyprawiał o utratę zmysłów. Musiała wydostać się z tego pokoju, ale... Zmarszczyła brwi, kiedy zanurzył głowę w dłoniach, mocno zaciskając palce. - Nie pamiętam - wycedził przez zęby. Spojrzał na bandaże na swojej klatce piersiowej i podbrzuszu. Powiódł po nich dłonią. - Byłeś na statku, najprawdopodobniej handlowym. Noc wcześniej szalał sztorm, bardzo silny, i żaglowiec rozbił się o podmorskie skały niedaleko stąd. - Linnet pochwyciła jego wzrok, kiedy z nadzieją podniósł na nią ciemne oczy. - Pamiętasz jego nazwę? Logan skupił się, próbował wygrzebać z pustki swego umysłu choćby drobny przebłysk wspomnienia, lecz nic nie znalazł. Absolutnie nic. - Nie pamiętam nawet, że byłem na statku. - Sam
usłyszał panikę we własnym głosie. - Nie martw się. - Przyglądała mu się badawczo oczami barwy jasnego szmaragdu, tak olśniewająca, że przeklinał los, iż spał jak kamień, kiedy wszystkie te ponętne krągłości znajdowały się w łóżku obok niego, na wyciągnięcie ręki. - Masz paskudną ranę głowy, przypuszczalnie uderzył cię spadający maszt. Niewiarygodny szczęściarz z ciebie, że zdołałeś wdrapać się na fragment poszycia z burty statku, zanim straciłeś przytomność. Mocno trzymałeś się desek, dzięki czemu ominąłeś skały i dotarłeś na brzeg, do zatoczki, niepoobijany. To znaczy, nie bardziej poobijany, niż już byłeś. - Skinęła ku jego obandażowanej głowie. - Od uderzenia ucierpiał twój mózg. Przypuszczalnie pamięć wróci ci za dzień lub dwa. - Dzień lub dwa? Przyglądał się jej, gdy podeszła do toaletki przy przeciwległej ścianie, skąd wzięła grzebień i szczotkę do włosów. Jej rozpuszczone, falujące, złotorude włosy nawet w bladym świetle przedświtu zdawały się płonąć żywym ogniem; zaświerzbiły go dłonie, jakby na wspomnienie jedwabistego ciepła. Zmarszczył brwi. - Przypuszczalnie? A jeśli nie odzyskam pamięci? - Ta myśl go przeraziła. - Odzyskasz. Niemal na pewno. - Ruszyła ku
drzwiom, zatrzymała się jednak, zerknęła na niego i zawróciła, podchodząc do szafy. - Ale nie próbuj przypominać sobie na siłę. Najlepiej pozostawić sprawy ich własnemu biegowi, niech pamięć wróci sama z siebie. - Jesteś medykiem? - spytał, mrużąc oczy. Uniosła brwi, spojrzała na niego z wyższością, a później zaczęła szperać w szafie. - Nie, ale spotkałam dostatecznie wielu mężczyzn z rozbitymi głowami, żeby to wiedzieć. Jeśli żyjesz, możesz się ruszać, pamięć ci wróci. Logan przyglądał się jej z marsem na czole. Choć nie uzdrowicielka, spotkała dostatecznie wielu mężczyzn... - Kim właściwie jest panna Linnet Trevission z Mon Coeur? Zamknęła szafę, zrobiła kilka kroków w jego stronę i rzuciła mu pikowany wełniany płaszcz kąpielowy. Złapał go. Wskazała płaszcz skinieniem głowy. - Należał do mojego ojca, mojego świętej pamięci ojca. - Popatrzyła mu w oczy. - Zatem, między innymi, jestem twoją gospodynią. Zanim miał szansę odpowiedzieć, skierowała się ku drzwiom. - Na końcu korytarza znajdziesz toaletę ze spłuczką Wskazała w lewo. - A obok niej pokój kąpielowy.
Polecę, żeby przyniesiono ci tam przybory do golenia i coś do ubrania. Moja ciotka sprawdza, co z twoich rzeczy da się uratować, a na razie może będą na ciebie pasować ubrania mojego ojca. Linnet przystanęła z ręką na gałce i obejrzała się, skwapliwie korzystając z okazji, by napawać się widokiem imponującego nagiego mężczyzny, siedzącego na jej łóżku. - Odpoczywaj tu, jak długo zechcesz, a kiedy poczujesz się na siłach, możesz dołączyć do nas na dole. Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Zatrzymała się i wpatrzyła w nie, zamiast drewna widząc jego... czując go... Z irytacją otrząsnęła się ze wspomnień, zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów i ruszyła korytarzem. Miała rację. Będą z nim kłopoty. Ponad godzinę później Logan wolno schodził po długich dębowych schodach, rozglądając się po drodze. Mon Coeur. Jakiego pokroju człowiek nadaje domowi nazwę „Moje Serce"? W każdym razie ojciec Linnet Trevission na pewno nie był cherlakiem - jego ubrania dość dobrze leżały na Loganie. Koszula i surdut odrobinę za bardzo opinały się na plecach, musiał też zapiąć spodnie na dalszy guzik, ale rękawy i nogawki miały niemal odpowiednią
długość. Ponieważ Linnet była wysoka jak na kobietę, nic dziwnego, że jej ojciec także cieszył się słusznym wzrostem. Gdy po goleniu Logan wrócił do pokoju, ubrania czekały na niego w schludnym stosie na łóżku. Po wyjściu Linnet skorzystał najpierw z toalety ze spłuczką - obecność tego wynalazku stanowiła wskazówkę, że Mon Coeur nie jest pierwszym lepszym wiejskim domem - a potem zajrzał do pokoju kąpielowego, gdzie znalazł przygotowane dlań przybory do golenia. Rad z nich skorzystał. Zdążył w połowie usunąć kilkudniowy zarost, nim uzmysłowił sobie, co robi. Namydlił policzki i brodę, sięgnął po ostrą brzytwę i użył jej tak, jak niezliczoną ilość razy wcześniej, metodą wypracowaną wiele lat temu - choć w tej chwili nie wiedział, kiedy dokładnie. Panika wywołana niemożnością przypomnienia sobie rozmaitych faktów ustąpiła, gdy uzmysłowił sobie, że jednak wiele rzeczy pamięta, jak choćby znaczenie słów „Mon Coeur" albo czynności wykonywane bez namysłu. Kiedy Linnet poinformowała go, że znalazł się na Guernsey, od razu wiedział, że chodzi o wyspę w zatoce Saint-Malo, cieszącą się specjalnymi przywilejami jako własność Korony Brytyjskiej. Nie sądził, żeby zawitał tu kiedykolwiek wcześniej, nawet w inny rejon wyspy. Jak
sobie przypominał - rozkoszując się faktem, że to potrafi - była ona raczej niewielka. Traktował to wszystko jako znak, że luka w jego pamięci rzeczywiście okaże się chwilowa. Potrafił się ubrać, potrafił się ogolić. Wiedział, że - kimkolwiek był - nie przypadł mu do gustu władczy sposób bycia pani tego domu. Na razie wszakże nie wiedział, kim jest. Nie wiedział, jakiego pokroju jest człowiekiem ani co robił na statku. Gdy dotarł do stóp schodów, zobaczył już dość, by utwierdzić się w przekonaniu, że rodzina Trevission to miejscowy odpowiednik zasobnego ziemiaństwa. Ruszył korytarzem w kierunku, skąd dobiegły go głosy. Dziecięce głosy. Ten dźwięk zwabił jakieś wspomnienie, ale kiedy tylko Logan przystanął, próbując je uchwycić, umknęło z powrotem w pustkę. Tłumiąc grymas, podążył dalej, do długiej, wygodnej bawialni, ciągnącej się wzdłuż bocznej ściany domu. Mimo że w kominku płonął ogień, Logan nie zastał w pomieszczeniu nikogo. Gdy jednak wszedł do środka, zauważył w głębi otwarte podwójne drzwi prowadzące do jasnej, przestronnej jadalni. Stamtąd właśnie dobiegał szczebiot głosów. Zdawać by się mogło, że przy długim stole zebrała się niewielka dziecięca armia.
Przystanął w progu. Siedząca u szczytu stołu Linnet podniosła wzrok i skinęła na niego. - Dobrze. Wstałeś. - Krytycznym spojrzeniem omiotła jego twarz. - Chodź, usiądź i zjedz śniadanie. Wskazała mu krzesło obok swojego. Logan wszedł do pomieszczenia, przyglądając się obecnym. Dzieci, tak jak przypuszczał - dwie dziewczynki i trzech chłopców a także elegancka kobieta w średnim wieku i starsza dama usadowiona u drugiego końca stołu, naprzeciw Linnet. Przypomniawszy sobie, że Linnet napomknęła coś o ciotce, uprzejmie skłonił głowę. - Szanowna pani. - Jestem Muriel Barclay, siostra ojca Linnet - rzekła z uśmiechem starsza dama. - Proszę usiąść i spożyć śniadanie, panie...? Logan zamknął dłoń na oparciu krzesła obok Linnet i również się uśmiechnął, aczkolwiek z przymusem. - W tej chwili po prostu Logan, proszę pani. Obawiam się, że reszty nie pamiętam. Wysunął krzesło, zerkając na Linnet. Minimalnie zacisnęła usta, najwyraźniej jednak nie poinformowała bliskich o jego problemach z pamięcią. - Nie znasz swojego nazwiska? Pytanie, zadane donośnym, dziecięcym głosem, przyciągnęło spojrzenie Logana ku dziewczynce,
usadowionej po jego drugiej ręce. Wpatrywały się weń szeroko otwarte chabrowe oczy. Opadł na krzesło, uśmiechając się cieplej. - Nie w tej chwili, dziecinko. - Nie ma powodu do zmartwień. - Pełen energii głos pani Barclay stanowił bardziej stonowaną, nie tak władczą wersję głosu jej bratanicy. - Z pewnością wkrótce wszystko pan sobie przypomni. Teraz zaś, jak przypuszczam, życzyłby pan sobie szynki i jajek, i może parę kiełbasek? Logan skinął głową. - Dziękuję pani. - Powiadomię panią Pennyweather, że pan się pojawił. - Pani Barclay wstała i skierowała się ku kolejnym drzwiom. Teraz, kiedy Logan je zauważył, wychwycił odległy brzęk patelni i inne kuchenne odgłosy. Znalazł się we dworze, zdecydowanie. A to przypuszczalnie czyniło jego gospodynię panią na włościach. Spojrzał na nią i odkrył, że na to czekała. Zaczęła pokazywać wzrokiem kolejne zebrane przy stole osoby. - To Will, a obok niego Brandon. - Dwaj starsi chłopcy skłonili głowy, uśmiechnięci. - Znaleźli cię wczoraj rano, a Chester - wskazała najmłodszego przybiegł po mnie.
Logan skinął głową całej trójce. - Dziękuję, wiele wam zawdzięczam. - Obok Chestera - ciągnęła Linnet - siedzi panna Buttons, którą nazywamy Guziczkiem. Podejmuje szlachetne starania, aby nauczyć tę hordę pisać i rachować. Logan ukłonił się kobiecie w średnim wieku, a ta uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Witamy w Mon Coeur, sir - rzekła - jakkolwiek przypuszczam, że wolałby pan przybyć do nas w mniej bolesny sposób. - Wskazała jego głowę. - Bardzo dokucza? - Już trochę mniej. - W miarę upływu dnia będzie coraz lepiej. - Pani Barclay wróciła w ślad za pokojówką, która z nieśmiałym uśmiechem postawiła przez Loganem kopiasty talerz smakowitych jajek, bekonu, kiełbasek i szynki. Podziękował jej i strzepnął serwetę, która leżała obok talerza. - Jen, podaj, proszę, Loganowi tosty. - Linnet skinęła ku ostatnim z obecnych przy stole. - Te dwie młode damy to Jennifer i Gilly. Logan uśmiechnął się, dziękując im obu, kiedy podsunęły mu tosty.
Rzucał się w oczy dziwny niedobór mężczyzn przy stole, niemniej przed czterema pustymi krzesłami stały brudne talerze. Will, najstarszy z chłopców, wyglądał na jakieś piętnaście lat. Kiedy pozostali na powrót wzięli się do jedzenia, Logan posmarował tost, zatopił w nim zęby - i uzmysłowił sobie, że umiera z głodu. Wziął nóż i widelec, odkroił kęs grubej szynki, włożył do ust i niemalże jęknął z zachwytu. Kiedy otworzył oczy, Will pochwycił jego wzrok. - Wczoraj przez cały dzień szukaliśmy, we wszystkich zatoczkach, ale nie natknęliśmy się na innych rozbitków. - Były tylko te dwa trupy, które znaleźliśmy niedaleko ciebie - dodał Chester. - Trupy? - Logan spojrzał na Linnet. - Są tutaj, w łodzi. Dwóch marynarzy. Chłopcy cię tam później zaprowadzą, może ich rozpoznasz. Jeśli ich pamiętał. Nie powiedziała tego, lecz wyczytał tę myśl w jej oczach. Skinął głową i ponownie zaatakował szynkę. Istny pokarm bogów. Chłopcy opowiadali dalej. Najwyraźniej jak dotąd nikt nie trafił na wskazówkę odnośnie do nazwy statku, jego portu macierzystego bądź celu podróży. Jennifer zaczęła coś mówić do Guziczka. Linnet rozmawiała z Gilly o kurczętach. Wokół Logana narastał gwar głosów, aż ich nasilenie wróciło do poprzedniego
stanu, kiedy to wiele osób rozmawiało jednocześnie, wypowiedzi przeplatały się, a w rozbrzmiewających raz po raz wybuchach śmiechu i figlarnych docinkach słyszało się ciepłą nutę. Jakkolwiek nietypowa, bez wątpienia była to rodzina Logan rozpoznawał dynamikę relacji. Czuł się nad wyraz komfortowo w tym ciepłym kręgu. Kiedy odłożył sztućce i sięgnął po filiżankę z kawą, której Linnet nalała mu bez pytania, zastanowił się, co owo przemożne wrażenie bliskości z tymi ludźmi mówi na temat jego życia. Chłopcy skończyli posiłek i czekali na niego z niecierpliwością. Logan dopił kawę i skinął głową. - W porządku. Chodźmy. Uśmiechnęli się szeroko i spojrzeli na Linnet. Kiwnęła głową, ale dodała: - Kiedy już zaprowadzicie Logana do łodzi, macie wracać do swoich zajęć. Obiecując, że tak zrobią, Will i Brandon poderwali się z miejsc. Chesterowi już wcześniej przypomniano o czekającej go lekcji z Guziczkiem. Miał zawiedzioną minę, jednak, jak zauważył Logan, nie protestował, nawet nie marudził. Kiedy wstał, Linnet podniosła nań wzrok.
- Zostawiłam dla ciebie ciepłą pelerynę przy tylnych drzwiach. - Przyjrzała mu się z uwagą. - Coś ci się przypomniało? Spojrzał w jej zielone oczy i pokręcił głową. - Na razie nie. Will i Brandon poprowadzili Logana obok kuchni. Zajrzał do środka, żeby podziękować za posiłek i skomplementować panią Pennyweather, energiczną, rumianą, wesołą kobietę, a później podążył za chłopcami do sieni przy tylnych drzwiach. Chłopcy założyli płaszcze, Logan zarzucił na ramiona pelerynę, którą zostawiła dlań Linnet, i we trzech wyszli z domu na zimowy poranek. W mroźnym, rześkim powietrzu z ich oddechów formowały się obłoczki, kiedy podążali ścieżką przez ogród owocowo-warzywny. Równe grządki były przeważnie puste, pokryte białą koronką mrozu, jedynie tu i ówdzie dało się zauważyć przycięte i opatulone na zimę krzewy owocowe. Dalej, za ogrodem, zza kępy drzew wyłoniły się duża stajnia z oborą z boku i stojąca nieco na lewo od niej chata, a także liczne budynki gospodarcze, rozmieszczone wokół sporych rozmiarów dziedzińca. Kiedy tylko Logan w towarzystwie chłopców wszedł na dziedziniec, ktoś go zawołał. Zatrzymał się i czekał, aż podejdzie doń krzepki, przeciętnego wzrostu
mężczyzna w średnim wieku. Człowiek ów wyciągnął rękę na powitanie, zarazem przenikliwie mierząc Logana wzrokiem. - Edgar Johnson, zarządca majątku. - Logan, resztę muszę sobie dopiero przypomnieć. Logan uścisnął dłoń mężczyzny. - Ach, no tak, paskudnie pan oberwał, a do tego ta rana w boku. Jak się goi? - Dopóki oszczędzam lewe ramię, rana nie stanowi wielkiego problemu. W głowie nadal mnie łupie, wiem jednak z pewnego źródła, że ból wkrótce ustanie. Logan uśmiechnął się swobodnie, kiedy zbliżyło się do nich trzech starszych i dwóch młodych mężczyzn, którzy w międzyczasie wyłonili się z różnych budynków. Edgar dokonał prezentacji. Mężczyźni z szacunkiem przywitali się z Loganem, pomrukując stosownie, kiedy wspomniał o utracie pamięci. Jak się dowiedział, John, wysoki, chudy jak tyczka osobnik, był człowiekiem do wszystkiego, Vincent, starszy i siwowłosy, pełnił funkcję masztalerza, a Bright, młodszy od trzech pozostałych, pracował jako ogrodnik. Dwaj najmłodsi - Matt i Młody Henry - podlegali Vincentowi, zajmując się końmi i pojazdami; szykowali się właśnie, by wyruszyć do najbliższej wioski z kapustą na targ.
Logan poprosił, aby mieli uszy otwarte na wszelkie informacje o rozbitym statku. Obiecali, że tak zrobią, dotknęli czapek, przecięli dziedziniec, wspięli się na wóz i skierowali niemrawe konie pociągowe na drogę prowadzącą przez względnie nagie płaskowzgórze. Od momentu, gdy Logan wszedł na dziedziniec, starsi mężczyźni poddawali go ocenie, którego to faktu był w pełni świadom. Teraz, jakby zgadzając się, przynajmniej chwilowo, zaakceptować go takim, jakim go znaleźli, skinęli Loganowi głowami i wrócili do swoich zajęć, pozostawiając mu Willa i Brandona jako przewodników. - To niedaleko. - Brandon wskazał wąską ścieżkę, odchodzącą od głównego dziedzińca. Logan szedł wolno obok chłopców, analizując swe wrażenia w związku z tym, jakiego traktowania podświadomie oczekiwał ze strony starszych mężczyzn. Lodnia, skryta pod kopcem ziemi, o tej porze roku była pusta, niemniej panował w niej chłód. Przed końcem zimy zapasy lodu zostaną uzupełnione, ale na razie w pomieszczeniu wystarczyło miejsca, by ułożyć dwa ciała na wspartych na kozłach starych wrotach. Zmarli nie dostarczyli Loganowi żadnych informacji, w ogóle ich nie pamiętał. Chłopcy zatrzymali się w wejściu, wiercąc się trochę. Być może czuli się niekomfortowo z powodu woni
rozkładu. Logan uzmysłowił sobie, że dobrze zna ten zapach. Co to oznaczało... nie potrafił stwierdzić. - Wracajcie do swoich zajęć - powiedział z uśmiechem, oglądając się na chłopców. - Znajdę drogę powrotną. - Trudno byłoby zabłądzić. - Brandon wyszczerzył zęby. Logan skłonił głowę, uśmiechając się szerzej. Chłopcy pozdrowili go uniesieniem dłoni... zasalutowali mu? Odczekał, aż zniknęli, zanim pozwolił sobie zmarszczyć brwi, ale po raz kolejny wspomnienie umknęło, kiedy tylko spróbował je przyszpilić. Popatrzył znów na martwych marynarzy, z uwagą studiował ich twarze, ubrania, nie doświadczył jednak najmniejszego muśnięcia rozpoznania. - Biedacy - mruknął w końcu. - Co teraz z wami będzie? - Akurat na to mogę odpowiedzieć. Odwróciwszy się, Logan ujrzał rysującą się w wejściu sylwetkę mężczyzny, dżentelmena, sądząc po ubiorze. Kiedy nieznajomy wszedł do środka, Logan spostrzegł koloratkę. - Witam - rzeki z uśmiechem pastor, piwnooki szatyn średniego wzrostu. - Pan musi być naszym rozbitkiem.
- Logan. - Logan mocno uścisnął wyciągniętą na powitanie dłoń mężczyzny. - Niestety, w tej chwili nie pamiętam niczego więcej. - Wskazał bandaż. Oberwałem w głowę, zapewniono mnie jednak, że wspomnienia niedługo wrócą. - Och. Rozumiem. - Pod powłoczką serdeczności pastor, podobnie jak przed nim Edgar i pozostali, poddawał Logana ocenie. - Jestem Geoffrey Montrose, wikariusz parafii Torteval. - Zatem oni należą teraz do pana. - Logan spojrzał na zmarłych. - Niestety, tak. Przyszedłem się za nich pomodlić. Uważniej przyjrzał się marynarzom, a potem lekko się skrzywił. - Aczkolwiek przypuszczam, że moje modlitwy nie będą odpowiednie. - Wydaje mi się, że to Portugalczycy, nie Hiszpanie, a w takim wypadku pańskie modlitwy mają szansę okazać się właściwe. - Logan nie miał pojęcia, skąd to wie, ale nie wątpił w słuszność owego stwierdzenia. Najwyraźniej Montrose podzielał jego zdanie. - Istotnie, istotnie - przytaknął i zerknął na Logana. Wie pan, kim oni są? Logan pokręcił głową. - Nie wiem, czy w ogóle to wiedziałem. Montrose wyjął z kieszeni wyszywaną stułę i założył
ją sobie na szyję. Popatrzył na Logana. - Zostanie pan? - Byliśmy na tym samym statku - powiedział Logan, przyglądając się marynarzom. - Oni zginęli, ja nie. Mogę zrobić dla nich choć tyle, że dotrzymam im towarzystwa, kiedy wyruszą w ostatnią drogę. Montrose potaknął. Podniosłym, modulowanym głosem rozpoczął modlitwę. Logan słuchał z opuszczoną głową, lecz chociaż słowa, a tym bardziej ich melodia, brzmiały znajomo, nie przywołały konkretnych wspomnień. Kiedy pastor odprawił obrzędy, które uważał za stosowne, wyszli obaj z lodni i stanęli w nieśmiałych promieniach słońca. - Wraca pan do domu? - spytał Montrose. - Tak. Nie jestem pewien, czy wolno mi się wypuszczać gdzieś dalej - rzekł Logan, zrównując się z wikariuszem. Uśmiechnął się. - Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czybym się nie zgubił. Trudno stwierdzić, jak bardzo ucierpiała moja pamięć. - No cóż, jeśli musi pan wrócić do zdrowia, trafił pan we właściwe ręce. - Montrose posłał mu ostre spojrzenie. - Linnet... panna Trevission... słynie z tego, że przygarnia różne nieszczęsne istoty i... można rzec, pielęgnuje je, dopóki nie staną na nogi.
Logan nie był pewien, czy właśnie go nie obrażono, aczkolwiek subtelnie, pozostawił jednak uwagę bez komentarza. Odnosił wrażenie, że ma grubą skórę, a poza tym chciał o coś zapytać. - Dzieci? - Dzieci, mężczyzn, zwierzęta. Wargi Logana drgnęły, trzymał się wszakże obranego kursu. - Sądziłem, że dzieci należą do rodziny. Nie wszystkie, ale Gilly była trochę podobna do Linnet... Wydawało się to możliwe. Montrose nieznacznie się zarumienił, najwyraźniej rozumiejąc, jaki rodzaj pokrewieństwa przyszedł Loganowi na myśl. - Nie, nic z tych rzeczy. To sieroty, których ojcowie zmarli, pracując dla rodu Trevission. Linnet... panna Trevission... przygarnia każde takie dziecko i wychowuje je w Mon Coeur. Logan uniósł brwi, szczerze zaskoczony. - Godne pochwały przedsięwzięcie. - Kiedy wyłonili się spomiędzy drzew, spojrzał na dom. Jego proporcje wyraźnie wskazywały na dwór, solidnie zbudowany i zadbany. - Zwłaszcza dla niezamężnej panny. - Istotnie. - Pojedyncze słowo zabrzmiało ostro; moment później Montrose postarał się złagodzić
wrażenie. - Wszyscy pomagamy, jak tylko możemy. W przeciwnym wypadku w tak małej społeczności dzieci musiałyby gdzieś się przenieść, przypuszczalnie wręcz opuścić Guernsey. Logan jedynie skinął głową. Skoro już uzyskał odpowiedzi na najbardziej palące pytania, w milczeniu szedł obok Montrose'a ogrodową ścieżką. Usiłował rozgryźć zagadkę, jaką przedstawiała swą osobą Linnet... panna Trevission. Nietypowość jej domowego ogniska brała się z niej samej, domownicy skupiali się wokół niej, była ich kotwicą. Skłaniał się ku przypuszczeniu, że także władczynią. Z poczynionych przezeń dotąd obserwacji i zdobytych informacji wynikało, że stanowiła świetną partię, dysponowała sporym majątkiem, będąc przy tym nadzwyczaj atrakcyjną, okołodwudziestopięcioletnią damą... a jednak pozostawała niezamężna. Co więcej, Montrose był całkiem przystojnym dżentelmenem, na oko mniej więcej rówieśnikiem uroczej panny Trevission. Poczciwy wikariusz bez wątpienia żywił w związku z nią pewne nadzieje. Uwzględniając stosunkowo nieliczną populację Guernsey, zwłaszcza w tym odległym zakątku, dobrze urodzonych panien do wzięcia było tu zapewne niewiele, tym bardziej w najbliższej okolicy. A przecież,
mimo że Logan wychwycił u Montrose'a podobne natężenie opiekuńczości jak u pozostałych mężczyzn tych na tyle zaawansowanych wiekiem, by uznali go za potencjalne zagrożenie dla cnoty panny Trevission - ani ze strony pastora, ani też tamtych nie pojawiła się najmniejsza sugestia, że zamierzają poruszyć ów temat z panną Trevission lub z nim samym. To zaś w jego osądzie, bardzo możliwe, że mylnym, wydawało się dziwne. Mężczyźni tacy jak Montrose i pozostali są zwykle bardziej skorzy do zabierania głosu w kwestii tego, kogo kobiety bliskie ich sercom przyjmują pod swój dach. W rzeczy samej, Logan nie zdziwiłby się, gdyby otrzymał subtelne, albo nawet mało subtelne, ostrzeżenie. Tymczasem, jakkolwiek oni wszyscy poddawali go ocenie, nikt, nawet Montrose, nie pozwolił sobie na bezpośrednią uwagę. Wymowne, że ani Edgar, ani żaden z pozostałych nie nocowali we dworze. Aktualnie Logan, człowiek zupełnie obcy, był jedynym dorosłym mężczyzną pozostającym tam na noc - w dodatku w łóżku panny Trevission. Podczas gdy ów ostatni szczegół zdawał się wszystkim znany - najwyraźniej Edgar i John pomagali go opatrywać - Logan żywił poważne wątpliwości, czy to samo dotyczyło powiązanego z tym faktu, a
mianowicie, że panna Trevission dzieliła z nim łoże. Kiedy zbliżali się do tylnych drzwi, zerknął na Montrose'a, zastanawiając się, jak wikariusz zareagowałby na tę informację. To mu jednak przypomniało... Machnięciem ręki zasygnalizował, żeby Montrose szedł przodem, i podążył za nim przez kuchnię oraz jadalnię do bawialni, gdzie zastali panią Barclay. Ciepło powitała pastora, zaraz też oni dwoje zaczęli gawędzić o przygotowaniach do świąt Bożego Narodzenia w tutejszym kościele. Jak wywnioskował Logan, dzieci, które w tej chwili przebywały z panną Buttons w sali lekcyjnej, stanowiły istotną część chóru. W milczeniu siedział w fotelu, a słowa przepływy obok niego; nie wywoływały wspomnień, jakby nie miały z nim żadnego związku. Przypuszczał, że rzadko bywał w kościele. Biorąc pod uwagę, jaka kwestia zaprzątała aktualnie jego myśli, Logan cieszył się, że wikariusza zaabsorbowało co innego. Problem polegał na tym, że Logan nie umiał ocenić, czy to, co pamiętał z minionej nocy, wydarzyło się naprawdę, czy jedynie mu się przyśniło. Kiedy obudził się tego ranka, przyjął, że miał cudowny, bogaty w szczegóły, bardzo erotyczny sen o łatwych do
przewidzenia konsekwencjach. Taki sen nie nawiedził go od lat; pytanie, dlaczego przydarzył mu się teraz, w pierwszej chwili go zafrapowało. Później odkrył śpiącą u jego boku Linnet i sam już nie wiedział, co myśleć. Co sobie, wyobrażać. Była przecież pozakrywana i okutana niczym mniszka, a między nimi leżał wałek z koca. Logan doszedł wtedy do wniosku, że jego pierwsza myśl była słuszna - wszystko, co sobie przypominał, zdarzyło się we śnie. Potem ona się obudziła. Otworzyła oczy, spojrzała na niego, przemówiła. Od tego momentu zrodziły się w nim wątpliwości. Im więcej zaś dowiadywał się na temat Linnet, jej dziwnego domu, niezwykłej pozycji, tym częściej zadawał sobie pytanie, czy jego coraz wyraźniejsze wspomnienia istotnie odnoszą się do snu, czy też... Nadal niczego nie rozstrzygnął, kiedy do bawialni weszła Linnet. Jakkolwiek Logan się nie poruszył, natychmiast ze skupieniem wbił w nią wzrok. Linnet miała tego świadomość. Nawet nie zerknęła w jego stronę, a przecież czuła na sobie ciężar przenikliwego spojrzenia ciemnoniebieskich oczu. Czyżby sobie przypomniał? Czy wiedział? Pierwotnie zakładała, że dzięki władczemu sposobowi bycia bez trudu utrzyma pozory, iż między nimi do
niczego nie doszło, jednak ku swej najwyższej irytacji odkryła, że musi zmierzyć się z całkowicie nieprzewidzianym dylematem. Jeśli sądził, że wszystko mu się przyśniło, i pozostanie o tym przekonany, nic więcej się nie wydarzy. Nie dojdzie między nimi do kolejnych zbliżeń, a kiedy on odzyska pamięć, rozstaną się jak zwykli znajomi. Linnet zaś nigdy więcej nie doświadczy tego, co przeżyła minionej nocy. I tu właśnie był pies pogrzebany. Z kolei gdyby sobie przypomniał, gdyby pojął, że te żarliwe momenty zdarzyły się naprawdę... mogłaby liczyć na więcej. O wiele więcej, przez tyle nocy, ile ich pozostało do chwili, gdy on odkryje, kim jest i dokąd powinien się udać. Zarazem to rozwiązanie również jej nie odpowiadało. Krótka rozmowa z nim wystarczyła, by Linnet zdała sobie sprawę, że nie należał do mężczyzn, którymi łatwo się steruje. Dzięki wrodzonym zdolnościom przywódczym przeważnie bez większych trudności podporządkowywała sobie mężczyzn; z nim tak nie będzie. W jej pamięci wyraźnie odcisnął się obraz Logana, gdy, prawie nagi, siedział na skraju łóżka. Nigdy nie zyska nad nim dostatecznej władzy. Pomóc mu odkryć prawdę czy nie? Z takim oto
dylematem się zmagała. Podczas gdy rozsądna część jej natury stanowczo optowała za tym, by nie ryzykować ponownego zbliżenia, dzika strona pragnęła skorzystać z okazji, bez względu na wszystko. Wedle tej dzikiej strony, ryzyko istniało po to, by je podejmować - dlatego właśnie Linnet znalazła się w rozterce. Nawet gdy z uśmiechem wyciągała dłonie do Geoffreya, pozostawała świadoma faktu, że Logan obserwuje, zapamiętuje, ocenia, rozważa - i kusiło ją, by dać mu jakiś znak. Zdusiła to pragnienie. - Jak się miewa pani Corbett? - spytała Geoffreya. Widziałeś ją ostatnio? Geoffrey przytaknął. - Jej stan się polepsza, upiera się jednak przy pozostaniu w swej chacie. Właściwie trudno się dziwić, to był jej dom odkąd... dłużej, niż sięgam pamięcią. - Pamiętam, że mieszkała tam, kiedy jeszcze byliśmy dziećmi. Ale wtedy żył jej mąż, synowie też byli na miejscu. - Linnet zrobiła chwilę przerwy. - Będę do niej zaglądać, przejeżdżam tamtędy dostatecznie często. Usiadła i kontynuowała rozmowę z Geoffreyem na temat lokalnych spraw, ludzi w jej rodzinnym majątku i zagadnień bardziej odległych. Logan słuchał z uwagą, nie odzywał się jednak, nie zadawał pytań. Jak na tak potężnego, energicznego
mężczyznę, potrafił siedzieć nad wyraz spokojnie, aż wręcz zapominało się o jego obecności. Linnet, wpatrzona w Geoffreya, całkowicie ignorowała Logana. Geoffrey to zauważył i wyglądał na trochę zdezorientowanego, nie chciała wszakże wchodzić w jakiekolwiek interakcje z Loganem, choćby tylko nawiązując z nim niewinną rozmowę, obawiała się bowiem, że wówczas ujawniłoby się napięcie między nimi. A chociaż Geoffrey przypuszczalnie nie domyśliłby się, w czym rzecz, dostrzegłby dość, aby się zaniepokoić, tego zaś Linnet sobie nie życzyła. Zwłaszcza jeśli zdecyduje się - po raz kolejny zaryzykować z Loganem. Nim wstała, żeby odprowadzić Geoffreya do stajni, była już o wiele bardziej skłonna podjąć takie ryzyko. Rozmowa z Geoffreyem uwydatniła prawdę o jej obecnym życiu. Oni dwoje przyjaźnili się od dziecka. We wczesnej młodości, gdy Linnet spędzała większość czasu na wyspie, sporo razem dokazywali. Kochała go... jak brata. Zarazem był jedynym sensownym wolnym mężczyzną w okolicy. Gdyby udała się do Saint Peter Portu, znalazłaby pewnie jeszcze jednego czy dwóch, lecz cóż jej po tym? Tu na miejscu nie miała z kim sobie pofolgować, a choć wcześniej jej to nie przeszkadzało, po minionej nocy zrozumiała, jak wiele traci. I teraz
chciała więcej... przynajmniej odrobinę więcej. Logan mógł jej to dać. Przed stajnią, kiedy Vincent poszedł po jego konia, Geoffrey odwrócił się do niej. - Twój ostatni podopieczny... bądź ostrożna, dobrze? Wiem, że wydaje się na wskroś dżentelmenem, ale... Cóż, wystarczy nań spojrzeć, by zorientować się, że jest... - Niebezpieczny? - spytała, uśmiechając się mimo woli. - Niekoniecznie aż tak... Chodziło mi raczej o to, że nie sprawia wrażenia potulnego. Przyznaję, że trudno ocenić człowieka, który sam nic o sobie nie wie, ale cóż, rozumiesz, co mam na myśli. - Rozumiem, mój drogi, a ty nie powinieneś się o mnie martwić. - Mogłabyś posłać go do Saint Peter Portu, do zamku. - Nie, nie mogłabym. Dobrze wiesz. Geoffrey westchnął. - Wiem, że nie zamierzasz przejmować się tym, co inni sobie pomyślą... albo powiedzą... jak zostanie odebrane to, że on mieszka w twoim domu, ale... - Geoffreyu, odpowiedz mi, proszę: kto tutaj miałby to zobaczyć? Kto kiedykolwiek się dowie, gdzie on spał? - Chcesz przez to powiedzieć, że nikt w okolicy ci się
nie sprzeciwi, cokolwiek postanowisz - stwierdził Geoffrey, nachmurzony. - Właśnie tak. - Linnet z uśmiechem musnęła wargami jego policzek. - Uważaj na siebie. Do zobaczenia w kościele. Wrócił Vincent z wierzchowcem Geoffreya. Linnet odstąpiła, kiedy Geoffrey, kapitulując, wspiął się na siodło. Pomachała mu na pożegnanie i stała na dziedzińcu, odprowadzając go wzrokiem. Później skierowała się ku domowi. Gdy przekroczyła pierścień osłaniających go drzew, przystanęła i podniosła wzrok. W oknie swej sypialni zobaczyła Logana, który spoglądał na nią z góry. Zanim niespiesznie ruszyła dalej, zuchwale odpowiedziała na owo spojrzenie, napawając się widokiem potężnej, bardzo męskiej sylwetki. Nie odprawi stąd Logana, nie mogłaby, dopóki on nie przypomni sobie, kim jest. Jeśli zaś dzięki temu ona zyska nieco czasu, by za jego sprawą zaznać więcej owej niezwykłej przyjemności... niech tak będzie. Po lunchu zasugerowała, że powinien odpocząć. Logan uważał inaczej. - Pójdę z tobą i dziewczynkami. - Wytrzymał jej spojrzenie. - Montrose wspomniał, że opiekujecie się zwierzętami, ale nie mówił jakimi.
- Wszystkimi! - Gilly ochoczo chwyciła go za rękę. Wieloma różnymi. Możesz nam pomóc, pokażemy ci jak. Wstając, Logan posłał Linnet najbardziej niewinny z uśmiechów. Zmrużyła oczy, ale nie spierała się dłużej. Ubrali się ciepło i wyszli z domu, Logan z Gilly przodem, Linnet i Jen za nimi. - Do zagród tędy. - Gilly skręciła w lewo, prowadząc go ścieżką wzdłuż tylnej ściany domu, a potem dalej, w stronę drzew. Rozglądając się, Logan odnotował, że dom jest otoczony pierścieniem drzew, starych i powykręcanych, lecz zapewniających doskonałą ochronę przed tutejszymi wiatrami. Ścieżka wiodła pod utworzonym przez gałęzie łukowym przejściem, skąd wydostali się na bardziej otwartą przestrzeń - pastwiska i zagrody osłaniane przez kolejne drzewa. - Trzeba nakarmić dzieci. - Gilly pociągnęła go ku dużej drewnianej skrzyni z przekrzywionym wiekiem. Puściła dłoń Logana i spojrzała nań wyczekująco. Musisz ją otworzyć. Z uśmiechem wykonał polecenie, w ostatniej chwili przypominając sobie, by unieść wieko prawą ręką.
- Uważaj na szwy. - Linnet znalazła się raptem przy nim, służąc pomocą. Kiedy uniósł brwi, rozbawiony, poinformowała go cierpko: - Zszywałyśmy cię razem z Muriel przeszło godzinę, więc zależy mi, żebyś nie zniszczył efektów naszej pracy. - Ach. - Dalej się uśmiechał, bawiąc się jej irytacją; zauważył już, że nikt w tym domu nie śmie jej drażnić. Miała wspaniałe rude włosy. I cudowne zielone oczy, które teraz zmrużyła, patrząc na Logana. Wyjęła ze skrzyni worek i podała mu gniewnie. - Ty i Gilly możecie nakarmić koźlęta. Wziął worek i odwrócił się do podskakującej niecierpliwie Gilly. Z szerokim uśmiechem okręciła się na pięcie i popędziła przodem. Podążył za nią do jednej z bardziej oddalonych zagród, zgadzając się, aby go poinstruowała, jak się karmi koźlęta. Zanim skończyli obchód wszystkich zagród, gdzie karmili cielęta, oślęta, młode jelonki, a nawet kilka źrebiąt, przypominających rozbrykaną dzieciarnię, Logan rozumiał już, co takiego miał na myśli wikariusz. Zbłąkane zwierzęta, sieroty - Linnet przygarniała i otaczała troską wszystkie istoty pozbawione rodziny. Na dworze pociemniało, jakby nadciągał sztorm, kiedy odnieśli do skrzyni wory ziarna, marchwi i rzepy, a potem we dwoje z Linnet opuścili i zabezpieczyli
wieko. Od początku karmienia zamienili może dwa słowa. Logan zrównał się z Linnet, podczas gdy Jen i Gilly biegły w podskokach przodem, wymieniając się uwagami na temat ulubionych „zwierzątek". Zerknął na jej twarz, uśmiechnął się, po czym znów popatrzył przed siebie. - Nie nazwałbym cię typowym przykładem szlachetnie urodzonej damy - mruknął, uznawszy, że za taki tupet raczej nie grozi mu z jej strony nic więcej aniżeli miażdżąca pogarda. Poczuł na sobie jej wzrok. - Znasz więc aż tyle szlachetnie urodzonych dam? - Przypuszczam, że tak, skoro wygłosiłem taki komentarz - odparł po krótkim zastanowieniu. Prychnęła cicho. - Skoro nie pamiętasz szczegółów, skąd możesz wiedzieć, co stanowi normę dla szlachetnie urodzonych dam, jakie zachowanie im przystoi, a jakie nie? - Wiem, że pod żadnym pozorem nie dzieliłyby łoża z nieznajomym. - Pochwycił spojrzenie szeroko otwartych zielonych oczu. - Tyle pamiętam. Ile jeszcze pamiętał? Czytał to pytanie w jej oczach - i przychodził mu na myśl tylko jeden powód, dla którego się tam pojawiło.
Puls mu przyspieszył, chciał naciskać dalej, aż wydusiłby z niej potwierdzenie, lecz go ubiegła. - Dziękuję ci za pomoc, świetnie sobie radzisz z dziećmi - rzekła, spoglądając przed siebie. Przypominasz sobie, czy w którymś momencie życia nie spędziłeś trochę czasu wśród dzieci? Może masz własne? Ta sugestia nim wstrząsnęła. Chociaż... - Nie, nie wydaje mi się. Jednak brakowało mu pewności. Owładnęło nim uczucie pustki. Myśl, że mógłby mieć dzieci i je zapomnieć, choćby tylko czasowo, zmroziła go - i gdzieś tam w głębi nękało go przekonanie, że istnieje powód do takiej reakcji. Kiedy szedł obok niej w milczeniu, w pelerynie odrzuconej na plecy, z dłońmi w kieszeniach spodni, zwieszoną głową i marsem na czole, Linnet usiłowała pogratulować sobie, że tak skutecznie odwróciła jego uwagę, ale sumienie jej nie pozwalało. Prawie jakby zadała mu cios poniżej pasa. Przypuszczała, że dokładnie to zrobiła. Zaobserwowała, jak świetnie układają mu się relacje z chłopcami. Choć znali Logana zalewie jeden dzień, z miejsca nabrali doń sympatii. Właściwie nie wydawało się to aż tak zaskakujące; nawet w bandażach był nader
fascynującą postacią, z tą szczególną, prawie że namacalną aurą niebezpieczeństwa. Niemniej dziewczynki okazywały zwykle większą rezerwę, a przecież nawet cicha Jen uśmiechała się i gawędziła z nim, jakby znała go od miesięcy, jeśli nie lat. Był troskliwy, uważny, zaangażowany, a zarazem bardzo autorytarny. Kiedy Gilly chciała wspiąć się na zbyt wysokie ogrodzenie, powstrzymał ją prostym: „Nie, zejdź". Wydał ów rozkaz tonem wykluczającym sprzeciw - oczekiwał posłuchu i go uzyskał. Właśnie ten moment najbardziej zaniepokoił Linnet. O dowodzeniu wiedziała wszystko i lubiła być zawsze osobą u steru, w rzeczy samej, upierała się przy tym. Logan, kimkolwiek się okaże, był urodzonym przywódcą - teraz, kiedy zaczęła ich szukać, bez trudu dostrzegała ostrzegawcze sygnały. Intuicja podpowiadała jej, że to nie jego postury ani siły fizycznej powinna się obawiać. Mieli podobne osobowości i charaktery. Jeśli Linnet da mu najmniejszy powód do tego, by uznał ją za jedną z osób, które ma obowiązek, a wręcz prawo chronić - oczekując zarazem, że będą wypełniały jego rozkazy - doprowadzi to jedynie do bitew. I jakkolwiek on żadnej z nich nie wygra, Linnet nie potrzebowała w swoim życiu tego
rodzaju starć. Nie potrzebowała, nie chciała nigdzie obok siebie mężczyzny usiłującego ją kontrolować, naginać do swej woli. Tym bardziej nie wtedy, gdy istniała szansa, że mu się powiedzie. Rozsądek wziął w niej górę. Mimo że zuchwała część natury Linnet nadal pragnęła spędzić w jego ramionach jak najwięcej nocy, instynkt samozachowawczy przeważył nad nowo odkrytą tęsknotą za seksualnym spełnieniem. W rezultacie odruchowo i, jak się zdawało, nad wyraz skutecznie odwróciła jego uwagę. Zerknęła na niego, ciągle zatopionego w ponurych rozmyślaniach, i skrzywiła się w duchu. Czuła się odrobinę winna. Przynajmniej jednak zyskała czas, aby zapanować nad emocjami. Wywołał w niej przelotną, nietypową panikę, lecz teraz już ją zdusiła. Bez względu na to, jak wiele podejrzewał, jak wiele czynił aluzji, nie mógł wiedzieć, nie na pewno. Dopóki Linnet mu tego nie powie albo nie zdradzi się w inny sposób, nie mógł mieć pewności, że minionej nocy za jego sprawą rzeczywiście łkała i jęczała. Weszli za dziewczynkami do domu. Kiedy przystanęli w sieni, żeby odwiesić okrycia, znów nań zerknęła. Trwał w zamyśleniu. Skorzystała z okazji i przyjrzała mu się dokładnie po
raz kolejny, chłonąc najdrobniejsze szczegóły. W efekcie zadrżała. Odwróciła się gwałtownie i pierwsza ruszyła do bawialni. Kimkolwiek był, wydawał jej się pod każdym względem „zbyt" - zbyt postawny, zbyt silny, zbyt męski, czyli, krótko mówiąc, zbyt imponujący. I jakkolwiek bez wątpienia perspektywa zaangażowania się w namiętny związek z takim mężczyzną kryła w sobie wyzwanie, mądra kobieta trzymałaby się na dystans. Gdy zaszła taka konieczność, Linnet potrafiła być bardzo, ale to bardzo mądra. Rozdział 3 Z wyjątkiem mężczyzn, którzy nie odrywali się od swych obowiązków, domownicy zebrali się przy stole w jadalni na podwieczorek - babeczki z dżemem malinowym i gęstą śmietaną. - Wiem, że lubię babeczki i dżem - rzekł Logan w odpowiedzi na pytanie Muriel - ale z jakiegoś powodu... - Po chwili nieznacznie się skrzywił. - Wydaje mi się, że dawno ich nie jadłem. - Wobec tego proszę jeszcze się poczęstować. Guziczek podsunęła mu tacę. - Wystarczy dla wszystkich.
Linnet obserwowała go, kiedy nakładał sobie na talerz dwie kolejne babeczki. Podczas gdy dzieci gawędziły, a Guziczek i Muriel wymieniały się lokalnymi plotkami, Logan, choć fizycznie obecny, odpłynął myślami. Znów mocował się ze swoją pamięcią. Chętnie powiedziałaby mu, że nie wyniknie z tego nic dobrego, mózgu nie da się silą zmusić do pracy. Swoim komentarzem na temat dzieci tylko pogorszyła sprawę. Przyjrzała się jego twarzy. Odzyskał kolory, oczy miał czyste. Z chęcią zbadałaby ranę w jego boku, ale wolała na razie nie ruszać opatrunku; może jutro. Właściwie... Jego stan fizyczny znacząco się poprawił, nic nie wskazywalo na to, by miała się przyplątać gorączka. Chyba można było zaryzykować i lekko poruszyć jego pamięć. Wstała i poszła do bawialni, gdzie w szufladzie kredensu spoczywały trzy przedmioty, które miał przy sobie, gdy go znaleźli. Jej ręka zawisła nad szablą, ostatecznie jednak Linnet wzięła dirk i wróciła z nim do stołu. Logan zamrugał, wracając do rzeczywistości, kiedy położyła przed nim na białym obrusie sztylet. - Kiedy cię znaleźliśmy, zaciskałeś go w dłoni tak mocno, że musiałam podważać ci palce. Przypuszczam, że jest dla ciebie ważny - powiedziała, a następnie
wsunęła się na swoje krzesło u szczytu stołu, na lewo od niego. Podniósł dirk. Wiedział, że to dirk. Wiedział, że należy do niego. Trzymając go w lewej ręce, palcami prawej powiódł po misternie zdobionej rękojeści i osadzonym w niej morionie... I przypomniał sobie. Zamknął oczy, kiedy wracały doń kolejne lata. Dzieciństwo. Glenluce. Mała chata na wzgórzu nad miastem. Matka, piękna i łagodna. Wuj, brat matki, który wychowywał go, uczył, tak mądrze mu doradzał. Ojciec... och, tak, jego ojciec. - Monteith. - Otworzył oczy i napotkał wzrok Linnet. Nazywam się Logan Monteith. Rozmowy przy stole ustały. W ciszy, jaka zapadła, wyrecytował gołe fakty: że urodził się i dorastał w Szkocji, w Glenluce, na półwyspie Galloway, w miasteczku nad rzeką, u jej ujścia do zatoki Luce. Pamiętał o wiele więcej - światło odbijające się od wody, wiatr we włosach. Swego pierwszego kucyka, pierwszy raz, gdy popłynął z wujem łowić ryby w zatoce. Zapach wrzosów na wrzosowiskach, woń ryb na nabrzeżach. Krzyki krążących wysoko mew. I swego ojca. Przede wszystkim ojca.
Zataił informację, że ojciec nie mieszkał z nimi, że jedynie od czasu do czasu zaglądał do chatki za miastem. Nie wspomniał, że ojciec nie poślubił matki, ani też, że ona nawet na łożu śmierci nie miała o to żalu. Logan miał. Nawet kiedy był bardzo młody, zbyt młody, aby w pełni rozumieć sytuację, miał o to żal za nich oboje. - Później poszedłem do szkoły w Hexham. - Te wspomnienia w nim odżyły: chłód kamiennych budynków, ogień w kominkach, rozbrzmiewający echem tupot licznych stóp na korytarzach. Krzyki chłopców, psoty, przyjacielska atmosfera. Wykładowcy w czarnych togach. - Pamiętam spędzone tam lata. Uczyłem się raczej przeciętnie. - W sprawach nauki radził sobie wystarczająco dobrze, a bystry wzrok, wrodzony spryt i elokwencja pozwalały mu skutecznie omijać rozmaite przeszkody. - Pamiętam wszystko, do ostatniego roku. Po powrocie do domu... Wspomnienia nagle się urywały. Zmarszczył brwi. Mimo wysiłków nie potrafił sięgnąć dalej, jakby dotarł do kamiennej ściany. Zapatrzył się przed siebie niewidzącym wzrokiem. - Nic więcej nie pamiętam. Linnet i Muriel wymieniły spojrzenia.
- Nie martw się. Daj sobie trochę czasu, a mgła się rozproszy. - Linnet zerknęła na dirk, który ciągle trzymał w dłoniach. - Kto podarował ci ten sztylet? Opuścił wzrok, obrócił dirk w dłoniach. - Mój ojciec. - Zrobił krótką przerwę. - Należał do jego rodziny od wielu pokoleń. - A zatem to pamiątka rodowa - powiedziała Muriel. Logan wolno skinął głową, wpatrzony w ostrze. - Twoi rodzice - odezwała się łagodnie Linnet. - Czy żyją? Spojrzał na nią. - Czy czekają na mój powrót do domu? - Kiedy przytaknęła, patrzył na nią przez chwilę, a potem zmarszczył brwi. - Nie sądzę... nie czuję... żeby żyli, ale... - Zamilkł. Wreszcie pokręcił głową. - Nie jestem pewien. Nie potrafię sobie przypomnieć. Żyli, oboje, kiedy skończyłem naukę w Hexham. Linnet chciała mu poradzić, aby zostawił tę kwestię, dał odpocząć umysłowi, zmęczonemu raptownym przypływem wspomnień, jednak zwalczyła impuls. - Skoro zacząłeś sobie przypominać, reszta z pewnością wkrótce się pojawi. - W rzeczy samej. - Muriel energicznie pokiwała głową. - Wspomnienia często wracają w ten sposób, nagłymi zrywami.
Do tej pory dzieci słuchały i obserwowały, zachowując godną pochwały ciszę, ale Brandon nie umiał się już dłużej powstrzymać. - Jakiego rodzaju łodzią żeglowałeś z wujem? Pytanie wyrwało Logana z zadumy. Linnet w duchu pobłogosławiła Brandona, kiedy Logan, sięgając myślami wstecz, udzielił chłopcu odpowiedzi. Dla pozostałych był to sygnał, zasypali więc Logana dociekaniami na temat jego ulubionych zwierzątek (licznych), rodzeństwa (nie miał) oraz szczegółów na temat Glenluce i życia w Szkocji. Linnet zyskała dzięki temu czas na wykrystalizowanie opinii o nim w oparciu o nowe wiadomości. Nawet na Guernsey słyszano o szkole w Hexham. Na dalekiej północy była tym samym, czym na południu Anglii szkoła w Winchesterze. Uczęszczali do niej chłopcy ze szlacheckich rodzin, w przeważającej większości wysoko postawionych - arystokracji, nawet magnaterii. Także wiele liczących się angielskich rodzin posyłało synów do Hexham. Gdy uwzględniło się maniery Logana, jego cechy przywódcze, opiekuńczość wobec tych, których uważał za słabszych od siebie, i połączyło je z faktem, że uczęszczał do takiej szkoły, powstawał obraz dżentelmena jak najbardziej dorównującego pozycją
Linnet - wywodzącego się z dobrej, co najmniej ziemiańskiej rodziny, dorastającego na wsi, nad morzem. Pytania dzieci się wyczerpały. Logan znów zamilkł, marszcząc brwi. Wreszcie upuścił na stół trzymany przez cały ten czas dirk. Położył na nim dłonie i spojrzał na Linnet. Pokręcił głową, zaciskając usta w wąską kreskę. - Nadal nie przypominam sobie niczego więcej. - Na jego twarzy malowała się frustracja, oczy mu pociemniały. - Co robiłem później? Kim się stałem? Popatrzyła na jego dłonie i, wiedziona impulsem, ujęła je w swoje. Gwałtownie odżyło w niej wspomnienie zupełnie innego rodzaju. Niemalże szarpnęła się, gdy uderzyło w nią tamto doznanie. Gdy podniecenie - czyste, autentyczne, przeszywająco ostre przemknęło przez jej zmysły. W ślad za nim rozlał się sugestywny żar... Zacisnęła zęby i zignorowała go, wbijając wzrok w ręce Logana. Zignorowała niezwykły łomot serca i próbowała się skupić. Z uwagą obejrzała wnętrze jego dłoni. Udało jej się zaczerpnąć tchu na tyle, aby odezwać się w miarę opanowanym głosem: - Nie masz odcisków, jakich należałoby oczekiwać u marynarza. - Puściła jego dłonie, opierając się
pragnieniu, by przeciągnąć czubkami palców po odciskach, które tam były. Gdy podniosła wzrok, z ulgą stwierdziła, że Logan wpatruje się w swoje ręce. - Niemniej mam odciski. - Tak, lecz nie od żeglowania po morzu. Przytaknął. - Inna powtarzająca się czynność. Lejce? - Spojrzał na nią. - Może byłem woźnicą? - Albo jeźdźcem. - Pomyślała o szabli w szufladzie kredensu. Już miała wstać i po nią pójść, kiedy zanurzył głowę w dłoniach, ściskał ją przez chwilę, a potem zaczął masować skronie. Linnet zawahała się i spojrzała na Muriel. Ta z troską pokręciła głową. Spojrzawszy znów na Logana, który właśnie przeciągnął dłońmi po twarzy, a później potarł kark, Linnet musiała przyznać ciotce rację. Jakkolwiek siły fizycznej mu nie brakowało, zdawał się wyczerpany psychicznie. Niedobrze byłoby naciskać zbyt mocno za jednym razem. - Dokąd dziś pojechaliście? - spytała, odwracając się do Willa. Później, po obiedzie, Logan poszedł za dziećmi do
bawialni, rozsiadł się wraz z nimi na podłodze przed kominkiem i nauczył je karcianej gry, którą przypomniał sobie z dzieciństwa. Gra szybko je zafascynowała. Krzyczały, śmiały się, wymieniały karty i triumfującym pianiem obwieszczały zdobycie lewy. Potrafił grać w to bez myślenia - spędził przy kartach z matką i wujem wiele zimowych wieczorów - dzięki czemu miał teraz okazję przyjrzeć się ponownie wszystkiemu, co niedawno sobie przypomniał. Swemu dzieciństwu, wspomnieniom, które zachował dla siebie. Rozumiał już, dlaczego tak dobrze czuł się tutaj, otoczony ciepłem i radością domu pełnego dzieci, wygodnego, przestronnego, emanującego skromną elegancją, gdzie więzi rodzinne wydawały się tak silne, że prawie namacalne. To było przeciwieństwo jego własnego dzieciństwa, dzieciństwa jedynaka, nieślubnego hrabiowskiego syna, odtrąconego przez resztę rodziny, żyjącego na odludziu z matką, nadal panną, pozostającą na utrzymaniu hrabiego. Znajdował oparcie tylko w wuju, jedynym członku wpływowej angielskiej rodziny jego matki, który się od nich nie odciął. Ze swobodnym uśmiechem Logan śledził grę dzieci i pomagał małej Gilly wybierać karty, w duchu
przyznając, że czuje się tak wspaniale w Mon Coeur nie dlatego, iż to miejsce w jakikolwiek sposób przypomina mu własny dom, lecz ponieważ stanowi dlań ucieleśnienie marzeń o idealnym dzieciństwie. Znajdowało się tu wszystko, czego zawsze pragnął, lepsze nawet niż to, co potrafił wyobrazić sobie jako dziecko bądź dorosły mężczyzna. Mon Coeur miało każdy z elementów, za jakimi samotna dusza mogłaby tęsknić: dużo dzieci, kobiety reprezentujące dwa pokolenia - niczym matka i babka niezbędne do zapewnienia pełnej opieki. Miało nawet starszych mężczyzn, ów tak potrzebny męski czynnik: Edgar i John dołączyli do domowników przy stole, a następnie przeszli wraz z nimi do bawialni. Zasiedli w fotelach, najwyraźniej na swoich stałych miejscach, w kącie z dala od kominka, i cicho gawędzili o tym i owym. Męskie rozmowy, dyskusje, którym Will i Brandon, a niekiedy także Chester, przysłuchiwali się z uwagą. Obserwując i chłonąc to wszystko z dystansu, Logan czuł pokusę, żeby powiedzieć Willowi, Brandonowi, Chesterowi, Jen i Gilly, jacy z nich szczęściarze. Jednakże oni by nie zrozumieli. Nie umieliby spojrzeć na swoje otoczenie tak jak on, oczami, które zawsze, aż do teraz, oglądały ten świat tylko z zewnątrz.
W ludzkiej naturze leży, że nie ceni się tego, co się ma, dopóki się tego nie straci. Miał głęboką nadzieję, że oni nigdy nie doświadczą takiej straty. Spojrzał na Linnet i poczuł się dziwnie pokrzepiony na duchu. Ona nie dopuści, by którekolwiek z nich straciło Mon Coeur. Mon Coeur. Teraz rozumiał, skąd taka nazwa. - Loganie! - Gilly pociągnęła go za rękaw. - Skup się. Którą kartę mam wyłożyć? Przyjrzał się pięciu kartom, trzymanym przez nią mocno w obu dłoniach. - Tę. - Wskazał palcem. - Dobrze. Wyszarpnęła kartę i położyła ją na kupce. Pozostali jęknęli. - Wygrałam? Logan ze śmiechem zmierzwił jej jasne włosy. - Tak, dziecinko. Pobiłaś ich. Z drugiego krańca bawialni Muriel przyglądała się rozpromienionej Gilly, podskakującej na kolanach, i Loganowi, który zbiera! i tasował karty. Widziała zainteresowanie w oczach dzieci, zwłaszcza chłopców, kiedy obserwowali i uczyli się. Spora część jej pierwotnej nieufności wobec kolejnego przygarniętego przez Linnet nieszczęśnika już
pierzchła. Zarazem jednak, gdy zerkała na Linnet, obserwującą grupę przed kominkiem ze swego fotela, Muriel zastanawiała się, czy jej bratanica kiedykolwiek wcześniej patrzyła na jakiegoś mężczyznę tak, jak w tej chwili na Logana Monteitha. Z całą pewnością Muriel nic nie było o tym wiadomo. W zielonych oczach Linnet wyraźnie malowało się zainteresowanie - efekt fascynacji, nie zaś kalkulacji. Ten mężczyzna zaintrygował ją i pociągał. Raptem Linnet poruszyła się, rozprostowała nogi i wstała. - Niech to będzie już ostatnia partyjka tego wieczoru. Towarzystwo przy kominku popatrzyło na nią. Dzieci czekały, z nadzieją przenosząc spojrzenie z Logana na Linnet i z powrotem, lecz on tylko skłonił głowę i znów zajął się kartami. - Ostatnie rozdanie. Dzieci zrobiły zawiedzione miny, ale żadne nawet nie jęknęło. Linnet podeszła do siedzących obok siebie Muriel i Guziczka. Na widok delikatnego uśmiechu na twarzy bratanicy Muriel poczuła się w obowiązku zapytać: - Jak dziś rozwiążemy kwestię spania? Jakkolwiek Logan niewątpliwie był na wskroś dżentelmenem, mimo wszystko...
Linnet nie próbowała udawać, że nie rozumie. Skrzywiła się minimalnie. - Logan musi pozostać w moim łóżku. Głowa nadal go boli, a nigdzie indziej nie byłoby mu wygodnie. Wątpię, czy łóżko w pakamerze by się pod nim nie załamało, ale dla mnie wystarczy, przynajmniej na kilka nocy. Muriel skinęła głową, spoglądając na Logana. - W tych okolicznościach to chyba najlepsze rozwiązanie. Im bardziej będzie wypoczęty, tym większa szansa, że odzyska pamięć. - Wstała. - Poproszę panią Pennyweather, żeby podała herbatę. Linnet pozostała na swoim miejscu, kierując znów wzrok na Logana. Omiotła spojrzeniem jego plecy, długie, silne nogi, które wyciągnął przed siebie, wyraziste rysy twarzy, mocne usta. Napawała się tym widokiem, myśląc o wąskim łóżku w pakamerze. Jak zwykle Linnet weszła na górę ostatnia. Kiedy wszyscy udali się na spoczynek, zrobiła cowieczorny obchód. W kojącej nocnej ciszy, pośród otulających ją miękkich cieni, przemierzała pomieszczenia na parterze, sprawdzając okna i zabezpieczając drzwi. Wprawdzie tutejsza okolica była słabo zaludniona, jednak właśnie fakt, że Mon Coeur leżało na uboczu, z dala od
bezpieczeństwa gwarantowanego przez wiejską lub miejską wspólnotę, a przy tym w niewielkiej odległości od brzegu morza, w przeszłości okazjonalnie nawiedzanego przez piratów, często też nękanego przez dzikie, nieprzewidywalne sztormy, stanowił dostateczny powód do zachowania czujności. Kiedy uporała się z zabezpieczaniem okien i drzwi, wspięła się na poddasze, gdzie kolejno zajrzała do dzieci. Szczelniej otuliła kocami Chestera, a następnie Gilly, która dzieliła pokój z Jen. Spokojna, że wszystko jest tak, jak być powinno, zeszła na piętro. Niesiona przez nią świeca rzucała ciepły blask na wypolerowane drewno podłogi i boazerii, kiedy Linnet szła ku zamkniętym drzwiom swojej sypialni. U celu zawahała się, po raz pierwszy tego wieczoru odrobinę tracąc pewność siebie. Gdy to sobie uświadomiła, ogarnęła ją irytacja. Wyprostowała się sztywno, napomniała się, że postanowiła zachować się mądrze, po czym zapukała do drzwi. Odczekała chwilę, kiedy jednak nic nie usłyszała, uchyliła drzwi i zajrzała do środka. Logana nie było w łóżku. Wprawdzie w pokoju nie płonęła żadna lampa, ale wpadający przez odsłonięte okna blask księżyca kładł się srebrzyście na nietkniętej
kapie. Płomień jej świecy oświetlił zaledwie niewielką część przestronnego pomieszczenia. Wszedłszy do środka, Linnet postawiła świecę na pobliskiej komodzie, a kiedy się odwróciła, spostrzegła sylwetkę Logana, odcinającą się na tle okna. Spoglądał na morze, ale gdy weszła, odwrócił głowę, by ją obserwować. Kiedy oczy przyzwyczaiły się jej do półmroku, odnotowała, że nadal jest w pełni ubrany. Zamknęła drzwi i spojrzała nań ze zmarszczonymi brwiami. - Myślałam, że już się położyłeś. Powinieneś był. Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu. - Dołączysz do mnie? Nie mógł wiedzieć. Nie wiedział. Powtarzała to sobie, przy okazji ponawiając wcześniejsze postanowienie. - Przyszłam tylko po koszulę nocną i płaszcz kąpielowy. Śpię w pakamerze tuż obok. Podszedł do niej, stawiając długie, drapieżne kroki. - Wolisz spać z pudłami niż ze mną? Zwalczyła chęć, by odstąpić, kiedy przestrzeń między nimi się skurczyła. Zatrzymał się tuż przy niej, tak że chcąc spojrzeć mu w oczy, musiała zadrzeć głowę. Blask świecy rzucał na nich mroczne, groźne cienie. Wytrzymała jego wzrok. - W tych okolicznościach dzielenie z tobą łoża byłoby nierozsądne - stwierdziła spokojnie.
- Nierozsądne? - Uniósł brew, iście diabelską. Przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem zbliżył się o krok. Jej nerwy napięły się gwałtownie, odruchowo zrobiła krok w tył... i oparła się plecami o drzwi. Wezbrał w niej gniew, otworzyła usta, żeby go zwymyślać. Nakrył je swoimi. Pocałował ją. Od tego pełnego, głębokiego pocałunku Linnet zaparło dech, zakręciło jej się w głowie. Cofnął się minimalnie - na tyle, by się zorientowała, że lgnie do jego warg, jego smaku, zawartej w pocałunku obietnicy - a potem wydał z siebie gardłowy pomruk i wrócił, tym razem żarłocznie. Nie pytając o pozwolenie, zanurzył się w niej językiem, gładził, zawłaszczał, plądrował. Napierał, rozkazywał i żądał, Linnet zaś odkryła, że musi oddać pocałunek, nie jest w stanie pozostawić bez odpowiedzi tak jawnych żądań, nie podjąć wyzwania. I nagle znaleźli się znów tam, gdzie byli minionej nocy, gdy karmili i brali, dawali i łapczywie przyjmowali. Pragnęli. W końcu to on odstąpił. Odrobinę, na tyle, by w blasku świecy spojrzeć na nią zwężonymi oczami, w których, przysięgłaby, płonął niebieski ogień. - Minionej nocy nie uważałaś spania ze mną za nierozsądne.
Usiłowała złapać oddech, rozpaczliwie szukała sposobu na odwrócenie jego uwagi, chciała skierować rozmowę na inny tor. Opuścił wzrok na jej nabrzmiałe piersi, ale podniósł go akurat w porę, by zauważyć, jak zwilża spierzchnięte raptem wargi. - To... - ...byłaś ty minionej nocy, odaliska pode mną. Ta, którą ujeżdżałem aż do zatracenia, ta, która wzięła mnie w siebie i jechała wraz ze mną. Pamiętam twój smak. Zuchwała część jej natury czuła się zafascynowana tym, że mógł coś takiego pamiętać. Wbrew woli spojrzała na jego usta, skupiła się na nich, kiedy wygięły się w nader męskim uśmiechu. - To był doskonały sposób, żeby mnie rozgrzać. Bardzo szlachetnie z twojej strony. Powinienem okazać ci... bezgraniczną wdzięczność. Oparł dłonie płasko o drzwi, zamykając ją w klatce swych ramion, mocnych niczym stal. Potem chwycił kosmyk jej włosów, który uwolnił się z luźnego węzła z tyłu jej głowy, i przeciągnął go między koniuszkami palców. - Je także pamiętam. Miękkość jedwabiu, żar ognia. Z trudem oderwała wzrok od owego hipnotyzującego widoku, gdy pieścił jej włosy. Spojrzała mu w oczy, on
zaś uśmiechnął się i znów popatrzył na jej wargi. Pulsowały. Zwalczyła pokusę zwilżenia dolnej językiem. Udało jej się zaczerpnąć dość powietrza, by rzec: - Tamto... miniona noc... zdarzyło się pod wpływem impulsu. - Posłuchaj go więc znowu. Jego ręka poruszyła się, błądziła, aż wreszcie wsunął długie palce pod ramię Linnet, zaczepiając je o sznurówki z boku jej sukni. Kciukiem niemożliwie delikatnie muskał jej pierś. Z wysiłkiem zaczerpnęła tchu, gdy jej ciało zareagowało, sutek stwardniał jak kamień i zalał ją kuszący żar. - Tak sobie myślałem - mruknął chrapliwie Logan - że tej nocy powinienem dołożyć starań, by ci podziękować. Dołożyć starań? Wpatrywała się w jego oczy z odległości zaledwie kilku centymetrów, chłonęła ciepło jego ciała, wyczuwała w nim utajoną namiętność, moc muskułów, sięgające ku niej... Nie, nie, nie, nie. Ale... Spętana jego spojrzeniem, poddała się i oblizała wargę.
- Nie powinnam. Przez chwilę zaglądał jej w oczy, a potem uśmiechnął się wolno. - Ale to zrobisz. Cofnął się o jeden długi krok, pociągając Linnet za sobą palcami zaczepionymi o sznurówki jej sukni. Gdy znalazła się w jego ramionach, ponownie wpił się w jej usta. Całował ją, aż wyzbyła się ostatniej krzty rozsądku. Aż się stopiła. Aż oplotła ramionami jego szyję i skapitulowała. Rozdział 4 Nie kapitulowała przed nim, lecz przed samą sobą przed zuchwałą częścią swej natury, która chciała doświadczyć więcej jego magii. Miniona noc była dla Linnet objawieniem; jeśli pozostało do poznania coś jeszcze, musiała to zgłębić. Wiedza, doświadczenie, zrozumienie - już we wczesnej młodości pojęła, jak są ważne, jak kluczowe dla przywódcy. W jej naturze leżała gotowość do podejmowania ryzyka dla ich zdobycia, taka po prostu była. Kiedy przylgnęła do Logana, oplotła go ramionami i
oddała pocałunek, nieustraszenie odpowiadając na jego żarłoczność, podjęła już decyzję. Podjęła ją i obwieściła, zatem nie mogła się teraz cofnąć. Nawet tego nie rozważała. Nie miała w zwyczaju cofać się przed wyzwaniem. Jego pocałunek - ten konkretny, ich połączone usta zafascynował Linnet. To był pierwszy wybuch żaru, pierwszy smak namiętności. Przerastał, nieskończenie, każdy z pocałunków, jakie wymieniła z poprzednimi kochankami, chłopcami, uczącymi się dopiero tej sztuki, dyletantami. Ten pocałunek, jego pocałunek, zawłaszczał, niósł wyzwanie i śmiałą obietnicę. Zmysłową groźbę. Stanowił deklarację zamiarów, szczególnie zaś dominacji. Kiedy Logan wargami i językiem przyprawiał ją o utratę zmysłów, starała się oddać mu tę przyjemność, dopasować się, odpowiadając na ów fachowy atak, a wszystko to ku radości zuchwałej części jej natury. Pobudzonej, wyczekującej, rozkoszującej się chwilą. Otoczył ją ramionami, mocno, a później twardymi dłońmi zaczął drapieżnie, zaborczo rzeźbić jej kształty. Podniecenie sypnęło iskrami, każdy jej nerw przebudził się do życia, wyczulony jak nigdy wcześniej. Napięty, niecierpliwie wyczekujący kolejnego dotyku,
kolejnej zaborczej pieszczoty. Nadeszła. Zamknął szorstką dłoń na jej pośladku, ugniatał palcami, unosząc Linnet, aż musiała wspiąć się na palce. Sugestywnie naparł biodrami, otarł się erekcją o jej łono, imponująco twardy i silny, deklarując swe zamiary, składając erotyczną obietnicę. Wzniecił w niej chciwe płomienie, zwiększył pustkę tam w dole, w jej wnętrzu. Pustkę, którą tylko on mógł wypełnić. Jednakże... Poczuła szarpnięcie... rozwiązał jej sznurówki. Poluzował stanik i chwilę potem miała wolne ramiona. Zepchnął jej suknię na biodra, skąd już sama zsunęła się na podłogę, podczas gdy on władczo zamknął dłonie na jej piersiach, przesłoniętych teraz jedynie koszulą i halką. Zatchnęła się i przerwała pocałunek. Z zamkniętymi oczami wyprężyła się jeszcze bardziej, wbijając palce w twarde mięśnie jego ramion, gdy tymczasem on znalazł jej sutek i uszczypnął. - Wolniej - wydyszała. Jego dotyk natychmiast złagodniał. Wzdłuż kręgosłupa przemknął jej dreszcz - wiedzy, zrozumienia. Podniosła ciężkie powieki i zajrzała mu w oczy, częściowo przesłonięte rzęsami. - Dopóki nie znaczy to, że mam przestać - rzekł
ochryple. Uśmiechnęła się. - Nie, tylko zwolnij. Zwolnij, abym mogła... - Poczuć każdy najmniejszy niuans. Nauczyć się czegoś o sobie samej, lecz przede wszystkim o tobie. Uśmiechnęła się szerzej. - Delektować się. Popatrzył jej w oczy. - Taką prośbę z radością spełnię - mruknął. Ani na chwilę nie przestał pieścić jej piersi, bawił się nią mocno, stanowczo, lecz już bez wcześniejszej niecierpliwości, grożącej zmieceniem ich obojga. Znów ją pocałował, raz jeszcze wdał się z nią w pojedynek i momentalnie wyczuła, że nałożył pęta na swą namiętność. Kontrolował się nadal, gdy powoli zdjął Linnet koszulę i halkę, ułożył ją na łóżku i sam się rozebrał, powoli, dzięki czemu miała okazję ze wstrzymanym oddechem podziwiać najwspanialsze mimo że w bandażach - męskie ciało, na jakim kiedykolwiek spoczął jej wzrok. Następnie do niej dołączył. Leniwie podparł się na łokciu u jej boku i szorstką, poznaczoną odciskami dłonią powoli powiódł po jej ciele, od szyi do łydek. Oddała się we władanie instynktu, nieznacznie wygięła ciało w łuk, naparła na jego dłoń, rozpalona i
stęskniona, pragnąc więcej, jawnie, bez zahamowań. Skoro tego właśnie chciała - poznać, nauczyć się, doświadczyć - nie widziała sensu w narzucaniu sobie ograniczeń. Miedzy nimi dwojgiem nie było na nie miejsca. W jego spojrzeniu, gdy przez chwilę studiował jej twarz, wyczytała, że jakimś sposobem to zrozumiał, że zauważył, odnotował i wykorzysta tę wiedzę. Potem przylgnął ustami do jej piersi. Najpierw jednej, później drugiej, próbując, smakując, ucztując. Powoli. Nawet gdy wiła się, dyszała, jęczała cicho, gdy wplotła palce w jego gęste włosy, przytrzymując go przy sobie, bezradnie oferując mu swe ciało, by się nim delektował, błogosławiła ów moment, kiedy pod wpływem natchnienia nalegała na wolniejsze tempo. Powoli. Słowo wybijało rytm tej miłosnej gry. Uwodzicielskiej gry, jaką prowadził z jej ciałem, z jej umysłem. Z jej zmysłami, z każdym centymetrem skóry. Przebudziła się pod jego dotykiem w sposób dotąd sobie nieznany - tym razem tego świadoma. Czuła zmianę w swym ciele, rozkoszowała się niewysłowioną przyjemnością, jak również samym faktem, że może czegoś takiego doświadczać. Ze może być dlań odaliską.
Wyzwolił jej zmysły, a ona podjęła wyzwanie. Niecierpliwie czekała, co będzie dalej, kiedy leniwie p o w o l i wędrował wzdłuż jej ciała, znacząc drogę palącymi, wilgotnymi pocałunkami, tutaj, tam, obok pępka, poniżej. Złożył głowę na jej brzuchu i spojrzał w dół, przyglądając się swoim palcom, gdy zagłębił je w zbite złotorude loki jej łona, przedarł się przez nie i dotknął ją tam. Rozdzielił wilgotne płatki i pieścił. Powoli. Bez zahamowań. Jakby miał do dyspozycji cały czas świata, żeby dotykać ją, gładzić, pieścić. Gwałtownie narosła w niej potrzeba. Wstrzymała oddech, instynktownie rozwarła uda, zapraszając, pragnąc. Bardziej poczuła niż usłyszała jego śmiech. - Powoli, pamiętasz? - Tak, ale... - Urwała ze zduszonym westchnieniem, wyginając się pod nim i wbijając palce w jego plecy, gdy pieścił ją dalej, stanowczo zbyt skutecznie. - Ach, a może tego chcesz? Zanim udało jej się choć na moment skupić myśli, wsunął w nią palec - p o w o l i - najgłębiej jak zdołał. Wydała z siebie ni to westchnienie, ni to jęk. - Tak. Och... tak. - W głowie jej wirowało.
- Dobrze. Pogładził ją tam w środku, powoli, i znowu, a jej nerwy napięły się jak postronki. A potem jeszcze bardziej. Głaskał ją tak, p o w o 1 i, aż żar wezbrał w jej żyłach, pulsując i rozlewając się pod skórą. Aż była wilgotna, bezradna i złakniona. Aż zaledwie jedno muśnięcie dzieliło ją od tego, by zaczęła go nieopanowanie błagać. Aż napięcie narosło w niej tak, że z kolejnym muśnięciem bez wątpienia rozpadłaby się na kawałki. Owo muśnięcie nie nastąpiło. Przesunął się w dół łóżka, wyjmując z niej palec. Rozwarł szerzej jej uda, blokując jedno barkiem, drugie odsuwając silną dłonią. Uchyliła powieki i zobaczyła, że na nią patrzy - na jej nabrzmiałe, pulsujące ciało tam w dole. Raptownie zniżył głowę i przylgnął tam do niej ustami. Z krzykiem poderwała się na łóżku. Przerwał, podnosząc na nią wzrok. - Czy ktoś może cię usłyszeć? - Proszę? - Dłuższą chwilę zajęło jej zrozumienie pytania i sformułowanie odpowiedzi. - Nie. Nawet pokoje na poddaszu nie znajdują się bezpośrednio nad nami. - Dobrze. - To rzekłszy, położył dłoń na jej brzuchu.
Dociskając Linnet do materaca, wziął w usta delikatną, najbardziej intymną część jej ciała i zaczął ssać. Starała się wytłumić krzyki, walczyła o oddech, rozpaczliwie macała rękami w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, dzięki któremu zachowałaby więź z rzeczywistością, kiedy on zapamiętale igrał z jej zmysłami. Radził sobie naprawdę nieźle. Zdecydowanie górował nad nią doświadczeniem. Skóra Linnet pokryła się potem, płonęła, jej serce łomotało szaleńczo na długo przed tym, nim zaprzestał owej wyrafinowanej tortury. Gdy dyszała, starając się zebrać myśli, poczuła na sobie jego szacujące spojrzenie, ale nie znalazła dość siły, by unieść powieki. Nie była gotowa oglądać, jak on tam ucztuje. Kiedy już dogłębnie - i p o w o 1 i - ją skonsumował, zamieniając w kłębek rozdzierająco wyczulonych nerwów, napiętych i splątanych, poruszył się, liznął, obmył, a potem naparł językiem. Pchnął ją w namiętność, jakiej nie zaznała nigdy dotąd. Bezradnie zacisnęła w dłoniach jego włosy, mogła tylko trzymać się mocno, gdy prowadził ją, drżącą, roztrzepotaną, na skraj ekstazy. Oderwał się od niej. Przesunął się naprzód; bandaże nie przeszkodziły jej
w odczuwaniu niewymownej przyjemności z faktu, że oto tuż nad nią unosi się rozpalone, mocne męskie ciało, kiedy ulokował się między jej szeroko rozwartymi udami i wdarł się w nią. Wygięła się w łuk. Trzymała się go kurczowo, rozpaczliwie pragnąc poczuć każdy centymetr jego długości, gdy zdecydowanie parł w głąb jej rozpalonego, złaknionego, zatraconego w potrzebie ciała. Kiedy jej pochwa się rozciągnęła, chciwie go przyjmując, biorąc głęboko w siebie całą jego twardą długość, Linnet przywarła do niego łapczywie. Oplotła go ramionami, lgnęła doń z całych sil. Jęknął gardłowo, znalazłszy się głęboko w niej, a potem ustami odnalazł jej usta - i skosztowała własnego smaku z jego warg i języka, kiedy pocałował ją z dziką namiętnością. Mięśnie jego pleców naprężyły się, mocne i pewne, twardy członek zaczął poruszać się w niej w miarowym, zdecydowanym rytmie... Nie zdołała powstrzymać potężnej fali ekstazy, która wezbrała i runęła na nią. Przemożne doznanie krążyło w jej żyłach, spływało nerwami, by wreszcie olśniewająco eksplodować. Druzgocąc ją, pustosząc, opróżniając do cna, aby zaraz wypełnić pustkę cudowną błogością. Błogością, która dodatkowo pogłębiła się i wzmocniła, kiedy on
zesztywniał, kiedy poczuła w swym wnętrzu ciepły strumień. Później Logan jęknął i osunął się w jej ramionach. Tuliła go, zdumiewając się ową kołyszącą ją łagodnie błogością, głębszą i pełniejszą aniżeli doświadczona minionej nocy. Poruszając delikatnie palcami w jego włosach w bezwiednej pieszczocie, leżała pod nim zrelaksowana i bezwładna, oszołomiona głębokością, intensywnością, żywiołowością niedawnego aktu. Żadne z jej trzech wcześniejszych zbliżeń nie było nawet jego słabym echem. Logan rozumiał, że powinien się przesunąć, bo wgniata ją w materac, zapewne pozbawiając tchu, ale... czuł we włosach jej pieszczące palce i jakaś jego cząstka nie chciała przerywać tej chwili. Jeszcze nie. Zażyczyła sobie, żeby działał powoli, więc przeprowadził rzecz najwolniej, jak potrafił. Niełatwe zadanie, biorąc pod uwagę, że gdy tylko padła mu w ramiona, wiedział, iż znowu będzie ją miał - że oddawała mu swe ciało - i jego bardziej prymitywne ja uparło się, by jak najszybciej osiągnąć cel. Dlaczego było to tak ważne, dlaczego coś w nim tak bardzo pragnęło jak najprędzej po raz kolejny odcisnąć na niej pieczęć, podkreślić fakt, że należy do niego, tego nie wiedział. Lubił kobiety, lubił sobie z nimi folgować,
lecz nigdy wcześniej nie chodziło mu o nic więcej aniżeli fizyczną rozrywkę. Posiąść je na własność? Nie. Nie on. Nie był zaborczym kochankiem, w każdym razie nigdy dotąd... Przez chwilę zastanawiał się, skąd to wie, gdy jednak odwołał się do skrytych głębiej uczuć, upewnił się, że ma rację. Nigdy wcześniej nie pragnął oznaczyć kobiety jako swojej. A jednak Linnet Trevission wywołała w nim taką potrzebę. Czyżby przyczyny należało szukać w niedawnym uderzeniu w głowę? Niemniej... dlaczego ona? Owszem, było mu z nią lepiej niż z jakąkolwiek inną kobietą, doskonale się dopasowali, lecz mimo to... Być może kiedy całkiem wróci mu pamięć, zniknie ta prymitywna potrzeba, by objąć ją mocno i nigdy nie puścić. Być może. Zaczerpnął tchu, uniósł się z wysiłkiem, niechętnie odrywając się od jej zroszonej potem skóry, a później delikatnie opadł obok niej na plecy. Był świadom, że rana w jego boku jeszcze się nie zagoiła; w trakcie niedawnych wyczynów czuł naciągające się szwy, nie sądził jednak, by któryś puścił. Chłodne powietrze igrało na jego stygnącej skórze.
Wcześniej nie zwrócił uwagi na temperaturę w pokoju. Chwycił skraj kapy i pościel pod nią i narzucił to wszystko na nich oboje. Linnet niemrawo podniosła rękę, żeby mu pomóc. Szeroko uśmiechnięty, leżał na plecach i odpoczywał. Odnosił wrażenie, że minęło sporo czasu, odkąd leżał tak sobie po stosunku, obmywany zanikającym powoli ciepłem. Nie mógł unieść lewej ręki na tyle, by przygarnąć dziewczynę, nadwerężyłby bowiem ranę. W końcu, mimo że wyczuwał, iż Linnet nie śpi, ostrożnie przekręcił się na bok i objął ją w talii prawym ramieniem. Poczuł się dzięki temu nieco uspokojony. Zerknęła nań, lecz zaraz umknęła wzrokiem, potwierdzając tym samym, że jeszcze nie zasnęła. Wiedział, czemu sam nie śpi - zbyt mocno rozkoszował się tą chwilą, aby zapaść w sen - niemniej bez wątpienia ją zaspokoił, w pełni, dogłębnie, zatem wedle wszelkich reguł powinna być teraz nieprzytomna... a tymczasem ewidentnie nad czymś dumała. Chyba się domyślał, nad czym. Słabe światło stojącej daleko świecy tańczyło na nich, dzięki czemu przyzwyczajone do półmroku oczy rozróżniały dostatecznie wiele szczegółów. Nie uśmiechając się, z
twarzą bez wyrazu, przymknął powieki na tyle, by patrzeć ukradkiem, przez zasłonę rzęs. - Twoi wcześniejsi kochankowie - mruknął. - Przypuszczam, że nie dorównywali mi... pomysłowością. Spojrzała nań lekko zszokowana, lecz wrażenie prędko zniknęło. Najwyraźniej zakładając, że Logan ma oczy zamknięte, przyjrzała się badawczo jego twarzy, a potem zmarszczyła brwi. - Powiedziałabym, że w pierwszej kolejności doświadczeniem. - Rozumiem. - Mógł się uśmiechnąć, nie zdradzając, że ją obserwuje. - Ilu ich było? Stanowiło dla niego zagadkę, dlaczego chciał to wiedzieć - w przypadku innych kochanek ta kwestia nigdy go nie interesowała. Jednakże gdy chodziło o nią... chciał wiedzieć. Nadal marszczyła brwi. - Trzech. - Tylko trzech? - Trzech przed tobą. - Zaplotła ręce na pościeli, pod biustem, i zgryźliwie dodała: - Trzech wystarczyło, by mnie przekonać, że ta czynność niespecjalnie mnie pociąga. Na te słowa uniósł powieki i zagapił się na nią. Patrzyła nań oczami barwy jasnego szmaragdu. Nie
mogła przecież mieć na myśli... - Trzech kochanków, to znaczy: trzy razy? - To by wyjaśniało, dlaczego była tak niewiarygodnie, podniecająco ciasna. - Nie zamierzałam dalej im dogadzać, skoro sama nic z tego nie miałam. - Nic? - Czegoś tu chyba nie rozumiał: reagowała pod nim cudownie, bez zahamowań. - To musiały być istne patałachy. - Nie. - Wzruszyła ramionami. - Po prostu... brakowało im twojej wyobraźni. Spoglądał jej w oczy, wstrzymując oddech. - Czy mogę przyjąć, że uwzględniając moją pomysłowość, wyobraźnię i doświadczenie, nie będziesz miała nic przeciw, żeby znów sobie ze mną pofolgować? Zawahała się, lecz teraz, gdy zyskał lepszy ogląd jej sytuacji, nie czuł się tym szczególnie zaskoczony. Nie naciskał, czekał; ostatecznie, była szlachetnie urodzoną damą, zatem fakt, że folgowała sobie z kimkolwiek... - Ile masz lat? - spytał, mrużąc oczy. W odpowiedzi również minimalnie zmrużyła swoje. - Dwadzieścia sześć. Kiedy jego twarz się rozluźniła, na jej czole pojawił się mars. - Dlaczego pytasz? Jakie to ma znaczenie?
- Nie ma, ale wyjaśnia, czemu w ogóle zdecydowałaś się spróbować. Dwadzieścia sześć lat to poważny wiek. - W istocie. Jak z pewnością pamiętasz, dwadzieścia sześć lat to już staropanieństwo. - A tutejsza społeczność oczekuje, że wyjdziesz za mąż. - Tak, ale nie dlatego wzięłam sobie kochanka. Żaden z nich nie zabiegał o moją rękę, to nigdy nie wchodziło w rachubę. Zmarszczył brwi. Albo obyczaje radykalnie się zmieniły, albo umykał mu jakiś istotny szczegół. Nim zdążył sformułować kolejne pytanie, dodała: - Postanowiłam nigdy nie wychodzić za mąż. - Dlaczego? - Już nie ukrywał swej konfuzji. Uniosła brwi, znów pełna wyższości. Potrafiła ją okazać nawet naga. - Z tego samego powodu, dla którego nie zrobiła tego królowa Elżbieta. - Ach. Rozumiem. - Osobliwie, to wyjaśnienie zdało mu się całkowicie sensowne. Zaskoczył Linnet. Prawdę mówiąc, wątpiła, czy rzeczywiście rozumiał, lecz zaraz tego dowiódł. - Chodzi o władzę - uzupełnił. - Tak. Zajmuję tu zasadniczo pozycję suzerena, dziedziczną. Przygotowano mnie do pełnienia tej roli i nie mam zamiaru z niej rezygnować.
Mierzyli się wzrokiem przez chwilę na tyle długą, że zaczęła się zastanawiać, co też snuje mu się po głowie. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie - rzekł wreszcie. - Jakie? - Zmarszczyła brwi. - Czy, biorąc pod uwagę moje umiejętności, jesteś skłonna ponownie sobie ze mną pofolgować. Nie znajdywała argumentów przeciw. Potrafiłaby natomiast podać kilka za. - Zapytaj mnie o to później, kiedy znów będziesz mógł. Coś gorącego - ów niebieski ogień - zamigotało na dnie jego ciemnych oczu. Na ten widok jej oddech stracił rytm, poczuła mrowienie w pewnych częściach ciała. Musiała prędko zmienić temat. - Naprawdę umiesz rozpoznać po pocałunku, że to ze mną byłeś minionej nocy? - Pomijając inne kwestie, po prostu ją to ciekawiło. Wolno wygiął usta w uśmiechu. - Po tym oraz paru innych szczegółach. - Jakich? Dźwignął z jej talii ciężkie ramię, zarazem podnosząc przykrycia. - Pozwól, że ci pokażę. Nim uzmysłowiła sobie, co zamierza, znalazł się nad
nią, nogami rozwarł jej uda i ulokował się między nimi, dowodząc, że - wbrew jej oczekiwaniom - już w tej chwili może, i to nawet bardzo. Szeroka główka erekcji wniknęła między jej płatki... i jej nerwy momentalnie się napięły, ciało naprężyło się w niecierpliwym oczekiwaniu. Zatrzymał się i, podparty na łokciach, pochwycił jej wzrok. Palił ją spojrzeniem. - Tak cię czuję, kiedy w ciebie wchodzę. Zademonstrował, zagłębiając się w nią powoli, acz miarowo. - Gdy zaciskasz się wokół mnie tak mocno, kiedy cię wypełniam... Wdarł się w nią potężnym pchnięciem. Zatchnęła się, wygięła pod nim w łuk, stwardniałymi sutkami otarła się o szorstkie bandaże na jego piersi. I krzyknęła. Jej pochwa zacisnęła się na nim, tak mocno, że syknął 1 zamknął oczy. Prędko znów je otworzył, przyszpilając ją wzrokiem. - To właśnie - rzekł chrapliwie, wycofując się z niej i znów wdzierając głęboko - był ostateczny dowód. Wcześniej sądziła, że jej nerwy zostały poszarpane, wyciśnięte do cna, że nie okażą się zdolne do ponownej reakcji, nie tak szybko. Tymczasem już iskrzyły, napinały się. Co do niego... - Nie pomyślałabym, że... - Tyle tylko zdołała powiedzieć, kiedy znów ją wypełnił.
- Nie myśl. - Opuścił głowę, tak że mówił jej teraz wprost do ucha. - Przestań myśleć. Po prostu czuj. Zwykle niechętnie słuchała rozkazów, lecz w tym przypadku się podporządkowała. Nie miała wyboru. Dyszeli oboje, jego ciężkie ciało poruszało się nad nią, wywołując w niej nieodparte reakcje, przyszpilał ją biodrami, otwartą pod nim szeroko, narzucając intensywny, ostry rytm, który zmienił całkowicie jej dotychczasowe pojęcie na temat tego, co może zajść między mężczyzną a kobietą. Płomienie buchnęły, otoczyły ich, obracając w popiół każdą myśl, każde zahamowanie, jakie przetrwało aż do tej pory. Kiedy pociągnął jej kolano, zrozumiała od razu i oplotła go nogami w biodrach, otwierając się dlań jeszcze bardziej. Żeby ją brał. Wypełniał. Gwałcił. Logan nie próbował się ograniczać. Dała mu cenną wskazówkę - ów komentarz na temat królowej Elżbiety, zajmowanej przez nią tutaj pozycji. Jej wcześniejsi kochankowie poczuli się tym zdeprymowani i dlatego ponieśli klęskę. Była zbyt silną kobietą, żeby kochać się z nią delikatnie, z czcią, przynajmniej nie na początku. Nie potrzebowała mężczyzny, który będzie się jej kłaniał, ale takiego, który ją weźmie, posiądzie - pokaże jej, jakie to uczucie: być pożądaną.
Brał ją zatem, puścił wodze drapieżnej żądzy i wdzierał się w nią niepohamowanie. Wymagał, rozkazywał, brał wszystko, co miała do oddania, z lubością chłonąc jej jęki, urywane westchnienia, kapitulację, aż wreszcie swym orgazmem sprowokowała jego własny. Wynikły z tego kataklizm wstrząsnął nawet nim. Unosił się nad nią, dysząc, czekając, aż jego serce się uspokoi, a chrapliwy oddech nieco przycichnie, i przyglądał się, jak ona, tym razem zaspokojona ponad wszelkie wyobrażenie, bezwładna i zrelaksowana osuwa się w sen. Z poczuciem głębokiej satysfakcji wycofał się z uścisku jej ciała i zwalił obok niej na materac. Tak długo, jak tu pozostanie, tak długo, jak będzie trwać owa dziwna wyrwa w jego życiorysie, Linnet będzie jego. Będzie ją brał, ilekroć zapragnie. Ilekroć zdoła ją do tego namówić. 12 grudnia 1822. Mon Coeur, parafia Torteval, Guernsey Logan obudził się w pustym łóżku, kiedy do pokoju sączyło się już pierwsze światło dnia. Uśmiechnął się szeroko, gdy odżyły w nim zdarzenia z minionej nocy, lecz euforia prędko przygasła, kiedy przypomniał sobie
swą sytuację. Nadal nie wiedział, kim jest, on, Logan Monteith jako dorosły człowiek, teraz. Nie wiedział, czym się zajmuje, jak zarabia na życie, gdzie mieszka ani dokąd podróżował. Koniecznie musiał pobudzić pamięć, żeby przypomnieć sobie to wszystko, niemniej tak czy owak jeden fakt rysował się krystalicznie jasno. Choć na razie tego nie pamiętał, bez wątpienia miał życie, do którego będzie musiał wrócić. A więc jego czas tutaj, z Linnet, był ograniczony. Wiedział o tym, podobnie jak i ona. W gruncie rzeczy poniekąd znajdowała oparcie w myśli, że bez względu na to, co zaistnieje między nimi, on w końcu wyjedzie. Dzięki temu nie zagrażał ani jej samej, ani jej pozycji. Odrzucił pościel, opuścił nogi na podłogę i zmarszczył brwi. Wiedza o tym, że ich związek byl z góry skazany na tymczasowość, nie przypadła mu do gustu. Całkiem jakby w przeszłości doświadczył wielu takich pozbawionych znaczenia zbliżeń i przestały mu one wystarczać. To akurat mogła być prawda. Skrzywił się, wstał i z fotela przy oknie wziął płaszcz kąpielowy, który dostał od Linnet. Zakładając go, postanowił dołożyć starań, by jak najszybciej odzyskać pamięć. Poszedł się umyć i ogolić. Wykręcając się przed
niewielkim lustrem, spróbował rozsupłać węzeł zabezpieczający bandaż na torsie, ale mu się nie udało. Chciał obejrzeć ranę, potrzebował jednak do tego pomocy. Zaczął odwijać bandaż na głowie, lecz prędko okazało się, że opatrunek mocno przysechł. Sfrustrowany zawinął płótno z powrotem najlepiej, jak potrafił. Wracając korytarzem do sypialni Linnet, zobaczył pokojówkę, która stała pod drzwiami, balansując stosem ubrań, żeby jakoś zapukać. Odwróciła się na dźwięk jego kroków i rozpromieniła. - To pan, sir. Przyniosłam je dla pana. - Podsunęła mu ubrania. - W tym wyrzuciło pana na brzeg. Zrobiłyśmy, co się dało, ale panna Trevission mówi, że w razie czego może pan nadal nosić ubrania od niej. - Dziękuję. - Wziął stos wypranych rzeczy. Pokojówka dygnęła i odeszła, stukając obcasami. Logan wszedł do sypialni, zamknął drzwi i rozłożył ubrania na łóżku. Przyjrzał się im z uwagą: prosty surdut, lniana koszula, czarne spodnie. Usiłował przypomnieć sobie związane z nimi szczegóły - gdzie je kupił, kiedy, dlaczego - ale nic mu się nie nasunęło. Nie czuł nawet, żeby stanowiły jego własność. Być może zaliczał się do ludzi, którzy nie przywiązują wagi do stroju.
Odniósł wrażenie, że nie jest to właściwa odpowiedź. Wzruszył ramionami i włożył ubrania, odkrywając zaszyte starannie rozcięcia w koszuli i surducie, odpowiadające jego ranie. Spodnie pasowały nań lepiej niż te należące do ojca Linnet. Zostawił sobie pończochy, które mu dała, oraz buty jej ojca, w miarę wygodne, aczkolwiek mogłyby być odrobinę większe. Jego własne na razie się nie pokazały. Czując się osobliwie sobą, zszedł na dół i skierował się do jadalni, skąd dobiegał szmer licznych rozmów. Dziś pojawił się na tyle wcześnie, że zastał przy stole innych mężczyzn. Wymieniwszy z wszystkimi skinienia głowy i powitania, zajął wolne krzesło obok Linnet. Brandon podał mu nad stołem pas. - Należy do ciebie. Natłuściliśmy go na nowo i wygląda nieźle, ale twoich butów nie udało się uratować. - Dziękuję. - Logan wziął pas. Gdy go rozwinął, stwierdził, że klamra... powinna mu się z czymś kojarzyć, ale nie potrafił sobie przypomnieć z czym. Siedząc, przeciągnął pas przez szlufki w spodniach i zapiął. Kiedy pozostali mężczyźni rozeszli się do swoich zajęć, Linnet pochwyciła jego wzrok. - Twoje buty uszył Hoby. Wiesz, co to oznacza? -
spytała, gdy Logan zamrugał. Przytaknął, ale nie potrafił tego rozgryźć. Dżentelmeni zwykle obstalowali buty na wymiar, które rzadko pasowały na cudzą stopę - o czym w tej chwili dobitnie informowały go obolałe palce u nóg. Zatem buty, w których wyrzuciło go morze, niemal na pewno stanowiły jego własność, Hoby zaś zaliczał się do szczególnie cenionych szewców w wyższych sferach. Inna pokojówka, chyba miała na imię Molly, postawiła przed nim talerz, jeszcze bardziej kopiasty niż poprzedniego dnia. Podziękował jej i w roztargnieniu zaczął jeść, głowiąc się nad nową zagadką. - Tak drogie buty nie pasują do twoich niewyszukanych ubrań - powiedziała cicho Linnet, na wypadek gdyby tego nie zauważył. Zerknął na nią, ale się nie odezwał. Linnet zostawiła go z jego myślami. Dzieci skończyły jeść, odprawiła je więc do codziennych zajęć bądź lekcji. Guziczek podążyła za Jen, Chesterem i Gilly, zaganiając tę trójkę do pokoju do nauki. Gdy w jadalni zostali oprócz niej tylko Muriel i Logan, Linnet wbiła w niego wzrok i czekała. W końcu spojrzał na nią i skrzywił się nieznacznie. - Nie mam pojęcia, jak interpretować tę sprzeczność. Zamilkł ponownie, a na jego czole, na ile było je
widać pod przekrzywionym bandażem, pojawił się głęboki mars. Linnet popatrzyła na Muriel, która dopijała ostatnią filiżankę herbaty, i uniosła pytająco brew. Po krótkim zastanowieniu ciotka skinęła głową. Linnet przeszła do bawialni, wzięła stamtąd szablę w pochwie oraz drewniany cylinder, wróciła do jadalni i położyła oba przedmioty na stole przed Loganem. - To jedyne rzeczy, jakie miałeś jeszcze przy sobie, nie licząc ubrań, butów i dirka. Posłał jej ostre spojrzenie i sięgnął po szablę. - Wydaje mi się, że już wspominałam, iż my dwie rzekła niewzruszona, wskazując głową Muriel, która obserwowała scenę ze swego miejsca na końcu stołu mamy spore doświadczenie z przypadkami przejściowej utraty pamięci. Nie jest dobrze naciskać, próbować przypomnieć sobie zbyt wiele naraz. - Z ciekawością przyglądała się, jak wyjmuje szablę z pochwy i ogląda głownię. - Zamierzałam dać ci ją wczoraj, po tym jak dirk przywołał tyle wspomnień, ale, jak może pamiętasz, ów wysiłek cię zmęczył, zatem zmuszanie cię do kolejnego nie wydawało się mądre. Zerknął na nią, skrzywił się, po czym znów spojrzał na głownię. - Wbrew twoim obawom, szabla nie wywołuje tego samego efektu co sztylet.
- Może nie należy do pana? - podsunęła Muriel. Logan wsunął dłoń w gardę i chwycił rękojeść. Podniósł szablę, zważył ją w ręku. - Nie, chyba jest moja. Wydaje mi się... znajoma. Ale... - Pokręcił głową, sfrustrowany. - Nie potrafię sobie przypomnieć, co to oznacza, o czym ma mi powiedzieć. Odłożył szablę na stół i wziął drewniany cylinder. Marszcząc brwi, obejrzał paski drewna ściśnięte mosiężnymi obręczami. - To mówi mi jeszcze mniej. Jestem całkiem pewien, że cylinder nie należy do mnie. - Spróbował otworzyć część wyglądającą na wieko, zabezpieczoną zestawem mosiężnych dźwigienek, ale żadna z wykonanych przezeń czynności nie przyniosła rezultatu. - Bez wątpienia jest dla ciebie ważny - powiedziała Linnet. - Nosiłeś ten cylinder zawinięty w impregnowane płótno, w specjalnie zaprojektowanym skórzanym futerale, wzdłuż linii kręgosłupa, na dwóch szelkach, z dodatkowym mocowaniem do pasa. Musieliśmy przeciąć paski, żeby opatrzyć ci ranę. - Nie umiem go otworzyć. Nie wiem, czy w ogóle to potrafiłem. - Odstawił cylinder i wpatrzył się w niego. Musiałem być kurierem, przypuszczalnie wiozłem go komuś, dokądś. Ale dlaczego? Komu? Dokąd się
kierowałem? Nie pojawiły się żadne odpowiedzi. Po chwili Linnet wstała. - Na razie mniejsza o to. Radzę, byś przestał się dręczyć, a wszystko wróci samo. Jednakże, ponieważ i tak ewidentnie zamierzasz to robić, chodź ze mną, abym mogła obejrzeć ci głowę, kiedy będziesz rozmyślał. Trzeba poprawić bandaż. Jako że poluzowany bandaż od pewnego czasu wykazywał tendencję do zsuwania mu się na jedno oko, Logan odchrząknął i wstał, podobnie jak Muriel. Ta ostatnia skierowała się do kuchni, Logan zaś podążył za Linnet korytarzem prowadzącym do tylnego wyjścia, z którego skręciła w inny, węższy. Otworzyła jakieś drzwi i weszła do małego pokoju kąpielowego. - Usiądź tam. - Wskazała mu ławkę przy umywalni. Opadł na miejsce z kwaśną miną, ponieważ znów przemawiała autorytarnym tonem. Linnet zignorowała ów grymas, rozsupłała niechlujnie zawiązany węzeł - ani chybi jego dzieło - i zaczęła ostrożnie odwijać bandaż, usuwając zabezpieczające ranę opatrunki. - Przysechł - poinformował ją Logan, gdy dotarła do stosownego miejsca. - Dlatego nie udało mi się go zdjąć samemu.
- Nie powinieneś był próbować. - Przyjrzała się bandażowi i sapnęła. - Muszę go zmoczyć, rozmiękczyć na tyle, żeby puścił. Poczekaj tutaj, przyniosę ciepłą wodę. Poszła do kuchni. Kiedy po kilku minutach wróciła z pełną miską, Logan siedział dokładnie w tej samej pozycji, wsparty rękami o kolana, wpatrzony przed siebie niewidzącym wzrokiem, z ponurym marsem na czole. - Jeśli dalej będziesz tak robił, dostaniesz gorączki mózgowej. Odstawiła misę, wycisnęła moczącą się w wodzie szmatkę, przekrzywiła pod właściwym kątem jego głowę i zaczęła delikatnie namaczać miejsce, gdzie przysechł bandaż. Poruszył się, ale przytrzymała mu głowę w tej samej pozycji. - Boli? - Nie samo z siebie, tylko gdy naciskasz. - To dobrze. - Wreszcie bandaż puścił. Odwinęła go do końca. - Pochyl się bardziej do przodu, żebym mogła obejrzeć ranę. Możliwe, że obejdzie się bez kolejnego opatrunku. Posłuchał. Rozgarnęła jego gęste włosy i obejrzała opuchnięte miejsce. Wyglądało o wiele lepiej niż dwa
wieczory wcześniej, nie było tak zaognione, a rozcięcie skóry ładnie się goiło. Wyprostowała się. - Zostawmy to na razie bez bandaża. Niech się trochę przewietrzy, dzięki temu łatwiej się zagoi. Niewykluczone jednak, że trzeba będzie założyć opatrunek, abyś mógł wygodnie spać. - Śpię przeważnie na boku albo na brzuchu. Przypomniała sobie, że przejawiał również skłonność do spania na niej - wówczas zdecydowanie w tej drugiej pozycji. Wyprostował się na ławce i pochwycił spojrzenie Linnet. - Muszę obejrzeć ranę w boku: swędzi mnie, ale dopóki na nią nie zerknę, nie potrafię ocenić, czy to dobrze, czy źle, a nie potrafiłem sam rozsupłać węzła. - I tak miało być. To moje dzieło, więc to ja go rozwiążę i sprawdzę opatrunek oraz ranę. - Jak chcesz. - Wzruszył ramionami. Zdjął surdut. Pomogła mu uwolnić ręce z rękawów i odwróciła się, żeby odłożyć surdut na bok. Kiedy znów nań spojrzała, właśnie zdejmował koszulę przez głowę. Doskoczyła, aby pomóc mu ściągnąć ją z lewego ramienia. Strzepnęła ją, odłożyła na surdut, i po raz kolejny popatrzyła na Logana. Nachmurzyła się, zła na siebie, kiedy na jego widok zaschło jej w ustach.
Zdumiewało ją, jak to możliwe, że wydawał się potężniejszy - szerszy w barach, bardziej umięśniony aniżeli minionej nocy w jej łóżku. Już wówczas przecież oszałamiał posturą. Oczywiście, wtedy posępny blask zimowego dnia nie podkreślał każdej linii jego ciała, każdego zagłębienia, każdej lśniącej wypukłości. Linnet zaś nie miała wtedy czasu się nań gapić. Pojąwszy, że robi to w tej chwili, skarciła się w myślach i energicznie podeszła do Logana, gestem nakazując mu obrócić się tak, by zyskała dostęp do supła pośrodku jego szerokich pleców. Kiedy nachyliła się, aby zająć się węzłem, jego zapach - szalenie męski - podrażnił jej zmysły. Wstrzymała oddech i skoncentrowała się na suple. Dopiero gdy udało jej się go rozwiązać, wypuściła powietrze z płuc. Wyprostowała się, ukradkiem wzięła głęboki oddech, po czym zaczęła odwijać długi bandaż. Całą serię bandaży. Musiał jej pomóc, lecz w końcu, po tym, jak raz jeszcze zrobiła użytek z namoczonej w wodzie szmatki, bandaże i opatrunki zostały usunięte, a Logan siedział na ławce nagi do pasa. - Tutaj. - Chwyciła go za lewy nadgarstek. - Oprzyj rękę na umywalni. Muszę sprawdzić szwy, mogłeś jakiś naciągnąć. Obserwował ją ciemnymi oczami, ale
podporządkował się bez słowa. Schyliła się pod jego uniesionym ramieniem i prześledziła ranę wzdłuż linii szwów, sprawdzając każdy po kolei. Sunęła palcem wzdłuż rozcięcia - choć nadal zaczerwienione, goiło się i, dzięki Bogu, nie wykazywało objawów infekcji. Zbadała tak cięcie z boku jego klatki piersiowej, nachyliła się, by uważniej obejrzeć miejsce, gdzie zostało odsłonięte żebro, a potem kontynuowała pracę, skręcając na jego talię. Kiedy zbliżyła się do punktu, gdzie rana znikała w spodniach, Logan sięgnął prawą ręką do guzików, ale się zawahał. - Chcesz zobaczyć resztę? Końcowy odcinek rany, ten na jego brzuchu, nie wymagał zakładania szwów, ale wraz z Muriel posmarowały go maścią. - Powinnam sprawdzić, czy nie wdała się infekcja. Na wszelki wypadek. Mógł zrobić to sam, ale wolała przekonać się na własne oczy. - Jak sobie życzysz. Coś w tonie głosu Logana, kiedy odpinał dwa guziki u spodni, kazało Linnet podnieść wzrok, ale gdy ich spojrzenia się spotkały, jedynie uniósł brwi. Marszcząc własne, popatrzyła w dół. I odskoczyła z
cichym okrzykiem. Na jej policzki wypłynął rumieniec. W osłupieniu wpatrywała się w żołądź penisa we wzwodzie. Nie sądziła... nie spodziewała się, że on będzie tak stał na baczność. Zaczerpnęła tchu i z trudem poderwała wzrok w górę, by spojrzeć na Logana zmrużonymi oczami. - Zrobiłeś to celowo! Roześmiał się; ów wspaniały, dudniący odgłos ujął ją tak, że zamrugała. Potem znów popatrzył jej w oczy. - Wierz mi, on nie słucha rozkazów. Niby o tym wiedziała, ale... widok czasowo zaćmił jej umysł. Wbrew woli znów ześlizgnęła się spojrzeniem tam, gdzie on stał, chyba jeszcze bardziej nieokiełznany. Ta jego część wyglądała na znacznie większą, aniżeli Linnet sobie wyobrażała... Naprawdę wszystko to się w niej zmieściło? - Z twojej miny wnoszę, że wcześniejsze doświadczenia zdobywałaś w nocy, a przynajmniej w łóżku. Udało jej się przenieść wzrok na jego twarz. Zmarszczyła brwi. - A gdzie niby...? Och. Nigdy nie pozbędzie się rumieńca, jeśli nie przestanie myśleć o... - Bez wątpienia czeka cię jeszcze wiele nowych doświadczeń. Z chęcią pokażę ci to i owo... ale czy nie
chciałaś obejrzeć mojej rany? Zamrugała, zbierając myśli. - Tak. - Wobec tego - machnął lewą ręką, tą, którą opierał się o umywalnię - zapraszam. Prawą dłoń wsparł płasko na ławce. Przypuszczała, że gdyby tylko zechciał, mógłby zrobić z niej użytek i trochę pomóc, jednak po błysku w jego oku poznawała, że ten przeklęty mężczyzna się z nią droczył. Rzucał Linnet wyzwanie. Nigdy dotąd nie cofnęła się przed wyzwaniem. Wzięła się w karby i podeszła bliżej. Stanęła między jego szeroko rozwartymi kolanami. Spojrzała w dół. Palcami lewej dłoni śmiało chwyciła sztywny członek i odchyliła na bok. Stojąc, nie widziała rany dostatecznie dobrze, przykucnęła więc płynnie, przesuwając palcami po jego długości. Trzymała żołądź odchyloną, skupiona na czerwonej, gojącej się już szramie. Maść pomogła rozcięciu się zasklepić. Na ile Linnet umiała to stwierdzić, nocne wyczyny Logana nie zakłóciły tego procesu. Usatysfakcjonowana, napięła mięśnie, żeby wstać, lecz wówczas jej spojrzenie mimowolnie powędrowało w lewo. Ku niemałych rozmiarów pałce, którą trzymała
w palcach mniej więcej na poziomie twarzy. Ciemna barwa, bliższa purpurze niż czerwieni, przykuwała wzrok. Skóra pod koniuszkami jej palców, gładka jak policzek niemowlęcia, dziwiła w zestawieniu ze sztywnością stali. Zafascynowana Linnet poruszyła palcami, pogładziła. Uzmysłowiła sobie, że on nie tylko milczy, ale zamarł w bezruchu. Absolutnym, niczym wielki kot tuż przed skokiem na ofiarę. Nim zdążyła jakoś zareagować, chwycił ją za ramiona i pociągnął do góry. - Nie przestawaj - rzucił. Był to rozkaz, który - gdy zerknęła na jego twarz zdecydowała się wypełnić. Budziło się w niej podniecenie, wzdłuż kręgosłupa przebiegł dreszcz wyczekiwania. Ujął ją od tyłu za szyję i przyciągnął do siebie. Do pocałunku. Wpił się w jej usta, a jednocześnie wolną ręką nakrył jej palce, zamykając je na swym członku. Ścisnęła mocniej... i jego oddech stracił rytm. Swym dotykiem całkowicie pozyskała jego uwagę. - Zatem ucz mnie - szepnęła, odrywając się od jego ust. - Pokaż mi. Jej własny rozkaz, który on rad wypełnił. Całował ją, namiętnie, żarłocznie, zarazem prowadząc jej rękę, pokazując, jak może go zadowolić. Przesunął
dłoń z jej karku na plecy, ku talii, a potem jeszcze niżej, ścisnął jej pośladek, zaczął ugniatać. Gwałtownie przyciągnął ją do siebie. Właśnie unosił jej spódnicę, Linnet zaś gorliwie szykowała się na to nowe doświadczenie - zbliżenie w świetle dziennym - kiedy rozległo się pukanie. Puściła go i gwałtownie odwróciła się twarzą ku drzwiom. - Potrzebuje pani jeszcze miski? - zawołała Molly. - Aaa... jeszcze moment. - Linnet rozpaczliwie przełknęła ślinę, starając się mówić pewnym głosem. Zaraz skończę. Odniosę ją później do kuchni. - W porządku, proszę pani. Ciche kroki oddaliły się korytarzem. Linnet odetchnęła. Odwróciła się i zobaczyła, że Logan sięga po koszulę. Spuściła wzrok. Zapiął już spodnie. Przez jedną szaloną chwilę nie wiedziała, czy się z tego cieszy. Potem zajrzała mu w oczy. - Dobrze się stało - oświadczyła. - Powinnam się dziś zająć osłami. Uniósł brew, po czym założył koszulę przez głowę. Kiedy jego twarz znów się ukazała, malował się na niej twardszy, bardziej posępny wyraz. - Muszę odzyskać pamięć. Jeśli rzeczywiście jestem kurierem, ani chybi powinienem być teraz w jakimś
konkretnym miejscu, gdzie czekają na moje przybycie. Marszcząc brwi, cofnęła się o krok, by mógł wstać i upchnąć koszulę w spodniach. - Na siłę niczego sobie nie przypomnisz. Przestań próbować. Nie odpowiedział, a jedynie założył surdut. Tłumiąc pełne irytacji sapnięcie, wzięła miskę. Rzuciła Loganowi rozmyślnie wyzywające spojrzenie. - Przydałaby mi się pomoc, jeśli podołasz. Spojrzał na nią - na tyle bezpośrednio, że zastanowiła się, cóż takiego powiedziała - lecz później zacisnął usta i skinął ku drzwiom. - Osły. Prowadź. Tak też zrobiła. Poczekała, aż otworzy dla niej drzwi, po czym odniosła miskę do kuchni. Rozdział 5 Bez osłów, jak dowiedział się Logan, trudno byłoby sobie wyobrazić życie na Guernsey. Preferowano je jako zwierzęta juczne i pociągowe, gdyż na co bardziej wyboistych dróżkach na wyspie radziły sobie lepiej niż konie, a z kolei nad wołami górowały zwinnością. Ponadto, jak został poinformowany, tylko one nadawały się do transportowania towarów stromymi uliczkami Saint Peter Portu, najważniejszego portu wyspy, jej
stolicy i głównego ośrodka handlu. Okutany w pelerynę ojca Linnet, Logan wędrował obok niej i Vincenta przez zmrożone pola, licząc kudłate, szarobure zwierzęta. Kiedy wreszcie wrócili na dziedziniec przed stajnią, Vincent zatarł dłonie w rękawiczkach. Jego twarz przesłaniała mgiełka oddechu. - Rzekłbym, dwadzieścia, no, dwadzieścia dwa możemy wysłać na jarmark. Linnet przez cały czas notowała coś w małym rejestrze. - Wyślijmy dwadzieścia dwa. Sprzedamy je bez trudu, a po co żywić dodatkowe sztuki do wiosny. Stado rozpłodowe mamy dobre, nie musimy regulować go w tym roku. Vincent skinął głową. - Polecę chłopcom, by w przyszłym tygodniu zagonili je do zagród, a w następnych zadbali o ich kondycję i wygląd, żeby dobrze prezentowały się na jarmarku. - Tak zrób. - Linnet uśmiechnęła się, zamknęła rejestr i bacznie przyjrzała się Loganowi. - Skoro już stanąłeś na nogi, możemy zajrzeć również do kóz. Uniósł brew, z rezygnacją pozdrowił Vincenta uniesieniem dłoni, otrzymując w odpowiedzi szeroki uśmiech, i kornie podążył za Linnet, kiedy znów
opuściła dziedziniec, tym razem drogą, którą poprzedniego dnia młodsi mężczyźni jechali na targ. Wydłużył krok, zrównując się ze swą apodyktyczną gospodynią. - Dokąd prowadzi ta droga? - Nieco dalej łączy się z głównym traktem, wiodącym wzdłuż południowego wybrzeża, a potem w górę do Saint Peter Portu. - Zatrzymała się przy bramie w ogrodzeniu, zwolniła zasuwę i poszła przodem. Podążył za nią, zamykając bramę. Ten wybieg był bardziej skalisty. W oddali wsparta na belkach konstrukcja - długa, niska wiata - wtuliła się w obniżenie terenu, osłonięta od tyłu kępą drzew. - Zatem hodujesz także kozy? - Nie tyle hoduję, ile kontroluję. - Zatrzymała się na niewielkim wzniesieniu i wskazała pasące się w pewnej odległości od nich stado. - Kozy od zawsze żyły tu na wolności i w dużej mierze jest tak nadal. Większość ogrodzeń okazuje się zbyt niska, by je zatrzymać. Jednak w zimie schodzą ze wzgórz w poszukiwaniu pożywienia i osłony. - Są złote. - Logan przyjrzał się nietypowej barwie okrywy włosowej, dominującej w niewielkim stadzie. - Większość z tych tutaj to złote gernsejskie. - Linnet znów wyjęła rejestr i zaczęła notować. - Barwa pojawia
się i znika, w zależności od tego, jak często krzyżują się z innymi kozami. Na wyspie występuje kilka ras. - Kozy też posyłasz na targ? - Tak, ale nie w takich ilościach jak osły. Bierzemy, ile nam potrzeba, a potem przeznaczamy stosowną część do uboju i posyłamy na targ w Saint Peter Porcie. Ponieważ na wyspie jest mnóstwo kóz, tak naprawdę jedynie w większych miastach pojawia się zapotrzebowanie na ich mięso. Przeszli kilka wyboistych pastwisk, licząc sztuki. Na jednym Linnet zapragnęła przyjrzeć się z bliska koźlętom. Logan trzymał się z tylu, obserwując, jak Linnet wabi do siebie koźlęta, kiedy usłyszał parsknięcie. Rozejrzał się i spostrzegł kozła, który właśnie opuścil łeb, grzebiąc racicą w ziemi. Linnet obruszyła się, gdy Logan pojawil się raptem u jej boku, płosząc koźlęta, ale potem zorientowała się, że prawą ręką przytrzymuje za rogi szarpiącego się, rozsierdzonego kozła, który wyraźnie szykował się, by ją ubóść. Odetchnęła, gdy Logan odepchnął zwierzę. Kozioł parsknął, łypnął nań groźnie, lecz w końcu wydał z siebie głośne charknięcie i odszedł. - Dziękuję. - Spojrzała na Logana. - Kompletnie o nim
zapomniałam. - Jak rozumiem, zwykle zajmujesz się tym sama rzeki, marszcząc brwi. - Sprawdzaniem kondycji zwierząt. - Przeważnie tak. - A jeśli któreś cię poturbuje? - Zbieram się z ziemi, otrzepuję, a sińce smaruję później maścią. Zrównał się z nią i pokręcił głową. - Szlachetnie urodzone damy nie powinny lądować na tyłku w kozim łajnie. - Szlachetnie urodzone damy nie powinny również sypiać z nieznajomymi. Ten argument go uciszył. Zadzierając dumnie głowę, poprowadziła go dalej, na pastwisko, gdzie skubało trawę bydło mleczne. Przechadzała się między zwierzętami, sprawdzała ich kondycję i odnotowywała, które cielęta najlepiej rokują, a Logan przyglądał się temu z boku. - Wśród budynków gospodarczych nie zauważyłem mleczarni. - Stoi osobno. - Machnęła ręką na północ. - Po drugiej stronie tamtego wzgórza. - Wszystko to należy do twojego majątku? Przytaknęła.
- Ilu ludzi w nim pracuje? - spytał znowu. - Nie licząc domowej służby, pięćdziesięciu trzech. Logan orientował się, że to znacząca liczba. Pięćdziesięciu trzech pracowników zewnętrznych przekładało się na czterdzieści albo i więcej zależnych od majątku rodzin. Niemało. - Wobec tego musisz być największym pracodawcą w okolicy, jeśli nie na całej wyspie. - Jedno i drugie. - Uśmiechnęła się cierpko. - Stąd moja uwaga na temat królowej Elżbiety. Skłonił głowę. Postrzegała samą siebie jako odpowiedzialną za dobrobyt wielu ludzi, słusznie zresztą. Jakkolwiek nie wiedział, skąd mu się to bierze, świetnie rozumiał takie poczucie obowiązku. - W Glenluce jest inne bydło - rzekł, leniwie błądząc wzrokiem po spokojnych, dużych krowach. - Hoduje się różne rasy, o odmiennym przeznaczeniu: na mleko Ayrshire, na mięso Galloway, czarne i belted. - Widziałam kiedyś krowy Ayrshire, no i czarne Galloway. Belted wiele się od nich różnią? - Zdaje się, że tylko białym pasem wokół śródtułowia. Wreszcie skierowali się z powrotem ku domowi. Najdłużej towarzyszyły Loganowi zapachy, pobudzając wspomnienia. Dobrze znał woń osłów, kóz, bydła, ale... jego pamięć sugerowała o wiele bardziej suchą, pylistą
wersję, a to nie miało sensu, jeśli wziąć pod uwagę klimat Szkocji. Poczuł na sobie spojrzenie Linnet i podniósł na nią wzrok. Badawczo zajrzała mu w oczy, a następnie popatrzyła w stronę domu. - Przynajmniej odetchnąłeś świeżym powietrzem. Gdy weszli, akurat podawano lunch. W trakcie jedzenia Logan gawędził z mężczyznami, głównie na temat uprawy ziemi i hodowli zwierząt. Kiedy posiłek dobiegł końca i pozostali mężczyźni wyszli, Linnet spojrzała na niego, unosząc brew. - Nie jesteś rolnikiem. Chociaż przez cały ten czas rozmawiała z dziećmi, jednym uchem przysłuchiwała się pogawędce mężczyzn. Skrzywił się lekko. - Mam jedynie ogólną wiedzę, jak każdy, kto dorastał na wsi: rytm pór roku, pogoda. Nie czuję wszakże, żeby uprawa roli była mi szczególnie bliska, nie nasuwają mi się żadne związane z nią detale. - Nie masz rąk rolnika. - Linnet odsunęła krzesło i wstała. - Wybieram się na przejażdżkę. - Napotkała jego wzrok, gdy także się podniósł. - Biorąc pod uwagę, ile dzisiaj przeszedłeś, powinieneś chyba raczej odpocząć. - W twoim łóżku? - Uniósł brew. Zignorowała sugestię w jego spojrzeniu.
- Na koniu mogłoby cię za bardzo wytrząść, ze szkodą dla twojej głowy. I naciągniesz sobie ranę w boku. Ładnie się goi, po co kusić los? Jego oczy pociemniały. - Chcę się przejechać. - Nieznacznie pokręcił głową. Nie spieraj się, jestem pewien, że jeżdżę konno. Dużo. Więcej niż odrobinę poirytowana mierzyła go wzrokiem, bacznie zajrzała mu w oczy... Wyczytała w nich determinację i skrytą odzyskania pamięci. - W porządku. - Wypuściła powietrze z płuc. - Pozwól jednak, że najpierw na nowo zabandażuję ci tors. Logan przetrwał ponowne bandażowanie; uczyniłby wszystko, byle znaleźć się na końskim grzbiecie. Im dłużej myślał o jeździe konnej, tym mocniej się dziwił, że robi to dopiero teraz. Niecierpliwił się jak dziecko w oczekiwaniu na smakołyk, kiedy nareszcie szedł obok Linnet długim korytarzem stajni. - Mamy wiele koni pod wierzch, bo wszyscy tu jeżdżą. Możesz... - Ten. - Logan zatrzymał się przed drzwiami dużego boksu, w którym stał potężny siwy ogier. Linnet cofnęła się do niego. - To Sztorm. Mój ojciec kupił go jako źrebaka, ale ostatecznie nigdy na nim nie jeździł. Używamy go głównie do krycia.
- Jednak został zajeżdżony pod siodłem. - Logan odsunął zasuwę i otworzył drzwi boksu. - Tak, ale rzadko ktoś go dosiada. Jest tak piekielnie silny, że nawet Vincent nie daje mu rady. Zmarszczyła brwi, kiedy Logan podszedł do wielkiego ogiera, położył mu dłoń na chrapach, a następnie podrapał go między uszami. Rzucił Linnet wymowne spojrzenie. - Gdybyś nie zauważyła, ja również jestem piekielnie silny. Temu nie dało się zaprzeczyć. Choć miała ochotę zrobić mu wykład, żeby wybrał bezpieczniejszego wierzchowca, uznała, że nie warto strzępić sobie języka, pokręciła głową i odstąpiła. - Siodła są tam. Vincent byt zajęty siodłaniem jej dereszowatej klaczy, Cyganki. Zanim miała szansę powstrzymać Logana, ten wybrał uzdę i siodło i zaniósł je do boksu Sztorma. Oparta o niskie drzwi boksu przyglądała się, jak Logan szykuje do jazdy wielkiego konia - który współpracował ochoczo, bez wątpienia marząc o przebieżce - i w duchu pogratulowała sobie, że nalegała na ponowne obandażowanie mu torsu. Zarazem jego ruchy przy zakładaniu uzdy, a następnie siodła, były wyćwiczone i ekonomiczne, ewidentnie więc
wykonywał te czynności wiele razy wcześniej. Nadszedł Vincent, prowadząc Cygankę. Uniósł brwi, gdy zobaczył, że Sztorm jest siodłany. - To będzie interesujące. - Istotnie - odparła, żywiąc nadzieję, że jednak nie zbyt interesujące. Niedobrze by się stało, gdyby Logan wyleciał z siodła. Niemniej podążając za nim z Cyganką, gdy prowadził Sztorma z boksu na dziedziniec, Linnet wyczuwała u niego wyłącznie ogromną pewność siebie. Później wsunął stopę w strzemię, ulokował się w siodle, zebrał wodze, kiedy wielki ogier poruszył się pod jego ciężarem - i nawet ona wyzbyła się wątpliwości. Wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu, niczym mały chłopiec. Zdmuchnęła z twarzy zbłąkany kosmyk, weszła na podstawkę do wsiadania na konia i wspięła się na damskie siodło. Wolała jeździć w bryczesach, po męsku, lecz coraz częściej z tego rezygnowała. Brakowało jej owej wolności. Wyjechała z dziedzińca pierwsza, kierując się na drogę wiodącą od domu, świadoma narastającej w niej zazdrości. Sztorm i jego jeździec bez trudu dotrzymywali tempa Cygance. Ogier spróbował kilku swoich typowych sztuczek, ale za każdym razem został natychmiast
przywołany do porządku. Przekonawszy się, że jego wodze dzierży niezwyciężona ręka, wkrótce zaniechał dalszych prób i szedł równo. Linnet zerknęła na Logana i stwierdziła, że swobodnie trzyma się w siodle. - Na polach będziemy mogli puścić się galopem. - Prowadź - rzucił z wyrazem wyczekiwania na twarzy. Prowadziła więc, w bladym świetle zimowego popołudnia, pod szarym niebem, po którym mknęły ołowiane chmury. Zdążali jej zwykłą trasą wzdłuż granic posiadłości, sprawdzali ogrodzenia i bramy, kilka razy galopując, poza tym przeważnie jadąc kłusem. Logan stawał się coraz bardziej milczący, coraz mocniej absorbowały go wspomnienia. Kiedy w zapadającym półmroku ze stukotem kopyt wjechali na dziedziniec przed stajnią, a Vincent i Miody Henry przybiegli odebrać od nich konie, Logan zatrzymał Sztorma i spojrzał na Linnet po raz pierwszy od przeszło godziny. - Byłem w kawalerii. Skinęła głową i ześlizgnęła się z siodła. Logan również zsiadł, przekazał wodze Sztorma, po czym we dwoje ruszyli do domu. Gdy popatrzyła nań, unosząc brew, na jego czole
pojawił się mars. - Inaczej niż w przypadku dirka, tym razem wspomnienia wracają fragmentami, w licznych strzępkach. Niczym kawałki układanki, z których muszę dopiero skomponować cały obraz. Spojrzała przed siebie. - Pozwól im napływać. A jeśli dany fragment w tej chwili niewiele ci mówi, odłóż go później, kiedy zgromadzisz więcej takich pourywanych wspomnień. Chrząknął i wszedł za nią do domu. Kiedy umyła się, przebrała i zeszła na obiad, zastała Logana w bawialni, stojącego przed kredensem, na którego blacie zostawili drewniany cylinder, dirk i szablę. Trzymał ją w ręku, wymachując nią na próbę. Podniósł wzrok na Linnet. - Zdecydowanie jest moja. Uśmiechnęła się tylko i skinieniem głowy wskazała jadalnię. W trakcie posiłku nadal milczał, zatopiony w myślach. Poruszył się zaledwie raz, przepraszając Gilly za to, że nie dosłyszał jej pytania. Pozostali rozumieli, że zmaga się z pamięcią, i dali mu spokój. Gdy wszyscy wstali od stołu, by udać się do bawialni, zatrzymał się za swoim krzesłem, mrugając. Linnet przystanęła obok niego i położyła mu dłoń na
ramieniu. - O co chodzi? Spojrzał na nią w roztargnieniu, ale zaraz się skoncentrował. - Kantyna, przypomniałem sobie. Bywałem w kantynie oficerskiej. - Jesteś oficerem kawalerii - stwierdziła, zamiast spytać, gdyż pasowało to do niego aż nazbyt dobrze. Wolno skinął głową. - W gwardii, ale nie jestem pewien pułku. - Chodź. - Poklepała go po ramieniu. - Usiądziesz z nami przy kominku i opowiesz wszystko, co pamiętasz. Ku jej niejakiemu zaskoczeniu przystał na ów plan. Zajął fotel z boku kominka, naprzeciw Linnet, a dzieci rozłożyły się między nimi na podłodze. Logan powiódł wzrokiem po skierowanych ku niemu twarzach, na których malowało się niewinne zaciekawienie. - Służę w gwardii, jako oficer kawalerii. - Albo służył, odnosił jednak wrażenie, że sprawa pozostaje aktualna. Nie znam swego obecnego stopnia, ale w trakcie walk na Półwyspie byłem kapitanem. - Walczyłeś pod Waterloo? - zapytał Will. Przytaknął. Wróciło doń wspomnienie tamtego potwornego dnia, słyszał krzyki ludzi, rżenie koni,
ogłuszający ryk dział. - Na razie nie pamiętam wszystkich szczegółów. - Nie wątpił, że w końcu je sobie przypomni. - W pewnym momencie zaangażowaliśmy się w obronę zameczku Hougomont, ale poza tym... był to bardzo... chaotyczny dzień. Jak w przypadku większości tego rodzaju wielkich bitew. - Byłeś w Hiszpanii? - Brandon wpatrywał się zogromniałymi oczami. Logan skinął głową. - Zarówno na początku, przed ewakuacją z La Coruny, jak i później, kiedy tam wróciliśmy. Linnet poruszyła się w fotelu. - Mój ojciec dowodził jednym ze statków, które pomagały przy ewakuacji z La Coruny. - Trzeba ich było wielu - Logan spojrzał na nią - żeby wywieźć stamtąd armię. Lub raczej to, co z niej zostało. Nie potrzebował kolejnych zachęt, by odmalować słuchaczom obraz tamtych chwil - paniki i zamieszania, zabijanych koni. Gdy mówił, wspomnienia mocniej osadzały się w jego pamięci, wracały do właściwych szufladek. Zachęcony tym, opowiedział im o kolejnych bitwach, kiedy wrócili do Portugalii, a następnie rozpoczęli marsz przez Hiszpanię - o Talaverze, Ciudad Rodrigo, Badajoz,
Salamance, Vitorii, przejściu Pirenejów, bitwie pod Tuluzą. - Wtedy wróciliśmy do domów, ale potem było jeszcze Waterloo. Zmarszczył brwi i poruszył się, przyjmując od Muriel filiżankę herbaty. Podziękował jej i odchylił się na oparcie fotela, wdzięczny Linnet, która odwróciła uwagę dzieci, zauważywszy, że nagle stracił wątek. Kiedy już dzieci poszły na górę, a jakiś czas później bawialnię opuścili Edgar i John, pociągając za sobą Muriel i Guziczka, Linnet spojrzała na Logana, unosząc brew. Skrzywił się. - Może rzecz po prostu w tym, że Waterloo przypominało koszmar z piekła rodem, że panował wtedy chaos, posyłano nas z jednego miejsca w drugie, ale... - Westchnął głęboko, sfrustrowany. - Nie widzę twarzy. Wiem, że walczyłem ramię w ramię z mężczyznami, których znałem, bardzo dobrze, od lat, a mimo to nie widzę ich twarzy, nie wyraźnie. Nie pamiętam też imion. Linnet przez chwilę przyglądała mu się z uwagą. Potem wstała. - Jak właśnie tego dowiodłeś, pamięć ci wraca. Na razie szczegóły są zamglone i niekompletne, lecz z
czasem obraz się wyklaruje. - Kiedy nie odpowiedział, a tylko z marsem na czole wpatrywał się w podłogę, westchnęła w duchu. - Idę zrobić obchód. Wrócę za moment. Skierowała kroki do jadalni. Kiedy sprawdziła wszystkie okna oraz drzwi na parterze i wróciła do bawialni, siedział w tym samym miejscu, tyle że obracał w dłoniach drewniany cylinder. Zerknął na nią, ale zaraz znów opuścił wzrok. - Zderzyłem się z kolejną ścianą. Co, u diabła, oznacza ten przedmiot? Czym zajmowałem się od czasu Waterloo? I z kim? Dla kogo to wiozę - machnął cylindrem - i co jest w środku? Albo jednak należy do mnie, służy mi do przechowywania cennych dokumentów? Przypominał psa gryzącego zbyt dużą kość. Intensywność, z jaką zmagał się z pamięcią, zaczynała martwić Linnet. - Zadręczanie się rzadko coś daje. - Roześmiała się, kiedy łypnął na nią ponuro. - Tak, wiem, łatwo mi mówić, niemniej pora udać się na górę. Po tak długiej przejażdżce przyda ci się odpoczynek. - Albo chociaż coś na odwrócenie uwagi. Wstał niechętnie, odłożył cylinder na kredens i wyszedł za nią z bawialni.
Na piętrze Linnet zatrzymała się, w półmroku spoglądając mu w oczy. - Pójdę sprawdzić, co u dzieci. Wkrótce do ciebie dołączę. Skinął głową. Wstąpiła na schody na poddasze, a on wolno ruszył do jej sypialni. Logan stal przy oknie, spoglądając w zimowy mrok na zewnątrz. Przez niewielką wyrwę w pierścieniu drzew widział drobne fale na zalanym blaskiem księżyca morzu pod niebem barwy obsydianu. Im więcej przypominał sobie na swój temat, na temat swojej przeszłości, tym lepiej wyczuwał, jakiego pokroju jest człowiekiem. Przez co aktualnie znalazł się w rozterce. Kierował się w życiu zasadami honoru, a czy człowiek honorowy spałby ze swą gospodynią, piękną, szlachetnie urodzoną damą, pozbawioną faktycznego opiekuna - czy wykorzystywałby ją, jak wielu by to określiło? Teraz, gdy lepiej siebie poznał, odpowiedzią było proste i krótkie „nie". Minionej nocy... nie miał pojęcia, co sobie myślał. Prawdę mówiąc, chyba w ogóle nie myślał. Zareagował na wyzwanie, koniecznie chciał się dowiedzieć, czy noc wcześniej wszystko mu się przyśniło, czy też zdarzyło się na jawie. Jednakże zaspokajając swą ciekawość, zapoczątkował coś innego, niezrozumiałego. Linnet nie
była bowiem pierwszą lepszą kobietą, dla nikogo, a zwłaszcza dla niego. Otworzyły się drzwi. Obejrzał się, w mroku, jako że nie zadał sobie trudu, by zapalić lampę. Blask niesionej przez Linnet świecy poprzedzał ją, gdy wchodziła do pokoju. Odszukała wzrokiem Logana, po czym odwróciła się, żeby postawić świecę na komodzie i zamknąć drzwi. Następnie ruszyła ku niemu, a spódnice eleganckiej zielonej wełnianej sukni, którą założyła na wieczór, ponętnie kołysały się wokół jej długich nóg. Materiał uroczo opinał krągłości biustu i bioder, przypominając Loganowi, jak to jędrne ciało falowało pod nim. Zacisnął pięść i odepchnął od siebie kuszące wspomnienie. Ona zdecydowała się nigdy nie wychodzić za mąż, on zaś, syn z nieprawego łoża, musiał podążać własną drogą - dokądkolwiek prowadziła. Żadne z nich dwojga nie odniesie korzyści, jeśli owo nienazwane, które niespodzianie zaistniało między nimi, pogłębi się i rozwinie. Wiedział o tym, rozumiał to i akceptował, pojmował, że honor nakazuje zakończyć ów pączkujący związek tu i teraz, a przecież... Zatrzymała się, blisko, zbyt blisko, żeby udawać, iż nie byli niegdyś - nie są nadal - kochankami. Z uwagą
zajrzała mu w oczy. Była na tyle wysoka, że nie sprawiało jej to trudności. - Mam dla ciebie propozycję - oznajmiła. Uniósł brwi. Natychmiast stał się ostrożny, choć nie umiał stwierdzić, czy obawia się jej, siebie samego czy może tego, co zaraz usłyszy. Uśmiechnęła się nieznacznie. - Nie chodzi o nic strasznego. - Zrobiła krótką przerwę. - Chcę, żebyś mnie wyedukował w sprawach cielesnych. Nauczył każdej erotycznej, grzesznej przyjemności. Przeszył go gwałtowny dreszcz pożądania, ale jego honorowe ja równie instynktownie utrzymało się na pozycji. Zacisnął szczękę, mocniej wziął w karby prymitywne popędy. - Byłoby chyba rozsądniej, gdybyśmy więcej sobie nie folgowali. A on poświęci noc obsesyjnym zmaganiom z własną pamięcią? Linnet wysoko uniosła brwi. - Hmm... nie. Nie zgadzam się. Zdaje się, że nie masz aktualnie pieniędzy ani innych środków, którymi mógłbyś odpłacić mi za gościnność? Zacisnął wargi. - Pomogę ci przy osłach. I kozach. Roześmiała się, lecz ani na moment nie odwróciła
wzroku. - To za mało, o wiele za mało. - Dorzuć zatem krowy. Mam też świetną rękę do koni. - Teraz już przemawia przez ciebie desperacja. I, jeśli się nad tym zastanowić, odrobinkę mnie obrażasz. Przybliżyła się, uporczywie mierząc się z nim na spojrzenia. - Przestań się spierać. Zmrużył oczy. Nie odwracając wzroku, sięgnęła w dół i śmiało zamknęła dłoń na jego twardym członku. Ze świstem zaczerpnął tchu, przymknął powieki. - Powiedz - zamruczała - dlaczego nie chcesz przystać na mój plan? Znała odpowiedź: okazał się człowiekiem honoru i jako taki czuł się w obowiązku wycofać na pozycję dyktowaną przez konwenanse. Widziała, że na to się zanosi, a ponieważ w obraniu przezeń takiego kursu nie dostrzegła najmniejszej korzyści dla żadnego z nich dwojga, wynalazła sposób na obejście jego skrupułów przedstawiła sprawę tak, aby zgoda na jej plan wydawała się posunięciem równie honorowym. Logan bez wątpienia czuł się wobec niej zobowiązany, a Linnet zasugerowała mu, jak może się odwdzięczyć. Zaciął usta i spojrzał jej prosto w oczy. - Naprawdę tego chcesz? Żebym cię brał, gwałcił,
wykorzystywał twoje ciało na sposoby, jakich nigdy sobie nawet nie wyobrażałaś? - Zniżył głos. - Naprawdę chcesz do tego stopnia oddać się w moje ręce? Prymitywna groźba pobrzmiewała w jego głosie, żarzyła się w ciemnych oczach, przyprawiając Linnet o dreszcz podniecenia. Chyba nie takiego efektu oczekiwał. Uwielbiała wyzwania, im bardziej ryzykowne, ekscytujące, kuszące, tym lepiej. Uśmiechnęła się szerzej i przywarła do niego. - Tak. Weź mnie. Jakkolwiek zechcesz, jak tylko zapragniesz - oświadczyła kategorycznie, patrząc mu w oczy. - Weź mnie teraz. Logan wpił się w jej usta, językiem plądrował ich wnętrze, zacisnął w pięściach jej włosy, nim zdołał się choćby zastanowić. A potem... nie był już w stanie myśleć. Słyszał tylko jej wyzywający rozkaz. Weź mnie teraz. I zrobi to. Jakkolwiek zechce, jak tylko zapragnie... Gdy pustoszył jej usta, przypomniał sobie, że zażądała, by ją uczył, by zrewanżował się jej... pokazując królestwo zmysłowej przyjemności. Domagając się takiej zapłaty, odwołała się do jego honoru, nie mógł więc użyć nawet tego ostatniego argumentu, żeby jej odmówić. Toteż spełni jej wolę.
Lecz jak? Zastosował się do zmysłowego rozkazu Linnet i dokonał przeglądu swych fantazji, prędko odrzucając to tę, to znów tamtą - te, w których nie potrafił jej sobie wyobrazić. Te, które zupełnie się nie nadawały. Jakkolwiek z góry przystała na wszystko, była względnie niewinna i w rzeczywistości nie zdawała sobie sprawy, co jej zgoda może obejmować. Jednakże... tak, to będzie dobre. Momentalnie wiedział, że się uda, że spodoba się jej, gdy posiądzie ją w taki sposób. Przerwał pocałunek, spojrzał przelotnie na jej twarz, a potem mocno chwycil dłoń, którą ciągle otulała jego erekcję, i poprowadził - powlókł - Linnet przez pokój. Zatchnęła się, zaskoczona, lecz rychło zebrała spódnice, dotrzymując mu tempa. Gdy znaleźli się przy końcu łóżka, szarpnięciem przyciągnął ją do siebie, uniósł ramię nad jej głowę i zaczął ją okręcać, okręcać, aż wreszcie zatrzymał gwałtownie przed stojącym lustrem w rogu sypialni. Ponad jej głową spojrzał na odbicie w lustrze, widoczne dzięki miękkiemu blaskowi świecy ustawionej na komodzie przy drzwiach. Światło omywało Linnet na tyle, że oboje widzieli jej szeroko otwarte oczy i rumieniec na alabastrowej skórze, podczas gdy Logan, w surducie ciemnej barwy, czarnych spodniach i butach, z
ciemnymi włosami i opalenizną, jawił się zaledwie jako mroczny cień za jej plecami. Idealnie. - To przedstawienie. - Ujął ją za ramiona, złożył palący pocałunek w zagłębieniu jej szyi. Nie podnosząc głowy, popatrzył w lustro i uwięził jej spojrzenie. Erotyczne przedstawienie, w którym ty będziesz aktorką. Wzięła głęboki oddech, jej piersi napęczniały pod wieczorową suknią. Gdy otwarła usta, położył na nich palec. - Pierwsza zasada w tej sali: nic nie mówisz. Będę wydawał rozkazy, a ty będziesz je wypełniać. Wolno ci jęczeć, łkać, nawet krzyczeć... a wierz mi, że będziesz... ale z twoich ust nie może paść ani jedno słowo. Choćby tylko moje imię. - Nadal patrząc jej w lustrze w oczy, spytał cicho: - Zrozumiałaś? Otworzyła usta, gdy jednak uniósł brew, zamknęła je i skinęła głową. - Doskonale. Zaczynajmy. W pierwszej kolejności wyjął jej z włosów szpilki. Linnet spodziewała się, że usunie wszystkie, lecz nie wyjął jedną tu, inną tam, skupiając się na układaniu poszczególnych pasm na jej ramionach, drapowaniu ich wokół szyi. Stała i obserwowała go w lustrze, lecz
widziała, co robi, jedynie wówczas, gdy jego opalone dłonie pojawiały się z przodu, na jej ramionach. Dopiero wtedy słaby blask świecy wydobywał je z mroku. Żałowała właśnie, że nie przyniosła kandelabru zamiast pojedynczej świecy, gdy on raptem stracił zainteresowanie jej włosami i skoncentrował się na piersiach. Poczuła na nich żar jego spojrzenia. Obserwowała w lustrze, jak jej sutki twardnieją pod szlachetną wełną sukni. - Rozepnij stanik. To przedstawienie. Erotyczne przedstawienie, w którym ty będziesz aktorką. Wreszcie zrozumiała. Sięgając do góry, by wypełnić polecenie, zastanawiała się, jaką naukę wyniesie z tej lekcji. Zielona suknia była zapinana z przodu, rząd perłowych guziczków biegł przez środek stanika. Linnet odpięła pierwszy z nich, skora się tego dowiedzieć. Śledził wzrokiem jej palce, kiedy miarowo przesuwały się w dół. Gdy dotarła do linii podwyższonego stanu, zawahała się i popatrzyła na niego. - Nie przestawaj. Plecy muskał jej bijący od niego żar, wyczuwała twardość, siłę, męską moc, trzymane w ryzach tuż za
nią, uzbrojone, gotowe do działania, lecz znajdujące się w pełni pod kontrolą. Z chęcią przełamałaby tę kontrolę, starła ją na proch, ale to, jak przypuszczała, była już lekcja na inny dzień. Dzisiaj... Odpięła ostatni guzik, na wysokości bioder, i zatrzymała się. Nieomal spytała „Co dalej?"; opamiętała się w porę. - Zsuń suknię z ramion, uwolnij ręce z rękawów i pozwól jej opaść na podłogę. Wykonała polecenie. Kiedy suknia opadła, tworząc krąg wokół jej stóp, Linnet zrozumiała, dlaczego wcześniej uwolnił tylko kilka pasm jej włosów. Gęste, falujące, sięgały jej niemal do pasa, gdyby więc całkiem je rozpuścił, przesłoniłyby mu górną część jej ciała. Najwyraźniej zaś jego celem nie było samo rozebranie Linnet. - Zdejmij koszulę - rozkazał znowu - i podaj mi ją. Pochyliła się, chcąc chwycić skraj kończącej się tuż poniżej kolan koszuli, i wbiła się pośladkami w jego pachwinę. Nie odsunął się. Wyprostowała się, tracąc z nim kontakt, i zdjęła koszulę przez głowę, a wtedy przeszył ją dreszcz niezwykłej świadomości. Podała mu koszulę przez ramię. Wziął ją, muskając palcami jej palce. Z trudem zapanowała nad kolejnym dreszczem.
Spodziewała się, że każe jej teraz zdjąć halkę, ale zamiast tego wycedził: - Zobaczmy... Jej piersi, choć wcale ich nie dotknął, nawet nie musnął, były nabrzmiałe, sutki stwardniały boleśnie. - Rozepnij guziki. Halka miała z przodu sięgające do pępka rozcięcie, zapinane na płaskie guziczki, którymi Linnet zwykle nie zawracała sobie głowy. Zaczęła je rozpinać, jeden po drugim. Rozcięcie rozchyliło się, ukazując alabastrową biel jej skóry, zagłębienie między piersiami. Zanim dotarła do końca rzędu, jej nerwy się napięły, owładnęło nią niecierpliwe wyczekiwanie. - Rozchyl halkę i zaprezentuj mi piersi. Jestem twoją widownią, wystaw je przede mną na pokaz. Chwyciła palcami delikatny materiał i śmiało rozwarła halkę, obnażając piersi przed jego palącym spojrzeniem. Czuła, jak sunie nim po jej nagim ciele. - Patrz na swoje ciało, nie na mnie. Posłuchała, przenosząc wzrok z ciemności za plecami na biały blask swych piersi - i odkryła, że osobliwość jednoczesnego widzenia i odczuwania dziwnie ją podnieca. Przyglądała się, jak po jej białej skórze rozlewa się delikatny rumieniec, narastało w niej znamienne ciepło, sutki stwardniały jeszcze bardziej,
kiedy doznanie przybrało na sile i piersi zaczęły jej ciążyć. - Dobrze. - Chrapliwy pomruk omył jej ucho. - Nie przestawaj na siebie patrzeć. Sięgnął zza jej pleców, delikatnie ujął w dłonie piersi. Aż nazbyt delikatnie, lecz już wkrótce dotykał jej inaczej, jawnie zawłaszczając. Jego opalone dłonie kontrastowały z bielą skóry Linnet, kiedy okrążyły jej piersi, wzięły w niewolę sutki, przetoczyły je między palcami, ścisnęły - a pod nią ugięły się kolana. - Stój prosto, nie opieraj się o mnie. Przełknęła ślinę i spróbowała wypełnić polecenie. Stał tuż za nią, ich ciała dzieliło ledwie kilka centymetrów, wnosząc z tego, że jej plecy omywał bijący od niego żar. Otoczył ją silnymi ramionami, zamknął w stalowej klatce, lecz dotykał jej tylko dłońmi - tymi niecnymi, złaknionymi dłońmi. Chciała więcej, domagało się tego rozpalone ciało, jednak przez długie chwile on nadal ugniatał dłońmi jej piersi, coraz bardziej władczo, wlewał jej ogień pod skórę, aż twarde, nabrzmiałe wzgórki spłynęły potem aż z jękiem odchyliła w tył głowę, pilnując się wszakże, by ciągle spoglądać na swe odbicie. Prawdę mówiąc, trudno byłoby jej oderwać wzrok od widoku własnego ciała; fascynacja, której istnienia dotąd
nawet nie podejrzewała, nakazywała jej patrzeć w lustro. Na jego dłonie, tak śmiało sobie poczynające. Wzdłuż kręgosłupa przemknął jej dreszcz. - Pora, abyś pokazała mi, co jeszcze skrywasz pod halką. - Chrapliwy szept połaskotał ją w ucho. Wargami okrążył delikatną małżowinę, kropla ognia, obietnica na przyszłość. - Unieś skraj oburącz. Pokaż mi. Z walącym sercem wykonała polecenie. Podciągnęła cienki materiał, ukazując górną część ud, a następnie kępę złotorudych loków. Zaczerpnąwszy tchu, uniosła skraj halki wyżej, na brzuch. - Doskonale - mruknął gardłowo. Nadal miała na sobie podwiązki, pończochy i pantofle, wydawał się jednak nimi nie przejmować i, prawdę mówiąc, ją też one niewiele obchodziły. Nie potrafiła oderwać wzroku od jego dłoni. Podczas gdy jedna nadal władczo igrała z jej piersiami, druga ruszyła w dół, przekroczyła fałdę podwiniętej halki i musnęła złotorude loki. Dotknął ich, zmierzwił, bawił się nimi, aż z wysiłkiem zaczerpnęła tchu i poruszyła się. Wtedy się roześmiał. - Zobaczmy - rzekł. Ustawił dłoń pod takim kątem, by mogła obserwować, jak wsuwa długi palec w ocienioną kotlinę pod jej lokami.
Wzięła szybki, zbyt płytki oddech i przytrzymała powietrze w płucach, kiedy doznanie wywołane jego dotykiem, kolejnymi przemyślanymi pieszczotami, spoiło się z obrazem w lustrze. Efekt wzmógł się jeszcze, gdy instynktownie rozstawiła szerzej stopy, on zaś sięgnął dalej, głębiej; ta podwójna stymulacja raz po raz nią wstrząsała. Przygryzła wargę, tłumiąc kolejny jęk, patrzyła, jak rumieniec podniecenia ciemnieje i rozprzestrzenia się, jak jej skóra połyskuje perliście w blasku świecy. Wskutek pożądania była zlana potem, jakby trawiła ją gorączka. Tymczasem on nadal urabiał dłońmi jej ciało - piersi, nabrzmiałą gładkość między udami. Linnet zaś nadal obserwowała, niezdolna odwrócić wzroku, a płomienie wzbijały się w niej coraz wyżej, nieubłaganie przezeń podsycane. - Połóż dłonie na moich. - Chrapliwy rozkaz był ledwie zrozumiały. - Każdą na jednej. Poczuj, co ci robię. Wykonała polecenie... ponieważ musiała. Koniecznie musiała się dowiedzieć, co może z tego wyniknąć. Zaskoczyło ją, że jej zmysły natychmiast aż tak bardzo się wyostrzyły - czując, jak napinają się mięśnie jego dłoni, z wyprzedzeniem wiedziała, co nastąpi za
moment. Teraz wiedziała, widziała, czuła; narastający w niej tumult zmysłów wzbogacił się o niecierpliwe wyczekiwanie. Dysząc, ledwie zdolna ustać prosto, pojmowała, że nie zdoła znieść wiele więcej... Jego dłonie zwolniły. - Tss, tss, nadal masz na sobie pończochy i pantofle. Ponieważ dotąd nie kazał jej ich zdjąć. Przygryzła wargę, przełykając zgryźliwą replikę, na którą przypuszczalnie czekał. Jego śmiech powiedział Linnet, że odgadła trafnie. - Puść moje dłonie - rozkazał. Zrobiła to. Ku jej konsternacji, cofnął ręce. Poczuła się osierocona, straciwszy z nim kontakt. - Zdejmij halkę przez głowę. Pospiesznie wypełniła polecenie, w trakcie zdając sobie sprawę, że on się przemieścił. Akurat gdy znów skupiła się na cieniach za sobą, postawił po jej lewej, siedzeniem ku niej, krzesło z oparciem, które wziął sprzed toaletki. Zagapiła się na nie. Nim zdołała wykoncypować, jakie polecenie zaraz jej wyda, rzucił ostro: - Twarzą naprzód. Patrz na swoje ciało. Tak, bez wątpienia był oficerem kawalerii. Prędko przeniosła spojrzenie z powrotem na swe odbicie... i
zadrżała. Rzadko korzystała z lustra, nigdy nie oglądała się w nim nago. - Puść halkę. Uzmysłowiła sobie, że nadal trzyma halkę w prawej dłoni; upuściła ją na podłogę, momentalnie o niej zapominając. Zapomniała o wszystkim, kiedy tak spoglądała na siebie, nagą, wystawioną na pokaz. Gdy uświadomiła sobie, że on robi to samo, wstrząsnął nią dreszcz, którego nie zdołała wytłumić. - Zimno ci? Mimo płonącego w kominku ognia w sypialni panował chłód, jednakże żar w spojrzeniu mężczyzny i ciepło rozlewające się pod jej skórą chroniły Linnet przed zmarznięciem. Otworzyła usta, opamiętała się jednak i pokręciła głową. - Wydawało mi się to mało prawdopodobne. - W jego słowach pobrzmiewało doświadczenie. Delikatnie położył dłonie na jej ramionach. A potem wziął się do dzieła. Dotykał, pieścił, gładził, eksplorował każdy centymetr jej skóry, każde miejsce, do którego zdołał dotrzeć. Wirowało jej w głowie, zmysły nurzały się w przyjemności wywołanej jego stanowczo zbyt zręcznym dotykiem, kiedy, poza zasięgiem jej wzroku, zaczął pieścić jej pośladki, ugniatając, głaszcząc, ważąc w
dłoniach, ze znawstwem, mocno, władczo. Posłuszna jego rozkazowi, patrzyła na swe odbicie w lustrze - zaskoczona, a potem zahipnotyzowana tym, co malowało się na jej twarzy. Czy zawsze była tak rozwiązła, zdolna do takiego seksualnego zatracenia? Czyżby jedynie czekała na niego, żeby być sobą? Żeby pokazał jej, jaka jest? Przysunął się bliżej, nachylił ciemną głowę przy jej uchu, nie przestając pieścić jej pośladków. - Oprzyj lewą nogę na krześle, pochyl się i wolno zroluj pończochę razem z podwiązką. Zostaw je oraz pantofel na krześle i czekaj na kolejny rozkaz. Oddychanie sprawiało jej trudność, kręciło jej się w głowie, nie umiała zebrać myśli, kiedy oparła lewą stopę na drewnianym krześle i zaczęła niespiesznie wykonywać jego polecenie, pochylając się stopniowo. Dwa długie, twarde palce wślizgnęły się do jej pochwy. Zamarła z dłońmi na łydce, zgięta wpół, drżąc wewnętrznie, kiedy poznaczona odciskami dłoń pieściła jej pośladki, podczas gdy palce drugiej eksplorowały ją intymnie. Przypomniawszy sobie jego rozkaz, nie bez wysiłku zrolowała do końca pończochę i podwiązkę, zdjęła pantofel, a potem, zgięta nad kolanem, wsparta rękami o siedzenie krzesła, czekała, czekała... Dyszała, niemalże
łkała, jej nerwy stały się rozdzierająco wrażliwe, każdy jego dotyk, w środku i na zewnątrz, przeszywał ją do szpiku kości. Wtedy kazał jej się wyprostować, przestawił krzesło na prawo od niej i polecił, by powtórzyła ćwiczenie z podwiązką, pończochą i pantoflem na drugiej nodze. Przywołała całą swą zdolność do samokontroli, żeby wypełnić ów rozkaz - dobrowolnie poddać się tak intymnej eksploracji. Lecz pragnęła każdego dotyku, rozkoszowała się każdym wprawnym ruchem twardych palców w jej wnętrzu. Mógłby roztrzaskać ją na kawałki samymi tylko palcami, spodziewała się, że to zrobi, gdy jednak znalazła się na granicy wytrzymałości, cofnął ręce. - Stań prosto. Posłuchała, opuszczając prawą nogę na podłogę. Zamrugała i na powrót skupiła się na swoim odbiciu w lustrze. Więcej włosów uwolniło się z węzła, rzeka ognia wiła się na zaczerwienionej skórze. Zwilżyła językiem rozchylone wargi. Nawet w półmroku jej oczy lśniły zielenią szmaragdu. A jej ciało... Czy to była ona? - Pora na resztę dzisiejszej lekcji. Nim zdołała zebrać myśli, chwyci! ją w talii, gwałtownie odwrócił ku sobie, podniósł, a potem cisnął
na łóżko. Wylądowała, głową niemal sięgając poduszek, aż odbiła się od materaca. Przyciągnął poduszki i ułożył je po obu jej bokach. - Czekaj. Zdjął surdut, odwiązał fular. Odrzucił jedno i drugie na bok, po czym usiadł, by zzuć buty i zdjąć pończochy. Następnie ukląkł na łóżku i przysunął się do niej, wpatrzony w dolne partie jej ciała. Chwycił ją za łydki i szeroko rozwarł jej nogi. Nie mogła oddychać, nie potrafiła się ruszyć. Prawie że łkała wskutek wzbierającej w niej znów potrzeby. Spojrzał na to, co właśnie odsłonił. Na jego twarzy malowało się nagie, surowe pożądanie. Puścil jedną nogę Linnet i sięgnął niżej, przeciągając palcem po wilgoci tam w dole. Wygiął wargi w uśmiechu czysto męskiego wyczekiwania. Chwycił poduszki, ramieniem poderwał w górę jej biodra i upchnął pod nimi miękkie podparcie, dzięki czemu znalazły się wyżej, gdy ześlizgnął się i ułożył między jej rozwartymi nogami. Ramionami unieruchomił jej uda, przylgnął do niej ustami i zaczął ssać, aż krzyknęła. W parę sekund zamienił ją w rozedrgany kłębek czystego pragnienia. Nie minęła minuta, a potrzebowała - bezwzględnie -
wyzwolenia. Nieważne jednak, jak bardzo jęczała i łkała, rzucała się i błagała bez słów. Nawet gdy zanurzyła dłonie w jego włosach i szarpnęła, on nadal pchał ją na skraj wytrzymałości, tylko po to, by zaraz pozwolić jej się rozluźnić, i znów, i po raz kolejny, aż była bliska utraty zmysłów. Potem wziął ją językiem i poszybowała nad przepaścią, przekraczając ową nieuchwytną krawędź. Wcześniej wydawało jej się, że zna już jego możliwości, lecz tym razem wzbiła się do gwiazd. Tym razem wstrząs o sile kataklizmu sięgnął do dna jej duszy. Zanim jej nurzające się w rozkoszy zmysły wydostały się na powierzchnię, Logan zdjął koszulę i spodnie. Nagi, z obandażowanym torsem, wyglądał niczym ranny bóg, kiedy znów ukląkł pomiędzy jej nogami, wsunął pod nie ramiona, tak że zgięcia kolan Linnet znalaziy się na wysokości jego łokci, a potem zamknął dłonie na jej biodrach. Uniósł ją i przyciągnął do siebie. Ustawił główkę erekcji u jej wejścia, pochwycił spojrzenie Linnet i pchnął, potężnie, głęboko. Popatrzył w dół, wycofał się i pchnął znowu. Niezdolna zrobić nic innego, obserwowała go, gdy przytrzymywał nieruchomo jej biodra i wdzierał się w nią, bezlitośnie zagłębiał w samo jej jestestwo, coraz mocniej, szybciej, namiętniej.
Doznanie okazało się druzgocące. Rozpadła się z dzikim krzykiem, lecz on nadal sobie na niej używał, wypełniał ją, brał, zawłaszczał, aż roztrzaskała się po raz kolejny, tak całkowicie i dogłębnie, jak jeszcze nigdy. Tym razem podążył za nią. Niezdolny opierać się dłużej, przetrzymać potężne skurcze jej pochwy, Logan zatchnął się, opuścił powieki i padł naprzód, podpierając się nad nią na ramieniu, jego biodra pracowały niepowstrzymanie, wdzierał się w nią, by wreszcie ze zduszonym rykiem pchnąć po raz ostatni, wlewając w Linnet nasienie. Jej ciało zamknęło się na nim. Trzymało go. Kiedy oślepiający blask nieco przygasł, Logan poczuł, że drobne dłonie głaszczą go niemrawo, delikatnie ciągną. Zebrał resztki sił, odepchnął na bok poduszki, a potem osunął się na kobiece ciało, które dopasowało się doń idealnie. Zległ w jej objęciach. Później, dużo, dużo później, kiedy Logan wreszcie dźwignął się z niej i ulokował u jej boku, naciągając na nich przykrycia, z niezwykłą przejrzystością uderzyła go pewna myśl. W większości sytuacji opuszczałby właśnie łoże kobiety.
Łoża Linnet nie opuszczał. Kryjąca się za tym stwierdzeniem determinacja z uporem przeciwstawiała się podszeptom zdrowego rozsądku. W tej chwili przeświadczenie, że dla nich dwojga nie ma przyszłości, zdawało się pozbawione dostępu do niego. Wiedza, pewność, że jeśli pozostanie teraz w jej łóżku, w sposób nieunikniony doprowadzi to do emocjonalnych komplikacji, nie odgrywały roli. Liczyło się wyłącznie to, że leżała u jego boku, zaspokojona do szpiku kości. Potrafił myśleć tylko o tym - o zachwycie, jaki go ogarnął, gdy się w niej znalazł, o poczuciu pełni, o triumfie, jaki odczuł, gdy ją posiadł. Gdy tak bardzo się do niej zbliżył. To ostatnie było niebezpieczne, ale już się nie przejmował. Spełni wszystkie jej żądania, będzie je spełniał tak długo, aż ona się nim znudzi. W tej nowej rzeczywistości nie dbał o nakazy honoru, bezpieczeństwo czy zagrożenie. Nadciągnął sen. Pewny, że dalsze rozmyślania mijają się z celem, Logan zapadł się w jego odmęty. 12 grudnia 1822. Tuż przed północą Shrewton House, Londyn - Zaiste piękny pokój. - Alex niedbałym machnięciem
ręki ogarnął delikatne biało-złote gzymsy, błękitną jedwabną tapetę, wyściełane takim samym jedwabiem krzesła w stylu empire. Odwrócił się ku wielkiemu łożu i z aprobatą uniósł brwi. - Narzuta również pod kolor. Nasz drogi ojciec zapewnia swym potomkom wszystko, co najlepsze. - Spojrzał na Daniela Thurgooda, który właśnie zamykał drzwi, i dodał: - Mimo że pochodzą z nieprawego łoża. - To był dobry pomysł, by zrobić ze Shrewton House naszą londyńską bazę - rzekł z uśmiechem Daniel. Czemuż nie mielibyśmy skorzystać z gościnności ojca, nawet jeśli on nigdy się o tym nie dowie? - Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że spędza zimę w Wymondham. - W istocie. Daniel zdjął surdut, powiesił go na oparciu krzesła i nachylił się, żeby ogrzać ręce od płonącego na kominku ognia. Jego człowiek, Creighton, oraz sługa Alexa, M'wallah, wybrali i przygotowali to pomieszczenie. Daniel obserwował, jak Alex krąży po pokoju, oglądając rozmieszczone tu i ówdzie rozmaite kosztowne cacka, i w myślach pobłogosławił Creightona. Kiedy uwagę Alexa zaprzątało coś miłego, życie stawało się zdecydowanie łatwiejsze. A w ich życiu jakiś czas temu niespodziewanie
nastąpił bardzo nieprzyjemny zwrot. Daniel, Alex oraz ich przyrodni brat Roderick przed laty zbliżyli się do siebie, formując zamknięty krąg. Roderick był prawowitym synem aktualnego hrabiego Shrewtona; oni dwaj, choć z nieprawego łoża, dzięki dobremu pochodzeniu swych matek również mogli liczyć na akceptację towarzystwa. Przez lata bawili w Londynie, gdy jednak za sprawą stanowiska w dyplomacji Roderick otrzymał szansę wyjazdu do Indii, wszyscy trzej ochoczo skorzystali z nadarzającej się okazji - która okazała się zaiste wyśmienita. Roderick poprosił o przydział do personelu gubernatora Bombaju, dzięki czemu zyskał wgląd w informacje na temat wielu karawan handlowych. Kiedy dołączyli doń Alex i Daniel, oni trzej wspólnie postanowili spożytkować sytuację. W rezultacie narodził się kult Czarnej Kobry, twór, który umożliwił im zaspokajanie występnych apetytów w sposób przekraczający ich najśmielsze wyobrażenia. Przez ostatnich kilka lat kult regularnie dostarczał im pieniędzy, seksu, sadystycznej przyjemności oraz, przede wszystkim, radości z dysponowania władzą. Wszyscy trzej stali się biegli w manipulowaniu dalekimi od niewinności członkami kultu, dzięki czemu wzmocnili go, a później stopniowo rozszerzyli jego
działalność. Przez kilka lat realizowali swe hedonistyczne cele, nie napotykając poważniejszych przeszkód ze strony władz reprezentowanych przez szacowną Kompanię Wschodnioindyjską. Biorąc pod uwagę, że hrabia Shrewton, ich drogi ojciec, zasiadał w jej radzie dyrektorów, a gubernator generalny Indii, markiz Hastings, miał zobowiązania wobec króla, który z kolei pozostawał wielkim dłużnikiem hrabiego, wydawało się, że z tej strony nie grozi im żadne niebezpieczeństwo - w każdym razie nie takie, któremu nie umieliby łatwo zaradzić. Sytuacja uległa zmianie pewnego dnia pod koniec sierpnia, kiedy to w ręce grupy oficerów, kilka miesięcy wcześniej oddelegowanych z Kalkuty przez Hastingsa z rozkazami odnalezienia i zdemaskowania Czarnej Kobry, wpadł list, który Roderick napisał jako Czarna Kobra, lecz wskutek pechowego zbiegu okoliczności zapieczętował przy użyciu własnego sygnetu herbowego. Aż do tej pory oni trzej pokpiwali z wysiłków oficerów, otrzeźwieli jednak, gdy uświadomili sobie, że jeśli ów list trafi w Anglii w odpowiednie ręce, może zgubić Rodericka, ograniczając tym samym zdolność kultu Czarnej Kobry do żerowania na karawanach, podstawowym źródle bogactwa Daniela i Alexa. Mimo
iż zagrożony był tylko Roderick, Alex uznał, że dla dobra interesów kultu on i Daniel powinni wrócić do Anglii wraz z bratem, żeby pomóc mu przechwycić list oraz stosownie ukarać czterech winnych całego zamieszania oficerów. Groźby wobec Czarnej Kobry nikomu nie mogły ujść płazem. Niestety, zanim dowiedzieli się o liście i związanym z nim zagrożeniu, oficerowie sporządzili jego kopie, rozdzielili się i umknęli z Bombaju. Kto wiózł oryginał z obciążającą Rodericka pieczęcią - jedyny z czterech listów, który musieli odzyskać - na razie pozostawało zagadką. Dzięki szczęściu i dobrej organizacji dotarli do Anglii przed oficerami. Ku ich irytacji, podjętą dwa dni temu próbę zabicia najstarszego rangą oficera, pułkownika Dereka Delborougha, kiedy zszedł na ląd w Southampton, udaremniła jakaś kobieta. Aktualnie Daniel i Alex dopiero co rozstali się z Roderickiem, po odbyciu krótkiej narady, w trakcie której omówili dotychczasowe wysiłki mające na celu powstrzymanie oficerów i odzyskanie listu, oraz skorygowali plany na najbliższą przyszłość. Kiedy Alex podszedł bliżej, Daniel wyprostował się, odsuwając od ognia. - Skoro Delborough jest tutaj, w Londynie,
przyczajony w Grillonie, jaką masz wizję dalszych działań? - spytał. - Możemy polegać na Larkinsie, że wykona robotę? Larkins był człowiekiem Rodericka, Anglikiem o sadystycznych skłonnościach. Zdołał wprowadzić między służących pułkownika złodzieja, któremu polecił ukraść przewożony przez oficera list - kopię bądź oryginał. Alex przystanął obok Daniela i spojrzał nań z uśmiechem. Podczas gdy Daniel, ciemnowłosy, o piwnych oczach, z wyglądu wdał się w matkę, Alex i Roderick odziedziczyli charakterystyczne jasnoblond włosy i bladoniebieskie oczy hrabiego. W przypadku Alexa - lodowato niebieskie. - Larkins zna cenę porażki, dlatego nie wątpię, że osiągnie cel, w taki bądź inny sposób. Bardziej niepokoją mnie pozostali. Pozwoliłem Roderickowi myśleć, że on tu dowodzi, ale faktycznie wszystkie wiadomości od członków kultu jak zwykle trafiają najpierw do M'wallaha. Jakkolwiek więc rzeczywiście jest tak, jak mówił Roderick, to znaczy nasi ludzie, w tym zabójcy, śledzą pozostałych trzech oficerów i mają rozkaz natychmiast nas powiadomić, jeśli któryś z nich dotrze do portu na kontynencie, skąd odchodzą statki do Anglii, najnowsze wieści, sprzed godziny, brzmią, że
Hamilton dotarł do Boulogne. - Wnoszę z tego, że major nadal cieszy się wyśmienitym zdrowiem. - Daniel zaczął odpinać mankiety koszuli. - Niestety. Jednakże Wuj... kojarzysz go? Tego pochlebcę, zawsze chętnego poderżnąć komuś gardło ku chwale Czarnej Kobry? - spytał Alex, kiedy zaś Daniel przytaknął, podjął: - Wuj i jego ludzie są już w Boulogne. Pozostaje nam polegać na nich, że nie przepuszczą Hamiltona dalej. - Jakieś wieści na temat dwóch pozostałych? Daniela nie zdziwiło, że Alex zataił część informacji przed Roderickiem. Oni dwaj standardowo utrzymywali swego drogiego przyrodniego brata w nieświadomości, na tyle, by móc kontrolować kult. Ściśle rzecz biorąc, to oni dzierżyli władzę, skryci za fasadą, jaką był Roderick. - Sprawa z Monteithem wygląda nieco lepiej. Nasi ludzie w Lizbonie zauważyli go, kiedy tylko pojawi! się w porcie. Zaokrętował się w Diu na portugalski statek handlowy jako członek załogi, dlatego wcześniej zgubiliśmy jego trop. Udał się z Bombaju do Diu drogą lądową, znacznie wyprzedzając naszych ludzi. Spotkał ich jednak w lizbońskim porcie. Chociaż był sam, udało mu się wydostać z zasadzki. Wywołał spore zamieszanie i umknął, by natychmiast
wsiąść na kolejny statek handlowy do Portsmouth. To się działo czwartego grudnia, ponad tydzień temu. Nasz drogi major nie wiedział, że trzech zabójców wślizgnęło się na statek, zanim ten wyszedł z portu. Przy odrobinie szczęścia, Monteith jest już trupem. Natomiast co do Carstairsa, mówiłem ci, że przejechał przez Budapeszt, kierując się do Wiednia? Daniel przytaknął, wyjmując koszulę ze spodni. - Od tamtej pory nie mamy o nim wieści, ale podróżuje chyba najwolniej z tej czwórki, znajduje się najdalej. Na razie możemy go sobie odpuścić. - Alex uśmiechnął się, kiedy Daniel zdjął koszulę. - W rzeczy samej - mruknął - sądzę, że możemy odpuścić sobie również dalszą rozmowę na ów jakże nużący temat zaginionego listu Rodericka, przynajmniej w tej chwili. Chwycił Daniela za rękę i poprowadził w kierunku łóżka. - Pora oddać się bardziej zajmującym kwestiom, mój drogi. Zatrzymał się przy okazałym łożu i odwrócił, by objąć Daniela. Rozdział 6 13 grudnia 1822. Mon Coeur, parafia Torteval, Guernsey Starał się postąpić właściwie, ale Linnet pobiła go
jego własną bronią. Następnego ranka Logan siedział przy śniadaniu, udając, że słucha dyskusji na temat planowanych na ten dzień zajęć, podczas gdy w istocie ponuro rozmyślał nad swym ustępstwem minionej nocy. Jego przebiegła gospodyni, ponętna lisica o ognistych włosach, oczach barwy oliwinu i cudownie alabastrowej skórze, zgrabnie go zmanipulowała, żądając, aby odpłacił jej za opiekę kolejnymi lekcjami na temat przyjemności, jakich może dostarczyć zbliżenie mężczyzny i kobiety. Ponieważ spełnienie żądania leżało całkowicie w jego mocy, nie miał argumentów, by jej odmówić. Gdyby chodziło wyłącznie o przyjemność fizyczną, czerpaną przez obie strony, nie czułby się tak... nieswój. Niemniej, jako dobry dowódca, widział nadciągające problemy. Na pozór nic ich nie łączyło, a przecież... wkrótce mogła zacząć znaczyć dla niego zbyt wiele. Jeśli już nie znaczyła. Kiedy tylko ją zobaczył, zrozumiał, że jest inna - ta jego daleka od świętości anielica. Od chwili, gdy wślizgnął się w jej chętne ciało we śnie, niebędącym wcale snem, wiedział, że jest wyjątkowa, że niesie w sobie obietnicę, szansę, nadzieję na więcej. Jakimś sposobem współbrzmiała z pogrzebaną w nim głęboko potrzebą, dotąd przezeń nie nazwaną, którą ona mimo to
instynktownie zaspokoiła. Wszystko pięknie i ładnie, lecz dopóki Logan nie przypomni sobie, kim jest, jakie zadanie aktualnie wypełnia i gdzie powinien się znajdować, jakikolwiek ich związek nie mógł rozkwitnąć. W rzeczy samej, możliwe, że zostanie zduszony w zarodku. Możliwe, że ona by go nie zechciała, nawet gdyby jej pragnął. - Przestań się srożyć. Słowa, wypowiedziane typowym władczym tonem, nadpłynęły z lewej, wyrywając Logana z zamyślenia. Posłał jej chmurne spojrzenie. Linnet skrzywiła się w odpowiedzi. Przez cały ranek był w dziwnym nastroju. - Myślałam o tym, skąd mogłeś przybyć, gdzie spędziłeś ostatnie miesiące. Uniósł brwi, zainteresowany. Przynajmniej nie spoglądał już tak groźnie. Podniosła wzrok, kiedy pozostali mężczyźni wstali od stołu. Odpowiedziała skinieniem głowy na ich pozdrowienia, poczekała, aż się oddalą, i znów popatrzyła na Logana. - Masz bardzo opalone ręce. Spojrzał na nie, po czym zerknął na Linnet z ukosa, bez wątpienia uświadomiwszy sobie, dlaczego śniadość jego dłoni tak mocno utkwiła jej w pamięci. Oczyma
wyobraźni nadal widziała, jak suną po jej białej skórze. Poruszyła się, ale zamaskowała to prędko, odwracając się ku niemu. - Byłeś w tropikach. - Wskazała na oczywisty fakt. Gdzieś, gdzie jest gorąco i bardzo słonecznie. Jesteś oficerem kawalerii. Może coś ci się nasunie, jeśli spojrzysz na mapę. - Wstała i dotknęła jego ramienia. Poczekaj tu, przyniosę atlas. Atlas Trevissionow zawierał wyśmienitą kolekcję map, obejmującą wszystkie kraje, wybrzeża i trasy żeglugowe globu - wszystko, co wiązało się z handlem. Linnet położyła go na stole i otworzyła na mapie zachodniej części kanału. - Tu jest Guernsey. - Pokazała. - W tym miejscu rozbił się twój statek, a wiatr wiał wtedy z północnego zachodu. - Palcem narysowała linię prowadzącą z zachodniej zatoczki w morze. - Twój statek podróżował więc gdzieś na tej trasie, co oznacza, że najprawdopodobniej zmierzał do Plymouth, Weymouth, Portsmouth albo Southampton. Biorąc pod uwagę, że był to statek handlowy, jak się wydaje, dość spory, stawiałabym na Plymouth lub Southampton, ze wskazaniem na to drugie. Dzieci pochyliły się nad stołem, zaciekawione. W trakcie lekcji geografii Guziczek nigdy nie musiała się
napracować, żeby utrzymać ich zainteresowanie. - Plymouth albo Southampton. Jeśli statek zmierzał do jednego z tych portów, skąd wyruszył? - Logan podniósł na nią wzrok. Linnet cofnęła się na początek księgi i rozłożyła wielką mapę świata, przedstawiającą najważniejsze kraje i trasy żeglugowe. Wskazała te, które mogły wchodzić w rachubę, a było ich sporo. - Southampton to najbardziej ruchliwy port Anglii. Twój statek mógł iść z Ameryki Północnej lub Południowej, ale biorąc pod uwagę aktualną sytuację w tamtym regionie, bardziej prawdopodobne, że wyruszył z Indii Zachodnich. - Popatrzyła na Logana. - Stacjonują tam brytyjscy żołnierze, prawda? Logan spojrzał na mapę i ponuro przytaknął. Znał odpowiedź, kryła się gdzieś w jego mózgu. - Nasze wojska stacjonują w wielu punktach globu, w wielu krajach, z których trasa do Plymouth lub Southampton wiedzie obok Guernsey. Oprócz Indii Zachodnich, mamy nadal żołnierzy w Portugalii, a nawet po części w Hiszpanii, mimo że wojna dawno się skończyła. - Pokazał palcem. - I jeszcze oddziały w Afryce Północnej oraz całe pułki w Indiach. Przez chwilę wpatrywał się w mapę, a potem odchylil na oparcie krzesła i spojrzał na Linnet.
- Istnieje też inna możliwość. Byłem oficerem kawalerii, to na pewno, ale teraz mogę już nim nie być. Mogę być najemnikiem. - Szerokim gestem ogarnął mapę. - A najemnicy walczą niemal na całym świecie. Kiedy znów ze zmarszczonymi brwiami wpatrzył się w mapę, Linnet skrzywiła się w duchu. Zajęła się dziećmi, zaganiając je do lekcji i innych zajęć, nim ponownie spojrzała na Logana. Nadal zmagał się z pamięcią. Złożyła dużą mapę i zamknęła atlas. - Chodź, pomożesz mi przy świniach - rzekła, gdy podniósł na nią ciemne oczy. - Nie miałeś jeszcze okazji ich poznać. Kto wie? A nuż cię zainspirują. Wstała, poczekała wymownie, aż Logan pójdzie w jej ślady, po czym ruszyła do drzwi. Później tego samego ranka, pewna, że żadne inne zajęcie tak mu nie posłuży, Linnet poleciła osiodłać Cygankę i Sztorma. Pojechali z Loganem w stronę wzgórz, a potem skrótem do wybrzeża zatoki Roquaine. Za cel Linnet obrała kamienną chatkę rybaka, wtuloną w zagłębienie na szczycie klifu, z widokiem na morze. Dawno owdowiała żona rybaka, stara pani Corbett, mieszkała w niej sama. - W zeszłym miesiącu upadła bardzo nieszczęśliwie, ale choć mogłaby zamieszkać u swego syna w L'Eree,
dalej na północ, nie chce opuścić tego miejsca. - Linnet ściągnęła wodze na szczycie klifu, gdyż prowadząca w dół do chatki skalista ścieżka była zbyt stroma dla koni. - Chyba wszyscy tutaj to rozumieją, dlatego staramy się zaglądać do niej po sąsiedzku. Logan, który zdążył zsiąść z konia, przystanął obok niej. Nim Linnet zorientowała się w jego zamiarach, chwycił ją w talii i uniósł z siodła. Gdy tak ją trzymał, uwięzioną w pułapce silnych dłoni, bezradną, gwałtownie wróciły do niej wspomnienia z minionej nocy. Kiedy postawił ją na ziemi, wzięła głęboki oddech, żeby uspokoić walące serce. Popatrzył na nią, lecz potem ją puścił. - Poczekam tu z końmi. Twoja sąsiadka mogłaby uznać, że się narzucam, poczuć się onieśmielona moją obecnością. Sama myśl o tym, że pani Corbett miałaby ugościć w swojej chatynce tak potężnego mężczyznę... Całkowicie wytrąciłoby to staruszkę z równowagi. Skinąwszy głową, Linnet przekazała mu wodze i ruszyła w dół stromą ścieżką. Otworzyły się drzwi chatki i wyszła z niej starsza kobieta, wycierając dłonie w ścierkę. - Dzień dobry panience. A że na burzę się dziś nie
zanosi, to zaiste dobry dzień. - Dzień dobry, pani Corbett. Jak tam biodro? - Troszku boli, ale wytrzymam. Pani Corbett przeniosła spojrzenie na Logana, który tymczasem usadowił się na skale u szczytu ścieżki i spoglądał na morze. Linnet także się obejrzała. Bryza mierzwiła mu czarne włosy, blade promienie słońca igrały na wycyzelowanych rysach twarzy. - To onego wyrzuciło w zatoczce panienki? - Tak, jego. Na razie nie odzyskał w pełni pamięci. - Ani chybi z czasem odzyska. Ale panienka wejdzie i usiądzie, rano upiekłam ciastka na blasze. Linnet podążyła za staruszką do środka. Usiadła i pogawędziły o drobiazgach, prozaicznych sprawach, które składały się na świat pani Corbett. Później przerzuciły się na lokalne plotki. Jako że wielu miejscowych zaglądało do wdowy, miała często najświeższe wiadomości. Uspokojona, że pani Corbett świetnie sobie radzi, Linnet wreszcie wstała. - Muszę jechać. Dziękuję za ciastka. Staruszka podążyła za nią na dwór, biorąc opartą o ścianę przy drzwiach laskę. - Zawsze miło panienkę ugościć. Linnet zatrzymała się u stóp stromego podejścia.
- Może to być, że jest tak dobry, jako wygląda? spytała wdowa, przystając obok niej i spoglądając w górę na Logana. Wargi Linnet drgnęły w uśmiechu, kiedy podążyła za wzrokiem kobiety. - Wydaje się to nader prawdopodobne - odparła. Pani Corbett sapnęła. - Tedy panienka mogłaby się zastanowić, czy go se nie zatrzymać. Dama w panienki wieku, o tylu obowiązkach, zasługuje w nocy na ciutkę przyjemności. Linnet roześmiała się i zaczęła się wspinać ścieżką. Jakkolwiek bardzo ceniła Logana, zwłaszcza w nocy, nie zapominała, że on wyjedzie, kiedy tylko w pełni odzyska pamięć. Będzie musiał, ponieważ ewidentnie ciążyły na nim jakieś powinności, zmierzał do jakiegoś celu. Za jej plecami pani Corbett oparła się na lasce i zawołała do Logana: - Nie jest pan marynarzem, zgadza się? - Nie, proszę pani. - Logan wstał z kamienia i uprzejmie skłonił głowę. - Potrafię żeglować, ale nie jestem marynarzem. - To dobrze. U szczytu ścieżki Linnet pozwoliła Loganowi podsadzić się na siodło Cyganki. Chwyciła wodze,
obserwowała go, gdy płynnie dosiadał Sztorma, a następnie odwróciła się, by pozdrowić panią Corbett. Staruszka patrzyła na nią z dłońmi splecionymi na uchwycie laski. - Panienka zapamięta, co żem mówiła. Kiedy życie wrzuca nam do fartucha soczyste jabłka, żal je tak po prostu odrzucać. Linnet uśmiechnęła się szeroko, pomachała kobiecie na pożegnanie i skierowała Cygankę w stronę domu. - O co chodziło? - O nic. - Popędziła Cygankę do galopu. Sztorm także przyspieszył, wkrótce się z nią zrównując. Linnet zerknęła na Logana, a potem znów wbiła wzrok przed siebie. Bez względu na to, jak bardzo by tego chciała, zatrzymanie go - takiego mężczyzny jak on - było nierealne. W drodze powrotnej do Mon Coeur natknęli się na Gerry'ego Tafta, jej głównego pasterza, oraz podległych mu ludzi, którzy zaganiali bydło z niskich wzgórz na lepiej osłonięte zimowe pastwiska. Logan dotąd nie poznał pasterzy. Linnet dokonała prezentacji, po czym we dwoje przyłączyli się do wysiłków, by utrzymać w gromadzie stado, zwykle rozproszone, i popędzić je w pożądanym kierunku. Ze względu na rozległe otwarte przestrzenie, nieliczne
ogrodzenia, wyrastające spod ziemi skały i trafiające się sporadycznie kępy powykręcanych wiatrem drzew, owo na pozór proste zadanie nastręczało im nie lada trudności. Jeździli w tę i z powrotem, patrolując i korygując granice luźno skupionego stada, poganiając bydło okrzykami. Nie minęło pięć minut, a Logan, najwyraźniej niezdolny się powstrzymać, wydawał rozkazy. W każdym razie Linnet zorientowała się, że je wydaje, robił to jednak w taki sposób, że ani Gerry, ani jego ludzie nie poczuli się urażeni. Choć uważała dowodzenie za swą mocną stronę, nie mieszała się, a tylko z niechętnym podziwem obserwowała, jak Logan zadaje pytania, otwarcie doceniając wiedzę pasterzy, potem zaś wysuwa sugestie, które mężczyźni, dzięki takiemu podejściu, postrzegali jako sensowne i natychmiast wdrażali. Rola przywódcy wyśmienicie do Logana pasowała, przejmował ją odruchowo, w sposób naturalny. Kiedy Linnet okrążała bydło, zastanawiając się, jakie właściwie odczucia wzbudza w niej ów stan rzeczy, spostrzegła, że krowa przewodniczka w rezultacie ich zaganiania została uwięziona w środku stada. - Zróbcie dla niej przejście, niech poprowadzi resztę -
zawołała, pokazując zwierzę szpicrutą. Logan, znajdujący się najbliżej, spojrzał we wskazanym kierunku i zmienił swe wcześniejsze rozkazy stosownie do jej sugestii. Nadal trzymała się blisko niego, on zaś bez oporów wdrażał jej zalecenia. Kiedy dotarli do miejsca, skąd widzieli już docelowe pastwisko, przyznała w duchu, że w sferze dowodzenia Logan radzi sobie równie wyśmienicie jak w sypialni. Należał do grona jakże rzadko spotykanych mężczyzn, którzy tak dobrze czują się we własnej skórze, są tak pewni swych atutów, że ustępowanie innym nie sprawia im trudności. Nie uważał, by uwzględnienie czyjejś opinii podkopywało jego pozycję. Nie uważał, by przyjmowanie rozkazów od kobiety podkopywało jego męskość. Na myśl o jego męskości, wrodzonej sile, Linnet przeszył dreszcz. Przeklęty mężczyzna, autentycznie ją opętał. Kiedy Gerry i jego ludzie przepędzili stado przez bramę na zimowe pastwisko, Logan podjechał do Linnet. - Wracamy do domu? Przytaknęła, pomachała pasterzom i skierowała Cygankę w stronę domu. Logan kłusował obok niej na Sztormie. Jechali tak przez poranek, a ich twarze smagał
coraz silniejszy wiatr. Linnet wystarczył jeden rzut oka, aby się zorientować, że Logan znów łamie sobie głowę, usiłując przywołać najświeższe wspomnienia. W jej myślach spontanicznie rozbrzmiały słowa pani Corbett. Poniekąd prorocze, jeśli bowiem był jabłkiem, które los wrzucił jej do fartucha, już odgryzła jego kęs. I zamierzała skusić się na więcej. Aż do czasu, gdy on przypomni sobie wszystko i wyjedzie. Ta ostatnia refleksja momentalnie zdławiła rodzący się w Linnet pogląd, że skoro wydawał się zdolny grać drugie skrzypce wobec kobiety, mogłaby na razie tylko teoretycznie - rozważyć zatrzymanie go przy sobie. Jednakże on tak czy owak by nie został. Niemal na pewno nie mógłby tego zrobić. Jego nocne lekcje świadczyły o sporym doświadczeniu; nie dało się wykluczyć, że w Anglii czeka na niego żona. Żadna inna myśl nie zdołałaby równie skutecznie stłamsić wszelkich szalonych, romantycznych wyobrażeń, jakie zdążyły w niej zakiełkować. Musiała być realistką: on odzyska pamięć i odejdzie... a fakt, że jakiekolwiek szalone, romantyczne wyobrażenia w ogóle się w niej zrodziły, dowodził jedynie, że powinna dołożyć starań, by przyspieszyć ów moment. Tak, żeby odjechał, nim Linnet zacznie tęsknić
za niemożliwym. Zerknęła na niego. - Torteval, wieś, leży niedaleko stąd. Nie zaszkodziłoby podjechać tam i zapytać, czy ktoś z mieszkańców nie dowiedział się czegoś o rozbitym statku. - Prowadź - rzekł, wskazując głową. Skręciła na wschód, zdeterminowana znaleźć jakiś ślad, który pomoże mu wskrzesić wspomnienia i ruszyć swoją drogą. Wjechali do Torteval, wsi na tyle dużej, że mogła poszczycić się maleńką gospodą. Logan przywiązał konie i wszedł za Linnet do środka. Miejscowi powitali ją serdecznie, najwyraźniej dobrze ją tu znano, lubiano i szanowano. Gdy przedstawiła Logana, serdeczność momentalnie ustąpiła miejsca ciekawości. Przy stołach siedzieli sami starsi marynarze i rolnicy, nie było nikogo młodego. - Miał pan piekielne szczęście - poinformował Logana podstarzały wilk morski. - Gdyby minął pan cypel Pleinmont, wymiotłoby pana na otwarte morze. Najbliższy brzeg: Francja. - Oberwałem w głowę, nie pamiętam nawet, dokąd kierował się mój statek - rzekł Logan z lekkim
grymasem. Linnet zdjęła rękawiczki i usiadła na ławie przy długim drewnianym stole, wokół którego zgromadzili się wszyscy obecni. - Czy ktoś ze wsi znalazł coś albo czegoś się dowiedział? - Popatrzyła na żonę właściciela, kobietę o mocno kręconych włosach, która właśnie wybiegła z kuchni. - Bertho, słyszałaś o wyrzuconych przez morze szczątkach statku? Bertha pokręciła głową. - Nie, panienko, a pewnikiem bym wiedziała, gdyby jakie były. Jakeśmy usłyszeli o rozbitym statku, ludziska szukali, ale nie znaleźli ani deski. Linnet spojrzała na Logana, krzywiąc się nieznacznie. - Warto było spróbować. - Popatrzyła znów na Berthę. - Skoro już tu jesteśmy, poprosimy o dwie duszone ryby i dwa kufle jabłecznika. Bertha ukłoniła się i pospieszyła z powrotem do kuchni. Wnosząc z tego, że zjedzą lunch w gospodzie, Logan usiadł na ławie obok Linnet. - W zatoce Roquaine nic nie wyrzuciło? - spytał jeden ze starych marynarzy, nachylając się ku Linnet. Pokręciła głową. - Moi ludzie sprawdzali. Zupełnie nic. - Wobec tego statek pewnikiem rozbił się na skałach z
dala od zatoki, na północny zachód od cypla. Kierunek wiatru był taki, że jeśli szczątki nie pojawiły się u was w zachodniej zatoczce, w ogóle ominęły nasze wybrzeże. Marynarz popatrzył na Logana. - W takim wypadku na całej wyspie nie znajdzie pan niczego, co by panu pomogło odzyskać pamięć. Pozostali marynarze zgodnie pokiwali siwymi głowami. Wróciła Bertha z dwoma kopiastymi, parującymi talerzami, które zamaszyście postawiła przed Linnet i Loganem. - Proszę bardzo! Rozgrzeją się państwo, zanim znów wyjdą na ziąb. Wiatr się wzmaga. Zara przyniosę jabłecznik. Rozmowa zeszła na odwieczny wśród ludzi morza temat domniemanej wielkości dziennego połowu. Logan wziął się za zaskakująco smakowitą rybę, leniwie przysłuchując się tej wymianie zdań. Był już gotów do wyjścia, kiedy Linnet wstała i pożegnała się ze wszystkimi. Właśnie sięgał do kieszeni po sakiewkę, gdy przypomniał sobie, że takowej nie posiada. Linnet zawołała do Berthy, żeby dopisała należność do rachunku Mon Coeur. Wyszła z gospody, a Logan, z marsem na czole, podążył za nią.
Podniósł ją na siodło i przytrzymał, zaglądając jej w oczy. - Skoro nosiłem buty od Hoby'ego, bez wątpienia mam gdzieś pieniądze. Zrewanżuję ci się, kiedy tylko przypomnę sobie gdzie. - Pomyślałam - odparła, unosząc brwi - że mógłbyś mi się zrewanżować tej nocy. Przez chwilę patrzył na nią, zaciskając wargi. - Nie wydaje mi się to dostateczną rekompensatą rzekł wreszcie. Puścił ją i dosiadł Sztorma. - Postaraj się więc, aby była dostateczna. - Linnet pochwyciła jego wzrok. - Jeśli się przyłożysz, na pewno dasz radę. To rzekłszy, dźgnęła klacz i ruszyła drogą przez wieś. Logan wstrzymał Sztorma, zmuszając go do tańczenia w miejscu, i wpatrywał się w plecy Linnet. Mars na jego czole zmienił się w gniewny grymas, nim wreszcie poluzował wodze i pognał za nią. Po powrocie do domu Logan nalegał, by pomóc w obejściu; tego popołudnia oznaczało to, że wraz z innymi mężczyznami postawi nowe ogrodzenie dla stadka zwierzyny płowej, które Linnet sprowadziła na wyspę z zamiarem chowu na mięso. Rzucił się w wir pracy, przeganiając z myśli frustrację
z powodu luk w pamięci... i z powodu Linnet. Sugestia, żeby odpłacił jej za gościnność seksem, nie spodobała mu się już wówczas, gdy usłyszał ją po raz pierwszy, a jeszcze bardziej zirytowało go, że minionej nocy zdołała przełamać jego skrupuły i wciągnąć go w swoją grę. Fakt, że upierała się, aby dalej traktować ich nocną aktywność w ten sposób, robił z niego... właściwie sam nie wiedział kogo, niemniej trochę mu ulżyło, gdy zaciekle kopał dół na ogrodzeniowy słupek. Pamiętał o ranie, czul, jak skóra w tym miejscu się naciąga, dopóki jednak oszczędzał lewą stronę, nie ograniczało mu to zanadto ruchów. Wydawało mu się, że w sporej mierze odzyskał siły, a będąc praworęczny, posługiwał się drewnianym młotem skuteczniej niż którykolwiek z pozostałych mężczyzn. Kopał zatem, walił młotem, wespół z innymi umieszczał słupki w dołkach, a poprzeczne belki w rowkach, ignorując kobietę, która krytycznie obserwowała ich pracę. Linnet stała pod pobliskim drzewem i przyglądała się, jak zagroda dla jej zwierzyny płowej nabiera kształtu. Samo ogrodzenie, odpowiednio długie i wysokie, zyskało jej aprobatę. Pewne wątpliwości wzbudzał w niej za to najnowszy podopieczny, choć trudno byłoby
Linnet otwarcie narzekać. Nie znała się zbyt dobrze na wznoszeniu ogrodzeń, jednak on najwyraźniej wiedział na ten temat dość, by kierować Vincentem, Brightem, Gerrym i podległymi im ludźmi. Wnosząc z szacunku, z jakim natychmiast stosowali się do jego sugestii, po raz kolejny bezapelacyjnie dowodził. Nie oszczędzał się, podobnie jak inni. Pomimo zimnego wiatru i mknących po niebie szarych chmur, wszyscy mężczyźni zdjęli surduty i pracowali w samych koszulach, niektórzy pozostawili też kamizelki. Logan nie miał kamizelki. Przyglądała się, jak jego mięśnie, widoczne pod delikatnym płótnem starej koszuli jej ojca, wybrzuszają się i przemieszczają, napinają i rozluźniają, gdy dźwignął ostatni, duży słupek i włożył w wykopany dół. Chwycił łopatę i wziął się za zasypywanie dołu. Młody Henry pospieszył mu pomóc; nawet z tej odległości Linnet dostrzegała respekt malujący się na twarzy młodzieńca. Sapnęła. Wszystko świetnie, ale... czy Logan zamierzał tym sposobem wyrównać z nią rachunki, zamiast usłużyć jej w łóżku? W gruncie rzeczy nie był jej nic winien - zrobiłaby to samo dla każdego mężczyzny w jego sytuacji, nie oczekując w zamian niczego poza szczerymi podziękowaniami. Niemniej ich
związek już zaistniał, głównie za jego sprawą, zatem prośba Linnet, aby kształcił ją w zagadnieniach, w których był ekspertem, wydawała się całkowicie uzasadniona i sensowna. A jednak, mimo że miał chęć się z nią kochać, ani minionej nocy, ani tego popołudnia nie palił się do tego, by zaakceptować jej propozycję. W istocie, po tym, jak dziś rzuciła mu wyzwanie, Logan uparł się, że zbuduje dla niej tę zagrodę. Zaplotła ramiona na piersi i chmurnie obserwowała Logana, gdy ten, uporawszy się z ostatnim odcinkiem ogrodzenia, szedł do montujących bramę Vincenta i Brighta, nonszalancko wymachując młotem, który Linnet z trudem dźwignęłaby oburącz. Przesłanie było czytelne. Nie zaprzestanie wysiłków, dopóki nie ukończą zagrody. Zmrużyła oczy, spoglądając na jego plecy. Wiedziała, że mężczyźni jego pokroju uważają ją zwykle co najmniej za atrakcyjną. Pod tym względem Logan stanowił typowy okaz. Dlaczego zatem nie chciał przyjąć jej propozycji? Przypuszczalnie dlatego, że nie spodobała mu się jej forma. Jego powściągliwość minionej nocy brała się z poczucia honoru. Choć Linnet się z nim nie zgadzała, potrafiła to uszanować. Im więcej zaś on przypomni sobie na swój temat - oficera kawalerii, dżentelmena -
tym bardziej umocni się w nim kodeks honorowy. Z drugiej strony, gdyby Linnet nie użyła wymówki, że pozwala mu zrewanżować się za gościnę lekcjami w zakresie rzeczy, które w tym wieku naprawdę powinna wiedzieć, a których, co oczywiste, nie mogła nauczyć się tutaj od nikogo, jaki inny miałaby powód, żeby sobie z nim folgować? Jak inaczej mogłaby uzasadnić chęć dzielenia z nim łoża? Czuła się jak królowa Elżbieta, borykająca się z problemem Roberta Dudleya. Przynajmniej w jej ocenie Logan był znacznie bardziej godny zaufania i mniej żądny władzy niż Dudley. Niemniej, podobnie jak Elżbieta, Linnet mierzyła się ze związkiem, który potencjalnie mógł się rozwinąć w niepożądanym kierunku. Przysparzając jej tylko bólu serca. Zatem nie. Logan będzie musiał się podporządkować, zaakceptować jej propozycję bez zastrzeżeń. Tak było bezpieczniej. Dopóki ich wzajemne relacje pozostawały na takiej stopie - wymiany niemalże handlowej - żadne z nich dwojga nie zapomni, że to, co dzieje się w jej łóżku, nijak nie angażuje jej uczuć. Żadne nie będzie robić sobie większych nadziei. Mężczyźni wreszcie wstawili bramę. Całą grupą
odstąpili i z podziwem obejrzeli swe dzieło, a później pogratulowali sobie nawzajem dobrze wykonanej pracy. Młodzieńcy zebrali narzędzia. Logan schylił się, żeby podnieść surdut z kłody, a Linnet zobaczyła, jak poluzowane bandaże przesuwają mu się pod koszulą. Zacisnęła wargi, wyszła spod osłony drzewa i czekała na ścieżce, gdy szedł ku niej, zakładając surdut. Kiedy się zbliżył, uniosła brew. - Dziękuję za pomoc. A teraz chodź do środka, żebym mogła obejrzeć twoją ranę i na nowo ją zabandażować. Okręciła się na pięcie i sztywnym krokiem ruszyła ku domowi. Zacinając usta, Logan podążył za nią. Logan przystanął, żeby umyć ręce przy pompie niedaleko tylnych drzwi, a później niespiesznie poszedł za Linnet do pokoju kąpielowego na parterze. Bez słowa zdjął surdut i koszulę, usiadł na ławce przy umywalni i powierzył się jej pieczy. Dzięki pracy niemal w pełni wyładował frustrację, ciekawiło go jednak, co dręczy Linnet. Kiedy poruszała się przed nim w przód i w tył, odwijając długie bandaże, studiował wyraz jej twarzy. Gdy znów się nachyliła, sięgając za jego plecy, chwycił ją w talii i przytrzymał między kolanami. Spojrzał z uwagą na jej czoło i potarł je palcem.
Szarpnęła głową i zagapiła się na niego. - Co to miało być? - Formowała się tam zmarszczka. Zmarszczka natychmiast powróciła. Znów podniósł palec. Odtrąciła go. - Przestań. - Nie masz powodu się naburmuszać, więc czemu to robisz? Popatrzyła mu w oczy, zawahała się, a potem wyjaśniła: - Nazbyt komplikujesz sprawy. Po prostu... Skończyła odwijać ostatni bandaż. - Po prostu siedź spokojnie, żebym mogła sprawdzić szwy. Odsunęła w tył jego ramię i skupiła się na szwach. Zaczerpnęła tchu, starając się nie zwracać uwagi na bliskość jego ciała. Skoncentruj się na szwach. Badała ranę, naciskając delikatnie. Po raz kolejny zastanowiła się, w jaki sposób ją otrzymał. Uchwyciła się tej kwestii. - Fechtował się z tobą ktoś sprawnie władający bronią. Praworęczny, jak ty. Cios miał cię zabić, ale cofnąłeś się w samą porę. Musieliście walczyć na pokładzie w czasie sztormu. Przypuszczam, że otrzymałeś ranę na moment przed tym, jak wpadłeś do morza. Straciłeś nieco krwi, ale potem lodowata woda zatrzymała jej upływ, inaczej byłoby z tobą znacznie gorzej.
- Było ich dwóch. - Spojrzała nań i przekonała się, że Logan niewidzącym wzrokiem wpatruje się w dal. - Nie. - Zmrużył oczy. - Źle. Było trzech, ale zabiłem jednego... tuż po tym, jak rzucili się na mnie, gdy opuściłem przednią zejściówkę. Wyszedłem na pokład, żeby ocenić, jak się mają sprawy ze sztormem. Wyprostowała się ostrożnie, wstrzymując oddech. Mówił wolno, jakby dosłownie składał w tej chwili wspomnienia z oderwanych fragmentów. - Nie znałem ich... Nie potrafię sobie przypomnieć, kim byli. Być może wtedy też tego nie wiedziałem. Nie widzę ich twarzy. - A co widzisz? - szepnęła, kiedy umilkł. - Szalejący sztorm, błysk ostrzy... i nic więcej. Raptem skupiony, popatrzył na Linnet. - Wiem jednak, że zależało im na czymś, co znajdowało się w moim posiadaniu. Dlatego chcieli mnie zabić, żeby zabrać... Urwał, wyraz jego twarzy stężał. Podjął twardszym głosem: - Jedyną potencjalnie wartościową rzecz, jaką miałem wówczas przy sobie. Musieli polować na drewniany cylinder. Napiął mięśnie, żeby wstać. - Nie! - Powstrzymała go, prędko kładąc mu dłonie na ramionach. - Cylinder jest tam, gdzie go zostawiliśmy. Zaraz go sobie weźmiesz, ale najpierw skończę
sprawdzać ci szwy, umyję, osuszę i na nowo zabandażuję ranę. Ze szwami nie możesz na razie chodzić bez bandaża. Posłał jej spojrzenie zdolne zmiażdżyć stal, pozostała jednak nieugięta. Ze zdegustowanym sapnięciem na powrót rozsiadł się na ławce. Kiedy Linnet zajmowała się jego raną, Logan usiłował wydobyć jakiś sens z tego, co sobie przypomniał. Fragmentaryczne, chaotyczne obrazy, przypadkowe, ale bezsporne fakty. Gdy zebrał to wszystko razem... krew ścięła mu się w żyłach. Nie wiedział, kim byli jego przeciwnicy ani dlaczego zależało im na cylindrze, jednak ich okrucieństwo, pogarda dla życia, bezduszność i całkowity brak skrupułów nie wzbudzały najmniejszych wątpliwości. Choć nie pamiętał ich tożsamości, wiedział, jakiego pokroju ludźmi byli. Wstrząsnęła nim myśl, że mógłby sprowadzić tu takie zło, że być może w tej właśnie chwili podąża ono jego tropem do tego odludnego, smaganego wiatrami, cudownie kompletnego zakątka świata - zakątka Linnet, jej królestwa. - Muszę wyjechać. - Popatrzył Linnet w oczy, kiedy odwróciła się ku niemu, odłożywszy myjkę. - Mogą trafić tu za mną. - Nonsens. - Zmarszczyła brwi. - Słyszałeś, co mówili
doświadczeni marynarze. Jeśli morze nie wyrzuciło ich w naszych zatoczkach, niemal na pewno zginęli. Z marsem na czole poruszył się, kiedy delikatnie osuszała mu ręcznikiem bok. - Nie da się wykluczyć, że ich towarzysze czekali gdzieś dalej i teraz szukają. Jeśli usłyszą, że ktoś przeżył, pojawią się tutaj. Linnet sapnęła lekceważąco. - Jeżeli oczekiwali na przybycie statku, są albo w Anglii, albo jeszcze dalej. Założyliśmy, że twój statek szedł na północ, ale równie dobrze mógł zdążać w przeciwnym kierunku. Otworzyła pojemnik z maścią, nabrała jej na dwa palce, po czym, usiłując nie zwracać uwagi na to, czyj tors pielęgnuje, a wręcz nie zauważać samego torsu, rozsmarowała wielce skuteczny specyfik Muriel wzdłuż nadal zaognionej, lecz gojącej się rany. - Poza tym - ciągnęła, wytrwale smarując - jedynie miejscowi wiedzą, że tu jesteś. Jak miałby usłyszeć o tobie ktoś obcy, zwłaszcza spoza wyspy? Spojrzawszy nań, odkryła, że zacisnął szczęki. Odstawiła maść i sięgnęła po przygotowaną wcześniej rolkę świeżego bandaża. - Matt i Młody Henry jechali z kapustą na targ drugiego dnia mojego pobytu tutaj. Na pewno komuś o
mnie wspomnieli. - Nie, nie zrobiliby tego. Wierz mi, mają dość rozumu, żeby nie rozsiewać tego rodzaju plotek. - Bandażując go na nowo, zerknęła na jego twarz i wyczytała z niej powątpiewanie. Jeśli chcesz dodatkowego potwierdzenia, oni dwaj są synami byłego korsarza. Wiedzą, że na temat tego, co morze wyrzuca na brzeg, należy trzymać język za zębami. Logan zrezygnował z kontynuowania sporu. Nie dysponował tyloma faktami, żeby wygrać albo przynajmniej zrozumieć, z czego wynika narastający w nim strach. Jego przeciwnicy byli ludźmi, jakich obawiałby się każdy mądry dowódca - w to akurat nie wątpił. W tym aspekcie odczuwany przezeń strach nie dotyczył jego osoby. Bał się wyłącznie o Linnet i jej bliskich. Choć nie potrafił tego racjonalnie uzasadnić, wiedział, co czuje. Później, gdy stał w bawialni przed kredensem i w nieskończoność obracał w dłoniach drewniany cylinder, nadal nie potrafił wyjaśnić, skąd się to w nim bierze, jednak niewątpliwie przeczuwał niebezpieczeństwo, nadciągające zagrożenie. Po obiedzie rozlokował się z dziećmi na podłodze w bawialni i nauczył je kolejnej karcianej gry. Linnet siedziała w fotelu, obserwując - jego, nie
dzieci. Nieomal widziała, jak formują się nieuchwytne więzi. Brandona i Chestera miał w garści od chwili, gdy odzyskał przytomność, ale Willard - Will - był od nich starszy i ostrożniejszy. Choć nastawiony przyjaźnie, początkowo trzymał się na dystans, z wahaniem spoglądając na młodszych chłopców, którzy entuzjastycznie uznali Logana za bohatera, bliscy oddawania mu czci. Teraz jednak Will także stal się jego zagorzałym wyznawcą. Wszyscy trzej zadawali pytania - męskie pytania, tyczące przeróżnych spraw - a Logan odpowiadał na nie bądź delikatnie kierował myśli chłopców na bardziej stosowne tory. Również dziewczęta, Jen i Gilly, lubiły towarzystwo Logana, a chociaż nie czerpały z jego obecności takich samych korzyści, sporo zyskiwały, mając tuż obok postawnego, silnego, dorosłego mężczyznę, z którym swobodnie wchodziły w interakcje i któremu mogły bezwarunkowo ufać, że będzie się o nie troszczył i je chronił. Dzieci wiedziały. Jej dzieci - jej podopieczni - nie miały najmniejszych wątpliwości. Linnet, Muriel i Guziczek zadbały o to, by były bystre. By z ostrożnością, podejrzliwie podchodziły do obcych, reagując na każdą, choćby najdelikatniejszą, fałszywą
nutę. Dzieci przyjrzały się Loganowi z uwagą i zobaczyły w nim człowieka godnego zaufania. I nie myliły się. Świetnie sobie z nimi radził, instynktownie rozpoznawał, kiedy należy być stanowczym, a kiedy śmiać się i droczyć. Kiedy być miłym. Radził sobie z nimi w sposób, z którym nie mogli rywalizować ani Edgar, ani John, mimo że obaj uwielbiali małych podopiecznych Linnet. Tam, gdzie starsi mężczyźni z trudem szukali właściwej drogi, Logan po prostu ją znał. Wątpiła, czy w ogóle był tego świadom; reagował na dzieci bez namysłu, odruchowo. Przyszło jej do głowy, że podczas gdy on nadal gryzł się kwestią, jakiego rodzaju jest człowiekiem, ona i jej bliscy mogliby wymienić wiele jego cech - wszystkie te, które się liczą. Był dobry, miły, uważny, ale nienarzucający się. Chętnie przejmował dowodzenie, owszem, lecz jedynie w sferach, w których nie brakowało mu doświadczenia. Był godzien zaufania, troskliwy, silny, inteligentny, a ponadto, wnosząc z tego, jak zareagował na ostatnie odzyskane wspomnienie, lojalny i opiekuńczy - bardzo opiekuńczy. Przypuszczała, że również odważny aż do brawury. Zdecydowała się na tym poprzestać, z jej opisu wyłaniał się bowiem niemal święty, a akurat do
świętości było Loganowi daleko. Pod jego opiekuńczością i troskliwością kryła się autorytarność, którą Linnet rozpoznawała aż nazbyt dobrze, sama bowiem posiadała taką cechę. Między innymi z tego powodu nigdy w pełni nie dopasowaliby się do siebie. Przez kilka dni, nawet tygodni, jakoś by razem funkcjonowali, lecz w końcu nastąpiłoby nieuniknione starcie... i Linnet by je wygrała. Jak zawsze. Wtedy on by wyjechał. Zakładając, że nie zrobiłby tego wcześniej, odzyskawszy pamięć. - Pora spać. - Wstała z fotela i spojrzała na dzieci w sposób, który zdusił w zarodku ewentualne protesty. Edgar i John opuścili towarzystwo już chwilę temu. Guziczek z trudem tłumiła ziewnięcia. - Rzeczywiście. - Muriel oderwała wzrok od robótki i z uśmiechem spojrzała ponad okularami na nosie. - Zrobiło się późno. Wkrótce Linnet została w bawialni sama z Loganem, przy świetle pojedynczej świecy. Na schodach dało się jeszcze słyszeć odgłos kroków udających się na spoczynek domowników. Linnet uniosła brwi, bez słów pytając, czemu nie poszedł z nimi. - Minionej nocy wspomniałaś coś o robieniu obchodu. Powinna była się domyślić.
- Przed snem sprawdzam drzwi i okna na parterze. Taki nawyk wpojony mi przez ojca. - Osłaniając dłonią płomień świecy, skierowała się ku tylnym drzwiom. Uśmiechnęła się krzywo, kiedy Logan podążył za nią. - Swego czasu w południowej części zatoki Roquaine niekiedy czaili się piraci, a później korsarze. - Słyszałem opowieści, że ludność tych wysp wywodzi się od piratów. - Dobrze słyszałeś. - Pozostali w tej okolicy jeszcze jacyś piraci albo raczej korsarze? Uśmiechnęła się. - Bliżej, niżbyś podejrzewał. Jednak nie zagrażają ani tobie, ani tym bardziej temu domowi. Zasunęła podwójny rygiel na tylnych drzwiach i ruszyła dalej, udając, że nie zauważa, jak on sprawdza, czy drzwi rzeczywiście zostały dobrze zabezpieczone. Kiedy zakończyli wspólny obchód, rozstała się z nim na piętrze i weszła na poddasze, by zajrzeć do podopiecznych. Logan odprowadził ją wzrokiem, wyobrażając sobie, jak pochyla się nad łóżkami, poprawia przykrycia, całuje czoła. Wykonuje wszystkie te drobne czynności, świadczące o kobiecej - matczynej - trosce, mimo że nie jest ich matką. Nadal nie do końca wiedział, co sądzić o tym
domowym ognisku, niemniej im więcej czasu spędzał w jego kręgu, tym wyraźniej uświadamial sobie, że pomimo całej jego niekonwencjonalności, sprawdzało się. Zapewniało wszystko, czego trzeba do prowadzenia pełnego, szczęśliwego życia. Bezpiecznego życia, na ile Linnet mogła to zagwarantować. Wszedł do jej sypialni i zamknął drzwi. Podobnie jak minionej nocy, stanął przy oknie, wyglądając na dwór. Wcześniej myślał, że ciągnie go do tego widoku, ponieważ gdzieś tam daleko leży Anglia, w rzeczywistości jednak nęciło go wrażenie spokoju, którego nie zdołały zakłócić nawet smagający wiatr i kotłujące się na niebie ciemne chmury. Za oknem rozciągał się surowy, brutalny krajobraz, rządzony przez żywioły, a mimo to ludzie żyli tu od wieków, niewykluczone, że dłużej niż w Anglii. Owa surowość, brutalność, przypominały mu Glenluce, z tym że tutaj w powietrzu czuło się zapowiedź emocji, radosnej przygody, brakowało zaś szarych, niegościnnych detali, charakterystycznych dla Szkocji. To miejsce przypominało mu dom; było znajome, choć zarazem odmienne, bardziej przyjazne. Być może dlatego czuł tak wielki przymus, aby je ochraniać, bronić przed wszelkimi zagrożeniami. Równie głęboka
opiekuńczość nie zrodziła się w nim nigdy wcześniej, wobec nikogo. Jakkolwiek w jego pamięci nadal występowały luki, tego akurat był pewien. Podobnie jak wiedział, że Linnet odmówiłaby mu do niej prawa. Żadne racjonalne przesłanki nie uzasadniały jego niezachwianego przekonania, że stał się opiekunem i obrońcą tych niewinnych istot, jej małego królestwa. Jakby rzucono nań czar. I może tak było - znalazł się pod urokiem tego domu lub jej, albo jedno i drugie. Tak czy owak, Mon Coeur coraz bardziej jawiło mu się jako jego miejsce na ziemi. Otworzyły się drzwi. Obejrzał się, gdy Linnet weszła do pokoju. Zlokalizowała Logana, odstawiła świecznik na komodę i ruszyła ku niemu zdecydowanym krokiem, wyraźnie nosząc się z jakimś zamiarem. Miała na sobie kolejną elegancką wełnianą suknię, prostą, skromną kreację w przydymionej zieleni, której rękawy podkreślały wdzięczne linie jej ramion, prostokątny dekolt wabił spojrzenie ku ponętnej wypukłości biustu, a wąskie spódnice drażniły zmysły, flirtując z jej długimi nogami. Logan utkwił wzrok w jej twarzy i przygotował się na naciski, żeby kontynuowali „umowę" - żeby spłacał zobowiązanie wobec Linnet, edukując ją w sprawach
cielesnych. Nauczając ją nowych rzeczy na temat jej - i swojej - fizyczności. Nie chciał tego, nie mógł się zdobyć na traktowanie Linnet w taki sposób, na postrzeganie jej ciała jako elementów wymiany barterowej. Jeśli chodziło o niego, z zachwytem kochałby się z nią, ciałem i duszą, gdyby tylko go zechciała, gdyby położyła się z nim nieskrępowanie w poszukiwaniu drogi do raju, słowem nie wspominając o zobowiązaniach. Pragnąl obcować z nią na innej płaszczyźnie, jak mężczyzna z kobietą, dżentelmen z damą, kochanek z kochanką. Nie życzył sobie, by cokolwiek splamiło, zepsuło to, co zaistniało między nimi. Kiedy zatrzymała się przed nim i spojrzała mu w oczy, chciał jej to powiedzieć, szukał odpowiednich słów, by na nowo zdefiniować ich relacje, pchnąć je na prostą, konwencjonalną ścieżkę, jaką nie podążał dotąd z żadną kobietą. Wiedział, co powinien rzec, lecz brakowało mu właściwych słów. Tak czy owak, nie mógłby ich wypowiedzieć. Niepewność, luki w pamięci, sznurowały mu usta. Nadal nie przypomniał sobie niedawnej przeszłości, nie dało się wykluczyć, że gdzieś tam czeka nań żona.
Wątpił w to, niemniej musiał uwzględnić taką ewentualność. Z Linnet kochał się z jej inicjatywy, wręcz pod wpływem jej nalegań, i choć jego honor tego nie pochwalał, godził się z takim rozwiązaniem z braku innej możliwości. Ponieważ ona nie zostawiła Loganowi wyboru. Wszelako gdyby przemówił, wpoił jej przekonanie, że między nimi istnieje szansa na coś więcej, mimo iż nie mógł być tego pewien, zachowałby się jak ostatni łajdak. Popatrzył jej w oczy, lśniące w blasku księżyca, i uznał, że nie spodoba mu się droga, jaką ona za moment obierze. Dopóki jednak nie przypomni sobie wszystkiego o sobie, o swej teraźniejszości, zobowiązaniach, jakie poczynił i musiał wypełnić, nie znajdował sposobu na to, by odebrać Linnet wodze na jej własnym terenie. Linnet przyjrzała mu się uważnie, starając się wyczytać coś z jego oczu, twarzy, wycyzelowanych rysów. - Za dużo myślisz - rzekła. Ani chybi planował wszcząć spór, przedyskutować ich sytuację. Uwięziła jego mroczne spojrzenie. - Przestań się opierać. Wiesz, że to nie ma sensu. Twoje zobowiązanie wobec mnie narasta, jak zatem planujesz wyrównać rachunki?
Zuchwale - i z delikatnym poczuciem winy - trzymała się raz obranego kursu, przymuszając Logana, mimo że wiedziała, iż mu się to nie podoba. Tylko w ten sposób mogła zachować kontrolę, narzucać warunki w ich relacjach. Zagwarantować, że pozostaną powierzchowne. Dzięki temu Logan nie zacznie liczyć na więcej. Nie nabierze przekonania, że więcej wchodzi w grę, że Linnet kiedykolwiek mogłaby tego zapragnąć. - Czego po mnie oczekujesz? - spytał niskim głosem, mrużąc oczy. - Jakiej lekcji mam ci udzielić tej nocy? Skryła uśmiech; wyglądało na to, że zamierzał się podporządkować. - Chcę nauczyć się czegoś nowego. Pokaż mi coś, czego dotąd nie doświadczyliśmy. - Musisz wyrazić się precyzyjniej - rzekł, zacinając usta. Także zmrużyła oczy. Chyba za szybko uznała, że skapitulował. Jak mogła wyrazić się precyzyjniej, skoro nie wiedziała...? Raptem uśmiechnęła się, zadowolona z siebie. - Potraktuj mnie jak swoją niewolnicę, która ma dostarczyć ci rozkoszy. - Spojrzał na nią ze zdumieniem. Uśmiechnęła się szerzej. - Jak kobietę ofiarowaną ci, abyś postąpił z nią wedle woli, folgując swym
najskrytszym pragnieniom. - Zuchwale uniosła brew. Czy wyraziłam się dostatecznie precyzyjnie? Posępnie zaciął usta, jego oczy nabrały barwy mrocznego nieba. - Nie masz pojęcia, o co prosisz. Spróbuj jeszcze raz. Jeszcze bardziej uniosła brwi, z wyższością i pewnością siebie. - Wiem, czego chcę: żebyś poczynał sobie ze mną bez skrępowania. Chcę się dowiedzieć, doświadczyć, jakie to uczucie, sprostać twym najskrytszym pragnieniom. Spełnić je. Logan wpatrywał się w jej zielone oczy czarownicy, chłonął dumny, arogancki wyraz twarzy... i odkrył, że wszystko w nim drży z napięcia. Czuł się jak drapieżnik szykujący się do ataku. Otrzymać propozycję takiej seksualnej uczty, zostać do niej wręcz przymuszonym... lecz nie powinien. Ona nie powinna. Desperacko poszukiwał argumentów, by jej odmówić. Wysunęła brodę i śmiało odpowiedziała na jego spojrzenie, miną, całą postawą, wyrażając upór. - To moja cena dzisiejszej nocy - oświadczyła z wyzwaniem w głosie. Twardo patrzyła Loganowi w oczy. - Ty zaś jesteś zobowiązany ją zapłacić. Starał się nie okazać reakcji. Nieomal drżał, pragnąc porwać ją w ramiona, pożerać. Jak się w to wpakował?
Za każdym razem, gdy wydawało mu się, że zdoła ją kontrolować, ona posuwała się dalej, i bez wysiłku pociągała go za sobą. Gdyby spełnił jej żądanie... Nie masz pojęcia, o co prosisz. Najszczersza prawda, nie miała pojęcia. W porównaniu z Loganem była nadal niewinna. Nie wiedział, czemu akurat taki pomysł przyszedł jej do głowy, uwzględniając wszakże jej niewinność, gdyby spełnił owo żądanie, choćby tylko połowicznie... być może więcej by nań nie nastawała. A przynajmniej nie upierała się przy tak niebezpiecznym kierunku. Za nic nie chciał ujrzeć strachu w jej oczach, jednakże przy odrobinie szczęścia drobna nauczka zniechęciłaby ją do dalszych ryzykownych gierek, czy to z nim, czy z kimkolwiek innym. Niech Bóg broni, żeby miała spróbować tego z kimś innym. Ta ostatnia myśl przypieczętowała jego los. Lepiej niech to będzie on niż ktoś inny. Jeśli pragnął chronić tę przeklętą wiedźmę, najsłuszniej postąpi, podnosząc rękawicę, którą właśnie rzuciła mu do stóp. Dzięki temu ona nie zrobi tego nigdy więcej. - W porządku. Tej nocy jesteś moją niewolnicą. Nie odzywasz się niepytana i natychmiast, bez chwili wahania, wypełniasz każdy mój rozkaz.
Skłoniła głowę, uśmiechając się z nutką triumfu. - Przynieś świecznik. Podeszła do komody przy drzwiach, a Logan zajął fotel, ustawiony pod skosem przy dużym oknie. Linnet wróciła ze świecznikiem. - Postaw go na stoliku przy łóżku. Wykonała polecenie i spojrzała na niego. Wskazał jej miejsce o krok od swych stóp. Stanęła tam posłusznie, oświetlona przez płomień świecy i wlewający się przez okno przytłumiony blask skrytego za chmurami księżyca, gdy tymczasem Logan pozostawał w cieniu. Popatrzył na nią. - Rozbierz się. Uśmiechnęła się nieznacznie i wykonała rozkaz, bez pośpiechu, ale też bez zbędnego wahania, dowodząc, że całkiem dobrze pojmuje swą rolę. Przyglądał się, gdy się obnażała, odsłaniając długie linie kończyn i smakowite krągłości, obleczone w alabastrową biel. Po krótkim zastanowieniu uznał, że nie poleci jej rozpuścić włosów; falująca masa przesłoniłaby jej nagość, a tej nocy nie zamierzał pozwolić jej na zachowanie skromności. Na tym po części polegał jego plan; obserwując ją, Logan opracował ciąg dalszy. Kiedy także jej halka niespiesznie opadła na stos ubrań na podłodze, przyjrzał się Linnet otwarcie, wolno
sunąc spojrzeniem po białych wypukłościach i zagłębieniach, po wzgórkach jej piersi, wąskiej talii, krągłych biodrach, strzesze złotorudych loków między nimi, gładko umięśnionych udach, kształtnych kolanach, smukłych łydkach i delikatnych stopach. Następnie bez pośpiechu powiódł spojrzeniem z powrotem w górę, nadal jawnie oceniając. - Unieś piersi w dłoniach. Zamrugała, usłuchała wszakże, podpierając dłońmi białe wzgórki. - Pieść je. Wydawał jej instrukcje, obserwował, jak stosuje się do nich ze skupieniem w oczach. Rozważał, jak daleko może podążyć tym kursem; bynajmniej nie ułatwiało mu to życia. Ze wzrokiem utkwionym w jej piersi wylewające się z jej dłoni, odwiązał fular i wolno zdjął go z szyi, świadom, że zauważyła ten ruch i go obserwuje. Bez pośpiechu wstał i podszedł do niej. - Nie przestawaj. Okrążył ją leniwie, zatrzymując się tuż za jej plecami. Udrapował fular na jej ramieniu, czytelnie sugerując, że użyje go później. W jakim celu, tę kwestię na razie pozostawił jej wyobraźni. Chwycił ją za ramiona i przystąpił do dzieła.
Linnet walczyła, by ustać prosto, podczas gdy twardymi dłońmi i długimi, silnymi palcami rozkazywał jej zmysłom, naginał jej wolę. Grasował po jej ciele, zawłaszczał je z żarem. Aż jej nerwy zaiskrzyły, każdy fragment skóry przebudził się do życia, coraz bardziej rozpalony. Raptem wsunął ręce pod jej dłonie, nadal delikatnie podtrzymujące piersi. - Zostaw swoje dłonie na moich - rozkazał szorstko tuż przy jej uchu. Zaczął ugniatać, znacznie bardziej zdecydowanie niż wcześniej ona, z władczym znawstwem. Odnalazł palcami jej sutki, ścisnął, potem jeszcze mocniej, aż wyprężyła się, odchylając w tył głowę, z trudem łapiąc oddech. Cofnął ręce i docisnął dłonie Linnet do nabrzmiałych i obolałych wzgórków. - W ten sposób. Rozkaz, który, przygryzając wargę, spróbowała wykonać. Kiedy przesunął ręce na jej talię, a później na biodra i w tył. Pieścił jej pośladki. Władczo eksplorował. Chłodne nocne powietrze omywało jej rozpaloną, zlaną potem skórę. Nagle zacisnął dłoń na jej biodrze, drugą wsunął pod półkule pośladków i dotknął jej jednym, zdecydowanym, długim pociągnięciem, po czym
wepchnął w nią palec, głęboko. Zaparło jej dech. Opuściła powieki... i poczuła swe dłonie na piersiach, narosła w niej samoświadomość, doznanie przeszyło ją niczym błyskawica. Wzmocniła uchwyt, z trudem zaczerpnęła tchu, gdy cofnął rękę, by zaraz wepchnąć w nią dwa palce zamiast jednego. Gładził ją, głęboko, mocno, dokonywał intymnej inwazji. Serce waliło jej jak szalone. Zdesperowana ścisnęła sobie sutki, podczas gdy on bezlitośnie urabiał ją palcami, pięścią pocierając jej pośladki, popychając ją dalej i dalej. Napięcie wzrastało. Zatchnęła się, odrzucając w tył głowę. Trzymał jej biodro w żelaznym uchwycie, prowadził ją, gdy bezradnie ujeżdżała jego penetrujące palce. Ulga znajdowała się coraz bliżej, nerwy napięły się do granic. Jego palce zwolniły, wysunęły się z niej. Gwałtownie uniosła powieki, spierzchnięte wargi miała rozchylone, usiłowała zachować równowagę, podczas gdy jej zmysły wirowały. Okrążył ją, stanął naprzeciw. Z twarzą niczym wykuta w kamieniu maska spojrzał jej w oczy. - Niewolnice muszą zapracować na swoją
przyjemność. - Popatrzył na jej dłonie, nadal zamknięte na piersiach. - Wysuń ręce przed siebie, nadgarstki razem. Posłuchała, biorąc urywany oddech. Wziął fular z jej ramienia i związał jej nadgarstki, na tyle mocno, by nie zdołała ich uwolnić, zostawił jej wszakże pewną swobodę manewru. - Na kolana. Czuła się rozpalona, lecz pusta, a do tego rozkosznie, fascynująco bezradna. Podniecenie zaiskrzyło w niej, gdy opadła na kolana i podniosła nań wzrok. Jego oczy przywodziły na myśl dwie ciemne studnie. - Rozepnij mi spodnie i weź w dłonie mój członek. Wiedziała dość - słyszała plotki - aby orientować się, dokąd to prowadzi. Starała się nie przesadzić z entuzjazmem, trzymać się roli niewolnicy, kiedy rozpinała mu guziki, rozchylała spodnie i brała między dłonie jego erekcję. Nie po raz pierwszy go tu dotykała, skóra przy skórze, nie umiała jednak ukryć niezaspokojonej ciekawości, chciwej fascynacji. Nie czekając na instrukcje, przeciągnęła palcami po jego długości, okrążyła purpurową żołądź, a wreszcie delikatnie ścisnęła go w dłoni. Usłyszała, jak jego oddech traci rytm, zamiera.
Wyczuwała, że narasta w nim napięcie, łapie go w sidła. Naprężył wszystkie mięśnie, gdy pod jej dotykiem członek nabrał twardości stali. Stali powleczonej wspaniałą satyną - cóż za kontrast, cóż za dziwna miękkość. Zapomniawszy, że powinna czekać na rozkazy, bawiła się, badała, uczyła. Wsunął dłonie w jej włosy, pod ciężki węzeł z tyłu głowy, wplótł rozczapierzone palce w jej loki, chwycił. - Weź mnie do ust. Natychmiast wypełniła polecenie. Chciwie. Logan zamknął oczy, wydając z siebie powstrzymywany dotąd jęk, gdy jej wargi prześlizgnęły się po ukrwionej żołędzi i dalej, aż pochłonęła go rozpalonymi ustami. Mocniej chwycił jej włosy, by ją prowadzić, ona zaś lizała, obmywała, ssała, aż nie był w stanie zebrać myśli. Gdzie, u diabła, nauczyła się...? Rozrywała na strzępy jego samokontrolę, gdy wreszcie uzmysłowił sobie, że improwizuje. W istocie nic nie wiedziała, jedynie postępowała wedle swego uznania... Boże, dopomóż... Jakby w odpowiedzi na tę modlitwę cofnęła się, uwalniając go, lecz tylko po to, by zażądać: - Powiedz mi, jak cię zadowolić. - Uniósł powieki i spojrzał na nią. Prosto w jej oczy. - Panie - dodała.
Wymruczała to słowo, grzesznymi wargami muskając skórę tak uwrażliwioną, że zdawała się płonąć. Zaglądając w jej zielone oczy, Logan mógł tylko pytać sam siebie, kto tu w istocie jest panem. Mocniej chwycił jej włosy, docisnął ją z powrotem do siebie i głosem ochrypłym z namiętności udzielał instrukcji, które wypełniała z entuzjazmem. Wyjawił jej, jak zburzyć wszelkie mury obronne, wzniesione przeciw niej, jak powalić go na kolana... Uzmysłowiwszy to sobie, spojrzał w dół, na rudowłosą głowę przy swej pachwinie, jedwabiste włosy ocierające się o jego skórę... i poczuł, że traci kontrolę. Z wysiłkiem zaczerpnął powietrza, zmusił się do działania - wsunął kciuk między jej wargi i wycofał pulsujący członek z przystani jej ust. Nie opierała się. Przysiadła na łydkach i spojrzała nań pytająco, niezrażona, nieustraszona, chętna. W jej oczach czytał wyłącznie pożądanie i zuchwały upór. Zachwyt i radosne przewidywanie przyjemności. Zacisnął wargi. Chwycił ją za ramiona, postawił na nogi i wpił się w jej usta. Pocałował ją żarłocznie. Namiętnie, władczo, bezlitośnie. Spełniając swe pragnienia. I jej także. Starła się z nim na języki, pożądanie gwałtownie w
nich narastało. Nie potrafił się nią nasycić, taką jak w tej chwili, dziką, lubieżną, w tak oczywisty sposób należącą do niego. Uległa mu, ale z radością, chęcią, entuzjazmem. Niebezpieczne, jakże niebezpieczne... Miał jej przecież pokazać, czego nie chce, czego nie powinna się dopraszać... Przerwał pocałunek i odwrócił ją twarzą w stronę łóżka. Ręce miała związane; złapał ją w talii i uniósł. - Klęknij na skraju. Uklękła, dzięki czemu jej biodra znalazły się na idealnej wysokości. Rozsunąwszy kolana dla zachowania równowagi, obejrzała się przez ramię. - Patrz przed siebie - warknął, gardłowo, niewyraźnie. Mimo to Linnet zrozumiała polecenie i podporządkowała się, z obolałymi piersiami i walącym sercem czekając, co dalej nastąpi. Twardy, rozpalony, męski, stanął tuż za nią, między jej łydkami, i dotknął jej znowu, lecz inaczej. Pokazał jej, jak może użyć przeciw niej siły, nauczył, że poczucie bezradności może wyostrzyć namiętność, a za sprawą zwykłego dotyku jej zmysły mogą zostać starte na miazgę, że pożądanie może zmienić się w bicz, smagający ją tak długo, aż łkała. Aż jęczała w bezbrzeżnej desperacji. Zaprezentował jej, co znaczy
drżeć w oczekiwaniu na jego dotyk, tracić dech, gdy się go otrzyma, a potem jęczeć. Łkać, krzyczeć. Nauczył ją, że namiętność może wzbierać i wzbierać, aż wyrosną jej szpony, którymi przeora ją, a potem rozerwie na strzępy. Pokazał jej dojmującą rozkosz, ekstazę o sile wszechogarniającej pożogi. Jego twarde dłonie poruszały się po niej z oczywistym zamiarem. Brutalnie, rozkazująco, sugestywnie. Wcześniej ją zawłaszczał, teraz palii żywym ogniem, nie pozostawiając jej innego wyboru, jak tylko pozwolić owym płomieniom szaleć. Ogarnąć ją. Pochłonąć. Zamknęła oczy, wirowało jej w głowie, wiele wysiłku kosztowało ją utrzymanie się prosto. Próbowała nie zauważać, że jej dyszenie znów przeszło w jęki, potem w urywane łkanie. Chciwa namiętność po raz kolejny wzbiła się wysoko, zapłonęła z jasnością komety, rozbiegła się pod jej skórą, narastając niczym gorączka. Aż Linnet płonęła. Aż krew zawrzała jej w żyłach. Aż boleśnie pragnęła poczuć go w sobie, wypełnić palącą pustkę w trzewiach. Z trudem hamowała się, by nie wić się pod jego dotykiem. Niecnymi palcami nadal ugniatał, ściskał, eksplorował, obejmując w posiadanie każdą krągłość, każde intymne wgłębienie. Znów sprawdził od tylu jej
pochwę, najwyraźniej tylko po to, aby się upewnić, że jest mokra i gorąca, gotowa na jego przyjęcie. Zdyszana, w wirze zmysłów, zorientowała się, że się przybliżył. Sięgnął dalej między jej udami, szerokim koniuszkiem palca okrążył delikatny pączek pulsujący w gąszczu jej loków, przyprawiając Linnet o gwałtowne doznania, jeszcze bardziej podkręcając jej podniecenie. - Czego pragniesz? - szepnął chrapliwie przy jej uchu. - Mieć cię w sobie. - Z zamkniętymi oczami zwilżyła wargi. - Głęboko w sobie. Teraz. - Dobrze. - Oparł dłoń między jej łopatkami i pchnął ją w dół. - Pochyl się. Oprzyj łokcie na materacu. Posłuchała, nękana potrzebą. Chwycił ją mocno za biodra. Dostała krótkie ostrzeżenie, moment na to, by jej nerwy, każdy zmysł, napięły się w oczekiwaniu, a potem wszedł w nią, mocno, głęboko, zdecydowanie. W wilgotny żar jej pochwy. Nie zdołała powstrzymać jęku, gdy ją wypełnił. Wycofał się i znów pchnął potężnie, jeszcze głębiej, a jej jęk przeszedł w zduszone łkanie. Materiał jego spodni pocierał o uwrażliwioną skórę jej pośladków, przypominając Linnet, że pozostał niemal w pełni ubrany, podczas gdy ona... klęczała przed nim na łóżku, naga i bezbronna, ze związanymi nadgarstkami,
wystawiając ciało na jego użytek. Kolejna warstwa podniecenia, bardziej dogłębne zawłaszczenie. Łkała, dyszała, zdolna jedynie rzucać głową, gdy wdzierał się w nią raz za razem, a ona chętnie - jakże chętnie - go przyjmowała. Zaciskała się na nim, gdy wchodził w nią głęboko, wypełniając ją, rozpaczliwie czepiała się resztek rozsądku, gdy wiódł ją coraz wyżej na szczyt. Napawała się każdą najdrobniejszą chwilą, każdą sekundą druzgocącej zmysły rozkoszy. Chciała dopasować się do jego pchnięć, aby przedłużyć moment połączenia - i odkryła, że nie może. Odkryła, do jakiego stopnia jest bezradna, kiedy przytrzymywał ją nieruchomo i bezlitośnie wypełniał. Kiedy nieustępliwie wprowadzał twardy członek, rozpaloną do czerwoności stal, głęboko w jej pochwę, aż płonęła żywym ogniem. Logan utrzymywał ją w tej pozycji, nie pozwalał jej na choćby minimalne ruchy bioder, kiedy wdzierał się w nią wytrwale, głęboko, i czuł, jak instynktownie zaciska się na nim w najbardziej prymitywnej, intymnej pieszczocie. Ujeżdżał ją coraz mocniej, wiodąc coraz wyżej, na szczyt. Z jej ust dobywało się zdyszane łkanie, wyraz błagania i uległości. Jej mięśnie się zwarły, zamknął oczy i pchnął głęboko - usłyszał jej krzyk, gdy
się rozpadła, a jej pochwa zacisnęła się na nim, wciągając go w siebie. Zagryzł zęby i wytrzymał, pompował miarowo przez potężne fale skurczów, aż poczuł, że stopniowo słabną, by wreszcie zaniknąć. Uniósł powieki i spojrzał na nią. Jej włosy rozsypały się, zmierzwioną rudą kurtyną opadały na ramiona i przesłaniały twarz, gdy leżała z policzkiem na narzucie, usiłując złapać oddech. Jej skóra połyskiwała perliście, jaśniała blaskiem niedawnej namiętności, zarumieniona pożądaniem. Nadal mocno trzymał jej biodra, zagłębiony w jej szczodrości. Gdy się jej przyglądał, zwolnił nieco tempo pchnięć. Teraz znów przyspieszył, wprowadzał członek głębiej w jej uległe ciało, rozkoszując się tym, że ma ją przed sobą tak otwartą, ujarzmioną. Wchodził w nią głęboko, przeszywany, długim, smakowitym dreszczem triumfalnego zawłaszczenia. Wcześniej planował, że odpuści, a później na nowo splądruje jej ciało, kończąc w ten sposób, w tej pozycji, aby podkreślić wymowę owej, miał nadzieję, pouczającej dla niej lekcji, takiej mianowicie, że namiętność może ją obezwładnić, a wtedy jej zdobywca będzie ją brał, ujarzmiał, wykorzystywał, jak tylko zapragnie... Sądził, że tego właśnie chce, lecz... nie. Zażądała, aby użył jej do zaspokojenia swych
najskrytszych pragnień. Nie widział powodu, dla którego nie miałby tego zrobić. Wycofał się z niej, odstąpił i zdjął ubranie. Dźwignął ją i ułożył na plecach na środku łóżka, bezwładną, z ramionami wyciągniętymi nad głową, tak że skrępowane nadgarstki kryły się między poduszkami. Jeszcze nie odzyskała władzy w kończynach, starała się unieść powieki, zmarszczyć brwi. Nagi, uklęknął na materacu, chwycił ją za kostki, szeroko rozwarł jej nogi i ulokował się między nimi, opadając na nią. Wsparł się na łokciach, wbity klinem między jej uda, pochwycił jej spojrzenie, kiedy wreszcie uniosła powieki i popatrzyła nań oszołomiona. Pchnął potężnie. Obserwował, jak jej oczy budzą się do życia, słyszał, że się zatchnęła. Wpił się w jej usta. Plądrował zachłannie, drapieżnie, wdzierał się głęboko, zawłaszczając tak jej usta, jak i ciało. Poczuł, że się pod nim unosi. Dołącza do niego, aby mknąć wraz z nim na fali uwolnionej namiętności, nieskrępowanego pożądania. Tego właśnie chciał, to było jego najskrytsze pragnienie: mieć ją rozpostartą pod sobą, otwartą do penetracji, lecz zarazem współuczestniczącą, aktywnie, na każdym płomiennym odcinku drogi. Wypełniał ją potężnie, nieprzerwanie, bezlitośnie. A
jednak, gdy sięgnął po jej kolana, natychmiast sama oplotła go nogami, zapraszając jeszcze głębiej, kusząc, by wszedł dalej, ujeżdżając go nieskrępowanie i prymitywnie w równym stopniu jak on ją. Brała bez ograniczeń. Dawała bez ograniczeń. Kiedy z rykiem nadciągnął orgazm, kiedy fala ulgi wzniosła się nad nimi dwojgiem, gotowa lada moment na nich runąć, kiedy Linnet przylgnęła doń kurczowo całym ciałem, kusząc go w zatraceniu, Logan uzmysłowił sobie... Krzyknęła jego imię i rozpadła się na kawałki, pociągając go za sobą, a wszelka myśl utonęła w orgiastycznym doznaniu. Zalała ich błogość. Na moment przed tym, nim jej uległ, Logan uznał swoją porażkę. Linnet się nie cofnęła. Nie przestraszyła się - nie dostrzegł w niej nawet cienia powściągliwości. Rozkoszowała się każdą minutą, każdą intensywną sekundą. Zwalił się na nią z przeciągłym jękiem. Osiągnął efekt przeciwny do zamierzonego, wręcz pogorszył sprawę. Tylko jedna myśl, jedna refleksja zdołała wybić się na powierzchnię jego wyczerpanego umysłu. Jak, u diabła, do tego doszło? Powinien był odgadnąć, że to się jej spodoba. Nie przypominała
żadnej ze znanych mu dotąd kobiet, a zatem... Jakiś czas później, kiedy już podźwignął się z niej i umościł ich oboje na łóżku, leżał, mając ją u boku, wpatrzony w pokryty cieniami sufit - i rozmyślał. O tym, co właściwie zdarzyło się w tych żarliwych, płomiennych, intensywnych chwilach, którymi niezaprzeczalnie rządziły namiętność i poczucie władzy. Co zaszło. Nie było odwrotu. Zdecydowanie co innego sobie zamierzył, ona również niemal na pewno nie tego oczekiwała. Jednak to Linnet swym uporem doprowadziła do zbliżenia i stało się, a teraz znaleźli się tutaj. W całkiem nowym miejscu. Spodziewał się, że ze względu na jej silną, dominującą osobowość, Linnet będzie się wzdragać przed uleganiem dominacji - że nie przypadnie jej to do gustu, że odrzuci ją od niego. Tymczasem rozkoszowała się tym, że ją zawłaszczył, powitała go chętnie, aż poczuł się jak w niebie - znalazł się w objęciach anielicy. Sądził, że ucieknie przed nim z krzykiem. Zamiast tego... sam został pokonany. I teraz czuł się uzależniony. Zaspokoiła każde marzenie, każde najskrytsze pragnienie, jakie kiedykolwiek pielęgnował. Nawet jeśli sformułuje kolejne - a zdecydowanie było
go na to stać - zyskał pewność, że ona z radością je spełni. Po dzisiejszej nocy... sprawy między nimi uległy zmianie. Nieodwracalnie. Ani myślał się cofnąć, nie mógł tego zrobić. Nie teraz, gdy dotknął nieba i spoczął w ramionach anielicy. Aczkolwiek Linnet z całą pewnością nie była święta. Rozdział 7 14 grudnia 1822. Mon Coeur, parafia Torteval, Guernsey Obudziło ją znajome już doznanie bycia wypełnianą. Fala przyjemności i spokojnej namiętności zmiotła ją nieodparcie, pochwyciła, cisnęła wysoko i roztrzaskała na kawałki, osuszyła do cna, a potem napełniła nieopisaną rozkoszą, aż wreszcie Linnet, zaspokojona i błoga, osunęła się w ramiona kochanka. Kiedy na powrót zapadła w sen, Logan z uśmiechem osunął się u jej boku. Jego nowa taktyka się sprawdzała. Usatysfakcjonowany, pewny swego, uległ pokusie jej ciepła, połączonej z poczuciem zaspokojenia, i również na powrót zasnął. Obudził się, kiedy wyślizgnęła się z łóżka. Popatrzył na nią, unosząc brwi. Linnet zajrzała w jego ciemnoniebieskie oczy -
dostrzegła w nich typowo męskie samozadowolenie - i nieomal spanikowała. A nie panikowała nigdy. - Nie wstawaj, jest wcześnie. Powinieneś odpocząć. Po tych zadziwiających nocnych wyczynach. I porannych. Rozpaczliwie starając się nie zważać na swą nagość, podeszła do miejsca, gdzie minionego wieczoru porzuciła ubrania. Porwała ze stosu halkę i wciągnęła ją przez głowę. Lepiej. Nadal jednak czuła na sobie spojrzenie Logana; cienkie płótno nie stępiło jego ostrza. Pomogło, gdy założyła koszulę - zyskała odrobinę pewności siebie. Dosyć, by zdołała zignorować Logana, kiedy przetoczył się na bok, żeby wygodniej mu było obserwować, jak ona się ubiera. Powiedziała mu, żeby wracał spać, nie zamierzała więc z nim rozmawiać. Rozmowa mogła poczekać, aż jej umysł znów zacznie funkcjonować. Wstała wcześnie, wcześniej niż zwykle, ale musiała się stąd wydostać. Musiała znaleźć się z dala od niego, nim zrobi jakieś głupstwo. Na przykład ponownie zażąda, aby kochał się z nią wedle swego uznania. Och, jakże głupio postąpiła... lecz skąd mogła wiedzieć? Nikt jej nie uprzedził, że seks może być taki, że może ją pojmać, zatopić w niej szpony, obezwładnić,
a później wywrócić na nice. Nim zaspokoi ostatnią drobinę rozdzierającej potrzeby oszałamiającą rozkoszą. Jej umysł zdecydowanie znalazł się w stanie oszołomienia. Powątpiewała, czy kiedykolwiek będzie znowu normalnie działać, w każdym razie w kwestiach dotyczących Logana. Wytrwale omijała wzrokiem łóżko. Jednak - niech go diabli - już flirtowała w myślach z wyobrażeniami, których w ogóle nie powinna do siebie dopuszczać. Jak choćby z tym, jak by to było, gdyby zatrzymała go przy sobie. Mieć go tutaj, żeby zaspokajał... wszystkie te ukryte, nieznane dotąd Linnet pragnienia, wydobyte przez niego na powierzchnię. Teraz, gdy je poznała, nie mogła naprawić szkody. Przez resztę życia będzie wiedziała, że za tym - za nim tęskni. Resztę swego samotnego, w dużej mierze pustelniczego życia. Podobnego do tego, jakie wiodła do tej pory - życia bez potężnego, nader sprawnego mężczyzny w jej łóżku. Bez mężczyzny, z którym dzieliłaby codzienne obowiązki... Och, to prowadziło donikąd. Na poziomie osobistym była sama, zawsze. Radziła sobie z tym do tej pory i znów tak będzie. On wyjedzie, a ona odzyska równowagę.
W sukurs przyszła jej irytacja. Na niego, bo stanowił spełnienie wszystkich jej najbardziej rozpaczliwych pragnień, o których do niedawna nawet nie wiedziała, że je ma, oraz na samą siebie, za marzenia o niemożliwym. Wyjęła z szafy ciemnogranatową suknię, wciągnęła ją przez głowę i zawiązując sznurówki, ruszyła do drzwi. Niemalże się zdziwiła, gdy dotarła do nich, nie usłyszawszy od niego żadnego komentarza, powiedziała sobie jednak, że niewymownie się z tego cieszy. Nie oglądaj się. Położyła dłoń na gałce... i zerknęła na łóżko. Obserwował ją, leżąc niczym mroczny Adonis z ramionami skrzyżowanymi pod głową. - Do zobaczenia przy śniadaniu. - Sztywnym krokiem wyszła z pokoju, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Wkrótce, może nawet dzisiaj, on przypomni sobie brakujące kawałki układanki, a wtedy wyjedzie. O tym fakcie Linnet musiała pamiętać w pierwszej kolejności. Nie stać jej było na to, by choć na moment o nim zapomnieć. Logan leżał w łóżku, a na twarz wolno wypłynął mu znaczący uśmiech. Jakkolwiek nie dało się tego zauważyć na pierwszy rzut oka, jego daleka od świętości anielica była zdenerwowana - dlatego wyszła w takim pośpiechu. Wątpił, czy podobało jej się, że tak łatwo
podporządkował sobie jej zmysły, o woli nie wspominając. Miał nadzieję, że poranny przerywnik dał jej więcej materiału do rozmyślań, ukazując ich nocne doświadczenia z innej perspektywy. Ta sama zaborcza namiętność, lecz w łagodniejszej, mniej krzykliwej wersji. Uśmiech zblakł, gdy Logan wyraźniej dostrzegł stojące przed nim teraz wyzwanie. Nie sądził, by miał żonę. Stał się na tyle pewien własnych reakcji, aby to wykluczyć. Gdyby był żonaty, wówczas, nawet o tym nie pamiętając, ze względu na swe kalwińskie wychowanie wiłby się już z poczucia winy. Był niemal pewien, że nie ma żony, niemal pewien, że mógłby poprosić Linnet, aby nią została. Jeszcze większą pewność odczuwał co do tego, że we właściwym czasie uzyska jej zgodę. Jedną z jego cech, z każdym dniem uwidaczniającą się coraz bardziej, było to, że się nie poddawał. Nie wtedy, gdy nastawił się na coś, na osiągnięcie konkretnego celu. A pragnął Linnet z nieznaną mu do tej pory namiętnością. W trakcie tych kilku krótkich dni zmusiła go do zmierzenia się z przyszłością, do zrozumienia i zaakceptowania faktu, że ona oraz jej skrawek świata są
czynnikami, bez których Logan nie potrafi się obejść. Dopełniali go, w taki sposób, tak dogłębnie, że dotąd uważał to za niemożliwe. Dlatego zasadniczą sprawą było dlań zagwarantowanie sobie miejsca w tym świecie - nie miał innego wyjścia, musiał włączyć do swego życia Linnet oraz wszystko, co się z nią wiązało. Ona stanie się osią, wokół której będzie obracać się jego przyszłość. Jak jej to uzmysłowić, jak ją przekonać, by zaakceptowała nieuniknione konsekwencje... tego na razie nie wiedział. Odrzucił kołdrę, wstał i przeciągnął się, czując się bardziej niż kiedykolwiek radosny i pełen energii. Opuściwszy ramiona, zerknął ku drzwiom. Bez względu na to, co sądziła na ten temat Linnet, zajmował już miejsce w jej życiu - to aktualne. Nie zamierzał go oddać, nie ustąpi z niego. Nie pozwoli jej odejść. Kiedy dołączył do niej przy śniadaniu, uznał, że pewne zasady równie dobrze może wprowadzić już teraz. Zajął swe zwykle miejsce po jej lewej, z uśmiechem podziękował Molly, która nadbiegła z kopiastym talerzem kiełbasek, szynki i kedgeree, po czym spojrzał na Linnet. - Co mamy w planach na dzisiaj? Zagapiła się na niego.
- Jeszcze nie zdecydowałam, czym muszę się zająć odparła chłodno. - Cokolwiek postanowisz, pójdę z tobą. - Myślałam sobie, że będzie lepiej, jeśli odpoczniesz po niespokojnej nocy, na przykład pomagając Guziczkowi przy dzieciach. Przez sekundę patrzył jej w oczy, a potem zerknął ku oknom, za którymi wstał szary dzień. - Pogoda się psuje, więc dzieci zapewne zostaną w domu. Chyba bardziej przydam się tobie. Znów skierował wzrok na Linnet, wsunął do ust kęs kedgeree i przeżuwał, ciągle na nią patrząc. Zmrużyła oczy. - Powinniśmy spróbować pobudzić twoją pamięć, ale doprawdy nie wiem, co jeszcze możemy w tej kwestii zrobić - oświadczyła bez ogródek. - Na pewno coś się znajdzie. - Pokiwał głową, wreszcie skupiając się na zawartości talerza. Zastanowię się. Linnet kusiło, żeby mu odpowiedzieć, ale ugryzła się w język. Skoro postanowił przestać się z nią droczyć - a bez wątpienia to właśnie robił do tej pory - lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Z drugiego końca stołu Vincent zapytał Logana o pielęgnację koni kawaleryjskich. Podczas gdy Logan
udzielał mu odpowiedzi, Linnet rozejrzała się prędko, utwierdzając się w przekonaniu, że nikt z obecnych nie zinterpretował ich wymiany zdań jako starcia, którym w istocie była. Opuściła głowę i dokończyła posiłek, chłonąc toczące się przy stole rozmowy, wychwytywała jednak bardziej dźwięki niż słowa. U przeciwległego krańca stołu Guziczek i Muriel gawędziły z ożywieniem. Edgar, John i Bright przyciszonymi głosami dyskutowali na temat upraw, natomiast radosne, pełne zapału głosy chłopców włączyły się w konwersację zapoczątkowaną przez Vincenta. Nawet Gilly zadała jakieś pytanie. Głęboki głos Logana stanowił dudniący kontrapunkt dla pozostałych, równoważąc je i łącząc w harmonijną całość... Otrząsnęła się w duchu, przemocą spychając myśli z tego toru. Bez względu na to, jak doskonale Logan tu pasował, i tak z nimi nie zostanie. Narosły w niej rozdrażnienie i frustracja. Jakkolwiek chciała go zatrzymać, jakkolwiek pragnęła tego, jego samego, w stopniu, który do niedawna wydawał jej się niemożliwy, patrząc realistycznie, wiedziała, że to by się nie udało. Gdyby został, pojawiłyby się problemy. Usiłowałby przejąć dowodzenie, był bowiem tego rodzaju człowiekiem, Linnet zaś nigdy nie zgodziłaby
się zrezygnować ze swej pozycji, z roli, do pełnienia której ją wychowano. Zignorowała dopominający się jej uwagi fakt, że Logan dowiódł już swej wrażliwości, ustępując jej w pewnych sprawach, niewykluczone zatem, że okazałby się dość inteligentny, aby dostrzec i zaakceptować potrzebę kompromisu w kwestii dowodzenia. Gdyby został, musieliby sformalizować związek i w tym właśnie kryły się główne problemy. Jej miejsce znajdowało się tutaj, nigdy nie opuści Mon Coeur, podczas gdy dla niego domem była Szkocja. Do tego dochodziły kwestie towarzyskiego obycia, zachowania godnego damy. Byl dżentelmenem, oficerem, natomiast Linnet, jakkolwiek urodziła się damą i odebrała stosowne wychowanie, nie czuła skłonności ani nie posiadała odpowiedniej wiedzy, żeby przyjąć na siebie rolę żony z wyższych sfer. Niewątpliwie też nie przystawała do niej temperamentem. Po raz ostatni popatrzyła mrocznie na zwróconego do niej tyłem Logana, wstała i w ślad za Muriel podążyła do kuchni. Czuła na plecach jego spojrzenie, pozostał jednak przy stole, gawędząc z mężczyznami, gdy tymczasem Guziczek zwoływała dzieci, żeby zapędzić je na górę na
lekcje. Pani Pennyweather, Molly i Prue zniknęły w pomywalni. Muriel, z filiżanką mocnej herbaty w dłoni, stała przy oknie, wyglądając na ogród owocowowarzywny. Linnet także nalała sobie aromatycznego napoju z dzbanka na środku stołu, upiła łyk i dołączyła do ciotki. - Nie zapytam, a ty i tak mi nie odpowiesz, ale... Logan ci się podoba - odezwała się cicho Muriel, patrząc na ogród. Spoglądając na puste grządki, Linnet napiła się herbaty. Wykorzystała tę krótką chwilę, aby zastanowić się nad słowami ciotki. - Podoba mi się czy nie, kiedy tylko przypomni sobie kim jest, odjedzie. - Zawahała się. - Wolałabym, żeby nastąpiło to raczej prędzej niż później. Dzięki temu odczułaby mniejszy ból i zawód - ona, jak również dzieci. - Tak, to rozsądne. - Muriel skinęła głową. - Niemiła, lecz nieunikniona perspektywa. Linnet w milczeniu popijała herbatę, walcząc z wywołanym ową perspektywą przygnębieniem. - Zapachy - odezwała się Muriel. Gdy Linnet zerknęła na ciotkę, dostrzegła, że ta marszczy brwi, skoncentrowana.
- Słyszałam kiedyś, że zapachy najmocniej pobudzają pamięć. Nim Linnet zdążyła odpowiedzieć, za ich plecami rozbrzmiały ciężkie kroki. Odwróciły się obie. - Padła sugestia - rzekł Logan, przystając w drzwiach - żebyśmy sprawdzili w L'Eree, czy morze tam czegoś nie wyrzuciło. Jeśli chodziło o pobudzenie jego pamięci, propozycja brzmiała sensownie, niemniej, oczywiście, potrzebował Linnet, żeby przedstawiła go miejscowym i zadała im pytania. Nie chciała spędzać z nim więcej czasu sam na sam, im szybciej jednak Logan odzyska pamięć i odjedzie... tym prędzej to wszystko - jej niepokój, rozdrażnienie, niezadowolenie - ustanie. Odstawiła filiżankę i skinęła głową. - Doskonale, ruszajmy. Muriel przyglądała się przez okno, jak Linnet i Logan, w trzepoczących na wietrze pelerynach, zmierzają ku stajni. Za jej plecami kucharka wyszła z pomywalni, wycierając ręce w fartuch. - Pani Pennyweather - odezwała się Muriel, nie odrywając wzroku od dwóch postaci na dziedzińcu przed stajnią - jakie przyprawy ma pani w spiżarni? Wczesnym popołudniem Logan i Linnet wjechali z powrotem na dziedziniec Mon Coeur. Jazda odświeżyła
go i rozradowała, jednakże godziny spędzone w L'Eree okazały się rozczarowujące. Z więcej niż jednego powodu. Nikt w miasteczku nawet nie wiedział, że niedawno rozbił się statek, na tym polu nie poczynili więc postępów. Długą drogę powrotną pokonali w mżawce. Zostawili wierzchowce Mattowi i Młodemu Henry'emu, po czym szybkim krokiem, z opuszczonymi głowami, podążyli do domu. W sieni przy tylnych drzwiach Logan odwiesił pelerynę na kolek i sięgnął po okrycie Linnet. Gdy zdjął je z jej ramion, ciężkie od wilgoci, posłała mu ostre, poirytowane spojrzenie, i sztywno skinęła głową. - Dziękuję. Miał ochotę prychnąć, ale się pohamował. Jej uprzejmość była tak gęsta, że dałoby się ją kroić nożem. Sprawy układały się między nimi w ten sposób przez cały dzień - toczyli swego rodzaju bitwę, w której żadne nie chciało ustąpić pola. Logan korzystał z każdej nadarzającej się okazji, by podkreślić - wyjaśnić jej - jak zapatruje się na ich wzajemne relacje, ona zaś równie wytrwale obstawała przy uprzejmości i zaproponowanym przez siebie „układzie", studząc jego zapędy pełnym wyższości
dystansem. Wszedł za Linnet do bawialni, nie mniej od niej zdeterminowany postawić na swoim, równie mocno poirytowany i, jak przypuszczał, w odrobinę gorszym niż ona humorze. W pokoju zastali już pozostałych domowników, między którymi krążyły delikatne filiżanki i kubki z herbatą oraz talerz - Logan wciągnął nosem powietrze - aromatycznych ciasteczek korzennych. Zrezygnował z miejsca w fotelu i dołączył do dzieci na podłodze przed kominkiem. Z podziękowaniem przyjął od Guziczka kubek z herbatą, a od Muriel talerz ciastek, który postawił przed wygłodniałymi dziećmi. - To czego się dzisiaj dowiedziałeś? Linnet przyjęła od Guziczka filiżankę herbaty, usiadła w ulubionym fotelu i konsekwentnie omijała spojrzeniem potężnego mężczyznę, rozciągniętego na podłodze dwa kroki od niej. Ich ostatnie wymiany zdań przywodziły jej na myśl uderzenia tarana o wrota zamku - bezlitosna siła kontra nieugięty opór. Od wyjścia z domu poświęcał jej całą swą uwagę. Rzadko odwracał od niej wzrok, nieustannie pozostawał jej świadom, podobnie jak ona jego. Ta wzmożona świadomość irytowała Linnet, wydawało się jednak, że nie można temu nijak zaradzić. Owo przekleństwo
stanowiło nieuchronny skutek ich wcześniejszych żarliwych zbliżeń. Im szybciej Logan opuści to miejsce, tym prędzej jej nerwy, zmysły - oraz głupie, nieokiełznane serce - wrócą do normalności. Zniechęcona do prowadzenia rozmowy, przysłuchiwała się dzieciom, obserwowała ich interakcje z Loganem... Do licha! Jak, u diabla, w tak krótkim czasie do tego stopnia się do nich zbliżył? Poruszyła się, z uwagą przyjrzała grupce przed kominkiem - i serce w niej zamarło. Nie tyle z powodu radości i zaangażowania w spojrzeniu Willa, pełnego czci wyrazu twarzy Brandona i Chestera czy wyrażającej spokojne szczęście miny Jen, ile, przede wszystkim, wskutek szczerego uwielbienia, jakie wyczytała w niewinnych oczach Gilly. Miała obowiązek ich bronić. Bezdyskusyjnie powinna uczynić, co w jej mocy, aby uchronić ich przed rozczarowaniem i cierpieniem, jakie przyniesie wyjazd Logana. Zerknąwszy kolejno na Guziczka, Muriel, Edgara i Johna, uzmysłowiła sobie, że wszyscy jej domownicy, każdy na swój sposób, znaleźli się pod urokiem Logana Monteitha.
Spojrzała na zegar, potem za okno, i wstała. - Idę na spacer po klifach. Zgodnie z jej oczekiwaniami, Logan podniósł wzrok. - Pójdę z tobą. - Jeśli masz ochotę. - Tego właśnie chciała. Lepiej, żeby jedynie ona cierpiała po jego wyjeździe. Odwróciła się i napotkała zaskoczone spojrzenie Muriel. - Sprawdzimy, czy morze nie wyrzuciło czegoś w zachodnich zatoczkach. Zdaniem znawców tylko tam istnieje szansa na znalezienie szczątków. - Uważajcie, jeżeli zdecydujecie się zejść na dół do skał - przestrzegł Edgar. - Trwa przypływ. Linnet skinęła głową i ruszyła ku drzwiom. Usłyszała, jak za jej plecami Muriel pyta Logana: - Smakowały panu ciasteczka? Czuła już na sobie jego spojrzenie, gdy odpowiedział: - Tak, dziękuję. Były wyśmienite. Podążył za nią. Muriel odprowadziła Linnet i Logana wzrokiem, po czym westchnęła. Popatrzyła na Guziczka. - Nie wiem. Może to nie te przyprawy? - Wstała i poszła do kuchni. - Pani Pennyweather? Linnet stała u szczytu ścieżki wiodącej w dół do zachodniej zatoczki, trzeciej i ostatniej na tym wąskim
odcinku wybrzeża. Podobnie jak w dwóch pozostałych, trafiłoby się tu co najwyżej kilka drzazg z rozbitego statku. Po raz ostatni przeczesała wzrokiem zatoczkę i pokręciła głową. - Jeśli poza tobą i tamtymi dwoma topielcami wymiotło w tę stronę również jakieś szczątki statku, fale roztrzaskały je na skalach, nie dając im szansy na dotarcie do brzegu. Logan stał obok niej z rękami w kieszeniach i spoglądał w dal. - Jak rozumiem, są tam podwodne skały. - Wskazał brodą wzburzoną, nierówną powierzchnię morza w sporej odległości od cypli. - Mnóstwo. Przy wysokiej fali, kiedy doliny między grzbietami są głębokie, skały wystają jak wyszczerbione zęby. Rozerwały więcej kadłubów, niż ktokolwiek zdołałby zliczyć. Odwróciła się od wzbierającego morza i ruszyła z powrotem, decydując się na dłuższą drogę przez las na południowy zachód od domu. Logan podążył za nią, wpatrzony w rąbek jej peleryny, odświeżając sobie w myślach mocno niezadowalające rozmowy, jakie prowadzili w ciągu dnia. Subtelność nie przynosiła efektu. Linnet zbyt łatwo odpierała wszelkie jego argumenty. Musiał zadziałać z
większą siłą. Bardziej bezpośrednio. W milczeniu weszli między drzewa. Logan odnotował, że nie słychać nawet śpiewu ptaków wszystkie zwierzęta pochowały się, wyczuwając nadciągający sztorm. Rozejrzał się i skonstatował, że w porównaniu z narastającą zaciekłością wiatru na klifach, w lesie panuje względny spokój. Drzewa były tu stare, splecione gałęziami, aczkolwiek gdzie tylko się dało, w górę wybijały się młode drzewka, wypełniając puste miejsca po powalonych przez wiatr bądź ściętych na opał pniach. Ostremu zapachowi morza przeciwstawiała się woń cyprysów i jodeł. Po obu stronach ścieżki kładły się cienie, współgrające z ponurym dniem. Linnet pewnym krokiem zmierzała przed siebie. Kawałek dalej, w głębi lasu, obok ścieżki ukazała się polanka. Mniej więcej okrągła, z dwoma płaskimi kamieniami, wokół których leżało połupane drewno, teraz wilgotne. Dziś na pewno nikt nie przyjdzie tu rąbać drew. Logan przytrzymał ją za ramię. Kiedy się doń odwróciła, puścił ją i spojrzał jej w oczy. - Możemy prowadzić gierki, w nieskończoność omijać temat, ale niczego to nie zmieni. Donikąd nas nie zaprowadzi.
W jej zielonych oczach czytał zrozumienie, lecz ani myślała mu pomóc. Szukał właściwych słów, odpowiedniej taktyki. - Nie ma sensu udawać, że nic nas nie łączy. Odrobinę się spięła, nieznacznie uniosła brew. Zaczerpnął tchu i, nadal patrząc jej w oczy, rzucił się na głęboką wodę. - Jesteś dla mnie jak narkotyk, uzależniająca ambrozja, i nie zamierzam z ciebie rezygnować. Zapewne będę musiał wyjechać, dostarczyć ten drewniany cylinder do miejsca przeznaczenia, gdziekolwiek ono się znajduje, ale wrócę. - Zrobił krótką przerwę, nim oznajmił, wkładając w te słowa całą swą determinację: - Wrócę po ciebie. Błysnęła zieleń, kiedy Linnet mrużyła oczy. - Nie wiesz tego, więc nie możesz składać takich deklaracji. Nijak nie możesz mi tego obiecać. Zacisnął szczękę, świadom narastającego w nim gniewu. - Wiem, czego chcę. Ciebie. Wiem, co zrobię, żeby cię zdobyć. - Doprawdy? - spytała ostrym, zjadliwym tonem, równie twardym jak wyraz jej pociemniałych oczu. Jeżeli wydaje ci się, że wrócisz tutaj, do mnie, do nas, kiedy już przypomnisz sobie brakujące fakty i
podejmiesz swe dotychczasowe życie w Anglii, to znaczy, że nie znasz siebie tak dobrze, jak ja ciebie znam. Otworzył usta, ale powstrzymała go uniesieniem dłoni. - Nie spieraj się! Należysz do ludzi, którzy wypełniają swoje zobowiązania. Mam rację? Mógł tylko przytaknąć, zacinając usta. - No właśnie. - Opuściła wzrok, splotła ramiona na piersi i zaczęła spacerować przed nim w tę i z powrotem. - Jak ci się zdaje, co musiałoby się zdarzyć, żebyś złamał dane słowo? Nie odezwał się. Okręciwszy się, skłoniła głowę: jego milczenie wystarczyło jej za odpowiedź. - Nie złamiesz przyrzeczenia. To by zaprzeczało wszystkiemu, czym jesteś. - Zatrzymała się przed nim i spojrzała mu w twarz. - Jak więc możesz przysięgać, że wrócisz, skoro nie masz pojęcia, jakie zobowiązania poczyniłeś wcześniej? - Zatoczyła ręką koło. - W Anglii czy gdziekolwiek do niedawna przebywałeś? - Patrzyła nań z determinacją dorównującą jego własnej. - Wiesz już, że realizujesz jakąś misję, pełnisz rolę kuriera, przewozisz dokądś cylinder, bez wątpienia z ważnego powodu. A gdy powrócisz do dawnego życia, kto wie,
jakie inne ciążące na tobie zobowiązania odkryjesz? Zobowiązania mające pierwszeństwo przed wszystkim, co obiecasz mi tu i teraz. - Nie odrywając od niego oczu, wzięła głęboki oddech, jej piersi wezbrały nad splecionymi ramionami. - Dlatego nie mów mi, że wrócisz, nie przysięgaj, nie waż się składać mi obietnic, co do których nie masz pojęcia, czy będziesz w stanie je spełnić. Klnąc w duchu, spoglądał na jej zagniewaną twarz. Chciał zmieść przeszłość na bok, oznajmić, że teraźniejszość, ona, mają pierwszeństwo, nieważne, co działo się wcześniej... lecz nie mógł tego zrobić. Nie uwierzyłaby w taką deklarację. - A zatem... co teraz? - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Kontynuujemy to, co było między nami do tej pory, i czekamy na rozwój sytuacji? - Nie. Utrzymujemy nasze relacje na takiej stopie, jak to zastrzegłam na początku. W zamian za moją pomoc materialną udzielasz mi lekcji, o które cię poproszę. Wysunęła brodę. - To wszystko, co istnieje między nami: barter. Na nic więcej nie może być tu miejsca. - Jej oczy zapłonęły. - To wszystko, co ci proponuję. Gwałtownie wezbrał w nim gniew. Zdławił go, zaciskając pięści. Badawczo zajrzał jej w oczy i przekonał się, że mówiła poważnie. Z wysiłkiem skinął
głową. Raz. - Dobrze. Skoro jedynie na tyle się zgadzasz... przyjmuję ofertę. Nim zdołała uczynić jakiś ruch, chwycił ją za łokcie i przyciągnął do siebie. Nachylił głowę i pocałował dziewczynę. Zmusił, by rozchyliła wargi, a potem ją smakował. Jednocześnie popychał ją do tyłu. Kiedy wsparła się plecami o pień drzewa, zdyszana przerwała pocałunek i spojrzała na Logana zogromniałymi oczami. - Co? - Rozejrzała się, lecz znów popatrzyła na niego, gdy puścił jej ręce, ujął ją w talii i przybliżył się do niej. - Kolejna lekcja. Na świeżym powietrzu. - Wsunął nogę między jej uda. Chwyciła go za ramiona, aczkolwiek chyba sama nie wiedziała, czy chce go odepchnąć, czy przyciągnąć do siebie. - Tutaj? - Tutaj. - Patrząc Linnet w oczy, rozchylił jej pelerynę, sięgnął w dół i podciągnął jej spódnicę. - Teraz. - Ale... - Zwilżyła wargi, oszołomiona. Usunąwszy z drogi spódnicę i koszulę, włożył rękę pod skraj halki i odnalazł jej loczki. Sięgnął dalej i odnalazł ją. Obserwował, jak mimowolnie rozchyla wargi, słyszał, jak jej oddech traci rytm, poczuł, że się
napręża, gdy dotykał jej, gładził, podsycając w niej namiętność. Jej oczy zasnuły się mgłą, kiedy palce Logana pokryły się śliskim żarem jej prawie że natychmiastowej reakcji. Wolną ręką rozpiął spodnie, wycofał palce spomiędzy ud Linnet, podciągnął jej ubranie, chwycił za pośladki i podniósł. Precyzyjnie na właściwą wysokość. Linnet zatchnęła się, wsparła dłonie na jego ramionach, oszołomiona zaglądała mu w oczy, śledząc rozbłyskujące w ich głębi niebieskie ogniki. Walczyła o oddech, chłonęła doznanie zwlekającej u jej wejścia twardej żołędzi. Starała się przyswoić fakt, jak gotowe, jak lubieżnie chętne było jej ciało, z jaką niecierpliwością czekało na niego, na to, by je wypełnił, rozciągnął, wdarł się w nie, przynosząc zaspokojenie. Uwięził jej spojrzenie, nie mogła odwrócić wzroku. Dłońmi ugniatał jej pośladki, zmienił nieco uchwyt, nachylając jej biodra pod kątem. Wiedziona impulsem, oplotła go nogą. Zuchwale oblizała wargi, spojrzała na jego usta. Bez słów rzucała mu wyzwanie. Uśmiechnął się z lekkim przekąsem. - Nie będzie wolno ani krótko. Możesz krzyczeć do woli, nikt cię nie usłyszy. Poruszył biodrami, drocząc się z nią obietnicą
twardego członka u jej wejścia; przeszył ją dreszcz wyczekiwania, ostry niczym nóż. Znów wykonał ów ruch, a ona zamknęła oczy, niezdolna oddychać. Wbiła palce w jego ramiona. - Spenetruję cię dogłębnie i, wierz mi, będziesz krzyczeć - szepnął jej do ucha, wchodząc w nią zaledwie odrobinę. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. - Dobrze. Pokaż mi. - Uniosła brwi. - Możesz zrobić choć tyle. Uciszył ją, językiem wypełniając jej usta. Wziął ją brutalnie, wiedząc, że ona dokładnie tego pragnie. Ze będzie się rozkoszować owym żarem, namiętnością, łapczywością. Pchnął głęboko, wypełnił ją i puścił wodze - zostawił sobie w tym zbliżeniu całkowitą swobodę. Tego właśnie chciała, a po krótkim wykładzie, jakiego udzieliła mu na temat jego podejścia do zobowiązań, Logan z kolei tego właśnie potrzebował. Musiał odcisnąć w jej duszy swe piętno. Linnet przylgnęła doń, dała się porwać jego namiętności. W niej także namiętność narosła i wyszła mu na spotkanie, aby drażnić, rzucać wyzwanie, śmiało spółkować, dawać i brać w burzy doznań. Wezbrały w niej żar i pożądanie, zlewając się w gorącą lawę zachłannej potrzeby.
Łapczywej. Gorączkowej. Wpijali się w siebie wargami, ich usta spółkowały równie dogłębnie jak ciała. Trzymała go mocno, poruszała się wraz z nim, gdy gnali ku odległemu szczytowi. Tak jak obiecał, nie była to krótka jazda. Ale za to szybka. Ostra, zdecydowana, ekscytująca. Zabrał jej oddech, by zaraz go oddać. Wygięła ciało w łuk, naparła na niego, domagając się więcej. Żądając więcej. Ponaglając go, dotrzymując mu tempa, gdy ją ujeżdżał. Przerwała pocałunek i odchyliła w tył głowę, zdyszana. Starała się bardziej rozwinąć zmysły, aby przyswoić to wszystko. W pełni docenić jego ciężkie pchnięcia, powtarzające się potężne szturmy, którymi przyszpilał ją do pnia, wypełniając, czerpiąc z niej nieprzebranie. Coraz szybciej i szybciej. Złapała go za kark, znów łącząc się z nim w pocałunku... i dawała. Dawała. Na ostatnim odcinku drogi jeszcze przyspieszyli, gorączkowo pędzili na szczyt. Wyżej i wyżej, szybciej i ostrzej. Odrzuciła w tył głowę, krzyknęła na bezdechu. W chwili nieopisanej, wywracającej umysł na nice rozkoszy, kiedy razem szczytowali i rzucili się z
urwiska, prosto w pustkę. Linnet pojmowała, że ich zbliżenie było co najmniej w części zasilane gniewem: jego gniewem, ponieważ mu nie uwierzyła, niewykluczone też, że ponieważ nie błagała go, aby do niej wrócił, oraz jej własnym, ponieważ Logan uosabiał wszystkie jej pragnienia, a zarazem wiedziała, że nie może go mieć. Nic jej to nie obchodziło. Z zamkniętymi oczami, wsparta głową o pień, zastanawiała się, kiedy znów uda jej się napełnić płuca. Logan opierał się o nią niemalże bezwładnie, z głową na jej ramieniu, torsem przyszpilał ją do drzewa, dłońmi nadal podtrzymywał pośladki. Wydawał się nie bardziej niż ona zdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Toteż nie otwierała oczu, na ustach igrał jej pełen satysfakcji uśmiech. I napawała się. Chłonęła. Gromadziła wszystkie drobne szczegóły spółkowania z nim tutaj, w dziczy. W jej dziczy, jej lesie. Zaskoczył ją, owszem, lecz ani przez moment nie wzdragała się przed kolejną lekcją. Chciała - powinna - skorzystać z jego obecności jak najwięcej. Miała silne przeczucie, że jego czas tutaj, z nimi, z nią, dobiega końca. Nim dotarli z powrotem do domu, zapadł już zmierzch, musieli bowiem poczekać na polance, aż
Linnet odzyska dość władzy w nogach, żeby iść. Zaofiarował się, że ją poniesie, ale odmówiła. Pomijając fakt, że nie widziała potrzeby, by tak szybko poczuć się znów bezradną, martwiła się, że niedawny wysiłek uszkodził jego szwy. Kiedy podzieliła się z nim tą obawą, spojrzał na nią i przypomniał, że to nie on krzyczał. Zerknęła na niego, gdy wyszli spomiędzy drzew, i zrobiła minę, której nie zauważył. Niech go diabli irytował ją niepomiernie tym, że wzbudzał w niej wszystkie te uczucia. Był posępny. Posępny, nie dała się bowiem porwać jego niemożliwemu marzeniu. Najbardziej zaś drażniło ją, że choć wiedziała, iż byłoby to daremne i niewysłowienie głupie, odczuwała niedorzeczną pokusę, by mu ulec - jedynie po to, aby zobaczyć uśmiech na jego twarzy. Aby go uszczęśliwić. Sam fakt, że w ogóle rozważała takie posunięcie, mimo świadomości, iż tego rodzaju ułuda prowadziłaby jedynie do emocjonalnego załamania znacznie gorszego aniżeli to, jakie groziło Linnet przy zachowaniu obecnego układu, wymownie dowodził, jak bardzo Logan stał się dla niej niebezpieczny. Nigdy nawet sobie nie wyobrażała, że będzie czuć do jakiegoś mężczyzny to, co już w tej chwili czuła do
niego, nigdy nie przypuszczała, że może się do tego stopnia zaangażować emocjonalnie. Weszli do domu przez tylne drzwi. Nikt nie korzystał z głównego wejścia; nie miała pojęcia, dlaczego, niemniej było tak, odkąd sięgała pamięcią. Kiedy przystanęli w sieni, żeby odwiesić peleryny, z kuchni napłynęła intensywna woń egzotycznych przypraw. Linnet wciągnęła powietrze nosem, ślinka napłynęła jej do ust. - Pani Pennyweathr dawno nie robiła curry. Zerknęła na Logana ... i zamarła. On bowiem również zamarł, akurat w trakcie odwieszania peleryny na kołek. Stał tak w całkowitym bezruchu, z uniesioną ręką, rozbieganymi oczami i nieobecnym wyrazem twarzy. Serce boleśnie zatłukło jej się w piersi. Odczekała chwilę. - Co się stało? - spytała, czując nagłą suchość w ustach. Lecz już znała odpowiedź. Stopniowo wrócił do rzeczywistości, jego rysy nabrały życia, aż wreszcie skupił spojrzenie na Linnet. Kiedy popatrzyła mu w oczy, wyrzekł słowa, których oczekiwała. - Przypomniałem sobie. Wszystko.
Jakby ktoś otworzył śluzę - runęła nań rozszalała, spieniona rzeka faktów i wspomnień. W pierwszym momencie Logan poczuł się nimi przytłoczony, bliski utonięcia. Gdy zasiadł do obiadu w otoczeniu podekscytowanych domowników, z niecierpliwością czekających na najnowsze wieści, zaczął od najważniejszych informacji - najbardziej związanych z tematem. - Jestem majorem, do niedawna w Kompanii Wschodnioindyjskiej. Stacjonowałem w Kalkucie, stamtąd wyruszałem na akcje, podlegając bezpośrednio rozkazom markiza Hastingsa, gubernatora generalnego Indii. Zmarszczył brwi, w roztargnieniu jedząc doprawione curry, duszone z jarzynami mięso, podane z ryżem. Brakujące fragmenty wróciły, ale nieuporządkowane. Jeśli chciał ujrzeć spójną całość, musiał je najpierw posortować, dopasować w odpowiednie puste miejsca. Siedząca przy końcu stołu Muriel promieniała, zachwycona, że jej fortel, mający za cel pobudzić pamięć Logana za pomocą zapachu, odniósł skutek. Był jej szczerze wdzięczny, lecz zarazem uszeregował już nowe informacje na tyle, aby wiedzieć, że nie wszystkie nadają się dla uszu zgromadzonych pod tym dachem niewinnych istot.
Przyjrzawszy mu się krótko, Linnet machnięciem ręki uciszyła kipiące pytaniami dzieci. - Dajcie mu najpierw dojść do ładu z nowymi wspomnieniami. Zjedzcie szybko, a wtedy przejdziemy do bawialni i Logan opowie nam, co sobie przypomniał. Dzieci spojrzały na niego, po czym pilnie zabrały się do jedzenia. Podziękował im za to w duchu. Zyskał mnóstwo materiału, który musiał wpasować w stosowne miejsca, przegrupować i zweryfikować. Przyjąć do wiadomości. Intuicja słusznie podpowiadała mu, że nadciąga niebezpieczeństwo. Miał rację, sądząc, że zabójcy, którzy zaatakowali go na statku, stanowili część większej grupy, a ich kompani nie zrezygnują. Im więcej sobie przypominał, tym bardziej pochmurniał, zmusił się jednak, by przedrzeć się przez wszystko, sprawdzić każdy fragment wspomnień pod kątem jego jasności i spójności. Upewnić się, że to, co sobie przypomniał, jest prawdą. Najwyraźniej odcinało się w jego umyśle wspomnienie tego, jak wyglądał kapitan James MacFarlane, jego przyjaciel i towarzysz broni, kiedy Logan po raz ostatni go widział - a raczej jego ciało, noszące ślady tortur, zadanych mu przed śmiercią przez członków kultu Czarnej Kobry.
To wspomnienie oraz wiedza, że on i trzej inni przyjaciele Jamesa - pułkownik Derek Delborough, major Gareth Hamilton i kapitan Rafe Carstairs, których Logan, walcząc z nimi ramię w ramię przez ponad dekadę, uważał za swych braci - przewożą do Anglii kluczowy dowód, mogący położyć kres rządom terroru Czarnej Kobry. Zrealizowanie tego celu stanowiło sprawę nadrzędną. Poruszenie wokół niego przywołało Logana z powrotem do rzeczywistości. Odkrył, że, podobnie jak dzieci, wymiótł talerz do czysta, nie zauważywszy nawet, kiedy miejsce dania głównego zajął kokosowy pudding. Odłożył łyżeczkę, gdy Molly i Prue pojawiły się, żeby sprzątnąć ze stołu. Zerknął na Linnet. Pochwyciła jego spojrzenie. - Przejdźmy do bawialni. - Wstała. - Opowiesz nam, co sobie przypomniałeś. Skinął głową. Przepuścił przodem Muriel, Guziczka, Linnet i dzieci, zmierzające na swe miejsca przed kominkiem. Podążył za nimi, a Edgar i John, równie zaciekawieni, zamykali pochód. Gdy wszedł do bawialni, jego spojrzenie przyciągnął leżący na kredensie drewniany cylinder. Ten właśnie cylinder Logan miał obowiązek dostarczyć księciu Wolverstone'owi. Wziął go i skierował się do fotela,
który zajmował tutaj od czasu do czasu - tego naprzeciw Linnet, po drugiej stronie kominka. W ciągu tych kilku krótkich dni zaczął myśleć o nim jako o swoim stałym miejscu. Kiedy siadał, dzieci zwróciły się twarzami ku niemu. Otworzyły szeroko oczy, gdy pewnymi ruchami zwolnił we właściwej kolejności sześć mosiężnych dźwigienek i uniósł wieko cylindra. Wyjął ze środka pojedynczą kartkę papieru, rozwinął ją i przebiegł wzrokiem, chcąc się upewnić, że również ten szczegół przypomniał sobie prawidłowo. Tak też było. Odzyskał swoją przeszłość, do ostatniego okruszka. Dobre wieści brzmiały, że nic nie stało na przeszkodzie, by wrócił do Linnet i spędził z nią resztę życia. Złe wieści... Spojrzał w jej zielone oczy. - Muszę się dostać do Plymouth. Rozdział 9 Trzy godziny później Logan podążył za Linnet po schodach. Przez te trzy godziny odpowiadał na pytania domowników, zaspokajając ich ciekawość na tyle, na ile mógł. Pominął jedynie ponure szczegóły dotyczące okrucieństw popełnionych - i przypuszczalnie nadal
popełnianych - w Indiach przez kult Czarnej Kobry, gdyż był to materiał rodem z sennych koszmarów. Dzieci udały się na górę po godzinie, zagonione do łóżek przez Guziczka. Później guwernantka wróciła, dołączając do Linnet, Muriel, Edgara i Johna, gdy Logan przedstawiał im w zarysie swą misję, a zatem i powód, dla którego musiał jak najszybciej dotrzeć do Plymouth. Wedle rozkazów, których kilka miesięcy temu wyuczył się na pamięć, mial już dwa dni późnienia. Linnet zapewniła, aż nazbyt spokojnie, że nazajutrz pomoże mu zorganizować dalszą podróż. Będzie musiał udać się do Saint Peter Portu, głównego portu na wschodnim wybrzeżu wyspy, i wynająć na podróż do Plymouth jeden z zawijających tam dalekomorskich statków. Rozmyślał nad tymi sprawami - nad rolą, jaka Linnet przypadnie odegrać w zorganizowaniu jego wyjazdu, nad tym, jak ów nagły wyjazd, wynikła z odzyskania wspomnień konieczność natychmiastowego opuszczenia Mon Coeur, ma się do ich wcześniejszej rozmowy w lesie - kiedy podążał w ślad za nią do pokoi dzieci. Przystawał w progu, przyglądając się, jak Linnet, dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał, otula swych podopiecznych i całuje ich, mimo że już spali. Wcześniej towarzyszył jej w obchodzie parteru,
upewniając się, że drzwi i okna faktycznie są zabezpieczone, co teraz, gdy przypomniał sobie, kto go ściga, nabrało jeszcze większej wagi. Nie napomknął ponownie, że martwi się, iż członkowie kultu trafią tu jego śladem; Linnet zlekceważyłaby ostrzeżenie, podobnie jak zrobiła to wcześniej. Jeśli chciał zagwarantować bezpieczeństwo temu domowi, powinien jak najszybciej stąd wyjechać. Z tego właśnie powodu podążył za Linnet na poddasze; wiedział, że przez jakiś czas nie będzie miał okazji przyglądać się, jak dziewczyna otula swoich podopiecznych. Nie będzie miał kolejnej okazji - dopóki tu nie wróci-ujrzeć jej łagodniejszej strony, tej, która ujawniała się wyłącznie przy dzieciach. Chciał dodać to wspomnienie do kolekcji, aby zrównoważyło okrutne obrazy. Aby mu przypominało, bardzo konkretnie, dlaczego jego misja jest tak ważna, dlaczego postąpi właściwie tylko wówczas, gdy z niezachwianą determinacją doprowadzi ją do końca. Dlaczego śmierć Jamesa musi zostać pomszczona, a zło, prawdziwe i namacalne, pokonane. Dlatego, by dobro przetrwało. Dlatego, by kobiety takie jak Linnet mogły utulać do snu dzieci, które otoczyły opieką. Dlatego, by owe dzieci dorastały bezpiecznie, nie zaznając strachu, nie doświadczając zła.
Linnet wyprostowała się znad łóżka Gilly, wzięła świecę i ruszyła w kierunku Logana. Oderwał się od framugi, cofnął na korytarz, żeby ją przepuścić, po czym zszedł za nią do jej sypialni. Weszła pierwsza, postawiła świecę na komodzie przy drzwiach i usiadła przed toaletką. Zamknąwszy drzwi, przystanął i obserwował, jak wyjmuje szpilki podtrzymujące węzeł z tylu głowy. Po raz pierwszy widział, jak Linnet pielęgnuje włosy; kiedy wijąca się, ognista masa zalała jej plecy i ramiona, zaczerpnął tchu, podszedł i stanął za nią. Wsunął ręce do kieszeni, patrząc, jak przeciąga szczotką po jedwabistych pasmach. Pochwycił w lustrze jej spojrzenie. - Jutro. Muszę wynająć statek, lecz, jak wiesz, nie mam tu funduszy, a nawiązanie kontaktu z Londynem zajmie kilka dni. - Nie przejmuj się - odparła z delikatnym uśmiechem. - Znam kapitana, który zabierze cię na kredyt. Logan zastanawiał się, jak to zinterpretować. Ten bezimienny kapitan był jego rywalem czy po prostu jednym z grona znanych Linnet mężczyzn? Zaobserwował, że, przypuszczalnie z powodu rządów, jakie sprawowała w swym niewielkim królestwie, jej relacje z mężczyznami - przypomniał mu się wikariusz -
były nietypowe, traktowano ją bardziej jak pana niż panią na włościach. Na powrót skupiła się na włosach, miarowo przeciągając szczotką po długich pasmach. Niezdolny się powstrzymać, wyjął szczotkę z jej dłoni. Zignorował pytające spojrzenie Linnet, ustawił się odpowiednio i zaczął ją czesać. Kolejne cenne wspomnienie - szczotka sunąca płynnie w dół, czarne włosie gładzące lśniącą kurtynę ognia, by dodatkowo przydać jej blasku. Kolejny obraz, którego mógł się uchwycić, wiedząc, że do niego powróci. Linnet obserwowała go, przyglądała się jego skupionej twarzy, kiedy pracował, pieczołowicie odkładając jej na ramiona każde rozczesane pasmo, jakby istotnie miał do czynienia z ciemnym złotem. Usiłowała zignorować łagodne, rytmiczne szarpnięcia, subtelne wygładzanie, pieszczotę niemalże hipnotyzującą. Bez skutku... Powieki jej zaciążyły, czuła się uwiedziona. Jutro Logan ruszy w drogę i choć wybierała się z nim, będzie to ich ostatnia noc tutaj, w jej sypialni, w Mon Coeur. Bez względu na jego zapewnienia, wiedziała, że on tu nie wróci. Pochwyciła jego dłoń, zabrała mu szczotkę i odłożyła ją na toaletkę. Wstała, obeszła krzesło, odwróciła się ku
niemu. Śmiało padła w jego objęcia. Czekał już... czekał, by otoczyć ją ramionami, wpić się w jej chętne usta. Pocałował ją przeciągle, głęboko i zaborczo, dokładnie tak, jak pragnęła. Tej nocy zamierzała uzyskać od niego ostatnią lekcję i wiedziała, czego chce się nauczyć. Logan wyczuł jej zamysł, jej skupienie. Zdeterminowana, zaczęła zdejmować z niego surdut. Przerwał pocałunek, uwolnił ramiona z rękawów i odrzucił surdut na bok. Nim się z tym uporał, zdążyła rozpiąć mu kamizelkę i zabrała się za guziki koszuli. Skoro chciała go rozebrać, nie zgłaszał obiekcji. Ku jego niejakiemu zaskoczeniu, kiedy już uwolniła go z koszuli, pchnęła go, żeby odwrócił się do niej plecami, i zaczęła rozwiązywać zabezpieczający bandaż supeł. - Muszę obejrzeć ranę. - Pociągnęła i bandaże się poluzowały. Nieomal westchnął z ulgą, kiedy je odwijała. Długa rana, szwy, które założyła mu z taką starannością, swędziały go niemiłosiernie przez cały dzień. Wiedział, że to dobry znak, niemniej z radością pozbywał się krępujących bandaży. Uwolniwszy go od nich, ustawiła Logana tak, aby światło padało na jego bok. Podniósł lewe ramię, kiedy sunęła palcami wzdłuż rany, uciskając delikatnie.
- Dobrze. - Wyprostowała się. - Wygląda dobrze. Spojrzała mu w oczy. - Dopiero za kilka dni będzie można usunąć szwy, ale obejdziesz się bez bandaży, przynajmniej dziś w nocy. Oparła mu ręce na wysokości pasa. Nadal patrząc mu w oczy, rozpięła znajdujące się tam guziki. Z trudem zaczerpnął tchu i odstąpił. - Buty. Cofnął się jeszcze dwa kroki i przysiadł na skraju łóżka. Zmrużyła oczy i podążyła za nim krokiem przywodzącym na myśl skradającego się kota. Granatowe warstwy spódnicy kołysały się wokół jej nóg. - W porządku. - Wsparła ręce na biodrach i obserwowała go, gdy zzuwał przyciasne buty. - Ale się pospiesz. Chcę mieć cię nagiego w łóżku, teraz. Omal się nie roześmiał. Sądziła, że będzie się spierał? Jednak... Zerknął na nią. - A ty? Nie rozbierasz się? Zmarszczyła brwi; ewidentnie nie dopracowała swego planu w szczegółach. - Być może. Prawdopodobnie. Po krótkim zastanowieniu - w tym czasie zdążył zzuć buty - stanęła między jego kolanami i odwróciła się doń
tyłem. - Rozwiąż mi sznurówki. Sprawnie rozwiązał sznurówki na jej plecach, ona zaś uporała się z tymi z boku, na wysokości talii. Zrobiła krok w tył. Machnęła ręką. - Rozbierz się do końca i połóż na łóżku. Odsunęła się, zdjęła suknię przez głowę. Oglądając ów pokaz, wstał i niespiesznie wypełnił polecenie. Ulokował się - nagi, zgodnie z życzeniem - na plecach na środku łóżka, wsparty na kopcu z poduszek, założył ramiona za głowę i obserwował Linnet, gdy zdejmowała ciepłą koszulę, a następnie pończochy, podwiązki i pantofle. Wreszcie, jedynie w halce z delikatnego, półprzezroczystego płótna, stanęła przy końcu łóżka. Z uwagą zlustrowała Logana spojrzeniem, jak właściciel swą własność, przez co natychmiast stanął na baczność. Wtedy z uśmiechem wspięła się na łóżko. Przyczołgała się do jego boku. Światło świecy prześwitywało przez halkę, ujawniając każdą zgrabną linię, każdą apetyczną krągłość, każde uwodzicielskie wgłębienie. Wyciągnęła się na boku przy Loganie, podpierając się na łokciu. Jeszcze raz z uwagą przesunęła wzrokiem po jego ciele, a następnie popatrzyła mu w oczy.
- Chcę, żebyś leżał w ten sposób, z rękami za głową, pozwalając mi... zaspokoić ciekawość. Przyjrzał się jej twarzy, w zielonych oczach wyczytał nie tak znów subtelne wyzwanie. - W porządku - rzeki. - Lecz najpierw... - Podniósł się płynnie, przetoczył Linnet na plecy i zawisł nad nią. Nim zaczniemy, chciałbym wyjaśnić kilka kwestii. Kiedy już ona przystąpi do dzieła, żadne z nich dwojga nie będzie w stanie prowadzić dyskusji. Uniosła brwi, patrząc nań z chłodną wyższością, ale skinęła nieznacznie głową. - Dobrze. Słucham. Nie zdołał powstrzymać uśmiechu, spoważniał wszakże, kiedy zajrzał jej w oczy. Kiedy porządkował argumenty. - Nie jestem żonaty. - Pierwsza i najważniejsza sprawa. - Nie mogę jednak zaproponować, że będę dzielił z tobą życie, dopóki nie zyskam pewności, że faktycznie mam co dzielić. - Sprawa druga, jedyny powód jego wahania. - Biorę udział w śmiertelnie niebezpiecznej misji. Moi przeciwnicy z radością ujrzeliby mnie martwym, czego wymownie dowodzi moja rana. Ponadto, jak słusznie przepowiedziałaś, ciąży na mnie zobowiązanie, którego nie mogę złamać: muszę z sukcesem przeprowadzić tę misję do końca albo
zginąć, próbując to zrobić. - Dlatego właśnie się wahał. Zarazem - patrzył jej w oczy - zobowiązanie dotyczące misji jest jedynym, jakie mam. Kiedy misja dobiegnie końca, przy założeniu, że przeżyję, wrócę tutaj. Po ciebie. Spostrzegł, że Linnet zaciska wargi, dostrzegł w jej oczach sprzeciw - nie wobec samej perspektywy, ale wobec dania wiary jego deklaracji. Również zaciął usta. - Widzę, że z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu nie wierzysz w mój powrót. Niemniej to jedno mogę ci obiecać i obiecuję: jeśli po zakończeniu misji zachowam życie warte tego, by je z tobą dzielić, wrócę tu i złożę je u twych stóp. Zamrugała, raz, drugi. Z uwagą zajrzała mu w oczy, a potem uśmiechnęła się nad wyraz łagodnie. Przyłożyła mu dłoń do policzka, lecz w jej spojrzeniu nadal czytał zwątpienie. - Doceniam twoje słowa, nie myśl, że jest inaczej. Jednak nie urodziłam się wczoraj, potrafię stawić czoło rzeczywistości, a ona wygląda tak, że bez względu na to, co mówisz, ostatecznie tu nie wrócisz. Otworzył usta... Linnet prędko położyła na nich palce, powstrzymując go przed wygłoszeniem kolejnych obietnic, które jeszcze
bardziej ścisnęłyby jej serce. - Nie - rzekła tak mocno i zdecydowanie, jak tylko potrafiła. - To nasza ostatnia wspólna noc tutaj i nie chcę jej trwonić na spory. - Popatrzyła na jego usta, cofnęła rękę, a potem znów śmiało spojrzała mu w oczy. Pragnę spędzić tę noc, kochając się z tobą. Połóż się na plecach i pozwól mi na to. Oparła dłoń na jego ramieniu i pchnęła. Wyraźnie rozdrażniony, jeszcze przez chwilę patrzył jej w oczy, potem jednak westchnął przez zaciśnięte zęby i na powrót przetoczył się na plecy. Ona zaś znów wsparła się na łokciu, wyciągnięta wzdłuż jego boku. - Co teraz? - spytał, a jego ciemne tęczówki zalśniły, kiedy splatał ręce za głową. Powiodła wzrokiem po jego potężnej sylwetce, po bezmiarze rozkosznie męskiego ciała, twardych mięśni, grubych kości, napiętej skóry. Kruczoczarne, kędzierzawe owłosienie pokrywało mu klatkę piersiową, wąską strzałką zmierzając ku pachwinie. Gdzie nadal miał erekcję. Z uśmiechem spojrzała mu znów w oczy. - Teraz leż i daj mi ucztować. Podporządkował się. Tyle musiała mu przyznać. Nawet gdy pchnęła go na sam skraj wytrzymałości,
włożył sporo wysiłku, by zostać w pozycji na wznak, dzięki czemu mogła przeprowadzić rzecz po swojemu. Pieściła go, wiodąc dłońmi po jego barkach, muskularnych ramionach, klatce piersiowej, gdzie z miłością obrysowała linię zarostu. Ruszyła dalej, przez silny brzuch, wklęsłość w pasie, płaskie podbrzusze, twarde jak skała mięśnie jego ud kawalerzysty, długie, mocne łydki, aż do wielkich stóp. Tam zawróciła, znów podążyła w górę i wreszcie ujęła w dłonie jego członek, pieściła, gładziła, głaskała. Badała, ważyła, oceniała. Dotykała go tam, w najwrażłiwszym miejscu, gdzie najbardziej lubił być dotykany, a jednocześnie uniosła się nad nim, ustami odnalazła jego usta i pocałowała go, długo, równie zaborczo, jak on zwykł całować ją. Później cofnęła się i przylgnęła wargami do ścieżki, którą wcześniej przemierzyły jej dłonie. Na dworze w końcu rozpętał się sztorm, na który zanosiło się przez cały dzień. Wiatr smagał dom, dzwonił szybami w oknach, z furią siekł po nich deszczem. Słyszała te odgłosy jak przez mgłę, otulona ciepłem i rozkoszą, kiedy, wreszcie, uklękła i dosiadła go okrakiem, po czym, naprowadzana przez niego, wzięła go w siebie. Zatchnęła się, odrzucając w tyl głowę, kiedy ją
wypełnił. Podniecenie przemknęło po jej skórze, gdy uzmysłowiła sobie, że tym razem sprawuje pełną kontrolę nad swymi odczuciami. Że tym razem przekazał jej wodze, pozwolił, by poprowadziła ich oboje. Oddychając z trudem, uniosła powieki i spojrzała na niego. Na jego twarzy malował się wysiłek - toczył bitwę, żeby nie przejąć kontroli - kiedy zamknął dłonie na jej biodrach i popchnął ją w górę, pokazując, jak ma to robić. Jak ma go ujeżdżać. Jak zadowolić ich oboje. - Halka... zdejmij ją. Chrapliwe słowa przerwały jej koncentrację, wewnętrzne skupienie na własnych odczuciach. Zastanowiła się. Z zamkniętymi oczami uniosła się i znów opadła. Sięgnęła po skraj halki. Otworzyła oczy, zdjęła halkę przez głowę i odrzuciła na bok. Uśmiechnęła się do niego, napięła mięśnie ud i znów się uniosła. Przymknęła powieki, ześlizgując się w dół. Poczuła, jak jego dłonie pieszczą, a później zawłaszczają jej piersi, jak długie palce zamykają się na sutkach. Ujeżdżała go, a on składał jej hołd. Nie dało się inaczej opisać sposobu, w jaki wodził rękami po jej ciele, z czcią i pewnością siebie.
Nazbyt szybko dyszała, rozpalona, z jej ramion spływała masa rozpuszczonych, wijących się włosów, smagając i paląc żywym ogniem uwrażliwioną skórę, aż przeszywały ją dreszcze, mknące w dół, gdzie między udami narastało wyborne doznanie. Z otwartymi, lecz niewidzącymi oczami, ujeżdżała go, coraz bardziej zdesperowana, szukając, pragnąc. Szczyt znajdował się tak blisko, a przecież nadal poza jej zasięgiem. Poruszył się pod nią, wbił w nią, akurat gdy opadała, dzięki czemu poczuła go wyżej niż dotąd, i znowu. Głęboko w jej wnętrzu rozlewał się żar. Twardą dłonią pojmał jej pierś, chwycił i otoczył nabrzmiałe ciało. Spojrzawszy w dół, przez osłonę rzęs zobaczyła, że podpiera się na łokciu. Przylgnął do jej piersi wargami. Lizał, obmywał, a wreszcie wziął brodawkę wraz z otoczką w palącą wilgoć ust. Zatchnęla się, gdy parzący żar zamknął się wokół jej boleśnie stwardniałego sutka. Potem zaczął ssać i krzyknęła. Ssał mocniej i rozpadła się na kawałki. Roztrzaskała się w rozkosznej agonii, która trwała i trwała. Ustami ucztując na jej piersi, pompując pod nią biodrami, powiódł ją przez rozszalałe płomienie, nad urwiskiem, w otwarte ramiona ekstazy. Znalazła się blisko utraty świadomości, kiedy chwycił
jej biodra, przytrzymał ją w dole i pchnął mocno po raz ostatni. Przez moment utrzymał się w tej pozycji, a potem z przeciągłym jękiem opadł się na poduszki. Osunęła się na niego bezwładnie. Logan leżał z walącym sercem, na piersi czuł bicie jej serca. Czekał, aż jedno i drugie zwolni. W końcu odgarnął jej włosy na tyle, by spojrzeć na jej twarz. - Mówiłem szczerze. Nie możesz przecież poważnie zakładać, że nie wrócę po ciebie. Poruszyła się, ale nie wydawała się zdolna unieść głowę i nań spojrzeć - brakło jej na to sił. - Bez względu na to, co mówisz, kiedy wrócisz do swego zwykłego życia... - Niemrawo machnęła ręką. Dopasujesz się do niego na nowo i uzmysłowisz sobie, że to właśnie jest twój świat. - Zrobiła krótką przerwę. Co takiego mogę ci zaofiarować, czego tam nie będziesz miał aż w nadmiarze? Znał odpowiedź... wiele odpowiedzi. Istniejącą już rodzinę, dom jego marzeń. Miejsce, gdzie przynależał. Siebie samą. Wszystkie te odpowiedzi cisnęły mu się na usta, ale nie udzielił im głosu. Pomijając ostatnią, nie umiałby przekonująco uzasadnić, czemu te sprawy tyle dla niego znaczą, nie ujawniając swego pochodzenia faktu, że był bękartem. A na razie nie chciał tego wyznawać. Zrobi to, będzie
musiał, lecz jeszcze nie teraz. Najpierw wypadało przygotować grunt. Jeśli mężczyzna planuje poinformować kobietę, którą zamierza poślubić, iż jest się bękartem, choćby i dobrze urodzonym, powinien działać ostrożnie. Linnet nie zaskoczyło jego milczenie. Jakiej odpowiedzi mógłby jej udzielić? Nie zaliczała się do osób o niskiej samoocenie, lecz w tym przypadku po prostu stwierdzała fakt i trzymała się rzeczywistości. Pragnąc chronić swe głupie serce. Nie mogła sobie pozwolić na wiarę w niby-obietnice Logana. Ponieważ jej głupie serce już postąpiło ze wszech miar nieobliczalnie i zakochało się w nim. Jednak on jej nie kochał. Pożądał jej fizycznie, lecz nie stanowiła dobrego materiału na żonę, z czego Logan zda sobie sprawę po powrocie do Anglii. A wyruszy tam wkrótce, i to będzie koniec. Koniec ich dwojga. Sięgnął po kołdrę, naciągnął na nich dwoje, a potem wygodniej umościł Linnet na sobie. Wyczuła jego wahanie. - Bez względu na to, co powiem, ani myślisz uwierzyć, że wrócę, prawda? - mruknął po krótkiej chwili. - Nie. - Położyła dłoń tam, gdzie mocno biło jego serce, i wsparła policzek na twardych mięśniach jego
klatki piersiowej. - Jestem realistką. Westchnął. - Jesteś upartą wiedźmą, a ja z największą rozkoszą dowiodę ci, że się mylisz. 15 grudnia 1822. Mon Coeur, parafia. Torteval, Guernsey - Ja. Powożę. - Linnet spiorunowała Logana wzrokiem, po czym, dzierżąc w dłoni sporne lejce, cofnęła się o krok i skinieniem głowy wskazała mu ławkę. - Możesz usiąść obok mnie. Logan odpowiedział równie groźnym spojrzeniem, ponieważ jednak ścieżką wiodącą z chaty za stajnią nadchodzili właśnie Edgar i John, z niechęcią wspiął się na stopień wozu. Wrzucił swoją torbę - dostał ją od Muriel, żeby móc spakować swój skromny dobytek - na pakę za ławką, odwrócił się i wyciągnął rękę po torbę Linnet. Podała mu ją z poirytowanym sapnięciem, jakby dopiero teraz sobie o niej przypomniała. Gdy Logan kładł ją na dnie wozu, rozległ się dziwny dźwięk. Zastanawiał się, co go wydało - co takiego Linnet wzięła ze sobą, że brzmiało jak szabla w pochwie. Edgar i John dotarli na dziedziniec, gdy Logan zajmował miejsce na ławce. Uśmiechnęli się do niego,
wrzucili na pakę torby podobne do tej, jaką miała Linnet, po czym usiedli na wozie tyłem do kierunku jazdy, zwieszając nogi nad ziemią. Logan odwrócił się, patrząc, jak Linnet żegna się z Vincentem i Brightem. Z Muriel, Guziczkiem i dziećmi pożegnali się jeszcze w domu. Kiedy tego ranka Logan zszedł na dół, Linnet wzięła go na stronę i poprosiła cicho, aby nikomu więcej nie wspominał o swoich planach powrotu do Mon Coeur. Jako że wiedział, iż w najbliższych dniach będzie igrał ze śmiercią, niechętnie przyznał jej rację. I tak pozostali domownicy sądzili, że wyjeżdża na dobre, i wszyscy bez wyjątku nalegali, by do nich wrócił. Powiedział im prawdę: że spróbuje. Przynajmniej oni mu uwierzyli. Toteż nie będą zaskoczeni, kiedy znów się tu pojawi - w przeciwieństwie do wiedźmy, która właśnie zajęła miejsce na ławce obok niego i strzeliła lejcami. Cztery osły zastrzygły uszami i ruszyły truchtem. Logan nie jechał dotąd wozem zaprzężonym w osły. Usiadł wygodnie, splótł ramiona na piersi i podziwiał krajobraz. Dotarli do głównej drogi, która, jak wiedział od Linnet, wiodła wzdłuż południowego wybrzeża wyspy, a
następnie skręcała na północ w kierunku Saint Peter Portu. Wyglądało na to, że podróż zajmie co najmniej trzy godziny. - Właśnie opuszczamy teren posiadłości - mruknęła Linnet po jakichś dwóch kilometrach. Ta informacja wywołała u niego dziwne rozdwojenie - ciągnęło go zarazem naprzód i wstecz. Teraz, skoro opuścił Mon Coeur, niecierpliwie wypatrywał końca misji, żeby móc tu wrócić. Odczuwał ów przymus jako realną, wręcz fizyczną siłę. Zerknął na Linnet. Okutana w grubą wełnianą pelerynę, narzuconą na ciemnoczerwoną suknię, w rękawiczkach z koźlej skóry, fachowo, pewnie dzierżyła lejce i trzaskała cicho z bata, popędzając osły. Kusiło go, by spytać, co zawiera jej torba, lecz po scenie na dziedzińcu stajennym przypuszczał, że kazałaby mu pilnować własnego nosa. Miałby na to gotową odpowiedź, gdyby nie okoliczność, że to ona trzymała lejce. Oraz bat. Edgar i John nie ucieszyliby się, lądując w rowie. Osły zapewne też nie. Poza tym musiał pilnować języka, bo potrzebował jej pomocy, żeby dostać się do Plymouth. Głównie z tego powodu zdławił impuls, by odebrać jej lejce jeszcze na dziedzińcu. Linnet miała wszak przedstawić go owemu kapitanowi, który, jak
utrzymywała, zabierze Logana do Plymouth jedynie z tego powodu, że ona o to poprosi. Jakkolwiek nie wiedział za wiele o dalekomorskich statkach, wydawało mu się dziwne, że taka jednostka zwyczajnie kotwiczy sobie w porcie, a jej kapitan z chęcią podejmie trudną - jak wszystko na to wskazywało - przeprawę przez kanał tylko dlatego, żeby wyświadczyć przysługę znajomej. Niemniej Logan musiał dostać się do Plymouth możliwie szybko. Zmienił pozycję i spojrzał na Linnet. - Jeżeli wspomniany przez ciebie kapitan nie będzie mógł wyruszyć natychmiast, jakie są szanse na znalezienie innego statku? - Nie martw się. - Zerknęła nań z uśmiechem. „Esperance" cię weźmie, gwarantuję. Ale nie dziś wieczorem. Ubiegając jego reakcję, odwróciła głowę i zawołała do mężczyzn z tyłu: - Edgarze, Johnie, wydaje mi się, że układ pływów pozwoli „Esperance" wyjść z portu jutro rano. Około ósmej? - Tak - odparł John. - Mniej więcej o ósmej. Linnet na powrót spojrzała na Logana. - Nawet gdyby statek wyszedł z portu na wiosłach,
wybrzeże jest tu takie, że marynarze musieliby wiosłować, walcząc z wiatrem i przypływem, dopóki nie minęliby północnego cypla wyspy, a to po prostu za daleko. Dlatego nie zdołasz opuścić portu na żadnej jednostce wcześniej niż jutro rano. Logan skrzywił się gniewnie. Nie mógł spierać się z wiatrem i pływami. Zastanawiał się jednak, o czym takim Linnet bardzo stara się mu nie powiedzieć. Gdy dotarli do Saint Peter Portu, minęło właśnie południe. Miasto spoglądało na wschód, ponad zatoką mniej więcej w kształcie końskiej podkowy, ograniczoną przez dwa smukłe, skaliste cyple. Na tym po prawej ulokował się zamek z przyległymi zabudowaniami i stanowiskami dział, które strzegły wąskiego przejścia z zatoki w morze. - To zamek Cornet - poinformowała go Linnet. Nadal jest obsadzony wojskiem. Logan skinął głową. Spoglądając na strome, wąskie, brukowane uliczki, wiodące do nabrzeży poniżej miasta, rozumiał już, skąd w Saint Peter Porcie tak wielkie zapotrzebowanie na osły. Jednakże Linnet, zamiast poprowadzić wóz uliczkami w dół, skręciła na dziedziniec górującej nad miastem gospody. Właściciel wyjrzał sprawdzić, kto przybył. Rozpromienił się i wyszedł ją powitać.
Logan przypatrywał się, gdy Linnet witała się z mężczyzną, włączając do rozmowy także Edgara i Johna, którzy zeskoczyli z wozu. Niepewny, jakie są plany, siedział i słuchał. Kiedy Linnet poczyniła ustalenia, by przez kilka dni przechowano jej tutaj wóz i osły, zsiadł z wozu, biorąc torby ich obojga. Cofnął się, gdy nadbiegli trzej stajenni, donośnie wezwani przez właściciela gospody. Odprowadzili wóz, Logan dołączył do Linnet i oberżysty, a Edgar i John dotknęli czapek, po czym, kołysząc torbami, ruszyli w dół do miasta. Logan odprowadził ich wzrokiem, marszcząc brwi. Linnet zerknęła na niego i znów odwróciła się do właściciela gospody. - To jest Logan. Ukłonił się płytko na powitanie, zadowolony, że miała na względzie jego nalegania, aby mówić innym na jego temat jak najmniej, tak by sługusy Czarnej Kobry nie dowiedziały się o jego pobycie w Mon Coeur. - Pomyślałam sobie - ciągnęła Linnet - że zjemy tu lunch, nim zejdziemy do miasta. - A tak, państwo wejdą. - Rozpromieniony gospodarz gestem zaprosił ich do środka. - Moja pani się ucieszy. Dopiero co wyjęła paszteciki z pieca. Linnet z uśmiechem ruszyła do wejścia u boku
Henriego, bardzo świadoma obecności Logana za plecami. Zawsze zostawiała osły oraz wóz u Henriego i jego żony Marthy, dopóki nie zaczynał jej być potrzebny do przywiezienia z dołu towarów. - Czyli „Esperance" znów wychodzi w morze? - Henri spojrzał na nią. - Pogoda się spsuła, na północy szaleją sztormy. Uśmiechnęła się swobodnie. Oczywiste, że Henriego ciekawiło, z jakiego to ważnego powodu „Esperance" opuści port o tej porze roku. - To będzie krótki wypad. Wynikła pewna sprawa do załatwienia. - Weszła do środka. Nie musiała zerkać na Logana, by wiedzieć, że wolałby uniknąć kolejnych pytań, dlatego przystanęła i oznajmiła Henriemu: Zaczekamy na lunch w saloniku. - Tak, naturalnie. Napalone tam jak się patrzy. Zaraz przyślę Marthę. Spojrzeniem dając znak Loganowi, ruszyła do przyjemnego saloniku, o tej porze dnia świecącego pustkami. Logan podążył za nią. Również chętnie uzyskałby odpowiedzi na kilka pytań, ale Linnet nie wyjawiła mu więcej niż właścicielowi gospody. Najwyraźniej miała w mieście jakieś interesy do załatwienia. Zona oberżysty uwijała się koło nich z
posługaczkami, Linnet opowiadała mu o Saint Peter Porcie, paszteciki smakowały wyśmienicie - i posiłek dobiegł końca, zanim Logan dowiedział się czegokolwiek na interesujący go temat. Wyszedł za Linnet z gospody. Niosąc torby, po jednej w każdej ręce, podążył za nią w dół stromymi uliczkami, pełnymi osłów i krzątających się ludzi. Mijali przytulone do siebie, podpierające się nawzajem domy, bez wyjątku zadbane, starannie odmalowane, z zamiecionymi i wyszorowanymi podestami przed wejściem. Niżej pojawiły się rozmaite sklepy i warsztaty rzemieślników. Ponieważ w Saint Peter Porcie skupiał się cały handel wyspy, znajdowały się tu banki i siedziby kupców. Wreszcie dotarli do długiego nabrzeża przy basenie portowym. Od strony morza ciągnęły się tu stanowiska cumownicze dla szalup i małych łodzi, od strony miasta ulokowały się biura przedsiębiorstw żeglugowych oraz składy towarowe. Linnet pewnym krokiem zmierzała przed siebie, ledwie zerknąwszy na rozkołysany las gołych masztów licznych kotwiczących w zatoce statków, aż wreszcie weszła do budynku z kamienia, którego solidny wygląd świadczył o dobrze prosperującym interesie. Podążając za nią, Logan zerknął na mosiężną
tabliczkę na ścianie przy wejściu. „Statki Trevission". Nadal przyswajał tę informację, kiedy wchodził za Linnet przez wahadłowe drewniane drzwi, częściowo przeszklone, gdzie na szybie ponownie widniała, wymalowana złotymi literami, nazwa „Statki Trevission", a pod nią logo, statek pod żaglami, zamknięty w plecionym okręgu. Logan przystanął za nią, zastanawiając się, czy jest spokrewniona z właścicielem - może to jej wuj lub kuzyn? Siedzący przy biurkach pracownicy podnieśli wzrok i uśmiechnęli się na jej widok, a dobrze ubrany mężczyzna, dyrektor, wnosząc ze stroju i sposobu bycia, spieszył właśnie z biura na tyłach, żeby ją powitać. - Panna Trevission. Jakże miło panią widzieć. - Witam, panie Dodds. - Zdejmując rękawiczki, Linnet z uśmiechem skłoniła głowę. - Jak interesy? - Jak zawsze wyśmienicie, szanowna pani. Aczkolwiek cieszę się, że pani do nas zajrzała. Jest kilka kwestii wymagających pani uwagi. - Oczywiście. Odwróciła się. Dodds przepuścił ją z ukłonem, zerknąl zaciekawiony na Logana i podążył za nią. Kiedy dotarła do eleganckich podwójnych drzwi, Dodds otworzył przed nią jedno skrzydło. - Zostawiłem na pani biurku kilka dokumentów. -
Odstąpił. - Mam przynieść resztę? - Tak. - Linnet przystanęła w drzwiach, odwracając się ku niemu. - Proszę też ustalić, czy „Esperance" mogłaby wziąć do Plymouth jakiś fracht. Okazało się, że musi zrobić tam szybki wypad, czemu więc nie wykorzystać sytuacji? - Oczywiście, proszę pani. Zaraz przyniosę książkę ładunkową. Dodds pospieszył po dokumenty, a Linnet weszła do pokoju. Logan w milczeniu podążył za nią. Zamknął drzwi i rozejrzał się, wszędzie wokół znajdując potwierdzenie, że ona, Linnet, istotnie jest właścicielką „Statków Trevission". Centralną część pomieszczenia zajmował długi, prostokątny stół, którego daleki koniec służył Linnet za biurko. Podeszła tam w tej chwili, upuściła rękawiczki na bibularz, usiadła i zaczęła czytać przygotowane dla niej dokumenty. Logan odstawił torby i skorzystał z okazji, żeby obejrzeć to miejsce - jej miejsce, jej przestrzeń. Z dwóch wysokich okien, obramowanych aksamitnymi zasłonami, roztaczał się widok na nabrzeże, port i morze, z prawej strony ograniczony przez kamienną bryłę zamku. Pokój został urządzony ze smakiem, bogato, ale nie nazbyt ozdobnie, począwszy od złoconych ram obrazów na ścianach, przez lśniące
meble, aż po granatowy dywan pod wypolerowanym na wysoki połysk stołem i eleganckie klosze wiszących nad nim lamp. Wzdłuż wyłożonych boazerią ścian stały liczne szafki z wieloma szufladami. Na postumencie przy drzwiach prężyło się całkiem udane popiersie Nelsona. Z rękami w kieszeniach, Logan rozpoczął niespieszny obchód pokoju, oglądając wiszące nad szafkami obrazy. Większość przedstawiała statki pod żaglami. Jeden podpisano „Esperance", co tłumaczyło pewność Linnet w kwestii tego, że kapitan owej jednostki z radością spełni jej życzenie. Oczywiste, że to zrobi, skoro statek stanowił jej własność. Trójmasztowy bark o szlachetnej linii, z ożaglowaniem rejowym na fok- i grotmaszcie oraz gaflowym na bezanmaszcie, na obrazie zdawał się niemalże frunąć ponad wzburzonym morzem. Logan poświęcił chwilę na uważne obejrzenie malowidła, po czym ruszył dalej. Nieodparcie przyciągał go portret wiszący na zaszczytnym miejscu za krzesłem Linnet. Akurat gdy Logan przy niej stanął, wzięła pióro, sprawdziła stalówkę, otworzyła kałamarz i zaczęła podpisywać niektóre z przejrzanych dokumentów. Oto armator przy pracy, pomyślał z przekąsem Logan.
Będzie jej zawdzięczał również przeprawę do Plymouth. Przyjrzał się portretowi. Uwieczniony na płótnie mężczyzna spoglądał z góry na pomieszczenie, z lekkim rozbawieniem wykrzywiając usta. W jego zielonych oczach igrały zawadiackie błyski, włosy miały barwę ciemnego złota. Logan przeczytał wstawiony w dolną część ramy podpis, bez zaskoczenia dowiadując się, że ma przed sobą kapitana Thomasa Trevissiona z „Esperance". - Twój ojciec? - mruknął, patrząc na portret. - Tak. Zerknął na Linnet: ciągle pochylała się nad papierami. Odwrócił się znów ku portretowi, czując, że choć po części odnalazł klucz do zagadki, jaką stanowiła dla niego ona i jej gospodarstwo domowe. Przygarniała sieroty, których ojcowie, marynarze, zaginęli na morzu, przypuszczalnie podczas służby na statkach Trevissionów. Uświadomił też sobie teraz, że wszystkich związanych z domem mężczyzn, włącznie z Vincentem, Brightem i najmłodszymi, wyróżniał charakterystyczny marynarski chód. Otworzyły się drzwi i wszedł Dodds, z nosem utkwionym w księdze. - W kwestii pilnego frachtu dla „Esperance", pan
Cummins ma ładunek, za którego dostarczenie do Plymouth przed Bożym Narodzeniem byłby gotów, jak sądzę, zapłacić ekstra. - Dokładnie o coś takiego mi chodzi - odparła Linnet, podnosząc nań wzrok. - Proszę wysiać panu Cumminsowi wiadomość, że jeśli odpowiada mu nasza cena i zdoła na czas dostarczyć ładunek na statek, weźmiemy go. Może pan też rozpuścić wieści: aż do początku porannego odpływu przyjmujemy wszelkie mniejsze partie towaru z przeznaczeniem do Plymouth. Niech rozmawiają bezpośrednio z Griffithsem. - Oczywiście, proszę pani. - Dodds zauważył podpisane przez nią dokumenty i uśmiechnął się. Doskonale. Zostały jeszcze te trzy zapytania. - Podał jej plik kartek. - Jeśli zechce mi pani powiedzieć, jak życzy sobie postąpić w tych sprawach, zajmę się wszystkim. Linnet szybko przejrzała dokumenty i oddała je Doddsowi. - Jak zwykle, nie jesteśmy zainteresowani sprzedażą statków ani magazynów. Proszę podziękować panom Cartwrightowi i Collinsowi za ich oferty i uprzejmie odmówić. Co do zapytania ze stoczni w Falmouth... Urwała na chwilę. - Proszę im przekazać, że chętnie podejmiemy rozmowy w sprawie nabycia od nich barku, ale nie planujemy powiększać floty aż do marca
przyszłego roku, w najlepszym razie. - Wstała i pokręciła głową. - Nigdy nie przestaje mnie zadziwiać, że sądzą, iż kupimy nowy statek na zakończenie sezonu żeglugowego. Coś jeszcze? - Nie, proszę pani. - Dodds zamknął księgę. - To wszystko. - Dobrze. - Linnet wskazała księgę. - W pierwszej kolejności proszę zająć się frachtem dla „Esperance". Pozostałe sprawy mogą zaczekać. - Oczywiście, proszę pani. - Dodds ukłonił się i wyszedł. Linnet spojrzała na Logana. - Możemy na razie zostawić tu torby. Muszę zajrzeć w jeszcze jedno miejsce, nim zabiorę cię na statek. Skłonił głowę. Podążył za nią, kiedy obeszła stół i ruszyła do drzwi. Na nabrzeżu skręciła w prawo. Szczelniej otuliła się peleryną, furkocącą na coraz silniejszym wietrze, i skierowała się w stronę zamku. Logan szybko się z nią zrównał. Kiedy znaleźli się na drodze prowadzącej do bramy zamku, zgubił krok. - Spokojnie - powiedziała cicho, skinąwszy głową wartownikowi, który, jak wszyscy w zamku Cornet, znał ją przynajmniej z widzenia. - Nie wspomnę o twojej misji. - Podnosząc głos, zwróciła się do wartownika: -
Podpułkownik Foxwood? - Powinien być u siebie w gabinecie. - Dziękuję. Logan nie miał szansy zaprotestować, ponieważ ruszyła dalej, pewnym krokiem pokonując rozbrzmiewające echem korytarze. Dotrzymywał jej tempa, bijąc się z myślami. Wokół kręciło się zbyt wiele osób, by mógł zatrzymać ją i zażądać wyjaśnień. Ale... kiedy ujrzał dwóch wartowników, strzegących drzwi na końcu korytarza, złapał ją za ramię i zmusił, żeby nieco zwolniła. - Nie podawaj nikomu mojego stopnia - szepnął, nachylając ku niej głowę. - Jestem przyjacielem rodziny, któremu pomagasz dostać się do Plymouth. Rzuciła mu pełne wyższości spojrzenie, lecz nic nie odrzekła. Puścił ją, zbliżali się już bowiem do drzwi. Linnet przystanęła i uśmiechnęła się do wartowników. - Proszę zapytać, czy podpułkownik może poświęcić mi kilka minut. Starszy żołnierz zasalutował krótko, zapukał do drzwi, otworzył je i zajrzał do pokoju. - Panna Trevission pyta, czy znalazłby pan dla niej chwilę. - Panna Trevission? - dobiegło z głębi pokoju. - Tak, oczywiście, człowieku, niechże wejdzie.
- Możesz tu zaczekać, jeśli chcesz - szepnęła Linnet. - Nie ma mowy - odparł Logan, zaglądając w jej zielone oczy. Skinęła głową. - Wobec tego pozwól, że ja będę mówić. Ten pan jest ze mną - zwróciła się do wartownika. Żołnierz usłużnie przytrzymał drzwi dla nich obojga. Wszedłszy za Linnet do środka, Logan prędko zlustrował wzrokiem pomieszczenie, po czym skupił się na dwóch obecnych w nim mężczyznach. Starszy, Foxwood, wnioskując z dystynkcji na mundurze, z radosną ociężałością podnosił się właśnie zza niewiarygodnie zagraconego biurka. Logan natychmiast zaszufladkował go jako zawodowego żołnierza, oddelegowanego tutaj na ostatnie lata służby. Drugi mężczyzna, młody kapitan, najwyraźniej adiutant Foxwooda, stał obok biurka, wpatrując się w Linnet z pełnym entuzjazmu uznaniem. Kiedy Linnet zatrzymała się przed biurkiem, Logan ponuro zajął pozycję u jej boku, odgradzając ją od nadgorliwego kapitana. Czego tu, u diabła, szukała? - Dzień dobry, podpułkowniku. - Linnet uprzejmie skłoniła głowę, wyciągając rękę do Foxwooda. Kapitana zignorowała. Rozpromieniony Foxwood sięgnął ponad blatem,
oburącz ujmując jej dłoń. - Cóż za radość widzieć panią, moja droga, jak zawsze. Proszę, niechże pani spocznie. Foxwood spojrzał pytająco na Logana. Pamiętając o instrukcjach Linnet, Logan nie zareagował - podobnie jak ona. - Nie, dziękuję - powiedziała. - Zajrzałam tylko, aby poinformować, że „Esperance" jutro rano odchodzi do Plymouth. Krótki wypad w tę i z powrotem, ponieważ jednak bierze fracht, może to zająć kilka dni. - Doprawdy, moja droga? Nie spodziewałbym się, że przy tej pogodzie... - Foxwood urwał i uśmiechnął się. Jednak zna się pani na tych sprawach lepiej ode mnie, pozostaje mi więc tylko życzyć bezpiecznej podróży. Linnet skłoniła głowę, pożegnała się krótko, nadal ignorując pełnego uwielbienia młodego kapitana, i wyszła. Zdezorientowany, Logan ukłonił się uprzejmie Foxwoodowi i ruszył za nią. Poczekał, aż opuścili zamek, nim zapytał: - O co w tym wszystkim chodziło? - O zachowanie uprzejmości. - Co takiego mi w tej sprawie umyka? - odezwał się po krótkiej chwili. Spojrzała nań z ukosa. - Ty musisz dostać się do Plymouth, ja to organizuję.
Nie mąć. Z ponurą miną, coraz bardziej przekonany, że nie zna pewnych istotnych faktów, niezdolny jednak odgadnąć, czego konkretnie nie wie, podążył za nią z powrotem do biura „Statków Trevission", skąd wziął torby. Dodds podał Linnet najświeższe wiadomości na temat frachtu na podróż do Plymouth i z powrotem, po czym znów wyszli na nabrzeże. Tym razem Linnet skręciła w lewo. Szedł za nią, niosąc ich bagaże. Kiedy w gabinecie dźwignął torbę Linnet, ponownie odniósł wrażenie, że przemieszcza się w niej coś bardzo podobnego do szabli w pochwie. Był to przedmiot tak dobrze mu znany, że zidentyfikował go instynktownie. Gdyby torba należała do jakiejkolwiek innej kobiety, Logan odrzuciłby tę koncepcję, uznając ją za nonsensowną, i po prostu spytał, co to takiego... tyle że chodziło o Linnet i nie sądził, aby zwiodły go zmysły. Wpatrzony w jej plecy, usiłował sformułować pytanie w jakiś niewinny sposób, wykluczający zgryźliwą odpowiedź, że zawartość jej torby nie powinna Logana interesować. Rozejrzał się, przyglądając się statkom, w większości zakotwiczonym w oddali, w basenie portowym. Wypatrywał jednostki, którą widział na obrazie,
dostrzegał tu jednak wiele trójmasztowych barków, a malowidło przedstawiało „Esperance" ze zbyt dużej odległości, by znalazły się na nim umożliwiające identyfikację detale. Linnet pewnie kroczyła keją. Miał właśnie poprosić, żeby wskazała mu „Esperance", kiedy dwóch marynarzy opartych o nadburcie mijanego statku pozdrowiło ją nie jako „pannę Trevission", ale innym słowem z jej nazwiskiem na końcu. Wiatr porwał ich wypowiedź, dlatego Logan nie dosłyszał, jakiego tytułu użyli, niemniej Linnet z uśmiechem odpowiedziała im uniesieniem dłoni. I szła dalej. Energicznie skręciła w lewo, prowadząc go pirsem, przy którym cumowało kilka większych jednostek. Na pirsie panował spory ruch, marynarze i robotnicy portowi uwijali się przy załadunku bądź rozładunku towarów. Idąc tuż za nią, Logan uzmysłowił sobie, że Linnet zmierza do ostatniego statku w rzędzie. Wytężył wzrok, przyglądając się smukłemu, bez wątpienia szybkiemu trójmasztowemu barkowi, który, wnioskując z aktywności na pokładzie, dobił do pirsu zaledwie przed kilkoma minutami. Rzeczywiście, kiedy zostawili za sobą krzątaninę i znaleźli się na względnie pustym terenie przy burcie zgrabnego barku, zobaczył wymalowaną na dziobie
nazwę - „Esperance". Jak wiedział, po francusku, który był podstawowym językiem na wyspie, oznaczało to „nadzieję". Linnet skierowała się prosto na trap. Podążył za nią, podziwiając statek, zamiast patrzeć pod nogi. Był piękny, podobnie jak jego właścicielka. Choć nie nowy - elementy drewniane nabrały już owej połyskliwej patyny pielęgnowanego z uczuciem dębu ewidentnie został zaprojektowany tak, aby łączyć siłę z szybkością. O nieco skróconych liniach, bardziej kształtny w porównaniu z barkami wokół, spoczywał na falach lekko, kołysząc się z gracją, niczym księżniczka wśród mieszczan. Zupełnie jak jego właścicielka. Linnet zwinnie weszła po trapie, ani nie spojrzawszy na poręcz linową. Logan przyspieszył kroku i znajdował się tuż za nią, kiedy, nie czekając na asystę, zeskoczyła miękko na pokład. - Ahoj, kapitanie! - Potężny marynarz zbiegł po schodni z pokładu rufowego i zasalutował zawadiacko. Na moment wszystko w Loganie zamarło. Później wolno zstąpił na pokład i odwrócił się, wbijając wzrok w Linnet. Zignorowała go. - Dzień dobry, panie Griffiths - odparła, też salutując. - Zaiste dobry, kapitanie, jeśli słuch mnie nie zawiódł. - Griffiths zatrzymał się przed nią, rozpromieniony, jakby zaraz miał pęknąć. - Witam na pokładzie. Edgar i
John najwyraźniej sądzą, że wkrótce odchodzimy. Rozdział 9 Logan z narastającym przerażeniem wpatrywał się w Linnet, gdy tymczasem ona uśmiechnęła się szeroko do Griffithsa. - Tak, odchodzimy. - Machnięciem ręki wskazała Logana. - Major Monteith musi pilnie dostać się do Plymouth, a ja zgodziłam się go tam zabrać. Ruszyła do zejściówki na rufie, z Griffithsem u boku. Logan podążył za nimi, usiłując przyswoić te rewelacje; czuł się trochę tak, jakby znów solidnie oberwał w głowę. - Odbijamy z początkiem porannego odpływu ciągnęła Linnet. - Proszę zebrać załogę i przygotować statek. Pan Dodds i pan Cummins mają dla nas fracht, niewykluczone, że znajdzie się coś jeszcze. Zgodziłam się wziąć wszystko, co zostanie dostarczone na pokład, nim zacznie się odpływ. Kupcy mają się zgłaszać bezpośrednio do pana. - Tak jest, kapitanie. Będziemy gotowi do wyjścia w morze z początkiem odpływu - odparł Griffiths, kątem oka szacując Logana, podobnie jak wcześniej robili to Edgar, John i inni mężczyźni w Mon Coeur. - Doskonale. - Linnet zatrzymała się przy włazie
zejściówki i zerknęła na Logana. - Major Monteith zajmie kajutę obok mojej. Noc spędzimy na pokładzie. Proszę przekazać Jimmy'emu i kukowi, że zjemy obiad u mnie w kajucie. - Odwróciła się, żeby zejść pod pokład. - Chwileczkę. - Logan nadal nie całkiem przyjął do wiadomości, że Linnet... Linnet! jest kapitanem „Esperance", ale... Utkwił wzrok w jej twarzy, kiedy odwróciła się, unosząc brwi z nutką wyższości. Zamierzałem powiedzieć coś kapitanowi, który za twoją namową podjąłby się przewiezienia mnie przez kanał. Czyli jej; wszystkie instynkty burzyły się w Loganie na tę myśl. Zacisnął wargi. - Niewykluczone, że w drodze do Plymouth napotkamy przeszkody. - Ze strony ścigających cię członków kultu? - spytała, marszcząc czoło. - Nie znają się na żeglowaniu, ale mają dostatecznie głęboką kieszeń, żeby wynająć doświadczonych kapitanów i załogi, gotowych zaatakować nawet pokojowo nastawioną jednostkę. - Zerknął na Griffithsa, którego uznał za jej pierwszego mata. - Nie można liczyć na to, że zachowają się racjonalnie. Są niebezpieczni właśnie dlatego, że nie sposób przewidzieć, do czego się posuną, by zdobyć to, na czym im zależy. - A zależy im na panu? - spytał Griffiths, mrużąc oczy. - Na przewożonym przeze mnie dokumencie -
sprostował Logan. - To kluczowy dowód przeciw pewnemu nikczemnikowi, Anglikowi, siejącemu spustoszenie w Indiach, który, co oczywiste, nie chce, żeby dotarł on do władz. Griffiths prychnął i spojrzał na Linnet. - Cóż, nie zdoła złapać „Esperance", to na pewno stwierdził. Linnet skinęła potakująco. - Wydaj rozkazy, niech załoga się uzbroi i będzie gotowa wyruszyć o świcie. Odbijemy, kiedy tylko zacznie się odpływ, pozostali ustąpią nam drogi. Jakich wiatrów należy się spodziewać? - Do Plymouth, pomyślnych. Powinniśmy złapać dobry wiatr, kiedy miniemy cypel. - Świetnie. - Linnet weszła przez właz. - Będę na dole. Upewnij się, że wszyscy się zameldują, wchodząc na pokład. Wygląda na to, że na ten rejs przyda nam się pełna obsada. - Tak jest, kapitanie. Logan stał i obserwował, jak Linnet znika pod pokładem. Pragnął powstrzymać ten obłęd; na samą myśl o tym, że miałaby znaleźć się twarzą w twarz z członkami kultu, skręcało go w trzewiach. Jednak... jak tego dokonać, nie następując jej na odcisk, czy raczej nie urażając jej dumy, co byłoby jeszcze gorsze. Kiedy
podniósł torby i podążył za nią po wąskiej schodni, a później wąskim korytarzem do kajuty, ciągle borykał się z implikacjami najnowszych rewelacji na temat Linnet, dziwnie bezradny, jakby zmiotła go potężna fala odpływu. Schylając się, wszedł przez otwarte drzwi. Kajuta, ciągnąca się w poprzek rufy, była przestronna i, podobnie jak gabinet Linnet na nabrzeżu, pięknie urządzona - wyłożona lśniącą dębową boazerią, z takimiż meblami przyśrubowanymi do podłogi. Po jednej stronie stało biurko z fotelem kapitańskim za nim i dwoma mniejszymi krzesłami naprzeciw. Środek pomieszczenia zajmował okrągły stół z przymocowanymi na stałe ławkami, w narożniku w jedną ze ścian wbudowano przyzwoitych rozmiarów łóżko, z bakistami pod spodem i półkami powyżej. U stóp łóżka stała marynarska skrzynia, wzdłuż jednej ściany ciągnęła się szafa. Znajdowała się tu też umywalka z wszelkimi potrzebnymi udogodnieniami. Na środku stołu wmontowano lampę, wszędzie wokół w dogodnych miejscach rozmieszczono uchwyty na kubki i świeczniki. Była to najlepsza, najwygodniejsza kajuta, jaką Logan kiedykolwiek widział. Linnet rzuciła pelerynę na łóżko i zaczęła wyjmować
szpilki z włosów. - Zamknij drzwi. I poproszę o moją torbę. Logan zamknął drzwi, odłożył swój bagaż, przeciął kajutę i postawił jej torbę na łóżku. Rozpuszczone włosy rozsypały się Linnet na plecy. Odłożyła szpilki, poszperała w torbie i wyjęła z niej białą koszulę z długimi rękawami. Szturchnęła Logana, żeby odstąpił na bok, podeszła do skrzyni marynarskiej i wydobyła z niej skórzane spodnie, kamizelkę oraz surdut. Zamrugał. Kiedy rzuciła ubrania na łóżko, dotknął spodni, przekonując się, że jelenia skóra jest miękka jak masło. Obraz, który stopniowo nabierał kształtu w jego umyśle, nie wróżył dobrze. - Linnet... - Pomóż mi rozwiązać sznurówki. - Odwróciła się doń plecami. Zmarszczył brwi. - Prawdziwa monarchini - wymamrotał. - Proszę? - Nieważne. - Szybko rozwiązał sznurówki, jednocześnie szacując, jakie ma możliwości. - Linnet... doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłaś i nadal robisz, ale... - Uporawszy się z zadaniem, cofnął się i usiadł na ławce, plecami do stołu. Wsparł przedramiona na udach
i splótł ręce, chcąc utrzymać je z dala od Linnet. Utkwił wzrok w jej twarzy, gdy spojrzała nań pytająco. Szczerze mówiąc, byłbym o wiele szczęśliwszy, biorąc inny statek. Przypatrywała mu się przez chwilę, a potem uśmiechnęła się, odrobinę konspiracyjnie, i zdjęła suknię. - Nie, nie byłbyś. Szczęśliwszy. Pozwól, że ci wyjaśnię dlaczego. Nasrożony, zorientował się, że przygląda się z fascynacją, jak Linnet zdejmuje koszulę, którą miała pod suknią, wyjmuje z torby długi pas płótna i zaczyna owijać sobie piersi. Wiedział, że kobiety czasem tak robią, przed ostrą jazdą konną lub innego rodzaju intensywnymi ćwiczeniami... Otrząsnął się i z wysiłkiem podniósł wzrok z powrotem na jej twarz. Przywołał w duchu jej ostatnie słowa. - Wyjaśnij zatem. Delikatny uśmiech Linnet sugerował, że świetnie wiedziała, dokąd zawędrowały jego myśli. Zaraz jednak spoważniała. - W tej chwili priorytetem jest dla ciebie wypełnienie misji, i słusznie. To ważna sprawa, jej pomyślne rozstrzygnięcie odbije się szerokim echem, przyniesie pożytek wielu ludziom. Musisz dokonywać takich
wyborów, które dają największą szansę na powodzenie twojej misji, a jeśli oznacza to konieczność odłożenia na bok uczuć osobistych, tak właśnie postąpisz. - Zawiązała pas płótna pod lewą piersią i spojrzała Loganowi w oczy. - Jesteś tego rodzaju człowiekiem. Zacisnął usta w wąską kreskę. Nie mógłby się z tym nie zgodzić, ale... - Tak czy owak, w porcie kotwiczy wiele statków, więc któryś bez wątpienia... - Nie. - Włożyła nieco za obszerną na nią koszulę z długim rękawem. Poprawiła ją przy szyi i zaczęła zawiązywać. - Ze wszystkich statków w porcie, na „Esperance" masz zdecydowanie największą szansę dotrzeć bezpiecznie do Plymouth. - Pomagając sobie palcami u stóp, zdjęła buty do pól łydki, po czym wciągnęła spodnie. Upchnęła w nich poły koszuli i zapięła się w pasie. - Wbrew temu, co sobie roisz, perspektywa pościgu, ataku i starcia tylko podkreśla prawdziwość tego stwierdzenia. Myśli Logana ponownie zdryfowały, zrywając kontakt z bieżącą chwilą. Miękka skóra lgnęła powabnie do jej długich nóg. Kiedy Linnet zapięła kamizelkę, a potem założyła luźny kapitański surdut, potrafił myśleć wyłącznie o tym, że w męskim stroju wygląda jeszcze bardziej kobieco. Wstrząsająco kobieco. A także bardziej
niebezpiecznie. - Przeważamy nad innymi potencjałem i szybkością, mamy bardzo doświadczoną załogę. - Podeszła do szafy i wyjęła parę wysokich butów. Przystanęła, żeby zapiąć guziki na końcach nogawek, i zerknęła na Logana. - Wierz mi, gdyby było inaczej, gdybym nie uważała, że „Esperance" to najlepszy statek do celów twojej misji... Ciągnąc i przytupując, wzuła buty - wysokie, sięgające jej za kolana, z błyszczącej czarnej skóry - a następnie wyprostowała się i spojrzała mu w oczy. - Gdybym nie była przekonana, że „Esperance" to dla ciebie najbezpieczniejszy wybór, odłożyłabym na bok uczucia osobiste, znalazła ci najlepszy statek i przemocą nakłoniła jego kapitana, żeby cię wziął na pokład. Rozdzieliła włosy i zaczęła sprawnie zaplatać warkocze. - Jednak w tych okolicznościach będziesz musiał zaakceptować moją ocenę sytuacji i uwierzyć, że, biorąc pod uwagę wszystkie istotne kryteria, „Esperance" najlepiej nadaje się do przewiezienia ciebie i twojego listu do Plymouth. Siedział i obserwował ją zmrużonymi oczami, z kamienną twarzą; niemal widziała, jak szuka kontrargumentów. Zawiązała warkocze, podeszła do
wprawionego w drzwi szafy niewielkiego lustra, owinęła warkocze wokół głowy, robiąc z nich koronę, i sięgnęła po szpilki do włosów. Przyjrzała się Loganowi w lustrze. Wiedziała z góry, że niełatwo przyjdzie mu pogodzić się z faktem, że Linnet będzie mu towarzyszyć w dalszej podróży, i to jako kapitan statku, dlatego też pilnowała się, aby żadna wzmianka na ten temat nie padła przedwcześnie. Zarazem powiedziała prawdę: „Esperance" z nią u steru dawała mu największą szansę na bezpieczne dotarcie do Plymouth - absolutnie każdy na Guernsey by to potwierdził. Oczywiście, nie wyjawiła mu jeszcze najważniejszej w tym kontekście cechy wyróżniającej „Esperance", tej, która bezapelacyjnie kończyła dyskusję. Nie zrobiła tego, gdyż czuła dokuczliwą potrzebę, by Logan zaakceptował jej osąd - by zrozumiał i pogodził się z faktem, że w tej sferze Linnet nie tylko posiada stosowną wiedzę, ale jest też na tyle dobrym dowódcą, żeby podjąć decyzję właściwą ze względu na jego misję i bezpieczeństwo. Swą decyzję o wzięciu go na „Esperance" oparła na tym, co uważała za słuszne, co jej zdaniem należało zrobić, nie zaś na osobistym kaprysie. Uporawszy się z włosami, wyjęła z szafy kapitański kapelusz, wróciła do łóżka i wyciągnęła z torby chustę,
którą zawiązała na szyi. Znów sięgnęła do torby i wydobyła z niej kordelas w pochwie. Natychmiast wyczuła, że Logan się spiął. - Tak, potrafię zrobić z niego użytek. - Odgarnęła poły surduta, zapięła skórzany pas i podniosła wzrok na Logana. - Jak ci się zdaje, czemu tak trafnie odczytałam twoją ranę? Bo miałam rację, czyż nie? Pytanie wybiło go z rytmu. Sięgnął myślami wstecz, po czym, z widoczną niechęcią, zacinając usta, skinął potakująco. - Tak. Odwrócili się oboje, gdy zapukano do drzwi. - Wejść! - zawołała. Do kajuty zajrzał Jimmy, chłopiec okrętowy. - Wszystko w porządku, kapitanie? - Tak - odparła z uśmiechem, którego przy Jimmym nigdy nie umiała powstrzymać. - Jak sprawy na pokładzie? - Wszyscy się stawili. Pan Griffiths zapędził każdego do roboty. Po prawdzie, to byśmy mogli odbić wieczorem, prawda, gdyby nie przypływ, ale jest przypływ, no i musimy poczekać do rana, ale jak zawsze pilno nam w morze. Żeśmy się nie spodziewali takiej przygody w grudniu, jak prezent na Boże Narodzenie, prawda.
- Tak przypuszczam. - Ponieważ Jimmy z ciekawością zerkał na Logana, Linnet wskazała tego ostatniego. - To major Monteith. Właśnie z jego powodu, a mówiąc ściślej, z powodu jego misji, robimy wypad do Plymouth, zatem to jemu powinieneś dziękować. - Majorze. - Jimmy ukłonił się płytko Loganowi, szczerząc zęby w uśmiechu. - Nie usłyszy pan od załogi słowa skargi. Z przyjemnością pomożemy. Logan, również nie do końca zdolny stłumić uśmiech, odkłonił się chłopcu. - Ja zaś rad się odwdzięczę. - Jimmy, major zajmie kajutę obok, a obiad zjemy tutaj. O zwykłej porze. A teraz... - Spojrzeniem zapraszając Logana, żeby się przyłączył, Linnet wzięła kapelusz i ruszyła do drzwi. - Zrobię obchód statku. Logan podążył za nią na górę i towarzyszył jej, gdy krążyła po pokładach. Marynarze pozdrawiali ją kolejno, a blask w ich oczach, wyraz twarzy, świadczyły o entuzjazmie, o szacunku i zaufaniu do niej jako dowódcy. Znał odnoszących sukcesy generałów, którzy nie cieszyli się takim oddaniem ze strony podwładnych. Przysłuchiwał się, gdy kolejno wypytywała mężczyzn o rodzinę, dom bądź jedną czy drugą małą społeczność na wyspie, z której jej rozmówca się wywodził, odnotował jej sokoli wzrok oraz wagę, jaką
przywiązywała do szczegółów, podziwiał szybkie, zdecydowane rozkazy - i coraz lepiej pojmował, że nawet jeśli poniekąd odziedziczyła stanowisko po ojcu, na szacunek, jakim tak szczodrze ją darzono, zapracowała sobie sama. Jednakże jak do tego doszło - jak w ogóle została kapitanem - stanowiło dlań zagadkę. Nie zdołał dobrze zgłębić tej kwestii, zanim noc spowita cichy już statek, a oni dwoje udali się do kajuty Linnet posilić się przy okrągłym stole. Jimmy kursował w tę i z powrotem, często też stawał na baczność za Linnet i trajkotał jak najęty, głównie przekazując jej najnowsze plotki krążące wśród załogi. Logan prędko zdał sobie sprawę, że Jimmy nie widzi potrzeby cenzurowania informacji ze względu na płeć Linnet. Im więcej nad tym dumał, tym bardziej podejrzewał, że członkowie załogi postrzegają ją jako... nie mężczyznę, z pewnością nie, lecz jako kobietę innej kategorii, taką, która dowiodła już, że potrafi im przewodzić. Porównanie do królowej Elżbiety było w jej przypadku jak najbardziej trafne. Po obiedzie znów podążył za nią na pokład, gdzie w bladym świetle księżyca sprawdzała a to linę, a to zwinięty żagiel.
- Myślałem, że marynarze żywią przesąd w związku z obecnością kobiet na pokładzie - rzekł cicho, kiedy wreszcie znaleźli się sami. Roześmiała się. Gdy dotarli do dziobu, wsparła się biodrem o zwój liny i popatrzyła na Logana. Przyglądała mu się przez chwilę w mroku, po czym uśmiechnęła się nieznacznie. - Większa część załogi, a z pewnością wszyscy ci, którzy są sporo ode mnie starsi, żeglowała ze mną, odkąd byłam dzieckiem. „Esperance" odbywa zwykle relatywnie krótkie wypady, toteż ojciec często zabierał mnie ze sobą. - Rozejrzała się wokół z miłością na twarzy. - Dokazywałam na tym statku jako berbeć, a potem mała dziewczynka. Odkąd zaś umarła moja matka... miałam wtedy jedenaście lat... uczestniczyłam w każdym rejsie. - Spojrzała mu w oczy. - Byłam na pokładzie również w czasie ewakuacji spod La Coruny. Logan oparł się o nadburcie, bacznie jej się przyglądając. - Byłaś więc kapitańskim dzieckiem, a po śmierci ojca odziedziczyłaś po nim stanowisko? - Mniej więcej. Tytuł jest, oczywiście, honorowy, ale nie znajdziesz na Guernsey nikogo, kto by zgłaszał obiekcje. - Uśmiechnęła się cierpko. - Podobnie jak nikt, żaden kapitan portu tutaj bądź w Anglii, a nawet we
Francji, ani też jakiekolwiek inne władze morskie, nie zakwestionowaliby mojego prawa do stania za sterem, nawet jeśli, jako kobieta, nie mogę otrzymać patentu. Skinęła głową ku rufie. - Wśród załogi jest dwóch ludzi z patentem kapitańskim, którzy mogliby dowodzić statkiem, ale z chęcią powierzają to mnie. Doświadczenie procentuje, a na morzu nie ma miejsca na błędy. Jak daleko się wypuszczała? Uczestniczyła w jakichś bitwach morskich? Ile czasu w ciągu roku spędzała na pokładzie? Czy „Esperance" kiedykolwiek wychodziła w morze bez niej? Logan zadawał pytania, a ona odpowiadała na nie szczerze i konkretnie. Gdy potwierdziła, że owszem, brała udział w bitwach, tak, władała kordelasem i zabijała, jeśli zaistniała taka konieczność, Logan poczuł się zarazem uspokojony i przerażony, jakkolwiek z pewną ulgą przyjął informację, że nosiła broń od ponad dekady. Dzięki jej wyjaśnieniom o wiele lepiej rozumiał, kim była, jak doszło do tego, że występowała jako kapitan L. Trevission, właściciel i dowódca „Esperance". Kiedy na pokład wyszła nocna wachta, Linnet wstała i spojrzała na Logana, unosząc brew. - Czy już pogodziłeś się z myślą, że to ja zabiorę cię do Plymouth?
Patrzył na nią przez chwilę, jakby dopiero teraz uzmysłowił sobie, że kierowała nią chęć uśmierzenia jego obaw. Później przeniósł wzrok na inne duże statki, kołyszące się w porcie w blasku księżyca. - Chyba tak. - Spojrzał znów na nią. - Skoro jesteś najszybsza, najpewniejsza... zdaje się, że powinienem przestać się spierać i ci podziękować. Linnet uśmiechnęła się i królewsko skłoniła głowę. - W istocie. - Zerknęła wymownie na marynarzy na wachcie. - Możesz mi podziękować pod pokładem. Ruszyła przodem, rozkosznie zuchwała. Odepchnął się od nadburcia i bez słowa podążył za nią, w dół po schodni zejściówki, wąskim korytarzem, do jej kajuty. Dopadła go, gdy tylko się ku niej odwrócił, wspięła się na palce, oplotła ramionami jego szyję, popchnęła go z powrotem na drzwi, które moment wcześniej zamknął. Wpiła się w jego usta, poczuła, jak mocno chwyta ją w talii. Całowała go śmiało, zdeterminowana utrzymać lejce, zachować kontrolę, tak by składał podziękowania pod jej dyktando. To była ich ostatnia wspólna noc. Niemal na pewno jej ostatnia noc z nim kiedykolwiek. Jutro Linnet spełni swój obowiązek i przewiezie go do Plymouth; nim znów nastanie wieczór, Logan zniknie z jej życia. W ten sposób przeznaczenie zakończy ich związek: on
odejdzie, Linnet nie zobaczy go nigdy więcej. Macając na oślep, zaryglowała drzwi. Później ujęła twarz Logana w dłonie i pocałowała go z całą namiętnością, jaką dzięki niemu odkryła w swej duszy. Ani się obejrzała - nadal starała się zebrać myśli - kiedy on, w ułamku sekundy, w jedno uderzenie serca, przejął kontrolę nad pocałunkiem. Po prostu wyrwał jej lejce dokładnie tak, jak nie zrobił tego rankiem na dziedzińcu stajennym. Posterował nią do tyłu, aż oparła się udami o krawędź biurka. Walczyła o odzyskanie dominacji w owym żarłocznym spółkowaniu ich ust, w jakie przekształcił się pocałunek... jednak miał nad nią przewagę wynikającą z doświadczenia. Oderwała się od jego warg, z zamkniętymi oczami odchyliła w tył głowę. - To mój statek - wydyszała. - Ja tu jestem kapitanem. - Ale ja jestem kochankiem kapitana. - Jakby na dowód zamknął dłoń na jej owiniętej płótnem piersi, ścisnął, potarł kciukiem stwardniały sutek. - Poza tym drugą ręką chwycił jej udo i podsadził Linnet na biurko miniona noc należała do ciebie. - Pochwycił jej spojrzenie, śmiało wepchnął dłoń między jej nogi i potarł ją tam przez miękką skórę spodni. - Ta jest moja. Dziś ja rozkazuję. Dziś wezmę cię po mojemu.
Znów wpił się w jej usta, pojmał ją, spętał jej rozsądek i zmysły, powiódł je prosto w ogień. W tak dobrze jej już znany żar, w płomienie, którymi nauczyła się rozkoszować. Jedną ręką pieścił jej pierś, drugą pracował między jej nogami, popychając Linnet dalej i dalej, aż dyszała zdesperowana, a wtedy rozpiął jej guziki, wprowadził rękę w spodnie i odnalazł ją palcami. Gładził, nurzał się, penetrował. Językiem wypełniał jej usta, z dłonią na jej piersi, zagłębiony w niej palcami, przyprawiał Linnet o utratę zmysłów, aż przekroczyła krawędź i runęła w ekstazę. Wirowało jej w głowie, opadła do tyłu na biurko, podpierając się na rękach. Z zamkniętymi oczami walczyła o oddech, starała się zebrać myśli, przewidzieć, co zdarzy się dalej. Gdy jednak wolno wycofał palce z jej pochwy, umiała myśleć wyłącznie o tym, by zastąpił je twardym członkiem. Chciała tego, boleśnie pragnęła wypełnić pustkę w swym wnętrzu. Lecz jak? Gdzie? Jej spodnie były zbyt opięte, musiała się ich pozbyć, zanim... Oparł dłoń na jej brzuchu, popychając Linnet w dół, aż poddała się i legła na plecach na biurku. Opuścił jej spodnie do kolan. Pod nagimi pośladkami czuła chłodne drewno, krawędź blatu. Później Logan złapał ją za kolana, uniósł je i rozwarł na tyle, na ile pozwalały na to
spodnie, po czym schylił się, by jej posmakować. Dogłębnie. Aż straciła oddech, zdolna tylko łkać i bezgłośnie prosić, błagać, zaklinać. Kurczowo zaciskała dłonie w jego włosach, bezradnie wyginając się w łuk za sprawą jego aż nazbyt fachowych zabiegów. - Na litość boską, Loganie... Po prostu mnie wypełnij. Proszę... - Rozpaczliwie zaczerpnęła powietrza. Zrobił to, ale językiem, wchodząc w nią tak brutalnie i głęboko, że osiągnęła orgazm w druzgocącym, wstrząsającym przypływie oślepiającej rozkoszy. Kiedy rozkosz przygasła, Linnet poczuła się jeszcze bardziej pusta. Rozchyliła powieki i skupiła wzrok na jego twarzy, chłonęła malujący się na niej wyraz czysto męskiego triumfu, kiedy Logan wyprostował się i spojrzał na nią, leniwym uśmiechem obwieszczając, że dokładnie zna jej pragnienie, jej potrzebę, i wie, jak je zaspokoić. - Do góry. Złapał ją za ręce i ściągnął z biurka na podłogę, podtrzymał, gdy się zachwiała, a następnie poprowadził, stąpającą niepewnie, w stronę stołu. Źle jej się szło ze spodniami spuszczonymi do kolan, nim jednak zebrała myśli na tyle, by coś z tym zrobić, Logan ją zatrzymał.
- Pochyl się i chwyć krawędzi stołu. Posłuchała, kolanami dotykając ławki. Ledwie uświadomiła sobie swą bezbronność w tej pozycji, a już zaczął wędrować rękami po jej nagich pośladkach, wlewając jej żar pod skórę, aż spływała potem. Uwięził jej nogi między swoimi, tak że nie mogła ich rozsunąć, rozczapierzonymi dłońmi wolno, z namaszczeniem pieścił jej biodra, zakasał koszulę i halkę powyżej talii, obnażając ją jeszcze bardziej. Oparł mocno jedną rękę w dolnej części jej pleców, drugą przeciągnął w dół i zabrał. Jej serce galopowało. Nie zdążyło zwolnić po wcześniejszym doświadczeniu, a teraz niecierpliwe wyczekiwanie popędziło je do szaleńczego cwału. Dopiero zaczęła rozpracowywać jego zamiary, ciągle niezdolna normalnie oddychać, kiedy poczuła, jak gruby członek napiera między jej uda, marmurowa żołądź zagłębia się między jej fałdy - wszedł w nią, popychając ją do przodu, tak że wspięła się na palce, jej oddech stracił rytm, mocno zacisnęła dłonie na krawędzi stołu. Wycofał się i pchnął znowu, a Linnet niemalże zakwiliła z rozkoszy. Przytrzymywał jej biodra nieruchomo i wypełniał ją raz za razem, głębiej i głębiej. Czuła, jak jego pachwina spotyka się z gładką skórą jej pośladków, czuła drapanie jego włosów, gdy ponętnie
napierał jądrami na tył jej ud. Uczepiła się stołu, zwieszając głowę, kiedy doznanie przetoczyło się przez nią, zawładnęło jej umysłem. Wdzierał się w nią w potężnym, pierwotnym rytmie. Sięgnął zza niej, majstrując coś rękami, aż poczuła szarpnięcie. Pochylił się, wszedł w nią jeszcze głębiej. Wyszeptał jej do ucha rozkaz i oderwała od stołu najpierw jedną, potem drugą rękę, dzięki czemu mógł rozebrać ją z surduta i kamizelki. Później sięgnął pod jej koszulę, poluzował zawój, zsunął go w dół i zamknął dłonie na jej piersiach, osłoniętych teraz jedynie delikatną halką. Ugniatał, bawił się, zawłaszczał je, podobnie jak niżej lubieżnie zawłaszczał jej ciało. Przywarł do niej jeszcze bardziej, przesunął jedną dłoń z jej piersi w dół, pogłaskał jej loczki, sięgnął dalej i pogładził ją, ujął tam i unieruchomił pod zmienionym kątem, wiódł ją coraz wyżej. Desperacko potrząsnęła głową, zaczęła kołysać biodrami, dopasowując się do jego rytmu. Napawała się doznaniami, jakie przetaczały się przez nią, gdy ujeżdżał ją głęboko, bezlitośnie, aż znów szczytowała. Aż rozpadła się z krzykiem, który rozpaczliwie starała się wytłumić. Poczuła, że załamują się pod nią nogi i ręce, usłyszała jego głęboki, mroczny śmiech, kiedy przygarnął ją do
siebie i przytrzymał, nadal zagłębiony w jej ciele, twardy i pełny. Przelotnie wezbrało w niej oburzenie, że nie jest równie zdesperowany jak ona. Jednak zdążyła go już poznać, jego metody na tyle dobrze, aby wiedzieć, że poszuka własnej ulgi dopiero wówczas, gdy całkowicie powali ją kolejnymi atakami oślepiającej ekstazy. Rozkosz ujarzmiła jej rozum do tego stopnia, że Linnet jedynie jak przez mgłę uświadamiała sobie, że on przesuwa jej zawój, rozwiązuje supeł i odwija pas płótna. Rozebrał ją z halki, wycofał się z niej, przeprowadził ją, nieporadną, do znajdującego się tuż obok łóżka i pchnął na nie. Z trudem zebrała w sobie dość sił, by unieść powieki i spojrzeć nań zza osłony rzęs. Przez chwilę stał, przyglądając się jej, a jego uśmiech wyrażał, w równych miarach, prymitywne zawłaszczenie, niezmąconą rozkosz oraz, po prostu, szczęście. To ostatnie ścisnęło ją za serce, lecz prędko zwalczyła wrażenie. Bez wątpienia Logan znajdzie takie samo szczęście z inną kobietą, jakąś inną damą, później. Potem. Logan nie umiał powstrzymać uśmiechu, gdy na nią patrzył - na swego niezłomnego kapitana, rozciągniętego niemal nago na łóżku, z ciałem zlanym potem i
pokrytym rumieńcem zaspokojonego pożądania, gdy na delikatnej skórze piersi i bioder ukazywały się już znaki dokonanego przezeń zawłaszczenia. Zapewne, nim noc dobiegnie końca, oznaczy Linnet jeszcze bardziej; jak poinformował ją wcześniej, dziś to on decydował. Spostrzegł błysk zieleni pod jej rzęsami. Nim zdążyła się odezwać, zdjął jej buty, pończochy i spodnie. Zostawił ją tak, całkiem nagą, rozciągniętą na łóżku, i napawał się jej widokiem, zarazem rozbierając się szybko. Potem, nagi, nakrył ją swym ciałem, dosiadl jednym mocnym pchnięciem i poczuł, jak instynktownie wygina się pod nim w łuk, a później wije, by lepiej się doń dopasować. Jedną ręką wsparł się o wezgłowie łóżka tam, gdzie było ono umocowane do ściany, popatrzył na leżącą pod nim Linnet i puścił wodze, dając swemu ciału pełną swobodę. Poruszał się nad nią płynnie, rytmicznie, wbijał się w nią głęboko, brał ją, zawłaszczał. Odciskał w niej swe piętno. Nie przestał, gdy wzięła potężny oddech. Przyspieszył tempo, gdy przeciągnęła dłońmi po jego bokach, plecach, lgnąc doń bezradnie. Dopasowała się do jego rytmu, falowała pod nim, aktywnie przyjmując go w siebie. Dając mu wszystko, czego pragnął. Całą siebie, każde swe tchnienie, każdy okruch namiętności.
Wolną ręką uniósł jej udo. Pomogła mu, oplotła go nogami, otwierając się dlań jeszcze szerzej. Tak by mógł jeszcze bardziej ją wypełnić, wchłonąć więcej jej soczystego żaru, dogłębniej skąpać się w parzącej rozkoszy. Zamknął oczy i ujeżdżał ją dalej, coraz ostrzej, z narastającą mocą popychając ją ku szczytowi. Czul, że traci kontakt z rzeczywistością, słyszał syreni śpiew jej ciała, gdy zacisnęło się na nim, nieubłaganie łamiąc go kołem namiętności. Wolną ręką po omacku odnalazł jej twarz, przytrzymał i wpił się w jej usta. Wypełnił je w tym samym prymitywnym rytmie, w jakim wypełniał jej pochwę. Połknął jej krzyk, gdy szczytowała pod nim, gdy naprężyła się i rozpadła na kawałki, porwana przez wstrząsającą ekstazę. Pociągnęła go za sobą, oplatając kurczowo ramionami, jej pochwa zaciskała się wokół niego niczym atłasowa pięść, aż wreszcie uległ i z długim, ochrypłym jękiem, który spiła z jego ust, oddał się jej. Linnet obudziła się jakiś czas później, czując uspokajający ciężar muskularnej nogi, splecionej z jej nogami, oraz ciepło męskiego torsu. Otworzywszy oczy, zobaczyła, że Logan wspiera się na ramieniu, wyciągnięty u jej boku. Wąskie łóżko zmuszało go do
leżenia częściowo na niej, na co bynajmniej nie narzekała. Księżyc świecił jaśniej, jego blask wlewał się przez bulaje na rufie, omywając twarz Logana, malując srebrem jego wycyzelowane rysy, ukazując zaciśnięte usta, zatapiając wszakże w cieniu oczy. Upłynęła długa chwila, nim wreszcie się odezwał, głębokim, cichym, lecz stanowczym głosem. - Mówiłem szczerze. Nie wierzę, że uda ci się wskazać mi na tym świecie cokolwiek na tyle potężnego, że aż zdolnego mnie zmusić, bym z ciebie zrezygnował. Bym do ciebie nie wrócił. Powstrzyma mnie przed tym jedynie śmierć lub coś bardzo jej pokrewnego. Milczała, nie znajdowała bowiem nic, co mogłaby powiedzieć. W tej kwestii ich zapatrywania różniły się diametralnie i nawet ogrom jego miłości nie był w stanie tego zmienić. Jednak... - Wierzę, że w to wierzysz. - Tyle musiała mu oddać. Nie sądzę, aby były to tylko puste słowa mające uspokoić twoje lub moje sumienie. Ale... owszem, jest pewne ale... nie podzielam twojej wiary w to, że kiedy znajdziesz się na powrót w swoim świecie, z dala od mojego świata, będziesz nadal postrzegał sprawy w ten sam sposób.
Grymas na jego ustach jasno informował, co Logan sądzi o jej wątpliwościach, o braku wiary w niego. Poprzestał jednak na krótkim zlustrowaniu jej twarzy, a później przesunął się i objął ją ramieniem, tak że znalazła się częściowo pod nim. Nawet jeśli miewali różne zapatrywania, ich ciała zgadzały się ze sobą. Nadciągnął sen, zagarniając ich nieodparcie. Nim całkiem ich pochłonął, Logan mruknął tuż przy jej uchu, mrocznie, z delikatnym szkockim akcentem: - Jedno z nas się myli. Ponieważ jesteś upartą do szpiku kości wiedźmą, będzie cudownie, gdy uzmysłowisz sobie, że to ty. Linnet zasnęła uśmiechnięta. Tuż przed północą. Shrewton House, Londyn Strzepując z surduta zbłąkane płatki śniegu, Daniel wkroczył do sypialni, którą dzielił z Alexem. W migotliwym blasku ognia na kominku zobaczył, że Alex leży w łóżku, podparty na łokciach, i pytająco unosi brwi. - Zdrowo sypie - rzekł Daniel, zamykając drzwi i ruszając w stronę łóżka. - Zapomniałem, jaki mokry jest tutejszy śnieg. Na drogach breja. - Sądziłem, że ty i drogi Roderick jesteście w Surrey i
robicie porządek z Hamiltonem. Daniel skrzywił się i usiadł na łóżku, aby zzuć buty. - Taki mieliśmy zamiar, nim jednak dotarliśmy na miejsce, Hamilton oraz jego kompani... jeśli wierzyć nielicznym ocalałym świadkom, jego obstawa... usunęli wysłanych ich tropem ludzi. Uprzedzając twój wybuch, towarzystwo rozbiło się na cztery grupki, zatem każdą z nich mogło śledzić co najwyżej dwóch naszych. - Już bez butów, Daniel wstał i zdjął surdut. - Pozbywszy się ogona, ten czort i jego zausznicy gdzieś się ukryli. Ale sprawa nie jest jeszcze stracona. - Odrzucił surdut na bok i zaczął rozpinać kamizelkę. - Wraz z Roderickiem zdołaliśmy prześledzić trasę naszych ludzi na tyle, by zyskać w miarę dobre pojęcie, w jakim rejonie przyczaił się Hamilton. Rozstawiliśmy w tej okolicy wystarczająco liczne czujki, żeby wpadły na jego trop, jeśli tylko się ruszy, nieważne, w jakim kierunku. Powiadomią nas natychmiast, gdy to zrobi. - Hmm. - Alex zmienił pozycję na łóżku. - Nadal uważam za niemal pewne, że będzie zdążał do tego samego końcowego celu co Delborough. Dokądś w Cambridgeshire, północnym Suffolk albo Norfolk, do osoby, ktokolwiek to jest, która pociąga za wszystkie sznurki. - Udało ci się znaleźć nową bazę wypadową bliżej
serca zdarzeń? - spytał Daniel, wyciągając koszulę ze spodni. - Tak. Creighton okazał się nad wyraz użyteczny. Z jego opisu wynika, że znalazł idealny dla naszych potrzeb dom w Bury St. Edmunds. Na jutro zorganizowałem przenosiny. Daniel skinął głową, rozpinając spodnie. - Powiadomiłeś wszystkich naszych dowódców? - Tak. Uznałem, że dobrze będzie to zrobić, zanim pogoda się pogorszy. - A co w sprawie Delborougha? - Larkins zdaje się nie wątpić, że zastraszył swego małego złodzieja na tyle, aby ten dostarczył mu tubę Delborougha, wolałbym jednak, żeby Roderick udał się tam jutro i upewnił, że nie będzie niespodzianek. - Alex przetoczył się na bok, kiedy Daniel podniósł przykrycia z jasnoniebieskiego jedwabiu i wsunął się do łóżka. - Na temat Monteitha i Carstairsa nie mamy nowych wieści. - Przy odrobinie szczęścia obaj już nie żyją. - Jakkolwiek bardzo chciałbym w to wierzyć... - Alex się skrzywił. - Delborough i Hamilton również dawno powinni być martwi. A tymczasem żyją, zachowali swoje tuby i, co więcej, systematycznie zbliżają się do celu podróży, gdziekolwiek on się znajduje. Ponadto tu, w Anglii, członkowie kultu nie radzą sobie za dobrze.
Rzucają się w oczy, a do tego nie potrafią zrozumieć, że tutaj nie mogą, ot tak po prostu, zabijać, torturować i zastraszać, jak zwykli to robić w Indiach. - Prawda, niestety. Nie mogą też dostać się do takich miejsc jak Grillon. - Daniel odwrócił się do Alexa, uśmiechając się w półmroku. - Przypuszczam, że będziemy musieli wziąć sprawy we własne ręce. Uśmiechnął się szerzej. - Wiem, jak wielką przykrość sprawia ci zabijanie, mój drogi, ale będziesz musiał zacisnąć zęby i jakoś to znieść. Alex wybuchnął śmiechem. - Zniosę. Zrobię to dla ciebie. Mimo to mam nadzieję, że przywieźliśmy ze sobą dość zabójców do pomocy. Rozdział 10 16 grudnia. 1822. Saint Peter Port, Guernsey Dzień wstał posępny, gęste chmury w niezliczonych odcieniach szarości odcinały drogę nikłym promieniom słońca. Zimny wiatr gnał nisko nad powierzchnią morza, rozbryzgując spienione fale na skalistym falochronie. Wiatr przeczesywał mu włosy lodowatymi palcami, gdy Logan stał obok Linnet przy kole sterowym i obserwował prześlizgujące się za sterburtą stanowiska dział zamku Cornet. „Esperance", postawiwszy jedynie część żagli, wychodziła z portu na fali odpływu.
Wody kanału pchnęły dziób w górę. Linnet trzymała kurs, nie spuszczając wzroku z falochronu na bakburcie. Kiedy tylko rufa minęła linię postrzępionych skał, Linnet wykrzyknęła rozkazy, które bosman na głównym pokładzie przekazał dalej. Marynarze pospieszyli je wykonać; wielu z nich już wcześniej wspięło się na olinowanie. Śledziła wzrokiem ich poczynania, gdy rozwijali kolejne żagle, i pewną ręką obracała koło sterowe, zmieniając kurs. Kiedy dziób wskazywał już pożądany kierunek, wydała kolejne rozkazy, ustawiając żagle tak, by iść na północ wzdłuż wybrzeża wyspy. Gdy miną północny cypel, zboczy na północny zachód, do Plymouth. Logan wyczuwał pod stopami siłę statku, moc czerpaną z fachowo ujarzmionych fal i wiatru. Podniósł wzrok, podziwiając napięte żagle, prostokątne na fok- i grot-maszcie. Na wierzchołku grotmasztu furkotała na mocnym wietrze bandera Guernsey. U jego boku Linnet wydała kolejny rozkaz i młody marynarz pomknął do bezanmasztu. Logan przyglądał się, jak operuje linkami innej bandery; robiąc z dłoni daszek, spojrzał w górę... Zmrużył oczy. Zamrugał i popatrzył raz jeszcze. Służył w armii, nie w marynarce, niemniej rozpoznał jedną z bander Królewskiej Marynarki Wojennej,
turkoczącą teraz wysoko ponad pokładem „Esperance". - Co to, u diabła, znaczy? - Odwrócił się do Linnet, w osłupieniu wskazując banderę. Uśmiechnęła się, odrobinę skorygowała kurs i przekazała ster Griffithsowi. - Północ, potem północny zachód. Obierzemy najbardziej bezpośredni kurs, chyba że zobaczymy coś, co zasugeruje nam inny wybór. Griffiths skinął potakująco głową i ulokował się za kołem sterowym. Linnet odwróciła się do Logana, sygnalizując, żeby przeszli na prawo. - To - wskazała głową banderę wysoko w górze najsilniejsza przesłanka, że nie mógłbyś wybrać na podróż do Plymouth lepszego statku niż „Esperance". Logan przez chwilę gapił się na banderę, a potem spojrzał na Linnet. - Nie rozumiem. Jak „Esperance" może nadal posługiwać się listem kaperskim, tym bardziej z tobą jako kapitanem? Linnet oparła się o poręcz nadburcia rufowego, spoglądając na kilwater. Uśmiechnęła się. - Trevissionowie posiadają oficjalny list kaperski dosłownie od stuleci. - Zerknęła na Logana. - Anglicy zapominają, że wyspiarze są bliżej sprzymierzeni z Koroną Angielską niż oni sami. My, Wyspy
Normandzkie, przed wiekami wchodziliśmy w skład Księstwa Normandii i właściwie nadal tak to wygląda: wasz król jest naszym księciem. Należymy do Korony Angielskiej, nie zaś do Zjednoczonego Królestwa. W związku z tym od dawien dawna walczymy z Francuzami. W minionych wiekach pełniliśmy funkcję bastionu, chroniąc Anglię przed Francuzami, jak również Hiszpanami, a w mniej odległych czasach, za sprawą wojny na Półwyspie, odegraliśmy kluczową rolę w narzucaniu angielskiej dominacji na morzu. Jak już wspominałam, „Esperance", ta konkretna, czwarty z kolei statek o tej nazwie, uczestniczyła w ewakuacji spod La Coruny. Później ochranialiśmy wasze statki, gdy przewoziły armię z powrotem. Flota handlowa Guernsey zawsze zabezpieczała południowe wybrzeże Anglii przed bezpośrednim atakiem z portów w Bretanii, aż po Cherbourg. A ponieważ zwykle jesteśmy w ruchu, przemierzając zachodnie rejony kanału, często ostrzegaliśmy z wyprzedzeniem o zagrożeniu z dalszych stron, bardziej na zachód i południe. Gdybyśmy nie patrolowali tych wód tak dokładnie, floty Plymouth i Falmouth nie mogłyby skoncentrować wszystkich działań na samym kanale, na zniechęceniu Napoleona do dokonania inwazji z Boulogne, a później na ochranianiu armii i dostarczaniu jej zapasów, kiedy wróciliście pod
Waterloo. Popatrzyła Loganowi w oczy. - Anglia w niemałej części zawdzięcza swą dominację na morzu właśnie statkom handlowym z Guernsey. Wiedzą o tym dowódcy z zamku Cornet, z Plymouth i Falmouth. - Teraz rozumiem, dlaczego poinformowałaś zamek o wyjściu w morze, tę twoją kurtuazyjną wizytę u Foxwooda. - Logan przyjrzał się jej twarzy, w tej chwili pełnej pasji. - Czy admiralicja wie, że kapitan Trevission z „Esperance" jest kobietą? - Owszem - odparła z cynicznym uśmiechem - jednak raczej nie udałoby ci się zmusić ich, by to przyznali. Zastanawiał się chwilę, nim odezwał się znowu. - To, co mi powiedziałaś, tłumaczy, dlaczego Trevissionowie posiadali list kaperski aż do śmierci twego ojca. Nie wyjaśnia natomiast, dlaczego go potem odnowiono, zapewne na twoje nazwisko, oraz dlaczego pozostał w mocy tak długo po zakończeniu wojny. Zerknął w górę, po czym znów spojrzał na Linnet. Zakładam, że masz prawo używać tej bandery? Zaśmiała się i oparła plecami o nadburcie, żeby popatrzeć na banderę. - Tak, istotnie, jestem w pełni upoważniona do korzystania z praw, potęgi i ochrony Królewskiej
Marynarki Wojennej. - Napotkała jego wzrok. - Dlatego właśnie nie mógłbyś wybrać na podróż do Plymouth lepszego statku niż „Esperance". Widząc tę banderę, kapitan musiałby być niespełna rozumu, żeby rzucić nam wyzwanie. Logan pokręcil głową. - Z tym nie mogę się dłużej spierać, niemniej ciągle nie odpowiedziałaś na moje pytania. Linnet zajrzała mu w oczy, a później popatrzyła przed siebie. - Mój ojciec zmarł w 1813, miałam siedemnaście lat. Orientujesz się, jak wyglądała wtedy sytuacja na Półwyspie, byłeś tam. Marynarka wojenna rozpaczliwie potrzebowała „Esperance" na morzu, co więcej, „Esperance" z listem kaperskim, gdyż był to, nadal jest, najszybszy tych rozmiarów statek na okolicznych wodach, najlepiej uzbrojony, najbardziej zwrotny, dysponujący doświadczoną i świetnie wyszkoloną załogą. Nie mogli sobie pozwolić na utratę „Esperance", nie w takim momencie. Admiralicja otrzymała naglące petycje z wyspy oraz od dowódców floty z Plymouth i Falmouth. Wyobrażam sobie, jakie to wzbudziło opory, jednak wspomniani admirałowie, podobnie jak ówczesny dowódca zamku Cornet, dobrze mnie znali. Wiedzieli, że ojciec wyszkolił mnie na „Esperance", że
często przejmowałam na niej dowodzenie. Wiedzieli, że brałam udział w większej liczbie bitew morskich aniżeli niejeden z ich kapitanów, że żeglowałam po tych wodach, odkąd nauczyłam się chodzić. Spojrzała na Logana, znów uśmiechając się cynicznie. - Krótko mówiąc, admiralicja nie miała wyboru. Przedłużyli list kaperski dokładnie w takim brzmieniu, jakie miał od stuleci: otrzymał go kapitan Trevission z „Esperance". Przejęłam więc schedę po ojcu, a „Esperance" nadal żeglowała, patrolowała, walczyła z Francuzami, głównie utrzymując ich na dystans. Pomijając pewne misje specjalne, mieliśmy zagwarantować, by żadnej francuskiej fregacie nie udało się przybyć na przeszpiegi do Plymouth lub Falmouth, a później pomknąć do swoich z raportem. Jak możesz się domyślić, „Esperance" jest dobrze znana. Kiedy tylko jakaś francuska fregata nas zauważy, stawia żagle i czmycha. Przerwała na chwilę, instynktownie kontrolując wzrokiem takielunek, kierunek wiatru, morze. - Co do tego, czemu mój list kaperski zachował ważność, admirałowie z Plymouth i Falmouth rekomendowali, by pozostał w mocy na stałe, przede wszystkim dlatego, że powątpiewali, czy, w razie gdyby znów potrzebowali usług „Esperance", zdołaliby
przekonać admiralicję do wystawienia nowego listu kapitanowi-kobiecie. A jeśli nawet tak, to czy dostatecznie szybko. Znów z uwagą spojrzała w górę, odepchnęła się od nadburcia, podeszła do poręczy ograniczającej pokład rufowy i wydała rozkaz zmiany żagli. Załoga natychmiast pospieszyła go wypełnić. Linnet przeanalizowała rezultat, zamieniła kilka zdań z Griffithsem, zostawiła go przy sterze i zeszła na główny pokład. Logan podążał w pewnej odległości za nią, gdy szła na dziób, spoglądając na morze, bezustannie sprawdzając napięcie żagli, czytając z wiatru i nieba. Można by rzec, że teraz, gdy znaleźli się na morzu, ono do niej przemawiało. Jakby między nią a władającymi tą sferą żywiołami istniała więź, jakby Linnet miała ponadprzeciętną zdolność interpretacji i przewidywania. Nawet Logan to wyczuwał, widział. Sam dowódca, nie musiał pytać jej ludzi, doświadczonej i świetnie wyszkolonej załogi, co o niej sądzą, gdyż w każdym słowie i geście dostrzegał szacunek, jakim ją darzyli, niewzruszone zaufanie do niej - bez wahania wykonaliby każdy jej rozkaz, ruszyli za nią do bitwy z niezachwianym przekonaniem, że nikt nie poprowadziłby ich lepiej. Załoga ufała jej absolutnie. Nietrudno było się
zorientować dlaczego. Jej kompetencja, a także owe niemalże magiczne umiejętności, ujawniały się na każdym kroku. Zbliżyli się do północnego cypla i pokład przechylił się, gdy Linnet zarządziła kolejne zmiany żagli, chwytając wiatr, żeby zwrócić „Esperance" na północny zachód, do Plymouth. Logan znów poczuł moc tego statku w starciu z żywiołem i w pełni zrozumiał entuzjazm załogi dla żeglowania na nim z Linnet jako kapitanem. Przyglądał się jej, kiedy, chwilowo usatysfakcjonowana, szybkim krokiem ruszyła z powrotem do steru. Niespiesznie podążył za nią. Wybitny, cieszący się zaufaniem kapitan statku korsarskiego - oto była kolejna, istotna część prawdy o Linnet Trevission. Jak musiał przyznać sam przed sobą, niesamowita część, wprawiająca go w oszołomienie i zarazem wzbudzająca w nim szczery podziw. Nie spodziewałby się, że kiedykolwiek będzie czuł podziw dla swej kochanki, a tym bardziej żony. Linnet okazywała się damą o wielu twarzach - z których każda go pociągała. I tego właśnie, jak przypuszczał, wspinając się po schodni na pokład rufowy, gdzie Linnet na powrót przejęła ster, ona jeszcze nie rozumiała. Ale zrozumie.
Uśmiechając się do siebie, oparł się o nadburcie rufowe, aby obserwować swą kochankę, swą jużwkrótce-żonę, jak prowadzi mknący po falach statek do Plymouth. Gdy „Esperance" w przechyle gładko minęła północny cypel Guernsey, Linnet ustawiła żagle tak, by jak najlepiej spożytkować mocny wiatr i szybko pokonać trasę do Plymouth. Ten kurs potrafiłaby wytyczyć nawet we śnie, bez względu na pogodę - do tego portu żeglowała najczęściej. Chociaż Cummins i jego ludzie stawili się na nabrzeżu o świcie, podobnie jak wielu innych kupców, nawet ze wszystkimi ich towarami w ładowni „Esperance" nadal miała niewielkie obciążenie, toteż rozwijali pożądaną prędkość bez konieczności stawiania wszystkich żagli. Griffiths stał obok niej, przytrzymując się poręczy. Skinął głową. - Przyzwoite tempo. Jeśli wiatr się utrzyma, a czemu miałby się nie utrzymać, będziemy w Plymouth zdrowo przed zmierzchem. - Taki też mam cel - odparła Linnet. Przekazała ster w fachowe ręce Griffithsa, zeszła na główny pokład i rozpoczęła swój zwyczajowy obchód. Spacerowała po statku, wymieniając uwagi z członkami
załogi. Zauważyła, że Logan przystanął na dziobie. Wsparty biodrem o poręcz nadburcia, z rękoma splecionymi na piersi, spoglądał w dół na fale. Wystawiła twarz na wiatr i na moment zamknęła oczy, tradycyjnie napawając się niemożliwym do opisania dreszczem, o jaki przyprawiało ją bycie na morzu, ślizganie się po falach, podmuchy szarpiące jej włosy, wnikająca aż do dna duszy słona woń oceanu. Była dzieckiem morza, wiatru i fal. Uwielbiała znajome, uspokajające kołysanie pokładu pod stopami, skrzypienie takielunku. Uwielbiała niezmąconą radość z mknięcia pod bezmiarem nieba. Otworzyła oczy i podjęła spacer, jak zwykle kontrolując, czy wszystko jest na swoim miejscu. Wzięła sobie do serca ostrzeżenie Logana i wydała rozkazy, które nie padły z jej ust od kilku ładnych lat - od zakończenia wojny. Ponieważ nad jej głową furkotała bandera Królewskiej Marynarki Wojennej, sygnalizując wszystkim wkoło, że jeśli jakakolwiek jednostka spróbuje zatrzymać „Esperance", w istocie zadrze z tymi, którzy aktualnie rządzą na morzach i oceanach, Linnet wątpiła, by ktoś ich zaatakował, niemniej tak czy owak rozkazała załodze uzbroić się oraz przygotować działa. Jeśli zajdzie taka potrzeba, na jej komendę
wysuną się, gotowe oddać salwę. Rzadko wydawała tę komendę. Działa „Esperance" miały wyjątkowo niszczycielską siłę, a Linnet nie lubiła, gdy tak piękne konstrukcje jak statki były miażdżone, łamane i posyłane na dno. Wystarczyło, że natura zbierała tu swoje żniwo. Dlatego dawała ognia tylko wówczas, gdy przeciwnik nie pozostawił jej wyboru. Zdarzyło się to już niejeden raz i wiedziała, że postąpi tak znowu, jeśli wyłącznie w ten sposób zdoła ochronić swój statek i załogę. W razie zagrożenia Linnet się nie zawaha. Zagwarantowanie bezpieczeństwa statkowi i załodze było jej nadrzędnym obowiązkiem jako kapitana. Obchód zaprowadził ją na dziób. Gdy dołączyła do Logana przy nadburciu, spostrzegła na horyzoncie inne statki. Skinął ku nim głową. - Mamy towarzystwo. Przyjrzała się żaglom, ale z tej odległości niewiele mogła stwierdzić. - Nic dziwnego. To kanał, przecinamy najbardziej ruchliwą drogę morską na świecie. Oparła się o poręcz i zerknęła na Logana. Patrzył na furtę działową poniżej. - Zszedłem na pokład działowy i obejrzałem sobie
twoje działa. - Napotkał jej spojrzenie. - Są nietypowo ustawione. Przytaknęła z uśmiechem. - Mój ojciec zbudował ten statek, czwartą „Esperance". Zawsze szukał okazji do wprowadzania ulepszeń i między innymi zaprojektował nowy rodzaj platform na działa, w każdym razie kalibru typowego dla barków tych rozmiarów. Platformy pozwalają obracać działa pod większym kątem niż na innych jednostkach. Dzięki ich zastosowaniu, a także odpowiedniej zmianie rozmieszczenia i konstrukcji furt działowych, „Esperance" może skutecznie ostrzeliwać wroga, jeszcze zanim ustawi się w tradycyjnej pozycji do salwy burtowej, co gwarantuje nam przewagę. - Ale nadal możesz oddać pełną salwę burtową? - A nawet pod kątem z rufy. Daje nam to większą swobodę w każdym starciu, bez względu na to, czy drugi statek nas dochodzi, czy też to my go ścigamy. - Jak duże działa możesz nosić? Ku niejakiemu zaskoczeniu Logana, znała odpowiedź. Wywiązała się z tego odrobinę niepokojąca dyskusja na temat uzbrojenia, jakiej nigdy nie spodziewałby się prowadzić z kobietą. Później otuliła ich kojąca cisza. Oparci o poręcz, ramię przy ramieniu, spoglądali na morze, na żagle
siedmiu obcych statków, tnących fale pod szarym niebem. Obserwowali je tak od jakiegoś czasu, kiedy trzy z nich zmieniły kurs, zwijając część żagli, stawiając inne. Linnet wyprostowała się wolno. Spojrzawszy na nią, Logan zobaczył malujące się na jej twarzy napięcie, gdy śledziła wzrokiem trzy statki. Potem zacięła usta. - Do diabla! - Jeszcze chwilę przyglądała się obcym jednostkom, nim popatrzyła na Logana. - Idioci! Idą na nas. - Z irytacją zerknęła ponownie na statki. - Może kiedy się zbliżą, przypomną sobie, co oznacza ta bandera.. . Chociaż powinni byli już ją zobaczyć, a ja nie zamierzam liczyć na to, że raptem wróci im rozum. Okręciła się na pięcie i szybkim krokiem, dudniąc obcasami, ruszyła z powrotem na rufę. - Wszystkie ręce na pokład! - zawołała donośnie. - Na stanowiska! Pod pokładem przetoczył się grzmot i wydostał się na zewnątrz, gdy mężczyźni wybiegali z tupotem, przypasując szable i ładownice, sprawdzając pistolety, noże oraz kordelasy, związując z tyłu długie włosy, narzucając surduty. Wielu od razu wspięło się po olinowaniu, żeby zająć pozycje na rejach. Gdziekolwiek Logan spojrzał, mężczyźni w skupieniu
spieszyli na stanowiska. Każdy dokładnie wiedział, gdzie ma się znaleźć i co zrobić. Nikt nie spytał o powód wezwania; utworzyli formację niczym doskonale wymusztrowana kompania, gotowi do bitwy. Podążał w pewnej odległości za Linnet, gdy spojrzała nań przez ramię. - Najlepiej stań przy mnie na rufie. Wiedział, że chodzi o to, by usunął się z drogi jej ludziom, lecz ani myślał się spierać. Dogonił ją i odtąd trzymał się tuż za nią, kiedy schylała się i nieomylnie kluczyła pośród zorganizowanego zamieszania na głównym pokładzie „Esperance". Akurat gdy dotarła do stóp schodni na rufie, pojawił się tam Jimmy z jej kordelasem i pasem. Chwyciwszy je, Linnet z małpią zręcznością wspięła się na pokład rufowy. Logan podążył za nią, gratulując sobie w duchu, że pod wpływem impulsu przypiął szablę przed wyjściem na pokład. Dirk, jak zwykle, tkwił w jego lewym bucie. Zanim dotarł do Linnet, przypasała już kordelas i przejęła ster. Zająwszy pozycję za jej plecami, nieco po prawej, Logan z zaskoczeniem odkrył, że na pokładzie, gdzie zaledwie przed momentem panował nieopisany tumult, króluje spokojna gotowość. Wszyscy zajęli stanowiska i, jednym okiem zerkając na Linnet,
obserwowali trzy zbliżające się statki. To, że się zbliżały, nie ulegało dłużej wątpliwości. Griffiths, stojący na lewo od Linnet, patrzył przez lunetę. - Łajdacy zataczają koło, chcą nas zajść od rufy. Łucznicy z unurzanymi w dziegciu strzałami stoją przy rozstawionych na pokładzie żarownikach. Chyba zamyślają podejść na zasięg strzału z łuku, podpalić nam żagle, spowolnić nas i dokonać abordażu. Linnet prychnęła nader wymownie. - Są od nas mniejsi i szybsi - stwierdziła po chwili ale to za mało, by nas pokonać. Zrobimy tak. Mówiła czystym, stanowczym, lecz spokojnym głosem. Urwała, żeby Griffiths mógł donośnie powtórzyć jej słowa. Potem wykrzyczał je Claxton, bosman, stojący w rejonie śródokręcia, dzięki czemu usłyszała je cała załoga. Kiedy bosman umilkł, Linnet podjęła przemowę, raz po raz robiąc przerwę, żeby Griffiths i Claxton przekazali jej słowa dalej. - Idą na nas trzy nieprzyjacielskie fregaty, szybkie, jak na fregaty przystało. Nie podnieśli bander, nie wiemy zatem, jak dobrze znają te wody. Tak czy owak, dwie zachodzą nas od rufy. Będą się starali podejść na zasięg strzału z łuku, podpalić nam żagle, a potem
przypuszczalnie osaczyć nas z obu stron, zaklinować między sobą i dokonać abordażu. Oczywiście, nie pozwolimy na to. Kiedy się zbliżą, zgodnie z ich oczekiwaniami postawimy wszystkie żagle, jakbyśmy sądzili, że zdołamy im umknąć. Puszczą się w pościg, także pod pełnymi żaglami. Ale my nie zamierzamy uciekać. W stosownej chwili zrobimy ostry zwrot na bakburtę i przejdziemy przed dziobem jednej z fregat, po drodze częstując ją salwą z dział. Zmiany żagli muszą przebiegać gładko, przy pełnej prędkości, zatem bądźcie gotowi. Kiedy miniemy tę fregatę, znajdziemy się w dogodnej pozycji, żeby ruszyć na trzeci statek, ten, który aktualnie trzyma się daleko na sterburcie i, jak przypuszczam, ma na pokładzie głównodowodzącego. Jeśli nadarzy się okazja, dokonamy abordażu i pojmiemy tego człowieka, lecz nie wolno nam zapomnieć o drugiej fregacie, tej, którą zostawimy za sobą. Zanim znów na nas ruszy, powinniśmy zakończyć już sprawę ze statkiem dowódcy, jeżeli więc dokonamy abordażu, wszystko musi się odbyć szybko. Krótki wypad: wchodzimy na pokład, robimy swoje i natychmiast wracamy. Czy to jasne? Moment później, kiedy bosman wykrzyczał pytanie, zewsząd rozbrzmiały donośne potwierdzenia. - Dobrze. - Linnet podjęła przemowę, nadal robiąc
przerwy, żeby jej słowa przekazano dalej. - Kiedy tylko wszyscy znajdą się z powrotem na „Esperance", stawiamy żagle i gnamy do Plymouth. Nie sądzę, żeby dranie puścili się za nami w pościg, ale kto wie? Jeśli to zrobią, rozważymy atak, jednak - spojrzała na Logana nasze główne zadanie polega dziś na dostarczeniu majora Monteitha do Plymouth, zatem na ile okaże się to możliwe, będziemy się trzymać kursu. Logan przysunął się do niej. - Powiedz im, że jeśli natkną się na śniadych mężczyzn w czarnych turbanach, będą to członkowie indyjskiego kultu. W walce z nimi nie należy mieć skrupułów, oni bowiem nie będą ich mieli. Zabijanie sprawia im przyjemność. Linnet spojrzała na Griffithsa i skinęła głową. Pierwszy mat powtórzył głośno słowa Logana. - Powodzenia! - zawołała Linnet. - Zachować gotowość! Wśród załogi po raz kolejny wszczął się ruch. Część marynarzy zeszła na pokład działowy, inni zajęli nowe stanowiska, czekając na rozkaz zmiany żagli, gdy tymczasem daleko za nimi dwie pozbawione bander fregaty skończyły zataczać koło i ruszyły za „Esperance", po obu stronach jej kilwateru. Zgodnie z zapowiedzią, Linnet rozkazała postawić
wszystkie żagle. Przez chwilę łopotały nad ich głowami, a potem wypełniły się wiatrem i „Esperance" skoczyła naprzód. Ścigające ich fregaty początkowo zostały w tyle, zaraz jednak wykwitły na nich nowe żagle, napięły się i statki nabrały tempa. Gdy tak pędziły ich śladem, przypominały Loganowi ścigające zwierzynę ogary. W oddali trzecia fregata także musiała postawić wszystkie żagle, żeby nadążyć. - Bosmanie, wiadomość dla dowódcy dział. - Linnet swobodnie trzymała koło sterowe, nie zbaczając z kursu. - Kiedy zaczniemy zwrot, może bez rozkazu dawać ognia z dział na bakburcie. - Tak jest, kapitanie. - Claxton dał znak Jimmy'emu, a ten popędził na dół przekazać rozkaz. Zapadła szczególna cisza, którą mącił jedynie chlupot rozbijających się o kadłub fal oraz wrzask zbłąkanej mewy. Logan rozpoznał ten spokój przed bitwą, ów uniwersalny, szarpiący nerwy stan zawieszenia, moment, kiedy wszyscy wstrzymują oddech. - Podjęli wyzwanie i prędko nas dochodzą. - Linnet zerknęła na Griffithsa, a ten powtórzył jej słowa. - Nie zdołają zmienić kursu równie szybko jak my. Wiecie, co robić, które żagle zwijać, które trymować. Jaki kąt jest
nam potrzebny, żeby złapać wiatr. Ćwiczyliśmy to dostatecznie często, więc zachować gotowość... i na moją komendę, ostro na bakburtę. Czekali. Cala załoga trwała w gotowości, skupiona. Loganowi przypominało to oczekiwanie na rozkaz do ataku. W powietrzu czuło się poprzedzające bitwę napięcie, jednak wszyscy pozostawali opanowani, trzymali nerwy na wodzy, choć niemalże drżeli z niecierpliwości. Także czekał, z dłonią na rękojeści szabli, stojąc obok Linnet twarzą do rufy, i obserwował, jak fregaty zbliżają się coraz bardziej i bardziej. A Linnet utrzymywała kurs. Zerknęła przez ramię raz, drugi, szacując odległość, lecz nic poza tym. Zaciskając szczęki, zaklął niesłyszalnie. Już miał do niej zaapelować: jeśli w tej chwili nie wykona zwrotu, statek na bakburcie rozłupie „Esperance" na dwoje... - Teraz! - Linnet mocno zakręciła kołem. Griffiths pomógł jej je ciągnąć, i jeszcze. Statek przechylił się w lewo tak gwałtownie, że Logan kurczowo chwycił się poręczy nadburcia, aby uniknąć wyrzucenia za burtę. Ledwie rozpoczął się ów wyjątkowo ostry zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, marynarze wysoko w górze pospieszyli trymować bądź naciągać żagle, zmieniać kąt ustawienia rei. Logan wstrzymał oddech, zaciskając dłoń na poręczy
nadburcia, gdy poczuł, jak „Esperance" na nowo chwyta wiatr w żagle i płynnie wykonuje zwrot, nie tracąc prędkości. Widział, jak niewielki margines zostawiła sobie Linnet, i zdumiewał się, że miała na to odwagę. Ze swego miejsca na rufie zobaczył zszokowane twarze marynarzy oraz, tak, członków kultu, stłoczonych na pokładzie fregaty. Potem rufa „Esperance" prześlizgnęła się przed dziobem zbliżającego się statku i Logan odetchnął; był pewien, że nie on jeden. Zagrzmiały działa na bakburcie „Esperance", raz, drugi, potężna, nierówna kanonada, która wyrwała długą, poszarpaną dziurę w burcie fregaty. Na pokładzie fregaty rozpętało się istne pandemonium. Jeżeli nawet przygotowano tam działa do oddania salwy, to nie na tej burcie. Łucznicy z unurzanymi w dziegciu strzałami i żarownikami także znajdowali się po niewłaściwej stronie, a ze względu na kotłujących się na śródokręciu licznych członków kultu, nie mieli szans w porę zmienić stanowisk. Za sprawą sporej szybkości obu statków dystans między jednostkami prędko narastał. Później Linnet i Griffiths ustawili ster w pozycji na wprost i „Esperance" wyszła z przechyłu. - Wszystkie żagle staw! - krzyknęła Linnet.
Rozkaz dopiero przekazywano dalej, a marynarze już rozwijali i na nowo ustawiali żagle. Wkrótce „Esperance" skoczyła naprzód, błyskawicznie oddalając się od trafionej fregaty. Logan popatrzył do tyłu. Kilka spóźnionych płonących strzał pomknęło ich śladem, lecz nie dały rady dosięgnąć „Esperance" i z sykiem zgasły w jej kilwaterze. Linnet właśnie zatopiła wrogą fregatę, przy czym ani jej statek, ani załoga nie ucierpiały. Logan uzmysłowił to sobie z oszołomieniem. Zaczerpnął tchu, radośnie ożywiony. Spojrzał na Linnet. Ze wzrokiem utkwionym w żaglach, pewnie dzierżąc koło sterowe, wykrzyknęła rozkazy, które Griffiths i Claxton zaraz powtórzyli, a marynarze rzucili się wykonać. Większość załogi szczerzyła zęby w uśmiechu. Logan zdał sobie sprawę, że dotyczy to również jego. Szybkość i moc „Esperance" w pełnym uzbrojeniu, pod pełnymi żaglami, prowadzonej przez doświadczonego kapitana, zapierały dech w piersiach. Nawet jeśli ster trzymała delikatna kobieca rączka. Choć Logan nigdy wcześniej nie brał udziału w walce na morzu, nie wątpił, że dowodzenie kapitana, który precyzyjnie zna wymagany kąt ustawienia każdego
żagla w każdym momencie starcia, daje znaczącą przewagę - a Linnet, z wieloletnim doświadczeniem, znająca ten statek, te wody i wiatry, nie miała sobie równych. Jej wiedza zdawała się nieomal instynktowna. Nie dziwiło go już, iż tak powszechnie akceptowano ją jako kapitana, że nawet stare pierniki w admiralicji przymykały oko na jej płeć. Pod złotymi epoletami kryli się przede wszystkim marynarze, musieli więc docenić umiejętności Linnet. Wszelako bitwa jeszcze się nie skończyła. Podczas gdy za nimi wolno tonęła uszkodzona fregata, Linnet zamieniła kolo sterowe na lunetę Griffithsa. Kiedy zrobili ostry zwrot na bakburtę, druga ze ścigających „Esperance" fregat ruszyła za nimi, jednak salwa z dział ją zniechęciła. Teraz jej kapitan zdawał się wahać - przypuszczalnie komunikował się z trzecią fregatą, domniemanym statkiem dowodzącym, pytając o wytyczne. Sam statek dowodzący również zdawał się niezdecydowany. Niekonwencjonalny manewr Linnet musiał dać kapitanowi trzeciej fregaty sporo do myślenia. Aktualnie sytuacja wyglądała tak, że obie nadal sprawne fregaty szły kursem na Plymouth, choć strymowały żagle, aby zmniejszyć prędkość, gdy tymczasem „Esperance" zmierzała w przeciwnym kierunku, coraz bardziej przyspieszając, i z bezpiecznej
odległości minęła statek dowodzący. Skoro ich pierwotny plan ataku legł w gruzach, fregaty czekały na ruch Linnet. Ona zaś złożyła lunetę i na powrót przejęła ster. - Zrobimy zwrot na bakburtę i wrócimy na kurs do Plymouth, a potem zobaczymy, jak zachowają się ci idioci. Wykrzyknęła komendy i załoga zareagowała stosownie, kiedy „Esperance" wykonywała kolejny zwrot, tym razem po szerokim łuku. Gdy znów obrali kurs na Plymouth, wszystkie trzy statki szły mniej więcej w tym samym kierunku. Druga fregata znajdowała się sporo przed nimi na bakburcie, zbyt daleko, by im w tej chwili zagrażać, jednak statek dowodzący, który także mieli na bakburcie, lecz znacznie bliżej, właśnie korygował kurs, jakby planował raczej przechwycić „Esperance" aniżeli wymknąć się chyłkiem. - Chyba sobie żartują. - Linnet pokręciła głową. Dochodzimy ich od rufy, a niedawno widzieli, co potrafią nasze działa. - Druga fregata robi zwrot. - Griffiths patrzył przez lunetę. Linnet spojrzała w tę stronę. Po chwili zmarszczyła brwi.
- Zbyt łagodny, żeby szli prosto na nas. Zdaje się, że planują nas okrążyć i znów zajść od rufy. - Na to wygląda. - Griffiths wolno skinął głową. Boją się naszej salwy burtowej. - Statek dowodzący ucieka. - Linnet obserwowała trzecią fregatę, która raptem zmieniła kurs i postawiła więcej żagli, umykając naprzód i w bok. Prychnęła. Czy ten człowiek myśli, że jestem ślepa? „Esperance" nadal rozwijała większą prędkość niż fregaty. Linnet poleciła strymować żagle i zboczyła nieco z kursu, jakby dała się zwieść, i ruszała w pościg za statkiem dowodzącym, tak jak sobie tego życzył jego kapitan. Kiedy Griffiths posłał jej pytające spojrzenie, uśmiechnęła się cierpko. - Dąży do starcia i zakłada, w oparciu o nasz ostatni manewr, że ja również tego chcę, zamierza jednak bawić się z nami w kotka i myszkę, dopóki druga fregata nie zbliży się na tyle, by mu pomóc. Nie mogę po prostu zostawić go i pognać do Plymouth, ponieważ nadal jesteśmy zbyt daleko od celu. Znów by nas doścignęli i spróbowali zajść od rufy, tyle że nie mogłabym powtórzyć wcześniejszej sztuczki. Przypuszczam, że ich nowy plan zakłada, iż skoncentruję się na pościgu za statkiem dowodzącym, a potem znienacka odkryję, że od
rufy, na sterburcie, prędko dochodzi nas druga fregata. Kiedy spróbuję jej uciec, statek dowodzący wytraci prędkość na tyle, żeby znaleźć się przy naszym dziobie, od bakburty. Podczas gdy my będziemy zajęci na rufie, oni dostaną się na pokład przez dziób. Logan poprosił Griffithsa o lunetę i wycelował ją w statek dowodzący. Od tego, co zobaczył, krew ścięła mu się w żyłach. Opuścił lunetę i spojrzał na Linnet. - Moim zdaniem trafnie odczytałaś ich zamiary. Na pokładzie statku dowodzącego są zabójcy z kultu. To oni będą chcieli dostać się tu przez dziób. Linnet skinęła głową. Stał obok niej, kiedy wytrwale podążała za trzecią fregatą, która halsowała to w tę, to w tamtą, niczym lis umykający przed ogarem. - Usiłuje nas spowolnić - powiedziała - ale zarazem musi, przynajmniej na razie, utrzymać na tyle duży dystans, żebym go nie zaatakowała. Logan spojrzał w górę, próbując ocenić, ile zwinęła żagli. - Mogłabyś go zaatakować? - Przy jego obecnej prędkości, bez trudu, ale nie sądzę, żeby zdawał sobie z tego sprawę. „Esperance" jest znacznie szybsza od innych statków jej klasy. Przy tym wietrze aktualnie poruszamy się z bardziej typową prędkością.
- Co oznacza, że kapitan przed nami nie słyszał o „Esperance", a zatem pochodzi z dalszych stron, nie zna tych wód. - Niewątpliwie. Logan obserwował ją, gdy wydawała kolejne rozkazy zmiany żagli. Choć nie umiał ocenić, jaki jest ich cel, przypuszczał, że Linnet szykuje się do nadchodzącego starcia. Kiedy „Esperance" znów szła równo, znacznie wolniej, aniżeli by mogła, Linnet przekazała ster Griffithsowi, wzięła od Logana lunetę i skierowała ją na drugą fregatę, która starała się chyłkiem zajść ich od tyłu. Na fregacie spostrzeżono, że ona patrzy. Kapitan natychmiast postawił wszystkie żagle, nabierając prędkości. Linnet się uśmiechnęła. Opuściła lunetę, oszacowała dzielącą statki odległość, a następnie podeszła do poręczy ograniczającej pokład rufowy. - Tommy, Burton, Calloway! - krzyknęła, wychylając się przez nią. - Weźcie łuki, strzały i żarownik i chodźcie tutaj, ale tak, żeby ci z przodu nic nie zauważyli, a tu trzymajcie wszystko poniżej poręczy nadburcia. - Tak jest, kapitanie! Moment później trzej młodzi marynarze wspięli się po
schodni. Logan wziął od pierwszego z nich żarownik pełen rozżarzonych węgielków i ostrożnie ustawił go przy nadburciu rufowym. Trzej mężczyźni pchnęli po pokładzie długie luki, po czym wspięli się w ślad za nimi, każdy z pękiem strzał, których groty owinięto szmatami i unurzano w dziegciu. Położyli strzały obok łuków i spojrzeli na Linnet. Dołączyła do nich, patrząc na doganiającą ich prędko fregatę. - Przygotowali arbalety, żeby podpalić nam żagle, ale wasze łuki mają większy zasięg. Kiedy będziecie mogli uszkodzić im większość żagli? Niekoniecznie wszystkie, ale główne muszą spłonąć. Jako że „Esperance" została spowolniona, fregata szybko skracała dystans. Młodzi mężczyźni spuścili wzrok i ściągnęli usta. - Jeszcze trochę... - powiedział jeden. - Kiedy będziecie gotowi, strzelać bez rozkazu. Linnet wróciła do steru. Logan zajął znów pozycję mniej więcej za jej plecami i obserwował łuczników. Nie trzeba im było dalszych instrukcji. Czekali, wymieniając cicho uwagi na temat odległości i wiatru, a potem schylili się zgodnie i pod osłoną wysokiego nadburcia rozdmuchali żar. Kątem oka śledząc fregatę, chwycili łuki, założyli na nie strzały,
podpalili je, po czym, idealnie zgrani, wyprostowali się, płynnie naciągnęli cięciwy i wypuścili strzały. Schylili się znowu, nie zostawiając sobie choćby chwili na podziwianie rozkwitających na żaglach płomieni. Nie minęła minuta, a kolejne trzy strzały pomknęły w stronę wrogiego statku. Byli szybcy i dokładni. Zużywszy zaledwie dziewięć strzał, podpalili niemal wszystkie żagle na fregacie, wywołując popłoch wśród jej załogi. Fregata natychmiast została w tyle. Linnet podeszła i poklepała młodzieńców po plecach. - Wspaniale! - Wrogi żaglowiec był praktycznie unieruchomiony. - Doskonała robota. A teraz na dół. Trzeba upiec jeszcze jedną fregatę. Logan spojrzał na tę, od której prędko się oddalali. Ile czasu zajmie członkom kultu dotarcie do brzegu? I który brzeg to będzie? Również pierwsza fregata, jakkolwiek niemal na pewno zatonęła, szła na dno na tyle wolno, że zgromadzeni na pokładzie członkowie kultu ani chybi zdążyli opuścić statek. - Wszystkie żagle staw! Okrzyk Linnet kazał mu odłożyć te troski na bok. „Esperance" wyrwała naprzód niczym spuszczony z uwięzi ogar. Jak Linnet zamierzała postąpić ze statkiem
dowodzącym, tym z zabójcami na pokładzie? Stała przy trzymającym ster Griffithsie, oboje spoglądali ku ostatniej fregacie. Logan zajął znowu miejsce u jej boku, także popatrzył w tym kierunku - i stwierdził, że fregata rzuca się do ucieczki. Linnet obserwowała ją przymrużonymi oczami, zacinając usta. Potem sapnęła. - Dziesięć stopni na sterburtę. Griffiths wykonał polecenie i dziób „Esperance" z gracją zwrócił się na północ. Linnet zarządziła kolejne zmiany żagli, po czym na nowo oszacowała odległość dzielącą ich od fregaty będącej ciągle dość daleko z przodu na bakburcie. - Miniemy ich w bezpiecznej odległości powiedziała. - Jeżeli w końcu odzyskali rozum i umykają nam z drogi, pozwolimy im na to. Żagle złapały więcej wiatru i „Esperance" jeszcze przyspieszyła, szybko oddalając się od ostatniej fregaty. Logan obserwował to, klnąc w duchu, niemniej... - Wspaniałomyślny gest. Linnet wzruszyła ramionami, odwracając się do niego. - Kapitan chyba wreszcie wbił sobie do zakutego łba, że nie zdoła pokonać „Esperance". - A niech mnie! - krzyknął Griffiths. - Proszę spojrzeć na to.
Wszyscy troje wytrzeszczyli oczy. Większość załogi poszła w ich ślady, porzucając aktualne zajęcia. Zamiast kontynuować ucieczkę, która wydawała się posunięciem nader rozsądnym, fregata raptem znów zmieniła kurs, jakby dążyła do starcia, później jednak maszty zakołysały się dziko i statek omal nie zaliczył wywrotki. - Co tam się dzieje, u diabła? - Linnet ponownie chwyciła lunetę i skierowała ją na pokład fregaty. Po chwili z niedowierzaniem zaraportowała: - Na pokładzie toczy się walka. Jacyś mężczyźni, ci śniadzi, w czarnych turbanach, walczą z kapitanem, pierwszym matem i załogą. Przejęli ster i próbują zwrócić statek w naszą stronę... ale idioci po prostu napierają na koło sterowe, nie zmieniając żagli. Przy tym wietrze wywrócą statek do góry dnem. Logan ponuro wpatrywał się we fregatę. Jakkolwiek brakowało mu w tym względzie doświadczenia, oceniał, że odległość między nią a „Esperance" zwiększyła się już na tyle, by fregata nie miała szans ich doścignąć, zwłaszcza jeśli miejsce marynarzy zajmą członkowie kultu. - Pozostaje nam żywić nadzieję, że kapitan i jego załoga wygrają bitwę - rzekł. I cisną członków kultu, zwłaszcza zabójców, w słone odmęty.
- W istocie. - Linnet opuściła lunetę i spojrzała na Griffithsa. - Idziemy dalej pod pełnymi żaglami. Niech zajmą się sobą, my gnamy do Plymouth. Na powrót umieściła lunetę w uchwycie przy kole sterowym i zeszła na główny pokład, żeby porozmawiać z załogą. Logan odprowadził Linnet wzrokiem, wziął lunetę, podszedł do nadburcia rufowego i skierował ją na malejącą w oddali fregatę. Gotował się do bitwy, a tymczasem nawet nie dobył szabli. Czuł się sfrustrowany i przybity, przede wszystkim z powodu tego, że musiał zostawić przy życiu członków kultu, w tym zabójców. Ci zaś bez wątpienia zdadzą raport swym przywódcom. Jednak nic nie mógł na to poradzić. W tej bitwie dowodziła Linnet; spełniła swą powinność i wydostała ich z opresji bez strat w ludziach, zadając szkody przeciwnikowi. Cecha wyśmienitego dowódcy. Logan nie mógł jej prosić, by zawróciła i zaatakowała trzecią fregatę, ponownie narażając na niebezpieczeństwo swój statek oraz załogę, jedynie dlatego, że wolałby, aby żaden z członków kultu, którzy wiedzieli o jego obecności na pokładzie „Esperance", nie miał okazji złożyć raportu. Postąpiła właściwie, na każdym etapie.
Opuścił lunetę i popatrzył na plamkę, jaką stała się trzecia fregata. Logan potarł dłonią kark. Jak przystało na dobrego dowódcę, Linnet zmieniła plany stosownie do rozwoju sytuacji, chcąc jak najlepiej chronić swój statek i załogę. Teraz on będzie musiał zrobić to samo. Będzie musiał zmienić plany tak, aby zagwarantować im wszystkim bezpieczny powrót do domu. Później tego samego popołudnia, kiedy od celu podróży dzieliło ich już niewiele, Logan zaaranżował spotkanie z Edgarem, Johnem, Griffithsem i Claxtonem w swojej kajucie, sąsiadującej z kajutą Linnet. Ona sama przebywała nadal na pokładzie, mniej więcej nad ich głowami, stojąc u steru. Kiedy Griffiths dołączył do nich jako ostatni, zamykając za sobą drzwi, Logan gestem zaprosił go, by usiadł na wąskiej koi, po czym, oparty o ścianę przy niewielkim bulaju, rozpoczął: - Edgar i John słyszeli już o kulcie Czarnej Kobry i mojej misji, o tym, że ja, trzej moi towarzysze, jak również wiele innych osób, staramy się doprowadzić przewodzącego kultowi łotra przed oblicze sprawiedliwości. Żaden z was nie orientuje się wszakże w pełni, dlaczego ta misja jest tak ważna. W krótkich słowach opisał im popełniane przez kult
okrucieństwa, na tyle dosadnie, że czterej marynarze zbledli. - Oto, do czego zdolni są ci ludzie. - Logan wskazał głową morze za bulajem. - Widzieliście członków kultu na pokładzie ostatniej fregaty. Przeważali wśród nich zabójcy, najgroźniejsza, najbardziej fanatyczna grupa. Widzieliście, jak bardzo chcieli dopaść ten statek. Zrobią wszystko, żeby dosięgnąć mnie, a teraz także kapitan Trevission. Ona, kobieta, ich pokonała. Za sprawą jej płci ta klęska stanowi dla nich cios nie do zniesienia. Wątpię, by uderzyli w samą „Esperance", nie myślą o statkach w takich kategoriach, ale na pewno zapragną ukarać jej kapitana. Kiedy im umknę, co muszę zrobić po dotarciu do Plymouth, ci, którzy pozostaną na wybrzeżu, postarają się za wszelką cenę odkupić, jak będą to postrzegać, swe winy w oczach przywódcy, Czarnej Kobry, zabijając kapitan Trevission w najbardziej makabryczny i bolesny sposób, jaki zdołają obmyślić. Zrobił chwilę przerwy, przyglądając się ich twarzom. Jak na to liczył, malował się na nich bardzo zacięty wyraz. - W pewnym stopniu również wy i reszta załogi znajdziecie się w niebezpieczeństwie, jednak to na kapitan Trevission skupi się ich nienawiść i chęć zemsty.
- Wyprostował się. - Kiedy opuszczaliśmy Saint Peter Port, planowałem, że „Esperance" przewiezie mnie do Plymouth, tam zejdę na ląd, spotkam się z czekającą na mnie w mieście obstawą i będę kontynuował misję. Powiedziałem już kapitan Trevission, że po wypełnieniu zadania planuję wrócić na Guernsey, do Mon Coeur. Jeśli przeżyję, zamierzam oświadczyć się jej i dzielić z nią życie na Guernsey, nie mogę jednak poprosić jej o rękę, dopóki nie zyskam pewności, że wyszedłem z tej historii cały i zdrów. Mężczyźni zamrugali, słysząc tak otwartą deklarację, niemniej Edgar i John rozpogodzili się nieco, kiwając głowami z aprobatą i zarazem ulgą. - Jednakże - ciągnął Logan - jeśli po dzisiejszym starciu postąpię zgodnie z pierwotnym planem i zostawię kapitan Trevission na „Esperance", złoczyńcy z kultu Czarnej Kobry ją namierzą. Griffiths i Claxton zmarszczyli czoła. - Można zmobilizować załogę, obronimy ją. Logan skłonił głowę. - Nie wątpię w skuteczność waszych działań, dopóki kapitan Trevission pozostanie na statku. Jednak nie sądzę, aby po dzisiejszej nauczce złoczyńcy próbowali ją dopaść na „Esperance". Poczekają, aż zejdzie na ląd i ruszy do domu, do Mon Coeur. - Odczekał chwilę,
przyglądając się ich twarzom, kiedy stopniowo docierało do nich, co to oznacza. - A wszyscy wiemy, kto jest w Mon Coeur. Choć na morzu członkowie kultu sobie nie radzą, na lądzie są wyśmienitymi tropicielami. Podążą za kapitan Trevission do Mon Coeur, przeprowadzą zwiad, zgromadzą siły, a dysponują nie lada potencjałem, i starannie wybiorą moment ataku. Wiem, że w Mon Coeur są mężczyźni zdolni do walki, ale nawet jeśli uda wam się przekonać Linnet, żeby wzięła ze sobą do domu dodatkowe wsparcie, to nie wystarczy. Zdacie sobie sprawę z tego, z jakim bestialstwem i fanatyzmem przyjdzie wam się zmierzyć, dopiero kiedy będzie za późno. - Ponownie zrobił krótką przerwę. - W Mon Coeur przebywa zbyt wiele niewinnych istot, żeby podjąć takie ryzyko. Żaden z czterech marynarzy nie zaprotestował. Na ich twarzach coraz wyraźniej malowały się emocje. Griffiths spojrzał na Logana bystro. - Jaką mamy alternatywę? - Widzę tylko jedno rozwiązanie. - Logan popatrzył mu w oczy. - Gdybyście zdołali zatrzymać kapitan Trevission na pokładzie „Esperance", zapewniając jej stałą ochronę i nie wychodząc z portu w Plymouth, dopóki nie wypełnię misji i Czarna Kobra nie zniknie bezpowrotnie, sądzę, że ona oraz jej bliscy byliby
bezpieczni. Kult mógłby, w przypływie desperacji, zaatakować statek w porcie, na ile jednak poznałem waszą załogę... a wkoło znajdowałyby się okręty marynarki wojennej i wojsko, które można by wezwać na pomoc... nie wydaje mi się, by nawet zabójcy mieli szansę odnieść sukces. Poza tym większość zabójców ruszy za mną; można rozsądnie założyć, że takie otrzymali rozkazy. Przerwał, odnotowując, że czterej mężczyźni kiwają głowami, jak dotąd zgadzając się z jego oceną sytuacji. - Problem polega na tym, że nie wyobrażam sobie, aby udało się wam, nawet wspólnymi siłami, zatrzymać kapitan Trevission w Plymouth. Kiedy tylko zda sobie sprawę z potencjalnego zagrożenia, a niewykluczone, że już tak się stało, będzie upierać się przy jak najszybszym powrocie na Guernsey i do Mon Coeur, pragnąc się upewnić, że nikomu tam nic nie grozi, oraz być na miejscu, bronić domu i jego mieszkańców, gdy złoczyńcy złożą im wizytę. Dojdzie do wniosku, że skoro „Esperance" chodzi pod banderą Guernsey i na tych wodach wszyscy ją znają, a fakt, że Linnet jest jej kapitanem, stanowi tajemnicę poliszynela, bandyci tak czy owak bez trudu trafią do Mon Coeur i postarają się uderzyć w nią, raniąc jej rodzinę. Skrzywił się.
- Jest to błędne rozumowanie, lecz ani wy, ani ja nie zdołamy jej o tym przekonać. Członkowie kultu z rozkoszą wyrżną w pień jej rodzinę, lecz będą chcieli zrobić to na jej oczach. Są tego typu łotrami. Chcą Linnet, ją obrali sobie za cel i pozostaną skupieni na niej. Tylko jeżeli ona znajdzie się w pobliżu, użyją jej rodziny bądź współpracowników, żeby wywabić ją z kryjówki, osłabić, zadać jej ból. Przy całej swej brutalności, członkowie kultu są dość ograniczeni. Działanie na odległość nie jest w ich stylu. Przyjrzał się rozmówcom i uniósł brwi. - W moim odczuciu zdołalibyście zatrzymać ją na pokładzie, tu w Plymouth, jedynie dopuszczając się buntu, jako że przecież, ostatecznie, chodzi o waszego kapitana. Nawet nie zasugeruję takiego rozwiązania, gdyż to również byłaby katastrofa, aczkolwiek innego rodzaju. Czterej mężczyźni wymienili nader znaczące spojrzenia. Edgar podniósł nań wzrok i ponuro skinął głową. - Ma pan rację. Nie moglibyśmy tego zrobić. To jej statek, żaden z nas nie wystąpiłby przeciw niej. Jest naszym przywódcą, była nim od śmierci swego ojca. - I tak powinno zostać. - Logan odepchnął się od ściany, lecz kajuta była zbyt mała, żeby po niej
spacerować. - Wobec tego jakie rozwiązanie pan sugeruje? Griffiths zmierzył go spojrzeniem. - Jaki jest pański nowy plan? Zrobimy wszystko, co konieczne, by zapewnić bezpieczeństwo pani kapitan i jej rodzinie, jak również statkowi i załodze. Logan popatrzył na trzech pozostałych, wyczytał na ich twarzach akceptację i to samo zdecydowanie. - To proste. - W krótkich słowach objaśnił im swój plan. Otworzyli usta do protestu, zamknęli je, otworzyli znowu, aż wreszcie pogodzili się z faktem, że nie ma innej możliwości, gdyż z góry obalił wszelkie ich ewentualne kontrargumenty, i wolno skinęli głowami na znak zgody. Logan oparł się o poręcz na rufie niedaleko Linnet, która znów stała za sterem, i spoglądał na wyłaniające się na horyzoncie angielskie wybrzeże. Minęło tyle lat, odkąd widział je po raz ostatni - tyle ciężkich, pełnych kurzu lat, z których najtrudniejszy był ostatni rok spędzony w pościgu za Czarną Kobrą. Przez długie chwile po prostu patrzył, całym sobą chłonąc kojący widok zieleni. Bujnych, pełnych życia pól hrabstwa Devon, miłych dla oka nawet pod
pochmurnym niebem. Miał świadomość spojrzeń, jakie rzucała mu Linnet, ale nie reagował na nie. Nie odzywała się, nie zadawała pytań, nie zakłócała jego milczącego powrotu do domu. A wracał. Tym razem wracał na dobre. Nie wyruszy już na kolejne przygody, kolejne kampanie. Czuł, do szpiku kości, że właśnie opuszcza tamten etap życia i wkracza w nowy. Jakikolwiek on będzie. Cokolwiek Logan z niego zrobi. Gdziekolwiek to zrobi. Zerknął na Linnet i znów spojrzał przed siebie. Dom, jak niegdyś powiedział mu wuj, jest tam, gdzie człowiek go sobie stworzy. Jeśli los pozwoli, Logan stworzy swój dom wraz z Linnet. Przepełniony pewnością, że tak będzie, stał obok dziewczyny, przyglądając się, jak wprowadza statek do portu. Jedną z rzeczy, na których znał się wyśmienicie, było dowodzenie. Kiedy w gasnącym świetle dnia Linnet prowadziła „Esperance" obok wyspy Drake'a, lawirując między licznymi okrętami wojennymi, kotwiczącymi tu bezpiecznie, w Loganie nie ostał się ani cień wątpliwości, że była urodzonym przywódcą. Przypuszczalnie mogłaby wręcz nauczyć go paru rzeczy na temat motywowania ludzi - oceniał, że Tommy, Burton i Calloway, trzej młodzi łucznicy, pozostaną jej wierni do końca życia.
Nie różnili się pod tym względem od reszty załogi „Esperance". Co do jednego, wszyscy jej członkowie byli oddani swojej pani kapitan. Linnet skierowała statek wprost do Sutton Harbor, głównego basenu portowego Plymouth. Wydała rozkazy, które stojący obok niej Griffiths tradycyjnie przekazał dalej. Rzucono się do zwijania żagli, statek zwalniał stopniowo, aż wreszcie gładko zajął puste stanowisko cumownicze przy nabrzeżu. Zawieszone na burcie worki z piaskiem zamortyzowały uderzenie o nabrzeże, kiedy „Esperance" lokowała się na stanowisku. Logan oderwał się od poręczy, zszedł na główny pokład, a potem po schodni zejściówki, kierując się do kajuty na rufie. Wziął czekające tam torby - Linnet i własną - i ruszył z powrotem. Nie czuł sentymentu, opuszczając „Esperance"; nie widział potrzeby rozglądania się i utrwalania w pamięci szczegółów. Wróci tutaj. Kiedy tylko pozwoli na to jego misja. Oczywiście, niewykluczone, wręcz bardzo możliwe, że najpierw będzie musiał pełzać u stóp Linnet, starając się ją przebłagać, niemniej tu wróci. Taką miał nadzieję, modlil się o to. Kiedy wyszedł na pokład, dostrzegł Linnet, która z
zaplecionymi na piersi ramionami stała przy nadburciu na śródokręciu, przyglądając się, jak marynarze wysuwają trap. Bark został przycumowany, kołysał się teraz leniwie na fali. Logan rozejrzał się i ruszył ku Linnet. Popatrzył na miasto. Prędko zapadał zmierzch. Na wielu statkach migotały światła nawigacyjne, w mieście w licznych oknach płonęły już lampy, właśnie zapalano oświetlenie uliczne. Cienie wydłużały się i pogłębiały, dając doskonałą osłonę tak obserwatorom, jak i zabójcom. Zatrzymał się przy trapie, na wprost Linnet. Spojrzawszy na nią, przekonał się, że zauważyła swoją torbę w jego ręku. Marszcząc brwi, wskazała ją palcem. - To moje. Odłóż. - Popatrzyła mu gniewnie w oczy. Ty ruszasz wypełnić misję, ja wracam do domu na „Esperance". Nie schodzę z tobą na ląd, nawet na tę jedną noc. Kornie odstawił obie torby i odpowiedział na jej spojrzenie. - Pokrzyżowałaś dziś plany ludziom Czarnej Kobry, a oni dobrze ci się przyjrzeli. W tej chwili już zapewne wiedzą, że to kapitan Linnet Trevission z „Esperance", kobieta, pokonała trzy ich statki. Ich pan się z tego nie ucieszy, zatem oni także nie będą mieli powodów do
radości. Ze względu na bezpieczeństwo tego statku, twojej załogi, twego domu, a przede wszystkim twoje własne, musisz pójść ze mną. Prawda i tylko prawda. - Świetnie potrafię zatroszczyć się o siebie i moich ludzi - odparła cierpko, zgodnie z jego przewidywaniami, mrużąc przy tym oczy i ciaśniej splatając ramiona. - Wszystkich moich ludzi. Westchnął z poirytowaniem i zbliżył się do niej. Pochwycił jej spojrzenie. - A kto zatroszczy się o mnie, kiedy będę rozkojarzony, niepokojąc się o ciebie? - spytał, zniżając głos, tak by nie usłyszał go nikt prócz niej. Znów była to szczera prawda. - Co takiego? - Wyglądała na autentycznie zaskoczoną. Na to z kolei on zmrużył oczy. - Słyszałaś. Mając cię przy sobie, będę wiedział, że nic ci nie grozi. W przeciwnym razie... prawdopodobnie nie podołam mojej misji, gdyż rozkojarzy mnie niepokój o ciebie. - Nie - szepnęła równie gwałtownie jak on. - Nie nabiorę się na to. Nie znaczę dla ciebie aż tyle, na pewno nie. Nie przekonasz mnie, że jest inaczej. Nie jadę z tobą.
Wytrzymał jej gniewne spojrzenie. - To twoje ostatnie słowo? Linnet badawczo zaglądała mu w oczy, szukając wskazówki na temat jego zamiarów. W ciemnoniebieskich otchłaniach nie dostrzegła wszakże niczego poza znaną jej już determinacją. Wysunęła brodę. - Tak. - Doskonale. - Cofnął się o krok i skinął głową Edgarowi i Griffithsowi, którzy stali za nią, nieco z boku. - Odezwę się. Zastanawiała się, o co chodzi - w jakiej sprawie planuje się do nich odezwać - kiedy Logan znów odwrócił się do niej, schylił, tak że jego bark znalazł się na wysokości jej brzucha, po czym, nim zdołała zareagować, podniósł ją, prawym ramieniem przyciskając sobie do piersi jej nogi, podczas gdy drugą ręką płynnie zgarnął z pokładu torby obojga. Potem ruszył po trapie. Szybko. - Co u...?! Na krótką chwilę dosłownie oniemiała. Jak on śmiał?! Zszedł z trapu i podążył nabrzeżem, a Linnet wreszcie odzyskała mowę. Klęła, używając wszystkich epitetów, wszystkich barwnych przekleństw, jakich nauczyła się przez lata spędzone na morzu; przebogata litania, która
jednak nie przyniosła pożądanego efektu. Ściśle mówiąc, wręcz się roześmiał. Zagroziła mu kastracją, a on tylko wydłużył krok, spiesząc nabrzeżem w kierunku starej części miasta z wąskimi uliczkami. Grzmotnęła go w plecy pięścią prawej ręki. - Natychmiast mnie puść, ty durniu! Nie idę z tobą. Podrzucił ją na ramieniu. - Uważaj na moją ranę. Nie chcesz chyba zniszczyć swej ciężkiej pracy, uszkadzając szwy. Zaklęła i grzmotnęła go lewą pięścią. - Logan! - wrzasnęła nieomal piskliwie. - Dość tego! Puść mnie, albo przysięgam, że zmienię resztę twego nędznego życia w koszmar! Zatrzymał się, westchnął potężnie, rzucił torby, złapał Linnet w talii i opuścił na dół, tak że ześlizgnęła się po jego ciele, aż palcami stóp prawie dotknęła ziemi. Nim to nastąpiło, pocałował ją. Pocałował inaczej niż dotąd, namiętnie, tak, lecz trzymał tę namiętność na wodzy, żeby móc... Uwodzić ją. Prosić, namawiać. Błagać. Delikatnie ujęła jego twarz w dłonie. Nie potrafiła się cofnąć, wychwytywała jego przekaz, rozumiała, napawała się nim. Kiedy wreszcie oderwał się od jej ust, Linnet wirowało w głowie, nie była dłużej tak pewna
swego, rodziły się w niej nowe pytania. Spojrzał jej w oczy. - Moje życie już należy do ciebie. Zrób z nim, co zechcesz: zmień w koszmar, nawet w piekło na ziemi. Nie obchodzi mnie to, bylebyś przeżyła, żeby móc mnie dręczyć. Przeczesał wzrokiem nabrzeże za plecami Linnet, chwycił ją za rękę i podniósł torby. - A teraz zachowuj się grzecznie i chodź. Pociągnął ją za sobą w ulicę, którą zidentyfikowała jako Looe Street. - Wiesz przynajmniej, dokąd idziesz? - Tak. Chyba. - Zerknął na nią. - Od lat nie byłem w Plymouth. Do tawerny Pod Żeglarzem to tędy? - Tak. Skrzywiła się, kiedy znów pociągnął ją za sobą. Kiedy mu na to pozwoliła. Opór nie wydawał się wart zachodu: Logan po prostu zarzuciłby ją sobie ponownie na plecy. Niemniej chciała mu uciec... Chciała, prawda? Rozejrzała się, marszcząc brwi. Wieczorną porą ulica świeciła pustkami. - To nonsens. Nie możesz zatrzymać mnie przy sobie wbrew mojej woli. Posłał jej mroczne spojrzenie; zbyt mroczne, by udało
jej się cokolwiek z niego wyczytać. - Zapewne nie. - Popatrzył przed siebie, zaciskając szczęki. - Ale mogę przekonać cię do zmiany zdania. Nie ma powodu, żebyś nie pojechała ze mną, przeciwnie, wszystko przemawia za tym, że powinnaś to zrobić. Niby wiedziała, że lepiej nie podjudzać szaleńca, ale... - Dlaczego? - Powiem ci dlaczego - wycedził przez zęby, nie zwalniając kroku. - Ponieważ nie umiem należycie funkcjonować, gdy brak mi pewności, że jesteś bezpieczna. A kiedy tobie nic nie grozi, inni także są bezpieczni. Wiem, że w to nie wierzysz, podobnie jak nie wierzysz, że wrócę do ciebie po zakończeniu misji, jednak twoja wiara bądź niewiara nie zmieniają faktów. A to właśnie są fakty, to jest moja prawda. - Zatrzymał się na skrzyżowaniu i spojrzał jej w oczy, gdy przystanęła obok niego. - Możesz przynajmniej dać mi szansę, bym tego dowiódł. W świetle pobliskiej latarni ulicznej zajrzała mu bacznie w oczy i przekonała się, że istotnie prosił o szansę na dowiedzenie szczerości swych słów. Nie potrafiła doszukać się w jego ciemnych tęczówkach niczego więcej poza niewzruszoną otwartością, podpartą równie niewzruszonym przekonaniem.
Jakkolwiek nie podzielała tego przekonania, nie wątpiła, że on wierzy w owe deklaracje. Usłyszała własne westchnienie. - W porządku. - Rozejrzała się i wskazała palcem. Do tawerny Pod Żeglarzem tędy, jeśli rzeczywiście to tam idziemy. Skinął głową. Przeczesał wzrokiem cienie i mocniej ścisnął jej dłoń. - Chodź, musimy się tam dostać. Do tej pory z pewnością nas zauważyli. Rozdział 11 Linnet nie spytała: „Kto taki?". Objęła prowadzenie i, wytężając wzrok, powiodła Logana do chlubiącej się długą tradycją tawerny w starej części miasta. Choć nie była pewna, jak właściwie powinna postąpić, w tej chwili porzucenie Logana nie wchodziło w rachubę. Nadal miała przypasany kordelas, a do tego dwa noże, po jednym w każdym bucie, Logan zaś oprócz szabli z pewnością niósł gdzieś na sobie dirk. Do tawerny Pod Żeglarzem dotarli bez przygód, lecz instynkt podpowiadał jej, że powinni mieć się na baczności, a Logan, wnosząc ze sposobu, w jaki się rozejrzał, nim, pochylony, wszedł za nią do środka, podzielal te odczucia.
Zatrzymała się tuż za drzwiami. Po lewej znajdowała się część barowa, niskie pomieszczenie z masywnymi dębowymi belkami pod sufitem, o które nieostrożny gość mógł uderzyć głową. Złote światło lamp omywało długi drewniany szynkwas. Przy dwóch stolach przed kominkiem siedziało pięciu spowitych dymem starych marynarzy. W kącie obok paleniska drzemała starsza kobieta. Przy szynkwasie siedział mężczyzna w płaszczu i wypolerowanych na wysoki połysk butach, otulając dłońmi kufel z piwem. Kiedy stuknęły zamykane drzwi, odwrócił głowę, spoglądając w stronę Linnet i Logana. I uśmiechnął się powoli. Zostawiwszy kufel na szynkwasie, niespiesznie ruszył ku nim. Miał gęste, kręcone, ciemne włosy, a posturą przypominał Logana - sprawiał równie groźne wrażenie. Omiótł Linnet bacznym spojrzeniem ciemnych oczu o ciężkich powiekach, lecz kiedy się zbliżył, z uśmiechem utkwił wzrok w Loganie. - St. Austell - rzekł, wyciągając rękę na powitanie. Monteith, jak mniemam? - W istocie. - Logan uścisnął dłoń St. Austella, pełen ulgi i wdzięczności, że ten zechciał na nich poczekać. Wcześniej dręczyła go koszmarna wizja, że ich kontakt pokaże się dopiero rano i oboje z Linnet będą zmuszeni
spędzić noc w tawernie, podczas gdy członkowie kultu niemal na pewno dotarli tu ich tropem. - Dziękuję, że pan zaczekał. - Cóż, oczywiście. - St. Austell przeniósł wzrok na Linnet. - Paignton i ja z wielką chęcią włączymy się do tej przygody. - Uniósł pytająco brew, spoglądając znów na Logana. - Ale co się z panem działo? - Złoczyńcy zauważyli mnie, kiedy tylko zszedłem na ląd w Lizbonie, toteż musiałem natychmiast, wcześniej, niż było w planie, zaokrętować się na kolejny statek. Niestety, rozbił się u wybrzeży Guernsey. Zarazem jednak dopisało mi szczęście, cudem dotarłem do brzegu. To jest kapitan Trevission z „Esperance". Ona oraz jej domownicy znaleźli mnie i pielęgnowali, dopóki nie wydobrzałem na tyle, by ruszyć dalej. - Logan rozejrzał się po barze. - Jeśli nie ma pan nic przeciw, resztę wyjaśnię później. W drodze tutaj statek kapitan Trevission został zaatakowany i niemal na pewno śledzono nas od portu. - A bandyci Czarnej Kobry mają teraz jeszcze więcej powodów - St.Austell spojrzał przenikliwie na Linnet by życzyć śmierci wam obojgu? - Właśnie tak. - Loganowi ulżyło, że będzie pracować z bystrymi ludźmi, jakkolwiek na podstawie tego, co słyszał o legendarnym Dalzielu, przewidywał, że jego
dawni szpiedzy będą się znali na rzeczy. - Wobec tego sugeruję, abyśmy udali się do powozu, który czeka w pobliżu i zawiezie nas do bezpiecznego Paignton Hall. - St. Austell wskazał, żeby przeszli w głąb tawerny. - Skorzystamy z tylnego wyjścia. Proszę pozwolić, że to poniosę. - Wziął od Logana torbę Linnet. Pokonali wąski korytarz i opuścili tawernę tylnymi drzwiami. St.Austell poprowadził ich przez maleńki dziedziniec, a potem dalej wąską uliczką. - To najstarsza część miasta, labirynt uliczek zbyt wąskich dla powozu - wyjaśnił. - Najlepiej zachowajmy ciszę, dopóki się stąd nie wydostaniemy. To niedaleko, wtedy będziemy... Uliczka, którą podążali, przechodziła w kolejny dziedziniec. Gdy St.Austell urwał, zatrzymując się raptownie, Linnet wyjrzała zza niego - i zobaczyła wyłaniających się z mroku mężczyzn w dziwacznej mieszaninie wschodnich i europejskich strojów. Wszyscy mieli czarne turbany. W ich dłoniach połyskiwały kindżały. Im trojgu nie pozostało nic innego, jak tylko stanąć do walki. Jedyną drogą odwrotu była wąska uliczka za ich plecami, nie udałoby się im. Jednakże... Linnet naliczyła dziewięciu członków kultu. Miała nadzieję, że nie byli to wspomniani przez Logana zabójcy.
St. Austell przesunąl się w prawo. Popatrzyła ku niemu, słysząc zgrzyt wyjmowanego z pochwy ostrza. W półmroku błysnęła szabla kawaleryjska; trzymał ją w prawej ręce, podczas gdy w lewej nadal miał jej torbę. Wyczuła, że Logan przesuwa się obok niej, spojrzała w lewo i przekonała się, że również dobył szabli, w drugiej ręce trzymając torbę. Zaczerpnęła tchu, cofnęła się o krok i sięgnęła po kordelas. Na ten nieoczekiwany ruch, pojawienie się trzeciego gotowego do walki ostrza, mężczyźni się zawahali - zarówno dwaj u jej boków, jak i napastnicy. Linnet bez patrzenia wiedziała, że nad jej głową odbyła się szybka wymiana spojrzeń: St.Austell uniósł wysoko brwi, a Logan przytaknął posępnie i na powrót skupił się na członkach kultu. Linnet, na lekko ugiętych nogach, śledziła wzrokiem przeciwników, którzy rozpierzchli się po niewielkim dziedzińcu, odcinając im drogę naprzód. Znienacka uzmysłowiła sobie słaby punkt ich trójki - ów przesmyk za ich plecami - toteż mogła tylko przyklasnąć decyzji St.Austella, gdy ten przesunął się dalej w prawo. Ona i Logan także przemieścili się zgodnie, ustawiając się plecami do jednolitej ściany. Napastnicy zdali sobie sprawę, że właśnie utracili element przewagi. Zaszeptali między sobą dziko, po
czym jeden uniósł oręż i z niezrozumiałym okrzykiem natarł na St. Austella. Ten zwlekał do ostatniej chwili, a potem cisnął torbę Linnet w pierś mężczyzny, zgrabnie pchnął szablą i oto ubyło im jednego przeciwnika. Zanim jeszcze ów człowiek upadł, Logan powalił innego, wykonując identyczny manewr, z taką samą skutecznością. Jednakże siedmiu pozostałych natarto na nich zwartą grupą. Na prawo i lewo od Linnet gwałtownie błyskały szable, kiedy Logan i St. Austell odpierali atak - z nie lada trudem. Linnet liczyła, że będzie mogła ich wspomóc, ale każdy wziął na siebie trzech przeciwników, pozostał zatem jeden wolny członek kultu, który właśnie ruszył na nią z paskudnym uśmiechem. Sparowała pierwszy cios, odpowiedziała własnym, wyczuwając u przeciwnika zaskoczenie faktem, że kobieta istotnie potrafi władać bronią. Lecz zapewniło jej to jedynie chwilową przewagę; sam efekt zaskoczenia jej nie ocali. Nie lubiła zabijać, niemniej wpojono jej stosowne umiejętności i w czasie wojny, w ogniu bitwy, nauczyła się z nich korzystać. Nauczyła się wytłumiać w sobie wszystko poza instynktem przetrwania, walczyć o życie,
niekoniecznie czysto. Jakkolwiek była sprawna fizycznie, mężczyźni zwykle górowali nad nią siłą. Wyszarpnęła nóż z cholewy buta, sparowała kolejny cios członka kultu kordelasem i zachęciła go, żeby ciął wysoko, a wówczas znów powitała kordelasem jego kindżał, przytrzymała w górze, zrobiła krok naprzód i pchnęła przeciwnika nożem między żebra. Odstąpiła, kiedy padał, i natychmiast skoncentrowała uwagę na członku kultu po prawej, który na widok powalonego towarzysza natarł na nią z wrzaskiem. Musiała jedynie sparować szaleńcze pchnięcie napastnika, znów zrobić krok naprzód i użyć drugiego noża, którego zawczasu dobyła. Członek kultu zwalił się na swego kompana - powstała zapora z ciał. Rzuciwszy okiem w prawo, Linnet ustaliła, że St. Austell pokonał kolejnego z dwóch pozostałych przeciwników i walczy teraz jeden na jednego. Na ile zdążyła poznać jego umiejętności, szybko zakończy sprawę. Nie zdziwiło jej, że najsilniejsi i najlepiej władający bronią członkowie kultu ruszyli na Logana. Krótko obserwowała walczących, wybrała odpowiedni moment i włączyła się do gry, zmuszając najbliższego przeciwnika, żeby przeniósł uwagę na nią. Logan prędko dobył dirka i powalił napastnika po
lewej, a potem dwoma szybkimi, potężnymi cięciami uporał się z kolejnym. Natychmiast odwrócił się i bezpardonowo włączył w potyczkę Linnet niebezpieczne przedsięwzięcie, tyle że nie dla niej. Członek kultu, który nacierał na nią, usiłując przedrzeć się przez jej zaciekłą obronę, desperacko próbował przestawić się znów na walkę z silniejszym i wyższym przeciwnikiem, lecz nie zdążył. Dołączył do swych towarzyszy na bruku, akurat gdy St.Austell powalił ostatniego napastnika. Uniesieniem ręki nakazał im ciszę. Zadyszani, nie chowając zakrwawionych ostrzy, Linnet i Logan schylili się po swoje noże. Raptem usłyszeli tupot nóg, gdzieś dalej, w gmatwaninie uliczek za ich plecami. Logan bez słowa chwycił swoją torbę, St. Austell torbę Linnet i wszyscy troje puścili się biegiem. Z konieczności prowadził St. Austell. Linnet biegła za nim, mając Logana tuż za plecami. Nie zdołała choćby na moment skupić myśli; wytężała siły, żeby dotrzymać tempa mężczyznom. St. Austell wiedział, co robi. Wypadli na nieco szerszą, choć nadal boczną ulicę, gdzie czekał na nich powóz. St. Austell szarpnięciem otworzył drzwi, przytrzymał je dla Linnet i Logana, wrzucił do środka torbę Linnet i wreszcie sam wsiadł, osuwając się na
siedzenie naprzeciw nich. Nim jeszcze zatrzasnął drzwi, stangret strzelił lejcami. Powóz ruszył szybko, lecz płynnie. Nadsłuchiwali, dysząc ciężko. Kiedy powóz przejechał przez większy plac i toczył się dalej główną ulicą, odetchnęli, wyprostowali się na siedzeniach Logan i Linnet usadowieni twarzą do kierunku jazdy, St.Austell z ich torbami naprzeciw - i wreszcie się odprężyli. St. Austell poszperał pod siedzeniem, wyjął szmatkę i sięgnął po zakrwawiony kordelas Linnet. - Pani pozwoli, pani kapitan. Linnet uśmiechnęła się krzywo, podając mu swój oręż. - W tych okolicznościach, skoro już tyle razem przeszliśmy, wydaje mi się, że możemy mówić sobie po imieniu. Chyba powinniśmy na nowo się sobie przedstawić. Jestem Linnet Trevission z Mon Coeur, Guernsey, właścicielka „Statków Trevission", a także kapitan „Esperance". - Oraz posiadaczka listu kaperskiego - wtrącił Logan. St.Austell był wyraźnie pod wrażeniem. - Kolejny z twych zadziwiających talentów. Do tego nieźle władasz bronią. Zostałem mianowany na członka waszej obstawy, jednego z dwóch. - Ukłonił się płytko. -
Charles St. Austell, hrabia Lostwithiel, do usług. Proszę, mówcie mi Charles. - Zwrócił Linnet wyczyszczony kordelas i skinął ku szabli Logana. Logan podał mu broń. - Logan Monteith, jak zapewne wiesz, były major Kompanii Wschodnioindyjskiej. Z ciebie również jest niezły szermierz. Gwardia? - Pierwotnie. - Charles oddał Loganowi czystą szablę i zajął się własną. - Jednak Royce, czyli wówczas Dalziel, zwerbował mnie po zaledwie kilku miesiącach. Później spędziłem większą część wojny na tyłach wroga. Głównie w Tuluzie. - Musiałeś tam przeżyć niejedno - stwierdził Logan. Byłeś na miejscu, kiedy się przedarliśmy? Charles czyścił ich noże, wymieniając z Loganem doświadczenia w związku ze zdobyciem Tuluzy, a Linnet pozwoliła sobie odpłynąć myślami. Wytoczyli się z Plymouth i zmierzali - odwołała się do swego wewnętrznego kompasu - na wschód. Nie licząc głównych portów południowego wybrzeża, nie znała Anglii zbyt dobrze, lecz przypuszczała, że jadą drogą do Exeter. Zadygotała, wstrząsnęły nią potężne dreszcze. Nie przerywając rozmowy, Logan sięgnął po jej torbę, postawił ją sobie na kolanie i wydobył ze środka
podróżną pelerynę Linnet. Nadal gawędząc z Charlesem, odłożył torbę na siedzenie naprzeciw, strzepnął pelerynę i pomógł Linnet się nią otulić. Z zadowoleniem powitała dodatkowe ciepło, utrzymując w ten sposób fikcję, że dygocze wskutek narastającego chłodu. Wszelako to nie za sprawą zimna jej mięśnie napięły się tak, że aż drżały. Nie była to również kwestia wyczerpania czy zwykłego szoku brała już udział w znacznie cięższych starciach, zaglądała śmierci w oczy, musiała walczyć o życie, zabijała. Jednak nigdy wcześniej nie walczyła u boku kogoś tak jej drogiego jak Logan. Nigdy nie stała obok człowieka, z którym łączyło ją tyle intymności, wiedząc, że przeciwnicy obsesyjnie pragną go zabić. Przeszył ją głębszy, bardziej lodowaty dreszcz. Potrząsnęła głową, jakby dzięki temu mogła się uwolnić od emocjonalnej paniki. Zerknęła na Logana, pewna, że zauważył. Pod fałdami peleryny odszukał i delikatnie ścisnął jej dłoń, ale poza tym niczego nie dał po sobie poznać. Była mu za to wdzięczna. - Masz jakieś wieści na temat pozostałych? - spytał Logan, ciągle patrząc na Charlesa. Ten ostatni zwrócił Linnet noże, a Loganowi dirk.
Kiedy wsuwali je na powrót w cholewy butów, odparł: - Delborough jest w Anglii. Dziesiątego tego miesiąca zszedł na ląd w Southampton. Zdaje się, że wpadł tam w drobne tarapaty, ale wydostał się z nich bez szwanku. Spędził kilka dni w Londynie, choć przypuszczam, że teraz już ruszył dalej. Wygląda na to, że ma dotrzeć do Royce'a jako pierwszy. Hamilton jest w Boulogne, a raczej był kilka dni temu. Czekamy na wieści od Royce'a, że Hamilton zawitał do Anglii i znajduje się w drodze do niego, lecz posłańcy zawsze potrzebują trochę czasu, żeby do nas dotrzeć. - Carstairs? - Nic o nim nie wiemy, ale to nie znaczy, że Royce nie ma żadnych informacji. Nasz były dowódca zwykle mówi innym tylko to, co uważa za konieczne. - Słyszeliśmy, że Dalziel to teraz Wolverstone. Charles przytaknął. - Przez wszystkie lata służby nosił tytuł markiza Winchelsea, nie, żeby nam o tym powiedział. To była jedna z tych pokręconych historyjek krążących wśród brytyjskiej arystokracji. - Tak czy owak, stał się legendą. Jak długo pod nim służyłeś? Logan i Charles kontynuowali rozmowę na temat szpiegostwa w czasie wojny, a Linnet znów odpłynęła
myślami. Ukojona kołysaniem powozu, spoglądała w ciemną noc za oknem, na targane wiatrem przydrożne drzewa. Do wnętrza pojazdu nie przedostawał się najsłabszy choćby lodowaty podmuch. Odnotowawszy ów fakt, Linnet przyjrzała się baczniej i pomimo ciemności stwierdziła, że wnętrze zostało kunsztownie, luksusowo wykończone. To nie był pierwszy lepszy powóz, ale bardzo kosztowne cacko. Zapewne własność Charlesa, hrabiego. Brakowało jej towarzyskiego obycia, niemniej oglądała Charlesa w akcji i usłyszała dość na temat jego dokonań, by wiedzieć, że pod wieloma względami przypominał Logana. Człowiek czynu, lubiący przygody, bez wątpienia nieporównanie szczęśliwszy, jadąc konno do bitwy, aniżeli robiąc za ozdobę salonu na przyjęciu u jakiejś damy. Umiała poradzić sobie z Charlesem - z każdym mężczyzną jego pokroju. I dobrze. Nie podjęła dotąd ostatecznej, przemyślanej decyzji, że zawierzy twierdzeniom Logana, iż dla bezpieczeństwa swego i swych bliskich powinna towarzyszyć mu w dalszej podróży. A jednak tu była. Pośpiech, w jakim opuścili tawernę, oraz bitwa na ciasnym dziedzińcu położyły kres sporom. Kiedy Linnet
spotkała się twarzą w twarz z członkami kultu, kiedy zobaczyła, jak Logan broni się przed trzema przeciwnikami naraz - sztuka, która mogła się nie powieść nawet najznakomitszemu szermierzowi przestała upierać się przy powrocie na „Esperance" i do domu. Jeszcze nie teraz. Ze względu na ów lodowaty strach, jakiego doświadczyła na ciasnym dziedzińcu, oraz pozostałe po nim napięcie, które dopiero w tej chwili powoli z niej spływało, Linnet nie opuści Logana, będzie podróżować wraz z nim, dopóki jego misja nie dobiegnie końca. Nie dla własnego, lecz dla jego bezpieczeństwa. Przekonanie, że jej udział może przeważyć szalę zwycięstwa w potyczce takiej jak ta na dziedzińcu - a zapewne w drodze do nieznanego na razie celu w Anglii Logan weźmie udział w niejednym tego rodzaju starciu nie wynikało z naiwnego optymizmu i lekkomyślności, lecz z prostych faktów. Mężczyźni nigdy się nie spodziewali, że kobieta stanie do walki. Lekceważyli obecność Linnet, jej umiejętności, a to dawało przewagę zarówno jej, jak i tym, po stronie których walczyła. Ona zaś umiała tę przewagę wykorzystać. Zmusiła się, by racjonalnie przeanalizować tę decyzję, podjętą wszak pod wpływem impulsu, nawet jeśli wszystkie jej instynkty krzyczały, że jest słuszna. Bez
względu na to, pod jakim kątem przyglądała się faktom, uzyskiwała tę samą odpowiedź - ten sam plan okazywał się najlepszy. Pojedzie z Loganem, będą strzegli się nawzajem, aż on dotrze do celu podróży i pomyślnie zakończy misję. Wtedy Linnet pożegna się z nim i wróci na Guernsey, do Mon Coeur, pozostawiając go jego własnemu życiu temu, które po powrocie do swego świata on na nowo odkryje i wybierze. Zerknęła na niego, potem na Charlesa, szczelniej otuliła się peleryną i umościla na miękkim siedzeniu. Kilka minut później powóz zwolnił, skręcając w prawo. Wyjrzawszy, zdołała odczytać „Totnes" na mijanym drogowskazie. - Dokąd jedziemy? - Popatrzyła na Charlesa, lecz zaraz sobie przypomniała. - Mówiłeś chyba o Paignton Hall. Charles przytaknął. - Leży na południe od samego Paignton, na wybrzeżu za Totnes. To rodowa siedziba Deverella, wicehrabiego Paigntona. - Drugiego członka mojej obstawy? - spytał Logan. - Owszem. Miało was przybyć czterech, a Royce mógł wezwać ośmiu z nas, zatem każdemu kurierowi przydzielono dwóch ludzi, żeby eskortowali go przed
oblicze naszego dawnego dowódcy. Ucieszycie się na wieść, że ze względu na zaistniałe okoliczności Royce zimuje w majątku w Suffolk, a nie w swej głównej siedzibie w Northumbrii. - Charles zerknął na Linnet, uśmiechając się uspokajająco. - W Paignton Hall schronimy się tymczasowo, to bezpieczne miejsce, żeby dokonać kilku podsumowań. Dom został zgrabnie wbudowany w pozostałości niegdysiejszego zamku. Mają piękne widoki, dobre położenie, mury obronne i dziedziniec. Znów popatrzył na Linnet, tym razem, na ile mogła to ocenić w mroku, ze zdecydowanie bardziej cierpkim uśmiechem. - Penny, moja żona, oraz żona Deverella, Phoebe, będą zachwycone, mogąc cię poznać. Pozwolę sobie napomknąć, że Deverell i ja pozostaniemy ci dozgonnie wdzięczni, jeśli zechcesz nie podsuwać im zbyt wielu pomysłów. Linnet zagapiła się na niego. Korciło ją, by spytać, co konkretnie miał na myśli, tyle że... Poinformował ją właśnie, iż zatrzymają się na jakiś czas w arystokratycznej rezydencji, po części będącej ni mniej, ni więcej, zamkiem, w towarzystwie dam, toteż wszystkie myśli Linnet skupiły się na tym, że ma ze sobą tylko jedną suknię, w dodatku podróżną.
Nadal uśmiechnięty Charles spojrzał na Logana. - Byłbym zapomniał... Nasi ojcowie, hrabiowie, dobrze się znali. Zdaje się, że obaj tego samego dnia zasiedli w Izbie Lordów i od tamtej pory podtrzymywali kontakty. Można by rzec, połączyły ich ciężkie przeżycia. Nie wierząc własnym uszom, Linnet wolno odwróciła głowę i wytrzeszczyła oczy na Logana. Był synem hrabiego? Logan nieznacznie wzruszył ramionami, patrząc na Charlesa. - Mój ojciec zmarł kilka lat temu. Nigdy nie wspomniał mi o tej znajomości, ale nie byliśmy ze sobą zbyt blisko. Zapytał o dom Charlesa, czyli, jak się okazało, Zamek Lostwithiel w Kornwalii - prawdziwy zamek, z przeciągami i całą resztą. Linnet słuchała odpowiedzi, lecz w istocie jej nie słyszała. Podróż z Loganem wiodła ją na znacznie bardziej wzburzone, najeżone podmorskimi skalami wody, niż przewidywała. Jakby dla podkreślenia bezmiaru jej towarzyskich braków, ich przybycie do Paignton Hall przebiegło zupełnie inaczej, aniżeli się spodziewała. Sam dom w pełni odpowiadał opisowi Charlesa. Gdy jednak powóz zatrzymał się na dawnym dziedzińcu
zamkowym i Linnet wysiadła w ślad za mężczyznami jak przystało damie, przyjmując przy tym pomoc Logana - nic nie odbyło się zgodnie z jej oczekiwaniami. Najpierw po schodach zbiegła pędem piękna, smukła blondynka w prostej wełnianej sukni i rzuciła się Charlesowi w ramiona. Pochwycił ją ze śmiechem, ucałował soczyście - lecz ona zaraz się odsunęła, przyszpilając go spojrzeniem zmrużonych oczu. - Walczyłeś. Poznaję. Zostałeś ranny? - Cóż za zaufanie do moich umiejętności. - Charles z szerokim uśmiechem objął damę ramieniem. - Ale nie, nie dorobiłem się nawet draśnięcia. Podniósł wzrok, kiedy po schodach zeszła druga para. Ciemnowłosy mężczyzna, bardzo dystyngowany, stanowił nieco mniej oczywistą wersję Logana i Charlesa. Wsparta na jego ramieniu dama o ciemnokasztanowych włosach uśmiechała się miło, wyraźnie uradowana widokiem gości. Okazało się, że to ich gospodarze, wicehrabia Paignton z małżonką. Charles dokonał prezentacji. Gdy mężczyźni wymieniali uściski dłoni, a Paignton, zwany przez wszystkich Deverellem, wyrażał rozgoryczenie faktem, że ominęła go bitka, obie damy, bynajmniej nie zadzierając arystokratycznych nosów, jak
przewidywała to Linnet, powitały ją z entuzjazmem, uroczo uśmiechnięte. Delikatnie uścisnęły jej palce, po czym wzięły ją między siebie i poprowadziły po schodach do wejścia. - Ogromnie się cieszę z pani przybycia - zapewniła ją Phoebe, wicehrabina Paignton. - Nie miałam pojęcia, że Monteith przywiezie ze sobą damę, to dla mnie bardzo mile zaskoczenie. Linnet popatrzyła na delikatne twarze obu kobiet, wyczuwając u nich szczerość oraz jakąś interesującą determinację. - Prawda wygląda tak, że sama nie miałam pojęcia, iż będę mu towarzyszyć - przyznała, ośmielona. - Jego statek rozbił się u wybrzeży Guernsey, znalazłam go na mojej ziemi, troszczyłam się o niego wraz z domownikami, dopóki nie odzyskał sil i pamięci, a wtedy przewiozłam go na moim statku do Plymouth, spodziewałam się jednak, że tam się rozstaniemy i pożegluję z powrotem... - Chwila, chwila! - Lady Penelope zamachała rękami, powstrzymując potok jej słów, kiedy zatrzymały się w oświetlonym przez olejowe lampy holu. - Już zżera mnie zawiść. Po pierwsze, chciałabym powiedzieć, że, podobnie jak Phoebe, ogromnie się cieszę, mogąc panią poznać, jako że ewidentnie wie pani co nieco na temat
owej misji, w której planują wziąć udział nasi mężczyźni, a zatem może nam pani przedstawić sprawę z kobiecego punktu widzenia. Jednakowoż wkrótce zzielenieję z zazdrości. Teraz, w lepszym świetle, obie damy omiotły sylwetkę Linnet bystrymi spojrzeniami, odnotowując jej surdut, skórzane spodnie, wysokie buty i przypasany nadal do boku kordelas. Lady Penelope smukłym palcem wskazała ten ostatni. - Proszę mi nie mówić, że pozwolili pani walczyć u swego boku. Linnet przeniosła wzrok z jednej zdumionej twarzy na drugą, nie doszukała się jednak na nich ani śladu dezaprobaty. - Zasadniczo nie pytałam o pozwolenie. Lady Penelope zamrugała, po czym rzuciła w przestrzeń: - Dlaczego nigdy o tym nie pomyślałam? - Mam też dwa sztylety w butach - dodała zaintrygowana Linnet. - Powaliła pani jakichś napastników? - Phoebe wysunęła brodę, a jej oczy nabrały twardego wyrazu. - Dwóch. Ale nie mieliśmy czasu sprawdzić, czy nie żyją. Na początku było ich dziewięciu na nas troje, kiedy zaś pokonaliśmy wszystkich, usłyszeliśmy, że
nadbiegają kolejni. Uciekliśmy zatem. - Mogę? - Lady Penelope przybliżyła rękę do jej biodra i niecierpliwie przebierała w powietrzu palcami, chcąc dotknąć jej spodni. Linnet skinęła głową, ubawiona i zafascynowana dwiema niezwykłymi damami. - Oczywiście. Hrabina Lostwithiel przeciągnęła dłonią po miękkiej skórze, doceniła jej jakość i wydała długie, tęskne westchnienie. - Proszę, mów mi Penny. Z rozkoszą sprawiłabym sobie takie spodnie. Czy zdołam nakłonić cię do wyjawienia, gdzie je nabyłaś? Na Guernsey czy gdzieś dalej? Nie, żeby to było aż tak istotne. Poślę po nie Charlesa choćby i na koniec świata. - Nie będzie potrzeby siać go aż tak daleko. - Linnet uśmiechnęła się na widok ożywienia na twarzy Penny. W Exeter jest kuśnierz, którego przekonałam, żeby je dla mnie uszył. Podam ci jego adres. - Cudownie! - Rozpromieniona Penny przycisnęła ręce do piersi. - Niniejszym zdecydowałam właśnie, w jaki sposób Charles może mi wynagrodzić to, że nie biorę udziału w jego najnowszej przygodzie. - A ja nadal się zastanawiam, co wydusić od Deverella - powiedziała Phoebe. - Chcę jednak zapytać o coś
innego. Wspomniałaś, że przewiozłaś Monteitha do Plymouth na swoim statku. Masz własny statek? Stajesz czasem za sterem? Niezdolna powstrzymać uśmiechu, Linnet zasalutowała zawadiacko. - Obawiam się, że kapitańską czapkę zostawiłam na statku, niemniej mają panie przyjemność z kapitan Trevission, właścicielką „Statków Trevission", w tym barku „Esperance". - Zerknęła przez ramię na Logana i lekko zmarszczyła brwi. - Niestety, nie wiem, gdzie aktualnie znajduje się mój statek. Ktoś podstępnie przekonał moją załogę, żeby pozwoliła uprowadzić mnie z pokładu, przypuszczam jednak, że „Esperance" kotwiczy w Plymouth, bezpieczna między okrętami wojennymi Jego Królewskiej Mości. Tymczasem mężczyźni weszli do holu w ślad za damami. Logan usłyszał komentarz Linnet, uśmiechnął się krzywo i skłonił głowę. - Sądzę, Penny - rzekła Phoebe, ujmując Linnet pod ramię - że my dwie powinnyśmy zaprowadzić kapitan Trevission do jakiegoś miłego pokoju gościnnego i dowiedzieć się, jak udało jej się osiągnąć aż tyle, mimo że nie jest starsza od nas. - Istotnie. - Penny ujęła Linnet pod drugie ramię. Wygląda na to, że musimy się od niej niejednego
nauczyć. Kiedy Phoebe przystanęła, aby wydać instrukcje dobrotliwemu kamerdynerowi oraz sprawiającej bardzo kompetentne wrażenie gospodyni, Linnet obejrzała się na trzech mężczyzn. Spostrzegła lekki niepokój na twarzach Charlesa i Deverella i wreszcie zrozumiała, o co chodziło temu pierwszemu, gdy prosił ją, żeby nie podsuwała ich paniom nowych pomysłów. Uśmiechnęła się, kiedy Penny i Phoebe powiodły ją dalej po schodach na górę. - Prawdę mówiąc, chciałabym prosić o pewną przysługę. - Kiedy ruszyły korytarzem na piętrze, zerknęła na Penny, upewniając się, że mają podobne wzrost i figurę. - W zamian za adres mojego kuśnierza. - Czego tylko zapragniesz! - oświadczyła Penny. - W tej chwili podarowałabym ci nawet mojego pierworodnego. Przez cały dzień był niesforny, jako że oczywiście chciał jechać za ojcem. Linnet się roześmiała. - Dziękuję, akurat dzieci mam pod dostatkiem, nie własnych wprawdzie, ale opiekuję się kilkoma. Natomiast bardzo potrzebuję sukien. - Moja garderoba należy do ciebie. - Penny uśmiechnęła się szczerze. - Jeśli tylko wyjawisz nam wszystko, co wiesz.
- Wszystko - dodała Phoebe, zatrzymując się przed drzwiami w głównym korytarzu - co nasi drodzy mężowie usiłują przed nami zataić. - Otworzyła szeroko drzwi i gestem zaprosiła Linnet do środka. - A teraz, co powiesz na kąpiel? Po namyśle Linnet uznała, że trafiła do szczególnego rodzaju nieba. Nigdy nie doświadczyła tego typu kobiecej przyjaźni ofiarowanej szczerze, przez damy z jej klasy społecznej, jej rówieśniczki. To było... objawienie. Phoebe poleciła służbie przygotować kąpiel, którą Linnet przez jakiś czas się delektowała. Następnie przybyła Penny z naręczem sukien, nalegając, żeby Linnet przyjęła wszystkie. - Zawsze biorę ich ze sobą o wiele za dużo zapewniła. Kiedy Linnet się ubierała, a później suszyła i rozczesywała włosy, Phoebe i Penny przycupnęły we wnęce okiennej. Otwarcie opowiadały o swoim życiu, a Linnet zrewanżowała się tym samym. Pogawędziła z Penny o koniach, rozbitych statkach i żeglowaniu, zaabsorbowana chłonęła wyjaśnienia Phoebe na temat jej agencji, a następnie one dwie z autentycznym zainteresowaniem słuchały, gdy opisywała Mon Coeur i swoich podopiecznych.
Phoebe od razu zaproponowała, że jeśli któryś z wychowanków Linnet będzie chciał znaleźć pracę w Anglii, jej agencja chętnie pomoże. - Bez trudu ulokuję gdzieś wykształcone młode kobiety, a nawet młodych mężczyzn, jako osoby do towarzystwa albo osobistych sekretarzy. Aż do tej pory Linnet nie miała pojęcia, że arystokratki są tak zaangażowane i aktywne. Kiedy wygłosiła tę uwagę, Penny się skrzywiła. - Smutna prawda jest taka, że to nieczęste, niemniej my dwie, podobnie jak damy, które poznasz w Elveden, czyli tam, dokąd się udajecie, mamy odpowiednią pozycję, fundusze i zdolności, toteż się angażujemy. Zdecydowanie nie zostałyśmy stworzone do tego, żeby siedzieć i wyszywać. - W rzeczy samej - roześmiała się Phoebe - niewiele z nas w ogóle umie wyszywać. Minerva, żona Royce'a, wyszywa, przepięknie, no i może Alicja. Jednakże większość, by tak rzec, nie przejawia uzdolnień w tym kierunku. Linnet uśmiechnęła się szeroko. - Przynajmniej pod tym względem się nie wyróżniam. Zanim we trzy zeszły na dół, dołączyć do mężczyzn przy obiedzie, Linnet ze sporym zaskoczeniem skonstatowała, że czuje się odprężona, swobodna, a
wręcz, przynajmniej na razie, dobrze się bawi. Miała wprawdzie z Loganem na pieńku w paru sprawach, lecz to będzie musiało poczekać. W trakcie obiadu pozostali chcieli posłuchać, jak przebiegała misja Logana, od jej początku w Indiach do chwili, gdy on i Linnet zjawili się w tawernie Pod Żeglarzem. Logan rozpoczął zwięzłą, ale kompletną relację, uspokojony, że u Linnet wszystko dobrze - znalazła się w obcym dla niej świecie wskutek jego uporu i to on ponosiłby winę za wszelkie przykrości, jakie ewentualnie by ją tu spotkały, dlatego czul ulgę oraz tchórzliwą wdzięczność wobec Penny i Phoebe za to, że przyjęły ją tak ciepło. Linnet także słuchała, bez wątpienia wzbogacając swą wiedzę o sporo szczegółów, jednak pytania pozostawiła innym. Charles i Deverell mieli doświadczenie w prowadzeniu przesłuchań; wiedzieli, o co zapytać, by opowieść nabrała przejrzystości. Opisując wkład Linnet, Logan nie taił niczego. Rumieniła się, kiedy szczerze ją wychwalał, i usiłowała pomniejszyć swe zasługi, utrzymując, że każdy na jej miejscu postąpiłby tak samo, lecz nikt z obecnych nie przyjął tego argumentu. Penny zbyła słowa Linnet machnięciem ręki. - Nic na to nie poradzisz, urodziłaś się bohaterką. Nie
próbuj nawet zgramolić się z piedestału. Będziesz po prostu musiała przywyknąć do wysokości. Linnet odebrało mowę. Zdarzyło się to po raz pierwszy, odkąd Logan ją znał, jakkolwiek nie była to jeszcze długa znajomość. Zlitował się nad nią i streścił wydarzenia w Plymouth, tym sposobem dochodząc do ich obecności w Paignton Hall. Przerwali rozmowę, kiedy sprzątano naczynia po deserze. - Zatem przypadła ci rola wabika? - spytal Deverell, gdy służba się wycofała. Logan potwierdził. - W oparciu o to - rzeki Charles - jak Royce prowadzi cztery wątki tej akcji, podejrzewam, że Delborough także jest wabikiem. Nie mam pewności co do Hamiltona. Logan pomyślał o towarzyszach, o Garecie, a zwłaszcza Rafie, na którego temat nie uzyskał jak dotąd konkretnych informacji. Poruszył się i spojrzał na członków swej obstawy. - Co teraz? Jaki jest kolejny etap podróży? Unosząc brwi, Deverell spojrzał na Phoebe przy drugim końcu stołu. - Przejdziemy do salonu ułożyć plany? - Przejdźmy. - Phoebe skinęła głową. - Pomijając inne
kwestie, my trzy ani myślimy zostawić was, panowie, żebyście wymieniali się sekretami, sącząc porto. Jeśli macie ochotę na jakiś trunek, weźcie karafki ze sobą. Deverell spytał Charlesa i Logana, ponieważ jednak żaden nie wyraził chęci pokrzepienia się czymś mocniejszym, zostawili karafki na kredensie i w ślad za paniami podążyli do salonu. Nastąpił drobny przerywnik, gdy piastunki przyprowadziły dzieci Deverellów i St. Austellów, żeby powiedziały „dobranoc". Logan przyglądał się Linnet, kiedy z uśmiechem wymieniała uściski dłoni z dwoma synkami Charlesa oraz starszą córką i synem Deverella, przyznając, że tak, naprawdę jest kapitanem statku, i tak, chodzi o duży statek z mnóstwem żagli, pełnomorską jednostkę, a nie zwykłą łódź żaglową, lecz jak dotąd nie ukarała nikogo z załogi wyrzuceniem za burtę. Usatysfakcjonowane starsze dzieci z szerokimi uśmiechami dygnęły bądź ukłoniły się i chóralnie życzyły wszystkim dobrej nocy. Penny i Phoebe przekazały swe najmłodsze pociechy, dwie dziewczynki, mężom, którzy podrzucili je, ucałowali, a następnie zwrócili czekającym piastunkom. Kiedy wreszcie za niewielkim orszakiem zamknęły się drzwi, Penny popatrzyła na męża. - Dobrze. A teraz do rzeczy. Jakie macie rozkazy?
Charles spojrzał na Deverella, unosząc brew. - Wysłałem już do Royce'a posłańca z wiadomością, że Logan dotarł do nas cały i zdrów, a tuba pozostaje w jego rękach - rzekł Deverell, opadając na szezlong obok żony. - Jednakże, ponieważ Logan przybył do Plymouth z opóźnieniem, Royce zdążył nam już przysłać rozkazy na następny etap. Dziewiętnastego wieczorem powinniśmy dotrzeć do Oksfordu, podróżując przez Bath, gdzie mamy się zatrzymać w hotelu York House. W Oksfordzie będą na nas czekać kolejne wytyczne. Końcowym celem naszej podróży jest dom Royce'a, Elveden Grange, niedaleko Thetfordu w Suffolk, jednak Royce będzie chciał, żebyśmy przyjechali tam ściśle określoną trasą, konkretnego dnia. Przypuszczalnie w Oksfordzie dowiemy się, o jaką trasę i jaki dzień chodzi. - Biorąc pod uwagę - powiedział Charles, rozparty obok Penny na szezlongu naprzeciw - że wróg wie, iż jesteś w Anglii, i niemal na pewno trafi naszym śladem do Totnes, sugeruję, żebyśmy pozostali tutaj, gdzie nic nam nie grozi, do ostatniej chwili, byleby tylko zdążyć do Oksfordu na dziewiętnastego. Deverell przytaknął i spojrzał na Logana. - To bezpieczne miejsce, skuteczny atak na ten dom graniczy z niemożliwością. Logan skłonił głowę.
- Ile dni musimy przeznaczyć na podróż stąd do Oksfordu? - spytał. - Dwa - odparł Deverell. - Jako że dni są krótkie, a nie chcemy przecież podróżować nocą, prosząc się o atak. Pierwszego czeka nas dłuższa jazda do Bath, kolejnego zaś nieco krótsza do Oksfordu. - Daje nam to pewne pole manewru w kwestii wyboru trasy - rzekł Charles - aczkolwiek zakładam, że będziemy się trzymać głównych dróg. - Przy tym bym pozostał, jeśli nie zdarzy się nic, co skłoniłoby nas do zmiany decyzji. - Deverell rozparł się wygodnie. - W porządku - odezwała się Phoebe. - Dziś jest szesnasty, macie zatem dzień na przygotowania i zorganizowanie wszystkiego, zanim pojutrze wyruszycie do Bath. Zebrani pokiwali głowami. Charles popatrzył na Phoebe, a później na siedzącą u jego boku Penny. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że Minerva zaprosiła was do Elveden wraz z dziećmi, podobnie jak i inne żony z ich przychówkiem. - Minerva, czyli żona Royce'a - wyjaśniła Penny na użytek Logana i Linnet - to wybitnie mądra kobieta. A że jest teraz jedną z największych grandes dames, oczywiste, że nijak nie możemy odrzucić jej
zaproszenia. - Zwłaszcza w sytuacji, gdy owo zaproszenie tak doskonale współgra z waszymi życzeniami - zauważył kwaśno Deverell. Phoebe poklepała męża po dłoni, z trudem maskując uśmiech. - Rzeczywiście. Zwłaszcza wtedy. - Popatrzyła na Penny. - Skoro oni wyjeżdżają pojutrze... - Zerknęła na Deverella. - Zakładam, że o świcie? Przytaknął zrezygnowany. - Powinniśmy wyruszyć o pierwszym brzasku, a nawet nieco wcześniej - rzekł. - Jeżeli mają zdarzyć się niespodzianki, to my bądźmy ich autorami. - Wobec tego - Phoebe spojrzała na Penny wyjedziemy mniej więcej godzinę po was. Logan poruszył się i zmarszczył brwi, kiedy zobrazował sobie sytuację. - Jeśli możecie, rozsądniej byłoby zaczekać przynajmniej kilka godzin. - Popatrzył na Deverella i Charlesa. - Musimy założyć, że wysłannicy Czarnej Kobry nas tutaj odnajdą, że będą nas obserwować. Kiedy stąd odjedziemy, podążą za nami, lepiej jednak, by nic im nie zasugerowało, że ktoś jeszcze wybiera się w drogę niedługo po nas. - W razie gdyby chcieli wziąć zakładników? - spytał
Charles. - Nie ma sensu ryzykować. - Logan spojrzał na Phoebe. - Zacznijcie przygotowania do podróży, takie, które da się zauważyć z zewnątrz, nie wcześniej niż dwie godziny po naszym odjeździe. Jeżeli wystawili czujki dalej na drodze, ewentualni obserwatorzy mogą jeszcze przez pewien czas kręcić się wokół domu, jeśli wszakże nic nie będzie się tu działo, nie zostaną. Ruszą za nami. Charles i Deverell z emfazą pokiwali głowami. - Musicie tak zrobić. - Charles popatrzył na żonę. Gdzie zaplanowałyście postoje? Penny wymieniła spojrzenia z Phoebe. - Pierwszą noc zamierzałyśmy spędzić w Andover, co nadal będzie leżało w zasięgu naszych możliwości. Kiedy Phoebe przytaknęła, Penny mówiła dalej: - Jest tam bardzo duży hotel, w którym, uwzględniając naszą osobistą obstawę, nic nam nie zagrozi. Drugiego dnia pojedziemy przez Londyn do Woodfordu. - Kolejny wielki hotel, znów znajdziemy się w tłumie - wtrąciła Phoebe. - Co oznacza, że trzeciego dnia bez trudu dotrzemy do Elveden. Będziemy tam na was czekać. Charles zerknął na Deverella i skrzywił się nieznacznie.
- Skoro, jak przypuszczam, żadna z was nie zgodzi się zrezygnować z wyprawy, jedyne, co nam pozostaje, to zapewnić wam dobrą ochronę. - Weźmiemy ze sobą tylu ludzi, ilu sobie zażyczysz rzekła Penny, uśmiechając się z rezygnacją - chciałabym jednak zauważyć, że już przypominamy królewski orszak. Charles chrząknął. Linnet zapytała o Elveden Grange i rozmowa zdryfowała na bezpieczniejsze wody. Trzej mężczyźni pozostali w salonie, wspominając wojnę i swój w niej udział, a Linnet wspięła się po schodach u boku Phoebe i Penny, złakniona odpoczynku. Dzień obfitował w wydarzenia; pomijając zmęczenie fizyczne, miała sporo do przemyślenia. U szczytu schodów rozstała się z towarzyszkami i odszukała swój wygodny pokój z bardzo obiecującym łóżkiem. Rozbierając się przy świetle niewielkiej lampy, którą pokojówka zostawiła zapaloną, Linnet spróbowała ogarnąć umysłem wszystko, czego dziś się dowiedziała. Przekonała się, jak ogromne niebezpieczeństwo wiąże się z misją Logana, przy czym mogła... zamierzała, odegrać w niej pewną rolę - rolę jego obrońcy, bez względu na to, co sam na ten temat sądził. W jej
zapatrywaniach na arystokratki nastąpił raptowny zwrot, Linnet uzmysłowiła sobie, że mogłaby jednak dopasować się do tego świata, przynajmniej do świata Phoebe i Penny. Te kobiety myślały podobnie jak ona, wiele je łączyło, na wiele spraw tak samo się zapatrywały i równie mocno nie znosiły towarzyskich pozorów. Podejrzewała wręcz, że w stosownych okolicznościach obie umiałyby postąpić tak samo zuchwale jak ona. Również relacje Charlesa i Deverella z żonami okazały się interesujące. Było to dla niej frapujące odkrycie - ich małżeństwa zdecydowanie odbiegały od tego, co Linnet dotąd uważała za normę. Miała wiele do przyswojenia, w świetle ostatnich obserwacji musiała przeanalizować i zmienić sporo ze swych dotychczasowych poglądów. Wszelako jedna sprawa, jedna informacja absorbowała ją coraz bardziej, ku niej stopniowo ciążyły wszystkie myśli Linnet. Logan był synem hrabiego. Co to dla niej oznaczało? W pożyczonej od Penny koszuli nocnej, owinięta kapą, stała przy oknie i zmagała się z tym pytaniem, spoglądając na niespokojne morze, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Logan. Popatrzyła na niego.
- Zastanawiałam się, czy przyjdziesz. Nie mam pojęcia, który pokój ci przydzielono. Poruszył brwiami, siadając na skraju łóżka. Schylił się, aby zzuć buty. - Mógłbym utrzymywać, że świetny ze mnie tropiciel, ale prawda wygląda tak, że mam pokój dwoje drzwi dalej. Usłyszałem twój głos, gdy przechodziłem tędy w drodze na obiad. - Odstawił buty na bok i spojrzał na Linnet. - Niemniej odnalazłbym cię tak czy inaczej. Odwróciła się ku niemu, ale pozostała na swoim miejscu. - Nie podobało ci się spać samemu? W świetle lampy Logan przyjrzał się jej twarzy, lecz z jej rysów nie zdołał nic wyczytać, a oczy tonęły w cieniu. - Nie. - I zadba o to, by nie spać samemu nigdy więcej. - Jednakże, jeśli zastanawiasz się, czy był to jeden z powodów, dla których nalegałem, żebyś pojechała ze mną, odpowiedź również brzmi: „nie". Tego aspektu nie brałem wówczas pod uwagę i w żaden sposób nie zaważył on na mojej decyzji. Skoro wszakże jesteś tutaj, ze mną, nie wyobrażam sobie, że mógłbym zasnąć bez ciebie w ramionach. Wydawało się, że mu wierzy. Mimo to nadal nie ruszyła się z miejsca, szczelnie otulona kapą. Patrzyła na
niego. Zacisnęła usta, spojrzała ostrzej. - Syn hrabiego? - spytała cicho, zdeterminowana, z napięciem w glosie. - Moim ojcem był hrabia Kirkcowan - oznajmił śmiało, w duchu klnąc swego pecha. - Był? Nie żyje. Zatem kto odziedziczył tytuł? - Jego najstarszy syn. - Logan wstał, zdjął surdut i rzucił go na pobliskie krzesło. Zaczął rozpinać kamizelkę. - Z tak krótkiej odpowiedzi wnoszę, że nie utrzymujecie kontaktów? Skinął głową. - Jestem... - Bękartem. - Czarną owcą w rodzinie. Musiał jej powiedzieć i bez wątpienia teraz nadarzała się ku temu wyśmienita okazja, lecz nie przygotował jeszcze należycie gruntu. Był zbyt dobrym dowódcą, żeby przedwcześnie słać żołnierzy do ataku. Zacisnął szczękę. - Nie przejmuj się moimi... wysoko postawionymi krewnymi. Zupełnie się nie liczą. - Doprawdy? - Tak. - Odłożył kamizelkę i odwrócil się ku Linnet, gdy się zbliżyła. Zatrzymała się dwa kroki od niego, przyglądając mu się badawczo, kiedy uniósł brodę, by odwiązać i zdjąć halsztuk. Wnioskując z jej postawy, splecionych ramion,
malującej się na twarzy coraz większej determinacji oraz ściągniętych gniewnie brwi, szykowała się do bitwy. Na pewno... - Najpierw przysięgałeś, że do mnie wrócisz. Tymczasem porwałeś mnie ze sobą. - Wbiła weń spojrzenie. - Ale nie możesz mnie przy sobie zatrzymać. W końcu będziesz musiał pozwolić mi odejść. Zaczął rozpinać koszulę, stanowczo odpowiadając na wyzwanie w jej zielonych oczach. - Ani myślę od ciebie odejść. - Ty uparta wiedźmo. - I nie pozwolę odejść tobie. Ani teraz, ani później. Lepiej się z tym pogódź. Prychnęła, dowodząc, że nadal jej do tego daleko. - A jak właściwie to sobie wyobrażasz? - Linnet gniewnym gestem ogarnęła ich dwoje oraz łóżko. Kotłował się w niej paniczny strach, a fakt, że go czuła, przerażał ją jeszcze bardziej. Desperacka walka na ciasnym dziedzińcu, wyścig z wrogiem w labiryncie uliczek, świadomość, że ów wróg nadal gdzieś tam jest, czai się na zewnątrz grubych murów Paignton Hall, by znów uderzyć na Logana... Jej reakcja na tę sytuację zwłaszcza gdy zrozumiała, co ona oznacza - wstrząsnęła nią do głębi. Zakochała się w owym upartym, irytującym, niemożliwym mężczyźnie i to odmieniło ją na zawsze.
Na zawsze odmieniło jej serce. Jednakże nie znaczyło to, że pozwoli, by dodatkowo je zdeptał, zadał jej większy ból - większy niż ten, który i tak poczuje w momencie rozstania. Przystąpiła bliżej, patrząc mu w oczy. - Odmawiam. Nie pozwolę ci się zatrzymać. Wycelowała palec w jego arystokratyczny nos. - Nie będę twoją utrzymanką. Nie będę kochanką, która siedzi i czeka na ciebie w twoim domu w Glenluce. W jego oczach rozbłysła jakaś emocja, tak potężna, że niesforne serce Linnet zabiło szybciej i przeszył ją dreszcz, lecz on zaraz zacisnął szczękę, biorąc ową emocję, czymkolwiek była, w karby. - Nie chcę, żebyś była moją kochanką - oświadczył, niemalże zgrzytając zębami, z mrocznym ogniem w spojrzeniu. - Kim zatem? - Wytrzymała jego wzrok. - Żoną, do diabła! Wolno wypuściła powietrze z płuc. - Żoną - powtórzyła z godnym pochwały spokojem. Przypuszczała, że mówił szczerze, niemniej... - Nigdy nie wspominałeś o małżeństwie. Z twoich ust nie padło żadne związane z tym słowo, jak choćby „żona", „narzeczona", „ślub". - Wojowniczo zbliżyła się doń o kolejny krok.
Wezbrał w niej gniew, emocje coraz bardziej wymykały się spod kontroli. Boże, jak on to robił, że odczuwała aż tyle? Pomachała mu palcem przed nosem. - I ani się waż sugerować, że fakt, iż nie założyłam od razu, że się ze mną ożenisz, uwłacza twemu honorowi. Nie potrafię czytać ci w myślach, do diabła, a nie jest tak, że potomkowie arystokratycznych rodów nie utrzymują kochanek. To wręcz uświęcona tradycja wśród hrabiowskich synów! Ta właśnie kwestia dręczyła ją przez kilka ostatnich godzin. Odgrodziła się od niego, znów zaplatając ramiona na piersi, i z bliska spiorunowała go wzrokiem. Ku jej niejakiemu zaskoczeniu, nie odpowiedział równie groźnym spojrzeniem. Zaciskając pięści, zagryzając zęby, Logan powściągnął gniew - ponieważ miała rację. Wyjawił swe zamiary jej ludziom, lecz jej samej nie złożył jasnej deklaracji. Przysiągł, że nigdy z niej nie zrezygnuje, że gdy wypełni swe zobowiązania, wróci dzielić z nią życie, lecz ani razu nie wspomniał o małżeństwie. Nie mówił o tym, co wydawało mu się oczywiste. Założył, że Linnet, podobnie jak on, zaczęła postrzegać ich związek jako taki, który każdy trzeźwo myślący mężczyzna starałby się sformalizować, że sama, bardzo przecież rozsądna, będzie do tego dążyć... A jednak tak
się nie stało. Najwyraźniej jej myśli nie pobiegły tym torem. Torem małżeństwa. Przysiąg i stałości. Zadało to cios jego dumie i przyniosło nagłe, szokujące rozczarowanie, gorzej nawet - zagrożenie. Zagrażało życiu, jakiego pragnął, więcej: potrzebował, jego marzeniom o przyszłości. Jednakże nie mógł jej winić - od początku trwała na stanowisku, że ich związek nieubłaganie dobiegnie końca. Spodziewała się, że nastąpi to w Plymouth. Tymczasem praktycznie uprowadził ją ze statku, a teraz... Patrząc jej w oczy, wolno zaczerpnął powietrza. Starał się zapanować nad sobą i jednocześnie zmagał z kwestią, jak postępować dalej. Jej opis kochanki, która siedzi i czeka w domu w Glenluce... Ta wizja nim wstrząsnęła, dotknęła go do żywego. Myśl, że kiedykolwiek mógłby ją na coś takiego narazić... Tak wyglądało życie jego matki. Linnet to nigdy nie spotka. Póki żył, nie dopuści do tego. Z wysiłkiem rozwarł pięści i przestał zaciskać szczęki, ujął Linnet za ramiona i zajrzał jej w oczy. - Jesteś poirytowana, zagniewana, przez co z góry odrzuciłaś wszelkie moje argumenty, mimo że przecież powinnaś była odgadnąć moje intencje. Jako dżentelmen, nigdy nie spałbym z tobą... nie
kontynuowałbym naszych zbliżeń... gdybym nie miał honorowych zamiarów... Oczy jej zapłonęły, otworzyła usta... - Nie. Teraz twoja kolej mnie wysłuchać. Podporządkowała się niechętnie, bliska wybuchu. - Z góry odrzuciłaś moje argumenty, ponieważ dopiero co sama sobie uzmysłowiłaś, że istotnie mogłem przez cały ten czas nosić się z zamiarem poślubienia ciebie, a to jedynie ty założyłaś, że jest inaczej. - Patrzył jej w oczy. - Założyłaś błędnie. Bóg mi świadkiem, ani przez myśl mi nie przeszło, by zrobić z ciebie moją kochankę, nie tego pragnę. Chcę spędzać z tobą noce, lecz także jeść śniadania, dzielić moje dni, mój czas. Chcę zasiadać z tobą do obiadu, towarzyszyć ci w trakcie obchodu, sprawdzając, czy dobrze zamknęłaś drzwi, a potem udawać się wraz z tobą na spoczynek. O takim życiu, o takiej przyszłości marzę. Zadeklarowałem, że chcę dzielić z tobą życie, nie wspomniałem jednak o małżeństwie, uniemożliwia mi to bowiem świadomość, że mogę zginąć lub odnieść zbyt poważną ranę, aby mieć cokolwiek do zaoferowania. Widziałaś, z czym przyszło mi się zmierzyć: złoczyńcy kultu Czarnej Kobry desperacko próbują mnie zabić i przechwycić tubę. Dopóki ta sprawa się nie zakończy, nie mogę oficjalnie poprosić cię o rękę, gdyż
byłoby to wbrew nakazom honoru. Wziął głęboki oddech. - Mogę wszakże powiedzieć ci tyle, że jesteś kobietą, z którą pragnę spędzić resztę życia, bez względu na to, czy zgodzisz się zostać moją żoną, czy nie. Nie pozwolę ci odejść, a choć, co tak nieubłaganie podkreślasz, nie mogę siłą zmusić cię, żebyś ze mną została, uczynię, co w mojej mocy, aby przekonać cię do zmiany zdania. Patrząc jej w oczy, przyciągnął ją do siebie, wolno sunąc dłońmi po jedwabistej kapie, którą się otuliła. - Chcę mieć cię za żonę - oświadczył cicho - na dobre i na złe, aż po kres naszych dni. Zamrugała. Przyglądała się, gdy pochylał ku niej głowę, ale się nie cofnęła. Z jej spojrzenia, z tak nietypowego dla niej niezdecydowania, jak powinna się zachować - przylgnąć do niego czy tkwić sztywno w jego objęciach - wyczytał, że Linnet, podobnie jak on, boryka się z emocjonalnym zamętem. Niespodziewanym zamętem. Zdaje się, że dla każdego z nich sprawy rozwijały się niezgodnie z przewidywaniami. Spochmurniał, gdy to sobie uzmysłowił. - Pragnę cię - mruknął, pieszcząc wargami jej skroń. Pragnę żyć z tobą w typowym, uświęconym przez tradycję małżeństwie i nie zadowolę się żadną jego
namiastką. - Przerwał na chwilę, owiewając oddechem jej policzek. - Przez całe dorosłe życie byłem żołnierzem, dowódcą, dlatego zamierzam o ciebie walczyć. I wygram. Będę parł do zwycięstwa. Ponieważ dla mnie to jedyne wyjście. - Pochylił się jeszcze odrobinę, muskając wargami jej wargi. - Ty jesteś moją przyszłością, jedyną, jakiej pragnę. Pocałował ją, przywarł do jej warg w namiętnej pieszczocie. Przygarnął ją do siebie, poczuł niewysłowioną ulgę, kiedy na to pozwoliła - więcej, poszła chętnie. Kiedy przylgnęła doń wolno, sprężystym brzuchem napierając na twardy członek. Aż stwardniał jeszcze bardziej. Pragnął jej, potrzebował, z rozdzierającą siłą. Wcześniejsza wymiana zdań, okoliczność, że mylnie zinterpretowała jego zamiary, tylko zaogniły tę potrzebę. Jednakże tej bitwy Logan nie wygra przy użyciu siły, a wyłącznie perswazją. Zaczął jej więc perswadować, biorąc w karby palącą potrzebę - pozwolił Linnet ją zobaczyć, wyczuć, tak by wiedziała, że tam jest, ze względu na nią trzymana na wodzy. Kontrolował się, by jej pokazać, jak prawdziwe, żywotne, ekscytujące i głębokie jest jego uczucie. Ujawnić, że jego namiętność, pożądanie, jakie w nim wzbudzała, owa bezkresna potrzeba wypływają z głębi
serca, a nie tylko z lędźwi, że żyją w jego duszy. Linnet wyczuła przesłanie. Czytała je w ciężkich uderzeniach jego serca pod swą dłonią. W sposobie, w jaki jego wargi wabiły, czarowały, zamiast, jak dotąd, brać, zawłaszczać. W tym, że łagodnie, niemalże z czcią, otoczył ją męską siłą, tego wieczoru niczego jej nie narzucając. A jednak namiętność narastała, ów żar, płomienie, obudziły w niej potrzebę. Ich pocałunek stał się zachłanny, ciała zapłonęły tęsknotą. Puścił ją i zdjął koszulę. Uporała się z guzikami u jego pasa, a kiedy cofnął się, żeby zdjąć spodnie, strząsnęła z siebie kapę i prędko rozwiązała tasiemki pod szyją. Nagi, drżąc z hamowanej żądzy, delikatnie zdjął jej przez głowę koszulę nocną. Odrzucił ją na bok, wyciągnął ręce po Linnet, a ona weszła w jego objęcia. Wstrzymała oddech, kiedy ją podniósł, oplotła go nogami w pasie, ramionami objęła za szyję. Zabrakło jej tchu i odchyliła do tyłu głowę, kiedy wchodził w nią powoli. Wypełniał ją, aż poczuła się kompletna. Trzymał ją w ramionach i przez chwilę napawali się magicznym doznaniem. Ustami odnalazł jej usta, pocałował ją, ona zaś oddała pocałunek, lgnąc do niego, kiedy nią poruszał.
Podnosił ją, a potem opuszczał, napierając do środka. Ich ciała napięły się, skore do wyścigu, do gwałtownego spółkowania, lecz nie pozwolił im na to. Mimo nieubłaganie narastającego rytmu ich pożądania, działał bez pośpiechu, utrzymywał stałe tempo... i pokazywał jej. Więcej. Szczodrze obdarowywał ją zachwycającym doznaniem. Karmił jej zmysły innego rodzaju radością, przekazywaną dotykiem dłoni, które trzymały ją pewnie, ruchami ciała, którego używał na niezliczone sposoby, aby ją zadowolić. Nie umiała z tym walczyć, nie potrafiła się oprzeć jego urokowi. Nie mogła udawać, że nie widzi, nie wie, nie rozumie, co on robi, co usiłuje jej przekazać. Jakie pragnienie stara się w niej wzbudzić. Chciał, aby pragnęła jego. W ten sposób. Przez resztę życia. Mogłaby mu powiedzieć, że już od dawna tak jest, że ta właśnie potrzeba tkwi niczym kolec głęboko w jej sercu, w jej duszy. Nie zrobiła tego jednak. Z odrzuconą w tył głową, walcząc o oddech, uwolniła się od wszelkich myśli i w pełni oddała tej chwili, gnając przez krajobraz zabarwiony pożądaniem. Dogonił ją, pochwycił, gwałtownie pchnął w górę, na postrzępiony szczyt, gdzie rozprysła się w oślepiającej bieli. Także gdy cisnął ją na łóżko, runął w ślad za nią i
znów w nią wszedł, zdecydowanie i szybko, głęboko i potężnie, nie umiała znaleźć właściwych słów, nie potrafiła uchwycić istoty tego, co powinna rzec. Co mogłaby mu wyznać. Zamiast tego wyzbyła się wszelkich hamulców, połączyła z nim, a on powiódt ją dalej, w jeszcze bogatszą, bardziej ekscytującą i olśniewającą krainę. Wtedy uwolniła w sobie wszystkie uczucia, tak by wezbrały w niej i wyszły na spotkanie namiętności, pożądania i potrzeby, które przed nią odsłonił. Zaakceptowała to, co istniało między nimi - co każde z nich czuło, co jakimś sposobem wspólnie stworzyli. To było prawdziwe. Potężne, intensywne. Owa prawda wyryła się na jego twarzy, kiedy uniósł głowę, jęknął, jego ciało naprężyło się, a potem zadrżało, doznając ulgi. Dołączyła do niego, dała się unieść i roztrzaskać potężnej rozkoszy, lgnęła doń, kiedy wspólnie lecieli... Opadli z powrotem na ziemię, wtuleni w siebie. Kiedy osunął się na nią, wyzuty z sił, oplotła go ramionami, mocno przygarnęła do siebie, witając ciałem jego ciężar, jego ciepło, napawając się owym niesamowitym momentem bliskości - i pogodziła się z faktem, że to było słuszne, prawdziwe, że, przede wszystkim, to była ich rzeczywistość.
Na tę noc wystarczyło, że poznała ową prawdę. Jutro, w surowym świetle zimowego dnia, przyjdzie czas na zastanowienie i ocenę. Będzie musiała się dostosować. Ponieważ to uczucie, on, nigdy jej nie opuszczą. Tyle teraz rozumiała. Późną nocą. Bury St Edmunds, hrabstwo Sufiolk - Jak zatem faktycznie wygląda nasza sytuacja? spytał Alex, spacerując gniewnie po sypialni, którą wybrał dla nich w opuszczonym tymczasowo domu, wtulonym w arkady dawnego opactwa. Wprowadzili się tu tego dnia wraz ze swymi ludźmi. Daniel śledził swego kochanka wzrokiem. Właśnie rozstali się z Roderickiem. Dowiedzieli się od niego, że wskutek niedawnych obfitych opadów śniegu chłopiec, mały złodziej, którego człowiek Rodericka, Larkins, wprowadził między służbę Delborougha, będzie musiał zaczekać, aż zaspy nieco stopnieją, nim przekaże Larkinsowi tubę w katedrze w Ely. Cała grupa zatrzymała się niedaleko tego miejsca, w Somersham Place, z Cynsterami. - Dlaczego tak się denerwujesz? - Daniel pochylił się, wyciągając ręce do ognia na kominku. W domu panował ziąb. Zajmowali go dopiero niespełna dobę, zbyt krótko, żeby mury się rozgrzały. - W takim śniegu Delborough
nigdzie się nie wybierze, a Larkins, jak się zdaje, opracował sensowny plan zdobycia tuby pułkownika. Na tym froncie pozostaje nam czekać na rozwój wypadków. My dwaj nijak już nie polepszymy sytuacji. Marszcząc brwi, Alex przygryzł paznokieć - niedobry znak. Daniel westchnął w myślach. - Hamilton - kontynuował pewnym, uspokajającym tonem - przyczaił się gdzieś i przy tej pogodzie raczej nie ruszy na północ w najbliższych dniach. Kiedy wszakże to zrobi, dowiemy się o tym, zanim przekroczy Tamizę. Co do dwóch pozostałych... goniec właśnie przywiózł wieści. Zgodnie z jego oczekiwaniami, informacja momentalnie przykuła uwagę Alexa. - Statek Monteitha - ciągnął Daniel, uśmiechając się w duchu - ten, na który wsiadł w Lizbonie, nie dotarł do celu podróży. Panuje przekonanie, że zatonął na kanale w czasie sztormu. - Z zimnym uśmiechem popatrzył w oczy Alexa. - Chyba możemy przyjąć, że Monteitha jedzą już ryby. Alex uśmiechnął się lodowato w odpowiedzi, lecz nie zaprzestał spaceru. - Nic nowego na temat Carstairsa? - spytał. - Nie, ale to właściwie dobrze. Mamy czas zająć się pozostałymi, nim kolejny kurier zapuka do naszych
drzwi. - Prawda. - Alex się skrzywił. Milcząc wymownie, Daniel czekał, aż wyjaśni mu przyczynę swego niepokoju. Ten machnął ręką. - Chodzi ciągle o wrażenie, że ktoś w tej sprawie pociąga za sznurki. Więcej niż wrażenie: ktoś za tym stoi, nadzoruje całą operację, a my nie znamy tożsamości tej osoby. Właśnie to mnie trapi, mój drogi. Nie znoszę, gdy nie wiem, kim są nasi przeciwnicy. Alex zatrzymał się i popatrzył na Daniela. - Jak mówiłem wcześniej, ten osobnik dysponuje prawdziwą władzą. - Jesteś pewien, że to nie St. Ives? - Tak. Jeśli jest tak, jak mówi Roderick, to nie on. St. Ives... powiedzmy, że gra drugie skrzypce. Co jedynie uwydatnia pozycję naszego człowieka. Rozkazuje nawet wysoko postawionym, a w dodatku przebywa gdzieś w pobliżu. - Alex usiadł na łóżku i z marsem na czole spojrzał na Daniela. - Uważam za co najmniej niepokojące, że w sprawę zaangażowała się osoba tego kalibru. Daniel odszedł od kominka i stanął przed Alexem, szukając najwłaściwszych słów. Alex bywał trudny. Zarazem rzadko się mylił. - Może - zaryzykował Daniel - Delborough albo
Hamilton zaprowadzą nas do tego człowieka? Oczywiście, dopiero kiedy odbierzemy im tuby. - Oczywiście. - Alex z westchnieniem padł na łóżko. Po prostu chciałbym mieć większą pewność co do tego, że to Delborough przewozi list Rodericka. Wówczas, zdobywszy go, moglibyśmy opuścić to ponure, przygnębiające, upiornie wilgotne miejsce, nie zadając się z człowiekiem, który pociąga za wszystkie sznurki. - Wydawało mi się - Daniel nachylił się nad Alexem że uwielbiasz wyzwania. Alex uśmiechnął się do niego, a jego jasne oczy przywodziły na myśl lód. - Tylko wtedy, gdy jestem pewien zwycięstwa, mój drogi. Tylko wtedy. Rozdział 12 17 grudnia 1822. Paignton Hall, hrabstwo Devon Linnet późno zeszła na śniadanie. Kiedy wkroczyła do pokoju śniadaniowego, dowiedziała się, że przyczyna jej spóźnienia już zjadła i wybrała się na przejażdżkę z Charlesem i Deverellem. - Naturalnie - powiedziała Penny - jakkolwiek bardzo się pilnowali, żeby o tym nie wspomnieć, chętnie znaleźliby paru bandytów Czarnej Kobry obserwujących to miejsce.
- Dobrze spałaś? - Phoebe uśmiechnęła się do Linnet ze swego miejsca u szczytu stołu. Pytanie brzmiałoby całkowicie niewinnie, gdyby nie błysk w oku pani domu. Na szczęście Linnet mogła udzielić odpowiedzi w pełni zgodnej z prawdą. - Tak. - Usiadła naprzeciw Penny, strzepnęła serwetkę i obejrzała się, żeby podziękować kamerdynerowi, który postawił przed nią świeże tosty. Odwróciwszy się na powrót do swych nowych przyjaciółek, dodała, nadal zgodnie z prawdą: - Czułam się tak wycieńczona, że spałam jak zabita. Penny zachichotała, a Phoebe uśmiechnęła się szeroko. Kiedy dobiegł końca rytuał pogryzania tostów i popijania herbaty, skądinąd nie tak znów różny od typowego śniadania Linnet w Mon Coeur, Phoebe i Penny zaproponowały, że pomogą jej się spakować, a później ona może zrewanżować się im tym samym, gdy będą szykować do podróży siebie i dzieci. W ten sposób Linnet znalazła sobie zajęcie i dobrze się bawiła przez większą część dnia, jednak, pomimo owego zaangażowania, jej myśli raz po raz zbaczały ku innym sprawom. Osobistym. Nic dziwnego. Jej niemożliwy mężczyzna był zdecydowany ją poślubić.
Aż do chwili, gdy minionego dnia usłyszała, że jest synem hrabiego, w związku z czym nawiedziło ją podejrzenie, iż mógłby zechcieć uczynić z niej swoją utrzymankę, nie zastanawiała się nad tym, jakie Logan żywi wobec niej zamiary. Jednakże, wbrew temu, w co pozwoliła mu wierzyć, podświadomie zakładała, że dążył do małżeństwa. Tak czy owak, nie trwoniła czasu na rozważanie tej perspektywy, była bowiem pewna, że rozdzielą się, kiedy Logan opuści Guernsey, aby kontynuować misję, gdy zaś znajdą się z dala od siebie, więź między nimi i jego chęć do ożenku obumrą. Tymczasem wziął ją ze sobą, a Linnet postanowiła - czuła się w obowiązku pozostać u jego boku, zatem na razie rozdzielenie im nie groziło, a to, co zakiełkowało między nimi, zamiast obumierać, coraz głębiej zapuszczało korzenie, rozrastało się i kwitło. Zmagała się z tymi myślami, siedząc u siebie w pokoju przy oknie i polerując noże oraz kordelas, podczas gdy Phoebe i Penny przeglądały stroje, głównie własne, które ich zdaniem powinna wziąć ze sobą. Tego ranka Logan ponownie zaakcentował swe zamiary wobec niej, niezaprzeczalnie, z mocą, w sposób przyprawiający o utratę zmysłów. Obrał sobie za cel małżeństwo z Linnet i nie tylko
mówił poważnie, lecz był zdeterminowany, zawzięty i równie jak ona uparty. Większość kobiet na jej miejscu wpadłaby w zachwyt i nie posiadała się ze szczęścia, jednak... Linnet była tym, kim była. Lata temu porzuciła wszelkie myśli o małżeństwie, wszelkie związane z nim nadzieje. Ostatecznie, w swym małym świecie zajmowała pozycję królowej-dziewicy; małżeństwo pozbawiłoby ją zarówno odpowiedzialności, jak i możliwości działania, które należały jej się z urodzenia. Temu właśnie - trudnościom wynikającym z jej funkcji królowej-dziewicy - Logan rzucał wyzwanie. Musiał być tego świadomy. Chodziło o władzę, prawo do dowodzenia, on zaś obie te kwestie rozumiał, gdyż miał na tym polu wieloletnie, bogate doświadczenie. W rezultacie rzucał wyzwanie Linnet. Żeby na nowo wszystko przemyślała, przeanalizowała. Zbadała. Podjęła ryzyko. A jeśli za niego wyjdzie? Czy to małżeństwo się sprawdzi? Skąd mogła to wiedzieć? Jak to stwierdzić? Zarazem odpowiedź na takie pytanie była szalenie ważna, i to nie tylko dla niej. Jeżeli cokolwiek pójdzie nie tak, ucierpią również jej domownicy, wychowankowie, marynarze związani ze „Statkami Trevission".
To była pierwsza wielka niewiadoma. Kolejna przeszkoda wydawała się, przynajmniej jej samej, całkowicie oczywista. Nawet jeśli urodziła się damą swego pochodzenia zaiste nie musiała się wstydzić - nie wiodła życia damy, z pewnością nie takiej, która mogłaby poślubić hrabiowskiego syna... Akurat gdy rozważania Linnet utknęły w martwym punkcie, podeszła Penny z jej spodniami w ręku. - Nadal trawi mnie zazdrość, lecz przynajmniej wkrótce będę miała własne. Nie byłam pewna, czy się je składa, czy zwija. - Zwija. - Linnet wzięła spodnie i pokazała jak. - Im mniej zrobi się na nich zagięć, tym dłużej posłużą. Przez chwilę gawędziły o tym, jak dbać o rzeczy ze skóry, jakie zabiegi stosować, czego unikać. - Linnet! - zawołała Phoebe. - Chodź wybrać sobie suknię na jutro. Zmarszczyła brwi, przyglądając się wyłożonej na łóżku kolekcji. - Zastanawiałam się, czy dałoby się jakoś zamaskować kordelas. Nawet kiedy analizowały możliwości, w głowie Linnet uparcie rozbrzmiewało zastrzeżenie, że nie nadaje się na żonę dla Logana. W końcu usiadła na łóżku i spojrzała na Phoebe i Penny.
- Powiedzcie mi, czy zanim wyszłyście za mąż, zdarzyło się którejś choć przez moment rozważać, czy jest dla swojego mężczyzny... nie wiem, jak to ująć, ale może: w wystarczającym stopniu damą? Penny i Phoebe popatrzyły na nią, spoważniały i także usiadły na łóżku. - W moim przypadku - powiedziała Penny - nie całkiem o to chodziło. Jestem córką hrabiego, znałam Charlesa od dziecka. Obracaliśmy się w tych samych kręgach, nasze rodziny utrzymywały bliskie kontakty. Zatem to nie kwestie towarzyskie stanowiły mój problem, lecz bardziej pytanie, czy jako kobieta potrafię zaakceptować go całego, wraz ze wszystkim, co ukrywał przed otoczeniem, nie tylko przede mną, ale i przed całą swoją rodziną. Trochę jakby obejmować mężczyznę, którego połowa wiecznie znajduje się w cieniu. Zastanawiałam się, czy okażę się dostatecznie silna, by zobaczyć go w pełni, w pełni go poznać, a zarazem nadal kochać, całego, nie tylko roześmianego zawadiakę, którego widzieli wszyscy, lecz także skrytego pod tą powłoką, oddanego sprawie, niebezpiecznego szpiega. - Przerwała na chwilę, uśmiechając się radośnie. - Odkryłam, że jestem dość silna, a teraz nadal spijam śmietankę. - Hmm. - Phoebe poklepała się po brodzie. - Istotnie,
niegdyś zastanawiałam się, czy jestem odpowiednia... odpowiednio odpowiednia, że tak powiem. Prowadziłam już agencję, co pochłaniało większość mojego czasu, i wmówiłam sobie, że małżeństwo to rzecz nie dla mnie. Uśmiechnęła się, równie radośnie jak Penny. - Deverell przekonał mnie do zmiany zdania, niemniej dostrzegam podobieństwa z twoją sytuacją. - Ze zrozumieniem popatrzyła na Linnet. - Należy pamiętać o tym, że jakkolwiek daleko nam do konwencjonalnych dam, nasi mężczyźni, niezaprzeczalnie, nie są konwencjonalnymi dżentelmenami. - Właśnie. - Penny ze znawstwem pokiwała głową. Oni są kimś więcej. W związku z tym, jak zaobserwowałam, nie gustują w konwencjonalnych damach, które zresztą by sobie z nimi nie poradziły. Skinęła głową z jeszcze większym zdecydowaniem. - W to wierzę i tego zamierzam się trzymać. Jednakże wstała - może da ci do myślenia również i to, że żaden z dawnych szpiegów Royce'a, podobnie jak on sam, nie poślubił konwencjonalnej damy. - Zrobiła krótką przerwę, przekrzywiając głowę. - Na zewnątrz najbardziej konwencjonalna wydaje się chyba Minerva, no i Letitia oraz Clarice. Poznasz je w Elveden. Lecz nawet w przypadku ich trzech... Kiedy dowiesz się więcej o ich korzeniach albo rzucisz im wyzwanie,
postawisz przed problemem lub, nie daj Boże, zagrozisz osobie bliskiej ich sercu, odkryjesz całe pokłady niekonwencjonalności. - O tak - prychnęła Phoebe. - Z nas wszystkich właśnie one trzy bez mrugnięcia okiem zmierzyłyby się z samym Lordem Kanclerzem, aż biedak by dygotał. Strach pomyśleć, jak przeraziłyby Księciunia. Penny i Phoebe uśmiechnęły się, jakby rozkoszując się tą wizją. W oddali rozbrzmiał gong. Phoebe zerknęła na poskładane ubrania na łóżku. - Dalej, odłóżmy na bok rzeczy, które jutro włożysz, i spakujmy resztę. Po lunchu zajmiemy się pakowaniem dzieci. Ponieważ Linnet miała wiele do przemyślenia, ochoczo podporządkowała się wskazówkom pani domu. Po lunchu podążyła za Phoebe i Penny do pomieszczeń dla dzieci, zajmujących większą część piętra jednego z niesymetrycznych skrzydeł domu. Na końcu znajdował się przestronny okrągły pokój w dawnej zamkowej wieży, z którego dużych okien rozciągał się wspaniały widok na morze i wybrzeże. Było to wymarzone miejsce zabaw. Rychło stało się oczywiste, że Linnet najlepiej przysłuży się nowym przyjaciółkom, jeśli zajmie czymś
ich cztery najstarsze pociechy. Jako kapitan „Esperance", bez trudu zwabiła całą gromadkę na siedziska przy oknach w pokoju w wieży i razem bawili się w wypatrywanie statków i ptaków. Jako że okazów tych ostatnich nie brakowało, a fascynacja dzieci statkami także ani trochę nie przygasła, maluchy z radością wskazywały palcami i popisywały się wiedzą, spierając się między sobą, by potem wysłuchać sprostowań i wyjaśnień Linnet. Wreszcie, na jej sugestię, dzieci zaczęły układać historie o widocznych z wieży statkach - o ich podróżach, kapitanach, załogach. Oparta o ramę okienną Linnet uśmiechała się, śmiała i zachęcała maluchy, by puszczały wodze fantazji. Zwłaszcza trzej chłopcy okazali się bardzo pomysłowi, opisując piratów, skarby i bitwy morskie. Córka Phoebe, Jessica, w końcu znudziła się tymi nonsensami. Wspięła się na siedzisko obok Linnet, dotknęła luźnego węzła z tyłu jej głowy i sapnęła zachwycona jedwabistością włosów gościa. - Mogę zapleść ci warkocz? Czasami czeszę mamę. Linnet z uśmiechem spojrzała w zielone oczy, podobne do jej własnych, a jeszcze bardziej - do oczu Phoebe. - Jeśli chcesz. Zmieniła pozycję, tak by Jessica mogła uklęknąć za
nią, i wyjęła przytrzymujące węzeł szpilki. Kiedy włosy potężną kaskadą spłynęły Linnet na plecy, Jessica westchnęła i przeczesała je drobnymi palcami. - Jeden gruby warkocz - zawyrokowała. Linnet z uśmiechem oddała się w jej ręce, a sama poświęciła uwagę rozstrzygnięciu dyskusji na temat zalet i wad noży oraz szabel w walce z niegodziwymi piratami. Jessica była delikatna, ostrożnie rozczesywała palcami i wytrwale zaplatała długie włosy Linnet. Kilka razy musiała się cofać, niszcząc część pracy, ponieważ warkocz okazywał się zbyt luźny bądź krzywy, ale wreszcie ześlizgnęła się z siedziska, popędziła do głównego pokoju i prędko wróciła ze wstążką. Znów wspięła się na miejsce za Linnet, ze skupieniem na twarzy przewiązała wstążką koniec warkocza, przysiadła na piętach, obejrzała rezultat i uśmiechnęła się szeroko. - Proszę bardzo. - Przełożyła Linnet gruby warkocz przez ramię i poklepała go z dumą. - Nie powinien się rozpleść. - Dziękuję. - Linnet ucałowała dziewczynkę w czubek głowy. Popatrzyła zezem na odrobinę koślawy warkocz. - Jest śliczny, ale nie denerwuj się, jeśli później będą musiała go rozczesać i upiąć włosy do kolacji. -
Konfidencjonalnie spojrzała Jessice w oczy. - To coś, co muszą robić damy. - Wiem. - Jessica z powagą skinęła głową. - Mama także musi. - Nasza też! - zawołali chórem synkowie Penny. Linnet się roześmiała. Rozpostarłszy szeroko ramiona, zdołała objąć całą gromadkę. Przez chwilę kołysała ciepłe, ufne, pełne energii, rozchichotane maluchy. Później je puściła... powoli. Wyprostowała się, niewidzącym wzrokiem patrząc przed siebie. Zamrugała i odwróciła się, żeby wyjrzeć przez okno. - Spójrzcie, czy tam daleko to łódź wiosłowa? Może to rybak? Dzieci znów uklękły przy oknach, wyglądając na zewnątrz. Kiedy zlokalizowały kołyszącą się na falach w zatoce łódź, zaczęły się łagodnie spierać między sobą. Linnet nie przerywała im tej uprzejmej dyskusji. Zaczerpnęła tchu i skorzystała z okazji, by odzyskać panowanie nad sobą. Chciała mieć dzieci. Zdążyła zapomnieć, jak bardzo. Pogrzebała owo pragnienie, gdy podjęła decyzję, że nigdy nie wyjdzie za mąż, tak dawno temu, że zapomniała, jak ogromnie - i długo - ją to wtedy bolało. W tamtym czasie zaczęła już przyjmować pod swój dach wychowanków. Mówiła sobie, że oni jej
wystarczą, zaspokoją instynkt macierzyński. Jednakże w tej chwili to bynajmniej nie jej niezaspokojony instynkt macierzyński wzbudził w Linnet taki ból, że przycisnęła pięść do mostka, walcząc o oddech. Kiedy chłopcy odezwali się chórem, uderzyła ją nagle myśl, tylko na pozór zbłąkana, jak by to było zaglądać w tak psotne oczy barwy nieba o północy. Widzieć takie oczy śmiejące się do niej w niewinnej buzi. W tym wstrząsającym momencie zapragnęła dziecka Logana, ujrzała je w wyobraźni. Syna lub córkę, w tej kwestii wizja nie była konkretna, niemniej myśl o dokazującym małym Loganie... Przyprawiła Linnet o ból serca. Na nowo otworzyła pod nią bolesną pustkę. Dziewczyna z trudem wzięła głęboki oddech i wyjrzała przez okno. - To jakiś rybak - powiedziała po chwili. - Widzicie, że ciągnie za sobą sieci? Przyjrzyjcie się, jak kotłuje się za nim woda. Linnet ochoczo dołączyła do Phoebe i Penny, kiedy zeszły na dół zająć się własnymi przygotowaniami do podróży. Penny oświadczyła, że musi jedynie na nowo spakować wszystko, co przywiozła ze sobą do Paignton Hall - żadnych decyzji do podjęcia - zatem razem z Linnet udały się za Phoebe do ubieralni.
Kolejna godzina minęła szybko. Linnet odsunęła na bok osobiste rozterki i oddała się nowemu dla niej doświadczeniu, mianowicie świetnie się bawiła w towarzystwie podobnie do niej myślących kobiet. Później pierwszy gong obwieścił, że pora przebrać się do obiadu. Linnet wróciła do siebie, odświeżyła się i włożyła pożyczoną od Penny suknię. Stanęła przed toaletką, żeby rozpleść zapleciony przez Jessicę warkocz. Nie wzywała pokojówki, sama rozczesała i na nowo zaplotła włosy, tym razem w dwa ciasne warkocze, które owinęła wokół głowy i przypięła tak, że utworzyły lśniącą, rudą koronę. W samotności miała czas na rozważania. Przeanalizowała miniony dzień i wszystkie uczucia, jakie w sobie odkryła, przebywając w towarzystwie dwóch pozostałych kobiet, już mężatek, oraz ich dzieci. Zwłaszcza dzieci. Na ile się orientowała, mogła już nosić dziecko Logana. Ponieważ jej wcześniejsze wypady w intymność były tak krótkie, ignorowała ryzyko ciąży, w przypadku Logana zaś... po prostu o nim zapomniała. Jednakże ich związek bynajmniej nie ograniczył się do jednego zbliżenia i miał jeszcze trochę potrwać... Mimo starań nie potrafiła zmusić się do tego, by postrzegać ewentualne zajście w ciążę z Loganem
inaczej aniżeli jako błogosławieństwo, powód do radości. Poczuła się przez to jedynie bardziej niespokojna. Wcześnie zeszła do salonu, gdzie zastała już Penny, Charlesa i Deverella. Niedługo potem przybył Logan, a wreszcie śpiesznie nadeszła Phoebe. Kiedy gawędzono i wymieniano się opowieściami o przebiegu dnia, obserwowała z uwagą, jak Charles oraz Deverell odnoszą się do swych żon, a one do mężów. Teraz, kiedy lepiej wszystkich znała, z łatwością dostrzegała wręcz namacalną więź łączącą małżonków. Swobodna czułość, odrobina dumy, opiekuńczość oraz, tak, nawet w tym otoczeniu, nutka zaborczości ze strony mężczyzn, obopólne uczucie, bardziej otwarcie okazywane przez kobiety, akceptacja i pełne zaufanie do mężów. Jeśli Linnet chciała naocznie się przekonać, co tworzy mocne podwaliny małżeństwa między ludźmi takimi jak ona i Logan, przykłady miała właśnie przed sobą. Znalazłszy się u boku Linnet, kiedy przechodzili za Phoebe do jadalni, Logan bacznie przyjrzał się jej twarzy, usiłując dociec, o czym myśli. Zauważył jej skupienie w salonie; była cicha, cichsza niż kiedykolwiek, a przecież jak najbardziej obecna duchem. Słuchała chciwie, zdawała się analizować
wszystko, co działo się wokół. Przytrzymał dla niej krzesło i zajął miejsce obok. Poświęcił uwagę zupie, która właśnie się przed nim pojawiła. Rozmowy ustały, kiedy towarzystwo zajęło się jedzeniem. Logan nie wiedział, jakie myśli krążą po głowie Linnet. Nie wiedział, co powinien na tym etapie mówić, a czego nie. Znaleźli się w stanie zawieszenia, co było frustrujące, gdyż nie mogli posunąć się naprzód, nie mogli podjąć żadnych decyzji, nic zrobić, dopóki nie rozstrzygną się określone kwestie zewnętrzne. W rzeczy samej, cały ten dzień przyniósł mu głównie frustrację. Wraz z Charlesem i Deverellem przeczesali konno tereny wokół Paignton, lecz nie natknęli się na ślad złoczyńców Czarnej Kobry. Żadnych obserwatorów, czy to członków kultu, czy najętych miejscowych, najmniejszej wzmianki ze strony mieszkańców okolicznych wsi, że w pobliżu widziano obcych. Przypuszczalnie członkowie kultu chwilowo stracili ich z oczu, Logan zapewnił jednak Charlesa i Deverella, że będą obserwować główne drogi na północ i wschód, domyślając się, że ich zwierzyna prędzej czy później ruszy w tym kierunku. Kiedy objeżdżali okolicę, miał czas na nowo
rozważyć swą strategię osobistą. Utwierdził się w przekonaniu, że najwłaściwiej postąpi, jeśli pokaże Linnet, jakim jest mężczyzną, jakim mężczyzną stał się przez lata - da jej sposobność, żeby sama to zobaczyła, żeby ujrzała, czego dokonał do tej pory, podsunie jej fakty, na bazie których będzie mogła ocenić, co Logan wniesie w jej życie i w życie Mon Coeur - zanim jej wyzna, że jest bękartem. W ten sposób miał największe szanse na sukces. Dzięki temu, że będzie towarzyszyć mu także na ostatnim etapie podróży, do Elveden, Linnet zyska okazję, by poznać i oszacować jego pozycję, krąg przyjaciół, dotychczasowe osiągnięcia, potencjał, a nawet wyrobić sobie jakie takie pojęcie o jego zasobności. Mógłby jej to zwyczajnie powiedzieć, wyrecytować listę, wolał jednak, żeby sama zobaczyła i osądziła. Tak będzie szybciej, prościej, pewniej. Zwłaszcza że nie wiedział, jak właściwie ona zareaguje na rewelację, że Logan jest bękartem, jakkolwiek szlachetnie urodzonym. W szerszym towarzystwie mógł liczyć na akceptację; zajmował inną pozycję aniżeli typowy bękart, którego matka wywodzi się z niższych klas społecznych. W jego przypadku również matka pochodziła z arystokratycznej rodziny.
Jego sytuacja przypominała zatem bardziej tę dzieci lady Melbourne, w powszechnym mniemaniu mających różnych ojców, wśród których zabrakło jednakowoż lorda Melbourne. Towarzystwo zawsze go akceptowało, lecz czy z Linnet tak będzie? Niektórym osobom trudno przymknąć oko na pochodzenie z nieprawego łoża. Nie sądził, aby Linnet uznała jego pochodzenie za problem, jednak odkładając łyżkę, przyznał w duchu, że nie ma odwagi podjąć ryzyka. Lawirował wśród kul, zaglądał w lufy dział, prowadził szarże podczas bitew, lecz ona stała się dlań tak ważna, że nie chciał w najmniejszym choćby stopniu ryzykować, że go odrzuci - przynajmniej jeśli mógł tego uniknąć. Dlatego poczeka do zakończenia misji, zanim podzieli się z nią tą informacją. Pomijając inne kwestie, od kolejnego ranka jego misja zyskiwała pierwszeństwo, a wszelkie sprawy osobiste należało odłożyć na bok. Phoebe popatrzyła na męża siedzącego u drugiego krańca stołu, po czym zerknęła na Charlesa. - Może pora, żebyście wy dwaj opisali nam, jakie przygotowania poczyniliście na naszą podróż do Elveden? Logan uśmiechnął się w duchu, kiedy Deverell i
Charles kornie pospieszyli z wyjaśnieniami. Im trzem popołudnie upłynęło na niezbędnych przygotowaniach wybrali stangreta i stosownie zaopatrzyli powóz. Następnie Charles i Deverell zajęli się dwoma powozami, którymi miały podróżować na wschód Penny, Phoebe i dzieci - zorganizowali stangretów, obstawę i broń. Logan był pod wrażeniem. Uspokoił się, poczuł ulgę. Nie wyobrażał sobie, żeby nawet Czarna Kobra zdołał zagrozić tej dobrze acz dyskretnie uzbrojonej kawalkadzie. Doświadczeni, lojalni członkowie obstawy świetnie znali swój fach. Penny, Phoebe i dzieci będą bezpieczne. Ta myśl go ubodła. Zerknął na Linnet po swojej prawicy: milczała, lecz z uwagą słuchała dyskusji, obserwowała. Przyglądał się chwilę jej twarzy, skrytej pod determinacją delikatności. Coś w nim drgnęło; umknął wzrokiem, nim poczuła na sobie jego spojrzenie. Ją również należało chronić... on powinien ją chronić, z takim samym oddaniem, z jakim Charles i Deverell dbali o bezpieczeństwo Penny i Phoebe. Marszcząc brwi, musiał zadać sobie pytanie, czy jeśli trzymał ją przy sobie - dzięki czemu wiedział, że nic jej nie groziło i nie dręczył go związany z tym niepokój postępował tak, ponieważ było to najlepsze dla niej, czy
też jedynie najlepsze dla niego. Nadal nie rozstrzygnął tej kwestii, kiedy po skończonym posiłku wstał od stołu i wraz z resztą towarzystwa przeszedł do salonu. Udali się na spoczynek stosunkowo wcześnie. Zgodnie z planem mężczyźni i Linnet mieli wyruszyć przed świtem, jednak Penny i Phoebe także wstaną, aby oporządzić mężów i pomachać całej grupce na pożegnanie. Linnet stała przy oknie w sypialni, korzystając z tych kilku chwil, zanim Logan do niej dołączy, żeby dokonać podsumowań - zdecydować, na jakim etapie oni dwoje się znaleźli, nim wyruszą w dalszą podróż, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa najeżoną starciami. Z przewidywań mężczyzn wynikało, że następny dzień upłynie im na umykaniu przed atakującymi raz po raz bandytami Czarnej Kobry. Nie był to dobry czas na podejmowanie decyzji w kwestii ich dwojga, niemniej Linnet nie chciała znaleźć się u celu podróży, nie wiedząc jasno, na czym stoją, jakie pytania ciągle nie doczekały się odpowiedzi, jak powinna dalej postąpić. Zadeklarował, że chce się z nią ożenić, że nie zrezygnuje z tego zamiaru. Jej pierwsza reakcja była taka, że nie nadaje się na żonę dla niego, gdy wszakże spędziła nieco czasu z Penny i Phoebe, gdy obserwowała
Charlesa i Deverella, gdy widziała, jak funkcjonują ich małżeństwa, zmieniła nastawienie. Mogła, jeśli tylko oboje tego zechcą, okazać się odpowiednią żoną dla Logana. Zakładając, że sprosta jego głównym oczekiwaniom, konkretnym wymogom... Tych spraw dotąd nie przedyskutowali, w tej chwili jednak nie było czasu na tego typu rozmowę. Skrzywiła się, wyglądając w noc. Nie znosiła niezdecydowania, nie mogła jednak przesądzić, czy sprawdzi się w roli jego żony, dopóki nie wiedziała, czego on po niej oczekuje, co to za sobą pociąga. Zarazem wszelka dyskusja na ten temat musiała poczekać do zakończenia jego misji. Oprócz powyższego zastrzeżenia, dostrzegała jeszcze tylko jedną przeszkodę, a choć była ona istotna i wielopoziomowa, poruszanie tej kwestii, nim Linnet zdecyduje się przyjąć oświadczyny, mijało się z celem. Z całą pewnością natomiast nie mogła dłużej wzbraniać się przed poważnym rozważeniem propozycji Logana. Nie po dzisiejszym dniu, nie teraz, gdy wiedziała - gdy wreszcie w pełni doceniła - jak wiele on może jej dać. Pomijając okoliczność, że dzięki niemu z królowej-dziewicy pozostałaby jedynie królowa. Dzieci. Nigdy nie brała pod uwagę posiadania dzieci z
jakimkolwiek innym mężczyzną. Nadal nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Tylko z Loganem. Z Loganem... potrafiła, a jeśli go poślubi, jeśli Bóg pozwoli, za jego sprawą wypełni ową bolesną pustkę pod sercem. Usłyszała jego kroki pod drzwiami i spiesznie raz jeszcze przejrzała swe wnioski. Skinęła głową. Na ile była w stanie, wiedziała, czego chce. Zaciągnęła storę. Odwróciła się od okna i czekała, gdy Logan wszedł, zobaczył ją, zamknął drzwi i ruszył ku niej. Na toaletce płonęła świeca, w jej słabym świetle Linnet spostrzegła, że on... wprawdzie nie srożył brwi, ale ów chmurny wyraz czaił się na dnie jego oczu. - O co chodzi? Pytanie wyraźnie go zaskoczyło. Otwarcie zmarszczył czoło. - Myślałem... - Zatrzymał się przed nią, lekko skrzywił, wsunął ręce w kieszenie spodni i wbił spojrzenie w podłogę. - Pomyślałem, że może będzie dla ciebie bezpieczniej, jeśli pojedziesz z Penny i Phoebe. Zamrugała. Niewykluczone, że dla niej byłoby to bezpieczniejsze rozwiązanie, ale co z nim? - Nie. - Zacisnęła usta w wąską kreskę, jak jej często mówiono, wyrażającą upór. Popatrzyła mu w oczy, gdy podniósł wzrok, i pokręciła głową. Stanowczo. Wykluczone. Jadę z tobą.
Także zacisnął wargi. - Ale... - Nie. - Odwróciła się i sztywnym krokiem ruszyła w kierunku łóżka. - Nie, nie, nie. - Okręciła się na pięcie, przyszpilając go spojrzeniem. - To ty zniosłeś mnie z mojego statku, na oczach mojej załogi, na litość boską. Tak, wiem, że zdołałeś wpoić im fałszywe przekonanie, iż tak będzie dla mnie najbezpieczniej, nie zmienia to jednak faktu, że to był twój pomysł, ty chciałeś, żebym z tobą jechała, żebyśmy podróżowali razem aż do zakończenia twojej misji. A zatem teraz mówię „nie". Nie zmienisz nagle śpiewki. - Wysunęła brodę. - Zostaję z tobą, podróżuję z tobą do końca i, jeśli o mnie chodzi, to by było na tyle. Przyglądał się jej dłuższą chwilę. Wreszcie uniósł brwi, wyjął ręce z kieszeni i niespiesznie podążył w jej stronę. Zatrzymał się przed nią, zaglądając jej w twarz. W jego spojrzeniu nadal czaił się niepokój. - Jesteś całkowicie pewna, że tego właśnie chcesz? Zmierzyć się z każdym zagrożeniem, jakie napotkamy po drodze? Spojrzała mu bacznie w oczy, odnajdując podobieństwa między jego misją a ich życiem... ich domniemaną przyszłością, co do której niczego jeszcze nie rozstrzygnęli.
Czy była gotowa zmierzyć się z każdym zagrożeniem, jakie napotkają po drodze? To pytanie dało się odnieść również do owej prywatnej sfery. Czy jej odpowiedź brzmiałaby tak samo? Nie wiedziała, lecz znała właściwą odpowiedź tu i teraz. - Tak. Jestem całkowicie pewna. - W porządku. - Wolno skinął głową, ale niepokój nie zniknął z jego twarzy. Raptem zrozumiała, czym się dręczył. - Przestań się martwić. - Przysunęła się doń, oplatając ramionami jego szyję. - To moja decyzja, a ty będziesz na miejscu, przez cały czas u mego boku, w razie gdybym potrzebowała ratunku. Przylgnęła do niego, on zaś instynktownie ją objął. Spojrzała na jego wargi, uśmiechnęła się, a później spod osłony rzęs popatrzyła mu w oczy. - Pomyśl tylko, jak bardzo będę ci wdzięczna, gdy rzeczywiście mnie uratujesz. Skapitulował z westchnieniem. Nachylił głowę. - Bylebyś była bezpieczna - szepnął na moment przed tym, nim wargami musnął jej wargi. - Będę - odparła również szeptem. - Bo ty będziesz przy mnie. Z tymi słowy go pocałowała, on zaś choć raz oddał jej
prowadzenie. Pozwolił, by zadowoliła siebie, zadowalając jego, a potem łagodnie przejął wodze i zwrócił jej tę przyjemność. W obfitości. Potwierdził, nie słowami, lecz czynem, z oddaniem, namiętnością i pożądaniem, prawdziwość tego, co deklarował wcześniej - że była kobietą, której pragnął, jedyną, której pożądał, że dla niego była wszystkim. W niej znajdował - i zawsze będzie znajdował - zaspokojenie wszystkich swoich potrzeb i pragnień. Znacznie później, kiedy leżała pod nim, syta i bezwładna, przeczesując niemrawo palcami jego włosy, dostrzegła prawdę, która aż do tej pory jej umykała. W nim znajdowała - i zawsze będzie znajdowała zaspokojenie wszystkich swoich potrzeb i pragnień. Rozdzial 13 18 grudnia 1822. Droga z Paignton Hall do Exeter Na pierwszą zasadzkę natknęli się osiem kilometrów od Paignton Hall. Wybrzeże zasnuwała gęsta mgla. Wyłoniwszy się nagle z mroku, powóz zaskoczył ośmiu rozespanych członków kultu, którzy obozowali za przydrożnym rowem. Nieporadnie ustawili się w poprzek drogi, wymachując kindżałami. Stangret, David, wybrany przez Deverella i Charlesa -
jak uznała Linnet, ze względu na skłonność do brawury popędził konie, gnając prosto na tę ludzką zaporę. Członkowie kultu rozpierzchli się z wrzaskiem, niektórzy stoczyli się do błotnistego rowu. Linnet widziała otwarte usta i zdumione twarze, kiedy powóz ich mijał. - Nudy. - Charles schował szablę do pochwy, na powrót umościł się w swoim kącie i przymknął oczy. Z niedowierzaniem kręcąc głową, Linnet szczelniej otuliła się peleryną, pod którą miała czerwoną suknię podróżną, i usadowiła się wygodnie w narożniku po skosie naprzeciw Charlesa. Kordelas uspokajająco ocierał się o jej biodro. Na wprost niej siedział Deverell, Logan zajmował miejsce obok. Opuścili Paignton Hall na godzinę przed świtem, w lodowatym zimnie. Phoebe i Penny stały na schodach, machając im; niewzruszona pewność, z jaką pożegnały mężów słowami, że wkrótce zobaczą się w Elveden, okazała się zaraźliwa. Dobry znak, kiedy wyruszało się na spotkanie z łajdakami. - Po tej stronie naliczyłem pięciu - mruknął Deverell. Linnet zerknęła na niego. - Po tej było trzech - rzekł Logan. - Czyli razem ośmiu - podsumował Charles, nie
otwierając oczu - co może już wzbudzać lekki niepokój. - Skoro pozostawili ośmiu ludzi przy bocznej drodze... - Deverell popatrzył na Logana. - Kolejna grupa przed Exeter, nie sądzisz? - Więcej niż prawdopodobne - zgodził się Logan. - Wobec tego przygotujmy się do przerzedzenia ich szeregów. - Charles otworzył oczy, wstał i z półki nad głowami Linnet i Logana zdjął cztery małe kusze oraz kilka bełtów. - Ostatecznie, taki jest główny cel misji wabika: zwabić i osłabić wroga. - Rozdając kusze, spytał Linnet: - Umiesz z tego strzelać? Wzięła kuszę i obejrzała ją z uwagą. - Na pokładzie mamy arbalety, duże. Potrafię z nich wystrzelić, jeśli tylko są na czymś wsparte, ale ona zważyła kuszę w ręku - jest na tyle lekka, że zdołam ją unieść, zatem tak. - Uniosła brwi, biorąc od Charlesa niewielką korbę do naciągania kuszy i parę bełtów. Może nawet uda mi się ją ponownie załadować. Charles usiadł i naciągnął swoją kuszę. - Nie będzie potrzeby robić tego natychmiast - rzekł chyba że tamci zdołają zatrzymać powóz. Jeśli wszakże polują w grupach po mniej więcej ośmiu, to gdy każde z nas położy jednego, powinniśmy się przedrzeć przez kolejną blokadę. - Nie będą wiedzieli, że to my, dopóki nie zajrzą do
środka. - Deverell położył naciągniętą kuszę na podłodze. Powóz należał do niego, był szybki i wygodny, ale nie nosił żadnych oznaczeń. - Jeśli grzecznie zwolnimy, gdy na nas zamachają, poczekamy, aż się zbliżą, opuścimy szyby i oddamy strzały, a David natychmiast popędzi konie, wówczas się przedrzemy. Linnet przyjrzała się oknom: szkło w drewnianych ramach, przesuwane w dół, tak że chowały się w ścianach powozu, z klameczką u góry. - Jestem za. - Logan skinął głową. Deverell wstał, otworzył klapę w dachu i przekazał Davidowi świeże rozkazy. Kiedy usiadł z powrotem, zostawiając klapę otwartą, powóz akurat zwolnił, a następnie skręcił w prawo, na główną drogę z Plymouth do Exeter. - Na tej trasie będą się nas spodziewać. - Logan wyjrzał przez okno. - Czarna Kobra, to znaczy Ferrar, jest bystry, miał też dość czasu, żeby rozmieścić członków kultu we wszystkich głównych portach południowego wybrzeża. Wiemy, że wysłał ludzi do Plymouth. Nie pominąłby Exeter. - A ponieważ wiedzą, że opuściłeś Plymouth drogą do Exeter, ale do samego Exeter na razie nie dotarłeś, będą czekać. - Charles uśmiechnął się z nadzieją. Powoli wstawał świt, szary i mżysty.
- Poganie przed nami, milordzie - dobiegło przez otwartą klapę. - Dziewięciu łajdaków z kindżałami. To ja się uśmiecham i udaję niewiniątko. - Powóz zwolnił. Deverell skinął na Linnet. - Zamień się ze mną miejscami. Nie spierała się. Podobnie jak Logan, Deverell usadowił się nieco pod kątem, wpatrzony w okno. Wszyscy czworo mieli już w rękach kusze. Powóz się zatrzymał. Linnet strząsnęła z siebie pelerynę i sięgnęła do okiennej klamki. Widziała, że mężczyźni bez pośpiechu robią to samo. - Teraz! - Deverell nacisnął klamkę. Gwałtownie opuszczono szyby w czterech oknach. Odgłos zaskoczył członków kultu, zbliżających się po trzech z każdej strony powozu. Brzdęknęły kusze Logana i Deverella. Dwaj członkowie kultu upadli. Linnet ustawiła kuszę pod kątem, spostrzegła ciemną tunikę, zwisającą z ramienia czarną szarfę; pociągnęła za spust. Cofnęła się natychmiast i zasunęła okno, gdy tymczasem powóz szarpnął i zaczął przyspieszać. Zablokowała okienną klamkę, wyjrzała przez szybę i zobaczyła, że dwaj członkowie kultu, którzy najwidoczniej dotąd pilnowali koni, rozpłaszczyli się na ziemi. Powóz ich minął. Przedarli się.
- Czterech mniej. - Charles odłożył kuszę na podłogę. - Ciekawe, ilu jeszcze spotkamy? Niedługo potem znaleźli się na przedmieściach Exeter. - Jadą za nami, milordzie - zawołał z góry David. - Trzech. Ale trzymają się z tyłu, chyba nie chcą nas dogonić. - Niech sobie jadą. - Deverell spojrzał na Logana. Zakładam, że w mieście nas nie zaatakują? - To nie w ich stylu, zwłaszcza jeśli tylko tędy przejeżdżamy. Trudno byłoby im zatrzymać powóz tak, żeby nikt tego nie zauważył. - Logan usiadł wygodniej. Wolą bardziej odludne tereny, choć nie dlatego, że przejmują się tutejszym prawem; dla nich liczą się wyłącznie prawa kultu. Nie obchodzą ich również świadkowie, ale mimo że chętnie zabiliby każdego, kto wejdzie im w drogę, zawsze jest to dla nich pewne utrudnienie, a ich panu zależy, żeby skupili się na pomyślnym wypełnieniu powierzonych im zadań. Charles skinął głową. - Zatem jadą za nami, czekając, aż wpadniemy na kolejną grupę, gdzieś dalej na drodze. - I tu się zawiodą - rzekł Deverell. - Spodziewają się, że podążymy na wschód, drogą do Londynu, bo gdzieżby indziej? - Popatrzył na Logana, unosząc brew. Jakie są szanse, że kiedy znajdziemy się na drodze do
Londynu, pchną jednego człowieka, żeby uprzedził następną grupę? - Na pewno tak zrobią. - Kiedy zatem skręcimy na północ, będą musieli wysłać drugiego człowieka, aby zawiadomił pozostałych o zmianie trasy. - I tym sposobem zostanie jeden - stwierdził z uśmiechem Logan. - Nie porzuci nas, by zanieść wiadomość, z obawy przed tym, że wówczas on i jego towarzysze całkiem zgubiliby nasz trop. - A tego, przypominam, bynajmniej sobie nie życzymy. - Charles poprawił się na siedzeniu. - W przypadku misji takiej jak nasza, sztuczka polega na tym, by jak najbardziej zredukować siły wroga, zarazem nie narażając się na ryzyko, że zmiażdży nas przewagą liczebną. - To centrum miasta. - Deverell dał znak Linnet, żeby na powrót zamienili się miejscami, tym samym odstępując jej wygodniejszą pozycję przodem do kierunku jazdy. - Zaraz je opuścimy, kierując się na wschód, przekonamy się więc, czy nasze przewidywania się sprawdzą. Davidzie - powiedział przez otwartą klapę, nadal stojąc - zgodnie z planem jedź do Bridgwater, ale nie spiesz się aż do skrętu na Cullompton. Niech ich
goniec ma szansę nas wyprzedzić. - Tak jest, milordzie. Deverell usiadł. Rzeczywiście, pięć minut później, kiedy ostatnie domy Exeter zostały w tyle, Charles wskazał za okno. - Oto i on. Zobaczyli okutanego w ciepły płaszcz członka kultu, w charakterystycznym czarnym turbanie. Końcówka turbanu powiewała za plecami jeźdźca, gdy ten popędzał wierzchowca, galopując po rozmokłych polach ciągnących się wzdłuż drogi. - Już go nie ma, milordzie - zawołał chwilę później David. - Zniknął za zakrętem. Przed nami skręt na Cullompton. - Skręć, a potem ruszaj z kopyta - rozkazał Deverell. Powóz zwolnił i skręcił w lewo, w boczną drogę, wiodącą między wysokimi żywopłotami. Moment później David smagnął konie batem; przyspieszyły gwałtownie i odtąd biegły miarowym, szybkim tempem. - Dwaj poganie za nami się kłócą, milordzie. Jeden chyba zawraca. - Dobrze. - Deverell usiadł wygodniej, zadowolony. Dalej do Bridgwater, jak najszybciej. Toczyli się przez zasnuty poranną mgłą krajobraz. Wilgotny chłód wnikał aż do kości. Linnet skuliła się
pod peleryną, zadowolona, że siedzi w powozie, a nie na końskim grzbiecie. Bez przygód przejechali przez Taunton, niemniej samotny członek kultu towarzyszył im nadal, kiedy dotarli do Bridgwater. David zwolnił, po czym zajechał na dziedziniec gospody. Deverell wszedł pierwszy, zamówił prywatny salonik oraz najlepszy lunch, jaki tu oferowano. Właściciel gospody, kłaniając się z szacunkiem, zaprosił Linnet do saloniku. Nim zdążyła zrzucić pelerynę, Logan zdjął ją z jej ramion, odłożył na bok, a następnie przytrzymał dla niej krzesło. Gdy usiadła, trzej mężczyźni również zajęli miejsca. Niemal natychmiast otworzyły się drzwi i weszła żona karczmarza ze stadkiem posługaczek niosących przykryte półmiski oraz ogromną wazę z zupą. Tę ostatnią gospodyni postawiła dumnie przed Linnet. - Proszę, szanowna pani. Dygnęła, popędziła przed sobą posługaczki i cała gromadka wyszła, zamykając drzwi. Linnet nie musiała spoglądać na twarze mężczyzn przy stole, aby się domyślić, że oni również oczekują po niej, iż rozleje zupę. Zrobiła to, zaledwie minimalnie wykrzywiając usta. Zupa ogonowa okazała się przepyszna, podobnie jak rozmaite pieczone mięsa, bukiet warzyw oraz sosy podane jako dodatki.
Jeszcze na początku posiłku właściciel gospody przyniósł trzy piwa dla mężczyzn oraz wino korzenne dla Linnet. I znów jego pełne rewerencji „szanowna pani" dźgnęło Linnet; mimo że nie nosiła pierścionka, wszyscy, z Loganem włącznie, traktowali ją, jakby była jego żoną. Wytrąciło ją to trochę z równowagi, a bardzo nie lubiła tego uczucia. Niemniej oni czworo mieli w tej chwili ważniejsze problemy. Kiedy na stole pozostał już tylko półmisek z serami i orzechami, Charles wsunął do ust kawałek sera, nabrał garść orzechów i wstał. - Wybiorę się na niewielki zwiad. - Pójdę z tobą - rzekł Deverell. Przy drzwiach Charles obejrzał się na Logana. - Daj nam przynajmniej pół godziny, zanim poślesz kawalerię. Gdy Logan skinął głową, tamci dwaj wyszli. Wrócili po dwudziestu minutach. Logan odwrócił się od okna, gdyż otworzyły się drzwi i wszedł Charles. Wydawał się zbity z tropu. - Są tutaj. - Charles poczekał, aż Deverell wejdzie i zamknie drzwi. - Niemniej z jakiegoś niewyjaśnionego powodu cala ósemka czeka przy drodze za nami. Deverell zatrzymał się przy stole. On także marszczył brwi.
- Wiedzą, że tu jesteśmy, obserwują wjazd na dziedziniec gospody. - Popatrzył na Logana. Sprawdziliśmy z przodu, a później zatoczyliśmy koło, nim wreszcie ich znaleźliśmy. Wygląda na to, że planują raczej nas śledzić niż atakować, mimo że są w ośmiu. - Nie bardzo sobie wyobrażam, jak mogliby przeprowadzić atak od tyłu, na tym terenie, na takiej drodze, na szybki powóz, zaprzężony w cztery konie. Charles spojrzał na Logana. - Umyka nam jakiś szczegół. - Chyba wiem, w czym rzecz - stwierdził Logan po krótkim namyśle. Popatrzył na Deverella. - Masz mapę? Deverell wyjął z kieszeni mapę i rozłożył na stole. Linnet wstała z fotela, na który w międzyczasie się przesiadla, i doiączyia do stojących nad mapą mężczyzn. - Jesteśmy tutaj. - Deverell wskazał punkt opisany jako „Bridgwater". - Aktualnie na drodze do Bristolu. Cel naszej podróży, Bath, znajduje się tutaj. - Wskazał punkt na północny wschód od Bridgwater i południowy wschód od Bristolu. - W prostej linii to jakieś pięćdziesiąt pięć kilometrów, drogą co najmniej osiemdziesiąt. Pięć godzin jazdy, może mniej. Jedziemy akurat tędy, ponieważ z tego miejsca wiedzie do Bath wiele różnych tras. - Pokazał kilka z nich. - Żadna nie nadaje się na atak od tyłu. Czemu zatem wysłali ośmiu
ludzi, żeby nas śledzili, skoro wystarczyłby do tego jeden, co najwyżej dwóch? - Ponieważ sądzą, że jedziemy do Bristolu, i nie tylko zwyczajnie nas śledzą. - Logan wskazał Bristol, na północ - północny wschód od ich obecnej lokalizacji, a następnie popatrzył po towarzyszach. - Wiemy, że Ferrar rozmieścił ludzi w portach na południowym wybrzeżu, ponieważ istniało największe prawdopodobieństwo, że my, kurierzy, skorzystamy właśnie z nich. Co jednak z trzema fregatami, które zaatakowały „Esperance"? Uwzględniając fakt, że każdy kapitan z południowego wybrzeża ani chybi rozpoznałby „Esperance" i miał w związku z tym dość rozumu, aby z nią nie zadzierać, zwłaszcza gdy podniosła banderę Królewskiej Marynarki Wojennej, zapytałem marynarzy Linnet, skąd ich zdaniem pochodziły tamte statki. Po namyśle zasugerowali jakiś port na wschodnim wybrzeżu. A jeśli Ferrar obsadził swoimi ludźmi wschodnie wybrzeże, bez wątpienia wysłał ich także na zachód, w tym do Bristolu. - To jeden z głównych portów handlowych. - Charles skrzywił się nieznacznie. - Niewykluczone zatem - rzeki Deverell - że grupa za nami pchnęła już gońca, by zawiadomił ich przyjaciół w Bristolu, i kiedy ruszymy dalej, mając tych ośmiu za plecami, natkniemy się na zorganizowane przez
wysłanników kult powitanie. - I znajdziemy się w pułapce między... co najmniej szesnastoma? - Charles spojrzał na Logana. - Nie podobają mi się takie proporcje. - Ani mnie, lecz właśnie tak działa Czarna Kobra odparł Logan. - Zapewniają sobie zwycięstwo przewagą liczebną, starają się przytłamsić przeciwnika. Ferrar nie dba o straty w ludziach, udało mu się też wpoić członkom kultu tyle religijnego entuzjazmu, że postrzegają śmierć w służbie Czarnej Kobry jako powód do chwały. - W takim razie - powiedział Deverell, opierając się o blat stołu i studiując mapę - musimy rozbić grupę za nami albo wymknąć się z ich pułapki. - Lub jedno i drugie - stwierdził Charles. - Pytanie brzmi, jak to zrobimy. Analizowali potencjalne trasy. - Problem polega na tym - rzekł Logan - że którąkolwiek drogę do Bath wybierzemy, w powozie jesteśmy wolniejsi od jeźdźców. Kiedy tylko zobaczą, dokąd jedziemy, pchną gońca, żeby co koń wyskoczy pognał do Bristolu i przekierował tamtejszy komitet powitalny do Bath. Zdołają dotrzeć do Bath przed nami, a nawet wyjechać nam naprzeciw. Nijak nie będzie to dla nas lepsza sytuacja. Może nawet okazać się gorsza,
bo znajdziemy się w mniej uczęszczanej okolicy. Wpatrywali się w mapę. - Wobec tego - odezwał się wreszcie Deverell pomijając wszelkie inne kwestie, powinniśmy wybrać taką trasę, aby podróż do Bath trwała jak najkrócej od momen tu, gdy opuścimy drogę bristolską. Czyli tę. Pokazał, o którą trasę mu chodzi. - Skręcimy w Upper Langford, pojedziemy przez Compton Martin, Bishop Sutton i Chelwood do Marksbury, a stamtąd do Bath. Tak będzie najszybciej. - W dalszym ciągu dotrą do Bath przed nami. - Logan się skrzywił. Linnet popukała palcem w mapę. - Nie, jeśli nie zobaczą, którędy pojechaliśmy. Podniosła wzrok na mężczyzn. Kiedy po prostu milczeli wyczekująco, uśmiechnęła się kącikiem ust i znów spojrzała na mapę. - Tutaj, zaraz za wioską o nazwie Star, droga zakręca, a niespełna kilometr dalej mamy Upper Langford, gdzie chcemy zjechać na Bath. Jakkolwiek trudno byłoby im zaatakować nas od tyłu, jesteśmy z przodu. My możemy zaatakować ich. Jeżeli wywołamy wśród nich dostateczną panikę i chaos, tuż za Star, a przed tym zakrętem, pojedziemy dalej, na zakręcie znikniemy im z oczu, a potem zboczymy na drogę do Blagdon. Nim się pozbierają i znów zaczną nas
gonić, powinniśmy znajdować się już zbyt daleko, żeby spostrzegli nasz manewr. Deverell z uwagą studiował mapę. - Zdadzą sobie sprawę, że skręciliśmy, ale nie będą wiedzieli gdzie - stwierdził. - Oprócz interesującej nas drogi, zaraz za tym zakrętem są inne, do Cheddar, Weston-Sur-Mare, Congresbury. - Stracą trochę czasu, nim ustalą, którędy pojechaliśmy. - Linnet spojrzała na Logana. Przypuszczalnie nie opóźni ich to na długo, zyskamy jednak pewną przewagę, być może wystarczającą, żeby znaleźć się w Bath przed nimi. Logan pokiwał głową. - Jak dotąd, to nasz najlepszy plan. - Jedyne inne rozwiązanie - Charles się wyprostował to zabić wszystkich, którzy nas śledzą. Ponieważ jednak są konno, istnieje zbyt duże prawdopodobieństwo, że co najmniej jeden ucieknie i uprzedzi towarzyszy, zatem to nie wchodzi w rachubę. - Głosuję za planem Linnet - rzekł Deverell. - Ja też. - Logan skinął jej głową. - W rzeczy samej. - Charles z szerokim uśmiechem ukłonił się Linnet. - A ja znam doskonały sposób na wywołanie wśród nich paniki i chaosu.
Kiedy powóz wytoczył się z dziedzińca gospody, tylko Logan i Linnet znajdowali się w jego wnętrzu. Charles i Deverell rozpłaszczyli się na dachu, każdy z dwiema załadowanymi strzelbami. Linnet, podobnie jak Logan, miała strzelbę oraz dwa pistolety. Wprawdzie z pistoletów raczej nie trafią żadnego złoczyńcy, niemniej strzały zwiększą zamieszanie. David, który zdawał się zachwycony nowym planem, bez pośpiechu wypróbował świeże konie, popędzając je do galopu na prostych odcinkach i ściągając lejce, kiedy wtaczali się do jakiegoś miasteczka, aż wreszcie obrał równe, szybkie tempo. Jak doniósł przez otwartą klapę Charles, już same te zmiany tempa jazdy wywołały niepewność w szeregach śledzących ich członków kultu. Nie na tyle jednak dużą, by zrezygnowali. Jeszcze w gospodzie Linnet zawłaszczyła mapę i teraz studiowała ją z uwagą. Deverell, Charles i Logan zgodzili się, że komitet powitalny z Bristolu przygotuje zasadzkę na wyjątkowo pustym i odludnym odcinku drogi między dwiema wioskami. Na szczęście odcinek ów znajdował się jakieś pięć kilometrów od miejsca, gdzie planowali skręcić na Bath. Powóz zwolnił. Linnet wyjrzała, zobaczyła znak. - To Sidcot. - Sprawdziła na mapie, po czym zawołała
do tych na dachu: - Star za niecały kilometr! Odłożyła mapę i rozwiązała pelerynę, która zsunęła jej się z ramion. Na czas pobytu w gospodzie zostawiła kordelas w powozie, lecz szybko przypasała go na powrót, gdy opuszczali Bridgwater. Choć ich plan nie zakładał walki wręcz, wolała być przygotowana. Wstała i poprawiła pas na biodrach, po czym spojrzała na skrzynkę, pozostawioną przez Charlesa na siedzeniu naprzeciw. Skrzynka zawierała szklane butelki z knotami ze szmat, umieszczone w otulinie z gniecionego papieru. - Sądzisz, że się sprawdzą? - spytała Linnet. Logan zerknął na butelki. - Widywałem o wiele mniej profesjonalne bomby zapalające, które odnosiły zachwycający skutek. - Zbliżamy się do Star - rozległ się w górze głos Davida. David postąpił tak samo jak w przypadku mijanych dotąd miasteczek: między domami zwolnił, a kiedy tylko ostatnie chaty zostały w tyle, ostro popędził konie. Gnał tak kilkaset metrów, po czym raptownie zatrzymał powóz. Członkowie kultu, którzy już wyjechali z wioski, najpierw jak zwykle puścili się galopem, kiedy jednak zdali sobie sprawę, że powóz stanął, zwolnili, zbici z tropu... lecz nadal się zbliżali.
- Teraz! - krzyknął Charles, po czym on i Deverell otworzyli ogień. Jeszcze nie wybrzmiała pierwsza salwa, gdy Logan i Linnet otworzyli drzwi powozu, każde po swojej stronie, stanęli jedną nogą na schodkach, wycelowali i strzelili. Cofnęli się do środka, kiedy nad nimi huknęła druga salwa. Logan rzucił strzelbę i chwycił przygotowaną wcześniej hubkę z krzesiwem. Linnet podsunęła mu wyjętą ze skrzynki butelkę. Podpalił knot, wziął od niej butelkę i przekazał przez otwartą klapę, prosto w czekające ręce. Natychmiast podpalił drugą i również podał na dach. Powóz zakołysał się, kiedy Charles i Deverell wstali. Oczyma wyobraźni Logan widział, jak odczekują chwilę. Powóz znów się zakołysał... cisnęli płonące bomby. - Ruszaj! David popędził konie, a Charles i Deverell padli z powrotem na dach. Akurat gdy bomby uderzyły w cel. Z okien powozu Logan i Linnet mogli podziwiać jatkę oraz wynikłe z niej zamieszanie. Widzieli spłoszone konie i leżących na ziemi członków kultu, niekiedy z zawodzeniem tamujących krwawienie. Zgodnie z planem, bomby wylądowały tuż przed nimi. Płomienie buchnęły ze świstem; wszechobecna wilgoć wkrótce je
ugasi, jednak ten pokaz wystarczył, żeby konie przeciwnika wpadły w panikę. Część umknęła galopem. Kiedy powóz znalazł się na zakręcie, ogień właśnie zgasi, a z ziemi podniosły się kłęby dymu, przesłaniając członków kultu, którzy dławili się i kaszleli. Powóz minął zakręt, popędzane przez Davida konie mknęły ku wybranej przez nich drodze. Dotarli do niej i skręcili na Bath. Gnali bocznym traktem, wzdłuż którego, szczęśliwie dla nich, rósł nieprzycinany głogowy żywopłot. Przejeżdżając przez kolejną wioskę, David odrobinę zwolnił. - Żaden nie dotarł do zakrętu, nim zjechaliśmy z głównej drogi! - zawołał z góry Charles, gdy powóz znów przyspieszył. - Zgubiliśmy ich, przynajmniej na jakiś czas. Logan i Linnet zrobili porządek z resztą bomb zapalających, strzelbami i pistoletami. Przed następną wioską David zatrzymał się na moment, a Charles i Deverell zeszli z dachu, zajmując miejsca w powozie. - Potworna zimnica. - Charles przytupywał i chuchał w dłonie. - Ale przynajmniej mamy efekty. - Spełniliśmy nasz obowiązek - zgodził się Deverell w każdym razie na tę chwilę. Usadowili się wszyscy wygodnie i otulili pelerynami. Linnet wyglądała przez okno, analizując w myślach
niedawne starcie. Zredukować siły wroga, nie dając mu się przytłoczyć. Najwyraźniej będzie to hasło przewodnie ich misji. Niestety, kaprys bogów może pokrzyżować nawet najlepszy plan. W tym wypadku rolę boskich posłańców odegrały owce. Mnóstwo owiec. Tuż za miasteczkiem Compton Martin powóz musiał się zatrzymać z powodu ogromnego stada pędzonego na zimowe pastwiska. Nic nie dało się zrobić, pozostawało czekać, aż becząca tłuszcza niemrawo przetoczy się przez drogę. Wreszcie David smagnął konie... by znowu ściągać lejce za West Harptree, a potem niedaleko Sutton Wiek. - Jakby się zmówiły - mruknął Charles. Zanim dotarli do Marksbury i ruszyli w kierunku Bath, rozpoczynając ostatni odcinek zaplanowanej na ten dzień trasy, choć nikt nie powiedział tego głośno, byli spięci i czujni. Owce pożarły całą przewagę, jaką zyskali nad kultem dzięki pomysłowej akcji niedaleko Star. Wysłannicy Czarnej Kobry niemal na pewno dotarli już do Bath; nie dało się wykluczyć, że czają się gdzieś przy drodze do miasta. Zapadł zmierzch, pogłębiły się cienie. Napięcie wzrastało, w miarę jak zbliżali się do słynącego z wód kurortu - Logan wiedział o Bath niewiele ponadto.
Wyglądali przez okna, wypatrując charakterystycznych czarnych turbanów. Fakt, że wtoczyli się do centrum miasta, nie spostrzegłszy ani jednego, niewiele zmniejszył niepokój Logana. Nie opuszczała go wizja czyhających gdzieś zabójców, najgroźniejszych spośród członków kultu. Zgodnie z zaleceniem David jechał spokojnie, tak by nie zwracać uwagi na ich powóz, aż wreszcie wstrzymał konie przed wybranym hotelem, York House. Zapalone już uliczne lampy zalewały ciepłym, przyjaznym blaskiem szeroki trotuar przed budynkiem. Ponieważ zbliżała się pora obiadu, na ulicy panował skąpy ruch. Po tylu pełnych napięcia godzinach Logan poczuł się dziwnie, gdy opuścił powóz, pomógł wysiąść Linnet i stanął oko w oko z dostojnym portierem w liberii, który czekał, aby z ukłonem zaprosić ich do hotelu. - Loganie. Odwróciwszy się, stwierdził, że kiwa na niego Charles. Wsparł dłoń na plecach Linnet, ponaglając ją delikatnie. - Wejdź do środka, zaraz do ciebie dołączymy. Powierzył Linnet opiece pełnego szacunku portiera i wrócił pomóc Charlesowi i Deverellowi przy pakowaniu strzelb oraz pozostałej broni. Niezużyte bomby zapalające schowali w powozie, a torby z rzeczami
osobistymi przekazali bagażowym, którzy wyroili się z hotelu. Linnet uniosła wysoko brwi, ale gdy zobaczyła, w czym rzecz, ustąpiła i podążyła za portierem przez szeroki trotuar do głównego wejścia. Słyszała o tym hotelu. Przez długi czas uchodził za ulubione miejsce pobytu odwiedzającej kurort arystokracji. Omiotła spojrzeniem elegancką fasadę i uśmiechnęła się cynicznie, wyobrażając sobie, jak opowiada Jen i Gilly a także Muriel i Guziczkowi - gdzie się zatrzymała. Przynajmniej dzięki Penny i Phoebe jej garderoba sprosta wyzwaniu. Portier pospieszył przodem, otworzył i z głębokim ukłonem przytrzymał dla niej drzwi z polerowanego drewna, grawerowanego szkła i mosiądzu. Uśmiechnęła się z większym zdecydowaniem, idąc w stronę wejścia... Usłyszała charakterystyczny świst. Instynktownie się skuliła, żeby stać się mniejszym celem. Rozejrzała się. Portier zamarł na chwilę, robiąc wielkie oczy, a potem szybko poszukał osłony za masywnym skrzydłem otwartych drzwi. Podążający za Linnet z jej torbą bagażowy zatchnął się i runął na ziemię. Zszokowany ściskał ramię, z którego sterczał wystrzelony z kuszy bełt. Zadziałała bez namysłu. Uczestniczyła w zbyt wielu
bitwach, by wpadać w panikę, a przy tylu cechach przywódczych nie zwlekała z objęciem dowodzenia. Pochylona, zawróciła, złapała swoją torbę, drugą ręką chwyciła bagażowego za zdrowe ramię i pociągnęła go na nogi, dziękując gwiazdom, że nie był wyższy ani sporo cięższy od niej. Kiedy z nieba posypały się kolejne bełty, osłoniła torbą plecy ich obojga i popędziła bagażowego przez nadal otwarte drzwi hotelu. W westybulu puściła bagażowego; runął na kafle. Wróciła do drzwi i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Portier wykorzystał moment, kiedy nie strzelano, żeby również wbiec do środka. Jakkolwiek wskutek wstrząsu wyzbył się swego chłodnego dostojeństwa, zachował dość opanowania, by wezwać pomoc dla bagażowego i polecić ludziom obstawić okna. Później stanął za Linnet, wyglądając zza jej ramienia, kiedy obserwowała scenę przed hotelem. - Nikt więcej nie dostał - mruknęła, w równej mierze na użytek swój, jak i portiera. Kiedy wszystko się zaczęło, Logan był w powozie, najwyraźniej jednak wyskoczył, aby pospieszyć Linnet z pomocą, kiedy sama zadziałała, umykając przed niebezpieczeństwem. Wówczas schronił się za otwartymi drzwiami powozu, po części osłaniany również przez jego pudło. Deverell pozostał we wnętrzu
pojazdu, nie ustając w wysiłkach. Właśnie podał Loganowi dwie strzelby, jedną po drugiej. Logan obejrzał się na tył powozu. Zawołał do Charlesa; ten wziął od niego strzelbę, po czym wrócił na swoją pozycję za bardziej odległym narożnikiem pojazdu. Bełty sypały się nadal, w nieprzewidywalnych zrywach. Nadlatywały chyba z dachu budynku kawałek dalej w głąb ulicy. Linnet widziała pozostałych bagażowych, zbitych w gromadę za powozem i spoglądających tęsknie ku wejściu do hotelu. Lecz co z Davidem? Siedział na koźle, doskonale widoczny. Czyżby go trafili? Może nawet w tej chwili umierał? Zaraz jednak spostrzegła cień pod kozłem - tam się schronił. Na ile potrafiła to stwierdzić, nie odniósł rany, a jedynie chwilowo miał ograniczoną możliwość ruchu w ciasnej przestrzeni. Ulżyło jej. Choć znała Davida zaledwie jeden dzień, głównie jako głos oraz siłę sterującą końmi, uważała go za członka ich niewielkiego zespołu. Skupiła się znów na obserwacji zajścia... i spostrzegła toczący się ulicą powóz. Charles zagrodził mu drogę, zamachał ramionami, wydał rozkazy, po czym skulony wrócił na swoją pozycję, ani chybi klnąc szpetnie, kiedy z nieba posypały się kolejne bełty. Zaskoczony stangret wstrzymał konie, zgramolił się z
kozła i schował za powozem, z rewerencją tłumacząc swemu panu przez okno, co się dzieje. Logan upewnił się, że z drugiej strony ulica jest pusta, a następnie wydal rozkazy skulonym za powozem bagażowym; w odpowiedzi pokiwali głowami. Przekradł się do przodu, przykucnął i wymierzył ze strzelby zza krawędzi kozła - do czego, tego ani Linnet, ani portier nie potrafili dostrzec. - To oburzające. - Portier sapnął, zbulwersowany. Coś takiego po prostu nie zdarza się w York House. Nigdzie w Bath! Linnet z trudem powstrzymała uśmiech. - A jednak, niestety. Głowa do góry, czym wszak byłoby życie bez odrobiny emocji? Pański człowiek skinęła ku rannemu - szybko z tego wyjdzie. Proszę się odsunąć, bo chyba zaraz odzyska pan resztę swoich ludzi. Logan strzelił, Charles tuż po nim. Grupa bagażowych popędziła przez trotuar i wpadła do hotelu, kiedy Deverell dał ognia z okna powozu. Logan i Charles wrzucili wykorzystane strzelby do pojazdu, po czym cofnęli się z pistoletami i szablami w dłoniach. Ukazał się Deverell, a wtedy trzej mężczyźni, uzbrojeni po zęby, rozdzielili się. Charles i Deverell przeszli na tył powozu, po czym zgięci wpół popędzili
na drugą stronę ulicy, Logan zaś pokazał Linnet na migi, że zamierza sprawdzić dach, z którego do nich strzelano; przypuszczalnie chciał się upewnić, że wróg uciekł. Odkąd huknęły strzały, nie nadleciało już więcej bełtów. Linnet skinęła głową. Patrzyła, jak Logan przebiega przez ulicę, wtula się w cienie budynków i rozpływa w nich niczym duch. Wówczas odwróciła się, z westchnieniem przyjmując rolę, którą jej pozostawiono. Zdejmując rękawiczki, podeszła do lady recepcji, gdzie stał nieco oszołomiony kierownik hotelu. Przypomniała sobie, że według Deverella pokoje miały tu na nich czekać. - Gdyby zechciał pan zajrzeć do księgi hotelowej, powinna się tam znaleźć rezerwacja na nazwisko Wolverstone. Nazwisko zdziałało cuda. Chwilę później Linnet znalazła się w ekskluzywnym apartamencie. Urządzony luksusowo, wręcz do przesytu, składał się z bawialni i dwóch przylegających do niej z obu stron sypialni. Linnet zajęła tę po lewej, drugą zostawiając mężczyznom, kiedy jednak bagażowy wniósł torbę Logana do sypialni wybranej przez nią, nie zaprotestowała. Skrzywiła się w duchu: nie miałoby to sensu.
Weszła do pokoju za bagażowym. Zdążyła w samą porę, by powstrzymać pokojówkę, która szykowała się do rozpakowania torby Logana... była w niej tuba. W zamian pozwoliła kobiecie wypakować i powiesić w szafie jej suknie. Kiedy pełna zapału pokojówka spytała ją, w którą suknię zechce się przebrać do kolacji, Linnet na chybił trafił wskazała wieczorową kreację z zielonego jedwabiu. Pytanie przypomniało jej, że należałoby zamówić posiłek. Miała skromne doświadczenie w wybieraniu menu - takimi sprawami zajmowała się zwykle Muriel natchnęło ją jednak, aby poprosić o radę maître d'hotel. Uszczęśliwiony mężczyzna z ochotą zajął się przygotowaniem stosownych dań. Załatwiwszy tę sprawę, Linnet dopilnowała rozpakowywania broni, a później wezwała do siebie Davida, upewniając się, że nie odniósł rany, jest zadowolony z przydzielonego mu pokoju, jak również niefrasobliwie podekscytowany niedawną akcją. Następnie zaczęła się przechadzać po bawialni, w czym jednak przeszkadzała jej służba hotelowa, bezustannie pukająca do drzwi z nowym pytaniem bądź propozycją. Kiedy wreszcie do apartamentu wkroczyli trzej jej towarzysze, Linnet czuła się udręczona przez uczynne
pokojówki, a także dotąd jej obcą, lecz bardzo prawdziwą, dokuczliwą troskę, która wszakże zniknęła natychmiast, gdy Logan wszedł do pokoju i przekonała się na własne oczy, że nic mu nie dolega. Wyraz zdegustowania na jego twarzy się nie liczył. - Uciekli - wyjaśnił z niesmakiem Charles, opadając na fotel. Zaplotła ramiona na piersi, spojrzała na niego, później na dwóch pozostałych. Okręciła się na pięcie i ruszyła do swojej sypialni. - Kolację podadzą za pół godziny. Przebiorę się. W tym otoczeniu, nawet w tym towarzystwie, czuła się zobowiązana grać rolę damy, nawet jeśli źle by się w niej odnajdywała. Obiad okazał się wyśmienity. Służba uwijała się cicho i sprawnie, dzięki czemu mogli skupić się najpierw najedzeniu, potem zaś, kiedy na stole pojawił się półmisek serów i zostali wreszcie sami, na planach. - Moim zdaniem strzelało do nas najwyżej czterech członków kultu. - Deverell ruchem głowy wskazał ulicę przed hotelem. - Jako że w pobliżu na pewno kręci się ich więcej, możemy chyba uznać, że dotarli do Bath przed nami i przygotowali zasadzki przy wszystkich dużych hotelach, których nie ma tu aż tak wiele. Logan przytaknął.
- Zdaje się, że nasza akcja niedaleko Star odniosła pożądany skutek. Gdy tu dotarli, nieświadomi, że po drodze coś nas zatrzymało, założyli, że jesteśmy już w hotelu. Kusznicy mieli nas zdjąć, jeślibyśmy zapragnęli udać się na spacer. Dlatego zajęli taką pozycję, doskonałą, gdybyśmy wyszli z hotelu na trotuar, lecz już nie tak idealną, skoro zajechaliśmy powozem, zamierzając wejść do środka. Charles pokiwał głową. - Jutro czeka nas łatwiejszy dzień, wszystkiego niespełna sto kilometrów głównymi, ruchliwymi drogami o dobrej nawierzchni. - Spojrzał na Logana. Intuicja podpowiada ci, jak się zachowają? - Ten hotel jest zbyt solidny, zbyt dobrze zabezpieczony, zbyt ludny, żeby zaatakowali. Nie będą też mieli czasu na bardziej skomplikowane rozwiązania, w rodzaju wynajęcia miejscowych, którzy włamaliby się do naszych pokoi. - Logan zrobił krótką przerwę. Wydaje mi się, że nasza obecność tutaj wywołuje niejaką konsternację wśród stacjonujących w tym regionie członków kultu. Możemy rozsądnie założyć, że oni wszyscy tu w Anglii wiedzą już, iż trzej kurierzy dotarli do kraju. Niemniej pozostał jeszcze jeden. Nie mają pojęcia, gdzie Rafe zejdzie na ląd, muszą zatem nadal obserwować wszystkie porty. A to oznacza, że
tutejsza grupa, w dużej części ściągnięta z Bristolu, nie może pozwolić sobie na ruszenie za nami. Zapewne zostawią paru ludzi, żeby nas śledzili, zobaczyli, dokąd jedziemy, i powiadomili inną grupę, znajdującą się gdzieś z przodu, przypuszczalnie znacznie bliżej Elveden. Jednakże większość będzie musiała wrócić do Bristolu, może nawet już to zrobiła. - Korzystne dla nas założenie - stwierdził Deverell. Wynikałoby z tego, że kiedy jutro będziemy wyruszać, nikt nas nie zaatakuje. Logan zastanowił się chwilę. - Pod warunkiem, że nie wyjedziemy bardzo wcześnie, gdy nie ma ruchu - powiedział. Niewykluczone, że ci z Bristolu będą zwlekać z odjazdem, chcąc się przekonać, czy znów nie ruszymy w drogę przed świtem, gdyż wtedy mogliby zaatakować nas tuż za miastem. Jeśli wszakże wyjedziemy później, kiedy pojawią się inni podróżni, wątpię, by czegoś spróbowali. - Nie ma potrzeby wyruszać tak wcześnie - orzekł Deverell, wymieniając spojrzenia z Charlesem. - W istocie. - Charles westchnął. - Wyjedźmy wczesnym przedpołudniem. Powiedzmy, o dziesiątej. Nadal dotrzemy do Oksfordu w najgorszym razie o czwartej. Z chęcią wybrałbym się tej nocy na łowy,
sprawdzić, czy udałoby nam się wytropić i usunąć grupę z Bristolu, lecz, niestety, takie zachowanie stanowiłoby oczywisty sygnał, że przewozimy kopię. Przerzedzamy ich szeregi, ilekroć nadarzy się ku temu okazja, ale muszą przyjść do nas sami. Jego ton jasno wskazywał, że Charles zwykle nie działał w ten sposób. Deverell także skrzywił się z rezygnacją. Logan zmierzył ich obu wzrokiem i pokręcił głową. - Rozkazy Wolverstone'a wyraźnie mówią, że mamy zachowywać się tak, jakbym posiadał oryginał listu. - Wiem. - Charles westchnął ponownie. - Rozumiem sens takiego podejścia, niemniej wszystko się we mnie buntuje na myśl, że ci mordercy wymkną się bezkarnie. Logan uśmiechnął się cierpko. - Członkowie kultu nie użyją broni palnej, zatem to nam nie grozi, chyba że wynajmą miejscowych. Jeśli przyjdzie wam się zmierzyć z osobnikiem z dwoma kindżałami, to będzie zabójca, oczekujcie więc niespodzianek. Walczą na śmierć i życie, starają się zwyciężyć za wszelką cenę. - Skoro mowa o niespodziankach, wyznaczamy warty? - spytał Deverell. Po krótkim wahaniu Logan skinął głową. - Nauczyłem się nie ufać logice, kiedy chodzi o
Czarną Kobrę. Nawykła do wstawania przed świtem, Linnet zgłosiła się na ostatnią wartę, życzyła wszystkim dobrej nocy i udała się do sypialni. Raptem bardzo zmęczona, przebrała się w koszulę nocną, którą przygotowała dla niej ugrzeczniona, pełna szczerego respektu pokojówka, padła na łóżko i naciągnęła na siebie przykrycia. Już prawie zasnęła, kiedy materac się ugiął i Logan wsunął się na miejsce obok niej. Leżała zwrócona do niego plecami; przytulił się do niej, twardy i ciepły. Rozespana, jak przez mgłę wyczuła, że na nią patrzy, przygląda się jej twarzy. Później delikatnie pocałował ją w ramię. - Wszystko w porządku? Zdajesz się bardzo... wycieńczona. Nie fizycznie, jednakże odkąd Logan wszedł do apartamentu, wyczuwał w niej utajone napięcie, odnosił wrażenie, że pod zewnętrznym opanowaniem kryje się irytacja, że coś ją trapi. Położył jej dłoń na biodrze, nachylił się nad nią i wargami musnął jej ucho. - Przepraszam za dzisiaj. Z pewnością nigdy jeszcze nie zabiłaś tylu ludzi, coś takiego może wytrącić z równowagi. Prychnęła i posłała mu druzgocące spojrzenie, którego
siłę odczuł pomimo mroku. - Nie bądź głupi. Próbują nas zabić, sami są sobie winni. Nie to mnie wycieńczyło. - Zmrużyła oczy. - I ani się waż wyłączać mnie z czegokolwiek jedynie dlatego, że twoim zdaniem lada moment zamienię się w rozhisteryzowaną damulkę. Wcale tak nie myślał. Podsunął jej tę wymówkę, żeby móc spytać: - Co zatem cię trapi? Zacisnęła wargi. Przyglądała mu się chwilę zwężonymi oczami, po czym na powrót złożyła głowę na poduszce, odwrócona doń tyłem. - Skoro musisz wiedzieć, drażni mnie udawanie damy. Konieczność pilnowania tego, co mówię, co robię, jak się zachowuję. A teraz w dodatku tutejsza służba uznała mnie za bohaterkę, którą nie jestem. To nie ja. - Sapnęła z irytacją, po czym ciągnęła jeszcze ciszej: - Jakby tego było mało, wszyscy sądzą, że jestem twoją żoną. Nawet Charles i Deverell traktują mnie w ten sposób, przez co również w ich obecności czuję, że muszę odgrywać tę rolę, wtłoczyć się w formę, do której nie pasuję. Szczerze mówiąc, boli mnie od tego głowa. Długo na nią patrzył. Wreszcie zsunął się niżej, położył głowę za jej głową, objął Linnet ramionami i przytulił. Mocno.
- Nie rozumiesz: nie musisz się zmieniać. Nie chcę, żebyś się zmieniała. Kobieta, którą pragnę poślubić, to właśnie ta, którą jesteś: Linnet Trevission, kapitan i cała reszta. A tutejsza służba czci damę, która uratowała jedno z nich, nie troszcząc się o własne bezpieczeństwo. Tych ludzi nie obchodzi, jaka jesteś poza tym, jakie jeszcze masz cechy. W tamtej chwili zobaczyli prawdziwą ciebie i stąd bierze się ich oddanie. - Urwał, wpatrzony w tył jej głowy. - Ty, taka, jaka jesteś, zaskarbiasz sobie lojalność wielu osób. Wliczając jego; miał nadzieję, że o tym wiedziała. Nie rozpuściła włosów. Policzkiem odgarnął jej z karku ogniste kosmyki i pocałował ją tam delikatnie. - Ty, taka, jaka jesteś, będziesz pod każdym względem idealną żoną dla mnie. Umościła się wygodniej w jego ramionach, lecz powiedziała tylko: - Cii. Śpij. Za dwie godziny pełnisz wartę. Po chwili rozluźniła się, jej oddech zwolnił. Słuchał tego miarowego dźwięku, znajdując w nim ukojenie, choć zarazem pozostał dziwnie niepewny. Odrobinę niespokojny, trochę zmartwiony. Nie wiedział, na czym polega problem, a wręcz - czy w ogóle jakiś istnieje. Jeśli borykała się z myślą o obowiązkach związanych z byciem jego żoną... to chyba
dobrze? Sen nadpłynął, zanim Logan rozstrzygnął tę kwestię. Rozdzial 14 19 grudnia 1822. Hotel York House, Bath Następnego ranka, punktualnie o dziesiątej, Logan wyszedł za Linnet z hotelu, z trudem maskując uśmiech, kiedy służba, z dostojnym portierem włącznie, kłaniała się jej niemalże do ziemi, jakby żegnała członka rodziny królewskiej. Zamiast czerwonej sukni podróżnej, założyła inną, prostą, ciemnoniebieską, którą widocznie pożyczyła od Penny. W rudozłotej koronie z upiętych włosów zaiste wyglądała niczym reinkarnacja oryginalnej królowejdziewicy. Momentami biło od niej zadziwiające dostojeństwo; Logan nie był pewien, czy sama zdawała sobie z tego sprawę. Pelerynę niosła przerzuconą przez ramię; tylko on wiedział o ukrytym w jej fałdach kordelasie. Wrzuciła jedno i drugie do powozu, podziękowała służbie hotelowej za uczynność i wspięła się do środka. Kiedy wchodziła po schodkach, Loganowi mignęły jej buty - te same, które nosiła na pokładzie statku, korsarskie, sięgające kolan. Gdy tego ranka ujrzał ją, jak przechadzała się po pokoju jedynie w tych butach i
halce, spowita nikłym blaskiem świecy, szykując się do objęcia warty w bawialni, nie zdołał już ponownie zasnąć. Skinąwszy głową portierowi, wsiadł za Linnet do powozu. Usadowił się obok niej, odnalazł jej dłoń, splótł z nią palce i delikatnie ścisnął. Pochwycił jej spojrzenie. - Jesteś, jaka jesteś - mruknął pod osłoną hałasu, jaki powstał przy upychaniu ich bagaży. - Nie ma znaczenia, w co się ubierasz, czy robisz coś w taki bądź inny sposób. Czy cudownie wyszywasz, czy zamiast tego hodujesz osły. Ludzie i tak widzą w tobie damę, bo nią jesteś. - Uniósł ich splecione dłonie i musnął wargami jej palce. - Nigdy nie udajesz, nie kłamiesz na swój temat, a to przecież dobrze, nie źle. To wzbudza zaufanie. Świadczy o twojej sile. Dlatego ludzie do ciebie lgną. Znów musnął wargami jej palce i z uśmiechem szepnął: - Dlatego cię ubóstwiam. Linnet patrzyła mu w oczy, te hipnotyzujące oczy barwy nieba o północy. Potem szybko zamrugała i umknęła wzrokiem, kiedy do powozu wsiedli Charles i Deverell. Niech go diabli, co za niemożliwy człowiek! Naprawdę ją rozumiał. W głębi serca przyznawała, że jej prywatną słabością, którą zresztą za wszelką cenę starała
się ukryć, była niepewność w kwestii tego, jak postrzegają ją inni, w szerszym świecie. Dorastała na statku, lecz poza granicami swego królestwa musiała być damą. Nikt jej tego nie nauczył, dlatego ilekroć opuszczała własny mały świat, brakowało jej pewności, czy zachowuje się stosownie do wymogów swej pozycji. W obrębie własnego świata wiedziała, kim jest i z czego to wynika, znała swoje silne oraz słabe strony i zawsze była pewna siebie. Poza owym królestwem ogarniała ją niepewność. A Linnet nie znosiła tego uczucia. Logan jakimś cudem to zrozumiał. Okoliczność ta wytrąciła ją z równowagi bardziej niż wszystko inne. Uparcie wyglądała przez okno, kiedy powóz bez przygód wytoczył się z Bath i szybkim tempem zmierzał do Swindon oraz leżącego dalej Oksfordu. Kiedy za oknem jednostajnie przesuwały się szare pola pod zachmurzonym niebem, jej wewnętrzny zamęt przycichł. Ogarnęło ją takie wzburzenie z powodu Logana, okazanego przezeń zrozumienia, wsparcia, jakiego jej udzielał - swobodnie, nigdy się nie narzucając, a po prostu będąc przy niej we właściwej chwili i we właściwy sposób - w dużej części dlatego, że zwykle to ona była tą silną osobą, u której inni szukają
wsparcia. Taka była zawsze jej rola. Jedynie Muriel domyślała się, że Linnet niekiedy również potrzebuje na kimś się oprzeć. A Muriel dostrzegała tę potrzebę tylko dlatego, że zależało jej na Linnet... Teraz zobaczył ją też Logan. Ponieważ jemu także na niej zależało, na tyle, żeby zajrzeć pod to, co widoczne na zewnątrz. Nie udawała, nie potrafiła kłamać, niemniej dobrze ukrywała swą niepewność i słabości. A mimo to je dostrzegł, ponieważ patrzył oczami osoby, której na niej zależało. Zaczerpnęła tchu i przytrzymała powietrze w płucach. Zależało mu na niej. A ona go kochała. Nawet nie dlatego, że mu zależało - oto właśnie głupota miłości w pełnej krasie. Kochała go, po prostu, bez względu na wszystko. Owego niemożliwego mężczyznę, którego morze wyrzuciło na jej brzeg, który przebudził się w jej łóżku i odmienił jej życie. Za jego sprawą sama zaczęta pragnąć tego, co niemożliwe. Kochała go. Dopiero się uczyła, co to oznacza, jednakże zważywszy to, jak się czuła, widząc złoczyńców Czarnej Kobry nacierających na niego i usiłujących go zabić, nie mogła zaprzeczyć tej prawdzie. Zdawała się niczym wyryta w kamieniu. W sercu królowej-dziewicy.
Linnet musiała ją zaakceptować, ponieważ teraz przyjdzie jej się z nią zmierzyć... Nie, nie teraz. Później. Potem. Tak, potem. Stanowczo przyjęła postanowienie. Dopóki misja się nie zakończy, nie będzie rozmyślać o nim, o sobie ani o ich potencjalnej wspólnej przyszłości. Ubogi w wydarzenia dzień nieszczególnie jej w tym pomagał. Jak stwierdził wcześniej Charles, podróżowali główną, ruchliwą drogą. Przejechali przez Chippenham, Lyne-ham, Wootton Basset. Kiedy wreszcie zatrzymali się na lunch w zatłoczonej gospodzie przy głównej ulicy Swindon, umierali z nudów. Gdy wszakże przystanęli na ruchliwym dziedzińcu gospody, aby się rozejrzeć, spostrzegli kilka czarnych turbanów. - Co najmniej trzech. - Logan ujął ją za łokieć i powiódł ku wejściu do gospody. - Może i więcej, w tym tłumie trudno się rozeznać. Przy lunchu, który spożyli w prywatnym saloniku, mężczyźni znów rozłożyli mapę i ślęczeli nad nią, rozważając kuszącą perspektywę, że gdzieś dalej natkną się na zasadzkę. Ostatecznie jednak zgodzili się, że nie ma na to szans. Nie dzisiaj. Droga do Oksfordu wiodła przez zbyt otwarty i płaski teren, była zbyt uczęszczana oraz, jak zauważył Logan, zbyt odległa od jakiegokolwiek portu, niestety.
Bezczynność szczególnie dokuczała Charlesowi i Deverellowi. Obaj palili się do działania, toteż Logan nie zdziwił się, gdy postanowili znów udać się na przeszpiegi - wynająć konie i zatoczyć koło, tak by znaleźć się za plecami śledzących powóz członków kultu. - Przynajmniej zyskamy lepsze pojęcie o ich liczebności - stwierdził Charles. Logan z rozkoszą znalazłby się znów na końskim grzbiecie, na świeżym powietrzu, nawet jeśli dało się w nim wyczuć arktyczny powiew. Jednak Linnet pojedzie powozem - jakiekolwiek inne rozwiązanie nastręczałoby zbyt wielu trudności - czuł się więc zobowiązany pozostać u jej boku. Gdyby przypadkiem pomylili się w założeniach i członkowie kultu mimo wszystko zaatakowaliby powóz, musiał być na miejscu, obronić ją; inna opcja nie wchodziła w rachubę. Zorganizowawszy dla siebie konie, Charles i Deverell pojechali znaleźć miejsce, skąd będą widzieć mijający ich powóz, a później wślizgną się za śledzących go członków kultu. Kwadrans później Logan i Linnet wsiedli do powozu i ruszyli w dalszą drogę. Zgodnie z przewidywaniami, nieniepokojeni przemieszczali się żwawo pod zachmurzonym niebem,
przez Faring-don i dalej do Oksfordu. Nie widzieli ani jednego członka kultu, tym bardziej zaś Charlesa i Deverella. Przez dłuższy czas milczeli, aż wreszcie Linnet poruszyła się i zerknęła na Logana. - Grosik za twoje myśli. Spojrzał na nią przelotnie. - Myślałem o moich trzech towarzyszach broni wyznał. - Co z nimi? - ponagliła, kiedy znów zamilkł. Zawahał się, skoro jednak mieli się pobrać... Zaczerpnął tchu. - Del się przedarł, przynajmniej do Somersham Place, a Gareth jest w Boulogne, niewykluczone, że nawet już w Anglii. Nie ma jednak żadnych wieści o Rafie... A z nas czterech on najbardziej kocha ryzyko, jest najbardziej lekkomyślny. - Popatrzył na nią. - Ma przezwisko Narwaniec, lecz, przede wszystkim, był najsilniej związany z Jamesem. - Tym, który zginął? - Zaglądała mu bacznie w oczy. Przytaknął. - Traktowaliśmy Jamesa jak naszego młodego podopiecznego, ale Rafe uważał go wręcz za młodszego brata. Dlatego to w niego śmierć Jamesa uderzyła najdotkliwiej.
- Martwisz się o niego? O Rafe'a? Logan uśmiechnął się krzywo. - Zrozumiesz, kiedy go poznasz, niemniej my wszyscy, Del, Gareth i ja, będziemy martwić się o Rafe'a, dopóki znów go nie zobaczymy. Ku jego niejakiej uldze Linnet skinęła głową i zamilkła, nie musiał zatem tłumaczyć, jak bardzo dręczy go wizja utraty kolejnego przyjaciela, zwłaszcza z winy Czarnej Kobry. Kiedy nadzieje na akcję gasły wraz z blaskiem zimowego dnia, Linnet coraz trudniej przychodziło wytrwać przy wcześniejszym postanowieniu. Chociaż wszelkie próby logicznego myślenia na temat Logana, gdy on siedział tuż obok, wydawały się z góry skazane na niepowodzenie, nieodparcie kusiło ją, by je podjąć. Wreszcie uległa. W miarę możliwości zamknęła zmysły na jego bliskość i spróbowała ocenić wszystkie za i przeciw ślubu z nim, biorąc pod uwagę to, czego dotąd się dowiedziała, oraz co aktualnie czuła. Aż do tej pory analizowała ich ewentualne małżeństwo od czysto praktycznej strony - jak ono by funkcjonowało? - lecz być może w ich przypadku należało rozważyć także inne aspekty. Przypuszczalnie ważniejsze. Pragnęła go i to było zaskakujące samo w sobie. Nigdy wcześniej nie zdarzyło jej się pragnąć mężczyzny,
a przecież jego pragnęła, chciała zatrzymać go przy sobie, i to nie tylko ze względu na oczywiste korzyści cielesne. Żądza miała swój udział w owym pragnieniu, lecz w żadnym razie nie wyłączny. Wizja posiadania silnego, odpowiedzialnego, honorowego mężczyzny, gotowego zająć miejsce za plecami Linnet lub u jej boku, lecz bynajmniej nie przed nią, pomagać jej, kiedy będzie tego potrzebowała - przy majątku, w wychowywaniu podopiecznych - stanowiła przeogromną pokusę. Przyjaźń, jakiej nigdy nie doświadczyła, wystarczająca do rozproszenia samotności jej życia osobistego. Mężczyzna, który rozumiał Linnet nawet lepiej niż niegdyś jej ojciec; ojciec cenił jej dzikość, umiłowanie wyzwań, żądną przygód duszę, lecz nie ogarniał jej potrzeb na płaszczyźnie emocjonalnej. Zwłaszcza zaś mężczyzna, któremu mogła ufać. Zawierzyć mu życie swoje i swoich bliskich. Logan był tym wszystkim, to wszystko mógł jej dać, zaspokoić każdą jej potrzebę. Z nim mogła również mieć dziecko - spełnić owo fundamentalne pragnienie, które pogrzebała w sobie tak głęboko, na tak długo, że powinno było umrzeć, a tymczasem teraz, kiedy dzięki Loganowi perspektywa stała się znów realna, przebudziło się silniejsze, intensywniejsze, bardziej
naglące. Logan ofiarował jej tego rodzaju związek, taką miłość, z jakiej przed laty z bólem postanowiła zrezygnować. Pokusa uderzała do głowy, Linnet całą sobą pragnęła jej ulec. Tu jednak pojawiały się obiekcje. Ciągle się bala, że nie będzie dlań stosowną żoną pod względem norm towarzyskich. Ze nie sprosta oczekiwaniom otoczenia, a ostatecznie również i jego samego. Powiedział, że pragnie jej dokładnie takiej, jaka jest, że te inne wymagania nie grają roli, Linnet wszakże nadal nie czuła się przekonana. Ale to była pomniejsza zawada. Za główną przeszkodę, której na razie nie umiała obejść, uważała konieczność zamieszkania z nim w Glenluce, w Szkocji. Tak zwykle toczyły się sprawy, ona zaś nie potrafiła wyobrazić sobie, że opuszcza Mon Coeur; prawdę mówiąc, chyba nie mogłaby tego zrobić. Jako syn hrabiego z pewnością czuł więź, bardzo głęboką, z ziemią, z jakimś majątkiem gdzieś tam daleko był tego rodzaju człowiekiem. Poczucie odpowiedzialności, które w nim dostrzegała, bez wątpienia miało jakieś podwaliny, źródło, miejsce o zasadniczym dlań znaczeniu. Jego dom. Zarazem Linnet nie mogła porzucić swego domu, by
zamieszkać z nim. A mimo że chciał ją poślubić, nie wyobrażała sobie, żeby ktoś taki jak on zerwał więzi z własnym domem, odszedł od swoich korzeni i dzielił z nią życie w Mon Coeur. Dla ludzi ich pokroju własne miejsce na ziemi, dom, korzenie stały na pierwszym miejscu. Bez względu na to, jak bardzo Logan jej pragnął, nie sądziła, by owo pragnienie przeważyło. Zamrugała i na powrót skupiła się na szarym dniu na zewnątrz, poddając się jego otępiającej monotonii. Powóz toczył się miarowo. Ukazały się wieże Oksfordu, wyrastające ponad ogołoconymi z liści drzewami. Poruszyła się, przypominając sobie swój wcześniejszy wniosek, że przyjmie wszystko, co Logan jej zaofiaruje. Ze przez cały czas trwania ich związku Linnet będzie się nim cieszyć, będzie dawać i brać, gromadząc wspomnienia, zanim wreszcie, wraz z końcem misji, Logan zda sobie sprawę z trudności, stanie przed ową przeszkodą nie do pokonania, którą ona już dostrzegła, i wtedy, być może z żalem, lecz tak czy owak, zgodzi się, że powinni się rozstać. Uznała, że postąpi najrozsądniej, trzymając się tego kursu. Koła powozu zaturkotały na bruku. Logan puścił jej dłoń, wyjrzał na zewnątrz i przeciągnął się. Rozluźniwszy się znowu, omiatał
wzrokiem budynki i trotuar, kiedy David wiózł ich do wybranego przez Wolverstone'a hotelu, jednego z najstarszych i najznakomitszych przy Oxford High Street. - Jak dotąd ani śladu bandytów Czarnej Kobry - rzekł. - Ferrar nie miałby powodu przysyłać ludzi do Oksfordu, przypuszczam więc, że jedynymi tutaj będą ci, którzy nas śledzą. Zerknął na Linnet. Wydawało mu się, że tego ranka rozwiał wiele z jej trosk, a jednak przez całą drogę była tak cicha... Z drugiej strony, on także. Stary żołnierski nawyk: popadanie w stan zawieszenia, kiedy maszerowało się, nie widząc wroga. Popatrzyła mu oczy, ale nie zdołał rozszyfrować jej nastroju. Uśmiechnęła się cierpko, gdy powóz się zatrzymał. - Wobec tego tym razem nie należy się spodziewać powitalnego deszczu strzał - stwierdziła. - Dzięki Bogu. Otworzył drzwi i wysiadł. Rozejrzał się prędko, upewniając się, że żaden członek kultu nie czai się w pobliżu, po czym odstąpił na bok i podał rękę Linnet. Wprowadził ją do hotelu, wspartą na jego ramieniu. Podobnie jak w Bath, apartament już na nich czekał. Idąc za Linnet po schodach, Logan zastanawiał się, jak
upłynął dzień ich dwóm towarzyszom. Okazało się, że równie bezowocnie. - Jest ich ośmiu. Na zmianę, po czterech, jadą za powozem tak, żeby mieć go w zasięgu wzroku. - Charles wbił widelec w plaster pieczeni na półmisku. On i Deverell pokazali się dopiero po zapadnięciu zmroku. Wkroczyli do apartamentu pół godziny temu, jednak, zziębnięci i przemoczeni, udali się najpierw do swego pokoju, odświeżyć się i przebrać, nim dołączyli do Logana i Linnet przy obiedzie. Służba postawiła na stole srebrne półmiski, a kiedy gościom nie trzeba było nic więcej, wycofała się, mogli więc rozmawiać bez przeszkód. - Podążaliśmy za nimi od Swindon. - Deverell pokręcił głową. - Ci na służbie po prostu trzymali się w bezpiecznej odległości za wami. Byleby nie stracić was z oczu, nic ponadto. - Kiedy wysiedliście tutaj, przystanęli za rogiem. - Charles wskazał głową w kierunku, skąd przyjechali. - Obserwowali, jak wchodzicie do hotelu, jak wnoszą za wami bagaże. Wtedy dwóch zostało na warcie, a ich kompani poszli wynająć pokoje w gospodzie dalej przy tej ulicy. - Rozważaliśmy, czy ich nie usunąć, ale mieliśmy świadomość, że będą tu na nas czekać najnowsze
rozkazy od Royce'a. - Deverell wyjął z kieszeni złożone kartki papieru, położył na stole i popukał w nie palcem. Nie dało się wykluczyć, że zażyczy sobie, abyśmy ich gdzieś poprowadzili, albo okaże się, że nie powinniśmy uzmysławiać im, iż wiemy, że nas śledzą. - Czytałeś? - Logan wskazał list skinieniem głowy. - Tylko zerknąłem. Są tu wieści, z których zrozumiesz pewnie więcej niż ja. - Deverell pchnął przesyłkę w stronę Logana. - Przeczytaj i wyjaśnij. Logan rozłożył sztywne kartki i przebiegł je wzrokiem. - Najpierw Royce przekazuje nam najświeższe wiadomości. Delborough dołączył do Cynsterów w Somersham Place piętnastego, po drodze z Londynu uszczuplając siły kultu o czternastu ludzi. On i Cynsterowie planują zastawić w Ely pułapkę na Ferrara albo przynajmniej na jego człowieka, Larkinsa. Zerknął na datę u góry. - Wolverstone pisze „jutro", ale ponieważ list nosi wczorajszą datę, musi chodzić o dzisiaj. Kiedy pułapka się zatrzaśnie, Del i Diabeł Cynster mają przewieźć ewentualnych jeńców do Elveden. - Czyli niewykluczone, że Ferrar został już schwytany? - Charles podniósł wzrok. Logan pokręcił głową.
- Bardzo bym się zdziwił. Przez długie lata Ferrar działał nad wyraz sprytnie i ostrożnie, wątpię, by nagle wpadł w byle pułapkę. - Do rana się dowiemy - stwierdził Deverell. - Gdyby im się powiodło, Royce natychmiast pchnąłby do nas gońca, zmieniłby się bowiem wówczas cel naszej misji. - A twoi dwaj pozostali przyjaciele? - spytała Linnet. Logan na powrót skupił się na liście. - Gareth dotarł bezpiecznie do Dover i dziś rano ruszył na północ. Oczekują go w Elveden jutro wieczorem. Na tym etapie trudno przewidzieć, co wyniknie z jego wyprawy, niemniej on i jego kompania mają spędzić tę noc w Chelmsfordzie, nie gubiąc po drodze członków kultu. - Skądś to znam - mruknął Charles. - Interesujący dobór miejsc. - Deverell odłożył nóż i widelec, po czym odsunął na bok talerz. - Elveden leży niedaleko Thetfordu, na południowy wschód od niego, jakieś piętnaście kilometrów na północ od Bury St.Edmunds i niespełna pięćdziesiąt od Somersham Place. Z kolei między Somersham Place a Elveden mamy Newmarket, gdzie rządzi Demon Cynster i jego kompania. Można zatem wyrysować linię z zachodu na wschód, od Somersham Place do Elveden, wzdłuż której Royce rozmieścił, można tak rzec, liczne wojska.
Poprowadził Delborougha na północ z Londynu do Somersham, zalecając mu usunąć napotkanych po drodze wysłanników kultu, i tym sposobem oczyścił zachodnie skrzydło. Teraz prowadzi Hamiltona z Chelmsfordu do Elveden, oczyszczając wschodnie skrzydło. My nadjeżdżamy z zachodu... - Deverell urwał, klepiąc się po kieszeniach. - Gdzie ta mapa? - Zostawiłeś ją nam. - Linnet poszła po nią do sypialni. Gdy wróciła, okazało się, że mężczyźni przenieśli półmiski i talerze na kredens, robiąc miejsce na stole. Rozłożyła na nim mapę i wszyscy na powrót usiedli. Deverell z niejakim zapałem pokazał im trasy Delborougha i Hamiltona. - A teraz - wskazał głową najnowsze rozkazy - my mamy jechać do Bedfordu. Jutro Ferrar będzie musiał zająć się Hamiltonem, inaczej ryzykowałby, że tuba dotrze do celu. Zatem uwaga Kobry będzie skierowana na wschód, gdy tymczasem my nadciągamy od zachodu. Charles mu potakiwał. - To by sugerowało, że jutro nie napotkamy znaczącego oporu. Pojutrze natomiast... - Uśmiechnął się drapieżnie. - Royce zaplanował wszystko naprawdę po mistrzowsku. Ferrar będzie się miotał po wybranym przez niego polu bitwy, ze wschodu na zachód i znów na
wschód, najpierw pędząc zatrzymać Delborougha, potem Hamiltona, a wreszcie nas. - Dlaczego to takie istotne? - Logan zmarszczył brwi. Charles i Deverell spojrzeli na niego, po czym ten drugi się uśmiechnął. - Przepraszam, zapomniałem, że nie pracowałeś jeszcze pod wodzą Royce'a. - Skinął ku mapie. - Z tego, co udało nam się ustalić do tej pory, wynika, że Royce ani przez chwilę nie zamierzał oskarżyć Ferrara jedynie w oparciu o wasz list, dotyczący zbrodni popełnionych w dalekich Indiach, skoro miał inne możliwości. Nie zrozum mnie opacznie: jeśli Ferrarowi nie powinie się noga, Royce postara się spożytkować wasz dowód jak najlepiej. Czyż jednak nie będzie bardziej przekonujące, jeśli on sam, albo któryś z nas, przyłapie Ferrara na przestępstwie tutaj, na angielskiej ziemi? Logana olśniło. Wskazał mapę. - Zatem plan w istocie polega na tym, żeby zmusić Ferrara do działania, do popełnienia błędu, tak by dał się złapać? - Owszem. - Charles puknął w mapę. - Idąc tym tokiem rozumowania, uznałbym za pewnik, że Delborough i Hamilton przewożą kopie, podobnie jak ty. Oryginał przybędzie jako ostatni, z Carstairsem. - Gdzie więc Rafe zejdzie na ląd? - Logan z nowym
zainteresowaniem przyjrzał się mapie. Deverell się skrzywił. - Jeśli Ferrar nie wpadnie w sidła ani dziś, ani jutro, będzie musiał pognać znów na zachód, aby przeszkodzić nam w dostaniu się z Bedfordu do Elveden, przy czym ewentualne starcie wydaje się najbardziej prawdopodobne gdzieś między Cambridge a Elveden, czyli już na zagonie Cynsterów. - Przez chwilę studiował mapę. - Stawiałbym na to, że Royce wyznaczył Carstairsowi jeden z portów na wschodnim wybrzeżu: Great Yarmouth, Lowestoft, Felixstowe albo Harwich. - Czyli Ferrar będzie musiał po raz kolejny pędzić na wschód... chyba że my go złapiemy. - Linnet spojrzała na mężczyzn. - Zgadza się - rzekł Charles. - Jednakże problem z Royce'em polega na tym, że nie sposób być czegokolwiek pewnym. Równie dobrze może się okazać, że Carstairs czeka sobie bezpiecznie w King's Lynn, aby w stosownym momencie ruszyć na południe. Deverell przytaknął. - Royce zastosuje pojedynczy czy podwójny blef? Nie da się przewidzieć, co zaplanował, jakie będzie jego kolejne posunięcie. Po chwili Logan sięgnął znów po list Wolverstone'a, odwrócił kartkę.
- Dalej są nasze rozkazy. Jutro mamy jechać do Bedfordu, następne rozkazy otrzymamy tam w hotelu Swan. Wolverstone nie spodziewa się, żeby jutro czekało nas jakieś poważne starcie, przestrzega wszakże, abyśmy przygotowali się na dużą zasadzkę kolejnego dnia. Sugeruje nam opuścić Bedford wcześnie i zabiegać o to, by atak nastąpił dopiero za Cambridge. Będziemy tam mogli liczyć na pomoc Cynsterów. - Dokładnie tak, jak sądziliśmy. - Charles pokiwał głową. Logan odłożył list Wolverstone'a i popatrzył na mapę. - Jedna rzecz - odezwał się po chwili. - Przekonałem się na własnej skórze, że w przypadku Czarnej Kobry niczego nie wolno przyjmować za pewnik. Royce zakłada, że Ferrar będzie musiał osobiście pokierować każdą większą akcją. Jakkolwiek przyznaję, że członkowie kultu nigdy dotąd nie działali niezależnie, ale zawsze pod wodzą kogoś wysoko postawionego, w domyśle: Ferrara, to przecież żaden z nas, mimo iż walczyliśmy z kultem przez wiele miesięcy, ani razu nie ujrzał choćby tylko jego cienia. - Co oznacza - Linnet podjęła jego wywód - że Ferrar ma przynajmniej kilku zauszników, którzy dopilnują wypełnienia jego rozkazów, nawet kiedy jego samego nie będzie na miejscu. Nie da się zatem wykluczyć, że
już przygotował wszystko na nasze powitanie albo nie tyle konkretnie nasze, ile jakiegokolwiek kuriera, przybywającego tą trasą. Logan przytaknął i spojrzał na Deverella. - Podąża za nami ośmiu ludzi, śledzą nas i nic poza tym. Oczywiste, że możemy się spodziewać zasadzki gdzieś z przodu, tylko gdzie? Przed Bedford czy dopiero przed Cambridge? Na miejscu Ferrara nie zwlekałbym zanadto. Przy czym, nawet jeśli Del i jego obstawa pozbawili Ferrara czternastu ludzi w tym regionie, i tak dysponuje on znacznymi siłami. - Na uszkodzonych przez nas statkach było co najmniej trzydziestu członków kultu - powiedziała Linnet - i większość zapewne przeżyła. - Spróbujcie myśleć jak Ferrar. - Logan popatrzył na Charlesa i Deverella. - Wie, albo przynajmniej podejrzewa, że wszyscy kurierzy zmierzają do Elveden, a w każdym razie w te okolice. Wie, że nadciągają z południa i południowego wschodu, niewykluczone też, że jeden przybędzie z zachodu. Ludzi ma pod dostatkiem. - Wskazał mapę. - Gdybyście byli na jego miejscu, gdzie rozmieścilibyście tych, którzy mieliby czekać na kuriera z zachodu? Charles i Deverell spojrzeli na mapę.. - Gdzieś tutaj, na zachód od Cambridge - puknął
palcem mapę Deverell. - Masz rację - przytaknął mu Charles. - Nie zatrzymają nas jutro, nie przed Bedford. Dopiero, gdy stamtąd wyjedziemy, zaczniemy stanowić dla nich realne zagrożenie: w ostatnim dniu naszej podróży do Elveden. Ferrar nie chce, żebyśmy tam dotarli, podejmie więc stanowczą próbę zatrzymania nas. Jeszcze przed Cambridge. - Oparł przedramiona na stole i ze zmarszczonym czołem spoglądał na mapę. - Zarazem Royce życzy sobie, żebyśmy unikali starcia, dopóki nie znajdziemy się za Cambridge. - Akurat to nie martwi mnie aż tak bardzo - rzekł Logan. Popatrzyli nań wszyscy. - Jak słusznie zauważyliście, Ferrar będzie się starał nas powstrzymać, zmiażdżyć, nim dotrzemy do Cambridge. Wyznaczy do tego zadania dużą grupę ludzi. Będzie działał według typowego dlań schematu: przygnieść wroga przewagą liczebną, gwarantując sobie bezwarunkowe zwycięstwo. - Spojrzał na towarzyszy. - Mimo całego naszego doświadczenia nie wygramy z tak silnym przeciwnikiem bez pomocy Cynsterów. Charles skrzywił się, patrząc na mapę. Przez długie chwile wszyscy czworo analizowali trudne położenie, w jakim się znaleźli. - Nawet jeśli w nocy usuniemy tych ośmiu członków
kultu... - Deverell wydął usta. - Spore ryzyko, a i tak może się nam nie udać. Charles pokiwał głową. - Z bólem przyznaję ci rację. Nie poradzimy sobie z ośmioma naraz. - Nie musimy. - Linnet pochyliła się nad mapą. Wystarczy, jeśli jutro usuniemy tych czterech, którzy będą bliżej. - Czterej pozostali po prostu zajmą ich miejsce. Deverell zmarszczył brwi. - Nie, jeśli nie będą wiedzieli, którędy pojechaliśmy ani gdzie planujemy spędzić noc. - Linnet spojrzała na Logana, a później na pozostałych dwóch mężczyzn. Mogą rozsądnie założyć, że jedziemy do Cambridge, nawet jeśli nie chcemy się tam zatrzymać, lecz nie, że wybierzemy akurat drogę przez Bedford. - Wskazała palcem na mapie. - Jesteśmy tu, w Oksfordzie. Ostatecznie powinniśmy znaleźć się tutaj: w Cambridge albo nieco na południe od niego. Jak mówiłeś, w tej okolicy rozmieszczą swe główne siły. Jednakże po drodze stąd do Cambridge musimy przystanąć gdzieś na noc i nasz wybór może paść na Stevenage, Luton, Dunstable, Letchworth, Baldock, Hitchin albo jedno z wielu mniejszych miasteczek. Nie są w stanie przewidzieć, na co się zdecydujemy, dlatego właśnie
śledzi nas aż ośmiu ludzi. Chcą mieć absolutną pewność, że dowiedzą się, gdzie spędzimy noc oraz, co ważniejsze, którą drogą pojedziemy dalej do Cambridge. - Oczywiste - powiedział Logan. - Jeśli zatem jutro pozbędziemy się tych czterech członków kultu tuż za nami, na takim etapie podróży, kiedy nie stanie się jeszcze jasne, dokąd się kierujemy, a później popędzimy konie i znajdziemy się daleko, nim druga grupa zorientuje się, co zaszło, i spróbuje nas odnaleźć, wówczas po prostu nie będą wiedzieć, którą drogę wybraliśmy, i będą zmuszeni pozostawić swe siły w rozsypce, czekając na informację o naszej lokalizacji. Deverell jej potakiwał. - A jeżeli pojutrze wyruszymy przed świtem, mamy szansę minąć ich i wjechać do Cambridge, zanim znajdą się na pozycjach. - Uśmiechnął się do Linnet. - To może się udać. - W istocie. - Charles nachylił się nad mapą. Pozostaje obmyślić, jak usuniemy naszych czterech wiernych prześladowców. Po długiej dyskusji to znów Linnet zaproponowała najlepsze rozwiązanie. Późna, noc Bury St Edmunds - Nadal nie mogę w to uwierzyć! - Alex wszedł do
sypialni, ledwo tłumiąc wściekłość. Daniel podążył za nim i zamknął drzwi. - To pewien... szok - rzekł po chwili wahania. Popatrzył na spacerującego przed kominkiem Alexa. Nie domyśliłbym się, że Roderick jest zdolny postąpić tak... niewiarygodnie głupio. - Oczywiście, że jest, właśnie tego dowiódł. - Alex przechadzał się gniewnie, ze skrzyżowanymi na piersi rękami. - Nie mieści mi się w głowie, że użył naszych prawdziwych nazwisk, napisał je, czarno na białym, a później kompletnie zapomniał o sprawie, skupiając się wyłącznie na tym, co grozi jemu, ponieważ okazał się również na tyle głupi, by zapieczętować list Czarnej Kobry własną pieczęcią! Także czując w głowie zamęt, Daniel usiadł na łóżku. Jakkolwiek Alex przeważnie myślał szybciej od niego, niekiedy opłacało się jasno wyłożyć fakty. - Nadal potrzebujemy Rodericka. Jeśli zdoła odzyskać zarówno oryginał, jak i wszystkie kopie, jak nam obiecał... a już przecież zdobył kopię Delborougha... - Dzięki bogom! - Alex okręcił się na pięcie, przyszpilając Daniela lodowatym spojrzeniem. - Gdyby tak się nie stało, my, ty i ja, mój drogi, nie mielibyśmy pojęcia, że grozi nam niebezpieczeństwo, za co zresztą należałoby Roderickowi podziękować.
- Rzeczywiście. Niemniej ma już jedną kopię, a jutro weźmie ze sobą dość ludzi, żeby odebrać Hamiltonowi drugą. - Daniel skinął głową w odpowiedzi na wymowne spojrzenie Alexa. - Tak, będę u jego boku, żeby na pewno skupił się na tym, co stało się aktualnie naszym głównym celem: na odzyskaniu wszystkich czterech listów. - Dobrze. Tobie ufam. Roderickowi... - W oczach Alexa pojawił się zimny błysk. - Muszę wyznać, że zaczynam mieć poważne wątpliwości co do naszego drogiego przyrodniego brata. - Poczekajmy, aż odzyskamy wszystkie listy. Wówczas, zgadzam się, trzeba będzie to i owo przemyśleć. - Daniel pochwycił zimne spojrzenie Alexa. - Tylko my dwaj... tak byłoby o wiele prościej. Jednakże wyeliminowanie Rodericka teraz, tu w Anglii, jest zbyt ryzykowne. Kiedy ten obłęd się skończy i znajdziemy się znów w Indiach, wśród naszych ludzi, na nowo przeanalizujemy sytuację. Alex zacisnął usta w wąską kreskę. Cisza się przedłużała. - Przybyliśmy tutaj, aby wesprzeć Rodericka, przekonani, że jedynie on nadstawia karku - odezwał się wreszcie chłodnym, precyzyjnym tonem. - A teraz okazuje się, że jeśli ktokolwiek, kto o nas słyszał, kto
wie o naszych powiązaniach z Roderickiem, przeczyta list, choćby tylko jego kopię, od razu wszystko skojarzy i to nam w pierwszej kolejności będzie groził stryczek. Daniel sam nie pogodził się jeszcze z niedawnym odkryciem, rozumiał więc ledwie trzymaną na wodzy furię Alexa. Jednakże... z trudem otrząsnął się z szoku i zmusił do logicznego przeanalizowania szczegółów. - Do tej pory my dwaj postępowaliśmy ostrożnie. Poza naszym ojcem nie przychodzi mi na myśl nikt, kto po przeczytaniu listu, kopii czy oryginału, natychmiast zrozumiałby, na czym polega nasz udział. Po długiej chwili Alex niechętnie skinął głową. - Zgadza się. - Jeśli Roderick dowiedzie, że jest godzien naszego wsparcia, odzyskując wszystkie cztery egzemplarze listu, możemy wielkodusznie darować mu życie. Popatrzył w lodowate oczy Alexa. - Tymczasowo. Zapanowało pełne napięcia milczenie. Wreszcie Alex wypuścił powietrze z płuc i skinął głową. - Tymczasowo. Daniel padł bezwładnie na łóżko. Wpatrzył się w baldachim. Moment później w jego polu widzenia pojawił się Alex - stanął przy nogach Daniela, spoglądając nań z góry. Daniel uniósł brwi. - Kiedy to wszystko się skończy, Roderick nam
zapłaci. - O, tak. - Daniel uśmiechnął się szczerze. - Już my dwaj tego dopilnujemy. Alex skinął głową, patrząc mu w oczy. - Rozbieraj się. - Z przyjemnością - odparł Daniel, a jego uśmiech stał się pożądliwy. Rozdzial 15 20 grudnia 1822 Wyjechali z Oksfordu o uzgodnionej porze, w siąpiącej mżawce; przynajmniej wiatr ustał. Zgodnie z planem Linnet, zamiast pojechać do Bedford najprostszą drogą przez Buckingham i Newport Pagnell, zboczyli nieco na południe, obierając trasę przez Aylesbury. Zatrzymali się w tym mieście na wczesny lunch, a także by się upewnić, że ośmiu członków kultu nadal podąża ich śladem. Następnie znów ruszyli w drogę, kierując się na północny wschód, do Linsdale. Linnet siedziała w powozie, otulona peleryną, z rozłożoną na kolanach mapą. Raz jeszcze przeanalizowała swój plan, lecz nie znalazła niczego, co mogłaby w nim poprawić. Zerknęła na siedzącego obok Logana, leniwie obserwującego mijane krajobrazy. Naprzeciw niego
Charles wtulił się w swój narożnik, z zamkniętymi oczami, zrelaksowany. Obok niego na siedzeniu leżały dwie szable, jego i Logana, oraz kordelas Linnet, a ponadto dwie cienkie, ale mocne liny, które na ich polecenie David zakupił tego ranka w Oksfordzie. Deverell, już pod bronią, jechał na koźle obok Davida, wypatrując miejsca wybranego przez Linnet na zasadzkę. Minęli kolejną boczną drogę; Linnet obejrzała się, odczytując nazwę na drogowskazie, i znów popatrzyła na mapę. Ani przez moment nie wątpiła, że trzej mężczyźni - inteligentni, a przy tym mocno nastawieni na osiągnięcie wspólnego celu - dostrzegą zalety jej planu, lecz o wiele mniej pewna była tego, że podporządkują się jej zaleceniom, zamiast przerobić je po swojemu. A jednak nie. Spodobał im się plan Linnet i nic nie wskazywało, żeby chcieli przejąć dowodzenie. Podporządkowali się jej rozkazom, a nawet zaakceptowali rolę, jaką zamierzała odegrać przy wprowadzaniu planu w życie. Nie odezwali się słowem, kiedy w Aylesbury wzięła z powozu swoją torbę, poprosiła właściciela gospody o udostępnienie jakiegoś pokoju i przebrała się w spodnie. Szczelnie otulona peleryną, żeby nikt nie zobaczył jej
skandalicznego stroju, na powrót wsiadła do powozu. Charles i Deverell jedynie z rezygnacją unieśli brwi. Logan zacisnął usta w wąską kreskę, lecz również powstrzymał się od komentarza, pozostało jej więc wyrzucić za burtę całą pieczołowicie przygotowaną argumentację, że w dowolnego rodzaju sukni po prostu nie sposób sprawnie władać bronią. - Przed nami Linsdale - zawołał z góry Deverell. - Tu z kozła widać nawet w oddali nasz most. Wydaje się idealny do naszych celów - dorzucił po chwili. David zwolnił, kiedy wjechali do miasteczka. We wnętrzu powozu Linnet, Logan i Charles przygotowali się szybko - przypasali oręż, sprawdzili noże. Linnet zdjęła pelerynę. Wyjrzała przez okno na mijany właśnie plac. - Jest dzień targowy. - Tym lepiej - stwierdził Logan. - To spowolni obie grupy za nami, z korzyścią dla nas. - W Aylesbury upewnili się, że śledzący ich członkowie kultu stosują schemat z poprzedniego dnia. David trochę lawirował na tłocznej ulicy przy placu, lecz wreszcie się przedostał. Linnet, Logan i Charles wstali, poprawiając broń, dwaj mężczyźni chwycili liny, podczas gdy David, zgodnie z rozkazem, strzelił z bata, pędząc z miasteczka w kierunku mostu.
- Prawie jesteśmy! - krzyknął z góry Deverell. Naszego ogona na razie nie widać! - Dobrze - powiedziała Linnet. To był podstawowy warunek powodzenia ich planu. Powóz raptownie zwolnił. Charles wysiadł, z szablą u pasa i liną w ręku; Deverell zeskoczył z kozia po drugiej stronie. Linnet widziała, jak wstaje z przysiadu i biegnie do kolumny u końca kamiennego mostu. Konie szarpnęły. Linnet i Logan przytrzymywali się pólek, gdy powóz z kołysaniem toczył się przez wąski most. Potem David znów ściągnął lejce. Zanim odwrócił się do drzwi, Logan popatrzył Linnet w oczy. - Powodzenia. - I nawzajem. - Linnet otworzyła drzwi po swojej stronie, stanęła na schodku, poczekała, aż powóz dostatecznie zwolni, i zeskoczyła na drogę. Od kolumny u tego końca mostu dzieliło ją zaledwie kilka kroków; pobiegła, gdy tymczasem David znów popędził konie. Dalej był zakręt; David miał jechać, jak gdyby nigdy nic, a kiedy powóz skryje się za zakrętem, niewidoczny od strony mostu, zatrzymać się i czekać. Pod mostem płynęła wartko rzeka Ouzel, wezbrana i spieniona. Jej hałas zagłuszał wszelkie inne okoliczne dźwięki. Brzegi opadały stromo zaraz przy kolumnach
na końcu kamiennych murków zabezpieczających, były jednak gęsto porośnięte paprociami, trawą i łopianem. Znalazłszy się na pozycji, Linnet spojrzała na przeciwległy brzeg. Z trudem wypatrzyła skulonego przy kolumnie Deverella, a i to tylko dlatego, że był zwrócony plecami do niej. Jej uwagę przyciągnął krótki gwizd. Po drugiej stronie drogi Logan, marszcząc brwi, rzucił jej koniec liny. Złapała go i prędko, skulona, obwiązała liną kamienną kolumnę, mocno zaciskając marynarski węzeł. Logan, z luźnym końcem w dłoni, ukrył się za swoją kolumną. Linnet poszła w jego ślady, przykucając w wysokich paprociach. Wytężyła słuch, starając się usłyszeć coś poprzez nieustający szum rzeki. Tej jednej rzeczy nie przewidziała. Raptem na bruku mostu zadudniły kopyta galopujących koni. Zaraz potem rozległ się wrzask i jakiś łoskot. Popatrzyła w górę i zobaczyła jeźdźca, który oglądał się za siebie. Zanim jeszcze ujrzała jego zszokowaną twarz, domyśliła się, że dwaj jadący z tyłu członkowie kultu, wyrzuceni z siodeł przez naprężoną znienacka przez Charlesa i Deverella linę, właśnie żegnali się z życiem. Pierwsi dwaj, którzy już rozpoczęli przeprawę, chcieli pomóc towarzyszom, lecz most był zbyt wąski, aby,
jadąc obok siebie, zdołali na nim zawrócić, zwłaszcza gdy z tyłu napierały na nich dwa pozbawione jeźdźców wierzchowce. Musieli najpierw zjechać z mostu. Zgodnie z przewidywaniami i nadziejami Linnet, krzyknęli i popędzili konie. Logan gwałtownie napiął linę, na takiej wysokości, że przeszła ponad końskimi łbami i zmiotła wysłanników Czarnej Kobry z siodeł. Gruchnęli o ziemię, a ich wierzchowce pognały dalej, podobnie jak konie ich towarzyszy. Skulili się, próbując uniknąć stratowania. Kiedy tylko konie go minęły, Logan znalazł się na moście, poderwał pierwszego złoczyńcę z ziemi i cisnął nim znów o bruk. Mężczyzna wrzasnął, próbował stawić opór, lecz w starciu z Loganem nie miał szans. Logan ogłuszył go rękojeścią szabli, podniósł, okręcił w powietrzu i rzucił nim w drugiego przeciwnika, który, z kindżałem w ręku, właśnie ruszał na Linnet. Mężczyźni przewrócili się, splątani kończynami. Linnet poczekała na stosowny moment i grzmotnęła drugiego złoczyńcę z kultu Czarnej Kobry - tego, który nadal się ruszał - rękojeścią kordelasa w głowę. Logan dźwignął pierwszego nieprzytomnego i ruszył ku rzece. Ostrożnie zszedł kilka kroków po stromym brzegu, po czym cisnął wysłannika kultu w płynącą
wartko wodę. Nurt natychmiast pochwycił ciało, zakręci! nim, a później żwawo porwą! ze sobą. Kiedy Logan się odwrócił, odkrył, że Linnet ciągnie ku niemu drugiego mężczyznę. Podniósł go i posłał śladem towarzysza. Charles i Deverell tymczasem zrobili to samo z powaloną przez siebie dwójką. Teraz wzięli swoją linę i pobiegli przez most. Linnet, która zdążyła już zwinąć linę Logana, puściła się biegiem do powozu. Logan wspiął się z powrotem na drogę i szybko rozejrzał. Żadnej krwi, żadnego bałaganu. Nic nie powinno zaalarmować czterech pozostałych członków kultu, kiedy wkrótce będą tędy przejeżdżać. Zadowolony, że plan Linnet tak wyśmienicie się powiódł, Logan uśmiechnął się do towarzyszy, którzy właśnie się z nim zrównali. Wszyscy trzej pobiegli za Linnet. Dogonili ją przy powozie. Logan szarpnięciem otworzył drzwi, przytrzymał je, gdy gramoliła się do środka, po czym wszedł za nią. Charles i Deverell wsiedli z drugiej strony. David nie czekał, aż zamkną za sobą drzwi, lecz natychmiast strzelił z bata. Cztery konie pozbawione jeźdźców przemknęły już tędy galopem; nie miało znaczenia, dokąd pobiegną, byleby nie dało się ich
zauważyć z drogi. Zdyszany Logan opadł na siedzenie. Miał świadomość, że szczerzy zęby w uśmiechu; taki sam wyraz triumfu malował się na twarzach Charlesa i Deverella. Nawet Linnet się uśmiechała, gdy strzepnęła mapę i szybko przebiegła ją wzrokiem. - Davidzie, w Leighton Buzzard na skrzyżowaniu w lewo, to znaczy na północ! - zawołała, podnosząc głowę. - Trzymaj się ustalonej trasy! - Tak jest, pani kapitan - dobiegło z góry. Linnet się roześmiała, a za nią pozostali, wszyscy czworo podekscytowani i pełni entuzjazmu. Akcja „most za Linsdale" - jak nazwał ją Charles - okazała się całkowitym sukcesem. Kiedy toczyli się dalej w wolno zapadającym zmierzchu, nie zauważyli żadnych oznak pościgu. Gdy dotarli do Bedford i ulokowali się w hotelu Pod Łabędziem, Charles i Deverell zostali w tyle, chcąc się przekonać, czy czterej pozostali przy życiu wysłannicy kultu odnaleźli ich trop, lecz nikogo nie spostrzegli. W wyśmienitych humorach zasiedli wszyscy do obiadu w prywatnym saloniku, który zarezerwował dla nich Wolverstone. Otrzymali również dwa duże pokoje na piętrze, każdy na innej ścianie - z okien jednego roztaczał się widok na rzekę Great Ouse, podczas gdy z
drugiego można było przez przeszkód oglądać Bedford High Street. Zdecydowali się zjeść nieco wcześniej, gdyż nazajutrz planowali wyruszyć przed świtem. Jakkolwiek nie zamierzali celebrować dzisiejszego sukcesu, świadomi, że przyniósł im jedynie chwilowe wytchnienie, czuli się rozluźnieni i z przyjemnością pałaszowali wyśmienite dania. Później, kiedy na stole pojawił się kopiasty półmisek serów oraz misa z owocami, a mężczyznom nalano także po kieliszku wyśmienitego porto, przystąpili do omawiania nowych rozkazów Wolverstone'a, które tu na nich czekały. - A zatem. - Tego wieczoru to Charlesowi przypadł zaszczyt zreferowania listu od Wolverstone'a. Usadowiony wygodnie na krześle, łyknął porto i skupił się na trzymanych w dłoni kartkach. - Tradycyjnie najpierw mamy informacje o ostatnich wydarzeniach, aż do dzisiejszego ranka, kiedy Royce to pisał. Wczoraj w Ely Delborough i Cynsterowie zatrzasnęli pułapkę, lecz choć Larkins, człowiek Ferrara, zginął, przypuszczalnie z ręki swego pana, nasz główny łotr umknął, niewidziany przez nikogo, zabierając ze sobą kopię Delborougha, który, jak przypuszczaliśmy, pełnił rolę wabika. - Jak mówiłem - Logan pokiwał głową - Ferrar jest
bystry, pilnuje się, żeby nikt go nie zobaczył. Mając powyższe na względzie, rzekłbym, że niewiele brakowało. Mogło go to wytrącić z równowagi. - Miejmy nadzieję. - Charles przeczyta! ciąg dalszy, zanim podjął: - Hamilton i jego grupa dotarli minionego wieczoru do Chelmsford, by dziś podążyć dalej na północ, z przynajmniej ośmioma członkami kultu w ogonie. Royce, Delborough i Cynsterowie planowali znaleźć się w porze lunchu w Sudbury, żeby ich wspomóc, zakładając, że wróg przygotował zasadzkę dalej, przy drodze do Bury, na bardziej otwartym terenie. - Zmarszczył brwi. - Royce pisze, że poprosił Hamiltona, który podróżuje w towarzystwie damy, niejakiej panny Ensworth... - Panny Ensworth? - powtórzył Logan zaskoczony. - Kto to taki? - spytał Deverell. - Bratanica gubernatora Bombaju. Angielka, przebywająca w Indiach z wizytą. To właśnie ją MacFarlane eskortował z Puny, z jej powodu tam pojechał i w ten sposób znalazł list. Ona też przywiozła list do Bombaju, kiedy MacFarlane stanął do walki. Logan pokręcił głową. - Co, u diabła, robi z Garethem? Charles wzruszyl ramionami. - Zapewne to samo, co Linnet z tobą. - Uśmiechnąl się do Linnet. - Zbyt mocno zaangażowała się w tę sprawę,
żeby można ją było bezpiecznie zostawić gdzieś po drodze. Linnet skrzywiła się w odpowiedzi. Porównywać ją do jakiejś wydelikaconej bratanicy gubernatora! - Tak czy owak - Charles wrócił do przekazywania rozkazów - Royce poprosił Hamiltona o sporządzenie dodatkowej kopii listu. Dzięki temu, jeśli Hamilton będzie musiał poświęcić swoją, Royce i pozostali w Elveden nadal zachowają możliwość zapoznania się z treścią listu. Jako że Delborough oddał swoją kopię, Royce nadal nie czytał tego arcyważnego dokumentu. - Z pewnością nie jest z tego powodu szczęśliwy. Deverell uśmiechnął się szeroko. - Utalentowany były szpieg nie ma dostępu do kluczowych informacji. - W rzeczy samej. Pisze jednak, że skoro otrzyma kopię od Hamiltona, możemy poświęcić naszą, gdyby miało nam to przynieść korzyść. Donosi też, że Kobra jak dotąd zachowuje się zgodnie z przewidywaniami i stara się odzyskać wszystkie cztery listy, jako że nie wie, który kurier przewozi oryginał. - Charles urwał, by przeczytać resztę. - Trasa na jutro odpowiada naszym oczekiwaniom: stąd mamy jechać prosto do Elveden, przez St.Neots, Cambridge i Newmarket. Będzie to jakieś sto kilometrów, przy czym Royce radzi, abyśmy zrezygnowali z postojów. Cynsterowie przyczają się
wokół Cambridge i za miastem, lecz, w zależności od ruchów wroga, może się zdarzyć, że się z nimi nie spotkamy. - Z uśmiechem spojrzał na Linnet. - Musimy zamówić kosz z prowiantem na jutrzejszy lunch. Uniosła brwi z wyższością, nieporuszona jego docinkami. - To wszystko. - Charles rzucił list na stół. - Wygląda więc na to, że nasz koncept, by wyruszyć przed świtem i gnać do Cambridge co koń wyskoczy, pozostaje najrozsądniejszym rozwiązaniem. Co do tego byli wszyscy zgodni, Deverell zauważył jednak, że jeśli wyjadą przed świtem i, co za tym idzie, stosunkowo wcześnie pojawią się w Cambridge, od którego dzieliło ich około pięćdziesięciu kilometrów, mogą zaskoczyć Cynsterów. Po krótkim zastanowieniu Charles wzruszył ramionami. - Nie ma to większego znaczenia - stwierdził. - Bez wątpienia musimy wyruszyć wcześnie, a jeśli nawet nasz przejazd umknie uwagi Cynsterów, raczej nie przegapią ewentualnych ścigających nas członków kultu. - Uśmiechnął się szeroko. - Na ile ich znam, z radością zrobią z nimi porządek. Deverell skinął głową. Wyszedł, żeby potwierdzić Davidowi godzinę wyjazdu oraz zamówić kosz z
prowiantem. Tymczasem Logan stanął przy oknie, wyglądając na zewnątrz. Po powrocie Deverella znów podszedł do stołu. - Zgubiliśmy nasz ogon, ale członkowie kultu będą na nas polować - rzekł. - Przy odrobinie szczęścia nie odnajdą nas tutaj, nauczyłem się jednak w przypadku Czarnej Kobry nie przyjmować niczego za pewnik. Zawsze ma do dyspozycji wielu ludzi. Wcześniej, ilekroć go przycisnęliśmy, przejawiał tendencję do niespodziewanych zachowań, tak krańcowych, że nawet by nam nie przyszły do głowy, tym bardziej więc nie byliśmy na nie przygotowani. - Powiódł wzrokiem po zebranych. - Musimy nadal pełnić wartę. - Oczywiście. - Charles odsunął się od stołu. - Skoro jednak wyruszamy tak wcześnie, wystarczą trzy zmiany. Może więc ty i Linnet weźmiecie pierwszą, ja środkową, a Deverell ostatnią? Pokiwali głowami na znak zgody. - Przynajmniej - powiedział Logan, kiedy Linnet wstała i ruszyła do drzwi - w tak solidnym budynku, przy całej tej wilgoci i z rzeką pod bokiem, nie musimy się obawiać, że podpalą to miejsce. Bury St Edmunds - Rozumiesz, że on musiał umrzeć, prawda?
W salonie zarekwirowanego przez nich na kwaterę główną domu w Bury St. Edmunds Alex napełnił szklaneczkę Daniela wyśmienitą brandy z karafki, którą Roderick nie tak dawno wydostał z zamkniętego na klucz kredensu. Jakże adekwatnie, pomyślał Daniel, upijając spory łyk. Alex, zwykle zachowujący wstrzemięźliwość, tego wieczoru także sączył brandy. - Biedny Roderick. - Alex pokręcił głową i odstawił karafkę na kredens. - Tak... tragicznie nieskuteczny. - Rzeczywiście. - Daniel pociągnął kolejny łyk. Nadal czuł się odrobinę zaszokowany. Nie śmiercią Rodericka jako taką; przypuszczał, że to od jakiegoś czasu wisiało w powietrzu, skoro właśnie bezmyślność ich przyrodniego brata, tego idioty, wpakowała ich trzech w obecne bagno. A jednak nie zorientował się z wyprzedzeniem - nie wyczytał nic z oczu Alexa, dopóki sztylet nie sięgnął celu. Niemniej Alex miał rację. Roderick musiał umrzeć, w tym miejscu, w tym czasie. Dzięki przytomności umysłu Alexa oni dwaj ocalili skórę. Daniel uniósł szklaneczkę i popatrzył w oczy Alexowi, który tymczasem usiadł na pobliskiej sofie. - Za Rodericka, tego idiotę, do samego końca przekonanego, że ojciec zawsze go wybroni. Choć
głupiec był naszym bratem. - Wypił. Alex pociągnął niewielki lyk. - Przyrodnim. - Uśmiechnął się. - Pechowo dla niego, ominęła go ta lepsza, bystrzejsza połowa. Daniel uniósł szklaneczkę na znak, że usłyszał, ale zachował milczenie. On i Alex także mieli różne matki, zatem Daniela również ominęła bystrzejsza połowa, do której czynił aluzje brat. Zajrzał do szklaneczki i uznał, że zrobi lepiej, jeśli przestanie pić. - Jednak Roderick już się nie liczy, mój drogi. My się liczymy. - Alex mówił cicho, niemniej wyraźnie, jak zwykle w sposób nieznoszący sprzeciwu. - I jeśli chcemy uniknąć stryczka, musimy podjąć stosowne kroki. - Niewątpliwie. - Daniel odstawił szklaneczkę i pochwycił wzrok Alexa. - Jak zawsze, jestem na twoje rozkazy, aczkolwiek przypuszczam, że powinienem sprawdzić, co z Monteithem. Musimy zdobyć kopię, którą on przewozi. Alex skinął głową. - Zajmij się tym, a ja przygotuję kolejne przenosiny. Niestety, tutaj znajdujemy się zbyt blisko miejsca, gdzie skończył Roderick. Naszym przeciwnikom może przyjść do głowy, żeby nas poszukać. Do czasu, gdy wrócisz z listem Monteitha, zorganizuję dla nas nowe lokum,
gdzieś niezbyt daleko. - A potem trzeba będzie przyszykować się na powitanie Carstairsa. - W rzeczy samej. - Oczy Alexa zalśniły. - Jutro zacznę pracować także i nad tym. Skoro wiemy już, że płynie Renem, i to w niezłym tempie, wydaje się niemal pewne, że będzie podróżował przez Rotterdam. Wysłałem rozkazy do naszych ludzi po drugiej stronie kanału, żeby zgotowali mu bardzo ciepłe powitanie. Niemniej skoro trzej pozostali przybyli w te okolice, jak oceniasz szanse na to, że kieruje się do Felixstowe albo Harwich? Ostatecznie, z tych dwóch portów można najszybciej i najwygodniej dostać się do tej części kraju. - To on wiezie oryginał, zgadza się? Alex przytaknął. - Sam fakt, że przybywa najbardziej bezpośrednią trasą... Osoba, która pociąga za sznurki, nie chce, żeby przywabił członków kultu, lecz stara się zapewnić mu najkrótszą i najbezpieczniejszą drogę do celu. Dlatego właśnie pojawia się ostatni i dlatego też Monteith nadciąga z przeciwnej strony. - Zatem Carstairs wkrótce tu będzie. - Owszem, choć to, co zaplanowałem dla niego w Rotterdamie, powinno go przynajmniej spowolnić. Więcej nam nie trzeba. - Alex spojrzał na Daniela. -
Zajmij się Monteithem, a mnie zostaw zorganizowanie powitania dla Carstairsa. Kiedy wrócisz z listem Monteitha, wszystko będzie gotowe. - Alex uśmiechnął się okrutnie. - Kimkolwiek jest człowiek, który pociąga za sznurki, gwarantuję, że Carstairs nigdy do niego nie dotrze. Daniel skinął głową i wstał. - Lepiej już wyruszę, jeśli mam tej nocy dołączyć do naszych ludzi. - Gdzie właściwie są? - W opuszczonej stodole w pobliżu wsi Eynesbury. Rozkazałem im pilnować Monteitha i nie dopuścić, by dotarł do Cambridge. Będą wiedzieli, gdzie się zatrzymal na nocleg. - Daniel uśmiechnął się na myśl o nadciągającej rzezi. - Chyba złożę majorowi Monteithowi nocną wizytę. - Świetnie. - Alex zrozumiał jego plan. - Kto wie, jakie sposobności przyniesie nam kolejny dzień? Uważaj na siebie, mój drogi. Do zobaczenia juto, kiedy będziesz miał kopię Monteitha. - Do jutra. - Daniel pozdrowił go uniesieniem dłoni. Odwrócił się i ruszył ku drzwiom, nie widział zatem, jak Alex odprowadza go wzrokiem. Nie poczuł na plecach ciężaru przeszywającego spojrzenia tych lodowato niebieskich oczu.
Kiedy Daniel wyszedł przez otwarte drzwi i zniknąl w mroku, Alex nie ruszył się z miejsca, wpatrzony w pustkę. Rozmyślał. Upłynęło kilka minut. Wreszcie Alex odwrócił się i spojrzał w kierunku drzwi na drugim końcu pokoju. - M'wallah! Kiedy pojawił się fanatyczny dowódca jego osobistej straży, Alex polecił zimno: - Niech ktoś osiodła dla mnie konia i przygotuje mi bryczesy, rajtrok i ciepłą pelerynę. Nie będzie mnie całą noc. Odwrócił się i znów spojrzał na otwarte drzwi, przez które wyszedł Daniel. Wiedział, że może mu w pełni ufać. Jednakże niekiedy samo zaufanie nie wystarczyło. Alexa dręczyły bardzo złe przeczucia odnośnie do tego, co się wokół nich działo, z jakiego kalibru przeciwnikiem przyszło im się mierzyć. Nadal wpatrzony w drzwi wstał, odstawiając ledwie tkniętą brandy. - Mam nadzieję, że się mylę, mój drogi. Mam szczerą nadzieję. Kto się na gorącym sparzy, ten na zimne dmucha. Alex poszedł się przebrać.
21 grudnia 1822. Hotel Pod łabędziem, Bedford Linnet siedziała obok Logana na ostatnim stopniu głównych schodów na piętro. Wokół panowała cisza, wszyscy w hotelu już spali. Nie zapalali świecy, by nie zdradzać swej pozycji, toteż otulała ich ciemność, niemniej oczy przyzwyczaiły się im do mroku. Jakiś czas temu miejskie zegary wybiły północ, lecz w hotelu cisza zaległa już wcześniej. O tej porze roku nie było gości biesiadujących do późnej nocy. Większość widzianych tu przez Linnet osób wyglądała na podróżnych, dla których to miejsce stanowiło zaledwie punkt przestankowy w drodze do celu. Podobnie jak dla nich. Z tym, że akurat Linnet nie była już taka pewna, dokąd zmierza. Do Elveden, to w najbliższym czasie, ale później? Dokąd zawiedzie ją życie? Z powrotem do Mon Coeur, gdzie dotrwa kresu swych dni, samotna wśród swoich ludzi? Otrząsnęła się z tych rozpraszających myśli i przeciągnęła dłonią po udzie, czując znajomą, uspokajającą miękkość jeleniej skóry. Do obiadu zasiadła w sukni, ale potem znów przebrała się w spodnie. Gdyby wysłannicy kultu zaatakowali tej nocy lub później, w ciągu dnia, suknia utrudniałaby jej
bieganie i walkę. W każdym razie skuteczną. Dopóki zaś Linnet towarzyszyła Loganowi, walczyła u jego boku, musiała zachować najwyższą skuteczność. Jej ruch przykuł uwagę Logana; pomimo ciemności poczuła na sobie jego spojrzenie. Wsparty łokciami o kolana, ze splecionymi dłońmi, przez chwilę studiował jej profil. - Dzisiaj... - odezwał się wreszcie. - Nie powinienem mówić, że świetnie się bawiliśmy, choć to prawda. Bawiliśmy się o wiele lepiej, niż siedząc w powozie i czekając na atak Kobry. Siedzenie i czekanie nie leży w naturze nas dwojga, ani też naszych towarzyszy. Zaproponowałaś genialny plan, a twoja pomoc przy jego wykonaniu bardzo się przydała. Popatrzyła mu w oczy. Zmusiła się, by wykorzystać nadarzającą się okazję. - Wiem, że chcesz mnie zapewnić, iż nie odstręcza cię okoliczność, że władam bronią. - Delikatnie ścisnęła mu ramię. - Wiem, że nie ma to dla ciebie znaczenia, że nie myślisz o mnie z tego powodu gorzej. Ale... - Usiłowała wyczytać coś z jego oczu, jednak w mroku okazało się to niemożliwością. - Wierz mi, inni, w istocie, większość społeczeństwa, będą to postrzegać odmiennie. Nie, nie spieraj się, nie próbuj mnie przekonywać, bo to akurat wiem na pewno. Nie jestem i nigdy nie będę
odpowiednią żoną dla hrabiowskiego syna. Tak, wiem, że Penny lubi jeździć konno w bryczesach i zapewne z chęcią nauczyłaby się władać bronią, ale nie w tym rzecz. Ona nie tylko urodziła się damą, lecz w przeciwieństwie do mnie odebrała też stosowne wychowanie. Umie się zachować w towarzystwie, w salonie księżnej czy na balu, zawsze wie, co powiedzieć. Odetchnęła głęboko, zrobiła chwilę przerwy. - Jestem, kim jestem, nie mogę się zmienić. Nie tylko dlatego, że sprawiłoby mi to trudność, ale również i z tego względu, że dla dobra wszystkich zależnych ode mnie osób muszę być właśnie taka. Odkąd wcześniej powstrzymała jego protest, nie próbował jej przerywać, słuchał wszakże tak uważnie, jak tylko mogła sobie tego życzyć. Teraz nadal na nią patrzył, z nieznacznym marsem na czole. Logan z chęcią zacisnąłby mocno dłonie. Stworzyła mu właśnie wyśmienitą okazję do tego, by wyjawił jej prawdę o swym pochodzeniu, ale... nie zobaczyła jeszcze wszystkiego, co chciał jej pokazać, nim zdobędzie się na owo wyznanie. Nie poznała wszystkich elementów, które - w jego mniemaniu - przekonają ją ponad wszelką wątpliwość, że powinna zdecydować się na poślubienie dobrze urodzonego bękarta. Powtarzał sobie, że tak czy owak powinien
przemówić właśnie teraz, jednak... Strach, najzwyklejszy, pospolity strach trzymał go w kleszczach. Logan nie śmiał podjąć ryzyka. Na samą myśl o tym, że mógłby jej nie przekonać, przeszył go zimny dreszcz. Zbyt mu na niej zależało. - Nie chcę, żebyś się zmieniała. - Patrzył jej w oczy. Pragnę cię dokładnie taką, jaka jesteś: dzielny korsarz, królowa-dziewica z Mon Coeur. Cenię każdą twoją cechę, ciebie całą, jaka jesteś teraz, i walczyłbym z każdym, kto spróbowałby wymusić na tobie najdrobniejszą choćby zmianę. Westchnęła, uśmiechając się z rezygnacją. - Jak to ma się nam udać? Jak sprostam twoim potrzebom, kiedy zajmiesz należną ci pozycję? Rozpostarła ramiona. - Jakim sposobem ja, taka jaka jestem, wpasuję się w formę twojej żony? - Nie istnieje żadna forma. - Mimowolnie zacisnął szczęki. - A jeśli jednak, roztrzaskam ją. - Ujął w dłonie twarz Linnet i niespiesznie ślizgał się spojrzeniem po tych jakże mu drogich rysach. Wreszcie popatrzył jej w oczy. - Roztrzaskam każdą formę i ulepię ją na nowo tak, by pasowała do ciebie. Tylko do ciebie. Ty jesteś kobietą, której pragnę. Jesteś wszystkim, czego pragnę. Wszystkim, czego potrzebuję w tej chwili i będę potrzebował kiedykolwiek. Wiem, że na razie trudno ci
pojąć, jak nasze małżeństwo ma się udać, ja zaś teraz, tutaj, nie mogę ci tego wytłumaczyć. Zrobię to, kiedy dotrzemy bezpiecznie do Elveden. Uporczywie patrzył jej w oczy, w nadziei na to, że wleje w nią swą pewność. - Zaufaj mi: jesteś kobietą, której pragnę. Jedyną, tą, której nigdy pragnąć nie przestanę. - Usiłował przeniknąć jej myśli. - Nigdy nie przestanę cię potrzebować. Tylko ciebie. - Nachylił wolno głowę, zbliżając wargi do jej warg. Szepnął: - W ten sposób. I pocałował ją. Ten jeden raz zrzucił zbroję. Odsłonił to wszystko, co do niej czuł, ale zwykle ukrywał - nie namiętność i pożądanie, lecz czułość, miłość, tęsknotę. Owe delikatniejsze, choć przecież nie mniej intensywne uczucia wezbrały i zabarwiły jego pocałunek. Rozbłysły, zalśniły. Chciał, aby je zobaczyła. I Linnet zobaczyła. Zafascynowana, oszołomiona, traciła grunt pod nogami. Zacisnęła dłoń na jego dłoni niezbędna kotwica. Wyczuwała, całą sobą, skrytą w nim łagodność. W tym właśnie momencie uwierzyła. W tym właśnie momencie pojęła, że będzie o to walczyć, że musi zatrzymać to na zawsze - jego i jego miłość, bo wszak nie mogło chodzić o nic innego.
Miłość głęboką i bezkresną jak ocean. Niosącą niezliczone obietnice. Odpowiedziała na jego pocałunek, równie miękko i delikatnie, przyrzekając mu to samo. Ofiarując tę samą czułość. Objawienie nieskończonej, bezkresnej miłości. Przez długie chwile świat ograniczał się dla nich do tej prawdy. Potem do ich uszu dotarł jakiś dźwięk. Oderwali się od siebie, natychmiast czujni, zbyt obyci w bojach, aby zwlekać choć przez ułamek sekundy. Rozejrzeli się, przeczesując wzrokiem cienie. Wytężali słuch. - Jakieś propozycje? - szepnął wreszcie Logan. Linnet pokręciła głową. Wstali oboje, wolno, po cichu. Znów nasłuchiwali, odwracając się we wszystkie strony. Szuranie... Coś ocierało się o zewnętrzne ściany. Jakiś łomot, cichy syk. - Minęła północ. - Linnet zmarszczyła brwi. - Kto, u licha, wałęsałby się po dworze w tak koszmarny ziąb? Ledwie skończyła mówić, rozległ się głośny trzask. Potem następny. Moment później poczuli woń dymu. - Czarna Kobra? - Linnet spojrzała na Logana zogromniałymi oczami. Z marsem na czole chwycił ją za rękę i ruszył do ich pokoju. - Nawet jak na nich, to niedorzeczne. Hotel
wybudowano głównie z kamienia, a wszystkie niekamienne elementy nasiąkły wilgocią. Nie zdołają spalić tego miejsca. Co, u diabla, zamierzają w ten sposób osiągnąć? Jakby w odpowiedzi na jego pytanie, ktoś na dworze wrzasnął: - Pali się! I rozpętało się istne pandemonium. Rozdzial 16 Skryty w ciemnym zaułku po przeciwnej stronie Bedford High Street, Daniel Thurgood przyglądał się, jak pieczołowicie przezeń dobrani członkowie kultu Czarnej Kobry z typowym dla nich zapałem wypełniają rozkazy. Z wysokości końskiego grzbietu obserwował zamieszanie przed hotelem i czekał, pełen nadziei. Kiedy przed godziną wjechał do obozu w pobliżu Eynesbury, przekonał się, że jego staranne planowanie dało owoce. Wprawdzie ludzie śledzący Monteitha i jego towarzyszy zgubili trop, lecz człowiek, którego Daniel umieścił w Bedford, przybył niedawno z wiadomością, że major, dwaj członkowie jego obstawy oraz jakaś kobieta spędzają noc w hotelu Pod Łabędziem. Daniel przyprowadził ze sobą dwunastu
przybocznych, górujących doświadczeniem nad przeciętnymi członkami kultu - ośmiu zabójców i czterech zwykłych wojowników. Ponieśli znaczne straty w pościgu za Delboroughem i Hamiltonem, spora część ich ludzi pozostawała rozproszona wzdłuż południowego i południowo-wschodniego wybrzeża, Alex zatrzymał pokaźną grupę, którą chciał wysłać na wschód, a do tego miał też własną straż przyboczną, lecz mimo to dzisiejszej nocy Daniel dysponował w Bedford większymi siłami, aniżeli były mu potrzebne do wypełnienia zadania - przechwycenia Monteitha i przewożonej przez niego tuby. Przyboczni Daniela niecierpliwili się, skorzy przyłączyć się do zabawy. Cała dwunastka czekała w tej chwili za jego plecami, pieszo, kryjąc się w mrokach wąskiego zaułka. Pozostali członkowie kultu, w grupach po ośmiu, otoczyli hotel, usytuowany na końcu szeregu budynków. Podłożyli ogień z trzech stron - od ulicy, wzdłuż ściany od strony rzeki i z tyłu, gdzie mieściły się stajnie - przy wszystkich drzwiach oraz pod oknami. I teraz właśnie dym gęstniał, coraz bardziej przesłaniając budynek. Daniel nie łudził się, że zdoła spalić to miejsce kamienne mury i łupkowy dach nie zajmują się tak łatwo. Niemniej on i jego ludzie potrzebowali jedynie
trochę dymu, a że była zima, pod wiatami na tyłach hotelu zgromadzono zapasy połupanego drewna i węgla. Potrzebowali dymu, by wywołać panikę i wypłoszyć wszystkich z hotelu. Daniel uśmiechnął się okrutnie, w unoszącej się w powietrzu woni spalenizny wychwytując zapach zwycięstwa. Przesłonił twarz czarną jedwabną chustą, którą miał zawiązaną na szyi, i przyglądał się, jak hotel znika w kłębach brudnej szarości i gęstej bieli. Sto metrów dalej w górę Bedford High Street, w bezpiecznej odległości od Daniela, rzeki i hotelu Pod Łabędziem, Alex, również konno, krył się w cieniu na rogu przecznicy i bacznie obserwował wydarzenia. W rajtroku i eleganckich bryczesach, okutany w pelerynę, w naciągniętym na czoło kapeluszu i grubym szalu, skrywającym jego rysy, intuicyjnie trzymał w ryzach potężnego kasztana, zarekwirowanego komuś przez M'wallaha, w pełni skupiony na głównym wejściu do hotelu. Raptem otwarły się drzwi i na ulicę wysypali się zaskoczeni, przerażeni hotelowi goście. Alex przyglądał się ludziom w koszulach nocnych i rozchełstanych szlafrokach, którzy kaszleli i miotali się po ulicy. Zauważył, że dym wpada do środka przez otwarte drzwi, i zastanowił się, czy Daniel obsadził
swoimi żołnierzami wszystkie wejścia. Spojrzawszy w górę, mimo ciemności zdołał dostrzec, że kłęby dymu wzbijają się w niebo także wzdłuż dwóch pozostałych ścian hotelu. Uśmiechnął się z uznaniem. Daniel nie pominął bocznych drzwi. Obserwując poczynania członków kultu, przewidując ich skutki, Alex coraz wyżej oceniał plan Daniela. Zanosiło się na to, że ta akcja, z wprawą przez niego dowodzona, przyniesie pożądany efekt. Tak czy owak, Alex nie przyjechał tutaj, żeby mu pomóc. Kto się na gorącym sparzy, ten na zimne dmucha. Otulony ciemnością, Alex patrzył. Chciał się tylko upewnić, że tym razem nie będzie niespodzianek. Właśnie tego rodzaju ataku Logan się obawiał, choć zarazem nie widział w nim sensu. Nawet złoczyńcy Czarnej Kobry nie mogli się łudzić, że przekształcą hotel w morze ognia. Oni dwoje pobiegli galerią na piętrze, waląc do mijanych drzwi. Później Linnet popędziła dalej, budząc gości pukaniem i krzykiem, a Loganowi przypadło w udziale zadanie obudzenia towarzyszy podróży. Załomotał do drzwi Charlesa i Deverella, krzycząc, że się pali, i pobiegł do pokoju, który dzielił z Linnet. Prędko znalazł w torbie tubę i wetknął ją za pas na plecach, tak że
skryła się pod surdutem. W bucie miał już dirk. Przypasał szablę, poluzował ją w pochwie, chwycił pelerynę oraz kordelas Linnet i wyszedł. Galeria szybko wypełniała się dymem oraz zdezorientowanymi ludźmi, którzy obijali się o siebie nawzajem, kaszleli, czasem krzyczeli. Logan skierował się do pokoju towarzyszy, lecz w tejże chwili drzwi się otworzyły i wyszli obaj, ubrani i pod bronią. Rozejrzeli się szybko; nie musieli pytać, o co chodzi. Z parteru i pokoi na poddaszu nadbiegła służba hotelowa, mimo strachu usiłując sprowadzić gości na dół i pomóc im wyjść na ulicę. Kiedy otworzono na oścież frontowe drzwi, do środka wtargnęło więcej dymu, zasnuwając klatkę schodową. Logan wychylił się przez poręcz galerii, próbując dojrzeć, co się dzieje na dole. Stwierdził, że dym wdziera się do westybulu także z jadalni i saloniku od frontu. Kłębił się, pęczniał, z każdym podmuchem docierał wyżej, stopniowo wypełniając całą wolną przestrzeń. Wróciła Linnet, kaszląc, prawie że się dławiąc. Spojrzała na gęsty dym w dole, zdjęła z szyi chustę, złożyła i przewiązała nią twarz, osłaniając nos i usta. Pozostali poszli za jej przykładem, jakkolwiek wiele im to nie pomogło.
Linnet wzięła od Logana kordelas i pelerynę, przypasała broń, a okrycie przerzuciła sobie przez ramię. - Chodźmy. - Ruszyła galerią. Mężczyźni podążyli za nią. Logan nadal zastanawiał się, analizował, usiłował pojąć... Kiedy Linnet dotarła do schodów i już miała po nich zejść, raptem zrozumiał... raptem dostrzegł niebezpieczeństwo. - Nie! - Chwycił ją za ramię i pociągnął do tyłu. - Co się stało? - Zaskoczona nie opierała się. - Właśnie na tym im zależy: usiłują nas wypłoszyć. Na jego częściowo przesłoniętej fularem twarzy odmalował się ponury wyraz. - Nie ma takiej możliwości, by realnie groził nam pożar. - Za pomocą dymu starają się wywołać panikę, aby ludzie wybiegli na zewnątrz. - Deverell stanął przy nich. - Będą czekać, aż się pokażemy. - Właśnie tak. Rozejrzeli się, nasłuchując. Większość osób zeszła już na dół. Kilku maruderów minęło ich chwiejnym krokiem i zbiegło po schodach. Słyszeli tupot stóp na parterze oraz dobiegające z dworu krzyki i zawodzenie. - Wyjrzyjmy na ulicę. - Charles wszedł do pokoju od frontu i skierował się do okna. Dym kłębił się, zasnuwając ulicę coraz grubszym
całunem. - Ich ludzie ani chybi ciągle dokładają do ognia powiedział Deverell. - Przypuszczalnie są tuż przy ścianie. - Logan zezował w dół. - Stąd ich nie zobaczymy. - Nie, ale za to możemy sobie obejrzeć łuczników na dachach po drugiej stronie ulicy. - Charles wskazał palcem. Trzeba było chwili, żeby dostrzec odcinające się na tle nocnego nieba sylwetki, jednak trzepoczące końce chust nie pozostawiały wątpliwości co do tożsamości tych, na których patrzyli. - Nietypowa zasadzka - stwierdził Deverell. - Musimy zbadać teren, zanim się stąd ruszymy. Charlesie? Charles skinął głową i obaj wyszli. Linnet została u boku Logana, spoglądając na scenę w dole. Pod obłokami dymu miotali się zagubieni hotelowi goście oraz służba. Obudzeni zamieszaniem miejscowi nadciągali z pochodniami, które dawały niesamowity złoty poblask pod gęstniejącym całunem. - Kiedy spróbują ugasić ogień, będzie jeszcze więcej dymu, przynajmniej przez jakiś czas - powiedziała. Logan potaknął, ale dodał: - Zakładając, że członkowie kultu porzucą ogniska bez walki.
- Oni faktycznie są tam na dole, w ogóle się nie kryją. - Gdzieniegdzie dym momentami się rozwiewał, dzięki czemu zdołała wytropić ciemniejsze sylwetki. - Owszem, a to oznacza, że zdecydowali się na zmasowany atak. Będą się starali za wszelką cenę złapać nas i przejąć tubę. - Logan przyjrzał się sytuacji na ulicy i pociągnął Linnet za ramię. - Chodź. Wyszli na galerię, gdzie było więcej dymu. Z lewej pojawił się Charles. - Z tej strony nie da się wyjść, hotel przylega do następnego budynku. Żadnego zaułka, żadnych okien. Deverell wyłonił się z pokoju po prawej. Podbiegł do nich, kręcąc głową. - Od strony rzeki też mają ludzi. Część przyczaiła się pod drzewami, wypatrując zwierzyny, inni dokładają do ognia przy ścianie. Dym wokół nich stale gęstniał, wypełniając wyższe kondygnacje. Zaczęli kaszleć. Linnet piekły oczy. Deverell potrząsnął głową. - Nie możemy tu zostać, nawet jeśli nie ma ognia. - Dym bywa nie mniej od niego zabójczy. - Charles poprawił fular na twarzy. Logan przytaknął ponuro. - Sprawdźmy, czy uda nam się wydostać tylnymi drzwiami.
Kaszląc, zgięci wpół, obiegli galerię, starając się omijać szczególnie zadymione miejsca. Logan odnalazł tylne schody i ruszył na dół, Linnet tuż za nim, a za nią Charles i Deverell. Zagłębiali się w coraz gęstszy dym. Dotarli do połowy schodów, kiedy Logan raptem się zatrzymał. Wskazał okno w ścianie obok. - Patrzcie. Po jego tonie Linnet odgadła, co zobaczy. Logan zszedł parę stopni niżej; zrobiła to samo, żeby Charles i Deverell również mogli wyjrzeć. Za beczkami i wozami na tylnym dziedzińcu przyczaili się członkowie kultu - naliczyła ich dziesięciu. - Nie podobają mi się te proporcje. - Charles wyprostował się i spojrzał na Logana, posępnie kręcąc głową. - Może i pokonalibyśmy tych, których tu widzimy, jeśli wszakże kolejni, co prawdopodobne, znajdują się na tyle blisko, że usłyszą wezwanie, znajdziemy się w poważnych tarapatach. A była z nimi Linnet. Logan wyraźnie usłyszał te niewypowiedziane słowa; już wcześniej rozbrzmiewały w jego głowie. Popatrzył na Deverella. - Charles mówił, że czwarta ściana hotelu przylega do
sąsiedniego domu, pozostaje nam więc dach. Nikt się nie spierał. - Wydaje mi się - rzekł Deverell, zawracając - że w tej okolicy hotel jest najwyższym budynkiem. Przy odrobinie szczęścia łucznicy naprzeciw nas nie zauważą. Spiesznie wrócili na galerię na piętrze. - Tędy. - Linnet poprowadziła ich ku drzwiom, przez które niedawno nadbiegła z poddasza służba hotelowa. Za drzwiami odkryli wiodące w górę schody, dzięki Bogu mniej zadymione. Wspięli się po nich prędko, a Deverell zamknął drzwi. Na poddaszu rozdzielili się, szukając wyjścia. Powietrze było tu czystsze, ale dym sączył się miarowo z dołu. Z ulicy dobiegały ich uszu krzyki, wrzaski, a potem odgłosy coraz bardziej zaciekłej bijatyki. Linnet próbowała zobaczyć coś z okna, lecz widok przesłaniały balkony poniżej. - Chyba wywiązała się tam mała bitwa - stwierdził Deverell. - Zdaje się, że miejscowi poczuli się urażeni, że jacyś cudzoziemcy ośmielili się podpalić ich hotel. - Życzę im powodzenia - rzekł Charles. - Niestety, nie możemy udzielić im wsparcia, za duże ryzyko. Logan wreszcie znalazł właściwe drzwi. - Tędy. - Poczekał, aż zgromadzili się przy nim. Idziemy. Jeśli dopisze nam szczęście, nikogo tam nie zastaniemy, ale zachowajcie gotowość. Mogli pomyśleć
o dachu. Pierwszy wspiął się po schodach. Linnet chciała pójść za nim, ale Charles ją powstrzymał. - Tym razem damy ostatnie. Nim zdążyła choćby pomyśleć o ripoście, przepchnął się obok niej, a Deverell za nim. Prychnęła, zarzuciła na ramiona pelerynę i zawiązała ją mocno pod szyją, poluzowała kordelas, po czym ruszyła za mężczyznami. Logan ostrożnie otworzył drzwi u szczytu wąskich schodów, wdzięczny osobie dbającej o regularne oliwienie zawiasów. Skulony, bezszelestnie wyślizgnął się na dach i rozejrzał, przenikając wzrokiem rzadszy tutaj dym. Na dachu, w przeważającej mierze płaskim, brakowało wystających elementów na tyle dużych, aby mógł skryć się za nimi członek kultu. Pusto. - Droga wolna - mruknął Logan. Wyprostował się, kiedy dołączył doń Charles. Dobiegający z dołu jazgot, świadczący o toczącej się tam zażartej walce, zamaskuje wszelkie spowodowane przez ich grupkę hałasy. Charles obejrzał się, kiedy Deverell, a za nim Linnet, wyszli na dach. Wskazał w kierunku przeciwnym do rzeki - ku następnemu budynkowi. Przemknęli do kamiennego parapetu, który sięgał im do pasa. Powietrze było tu bardziej przejrzyste,
świeższe, a wzbijające się w niebo spod ścian hotelu kłęby dymu działały teraz na ich korzyść, zasłaniając ich przed wzrokiem obserwatorów. Deverell miał rację, sąsiedni budynek okazał się niższy od hotelu, przez co również jego dach znajdował się niżej - choć dzięki Bogu, nie za nisko. Tutaj także nie było członków kultu. - Rozmieścili wszystkich łuczników po drugiej stronie ulicy - rzekł cicho Charles. - Szczęśliwie dla nas. - Logan zerknął w kierunku łuczników, po czym, korzystając z tego, że właśnie przesłonił ich kłąb gęstszego dymu, przerzucił obie nogi przez parapet i lekko zeskoczył na dach poniżej. Charles i Deverell pomogli Linnet, a następnie poszli w jej ślady. Schyleni - znajdowali się teraz na takiej wysokości, że gdyby stanęli wyprostowani zbyt blisko krawędzi dachu, łucznicy naprzeciw mogliby ich spostrzec - przeprowadzili zwiad, ale nie odkryli dostępu do budynku pod nimi. Nie mieli jak zejść na dół. - Następny. - Logan dał znak pozostałym. Kolejny dach ponownie znajdował się niżej, tym razem wszakże różnica była niewielka. Zachowując jeszcze większą ostrożność, rozpierzchli się znowu, szukając drogi na dół, lecz nie znaleźli jej ani tutaj, ani na dwóch następnych dachach. Spojrzeli na
wielospadowy dach czwartego budynku, dwukondygnacyjnego, mniejszego i niższego od poprzednich. Przyglądali mu się z góry z uwagą. - Tam, ten zadaszony ganek. - Linnet wskazała niewielką dobudówkę na tyłach domu. - Możemy zejść po rynnie na dach ganku, a stamtąd na niewielkie podwórze na tyłach. Następny, piąty budynek, był już znacząco wyższy, mieliby więc problem ze wspięciem się na jego dach. Logan obejrzał się. Oddalili się już od hotelu na tyle, że mogli zaryzykować zejście na uliczkę, biegnącą na tylach szeregu domów. Co więcej, niewielkie kwadratowe podwórze, na którym się znajdą, nie otwierało się bezpośrednio na uliczkę, lecz łączyl je z nią wąski zaułek długości około dziesięciu metrów. Żeby zauważyć ich grupę, obserwujący uliczkę członkowie kultu musieliby przystanąć bezpośrednio u wylotu zaułka. Z kolei im dłużej pozostaną na górze, tym większe ryzyko, że ktoś ich spostrzeże. Logan skinął głową. - Chodźmy. Mimo że wokół hotelu dym nadal gęstniał, tu, gdzie się znajdowali, przywodził na myśl raczej delikatny welon. Najwięcej pochodni płonęło przed hotelem, niemniej od czasu do czasu ktoś spieszący dołączyć do
awantury przebiegał w dole z żagwią, oświetlając ścianę, po której mieli zejść. Poczekali na stosowną chwilę, zeszli kolejno na wielospadowy dach, ostrożnie dotarli do rynny i opuścili się po niej na dach ganku. Po dziesięciu minutach od ziemi dzielił ich jeden skok. Daniel zaklął. - Przeklęta hałastra! Czemu wtykają nos w nie swoje sprawy? Żaden ze stojących za nim ludzi nie kwapił się do odpowiedzi. Skryci ciągle w cieniu zaułka, przyglądali się, jak bójka na ulicy rozrasta się do rozmiarów sporej awantury. Do bitwy włączali się coraz liczniejsi miejscowi, przy czym z upływem czasu przybywało osób, które nadbiegały uzbrojone w widły, łopaty i wszystko inne, co akurat wpadło im w ręce. W swym planie Daniel nie uwzględnil faktu, że przeciętny Anglik, w odróżnieniu od przeciętnego Hindusa, raczej wojowniczo ruszy do boju aniżeli czmychnie. Jego wina, jego błąd, wiedział o tym. Kiedy tylko gromadzący się na ulicy miejscowi oraz ludzie, którzy wybiegli z hotelu, pojęli, że ogień podłożyła grupa cudzoziemców, w dalszym ciągu pracowicie podsycająca płomienie, klnąc i wrzeszcząc,
rzucili się na winowajców. Członkowie kultu nawykli do tego, że na ich widok każdy ucieka tchórzliwie, toteż odpowiedzieli na atak, pewni błyskawicznego zwycięstwa. Nim Daniel zdążył obmyślić sposób, jak temu zapobiec, zawiązała się bitwa. Członkowie kultu byli na tyle liczni, że część mogła nadal zajmować się dokładaniem do ognia, niemniej szeregi miejscowych nieustannie gęstniały. Huknął strzał. Daniel ściągnął wodze, zanim jego koń podjął próbę ucieczki. Zaklął ponownie, siedząc na tańczącym w miejscu wierzchowcu. Członkowie kultu nienawidzili broni palnej, była to ich jedyna istotna słabość na polu walki. Nawet świetnie wyszkoleni ludzie za jego plecami wzdrygnęli się na ten odgłos. Napięcie wśród nich dodatkowo wzrosło. Rozległy się kolejne strzały, najpewniej oddawane w powietrze. Moment później zaułek minęli trzej członkowie kultu, umykający z miejsca potyczki. Daniel zazgrzytał zębami. - Gdzie, u diabła, podziewa się Monteith? Mimo wielu absorbujących zdarzeń, ani na chwilę nie oderwał wzroku od głównych drzwi hotelu. Rozmieścił ludzi wokół budynku, pilnowali każdego wyjścia. Gdyby Monteith skorzystał z innej drogi, Daniel już by
o tym usłyszał. Już otrzymałby wiadomość, że uciążliwy major został schwytany. Bóg mu świadkiem, że zgromadził dostateczne siły, aby zrealizować cel. Czyżby Monteith postanowił ukryć się w hotelu? Kiedy tylko dym nieco się przerzedzi, trzeba wysłać zabójców, żeby przeszukali budynek. Wierzchowiec znów się poruszył, zdenerwowany nie mniej od swego pana. Z lewej nadbiegł ulicą kolejny miejscowy, uzbrojony w widły, w drugiej ręce wysoko unosząc żagiew; światło przyciągnęło wzrok Daniela. Przelotnie wyłoniło z mroku jakiś obiekt, który właśnie spadł z jednego dachu na sąsiedni. Obiekt rozmiarów skulonego człowieka. Daniel wstrzymał oddech, patrzył. Przy krawędzi dachu od strony ulicy nikt się nie pojawił, ów człowiek musiał więc... - Za mną! - rzucił Daniel. Dźgnął konia piętami i wypadł z zaułka. Skręcił w lewo i pognał ulicą, oddalając się od bijatyki przed hotelem. Mając wyszkolonych do zabijania Hindusów za plecami, Daniel nieomal czuł smak zwycięstwa, kiedy okrążył ostatni budynek w szeregu, ściągnął wodze, dobył szabli i wjechał w uliczkę na tylach domów.
Logan zeskoczył na brukowane podwórze. Przeczesał wzrokiem ograniczoną przestrzeń. Dostęp do zaułka blokowały ułożone w sterty drewniane skrzynki oraz puste beczki. Podwórze tonęło w mroku. Panowała na nim względna cisza, jako że ściany wokół odcinały dostęp płynącym z ulicy dźwiękom; nawet dym prawie tu nie docierał. Wyprostowawszy się, pomógł Linnet zeskoczyć na ziemię. Kiedy ona rozsupływała końce peleryny, którą obwiązała się w talii, Logan poprawił wetkniętą za pas na plecach tubę. Podczas gdy dołączali do nich Charles i Deverell, sprawdził tylne drzwi, skryte pod dachem ganku. Okazały się nie tylko zamknięte na zamek, ale zabezpieczone dodatkowo mocnym ryglem. Nie dostaną się do środka, aby schronić się tam na jakiś czas. Zmierzył wzrokiem zaułek. Gładkie ściany, bez zdobień, drzwi bądź okien, wznoszące się pionowo aż po dachy sąsiednich budynków. Rozejrzał się. To była jedyna droga z podwórza. - Przynajmniej łucznicy nas nie wypatrzą. - Ruchem głowy wskazał pozostałym zaułek. - Musimy pójść tędy. Przytaknęli, poprawili okrycia i broń. Logan ruszył pierwszy, za nim Charles, następnie Linnet i wreszcie zamykający pochód Deverell.
Właśnie przecisnęli się między skrzynkami do zaułka, kiedy u jego wylotu pojawił się cień. Zatrzymali się zgodnie. Cień okazał się jeźdźcem w czarnym płaszczu, bryczesach i butach do konnej jazdy, na czarnym wierzchowcu. Z tyłu grupa mężczyzn ustawiła się dwójkami i w tym szyku postępowała za koniem, kiedy jeździec wprowadził go w zaułek. Kopyta niespiesznie uderzały o bruk, ich stukot odbijał się od wysokich ceglanych ścian złowróżbnym echem. Jakby dla dodania scenie dramatyzmu, jeźdźca i jego świtę zalewał srebrzystym blaskiem wędrujący w górze księżyc. W owym blasku migotały liczne ostrza. Poniżej oczu twarz jeźdźca przesłaniała czarna chusta. Obserwował ich zimno znad jej krawędzi, kiedy wstrzymał konia - w takiej odległości, że nie groził mu atak ze strony Logana i Charlesa, którzy stali ramię w ramię, zagradzając dostęp do niewielkiego podwórza. Obaj mieli w rękach szable; Logan nie pamiętał nawet, kiedy dobył swojej. Wszystkie zmysły, wszystkie instynkty skupił na jeźdźcu, jedynie mimochodem rejestrując, że dwaj członkowie kultu wystąpili naprzód, zajmując pozycje po bokach karego konia. Mieli każdy po dwa kindżaly, podobnie jak ich towarzysze z tyłu. - To właśnie są zabójcy - mruknął cicho Logan.
- Aha - odparł Charles i, co było dlań nietypowe, na tym poprzestał. Stojąca za Loganem Linnet usłyszała tę wymianę zdań. Zerkając mu ponad ramieniem, pojęła wreszcie, dlaczego on i jego towarzysze walczyli tak długo, tak zaciekle, mierząc się z tyloma niebezpieczeństwami, ażeby to pokonać. Zwyciężyć to, na co właśnie patrzyła. Prawdziwe zło. Spoglądało na nią, ale nie ciemnymi, niewzruszonymi oczami zabójców. Wyzierało z tonących w cieniu oczu jeźdźca. Na jego widok... włosy podniosły się jej na karku, po skórze przebiegły ciarki. Kiedy spostrzegł ją i, jakby zaintrygowany, utkwił w niej wzrok, z wielkim trudem stłumiła instynktowny dreszcz. Instynktowną reakcję. Instynktowny strach. Czarnowłosy, nosił czarny płaszcz i dosiadał czarnego konia, ale Linnet czuła do szpiku kości, że najczarniejsza jest jego dusza. Mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści kordelasa. Myśl o ucieczce nawet jej nie zaświtała. Przybyła tu walczyć u boku Logana i to właśnie zamierzała zrobić. Zarazem ich szanse... oceniała jako mizerne. Nie znaczyło to, że nie mogli mimo wszystko zwyciężyć. Naliczyła dwunastu zabójców, lecz największe zagrożenie stanowił jeździec. Przed sobą trzymał szablę,
balansując nią leniwie na lęku siodła. Gdyby tylko jakoś się go pozbyli... Jeździec tymczasem przeniósł spojrzenie na Logana. - Wreszcie się spotykamy, majorze - odezwał się po dłuższej chwili wystudiowanego milczenia. Mówił elegancką angielszczyzną, chusta zaledwie minimalnie tłumiła jego słowa. Kiedy Logan nie odpowiedział, kąciki oczu jeźdźca zmarszczyły się, sugerując uśmiech. - Przypuszczam, że wie pan, czego chcę. Proszę nie trwonić czasu na próby wmówienia mi, że nie ma pan tego w tej chwili przy sobie. Okazja. Sposobność... Linnet nachyliła się ku Loganowi. - Daj mu to - szepnęła na tyle głośno, żeby jeździec także ją usłyszał. - Na nic się nam zda, jeśli będziemy martwi. Wiedziała, że to kopia, tak czy owak nikomu nieprzydatna. Wszelako jeździec o tym nie wiedział. Gdyby dal się oszukać, wziął papier i odjechał, mieliby szansę wyjść żywi z tego starcia. Logan poruszył się, zmarszczył brwi. Odegrał krańcową niechęć, wdzięczny Linnet, że mu to umożliwiła. Kimkolwiek był ów człowiek, natychmiast by się domyślił, że tuba zawiera kopię, gdyby Logan
wręczył mu ją bez oporu. Czekał, w nadziei na to, że mężczyzna rzuci jakąś groźbę - najlepiej wobec Linnet - która uwiarygodniłaby gotowość Logana do oddania dokumentu, wbrew całemu poświęceniu, z jakim dowiózł go aż tutaj. Jednakże jeździec nie spojrzał znów na Linnet. Patrzył na Logana, aż w końcu uniósł brew, jakby znudzony. Kto to byt, u diabła? Nie Ferrar, wnioskując wszakże z opalenizny na dłoniach, ów człowiek niedawno przybył z Indii. Ewidentnie dowodził zabójcami, zajmował więc, co najmniej, pozycję bliskiego współpracownika przywódcy kultu. Wykwitnie ubrany, na wyśmienitym koniu, sprawiał wrażenie osoby, na której tego rodzaju luksusy od dawna nie robią wrażenia. Logan mocniej zmarszczyl brwi. Właściwie czemu nie miałby spytać? - Kim pan jest? W spojrzeniu jeźdźca błysnęła irytacja. - Nie musi pan znać mojego nazwiska. Niech wystarczy panu wiedza, że w tej chwili, w tym miejscu, jestem Czarną Kobrą. - Czarna Kobra to Ferrar. - Doprawdy? - Jeździec znów się uśmiechnął; zdawał się autentycznie ubawiony. - Sądzę, że wkrótce odkryje pan swój błąd. Tak czy owak - jego głos stwardniał,
podobnie jak spojrzenie - znalazłem się tutaj, Czarna Kobra czy nie, aby odzyskać list, który przez nieuwagę trafił w pańskie ręce. - Omiótł wzrokiem pozostałych i znów popatrzył na Logana. - Jestem skłonny dokonać wymiany: wasze życie za list. - Kiedy Logan nie odpowiedział, jeździec wycedził: - Słowo dżentelmena. Logan miał chęć zadrwić, ale się powstrzymał. Przed jakąkolwiek reakcją. Wystarczyło mu rozumu, by nie ufać Czarnej Kobrze w dowolnym przebraniu, jednak, nawet jeśli nie wierzył w tę propozycję, na nic lepszego nie mógł liczyć. Dlatego wolno wyjął zza pasa tubę i pokazał ją jeźdźcowi. Ten spojrzał na Logana z wyższością. - Owszem, lecz mnie interesuje zawartość. Logan puścił szablę, która zawisła na temblaku, niespiesznie otworzył tubę i przechylił ją tak, żeby mężczyzna zobaczył list w środku. Jeździec westchnął teatralnie i skinął na Logana. - Proszę mi podać sam list. Nie zamierzam darować wam życia w zamian za czystą kartkę papieru. Tubę może pan sobie zachować na pamiątkę. Logan również westchnął, tyle że w duchu. Nie oczekiwał, że jeździec rzeczywiście daruje im życie i odwoła zabójców - żaden z przywódców kultu nie okazałby takiej wspaniałomyślności - gdyby wszakże
wziął tubę i odjechał, zyskaliby drobną szansę na zwycięstwo w tym starciu. Wyjmując z tuby zwiniętą kartkę, Logan planował, taksował spojrzeniem stojących po bokach konia zabójców, próbował wyobrazić sobie początek starcia. Kluczowa będzie pierwsza minuta. Rzucil list najbliższemu zabójcy. Ten złapał go i podał swemu panu. W lewej dłoni Logan trzymał pustą tubę, z otwartym wiekiem; prawą wsunął w gardę szabli i zacisnął na rękojeści. Wyczuł, że obok niego Charles porusza się nieznacznie, również szykując się do walki. Tak jak Logan się obawiał, jeździec rozwinął kartkę. Przytrzymał ją pod kątem, by padł na nią blask księżyca, na tyle jasny, że mężczyzna mógł rozpoznać kopię. Odwrócił kartkę, upewniając się, że z tyłu nie ma stanowiącej dowód pieczęci. Raz jeszcze w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki, świadczące o uśmiechu. Logan zamrugał. Uśmiech? Przecież to była kopia. Jeździec - jeżeli to on dowodził kampanią, mającą za zadanie powstrzymać Logana - stracił mnóstwo ludzi, jak się właśnie okazało, dla zwykłej kopii. Powinien wpaść we wściekłość. Tymczasem uśmiech na twarzy jeźdźca co najwyżej
stał się szerszy; mężczyzna zwinął list i wsunął go do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Skłonił głowę. - Miło robić z panem interesy, majorze. Zaczął wycofywać konia. Jego ludzie rozstąpili się, przepuszczając zwierzę, pozostali jednak na pozycjach i na nowo uformowali szyk, kiedy koń ich minął. Wyminąwszy swych siepaczy, jeździec zawrócił wierzchowca - zaułek był akurat na tyle szeroki, aby mógł tego dokonać. Ruszył w kierunku uliczki. Przez krótką chwilę Logan myślał... ale nie, trudno byłoby w to uwierzyć. Jeździec wstrzymał konia u wylotu zaułka, obejrzał się i zasalutował im ponad głowami swych ludzi. Później na jego twarzy, o ile mogli to dostrzec, pojawił się złowieszczy wyraz. - Zabić ich - rzucił matowym głosem. - Sądziłem, że jest pan dżentelmenem! - zawołał pod wpływem impulsu Logan. Jeździec wybuchnął zimnym śmiechem, lecz nagle spoważniał. - Jestem bękartem i po prostu staram się żyć tak, jak nakazuje mi urodzenie. Z tymi słowy dźgnął konia piętami. Kiedy tylko kopyta zastukotały o bruk, zabójcy ruszyli do ataku.
Alex zamierzał właśnie porzucić miejsce niespodziewanej klęski Daniela, kiedy ten raptem wypadl konno ze swej kryjówki naprzeciw hotelu, znacznie bliżej centrum zamieszania. Alex cofnął się w głębszy cień i obserwował. Daniel skręcił w drugą połowę tej samej przecznicy, w której przyczaił się Alex, po czym, kawałek dalej, wstrzymał konia i dobył szabli. Z przybocznymi postępującymi tuż za nim, bez pośpiechu ruszył uliczką na tyłach ciągnących się wzdłuż High Street budynków; Alex uznał, że wiedzie ona aż na tyły hotelu. Co takiego zwróciło uwagę Daniela? Po co tam pojechał? Alex żywił nadzieję, że odpowiedź brzmi: zająć się Monteithem. Kiedy wszakże minuty upływały, Daniel się nie pokazywał, a szala zwycięstwa w ulicznej bitwie coraz wyraźniej przechylała się w stronę miejscowych, w Alexie narastała chęć opuszczenia sceny. Nie życzył sobie, żeby go tu przyłapano - obcego, który o tak dziwnej porze z ukrycia obserwował akcję. Trudno byłoby mu się z tego wytłumaczyć. Wszakże ciągle jeszcze zwlekał. Akurat kiedy wreszcie chwytał wodze, Daniel wyjechał z uliczki.
Wsuwając szablę do pochwy, podniósł wzrok, nie zdołałby jednak dostrzec skrytego w cieniu Alexa. Daniel skierował konia z powrotem ku Bedford High Street. Zatrzymał się, zsunął chustę z twarzy i spojrzał w kierunku hotelu, przed którym walka powoli ustawała. Potem się uśmiechnął. Również na twarz Alexa wolno wypłynął uśmiech. Daniel, z triumfalną miną, zwrócił konia tyłem do zamieszania na ulicy i bez pośpiechu wyjechał z miasta. Z Alexa spłynęło napięcie. Danielowi się powiodło. Zdobył list Monteitha, nic więcej nie grało roli. Coraz bardziej radosny Alex przez chwilę bawił się myślą, żeby dogonić Daniela i wraz z nim triumfalnie pognać do Bury, ale... jak by mu to wyjaśnił? Daniel nie był takim głupcem jak Roderick. Natychmiast pojąłby, że sekretna wyprawa Alexa do Bedford dowodzi bardzo realnego braku zaufania. Bo tak było. Niedobrze jednak, gdyby Daniel się o tym dowiedział. Otrząsnąwszy się z zamyślenia, Alex uzmysłowił sobie, że przyboczni Daniela, cała dwunastka, dotąd się nie pokazali. Niemal na pewno znaczyło to, że w tej chwili walczyli, a zatem Alex powinien oddalić się z tego miejsca, nim jakiś zacny mieszczanin natknie się na makabryczne znalezisko i rozpocznie się pościg za zbrodniarzem.
Popędziwszy kasztana do wolnego kłusa, Alex ruszył w ślad za Danielem. Jako że miał lepszego konia, bez większego trudu wyminie go niepostrzeżenie gdzieś po drodze. Dotrze do Bury pierwszy i będzie czekał, aby łaskawie powitać zwycięzcę, kiedy ten nadciągnie złożyć swą zdobycz u stóp Alexa. Uśmiechnięty Alex jechał przed siebie. Walka na podwórzu przy końcu zaułka była szybka, zaciekła, krwawa i desperacka. Ku niejakiemu zaskoczeniu Logana ich czwórka nadal żyła. Choć poranieni, posiniaczeni, podrapani, wciąż trzymali się na nogach. Zdołali obrócić ciasnotę zaułka na swoją korzyść. Kiedy tylko członkowie kultu ruszyli do natarcia, Charles i Deverell wyszarpnęli zza pasów pistolety i wypalili z niewielkiej odległości, powalając dwóch przeciwników. Dym po wystrzałach jeszcze się nie rozwiał, a pozostali członkowie kultu nie otrząsnęli się z zaskoczenia, kiedy Linnet szarpnęła Logana za pas. - Do tyłu! Cofnął się, ona zaś pchnęła w głąb zaułka stos skrzynek. Charles wziął z niej przykład i zrobił to samo po swojej stronie. Świadom, że nie wolno dopuścić, by zabójcy wspięli się na tę prowizoryczną barykadę,
Logan wskoczył na skrzynki i wściekle ciął złoczyńcę, który właśnie stanął na ciele towarzysza. Walczył zajadle; przeciwnik dołączył do dwóch trupów przed skrzynkami. Charles pojawił się na barykadzie bliżej drugiej ściany, siekąc kolejnego członka kultu. Linnet i Deverell starali się podeprzeć rozchybotane skrzynki innymi, tak by Logan i Charles mieli solidne oparcie dla nóg. Barykada dała im ogromną przewagę. Uwzględniając ponadto okoliczność, że walczyli dłuższymi szablami, a ze względu na ciasnotę zaułka ludzie Czarnej Kobry mogli nacierać jedynie dwójkami, wyglądało na to, że mieli szansę. Walczyli, pragnąc wykorzystać ją jak najlepiej. Ku wielkiej uldze Logana Linnet nie próbowała wspiąć się na skrzynki. Przy tak ograniczonej przestrzeni liczyła się siła, z jaką zadawało się i parowało ciosy - nie podołałaby takim przeciwnikom, nie w tych warunkach. Pozostała za jego plecami, nie bezpieczna, lecz przynajmniej nie tak zagrożona, z pewnością jednak nie tchórzyła. Gdy kolejny zabójca wcisnął się w wolną przestrzeń obok walczącego towarzysza i ciął w nogi Logana - którego to ciosu Logan nie mógł sparować, zaangażowany w walkę z pierwszym, uzbrojonym w
dwa kindżały przeciwnikiem - Linnet zawczasu zablokowała ostrze napastnika nożem, a potem błysnął jej kordelas, tnąc złoczyńcę w nadgarstek. Trysnęła krew. Zabójca wypuścił z ręki kindżał. W panującym zamieszaniu Logan nie dojrzał, jaki los spotkał mężczyznę, przypuszczał jednak, że marny. Potem rzucony sztylet wbił się Loganowi w ramię. Deverell klepnął go w plecy i płynnie zamienili się miejscami. Nim Logan zebrał myśli, Linnet wyrwała mu sztylet z rany, przycisnęła ją palcami, tamując upływ krwi, przyłożyła do niej zrobiony z chusty tampon, owinęła mu ramię swoim pasem i mocno zacisnęła. Spojrzał na jej twarz i zobaczył na niej taki sam wyraz, jaki bez wątpienia malował się na jego własnej. W czasie bitwy człowiek zachowuje stan podwyższonej gotowości, robi to, co zrobić trzeba, ukrywając głęboko wszelkie emocje. Popatrzyła nań, pytająco unosząc brew. Poruszył ramieniem. Jako opatrunek polowy, tyle wystarczyło. - Dziękuję. - Skinął głową. I znów skupił się na trwającej walce. Zastąpił Charlesa, kiedy ten otrzymał cięcie w udo - nic poważnego, niemniej rana wymagała opatrzenia. Znalazłszy się znów na skrzynkach, Logan uporał się z odpowiedzialnym za te ranę bandytą. Sytuacja była
krytyczna, brakło czasu na wyrafinowanie - po prostu szybka, ciężka, krwawa robota, uderzało się, żeby zabić, nieważne jak, lecz za sprawą szczęścia i umiejętności... On i Deverell powalili ostatnią parę zabójców. Zachwiali się na prowizorycznej barykadzie, spoglądając w dół na kłębowisko ciał w wąskim zaułku. Charles poklepał ich obu po plecach, a kiedy zeszli ze skrzynek na podwórze, przekroczył barykadę i z szablą w ręku przemierzył zaułek, upewniając się, że żaden z zabójców więcej się nie podniesie. Zdyszany, z walącym sercem, Logan klapnął ciężko na postawioną dnem do góry skrzynkę. Deverell zsunął się na bruk, szorując plecami po ścianie. Charles wrócił i usiadł na skraju barykady. - Muszę przyznać... - Przerwał, by zaczerpnąć tchu. - ...że jeszcze nigdy nie walczyłem tak intensywnie. - To ta ciasnota. - Deverell uniósł głowę i uśmiechnął się blado. - Nie możesz się ruszyć, odnaleźć własnego rytmu, dobrze się zamachnąć. W tak ograniczonej przestrzeni walka jest znacznie cięższa. Logan wsparł głowę o skrzynki za plecami i popatrzył na Linnet, jedyną z ich grona, która stała oparta o ścianę ganku. Starcie było tak szybkie, tak intensywne, że nie miał czasu się o nią bać. Teraz... nigdy dotąd nie doświadczył uczucia tak wszechogarniającej ulgi.
Pochwycił jej spojrzenie, po chwili zdobył się na zmęczony uśmiech. - A jednak wszyscy nadal żyjemy. - Z emocji wirowało mu w głowie. Skinął ku zaułkowi. - W przeciwieństwie do nich. - Prawda. - Charles westchnął ciężko. - Niemniej noc... albo raczej ranek, bo nastał już wszak nowy dzień, jeszcze się nie skończył. - Popatrzył na Logana. - Jakaś koncepcja, kto to był? Nie było potrzeby precyzować, o kogo chodzi. Logan pokręcił głową. - Nigdy wcześniej go nie widziałem. - Oderwał plecy od skrzynek i przeciągnął się. - Ale niewykluczone, że jest tym, za kogo się podał: osobą, która ma prawo posługiwać się autorytetem Czarnej Kobry. - Zatem to co najmniej bardzo zaufany zastępca stwierdził Deverell. - Dobrze ubrany, elegancko się wysławiał, miał akcent osoby wykształconej, wnioskując z opalenizny, do niedawna przebywał w Indiach, a ponadto dowodził sporym oddziałem najlepszych wojowników kultu. - Spojrzał na Charlesa i Logana. Co oznacza, że powinniśmy jechać za nim. Logan potaknął. - Jest na tyle zaufany, że wie o liście, o znaczeniu pieczęci na nim, choć nie mam pojęcia, czemu tak się
ucieszyl z odzyskania kopii. - Wstai, podobnie jak dwaj pozostali. - Pomijając inne kwestie, nawet jeśli nie jest Czarną Kobrą, istnieje spora szansa, że wiezie naszą kopię... - ...prawdziwemu Czarnemu Kobrze. W istocie. Charles odrzucil na bok dwie skrzynki. - Idziemy. Wyglądało na to, że przy stajniach za hotelem nie ma nikogo. Na ile słyszeli, na ulicy i na brzegu rzeki ciągle toczyła się walka, w tym drugim przypadku mniej intensywna. Członkowie kultu, których wcześniej widzieli przy stajniach, ani chybi pospieszyli wspomóc towarzyszy. Jednakże gdy się zbliżyli, spostrzegli samotnego mężczyznę w turbanie, szczupłą, drżącą postać, przykucniętą obok wozu. Najwyraźniej pozostawiono go tu, by obserwował tył hotelu. Wpatrywał się w drzwi w takim skupieniu, że dopiero gdy znaleźli się tuż przy nim, zdał sobie sprawę z ich obecności. - Ajii! - Zerwał się na nogi, dobywając kindżalu. Był to jeszcze chłopiec, bezgranicznie przerażony. Ostrze w jego dłoni drżało. Charles, który szedł pierwszy, westchnął potężnie, zrobił gwałtowny wypad do przodu i jednym szybkim ruchem wytrącił chłopcu broń z ręki. Popatrzył na niego. - Bu!
Chłopiec podskoczył. Dygocąc, gapił się na Charlesa. Ten postąpił krok ku niemu, zamachał ramionami, wywijając okrwawioną szablą. - Wynocha! Uciekaj! Już! Ze zduszonym krzykiem chłopiec odwrócił się i uciekł. Kiedy skręcił za róg, chcąc pobiec ścieżką wzdłuż rzeki, wpadł na kolejną masywną postać, odbił się od niej i popędził w swoją stronę. Nieznajomy zatrzymał się, spojrzał w ślad za uciekającym, a potem ruszył dalej. Oni czworo ukryli się w cieniu stajni, zanim mężczyzna - w ciemności nie potrafili stwierdzić, przyjaciel czy wróg - się zbliżył. Przystanął przed stajnią, rozejrzał się, wszedł do środka... i poczuł na gardle sztych szabli Charlesa. David wrzasnął, zrobił chwiejny krok w tył, lecz zaraz ich rozpoznał i uśmiechnął się szeroko. - Nic państwu nie jest! Chwalą Bogu. - Poparzył na Deverella. - Bardzom rad, widząc pana w dobrym zdrowiu, milordzie. Milady powiedziała, że obedrze mnie żywcem ze skóry, jeśli panu się co stanie. Na myśl o tym, jakie biedny David miałby szanse, gdyby chciał zapobiec śmierci Deverella z rąk zabójców, z którymi dopiero co się zmierzyli, Linnet się roześmiała. Trzej mężczyźni jej zawtórowali, a David po
prostu stał, zadowolony, że ich rozbawił. Później spoważnieli i ułożyli plany. Uznali, że jeśli zostaną, aby wyjaśnić lokalnym władzom, co właściwie się wydarzyło i jaki mieli w tym udział, zwłaszcza jeśli idzie o rzeź w zaułku, utkną w Bedford na wiele dni. Logan i Linnet wślizgnęli się do hotelu po bagaże całej grupy - David miał zabrać je ze sobą powozem. Trasę znał, Deverell objaśnił mu ją jeszcze na początku podróży. - Jedź tak, jak to było w planie. - Deverell wręczył mu sakiewkę. - Ureguluj nasz rachunek, a potem ruszaj do Elveden. Powiedz zarządcy hotelu, że konie, które sobie przywłaszczyliśmy, zwrócimy w dobrym zdrowiu w ciągu czterech dni, a jeśli napotkasz problemy, wyjaśnij, że działasz z rozkazu księcia Wolverstone'a. - To nazwisko - wtrącił Charles - wydobędzie cię z każdej opresji. Znaleźli cztery przyzwoite konie. Charles i Deverell zajęli się ich siodłaniem. - Po męsku? - spytał Linnet Charles. - Poproszę. Nie zaprotestował, a Linnet pomyślała, że nie ma to jak dobrze wychowany dżentelmen. I pojechali. Nie spali tej nocy, ale nadal czuli się
pobudzeni walką. Tak czy owak minęłoby nieco czasu, zanim którekolwiek z nich uspokoiłoby się na tyle, żeby zasnąć, równie dobrze więc mogli spróbować wytropić człowieka, który ponosił odpowiedzialność za ten stan ich ducha. Jeśli doprowadzi ich do Czarnej Kobry, tym lepiej. W blasku ubywającego księżyca opuścili miasto, obierając najbardziej bezpośrednią trasę do Cambridge, drugorzędną drogę, wiodącą przez pola i trzęsawiska. Jakkolwiek nie mieli pewności, którędy podążyła ich zwierzyna, zakładali, że Czarna Kobra przyczaił się gdzieś za Cambridge, w kierunku na Elveden. Kilkaset metrów za ostatnim domem Logan, do tej pory z uwagą przyglądający się drodze, wskazał pozostałym ślady z przodu, w miejscu, gdzie końskie kopyta zmiażdżyły lodową powłoczkę. - Dwaj jeźdźcy, niedawno. - Zwolnił, żeby lepiej się przyjrzeć. - Najpierw jeden, potem drugi. Jechali osobno. Obaj na dużych, silnych koniach, miarowym galopem. - Jakie są szanse, że jeden z nich to nasz człowiek? spytał Charles. - Rzekłbym, że spore - odparł Deverell. - Któż inny w taką pogodę wybrałby się na przejażdżkę przed świtem? - Ale kim jest drugi jeździec? - zapytała Linnet.
- Nie mam pojęcia. - Logan przeczesał wzrokiem rozciągające się przed nimi pola. W bladym blasku księżyca, pod ciemnym jak atrament, bezchmurnym niebem przedstawiały niesamowity widok. Robiło się coraz zimniej, poranek zapowiadał się mroźny i przejrzysty. - Może jego przyboczny. To bez znaczenia. Robi się coraz mroźniej, jeśli więc utrzymamy równe tempo, przy odrobinie szczęścia dogonimy naszego człowieka. Czy nawet lepiej, trafimy za nim do jego kryjówki. Poprawili na sobie okrycia, popędzili konie i galopowali, podbudowani świadomością, że zbliżają się do kresu podróży. Daniel jechał przepełniony triumfem. Kiedy tylko opuścił miasto, zostawił wierzchowcowi swobodę i pierwsze kilometry przemknęły szybko. Potem górę wzięła ostrożność. Mimo że dzień jeszcze nie wstał, ktoś mógłby zapamiętać pędzącego szaleńca. Zwolnił do równego galopu. Przeciął Great North Road i jechał dalej pośród pustych pól, w kierunku Cambridge. Najprostsza droga do Bury - i Alexa wiodła przez miasto uniwersyteckie, a następnie leżące za nim Newmarket. Kiedy euforia nieco przygasła, na nowo
przeanalizował bieg zdarzeń, nadal jednak znajdował powody, by czuć ulgę i triumf. Zastanawiał się, ilu jego ludzi mieszkańcy Bedford zabili lub pojmali celem przekazania władzom. Alexa nie obejdzie, jak wielu ludzi stracił, zabójców czy szeregowych wojowników, jeśli tylko Daniel przywiezie zdobyty za tę cenę list. Żaden z towarzyszących mu w Bedford członków kultu - nawet jego przyboczni - nie znał nazwisk jego ani Alexa. Większość znała nazwisko Rodericka, lecz skoro ów nie żył, nie miało to dłużej znaczenia. Obejrzał się za siebie, raz, zastanawiając się, kiedy dołączą doń przyboczni, niemniej bez wątpienia trochę im to zajmie. Zauważył tę kobietę. Docierały do niego niejasne raporty, że major podróżuje z jakąś damą, jak również z kapitanem statku, który wyrządził ogromne szkody patrolującym kanał członkom kultu, jednak, nie licząc dwóch członków obstawy, Monteithowi towarzyszyła tylko owa kobieta... która miaia w ręku kordelas, a spod jej peleryny wyzierały spodnie. Po chwili pokręcił głową, odpychając od siebie pytania oraz podsuwane przez wyobraźnię obrazy tego, jak jego przyboczni poczynają sobie właśnie na niewielkim podwórzu. Z chęcią spędziłby godzinę lub dwie, dowiadując się więcej na jej temat, od niej samej, na oczach Monteitha, lecz obowiązki wzywały. Jego
ludzie ani chybi z radością go wyręczą; później wysłucha ich raportu. Roderick był okrutny, ale na plebejski sposób. On, Daniel, górował nad nim pomysłowością i wyobraźnią. Jednakowoż Alex bił na głowę ich obu. Relacje między nim a Alexem, choć bliskie, były podszyte walką o dominację - wrodzili się obaj w swego ojca. Z listem spoczywającym bezpiecznie w kieszeni płaszcza, Daniel galopował przez noc, uśmiechając się pożądliwie na myśl o tym, czego zażąda od Alexa w nagrodę za dzisiejszy sukces. Alex podążał za Danielem, zachowując bezpieczną odległość. Wiedział, dokąd Daniel zmierza, nie obawiał się więc, że go zgubi, mógł natomiast wypatrywać oznak ewentualnego pościgu. Jak dotąd nie zauważył nikogo, a z przodu na nocnym niebie odcinały się już wieże Cambridge. Im bardziej oddalali się od Bedford, im więcej czasu upływało, tym mniejsze było prawdopodobieństwo, że ktoś ich dogoni. Tak czy owak, Alex wolał zachować ostrożność, trzymając się z tyłu. Bez względu na łączącą ich zażyłość - przy czym sam nie umiałby sprecyzować, co to właściwie jest - bez względu na to, że mógł polegać na Danielu, cenił go i nie chciał stracić, nie dopuści, by
ten sprowadził nań zagrożenie. Kiedy Daniel zwolnił, Alex zrobił to samo. Skryty w zagajniku, przyglądał się, jak Daniel odwiązuje z szyi czarną chustę, upycha ją w kieszeni, a potem znów popędza konia. Słuszna decyzja. Mimo wczesnej pory ktoś mógłby już nie spać i, zupełnie niepotrzebnie, zauważyć dżentelmena obnoszącego się z głównym atrybutem kultu. Po krótkim namyśle Alex postanowił okrążyć miasto i podjąć trop Daniela, kiedy ten opuści Cambridge drogą do Newmarket. Jadąc ciemnymi polnymi dróżkami, Alex wykalkulował sobie, że dopiero kawałek dalej - w samym Newmarket albo, nawet lepiej, nieco za miastem - jego nieoczekiwane pojawienie się konno ujdzie za ekspedycję powitalną, jakby Alex nie mógł się doczekać i wyjechał na spotkanie zwycięskiego Daniela. Do tego czasu pozostawało mu podążać z tyłu i obserwować. Daniel zatrzymał się w niewielkiej oberży na wschód od Cambridge, przy drodze do Newmarket. Oberżysta właśnie otworzył, a Daniel przemarzł na wskroś i chciał napić się czegoś ciepłego; przy okazji zamierzał wypatrywać pościgu. Wtulony w narożnik w przedniej części baru,
niskiego, zadymionego pomieszczenia - oberżysta właśnie rozpalał ogień w palenisku - Daniel jednym okiem obserwował przez okno drogę, sącząc parujący jabłecznik. Gorący napój przyjemnie rozgrzewał. Pokrzepiwszy się nieco, Daniel zwrócił myśli ku najbliższej przyszłości. Rozważał, czy zastanie Alexa w domu w Bury, czy też znalazł on dla nich nową kwaterę. Zamierzał się tym zająć, kiedy Daniel wyruszał do Bedfordu; niewykluczone, że ich ludzie już się przenieśli. Tak czy inaczej, Alex albo zostawił mu wiadomość, albo będzie na niego czekał. Daniel stawiał na to drugie, ponieważ list zagrażał Alexowi nie mniej niż jemu. Alex z pewnością zechce jak najszybciej zobaczyć dokument, a następnie dopilnować jego spalenia. Mimo wczesnej pory na drodze zaczął się już ruch od czasu do czasu jakiś wóz zmierzał na targ albo jeździec zdążał do Newmarket lub w przeciwnym kierunku, do Cambridge. Z hałasem przetoczyło się kilka powozów, w tym nocny dyliżans pocztowy. Jednakże ani śladu pościgu. Ku niejakiemu zdziwieniu Daniela nie pokazywali się również jego przyboczni. Z drugiej strony, mimo że zapewne jechali szybciej od niego, powinni więc być już
blisko, i to nawet uwzględniając czas, jaki poświęcili na torturowanie tamtych czworga na podwórzu. Wiedzieli, że w tej okolicy mają unikać głównych dróg, trzymać się pól i, w razie konieczności, przeczekać dzień w przygodnej stodole. Jego przyboczni zaliczali się do najlepszych wojowników kultu, ustępowali jedynie straży Alexa. Wkrótce nadciągną. Odstawił pusty kufel, rzucił na stół garść monet i wyszedł z oberży. Spojrzał w stronę Cambridge. Nikt go nie ścigał, nabierał co do tego coraz większej pewności. Dosiadł konia i ruszył dalej. Nie miał potrzeby wjeżdżać do Newmarket. Ponieważ wszystko tam było podporządkowane trenowaniu koni wyścigowych, mimo wczesnej godziny zarówno w mieście, jak i na otaczających je wrzosowiskach z rozsianymi na nich stajniami należało się spodziewać sporego ruchu. Rzeczywiście, kiedy się zbliżył, w blasku przedświtu ujrzał na torach treningowych liczne konie. Wąskie ulice Newmarket będą pełne jeźdźców i dwukółek; omijając miasto, oszczędzi nieco czasu. Trzymał się z dala również od rozproszonych stajni. Kiedy tak jechał przez mroźny, szary poranek, wyobraził sobie, że posiada na własność konia wyścigowego, albo nawet kilka. Sport królów. Pomysł
zapewne spodoba się Alexowi, zwłaszcza że bez trudu mogli pozwolić sobie na taką rozrywkę. W istocie, kiedy teraz nad tym dumał, czy po zniszczeniu wszystkich kopii nieszczęsnego listu Rodericka nie powinni, w ramach kamuflażu, zostać przez jakiś czas w Anglii? Odeślą członków kultu z powrotem, oddelegują najbardziej zaufanych ludzi do pilnowania spraw w Indiach - tak wszystko zaaranżują, żeby móc czerpać pożytek z łupów tutaj, w Anglii, przynajmniej przez jakiś czas. Nęciła go wizja życia iście pańskiego, wykorzystywania zgromadzonego bogactwa do realizacji fantazji, które oni dwaj mieli przed wyjazdem do Indii, gdy nie dysponowali jeszcze niezbędnym do ich zaspokojenia kapitałem oraz związaną z nim władzą. Znienacka jego koń okulał. Daniel zaklął, spróbował kilku różnych chodów, lecz nie było mowy o dalszej jeździe. Zsiadł z wierzchowca i rozejrzał się. Niedaleko przed nim, w rozległym, płytkim obniżeniu terenu ulokowano duża stajnię. Patrzył na nią z boku, nieco od tyłu; nie widział głównych wrót, ale gdy się przyglądał, z budynku wypłynął akurat długi strumień jeźdźców. Pojechali na poranny trening, dalej na wrzosowiskach. W stajni zapewne pozostały mimo to jakieś konie -
choćby wierzchowce dżokejów, lecz bez wątpienia także inne, starsze lub aktualnie odpoczywające konie wyścigowe. Pod wpływem myśli o wypróbowaniu takiego zwierzęcia Daniel ruszył dziarskim krokiem w dół, ku stajni, ciągnąc za sobą okulałego wierzchowca. Chętnie by go porzucił, lecz w tej okolicy mężczyzna idący dokądś bez konia zwracałby uwagę. Stajnia miała tylne drzwi; sprawdził je cicho, lecz okazały się zamknięte. Okrążywszy budynek, ujrzał szeroko otwarte główne wrota. W pobliżu nie było widać żywej duszy. Uśmiechnięty, wkroczył śmiało do środka i ruszył długim korytarzem między boksami. Była to sporych rozmiarów stajnia i dokładnie tak, jak na to liczył, wiele koni pozostało w boksach, na tyłach zaś przywiązano sporo przeciętnych szkap, zapewne należących do dżokejów. Tam właśnie przywiązał swego okulałego konia, a potem bez pośpiechu obejrzał zwierzęta w boksach. Chociaż spędził poza Anglią wiele lat, nadal potrafił rozpoznać doskonałego rumaka. A niektóre z tych tutaj były doprawdy piękne. Zdecydował się na potężnego deresza, zdjął swojemu wierzchowcowi siodło oraz uzdę i wszedł z nimi do boksu. Przez kilka minut przemawiał kojąco do wałacha,
podziwiając jego linie. Następnie założył mu uzdę i siodło. Zaciągał popręg, kiedy jego uwagę zwrócił jakiś odgłos przy drzwiach boksu. W korytarzu, wybałuszając oczy na Daniela, stał starszy, lekko przygarbiony mężczyzna o wielkich, sękatych dłoniach. - Zaraz no! Co pan tu robi? To prywatne stajnie. - Ach tak? - Daniel płynnie zawrócił deresza i wyprowadził go z boksu. - Wobec tego pora mi w drogę. - Zaraz no, nie! Nie może pan, ot, tak sobie, wziąć naszego konia. - Starzec złapał Daniela za rękaw. Daniel wyszarpnął ramię i uderzył na odlew, trafiając starca w twarz. Puścił wodze, obrócił się i prawą pięścią wymierzy! mu cios w brzuch, a potem kolejny w głowę. Starzec upad! na przysypane sianem klepisko i zwiną! się w kłębek, jęcząc, z trudem łapiąc oddech. Daniel spojrzał nań z góry, spokojnie wziął zamach i z całej siły kopnął mężczyznę w żebra, poprawił, i raz jeszcze. Po pierwszym kopnięciu starzec zatchnął się gwałtownie, lecz potem nie wydal już z siebie głosu. Daniel wyprostował się, obciągnął na sobie płaszcz i chwycił wodze deresza. Ominęła go zabawa w Bedford; należało mu się trochę rozrywki. Na nowo przybrał na twarz maskę znudzonego dżentelmena, poprowadził konia korytarzem, zatrzymał się przy wrotach, gdzie było nieco wolnej przestrzeni,
dosiadł deresza, który zatańczył w miejscu, niecierpliwie wyczekując długiego biegu, po czym niespiesznie wyjechał ze stajni. Chwilę później kłusował po wrzosowisku. Carruthers zaklął niesłyszalnie - nie mógł złapać tchu, żeby zrobić to na głos. Bolały go żebra, szczęka pulsowała. Zdołał podkurczyć nogi, a następnie, podciągając się na listewkach drzwi boksu, z trudem wstał. Zgięty wpół, ruszył korytarzem, powłócząc nogami i przytrzymując się drzwi boksów, żeby nie upaść. Kiedy dotarł do pustej przestrzeni przy głównych wrotach, wolno, z bólem zaczerpnął powietrza, puścił się ścianki ostatniego boksu i zmusił, by ruszyć naprzód. Zmusił nogi do pracy. Wpatrzony w swój cel, ostatkiem sił dotarł do miejsca przy drzwiach, gdzie wisiał stajenny dzwon, bez tchu rzucił się przed siebie i chwycił linę. Zadzwonił, opierając się ciężko o ościeżnicę. I raz jeszcze, zanim, osłabiony, wypuścił linę z rąk i osunął się na klepisko. Z uchem przy ziemi, usłyszał odgłos, na który liczył: tętent kopyt pędzących koni. Uśmiechnął się w duchu; inaczej nie był w stanie. Wydawało mu się, że minęło zaledwie kilka sekund, a już kucał przy nim Demon, delikatnie
pomagając mu usiąść i oprzeć się o ościeżnicę. Demon zajrzał Carruthersowi w oczy. Stwierdził, że stary cierpi, ale jest przytomny. - Co się stało, u diabła? Nadbiegły pozostałe konie - dżokeje wrócili do stajni w ślad za Demonem. Carruthers zwilżył wargi. - Byłem w siodłarni. Usłyszałem hałas. Wyszedłem, a tam jakiś łobuz siodłał Dżentelmena. Spytałem, co to znaczy, kazałem mu wyjść. Próbowałem go zatrzymać. Wyrwał się, uderzył mnie. Kilka razy. Demon obejrzał stłuczenia. - Kiedy upadłem, kopnął mnie. - Co takiego? - Demon wytrzeszczył nań oczy, a potem zaklął. - Nieważne, słyszałem. Zostań tu, aż poczujesz się lepiej. Ja poszukam łajdaka. Wstał i dał znak Jarvisowi, zastępcy Carruthersa. - Zajmij się nim - polecił, już w ruchu, biorąc z uchwytu przy wrotach lunetę, używaną zwykle do obserwowania trenujących koni. Wyszedł przed stajnię, podniósł lunetę do oka i przepatrzył wrzosowisko w kierunku, w którym bez wątpienia oddalił się złodziej - nie minął Demona ani dżokejów, musiał zatem pojechać w stronę Bury. Wrzosowisko zdawało się płaskie, w istocie jednak
pełne było łagodnych wzniesień i zagłębień terenu, niczym falujący niemrawo ocean zieleni. Nie dało się wykluczyć, że złodziej znajduje się całkiem blisko, niewidoczny, dopóki nie wjedzie na kolejne wzniesienie. Przez cały ten czas, nawet gdy w oddali rozpoznał dereszowatego Dżentelmena, radośnie galopującego na wschód, Demon w duchu szacował możliwości. Jakie było prawdopodobieństwo, że złodzieja coś łączy z misją, w którą zaangażowali się on i jego kuzyni? Ferrara, do niedawna domniemanego Kobrę, znaleźli wczoraj w Bury martwego. Demon zwiększył ostrość obrazu. Wolverstone i Diabeł obdarliby go ze skóry, gdyby choć nie spróbował przyjrzeć się twarzy mężczyzny... Oto i on. Jeździec musiał odrobinę skręcić, dzięki czemu przez moment prezentował swój profil. Demonowi udało się też zobaczyć jego dłonie, mocno opalone. Opuścił lunetę i zawrócił ku stajni. - Ruszajcie! - Pokazał swoim ludziom kierunek. - Za nim! Pochwyćcie go, jeśli zdołacie. Dogonię was. Dżokeje, zszokowani i wściekli z powodu tego, jak potraktowano ich leciwego trenera, nie potrzebowali kolejnej zachęty. Zadudniły kopyta. Demon wrócił do stajni i chwycil wodze swego konia. Porzucił towarzystwo w Somersham Place, żeby
doglądnąć sesji treningowej; ponieważ w ostatnich dniach Flick, jego żona, nie mogła tu zajrzeć, wziął jej ulubionego wierzchowca, Mighty Flynna. Flynn uwielbiał Flick, niemniej raczył tolerować - zadowolić się - Demonem. Choć już na emeryturze, ten potężny koń był długodystansowcem. Do pościgu za złodziejem nadawał się idealnie. Zawahał się, spojrzawszy na Carruthersa, którym zajmowali się Jarvis i dwaj chłopcy stajenni. - Na co pan czeka? - Carruthers z wysiłkiem spiorunował go wzrokiem. - Proszę dorwać łajdaka i przyprowadzić Dżentelmena z powrotem! Demon wyszczerzył zęby w uśmiechu, zasalutował i wskoczył na siodło. Daniel był zadowolony z nowego wierzchowca. Świetny koń, dobrze chodził. Zdławił chęć puszczenia się cwałem; miał dość rozsądku, aby nie zwracać na siebie uwagi w taki sposób, w okolicy, gdzie roiło się od miejscowych na szybkich koniach. Miejscowych, którzy, w co nie wątpił, mogliby rozpoznać skradzionego deresza. Jednak utrzymując przyjemne, równe tempo, wkrótce dostatecznie oddali się od stajni, a dżentelmen na porannej przejażdżce nie przyciągał niczyich spojrzeń. Nim znajdą starego, minie
zapewne godzina, może więcej. Daniel nie oglądał się za siebie, ale bacznie nasłuchiwał - nie wychwytywał żadnych odgłosów pościgu. Minął już dwie grupy trenujących koni i nikt nań nawet nie zerknął. Absolutnie zadowolony - ostatnio dopisywało mu szczęście: najpierw list, teraz ów wyśmienity koń - z uśmiechem spokojnie jechał przed siebie. Ze swego punktu obserwacyjnego na jednym z wyższych wzniesień, sporo na wchód i trochę na południe od miejsca, gdzie właśnie znajdował się Daniel, Alex, skryty między rachitycznymi drzewkami zagajnika, obserwował wrzosowisko przez lunetę. Przerażony. Ledwie zdolny uwierzyć. Sprawy układały się wyśmienicie, kiedy raptem Danielowi okulał koń. Daniel, bardzo rozsądnie, wślizgnął się do pobliskiej stajni, żeby go wymienić. Alex skorzystał z okazji i wysforował się naprzód, a później czekał cierpliwie. Rzeczywiście, niedługo później pojawił się Daniel na nowym koniu. Wszystko świetnie, ale... coś zaalarmowało ludzi trenujących konie z tej właśnie stajni - wrócili pędem. Alex nie miał pojęcia, co skłoniło ich do powrotu, niemniej człowiek, który nadjechał na czele grupy,
dżentelmen, sądząc po ubiorze, od razu wyszedł przed stajnię z lunetą. I zlokalizował Daniela. Daniel nie nosił już czarnej chusty. Jego twarz była doskonale widoczna. Mężczyzna z lunetą stał przed stajnią i patrzył, zdecydowanie zbyt długo, aby mogło mu chodzić tylko o zidentyfikowanie konia. Alex wiedział, bez cienia wątpliwości, że twarz Daniela została zapamiętana w najdrobniejszych szczegółach. Teraz zaś grupa koni gnała w ślad za Danielem, a on nie reagował. Ani razu się nie obejrzał, jakby nic nie słyszał... Alex uzmysłowił sobie dlaczego. Daniel jechał pod wiatr, silne podmuchy odrzucały w tył jego loki. Alex chciał go ostrzec, lecz Daniel znajdował się nadal zbyt daleko, żeby usłyszeć wołanie. Poza tym go widziano. Zostanie rozpoznany. Grupa koni skracała dystans zadziwiająco szybko, ale nadal sporo dzieliło ją od celu. Patrzący wcześniej przez lunetę mężczyzna również puścił się w pościg, na potężnym zwierzęciu, którego kopyta zdawały się pożerać kolejne metry. Kiedy Daniel wreszcie odróżni odgłosy pościgu od tych, które niosły się z mijanych przezeń torów treningowych, będzie za późno. Nie zdoła uciec.
Zostanie ujęty jako złodziej koni. Co gorsza, miał przy sobie list, kopię lub oryginał. Jakie było prawdopodobieństwo, że ów arcyważny dokument trafi w ręce ich tajemniczego przeciwnika, którego Alex stopniowo uczył się szanować, a wręcz bać? Kasztan poruszył się, zaniepokojony. Alex bezwiednie ściągnął wodze, desperacko przeczesując wzrokiem wrzosowisko. Co robić? Co robić?! Oczywiście! Jedno rozwiązanie, tylko jedno, jedna szansa. Jeśli Alex odważy się z niej skorzystać. Jeśli... Zaklął paskudnie, dźgnął kasztana piętami i pognał w dół wzniesienia, aby przeciąć Danielowi drogę w konkretnym miejscu, mianowicie tuż za kolejnym wzniesieniem, wyższym od okolicznych. Kryło się za nim rozlegle zagłębienie terenu z pasem jodeł i sosen o grubych, ciężkich gałęziach - jedna z niewielu osłon, dostępnych zimą na wrzosowisku. Daniel powinien przejeżdżać niedaleko północnego krańca pasa drzew. Alex dotarł do celu akurat z takim zapasem czasu, że mógł zapanować nad nerwami i uspokoić kasztana. Odetchnąwszy głęboko, przybrał na twarz radosny wyraz powitania. Zza drzew wyłonił się Daniel.
Alex zawołał do niego i pomachał. Zobaczywszy go, Daniel uśmiechnął się, pewny siebie, i skierował ku niemu konia. Alex czekał, na zewnątrz całkowicie spokojny. Daniel zwolnił, zbliżając się, aż wreszcie zatrzymał deresza obok kasztana; kolanem ocierał się o kolano Alexa. - Mam go - rzekł z uśmiechem. - Wiem. - Alex również się uśmiechnął, władczo wyciągając rękę. - Poznaję po twojej minie. Daniel się roześmiał. Wyjął zza pazuchy list i położył na dłoni Alexa. Ten rozpostarł go i sprawdził. - Kopia, jak dwa pozostałe - stwierdził. - Co oznacza, że musimy przechwycić jeszcze tylko jeden. Oryginał, ani chybi wieziony przez Carstairsa. - W rzeczy samej. - Alex złożył list, wsunął do kieszeni i z promiennym uśmiechem spojrzał na Daniela. - Doskonale. Dłonią w eleganckiej rękawiczce ujął Daniela za kark i przyciągnął do siebie. Pocałował go. Z miłością, długo. Delikatnie ugryzł go w wargę, kiedy ostrze wślizgiwało się między żebra, mierząc w serce. Alex cofnął się, puścił Daniela, zostawiając sztylet w jego piersi. Zajrzał w jedwabiście brązowe oczy, zasnuwające się już mgłą. Obserwował, jak śmierć bierze Daniela we władanie.
Na widok szoku i niedowierzania na twarzy Daniela, nawet Alexa ukłuło sumienie. - Widziano cię. Ścigają cię, nie słyszysz? Nie mogłem dopuścić... Daniel runął naprzód, na końską szyję. Deresz poruszył się nerwowo. Twarz Alexa stężała. Upchnął w swej sakwie kapelusz Daniela - wewnątrz było wyszyte jego nazwisko chwycił wodze kasztana, po czym się zawahał. Zwlekał. Dłonią w rękawiczce po raz ostatni łagodnie zmierzwił włosy Daniela. Zacisnął usta, przybierając na twarz maskę spokoju, cofnął się i mocno uderzył deresza w zad. Koń skoczył przed siebie. Kiedy zorientował się, że dźwiga nietypowy ciężar, a przy tym nikt go dłużej nie kontroluje, pogalopował na południe. Alex krótko odetchnął. Skupił się, nasłuchując tętentu kopyt ścigających Daniela koni. Zbliżały się do wzniesienia na zachód od tego miejsca. Wiedziony impulsem, Alex skierował kasztana na północ, tak by przeciąć drogę nadciągającym jeźdźcom. Oddalił się na jakieś pięćdziesiąt metrów od pasa drzew, kiedy grupa koni dotarła na szczyt wzniesienia i zwolniła. Alex jechał niespiesznie, na pozór całkowicie
spokojny. Słyszał głosy dżokejów, kiedy krążyli po wzniesieniu, rozglądając się za swą zwierzyną. Przy odrobinie szczęścia pas drzew jeszcze przez pewien czas będzie zasłaniał deresza przed ich wzrokiem. Później do chóru głosów dołączył kolejny, niższy, bardziej autorytatywny. Upłynęło kilka chwil, nim Demon przyjął do wiadomości informację, którą przekazywali mu jego ludzie. Rzeczywiście, Dżentelmen i jego jeździec zniknęli. Inny jeździec, okutany w zimową pelerynę, w naciągniętym nisko na czoło eleganckim kapeluszu, z twarzą osłoniętą od wiatru przez ciepły szal, kłusował na dużym kasztanie nieco na północ od Demona i jego ludzi. Jeśli złodziej tędy jechał... - Przepraszam! - zawołał Demon, unosząc rękę w geście pozdrowienia. Nieznajomy obejrzał się, wstrzymał konia i również uniósł dłoń na znak, że usłyszał. - Przejeżdżał może tędy na dereszu ciemnowłosy, opalony mężczyzna w czarnym płaszczu i kapeluszu? Nieznajomy zawahał się, po czym wskazał na północny wschód, bardziej wschód niż północ.
Znajdowało się tam kolejne wzniesienie, które mogło tymczasowo przesłaniać jeźdźca. - Dziękuję! - Demon zawrócił Flynna we wskazanym kierunku i popędził w dól wzniesienia, wiodąc za sobą dżokejów. Nieznajomy obserwował ich przez chwilę, a potem niespiesznie ruszył dalej. Alex jechał spokojnie, nasłuchując, dopóki tętent kopyt nie zamarł w oddali. Wkrótce znów otaczała go cisza rozległych pustkowi. Rad ją powitał. Doznał nieoczekiwanego szoku, w jego głowie powstała dziwna pustka, nie trwało to jednak długo. Ostatecznie, przetrwają najsilniejsi. Po krótkim zastanowieniu Alex uformował plan. Będzie jechał na północ na tyle długo, by na dobre wydostać się z obszaru poszukiwań. Potem zatoczy koło, na moment zatrzyma się w Bury, aby powiadomić stacjonujących tam ludzi, i ruszy do nowego domu nowej kwatery głównej kultu, którą M'wallah i Creigthon wyszukali w międzyczasie. Teraz, po śmierci swego pana, Creighton mógł się okazać problemem, niemniej M'wallah i przyboczni Alexa wyśmienicie radzili sobie z tego typu sprawami. Zajmą się Creightonem.
Wolno wstawał dzień. Alex samotnie kłusował przed siebie. Niedługo po wschodzie słońca Demon wreszcie wstrzymał konia. Dotarli do połaci wrzosowiska, gdzie utrzymał się jeszcze szron z nocy, i stało się oczywiste, że nikt tędy nie jechał. - Zgubiliśmy go. - Zawrócił Mighty Flynna, wyjął lunetę i dokładnie przepatrzył okolicę. - Ale jak to możliwe? - spytał któryś dżokej. Deptaliśmy mu po piętach... no, miał kilka minut przewagi, nie więcej... a potem zwyczajnie zniknął. Marszcząc brwi, Demon cofnął się myślami. Złożył lunetę i wsunął do sakwy. - Widzieliście go, dopóki nie pokonał wzniesienia, na którym się zatrzymaliście? Tam, gdzie pytaliśmy innego jeźdźca? Dżokeje przytaknęli. Demon znał wrzosowiska jak własną kieszeń, jeździł tu konno od dziecka. Na moment opuścił powieki, przywołując obraz terenu. Jeśli nieznajomy się mylił albo... Otworzył oczy i skierował Flynna z powrotem ku Newmarket. - Wracamy, ale rozciągnijcie się w długą linię. Jedziemy wolnym kłusem. Krzyczcie, jeśli coś
zobaczycie. Zmęczone konie stawały się niespokojne, wypadało odprowadzić je już do cieplej stajni i wytrzeć. Pościg zakłócił ich codzienną rutynę. Zgodnie z poleceniem, jego ludzie rozciągnęli się w linię z północy na południe i ruszyli. Demon nie wiedział, co myśleć. Trwa! pogrążony w rozważaniach, kiedy rozległo się wołanie Higginsa zajmującego pozycję daleko na południe. - Tutaj! Czy to nie Dżentelmen? Demon wstrzymał konia i spojrzał przez lunetę. Rzeczywiście, to był Dżentelmen - z podejrzanie wyglądającym tłumokiem na grzbiecie. Leniwie skubał szorstką trawę sporo na południe od nich, a później, wlokąc po ziemi wodze, przeszedł stępa kawałek dalej. Pozbawiony życia ładunek kołysał się w rytm jego kroków. Demon westchnął. Schował lunetę do sakwy i skinął głową. - To on. Jedziemy. Wszyscy zgodnie zmienili kierunek, otaczając puszczonego luzem konia. Kiedy się zbliżyli, Dżentelmen poderwał łeb, ale rozpoznawszy towarzyszy ze stajni, wrócił do skubania trawy. Tłumok na jego grzbiecie ani drgnął.
- Stać. - Demon dał znak dżokejom, żeby wstrzymali konie w bezpiecznej odległości. Wyczuły, że coś jest nie w porządku z dźwiganym przez Dżentelmena ładunkiem, i zrobiły się jeszcze bardziej niespokojne. Demon wolno podjechał do Dżentelmena. Flynn, stary wyga, ufał Demonowi, poszedłby wszędzie, gdzie ten by go skierował. Jednakże, owszem, to był trup. Złodzieja spotkał marny koniec. Demon obejrzał się na podenerwowane konie i machnął ręką. - Wracajcie do stajni. Pojadę za wami. Na dziś dosyć treningu. Wybiegały się. Wprowadźcie je do środka i wytrzyjcie. Młodsi dżokeje, bladzi, pokiwali głowami i odjechali. Starsi zawahali się, lecz ostatecznie poszli w ich ślady. Demon chwycił luźne wodze Dżentelmena, podjechał jeszcze bliżej i bez większej nadziei poszukał pulsu na szyi mężczyzny. Nie znalazł. Schylił się i zajrzał mu w twarz, upewniając się, że to rzeczywiście ich złodziej. Po jego dłoniach i pasku opalenizny na szyi dało się poznać, że do niedawna przebywał w jakimś słonecznym miejscu, jak na przykład Indie. Demon wyprostował się w siodle i z marsem na czole spojrzał na trupa. - Kim ty, u diabła, jesteś? I co tu się dzieje?
Rozdzial 17 Demon odprowadził Dżentelmena z jego makabrycznym ładunkiem do stajni. Potrzebował pomocy dwóch ludzi, żeby zdjąć trupa z siodła i ułożyć na wozie na siano. Carruthers przykuśtykał z siodlarni, gdzie przyswajał leczniczą brandy. Spojrzał na mężczyznę i pokiwał głową. - To on. Bezczelny łajdak. No, już nie taki bezczelny. Rychło go pokarało. - Popatrzył na Demona. - Wiadomo, kto to zrobił? Demon pomyślał o widzianym przez nich jeźdźcu, ale czy ktokolwiek zdołałby tchnąć takim spokojem zaledwie kilka minut po dokonaniu mordu? Pokręcił głową. - Nie mam pojęcia. Zniknął nam z oczu na dłuższą chwilę. Mógł wtedy spotkać kogokolwiek. - Dziwny ten sztylet. - Carruthers zmierzył wzrokiem sterczącą z piersi mężczyzny rękojeść. - To kość słoniowa. - Demon nachylił się, aby przyjrzeć się z bliska, i wyzbył się ostatnich wątpliwości co do tego, czy nieznajomy miał związek z ich misją. Od ciosów identycznych sztyletów zginęli najpierw Larkins, a później Ferrar, uważany przez nich pierwotnie za
Czarną Kobrę. Wyprostował się, słysząc tętent kopyt i zaraz potem wołanie: „Hej! Cynster!". Prędko wyszedł przed stajnię. Logan właśnie zeskakiwał z konia. Uśmiechnął się szeroko. Twarz Demona także się rozjaśniła. - Logan Monteith! Przepraszam, major Monteith. Twój widok koi oczy, nawet kiedy jesteś czarny od... co to takiego? Sadza? - Umknęliśmy z pożaru, spotkało nas też parę innych niedogodności, stąd nasz nieco opłakany wygląd. Słyszałem jednak, że się ustatkowałeś? - Logan wyciągnął rękę na powitanie. - Ani trochę! - Demon grzmotnął go w plecy, nieomal miażdżąc mu dłoń w uścisku. - Mnie z kolei doszły słuchy, że to ty ostatnio poważnie sobie poczynasz, przy okazji narażając się na równie poważne niebezpieczeństwo. - Niestety. A propos... - Logan puścił dłoń Demona i odwrócił się do trojga swych towarzyszy, którzy w międzyczasie zsiedli z koni i przyglądali się im dwóm z pełnym zrozumienia rozbawieniem. - Pozwól, że ci przedstawię kapitan Linnet Trevission z „Esperance", z Guernsey. - Milo mi, sir. - Linnet podała Demonowi rękę. Chwycił jej palce i ukłonił się z gracją.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Wyprostował się, mierząc wzrokiem spodnie Linnet. - Ostrzegam panią, że Flick, moja żona, zażąda od pani namiarów na krawca. Nieznacznie unosząc brwi, Linnet skłoniła głowę, a Logan kontynuował prezentację. Choć Demon nie miał wcześniej okazji poznać Charlesa ani Deverella, wiedział, na czym polega ich misja. - Jakie są najnowsze wieści? - spytał Logan. - Słyszeliście już, że Delborough dotarł bezpiecznie do celu, poświęcił jednak swoją tubę, zastawiając pułapkę na Ferrara, w którą zamiast niego wpadł jego człowiek, Larkins? A potem Ferrar zabił Larkinsa i uciekł, nie widziany przez nikogo? Logan potwierdził. - Wczoraj - ciągnął Demon - Hamilton przyjechał z Chelmsford przez Sudbury. Dranie przygotowali zasadzkę za Sudbury, ale my również dysponowaliśmy tam pokaźnymi silami, a panna Ensworth, towarzyszka podróży Hamiltona, odegrała przedstawienie, porzucając tubę w taki sposób, że Ferrar skusił się i ją zabrał. Podczas gdy moi kuzyni i ja zajmowaliśmy się członkami kultu w miejscu planowanej zasadzki, Wolverstone z grupą waszych dawnych kolegów,
podążyli za Ferrarem, w nadziei na to, że zaprowadzi ich do swej kryjówki. Jednak Ferrar został zamordowany w ruinach opactwa w Bury St. Edmunds, znaleźli tylko jego ciało. - Ferrar nie żyje?! - wykrzyknął Logan, zszokowany, podobnie zresztą jak i jego towarzysze. Demon przytaknął posępnie. - Od wczoraj. - Zmierzył ich bystrym spojrzeniem niebieskich oczu. - Wiem, że mieliście przyjechać dziś z Bedford. Czy słusznie przypuszczam, że znaleźliście się tutaj skoro świt i w tak opłakanym stanie, ponieważ ścigacie wysokiego bruneta, w czarnym płaszczu, z wyglądu dżentelmena? - Widziałeś go? - spytał Logan. - On także nie żyje. - Demon wskazał głową stajnię. Chodźcie rzucić okiem. Zaprowadził ich do wozu. Logan stanął przy jego końcu, z Linnet u boku, i popatrzył na mężczyznę, którego ostatnio widzieli w zaułku w Bedfordzie. Charles obejrzał sztylet i ranę. - To się stało niedawno. - Mniej niż godzinę temu. - Demon przekazał im wszystko, co wiedział na temat poczynań mężczyzny do czasu, gdy znalazł go martwego w siodle. Posłał stajennego, żeby przyprowadził konia
nieznajomego. - A właśnie, jak tu dotarliście? - spytał, kiedy czekali. - Śledziliście go aż tutaj? Logan pokręcił głową. - Tropiliśmy go od Bedford i jeszcze za Cambridge natykaliśmy się na jego ślady, ale zgubiliśmy go przed Newmarket. Gdy jednak wjechaliśmy do miasta, właśnie gruchnęła wieść, że ktoś ośmielił się ukraść konia z twojej stajni. Wydało nam się to zbyt wielkim zbiegiem okoliczności: ci ludzie bez oporów przywłaszczają sobie rozmaite dobra, konie, wszystko, czego aktualnie potrzebują. W mieście wskazano nam drogę tutaj. Demon machnął ręką ku karemu koniowi, którego stajenny właśnie przyprowadził. - Łajdak wziął naszego, a tego nam zostawił. Logan, Deverell i Charles obejrzeli konia, po czym zgodnie pokiwali głowami. - Dosiadał go w Bedford - rzekł Deverell. - Jechał tędy nie dlatego, że uciekał przed nami odezwał się Charles - sądził bowiem, że zostawił nas w Bedfordzie na pewną śmierć. Obrał tę trasę z innych powodów. - Przypuszczalnie wiózł komuś list, który nam odebrał. - Deverell zmierzył trupa wzrokiem. - Nie ma go już przy sobie, zgadza się?
- W wewnętrznej kieszeni płaszcza - powiedziała Linnet. - Tam go schował. Deverell obmacał płaszcz mężczyzny, a potem rozchylił go na tyle, żeby sprawdzić wewnętrzną stronę, nie ruszając sztyletu. - Nic tu nie ma. - Poklepał inne kieszenie mężczyzny. - Ani nigdzie indziej. List zniknął. - Wypada chyba założyć, że osoba, której go przekazał, odpłaciła mu sztyletem. - Logan marszczył brwi. - Ścigaliśmy go. - Demon wzruszył ramionami. Niewykluczone, że zginął z tego samego powodu co Larkins i, przypuszczalnie, Ferrar: poświęcono go, ponieważ był widziany i mógłby zostać, wręcz niemal na pewno zostałby w końcu złapany. - I przesłuchany. - Charles pokiwał głową. - To ma sens. - Rozpoznajesz go? - Linnet spojrzała na Logana. - Wydaje mi się znajomy. - Skrzywił się, wpatrzony w twarz mężczyzny. - Możliwe, że widziałem go w Bombaju, spędziliśmy tam pięć miesięcy. Jeśli przyjaźnił się z Ferrarem, jest szansa, że rozpoznają go Gareth albo Del. Demon rozstrzygnął sprawę skinieniem głowy. - Wobec tego najlepiej będzie zawieźć ciało do
Elveden. Możecie skorzystać z umywalni, jeśli chcecie opatrzyć rany i zmyć część tej sadzy, a ja każę zaprząc konie. Pojedziemy razem. Wczesnym przedpołudniem zajechali przed obszerną rezydencję w stylu jakobińskim otoczoną rozległym parkiem. Cała piątka wysforowała się naprzód, wyprzedzając toczący się wolno wóz. W zagłębieniach między drzewami zalegały resztki zmrożonego śniegu; Demon napomknął, że kilka dni temu zdrowo sypało. Kiedy wyłonili się z lasku na żwirowy podjazd, Linnet przyjrzała się nieregularnej budowli z licznymi szczytami i chaotycznie rozmieszczonymi skrzydłami, wyczuwając, że jest bardzo stara: biło od niej wrażenie trwałości, osiągniętego dawno temu spokoju. Ponieważ dzień był pochmurny, wewnątrz zapalono lampy. Światło wylewało się przez liczne okna szczeblinowe, dom zdawał się promienieć przyjaznym ciepłem. Zaraz też owo przyjazne ciepło ruszyło im na powitanie. Penny i Phoebe, które dotarły tu przed nimi, najwidoczniej tkwiły w oknie, gdyż natychmiast wybiegły, by objąć swych mężów, nie zważając na resztki sadzy i plamy z krwi, a także głośno skomentować ich zadrapania oraz drobne rany. Uściskały również Linnet i Logana. Za nimi dwiema wyszła posągowa blondynka, pewna
siebie i spokojna, która okazała się być Minervą, żoną słynnego Wolverstone'a. Linnet chciała dygnąć, lecz Minerva ją powstrzymała, z ciepłym uśmiechem ujmując jej ręce. - Witamy w Elveden, Linnet. Staramy się nie robić tu ceremonii, zatem proszę, mów mi po imieniu. Pozostałe panie z radością cię poznają. Proś bez wahania, jeśli będzie ci czegokolwiek trzeba. - Obejrzała się, gdyż właśnie dało się słyszeć liczne kroki. - Ach, oto nadciąga druga strona medalu. Na schodach pojawiła się niewielka armia, wiedziona przez mężczyznę, którego Linnet z miejsca zidentyfikowała jako Wolvestone'a. Wysoki, choć nie najwyższy w tej grupie, brunet o pociągłej twarzy, miał coś drapieżnego w surowych normańskich rysach. Czuło się, że ten człowiek ma władzę, jednakże to spojrzenie, jakim obdarzył Minervę, pełne męskiej rezygnacji, kryjącej nieprzebrane pokłady uczucia, rozstrzygnęło sprawę. Minerva z uśmiechem przedstawiła mu Linnet i Logana. Wolverstone powitał ich ze szczerym zadowoleniem, po czym zasugerował, żeby całe zgromadzenie - które w międzyczasie znacznie się powiększyło, gdyż z domu ciągle wychodziły nowe osoby - przeniosło się do
ciepłego wnętrza. W dużym, wyłożonym boazerią holu - rozejrzawszy się, Linnet stwierdziła, że pierwotnie musiała to być główna sala recepcyjna dworu - Wolverstone, przez przyjaciół zwany Royce'em, rozpoczął prezentację. Jako pierwsi powitali Logana dwaj mężczyźni, żołnierze, wnosząc z ich prezencji. Royce cofnął się, kiedy ci trzej, uśmiechnięci, wymieniali uściski dłoni i poklepywali się nawzajem po plecach. Następnie Logan przedstawił Linnet obu przyjaciół. - Derek Delborough i Gareth Hamilton. Opowiadałem ci o nich. Linnet przywitała się, uśmiechnięta, odnotowując łączącą trzech mężczyzn zażyłość, typową dla długoletnich towarzyszy broni, walczących ramię w ramię, których przyjaźń wykuwała się w bitewnym ogniu. Delborough i Hamilton zdziwili się jej obecnością równie mocno jak Logan na widok towarzyszących im dam. - Panna Ensworth? - Logan ujął dłoń szatynki. Słyszałem, że dołączyła pani do Garetha, ale... jak do tego doszło? Dama uśmiechnęła się uroczo, Linnet wyczuła w niej jednak twardość stali.
- Proszę mi mówić Emily. To długa historia. Zerknęła na Hamiltona. - Później wszystko wam opowiemy. Hamilton uniósł brwi. Delborough - Del - przedstawił im stojącą u jego boku, uderzająco piękną damę o kasztanowych włosach. - Delia Duncannon. Moje ciotki, nieświadome pełnionej przeze mnie misji, zadeklarowały, że będę eskortować Delię na północ, toteż musiałem wziąć ją ze sobą. - Oczywiście, ani trochę mu się to nie podobało oznajmiła Delia z błyskiem w zielonych oczach. - Kiedy wszakże ocaliłam mu życie, nie miał wyboru. - Ale to również długa historia, na później powiedział ze śmiechem Del. - W tej chwili wszyscy chcielibyśmy poznać waszą. - Dokończmy prezentację - rzekł Royce. - Potem przystąpimy do interesów. Poprowadził Linnet i Logana dalej. Wkrótce Linnet wirowało w głowie. Usiłowała spamiętać nowe imiona: Gervase i Madeline, Tony i Alicja, Letitia, Jack i Clarice, Tristan i Leonora, Kit. Mąż Letitii, Christian, oraz mąż Kit, drugi Jack, oczekiwali na wschodnim wybrzeżu na Rafe'a Carstairsa. Kiedy Logan rozmawiał z mężczyznami, rudowłosa
Kit przysunęła się do Linnet. - Nie opuścisz tego domu, dopóki mi nie wyjawisz, gdzie je obstalowalaś - powiedziała cicho, z nieskrywaną zazdrością spoglądając na spodnie Linnet. - Miałam właśnie zapytać o to samo. - Madeline podeszła do nich z uśmiechem. - Wydają się szalenie praktyczne. Linnet zrezygnowała z dalszych prób ignorowania swego, jak dotąd sądziła, nader niestosownego stroju. - W lecie nie aż tak bardzo, ale przez pozostałą część roku, i owszem. Zapewniają znacznie lepszą ochronę niż sukno, a nawet koźla skóra. - Przeniosła spojrzenie z jednej damy na drugą. - Znacie Flick, żonę Demona? - A jakże - odparła Madeline. - Licz się z tym, że ona również będzie gotowa cię związać i torturować, dopóki nie zdradzisz, gdzie zdobyłaś te spodnie. - Zdradzę - rzekła ze śmiechem Linnet. - Już wyjawiłam tę tajemnicę Penny. Obstalowałam je u kuśnierza w Exeter. - Później wydobędziemy od ciebie namiary powiedziała Kit. - Ale, ale, dobrze usłyszałam, że jesteś kapitanem statku? Linnet przytaknęła. - Nie wyobrażasz sobie, jak ci zazdroszczę - oznajmiła Kit. - Od zawsze marzę o własnym statku, ale Jack
nieodmiennie zawłaszcza ster. A wydawałoby się, że jeśli twój mąż zajmuje się żeglugą, mogłabyś liczyć na choć jeden malutki jachcik wyłącznie dla siebie. - Jack Hendon z „Przewozów Morskich Hendona"? Linnet nagle skojarzyła. - Ten sam. - Kit pokiwała głową. - A skąd wiesz? - Do mnie należą „Statki Trevission". Jesteśmy konkurentami. - Poczekaj tylko, aż o tym usłyszy. Zapewne złoży ci propozycję. - Możliwe, że odpowiem tym samym - stwierdziła Linnet. Kit gwizdnęła. - Och, proszę, nie zaczynaj tej rozmowy beze mnie. Chwilę wcześniej zapukano do drzwi i Demon oraz Wolverstone wyszli sprawdzić, o co chodzi. Teraz ten drugi wrócił. - Gareth, Del - zechciejcie rzucić okiem na zwłoki, może uda wam się je zidentyfikować. Naturalnie, nie minęły dwie minuty, a całe towarzystwo znowu wyległo na podjazd, otaczając wiankiem wóz na siano. Zebrani patrzyli na trupa, z którego Royce już wcześniej ściągnął impregnowane płótno, odsłaniając sztylet. Rozejrzawszy się, Linnet stwierdziła, że jakkolwiek na wszystkich twarzach
maluje się powaga, nikt nie zbladł ani nawet się nie wzdrygnął. Ponownie spojrzała na szarzejące oblicze martwego mężczyzny. Zebranych przy wozie łączył wspólny cel, jednoczyli siły, aby go osiągnąć, Linnet zaś po raz pierwszy poczuła, że do nich przynależy. Jakkolwiek dotąd z oddaniem pomagała Loganowi, kierowały nią motywy osobiste. Teraz dołączyła do grupy ludzi, którzy z poświęceniem walczyli o sprawiedliwość, o to, by Czarna Kobra został zdemaskowany. - Macie pojęcie, kto to jest? - Royce spojrzał na Delborougha i Hamiltona. - Jeden ze znajomych Ferrara z Bombaju, nigdy nie poznałem jego nazwiska. - Del zerknął na Garetha. - Ty je znasz? Gareth dłuższą chwilę przyglądał się mężczyźnie. - Thurgood - rzekł wreszcie. - Daniel Thurgood. Podniósł wzrok na pozostałych. - Przyjaźnił się z Ferrarem, należał do jego kręgu. - Bliski przyjaciel? - spytał Tristan. Gareth się skrzywił. - Nie bliższy niż inni, których mógłbym wymienić, w każdym razie oficjalnie. A prywatnie? - Wzruszył ramionami. - Trudno stwierdzić. - W istocie. - Royce spojrzał na kościaną rękojeść. -
Taki sam sztylet, cios, jak poprzednio, zadany z bardzo bliska. Zabił go ktoś, komu ufał. - I ów osobnik na razie nam się wymyka - dodał Logan. Royce przytaknął. - Nadal nie ukręciliśmy łba Czarnej Kobrze. Bez względu na to, czy tworzyli grupę równych sobie, czy kilkupoziomową hierarchię, główny przywódca, dysponujący faktyczną władzą, najbardziej niebezpieczny z tych łajdaków, pozostaje na wolności. - W dodatku gdzieś niedaleko - zauważył Jack Warnefleet. Royce potoczył wzrokiem po zebranych. Wielu innych mężczyzn także. Mimo że zimowe słońce bohatersko przebijało się przez chmury, na dworze panował ziąb, a oni wyszli z domu bez wierzchnich okryć. - Wracajmy do środka - rzekł Royce. - Usiądziemy wygodnie, żeby przedyskutować ten ostatni zwrot akcji i wysłuchać raportu Logana. W salonie - dodał, jakby zapewniając panie, że nie zostaną wykluczone. Odstąpił od wozu; pozostali mężczyźni także się poruszyli, gotowi podporządkować się zarządzeniu. Jednakże kobiety ani drgnęły. Minerva z roztargnieniem pomachała ręką.
- Poczekajcie chwilę. - Przyglądała się bacznie twarzy Daniela Thurgooda. Trąciła łokciem stojącą obok Letitię. - Wydaje mi się, czy on jest podobny do Ferrara? Letitia, która także od jakiegoś czasu przypatrywała się Thurgoodowi, skinęła wolno głową. - Łuki brwiowe, rozstaw oczu, broda. Wyobraź go sobie z bladoniebieskimi oczami Shrewtona i jaśniejszymi włosami... Jest bardzo podobny do Ferrara. - A jeszcze bardziej do samego Shrewtona. - Clarice, stojąca obok Letitii, uniosła brwi. - Wspomniał, to znaczy Thurgood, coś o tym, że jest bękartem. - Deverell ze zmarszczonym czołem spojrzał na Logana. - Jak to dokładnie ujął? - Kiedy złamał dane nam słowo - odparła Linnet, która stała u boku Logana - i rozkazał swoim ludziom nas zabić, Logan podjudził go, przypominając, że przysiągł na honor dżentelmena. Wówczas Thurgood roześmiał się i oznajmił, że jest bękartem i po prostu stara się żyć tak, jak nakazuje mu urodzenie. Wszyscy patrzyli na ciało. - Być może - mruknął Royce - mówiąc o „nakazie urodzenia", miał na myśli nie status bękarta, lecz fakt, że jest nieodrodnym synem Shrewtona? - Powszechnie wiadomo, że Shrewton miewał dzieci z nieprawego łoża - powiedziała Clarice - jednak niewiele
osób zna ich tożsamość. Jako że podobieństwo wydaje się naprawdę duże, pożegnalne słowa Thurgooda stanowiłyby typowy przykład arogancji tego rodu. - Nieumiarkowana, napastliwa arogancja od początku cechowała kult Czarnej Kobry - stwierdził Delborough. Wszyscy spojrzeli na Royce'a. Patrząc nadal na Thurgooda, z zaciętym wyrazem twarzy skinął głową. - Chyba powinniśmy zawieźć do Wymondham Hall również i to ciało. - Istotnie - powiedziała żywo Minerva. - Możecie się tym zająć po lunchu. - Spojrzała na Charlesa, Deverella, Logana i Linnet. - Przypuszczam, że nie jedliście śniadania, pewnie więc umieracie z głodu. - Rozpostarła ramiona i wdzięcznie zagoniła towarzystwo ku drzwiom. - Wejdźmy do środka, służba zaprowadzi was do pokojów. Kiedy się odświeżycie, wspólnie zasiądziemy do wczesnego lunchu i opowiecie nam o swoich przygodach. - Popatrzyła na męża. - Przeanalizujemy też sytuację w świetle naszych najnowszych ustaleń. Minerva powtórzyła swój gest i wszyscy się podporządkowali, bez zawirowań wracając do środka. Royce z krzywym uśmiechem odwrócił się do Demona. Del, Gareth i Logan także zwlekali. - Nie zostanę - powiedział Demon. - Jeśli nie wrócę do Somersham, pewna dama zgotuje mi piekło. Przekażę
Diabłowi i pozostałym najnowsze wieści - wskazał Thurgooda - oraz nasze podejrzenia. - Doskonale. - Royce skinął głową. - Będziemy czekać w gotowości, na wypadek gdybyś nas potrzebował. - Demon cofnął się, salutując. - Wybornie - Royce spojrzał mu w oczy - gdyż mam silne przeczucie, że nim ta misja dobiegnie końca, wasza pomoc jeszcze mi się przyda. Demon pożegnał trzech pozostałych skinieniem głowy, zgrabnie dosiadł konia, ponownie zasalutował i odjechał. - Dobrzy ludzie z tych Cynsterów - stwierdził Del. - Dobrzy wojownicy - dodał Gareth. - Dobrzy przyjaciele - zawtórował im Logan. - W rzeczy samej. - Royce z uśmiechem spojrzał na Logana. - Lepiej jednak wejdź do środka i pozwól się zaprowadzić do pokoju, bo inaczej moja pani będzie niezadowolona. Nie wymagało podkreślenia, że nikt w tym domu nie chciałby wywoływać niezadowolenia Minervy. Gareth na powrót zakrył ciało Thurgooda impregnowanym płótnem. Zostawiwszy wóz na podjeździe, czterej mężczyźni ruszyli po schodach do wejścia. Pół godziny później całe towarzystwo zasiadło przy
długim stole w jadalni. Linnet, w pożyczonej od Penny jasnoniebieskiej sukni, i Logana, który doprowadził swoje ubranie do porządku na tyle, na ile to było możliwe, posadzono naprzeciw siebie, w połowie długości stołu, tak aby wszyscy dobrze ich słyszeli. Im dwojgu, Charlesowi oraz Deverellowi pozwolono najpierw zaspokoić głód; w tym czasie pozostali skubali jedzenie, gawędząc na mniej ważne tematy. Nader często, jak odnotował Logan, dostarczały ich dzieci. - Dobrze, że z okien pokojów dziecinnych nie widać podjazdu - powiedziała Kit. - Gdyby moi dwaj najstarsi zorientowali się, że na wozie jest trup, natychmiast chcieliby zobaczyć go z bliska. - Zrobiła krótką przerwę. - Zapewne wyrwaliby sztylet z rany, żeby dokładniej go obejrzeć. - Royce znalazł dla nich komplet cynowych żołnierzyków - poinformował ją Jack. - Kiedy niedawno zaszedłem na górę sprawdzić, co u naszych dwóch pociech, twoi dwaj, wspomagani zresztą przez liczne grono, nie dotarli nawet do połowy bitwy pod Waterloo. Będą mieli zajęcie jeszcze przez kilka godzin. W oparciu o padające wokół komentarze Logan wywnioskował, że Minerva - ta, której niezadowolenia za wszelką cenę należało unikać - skorzystała z okazji, by zaprosić do Elveden na święta Bożego Narodzenia
rodziny wszystkich dawnych kolegów Royce'a, zaangażowanych przezeń w bieżącą misję. Tym sposobem dom wypełnił się dziećmi. Ponieważ każda rodzina przywiozła ze sobą również piastunki i guwernantki, dzieci praktycznie nie było widać, tym bardziej że, jak zrozumiał Logan, znały się i lubiły wspólnie bawić, choć niekiedy rezultaty owych zabaw okazywały się cokolwiek niepożądane. Nigdy dotąd nie uczestniczył w tego rodzaju zgromadzeniu, gdzie wszyscy czuli się swobodnie, gdzie tak wielu dorosłych i dzieci wyśmienicie się rozumiało. Zerknął na Linnet po drugiej stronie stołu i odkrył, że gawędzi z Alicją, która najwyraźniej opiekowała się też starszymi dziećmi, swoimi braćmi. Po chwili do rozmowy włączyli się Madeline i Gervase. Madeline również sprawowała pieczę nad przyrodnimi braćmi, a Gervase wziął pod swoje skrzydła trzy młodsze siostry. Wędrując spojrzeniem po biesiadnikach, Logan odniósł wrażenie, że są tu reprezentowane wszelkie możliwe modele rodziny, przy czym każdy jeden przynosi szczęście i zadowolenie. Odnotował, że Del i Gareth także obserwują, słuchają, chłoną to wszystko; tak jak i on, mieli dopiero założyć własne rodziny patrzyli na to, co przyniesie im przyszłość. Nie znaleźliby sobie lepszych przykładów. Ci
mężczyźni byli do nich podobni, wojownicy do szpiku kości, a ich damy dorównywały im pod każdym względem. Co do stworzonych przez nich rodzin... Ich twarze promieniały taką radością, taką dumą, kiedy mówili o dzieciach. Nawet u Royce'a i Minervy, najbardziej dostojnej i potężnej z obecnych tu par, dało się zaobserwować ten sam rodzaj więzi - między nimi dwojgiem, nimi a ich dziećmi, nimi a przyjaciółmi przy stole. Każda para znalazła własną drogę do małżeństwa, wykuła mocne partnerstwo, zbudowała życie, które miało swoją wartość. Ta perspektywa kusiła Logana. Zerknął na Linnet, bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowany zagwarantować sobie taką właśnie przyszłość. Oczyściwszy talerz, odłożył sztućce i sięgnął po kieliszek z winem. Na dany przez Minervę znak bezszelestnie pojawiła się służba i uprzątnęła brudne naczynia. Kiedy na stole postawiono salaterki z orzechami oraz półmiski z serami i suszonymi owocami, Royce spojrzał na Logana, potem na Charlesa, Deverella, a wreszcie na Linnet. - Jeżeli jesteście gotowi, sugeruję, abyście zaczęli od początku. - Wrócił spojrzeniem do Logana. - Od momentu, gdy opuściłeś Bombaj. Logan skinął głową i rozpoczął opowieść,
ograniczając się do najważniejszych faktów. Mimo to, kiedy opisał, jak jego statek rozbił się u wybrzeży Guernsey, nie dało się ukryć, jak bliski był śmierci. Na krótko przekazał pałeczkę Linnet, przejmując ją na powrót, kiedy dotarła do punktu, gdy w pełni odzyskał pamięć. Zwięźle zrelacjonował podróż do Plymouth, atak trzech fregat i jego rezultat, a następnie spotkanie z Charlesem w tawernie, kolejne starcie z członkami kultu i pobyt w Paignton Hall. Później Deverell podał szczegóły ich podróży do Bath, a stamtąd do Oksfordu, Charles zaś krótko opowiedział, jak pozbyli się śledzącej ich grupy, zanim skręcili na drogę do Bedfordu. - Musieli wszakże mieć obserwatora w mieście dodał na koniec. Logan przytaknął. - Nie chcieli ryzykować - stwierdził, po czym streścił, jak wraz z Linnet pełnili wartę, kiedy przed hotelem pojawił się dym, i jak znaleźli się w pułapce, ponieważ kult czekał na dworze, gotów zaatakować, ledwie się pokażą. Opisał ucieczkę po dachach i niespodziewane starcie na ciasnym podwórzu. Relacjonując ów incydent, wyraźniej dostrzegł fakty; wtedy, w ogniu walki, nie miał czasu na analizy. Wymienił spojrzenia z Charlesem i Deverellem.
- Wiele razy walczyłem z członkami kultu, lecz wobec takiej liczby wyszkolonych zabójców... mieliśmy szczęście, że uszliśmy z życiem - zakonkludował. Pozostali dwaj mu przytaknęli. Linnet się nie odezwała. Logan napotkał jej wzrok, spokojny, pewny siebie. - Nie czekaliśmy - podjął - żeby się przekonać, jak zakończy się potyczka członków kultu z miejscowymi, ale ci ostatni zdawali się wygrywać. - Mój stangret nam to powie - rzekł Deverell. - Jedzie za nami powozem, z bagażami. Powinien wkrótce dotrzeć. - Zatem Thurgood wziął list i ruszył w tym kierunku. Royce wychylił się do przodu. - Na wrzosowisku jego koń okulał, on zaś popełnił nie lada błąd, wymieniając go na innego ze stajni Demona. - Zaatakował leciwego trenera Demona, kiedy ten usiłował go powstrzymać - dodał Charles. - Człowieka na tyle starego, że mógłby być jego ojcem. - Demon odkrył, co się stało, puścił się w pościg... i co dalej? - Royce uniósł brwi. - Trener uderzył w dzwon, Demon prędko nadjechał, zobaczył oddalającego się Thurgooda. - Deverell powtarzał relację Cynstera. - Od razu posłał za nim swoich ludzi, dżokejów, którzy akurat trenowali konie,
sam jednak został chwilę, żeby sprawdzić, czy ze staruszkiem wszystko w porządku. Dogonił swoich ludzi, akurat gdy stracili Thurgooda z oczu. Wjechali na szczyt wzniesienia i raptem odkryli, że nigdzie go nie widać. Natknęli się za to na innego jeźdźca, jak się zdaje, odbywającego przejażdżkę dla zdrowia, dobrze ubranego, na dobrym koniu. Demon opisał mu Thurgooda na skradzionym dereszu i spytał, czy ów człowiek go widział. Jeździec wskazał kierunek, zatem Demon i jego ludzie pojechali dalej. Nie trafili wszakże na najmniejszy ślad Thurgooda. Zawrócili, przeczesując teren, no i natknęli się na deresza z ciałem Thurgooda na grzbiecie. - Widzieli tam kogokolwiek innego, nie licząc jeźdźca, z którym rozmawiali? - spytał po chwili Royce. - Potencjalnego zabójcę Thurgooda? Deverell pokręcił głową. - Demon stwierdził, że to mógłby być ich rozmówca, ale też, jako że stracili Thurgooda z oczu na dość długo, ktoś całkiem inny. Skłaniał się ku drugiej możliwości, ponieważ ów jeździec nie przejawiał oznak pośpiechu ani zdenerwowania, a co więcej, jego koń też był spokojny. - Deverell potoczył wzrokiem po obecnych. Wszyscy wiemy, jak trudno ukryć emocje przed końmi. Gdyby to właśnie ten człowiek zabił Thurgooda,
musiałby to zrobić tuż przed spotkaniem z Demonem i jego ludźmi, a wówczas byłby nadal spięty, co najmniej. Royce się skrzywił. - Czyli nie znamy zabójcy Thurgooda, podobnie jak i Ferrara, ponieważ jednak zginęli w dokładnie ten sam sposób, stoi za tym ta sama osoba lub osoby. Wyprostował się i wyjął z kieszeni złożoną kartkę papieru. - Sprawdźmy, jak te najnowsze informacje pasują do tego, co już wiemy. - Czy to moja kopia listu? - Siedząca dalej Emily Ensworth wychyliła się do przodu. Kiedy Royce potwierdził, oznajmiła: - Jestem pewna, że nazwisko Thurgooda pojawiło się w pierwszej części, wśród towarzyskich plotek. - Tak też mi się wydawało. - Royce rozpostarł dokument i zerknął na Logana. - Emily sporządziła dodatkową kopię, abym mógł zapoznać się z treścią listu, co okazało się tym istotniejsze, że Ferrar wyraźnie się ucieszył, gdy zdobył kopię Hamiltona. Teraz wy mówicie, że Thurgood także był zadowolony z odzyskania kopii. Co więcej, Thurgood ruszył za wami, angażując spore siły, żeby wydrzeć wam list, mimo że Ferrar już nie żył. Royce położył kartkę na stole. - To jasne, że nie obawiają się już dowodu w postaci
pieczęci Ferrara - oświadczył. Popukał palcem w list. - A jakkolwiek nazwisko Thurgooda rzeczywiście tu pada, skąd mielibyśmy się domyślić... - Urwał i spojrzał na dokument. - Naturalnie. Gdybyśmy pokazali kopię listu Shrewtonowi, pytając, czy któreś z nazwisk coś mu mówi, czy jedna z tych osób miałaby powód, żeby zabić jego syna... - Spojrzał na Clarice. - Zakładam, że Shrewton zna tożsamość swoich bękartów? - To tyran, zatem bez wątpienia - odparła Clarice. - Jeśli więc, jak podejrzewamy, Thurgood jest bękartem Shrewtona, hrabia rozpoznałby jego nazwisko... - I wydałby go nam, ponieważ Roderick był jego ulubieńcem, jego złotym chłopcem - powiedziała Letitia. - Thurgood słusznie się tego obawiał. Royce skinął głową. - Dlatego właśnie zależało mu na odzyskaniu wszystkich kopii. - Ale przecież macie już kopię - odezwała się Linnet. - Tak, lecz Czarna Kobra, kimkolwiek jest, nie wie o tym. - Royce posłał jej uśmiech. - W drodze do mnie oprócz oryginału znajdowały się trzy kopie, po cóż więc miałbym prosić jednego z kurierów o sporządzenie dodatkowej? - Nie uwzględnili, że ich przeciwnik okaże się tak
skrupulatny. - Linnet również się uśmiechnęła. Royce skłonił głowę. - Pozostaje wszakże pytanie: czy ktoś jeszcze z grupy kontrolującej kult Czarnej Kobry został wymieniony w tym liście? - Tak - odparł Delborough. - Bez wątpienia. Przynajmniej jedna osoba. - Nie mówię, że się nie zgadzam, ale skąd ta pewność? - Royce uniósł brew. - Ponieważ Thurgood wiózł komuś ten list. Musiał spotkać tę osobę na wrzosowisku, inaczej po cóż by się zatrzymywał? Dosiadał mocnego konia, nie zginął od kuli. W rzeczy samej, sposób, w jaki go zabito, biorąc pod uwagę, że pozostał w siodle... Podjechał do zabójcy bardzo blisko. - Masz rację. - Royce zamrugał. - Zapomniałem, że znaleziono go w siodle. Ktokolwiek go zabił... - Musieli się objąć. - Charles spojrzał na Royce'a. - To jedyne wytłumaczenie. - Royce pokiwał głową. Być może dla uczczenia sukcesu. Ponieważ list zniknął, pasuje to do założenia, że został w nim wymieniony jeszcze przynajmniej jeden przywódca kultu. - W Bedfordzie Thurgood nie twierdził, że jest tym jedynym Kobrą - rzekł Logan. - Powiedział, że jest nim w tamtej chwili, w tamtym miejscu, jakby występował
jako reprezentant, dysponujący stosowną władzą, ale nie będący głównym przywódcą. - Czyli nadal szukamy co najmniej jednej osoby. Royce odczytał na głos wymienione w liście nazwiska, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, po czym spojrzał na Logana, Garetha i Dela. - Jakieś sugestie? Oni trzej wymienili spojrzenia, a później z żalem pokręcili głowami. - Nie wyłapaliśmy nawet Thurgooda - wykazał Gareth. - Padają tu nazwiska pięciu innych mężczyzn i nie jesteśmy w stanie stwierdzić, który z nich współpracował z Thurgoodem, zanim przemienił się w jego zabójcę. - Jeśli mogę coś zauważyć - odezwała się Minerva ze swego miejsca u drugiego krańca stołu. - Przy założeniu, że ta osoba faktycznie została wymieniona w liście, skoro my nie potrafimy jej zidentyfikować, kto w takim razie mógłby jej zagrozić? - Pochwyciła spojrzenie męża i uniosła brew. - Kogo się boją? Czyżby nadal Shrewtona? Czy to jego może się obawiać Czarna Kobra? - Doskonałe pytanie. - Royce potoczył wzrokiem po zebranych. - Jakieś pomysły? Wszyscy się zadumali, ale nie padła żadna propozycja.
- Przynajmniej to jakiś punkt wyjścia - odezwał się wreszcie Jack Warnefleet. - A Shrewtona mamy na podorędziu. - W istocie. - Royce odepchnął się od stołu. Panowie, czas pokazać komuś zwłoki. Royce zabrał ze sobą Charlesa, Gervase'a i Garetha, uznawszy, że książę, dwóch hrabiów oraz, na dokładkę, major, naoczny świadek łajdactw Czarnej Kobry, wystarczą, by Shrewton docenił wagę ich dociekań. Do wiejskiej rezydencji hrabiego, Wymondham Hall niedaleko Norwich, dotarli wczesnym popołudniem. Nie czekali w salonie nawet pięciu minut, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł starszy syn Shrewtona, wicehrabia Kilworth, tyczkowaty dżentelmen o ciemnych, miękko opadających włosach i piwnych oczach. - Wasza łaskawość. - Pokłonił się. - Obawiam się, że nie uzyskałem jeszcze odpowiedzi od osób, które zapytałem o przyjaciół Rodericka. Royce zbył informację machnięciem ręki. - Niestety, przydarzyła się kolejna śmierć - rzekł. Chciałbym zadać pańskiemu ojcu kilka nowych pytań oraz pokazać mu zwłoki, które, jak mniemam, życzyłby sobie zobaczyć. Kilworth zbladł. - Zginęła kolejna osoba?
- Hrabia? - spytał Royce. - Tak, oczywiście. - Kilworth otrząsnął się z szoku. - Jest w bibliotece. Powiem mu... - Spojrzał na Royce'a i nieomal się skrzywił. - Panowie zechcą udać się za mną. Royce skłonił głowę i dał Kilworthowi znak, żeby prowadził. Wicehrabia powiódł ich do obszernej biblioteki, gdzie na wysokich regałach tłoczyły się oprawne w skórę tomy. W głębi stało masywne biurko. Gdy weszli, siedzący za nim mężczyzna podniósł wzrok i natychmiast się nasrożył. - Jego łaskawość życzy sobie porozmawiać, sir. Kilworth wskazał gości. Royce uśmiechnął się - w duchu, gdyż nie był to uśmiech przeznaczony dla istot o wrażliwości Kilwortha. Odnosząc się do gościa z takimi honorami, wicehrabia napominał ojca, by ten podporządkował się etykiecie. Kilworth, choć z pozoru miękki i uległy, okazał się trzeźwo myślącym, rozsądnym, na swój sposób silnym człowiekiem. Kiedy Royce przystanął, czekając, hrabia wstał i sztywno skłonił głowę. - Wolverstone. Co pana znów do mnie sprowadza? Powiedziałem panu wszystko, co wiem, czyli nic. Mój
stan wiedzy nie uległ zmianie. Ten dom jest pogrążony w żałobie. Czy musi pan zakłócać nasz smutek? - Czynię to z wielką niechęcią, milordzie. Niestety, poza tym murami sprawy toczą się dalej. Sprawy, w które pański syn, Roderick, z całą pewnością był zaangażowany, przynajmniej na ich początkowym etapie. - Teraz nie żyje. - Hrabia wyglądał na wzburzonego, drżały mu ręce. Niegrzecznym machnięciem wskazał fotele, a potem z widocznym trudem odczekał, aż Royce usiądzie, nim opadł ciężko na swoje miejsce za biurkiem. - Dlaczego nie zostawi pan już tego w spokoju? Mówił nieco płaczliwie, z wyrazem rozpaczy na twarzy. Jeśli śmierć syna jest w stanie odebrać ojcu chęć do życia, energię, poczucie celu, najwyraźniej to właśnie przydarzyło się Shrewtonowi. Hrabia wręcz jakby się skurczył od poprzedniego dnia. - Zanim pan spyta. - Royce przedstawił Charlesa, Gervase'a i Garetha, podając pełny tytuł każdego z nich i czekając, aż Shrewton się przywita. Później oparł się wygodnie. - Przyjechałem, ponieważ nastąpiło kolejne związane z tą sprawą morderstwo. Przywiozłem zwłoki, które zapewne zechce pan zobaczyć. - Shrewton już miał wybuchnąć, lecz Royce ubiegł go, kontynuując ze
spokojem: - Człowiek ten należał do kręgu znajomych pańskiego syna w Bombaju. Czy Roderick kiedykolwiek wspomniał w liście, że przyjaźni się z niejakim Danielem Thurgoodem? - Co takiego? - Na twarzy hrabiego odmalował się szok. - Thurgood? Royce potwierdził. - Znał pan tego człowieka? Shrewton wbił wzrok w bibularz. Kiedy hrabia milczał, Kilworth, który w międzyczasie stanął za jego plecami, nieco po lewej, odkaszlnął, przyciągając wzrok Royce'a. - Czy mówi pan, że przywiózł tu dziś ciało Daniela Thurgooda? - spytał ostrożnie. - Tak. - Royce spojrzał znów na hrabiego. Shrewton nie podniósł wzroku. Cisza się przedłużała. Ku niejakiemu zdziwieniu Royce'a, przerwał ją Kilworth. - Zamierzasz im powiedzieć? - zapytał spokojnie, patrząc na ojca. - Czy ja mam to zrobić? Hrabia wolno pokręcił głową, pełen negacji. - Ten człowiek był dla mnie nikim - burknął. Kilworth westchnął, wyprostował się i spojrzał Royce'owi prosto w oczy. - Thurgood to naturalny syn mojego ojca.
Royce skinął głową. - Zatem tak Roderick, jak i Daniel Thurgood byli synami pańskiego ojca. - Royce wygłosił te słowa jako stwierdzenie. Choć przeważnie to synów obciąża się grzechami ojców, a nie odwrotnie, w tym wypadku efekt okazał się równie niszczycielski. Hrabia i Kilworth milczeli. - Powierzyliśmy ciało domniemanego Daniela Thurgooda pańskiej służbie - podjął po chwili Royce. Sądzę, że do tej pory już je przeniesiono. Prosiłbym, aby zechciał pan na nie spojrzeć, teraz, w naszej obecności, i potwierdzić, że zmarły to pański naturalny syn, Daniel Thurgood. Hrabia na moment podniósł wzrok, napotkał spojrzenie Royce'a i niechętnie skinął głową. - Dobrze. Wstał i ruszył do drzwi. Kilworth puścił gości przodem, zamykając pochód. Hrabia zaprowadził ich do pomieszczenia obok pralni. Ciało Rodericka leżało na ławie, owinięte w całun i przygotowane do pogrzebu; nieco dalej, w cieniu, dało się zauważyć ciało Larkinsa, którym również się zajęto, choć z wykorzystaniem tańszych materiałów. Zarządca Shrewtona kazał ułożyć zwłoki Daniela
Thurgooda na ławie na prawo od Rodericka. Zgodnie z zaleceniami Royce'a, sztylet pozostawiono na miejscu, a niewielkie pomieszczenie oświetlał wieloramienny kandelabr. Hrabia stał przy ławie, spoglądając na twarz o rysach rzeczywiście bardziej nawet podobnych do jego własnych niż w przypadku Rodericka. Po dłuższej chwili z drżeniem zaczerpnął powietrza. - Tak. - Skinął głową. - To mój naturalny syn, Daniel Thurgood. - Czy orientuje się pan, w co pańscy synowie zaangażowali się w Indiach? - spytał Royce, który stał nieco z tyłu. - Nie. Już panu mówiłem. Nie miałem pojęcia. - Czy przypomina pan sobie, żeby Roderick kiedykolwiek wspomniał o kimś, z kim blisko się przyjaźnił, tutaj lub w Indiach? Oprócz Thurgooda? - Nigdy nie wspomniał o Thurgoodzie! - Hrabia zacisnął wargi, poczerwieniał na twarzy. - Niech to diabli, nie miałem pojęcia, że w ogóle się znali. A skoro tego nie wiedziałem... oczywiste, że nie wiem o niczym, co się z tym wiązało. - Ma pan innych, nieznanych nam synów? - Nie. - Hrabia wskazał ciała. - Moi synowie nie żyją. - Urwał, po czym skinął głową ku Kilworthowi, który
stał o krok od niego, z drugiej strony niż Royce. - Nie licząc tego tutaj, ale nigdy go nie uważałem za swojego. W reakcji na tę zniewagę Kilworth jedynie przewrócił oczami. Z tego, co mówiły Minerva, Clarice i Letitia, wynikało, że jest to stała śpiewka hrabiego, na którą nikt w towarzystwie nie zwraca uwagi. Hrabia chciał przez to powiedzieć, że Kilworth wdał się w matkę, zarówno z wyglądu, jak i usposobienia, toteż nie miał w sobie okrucieństwa, jakie cechowało ród Ferrarów. Ignorując ostatni komentarz hrabiego, Royce wyjął kopię listu. - Będzie pan łaskaw rzucić na to okiem. - Podał Shrewtonowi dokument. Hrabia zawahał się, ale ostatecznie zwyciężyła ciekawość. Wziął kartkę i nachylił ją do światła. Kilworth przysunął się, czytając mu przez ramię. Royce dał im nieco czasu. - Rozpoznaje pan któreś z nazwisk? - spytał wreszcie. - Zna pan kogoś z wymienionych albo Roderick wspomina! o danej osobie? Hrabia dalej czytał. Royce widział, jak twarz mu tężeje, gdy dotarł do drugiej części listu, zawierającej ustalenia Czarnej Kobry z Govindem Holkarem. Zakończywszy lekturę, hrabia głęboko odetchnął. Ręka,
w której trzymał kartkę, drżała, lecz Royce nie potrafił stwierdzić, czy powodem jest wściekłość, strach czy szok. Potem hrabia nań spojrzał. - Tym zajmował się Roderick? Dlatego umarł? - Pośrednio. Chodziło o pieniądze, a jeszcze bardziej o władzę. Hrabia podał mu list. Wyglądal, jakby naprawdę źle się poczuł - nie był zwyczajnie wstrząśnięty, zdawało się, że coś w nim pękło. - Nazwiska? - Royce wziął dokument. Hrabia wolno pokręcił głową, wpatrzony przed siebie niewidzącym wzrokiem. - Nie rozpoznałem nikogo. Kilworth spoglądał nań z troską. - Dziękuję panom. - Royce schował list do kieszeni i skinął głową najpierw hrabiemu, potem Kilworthowi. W tej chwili to wszystko, co chciałem wiedzieć. Wyszedł z pomieszczenia, a za nim jego towarzysze. Chłopcy stajenni oprowadzali ich konie na podjeździe. Odebrali je i odjechali, zostawiając hrabiemu pogrzebanie synów, zarówno z prawego, jak i nieprawego łoża. Rozdzial 18 Zgodnie z sugestią Minervy, Linnet i Logan
wykorzystali godziny oczekiwania na powrót Royce’a i pozostałych z Wymodham, żeby się odświeżyć i nieco odespać zaległości. W sypialni czekała na Linnet parująca kąpiel. Pokojówka właśnie przygotowywała ręczniki i perfumowane mydełka. Linnet w myślach pobłogosławiła Minervę. - Dziękuję - powiedziała z takim uczuciem, że pokojówka uśmiechnęła się szeroko. - Jestem Ginger, proszę pani. - Dygnęła. - Jej łaskawość powiedziała, że na pewno zechce się pani wykąpać. Proszę pozwolić, że pomogę pani się rozebrać, a później rozpakuję torbę, dobrze? - Jej łaskawość czyta w myślach. Rozsznuruj mnie, jeśli możesz, a potem, jak najbardziej, rozpakuj mój bagaż. Podróż mnie zaskoczyła i większość rzeczy pożyczyłam od lady Penelope. - Proszę się nie kłopotać, proszę pani, przywykliśmy, że tutaj nieustannie dzieje się coś dziwnego. Proszę zaraz mówić, jeśli będzie pani czegoś trzeba. Linnet skryła uśmiech, kiedy Ginger krzątała się, pomagała jej zdjąć suknię i biegała wte i wewte po pokoju. - Proszę się wygodnie usadowić, gorąca kąpiel dobrze pani zrobi. A później pani sobie odpocznie. - Ginger
pobiegła po torbę Linnet, którą postawiono przy drzwiach. - Domyślam się, że nasz stangret, David, dotarł bez przygód? - Opierając się wygodnie o ściankę balii, Linnet nieomal jęknęła z rozkoszy. - Tak, proszę pani. Wszystko u niego w porządku. Linnet zamknęła oczy, otulona kłębami wonnej pary. Po raz pierwszy od wielu, wielu godzin było jej naprawdę ciepło. Ginger, choć została w pokoju, nie odzywała się. Dokładnie takiej chwili wytchnienia Linnet potrzebowała. Wreszcie podniosła się i wyszorowała dokładnie. Ginger pomogła jej umyć włosy, wycisnąć z nich wodę, a potem zawinąć je w ręcznik. Kąpiel zdążyła ostygnąć, toteż Linnet, acz niechętnie, wyszła z balii i wytarła się drugim ręcznikiem. Czuła się rozgrzana, czysta i naprawdę odprężona. - Później sprzątnę balię, proszę pani. Proszę się zdrzemnąć. - Ginger wskazała zasłane łóżko, bardzo nęcące. - Spodziewamy się jego łaskawości dopiero w porze obiadu, który zostanie podany, jak zarządziła jej łaskawość, o siódmej, ponieważ spożyli państwo wczesny lunch. Czy czymś jeszcze - Ginger zaczerpnęła tchu - mogę pani służyć? - Nie, dziękuję ci, Ginger - odparła z uśmiechem
Linnet. - Zadzwonię, jeśli będę czegoś potrzebowała. Ginger uśmiechnęła się z satysfakcją, dygnęła i wyszła. Linnet, owinięta w prześcieradło kąpielowe, zdjęła z głowy wilgotny ręcznik. Kaskada loków runęła w dół. Stanęła przed kominkiem, przeczesując je palcami. Schyliła się, tak że spłynęły niemal do ziemi, i suszyła je przy cieple bijącym od ognia, do którego Ginger dorzuciła przed wyjściem. Przed kominkiem leżał duży, gruby dywanik. Linnet uklękła na nim, żeby wygodniej jej było suszyć włosy. Wypolerowana miedziana balia, która stała niedaleko, odbijała nadpływające od paleniska ciepło, dodatkowo nagrzewając powietrze nad dywanikiem. Uchyliły się drzwi. Linnet wyprostowała się, częściowo zasłonięta przez balię, i zobaczyła zaglądającego do pokoju Logana. Rozejrzał się, nim ją zauważył. Wszedł do środka, zamknął drzwi i ruszył ku niej. W bryczesach i koszuli, wycierał ręcznikiem ciemne włosy. - Mam pokój tuż obok. - Potoczył wzrokiem wokół. Twój jest znacznie większy. - Jesteś mężczyzną. - Wargi Linnet drgnęły. - Poza tym szczerze wątpię, że Minerva zakładała, iż będziesz
tam spał. Logan z westchnieniem usiadł na dywaniku obok niej. - Chyba trochę się jej boję. - Mam niezbity dowód na to, że potrafi czytać w myślach. - Postaram się o tym pamiętać. - Logan uniósł brwi, nadal pocierając ręcznikiem wilgotne włosy. W jego oczach barwy nieba o północy zamigotały wesołe ogniki. Linnet uśmiechnęła się, zatracając się w tych oczach na długą chwilę, uradowana, że są tu oboje, żywi, może z paroma zadrapaniami, jednak ogólnie cali i zdrowi. Dotarli do kresu podróży, a teraz... Wyraz jego twarzy się zmienił. Logan odłożył ręcznik i zaczerpnął tchu. - Linnet... - Nie. Poczekaj. Daj mi powiedzieć pierwszej. Przysiadła na piętach i odgarnęła do tyłu włosy, wykorzystując te kilka sekund na zebranie myśli, znalezienie właściwych słów. Wzięła głęboki oddech, wysunęła brodę i spojrzała Loganowi w oczy. Zadeklarowałeś, że chcesz się ze mną ożenić. Nadal tak jest? - Bardziej niż kiedykolwiek. - To dobrze. Ponieważ ja chcę wyjść za ciebie. -
Zamierzał się odezwać, sięgnął ku niej z twarzą rozjaśnioną radością, której nie dało się z niczym pomylić, lecz powstrzymała go uniesieniem ręki. Patrzyła mu w oczy, jej słowa płynęły z głębi serca. Chcę zostać twoją żoną. Chcę spędzić resztę życia z tobą, u twego boku. Chcę mieć cię u swego boku. Chcę... wszystkich tych rzeczy, które dotąd uważałam za niedostępne dla mnie, i chcę dzielić je z tobą. - Znów zaczerpnęła tchu. - I jestem gotowa zrobić, cokolwiek okaże się konieczne, aby osiągnąć ten cel. Po raz kolejny otworzył usta, ale go ubiegła. - Wiesz, że wcześniej powątpiewałam, nie w twoje oddanie samo w sobie, ale w to, czy ono wystarczy do pokonania dostrzeganych przeze mnie problemów. Uparcie skupiałam się na trudnościach natury praktycznej. Nie rozumiałam, że w miłości nie chodzi o tego rodzaju sprawy. Ze miłość nie zwraca uwagi na takie pomniejsze przeszkody. Miłość - zatoczyła ręką szeroki łuk - jest samym uczuciem. Potrzebą, pragnieniem, pożądaniem. - Patrzyła mu w oczy. Głodem, którego nie da się z niczym porównać, tak że gdy człowiek się zakocha, pozostaje mu tylko zaakceptować ów stan i ruszyć dalej. Przysunęła się do niego, ujęła w dłonie jego twarz i zajrzała głęboko w ciemne oczy.
- Wiedziałam, że zakochałam się w tobie, lecz aż do dzisiejszego ranka, tam na podwórzu, nie zdawałam sobie sprawy, o jak wielkiej miłości mówiłeś. Jeśli zaś nie doceniałam ogromu twojej miłości do mnie, to moją do ciebie ledwo dostrzegałam. Nie ogarniałam potęgi miłości. Nie zdawałam sobie sprawy, że ponieważ cię kocham, moje serce podjęło już decyzję, oddało się tobie i pozostanie twoje bez względu na wszystko. Nie uświadamiałam sobie, że jestem już z tobą nierozerwalnie związana, nieważne, co powiem lub zrobię, że jesteś, teraz i na zawsze, wszystkim, czego pragnę, wszystkim, czego potrzebuję. Wszystkim, czego kiedykolwiek będę pożądać. Drżała, po raz kolejny nabierając tchu, ale podbudowana nadzieją, zrozumieniem i miłością, lśniącymi w jego oczach, uśmiechnęła się blado i ciągnęła: - Zatem tak, Loganie Monteith, z radością wyjdę za ciebie. Nie wiem jeszcze, jak ułoży się nasze wspólne życie, jak poradzimy sobie z trudnościami praktycznymi, lecz teraz już rozumiem, że muszę zaufać naszej miłości, wziąć cię za rękę, abyśmy wspólnie podążyli dalej i znaleźli odpowiedzi. - Z miłością zaglądała mu w oczy. - Będziesz chciał mieszkać w Szkocji, akceptuję to, ale na pewno zrozumiesz, że nie
mogę całkiem porzucić Mon Coeur, nie na cały rok. Będę musiała spędzać tam przynajmniej kilka miesięcy... - Poczekaj. - Logan ujął jej dłoń, ścisnął przelotnie. Wiedział, że na jego twarzy odmalowała się powaga; trudno, aby było inaczej, skoro właśnie zaofiarowała się, że porzuci swoje życie, swoje królestwo, żeby być z nim. Żeby być jego żoną. - Ja... - Zaglądał w jej zielone oczy. - Zawstydzasz mnie swą odwagą. Oszałamiasz miłością. Niczego nie pragnę bardziej, aniżeli tego, by spędzić z tobą resztę życia... na Guernsey. W Mon Coeur. - Uśmiechnął się, kiedy zamrugała zaskoczona. - Kocham cię. Słowa nie są w stanie wyrazić, jak bardzo. Potrzebuję cię bezgranicznie. I nie chcę mieszkać w Szkocji. - Ale? - Wyglądała na skonfundowaną. - Moja kolej na wyjaśnienia. - Zrobił krótką przerwę, by zebrać myśli, uspokoić serce, uporządkować to, co chciał jej wyznać. - Przypuszczam, że najprościej będzie zacząć od początku. Uniosła brew z niejaką wyższością, na co uśmiechnął się przelotnie. Pociągnął ją w dół, tak że usiadła przed nim na dywaniku, twarzą w twarz... Zaczerpnął tchu i rzucił się na głęboką wodę. - Jestem bękartem. Owszem, jestem synem hrabiego, a moja matka również pochodziła z zacnego rodu,
urodziłem się jednak jako nieślubne dziecko, z nieprawego łoża... jakkolwiek zechcesz to określić. Pod tym względem - skrzywił się kwaśno, nagle uderzony tą myślą - przypominam Thurgooda. - W niczym nie przypominasz Thurgooda powiedziała, mrużąc oczy. - Z prawego czy nieprawego łoża, swym życiem dowiodłeś, jak mało znaczy takie rozróżnienie, podczas gdy on postąpił dokładnie odwrotnie. Żył tak, jakby postawił sobie za cel spełnienie najgorszych oczekiwań względem swego pochodzenia. - Przysunęła się bliżej. - A zatem? Badawczo zaglądał w jej zielone oczy, aż wreszcie przymknął powieki. Poczuł, że z barków znika mu ogromny ciężar, niewysłowiony strach. Z ulgi zakręciło mu się w głowie. Otworzywszy oczy, napotkał jej spojrzenie. - Nie ma to dla ciebie znaczenia. Wyrzuciła w górę ręce. - Oczywiście, że nie ma. Ty to nadal ty, nieprawdaż? Okoliczności twoich narodzin nie grają roli. Liczy się to, jakim jesteś człowiekiem. Jeśli zaś dowiedziałam się czegoś w ostatnich tygodniach, od dnia, gdy morze wyrzuciło cię w mojej zatoczce, to właśnie tego, jakim człowiekiem jest Logan Monteith. Wypuścił powietrze z płuc.
- No cóż, taki był cel mojej kampanii. Cieszę się, że odniosła sukces. - Prowadziłeś kampanię? - Znów z wyższością uniosła brwi. - Od momentu, gdy postanowiłem, że muszę cię przekonać, byś zechciała mnie za królewskiego małżonka. Małżonka królowej-dziewicy. O tę pozycję zabiegałem, uznałem jednak, że nim się zadeklaruję, nim powiem ci o moim urodzeniu i oficjalnie poproszę cię o rękę, powinienem ci pokazać, jakim jestem człowiekiem. Tak, abyś w tej najważniejszej chwili znała mnie na tyle dobrze, by moje pochodzenie nie grało roli. Ujął w palce kosmyk jej włosów, w blasku ognia mieniący się niczym złoto. - Chciałem pokazać ci choć tyle, abyś wyrobiła sobie jaki taki pogląd na to, kim się stałem. Rozpocząłem życie jako nieślubny syn hrabiego Kirkcowana. Uznał mnie, posłał do szkoły, do Hexham, później kupił mi powołanie do gwardii. Poza tym jednak nie dostałem od niego nic: żadnego majątku, żadnej ziemi. Nie mam domu. Popatrzył jej w oczy. - Przez kilka lat walczyłem na Półwyspie. Zdobyłem przyjaciół, Dela, Garetha, Rafe'a, a potem Jamesa i Cynsterów. Następnie w pięciu udaliśmy się do Indii.
Otrzymywaliśmy żołd, lecz oprócz tego zyskaliśmy wiedzę na temat handlu, zaangażowaliśmy się w rozmaite przedsięwzięcia i w rezultacie zostaliśmy krezusami. Jestem bogaty, stać mnie na utrzymanie rodziny. Gdy jednak wyruszałem z powrotem do Anglii, wiedziałem, że nikt tu na mnie nie czeka, że nie mam rodziny, nie mam domu, do którego mógłbym wrócić. Potem morze wyrzuciło mnie na brzeg Guernsey, gdzie ocalił mnie anioł. Tam znalazłem dom, w którym zapragnąłem zamieszkać. Rodzinę, której częścią zapragnąłem się stać. Delikatnie ujął w dłonie jej twarz, zajrzał jej w oczy. - Nigdy nie zamierzałem prosić cię o opuszczenie Mon Coeur, a jedynie o to, byś pozwoliła mi tam zostać. Przyjęła mnie na królewskiego małżonka. Pozwoliła mi zająć miejsce u twego boku, bronić ciebie i twoich bliskich. Jeśli wolisz, możemy nawet nie pobierać się formalnie: jeśli sądzisz, że utrudniłoby ci to funkcjonowanie na wyspie, skomplikowało sprawy w przedsiębiorstwie żeglugowym. Chcę tylko spędzić z tobą resztę życia, nie obchodzi mnie, w jaki sposób. Uśmiechnął się. - Będę nawet wypasał twoje osły. Jej twarz promieniała radością. Roześmiała się, cudownie, żywiołowo, oplotła ramionami jego szyję i pocałowała go.
Pocałunek przedłużał się, trwał, jednak, ku zaskoczeniu obojga, nie doprowadził do wybuchu szaleńczego pożądania, ale gładko, niezauważalnie przekształcił się w długą wymianę nadziei i życzeń, wspólnych pragnień i potrzeb. Miłości. Pchnęła go, by położył się na plecach na dywaniku. Uległ i z uśmiechem pomagał jej, gdy go rozbierała. Odrzuciła prześcieradło kąpielowe, uniosła się nad nim i wzięła go w siebie, i kochała się z nim. Podtrzymywał ją, zachwycając się sposobem, w jaki ogień ozlacał jej krągłości i zacieniał wgłębienia. Zdumiewał się tym, że jest tu z nią, że oboje żyją, są wolni i mogą wspólnie zbudować wymarzoną przyszłość. Namiętność, choć obecna, wyzbyła się już owej przyprawiającej o zawrót głowy, palącej potrzeby, jaka cechowała ją w pierwszych dniach. Ich więź była teraz dojrzała, niczym nieskończenie głęboka, wolna i potężna rzeka. Pożądanie zawładnęło nimi tak czy owak, ulegli ostatecznej potrzebie, lecz teraz, spleceni palcami, wpatrzeni w siebie, gdy ekstaza zdruzgotała ich i cisnęła w pustkę, mieli świadomość, do głębi duszy, jak nierozerwalnie są ze sobą związani. Świadomość wspólnoty. Bliskości. Ich dusze zlały się w jedno.
Później, kiedy osunęła się na niego, nakrywając oboje ciepłym welonem włosów, gdy leżeli tak błogo, bezwładni, czekając, aż ich oddechy się wyrównają, aż zwolnią walące serca, Logan ucałował ją w skroń. - Nigdy nie rozumiałem moich rodziców - szepnął. Aż do teraz. - Hmm. - Poruszyła głową, ucałowała go w pierś. Mów. - Zakochali się w sobie, kiedy byli bardzo młodzi. Chcieli się pobrać, moja matka pochodziła z Gordonów, dorównywała urodzeniem memu ojcu. Wtedy jednak zmarł mój dziadek, stary hrabia, a gdy ojciec odziedziczył tytuł, odkrył, że hrabiowskie włości toną w długach. Znienacka stał się odpowiedzialny za dobro niezliczonych osób, z młodszym rodzeństwem włącznie. Musiał ożenić się dla pieniędzy, nie było innego sposobu. - Logan umilkł na chwilę. - Dawniej nie potrafiłem tego ogarnąć. Nie pojmowałem, że poczucie odpowiedzialności może zmusić do rezygnacji z czegoś, czego naprawdę się pragnie. Teraz, oczywiście, już to rozumiem. - Mógłbyś mieć na drugie „Odpowiedzialność". Linnet uśmiechnęła się, bezpieczna w cieple jego ramion. - Zapewne odziedziczyłeś to po nim. Sapnął.
- Próbował zerwać z moją matką, ale się nie zgodziła podjął. - Kochała go, wiedziała, że on kocha ją, i tyle jej wystarczyło. Nie dbała o to, gdzie będzie mieszkać, że nigdy nie zostanie jego żoną, jego hrabiną. Oddała mu serce, on jej swoje, nic więcej się dla niej nie liczyło. Znasz powiedzenie „miłość nie szuka poklasku"? Ona nim żyła. Rodzina wyrzekła się jej, odcięli się od niej całkowicie, a przysięgam, że nawet na łożu śmierci nie grało to dla niej roli. Skoro taka była cena za prawo do kochania mego ojca, zapłaciła ją z radością. Nigdy nie żałowała swej decyzji. Mój ojciec kupił jej dom w Glenluce, często ją odwiedzał. Nie mam pojęcia, co sądziła o tym jego żona, reszta jego rodziny, ale nie wtrącali się, zadbał o to. Mojej matce i mnie niczego nie brakowało. - Oprócz tego, że nie miałeś ojca - mruknęła Linnet. - Tak i nie. Z perspektywy czasu widzę, że był na tyle dobrym ojcem, na ile pozwalały mu na to okoliczności. Kiedy tylko mógł, spędzał ze mną czas. Nie udawał, że to normalne, ani nawet, że tak powinno być, ale się starał. Nie protestował, kiedy mój wuj, jeden z braci matki, postanowił wyłamać się z linii rodziny. Edward ostatecznie zamieszkał z nami w Glenluce. Był uczonym i dżentelmenem, uwielbiał żeglować. Rozporządzał już
wówczas własnym majątkiem, mógł więc zagrać krewnym na nosie; on także uchodził za czarną owcę. Wypełnił luki, które pozostawił mój ojciec, nauczył mnie żeglowania i mnóstwa innych rzeczy. Logan musnął wargami włosy Linnet. - Moja matka umarła wkrótce po tym, jak ukończyłem Hexham. Febra. Jakiś czas później ojciec usiadł ze mną i Edwardem i spytał, co chcę robić w życiu. Ponieważ przedyskutowałem już z Edwardem pomysł służby wojskowej, poprosiłem o powołanie do gwardii. Ojciec się zgodził. Myślę, że... martwiło go, iż nie mógł uczynić dla mnie więcej, ale mnie to satysfakcjonowało, a choć stan jego funduszy w międzyczasie się poprawił, nadal nie był bogaty. Straciłem z nim kontakt w czasie kampanii na Półwyspie. Po powrocie do Londynu dowiedziałem się, że umarł, podobnie jak wcześniej Edward. - Mocniej objął Linnet. - Zatem, jak widzisz, nie mam już rodziny, do której mógłbym wrócić. Jednak pragnę założyć rodzinę, chcę stworzyć ją z tobą. Dzieci...? - Zamilkł, nadając temu ostatniemu słowu formę nieśmiałego pytania. Linnet z uśmiechem uszczypnęła go w pierś. - Tak, poproszę. Mnóstwo. - Zastanawiałem się, czy nie uznałaś, że wystarczą ci twoi podopieczni. - Przesunął się nieco, by widzieć jej
twarz. - Nie, oni stanowili rekompensatę. - Spojrzała mu w oczy. - Oczywiście, nadal będę mieć wychowanków. Zatrzymam obecnych i, lojalnie cię uprzedzam, z czasem przygarnę kolejnych. I nadal będą dla mnie pod wieloma względami jak dzieci, nigdy jednak nie zastąpią mi własnych. W jego oczach widziała, jak ich wspólna przyszłość rozrasta się, pączkuje, mieni się kolorami. - Po prostu dotąd nie sądziłam, że wyjdę za mąż i będę mogła mieć dzieci. - Przeciągnęła palcem po jego policzku, wzdłuż linii szczęki. Uniosła brew. - Czyli zamieszkasz w Mon Coeur? - Nie zdołasz utrzymać mnie z dala. - Uśmiechnął się. - Tak długo, jak ty i twoi bliscy będziecie mnie chcieli. - Och, będziemy. - Rozczapierzonym palcami przeciągnęła mu po piersi. - Bez obaw, znajdziemy dobre zastosowanie dla tych szerokich barów i wspaniałych mięśni. Roześmiał się, chwytając jej dłoń. Ześlizgnęła się z niego i przysiadła na piętach. Podała mu rękę, pomagając się podnieść. - Zaczniemy od tego, co już mamy w Mon Coeur powiedziała. - Na tym będziemy budować, dodając nowe elementy.
Ujął jej drugą rękę, po czym, patrząc jej w oczy, kolejno podniósł jej dłonie do ust. - Wyjdź za mnie, abyśmy mogli budować razem. Oddała mu uścisk, zajrzała w oczy i uśmiechnęła się. - Tak. - Dopełniasz mnie w sposób, o jakim nigdy nie sądziłem, że jest możliwy - oświadczył cicho. Serce w niej urosło. - A ty mnie. Needham Market Alex siedział w fotelu w salonie niewielkiej rezydencji na obrzeżach Needham Market, którą wyszukali i zarekwirowali M'wallah oraz Creighton. Rodzina najwyraźniej wyjechała na Boże Narodzenie, gdyż dom stał zamknięty, a meble zakryto. M'wallah i jego pomocnicy się spisali. Pokrowce z mebli zniknęły, a zanim nastał wieczór, na kominku wesoło trzaskał ogień. Alex wpatrywał się w płomienie. Pewne sprawy należały już do przeszłości, mimo że nadal w nim żyły. Czekał go ostatni etap rozgrywki. Pytanie brzmiało, czy musiał grać? Istniały inne możliwości. Nawet jeśli ostatni list dotrze do tajemniczego przeciwnika, nawet jeśli ten pokaże go
Shrewtonowi, nie było przesądzone, że hrabia, stary tyran, uzmysłowi sobie, jaką rolę odegrał w tej sprawie Alex. Jeśli serdelkowaty palec hrabiego nie zatrzyma się na jego nazwisku, wówczas... droga wolna. Alex mógłby zabrać pozostałych przy życiu członków kultu i wycofać się do Indii, gdzie dalej gromadziłby bogactwa i władzę, choć subtelniej, w większym sekrecie. Albo zostałby w Anglii, wziął resztę pieniędzy i raz jeszcze wtopił się w tło. Ściągnął usta w ciup. Sama myśl o tym, że znów miałby stać się nikim, odejść w niebyt, była nie do zniesienia. Nie. W istocie jedyne pytanie brzmiało, czy powinien zagrać o czwarty, ostatni list, czy też odpuścić go sobie, unikając tym samym głębszego wikłania się w relacje z nieznanym przeciwnikiem i jego sługusami. Jednakże odpowiedź zależała właśnie od tego, czy Alex mógł liczyć, że Shrewton, jak zawsze do tej pory, nie zwróci nań uwagi, nie przyjdzie mu więc na myśl powiązać go z Danielem i Roderickiem. Szanse, że tak się stanie, nie rysowały się zachęcająco. Mściwemu draniowi zadano ogromny cios; będzie szukał winnego, zaatakuje ostro. Zatem... nie było odwrotu. Usunięcie się w cień na razie nie wchodziło w rachubę. Przynajmniej, skoro
Alex sam dzierżył wodze kultu i nie musiał dłużej schlebiać niczyjemu ego, sprawy powinny rozwijać się szybciej, z proporcjonalnie lepszym skutkiem. Pomimo różnych przeszkód i nieuniknionych strat, trzy z czterech listów zostały zniszczone. Przechwytując ostatni, Alex wyeliminuje potencjalne zagrożenie i będzie mógł wrócić do Indii, aby kontynuować jakże satysfakcjonujące rządy terroru. Uśmiechnął się. Podjął decyzję. Zadzwonił małym miedzianym dzwonkiem. Moment później pokazał się M'wallah. Wysoki, chudy, śniady mężczyzna w nieokreślonym wieku, o długiej siwej brodzie, służył Alexowi od trzech lat i w tym czasie na wiele sposobów dowiódł swego oddania. - Wezwij Saleema - rozkazał Alex. - Chcę omówić nasze przygotowania na powitanie Carstairsa. M'wallah pokłonił się nisko i zniknął bez słowa; dziesięć minut później wrócił z kapitanem przybocznych Alexa. Saleem słynął ze swej zajadłości, uwielbiał siać terror - w ocenie Alexa, potrzebował tych emocji jak narkotyku. Uzależnieni bywają przydatni, zwłaszcza gdy ich nałóg znajduje się pod kontrolą. Alex wskazał obu mężczyznom podnóżki, ustawione w stosownej odległości przed jego fotelem, poczekał, aż usiądą, odczekał kolejną chwilę dla zwiększenia efektu i
wreszcie zaczął: - Postanowiłem, że Carstairsa, w przeciwieństwie do jego trzech poprzedników, nie ominie nasza zemsta. Okoliczność, że jego trzej towarzysze przedostali się bezpiecznie, zadziała na naszą korzyść. Będą się spodziewać, że kapitanowi również się uda... lecz tak się nie stanie. Zmierzył lodowatym wzrokiem M'wallaha i Saleema. - Nie stanie się tak, gdyż tym razem to ja obejmę dowodzenie i poprowadzę nasze wojska do boju. Zamierzam aktywnie uczestniczyć w pojmaniu i torturowaniu kapitana. - Mądrze. - Obaj mężczyźni pokiwali głowami. - W istocie. - Alex uśmiechnął się zimno. Sprawdźmy zatem dotychczasowe przygotowania i zdecydujmy, czego jeszcze nam trzeba, by kapitan na pewno nie prześlizgnął się przez naszą sieć. Szczegółowo przeanalizowali rozmieszczenie i liczebność swych sił - członków kultu zgromadzonych niedaleko stąd na wybrzeżu, w wyznaczonych przez Alexa lokalizacjach, oraz, co ważniejsze, zarekwirowanych statków, które aktualnie patrolowały wody na wschodzie. - Tym razem - zakonkludował Alex - nie będziemy czekać, aż Carstairs zawinie do portu. Uderzymy
wcześniej, mocno, tak by zboczył z kursu. Podążymy za nim i uderzymy znowu. Kiedy jednak kapitan znajdzie się już w Anglii, spotka się ze mną i moją strażą. Ty, Saleemie, poprowadzisz naszych najlepszych ludzi. Nie będziemy dłużej polegać na szeregowych członkach kultu. Na tym terenie okazali się nie dość skuteczni. Obaj mężczyźni skłonili głowy. Ich oczy płonęły fanatycznym wyczekiwaniem. - Jutro Czarna Kobra stanie do walki - rzekł lodowatym tonem Alex. - A wszyscy wiemy, jak zabójczy jest jad Czarnej Kobry. M'wallah i Saleem uśmiechnęli się okrutnie. Żadnemu z nich nie podobało się, że tu, w Anglii, musieli dotąd zachowywać wstrzemięźliwość. Teraz mieli zostać spuszczeni ze smyczy i nie mogli się doczekać, kiedy znów posmakują krwi. Alex zwolnił ich machnięciem ręki. Wstali, ukłonili się nisko i wyszli. Alex został sam. Całkiem sam, niemniej samotność ma swoje zalety. Mściwie dumał nad tym, co nastąpi wyobrażał sobie, jak Carstairs, a poprzez niego ów nieuchwytny przeciwnik, pociągający za wszystkie sznurki, otrzymują należną im zapłatę. Ten gniew chronił go przed chłodem nocy.
Royce siedział u szczytu stołu, który rozsunięto, żeby zmieścili się przy nim Cynsterowie, czyli sześciu kuzynów z żonami, Gyles Chillingworth z małżonką oraz wszyscy dotychczasowi goście Elveden Grange. Cynsterowie i Chillingworthowie przybyli gromadnie jak przypuszczał Royce, na zaproszenie Minervy praktycznie w porze obiadu. W każdym razie Honoria, żona Diabła, wmaszerowala do salonu, dotknęła się policzkami z Minervą, usiadła i zażądała relacji z ostatnich zajść. Jakkolwiek Royce ogólnie nie miał nic przeciw temu towarzystwu, a wręcz cenił sobie wsparcie ze strony mężczyzn, zarówno umysłowe, jak i siłowe, czuł pewne zaniepokojenie faktem, że w jednym miejscu zgromadziło się tyle niezależnie myślących, upartych kobiet, przy czym miejsce to znajdowało się nie tak znów daleko od bardzo realnego niebezpieczeństwa. Nie był w tym uczuciu odosobniony. Wyglądało jednak na to, że w imię małżeńskiej harmonii będzie musiał ponieść i ten krzyż. Przez ostatnie lata nabrał wprawy w akceptowaniu tego, co nieuniknione. Jeśli chodzi o uczestniczących w misji mężczyzn, nieobecni byli tylko Christian Allardyce i Jack Hendon, którzy czekali już na Carstairsa na wybrzeżu, oraz sam
Rafę Carstairs. Royce przypuszczał, że wielu spośród zgromadzonych przy stole myśli w tej chwili o tych trzech. Diabeł, siedzący po prawej ręce Minervy, u drugiego końca stołu, wychylił się do przodu. - Logicznie rzecz biorąc - powiedział - ten ostatni człowiek, choć pozostał na czele kultu, musi być wymieniony w liście. - Mnie także trudno uwierzyć, że Shrewton go nie rozpoznał - stwierdził Gabriel Cynster ze swego miejsca w połowie długości stołu. - Prawdę mówiąc, akurat w to mogę uwierzyć - rzekł Gyles Chillingworth. - Zarazem jednak zgadzam się, że Shrewton zdołałby ustalić, kim jest ta ostatnia osoba, podobnie zresztą jak i my, gdybyśmy tylko mieli czas. - Niestety, nie mamy - zauważył bez ogródek Lucyfer Cynster. Kontynuowano rozmowę. Royce, Charles, Gervase i Gareth zdali raport z wizyty w Wymondham Hall. Zebrani przedyskutowali jej rezultat, wybierając najważniejsze elementy, na nowo uformowali przypuszczenia, niemniej uparcie wracali do punktu wyjścia, jednego nieuniknionego wniosku. - Jedyny pewnik - Del znów do niego nawiązał - to że pozostał nam ktoś jeszcze, a my nie znamy tożsamości
tego człowieka. - Co więcej - Royce na powrót przejął pałeczkę nadciąga Carstairs. Jutro powinien zawinąć do portu. Po raz pierwszy przyznał głośno, że opracował tak napięty harmonogram działań. Posiłek dawno dobiegł końca; Royce odsunął krzesło. - Sugeruję, żebyśmy przeszli do salonu i wspólnie obmyślili, jak najskuteczniej zarzucić sieć. Towarzystwo skwapliwie wstało i podążyło za Minervą do salonu. Kiedy wszyscy znaleźli sobie miejsce - kobiety zasiadły na szezlongach i w fotelach, mężczyźni oparli się o ściany lub meble, częstokroć obok swych pań - Royce, ze swego zwyczajowego stanowiska przy kominku, potoczył wzrokiem po zebranych. - Jack Hendon i Christian Allardyce są już na pozycjach. Jak rozumiem, Jack czuwa w porcie, a Christian patroluje miasto. Zgodnie z instrukcją, kiedy tylko Carstairs zejdzie na ląd, ukryją go w bezpiecznym miejscu i prześlą nam wiadomość. Niemal na pewno będzie to nasza ostatnia szansa na to, by przyłapać Czarną Kobrę na popełnianiu przestępstwa na angielskiej ziemi. - A jeśli go nie przyłapiemy? - spytała ze spokojem Minerva, która siedziała w swym ulubionym fotelu, na
prawo od Royce'a. Uśmiechnął się do niej. - Wówczas będziemy go ścigać na inne sposoby. Spojrzał na pozostałych. - Nie ukrywam jednak, że taki pościg będzie trudniejszy i niekoniecznie zakończy się sukcesem. Pomijając inne kwestie, jak zauważył Gyles, zidentyfikowanie ostatniego łajdaka bądź łajdaków trochę potrwa, oni zaś nie będą czekać w Anglii, aż się z tym uporamy. - Powinniśmy więc przyłożyć się do złapania tego ostatniego łajdaka, głównego przywódcy kultu stwierdził Diabeł, spoglądając na Royce'a. Wolverstone przytaknął ze zdecydowaniem. - Do którego portu ma zawinąć Rafe? - spytał Logan. - Felixstowe - odparł Royce. Logan spał, obejmując Linnet ramieniem, kiedy zbudził go jakiś odgłos. Dobiegał z oddali, ale... Uniósł głowę, żeby lepiej słyszeć. Linnet poruszyła się, po czym zamarła, także nasłuchując. Po chwili rozpoznali tętent kopyt galopującego konia. Wkrótce stało się jasne, że jeździec zbliża się do Elveden. Logan odrzucił przykrycia. - To nie mogą być dobre wieści - wymamrotała Linnet, wyślizgując się z łóżka. Była w koszuli nocnej,
dodatkowo owinęła się kapą. Logan zapiął spodnie, pospiesznie wzuł buty, a w drodze do wyjścia porwał z krzesła koszulę. Z posępnym wyrazem twarzy założył ją i otworzył drzwi. Linnet podążyła za nim na korytarz. Z innych pokoi również wychodzili dżentelmeni i damy, mniej lub bardziej odziani. Nikt nie spytał, co się dzieje, kto przybył. Wszyscy posępnie ruszyli ku schodom. Nie spodziewali się dobrych wieści. Zatrzymali się na schodach i galerii na piętrze, spoglądając z góry na główny hol. Na stojącym pośrodku stole płonęły świece. Minerva właśnie zapalała lampę, Royce był już przy drzwiach, odsuwał rygle. Hamilton, kamerdyner Royce'a, w czarnej liberii, przybył akurat w porę, żeby otworzyć drzwi. Zobaczyli wyczerpanego, sponiewieranego gońca, który z trudem wspinał się po schodach. Royce zamienił z nim kilka słów, zbyt cicho, żeby dało się cokolwiek zrozumieć, po czym wciągnął mężczyznę do środka. Kiedy Hamilton zaryglował drzwi, Royce powierzył słaniającego się przybysza jego opiece. W lewej dłoni Royce'a spostrzegli list. Minerva podeszła, unosząc wyżej lampę, gdy Royce złamał pieczęć i rozpostarł kartkę. Czytał. Słyszeli własne oddechy. Czekali.
Jedynie Minerva znajdowała się na tyle blisko, że widziała wyraz twarzy męża. Położyła mu dłoń na ramieniu. - Co się stało? Royce spojrzał na nią, a następnie podniósł wzrok na zebranych. - Carstairs zniknął - rzekł po chwili. - Nie spotkał się ze swoją obstawą w Felixstowe, ale dwie inne osoby z jego grupy, jego człowiek oraz pokojówka jakiejś damy, pojawiły się w wyznaczonym miejscu. Aktualnie więc nikt nie wie, gdzie są Carstairs i młoda angielska dama, która najwyraźniej podróżuje wraz z nim. Zapadła cisza. W końcu przerwał ją Charles, ubierając w słowa to, co wszyscy myśleli. - Carstairs gdzieś przepadł, a my nadal nie znamy tożsamości Czarnej Kobry.