Stephanie Laurens - Za głosem serca

359 Pages • 103,772 Words • PDF • 1.3 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:25

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Stephanie Laurens „Za głosem serca”

Rozdział 1 Listopad 1835 Londyn - Dziękuję, Mostyn. - Usadowiony wygodnie w fotelu stojącym w salonie swego modnego domu przy Jermyn Street, Barnaby Adair, trzeci syn hrabiego Cothelstone wziął kieliszek z podanej przez mężczyznę tacy. - Nie będę już niczego potrzebował. - Dobrze, sir. - Życzę w takim razie dobrej nocy. - Z tymi słowami kamerdyner skłonił się i cicho wyszedł. Barnaby nadstawił uszu i usłyszał lekki trzask zamykanych drzwi. Uśmiechnął się i podniósł kieliszek do ust. Mostyna narzuciła mu matka, kiedy tylko Adair przybył do miasta. Szacowna dama miała bowiem nadzieję, że kamerdyner poradzi sobie jakoś z jej synem, którego, jak sądziła, nikt nie potrafił okiełznać. A jednak, mimo iż Mostyn ściśle trzymał się konwenansów, utrzymywał stosowny dystans i okazywał należny szacunek synowi hrabiego, pan i służący szybko doszli do porozumienia. Barnaby nie potrafił już sobie wyobrazić pobytu w Londynie bez pomocy Mostyna, którą zawsze otrzymywał w stosownym momencie, nawet o nią nie prosząc. Ot tak, jak na przykład teraz, kieliszek wspaniałego koniaku. Wraz z upływem czasu Mostyn powoli łagodniał. Może zresztą obaj złagodnieli. Tak czy inaczej, żyło im się przyjemnie w wygodnym domu. Barnaby wyciągnął nogi w stronę ognia, skrzyżował kostki, opuścił głowę, tak że dotykał podbródkiem fularu, i przyjrzał się uważnie noskom wypolerowanych butów skąpanych w świetle płonących w kominku gałązek. Było mu wygodnie, lecz miał ochotę wstać i wyjść. Odczuwał spokój - właściwie nawet znalazł się w kokonie błogosławionego spokoju - ale wcale go to nie cieszyło. A przecież nie mógł zaliczyć minionego miesiąca do nieudanych. Po ponad dziewięciu miesiącach żmudnego śledztwa wykrył grupę młodych dżentelmenów z bardzo dobrych domów, którym nie wystarczało korzystanie z przybytków rozpusty - postanowili je również prowadzić i uznali to za świetny dowcip. Barnaby zdobył wystarczające dowody, by - mimo znakomitego pochodzenia - zostali

oskarżeni i skazani. Był to trudny, męczący przypadek, a jego uwieńczone sukcesem zakończenie przyniosło mu uznanie kolegów nadzorujących działania londyńskiej policji. Gdyby dowiedziała się o tym jego matka, z całą pewnością wydęłaby wargi i stwierdziła wzgardliwie, iż lepiej byłoby, aby Barnaby wkładał tyle samo wysiłku w polowanie na lisy, co w łowy na bandytów. Nie mogła jednak ani nie chciała tego powiedzieć, gdyż jednym z wyżej wspomnianych kolegów był ojciec Barnaby'ego, jej własny mąż. We wszystkich nowoczesnych społeczeństwach sprawiedliwość jest taka sama dla wszystkich, niezależnie od tego, co sądzą na ten temat niektórzy arystokraci, święcie przekonani o tym, że nie dotyczy ich prawo stanowione przez parlament. A Barnaby'emu gratulował przecież sukcesów premier we własnej osobie. Sączył wolno koniak. Sukces był słodki, lecz pozostawił po sobie pustkę i jakieś dziwne poczucie niespełnienia. Myślał, że poczuje satysfakcję i samozadowolenie, a tymczasem dryfował bez celu, nie absorbowało go wszak żadne nowe śledztwo. Sprawa, która stanowiła dla niego poważne wyzwanie intelektualne i wypełniała niemal cały jego czas, została rozwiązana. Może jego nastrój wynikał tylko z pory roku, kiedy to świat spowijała mgła, a elity zamykały się w domowych pieleszach przy gorących kominkach, by przygotowywać się w spokoju na nadchodzące święta i uroczystości. A dla Barnaby'ego był to czas wyjątkowo trudny, brakowało mu wówczas pretekstów, by uniknąć perfekcyjnie przygotowanych przyjęć własnej matki. Matka Barnaby'ego ożeniła już dwóch jego braci, wydała za mąż siostrę, Melissę, lecz i dla niej nadeszło swoiste Waterloo w jego osobie; nie poddała się jednak i próbowała dalej, niestrudzenie, waleczniej niż sam Napoleon. Postanowiła, że ożeni ostatnią owieczkę ze swego stadka, i była w pełni przygotowana na to, by dla osiągnięcia tego szczytnego celu wytoczyć najcięższe działa. I choć z nikim niezwiązany, Barnaby nie chciał pojawiać się w Cothelstone Castle i poddawać się matrymonialnym zakusom swojej rodzicielki. Cóż by się bowiem stało, gdyby zaczęła się śnieżyca, a on nie zdołałby uciec? Niestety nawet łajdacy zapadali na czas zimy w stan hibernacji. Kojącą ciszę przerwało gwałtowne pukanie.

Barnaby zerknął na drzwi salonu i uświadomił sobie, że słyszał wcześniej stukot kół, który ustał przy bramie jego rezydencji. Do jego uszu dotarł odgłos kroków Mostyna, który szedł właśnie w stronę wejścia. Któż mógł zawitać do Barnaby'ego o tak późnej porze? Szybkie spojrzenie na zegar utwierdziło go w przekonaniu, że minęła jedenasta. A i pogoda nie sprzyjała wizytom. Za szczelnie zasłoniętymi oknami panowały grobowe ciemności, ulice spowijała gęsta wilgotna mgła, połykając domy i zamieniając znajome uliczki w królestwo duchów. Nikt nie wychodziłby dobrowolnie z domu w taką noc, gdyby sprawa nie była pilna. Dotarły do niego przytłumione głosy. Mostyn najwyraźniej próbował przekonać nieoczekiwanego gościa, by nie zakłócał o tak późnej porze spokoju jego pana. Głosy nagle umilkły. Chwilę później do salonu wszedł Mostyn, starannie zamykając za sobą drzwi. Jedno spojrzenie na zaciśnięte usta kamerdynera wystarczyło, by uznać, że nie jest on zachwycony tą wizytą. Fakt, iż próbował za wszelką cenę pozbyć się natręta, wydał się Barnaby'emu jeszcze bardziej interesujący. - Jakaś pani do pana, sir. Panna... - Penelope Ashford. Ostry, zdecydowany głos skierował spojrzenie obu mężczyzn w stronę drzwi - teraz otwartych na oścież. Stała w nich dama w ciemnym, prostym, ale modnym płaszczu. Obszyta sobolim futrem mufka zwisała z nadgarstka, dłonie kobiety okrywały ciasno skórzane rękawiczki ze skórzaną lamówką. Błyszczące włosy barwy mahoniu upięte w węzeł lśniły, gdy przechodziła przez pokój z gracją i pewnością siebie, które podkreślały jej pochodzenie nawet bardziej niż delikatne, typowo arystokratyczne rysy. Twarz wyrażała takie zdecydowanie i tak ogromną wolę walki, że niezwykła siła osobowości panny Ashford uderzała niczym wzburzona fala. Mostyn cofnął się o krok. Nie spuszczając wzroku z kobiety, Barnaby niespiesznie rozkrzyżował nogi i wstał. - Panno Ashford...

Penelope Ashford wbiła w niego piwne, piękne oczy skryte za eleganckimi złotymi oprawkami okularów. - Poznaliśmy się prawie dwa lata temu w Morwellan Park na weselu Charliego i Sarah. - Odeszła dwa kroki dalej i przyjrzała mu się tak, jakby chciała sprawdzić jego pamięć. - Nawet przez chwilę rozmawialiśmy... Nie podała mu ręki. Barnaby spojrzał z góry w jej lekko uniesioną twarz - panna Ashford sięgała mu ledwo do ramienia - i doszedł do wniosku, że pamięta ją nawet zadziwiająco dobrze. - Pytała pani wtedy, czy prowadzę dochodzenia kryminalne. Uśmiechnęła się... uroczo... - Tak, rzeczywiście o to pytałam. Barnaby zamrugał, poczuł się trochę nieswojo. Przypomniał sobie, jak wówczas jej małe paluszki utonęły w jego dłoni. Zaledwie wymienili wówczas przelotny uścisk rąk na powitanie, a jego palce wciąż wyraźnie to pamiętały. Panna Ashford musiała wywrzeć na nim ogromne wrażenie, nawet jeśli wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy. Był skupiony na całkiem innej sprawie i zależało mu raczej na tym, by odwrócić jej uwagę od swojej osoby. Odniósł wrażenie, że panna Ashford urosła. Nie chodziło mu jednak o wzrost... w ogóle wcale nie był pewien, czy zmieniła swoje wymiary... sprawa polegała na czymś zupełnie innym. Choć Barnaby wątpił, by kiedykolwiek brakowało jej śmiałości, teraz Penelope nabrała większej pewności siebie, trzymała wyżej głowę, miała jeszcze bardziej wyprostowane plecy. Stała się kobietą silną, z którą nikt nie ośmieliłby się nawet zadzierać. Nic dziwnego, że tak łatwo poradziła sobie z Mostynem. Przestała się uśmiechać. Przyglądała mu się całkiem otwarcie; gdyby w ten sposób patrzył na niego ktokolwiek inny, uznałby to z pewnością za spojrzenie nad wyraz bezwstydne. Teraz miał jednak wrażenie, że panna Ashford ocenia raczej jego zdolności intelektualne, a nie walory fizyczne. Czerwone, zmysłowe usta, od których nie mógł oderwać wzroku, miała zaciśnięte, jakby podjęła właśnie jakąś decyzję. Przekrzywił lekko głowę i popatrzył na nią z zainteresowaniem. - Czemu zawdzięczam tę wizytę?

Tę nietypową, potencjalnie skandalizującą wizytę. Dama z towarzystwa, będąca wciąż panną na wydaniu, wybrała się do domu kawalera w środku nocy. Bez przyzwoitki. Powinien był zaprotestować i odesłać ją tam, skąd przyszła. Z pewnością tak właśnie należało postąpić. Popatrzyła mu w oczy, szczerze i bez lęku. - Chcę, by pomógł mi pan rozwiązać pewną zagadkę kryminalną. Ich spojrzenia spotkały się, minęła długa chwila znaczącej ciszy. - Proszę usiąść. Może się pani czegoś napije? Zrobiła krok w stronę krzesła, a uśmiech nadał jej urodziwej twarzy jeszcze piękniejszy wygląd. - Dziękuję, ale nie. Proszę tylko o pański czas. - Skinęła na Mostyna. - Ty możesz już iść. Mostyn zesztywniał z wrażenia i popatrzył z oburzeniem na Barnaby'ego. Powstrzymując uśmiech, Barnaby wzmocnił to polecenie skinieniem głowy. Najwyraźniej niezadowolony Mostyn skłonił posłusznie głowę i wyszedł bez słowa. Był świadom, że na Barnaby'ego poluje wiele młodych kobiet, i sądził, że Penelope Ashford należy właśnie do tego gatunku. Barnaby jednak wiedział swoje. Nawet jeśli Penelope flirtowała z kawalerami z najznakomitszych rodów, z pewnością nie spieszyło się jej do małżeństwa. Penelope położyła na kolanach mufkę, a Barnaby zapadł się w fotelu. Była jedną z najbardziej niezwykłych kobiet, jakie miał okazję poznać. Doszedł do tego wniosku, zanim jeszcze wyjawiła cel swojej wizyty: - Panie Adair, chcę, by pomógł mi pan odnaleźć zaginionych chłopców i nie dopuścił do kolejnych porwań. Podniosła oczy i utkwiła je w twarzy Adaira, próbując za wszelką cenę jej nie widzieć. Gdy postanowiła go odwiedzić, nie sądziła, że jego wygląd tak na nią wpłynie. Dlaczego miałaby zresztą coś podobnego przewidzieć? Jak dotąd widok żadnego mężczyzny nie wywarł na niej takiego wrażenia. Dlaczego w tym przypadku miałoby stać się inaczej. Cóż za irytująca sytuacja!

Złote włosy okalające pięknie ukształtowaną głowę, rzeźbione rysy, orli nos, błękitne, przenikliwie inteligentne oczy wydawały się bez wątpienia interesujące, lecz poza tym wszystkim Adair miał w sobie coś jeszcze, roztaczał jakąś aurę, która działała niebezpiecznie na jej nerwy. Przyczyny tego stanu rzeczy musiały na razie pozostać tajemnicą. Barnaby Adair zaliczał się z pewnością do wysokich mężczyzn, miał długie nogi i słuszną posturę, lecz z pewnością nie przewyższał wzrostem jej brata Luca. I wcale nie wydawał się szerszy w barach niż jej szwagier Simon. W ogóle nie był przystojniejszy od Luca czy Simona, choć z pewnością bardzo podobał się kobietom... niektóre przyrównywały go nawet do mitycznego Adonisa; Penelope musiała przyznać, iż taka opinia jest całkiem uzasadniona. To wszystko zresztą miało znaczenie zupełnie marginalne i Penelope nie rozumiała, dlaczego w ogóle zwraca na to uwagę. Zamiast tego skupiła się na licznych pytaniach, które tworzyły się najwyraźniej w jego błękitnych oczach. - Powód, dla którego przyszłam tu ja, a nie rodzice pokrzywdzonych dzieci, jest taki, że są to w większości przypadków sieroty i żebracy żyjący na ulicy. Zmarszczył czoło. Zdjęła rękawiczki i uśmiechnęła się lekko. - Lepiej zacznę od początku. Skinął głową. - To z pewnością ułatwi sprawę - lepiej wszystko zrozumiem. Położyła rękawiczki na mufce. Nie bardzo podobał się jej ton Adaira, ale postanowiła nie zwracać na to uwagi. - Nie wiem, czy pan o tym słyszał, ale moja siostra Portia, obecnie żona Simona Cynstera, i trzy inne panie z towarzystwa założyłyśmy Dom Sierot naprzeciwko szpitala dla dzieci w Bloomsbury. Dom działa nieprzerwanie, przyjmuje pod swój dach dzieci, głównie z East Endu, i przysposabia je do zawodów pokojówki lub lokaja, a ostatnio szkoli w jeszcze innych kierunkach. - Kiedy się ostatnio widzieliśmy, pytała pani Sarah o program, jaki realizuje w swoim sierocińcu. - To prawda. - Nie miała pojęcia, że to słyszał. - Moja starsza siostra Anne, obecnie Anne Carmarthen zaangażowała się również w to przedsięwzięcie, ale odkąd obie wyszły za mąż i muszą dbać o

dom, mają mocno ograniczony czas. Pozostałe trzy panie są również bardzo zajęte. Dlatego też to ja zajmuję się codzienną administracją przytułku i z tego właśnie powodu musiałam tu dzisiaj przyjść. Złożyła dłonie na rękawiczkach i napotkała jego spokojne spojrzenie. - Zwykła procedura jest taka, że dzieci są oddawane pod naszą opiekę albo przez władze, albo, i tak jest znacznie częściej, przez ostatnich żyjących opiekunów. Czasem umierający krewny zdaje sobie sprawę, że ich podopieczny zostanie zupełnie sam na świecie, kontaktuje się z nami i dokonujemy wszystkich niezbędnych ustaleń. Zazwyczaj dziecko do ostatniej chwili zostaje ze swoim opiekunem, o którego śmierci zawiadamiają nas pomocni sąsiedzi. Wtedy zabieramy sierotę do naszego domu. Skinął głową na znak, że na razie wszystko jest jasne. Wciągnęła powietrze, czując nagły ucisk w płucach. Mówiła coraz ostrzej, gniew stopniowo powracał. - W ciągu ostatniego miesiąca w czterech przypadkach okazało się, że ktoś nas uprzedził. Wmówił sąsiadom, że jest urzędnikiem, choć nie ma przecież żadnej instytucji, która zajmowałaby się kiedykolwiek odbieraniem sierot z ostatniego miejsca ich pobytu. Gdyby takowa istniała, z pewnością byśmy o tym wiedzieli. Adair popatrzył na nią przenikliwie. - Czy był to zawsze ten sam człowiek? - Z tego, co słyszałam, to wcale niewykluczone. Równie dobrze mogło jednak być inaczej. Czekała, a Adair myślał o tym, czego się dowiedział. Przygryzła język, zmusiła się, by usiąść spokojnie i nie przeszkadzać. Obserwowała tylko uważnie jego twarz. Zamierzała posunąć się dalej i kazać mu działać. Zawsze wszystkim rozkazywała, przyzwyczaiła się już do odpowiedzialności i zwykle wydawała rozsądne polecenia. Ale... teraz potrzebowała pomocy Barnaby'ego, a instynkt podpowiadał jej wyraźnie, by zachowała ostrożność. W tym przypadku należało raczej podpowiadać, aniżeli wywierać presję. Przekonywać, a nie dyktować. Przez chwilę patrzył w przestrzeń, lecz znów zwrócił ku niej wzrok.

- Przyjmujecie chłopców i dziewczynki. Czy giną wyłącznie chłopcy? - Tak - odparła ze stanowczym skinieniem głowy. - Ostatnio przyjęliśmy nawet więcej dziewczynek, ale ten człowiek zabiera tylko chłopców. Znów minęła minuta. - Do tej pory zabrał czterech. - Proszę mi o nich opowiedzieć. Najlepiej od pierwszego począwszy. Chcę wiedzieć wszystko, niech pani nie opuszcza żadnych szczegółów, choćby wydawały się pani zupełnie bez znaczenia. Patrzył jak zatapia się we wspomnieniach, jej ciemne oczy straciły na chwilę swój żywy wyraz. Wciągnęła powietrze, wpatrzyła się w ogień, jakby chciała wyczytać coś z płomieni. - Pierwszy mieszkał przy Chicksand w Spitalfields, to uliczka odchodząca od Trick Lane, na północ od Whitechapel Road. Miał osiem lat. Tak przynajmniej twierdził jego wuj. A wuj umierał i... Barnaby słuchał uważnie relacji Penelope, która, ku jego zdziwieniu, zrobiła dokładnie, o co prosił i wyrecytowała z pamięci wszystkie informacje dotyczące każdego przypadku z osobna. Poza kilkoma prośbami o uzupełnienie szczegółów, nie musiał jej właściwie zadawać żadnych pytań. Do tej pory damy z towarzystwa, które miał okazję przesłuchiwać, błądziły wokół tematu, owijały fakty w bawełnę i tylko cierpliwość Salomona oraz mądrość Jowisza mogły pomóc w zrozumieniu tego, co tak naprawdę próbowały przekazać. Penelope Ashford należała do zupełnie innego gatunku. Słyszał, że niszczy bez skrupułów wszelkie ograniczenia, jakie stają jej na drodze. Mawiano, że jest aż nazbyt inteligentna, bezpośrednia i szczera do bólu. Kombinacja tych cech decydowała zapewne o jej stanie cywilnym - wciąż pozostawała niezamężna. A była przecież atrakcyjna, choć w bardzo nietypowy sposób - nie ładna czy piękna, ale tak pełna witalności, że z łatwością przyciągała do siebie wszystkie męskie spojrzenia. I jeśli dodało się do tego fakt, że obecny posiadacz tytułu, brat Penelope, Luc, mógł obdarzyć siostrę naprawdę hojnym posagiem, ta obiegowa opinia wydawała się w pełni uzasadniona. Jednak jej siostra Portia poślubiła niedawno Simona Cynstera i Barnaby właśnie sobie przypomniał, że panie z rodu

Cynsterów, którym ufał w takich sprawach bez zastrzeżeń, niemal nie dostrzegały różnicy między Penelope i Portia. Może Penelope odznaczała się jeszcze bardziej bezpośrednim sposobem bycia. Oraz, jeśli nie zawodziła go pamięć, całkowicie niezłomną wolą. Z tego, co sam miał okazję zaobserwować, również wynikało, że Portia nagięłaby się lub byłaby bardziej skora do negocjacji niż Penelope. - I tak jak w pozostałych przypadkach, kiedy pojechałyśmy do Herb Lane, by odebrać Dicka, nie zastałyśmy go w domu. O siódmej rano, tuż po wschodzie słońca, przyjechał po niego ten sam tajemniczy mężczyzna. Zakończyła opowieść i zwróciła ku niemu ciemne, bystre oczy. Barnaby przytrzymał jej spojrzenie i wolno skinął głową. - Tak więc ta grupa... zakładając, że działają w jakimś gangu... która zabiera chłopców z domu... - Nie wierzę, by istniało kilka takich szajek. Nigdy przedtem się to nie zdarzało, a teraz mamy cztery takie przypadki w ciągu miesiąca, wszystkie dokonane za pomocą tego samego modus operandi odparła, unosząc lekko brwi. - Owszem - potwierdził kwaśno. - Dokładnie tak. Jak już mówiłem, ci ludzie, niezależnie od tego, kim są, wiedzą, gdzie szukać pani potencjalnych podopiecznych. - Zanim pan zasugeruje, że dowiadują się o chłopcach od kogoś z Domu Sierot, proszę przyjąć moje zapewnienie, iż jest to zupełnie nieprawdopodobne. Gdyby znał pan ludzi, którzy tam pracują, zrozumiałby z pewnością, dlaczego jestem o tym całkowicie przekonana. I rzeczywiście, choć zgłosiłam się do pana z tymi czterema przypadkami, nie wiemy przecież, czy nie giną również inni osieroceni chłopcy z East Endu. Przecież los większości jest nam nieznany. Być może ginie ich znacznie więcej, ale nie ma nikogo, kto wszcząłby alarm w ich sprawie. Barnaby nie spuszczał wzroku z Penelope, próbując jednocześnie ułożyć sobie w głowie scenariusz wydarzeń. - Miałam nadzieję - powiedziała, wygładzając rękawiczki - że może zgodzi się pan zająć tym ostatnim zniknięciem, tym bardziej że Dicka zabrano z domu dziś rano. Wiem, że zwykle bada pan sprawy związane z londyńską śmietanką towarzyską, ale pomyślałam, że skoro mamy listopad i większość z nas wyjeżdża na wieś, być może

znajdzie pan czas, by zapoznać się dogłębnie z tym problemem. Mogłabym, oczywiście, zająć się nim sama, ale... Barnaby ugryzł się w język. - ...pomyślałam, że pomoc kogoś bardziej doświadczonego może szybciej przynieść efekty. Penelope patrzyła na Barnaby'ego w nadziei, że opinie o jego inteligencji okażą się słuszne. Ponadto z jej doświadczenia wynikało, że należy mówić konkretnie i jasno. - Chciałabym być dobrze zrozumiana, panie Adair. Jestem tu, gdyż chcę odnaleźć naszych podopiecznych, a nie tylko zdobyć informacje na temat miejsca ich pobytu i umyć ręce od całej sprawy. Zamierzam szukać Dicka i innych chłopców aż do skutku. A jako osoba inteligentna chcę mieć przy sobie kogoś, kto zna się na zbrodni i śledztwie. Co więcej, w związku z naszą pracą nawiązałyśmy oczywiście kontakty z mieszkańcami East Endu, lecz nie są to kontakty z ludźmi w jakikolwiek sposób związanymi z działalnością przestępczą, dlatego trudno mi będzie zdobywać informacje na tym terenie. Twarz Barnaby'ego - gładkie czoło, proste brwi, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, wydatna szczęka - nie zmieniła wyrazu i nie zdradzała absolutnie żadnych uczuć. Rozłożyła ręce. - Opisałam panu sytuację. Czy mogę liczyć na pańską pomoc? Nie odpowiedział od razu, co natychmiast ją zirytowało. Najwyraźniej nie poruszył go fakt, iż Penelope będzie samotnie przemierzać East End. Jednak nie odmówił. Przez chwilę patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, usadowił się wygodniej na krześle i uczynił zachęcający gest dłonią. - Jak pani sobie wyobraża nasze dochodzenie? Ukryła uśmiech. - Sądziłam, że gdyby był pan wolny, mógłby pan jutro złożyć wizytę w Domu Sierot. Zorientowałby się pan, jakie dzieci do siebie przyjmujemy i jakie są nasze metody pracy. A potem... Barnaby słuchał, a Penelope przedstawiała racjonalną strategię, dzięki której poznałby podstawowe fakty i zdecydował o metodach postępowania.

Patrząc na jej zmysłowe czerwone usta, z których płynęły logiczne słowa, doszedł do wniosku, że Penelope Ashford jest istotnie tak niebezpieczna, jak o niej mówiono. Może nawet bardziej. Zważywszy, jak bardzo fascynują go jej wargi, niebezpieczeństwo z pewnością wydawało się większe. W dodatku proponowała mu coś, czego nie podsunęła mu nigdy żadna kobieta. Sprawę do rozwiązania. I to w dodatku w chwili, gdy tak bardzo jej potrzebował. - Skoro rozmawialiśmy już z sąsiadami, którzy byli świadkami uprowadzenia Dicka, mam nadzieję, że będzie pan w stanie zaproponować kolejne działania. Usta Penelope zamarły w bezruchu, przeniósł spojrzenie na jej oczy. - Z pewnością. Zawahał się. Bez wątpienia panna Ashford zamierzała odegrać istotną rolę w tym dochodzeniu. Znał jej rodzinę i dlatego za punkt honoru postawił sobie, by wyperswadować dziewczynie tak nieodpowiedzialne postępowanie. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że jakakolwiek sugestia, by Penelope zaszyła się w domowych pieleszach i zostawiła mu ściganie przestępców, napotka na stanowczy opór. Skinął lekko głową. - Tak się składa, że jutro jestem wolny. Może spotkalibyśmy się rano w Domu Sierot? Postanowił, że wyłączy ją ze śledztwa, kiedy dowie się od niej wszystkiego na temat tej dziwnej sprawy. Uśmiechnęła się promiennie, zakłócając po raz kolejny tok jego myśli. - Wspaniale! - Zebrała rękawiczki, mufkę i wstała. Dostała wszystko, czego pragnęła, mogła wracać. I to najlepiej zaraz, zanim Adair mógłby powiedzieć coś, czego nie chciałaby usłyszeć. Wolała nie wdawać się z nim na razie w żadne dyskusje. Jeszcze nie. Szła przodem w stronę drzwi, wkładając rękawiczki. Barnaby miał najpiękniejsze dłonie, jakie widziała kiedykolwiek u mężczyzny subtelne, o długich palcach... całkowicie rozpraszające uwagę. Pamiętała je jeszcze z przeszłości - dlatego nie podała mu ręki na pożegnanie. - Czeka na panią powóz? - spytał już w holu.

- Tak. - Zatrzymała się i podniosła na niego wzrok. - Stoi przed sąsiednim domem. Z trudem powstrzymał uśmiech. - Rozumiem. - Odprawił gestem służącego, który kręcił się w pobliżu i, sam otworzył drzwi. - Odprowadzę panią. Wyszła na ganek, a gdy stanął obok niej - przytłaczająco silny i męski - poczuła dziwne napięcie. Po krótkim marszu dotarli do powozu jej brata, gdzie czekał już zrezygnowany, lecz niebiańsko cierpliwy stangret. Adair otworzył drzwiczki powozu i podał Penelope rękę. Wstrzymała oddech i pozwoliła, by ujął czubki jej palców, próbując nie zważać na doznania, jakie budził w jej ciele ten ciepły uścisk. Próba spaliła na panewce. Dopóki nie puścił jej ręki, nie była w stanie oddychać. Opadła na skórzaną kanapę powozu, zdobyła się na uśmiech i skinęła głową. - Dziękuję, panie Adair. Do zobaczenia rano. Patrzył na nią, próbując przeniknąć mrok, uniósł na pożegnanie rękę i zatrzasnął drzwiczki. Stangret chwycił lejce, powóz gwałtownie ruszył do przodu, lecz po chwili potoczył się już spokojnie w swoją stronę. Penelope westchnęła i uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Pozyskała Barnaby'ego Adaira dla swojej sprawy i udało się jej nie odkryć przed nim, jak bardzo się tym dręczy. W każdym razie wieczór zakończył się sukcesem. Barnaby stał na ulicy w zapadającej mgle i patrzył na odjeżdżający powóz. Gdy turkot kół wreszcie ustał, uśmiechnął się i zawrócił w stronę domu. Wchodząc na schodki, poczuł, że humor zdecydowanie mu się poprawił. Wcześniejszy marazm ustąpił radosnemu oczekiwaniu na przyszłe wydarzenia. A zawdzięczał to wszystko Penelope Ashford. Przedstawiła mu bowiem sprawę wykraczającą nieco poza krąg jego zwykłych zainteresowań, a ponadto takie śledztwo spotkałoby się nawet z aprobatą jego matki. Układając w myślach list, który zamierzał wysłać do swej szacownej rodzicielki, wszedł do domu, pogwizdując pod nosem.

Rozdział 2 - Witam pana. Panna Ashford uprzedziła nas o pańskiej wizycie. Jest w biurze. Proszę tędy. Barnaby przestąpił próg Domu Sierot i czekał, by kobieta w średnim wieku, która wpuściła go do środka, starannie zaryglowała drzwi. Odwróciła się i poprowadziła go dalej - po obu stronach długiego korytarza, którym szli, znajdowały się drzwi prowadzące do pokoi. Ich kroki odbijały się cichym echem od płytek biało - czarnej podłogi. Nagie, zwyczajne ściany miały jasnokremową barwę. W domu zdawał się panować idealny ład, lecz brakowało w nim nawet najskromniejszych ozdób - choćby obrazków, dekoracji czy najzwyklejszych dywaników na podłodze. Niczego, co łagodziłoby wrażenie, że nie jest to prawdziwy dom, lecz jedynie instytucja opiekuńcza. Z pobieżnych oględzin budynku z zewnątrz wynikało, że jest to stara, pomalowana na biało rezydencja z trzema piętrami i strychem, składająca się z głównego budynku oraz dwóch skrzydeł oddzielonych od ulicy kutym żeliwnym ogrodzeniem i bramą. Od bramy głównej do ganku wiodła prosta, wąska ścieżka. Wszystko to zrobiło na Barnabym boleśnie praktyczne wrażenie. Skupił się na kobiecie idącej przed nim. Choć nie miała na sobie żadnego mundurka, swym energicznym krokiem i sposobem, w jakim zaglądała do mijanych pokoi, przypominała mu do złudzenia zarządczynię z Eton. On również zerkał w głąb pokoi, w których - przy stolikach lub na podłodze - siedziały grupki dzieci w różnym wieku, słuchające nauczycielek (w jednym przypadku był to mężczyzna) wykładających im lekcje lub czytających książki. Zanim jeszcze jego przewodniczka zatrzymała się, Barnaby uzupełniał w myślach swoją opinię na temat Penelope Ashford. Wpłynął na nią niewątpliwie widok dzieci z ich rumianymi, okrągłymi buziami o nieokreślonych rysach i porządnych, lecz zupełnie pozbawionych charakteru fryzurach, ubranych w czyste rzeczy w najpośledniejszym gatunku - różniące się tak znacznie od malców, z jakimi zwykle stykał się Barnaby.

Patronując ochronce, Penelope nie podejmowała się zwyczajnej altruistycznej działalności charytatywnej. Wykraczając tak dalece poza granice pracy społecznej, aprobowanej przez jej środowisko, narażała się na ostrą krytykę otoczenia. Sierociniec Sarah i jej wspólniczki różnił się znacznie od tego prowadzonego przez Penelope. Dzieci pod pieczą Sarah pochodziły ze wsi, z rodzin, które w jakimś sensie stykały się ze szlachtą - opieka nad nimi stanowiła zatem w pewnym sensie element noblesse oblige. Sieroty Penelope pochodziły ze slumsów, nie były w żadnym stopniu związane z arystokracją, a ich rodziny wiązały ledwo koniec z końcem w każdy możliwy sposób, jaki przyszedł im do głowy. Niektóre z tych sposobów nie zyskałyby przychylnej opinii. Kobieta, za którą szedł, wskazała mu gestem drzwi. - Panna Ashford jest w biurze, proszę tędy. Barnaby zatrzymał się w progu poczekalni. Przy maleńkim biurku stojącym na wprost zamkniętych szafek siedziała młoda kobieta, zajęta układaniem dokumentów. Barnaby podziękował za pomoc swojej towarzyszce i podszedł do sanktuarium Penelope. Cicho zajrzał do środka. Biuro Penelope, surowy pokój pomalowany na biało, przypominało swym wyglądem resztę domu. Na drzwiach wisiała mosiężna tabliczka z napisem KIEROWNIK. W środku znajdowały się dwie wysokie szafki stojące przy ścianach i duże biurko pod oknem, przy którym stały krzesła. Penelope siedziała za biurkiem, wpatrzona w papiery. Jej czoło przecinała pozioma zmarszczka, usta przybrały kształt linijki. Miała na sobie ciemnoniebieską wyjściową suknię, której odcień podkreślał jej jasną karnację i kolor bujnych ciemnych włosów przeplatanych rudawymi pasemkami. Zapukał do drzwi. - Panno Ashford? Podniosła na niego wzrok. Przez chwilę patrzyła na niego trochę bezmyślnie, potem zamrugała i uczyniła zapraszający gest. - Witam w Domu Sierot, panie Adair. Nie uśmiechnęła się na powitanie, potraktowała go bardzo oficjalnie. Próbował sobie wmówić, że taki stan rzeczy bardzo mu odpowiada. Swobodnie podszedł do krzesła.

- Może oprowadzi mnie pani po domu i odpowie w trakcie tej przechadzki na parę pytań. Popatrzyła najpierw na niego, potem na rozłożone na biurku papiery. Niemal czytał w jej myślach - zastanawiała się wyraźnie nad tym, czy nie wysłać go na tę wycieczkę w towarzystwie asystentki. Potem jednak jej usta - piękne czerwone wargi, które wróciły już tymczasem do stanu fascynującej pełni - znów przybrały kształt linijki. Odłożyła ołówek i wstała. - W rzeczy samej. Im szybciej znajdziemy naszych chłopców, tym lepiej. Wyszła zza biurka, unosząc lekko brwi, a on podążył w jej ślady znów prowadziła go kobieta, która nie budziła w nim jednak żadnych skojarzeń z zarządczyniami z Eton. Penelope przybrała jednak władczy ton, mijając stojące w poczekalni biurko. - To jest moja asystentka, panna Marsh. Sama była kiedyś naszą podopieczną, teraz pilnuje, by cała dokumentacja prowadzona była prawidłowo. Barnaby uśmiechnął się do myszowatej młodej kobiety, panna Marsh odpowiedziała mu rumieńcem i lekkim skinieniem głowy, po czym znów wbiła wzrok w papiery. Idąc za Penelope, Barnaby pomyślał, że mieszkańcy Domu Sierot nie mieli pewnie zbyt wielu okazji do spotkań z panami z towarzystwa. Wydłużył krok i zrównał się z Penelope, która prowadziła go coraz dalej do wnętrza domu; szła krokiem raczej męskim, wyzutym z zalecanej ostatnio posuwistości. Popatrzył w jej twarz. - Ile pań z towarzystwa działa na rzecz tej organizacji? - Niezbyt dużo. Ale przychodzi wiele. Dowiadują się o przytułku ode mnie, od Portii lub innych i często odwiedzają mnie tutaj, by zaproponować pomoc. Zatrzymała się u wylotu korytarza prowadzącego do innego skrzydła i stanęła na wprost Barnaby'ego. - Przychodzą, patrzą i wracają do domów. Większość z nich wyobraża sobie pewnie, że będzie tu odgrywać rolę dobrej wróżki. W jej oczach rozbłysły gniewne ogniki. - A tu napotykają zupełnie inną rzeczywistość. Zanim dotarli do oddalonych o parę metrów otwartych drzwi, usłyszeli podejrzany hałas.

Penelope weszła do środka zdecydowanym krokiem. - Chłopcy! Cisza, która zapadła, zadźwięczała im w uszach. Dzieci w wieku od ośmiu do dwunastu lat zamarły w bezruchu, przerywając zapasy. Z szeroko otwartymi oczyma i buziami wpatrywały się przez chwilę w nieoczekiwanych gości, po czym ustawiły się w rządku i uśmiechnęły niewinnie, co wydawało się mimo wszystko całkiem szczere. - Dzień dobry, panno Ashford - powiedziały chórem. Penelope popatrzyła surowo na swych podopiecznych. - Gdzie jest pan Englehart? Chłopcy wymienili spojrzenia, najstarszy z nich wystąpił naprzód. - Na chwilkę wyszedł. - Zapewne zostawił wam do wykonania jakąś pracę? Chłopcy skinęli głowami. Bez słowa podeszli do ławek i ustawili je z powrotem na swoich miejscach. Pozbierali kredę oraz tabliczki, po czym znów zabrali się do pracy. Barnaby zajrzał przez ramię paru malcom - uczyli się najwyraźniej dodawać i odejmować. Na korytarzu rozległ się odgłos szybkich kroków i chwilę później do środka wszedł elegancko ubrany, trzydziestoletni mężczyzna. Objął spojrzeniem Penelope i chłopców. - Przez chwilę myślałem, że się pozabijali. Chłopcy z trudem stłumili śmiech. Englehart ukłonił się Penelope, obdarzył Barnaby'ego zaciekawionym spojrzeniem i stanął na wprost klasy. - No, dalej, chłopcy, jeszcze trzy działania i będziecie mogli wyjść. Rozległy się stłumione jęki, ale chłopcy pochylili się posłusznie nad tabliczkami, jeden z nich podniósł rękę, i Englehart od razu do niego podszedł. Penelope dołączyła w drzwiach do Barnaby'ego. - Englehart uczy ich czytać, pisać i liczyć. Większość zdobywa umiejętności, dzięki którym może później iść na służbę, inni uczą się dalej różnych zawodów. Barnaby skinął głową; dostrzegł miłe, szczere stosunki, jakie panują między Englehartem i jego uczniami. Wyszedł z Penelope na zewnątrz. - Englehart sprawdza się chyba świetnie w swojej roli powiedział, gdy już zamknęli za sobą drzwi.

- Owszem. On również jest sierotą, ale zajmował się nim wuj, dzięki któremu odebrał staranne wykształcenie. Tak naprawdę pracuje w kancelarii prawnej na wysokim stanowisku. Właściciel kancelarii wie jednak o naszej pracy, więc pozwala mu tu spędzać sześć godzin w tygodniu. Mamy też nauczycieli innych przedmiotów. Większość to wolontariusze, co znaczy, że naprawdę zależy im na uczniach i próbują ukształtować jak najlepiej materiał, uznawany przez większość za nie najlepszy. - Czyli udało się pani pozyskać znaczną i przydatną pomoc. Wzruszyła ramionami. - Mieliśmy szczęście. Barnaby był zdania, że przy tak jasno sprecyzowanym celu szczęście musiało im sprzyjać. - Czy krewni, którzy zamierzają oddać tu dzieci, przychodzą najpierw zobaczyć dom? - Ci, którzy mogą, zwykle tak. Tak czy inaczej, my zawsze chodzimy do nich. - Podniosła oczy i napotkała jego wzrok. - Ważne, abyśmy znali pochodzenie i przyzwyczajenia dzieci. Na początku są zwykle przestraszone - jest to dla nich obce, dziwne otoczenie, gdzie obowiązują nieznane im prawa i reguły. Jeżeli dużo o nich wiemy, możemy im pomóc. - A więc to pani odwiedza dzieci w ich domach. Nie pytał, stwierdzał fakt. Uniosła podbródek. - Jestem tu za wszystko odpowiedzialna, więc powinnam to robić. Nie znał drugiej kobiety, która chodziłaby dobrowolnie tam, gdzie ona. Zaczynał powoli rozumieć, że jakiekolwiek przypuszczenia dotyczące zachowania lub reakcji Penelope, bazujące na normach obowiązujących w towarzystwie, były z góry obarczone ryzykiem pomyłki. Oprowadzała go po domu, od czasu do czasu wstępowali do którejś z klas, gdzie akurat nie odbywały się zajęcia, pokazała mu izbę chorych i stołówkę, tłumaczyła, na jakich zasadach pracują, przedstawiała napotkanemu po drodze personelowi szkoły. Barnaby chłonął to wszystko jak gąbka, uwielbiał obserwować ludzi, uważał się zresztą za znawcę charakterów, a im więcej widział, tym bardziej

był tym wszystkim zafascynowany - a szczególne zainteresowanie budziła jego przewodniczka, Penelope Ashford. Okazała się osobą o silnej woli, dominującej osobowości, ogromnej inteligencji. Była dowcipna, zaangażowana w pracę, lojalna. Pod koniec zwiedzania szkoły dokonał tylu obserwacji, że mógł być pewien tych wszystkich cech. Zauważył też, że w pewnych sytuacjach bywa złośliwa i despotyczna, lecz ponad wszystko potrafi współczuć. Za każdym razem, gdy rozmawiała z którymś z dzieci, Barnaby mógł przysiąc, że zna wszystkich swoich podopiecznych - choć było ich więcej niż osiemdziesięciu - z imienia i nazwiska. W końcu wrócili do głównego holu. Penelope uznała, że Barnaby obejrzał już wszystko, co trzeba. Wydawał się niezwykle spostrzegawczy i z dużą łatwością wyciągał wnioski. Niczego nie musiała mu kilkakrotnie tłumaczyć. Zatrzymała się i popatrzyła mu w twarz. - Może mogę jeszcze coś panu wyjaśnić? Pokręcił głową. - Na razie nie. Wszystkie procedury wydają się jasne, proste i przemyślane. A na podstawie tego, co mogę powiedzieć o tutejszym personelu, nie sądzę, by ktokolwiek z nich miał na sumieniu przekazywanie poufnych informacji... powiedzmy... porywaczom. Dlatego teraz muszę pojechać do domu, z którego zniknął ostatni chłopiec, i wypytać mieszkańców, co im wiadomo na ten temat. Wygiął usta w nieśmiałym, czarującym uśmiechu. - Jeśli da mi pani ten adres, nie będę już musiał dłużej marnować pani czasu. Przymrużyła oczy, zacisnęła mocno szczęki. - Proszę się nie martwić o mój czas, dopóki nasi chłopcy nie wrócą bezpiecznie do domu, jest to dla mnie sprawa priorytetowa. Oczywiście pójdę z panem do mieszkania ojca Dicka - poza wszystkim innym, sąsiedzi nie znają pana i nie sądzę, by chcieli z panem rozmawiać. Długo patrzył w jej oczy. Już zaczynała sądzić, że za chwilę wybuchnie awantura, ale Barnaby nieoczekiwanie skłonił głowę. - Skoro tak pani sobie życzy. Ostatnie słowa stłumił odgłos szybkich kroków. Penelope odwróciła się i zobaczyła, że pani Keggs, zarządczyni, zmierza dziarsko w ich kierunku.

- Jeśli pani pozwoli... panno Ashford... Proszę poświęcić mi chwilę, zanim pani wyjdzie. Musimy porozmawiać o dostawach dla sypialni i izby chorych. Dziś powinnam zrobić zamówienie. Penelope ukryła złość - nie na panią Keggs, gdyż sprawa rzeczywiście była pilna - ale na fatalny moment, który wybrała na jej załatwienie. Czy Adair mógłby wykorzystać tę sytuację jako pretekst, by odciąć ją od śledztwa? Odwróciła się do niego plecami. - To nie zajmie więcej niż... może piętnaście minut. Zaraz potem będziemy mogli wyruszyć. - Celowo nie zapytała, czy Adair na nią zaczeka, chciała, by wiedział, że uznaje tę sprawę za oczywistą. Przyglądał się jej przez chwilę badawczo z wyrazem lekkiego rozbawienia. - Dobrze. - Od strony otwartych teraz drzwi frontowych dochodziły do nich chłopięce głosy. Wskazał głową wejście. Zaczekam na zewnątrz, popatrzę sobie na pani podopiecznych. Odczuwała zbyt wielką ulgę, by pytać, co takiego zamierza zobaczyć. Szybko skinęła głową. - Zaraz do pana dołączę. Nie dając mu czasu na zmianę zdania, odwróciła się na pięcie i ruszyła za panią Keggs do biura. Barnaby patrzył za nią przez chwilę, obserwując z przyjemnością ruch jej bioder, po czym odwrócił się i wyszedł na zewnątrz. Tam chmara dzieci w wieku pięciu czy sześciu lat krzyczała i śmiała się, grając w piłkę. Po lewej bawili się głównie chłopcy w wieku od siedmiu do dwunastu lat - rówieśnicy zaginionych. Podążył intuicyjnie w tamtym kierunku. Nie szukał niczego konkretnego, lecz wiedział z doświadczenia, że czasem pewne nieistotne obserwacje mogą okazać się kluczowe dla rozwiązania sprawy. Oparł się o ścianę domu i prześliznął spojrzeniem po chłopcach różnili się od siebie znacznie wzrostem, wagą i posturą - niektórzy byli mocno zbudowani i wyglądali na osiłków, inni wydawali się zbyt chudzi i rachityczni. Większość uczestniczyła bez problemu we wszystkich grach, kilku jednak kulało, jeden nawet powłóczył nogą. Jakakolwiek grupa dzieci z towarzystwa byłaby z pewnością bardziej jednorodna, odznaczałaby się podobnymi delikatnymi rysami twarzy i długimi kończynami.

Jedynym wspólnym elementem łączącym wszystkie sieroty z tej grupy, który wystąpiłby również z pewnością u dzieci z towarzystwa, była rzucająca się w oczy beztroska, jakże rzadko występująca u biedoty. Świadczyła ona wyraźnie o tym, iż chłopcy są spokojni o swój los - dach nad głową i utrzymanie, nie tylko dziś, ale również następnego dnia i w przewidywalnej przyszłości. Te dzieci były dużo szczęśliwsze od swych równolatków, którzy znajdowali się z pewnością w znacznie gorszej sytuacji. Na ławce ustawionej po przeciwnej stronie boiska siedział ich opiekun, który czytał wprawdzie książkę, lecz co chwila podnosił wzrok znad kartek i zerkał na swych podopiecznych. W końcu jeden z chłopców, żylasty, dziesięcioletni wyrostek o lisiej twarzy, zbliżył się do Barnaby'ego. - Jest pan nowym nauczycielem? - spytał, gdy Adair podniósł na niego wzrok. - Nie. - Widząc, że jego odpowiedź nie satysfakcjonuje chłopca, dodał: - Pomagam pannie Ashford. Czekam tu na nią. Zbliżyli się pozostali chłopcy. Pierwszy, wyraźnie ośmielony obecnością kolegów, zdecydował się zadać kolejne pytanie. - A kim pan jest? Trzecim synem hrabiego - cisnęło mu się na usta. Aż trudno mu było sobie wyobrazić, jak zareagowaliby na to jego spowiednicy. - Pomagam ludziom w znajdowaniu różnych rzeczy. - Jakich? Przeważnie bandytów. - Ich własności lub ludzi, których szukają. Jeden z chłopców zmarszczył czoło. - Myślałem, że tym zajmuje się policja. Ale pan przecież nie jest policjantem. - Nie - wtrącił inny chłopiec. - Policja pilnuje, żeby nic nie ginęło. Szukanie to całkiem coś innego. Mądrość w ustach dziecka. - Więc... - Pierwszy chłopiec otaksował go bystrym spojrzeniem. - Niech pan nam opowie o czymś, co pan pomógł znaleźć. Zabrzmiało to bardziej jak prośba, nie rozkaz. Barnaby patrzył przez chwilę na krąg otaczających go twarzy, świadom, że chłopcy oceniają jego strój. Nagle jego uwagę przykuł jakiś ruch po drugiej stronie boiska. Wychowawca podniósł się z ziemi i pytał go bezgłośnie, czy nie potrzebuje pomocy.

Adair uśmiechnął się do niego uspokajająco i znów skierował uwagę na swoje audytorium. - Pierwszym przedmiotem, jaki udało mi się odzyskać, była szmaragdowa kolia księżnej Derwent. Zaginęła podczas przyjęcia w domu księżnej. Zasypali go pytaniami. Nie dziwił się specjalnie, że interesuje ich głównie samo przyjęcie, posiadłość i zabawy arystokratów. Szmaragdy były im raczej obojętne, podobnie jak i Barnaby'emu, fascynowali ich głównie ludzie. A reakcje chłopców na jego odpowiedzi autentycznie go bawiły. Penelope odłożyła tymczasem pióro i zakręciła kałamarz. - Myślę, że to nam wystarczy na parę tygodni. - Ach... tak... dziękuję pani. - Pani Keggs wzięła podpisane zamówienie. - Zabiorę to do Connelly'ego i każę wypełnić. Penelope uśmiechnęła się i skinęła jej głową na pożegnanie. Panna Keggs wstała i wyszła pospiesznie z gabinetu. Penelope podeszła do okna i zobaczyła Adaira więzionego przez grupkę jej podopiecznych. Już zamierzała wstać, lecz zrozumiała szybko, że mylnie zinterpretowała sytuację - to on zatrzymał chłopców przy sobie za pomocą jakiejś opowieści. Odprężyła się, popatrzyła na nich raz jeszcze i zaczęła się zastanawiać nad własną reakcją. Po tym, co słyszała o Adairze, nie spodziewała się z całą pewnością, że będzie on miał naturalną łatwość lub skłonności do pogawędek z ludźmi niższego stanu. A już na pewno nie mogła przewidzieć, że zniży się do tego, by zabawiać grupkę małych urwisów. A jednak jego uśmiech wydawał się szczery. Niepokój, jaki odczuwała w związku z koniecznością współpracy z Adairem, powoli ustępował. Pozostali członkowie zarządu przebywali poza Londynem. Poinformowała ich wprawdzie o trzech pierwszych zaginięciach, ale nie zdążyła jeszcze wspomnieć o czwartym, ani o tym, że zwróciła się o pomoc do pana Adaira. Wykazała się w tym przypadku własną inicjatywą. Była absolutnie przekonana, że Portia i Anna wesprą jej działania, co do pozostałych trzech miała jednak wątpliwości. Dzięki

pomocy Adaira policji udało się oddać w ręce sprawiedliwości parę osób z towarzystwa, co nie spotkało się z powszechną aprobatą elit. Zacisnęła usta, oparła dłonie na poręczach fotela i wstała. - Nic mnie to nie obchodzi - poinformowała puste ściany. - By odzyskać tych chłopców, zwróciłabym się o pomoc do samego diabła. Naciski społeczne i zagrożenie jej pozycji towarzyskiej nie mogły wpłynąć na decyzję Penelope. Inne zagrożenia... Przymrużyła oczy i przyjrzała się raz jeszcze smukłej sylwetce Barnaby'ego otoczonego grupką urwisów. I musiała niechętnie przyznać, że w jakimś sensie stanowi on zagrożenie dla niej samej. Dla jej zmysłów, dla jej wzburzonego umysłu. Żaden mężczyzna nigdy dotąd tak na nią nie działał. Odwróciła się do biurka i zamknęła rejestr zamówień. Gdy wyszła wczoraj wieczorem z domu Barnaby'ego, próbowała sobie wmówić, że najgorsze ma za sobą, że Adair nie ma już żadnego wpływu na jej zmysły. Gdy jednak zobaczyła go rano w drzwiach gabinetu, wszystkie racjonalne myśli uciekły w niebyt. Kosztowało ją sporo wysiłku, by zachować kamienną twarz i udawać, że mentalnie przebywa gdzie indziej, gdzieś, gdzie Adair nie miał dostępu. Jeśli jednak chciała uczestniczyć w dochodzeniu u jego boku, musiała się zaopatrzyć w jakąś zbroję. W przeciwnym bowiem wypadku... Wolała nawet nie myśleć, jak wielkie robił na niej wrażenie i jak wpływał na nią ten jego męski arogancki uśmiech. Zacisnęła usta. - Tak czy inaczej, nic mnie to nie obchodzi - mruknęła. Zabrała rękawiczki spod blatu biurka, uniosła podbródek i ruszyła w stronę drzwi. I człowieka, którego właśnie zatrudniła w charakterze zbawcy Domu Sierot.

Rozdział 3 - Na prośbę ojca Dicka udałam się do ich domu w towarzystwie pani Keggs przed dwoma tygodniami. - Penelope wyjrzała z powozu na ruchliwą ulicę. Tempo jazdy zmniejszyło się znacznie, gdy wjechali w wąskie uliczki zwane przez londyńczyków East Endem. Mieszanina zaniedbanych domów, sklepów i magazynów budowanych niegdyś poza murami miasta stworzyła w miarę upływu lat niebezpieczną, mroczną dzielnicę o fatalnej reputacji. Clerkenwell, rejon, do którego się właśnie udawali, miał odrobinę lepszą opinię, był nieco mniej niebezpieczny niż inne części East Endu. - Ojciec Dicka, pan Monger, chorował na gruźlicę. - Penelope zachwiała się lekko na swoim siedzeniu, gdy powóz skręcił w Farringdon Road. - Wiedziałam, że nie wyzdrowieje. Miejscowy lekarz, pan Snipe, pojechał tam z nami, właśnie od niego otrzymaliśmy później wiadomość o śmierci pana Mongera. Adair siedzący na wprost Penelope zmarszczył mocno czoło. - Otrzymała pani wiadomość od Snipe'a wczoraj rano? - Nie. Poprzedniego wieczoru. Monger umarł o siódmej. - Ale nie było pani wtedy w Domu Sierot? - Nie. Odwrócił głowę i popatrzył na nią. - Gdyby jednak tam pani była... Wzruszyła ramionami i odwróciła głowę. - Nigdy nie bywam tam wieczorami. Oczywiście, teraz po zniknięciu czterech chłopców, wydała polecenie, by informować ją o śmierci opiekunów, niezależnie od miejsca pobytu. Następnym razem zamierzała skorzystać z powozu brata, jego stangreta i stajennego i udać się do East Endu niezależnie od pory dnia czy nocy. Nie uznała jednak za stosowne, by zdradzać swe intencje obecnemu towarzyszowi podróży. Wiedziała, że Adair zna jej brata i opiekuna zarazem. Domyślała się również, jak mógłby zareagować na ten pomysł - Luc nie poparłby nigdy jej w zasadzie samotnych wypadów w takie rejony. A już z pewnością nie w nocy.

Luc nie miał zresztą pojęcia, jakie obowiązki wynikały z jej stanowiska kierowniczki domu. I wolała zdecydowanie utrzymać go w stanie takiej nieświadomości. Wyjrzała przez okno i zobaczyła z ulgą, że prawie dotarli do celu. - W tym przypadku - podjęła przerwany wątek - trzej sąsiedzi rozmawiali z mężczyzną, który zabrał Dicka z domu, gdy umarł Monger. Ich opis pokrywa się z opisem sporządzonym przez sąsiadów pozostałych dzieci. Powóz zwolnił i skręcił w uliczkę tak wąską, że ledwo mógł nią przejechać. - Jesteśmy. - Chciała szybko wysiąść, ale uprzedził ją Adair, który chwycił za klamkę i wysiadł pierwszy. A następnie zablokował wyjście, rozglądając się po ulicy. Przygryzła język i stłumiła w sobie pragnienie, by dać mu kuksańca między łopatki. Miał zresztą piękne plecy, odziane w modny płaszcz, lecz zasłaniał nimi widok. W końcu, niespiesznie, odszedł od drzwi i podał jej rękę. Niestety i tym razem dotyk jego palców wywarł na niej tak samo mocne wrażenie. Przypomniała sobie jednak, że Adair zjawił się w jej życiu na jej życzenie i poświęcał jej sprawom zbyt dużo uwagi. Pozwoliła zatem, by pomógł jej wysiąść, i szybko wyśliznęła rękę z jego uścisku. - Tam mieszkał Monger - powiedziała, nawet nie patrząc na niego. Ich przybycie wzbudziło oczywiście spore zainteresowanie sąsiadów: w zniszczonych oknach pojawiły się twarze, na ramach, w których nigdy nie było szkła, oparło się kilkanaście rąk. Popatrzyła na budynek obok, na progu którego stał drewniany stół. - Jego sąsiad jest brukarzem. I on, i jego syn widzieli tego człowieka. Barnaby dostrzegł mężczyznę w zniszczonym ubraniu, który łypał na nich spod okapu. Gdy Penelope ruszyła w stronę mężczyzny, natychmiast za nią podążył. Nawet jeśli dostrzegła otaczający ją brud, nie wspominając już o smrodzie, nie dała tego po sobie poznać. - Dzień dobry, panie Trug - powiedziała do kamieniarza, który w odpowiedzi skinął tylko głową.

- To jest pan Adair, ekspert od trudnych spraw, takich jak zniknięcie Dicka. Może opowie mu pan o mężczyźnie, który porwał chłopca. Trug popatrzył na Barnaby'ego, który od razu odczytał jego myśli. Co taki elegancik może wiedzieć o porwanych ulicznikach? - Panie Trug? Bardzo nam zależy na szybkim odnalezieniu Dicka. Trug zerknął na Penelope i odchrząknął. - Ano, to było wczoraj rano, ledwie świtało. Do drzwi Mongera zapukał pewien mężczyzna. Mój syn, Harry, właśnie wybierał się do pracy. Wystawił głowę przez drzwi i powiedział, że Monger umarł. Trug popatrzył na Barnaby'ego. - Ten gość był uprzejmy. Twierdził, że przyjechał po Dicka. Wtedy Harry zaczął mnie wołać. - A jak ten człowiek wyglądał? Trug popatrzył na jasne loki Barnaby'ego. - Wyższy ode mnie, ale nie taki jak pan. I nie taki szeroki w ramionach. Grubszy w pasie. Zwalisty. - Widział pan jego ręce? Trug wydawał się zdziwiony, popatrzył z namysłem na Barnaby'ego. - Chyba nie był bokserem ani marynarzem... nikim w tym rodzaju. Nie miał odcisków. Chyba pracował w sklepie... albo... tak jak mówił... dla władz. Barnaby skinął głową. - Ubranie? - Nic szczególnego. Płaszcz całkiem zwyczajny, czapka, buty, takie, jak wszyscy tu nosimy. Barnaby nie poszedł za spojrzeniem Truga, który skierował wzrok na jego wypolerowane buty z cholewami. - A jak mówił? Z jakim akcentem? Trug znów zamrugał. - Akcentem? Cóż.... - Zerknął na Penelope. - Niech mnie pani zabije, ale w ogóle o tym nie pomyślałem. Pochodził chyba jednak stąd. Z East Endu. Bez żadnych wątpliwości. Penelope popatrzyła na Barnaby'ego. Napotkał jej spojrzenie i odwrócił się do Truga. - Czy syn jest w domu?

- Ano. - Trug wsadził głowę do środka. - Wrócił. Zaraz po niego pójdę. Syn potwierdził wszystko, co mówił ojciec. Zapytany o wiek mężczyzny, wydął lekko wargi. - Nie był stary. Może w moim wieku. Jakieś dwadzieścia siedem lat. Uśmiechnął się do Penelope. Kątem oka dostrzegł, jak dziewczyna przymruża oczy. - Dziękuję. - Skłonił głowę i cofnął się. - Ano. - Trug usadowił się przy ławie. - Monger chciał, żeby Dicka zabrała ta dama, więc chyba tamten gość nie powinien był go zabierać. Licho wie, co tam dla niego wykombinował... może będzie go zmuszał do kradzieży. Penelope zbladła jak ściana, ale na jej twarzy pojawił się jeszcze bardziej zdecydowany wyraz. Skinęła Trugowi głową na pożegnanie. - Dziękuję za pomoc. Odwróciła się do Barnaby'ego i wskazała dłonią mały domek, stojący na wprost budynku, gdzie mieszkał Dick wraz z ojcem. - Powinniśmy porozmawiać z panią Waters. Dick przecież u niej nocował, więc i ona zamieniła parę słów z tym mężczyzną. Wezwana dzwonkiem wiszącym przy drzwiach, pani Waters wyłoniła się z czeluści zagraconego domu. Kobieta słusznej, matczynej postury, o rumianej twarzy i rzadkich siwych włosach potwierdziła opis Truga. - Ano, miał ze dwadzieścia pięć lat i pochodził chyba stąd, ale nie z sąsiedztwa. Znam wszystkie przyległe uliczki, on tu na pewno nie mieszka, ale musi, że urodził się w East Endzie i tu wychował. - Był więc za młody na przykład na woźnego sądowego lub kogoś w tym rodzaju? - Penelope zerknęła na Barnaby'ego. - On? - prychnęła pani Waters. - Nie, to nie był nikt ważny. Mogę na to przysiąc. Ta pewność go zaskoczyła. - Dlaczego pani tak mówi? Pani Waters zmarszczyła z namysłem czoło. - Bo to nawet nie on dyrygował tym, co robi. Mówił tak uważnie, naprawdę cedził każde słowo, jakby ktoś nauczył go tego na pamięć. 40

- Więc myśli pani, że przysłali go tutaj, żeby wykonał swoją robotę - był tylko kimś w rodzaju gońca? - Owszem - przytaknęła pani Waters. - Ktoś go posłał po Dicka, i zrobił, co mu kazali. - Zachmurzyła się i popatrzyła na Barnaby'ego. - Niech pan znajdzie tego człowieka i odbierze mu Dicka. To był dobry chłopiec, nigdy nie sprawiał nikomu kłopotu, nie było w nim złości. Nie zasługuje na to, co te sukinkoty, panienka raczy wybaczyć, mu szykują. Barnaby skłonił głowę. - Zrobię, co w mojej mocy. Dziękuję za pomoc. - Wyciągnął rękę do Penelope. - Panno Ashford? Nie przyjęła wyciągniętej dłoni, ale pożegnała się z panią Waters i wróciła wraz z Barnabym do powozu. Barnaby usadowił się wygodnie na kanapie, kazał stangretowi wracać do Domu Sierot i zaczął analizować w pamięci wszystko, czego się dowiedzieli. Przerwała jego myśli. - Więc Dick nie jest pewnie wcale tak daleko. Czy to coś wyjaśnia? Jakiś konkretny cel tego porwania? Przyjrzał się jej uważnie. - East End to wielki, gęsto zaludniony obszar. Gdzie roi się od występków. Skrzywiła się i przeniosła na niego wzrok. - Więc co dalej? - Myślę, że jeśli wyrazi pani na to zgodę, chciałbym przedstawić to, czego udało się nam dowiedzieć, inspektorowi Baskilowi Stokesowi ze Scotland Yardu. - Policja? - spytała ze zdziwieniem, unosząc brwi. - Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby nasi stróże prawa interesowali się szczególnie zaginionymi biednymi chłopcami. Uśmiechnął się cynicznie. - W zwyczajnych okolicznościach z pewnością miałaby pani rację. Ale moja znajomość ze Stokesem to całkiem inna historia. I na tym etapie sprawy muszę go powiadomić o zaistniałej sytuacji i zapytać o opinię. - Przerwał. - Kiedy wreszcie się dowie, co się nam udało ustalić... Jeśli Stokes, podobnie jak Barnaby, wyczuje, że to bardzo podejrzana sprawa...

Nie chciał się jednak dzielić tymi myślami z Penelope Ashford. Wzruszył ramionami. - Zobaczymy.

***** Odwiózł Penelope do Domu Sierot i pojechał powozem do Scotland Yardu. Wchodząc do zwyczajnego, niczym się niewyróżniającego budynku, w którym mieściły się obecnie miejskie siły policji, skierował się bez problemu do pokoju Stokesa - większość pracowników znała go zarówno z widzenia, jak i ze słyszenia. Gabinet Stokesa mieścił się na pierwszym piętrze. Gdy Barnaby wreszcie tam dotarł, drzwi otwarły się na oścież. Zatrzymał się na zewnątrz, zajrzał do środka, a na widok starego przyjaciela, który w rozpiętym surducie i z podwiniętymi rękawami koszuli pracowicie pisał raport, na jego wargach pojawił się lekki uśmiech. Jeśli Stokesa irytowało cokolwiek w rozwoju jego kariery, była to właśnie konieczność pisania raportów. Wyczuwając czyjąś obecność, Stokes podniósł wzrok i uśmiechnął się z rozkoszą. Odłożył pióro, odsunął stertę papierów i usiadł wygodniej na krześle. - No... no... co cię tu sprowadza? W jego głosie wyraźnie pobrzmiewało oczekiwanie. Barnaby wszedł ze śmiechem do biura - na szczęście nie małej dziupli, lecz pokoju, który mógłby pomieścić nawet czworo ludzi. Stojące pod oknem biurko i krzesło stało na wprost drzwi. Ścianę podpierała szafa pełna dokumentów. Z wieszaka wbitego w ścianę zwisał płaszcz. Barnaby rozpiął guziki eleganckiego okrycia i zapadł się w jeden z wygodnych foteli ustawionych przy biurku. Napotkał spojrzenie szarych oczu Stokesa. Przyjaciel dorównywał mu wzrostem, miał podobną budowę ciała, ciemne włosy i raczej surowy wyraz twarzy, lecz był zupełnie pozbawiony klasy. Będąc synem kupca, nie dżentelmena, otrzymał jednak staranne wykształcenie i dzięki temu rozumiał lepiej prawa, jakimi rządziło się życie elit. Z tego właśnie powodu dawał sobie radę w tym środowisku znacznie lepiej niż jakikolwiek inny podkomendny Peela. Zdaniem Barnaby'ego oddział Peela miał szczęście. Poza wszystkim innym Stokes był inteligentny i potrafił posługiwać się

mózgiem, co zresztą było jedną z ważniejszych przyczyn, dla której zostali przyjaciółmi. I co z kolei stanowiło powód, dla którego Stokes patrzył na niego teraz z tak nieskrywaną nadzieją - marzył o tym, by przyjaciel ocalił go w jakiś sposób od wypełniania dokumentów. Barnaby uśmiechnął się. - Spotkałem się z przypadkiem, który, choć dość nietypowy, mógłby chyba wzbudzić twoje zainteresowanie. - Dziś nie będzie to trudne. - Stokes przemawiał głębokim, raczej ponurym głosem, stanowiącym doskonały kontrast dla modulowanego tonu Barnaby'ego. - Wszyscy nasi przestępcy wyjechali wcześnie w tym roku na wakacje, albo wynieśli się na wieś, bo za bardzo deptaliśmy im tu po piętach. Tak czy inaczej, zamieniam się w słuch. - W takim razie... kierowniczka Domu Sierot z Bloomsbury zwróciła się do mnie z prośbą o wyjaśnienie zniknięcia czterech chłopców. Barnaby zrelacjonował po kolei wszystko, czego dowiedział się od Penelope, swoje wrażenia z obserwacji domu i wyprawy do Clerkenwell. Tym razem nie silił się na obojętny ton, nie ukrywał powagi sytuacji. - Najbardziej rzuca się w oczy fakt, że wszystkich czterech chłopców porwał ten sam mężczyzna - dokończył ponuro. Rysy Stokesa stwardniały. Przymrużył oczy. - Chcesz znać moje zdanie? Mnie też cała ta sprawa zupełnie się nie podoba - powiedział, po czym rozparł się w fotelu i stuknął palcem w biurko. - Zastanówmy się, jak można wykorzystać chłopców w wieku czterech, siedmiu, dziesięciu lat, w dodatku wszystkich z East Endu? Do burdeli? Jako chłopców okrętowych? Kominiarczyków? Kieszonkowców? To są akurat najbardziej oczywiste pomysły. Barnaby skrzywił się lekko i popatrzył w sufit. - Burdele, na szczęście, nie wchodzą chyba w grę... Z pewnością nie ograniczyliby się do East Endu, szukając chłopców do domów publicznych. - Nie wiemy przecież, na jaką skalę zakrojona jest ta akcja. Może dowiedzieliśmy się akurat o East Endzie, bo zgłosiła się do ciebie

kierowniczka z Domu Sierot, który przyjmuje dzieci właśnie z tego terenu. - To prawda. Co zatem proponujesz? Stokes długo patrzył w milczeniu w przestrzeń. W końcu na jego usta wypłynął drapieżny uśmiech. - Jak wiesz, w zwykłych okolicznościach nie mielibyśmy szans na pozwolenie, by szukać czterech zaginionych chłopców z ubogich rodzin. Niemniej jednak, zważywszy cele, jakimi mogli kierować się porywacze, warto poświęcić tym przestępcom nieco uwagi. Teraz, kiedy twoje sukcesy w chwytaniu przestępców z towarzystwa okazały się tak politycznie pożądane, może mógłbym jeszcze udowodnić, że policja nie jest wyłącznie zainteresowana przestępstwami, jakie dotykają arystokrację, ale zależy jej również na ochronie niewinnych z niższych sfer. - Możesz też podkreślić, że to nie jest sezon na przestępstwa wśród elit. Jak myślisz, uda ci się dostać zgodę, by nad tym pracować? Stokes zacisnął usta. - Chyba uda mi się ich przekonać, że rozwiązanie sprawy leży w ich interesie. - Mogę ci jakoś pomóc? - Napisz może do ojca, żeby wstawił się za nami w razie potrzeby, ale poza tym... sobie poradzę. - To dobrze. - Barnaby podniósł się z miejsca. - Czy to znaczy, że się do mnie przyłączysz? Stokes popatrzył na stertę papierów. - Pewnie uda mi się dzisiaj porozmawiać z komisarzem. Zaraz dam ci znać. - Z tymi słowami wstał i podał przyjacielowi rękę na pożegnanie. Barnaby uścisnął jego dłoń. - Polegam na twojej sile perswazji. Ruszył do drzwi. - Jeszcze jedno. Zapytaj kierowniczkę Domu Sierot, czy coś łączyło tych chłopców. Jakaś wspólna cecha - może wszyscy byli mali, wysocy lub chudzi. Albo pochodzili z lepszych domów. Czy może odwrotnie: ze slumsów. To mogłoby dać nam jakieś pojęcie o tym, dlaczego ich porwano. – Dobry pomysł. Na pewno nie omieszkam z nią porozmawiać. Barnaby pożegnał się i wyszedł.



*****

Obiecał, że zapyta, ale nie powiedział, że uczyni to niezwłocznie. Nie musiał szukać kontaktu z Penelope Ashford jeszcze tego samego popołudnia. Wspominała, że bywa w Domu Sierot wyłącznie rano. Nawet gdyby udało mu się ją odszukać, nie mogłaby sprawdzić swoich kartotek. Oczywiście, wszystko, czego się o niej dowiedział, świadczyło o tym, że będzie w stanie zaspokoić ciekawość Stokesa bez sprawdzania akt. Barnaby zatrzymał się na chwilę na schodach, wsunął ręce w kieszenie płaszcza, który zdążył już zapiąć, i zaczął się przyglądać budynkowi po przeciwnej stronie ulicy, rozważając, czy nie udać się jednak na poszukiwania Penelope Ashford. Tego rodzaju kobieta uznałaby zapewne, że zapolował na nią wyłącznie po to, by ją przesłuchać. Uspokojony uśmiechnął się, zszedł szybko ze schodów i ruszył w stronę Mount Street. Przy pomocy wskazówek zamiatacza ulic odnalazł szybko Calverton House i zastukał kołatką w drzwi. Po chwili w progu stanął rosły kamerdyner, który otaksował go pytającym spojrzeniem. . Barnaby uśmiechnął się czarująco. - Czy panna Ashford jest w domu? - Przykro mi, ale wyszła. Czy mogę jej przekazać, kto chciał się z nią widzieć? Uśmiech zniknął z twarzy Barnaby'ego. Nie był pewien, czy powinien zostawiać jakąkolwiek wiadomość. Biorąc pod uwagę jej możliwą reakcję... - Pan Adair, prawda? Popatrzył na kamerdynera, lecz z wyrazu jego twarzy nie udało mu się nic odczytać. - Tak. - Panna Ashford uprzedziła mnie o pańskiej ewentualnej wizycie. Miałem panu przekazać, że towarzyszy dziś lady Calverton podczas jej popołudniowego spaceru, toteż będzie w parku o zwykłej godzinie. Barnaby z trudem ukrył grymas niesmaku. Park. O modnej godzinie. Kombinacja czasu i miejsca, której unikał jak ognia. - Dziękuję.

Odwrócił się i zszedł po schodach. Na chodniku zawahał się przez chwilę i ruszył na zachód, w stronę Hyde Parku. Był listopad. Niebo zasnuły chmury, wiał chłodny wiatr. Większość eleganckiego towarzystwa, brylującego w salach balowych, wyjechała już na wieś. Pozostali jedynie ci, którzy byli u władzy, gdyż Parlament jeszcze nie przerwał obrad. Miało to jednak wkrótce nastąpić i w Londynie nie pozostaliby żadni reprezentanci londyńskiej śmietanki towarzyskiej. Nawet teraz przy Avenue zrobiło się znacznie luźniej, stojące przy niej zwykle powozy wyjechały z miasta. Mniej było też swatek i matron, nie wspominając już nawet o uroczych, młodych pannach, które z pewnością zrobiłyby wszystko, by wyśledzić, dlaczego Barnaby'emu tak bardzo zależy na rozmowie z Penelope Ashford. Przeszedł przez Park Lane, wszedł do parku i przeciął trawnik, podchodząc do miejsca, gdzie stały powozy dam z towarzystwa. Jego przypuszczenia co do spacerowiczów okazały się jednocześnie trafne i chybione. Nie było w nim akurat plotkarek i rozchichotanych panienek, lecz nie zabrakło swatek o świdrującym spojrzeniu i bystrych lwic salonowych. Dzięki uprzejmości jego ojca i koneksjom matki Barnaby był niezwykle łatwo rozpoznawalny - a jednocześnie godny zainteresowania wszystkich tych kobiet. Powóz Calvertonów stał w samym środku innych powozów. Aby dotrzeć do celu, Barnaby musiał minąć co najmniej połowę zebranych tam pań. Lady Calverton wydawała się zajęta rozmową z dwiema damami mniej więcej w podobnym wieku. Penelope miała wyraźnie znudzoną minę. Najpierw dostrzegła go pani Calverton i widząc, że Barnaby zmierza w ich stronę, obdarzyła go uśmiechem. Penelope popatrzyła w jej stronę i wyprostowała się, wyraźne ożywienie rozświetliło jej twarz. - Panie Adair - powiedziała lady Calverton, przywołując Barnaby'ego. Ujął jej odzianą w rękawiczkę dłoń i skłonił się. - Lady Calverton... Oczy Penelope lśniły za ramkami okularów w złotych oprawkach. - Panno Ashford - powiedział uprzejmie, skłaniając głowę.

Uśmiechnęła się uprzejmie. Ani jej, ani Portii z pewnością nie brakowało ogłady towarzyskiej. - Pan Adair pomaga mi właśnie w uzyskaniu informacji na temat niektórych naszych podopiecznych - wyjaśniła matce. Popatrzyła na Barnaby'ego. - Rozumiem, że chce mi pan pewnie zadać więcej pytań. - Owszem. - On również znał się dobrze na konwenansach i towarzyskich gierkach. - Może moglibyśmy wybrać się na spacer i porozmawiać podczas przechadzki? Uśmiechnęła się z aprobatą. - Świetny pomysł. - Chyba nie zajmie nam to dużo czasu - powiedziała do matki. Otworzył drzwi powozu i pomógł jej wysiąść. Z lekkim zdziwieniem przyjęła jego wyciągnięte ramię i położyła mu z wahaniem dłoń na rękawie. Ciekawe. Wątpił, czy ktokolwiek z towarzystwa... poza nim, mógł wzbudzić jej czujność. - Rozumiem, że rozmawiał pan z inspektorem Stokesem. Dowiedział się pan czegoś? - spytała: - Czegoś poza tym, że zamierza dobrze się bawić, badając tę sprawę? Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. - Namówił go pan, by się tym zajął? Poczuł wyraźną pokusę, by nieco inaczej zinterpretować fakty, ale istniało ryzyko, że Penelope pozna w końcu Stokesa i odkryje prawdę. - Nie tyle przekonałem, co pomogłem znaleźć powody, dla których powinien się tego podjąć. Zresztą jego osobiście nie musiałem nawet namawiać, ale... policja ma swoje priorytety. Stokes uznał jednak, że znajdzie wystarczająco mocne argumenty dla komisarza. Nie dostał jeszcze wprawdzie pozwolenia, by wpisać sprawę na listę, lecz wydawał się pewny swego. Penelope z zadowoleniem skinęła głową. Wsparcie ze strony policji przekroczyło jej oczekiwania. Z pewnością postąpiła słusznie, zwracając się o radę do Barnaby'ego Adaira, nawet jeśli jej bezrozumne zmysły nie nauczyły się jeszcze, jak zachowywać spokój w jego obecności.

- Nazwał pan Stokesa przyjacielem. Długo się znacie? - Kilka lat. - Jak się poznaliście? - Podniosła wzrok. - No cóż, syn hrabiego i policjant. Musiało wydarzyć się coś, co go sprowadziło na pańską orbitę. A może spotkaliście się przy okazji któregoś dochodzenia? Zawahał się, jakby próbował sięgnąć pamięcią wstecz. - Jedno i drugie jest po części prawdą - powiedział w końcu. Byłem obecny na miejscu zbrodni. Dokonano wówczas całej serii kradzieży na przyjęciu w pewnej wiejskiej rezydencji i wysłano tam Stokesa, żeby zbadał sprawę. Przyjaźniłem się wtedy z pewnym dżentelmenem, na którego padło posądzenie. W jakimś sensie żaden z nas nie czuł się zbyt dobrze w tej sytuacji. Ale gdy połączyliśmy siły moją znajomość elit i wiedzę Stokesa na temat przestępców - okazało się, że stanowimy wspaniały tandem. - Simon i Portia zachwycali się Stokesem. Po wydarzeniach z Glossup Hall wyrażali się o nim bardzo pozytywnie. Adair uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem. Penelope wyczuła, że jest dumny w imieniu przyjaciela, co potwierdziły zresztą jego słowa. - To był pierwszy przypadek morderstwa w jego karierze. Świetnie sobie z tym poradził. - Jak to się stało, że nie pojechał pan z nim do Devon? A może nie zawsze pracuje pan nad przypadkami zbrodni związanymi z życiem elit? - Zwykle działamy wspólnie - tak jest o wiele pewniej i szybciej. Gdy jednak nadszedł raport z Glossup Hall, zajmowaliśmy się akurat niezwykle istotną sprawą w Londynie. I tak komisarz wysłał Stokesa do Devon, a mnie kazał kontynuować śledztwo w stolicy. Penelope słyszała oczywiście o skandalu związanym z tą sprawą. Zadała też mnóstwo pytań, tak wnikliwych i inteligentnych, że Barnaby, oczarowany zaletami jej umysłu, chętnie na nie odpowiadał. Aż w końcu wyrosła przed nimi brama, co znaczyło, że odeszli już dość daleko od Avenue, a on nie dowiedział się nawet tego, co zamierzał ustalić. - Powinniśmy chyba wracać do twojej matki - powiedział, zawracając. - Ona na pewno się nie niepokoi. Wie, że rozmawiamy o ważnych sprawach.

Nie wie o tym jednak żadna z pozostałych dam. Ugryzł się w język i przyspieszył kroku. - Jakie zatem problemy poruszył Stokes? - spytała Penelope. Mniemam, że chciał się dowiedzieć czegoś więcej. - Oczywiście. Pytał, czy zaginionych chłopców łączyły jakieś wspólne cechy. - Urwał. Celowo nie podał jej przykładu, by nie sugerować odpowiedzi. Zmarszczyła brwi, szli dalej, raczej szybko, a tymczasem ona myślała. - Wszyscy, cała czwórka, to raczej szczupli chłopcy o drobnej budowie ciała, ale zdrowi, silni, szybcy, powiedziałabym nawet, że niezmordowani. Różnią się jednak wzrostem. Tak naprawdę nic ich poza tym nie łączy. Nie są nawet w jednym wieku. - Ile wzrostu miał najwyższy? Podniosła rękę na wysokość jego ucha. - Dick mniej więcej taki. Ben, ten drugi w kolejności, może o głowę niższy. - A jak w ogóle wyglądali? Wydawali się atrakcyjni czy raczej... Szybko pokręciła głową. - Niczym się nie wyróżniali. Nawet w ładnym ubraniu nie przyciągali niczyjego wzroku. - Blondyni czy bruneci? - I tacy, i tacy. Mieli różne odcienie włosów. - Powiedziała pani, że są szybcy. Czy to znaczy, że szybko się poruszają, czy też szybko myślą? Uniosła brwi. - Jedno i drugie. Chciałam ich wszystkich kształcić - byli naprawdę zdolni. - A ich pochodzenie? Wiem, że wywodzili się z ubogich domów, ale może ta czwórka wychowywała się w trochę lepszym środowisku i łatwiej było ich uczyć? Znów potrząsnęła głową. - Nie, to nie były rodziny tego typu, wszyscy mieli za sobą ciężkie przeżycia... nawet jak na East End. Dlatego mieli zostać oddani pod naszą opiekę. Mogę tylko powiedzieć, że żadna z tych rodzin nie ma przestępczych powiązań. Skinął głową i popatrzył w stronę powozu, skąd zerkała na nich dość znacząco matka Penelope.

Penelope nie zwróciła jednak na to uwagi. Przyglądała się uważnie Barnaby'emu. - W jaki sposób tego typu informacje, wygląd i tak dalej, mogą wam pomóc? Omiatając spojrzeniem rząd powozów, zaklął w duchu. Jak długo spacerowali? Nie powinien był pozwolić Penelope na te wszystkie pytania. Znaleźli się pod obstrzałem przesiadujących w parku swatek niektóre z nich trzymały nawet w dłoniach lornetki. - Nie wiem. - Ale mogę się domyślać. - Przekażę pani odpowiedzi Stokesowi, zobaczymy, co powie. On zna ten świat znacznie lepiej niż ja. - Oczywiście, proszę z nim porozmawiać. - Penelope zatrzymała się przed drzwiami powozu i wbiła wzrok w jego twarz. - Poinformuje mnie pan, jak się do tego odniósł? Spojrzał w dół i napotkał jej spojrzenie. - Oczywiście. - Tak szybko jak to możliwe? - Nie zważając na konwenanse, zacieśniła uchwyt na jego ramieniu, tak jakby nie chciała go puścić, w razie gdyby odmówił przyrzeczenia. - Jak pani sobie życzy. Uśmiechnęła się i cofnęła rękę. - Dziękuję. Do następnego spotkania. Przytrzymał jej wzrok dłużej, niż należało. - Oczywiście. Do zobaczenia. Odprowadził ją do powozu, pożegnał się z lady Calverton, jeszcze raz skłonił głowę i odszedł. Zauważyła, że zmierza w stronę Scotland Yardu, tam gdzie rezydował sztab Peela. Opierając się o siedzenie powozu, uśmiechnęła się z zadowoleniem. Mimo że nie panowała nad zmysłami, poradziła sobie zupełnie dobrze z tą rozmową.

Rozdział 4 Stokes stał właśnie za biurkiem, które zamierzał uporządkować przed wyjściem, gdy wszedł Barnaby. - No? Penelope Ashford narobi nam kłopotów. Barnaby zaczerpnął tchu. - Wypytałem pannę Ashford o tych czterech chłopców. Stokes zmarszczył brwi. - Pannę Ashford? - Penelope Ashford, siostrę Portii, obecnie kierowniczkę Domu Sierot. Powiedziała, że wszyscy chłopcy byli szczupli, ale silni, zwinni i szybcy, zarówno w sensie fizycznym jak intelektualnym. Uważa, że są znacznie bystrzejsi niż ich rówieśnicy. Mają od siedmiu do dziesięciu lat, różnią się wzrostem, nie są atrakcyjni fizycznie i nie odznaczają się żadnymi specyficznymi wspólnymi cechami. - Rozumiem. - Stokes przymrużył oczy i rozsiadł się wygodniej. Wygląda na to, że możemy skreślić z listy wszystkich handlarzy żywym towarem - powiedział, gdy Barnaby usiadł na jednym z krzeseł na wprost biurka. - Racja. Poza tym jeden z nich jest stanowczo za wysoki jak na kominiarczyka, więc i ten motyw raczej nie wchodzi w grę - mruknął Barnaby. - Godzinę temu wpadłem na Rowlanda z policji rzecznej, miał tu jakieś spotkanie. Spytałem, czy na statkach nie narzekają ostatnio na brak chłopców okrętowych, ale jest zupełnie odwrotnie, więc nie ma powodu, by sądzić, że zmuszono tych małych do pracy na wodzie. - To co nam zostaje? Stokes myślał chwilę. - Pomocnicy włamywaczy i złodziei. To pasuje do opisu: są chudzi, silni, zwinni, szybcy i bystrzy. W dodatku nie rzucają się w oczy. Porywacze nie szukaliby z pewnością żadnego chłopca, który w jakikolwiek sposób wyróżniałby się urodą. Od lat krążą opowieści o tak zwanych szkołach dla włamywaczy prowadzonych głównie w East Endzie. To gęsto zaludniona dzielnica. W niektórych częściach aż roi się od dziwnych typów i różnych podejrzanych składów, nawet miejscowa policja niechętnie tam zagląda. Takie szkoły funkcjonują w

jednym miejscu przez jakiś czas, a potem szybko przestają istnieć. Nigdy nie działają długo, ale stoją za nimi zawsze ci sami ludzie. - Przenoszą się później gdzie indziej? Stokes skinął głową. - I zwykle nie można udowodnić, że ich właściciele są sprawcami jakiegoś konkretnego przestępstwa, za które można by ich postawić przed sądem. - Wzruszył ramionami. - W większości przypadków nie budzą podejrzeń. Barnaby zmarszczył brwi. - Czego te szkoły uczą? I co tacy włamywacze powinni umieć? - Kiedyś myśleliśmy, że ci chłopcy stoją po prostu na czatach, zwłaszcza gdy złodzieje działają na terenach zamieszkiwanych przez ludzi mniej zamożnych. Ale tak naprawdę jest odwrotnie, to oni włamują się do domów bogaczy, szczególnie ludzi z towarzystwa. A wcale nie jest tak łatwo tego dokonać, okna na parterze są zwykle zakratowane albo bardzo małe. Szczupłemu chłopcu łatwo jest jednak przecisnąć się do środka. Właśnie tacy mali złodzieje zabierają łupy i oddają je szefowi. Muszą jednak umieć poruszać się bezszelestnie w ciemnościach, na wypolerowanych posadzkach, dywanach, omijać meble... Uczy się ich najpopularniejszych rozkładów takich domów wiedzą, dokąd iść, czego unikać, gdzie się chować, jeśli ktoś z domowników zaalarmuje resztę. Potrafią rozróżniać rzeczy dobrej jakości od tandety, jak wyjmować obrazy z ram, otwierać zamki... niektórzy radzą sobie nawet z sejfami. - A jeśli coś pójdzie nie tak... - zaczął Barnaby. - ...to policja łapie na gorącym uczynku właśnie takiego chłopca, czyli narzędzie, a nie rękę, która nim kieruje. - Mamy więc sytuację, która wskazywałaby na to, że szkoły dla złodziei kształcą swoich uczniów właśnie pod kątem włamań do domów elit. - Urwał i napotkał wzrok Stokesa. - Oczywiście! Przygotowują się do akcji w okresie świątecznym, gdy większość śmietanki towarzyskiej przebywa na wsi. Stokes zmarszczył brwi. - Większość dam zabiera jednak biżuterię ze sobą na wieś. - W rzeczy samej. Niemniej jednak ci włamywacze, kimkolwiek by byli, nie kradną biżuterii. Przed wyjazdem domownicy pakują ubrania, klejnoty, jakieś osobiste drobiazgi. Inne cenne rzeczy zostają na miejscu. Strzegą ich nieliczni służący, czasem tylko dozorca. Podniecenie Barnaby'ego udzieliło się Stokesowi. Przykuł przyjaciela spojrzeniem.

- Posuwamy się może trochę za daleko, ale załóżmy, że mamy rację. Nurtuje mnie jednak pewien problem. Dlaczego aż czterech? Dlaczego w ciągu kilku tygodni zniknęło aż tylu chłopców? Barnaby uśmiechnął się drapieżnie. - Gdyż ta szajka, lub też tylko jeden człowiek, mózg całej operacji, planuje w najbliższym czasie całą serię rabunków. - Kiedy śmietanka towarzyska wyjedzie z Londynu... - mruknął Stokes. Rysy twarzy wyraźnie mu stwardniały. - Taaak, to byłaby gra warta świeczki. Opłaciłoby im się wybrać czterech odpowiednich chłopców i zorganizować porwanie. Milczeli chwilę, zajęci swoimi myślami. Pierwszy odezwał się Barnaby: - To może być o wiele poważniejsza sprawa, niż się wydaje. Stokes skinął głową. - Rozmawiałem już z komisarzem. Pozwolił mi przeprowadzić stosowne śledztwo. Rozumiesz, co miał na myśli... - Ponury uśmiech wykrzywił mu usta. - Jutro znów się z nim porozumiem i przekażę nasze wnioski. Myślę, że teraz dostanę wolną rękę. Barnaby uśmiechnął się cynicznie. - Jaki więc powinien być nasz kolejny krok? Mamy znaleźć tę szkołę? - Ulokowali ją z pewnością w East Endzie, niedaleko od miejsca zamieszkania chłopców. A to dowodzi, że i „dyrektor", i jego kompani również się stamtąd wywodzą, bo gdzieżby inaczej dowiedzieliby się w ogóle o istnieniu chłopców? - Sąsiedzi byli przekonani, że człowiek, który przyszedł po chłopców, pochodził z East Endu. Został jednak na tyle przeszkolony, by skutecznie udawać urzędnika, któremu można spokojnie oddać dzieci pod opiekę. - Dokładnie. Ci dranie wiedzą, jak działać na swoim terenie. - Właśnie. A ja nie mam pojęcia, jak się zabrać do szukania szkoły włamywaczy w East Endzie. Lub też gdziekolwiek indziej, jeśli już o to chodzi. - Szukanie czegokolwiek w East Endzie nie jest łatwe i wcale nie znam tej dzielnicy lepiej od ciebie. - A policjanci działający na tym terenie? - Oczywiście zamierzam się z nimi spotkać, ale nie oczekuję zbyt wielkiej pomocy, pracują tam od niedawna.

Stokes bębnił przez chwilę palcami po biurku, nagle podniósł się raptownie, jakby podjął jakąś decyzję. - Zostaw to mnie. Znam kogoś, kto świetnie zna ten rejon i być może zgodzi się nam pomóc. Barnaby również wstał i podszedł do drzwi. Stokes okrążył biurko, chwycił płaszcz z wieszaka i ruszył za nim. Barnaby zatrzymał się w holu. - Pomyślę, co jeszcze można zrobić, żeby jak najszybciej posunąć się naprzód. Stokes skinął głową. - Jutro spotkam się z komisarzem i przekażę mu najnowsze wieści. Porozmawiam poza tym z tą sobą, o której wspomniałem. Dam ci wkrótce znać, na co możemy liczyć. Rozstali się. Barnaby wyszedł w zapadający mrok i znów zatrzymał się na schodach, by zebrać myśli. Stokes miał coś konkretnego do roboty. On natomiast... Przymus działania kusił jak natrętny chochlik, który nie przestawał szeptać mu do ucha. Gdyby jeszcze raz porozmawiał z Penelope Ashford, teraz, wiedząc dokładnie, w jakim kierunku zmierza, wydobyłby z niej więcej informacji. Nie wątpił, że jej mózg jest pełen wielu potencjalnie znaczących faktów. Poza tym obiecał, że ją powiadomi, co na temat całej sprawy myśli Stokes. Natrętna kobieta. Trudna kobieta... o pełnych, kuszących ustach. Ustach, które rozpraszały jego uwagę. Jedynym problemem, jaki stwarzała konieczność rozmowy z Penelope Ashford jeszcze tego samego wieczoru, był fakt, że musiało się to odbyć w jakimś elitarnym towarzystwie. Nadszedł wieczór i wraz z nim Penelope musiała włożyć coś, co uważała za przebranie. Przestać być sobą i zmienić się w pannę Penelope Ashford, najmłodszą siostrę wicehrabiego Calvertona, najmłodszą córkę Minervy - wdowę po hrabim Calvertonie, a także jedyną niezamężną kobietę w całym klanie. Ta ostatnia cecha wydawała się jej szczególnie irytująca, jednak nie dlatego, że miała jakąkolwiek chęć, by zmienić swój stan cywilny. Niemniej jednak fakt, iż wciąż była panną, wyróżniał ją z tłumu. Stawiał na piedestale, który Penelope postrzegała jako coś podobnego

do platformy, gdzie zwykle umieszczano konie podczas aukcji. I choć nigdy nie miała najmniejszych problemów z rozwiewaniem fałszywych nadziei niektórych dżentelmenów, taka konieczność wprawiała ją zawsze w stan irytacji. Musiała bowiem pamiętać o konwenansach i szukać za każdym razem stosownych słów, by wskazać niefortunnym konkurentom do jej ręki, gdzie jest ich miejsce. Zwłaszcza w salach balowych odpływała umysłem w zupełnie inne rejony. Na przykład do Termopil. Starożytni Grecy wydawali się jej bowiem znacznie bardziej atrakcyjni niż młodzi ludzie, którzy próbowali zwrócić na siebie jej uwagę. Dziś przyjęcie odbywało się w salonie lady Hemmingford. Modnie ubrana w suknię w kolorze ciemnozielonym, niemal czarnym - zakazanym jej przez rodzinę, który jednak nosiłaby najchętniej z własnego wyboru - Penelope stała przy ścianie, a wokół niej rozbrzmiewały odgłosy przyjęcia. Mimo iż takie imprezy potwornie ją nudziły, nie mogła odwołać wizyty. Uczestniczenie w przyjęciach wybranych przez matkę stanowiło warunek kompromisu, jaki zawarła z nią i Lukiem - dzięki temu, podczas gdy reszta rodziny wybierała się na wieś, lady Calverton pozostała w Londynie, by Penelope mogła kontynuować swoją działalność w Domu Sierot. Luc i jej matka dali jej wyraźnie do zrozumienia, że nie popierają jej samotnego pobytu w Londynie, nawet w towarzystwie przyzwoitki w osobie Helen, ich owdowiałej kuzynki. Wszyscy, z Penelope włącznie, zdawali sobie sprawę z tego, że ta słodka, łagodna istota nie jest w stanie nikogo kontrolować. Mimo nieprzejednanej postawy jej brata Penelope nie mogła odmówić mu racji. Zdawała sobie również sprawę z tego, że w ramach tej ugody musi pokazywać się na przyjęciach w stolicy, by podtrzymać swoje szanse na stosowny mariaż. Przebywając w rodzinnym gronie, dawała otwarcie do zrozumienia, jakie jest jej podejście do kwestii małżeństwa: nie widziała żadnych dobrych stron takiego stanu. W towarzystwie subtelnie, ale stanowczo uświadamiała konkurentom, że nie zmieni swego zdania na ten temat. I zawsze bardzo się dziwiła, gdy jakiś młody człowiek nie rozumiał tego, co chciała mu przekazać.

Przecież noszę okulary, tępaku! - Taka była zawsze jej pierwsza myśl. Któraż to młoda dama szukająca męża pokazałaby się w towarzystwie w okularach na nosie? Tak naprawdę poradziłaby sobie nawet bez nich, lecz nie widziała ostro. Dawała sobie radę w pokoju lub na sali balowej, ale nie na tyle dobrze, by odczytać wyraz czyjejś twarzy. Już jako nastolatka uznała, że wiedza o tym, co się dzieje wokół, jest znacznie ważniejsza od wyglądu. Inne młode damy wolały mrużyć oczy lub nawet obijać się o sprzęty, byle tylko nie szpecić twarzy okularami. Penelope z pewnością nie należała do tego gatunku. Była, jaka była, i towarzystwo musiało to jakoś zaakceptować. Z uniesioną dumnie głową i spojrzeniem wbitym w gzyms w rogu pokoju, stała w dalszym ciągu w salonie Hemmingfordów i zastanawiała się usilnie, czy którykolwiek z nowo przybyłych gości może udzielić jej jakiejś interesującej informacji możliwej do wykorzystania dla dobra Domu Sierot. Słyszała muzykę dochodzącą z przyległego salonu, lecz nie dopuszczała, by jej dźwięki wpłynęły w jakikolwiek sposób na jej zmysły. Taniec z dżentelmenem oznaczał bowiem dla niego zawsze zachętę, by kontynuować znajomość. Było to bardzo smutne, gdyż Penelope uwielbiała tańczyć; ze względów strategicznych nauczyła się jednak opierać pokusom muzyki. Nieoczekiwanie, zupełnie bez ostrzeżenia, jej zmysły się obudziły. Doznała niezwykle interesującego wrażenia, czuła się tak, jakby czyjaś ręka nastroszyła ukryte pod skórą koniuszki nerwów. Właśnie miała się obejrzeć, by zidentyfikować przyczynę tego stanu, gdy usłyszała za sobą głęboki, męski głos. - Dobry wieczór, panno Ashford. Jasne loki, niebieskie oczy. U jej boku pojawił się znienacka Barnaby Adair, olśniewający w czarno - białym stroju wieczorowym. Odwróciła się do niego z uśmiechem i bez namysłu podała mu rękę. Barnaby ujął jej delikatne palce i skłonił się nisko, wykorzystując tę bezcenną chwilę, by wrócić do równowagi, którą zburzył całkowicie uśmiech Penelope. Cóż takiego miała w sobie ta dziewczyna? Dlaczego jej uśmiech robił na nim zawsze tak oszałamiające wrażenie?

Może Penelope nie uśmiechała się po prostu tak często jak inne młode damy, choć wyginała uprzejmie wargi przy powitaniach, by sprostać konwenansom. Te wymuszone grymasy nie miały jednak wiele wspólnego z jej prawdziwym uśmiechem - takim, jakim właśnie go obdarzyła - szczerym, uroczym, prawdziwym, serdecznym. Barnaby z trudem powstrzymał chęć, by zabronić jej uśmiechać się w ten sposób do innych mężczyzn. Pragnął, by zachowała ten uśmiech wyłącznie dla niego. Absurd. Co ta kobieta z nim wyprawia? Wyprostował się i popatrzył w jej promienną twarz. Uśmiech powoli znikał. - Miło mi pana widzieć, rozumiem, że przynosi pan jakieś wieści. Znowu zamrugał. W jej twarzy, w oczach było coś, co go wzruszało. Robiło na nim szczególne wrażenie. - O ile sobie pani przypomina - powiedział z wyraźnym zamiarem, by jego słowa zabrzmiały arogancko - nalegała pani, bym przekazał pani wiadomości od Stokesa tak szybko, jak to możliwe. Penelope nie straciła humoru. - Owszem, ale nie sądziłam, że się pan na to odważy. Wymownym gestem wskazała tłum gości. Niemniej jednak wykazała się ponownie zdolnością przewidywania i przekazała swemu kamerdynerowi instrukcje, dokąd ma skierować Barnaby'ego. Adair wahał się chwilę i otaksował zebrane wokół grupki. - Zakładam, że woli pani rozmawiać o dochodzeniu niż o ostatniej premierze w Theatre Royal. Tym razem jej uśmiech był zarówno filuterny, jak i ufny. - Bez wątpienia. Rozejrzała się. - Jeśli jednak mamy rozprawiać o kidnaperach i zbrodniach, powinniśmy się chyba przenieść w jakieś bardziej ustronne miejsce. Wskazała wachlarzem niszę w kącie salonu. - Tam chyba będzie najlepiej. Idziemy? Podał jej ramię, przyjęła je natychmiast, lecz tylko dlatego, że tak uważnie ją obserwował, dostrzegł, jak działa na jej zmysły. A niewątpliwie mocno je poruszał. Zdawał sobie z tego sprawę niemal od pierwszej chwili, gdy weszła do jego salonu.

Szedł z nią, wymieniając od czasu do czasu pozdrowienia z innymi gośćmi i dzięki temu zyskał chwilę, by zastanowić się nad swoją nietypową reakcją na jej osobę. Potrafił to jednak zrozumieć reagował po prostu tak samo jak Penelope. Gdy uśmiechnęła się do niego tak serdecznie i szczerze, nie wynikało to wcale z tego, że widzi w nim przystojnego dżentelmena - blichtr, poza który nie wychodziły inne młode damy - ale śledczego, z którym rozpoczęła współpracę. Uśmiechnęła się do jego intelektualnej, detektywistycznej cząstki i dlatego tak bardzo go to poruszyło. Bardzo odświeżająco podziałał na niego fakt, że Penelope nie zwróciła uwagi na jego inne atrybuty skoncentrowała się na sile jego umysłu i osiągnięciach. Może i nosiła okulary, lecz dostrzegała znacznie więcej niż jej znajome. Wreszcie doszli do rogu salonu, gdzie udało im się jakoś oddzielić od reszty gości - mogli spokojnie porozmawiać i jednocześnie obserwować towarzystwo. - Wspaniale. - Stanęła na wprost, wysuwając mu dłoń spod ramienia. - No więc co takiego wydedukował inspektor Stokes? Powstrzymał chęć, by jej powiedzieć, że inspektor Stokes nie jest jedyną osobą na świecie, która potrafi dedukować. - Po rozważeniu wszystkich możliwości doszliśmy do wniosku, że chłopcy zostaną najprawdopodobniej wykorzystani przez włamywaczy. Zmarszczyła brwi. - Czegóż mogą chcieć od nich włamywacze? Gdy jej to wyjaśnił, Penelope wydała okrzyk zgrozy. - Musimy ich natychmiast ratować - powiedziała z płonącymi oczyma. W jej głosie pobrzmiewała wyraźnie determinacja. Barnaby miał w dalszym ciągu obojętną minę. - To oczywiste. Stokes postara się zlokalizować tę szkołę, a my powinniśmy podążyć innym tropem. Napotkała jego spojrzenie. - Jakim? - Czy są jeszcze jacyś chłopcy, którzy wkrótce mogą zostać sierotami? Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. Sądził, że zapyta, dlaczego chce to wiedzieć, lecz Penelope pojęła w ułamku sekundy tok jego rozumowania.

- Więc jak? Są? Czy ich nie ma? - Nie mogę tego stwierdzić tak kategorycznie. To ja składam wizyty potencjalnym kandydatom na podopiecznych, ale czasem mija rok pomiędzy wpisaniem danych dziecka do naszych akt i śmiercią jego opiekuna. - Istnieje więc lista potencjalnych sierot? - Nie lista, ale zbiór danych. - Wśród nich adres, a także opis chłopca? - Adres, owszem. Co do opisu, podajemy wyłącznie wiek i kolor włosów. Do naszych celów to całkowicie wystarczy. - Napotkała jego spojrzenie. - Niemniej jednak pamiętam te dzieci, szczególnie te, z którymi się ostatnio spotkałam. Wciągnął powietrze. - Sądzi pani, że... - Panno Ashford... Oboje odwrócili się w stronę młodego człowieka, który złożył właśnie Penelope przesadny ukłon i obdarzył ją promiennym uśmiechem. - Pozwoli pani, że się przedstawię. Nazywam się Cavendish. Nasze matki są wielkimi przyjaciółkami. Miałem nadzieję, że zechce pani ze mną zatańczyć. Chyba właśnie przygotowują kotyliona. Penelope zmarszczyła czoło. - Nie, dziękuję. - Słysząc lodowaty ton swego głosu, złagodziła nieco odmowę. - Nie przepadam za kotylionem. Pan Cavendish zamrugał. - Ach... rozumiem - wymamrotał, najwyraźniej nieprzyzwyczajony do odmowy. I choć mina Penelope zupełnie do tego nie zachęcała, zrobił taki ruch, jakby zamierzał się do nich przyłączyć. Panna Ashford chwyciła go za ramię i odwróciła stanowczo w stronę sali. - Widzę, że tam dalej stoi panna Akers, to ta dziewczyna w sukni koloru fuksji, udekorowanej pączkami róż. Jestem pewna, że z przyjemnością zatańczy kotyliona. - Przerwała na chwilę. - Jest nawet stosownie ubrana. Barnaby przygryzł wargę, by powstrzymać uśmiech, Cavendish jednak tylko pokornie skłonił głowę. - Państwo wybaczą...

Popatrzył z nadzieją na Penelope, która natychmiast zachęcająco skinęła głową. - Oczywiście. - Puściła jego ramię. Cavendish pożegnał Barnaby'ego i pospieszył w stronę panny Akers. - Więc co pan mówił? Musiał wrócić myślami do rozmowy. - Właśnie się zastanawiałem... - Droga panno Ashford, jak to miło z pani strony, że zechciała pani zaszczycić to przyjęcie. Penelope zesztywniała, odwróciła się wolno i popatrzyła na mężczyznę, który przerwał im rozmowę. Tristram Hellicar zyskał sobie sławę niepoprawnego pożeracza damskich serc. Był również bardzo przystojny. Skłonił się uprzejmie, wyprostował, skinął głową Barnaby'emu i obdarzył Penelope czarującym uśmiechem. Na niej jednak ten uśmiech nie wywarł żadnego wrażenia. - Tristramie, pan Adair i ja... - Niezależnie od tego, jakie miałaś plany, moja droga, ja jestem teraz tutaj. Chyba nie rzuciłabyś mnie na pożarcie wilkom. Niedbałym gestem wskazał pozostałych gości. Oczy Penelope zwęziły się jak szparki. - Bez wahania. - Ale pomyśl, moja droga, że dzięki mnie cała reszta tych młodzików zachowa odpowiedni dystans i nie będziesz musiała stosować żadnych swoich dyplomatycznych sposobów, żeby się ich pozbyć. Właśnie przyjechał Rigby, a wiesz, jaki on potrafi być wytrwały. Adair w niczym ci nie pomoże. Jest stanowczo zbyt grzeczny. Barnaby pochwycił spojrzenie Hellicara, który najwyraźniej próbował ocenić, jaki związek łączy go z Penelope. W spojrzeniu tym kryło się nawet pewne ostrzeżenie, lecz Hellicar nie był pewien czy Adair jest rzeczywiście jego rywalem, więc bez dowodów nie mógł posunąć się dalej. Mógł oczywiście dać Hellicarowi jakiś znak, ale bawiła go ta wymiana spojrzeń i nie chciał sobie psuć przyjemności. Poza tym Penelope zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że Tristram poważnie zabiega o jej względy, co stwarzało jeszcze ciekawszą sytuację.

A już najbardziej fascynował go fakt, że Hellicar - który niewątpliwie wiedział, z jak nietypową kobietą ma do czynienia - nie miał pojęcia, jak zdobyć jej względy, gdyż nie zdawał sobie sprawy, że rutynowe działania w tym wypadku nie odniosą skutku. I jeśli choć połowa opowieści o Hellicarze była prawdą, Tristram zasłużył sobie bez wątpienia na tytuł mistrza w uwodzeniu dam z towarzystwa. W przypadku Penelope poniósł jednak klęskę. Nie zdając sobie sprawy z jej rosnącego zniecierpliwienia, kontynuował swoją paplaninę. W końcu bezwzględnie mu przerwała. - Odejdź, Tristramie - powiedziała spokojnym, stanowczym głosem. - Bo jak nie, to powiem lordowi Rotherdale, co widziałam w salonie lady Mendicat. Zamrugał nieprzytomnie i zbladł jak płótno. - Nie... nie zrobiłabyś tego. - Wierz mi, z pewnością wszystko ujawnię. Co więcej, sprawi mi to naprawdę ogromną przyjemność. Miała zaciśnięte usta, przymrużone oczy - Hellicar uwierzył, że Penelope nie blefuje. Pogodzony z klęską skłonił się nieco mniej uprzejmie niż za pierwszym razem. - Dobrze, moja droga. W tej sytuacji pozwolisz, że na razie się oddalę. - Zerknął na Barnaby'ego i przeniósł spojrzenie na Penelope. Niemniej jednak, jeśli istotnie zamierzasz wieść samotny żywot, taka ożywiona pogawędka z Adairem z pewnością nie jest najlepszym pomysłem, by przekonać obecnych tu młodzieńców, że nie interesuje cię zupełnie spacer do ołtarza. Skoro stara się jeden, inni też mogą próbować. Uważaj, Adair! To naprawdę niebezpieczna kobieta powiedział na odchodnym i skłonił się nisko na pożegnanie. Penelope zmarszczyła czoło. Była coraz bardziej zagniewana. - Bzdura! Barnaby z trudem powstrzymywał uśmiech. Penelope była niebezpieczna. Niebezpiecznie nieprzewidywalna. Doskonale o tym wiedział i bez ostrzeżeń Hellicara. On czuł się jednak zagrożony, gdyż nigdy wcześniej nie poznał damy z towarzystwa, która by wykraczała tak daleko poza granice akceptowalne społecznie, wiedząc, że ujdzie jej to na sucho.

Już od dawna nie bawił się tak wspaniale na żadnym przyjęciu. A nietypowej rozrywki dostarczyła mu sytuacja zupełnie dla niego nowa. - Przynajmniej się go pozbyłam - mruknęła Penelope. - Zatem, wracając do rozmowy... - Miałem właśnie spytać... - Panno Ashford... Syknęła z dezaprobatą i odwróciła się w stronę kolejnego natręta. Młody lord Morecombe. Odesłała go z kwitkiem bez zbędnych wstępów, nie wykazując najmniejszego zainteresowania relacją z ostatniej sztuki i wyścigiem dwukółek do Brighton. Po Morecombie zjawił się pan Julian Nutley. Za nim wicehrabia Sethbridge. Podczas gdy Penelope zajmowała się wicehrabią, a następnie Rigbym, którego, zgodnie z przepowiednią Hellicara, nie udało się jej szybko pozbyć. Barnaby mógł ją do woli obserwować. Domyślił się od razu, dlaczego ci wszyscy nieszczęśnicy tak bardzo pragnęli poskromić ostry język. Penelope była na swój niezwykły sposób bardzo atrakcyjną kobietą. Na tle ciemnej sukni jej porcelanowa cera wydawała się jeszcze bardziej nieskazitelna. Nawet okulary, które jak zapewne sądziła, czyniły jej wygląd mniej atrakcyjnym, tak naprawdę dodawały jej urody - złote ramki podkreślały kształt i głębię jej oczu oraz ich inteligentny wyraz, a soczewki skutecznie je powiększały, uwydatniając długie, wywinięte rzęsy oraz ciemne źrenice. Na tle bladych, mało wyrazistych panien na matrymonialnym rynku Penelope wyróżniała się zdecydowanie nietypową, specyficzną urodą i energią, która z niej tryskała. Barnaby wątpił jednak poważnie, czy Penelope zdaje sobie sprawę, że jej cięty język i protekcjonalny stosunek do adoratorów wywiera skutek wręcz odwrotny do zamierzonego. Otaczała ją aura niezdobytej, a dżentelmeni, którzy ją otaczali, byli całkowicie świadomi wszystkich trudności związanych z podjętym przedsięwzięciem. Słuchając jej rozmów z konkurentami, zrozumiał, że Penelope traktuje mężczyzn jako mniej inteligentny gatunek ludzi, w większości przypadków zresztą zupełnie nie bez racji.

Odczuł nagle pokusę, by jej udowodnić, że nie wszyscy przedstawiciele tego gatunku są idiotami, i zdobyć choć jeden punkt dla swojej płci. Przy okazji uświadomiłby Penelope, że jest bardzo atrakcyjną kobietą. - Nareszcie! - Rzucając ostatnie spojrzenie za Rigbym, Penelope odwróciła głowę do Adaira. Zanim zdołała przemówić, uniósł dłoń. - Obawiam się, że Hellicar miał rację. Jeśli będziemy tu stać i rozmawiać, wiele osób może to odczytać jak zaproszenie, by do nas dołączyć. Czy mógłbym zaproponować, abyśmy w imię wspólnego celu skorzystali z dobrodziejstw walca, którego za chwilę nam zagrają? Skłonił się i podał jej rękę. Penelope popatrzyła najpierw na rękę, potem na Barnaby'ego. Odezwały się pierwsze takty walca, zagłuszając toczące się wokół rozmowy. - Chce pan tańczyć? - Dzięki temu porozmawiamy w spokoju, nie ryzykując, że ktoś nam przerwie. - Popatrzył jej w oczy. - Nie lubi pani walca? Zmarszczyła brwi. - Oczywiście, że lubię. Nawet ja nie zdołałam się wymigać od nauki tego tańca. - Wyciągnęła do niego rękę. Musiała wreszcie wydobyć z niego informacje, a natrętni adoratorzy zniweczyli szanse na spokojną rozmowę. - A zatem pani próbowała... Popatrzyła na niego zdumiona. - Wymigać się od nauki. Zamrugała. Modliła się, by Barnaby nie odgadł dlaczego straciła wątek. Jego dotyk burzył jej zdolność myślenia. - Najpierw nie widziałam sensu w pobieraniu tych lekcji, ale później... - Wzruszyła ramionami i pozwoliła, by poprowadził ją na parkiet. Otoczył ją delikatnie ramionami, na tyle blisko, na ile zezwalały konwenanse, a jednak odczuwała wewnętrzne drżenie. Nakazała sobie w myślach absolutny spokój. Mimo że reagowała w tak irytujący sposób na dotyk Barnaby'ego, taniec nie okazał się złym pomysłem. Zgodziła się uczyć walca, gdy odkryła, że jest to naprawdę cudowne przeżycie. Nieczęsto jednak oddawała się ostatnio tej przyjemności, gdyż zawodziła ją na ogół większość partnerów.

Sądziła, że i Adair nie zdoła sprostać jej oczekiwaniom, co zresztą miałoby swoje dobre strony. Gdyby okazał się kiepskim tancerzem, odczułyby to również jej rozbudzone zmysły. Byłby to naprawdę znakomity sposób, by wyleczyć się wreszcie z tej obsesji. Z wysoko uniesioną głową, podbródkiem odwróconym w prawo, zrobiła krok w przód i zorientowała się natychmiast, że pozwala się prowadzić. Zajęło jej dobrą chwilę, by się do tego przystosować, lecz był to punkt dla Barnaby'ego. A potem zdała sobie sprawę, że wcale nie chce, by Adair wywarł na niej wrażenie jako tancerz. Niestety... jej postanowienie zwiędło i umarło; gdy tylko utkwiła wzrok w jego twarzy, poczuła, że prowadzona pewnymi ramionami Adaira, wiruje bez wysiłku po parkiecie, mijając inne roztańczone pary. Zaimponowała jej jednak nie tylko łatwość, z jaką nią kierował przy jej kruchej budowie ciała udawało się to zwykle większości panów, lecz poczucie władzy i poskromionej energii, jaką wprowadzał do prostych kroków walca. Odniosła wrażenie, ze schwytał ją w pułapkę. I choć zupełnie nie o to jej chodziło, uśmiechnęła się całkowicie szczerze, chętnie poddała uściskowi Adaira i doceniła jego taneczne zdolności. Mogła spokojnie liczyć na jego mistrzowskie opanowanie sztuki walca i po prostu cieszyć się tańcem. Poszukała jego twarzy - uśmiechał się do niej. - Najwyraźniej zmieniła pani zdanie i słuchała wskazówek swego instruktora tańca. - Był nim Luc, mój brat. - Pozwoliła sobie na jeszcze jedną chwilę, by rozkoszować się tym wirowaniem. - Teraz możemy przynajmniej dokończyć rozmowę. Czego właściwie chciał się pan dowiedzieć? Barnaby zajrzał w jej ciemne oczy i zaczął się zastanawiać, dlaczego właściwie nie chciała tańczyć. - Miałem zaproponować, że jeśli potrafi pani przewidzieć, którzy z chłopców mogą zostać osieroceni w najbliższej przyszłości, możemy spróbować otoczyć ich opieką i jednocześnie wypatrywać podejrzanych osobników kręcących się w pobliżu ich miejsca zamieszkania. Zamrugała. Otworzyła szeroko oczy.

- Oczywiście. Świetny pomysł! - Popatrzyła na niego tak, jakby doznała nagle olśnienia. - Już jutro przejrzę wszystkie kartoteki, a jeżeli natrafię na kogoś, kto spełnia takie warunki... - Spotkamy się w Domu Sierot. - Uśmiechnął się wymownie. Jeśli Penelope sądziła, że sama zajmie się śledztwem, musiał ją natychmiast wyprowadzić z błędu. - Razem przejrzymy akta. Popatrzyła na niego tak, jakby chciała ocenić swoje szanse na odmowę, ale Barnaby niczego jej nie proponował, on po prostu stwierdzał fakt. W końcu zdobyła się na uśmiech. - Dobrze. O której? Może o jedenastej? Skłonił głowę. - Zobaczymy, co uda nam się znaleźć. Znów zakręcił nią po pokoju. Wystarczyło mu jedno spojrzenie w jej twarz, by się upewnić, że taniec sprawia jej dokładnie taką samą przyjemność jak jemu. Nawet pod tym względem stanowiła przeciwieństwo innych kobiet. Większość młodych dam zachowywała się w tańcu raczej biernie, nawet świetne tancerki polegały wyłącznie na umiejętnościach partnera. Penelope natomiast wykazywała się w tym walcu ogromną aktywnością - zgodziła się wprawdzie, by to on prowadził, lecz energia towarzysząca jej krokom i rozkoszne napięcie mięśni czyniło z tańca wspólne przedsięwzięcie, zajęcie, na które wpływali oboje, czyniąc z niego wspólną przyjemność. Z rozkoszą przetańczyłby z nią nawet pół nocy. Przywołał się do porządku. Jego myśli niebezpiecznie powędrowały w kierunku innych tańców, w jakie mogliby się zaangażować. A przecież nie dlatego poprosił ją do walca. Penelope była siostrą Luca Ashforda i ich znajomość wynikała wyłącznie z konieczności podjęcia wspólnego śledztwa. Czy aby na pewno? Popatrzył na nią raz jeszcze, kończąc ostatni obrót. Miała lekko rozchylone, czerwone usta, przepiękne oczy i rozanielony wyraz twarzy. Czy naprawdę postępował uczciwie wobec samego siebie? Wysunęła się z jego objęć. Uśmiechnął się czarująco. - Dziękuję. Odwzajemniła uśmiech i skłoniła głowę. - Wspaniale tańczy pan walca, o wiele lepiej, niż sądziłam. Zauważył dołeczek w jej lewym policzku.

- Cieszę się, że mogłem pani służyć swoją osobą. Zaśmiała się, słysząc ten suchy komentarz. Położył sobie jej dłoń na rękawie i skierował ją w stronę salonu. - Odprowadzę panią do matki. A potem muszę iść. Gdy wychodził z salonu, odczuwał ogromną radość, jaką dała mu ta wieczorna rozrywka - a było to coś, czego zupełnie się nie spodziewał. Penelope patrzyła za Barnabym, dopóki nie zniknął jej z oczu. Dopiero wtedy zebrała myśli, by spokojnie ocenić sytuację. A kiedy się jej to wreszcie udało... - Niech to diabli - mruknęła pod nosem. Nie mogła się dopatrzyć u Barnaby'ego Adaira żadnych wad - ani w jego umiejętnościach związanych z prowadzeniem śledztwa, ani w nim samym jako dżentelmenie. Nie był to wcale dobry znak. Zwykle po dwukrotnej rozmowie z nowo poznanym mężczyzną wyrzucała go z pamięci. Barnaby'ego nie można było tak po prostu usunąć, I nie tylko dlatego, że on by jej na to nie pozwolił. Nie była pewna, co ma właściwie zrobić, ale musiała się bronić. Mogła albo podjąć jakieś działania, by wyzwolić się spod jego wpływów, albo cierpieć dalej i zaprzątać sobie nim dalej rozpaloną głowę, a co więcej zdradziecko pobudzone zmysły. To drugie rozwiązanie nie wchodziło w grę. A na razie nic nie wskazywało na to, by udało się jej jakoś zrealizować pierwszy pomysł.

Rozdział 5 Następnego dnia rano o dziewiątej, inspektor Basil Stokes stał na chodniku St. John's Wood High Street i patrzył na witrynę niewielkiego sklepu. Po chwili wyprostował plecy, pokonał dwa schodki, otworzył drzwi i wszedł do środka. Zadzwonił dzwonek - dwie dziewczyny pracujące za ladą, na tyłach wąskiego, prostokątnego sklepu, podniosły na niego wzrok. Zamrugały i wymieniły szybkie spojrzenia. Pierwsza, którą Stokes uznał za starszą, odłożyła właśnie haftowany czepek i podeszła do wąskiego kontuaru. - Czym mogę panu służyć, sir? - spytała z wahaniem. Rozumiał jej zmieszanie, jak na sklep modystki nie był typowym klientem. Rozejrzał się i niemal skrzywił na widok tych wszystkich piór, koronek, wstążek i ozdóbek porozwieszanych na haczykach i zdobiących kapelusze różnego kształtu. Czuł się tu nie na miejscu, zupełnie jakby przekroczył próg damskiego buduaru. Popatrzył na dziewczynę. - Chciałbym się zobaczyć z panną Martin. Czy udało mi się ją zastać? Dziewczyna popatrzyła na niego nerwowo. - A kogo mam zapowiedzieć? Zamierzał podać jej swoje stanowisko, ale nagle zdał sobie sprawę, że Griselda, czyli panna Martin, nie chciałaby zapewne, by jej pracownice wiedziały, że odwiedza ją policja. - Stokes. Chyba mnie będzie pamiętała. Chciałbym jej zająć chwilę czasu, jeśli zechce mi go poświęcić. Podobnie jak wiele innych osób, dziewczyna miała problemy z określeniem jego statusu społecznego. Na wszelki wypadek postanowiła się jednak ukłonić. - Zapytam. Zniknęła za ciężką kurtyną, która oddzielała wnętrze od zaplecza. Stokes rozejrzał się po sklepie. Na jednej ze ścian wisiały dwa lustra, w jednym z nich dostrzegł swe odbicie na tle piór i koronek, sztucznych kwiatów i świecidełek umieszczonych na ścianie za nim. Szybko odwrócił wzrok.

Zza kurtyny dobiegły go stłumione głosy, które stopniowo zaczęły się do niego przybliżać - przywarł wzrokiem do zasłony, a gdy się rozsunęła, oczom Stokesa ukazała się kobieta dokładnie tak urocza, jak ją zapamiętał. Gabriela Martin nie była ani wysoka, ani niska, ani pulchna, ani szczupła. Miała okrągłą twarz o ładnych rysach - duże niebieskie oczy okolone ciemnymi rzęsami, szerokie czoło, zadarty, piegowaty nosek, zaróżowione policzki i czerwone, wydatne usta. Całości dopełniały grube, ciemne włosy spięte w węzeł z tyłu głowy. I choć nie należała do klasycznych piękności, Stokesowi wydawała się ideałem. Do tego typu urody pasowałyby z pewnością błyszczące radością oczy, lecz Griselda patrzyła na niego z lekkim niepokojem. - Pan Stokes? Ona również nie użyła należnego mu tytułu. Grzecznie skłonił głowę. - Panno Martin, byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani poświęcić mi chwilę swojego cennego czasu. Muszę z panią omówić pewne niecierpiące zwłoki sprawy. Doceniła jego takt - nie wspomniał o policji w obecności personelu. Odtajała i po chwili wahania odwróciła się do swoich asystentek. - Imogen, Jane, możecie się teraz zająć dostawami. Obie panny, które z zainteresowaniem przysłuchiwały się rozmowie, miały wyraźnie rozczarowane miny. - Oczywiście, panno Martin - powiedziały jednak chórem i odłożyły robótki. - Proszę chwilę zaczekać - zwróciła się Griselda do Stokesa. Skinął głową i odszedł na bok; próbował zajmować jak najmniej miejsca, co przy jego imponującym wzroście i szerokich ramionach nie było wcale łatwe. Dziewczęta zebrały tymczasem paczki i pudła, następnie zapakowały peleryny i kapelusze. Ruszając do wyjścia, rzucały Stokesowi zaciekawione spojrzenia. - Czy chodzi o tę sprawę z Petticoat Lane? - spytała Griselda, ledwo zamknęły się za nimi drzwi. W jej głosie wyraźnie pobrzmiewał niepokój. - Nie, absolutnie nie - zapewnił ją. - Przestępcę odwieziono do aresztu, więc nie musi się pani go obawiać. Odetchnęła z ulgą.

- To dobrze. - Czemu zatem zawdzięczam pańską wizytę, inspektorze? spytała z ciekawością. Głównie temu, że nie mogę przestać o pani myśleć - przemknęło mu przez głowę. Odchrząknął. - Jak już wspominałem, policja była pani bardzo wdzięczna za pomoc w sprawie Petticoat Lane. Griselda oraz paru innych świadków widziało mężczyznę, który nieomal pobił tam na śmierć kobietę. Jednak tylko ona i pewien stary, prawie ślepy włóczęga zgodzili się złożyć stosowne zeznania w sądzie. Gdyby nie jej zeznanie, skazanie złoczyńcy okazałoby się niemożliwe. - Niemniej nie przyszedłem tutaj w tej sprawie. Splótł ręce z tyłu i skrzyżował palce. - Z pani zeznań w sprawie Petticoat Lane wynikało, że choć mieszka pani obecnie w tym rejonie, wychowała się pani w East Endzie. Nie przeprowadził się natomiast stamtąd pani ojciec i wiele osób z tej dzielnicy świetnie panią pamięta. Zmarszczyła czoło. - Może ze względu na klientów powinnam była przemyśleć swoje zeznania, ale nigdy nie kryłam swego pochodzenia. - Nie, i między innymi z tego powodu tu jestem. - Popatrzył na wejście do sklepu, aby się upewnić, że żaden nieoczekiwany klient nie przeszkodzi im w rozmowie, i odwrócił się do niej plecami. Prowadzę sprawę związaną ze zniknięciami chłopców z East Endu. To jeszcze dzieci, mają od siedmiu do dziesięciu lat, urodzili się tutaj i wychowali. Niedawno zostali sierotami. Następnego dnia po śmierci ich rodzica lub opiekuna zjawiał się pewien mężczyzna, twierdząc, że po dziecko przysłały go władze. W przypadkach, o których wiemy, prawni opiekunowie chłopców, jeszcze przed śmiercią zawierali umowy z Domem Sierot, który miał przejąć dzieci pod swoje skrzydła. Sąsiedzi wiedzieli o tej umowie i dlatego bez protestów wydawali dzieci mężczyźnie, by później dowiedzieć się od pracowników Domu Sierot, że nie był to ich pracownik. Zmarszczyła jeszcze bardziej czoło, zachęcając go, by mówił dalej.

Zaczerpnął powietrza, pokonując dziwną przeszkodę, jaka wyrosła mu nagle w piersiach. - Nie mam żadnych kontaktów w East Endzie. Policja kiepsko tam działa. Myślałem... wiem, że proszę o zbyt wiele, ale... pomyślałam, czy nie zechciałaby mi pani pomóc. Sądzimy, że porywają tych chłopców, by wyszkolić ich na przestępców w szkołach dla włamywaczy. Otworzyła szeroko oczy. - W szkołach dla włamywaczy? Z tonu jej głosu wywnioskował, że wie dokładnie, o czym mowa. Przytaknął. - Muszę znaleźć kogoś, kto by wiedział, czy jakiś łotr nie założył ostatnio takiej szkoły. Rozłożyła ramiona. - Cóż... nie ma sensu pytać o to posterunkowych. Oni zwykle dowiadują się ostatni o takich sprawach. - Oczywiście. I proszę mi wierzyć, nie zamierzam sugerować, że pani mogłaby coś wiedzieć na ten temat, ale może słyszała pani o kimś, kto znałby jakieś nazwiska i adresy. Patrzyła na niego spokojnie ogromnymi, błękitnymi oczyma. Zamilkł, czując, że jeśli zacznie nalegać, Griselda może odmówić mu pomocy. A ona czuła się rozdarta. Znała dobrze East End, dlatego zrobiła wszystko, co mogła, by się stamtąd wyprowadzić. Najpierw pracowała ciężko jako czeladnik, a potem odkładała każdy grosz na wynajęcie własnego lokalu. Chcąc się utrzymać na rynku, harowała od rana do nocy. Odniosła sukces i zostawiła za sobą East End. A teraz ten przystojny inspektor pytał, czy zechce wrócić do korzeni. Dla niego i dla dobra sprawy. Nie, poprawiła się w duchu, nie dla niego. Stokes próbował pomóc czterem małym chłopcom, którzy wywodzili się z takich samych slumsów, z jakich uciekła. Słyszała wiele dobrego o Domu Sierot. Chłopcy mieliby szansę, by poprawić swój los. Przyszłość czterech chłopców. O to toczyła się gra. Griselda nie miała już braci, wszystkich straciła na wojnach już dość dawno temu. Najstarszy miał dwadzieścia lat, gdy zginął. Jej

bracia nie dostali właściwie nigdy okazji od losu, by żyć zwykłym, normalnym życiem. - Kiedy zniknęli chłopcy? - spytała, mrużąc oczy. - Wszystko działo się na przestrzeni kilku tygodni, ale tego ostatniego porwano zaledwie dwa dni temu. A zatem istniała szansa, że uda się ich ocalić. - Jest pan pewny, że zabrano ich do szkoły dla włamywaczy? - To najbardziej prawdopodobna koncepcja. - Stokes opisał chłopców, eliminując stopniowo pozostałe możliwości. Nie musiał niczego dokładnie tłumaczyć. Griselda znała realia świata, który tak bardzo pragnęła opuścić. Znów umilkł. Nie chciał nalegać. Czekał... czekał niczym drapieżnik na swoją ofiarę, choć starał się jak mógł, by nie zdradzić tej cechy swojej osobowości. Griselda westchnęła w duchu. Tak naprawdę nie miała ochoty mu pomagać, ale czuła, że nie ma innego wyjścia. - Nie mogę powiedzieć panu niczego, czego nie wiem, jednak postaram się popytać. Co tydzień odwiedzam mojego ojca. Ostatnio rzadko wychodzi z domu, ale wszystko słyszy, poza tym mieszka od lat na tym terenie. Może nie będzie wiedział, kto ostatnio założył taką szkołę, lecz pamięta, kto prowadził je w przeszłości i dalej tkwi w tym interesie. Poczuł, że opada z niego napięcie. - Dziękuję. Będę wdzięczny za wszystko, czego zdołamy się dowiedzieć. - My? Poruszył się niespokojnie. - Ponieważ poprosiłem, by pojechała pani znów do tej dzielnicy, pozwolę sobie pani towarzyszyć. Muszę przecież panią chronić. - Chronić? - Popatrzyła na niego z protekcjonalnym uśmiechem, wyraźnie ubawiona. - Inspektorze... Urwała, musiała przemyśleć jeszcze raz to, co chciała mu powiedzieć: a mianowicie, że w takiej dzielnicy nie ona, lecz on będzie wymagał ochrony. Ugryzła się jednak w język i przyjrzała się mu uważnie. Poznała Stokesa już wcześniej, ale wówczas otaczał go tłum innych policjantów i nie mogła mu się dokładnie przyjrzeć. Dziś był sam, nie mogła nie zwrócić uwagi na jego posturę, szczupłą, lecz

muskularną budowę ciała i sposób poruszania się, który mówił jasno, że pan inspektor poradzi sobie doskonale w każdej sytuacji. Niektórzy panowie z towarzystwa odznaczali się podobną cechą pod zewnętrznym blichtrem i ogładą kryło się ich dzikie, nieposkromione serce. Nie spuszczała z niego wzroku. - Naprawdę nie potrzebuję żadnej ochrony, inspektorze. Regularnie odwiedzam tam ojca. - Być może, ale incydent z Petticoat Lane może mieć jednak pewne reperkusje, a tym razem wkroczyłaby pani na niebezpieczny teren na moją prośbę. Sumienie nie pozwoliłoby mi pozostawić pani bez opieki w takiej sytuacji. - Ale... - Naprawdę nalegam, panno Martin. Zmarszczyła czoło. Jego ton mógł sugerować, że to uprzejma prośba, ale wyraz poważnej twarzy i oczu świadczył niewątpliwie o niezłomności tego postanowienia. Znała takie miny - widywała je nieraz na twarzach swoich braci i ojca. A to znaczyło, że wszelka dyskusja jest daremna. Poza tym spodziewała się szybkiego powrotu Imogen i Jane, a wolała, by do tego czasu Stokes opuścił już sklep. Znów westchnęła w duchu. Przecież wyprawa do East Endu w towarzystwie takiego mężczyzny nie mogła jej przynieść żadnej ujmy. Przeciwnie. Wiele kobiet dałoby wiele za taki przywilej, a on proponował jej swoje towarzystwo zupełnie za darmo. Skinęła głową. - Dobrze, przyjmuję pańską propozycję. Poczuła się nagle niewyraźnie. Czyżby traciła siły? Tylko dlatego, że Stokes się do niej uśmiechnął? Zaczęła się znów zastanawiać, czy powinna w jakimkolwiek stopniu zacieśniać tę znajomość. - A więc... - Wciąż się uśmiechał. - Rozumiem, że pani pomocnice niedługo wrócą. Zamrugała. I napotkała spojrzenie jego dziwnych szarych oczu, których wyraz wciąż się zmieniał. - Teraz nie mogę wyjść. Dopiero otworzyłam. - Ach... - Przestał się uśmiechać. - Miałem tylko nadzieję... - Dziś zamykam wcześnie, już o trzeciej. Możemy się wtedy spotkać z moim ojcem.

Skinął głową. - Dziękuję. Wrócę o trzeciej. Nie uśmiechnął się ponownie, próbowała sobie wmówić, że jest mu za to wdzięczna. Skłonił jednak uprzejmie głowę, a jego wargi przybrały mniej zacięty wyraz. - Do zobaczenia, panno Martin. - Odwrócił się i podszedł do drzwi, popatrzył na nią jeszcze raz i wyszedł. Nogi zaniosły ją same aż do drzwi, uciszyła czujkę i popatrzyła za Stokesem, który powoli znikał jej z oczu. Co ona właściwie zamierzała zrobić? I z jakiego powodu? Zwykle nie zwracała uwagi na przystojnych mężczyzn, ale twarz Stokesa miała charakterystyczny szorstki wyraz, który bardzo ją pociągał. Gdy wreszcie skręcił za róg, zmarszczyła czoło i znów zajęła się czepkiem, który właśnie dekorowała piórami. Jeśli miała zamknąć wcześniej sklep, musiała wracać do pracy. O dziesiątej rano Barnaby wszedł bez uprzedzenia do gabinetu Penelope w Domu Sierot, przerywając jej bezceremonialnie przeszukiwanie akt. Podniosła na niego wzrok i zamrugała. Uśmiechnął się, pokazując zęby. - No i co? Udało się pani coś znaleźć? Przez chwilę nie spuszczała z niego wzroku, szybko jednak wróciła do równowagi i znów skierowała uwagę na dokumenty. - Przypomniałam sobie o pewnym chłopcu, który pasowałby do koncepcji, ale niestety nie pamiętam jego nazwiska. Mieszka z matką gdzieś w East Endzie, a ona umiera. Wskazał głową dokumenty. - Wszystkie te dzieci mają wkrótce zostać sierotami? - Tak. Było ich chyba kilkadziesięcioro, ta myśl podziałała na niego jak zimny prysznic. Po chwili przerwała swoje zajęcie i podsunęła Barnaby'emu plik papierów. - Może pan wybrać dziewczynki, dzieci poniżej szóstego roku życia lub te, które nie mieszkają w East Endzie. Szczegóły są niestety porozpisywane na kilku różnych stronach. Posłusznie otworzył pierwszą teczkę, przejrzał ją dokładnie, zamknął i szybko wpadł w rytm: odkładał na bok akta dzieci, które nie

pasowały do opisu, podczas gdy Penelope zapoznawała się ze szczegółami pozostałych teczek, szukając konkretnego chłopca, o którym wspomniała. Przez dziesięć minut pracowali w milczeniu, Penelope powoli się rozluźniała. W końcu, nie podnosząc się, odezwała się pierwsza oskarżycielskim tonem: - Przyjechał pan godzinę wcześniej. - Chyba pani nie sądziła, że pozwolę, by pracowała pani sama? Katem oka dostrzegł, jak zaciska usta. - Sądziłam, że dżentelmeni pana pokroju sypiają do południa. - To prawda. Ja również. - Zwłaszcza gdy w łóżku obok mnie leży kobieta - pomyślał. - Ale nie wtedy, gdy łapię przestępców. Wydawało mu się, że prychnęła, ale nie wyrzekła ani słowa. W dalszym ciągu selekcjonował akta, ona czytała. - Wreszcie! To... on. - Podniosła teczkę. - Jemmie Carter. Jego matka mieszka między Arnold Cirrus i Bethnal Greek Road. Przejrzała ponownie dokumenty i odłożyła je na biurko. Okrążyła biurko, wzięła torebkę, a Barnaby zaczął się zastanawiać, czy w ogóle warto odwodzić Penelope od tej wyprawy. Z wysoko uniesioną głową minęła go w drodze do drzwi. - Po drugiej stronie ulicy stoją dwukółki. Nawet nie raczyła sprawdzić, czy za nią poszedł. W piętnaście minut później kolebali się w starej dwukółce, wjeżdżając do podejrzanej dzielnicy. Barnaby patrzył na niszczejące rudery i zaniedbane ulice. Wystarczyła mu sama Clerkenwell Road - nigdy nie przywiózłby tutaj z własnej woli żadnej kobiety. Oparł się o siedzenie i przyjrzał Penelope. Trzymając się mocno drewnianego uchwytu, rozglądała się spokojnie wokół. Nie wiedział dokładnie, co to takiego, ale coś się zmieniło. Oczekiwał protestów i... owszem, gdy wszedł do jej gabinetu, napotkał pewien rodzaj oporu. Penelope wyraźnie się od niego odgradzała. Gdy wsiadali do dwukółki, podał jej rękę i jak zwykle wyczuł w niej napięcie, lecz odnosił wrażenie, że jego oddziaływanie na tę kobietę straciło swój szczególny charakter. Tak jakby je zwalczyła, uznała za fakt bez znaczenia.

Inną sprawą była świadomość, że jego walory intelektualne są dla niej ważniejsze niż wygląd, drugą podejrzenie, iż Penelope nie interesują zupełnie jego atrybuty fizyczne. We własnym mniemaniu nigdy nie był próżny, odwrotnie, żywił silne przekonanie, że próżny nie jest. Z pewnością nie czekał również, by damy padały mu do stóp, lecz irytował go fakt, iż Penelope nie dostrzega w nim mężczyzny. Powóz wjechał na Arnold Cirrus, po czym przystanął przy krawężniku wąskiego chodnika. - Dalej nie da rady - zawołał woźnica. Barnaby wyskoczył z powozu i podał rękę Penelope, by pomóc jej zejść. - Czekaj tutaj - nakazał woźnicy. Mężczyzna popatrzył mu w oczy, odczytał trafnie spojrzenie Barnaby'ego i dotknął daszka czapki. Adair puścił rękę Penelope, wyłącznie po to, by ująć ją pod łokieć. - Która to ulica? Pytanie: „który to zakazany zaułek", byłoby znacznie bardziej trafne. Wskazała wylot po prawej. - To tutaj. Poprowadził ją we wskazanym kierunku, nie zwracając uwagi na jej zaciśnięte usta i przymrużone oczy. Nie zamierzał odstąpić od niej ani na krok, na pewno nie w tej dzielnicy. Gdyby puścił jej ramię, pognałaby naprzód, on musiałby za nią nadążyć i nie miałby szansy dostrzec niebezpieczeństwa, które mogło się czaić w każdej bramie. Czuł się niczym średniowieczny rycerz i ta świadomość poprawiała mu samopoczucie. W Bloomsbury było ciemno i ponuro, lecz kiedy weszli w wąski zaułek, ogarnęły ich ciemności. Wokół panowała stęchła duchota, nawet pojedyncze promienie słońca nie docierały między okapy, nie ogrzewały gnijących desek i ociekających wilgocią murów. A choćby lekki wietrzyk nie rozwiewał ciężkiej mieszaniny nieprzyjemnych zapachów. Niegdyś ulica była brukowana, teraz pozostało na niej tylko kilka kamieni. Barnaby trzymał mocno Penelope pod łokieć, aby się nie potknęła.

Zacisnęła zęby. Dotyk jego długich, silnych, męskich palców wytrącił ją zupełnie z równowagi, toteż na widok drzwi prowadzących do domu pani Carter odmówiła w duchu dziękczynną modlitwę. - To tutaj. - Zatrzymała się i zapukała. Podczas gdy czekali na odpowiedź, Penelope przysięgała sobie w duchu, że znajdzie jakiś sposób, by wyzwolić się spod wpływu Barnaby'ego. Mogła też po prostu mu się poddać, ale na to nie mogła się zdecydować. Drzwi otworzyły się z nieprzyjemnym skrzypnięciem. W pierwszej chwili pomyślała, że po prostu nie były zaryglowane, ale potem spojrzała w dół i dostrzegła wyglądającą z ciemności twarz dziecka. - Jemmie. - Uśmiechnęła się, zadowolona, że dobrze wszystko zapamiętała. On jednak nie odpowiedział i nie otworzył szerzej drzwi, lecz patrzył tylko niespokojnie na nią i Barnaby'ego. Penelope zrozumiała, że w tych ciemnościach nie widzi jej na tyle dobrze, by ją rozpoznać. - Przychodzę z Domu Sierot - powiedziała z jeszcze bardziej serdecznym uśmiechem. - A to jest pan Adair, mój przyjaciel. Chcieliśmy zapytać, czy możemy porozmawiać z twoją mamą. Jemmie przyglądał się im dużymi, szeroko otwartymi oczyma. - Mama nie czuje się dobrze. - Wiemy, że jest bardzo chora, ale właśnie dlatego chcemy się z nią zobaczyć - dodała łagodniej. Jemmiemu zadrżały usta, zacisnął je mocno, by ukryć wzruszenie, na jego spiętej twarzy malowały się jednocześnie smutek i strach. - Jeżeli przyszliście, żeby jej powiedzieć, że mnie nie weźmiecie, to możecie sobie iść. Nie chcę, żeby mama się martwiła. Penelope przykucnęła, by popatrzeć chłopcu prosto w oczy. - Wcale nie o to chodzi, wręcz przeciwnie. Przyjechaliśmy, żeby ją zapewnić, że się tobą zaopiekujemy i że nie musi się denerwować. Przeniósł spojrzenie z Penelope na Barnaby'ego. - Czy to prawda? - Tak. - Adair nie dodał nic więcej, uważał, że to proste stwierdzenie w zupełności wystarczy. Chłopiec przyjął jego słowa do wiadomości. Patrzył jeszcze przez chwilę na niego i w końcu odsunął się od drzwi. - Mama jest tam.

Penelope wstała, otworzyła drzwi i weszła za Jemmiem do wąskiego korytarza. Barnaby szedł za nią, a już w środku, kiedy się wyprostował, niemal dotknął stropu czubkiem głowy. - Tędy. - Poprowadził ich do zagraconego pokoju, który okazał się jednak o wiele czystszy, niż Barnaby mógłby sądzić. Ktoś myślał, patrząc na chłopca - wyraźnie się starał, by utrzymać tu ład i porządek. Na parapecie stał nawet bukiecik fiołków, wprowadzający jedyny radosny element do tego smutnego wnętrza. W rogu pokoju na posłaniu leżała kobieta. Penelope minęła Jemmiego i podeszła do niej bliżej. - Pani Carter. - Bez wahania podniosła jej rękę z kołdry, choć pani Carter, zdziwiona wizytą, nie wyciągnęła jej na powitanie. Penelope uśmiechnęła się ciepło. - Nazywam się Penelope Ashford, przychodzę z Domu Sierot. Twarz kobiety się rozjaśniła. - Oczywiście, pamiętam. - Na twarzy wymęczonej ciągłym bólem pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Niegdyś pani Carter była piękną kobietą o jasnych włosach i różowych policzkach, choroba jednak kompletnie ją wyniszczyła, zostały z niej tylko skóra i kości. Nie miała nawet siły, by odwzajemnić uścisk Penelope. - Przyszliśmy, żeby sprawdzić, czy na tyle, na ile to możliwe w takiej sytuacji, wszystko jest na razie w porządku. Chcemy też panią zapewnić, że gdy przyjdzie czas, zajmiemy się panią i Jemmiem. Proszę się nie martwić. - Och, dziękuję, moja droga. - Pani Carter była zbyt chora, by dbać o formy i konwenanse. Odwróciła głowę na poduszce i popatrzyła na syna. - To dobry chłopiec. Świetnie się mną opiekował. I choć ciało pani Carter było w okropnym stanie, jasne światełko w jej oczach wskazywało wyraźnie, że jeszcze przez jakiś czas nie rozstanie się z tym światem. Pozostałe chwile swego życia mogła poświęcić ukochanemu synowi. - Może opowiem pani, jak będzie wyglądało życie Jemmiego, gdy go do siebie zabierzemy. - Penelope wytłumaczyła pani Carter wszystkie zasady i procedury, jakie obowiązują w takich przypadkach, a także udzieliła jej informacji na temat zajęć prowadzonych w Domu Sierot.

Barnaby popatrzył na Jemmiego. Chłopiec nie słuchał Penelope, wbijał wzrok w matkę. A ponieważ dostrzegł, że słowa kobiety działają na nią kojąco, i on również wyraźnie się uspokoił. Adair popatrzył raz jeszcze na łóżko i poczuł nieznany mu dotąd ucisk w piersiach. Nie potrafił sobie wyobrazić, że patrzy na śmierć własnej matki, a co gorsza, widzi, że ta, która dała mu życie, więdnie powoli na jego oczach. A już zupełnie nie potrafił znieść myśli, że przeżywa to wszystko sam. Doznał przypływu nieoczekiwanej wdzięczności do losu za to, że ma rodzinę, nabrał również szacunku do Jemmiego. Ten malec musiał sobie radzić z sytuacją, z którą Barnaby bałby się zmierzyć. Popatrzył jeszcze raz na chłopca. Nawet w tym słabym świetle dostrzegł, że malec jest nienaturalnie chudy i żylasty. - Więc tak to będzie wyglądało. - Penelope popatrzyła z uśmiechem na panią Carter. - Teraz musimy już iść, ale proszę pamiętać, że w odpowiednim momencie na pewno po Jemmiego przyjdziemy. - Dziękuję, kochanie. Cieszę się, że Jemmie znajdzie się pod waszą opieką. Wiem, że dobrze o niego zadbacie. - Z pewnością. - Penelope odwróciła się do drzwi. Wargi lekko jej drżały. Pokój był tak zagracony, że Barnaby musiał cofnąć się aż pod ścianę, by mogła przejść. Zanim jednak poszedł w jej ślady, pożegnał się z panią Carter. - Madam, zapewnimy pani synowi bezpieczeństwo i opiekę. Odwrócił się do drzwi i zauważył, że cała uwaga Jemmiego jest skupiona na matce. Dotknął jego ramienia. Gdy Jemmie spojrzał na niego, dyskretnie wskazał korytarz. Z lekko zmarszczonym czołem Jemmie poszedł za nim. W wąskim przedsionku było bardzo ciasno, zwłaszcza że Penelope stała wciąż przy drzwiach. Tylko tutaj mogli jednak porozmawiać spokojnie, tak by nie przeszkadzać pani Carter. Jemmie zatrzymał się tuż przed drzwiami, tak, by mógł stamtąd obserwować matkę. Barnaby sięgnął do kieszeni i wyjął z niej wszystkie drobne. Nie mógł dać Jemmiemu suwerena, naraziłby w ten sposób chłopca na niebezpieczeństwo. - Proszę. - Ujął rękę małego i wysypał na nią monety.

Jemmie zacisnął szczęki. Zanim jednak zdążył zareagować, Barnaby zaczął mówić: - To nie jest żadna łaska, tylko prezent dla twojej matki. Taka niespodzianka. Nie chcę, żebyś jej o tym mówił, ale musisz mi obiecać, że wykorzystasz te pieniądze w sposób, jaki najbardziej ją ucieszy. Jemmie patrzył bez słowa na stosik srebra i miedzi w swojej dłoni. Zacisnął mocno usta. Zanim przeniósł wzrok na Barnaby'ego, minęło sporo czasu. Nie patrzył jednak na niego podejrzliwie, raczej czujnie. - A co to takiego? - Musisz jeść. - Barnaby przykuł go spojrzeniem. - Wiem, że mama ma słaby apetyt, ale na to nic nie poradzimy. Nie wydawaj więc pieniędzy na frykasy, żeby skusić ją do jedzenia, bo to się na nic nie zda. Mama może być jednak szczęśliwsza w ciągu tych ostatnich tygodni czy miesięcy, jakie jej zostały. Nawet jeśli będziesz się czuł winny, że ona nie je, ty sam musisz się do jedzenia zmusić. Jemmie spuścił wzrok. Barnaby przerwał i znów poczuł dziwny ucisk w piersiach. - Jesteś dla niej najważniejszy, nie zostawia po sobie nic cenniejszego. W jej życiu tylko ty się liczysz, powinieneś to uszanować i zająć się sobą, dla jej dobra. Po chwili wahania położył rękę na chudym ramieniu chłopca, ścisnął je lekko i puścił. - Wiem, że to niełatwe, ale musisz sobie poradzić. - Przerwał na chwilę. - Obiecujesz? - spytał ciszej. Jemmie nie podniósł na niego wzroku, wciąż wpatrywał się w monety. Błyszcząca kropla potoczyła się po jego policzku i spadła na stosik. - Tak - szepnął. - Obiecuję. Barnaby skinął głową z zadowoleniem. - To dobrze, schowaj pieniądze. Odwrócił się i dołączył do Penelope stojącej przy drzwiach. Panna Ashford patrzyła na nich w milczeniu. Zatrzymała na chwilę wzrok na twarzy Barnaby'ego, po czym otworzyła drzwi i wyszła. Barnaby szybko podążył za nią. Jemmie otarł twarz rękawem. - Dziękuję - szepnął. - Dziękuję wam obojgu.

- Pamiętaj o obietnicy - przypomniał Barnaby. - Przyjdziemy po ciebie, kiedy nadejdzie pora. - Z tymi słowami ujął Penelope za ramię i oboje ruszyli w stronę Arnold Circus. - Dziękuję - powiedziała Penelope, patrząc przed siebie. Świetnie się pan spisał. Barnaby zerknął na drzwi prowadzące do domu pani Carter. - W jaki sposób obronimy Jemmiego przed tymi łotrami? - Myślałam, że ich ostrzeżemy, ale mały sam nam powiedział, że jego mamie nie potrzeba więcej zmartwień. Barnaby skinął głową. - Jemu również nie. Poza tym takie ostrzeżenie nic by nie dało. Jest taki chudy, że nie miałby najmniejszych szans w walce z tymi bandytami. Już lepiej by było, żeby w razie czego wcale nie próbował się bronić. Zbliżali się do nieco bardziej ożywionego i rozświetlonego Arnold Circus. - Porozmawiam ze Stokesem. Poprosi miejscowych policjantów, by nie spuszczali tego domu z oczu. A sąsiedzi? Nie możemy się do nikogo zwrócić o pomoc? - Niestety, w tym przypadku sąsiedzi na niewiele się nam zdadzą. Pani Carter przeprowadziła się tutaj dopiero niedawno, mieszkali przy lepszej ulicy, ale odkąd nie była już w stanie pracować, a Jemmie poświęcał niemal cały swój czas wyłącznie na opiekę nad nią, nie mogli płacić tak wysokiego czynszu. Jej obecny gospodarz to stary przyjaciel rodziny, nie bierze od nich pieniędzy za pokój. To on przekonał panią Carter, żeby po nas posłała. Ale w pobliżu nie ma nikogo, z kim by się przyjaźniła. Czułaby się fatalnie, gdyby jakaś obca osoba obserwowała dom, ją lub Jemmiego. A właściciel domu mieszka o parę ulic dalej. Penelope zatrzymała się przy dorożce i zacisnęła szczęki. - Niemniej jednak zawiadomię go o całej sytuacji. Jestem pewna, że na tyle, na ile to możliwe, będzie pilnował Carterów. Poproszę go też, żeby zawiadomił mnie natychmiast, jeśli on lub ktokolwiek inny zauważy coś podejrzanego. Wsiedli do dorożki, woźnica cmoknął na konia i wyruszyli w długą podróż w stronę bardziej modnych i cywilizowanych ulic.

- Chyba na razie nic więcej nie możemy zrobić. - Barnaby wyjrzał przez okno. Jego ton sugerował wyraźnie, że chciałby działać skuteczniej i ochronić Jemmiego, nie martwiąc przy okazji jego matki. Penelope znowu się uśmiechnęła. Ona też wyglądała przez okno. I walczyła wewnętrznie nie tyle z własnym sumieniem, ale czymś, co było z nim ściśle związane - poczuciem słuszności, prawdy, konieczności udzielenia pochwały komuś, kto na to zasługiwał. Przyznania, jak dobrym człowiekiem i humanistą był Barnaby Adair. Wolała myśleć o nim jako o typowym dżentelmenie z towarzystwa, dalekim od świata, przez który jechała właśnie dorożka, mężczyźnie niezainteresowanym sprawami, którymi ona zajmowała się na co dzień. Niestety jego zawód i ta jego cząstka, która sprawiła, że Penelope zdecydowała się zwrócić do niego o pomoc - dowodziły czegoś wręcz przeciwnego. Widząc, jak radzi sobie z Jemmiem, słysząc, jak przekonuje panią Carter, że jej syn będzie bezpieczny, nie mogła nie zauważyć jego zalet, znacznie dla niej ważniejszych niż jego łobuzerski wdzięk. Kiedy Adair przyjechał tego ranka do Domu Sierot, zdecydowała się trzymać go na dystans. Postanowiła, że utrzyma ich relację na poziomie ściśle służbowym i zapanuje nad zmysłami. Nie zamierzała dawać mu powodu, by sądził, że w jakikolwiek sposób na nią działa. Potem jednak Adair zachował się zupełnie wyjątkowo, czym zasłużył sobie na jej szacunek, jakim nie darzyła dotąd żadnego mężczyzny. W niecałą godzinę zburzył cały jej plan. Nie była w stanie go ignorować, nie potrafiła nawet udawać, że jest jej obojętny, ponieważ zaczęła go podziwiać. Doceniać jako człowieka, nie mężczyznę. Prześlizgując się wzrokiem po zaniedbanych domach, doszła do wniosku, że musi przemyśleć, jak postępować z panem Barnabym Adairem. Musiała stworzyć jakąś nową, lepszą koncepcję. Do Domu Sierot dojechali w całkowitym milczeniu. Barnaby otrząsał się powoli ze swoich myśli, a skupił się wyłącznie na tym, jak powstrzymać Penelope od wizyt w takich miejscach, z jakiego właśnie wracali.

Otworzył drzwiczki dorożki, pomógł jej wysiąść i zapłacił woźnicy, wręczając mu przy tym sowity napiwek. Ujął Penelope pod ramię opiekuńczym gestem, pomny, by nie ścisnąć jej za rękę, tak jak uczynił to na ulicy. Popatrzyła na niego spod oka, ale nie cofnęła ręki. Podeszli do frontowych drzwi domu. Zadzwonił. - Zaraz napiszę list do gospodarza pani Carter - oznajmiła Penelope, wyzwalając ramię z jego uścisku. - A ja skontaktuję się ze Stokesem i wyjaśnię sytuację. Napotkał jej wzrok. - Gdzie będę mógł panią zastać dziś wieczorem? Mrugnęła ciemnymi, ogromnymi oczami. - A dlaczego pan pyta? Jej szczerze zdziwiony wyraz twarzy wzmógł tylko ogarniającą go irytację. - W razie gdybym chciał uzyskać od pani dodatkowe informacje. - Powiedział to takim tonem, jakby odpowiedź była oczywista. - Och... - Myślała chwilę, jakby odtwarzała w pamięci plan zajęć. - Idę z mamą na przyjęcie do lady Moffat. - W razie czego postaram się tam zajrzeć. - Drzwi na szczęście się otworzyły, Barnaby skinął głową pani Keggs, skłonił się przed Penelope, odwrócił się i odszedł. Zanim zdążyłby powiedzieć coś jeszcze głupszego.

Rozdział 6 O trzeciej po południu Stokes stawił się punktualnie pod drzwiami Griseldy Martin. Modystka już czekała, by go wpuścić. Okiennice były już zamknięte, szyba w drzwiach zasunięta. Jej pracowników nigdzie w pobliżu nie było. Zauważyła powóz, który czekał na nich na ulicy. - Wezmę tylko czepek i torebkę. Czekał przy wejściu. Griselda zniknęła na chwilę za kotarą, by pojawić się w słomianym czepku. Nawet jak na niewyrobiony gust Stokesa wyglądała bardzo stylowo i ładnie. Wskazała mu gestem ręki, by zszedł ze schodków, chwilę później sama podążyła w jego ślady. Wrzuciła ciężki klucz do torby i dołączyła do Stokesa już na chodniku. Podszedł z nią do dorożki, otworzył drzwiczki i podał jej rękę. Po chwili wahania wsunęła swoją dłoń w jego. Świadom kruchości jej palców, pomógł jej wsiąść do powozu. - Dokąd jedziemy? - Na róg Whitechapel i New Road. Podał informację woźnicy i dołączył do niej w środku. Powóz szarpnął i potoczył się przed siebie. Griselda siedziała naprzeciwko, nie mógł oderwać od niej oczu. W przeciwieństwie do innych znanych mu kobiet, nie kuliła się nerwowo pod jego spojrzeniem, ściskała tylko trzymaną na kolanach torebkę. Zmusił się, by odwrócić głowę do okna, lecz nie interesowały go zupełnie fasady mijanych domów. Dlatego wciąż powracał wzrokiem do niej, aż w końcu zdał sobie sprawę, że jego milczenie może ją zirytować. - Chcę pani podziękować za pomoc. - Chwilowo nic więcej nie przychodziło mu do głowy. Popatrzyła na niego z ukosa. - Próbuje pan uratować czterech chłopców, a przy okazji pewnie i innych. Oczywiście, że panu pomogę. Jakaż kobieta mogłaby odmówić w takiej sytuacji? Za kogo on ją uważał?

- Chciałem tylko powiedzieć, że naprawdę to doceniam. Zawahał się. - I skoro już o tym mowa, nie wszystkie kobiety chciałyby mieć do czynienia z policją. Patrzyła na niego przez chwilę, prychnęła lekko i odwróciła wzrok. Był niemal pewien, że to prychnięcie adresowała nie do niego, lecz raczej do kobiet, które mimo powagi sytuacji wolałyby uniknąć kontaktu z władzami. Po chwili namysłu uznał, że czasem lepiej milczeć. Po tej krótkiej wymianie zdań Griselda przestała przynajmniej tak nerwowo ściskać torebkę. Dorożka zatrzymała się na rogu Whitechapel Road i New Road. Stokes wysiadł pierwszy i pomógł Griseldzie. Nie miała okazji przyzwyczaić się jak dotąd do tak kurtuazyjnych gestów, lecz nie sądziła, by mogła mieć z tym w przyszłości jakieś problemy. I choć wydawało się to dziwne, współdziałała przecież z inspektorem policji. Stokes kazał woźnicy czekać. Z pewną trudnością wciągnęła powietrze w płuca - najwyraźniej zbyt mocno ścisnęła gorset - uniosła podbródek i wskazała gestem kierunek, w którym mieli się udać. - Tędy. Podczas jazdy nie spuszczała z niego wzroku, wypatrywała jakiegokolwiek śladu wyższości, którą mógłby jej okazać, zwłaszcza gdy wjechali na jej rodzinne tereny. Nie wstydziła się swego pochodzenia, lecz wiedziała bardzo dobrze, jak postrzegany jest East End. Stokes nie zadzierał jednak swego aroganckiego, szpiczastego nosa. Rozglądał się wokół z umiarkowanym zainteresowaniem. Szedł bez wysiłku u jej boku, patrząc na stłoczone, zaniedbane domy, które zdawały się wzajemnie podtrzymywać przed upadkiem. Widział wszystko, co należało zobaczyć, nie okazywał jednak żadnych uczuć i nie wydawał sądów. Poczuła się trochę lepiej i prowadząc go Fieldgate Street zdecydowanie mniej się denerwowała. Potem skręciła w znaną sobie uliczkę. Urodziła się i wychowała przy Myrdle Street. Gdy stanęli pod jedynym schodkiem prowadzącym do mieszkania jej ojca, popatrzyła Stokesowi w oczy.

- Tutaj się urodziłam. W tym domu. - Przyjrzała mu się uważnie, ale nie dostrzegła w jego szarych oczach niczego oprócz ciekawości. Niemal pewna, jak przebiegnie kolejne pół godziny, zastukała trzykrotnie w drzwi, otworzyła je i weszła do środka. - Grizzy! To ty? - spytał jej ojciec głosem, który zdradzał jego wiek. - Tak, tato, ja. Przyprowadziłam gościa. - Postawiła torbę w wąskiej sieni i poprowadziła Stokesa w głąb mieszkania. Ojciec siedział w fotelu, z rudym kotem na kolanach. Griselda stwierdziła z ulgą, że ojciec jest zupełnie przytomny i nie cierpi. - Był dziś rano lekarz? - Ano - odparł z roztargnieniem. - Zostawił jeszcze jedną butelkę toniku. Dostrzegła butelkę na odrapanej toaletce. - Kto to jest? - spytał, patrząc z zaciekawieniem na Stokesa. - Pan Stokes. - Wciągnęła głęboko powietrze. - Inspektor Stokes, ze Scotland Yardu. - Łaps? - Z tonu jego głosu wynikało wyraźnie, że ojciec Griseldy nie darzy tej profesji zbyt głębokim poważaniem. - Tak, owszem. - Przyciągnęła sobie krzesło i usiadła, ujmując dłoń ojca. - Może pozwolisz mi wytłumaczyć, dlaczego postanowił złożyć ci wizytę. - Tak naprawdę... - wtrącił Stokes - lepiej będzie, jeśli to ja wyjaśnię, dlaczego nalegałem, by pańska córka zaaranżowała nasze spotkanie. Ojciec Griseldy burknął coś pod nosem, ale skinął głową. - Ano... w porządku. O co w takim razie chodzi? Stokes wytłumaczył mu wszystko prosto, bezpośrednio, bez żadnych niedomówień. W pewnym momencie ojciec Griseldy przerwał mu i wskazał stołek. - Proszę usiąść. Jest pan taki wysoki, że zaczynam się czuć nieswojo. Griselda dostrzegła uśmiech Stokesa, który zajął wskazane miejsce i kontynuował posłusznie swoją opowieść. Kiedy zbliżał się już do końca, pan Martin wyzbył się wszelkich podejrzeń. Już po chwili on i inspektor rozmawiali o miejscowych rzezimieszkach.

Griselda poczuła się niepotrzebna, przeszła więc do zatłoczonej kuchni, gdzie rozpaliła w piecu i nastawiła herbatę. Wróciła do pokoju, wyjęła przyniesione z domu herbatniki i rozłożyła je starannie na czystym talerzyku. Przygotowała imbryk, trzy kubki i talerzyk, rozstawiła to wszystko na drewnianej tacy, po czym zaniosła do małej sypialni. Na widok słodyczy jej ojciec aż się rozjaśnił, a Stokes natychmiast zauważył jego minę i podsunął mu talerzyk. Bardzo ją to wzruszyło. Panowie wrócili do rozmowy, Griselda podała herbatę i usiadła. Nie słuchała, lecz obserwowała uważnie rozpromienioną twarz ojca i dziękowała sobie w duchu, że zgodziła się przywieźć do niego Stokesa. Chęć życia chroniła starych ludzi przed śmiercią, a ona nie była jeszcze gotowa, by pozwolić ojcu odejść. Dokończyli herbatę, potem ciastka. Wstała, uprzątnęła tacę i odniosła ją do kuchni. Wróciła akurat w chwili, gdy Stokes chował czarny notes do kieszeni, dziękując jednocześnie jej ojcu za poświęcony czas. - I pomoc - dodał z uśmiechem. Zauważała, że choć nie uśmiecha się często, jego uśmiech budzi zaufanie. - Potrzebowałem dokładnie takich informacji. - Wykrzywił z goryczą wargi. - Wiem, że współpraca z policją nie jest tu szczególnie popularnym zajęciem, więc podwójnie cenię sobie pańską dobrą wolę. Griselda widziała, że jej ojciec pęka z dumy, choć nie dawał niczego po sobie poznać. W odpowiedzi skinął tylko głową. - Proszę tylko znaleźć tych chłopców i zaraz dać mi znać. - Jeśli jest jakaś sprawiedliwość na świecie, dzięki panu może się nam to uda. Griselda podeszła do ojca, okryła starannie kołdrą jego nogi, przypomniała mu, że za godzinę panna Pickles przyniesie mu obiad, pocałowała go w policzek i pożegnała. Ojciec przygotowywał się do drzemki, a na jego twarzy widniał uśmiech zadowolenia. Griselda dołączyła do Stokesa w sieni, zabrała torbę i oboje wyszli na ulicę. Inspektor upewnił się jednak przedtem, że drzwi są starannie zamknięte. - Poza ojcem nie ma już pani żadnej rodziny. - Bardziej stwierdził, niż zapytał. Potaknęła skinieniem głowy.

- Moi trzej bracia zginęli na wojnie. Matka umarła, kiedy byliśmy jeszcze mali. Nie powiedział już nic więcej, szedł tylko obok Griseldy, która jednak po paru krokach postanowiła udzielić swemu towarzyszowi niezbędnych wyjaśnień. - Chciałam, żeby ojciec sprowadził się ze mną do St. John's Wood. - Zatoczyła dłonią łuk. - W tej okolicy nie ma zapotrzebowania na modystki. Ale on też się urodził na tej ulicy, tu jest jego dom, ma tu znajomych, postanowił więc zostać. Poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie, lecz nie miała wrażenia, że inspektor próbuje ją osądzać. - Przyjeżdżam tak często, jak mogę, ale zwykle wypada to mniej więcej raz w tygodniu. Opiekują się nim jeszcze inne osoby: pani Pickles, lekarz... Oni będą wiedzieli, jak mnie znaleźć, jeśli zaistnieje taka potrzeba. Znów skinął głową, ale już się nie odezwał. Chciała zadać pewne oczywiste pytanie, ale ugryzła się w język. W chwilę później uznała jednak, że nie ma powodu, by tego tematu unikać. - Czy żyje ktoś z pańskiej rodziny? Długo nie odpowiadał. Przez chwilę sądziła, ze przekroczyła jakąś niewidzialną granicę, lecz w końcu zdecydował się odezwać. - Tak, mój ojciec to kupiec z Colchester. Długo... go nie widziałem. Moja matka, podobnie jak pani matka, zmarła, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Nie powiedział już nic więcej, ale Griselda odniosła wrażenie, że był samotnym dzieckiem. Dorożkarz czekał tam, gdzie się z nim rozstali. - I co teraz z pańskim dochodzeniem? - spytała, gdy jechali już z powrotem do St. John's Wood. Zerknął na nią spod oka, wahał się wyraźnie, czy udzielić jej odpowiedzi na to pytanie. - Ojciec pani podał mi osiem nazwisk możliwych właścicieli tych „szkół". Udzielił mi też wskazówek, jak można się skontaktować z kilkoma z nich. Muszę sprawdzić, czy za zniknięciem naszych chłopców nie stoi któryś z tych łotrów, ale dochodzenie należy prowadzić bardzo ostrożnie. Ostatnią rzeczą, na jakiej by nam zależało, jest rozgłos. Szef tej bandyckiej szkoły nie może się

domyślić, że się nim interesujemy. Gdyby tak się stało, rozpłynie się we mgle i zabierze ze sobą chłopców. A wtedy nigdy go nie złapiemy i stracimy szansę, by uratować dzieci. - Nie może pan tak po prostu chodzić i pytać. - Pochwyciła jego spojrzenie i zaczęła się zastanawiać, dlaczego w ogóle angażuje się w to policyjne śledztwo. - Miejscowi od razu wywęszą, kim pan jest. Przebranie nic tu nie pomoże. I tak nie będzie pan jednym z nas. Skrzywił się. - Możemy wykorzystać tylko miejscową policję, a przecież... - ...z nimi też nikt nie będzie chciał rozmawiać - dokończyła. - Ja jednak jestem w zupełnie innej sytuacji. Znają mnie i ufają mi. Wciąż pochodzę z East Endu i traktują mnie jak swoją. Znieruchomiał, jego oczy zasnuła ciemna chmura niepokoju. - Nie mogę pani na to pozwolić. To zbyt niebezpieczne. Wzruszyła ramionami. - Ubiorę się mniej elegancko, zacznę mówić z akcentem. Będzie to o wiele mniej groźne dla mnie niż dla pana. Nie spuszczał z niej wzroku. Widziała wyraźnie, jak poważny ma dylemat. - Potrzebuje pan mojej pomocy. Ci chłopcy również. Zacisnął usta i wbił w nią wzrok, po czym wychylił się do przodu, opierając przedramiona na kolanach. - Zgadzam się na to pod jednym warunkiem. I od tego warunku nie odstąpię. Pójdę z panią. - Uniósł rękę, nie dopuszczając jej do głosu. - W przebraniu nie wzbudzę podejrzeń, poza tym nie zamierzam się w ogóle odzywać. Pani będzie prowadziła te rozmowy, ja dopilnuję tylko, by była pani bezpieczna. Muszę jednak pójść z panią, w przeciwnym wypadku nie wyrażam zgody na taką akcję. Chciała go zapytać, jak zamierza ją powstrzymać, zdawała sobie jednak sprawę, jak bardzo martwiłby się jej ojciec, gdyby wiedział, na co się naraża; nie miała też żadnych wątpliwości co do tego, że obecność Stokesa w najbardziej niebezpiecznym rejonie East Endu zagwarantuje jej znakomitą ochronę. Oparła się wygodnie o siedzenie. - Dobrze. Pójdziemy razem. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że znów są na St. John's Wood High Street. Powóz zatrzymał się przed jej drzwiami, Stokes podał jej

rękę. Uznała, że przyzwyczai się pewnie w końcu do tego, że jest traktowana jak dama. Rozprostowała spódnicę, zerknęła na drzwi, odwróciła się i napotkała jego spojrzenie. - Kiedy powinniśmy wyruszyć? Zmarszczył brwi. - Na pewno nie jutro. Informacjami, jakie udało nam się zdobyć, muszę podzielić się z kolegą, który zainteresował mnie tą sprawą. Może on mi podpowie, na kogo z tej listy powinienem zwrócić szczególną uwagę. - Świetnie. - Skłoniła lekko głowę. - Będę zatem czekała na wiadomości. Weszła na schodki, wyjęła klucze i otworzyła drzwi. Stokes wpatrywał się w witrynę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Spojrzała na niego pytająco. - Myślałem, że musiała pani pracować naprawdę ciężko, żeby przenieść się tutaj z East Endu. Wiele pani dokonała. A to, że nie straciła pani kontaktu ze środowiskiem, w którym się pani wychowała, też jest godne podziwu. No i bardzo ułatwi nam śledztwo. - Z tymi słowami skłonił lekko głowę. - Dobranoc, panno Martin. Niedługo znów się z panią skontaktuję. Może przyniosę jakieś dobre wieści. Odwrócił się i odszedł niespiesznie. Griselda potrzebowała dłuższej chwili, by otrząsnąć się ze zdumienia i zrozumieć, że usłyszała od Stokesa ogromny komplement. Nagle poczuła, że inspektor w dalszym ciągu nie spuszcza z niej wzroku, odsunęła więc zasłonę i patrzyła, jak odchodzi, sycąc wzrok jego elegancką sylwetką i sprężystym krokiem, dopóki nie wszedł na schodki dorożki i nie zniknął w środku. Westchnęła, opuściła zasłony, a stukot podków o bruk stawał się powoli coraz cichszy.

***** Tego wieczoru Barnaby zrobił coś, czego nie robił nigdy w życiu. Oparł się ramieniem o ścianę salonu pewnej znanej swatki i ponad głowami tłumu patrzył na młodą damę stojącą po drugiej stronie pokoju. Po raz pierwszy w życiu był wdzięczny losowi za to, że wspomniana wcześniej swatka, lady Moffat, miała salon, którego

niewielkie rozmiary pozostawały w sprzeczności z liczbą jej znajomych. Mimo iż trwał exodus śmietanki towarzyskiej ze stolicy na wieś, w Londynie pozostało tylu ludzi, że Barnaby mógł się spokojnie ukryć w gęstym tłumie gości. Niestety tłum rzedł z godziny na godzinę i to akurat wtedy, gdy Barnaby potrzebował zasłony dymnej. Był pewien, że gdyby jego matka wiedziała, w jak kłopotliwym znalazł się położeniu, z pewnością uśmiałaby się do rozpuku. A umarłaby chyba ze śmiechu, gdyby mogła go teraz zobaczyć. Nie miał właściwie do Penelope żadnych pytań, a jednak stał tutaj i patrzył na nią. Uznał, że równie dobrze może ulec swej obsesji i patrzeć na prawdziwą Penelope, zamiast siedzieć w domu, patrzeć w ogień i wyobrażać sobie jej twarz. Sam nie chciał myśleć o niczym innym, wyłącznie o niej, żaden inny temat, nawet ta skomplikowana zagadka, którą kazała mu rozwiązać, nie była na tyle interesująca, by zdjąć urok, jaki rzuciła na niego panna Ashley. Bardziej racjonalna część jego osoby czuła, że powinien się skutecznie opierać jej czarowi, a prymitywniejsza reszta, z której istnienia nie zdawał sobie sprawy, już się praktycznie poddała. Tak jakby nie mógł zaprzeczyć oczywistej prawdzie, niezależnie od starań, jakie w to włożył. Jego wysublimowane ego buntowało się przeciwko temu szaleństwu i zapewniało go ze wszystkich sił, że Penelope nie różni się niczym od innych kobiet, jakie miał okazję poznać. Bardziej pierwotna cząstka Adaira pozostawała jednak głucha na ten głos. Patrzył spod przymrużonych powiek na mężczyzn zebranych wokół niej. Gdy w jej stronę pożeglował również Hellicar, Barnaby zaklął pod nosem, oderwał się od ściany i ruszył w tamtym kierunku. Penelope broniła się dzielnie przed zalotnikami, gdy nagle wypatrzyła w tłumie Barnaby'ego. Na wir emocji, w jaki wpadła, gdy zdała sobie sprawę, że Barnaby zmierza w jej stronę, składało się podniecenie, lekki strach i niecierpliwe oczekiwanie, a to wszystko stanowiło nieznaną jej dotąd mieszaninę. Surowo nakazując spokój zmysłom, skupiła się znów na obliczu Harlana Rigby. Akurat w tym momencie opowiadał o rozkoszach pościgu za lisem, czyli o czymś, co - wychowana w Leicesteshire z

braćmi uwielbiającymi polowanie - było dla niej chlebem powszednim. Niestety Rigby nie rozumiał zupełnie, że zwykła kobieta może cokolwiek o czymkolwiek wiedzieć. Co gorsza, jako że bogactwu Rigby'ego dorównywała atrakcyjna powierzchowność, nawet Hellicar nie zdołał otworzyć mu oczu na prostą prawdę, że droga do łask Penelope nie polega na umniejszaniu jej inteligencji. Rugby okazał się dokuczliwą dolegliwością, na którą Penelope jeszcze nie znalazła lekarstwa. Barnaby w jakiś tajemniczy sposób przekonał młodszego dżentelmena, by zrobił mu trochę miejsca obok Penelope, dzięki czemu panna Ashford stała teraz między nim i Hellicarem, choć niestety wciąż na wprost Rigby'ego. Uśmiechając się zachęcająco, podała Barnaby'emu rękę. Rigby przerwał na chwilę swój nudnawy wywód, by Barnaby i Penelope mogli się przywitać, natychmiast potem jednak znów otworzył usta i... - Strasznie tu duszno. - Pozornie nie zwracając uwagi na Rigby'ego, Barnaby pochwycił jej spojrzenie. Nie puszczając dłoni kobiety, delikatnie uścisnął jej palce. - Jest za zimno, żeby wyjść na taras, ale może zechciałaby pani przejść do salonu. Chyba zaczynają grać walca, może miałaby pani ochotę zatańczyć? Uśmiechnęła się promiennie. Każdy, kto ocaliłby ją przed Rigbym i jego poglądami na temat hodowli psów, zasługiwał na jej najwyższą wdzięczność. - Dziękuję, rzeczywiście ciężko mi się tu oddycha. Walc na pewno przywróci mi wigor. Barnaby skłonił głowę, położył jej rękę na ramieniu i nakrył jej dłoń swoją. Czując, jak drętwieje pod tym delikatnym dotykiem, odwróciła się do kręgu niechcianych adoratorów. - Zechcą nam panowie wybaczyć? Większość obserwowała z zainteresowaniem grę między Penelope i Barnabym. Większość, z wyjątkiem Rigby'ego. Ze zmarszczonym czołem przykuł ją zdumionym spojrzeniem. - Ależ, panno Ashford, muszę jeszcze opowiedzieć pani o sukcesie hodowlanym, jaki odniosłem w zeszłym roku, gdy zdecydowałem się na krzyżówkę z chartami. - Z jego tonu wynikało jasno, że nie wierzył, by Penelope nie chciała poznać wszystkich szczegółów na ten temat.

Nie była pewna, co odpowiedzieć, na samą myśl, że mogłaby się zainteresować czymś takim, po prostu dostawała szału. W sukurs natychmiast pospieszył jej rycerz w lśniącej zbroi. - Chyba wiesz, Rigby, że brat panny Ashford to uznany hodowca psów rasowych. - Barnaby wygiął wargi w uśmiechu. - Czy celowo poruszasz ten temat, żeby wyciągnąć z niej wszystkie rodzinne sekrety? Roger zamrugał. - Co takiego? Po prawej stronie Penelope rozległo się tłumione prychnięcie. Hellicar powstrzymywał z trudnością wybuch śmiechu. Inni wyraźnie starali się ukryć wesołość. Barnaby uśmiechnął się przepraszająco. Zerknął na Penelope i skinął na Rigby'ego. - Przykro mi, że muszę przerwać to przesłuchanie, ale dama pragnie tańczyć. - Skinął głową i wyciągnął ją z kręgu wielbicieli. Zechcą panowie wybaczyć? Adoratorzy Penelope skłonili uprzejmie głowy, jedynie Rigby nie mógł uwierzyć, że dama naprawdę ich opuszcza. Ona jednak miała dokładnie taki zamiar, gdyż kontrpropozycja była o wiele bardziej kusząca. Barnaby powiódł ją pod łuk oddzielający salon od salki balowej. W jednym końcu stłoczył się kwartet smyczkowy, a muzycy wchodzący w jego skład dokonywali cudów, by przebić się ponad rozgwar setek rozmów. Zaczęli właśnie grać pierwsze tony walca. - Chyba słuch mnie nie zawiódł. - Barnaby popatrzył prosto w oczy Penelope. - Naprawdę chciała pani ze mną zatańczyć, czy chwyciła się pani po prostu pierwszego sposobu, by uciec przed Rigbym? Dawał jej szansę na uniknięcie skutków, jakie mógł spowodować ten taniec. Roztropna kobieta z pewnością chwyciłaby się tej szansy... ale Penelope nie była tchórzem. - Chcę tańczyć. Z panem. - Tych ostatnich słów oczywiście nie wypowiedziała, ale wyraz oczu Barnaby'ego mógł świadczyć o tym, że mężczyzna wszystkiego się domyślił. Już bez kolejnych pytań pociągnął ją na parkiet, wziął w ramiona i powiódł w wirujący tłum.

Tak jak poprzednio doznania związane z tańcem omal nie zwaliły jej z nóg. Spowodowały zawrót głowy, co uznała za bardzo przyjemne uczucie. Nie zamienili już ani słowa, w każdym razie nie na głos. Nie odrywali jednak od siebie wzroku, komunikowali się bez słów, na innej płaszczyźnie, w inny sposób, za pomocą innego języka. Języka zmysłów. Jedną dłoń mocno trzymał na jej plecach, drugą pewnie ściskał jej palce, tak że mogła spokojnie tańczyć i - całkowicie wyzuta z nieufności wobec swego partnera - rozkoszować się tym słodkim wirowaniem, szybkimi zwrotami, obrotami i zatrzymaniami - gdyż w tak właśnie mistrzowski sposób prowadził ją po parkiecie. A dla mistrzów zawsze, nawet przy niej, znajdowało się miejsce. Muzyka płynęła wokół nich. Te magiczne chwile wydłużały się, subtelna przyjemność przeniknęła ją do szpiku kości, napełniając tym samym przedziwnym spokojem. Czuła się tak, jakby czyjaś wielka ręka gładziła jej zmysły. Podobnych wrażeń doznawał pewnie zadowolony kot. Gdyby mogła, zaczęłaby pewnie mruczeć. Zamiast tego nie przestawała się uśmiechać, delikatnie, miło, unosząc się lekko na fali rozkoszy. Muzycy zbyt szybko skończyli takt. Barnaby zatrzymał się z gracją, skłonił, a ona złożyła mu zwyczajowy ukłon i z wewnętrznym westchnieniem wróciła do rzeczywistości. Położył jej rękę na rękawie i pociągnął w stronę salonu. Jej zmysły wciąż tańczyły walca, lecz rozum wrócił na swoje miejsce - pamiętała, że skoro Barnaby zdecydował się tu pojawić, z pewnością chciał ją o coś zapytać. Spojrzała mu w twarz, poczekała chwilę, lecz on nie spieszył się najwyraźniej z rozpoczęciem rozmowy. Popatrzyła przed siebie, uśmiechając się grzecznie do mijanych osób. Cieszyła się, że w dalszym ciągu są po prostu razem, nie towarzyszy im żadne dochodzenie. Przynajmniej teraz śledztwo nie stanowiło żadnej z przyczyn, dla której Barnaby zjawił się na balu. Ale generalnie właśnie dlatego tu przyszedł.. i dlatego, wzdychając w duchu, zdecydowała zapytać: - Czego się pan chciał ode mnie dowiedzieć? popatrzył na nią z wyraźnym zaskoczeniem. - Śledztwo - podpowiedziała. - O co pan chciał zapytać?

Wyraz zdziwienia w jego jasnoniebieskich oczach nieco przyblakł, Barnaby zacisnął usta i popatrzył przed siebie, zobaczył matkę Penelope i zwrócił ku niej wzrok. - Więc? - ponagliła. Barnaby zdawał sobie chyba sprawę z tego, że jej matka nie ma pojęcia o sytuacji, jaka zaistniała w Domu Sierot. Z pewnością nie wiedziała również, że jej córka wynajęła Adaira do prowadzenia śledztwa, w które sama się również zaangażowała. - Niech mi pani pozwoli pomyśleć - mruknął, patrząc przed siebie. Nie na nią. Zamrugała. Może zapomniał, o co właściwie chciał zapytać, i mimo wysiłków nie mógł sobie odtworzyć tego w pamięci. A może i jego również wytrącił z równowagi ten walc. Albo... Poprowadził ją w kierunku sofy, na której siedziała jej matka, gawędząc z lady Horatią Cynster. Obie damy uśmiechnęły się uprzejmie na ich widok, ale natychmiast wróciły do rozmowy. Nagle poczuła bardzo wyraźnie, że musi się dowiedzieć, co go właściwie sprowadziło do lady Moffat; zdjęła dłoń z jego rękawa, stanęła na wprost i przykuła pytającym spojrzeniem. Musiał zareagować. - Nie zastałem Stokesa - wymyślił na poczekaniu. - Zostawiłem mu notatkę w sprawie Jemmiego Cartera. Stokes z pewnością każe go pilnować, ale tak czy inaczej zobaczę się z nim jutro. Nie wiem, dokąd pojechał, ale zajął się z pewnością tym przypadkiem. Musimy się spotkać, wymienić informacjami i zaplanować kolejny krok. W oczach Penelope znów pojawił się błysk. - Pójdę z panem. Barnaby zaklął w duchu. Podał jej powód, który mógłby tłumaczyć jego obecność na tym balu. W żadnym wypadku nie zamierzał jej prowokować. - Nie ma potrzeby... - Z pewnością jest. Przecież to ja wiem najwięcej na temat tych chłopców, tych czterech, których już porwano, i Jemmiego. Jej i tak już ciemne oczy pociemniały jeszcze bardziej, odniósł wrażenie, że siłą woli powstrzymuje gniew. - Poza tym - dodała kwaśno - ja rozpoczęłam całe to śledztwo i mam prawo w nim uczestniczyć.

Próbował ją przekonać o swoich racjach, mówił stanowczo, choć ani razu nie podniósł głosu. Patrzyła na niego z uporem i nie ustąpiła nawet na krok. Gdy zabrakło mu już argumentów, zakończyła dyskusję. - Nie wiem, po co się pan tak wysila - powiedziała ironicznie. Wie pan przecież doskonale, że nie zmienię zdania i jeśli zdecyduję się na spotkanie z inspektorem Stokesem, nic mnie przed tym nie powstrzyma. Przychodziło mu do głowy jeszcze parę innych pomysłów, ale wszystkie zakładały nabycie mocnego sznura. - Dobrze - wycedził. Obdarzyła go uśmiechem. - Widzi pan? Wcale nie bolało. - To pani tak sądzi. Usłyszała stłumione mruknięcie, lecz powstrzymała się od komentarza. Popatrzyła na gości. - O której chce pan odwiedzić Stokesa? Myślał chwilę, ale w końcu się poddał. - Przyjadę po panią o dziesiątej. Przez chwilę nie reagowała, potem skłoniła głowę. - Będę czekała. Zabrzmiało to trochę jak ostrzeżenie, ale niczego innego się nie spodziewał. Kiedy Penelope już się na coś uparła, była równie nieugięta jak... on sam. W duchu słyszał gromki śmiech swojej matki. W zasadzie miał ochotę przeprosić i wrócić do domu. Sądząc po jej sztywnej pozie, spojrzeniach, jakie rzucała mu spod oka, oczekiwała po nim tylko, by policzył straty i wziął nogi za pas. On jednak stracił już wszystko, co mógł, co więcej, mieli przed sobą jeszcze jeden walc, a może nawet dwa, a na tego typu przyjęciach nie bywały swatki, które śledziłyby dokładnie, kto i ile razy z kim tańczył. Zerknął na lady Calverton, wciąż zajętą rozmową z lady Cynster. Być może mógł jednak wykorzystać ten wieczór w jakiś przyjemny sposób i zyskać, ile się tylko dało. Aby zwiększyć szanse na taki rozwój wydarzeń, musiał najpierw stopić nieco lodową dziewicę, która stała tuż obok. - Czy Rigby jest zawsze taki nadęty? - spytał, patrząc na jej wyrazisty profil.

Przez chwilę patrzyła na niego podejrzliwie, lecz zdecydowała się odpowiedzieć. A potem, dzięki temu, że zaabsorbował jej uwagę i przejął całkowitą kontrolę nad dalszą częścią wieczoru, wszystko potoczyło się po jego myśli. - Dobry wieczór, Smythe. - Dżentelmen, który nazywał sam siebie Alertem - chełpił się zawsze swoją czujnością, czemu dał wyraz w przybranym nazwisku - obserwował swego pomocnika, który stał w otwartym francuskim oknie i rozglądał się badawczo po nieoświetlonym salonie. Kamienica przy St. John's Wood Terrace okazała się bardzo użyteczna. Jak zwykle gdy spotykał się ze swymi bardziej brutalnymi wspólnikami, jedynym źródłem światła w salonie były tlące się węgle dogasającego ognia. - Proszę, wejdź i spocznij. - Alert użył swego specjalnego sposobu mówienia, który podkreślał tylko różnicę społeczną między nim i Smythe'em. Mistrzem i sługą. - Chyba nie potrzeba nam zbyt jasnego światła, by zakończyć sprawę, prawda? Smythe przykuł go ostrym, lecz niewyzywającym spojrzeniem. - Jak pan uważa. - Ogromny, postawny mężczyzna, zadziwiająco energiczny i sprawny jak na swój wiek przestąpił przez próg, zamknął za sobą starannie drzwi i przecisnął się przez pogrążone w cieniu meble w stronę fotela. Ze skrzyżowanymi nogami, swobodny i zrelaksowany, stanowiący nieomal uosobienie dżentelmena, Alert uśmiechnął się zachęcająco. - Wspaniale. - Z kieszeni wyjął kartkę papieru. - Mam tu listę rezydencji, do których musimy mieć dostęp. W sumie osiem adresów, wszystkie domy położone w Mayfair. Tak jak już tłumaczyłem podczas naszego ostatniego spotkania, musimy obrabować wszystkie tej samej nocy. - Wbił wzrok w Smythe'a. - Rozumiem, że ty i Grimsby zdołaliście już poczynić stosowne ustalenia. Smythe skinął głową. - Grimsby ma wciąż o kilku chłopców za mało, ale podobno wkrótce zdobędzie komplet. - I jesteś pewien nie tylko tego, że dostarczy nam odpowiednią liczbę i właściwy rodzaj chłopców, ale również, że zostaną oni starannie przeszkoleni?

- Ano. On świetnie się zna na tej robocie, poza tym już korzystałem z jego pomocy. - To prawda. Ale tym razem pracujesz dla mnie. To gra o wielką stawkę, o wiele wyższą niż jakakolwiek, o które dotychczas grałeś. Musisz być przekonany, że chłopcy wiedzą, jak wykonać zadanie. Smythe nawet nie mrugnął okiem. - Spokojnie. - Zerknął na Alerta, którego mina wyraźnie świadczyła o tym, że oczekuje czegoś więcej. - Już ja tego dopilnuję dodał groźnie. - Jak chcesz się do tego zabrać? - Wiem, skąd on bierze tych chłopców. Na dzień, który mi podałeś, możemy zorganizować ich tylu, ilu trzeba, i dobrze ich wyuczyć. - Smythe zawahał się, jakby rozważał inne możliwości. Wpadnę jeszcze do Grimsby'ego i postaram się upewnić, czy on rozumie, jak poważnie traktujemy całą tę sprawę. Alert pozwolił sobie na lekki uśmiech. - Zrób to. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy mieć jakiekolwiek kłopoty tylko dlatego, że Grimsby nie zrozumiał dokładnie, jak to ująłeś, powagi sytuacji. Smythe popatrzył na listę adresów w ręku Alerta. - Będą mi potrzebne te adresy. Adresy domów oraz listę rzeczy, które miały zostać z nich skradzione - choć on zdecydowanie wolał sformułowanie - „wyrwane z niewoli" - dostarczył Alert. - Jeszcze nie teraz. - Podniósł wzrok i zauważył minę Smythe'a. Przekażę ci wszystko na tyle wcześnie, żebyś mógł przeprowadzić odpowiedni rekonesans, ale jak już sam stwierdziłeś, mamy wciąż masę czasu. Smythe nie był głupi, zorientował się natychmiast, że zwłoka wynika z braku zaufania. - W takim razie pozwólcie, że już sobie pójdę. Nie ruszając się z miejsca, Alert skinął mu ręką na pożegnanie. - Zaaranżuję nasze następne spotkanie podobnie jak dzisiejsze. Spotkamy się tutaj, chyba że podejmiemy jakieś inne postanowienia. Smythe skłonił lekko głowę i wyszedł. Skąpany w cieniu Alert uśmiechnął się lekko. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Pieniędzy potrzebował oczywiście coraz bardziej, nie coraz mniej, nieoczekiwana wizyta tego diabła,

któremu tak beznadziejnie głupio zaprzedał duszę, oraz wymuszone bezwzględnie ustalenia co do spłaty długu spowodowały eskalację roszczeń, niemniej jednak widział wyraźnie szansę na wybawienie. Odkrył nawet, że czerpie ogromną satysfakcję, a nawet podnietę z tego bezustannego oszukiwania losu oraz społeczeństwa, angażując w tę sprawę przebiegły umysł. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że dzięki własnej wiedzy, zdolnościom Smythe'a i narzędziom Grimsby'ego jakoś sobie poradzi. I to nad wyraz skutecznie. Nie tylko uda mu się wyzwolić ze szponów najbardziej niebezpiecznego londyńskiego lichwiarza, ale jeszcze zbije majątek. Doskonale wiedział, że los sprzyja śmiałym. Spoglądając na listę domów, zainteresował się bardziej tym drugim, ważniejszym spisem - rzeczy, które zamierzał uwolnić od dotychczasowych właścicieli. Wybierał starannie. Jeden przedmiot z jednego domu. Istniała nawet szansa, że nikt nie zauważy kradzieży aż do marca, a może nawet nigdy. A gdyby ich zniknięcie wyszło na jaw, oczywistymi podejrzanymi staliby się służący. Smythe należał do mistrzów swego fachu. Alert mógł być pewien, że stary włamywacz czy też raczej chłopcy, którymi zamierzał się posłużyć, nie pozostawią po sobie żadnych śladów. Nie potrzebował też paserów, wyeliminował ich całkowicie. Znając londyńską śmietankę towarzyską - a bardzo pilnie studiował jej zwyczaje - miał prawo zakładać, że uda mu się odsprzedać pozyskane przedmioty na jego własnych warunkach. Wiedział, którym kolekcjonerom zależy najbardziej na zdobyciu tych przedmiotów, nie musiał nawet szukać potencjalnych nabywców. A ceny, jakie chcieli zapłacić, pozwoliłyby mu z pewnością na spłacenie uciążliwego długu wraz z rosnącymi odsetkami. Wsuwając do kieszeni listę domów, uśmiechnął się szeroko. Oczywiście, przedmioty te miały znacznie większą wartość niż ta, którą podał Smythe'owi, ale nie sądził, by zwykły włamywacz z East Endu mógł się kiedykolwiek domyślić ich prawdziwej ceny. Czuł, że musi być ostrożny, lecz potrafił poradzić sobie ze Smythe'em, a Smythe nie przewidywał problemów z Grimsbym.

Wszystko układało się dokładnie według jego oczekiwań. A już wkrótce miał zostać tak bogaty, za jakiego uchodził w świecie, w którym się obracał.

Rozdział 7 Następnego ranka, wsparta na ramieniu Barnaby'ego Adaira, Penelope wchodziła na schody bardzo zwyczajnego budynku, w którym mieścił się Scotland Yard. Jej ciekawość rosła z minuty na minutę. Słyszała już wszystkie najbardziej znane opowieści na temat londyńskich sił policyjnych i najrozmaitsze rewelacje związane z powstaniem i rozwojem tej instytucji, lecz po raz pierwszy w życiu miała z nią kontakt. Co więcej, w przeciwieństwie do Adaira, nie znała nikogo, kto zwiedziłby jej siedzibę, a ona właśnie wchodziła na to zupełnie nieznane sobie dotąd terytorium. Adair poprowadził ją do głównego holu - zwyczajnego pomieszczenia utrzymanego w nudnych odcieniach szarości - gdzie rozejrzała się, ciekawa miejsca, w którym się znalazła. Pomogło jej to w choć nikłym stopniu nie zwracać nadmiernej uwagi na Adaira, jego bliskość, niezwykłą urodę, siłę - te wszystkie cechy, na które jej niesforne zmysły nie chciały pozostać obojętne. Strofując się ostro w duchu, przyglądała się czemuś, co mogło się wydać interesujące na tym mało efektownym tle - był to niski mężczyzna siedzący na wysokim stołku, za recepcyjną ladą po drugiej stronie holu. Mężczyzna podniósł wzrok, zobaczył Penelope i zaraz potem Adaira. Uniósłszy rękę na powitanie, wrócił do swoich rejestrów. Zmarszczyła czoło i się rozejrzała. Oprócz mężczyzny w cywilnym ubraniu, który właśnie przemknął, nikogo w pobliżu nie było. - Czy to właśnie tu przesłuchują przestępców? Strasznie tu cicho. - Nie. To budynek dla oficerów śledczych wyższych rangą. Areszt, gdzie pracują zwykli policjanci, mieści się w budynku obok. Nie spotkamy dziś żadnego przestępcy. Zmarkotniała i zaczęła się modlić, by Stokes skutecznie odwrócił jej uwagę od Adaira. Po wczorajszej nocy i dwóch walcach, jakie zgodziła się tak nieroztropnie z nim przetańczyć, musiała się na czymś skupić - na czymś innym niż on sam. Czuła, że reaguje coraz intensywniej na jego obecność, co ją przerażało i komplikowało sprawę.

Podszedł z nią do schodów przy końcu foyer. Gdy szli na górę, upomniała się w duchu, że jeśli będzie myślała o nim jako o Adairze, nie Barnabym, pomoże im to zachować właściwy dystans. Mimo wcześniejszego postanowienia musiała się jeszcze zastanowić, jak zmniejszyć wpływ Adaira na niesforne zmysły i - co irytowało ją najbardziej - na zdolność myślenia. Niestety nie udało się jej skonstruować żadnego skutecznego planu, w związku z czym zmysły zerwały się z uwięzi i zaczęły szaleć, zupełnie tak samo jak podczas walca poprzedniego wieczoru. Dokładnie tak jak teraz. Obiecała sobie w duchu, że kiedy tylko znajdzie wolną chwilę, na pewno je poskromi. U szczytu schodów Adair powiódł ją na prawo, długim wąskim korytarzem. - Tu jest gabinet Stokesa. Prowadził ją w stronę otwartych drzwi, muskając delikatnie talię, co wzbudziło w niej zupełnie niepożądane dreszcze. Na szczęście mężczyzna siedzący za biurkiem dostarczył jej innych tematów do rozmyślań. Podniósł na nią wzrok, odłożył pióro i wstał, demonstrując swój imponujący wzrost. Po powrocie z Glossup Hall Portia opisała jej kiedyś Stokesa, lecz była wówczas zaręczona z Simonem Cynsterem i jak mogła się teraz o tym osobiście przekonać Penelope, charakterystyce dokonanej przez Portię zdecydowanie brakowało głębi. Stokes wydał się jej bowiem absolutnie fascynujący. Natychmiast wyczuła w nim coś tajemniczego, choć jednocześnie uświadomiła sobie całkiem jasno, że stojący przed nią mężczyzna nie działa w żaden sposób na jej zmysły. Postąpiła krok naprzód i wyciągnęła rękę. - Miło mi pana poznać, inspektorze. Wyciągnął rękę, by się przywitać i popatrzył szybko na Adaira. - Rozumiem, że mam przyjemność z panną Ashford? - W istocie. Pan Adair i ja przybyliśmy tutaj, aby zasięgnąć pańskiej porady w sprawie zaginionych chłopców. Stokes zawahał się i popatrzył na Barnaby'ego, który bez najmniejszego problemu odczytał pytające spojrzenie przyjaciela. - Ta panna Ashford jest chyba jeszcze mniej konwencjonalna niż jej siostra. - Spojrzeniem wyraźnie dał do zrozumienia przyjacielowi,

że nie przywiózł jej tutaj z własnej woli, a następnie przesunął jedno z krzeseł przed biurko. Usiadła, uśmiechając się sympatycznie. Stokes zajął swoje miejsce za biurkiem, a Barnaby spoczął ze skrzyżowanymi nogami obok Penelope. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że Penelope zaangażowała się osobiście we wszystkie wątki śledztwa. Musiał się naradzić z Barnabym i w pewnym momencie ograniczyć udział tej damy w dochodzeniu, choć nie wiedział jeszcze dokładnie, jak tego dokonać. Dopóki jednak nie rozpoczęła działań, które mogłyby się okazać dla niej niebezpieczne, nie widział żadnej konieczności, by się tym zajmować. Stokes skupił się na nim. - Otrzymałem twoją wiadomość w sprawie Carterów. Miałem dziś sprawę do załatwienia w Aldgate i omówiłem sytuację z tamtejszym sierżantem. - Zerknął na Penelope. - Musimy zachować niezwykłą ostrożność, by nie budzić czujności zainteresowanych, gdyż narazilibyśmy w ten sposób bezpieczeństwo chłopców. Jeśli pani Carter istotnie ma niedługo umrzeć, być może trzeba ustawić całodobową wartę wokół jej domu. - Popatrzył na Penelope. Rozumiem, że jej dni są policzone? Zerknęła spod oka na Barnaby'ego. - Odwiedziłam ją niedawno, ale nie odnoszę takiego wrażenia. - Tak więc, zanim Jemmie stanie się celem porywaczy, mogą minąć tygodnie, a nawet miesiące... - naciskał Stokes. - Rozmawiałam wczoraj z panią Keggs, gospodynią w Domu Sierot, która jest też wykwalifikowaną pielęgniarką. Ona również złożyła wizytę Carterom i podobnie jak miejscowy lekarz sądzi, że pani Carter może jeszcze pożyć co najmniej trzy miesiące. Stokes skinął głową. - W takim razie Jemmiemu Carterowi nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo i taka całodobowa obserwacja może się w rezultacie obrócić przeciwko nam. Jednak jeśli zawiodą inne tropy, będziemy musieli wybrać tę metodę, by natrafić na jakiś ślad. Barnaby skinął niechętnie głową. - Masz rację. Taka całodzienna warta może tylko narazić chłopca na jeszcze większe niebezpieczeństwo. A skoro „miałeś sprawę do

załatwienia" na posterunku w East Endzie, to może wymyśliłeś sposób, żeby posunąć sprawę naprzód? Stokes zawahał się wyraźnie, a Barnaby zrozumiał, że przyjaciel czuje się skrępowany obecnością Penelope. Panna Ashford również wyczuła subtelność sytuacji. - Proszę się nie niepokoić, inspektorze, nic, co pan powie, nie może mnie zaszokować. Jestem tutaj, by pomóc panom w każdy możliwy sposób. A moim celem jest zrobić wszystko, by ocalić czterech zaginionych chłopców i schwytać tych bandytów, którzy ich porwali. Stokes uniósł lekko brwi, skłaniając jednocześnie głowę. - To naprawdę postawa godna najwyższego podziwu, panno Ashford. - Barnaby stłumił uśmiech. Stokes najwyraźniej pracował nad manierami. - Świetnie. Jak już wspominałem wczoraj, mam kontakt z kimś, kto zapewne wie więcej na temat szefów szkół dla włamywaczy, którzy aktualnie działają w East Endzie. Dzięki temu poznałem pewnego mężczyznę z tego terenu. On właśnie podał mi osiem nazwisk oraz adresów, zastrzegając, że ze względu na charakter swoich zajęć ci dranie bardzo często zmieniają miejsce pobytu. Wyciągnął kartkę spod pliku obok kałamarza. - Dziś rano byłem na posterunku w Aldgate. Policjanci zweryfikowali moją listę, do której dodali jeszcze parę innych nazwisk. - Popatrzył na Barnaby'ego. - Musimy więc sprawdzić jeszcze dziewięciu. - Znów zerknął na kobietę. - Ale na razie nie mamy żadnych dowodów, że właśnie ci mężczyźni są związani z tą konkretną sprawą. Penelope skinęła głową i Barnaby dostrzegł w jej oczach wyraźne podniecenie. - To naprawdę wspaniała wiadomość, inspektorze. Posunęliście się o wiele dalej, niż sądziłam. Rozumiem, że nie ma jeszcze nic pewnego, ale przynajmniej możemy od czegoś zacząć. Powinniśmy na przykład dowiedzieć się jak najwięcej o tych szkołach dla włamywaczy. Pański znajomy podał nam naprawdę cenne informacje. Czy mogę prosić o jego nazwisko? Chciałabym wysłać mu list z podziękowaniem z Domu Sierot. Zawsze należy wyrażać uznanie ludziom, którzy okazali się pomocni.

Barnaby skrzywił się w duchu. Zamierzał właśnie jej wytłumaczyć, że śledczy nigdy nie wyjawia swoich kontaktów, gdy nagle słowa stanęły mu w gardle. Na wątłe policzki Stokesa wystąpiły rumieńce, Penelope przechyliła głowę, nie spuszczając z niego wzroku, a Barnaby usadowił się wygodnie na krześle i czekał, aż przyjaciel wyjaśni sprawę. - Inspektorze... - ponagliła w końcu. Stokes popatrzył na przyjaciela - wyłącznie po to, by zobaczyć, że nie uzyska od niego pomocy - Adair wydawał się równie ciekaw odpowiedzi na to pytanie, jak jego towarzyszka. Inspektor zacisnął usta i odchrząknął. - To kobieta. Nazywa się Griselda Martin i obecnie jest modystką przy St. John's Wood High Street, ale pochodzi z East Endu. Poznałem ją przy okazji śledztwa w sprawie innego przestępstwa, którego była świadkiem. Gdy zwróciłem się do niej o pomoc w sprawie chłopców, panna Martin zaproponowała, że przedstawi mnie ojcu, który mieszkał w tej dzielnicy przez całe życie. W dodatku całe dnie spędza na plotkach i rozmowach o tym, co się tam dzieje. - Podał panu jakieś nazwiska? - spytała Penelope. Przytaknął. - Niemniej jednak, jak już powiedziałem, nie mamy żadnej gwarancji, że jego lista doprowadzi nas do chłopców. - Lecz nawet jeśli te osoby nie są w żaden sposób związane z ostatnimi wydarzeniami, z pewnością musiały słyszeć o kimś, kto jest zaangażowany w ten proceder. Być może będą mogli zlokalizować przestępcę, którego szukamy, i ocalić dzieci. Stokes pokręcił głową. - Nie, to nie będzie takie łatwe. Niech pani sama pomyśli... Barnaby zauważył, że Stokes, podobnie jak on sam, zaczyna traktować Penelope jak wspólnika i nie tai przed nią żadnych informacji. - Jeżeli zaczniemy otwarcie rozpytywać mieszkańców East Endu, czy któryś z tych mężczyzn nie prowadził ostatnio szkoły dla włamywaczy, nikt nam tego nie potwierdzi, nawet jeśli doskonale wie, że tak właśnie wygląda prawda. Każdy z nich zrobi coś zupełnie przeciwnego, a mianowicie skontaktuje się natychmiast z przestępcami, by ich ostrzec, że o nich pytamy. Takie tam obowiązują prawa. Tamtejsza społeczność nie toleruje żadnej ingerencji z

zewnątrz. A już szczególnie nie znosi łapsów - bo tak nas właśnie nazywają. Tak więc efekt otwartego śledztwa byłby zupełnie odwrotny do zamierzonego. Ci dranie dowiedzieliby się bardzo szybko, że ich szukamy, i przenieśliby szkołę w inne miejsce, zabierając ze sobą chłopców. Nie muszę już chyba dodawać, że zwiększyliby tylko środki ostrożności. - Pokręcił głową. - Zadając tego rodzaju pytania, nigdy ich nie złapiemy. - Rozumiem - odparła, marszcząc czoło. - A zatem zamierzacie się tam udać w przebraniu, zlokalizować tych mężczyzn i obserwować z daleka ich poczynania, by ustalić, czy rzeczywiście prowadzą aktualnie szkołę dla włamywaczy i czy przetrzymują w niej naszych chłopców. Stokes zamrugał i popatrzył błagalnie na Barnaby'ego, jakby pytał go o wskazówki. Ponieważ jednak Adair nie był pewien, w jakim kierunku zmierza Penelope, nie potrafił mu pomóc. - Czy panna Martin będzie panu towarzyszyć w tym przedsięwzięciu? - pytała dalej Penelope. Stokes wahał się chwilę. - Panna Martin wyraziła zgodę, by pomóc nam w śledztwie w sposób, o jakim już wspominałem. - Wspaniale! - Penelope promieniała z zadowolenia. Uśmiech panny Ashford wywołał niepokój obu obecnych w towarzystwie mężczyzn, którzy natychmiast wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Na kiedy jesteśmy z nią umówieni? Zdumienie odjęło Barnaby'emu mowę, pierwszy odezwał się Stokes: - Zamierzam się z nią spotkać jutro po południu - odparł jeszcze bardziej zaskoczony niż Barnaby. - Niemniej jednak... - ...pani nigdzie nie pójdzie - dokończył za niego kategorycznie Barnaby. Penelope odwróciła ku nie niemu głowę. - Oczywiście, że pójdę. Musimy teraz omówić szczegóły przebrania i najlepszy sposób, by odkryć to, czego zamierzamy się dowiedzieć. Stokes wciągnął nieco spazmatycznie powietrze. - Panno Ashford, pani nie może się pojawić w takiej dzielnicy. Popatrzyła na niego.

- Jeśli modystka z St. John's Wood potrafi przekonująco udawać mieszkankę East Endu, z pewnością mi doradzi, jak powinnam wyglądać, żeby nie budzić podejrzeń. Barnaby'emu wprost zabrakło słów. Wiedział, że Penelope byłaby oburzona, gdyby określił ją jako piękność, niemniej jednak należała do tego typu kobiet, które bez żadnego wysiłku przyciągają uwagę mężczyzn. A takiej cechy nie można ukryć. - Jeśli pomoże panu pan Adair, który z pewnością dołączy do pana w tych poszukiwaniach, a też będzie wymagał przebrania, oraz ja i panna Martin, całe dochodzenie zakończy się z pewnością znacznie szybciej - powiedziała twardo Penelope. - Panno Ashford - Stokes zacisnął ręce na biurku i dokonał ogromnego wysiłku, by przybrać ponownie władczą postawę postąpiłbym z pewnością bardzo nieroztropnie, gdybym zezwolił takiej damie jak pani... - Inspektorze - Penelope zawsze używała tonu nieznoszącego sprzeciwu - z pewnością już pan zauważył, że pan Adair nie podjął dyskusji. A to dlatego, że nie widzi w niej sensu. Aby prowadzić dochodzenie w tej sprawie, nie potrzebuję niczyjej zgody: ani pańskiej, ani pana Adaira. Jestem absolutnie zdecydowana odzyskać chłopców i doprowadzić do skazania sprawców. Co więcej, jako zarządczyni Domu Sierot mam taki moralny obowiązek. - Przerwała. Ufam, że jeśli poproszę pannę Martin o pomoc w tej sprawie, na pewno będzie mi towarzyszyć, niezależnie od tego, co pan sądzi na ten temat. W tej argumentacji Barnaby dostrzegł szansę na wybawienie, zarówno dla siebie, jak i dla Stokesa. - Być może, biorąc pod uwagę poglądy panny Ashford, powinniśmy wstrzymać się z naszą decyzją w tej sprawie do czasu, gdy spotkamy się z panną Martin - zdecydował. W ten sposób nie oni, lecz panna Martin wylałaby kubeł zimnej wody na rozgorączkowaną głowę Penelope. Barnaby nie wątpił, że rozsądna, bywała w świecie modystka, kontaktująca się na co dzień z damami z elit towarzyskich, będzie wiedziała, jak przekonać Penelope, by zostawiła śledztwo ludziom do tego powołanym. Czuł, że panna Martin poradzi sobie z tym zadaniem znacznie lepiej niż on sam czy Stokes. Inspektor doszedł najwyraźniej do tych samych wniosków.

- To sensowna sugestia. - Dobrze. W takim razie wszystko jasne. O której i gdzie się jutro spotkamy? Umówili się pod sklepem panny Martin przy St. John's Wood High Street o drugiej następnego popołudnia. - Wspaniale. - Penelope wstała i podała Stokesowi rękę. Już przy drzwiach odwróciła się jeszcze do Barnaby'ego. - Pan zostaje czy wychodzi? - Odwiozę panią do domu. A z tobą spotkam się jutro - dodał, patrząc na Stokesa z miną męczennika. - Będę czekał - zapewnił inspektor. Barnaby odwrócił się i podążył za Penelope. Nie miał już nic przeciwko temu, widok, jaki miał okazję podziwiać, rekompensował mu bowiem wszystkie straty.

***** - Grimsby? Jesteś tam? - Smythe pochylił się, by nie uderzyć głową w strop niewielkiego pomieszczenia na parterze. Mówiono, że Grimsby jest właścicielem całej kamienicy - wszystkich trzech pięter zrujnowanego domu przy Weavers Street. W odpowiedzi usłyszał tylko mruknięcie, przystanął więc i czekał przy zakurzonej ladzie. Podłoga była usłana najrozmaitszymi przedmiotami, porozrzucanymi bez ładu i składu. Grimsby twierdził, że zajmuje się sprzedażą towarów używanych, ale Smythe doskonale wiedział, że większość tych gratów pochodzi z kradzieży. On sam korzystał czasem z jego pomocy, kiedy coś zwędził. Odgłos ciężkich, wolnych kroków dochodzących z tyłu domu obwieścił przybycie właściciela, który schodził właśnie z mieszkania na pierwszym piętrze. Tam właśnie Grimsby szkolił przyszłych złodziei. Jeszcze wyżej znajdował się strych, tak dobrze zamaskowany, że trudno się było domyślić jego istnienia. Smythe wyprostował się na widok Grimsby'ego, który wychynął właśnie z ciemności. Grimsby wyraźnie się starzał, posiwiał i utył, lecz w jego bystrych paciorkowatych oczach, które wbił właśnie w Smythe'a, wciąż błyszczała inteligencja. - Witam - powiedział z lekkim skinieniem głowy. - Z czym przychodzisz? - Przynoszę wiadomość od naszego wspólnego znajomego.

Chytry, kpiący wyraz twarzy Grimsby'ego nie zmienił się ani na jotę. - Czego chce? - Zdobyć pewność, że zgodnie z umową zapewnisz mu narzędzia do pracy. Grimsby wyraźnie złagodniał. Wzruszył ramionami. - Możesz mu powiedzieć, że nie mamy z tym żadnych trudności. Smythe popatrzył na niego podejrzliwie spod przymrużonych powiek. - Zdaje się, że brakowało ci dwóch chłopców. - Ano. Ale jeżeli nasz przyjaciel nie zmienił planów, mamy w dalszym ciągu dużo czasu, żeby ich znaleźć i wyszkolić. Smythe zawahał się i zerknął na drzwi sklepu, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. - Wciąż zabieracie sieroty? - Tak, to najlepsze wyjście, nikt nie wszczyna alarmu. Kiedyś braliśmy uliczników, ale to było ryzykowne, bo zaczynał się lament. A sierotami nikt się nie interesuje. - Jakie są więc szanse na tych dwóch ostatnich. Kiedy ich dostaniesz? Grimsby wahał się chwilę. - Ja cię nie uczę, jak prowadzić interes, prawda? - prychnął w końcu. Smythe wyprostował plecy. - Daj spokój, Grimsby, to ja mam do czynienia z Alertem. A on ma na oku naprawdę coś dużego. - A kto cię z nim skontaktował, co? - Ty, stary diable, ale tym bardziej trzymam cię za słowo. Muszę mieć ośmiu chłopców. Ośmiu, dobrze wyszkolonych i wypróbowanych. A na to potrzeba czasu, którego już za dużo nie mamy. - Po jakiego diabła chcecie aż tylu? Nigdy nie słyszałem o włamaniu, w którym brałoby udział aż ośmiu naraz. - Nieważne. Tak to zaplanował Alert, możliwe, że będę potrzebował wszystkich ośmiu, aby wykonać jego polecenia. Grimsby popatrzył na niego podejrzliwie. - Chcesz zostawić paru w odwodzie? - Nie, ale wolę nie mówić Alertowi, że nie możemy dokończyć roboty, bo jeden utknął w oknie albo się potknął o służącego.

Wyszkoleni czy nie, popełniają błędy, a Alert, jak wiesz, tak łatwo nie wybacza. - Ano. To jedyny powód, dla którego wznowiłem działalność. Chciałem jakoś ułagodzić tego przeklętnika. - Co on właściwie na ciebie ma? - zainteresował się Smythe. - Nie twój interes. Muszę dostarczyć ci chłopaków i skontaktować cię z Alertem. Koniec, kropka. - Dokładnie to kazał ci powtórzyć Alert. - Spojrzenie Smythe'a wyraźnie stwardniało. - Więc co z tymi ostatnimi dwoma? Chcę przekazać Alertowi, że jest ośmiu, tak jak miało być. - Po ulicach pęta się wiele sierot. Ale nie takich nam potrzeba. To albo wyrośnięte niezdary, albo skończone głupki, albo jeszcze gorzej. Do niczego się nie nadają. - Urwał, przysunął się do Smythe'a i zniżył głos. - Kiedy ci mówiłem, że będę miał tych ośmiu, miałem na myśli konkretnych ośmiu. Na razie zdobyłem sześciu. Problem polega na tym, że najbliżsi krewni pozostałych dwóch jeszcze nie umierają, chociaż byli podobno na wykończeniu... Smythe popatrzył w paciorkowate oczka Grimsby'ego. Potrafił czytać między wierszami. Pomyślał o Alercie i jego grze o wysoką stawkę. - No więc... jak bardzo są chorzy? A konkretnie... podaj mi ich nazwiska i adresy. *** Przez cały kolejny dzień Penelope musiała trzymać na wodzy te resztki cierpliwości, które jej jeszcze pozostały, aż w końcu ona i Barnaby Adair dotarli do St. John's Wood High Street. Woźnica zatrzymał się dokładnie, tak jak mu kazała, pod sklepem modystki niewielkim, lecz schludnym białym budyneczkiem. Zasłony w oknach były zaciągnięte, ale napis nad drzwiami głosił wyraźnie: „Griselda Martin, modystka". Barnaby Adair wysiadł z dorożki pierwszy i podał jej rękę. Gdy płacił woźnicy, Penelope dostrzegła Stokesa, który zmierzał właśnie w ich stronę. Na jej widok skinął uprzejmie głową. - Panna Ashford. Bardzo miło panią widzieć. - Przywitał się z Barnabym. - Panna Martin chyba już na nas czeka. Penelope szybko podeszła do schodów i pociągnęła sznur dzwonka. Ze środka dobiegł do jej uszu delikatny dźwięk.

Chwilę później usłyszeli odgłos lekkich kroków, drzwi otworzyły się i Penelope popatrzyła w śliczne niebieskie oczy słodkiej, pulchnej kobiety o zaróżowionych policzkach. Uśmiechnęła się na powitanie. - Dzień dobry. Panna Griselda Martin, prawda? Kobieta zamrugała ze zdziwieniem, po czym dostrzegła na chodniku Barnaby'ego i Stokesa. Stokes wystąpił naprzód. - Panno Martin, to jest właśnie... - Penelope Ashford - dokończyła za niego Penelope. - Cieszę się, że mogę panią poznać. Panna Martin popatrzyła na jej dłoń, ujęła ją z wahaniem i na wszelki wypadek dygnęła. - Nie, nie - Penelope weszła do sklepu, wpychając za sobą pannę Martin - nie potrzeba nam takich ceremonii. Bardzo miło z pani strony, że zgodziła się pani pomóc nam odnaleźć zaginionych chłopców. Jestem naprawdę bardzo wdzięczna. Barnaby nie miał wątpliwości, że panna Martin jest mocno zaskoczona obecnością Penelope i jej zaangażowaniem w sprawę. Uśmiechnął się więc do niej uspokajająco. - Pozwoli pani, że się przedstawię. Nazywam się Barnaby Adair, jestem przyjacielem inspektora Stokesa i podobnie jak panna Ashford, kierująca Domem Sierot, z którego zniknęli chłopcy, chciałbym wyrazić pani swoją głęboką wdzięczność za tak cenną pomoc. Stokes wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. - Prawda jest taka, panno Martin, że zmusiłam pana Stokesa, by pozwolił mi tu przyjść - wyjaśniła Penelope. - Jestem absolutnie zdecydowana ocalić porwanych chłopców, a pani, jak rozumiem, chce się wybrać do East Endu, by szukać tam szkoły dla włamywaczy, do której ich zabrano. Barnaby doznał nagle bardzo niemiłego uczucia, że zezwalając Penelope na swobodną rozmowę z panną Griseldą Martin, popełnia ogromny błąd. Griselda zmarszczyła jednak nagle w zamyśleniu czoło i Barnaby pomyślał, że może się myli. Penelope nie odrywała wzroku od twarzy modystki. Widząc jej niepewną minę, skinęła głową. - Oczywiście. Na pewno się pani zastanawia, dlaczego kobieta o mojej pozycji towarzyskiej troszczy się tak bardzo o los czterech chłopców z East Endu. Odpowiedź jest jednak całkiem prosta. Mimo że nie dotarli do Domu Sierot, zostali jednak powierzeni naszej

opiece. Dlatego jako osoba zarządzająca Domem, nie odwrócę się od nich plecami i nie będę udawała, że nie pamiętam, jaką przyszłość planowali dla nich ich rodzice. A nie była to na pewno kariera przestępcza. Nie tak miał wyglądać ich los, zatem poruszę niebo i ziemię, jeśli zajdzie taka potrzeba, by sprowadzić te dzieci na właściwą drogę. Barnaby przyglądał się jej uważnie i zrozumiał, iż mówiąc o poruszeniu nieba i ziemi, rozumie to dosłownie. W jej ciemnych oczach błyszczały gniew i determinacja, a buńczuczny wyraz twarzy potwierdzał jedynie jej niezachwianą wolę. Uśmiechnęła się nagle i waleczna amazonka stała się znów uroczą kobietą. - Chyba pani rozumie, panno Martin, że nie mogę po prostu siedzieć w domu i czekać na wiadomości. Jeśli mogę pani w jakikolwiek sposób pomóc uratować tych chłopców, muszę działać. Barnaby usłyszał, że Stokes poruszył się niespokojnie. Z całą pewnością nie przewidział, że Penelope będzie rozmawiała z panną Martin, a już na pewno nie w taki sposób. Barnaby nie miał złudzeń, do czego to może doprowadzić. Mimo niezadowolenia z takiego obrotu sprawy nie mógł wyzbyć się uczucia podziwu dla uczciwości Penelope i jej znakomitej strategii działania. Panna Martin nie odezwała się przez cały ten czas ani słowem. Patrzyła na Penelope, nie marszczyła już czoła, wzrok jednak miała nadal chmurny i niespokojny. Barnaby chciał koniecznie coś powiedzieć, złagodzić jakoś efekt słów panny Ashford, lecz obawiał się poważnie, że taka interwencja może przynieść wręcz odwrotny efekt. Wiedział, że Stokes czuje się dokładnie tak samo - Penelope sprowadziła tę rozmowę na płaszczyznę, po której mężczyźni poruszali się znacznie mniej pewnie. Wszystko zależało teraz od reakcji panny Martin. - Naprawdę powinna pani zapomnieć o moim pochodzeniu, panno Martin. Niezależnie od tego, w jakie suknie się ubieramy, przede wszystkim jesteśmy kobietami - odezwała się znowu Penelope. Na ustach panny Martin w końcu pojawił się uśmiech. - Oczywiście, panno Ashford. Zawsze o tym pamiętam. I proszę nazywać mnie Griseldą.

- Pod warunkiem że i pani będzie się zwracała do mnie po imieniu. - Penelope wyraźnie promieniała. Odwróciła się do Stokesa i Barnaby'ego. - A teraz wracajmy do naszych planów. Mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Penelope wygrała potyczkę, zanim oni zdołali wystrzelić. Ale bitwa się jeszcze nie skończyła. Panna Martin - Griseldą - wskazała gestem zaplecze. - Przejdźmy do salonu, możemy tam spokojnie omówić, jak się do tego zabrać. Przeszła obok kontuaru i rozchyliła zasłony. Za nimi mieściła się mała kuchenka, której całą przestrzeń wypełniał stół zasłany piórami, wstążkami, koronkami i koralikami. Penelope popatrzyła z ciekawością na te akcesoria. - Sama dekorujesz wszystkie czepki i kapelusze? - Tak. - Griseldą ruszyła w stronę wąskiej klatki schodowej. Mam dwie pracownice, ale akurat dziś mają wolne. Wspięli się po wąskich schodkach i po chwili znaleźli się w przytulnym pokoiku z łukowatym oknem, które stanowiło część witryny. Pokój dzieliła na dwie części ściana umieszczona na wprost okna. Za uchylonymi drzwiami Barnaby wypatrzył sypialnię z wąskim lufcikiem wychodzącym na podwórko. Poszedł za paniami w stronę kominka, przed którym stała sofa i dwa niedopasowane do siebie fotele. Ogień w palenisku wciąż się żarzył i zapewniał akurat tyle ciepła, by nie przemarzli do kości. Barnaby dostrzegł jednak, że Penelope nie odpięła jeszcze pelisy, zarówno on, jak i Stokes rozchylili palta, ale ich nie zdjęli. Griselda Martin z wełnianym szalem na ramionach usiadła głęboko w fotelu, a Penelope zajęła miejsce na sofie. Obok niej spoczął Barnaby, Stokes wybrał drugi fotel. - Stokes wyjaśnił już sytuację - powiedział Adair. - Musimy zebrać jak najwięcej informacji na temat tych podejrzanych typów, ale musimy zrobić to tak, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń, gdyż groziłoby to niechybnie utratą dzieci. Griselda zaczerpnęła tchu. - Przy Petticoat Lane i Trick Lane są targowiska. Większość mężczyzn, których wymienił mój ojciec, działa właśnie na tym terenie. Jutro przy obu ulicach będzie bardzo duży ruch. Jeśli tam

pójdę po zakupy, bez problemu zagadnę o tego czy owego. Na takich targowiskach to zupełnie normalne. Ludzie bez przerwy pytają o znajomych. A ponieważ mówię z odpowiednim akcentem, nikt nie będzie się temu dziwił, i w końcu uda mi się spotkać kogoś, kto wszystko mi wygada. Inspektor koniecznie chciał tam iść razem ze mną, bo to sprawa policyjna - ciągnęła. - Ale tak naprawdę to chyba żadne z was nie powinno się tam pokazywać. Budzicie podejrzenia. Jak tylko was zobaczą, od razu się domyślą, że coś nie gra. A wtedy niczego się nie dowiemy. Barnaby zerknął na Penelope. On sam wybierał się na targ z Griseldą i inspektorem, ale nie zamierzał o tym mówić, jeśli tylko istniała jakakolwiek szansa, by powstrzymać pannę Ashford przed tą wyprawą. Penelope zwróciła się do Griseldy. - Jesteś modystką, więc nie muszę ci mówić, jak bardzo nakrycie głowy może zmienić wygląd kobiety. Wiesz, dlaczego czasem damy prezentują się fatalnie, ale potrafisz też zrobić piękność z brzyduli. Uśmiechnęła się zachęcająco. - Chciałabym, żebyś wymyśliła dla mnie przebranie, dzięki któremu nikt z East Endu nie domyśli się nawet, skąd pochodzę. Griseldą przyjrzała się jej uważnie spod przymrużonych powiek. Barnaby wstrzymał oddech. Po raz kolejny miał ochotę przemówić i stwierdzić, że żadne przebranie nie przesłoni osobowości Penelope i jej arystokratycznych manier. Przyjaciel najwyraźniej podzielał jego poglądy, ale wolał się nie odzywać, by nie pogorszyć sprawy. Penelope wytrzymała bez trudu taksujące spojrzenie Griseldy. - Nikt cię nigdy nie weźmie za mieszkankę East Endu. Barnaby miał ochotę wznieść dziękczynny okrzyk. - Ale - ciągnęła Griseldą - może udałoby mi się przebrać cię za kwiaciarkę z Covent Garden. One często przyjeżdżają na targi w godzinach, kiedy lepsi goście siedzą jeszcze w domach, a co najważniejsze, większość z nich to nieślubne córki wielkich panów, więc twoje rysy cię nie zdradzą. - Griselda skrzywiła się nagle. - To jednak nie załatwia sprawy. Nawet jeżeli zdołam cię świetnie przebrać, to wystarczy, że otworzysz buzię i wszystko się wyda. Ku zaskoczeniu Barnaby'ego, który oczekiwał zupełnie innej reakcji, Penelope nadal promieniała radością.

- Nie martw się o mnie, kochanie. - Jej głos brzmiał teraz zupełnie inaczej, był to wciąż jej głos, lecz wydawał się zupełnie inny. - Potrafię mówić w wielu językach: po łacinie, po grecku, włosku, po hiszpańsku, i nawet po rosyjsku, więc dialekt z East Endu nie sprawi mi żadnych trudności. To dla mnie po prostu kolejny język, tym łatwiejszy, że codziennie go słyszę. Barnaby nie potrafił udawać przed samym sobą, że nie zrobiło to na nim wrażenia. Skrzyżował ramiona na piersi i zerknął na Stokesa, który wydawał się równie zaskoczony. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wzruszyć ramionami. Tę bitwę również przegrali. Griselda była wyraźnie zaskoczona. - To... było niesamowite... Gdybym na ciebie nie patrzyła, pomyślałabym, że pochodzisz z... okolic Spitafields. - Właśnie. Więc jeśli zostanę odpowiednio przebrana, zbiorę wszystkie informacje, jakie będą nam potrzebne. - Pan chyba też z nami pójdzie? - spytała słodko, odwracając się do Barnaby'ego. - Może być pani tego pewna - wycedził. - Proszę się nie martwić - dodał, zwracając się do Griseldy. - Inspektor może zaświadczyć, że moje przebranie zdaje egzamin. Stokes skinął głową. - Moje też. Już to sprawdzaliśmy - wyjaśnił Griseldzie. - To świetnie - odparła i znów odwróciła się do Penelope. Musimy w takim razie skupić się na twoim. W końcu ustalili, że Griselda pożyczy odpowiednią spódnicę, bluzkę i żakiet od mieszkających w pobliżu pokojówek. - Zawsze szyję im czepki na święta. Na pewno chętnie pomogą. Poza tym nosicie podobny rozmiar. Kiedy już to omówili, Stokes wyjął listę nazwisk i przy pomocy Griseldy ustalił sensowną kolejność działań. Umówili się następnego ranka o dziewiątej przed sklepem. - Muszę mieć chwilę czasu, żeby zorganizować pracę moich szwaczek. Potem zajmiemy się twoim przebraniem i pojedziemy na Petticoat Lane. Powinniśmy się tam znaleźć około wpół do jedenastej, bo to najlepszy moment, żeby wtopić się w tłum. Uścisnęli sobie dłonie, a Penelope i Griselda wydawały się bardzo zadowolone z zawartej znajomości.

Griselda odprowadziła gości, Stokes zatrzymał się w progu, chciał zamienić z nią parę słów w cztery oczy. Dorożka czekała, by ruszyć do Mayfair, Barnaby podał Penelope rękę i zamknął za nią drzwi. Sam opadł na siedzenie obok i myślał z niepokojem o nadchodzącym dniu. Penelope promieniała, czuł, że emanuje energią i entuzjazmem. - Nasze przebrania zdadzą egzamin. Proszę się nie martwić. Skrzyżował ręce na piersi. - Wcale się nie martwię. - Jego ton wskazywał jednak wyraźnie na to, że doznaje znacznie silniejszych emocji. - Nie musi pan z nami jechać, jeśli pan nie chce. Będę absolutnie bezpieczna z Griseldą. I Stokesem. On jest w końcu policjantem. Z trudem stłumił jęk. - Pójdę z wami. A tak naprawdę, to nie odstąpię od pani ani na krok - dodał bezbarwnym głosem. Wyobraźnia jednak szybko dała o sobie znać i Adair poczuł, jak wzbiera w nim gniew. - Czy pani w ogóle sobie wyobraża, co powiedziałby pani brat, gdyby wiedział, że włóczy się pani po East Endzie, udając kwiaciarkę? - spytał, nie dodając, że „kwiaciarka" to powszechnie znany eufemizm oznaczający prostytutkę. - Chyba tak - odparła z niewzruszonym spokojem. - Najpierw zbladłby jak ściana, zawsze blednie, gdy próbuje powstrzymać gniew, potem rozpocząłby dyskusję. Najpierw mówiłby tym swoim charakterystycznym, urywanym głosem, a potem, kiedy poczułby, że przegrywa, straciłby cierpliwość, wyrzucił ręce w powietrze i wybiegł z pokoju. Wydawała się lekko rozbawiona. - Czy pan również zamierza się w ten sposób zachować? Zacisnął usta i szczękę. - Nie. Dyskusja z panią to czysta strata czasu. Wiedział już doskonale, że jakiekolwiek perswazje są całkowicie pozbawione sensu. Gdyby postępował z Penelope tak, jak to zazwyczaj czynił w przypadku innych ludzi, czyli racjonalnie i logicznie, nie przyniosłoby mu to z pewnością żadnego pożytku. Dzięki takiej metodzie zyskiwał przewagę w przypadku rozmów z innymi kobietami, lecz panna Ashford właśnie mu dowiodła, że jest

mistrzynią w wykorzystywaniu rozumu i logiki do swych własnych celów. Skrzyżował ramiona i patrzył przed siebie, ignorując spokojnie jej triumfalny uśmiech. Zarówno on, jak i Stokes wyrazili zgodę na spotkanie Penelope i Griseldy w nadziei, że te dwie tak różne kobiety nie zdołają nawiązać ze sobą kontaktu. Mimo obaw Barnaby'ego Penelope wyciągnęła tylko rękę i pokonała przepaść społeczną, jaka je dzieliła. Było to jej dzieło, a nie zasługa Griseldy, która czekała biernie na rozwój wydarzeń. Penelope pokierowała jednak rozmową w taki sposób, że między paniami nawiązała się mocna nić porozumienia, a nawet przyjaźni, czego nikt przewidzieć nie zdołał. Tak więc... najpierw było ich dwóch, teraz cała drużyna liczyła aż cztery osoby. Wyobraził sobie, że jedzie do East Endu tylko ze Stokesem, obaj w przebraniach, tak jak już nieraz mieli okazję czynić. Doszedł do wniosku, że jeśli będą działali w czwórkę, sprawy potoczą się jednak szybciej. Tym bardziej że Penelope mówiła lokalną gwarą zaskakująco dobrze. Byłoby bardzo trudno ją zdemaskować. Nawet trudniej niż jego samego. Ponadto, działając we czwórkę, mogli się rozdzielić i dzięki temu uporać się znacznie szybciej z listą Stokesa. Mając w zespole Penelope i Griseldę, zyskiwali szansę, by odnaleźć czterech zaginionych chłopców dużo wcześniej. I ponad wszelką wątpliwość stanowiło to ich wspólny cel. Wyjrzał z powozu, który skręcił tymczasem za róg ulicy - dotarli właśnie na Mount Street. - Niech pani każe lokajowi zamówić na jutro dorożkę na wpół do dziewiątej. Kiedy nadjedzie, proszę podać woźnicy adres Griseldy i wsiąść. Dorożkarz zatrzymał się. Barnaby otworzył przed Penelope drzwi i napotkał jej wzrok. - Ja już tam będę czekał - dodał, podając jej rękę. Gdy zapłacił dorożkarzowi i odprowadził ją pod drzwi, spodziewał się kolejnych pytań. Penelope uśmiechnęła się tylko i podała mu rękę. - W takim razie do jutra. Do widzenia, panie Adair. Srodze zawiedziony, nachylił się nad jej dłonią. Dorożkarz otworzył drzwi i skłonił się nisko przed Barnabym, który zszedł ze schodków i ruszył w swoją stronę.

Rozdział 8 Penelope przekonała się już dawno, że nie powinna okazywać żadnemu mężczyźnie, iż potrzebuje opieki. A już na pewno nie mężczyźnie pokroju jej brata Luca czy kuzyna Martina, bądź szwagra Simona Cynstera. Niektórzy kawalerowie zwyczajnie nie wiedzieli, gdzie leży granica pomiędzy trzymaniem damy pod kloszem a okazywaniem jej rycerskiej pomocy w sytuacjach, które naprawdę tego wymagały. Nieuniknionym efektem oddania się pod ich kuratelę była konieczność nieustannej walki o niezależność. Z pewnością tak to właśnie wyglądało w przypadku wyżej wspomnianych mężczyzn. Gdy przygotowywała się pospiesznie na spotkanie na wpół do dziewiątej nabrała dziwnego przekonania, że Barnaby Adair, mimo swego ekscentrycznego hobby, należy dokładnie do tego samego gatunku. Władczy mężczyźni są zawsze władczy na wskroś. W każdej sytuacji. I nigdy się nie zmieniali, choć czasem próbowali skrzętnie tę cechę ukryć. Z taką świadomością pobudziła swą energię sutym śniadaniem, a potem szybko włożyła płaszcz. Do frontowych drzwi podeszła w chwili, gdy podjechała pod nie zamówiona wcześniej dorożka. Żegnając Leightona, rozejrzała się na wszystkie strony, ale nie zauważyła nikogo, kto mógłby być Barnabym. Służący przytrzymał przed nią drzwi, by bez problemu weszła na schodki. - St. John's Wood High Street, modystka - zawołała do woźnicy i odprawiła lokaja. Nagle otworzyły się drzwiczki z przeciwnej strony dorożki, która aż się ugięła pod ciężarem wsiadającego. Choć Penelope oczekiwała przebrania, aż otworzyła usta ze zdumienia. W mężczyźnie, który opadł na siedzenie, rozpoznała wyłącznie niebieskie oczy. Powóz ruszył i zatrzymał się raptownie, gdy woźnica dostrzegł dodatkowego pasażera. - Wszystko w porządku, proszę pani? Penelope wciąż nie mogła dojść do siebie - nie odrywała oczu od twarzy Barnaby'ego, który

łypnął na nią krzywo i ruchem głowy nakazał stanowczo, by udzieliła odpowiedzi. - Tttak - wyjąkała, z trudem próbując odzyskać równowagę. Jedziemy. Woźnica wymamrotał coś pod nosem, powóz ruszył. Gdy skręcili za róg Mount Street, Penelope objęła spojrzeniem nowe wcielenie Barnaby'ego Adaira. Przebrania służyły zwykle temu, by pewne cechy ukryć, lecz czasem je odsłaniały. Penelope była lekko zdziwiona i trochę zaniepokojona tym, co dostrzegła dzięki nowej postaci Barnaby'ego. Zmarszczył czoło, co pasowało do jego ucharakteryzowanej twarzy - szlachetne rysy pokrywała sadza, kwadratowy podbródek wydawał się jeszcze bardziej wydatny dzięki jednodniowemu zarostowi. Skłębione złote włosy wyglądały bardzo nieporządnie. Barnaby dotąd zawsze prezentował się nienagannie - zawsze doskonale ubrany i uczesany. Teraz stanowił swoje przeciwieństwo. Patrząc na niego, można było pomyśleć, że właśnie wygramolił się z łóżka jakiejś ladacznicy. Ledwo ta myśl przemknęła jej przez głowę, natychmiast ją stłumiła. Zamknęła usta i zdała sobie sprawę, że musi przełknąć ślinę strasznie zaschło jej w gardle. Wciąż patrzyła na Barnaby'ego, nie odrywała wzroku od jego torsu i barków odzianych w zniszczony surdut i zwyczajną, cienką bawełnianą koszulę. Jego długiej szyi nie zasłaniała żadna stójka ani fular. Na nogach miał robocze spodnie i zdarte buty. Wyglądał jak typowy nieokrzesany gbur, robotnik portowy chwytający się wszystkich doraźnych zajęć, które w danym momencie najlepiej mu się opłacały. Otaczała go również pewna nieprzyjemna aura. Nie wyglądał na człowieka, któremu można się sprzeciwiać. - Co? - spytał wyzywająco, patrząc na nią spod przymrużonych powiek. Wytrzymała jego spojrzenie - jedyną cząstkę Barnaby'ego, jaką była w stanie rozpoznać, lecz wiedziała, że za jego prostackim odzieniem i równie prymitywnym sposobem bycia kryje się wciąż ten sam człowiek. Uspokojona, uśmiechnęła się lekko i pokręciła głową. - Nadaje się pan naprawdę znakomicie do odegrania swojej roli. Czyli do tego, by iść u mego boku, gdy mam na sobie przebranie kwiaciarki.

Mruknął coś pod nosem, skrzyżował ręce na piersi i zamilkł. Powóz jechał dalej, a ona myślała o tej groźnej rysie, którą w nim dostrzegła - nie było to zachowanie na użytek nowej roli, lecz cecha wrodzona. Wróciły do niej poprzednie myśli, teraz nieco ubarwione głębszą analizą. Wobec narastającego podejrzenia, że Barnaby Adair należy do tego samego gatunku co jej brat, kuzyn i szwagier, wydawało się oczywiste, że wyrafinowana kurtuazja, jaką wszyscy ci panowie demonstrowali w towarzystwie, stanowiła jedynie maskę. Tylko w sytuacjach, gdy mogli zapomnieć o cywilizowanym sposobie bycia tak, jak miało to miejsce teraz w przypadku Barnaby'ego - ujawniali swoje prawdziwe ja. Penelope nie była jednak pewna, co ma właściwie zrobić z tym odkryciem i jak na te rewelacje zareagować. Może należało udawać, że niczego nie zauważyła? Podróż upływała im w milczeniu, Penelope pogrążyła się w myślach, podsycanych przez coraz większą ciekawość. Dorożka zatrzymała się w końcu przed sklepem Griseldy. Barnaby szybko wysiadł, pogmerał w kieszeni i rzucił woźnicy kilka monet. Tym razem nie pomógł Penelope; sama musiała sobie poradzić. Gdy zamknęła drzwiczki powozu, Barnaby popatrzył na nią szorstko, następnie wsadził ręce do kieszeni. Zatrzymał się przed sklepem Griseldy, otworzył drzwi, zaczekał, by dołączyła do niego Penelope, a następnie - zupełnie wypadając z roli - puścił ją przodem. - A niech to! Elegancik się znalazł - wymamrotał woźnica. Barnaby wyprostował nagle przygarbione plecy i popatrzył na powożącego. Wyciosane jak z kamienia rysy jego twarzy wydały się jeszcze ostrzejsze, niebieskie oczy zwęziły się w szparki. Dorożkarz stłumił przekleństwo, pognał konia i na brukowanej uliczce rozległ się głośny tętent kopyt. Nie czekając na sygnał Barnaby'ego, weszła do sklepu. Nie była wcale pewna, czy nie podziela wątpliwości, jakie żywił co do jej towarzysza właściciel dorożki. Griselda usłyszała dzwonek. Przeszła przez zasłonkę za kontuarem i na widok Barnaby'ego omal się nie cofnęła. Jej dwie pomocnice pracujące przy stole między ladą i zasłoną zamarły z wrażenia z igłami w rękach.

Po chwili Griselda popatrzyła na Penelope. Ta się uśmiechnęła. - Dzień dobry, panno Martin, mam nadzieję, że oczekiwała pani naszej wizyty. Griselda zamrugała. - Och... tak, oczywiście. - Zarumieniła się lekko i przytrzymała zasłonkę. - Proszę do środka. Postąpili naprzód, Barnaby nie odstępował Penelope ani na krok. Zauważyła, że nawet porusza się inaczej, bardziej energicznie. Griselda pokręciła głową ze zdumienia. - Idźcie na górę. Zaraz do was dołączę. Penelope ruszyła po schodach, a zza kotary dolatywały tłumione instrukcje, jakich Griselda udzielała pracownicom. Penelope weszła do saloniku i się zatrzymała. Barnaby minął ją, stanął przy łukowatym oknie i wyjrzał na ulicę. Wykorzystała tę chwilę, by dokładnie uchwycić tę niezwykłą dla niego srogość i surowość, która uwidoczniła się tak jasno w tym przebraniu. Chwilę później dołączyła do niej Griselda. - No cóż... Na pewno nie wzbudzi pan podejrzeń. Barnaby wskazał podbródkiem towarzyszkę. - Teraz się przekonamy, czego mogą dokonać pani magiczne zdolności. - Wejdź do sypialni, przygotowałam już kostium - powiedziała Griselda, a Penelope poszła posłusznie za nią do pokoju.

***** Przebranie Penelope za kwiaciarkę wymagało zarówno czasu, jak i poczucia humoru. Griselda stanowczo zamknęła za sobą drzwi, stwarzając im warunki, w których mogły pracować. Gdy Griselda wreszcie uznała swoje wysiłki za zadowalające, również postanowiła się przebrać. - Doszłam do wniosku, że jeśli będę wyglądała na biedaczkę, ci, którzy mnie rozpoznają, będą bardziej skorzy do rozmów. Modystka, która odniosła zawodowy sukces, nie zyska sympatii w East Endzie. Penelope, siedząca przed lustrem toaletki, poprawiła nakrycie głowy. Stary, niebieski, aksamitny czepek z niewielką kiścią sztucznych kwiatków przypiętych do ronda wyglądał dokładnie tak, jak coś, co włożyłaby na głowę kwiaciarka z okolic Covent Garden.

Griselda przygotowała dla niej rozkloszowaną spódnicę z taniej jaskrawoniebieskiej satyny i bluzkę, która - niegdyś z pewnością biała - teraz lekko zszarzała. Strój uzupełniał czarny żakiet z diagonalu z ogromnymi guzikami. Zauszniki okularów owinęły wstążką, a na złoconych oprawkach rozsmarowały wosk, żeby wyglądały na bardziej znoszone. Rozważały kwestię kosza, który stanowił przecież symbol jej profesji, lecz w końcu uznały, że nie jest potrzebny - Penelope i tak nie zamierzała niczego sprzedawać. - Wspaniały kostium - powiedziała Penelope, przeglądając się w lustrze. - Dziękuję za pomoc. Wiążąc w talii troczki starej halki, Griselda przyjrzała się raz jeszcze swemu dziełu. - Jeśli chcesz mi się odwdzięczyć za przysługę, możesz zaspokoić moją ciekawość - powiedziała, sięgając po spódnicę. Słyszałam o Domu Sierot, o jego mieszkańcach i o tym, czego się uczą. Z tego, co wiem, ten dom to twoje dzieło, pomagały ci tylko siostry i jeszcze kilka innych dam. Wciąż bardzo energicznie zarządzasz przytułkiem. - Przerwała na chwilę. - Moje pytanie jest następujące. Dlaczego? Dlaczego się tym zajmujesz? Taka dama jak ty nie musi brudzić sobie rąk takimi rzeczami. Penelope nie odpowiedziała od razu; pytanie było szczere i wymagało równie szczerej odpowiedzi. Griselda przyglądała się jej uważnie, widziała, że Penelope długo waży słowa i postanowiła jej nie ponaglać. - Jestem córką wicehrabiego, siostrą bogacza. Zawsze żyłam w luksusie i mogłam zaspokoić wszystkie swoje potrzeby, nie kiwając nawet palcem. I z pewnością nie byłabym uczciwa, gdybym zaprzeczyła, że jest to niezwykle wygodne. Lubię moje życie, ale stanowczo brakuje w nim wyzwań. Gdybym po prostu siedziała bezczynnie i żyła tak, jak żyją zwykle córki wicehrabiów, jaką mogłabym czerpać z tego satysfakcję? - Rozłożyła ręce. - Co zdołałabym osiągnąć? Miło jest być bogatym, ale próżnowanie nie należy do przyjemności. Bezczynność nie daje satysfakcji, poczucia spełnienia. Zaczerpnęła powietrza, czuła, że mówi szczerze. Popatrzyła Griseldzie w oczy.

- Dlatego zajmuję się tym, czym się zajmuję. Właśnie z tego powodu kobiety mojego pokroju często podejmują się chętnie działalności społecznej. Nazywają to zwykle akcjami dobroczynnymi lub charytatywnymi, lecz mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że i dla nas jest to ważne. Dzięki takiej działalności zyskujemy sens życia. Po chwili Griselda skinęła głową. - Dziękuję. To ma sens. - Uśmiechnęła się. - Wreszcie cię rozumiem, przedtem nie miałam pojęcia, o co tu właściwie chodzi. Cieszę się, że Stokes przypomniał sobie o mnie i poprosił o pomoc. - Skoro już mowa o Stokesie... - Penelope podniosła palec i zamilkła. Obie nadstawiły ucha i usłyszały lekko przytłumiony, ale wyraźny dźwięk dzwonka przy drzwiach. - On zawsze przychodzi na czas. Griselda narzuciła luźny żakiet z naderwaną kieszenią i włożyła na głowę zniszczony czepek. Usłyszały na schodach ciężkie kroki Barnaby'ego, który najwyraźniej schodził, aby otworzyć przyjacielowi. Griselda zerknęła do lusterka i skinęła głową. - Jestem gotowa, możemy iść. Pierwsza zeszła ze schodów. Zanim jednak zdążyła rozsunąć kotarę, Penelope chwyciła ją za rękę. - A co z twoimi pracownicami? Nie pomyślą, że to trochę dziwne? - Z pewnością. Może nawet dojdą do jeszcze innych wniosków... Ale to dobre dziewczyny i wiedzą, że oczy trzeba mieć zawsze otwarte, ale buzie zamknięte. Mają u mnie dobrą posadę i nie zechcą jej stracić rozsiewaniem plotek. Penelope skinęła głową i puściła dłoń Griseldy. Czuła tremę jak przed występem na scenie. Zza pleców modystki dostrzegła Barnaby'ego i Stokesa - panowie stali na środku sklepu i żywo o czymś dyskutowali - niebezpieczni, groźni mężczyźni nie pasowali zupełnie do otoczenia, w którym królowały piórka i falbanki. Ten widok wywołał na jej ustach uśmiech. Griselda przystanęła przy ladzie, by porozmawiać ze swoimi pracownicami. Stokes zobaczył ją pierwszy i natychmiast zamilkł. Zaalarmowany wyrazem twarzy inspektora Barnaby odwrócił się nagle.

I wtedy ją zobaczył: Penelope Ashford, najmłodszą siostrę wicehrabiego Calverton związanego urodzeniem oraz małżeństwem z najbardziej szacownymi rodzinami śmietanki towarzyskiej Londynu. Ta wysoko urodzona dama stała przed nim w przebraniu, które zmieniło ją całkowicie w najbardziej ponętną ladacznicę, jaka przechadzała się kiedykolwiek po uliczkach Covent Garden. Przymknął oczy i jęknął. Stokes wymamrotał coś pod nosem. Barnaby nawet nie musiał tego słyszeć, by domyślić się od razu, że przyjaciel pozostanie przez cały dzień przyklejony do Penelope niczym guma arabska. Podeszła bliżej i uśmiechnęła się radośnie, zadowolona ze swego nowego wizerunku. Gdy spojrzał w jej ciemne oczy, w głowie zaświtała mu nagle pewna myśl. W przebraniu człowieka o znacznie niższym statusie społecznym z łatwością odrzucał normy, jakie obowiązywały w świecie dżentelmenów. A Penelope okazała się podobna do niego pod zbyt wieloma względami. Zamrugała. - No i co? Jak wyglądam? Z trudem powstrzymał pomruk. - Aż za dobrze. - Popatrzył gdzieś ponad jej głową i dostrzegł Griseldę. - Idziemy. - Dotknął ramienia Penelope, po czym przypomniał sobie o rolach, w jakie się wcielili i chwycił ją za rękę. Zamarła na ułamek sekundy, ten nieoczekiwany fizyczny kontakt wytrącił ją z równowagi. Potem jednak uśmiechnęła się, wyraźnie ucieszona, i zaplotła palce wokół jego palców. Stłumił przekleństwo i ruszył do drzwi. *** Wsiedli do dorożki i wyruszyli na Petticoat Lane. Debatowali chwilę, w jakiej kolejności zająć się nazwiskami na liście Stokesa, a także, czy powinni podzielić się na dwie grupy. Tę decyzję postanowili jednak podjąć dopiero na miejscu. Wysiedli z dorożki przy północnym wylocie długiej ulicy i wtopili się w falujący tłum wypełniający przestrzeń między bliźniaczymi rzędami straganów przy krawędziach chodników, wylewających się na ulicę. O tej porze trudno byłoby o dorożkarza, który odważyłby się tam wjechać.

Otoczyły ich najróżniejsze odgłosy i zapachy, a Barnaby zerknął na Penelope, by sprawdzić, czy panna Ashford przypadkiem nie zamierza się wycofać. Jej niewzruszona mina świadczyła jednak o całkowitej determinacji. Nie miała najwyraźniej żadnych problemów z ignorowaniem wszystkiego, czego nie chciała widzieć, i wchłanianiem świata, który aż do tej chwili pozostawał jej całkowicie nieznany. Miał poważne wątpliwości, czy jakakolwiek inna arystokratka otarła się ramieniem o mieszkańców Petticoat Lane. Co do tubylców, to przyglądali się jej z zainteresowaniem, lecz brali ją najwyraźniej za osobę, za którą chciała uchodzić. Zresztą nie było w tym nic dziwnego, bufiasta spódniczka, krótsza niż nakazywałyby zasady obowiązujące w przyzwoitym towarzystwie, stykająca się z kantem cholewki znoszonych bucików, opięty, podkreślający talię żakiet z klapkami uwypuklającymi bujne piersi, w zestawieniu z jej naturalną pewnością siebie, zadowoloną miną i miejscowym akcentem zrobiły swoje. Na szczęście nikt nie nabrał podejrzeń również w stosunku do Barnaby'ego. Z groźną, wyzywającą miną tkwił u boku Penelope niczym mściwy diabeł. Nawet czarny jak smoła Lucyfer nie mógłby się z nim równać. Barnaby miał zresztą do odegrania łatwą rolę, był naprawdę gotowy na wszystko. Kiedy brudny kieszonkowiec podszedł zbyt blisko Penelope, poczuł od razu jego łokieć między żebrami i świdrujące spojrzenie niebieskich oczu. Przerażony złodziej oddalił się natychmiast i zniknął w tłumie. Stokes zatrzymał się przy Barnabym. Penelope i Griselda zachwycały się właśnie tanimi wstążkami wyłożonymi na jednym z tandetnych straganów. - Może ty i Penelope zajmiecie się tą stroną, a ja i Griselda tamtą? Nie spuszczając wzroku z Penelope, Barnaby skinął głową. - Dziś szukamy Figasa, Jessupa, Sida Lewisa i Joe Ganiona. - Powinniśmy ich wyśledzić albo tutaj, albo przy Brick Lane mruknął Stokes. - Działają na tym terenie, ludzie ich tu znają. Ale nie naciskaj zbyt mocno i nie pozwól na to pannie Ashford. Barnaby mruknął coś tylko w odpowiedzi. Stokes nie poradził mu niestety, jak ma wykonać drugą część polecenia. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, że Penelope nie należy do osób, które słuchają.

Słowa Stokesa podziałały jednak na jego wyobraźnię i podsunęły pomysł, jak mógłby przejąć kontrolę nad tą kobietą w swoim obecnym przebraniu. Pojawiła się ulotna szansa na przetrwanie. Gdy Stokes podszedł do Griseldy, Barnaby chwycił Penelope za rękę i pociągnął ją w kierunku następnego straganu. - Co się stało? - spytała podejrzliwie. Wyjaśnił jej dokładnie plan Stokesa i wskazał rząd straganów. - To nasza strona. Teraz, kiedy podzieliliśmy się na dwie grupy, my dwoje musimy trzymać się bardzo blisko. Dlatego będę odgrywał rolę zazdrosnego kochanka, który zacznie zrzędzić, ilekroć będziesz się za bardzo interesować fatałaszkami. Oczywiście będziemy sobie mówić po imieniu. Popatrzyła na niego ostro. - Dlaczego? - Dlatego, że takie zachowanie jest tu normalne i nikogo nie zdziwi. Poza tym nie byłoby mu trudno wcielić się w podobną rolę. Prychnęła, a jej spojrzenie świadczyło wyraźnie o tym, że nie jest pewna, czy mu wierzyć. Objął ją ręką w talii i przyciągnął do siebie. Zesztywniała i łypnęła na niego spod oka. Odpowiedział złym uśmiechem i dał jej lekkiego prztyczka w nos. - Żadna kwiaciarka z Covent Garden nie zachowałaby się w ten sposób. Przyjęłaś tę rolę, powinnaś się teraz z tego wywiązać. Musiała odzyskać spokój i stopniowo się do tego zmusiła. Szli wzdłuż straganów, zatrzymując się od czasu do czasu, by wymienić uwagi na temat osób, ilekroć spotykali kogoś, kto wyglądał tak, jakby mógł coś wiedzieć na interesujący ich temat. Pozostawił Penelope decyzję, do którego straganu ma podejść, miała naturalne wyczucie, kto mógłby być ewentualnym kandydatem na dobrego rozmówcę. Pozostawił jej większość pola do popisu mówiła z nienagannym akcentem z East Endu, a sam ograniczył się do pomruków, prychnięć i monosylab. Penelope musiała przyznać, że plan Barnaby'ego zdawał egzamin, ich rozmówcy traktowali ich jak znajomych, dzięki czemu łatwiej było wpleść istotne pytania do towarzyskiej rozmowy. Niestety, za wszystko trzeba płacić. Bliskość Barnaby'ego, siła jego ciała, ściana mięśni, którą czuła, ilekroć ją do siebie przyciągał,

zaborczość dotyku ogromnej dłoni oplatającej jej talię lub palce wywoływały w niej prawdziwe eksplozje uczuć, mieszaninę podniecenia i strachu oraz drżenia i rozkoszy, które nie pozwalały jej się skupić na wykonywanym zadaniu. Dzięki ich połączonym talentom aktorskim udało im się ustalić prawdopodobne miejsce pobytu ludzi, których szukali. Penelope zapłaciła za to zszarpanymi nerwami i burzą uczuć. Doszli na róg wąskiej uliczki, gdzie mieszkał ponoć Sid Lewis. Zatrzymali się tam za obopólną zgodą. Gdy Barnaby popatrzył za siebie, próbując zlokalizować Stokesa i Griseldę, Penelope zerknęła w przeciwną stronę. - Piąte drzwi po północnej stronie! - Chwyciła Barnaby'ego za płaszcz i pociągnęła go za sobą. - Są otwarte i na pewno ktoś jest w środku. Barnaby nakrył jej dłoń swoją. - Nie widzę Stokesa. - Rozejrzał się. - W porządku. Zajrzyjmy do środka. Ale ty wciąż graj swoją rolę, czyli rób, co mówię. - Jesteś pewien, że wszyscy mężczyźni z East Endu są tak zaborczy? - Możesz się uważać za szczęściarę. Z tego co wiem, trafiają się znacznie gorsi. Prychnęła, lecz nadal szła posłusznie obok niego w cieniu południowych murów ulicy. Gdy zrównali się z piątym domem, dostrzegł w środku jakiś ruch. Na ulicy było jednak niewielu przechodniów i gdyby zaczęli kręcić się w pobliżu, z pewnością wzbudziliby niezdrowe zainteresowanie. Poza tym ktoś właśnie wychodził z domu. Barnaby cofnął się i wziął Penelope w ramiona. - Udawaj - szepnął. - Schylił głowę i przesunął ustami po jej policzku. Zawrót głowy trwał tym razem stanowczo zbyt długo, wciągnęła powietrze w płuca... jej zmysły wypełniły się Barnabym, jego dotykiem i zapachem. Otoczyło ją ciepło, poczuła dziwną miękkość w kolanach. Pragnienie, by wtopić się w niego, oprzeć o to ucieleśnienie pokusy, jaką był dla niej ten umięśniony, męski tors. Wiedziała, że jej reakcja nie ma sensu, a jednak nie mogła się jej przeciwstawić.

Drżała tak mocno i osłabła do tego stopnia, że gdyby jej nie podtrzymał, z pewnością by upadła. A potem zrozumiała, że zza ronda jej czepka Barnaby obserwuje po prostu to, co się dzieje po drugiej stronie ulicy. Zasłonił się nią jak tarczą. Przymrużyła oczy, ale zapanowała nad złością, wykorzystała ją skutecznie, by odzyskać równowagę i poskromić emocje. Wyrwała się Barnaby'emu, a on z trudem powstrzymał chęć, by przesunąć usta, tak by poczuć smak cudownych, zmysłowych warg Penelope. Gdy musnął ustami brzeżek jej ucha, poczuł, że przeszywa ją dreszcz. Ta jedna chwila wystarczyła, by Penelope straciła odzyskaną równowagę. Nie spodziewał się, że jej miękkie kobiece ciało, smukłe i zaokrąglone jednocześnie we właściwych miejscach, wywrze na nim takie wrażenie. Pasowała do niego idealnie, jakby byli dla siebie stworzeni, i ta myśl, która błądziła dotychczas jedynie na krawędzi jego świadomości, zyskała nową jakość. Biorąc pod uwagę ich przebrania, role, w jakie się wcielili, oraz tę świadomość, musiał zwalczyć w sobie natrętną chęć, by wziąć to, czego pragnęło jego alter ego - jej usta, jej język. Ją całą. Cząstka jego umysłu obserwowała to, co dzieje się po drugiej stronie ulicy, pozostała, większa część zaangażowała się w zwalczanie instynktów, trzymanie ich na uwięzi. Tak jak można to było przewidzieć, Penelope nie na długo straciła głowę. - Nie - syknął, wyczuwając, że zamierza walczyć. Zaczerpnęła powietrza i syknęła przez zaciśnięte zęby: - Robisz to, bo chcesz mi odpłacić za to, że chciałam tu z tobą przyjść. Tak jakby była mu jeszcze potrzebna wewnętrzna rozterka. - Możesz sobie myśleć, co chcesz - warknął. - Ważne jest tylko to, żeby uwierzyli w nasze przedstawienie. Zacisnął ramię wokół jej talii, przyciągnął ją do siebie, przysunął wargi do wrażliwej skóry za uchem i usłyszał jej westchnienie. A potem opór piąstek, którymi próbowała go od siebie odepchnąć, zelżał i w końcu ustąpił całkowicie.

Zaczerpnął tchu i wchłonął jej zapach, który przeniknął go aż do szpiku kości. Jej włosy - ciemne, jedwabiste, gładkie, pachniały słońcem. Zacisnął zęby. - Ktoś idzie - szepnął. Położył jej ręce na plecach i odwrócił głowę tak, jakby całował ją żarłocznie, do utraty zmysłów, tak jak tego pragnął. Nie poruszyła się. - Możemy chyba skreślić Sida Lewisa z naszej listy - szepnął sucho. - Dlaczego? Uniósł głowę i rozluźnił nieco uścisk, lecz nadal patrzył jej w oczy. Przyglądał się uważnie trzem mężczyznom, którzy wychynęli z rudery. - O ile się nie mylę, Sid Lewis chce naprawić swoje stosunki z Panem Bogiem. Wątpię, by jednocześnie prowadził szkołę dla włamywaczy i zabawiał miejscowego wikarego. Popatrzyła mu przez ramię i znów zwróciła ku niemu wzrok. - Sid Lewis to ten niski i łysy. - Opis uzyskała dzięki rozmowie z jedną ze straganiarek. - Wygląda na chorego. - Co wyjaśnia jego nagłe zainteresowanie religią. - Mężczyzna opierał się ciężko na lasce. Jego świszczący oddech dobiegał aż do miejsca, w którym stali. - Chodź. - Objął ją ramieniem i zawrócili. - Poszukajmy Stokesa. Musimy jeszcze dzisiaj znaleźć pozostałych trzech. Razem ze Stokesem i Griseldą poszła na południowy koniec targu. Stokes wysłuchał ich opowieści o Lewisie i z niezadowoleniem zmarszczył brwi. - Figas też odpada. Mieszka w Newgate. Jeśli chodzi o ten teren, zostaje Jessup i Joe Gannon. A Jessup jest z całą pewnością bardzo niebezpieczny - dodał z naciskiem. - W takim razie musimy uważać. - Penelope rozejrzała się. Dokąd idziemy? - Może zatrzymamy się w jakiejś gospodzie na lunch? Sugestia spotkała się z ogólną aprobatą. Griselda zaproponowała pub mieszczący się na rogu Old Montague Street i Trick Lane.

- Tam jest chyba lepsze jedzenie, a poza tym i tak musimy powoli ruszać w stronę Brick Lane. Tam dowiemy się najwięcej o Jessupie i potwierdzimy adres Gannona. Wrócili na Wentworth Street i przecięli Brick Lane, by zajść do Delford Arms. Drzwi do gospody były otwarte na oścież. Stokes zajrzał tylko do środka i wyciągnął Penelope i Griseldę na ulicę. Po obu stronach wejścia stały toporne stoły i ławy, większość z nich była zajęta, lecz ruch panował tam duży i klienci wciąż się zmieniali. - Wy tu zaczekajcie - powiedział Stokes. - Przyniesiemy coś do jedzenia i wrócimy. Przy odrobinie szczęścia jeden ze stołów do tego czasu powinien się zwolnić. Griselda i Penelope skinęły głowami i posłusznie czekały, gdy tymczasem dwóch panów odwróciło się na pięcie i weszło do pubu. Panie, które zdążyły już obejrzeć towarzystwo siedzące w sali, nie miały ochoty ryzykować. - Obaj bardzo lubią rozkazywać - zauważyła Penelope. Uśmiechnęły się i czekały na dalszy rozwój wydarzeń. Penelope zanurzona od paru godzin w powodzi najrozmaitszych akcentów z East Endu rozumiała coraz lepiej języki tej lokalnej Wieży Babel. Szlifowała swe umiejętności, słuchając rozmowy czterech mężczyzn siedzących przy najbliższym stole z kuflami piwa w rękach. Nagle do jej uszu dotarło wyraźnie nazwisko „Jessup". Zamrugała i wyostrzyła słuch. Trąciła dyskretnie łokciem Griseldę, a gdy ta podniosła na nią zaciekawiony wzrok, wskazała jej łokciem stolik - modystka nadstawiła ucha, ale mężczyźni nie rozmawiali już o niczym ważnym. Penelope właśnie zamierzała się odwrócić, gdy zjawił się Barnaby z dwoma parującymi talerzami. Tuż za nim szedł Stokes z dzbankiem i czterema szklankami na tacy. W tej samej chwili towarzysze mężczyzn, którzy wspomnieli o Jessupie, wstali i wyszli. Dwaj pozostali w ciemnych zakurzonych płaszczach wciąż tkwili blisko ściany. Penelope chwyciła Barnaby'ego i poprowadziła go do stolika. Zerknął na nią pytająco, ale zrobił, co chciała. Kiedy postawił talerze i przesunął się nieco dalej, by ją przepuścić, odwróciła się do Stokesa i Griseldy.

- Ci ludzie mówili o Jessupie. Wspomnieli o czymś nielegalnym, ale nie zrozumiałam ich dokładnie. Griselda znów popatrzyła na mężczyzn, potem na Stokesa. - Jednego z nich znam. Myślę, że będzie ze mną gadał. Nie wtrącajcie się, nawet nie patrzcie w naszą stronę. To wredny typ, ale zna moją rodzinę od urodzenia. Stokes zawahał się chwilę, ale skinął przyzwalająco głową. Podszedł do ławy i usiadł na wprost Barnaby'ego, pozostawiając dla Griseldy miejsce najbliżej mężczyzny, o którym była mowa. Oboje usiedli. Siadając, Griselda rozłożyła spódnicę, rozglądając się jednocześnie, jakby chciała sprawdzić, kto siedzi za nią. Już chciała dyskretnie odwrócić głowę, ale w ostatniej chwili zrezygnowała z tego pomysłu i popatrzyła otwarcie na starszego mężczyznę siedzącego dokładnie na wprost niej. - Wujek Charlie? Mężczyzna, do którego się zwróciła, patrzył na nią chwilę, po czym jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. - Mała Grizzy, prawda? Kopę lat! Podobno przeniosłaś się do miasta i robisz kapelusze dla lepszych państwa. - Bystrymi oczkami objął szybko jej skromny strój. - Ale chyba cienko przędziesz. Griselda skrzywiła się. - Mody mijają. Okazało się, że to wcale nie taki dobry interes, jak mi się zdawało. - Więc wróciłaś. Jak tam twój ojciec? Słyszałem, że nie wiedzie mu się ostatnio najlepiej. - Tak sobie. W miarę. - Uśmiechnęła się i zapytała o jego rodzinę, co było idealnym sposobem, by wejść w świat przestępców. Gdy towarzysze Charliego usłyszeli, że Griselda dopiero niedawno wróciła do East Endu, chętnie przyłączyli się do dyskusji. Rozmowy o przestępstwach były najwyraźniej miejscowym hobby. Musiała jednak czekać na dogodną sposobność, nie mogła zapytać go wprost o Jessupa. Pamiętając jednak o jego fatalnej reputacji, statusie wśród innych przestępców, a dzięki temu fakt, że rozmówcy wymienili w ogóle jego nazwisko, w końcu Postanowiła zaryzykować. - Co tam słychać u największych nicponi? Coś się u nich zmieniło?

Charlie zmarszczył brwi, jakby zaczął nagle intensywnie myśleć. - Tylko u Jessupa. Chyba go pamiętasz. Kiedyś celował w rozbojach, włamaniach i temu podobnych. Teraz przeniósł się do Tothill Fields i uprawia swój stary fach. „Stary fach" oznaczał sutenerstwo. Nie musiała nawet udawać zainteresowania. Szczególnie że ostatnia informacja pozwalała na zadanie kolejnego pytania. - W takim razie pozostawił po sobie sporą lukę. Ktoś ją wypełnił? - Chyba na razie nie. Poza tym to już martwy sezon. Na pewno w przyszłym roku ktoś przejmie interes. Siedzący obok Stokes trącił ją mocno łokciem. - Lepiej zajmij się swoim talerzem - mruknął, nie odwracając głowy. Popatrzyła na niego spod oka i zrozumiała, że ma przestać pytać. - Zabiorę się do jedzenia, bo wszystko zaraz zniknie powiedziała z uśmiechem do Charliego i odwróciła się do pozostałych. - No cóż - powiedziała. - To było ciekawe. - Jedz. - Stokes popchnął w jej kierunku talerz z parującymi małżami i trąbikami. Na jego twarzy wyraźnie malowało się napięcie, lecz Griselda nie wiedziała, czym dokładnie jest spowodowane. Niezdolna odebrać jakikolwiek znaczący sygnał, wzruszyła w duchu ramionami i sięgnęła do parującej misy. Uniosła łyżkę, zręcznie otworzyła muszlę i wsunęła sobie do ust małża skąpanego w ciepłym sosie. Penelope, siedząca na wprost Griseldy, obserwowała z podziwem jej zręczne manewry łyżką. Gdyby ktokolwiek powiedział jej bywalczyni najwykwintniejszych przyjęć, która posługiwała się już w życiu wszelkiego rodzaju sztućcami z najrozmaitszych kruszców - że pokona ją zwykła łyżeczka i skorupka małży, zaśmiałaby mu się w nos. Lecz tak się jednak stało. Jej palce okazały się albo zbyt małe, albo niewystarczająco silne, by jednocześnie przytrzymywać skorupkę i otwierać ją łyżeczką. W tej sytuacji mogła jedynie przyjmować jedzenie z ręki Barnaby'ego, co oczywiście obaj panowie uznali za niezwykle

zabawne. Nie zdradzili się oczywiście przed nią żadną miną czy uśmiechem, lecz odczytała wesołość w ich oczach. Mężczyźni! Wyciągnęła dłoń i czekała, aż Barnaby położy na niej kolejnego otwartego małża. Teraz musiała się skupić wyłącznie na tym, by poradzić sobie przynajmniej z tym zadaniem. Gdyby musiała prosić Barnaby'ego, by karmił ją łyżeczką, z pewnością straciłaby apetyt. Co byłoby przecież ogromną stratą. Takiej ilości jedzenia nie pochłonęła nigdy w życiu - nigdy w życiu nie jadła niczego na ulicy ale już dawno nic nie smakowało jej tak bardzo jak owoce morza podane w tawernie na East Endzie. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo była głodna. Łyknęła tylko trochę piwa, lecz miało bardzo gorzki smak. Barnaby i Stokes wychylili jednak cały dzban ale. Griselda szybko nadrobiła straty i zjadła swój przydział małży i trąbików. Serwetek nie podano, Penelope zauważyła, że reszta gości ociera usta rękawem. Ściągnęła mankiet koszuli na tyle nisko, by postąpić tak samo. - Jeszcze kropelka została. Barnaby patrzył jej prosto w twarz. Zanim zdążyła zareagować, podniósł rękę i wytarł kciukiem kącik jej ust. Zaszokował ją dreszcz, który wywołał tym gestem. Gdyby stała, z pewnością ugięłyby się pod nią kolana. - Tutaj. - Napotkał jej wzrok. W jego błękitnych źrenicach płonął taki żar, że omal nie przestała oddychać. W jego spojrzeniu nie było nic łagodnego czy delikatnego. Opuścił powieki, uśmiechnął się i wyraźnie uspokoił. Machnięciem ręki zachęcił ją, by wstała i ruszyła za nim. Stała wyprostowana, mrugając trochę nieprzytomnie - musiała się od nowa odnaleźć w tej zmieniającej się sytuacji. Stokes i Griselda odwrócili się, pomachali wujkowi Charliemu oraz jego kompanom na pożegnanie i wysforowali się naprzód. On najpierw trzymał rękę na jej plecach, potem przesunął ją wolno na biodro. Barnaby prowadził Penelope ich śladem. I wciąż jej w ten irytujący sposób dotykał. Chciał zapewne, by pożałowała, że w ogóle wzięła udział w tej eskapadzie. Niestety, ta świadomość nie zmniejszyła wpływu jego dotyku na jej zmysły i nerwy.

Przebijali się przez tłum na targu przy Brick Lane, podobnie jak miało to miejsce przy Petticoat Lane, lecz podczas gdy tam sprzedawano najrozmaitsze towary - głównie ze skóry i materiału stragany przy Brick Lane okupowali handlarze o chytrych oczkach, którzy połowę tego, co mieli do zaoferowania, trzymali pod ladami. Były to głównie najrozmaitsze ozdoby, biżuteria, ale również meble z wikliny i inne tandetne sprzęty. Wiele towarów wystawionych na zewnątrz miało na celu sprowokowanie potencjalnych klientów, by weszli na skąpane w mroku zaplecze. Zaciekawiona, Penelope zajrzała do jednego z takich wnętrz i zobaczyła, że jest ono od podłogi po sufit zastawione starymi spleśniałymi meblami, których nie udałoby się dobrze sprzedać w dziennym świetle. Właściciel straganu podbiegł do niej natychmiast z obłudnym uśmiechem. Barnaby spiorunował go wzrokiem, chwycił Penelope za ramię i odciągnął na bok. Tylko Griselda zdołała dowiedzieć się czegoś więcej o Joe Gannonie - potwierdziła pogłoski, że prowadzi on obecnie interesy w budynku przy Spital Street. Specjalizował się najwyraźniej w „handlu starzyzną". Tylko on był znany kramarzom z Brick Lane. Mimo starań nie udało jej się uzyskać żadnych informacji na temat pozostałych pięciu mężczyzn z listy Stokesa. Gdy spotkali się znów u północnego wylotu Brick Lane, zaczynało zmierzchać. Stokes popatrzył na Barnaby'ego. - Dowiedzieliśmy się tu wszystkiego, co się dało. - Wskazał głową wschód. - Mamy stąd niedaleko do Spital Street. Zamierzam sprawdzić adres, pod którym podobno mieszka Gannon. Może go tam znajdę, a może nie. - Inspektor wzruszył ramionami. - Przekonam się na miejscu. - Będę panu towarzyszyć - powiedziała Griselda. - Zobaczymy, co to za dom. Jeśli sklep, to po prostu wejdziemy do środka i będziemy udawać, że coś kupujemy. - Ja też idę - odezwała się Penelope. - Skoro mamy choć cień szansy, by znaleźć tam chłopców, muszę przy tym być. Patrzyła jednak nie na Stokesa, tylko na Barnaby'ego, który zacisnął usta w linijkę. W pierwszej chwili chciał protestować, ale zrozumiał, że Penelope i tak postawi na swoim.

- W takim razie wybierzemy się tam wszyscy - powiedział w końcu. Skręcili z Trick Lane w węższe uliczki, które przypominały raczej przejścia między budynkami. Górne piętra stojących tam domów niemal stykały się dachami. Przy Spital Street rozdzielili się na dwie pary, Stokes ujął pod rękę Griseldę, Barnaby objął ramieniem Penelope. Wskazówki, jakie otrzymali, doprowadziły ich do starego drewnianego domu ze zniszczonym szalunkiem i oknami. Budynek składał się z dwóch pięter i strychu, nie był podpiwniczony. Wzdłuż jednego z boków wiodła alejka na tyle szeroka, by mógł nią przejść jeden człowiek. Nic nie wskazywało na to, że jest to sklep, choć drzwi były otwarte na oścież. Zatrzymali się pod domem - nie zauważyli jednak nigdzie żadnych oznak życia. Stokes zrobił krok dalej. Przez chwilę rozmawiał z Griseldą, czekając, by dołączył do nich Barnaby w towarzystwie Penelope. - Wejdziemy do środka. Wy zostańcie tutaj, w razie gdyby coś się zaczęło dziać. Barnaby skinął głową i ściskając Penelope w talii, stanął wraz z nią przy pobliskim murku. Dziewczyna przewróciła oczami, ale powstrzymała się od komentarzy. Stokes i Griselda przeszli na drugą stronę ulicy i zniknęli we wnętrzu domu. Mijały minuty. Penelope przeniosła ciężar ciała na drugą nogę i natychmiast tego pożałowała. Zmieniając pozycję, otarła się o biodro Barnaby'ego. Nadal próbowała jednak konsekwentnie nie zwracać uwagi na uderzenia gorąca, obejmujące całe jej ciało przy takich okazjach, i nakazywała w myślach spokój rozedrganym zmysłom. Stali dokładnie na wprost alejki biegnącej wzdłuż budynku. Penelope przyjrzała się uważnie bocznej ścianie domu. - Tam są drugie drzwi. Barnaby, zapewne zaskoczony tym spostrzeżeniem, poluzował uścisk. Korzystając z chwili jego nieuwagi Penelope wyrwała do przodu i wybiegła na alejkę, słysząc za sobą jego przekleństwo. Uliczka była jednak zupełnie pusta, Penelope nie narażała się na żadne niebezpieczeństwo, zatem Barnaby nie próbował zawrócić jej z drogi.

Przed drzwiami musiała jednak zwolnić. Nie była bowiem pewna, czy prowadzą do sklepu, czy bezpośrednio do innego pomieszczenia. Odczuła lekki niepokój i przystanęła, w tej samej chwili ktoś nacisnął na klamkę i ze środka wychynął mężczyzna. - Pan Gannon? Nieznajomy podskoczył, zaklął i odwrócił się w ich stronę, rozpłaszczając na ścianie budynku. Penelope zmarszczyła brwi. - Rozumiem, że nazywa się pan Joe Gannon, chcieliśmy uzyskać od pana parę informacji. Gannon zamrugał. Popatrzył na Penelope i jego poszarzała ze strachu twarz odzyskała normalną barwę. Potem jednak dostrzegł Barnaby'ego i najwyraźniej nie był już pewien, co myśleć. - A kto pyta? - wyjąkał ostrożnie. - Działam na zlecenie policji - odparła Penelope, nie mrugając nawet powieką. - Policji? Próbował wypatrzyć, czy nikt za nimi nie stoi, potem zerknął w przeciwną stronę. - Przecie ja żem nic nie zrobił. - To byłoby niemożliwe. - Penelope oparła ręce na biodrach, przestała udawać i znów stała się sobą, wyniosłą, wymagającą damą, co tak bardzo wytrącało Gannona z równowagi. - Proszę nie kłamać. Pomachała mu palcem przed nosem. - Co wiesz o Dicku Mongerze, Gannon? Zamrugał całkowicie zaskoczony. - Niby kim? - Jest mniej więcej tego wzrostu - Penelope wyciągnęła dłoń na wysokość ramienia - jasny blondyn. Pracuje dla ciebie? Gannon aż się skulił. - Nie! Jedyny, który coś dla mnie robi, to syn mojej siostry, mój bratanek. I to mi starczy. Po diabła byłby drugi? - Gannon popatrzył na Barnaby'ego, jak na koło ratunkowe. - Jeżeli też jesteś łapsem w przebraniu, nie powinieneś puszczać jej samopas. Jest zbyt niebezpieczna. Barnaby podzielał jego zdanie. Kiedy Penelope stanęła między nim i tym mężczyzną obleciał go taki strach, jakiego nie miał ochoty już nigdy doświadczyć po raz drugi. Niemniej jednak...

- Odpowiedz na jej pytania, a my i policja zostawimy cię w spokoju. Wiesz coś lub słyszałeś o takim chłopcu, którego opisała? Chętny do współpracy z mężczyzną, który przemawiał tak rozsądnie, Gannon zmarszczył czoło i myślał chwilę, ale w końcu pokręcił głową. - Nie widziałem żadnego malca w okolicy. I nic o takim nie słyszałem, ani o nim, ani o żadnym innym. - Popatrzył na nich chytrze. - Jeśli szukacie porwanego malca i myślicie, że to chłopak, który pomaga mi przy włamaniach, to musicie wiedzieć, że rzuciłem ten interes już dwa lata temu. Od czasu ostatniej odsiadki. To, co mówił, brzmiało przekonująco. Barnaby zerknął na Penelope - ona również wierzyła Gannonowi. Skinęła głową i porzuciła wojowniczą pozę. - Bardzo dobrze - powiedziała, a w jej głosie zabrzmiało wyraźne ostrzeżenie. - Wierzę ci, Gannon. Musisz się teraz pilnować i nigdy nie łamać prawa. Odwróciła się i stanęła na wprost Barnaby'ego, który puścił ją przodem. Ruszyła znów w stronę alejki. Barnaby zerknął na Gannona. Wyraz twarzy mężczyzny świadczył wyraźnie o tym, że nie chciałby już nigdy spotkać tak groźnej i napastliwej kobiety. Barnaby rzucił mu ostatnie ostrzegawcze spojrzenie i się odwrócił. Już po kilku krokach dogonił Penelope. Odczuwał napięcie, jakiego dotąd nigdy nie zaznał. - Nigdy nie wybiegaj naprzód, pamiętaj! Zawsze trzymaj się z tyłu. Mówił spokojnie, ale stanowczo i wyraźnie. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - Alejka była pusta. Nic mi tam nie groziło. - Popatrzyła przed siebie. - I wiemy przynajmniej, że możemy skreślić Gannona z naszej listy. Przystanęła na chwilę na chodniku. Zmierzchało. - Obawiam się, że pozostałe pięć osób musimy zostawić na jutro. Barnaby dostrzegł Stokesa i Griseldę po drugiej stronie ulicy, chwycił Penelope za ramię i poprowadził ją stanowczo w ich kierunku, zdziwiony, że wbrew pozorom ma wiele wspólnego z Joe Gannonem.

***** Znaleźli dorożkę i ruszyli z powrotem do sklepu Griseldy. Niestety, dorożka była mała, wskutek czego Barnaby musiał siedzieć tuż obok Penelope przez cały czas trwania podróży. Griselda i Stokes podczas podróży rozważali, jak sprawdzić pozostałe pięć nazwisk na jego liście. East End był duży i jak do tej pory nie mieli pojęcia, na jakim obszarze działa ten człowiek. W końcu zdecydowano, że Griselda odwiedzi ponownie ojca i postara się od niego uzyskać jakieś bliższe informacje. Tymczasem Stokes miał poprosić swoich kolegów z East Endu, by obserwowali dom. Ustalili, że spotkają się ponownie po dwóch dniach, by ocenić wszystko, czego się dowiedzieli, i zrobić plany na przyszłość. Penelope była wyraźnie niezadowolona z tego opóźnienia, ale nie miała innego wyjścia - musiała się zgodzić. Wreszcie dotarli na St. John's Wood High Street. Barnaby wysiadł pierwszy i zapłacił dorożkarzowi, a Stokes tymczasem pomagał paniom. Kiedy powóz odjechał, Adair zobaczył Stokesa, który żegnał się z Penelope. Następnie pochylił się nad ręką Griseldy, popatrzył dziewczynie w oczy i zatrzymał jej palce w uścisku dłużej, niż należało. Po raz pierwszy w życiu Barnaby pomyślał, że być może jego przyjaciel nieprzypadkowo wybrał pannę Griseldę za swego przewodnika po East Endzie. No, no... Skinął głową Stokesowi. - Skontaktuję się z tobą jutro. - Zacznę rozpytywać na posterunku. Mruknął Stokes. - Może ktoś ma choć blade pojęcie, gdzie się czai ta upiorna piątka. - Skinął po raz ostatni głową, odwrócił się i odszedł. Griselda patrzyła za nim przez chwilę, potem przywołała się jednak do porządku, uśmiechnęła do Penelope i Barnaby'ego, po czym szybko weszła do sklepu. Jej pracownice zbierały się właśnie do wyjścia. - Idźcie na górę - zakomenderowała Griselda - zamknę sklep i zaraz do was dołączę.

Penelope weszła na schody. Barnaby wolałby zostać i zaczekać, aż Penelope zmieni ubranie, lecz jego obecność rozpraszała uwagę pracownic Griseldy. - Zaczekam w saloniku - mruknął, podążając na górę za Penelope. Stał przy oknie i czekał. Czuł się... inaczej niż zwykle. Nie, nieprawda. Czuł się dokładnie sobą. Jedynie patyna jego wyrafinowanej rezerwy, z której słynął, starła się, pozostawiając po sobie jedynie cieniutką warstwę. Nie miał pojęcia, dlaczego Penelope Ashford tak łatwo sforsowała jego tarczę, lecz nie mógł temu zaprzeczyć. Wzbudzała w nim emocje, jakich nie odczuwał nigdy dotąd przy żadnej kobiecie. Bardzo go to męczyło, drażniło i irytowało. Doprowadzało wręcz do szaleństwa. Drzwi do sypialni otworzyły się i wyszła zza nich Penelope we własnej sukni, stylowa i elegancka jak zawsze. Zmyła z twarzy puder, którym Griselda przysłoniła jej zbyt jasną, alabastrową cerę. W wieczornym świetle twarz lśniła blaskiem najkosztowniejszej perły. Z pewnością wyczuwała jego napięcie, choć, jak sądził, nie znała jego przyczyn. - Rozumiem, że Griselda jest wciąż na dole - powiedziała. Idziemy? Odwrócił się i wskazał jej schody. Poszła za nim - nie wiedział dlaczego, lecz był pewien, że Penelope nie zamierza komentować jego grubiańskiego zachowania. Na dole ruszyła naprzód z podniesioną głową w stronę Griseldy, która sprawdzała utarg. - Bardzo dziękuję za pomoc - powiedziała z serdecznym uśmiechem. - Bez twojej pomocy nie zdziałalibyśmy aż tyle. Wyciągnęła rękę. Uśmiech Griseldy był równie ciepły. Zapewniła Penelope, jak bardzo jej było miło uczestniczyć w tej akcji. Penelope uścisnęła jej dłoń i dotknęła policzkiem jej policzka. W taki właśnie sposób żegnały się zwykle panie z towarzystwa i Barnaby zdziwił się bardzo, że Penelope zdecydowała się na ten gest wobec Griseldy.

Nawet jeśli Penelope zrobiła to zupełnie bezwiednie, nie dała w żaden sposób tego po sobie poznać. Wciąż uśmiechając się ciepło, cofnęła się o krok i ruszyła w stronę drzwi. - W takim razie zostawię was. Na pewno spotkamy się znowu, kiedy Stokes albo wy będziecie mieli dla mnie nowe wiadomości. Griselda odprowadziła Penelope do drzwi, po raz ostatni wymieniły serdeczności, Barnaby uśmiechnął się i pozdrowił ją skinieniem głowy. - Do następnego spotkania. - Dobranoc - odparła ciepło. Idąc za Penelope, Barnaby zatrzymał się tuż za nią. Podobnie jak ona rozejrzał się po ulicy. Nigdzie nie było widać jednak żadnej dorożki. - Chyba musimy skręcić w uliczkę za kościołem - zaproponował. Skinęła głową i poszła za nim. Tak jak czynił to już wcześniej tego dnia, położył jej dłoń na karku i przeszli na drugą stronę ulicy. Wciągnęła powietrze i odsunęła się. - Proszę, przestań. Przedstawienie skończone, a ja nie mam już na sobie przebrania. Całkowicie zaskoczony, popatrzył na nią spod zmarszczonych brwi. - A co ma do tego, u licha, twoje przebranie? - „Twoje przebranie" w zupełności by wystarczyło. - Ruszyła w stronę rogu ulicy. - Tak czy inaczej, rola, jaką grałam, dawała ci prawo do takiego zachowania. Do tych wszystkich drobnych, protekcjonalnych gestów posiadacza. Zamrugał. Wydłużył krok i szybko wysforował się naprzód. Powoli tracił cierpliwość. - Jeśli wolno spytać... co cię skłoniło do wyciągnięcia takich wniosków? Doszli do kościoła na rogu ulicy. Zatrzymała się na wprost niego, opierając się o mur. - Nie udawaj niewiniątka. Nie udawaj, że jesteś moim zrzędliwym kochankiem. Proszę nie trzymać mnie za rękę, tak jakbym była pana własnością. Nie udawać, że całuje mnie pan w drzwiach.

Jak już wspomniałam, wiem, że chcesz mnie w ten sposób tylko zniechęcić do całej tej akcji. Czy ona naprawdę mówiła poważnie? Patrzył na nią tępo, zszokowany nie tyle jej gniewem, ile swoją reakcją na jej złość. - Jesteś zapewne przekonany, że już nigdy się na to nie zdecyduję. Proszę, przyjmij zatem do wiadomości, że grubo się mylisz. - Nie taka była moja intencja. - Każdy, kto go znał choć trochę, wyczułby natychmiast groźną, ostrzegawczą nutkę w tym pozornie spokojnym tonie. Ona jednak nie znała go na tyle dobrze. Z rozświetlonymi oczyma wciągnęła głęboko powietrze. - Więc jaka była w takim razie twoja intencja? Co cię napadło, żeby zachowywać się w tak prowokujący sposób przez cały dzień? Przez jedną krótką chwilę patrzył jej w oczy, a potem ujął jej twarz w dłonie i dotknął wargami jej ust, odpowiadając w ten sposób na pytanie. Nie był to wcale delikatny pocałunek. Ogarnęła go wściekłość: jak mogła pomyśleć, że mógłby igrać z jej zmysłami wyłącznie po to, by ją ukarać? A przecież tak naprawdę przez cały dzień toczył ze sobą walkę, by nie posunąć się za daleko. Dlatego ta fałszywa ocena jego zachowania wydawała mu się kompletnie niezrozumiała. I niewybaczalna. Nakrył więc wargami jej usta i zaczął całować tak, że niemal przestała oddychać. Nie był już w stanie dłużej trzymać na uwięzi namiętności, którą próbował poskramiać od samego rana. Wlał w ten pocałunek całą swoją żądzę, tak ogromną, tak przejmującą, jakiej nigdy dotąd nie zaznał. A teraz bez wahania wreszcie dał jej upust. I nie napotkał na opór. Myśli Penelope uleciały w jakimś nieznanym jej kierunku. Po raz pierwszy w życiu stała się niewolnicą swoich zmysłów. A one okazały się bezlitosne. Lub też raczej to Barnaby oddziaływał na nie w sposób absolutnie nieposkromiony, tak że niepotrafiła z nim walczyć.

Zresztą nie miała na to ochoty. Pragnęła tylko odczuwać coraz intensywniej jego smak, chłonąć zapach. Rozchyliła usta, wtargnął językiem do ich wnętrza, pieszcząc je obiecująco. Traciła rozum i poczucie rzeczywistości. Nie potrafiła wyjaśnić przyczyny, dla której do tego stopnia ulega swemu ciału, zapominając o rozsądku. Pragnęła. Pożądanie, jakie obudził w niej Adair, okazało się silniejsze niż wola. Było to coś, czego nie potrafiła zwalczyć, silne jak nałóg zaspokajany wyłącznie wówczas, gdy dostarczy mu się wytęsknionej używki. Pragnęła... oddać mu pocałunek, odpowiedzieć w sposób, który mógłby go zadowolić. Nie, nie wyłącznie jego. Ją również. W głowie zaświtał jej szalony pomysł: dać po to, by wziąć. I z minuty na minutę zyskiwała pewność, że tak właśnie wygląda tego rodzaju wymiana. Oparła mu ręce na piersi i przesunęła je na ramiona, szerokie i mocne, a potem oplotła wokół palców jego złote loki. Bawiła się z nim. Jej dotyk wyraźnie na niego podziałał, opuścił głowę, pogłębił pocałunek, splatając swój język z jej językiem. Przeszył ją dreszcz. Nieco ośmielona, z wahaniem, odwzajemniła pieszczotę. Odpowiedział w sposób, jakiego zupełnie nie oczekiwała, tak pożądliwie i namiętnie, że omal kompletnie nie straciła równowagi zmysłów i ciała. Ten głód i porażająca siła doznań powinny były wzbudzić w niej niepokój, lecz stało się coś przeciwnego - z rozkoszą się im poddała. Chciała przeżyć coś więcej, dowiedzieć się czegoś jeszcze. W każdym ruchu jego ręki, dotknięciu ust, pieszczocie języka wyczuwała samczą satysfakcję, na którą zezwalała, mało... którą prowokowała. Choć prawie nie była w stanie myśleć, zdawała sobie sprawę, że postępuje nierozsądnie. Nie działo się jednak na razie nic, co niosłoby ze sobą jakieś poważne zagrożenie. Odczuwała wszechogarniającą przyjemność, cudowne, rozkoszne ciepło we wszystkich zakamarkach swego ciała... Barnaby dotarł do jej kobiecych pragnień, z których dotąd nawet nie zdawała sobie sprawy.

Zrozumiał, że naprawdę jest kobietą, kobietą, która potrafi pożądać i tęsknić za zaspokojeniem swych cielesnych potrzeb. Wycofała się delikatnie i ze zdziwieniem popatrzyła mu w oczy, w których lśniła żądza. Nauczyła się już rozumieć, co oznacza takie spojrzenie. Co gorsza, wyraz jego twarzy świadczył wyraźnie o tym, że i on czyta w niej jak w otwartej księdze. W przypływie nagłej siły wynikającej głównie ze strachu, wysunęła się z jego objęć. Nie zamierzała - nigdy i pod żadnym pozorem - rozmawiać o tym pocałunku, ani czynić do niego żadnych aluzji. W każdym razie nie teraz, gdy czuła się tak poruszona. Nie teraz, gdy przestała być sobą i stała się tak bezbronna. Zależna i słaba. Nie odezwał się. Szybko zrównał z nią krok i poszli dalej. Patrzyła przed siebie, udając, że nie dostrzega jego spojrzenia. Okrążyli kościół, znaleźli się przy jednej z głównych ulic dzielnicy i Barnaby przywołał dorożkę. Otworzył drzwi, a Penelope weszła do środka, nie ujmując podanej przez niego dłoni. Ku jej ogromnemu zdziwieniu zajął miejsce w pewnej odległości od niej, oparł łokieć o okno dorożki i wyjrzał na ulicę, pogrążony w rozważaniach, którymi jednak najwyraźniej nie zamierzał się z nią dzielić. Nie zadawał również żadnych pytań, tak więc i ona pogrążyła się we własnych myślach.

Rozdział 9 Rozstał się z nią na schodach przy Mount Street, zapowiadając, że spotkają się jeszcze tego samego wieczora. Odebrała jego słowa jako specyficzne ostrzeżenie udzielone pod płaszczykiem obietnicy. Przez całą podróż z St. John's Wood nie zamienili ze sobą ani słowa, nie wspomnieli o pocałunku, a już tym bardziej nie próbowali interpretować jego znaczenia. Oczywiście cały czas o nim myśleli. W każdym razie Penelope nie potrafiła się skupić na niczym innym. Właśnie dlatego przemierzała teraz salon lady Carlyle i czekała na Barnaby'ego, by go poinformować, jakie jest jej stanowisko w wiadomej sprawie i jak zamierza postąpić. Postanowiła w każdym razie, że nie pozwoli na kolejny pocałunek. Nie zamierzała bowiem zawierać bliższej znajomości z tą swoją cząstką, którą ów pocałunek odsłonił. Ten nowy aspekt własnej osobowości mocno ją niepokoił, znacznie bardziej niż motywy postępowania Barnaby'ego, których zresztą nie była do końca pewna. Nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego, że pod zwykłą, prozaiczną wręcz powierzchownością ukrywa cały wachlarz kobiecych potrzeb, dotąd pozostających w uśpieniu. Uświadomiła je sobie jednak z całą ostrością, gdy wziął ją w ramiona i pokazał, czym mogą być zmysły, które udało mu się tak skutecznie rozbudzić. Jak dotąd nie dokonał tego żaden mężczyzna, a przecież między nią i Adairem zaiskrzyło od pierwszego wejrzenia, od chwili gdy weszła do jaskini lwa i poprosiła go o pomoc. Gdyby pozwoliła sobie na więcej, jej nowe potrzeby stałyby się z pewnością nową, niezwykle silną rzeczywistością, zdawała sobie z tego doskonale sprawę, gdyż nie była w stanie niczego robić połowicznie. Potrzeby z czasem jeszcze by się wzmogły, a ona musiałaby im stawić czoła. A nie była to ścieżka, na którą chciałaby wstąpić.

Choć jej naturalna skłonność, by się uczyć, poznawać i rozumieć, pozostała tak samo silna i stanowiła motywację popychającą ją naprzód, tym razem jednak pozostawała ona jednak w sprzeczności z przemyśleniami, które nakazywały odwrót. Trzeba zaakceptować fakt, że pewnych rzeczy nie musi jednak wiedzieć, bo potencjalny zysk nie jest wart przypuszczalnie wysokiej ceny. Mogła tylko badać swoje wewnętrzne ja i potrzeby związane z Barnabym Adairem, a wiedziała już przecież, z jakiego rodzaju człowiekiem ma do czynienia. Gdyby zdecydowała się poznać go lepiej, musiałaby pewnie poświęcić coś, na co by się nigdy nie zdobyła, a mianowicie własną niezależność. A utraty wolności nie wolno jej było ryzykować. Przechadzała się zatem po salonie i skutecznie unikała ewentualnych adoratorów, których zaprosiła jej lordowska mość. Gdy zauważyła, że do salonu zagląda ciemnowłosa głowa Adaira, mruknęła pod nosem „nareszcie" i śmiało unikając spojrzenia Harlana Rigby'ego, przeszła w kąt pokoju, gdzie postanowiła zaczekać na Barnaby'ego. Uznała, że nie musi ani zauważyć, ani tym bardziej reagować na jego wymowne spojrzenie, skinęła mu tylko uprzejmie głową. - Chciałabym zamienić z tobą parę słów na osobności. Tam dalej jest salonik, w którym moglibyśmy porozmawiać. Machnęła szybko dłonią w kierunku łukowatego przejścia i natychmiast ruszyła we wskazanym kierunku, a Barnaby poszedł posłusznie za nią. Maleńki pokoik wydawał się stworzony do prywatnych rozmów i... intymnych kontaktów. Po tym zadziwiającym popołudniowym pocałunku Barnaby miałby wszelkie prawo, by wyobrażać sobie, że tym razem Penelope przejęła inicjatywę i zamierza poprowadzić spotkanie w tym samym duchu. Oczywiście nie był tak głupi. Zważywszy, że wysunęła się z jego ramion tak szybko, jakby nagle włączyła hamulec, a potem pogrążyła w rozmyślaniach, absolutnie nie sądził, że teraz po prostu się uśmiechnie i sama wpadnie mu w objęcia. Zatrzymała się na środku pokoju z wysoko uniesioną głową, z rękami splecionymi na brzuchu.

Jak zwykle popatrzyła mu prosto w oczy. - Chcę, aby było jasne, że w świetle tego, co zdarzyło się dziś po południu, biorę całą winę na siebie. Zapewne błędnie zrozumiałam twoje pobudki, sprowokowałam cię nawet do takiego zachowania... za co bardzo przepraszam. Nigdy więcej się to już nie powtórzy. Wciągnęła powietrze i uniosła podbródek. - Jak wiesz, przyszłam do ciebie po pomoc w sprawie zaginionych chłopców i oddaję się przede wszystkim tej właśnie sprawie. Aby odnieść sukces, musimy współpracować i jestem pewna, że żadne z nas nie chciałoby, aby jakieś niezręczne sytuacje komplikowały nam życie. Uniósł lekko brwi. - Niezręczne sytuacje? W jej oczach błysnął z trudem skrywany gniew. - Z pewnością byłoby ich co niemiara, gdyby nadal się pan do mnie zalecał, podczas gdy ja nie zamierzam pogłębiać naszej prywatnej znajomości. Patrzył na nią przez chwilę. - Rozumiem. - Był bardzo ciekaw, w jaki sposób Penelope rozwiąże ten problem. Spekulował na ten temat całymi godzinami, lecz w końcu uznał, że pozwoli się zaskoczyć. No i rzeczywiście naprawdę go zadziwiła. Okazała się jeszcze bardziej uczciwa i uparta, niż sądził. Oczywiście ta szczerość nie sprzyjała wytrwałości. .. Mogła jeszcze zaapelować do jego honoru, co też zresztą na nic by się zdało. Po tym pocałunku, po tym, co dzięki niemu odkrył, wątpił, by cokolwiek na świecie byłoby w stanie go zawrócić z obranej drogi. Przeszedł parę kroków i stanął na wprost Penelope. - A jeśli ja mam inne zamiary? - spytał, patrząc jej głęboko w oczy. Zmarszczyła brwi. - Nie odniesie pan żadnej korzyści, rozwijając związek ze mną na płaszczyźnie osobistej. Sądziłam, że to jasne. Nie myślę o małżeństwie, nie potrzebuję męża, który zapewni mi dach nad głową, gdyż sama mogę o to zadbać. Nie chcę się stać niczyją własnością, nie życzę sobie żadnych ograniczeń ani kontroli.

Rozumiał ten punkt widzenia, co jednak nie zmieniało jego postanowienia. Nie miał już żadnych wątpliwości, nie przewidział zupełnie takiego rozwoju wypadków, nie dokonywał żadnych wyborów, lecz właśnie dlatego... Tak naprawdę nie rozumiał, dlaczego aż tak bardzo się zmienił od chwili, gdy wkroczyła w jego życie. Nawet śmietankę towarzyską Londynu postrzegał teraz inaczej, tak jakby Penelope otworzyła mu na nią oczy. Wchodząc do salonu lady Carlyle, patrzył na siebie samego w kontekście tego egzaltowanego zbiorowiska, z którym wiązało go pochodzenie, zupełnie innymi oczami. Stanowił jednocześnie jego część, z drugiej zaś strony czuł, że nie znalazł się wcale wśród swoich. Mimo iż wielokrotnie przeciw temu protestował, jego własna matka widziała w nim głównie trzeciego syna hrabiego Cothelstone'a. Oczywiście nie mógł temu zaprzeczyć. Dzięki Penelope wyzbył się całkowicie wyniosłego sposobu bycia i wydobył na światło dzienne wszystkie ludzkie cechy. Ten nowo narodzony człowiek okazał się prawdziwym potomkiem swych walecznych przodków zdobywców. To jednak nigdy nie mówiło o nim wszystkiego, podobnie jak Penelope nie określał fakt, że jest córką wicehrabiego Calvertona. Jednak ze wszystkich dotąd poznanych dam to właśnie ona rozumiała dokładnie, co nim kieruje, gdyż sama pragnęła ująć swój los we własne ręce. Dziś po raz pierwszy w życiu nie wracał sam ze slumsów do salonu. Ona była przy nim, u jego boku, czas spędzony wśród ludzi z nizin definiował dokładnie, co w życiu ich obojga jest naprawdę znaczące i ważne. Blichtr i wyrafinowanie śmietanki towarzyskiej przyćmiewały skutecznie najbardziej istotne sprawy, sprawiały, że stawały się trudniejsze do uchwycenia. Teraz Barnaby wiedział dokładnie, czego chce, zrozumiał, że Penelope jest kobietą, której pragnie u swego boku. Przyjął do wiadomości bez zastrzeżeń, iż właśnie o taką mu chodziło. Musieli się jednak jakoś do siebie zbliżyć. 0 wiele bardziej. Po tym pocałunku nie miał wątpliwości co do tego, że Penelope nie będzie wymierzała dokładnie dystansu między nimi i zauważy, jak wielki krok już udało im się uczynić.

Była stosunkowo niewinna. „Stosunkowo" pełniło rolę określenia roboczego. Barnaby uważał po prostu, że tak inteligentna kobieta nie może być zupełnie nieuświadomiona i postanowił to wykorzystać. Jej ciekawość okazała się niemal namacalna, była siłą, którą należało się posłużyć. Penelope jeszcze mocniej zmarszczyła brwi, przedłużające się milczenie Barnaby'ego najwyraźniej jej przeszkadzało. Nie miała pojęcia, z czego ta cisza wynika, choć musiała zauważyć, jak uważnie Barnaby się jej przygląda. Może dlatego odezwała się znowu. - Już dawno postanowiłam, że nie wyjdę za mąż. Ledwo wypowiedziała te słowa, w głowie zapaliło się jej światełko ostrzegawcze. Portia powtarzała niemal przy każdej okazji, że szczerość może ją kiedyś postawić w trudnej sytuacji, szczególnie podczas rozmowy z mężczyzną. Do tej pory Penelope nie wzięła sobie jednak do serca tego proroctwa. Jak na razie jej brutalna bezpośredniość odstraszała skutecznie niechcianych amantów. Jednak w przypadku Barnaby'ego Adaira może rzeczywiście wypowiedziała się nieco za mało oględnie na konkretny temat. Tego typu mężczyzna mógł potraktować jej słowa niemal jak wyzwanie i podjąć walkę. - To znaczy... - wtrąciła szybko, nie mając nawet pojęcia, co właściwie zamierza powiedzieć - ja... Uśmiechnął się i położył palec na ustach. - Nic nie mów. Świetnie rozumiem. Zamrugała. Czyżby Adair stanowił wyjątek od każdej reguły? - Naprawdę? Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Owszem. Poszukała jego spojrzenia i wypuściła powietrze. - Więc już mnie nie pocałujesz? Jego uśmiech przybrał nagle zupełnie inny charakter. - Oczywiście, że pocałuję. Możesz być tego pewna. Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - Ale... Nagłe pukanie do drzwi sprawiło, że oboje odwrócili wzrok. - Co, do licha? - mruknęła Penelope. - Proszę - dodała głośniej. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł lokaj. Skłonił się nisko i wyciągnął przed siebie trzymaną w ręku tacę. - Wiadomość dla panny Ashford. Nic nie przebiegało zgodnie z planem. Sięgnęła po list.

Lokaj wydawał się wyraźnie zaniepokojony wy - ra2em jej twarzy. - Lady Calverton bardzo zależało na tym, żebym dostarczył pani osobiście. A to wyjaśniało dokładnie, w jaki sposób odkrył miejsce jej pobytu. Nic się nie mogło ukryć przed sokolim wzrokiem jej matki. Skinęła głową. - Dziękuję. Odwróciła się od mężczyzny i otworzyła list. Wygładziła arkusik i przeczytała jego treść. Krew odpłynęła jej z twarzy. - Co się stało? - spytał z niepokojem Barnaby, który nie spuszczał z niej wzroku. Wyraźnie zszokowana po raz drugi przebiegła wzrokiem list. - Pani Carter... Jemmie. - Podniosła na niego przerażony wzrok. Pani Carter nie żyje. Znalazł ją lekarz. Nie wierzy, że umarła śmiercią naturalną. Podejrzewa uduszenie. Poczuła dziwny chłód w okolicy serca. - A co z Jemmiem? Przełknęła ślinę. - On... zniknął. Odwróciła się gwałtownie. - Muszę iść. Chwycił ją za łokieć. - Idę z tobą. Proszę przekazać wyrazu szacunku lady Calverton zwrócił się do lokaja. - A także wiadomość, że panna Ashford i ja wyszliśmy w pilnych sprawach związanych z Domem Sierot. Lokaj skłonił się nisko. - Oczywiście, sir. Wyszedł, Penelope chciała ruszyć w jego ślady, lecz Barnaby postanowił ją powstrzymać. - Chwileczkę. Trzeba natychmiast zawiadomić Stokesa, nie ma sensu jechać teraz do Carterów. Najważniejszy jest Stokes. Zaraz potem wymyślimy, jak poszukać Jemmiego. Chwilę patrzyła mu w oczy, tak jakby chciała się upewnić, czy na pewno zaangażował się w tę sprawę podobnie jak ona. Szukała w nim kotwicy, która utrzymałaby ją w tym wirującym świecie. Zaczerpnęła powietrza i skinęła głową. - Tak, masz rację. Najpierw Stokes, ale pójdę z tobą.

Nawet nie próbował jej tego wyperswadować. Zważywszy jej niechętny stosunek do małżeństwa, byłby szalony, próbując się z nią kłócić, zwłaszcza w świetle podjętych postanowień. - Postarajmy się jakoś upolować lady Carlyle i poprosić ją o wybaczenie.

***** Stokes mieszkał przy Agar Street, niedaleko Strandu. Barnaby odwiedzał go często, lecz nie miał pojęcia, jak inspektor zareaguje na obecność kobiety w swym prywatnym mieszkaniu. Nie obawiał się natomiast o ewentualne zastrzeżenia Penelope, nie sądził, by poczuła się niezręcznie w tej sytuacji - miał niemal pewność, że poradzi sobie ze wszystkim. Idąc za nią po schodach do mieszkania Stokesa, zrozumiał, że jest to kolejna cecha, jaka odróżnia ją od innych dam z towarzystwa. Pokoje Stokesa znajdowały się na pierwszym piętrze. Stokes otworzył im w koszuli bez rękawów i kołnierzyka oraz wygodnej, znoszonej marynarce, takiej, jaką zwykle na ramiona zarzucają sobie ogrodnicy. Stanął w drzwiach i aż zamrugał oczami ze zdziwienia. - Inspektor Stokes! - Penelope przestąpiła próg j chwyciła mężczyznę za ręce. - Stało się coś strasznego! Pani Carter, o której Adair chyba panu opowiadał, została zamordowana, a ci bandyci porwali Jemmiego. Zdziwienie Stokesa natychmiast ustąpiło miejsca czujności. Zerknął na Barnaby'ego, który skinieniem głowy potwierdził jej słowa. - Chodźmy do środka, opowiemy ci całą historię. Stokes wpuścił ich do małego korytarzyka, zamknął drzwi i wskazał obojgu fotele przy kominku, a następnie przyniósł sobie z małej kuchenki krzesło ze sztywnym oparciem. - Kiedy to się stało? - spytał, siadając. - Naprawdę nie wiem - odparła Penelope. - Ta straszna wiadomość zastała nas na przyjęciu. Wydałam polecenie, by informowano mnie natychmiast o innych zniknięciach, niezależnie od tego, kiedy miałyby się wydarzyć. Pani Keggs przysłałaby mi posłańca znacznie wcześniej, ale on pojechał najpierw na Mount Street, a dopiero potem do lady Carlyle.

- Liczmy zatem godzinę na przekazanie wiadomości od pani Keggs do lady Carlyle. Jej dostarczenie z East Endu na Bloomsbury musiało zająć co najmniej dwie godziny - wyliczał Adair. Penelope pogrzebała w torebce, wydobyła z niej liścik i wręczyła Stokesowi. - Najprawdopodobniej lekarz zajrzał do pani Carter, żeby ją zbadać. Stwierdził, że nie żyje, a Jemmie zniknął. Stokes przebiegł wzrokiem arkusik. - Z tego wynika jednak wyraźnie, że pani Carter nie umarła śmiercią naturalną. - To jest zupełnie jasne. - Penelope wyprostowała plecy. - Co w takim razie należy zrobić? Stokes zerknął na zegar stojący na kominku, który wskazywał za kwadrans jedenasta. - Dziś wiele nie zdziałamy, ale powiadomię miejscowych strażników. Mieli zwracać szczególną uwagę na dom pani Carter. Nie sądziliśmy jednak, że niebezpieczeństwo jest tak blisko; dlatego nie pilnowali domu bez przerwy. - Nie mogliśmy przewidzieć, że ci ludzie posuną się do morderstwa - szepnęła Penelope ze zbolałym wyrazem twarzy. Inspektor skinął głową. - Tak czy inaczej, pójdę na posterunek, mieszkam niedaleko, więc nie zajmie mi to dużo czasu. Mamy oficjalnych posłańców. Jeden zaalarmuje strażników z Liverpool Street. Lekarz na pewno zgłosi morderstwo, ale dobrze by było, żeby wszelkie informacje zebrano jak najszybciej. Pójdę tam jutro i zobaczę, co mi się uda ustalić. Penelope popatrzyła na Barnaby'ego. Napotkał jej wzrok i nie potrzebował żadnych słów, by wiedzieć, o czym ta kobieta myśli i co czuje. Ale on pokręcił głową. - Dzisiaj tam nie pójdziemy. To nie ma sensu. Niczego się nie dowiemy, poza tym w ciemnościach możemy przeoczyć, a nawet zniszczyć jakiś ślad. Przez jej twarz przebiegł dziwny skurcz, ale skinęła głową. – Dobrze, ale jak już wspomniałeś, musimy cos zaplanować.

*****

Tak też zrobili. Wytyczyli sobie natychmiast tory śledztwa, zrobili listę osób, które należało przesłuchać. Omówili plan działań od strony organizacyjnej. Stokes podjął się formalności, Penelope i Barnaby wzięli na siebie rozmowy z sąsiadami i mieszkańcami, którzy mogli coś widzieć lub słyszeć. Po dwudziestu minutach wizyty u inspektora podnieśli się z miejsc. Stokes chwycił płaszcz i odprowadził swoich gości na dół. Rozstali się na ulicy, on poszedł natychmiast do Scotland Yardu, a Barnaby pomógł wsiąść Penelope do czekającego na dole powozu. Otoczyła ich ciemność. Penelope westchnęła i rozsiadła się wygodniej. - Stokes zna się chyba na rzeczy - powiedziała po chwili. - Znakomicie. - Barnaby ujął jej dłoń i lekko ją uścisnął. Przyjemne ciepło rozproszyło chłód ponurej nocy. - Możesz być pewna, że sprawa trafiła w najlepsze ręce. Uśmiechnęła się w ciemnościach. - To twój przyjaciel. Nic dziwnego, że tak mówisz. - Oczywiście, ale możesz popatrzyć na to z innej strony. Czy byłby moim przyjacielem, gdyby nie znał się tak świetnie na swojej robocie? Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Nie jestem pewna, czy jestem teraz w stanie rozwiązywać zagadki. Znów uścisnął jej palce. - Mówię po prostu rzeczy oczywiste. Choć wciąż odczuwała bolesny uścisk w piersiach, obecność Barnaby'ego dodawała jej otuchy. - Skoro już mowa o rzeczach oczywistych... Nadążał za jej myślami z przerażającą łatwością. - Musimy pojechać do Domu Sierot i przejrzeć dokumenty wszystkich chłopców pasujących do opisu, niezależnie od tego, czy ich opiekunowie są umierający, czy nie. - Nie możemy absolutnie dopuścić do tego, by jeszcze jakiś chłopiec został porwany - wydusiła przez zaciśnięte zęby. Minęła długa chwila. - Obiecuję ci, że go znajdziemy - powiedział w końcu Barnaby, zupełnie jakby czytał jej w myślach.

Przymknęła oczy, pomyślała, że Adair mówi po prostu to, co ona chce usłyszeć, lecz jego głęboki głos brzmiał tak przekonująco, że łatwo jej było we wszystko uwierzyć. Ufała, że razem odnajdą Jemmiego. Kilka minut później dorożka podjechała pod dom Calvertonów, Barnaby otworzył drzwi i pomógł Penelope. Choć dotyk jego ręki działał na nią tak samo elektryzująco jak przedtem, nie próbowała się już przeciwstawiać swoim uczuciom. Tego wieczoru czekała na uścisk jego dłoni, czerpała z niego siły, co w świetle ich poprzedniej rozmowy wcale nie było pocieszającą konstatacją. Zepchnęła jednak te myśli w najdalsze zakamarki mózgu i spojrzała mu w oczy. - Przyjadę po ciebie o dziewiątej. Najpierw pojedziemy do Domu Sierot, żebyś mogła jakoś uspokoić personel, a potem udamy się prosto na Arnold Cirrus i spędzimy tam tyle czasu, ile będzie trzeba. Skinęła głową. O tym, że należy zacząć od Domu Sierot, przekonał ją już wcześniej. - Będę czekała. Wygiął usta w gorzkim uśmiechu. - Wyśpij się dobrze. - Zanim się zorientowała, co zamierza, schylił się do jej dłoni i złożył na niej gorący, zmysłowy pocałunek. Ledwo zdołała przyjść do siebie i odzyskać jasność myślenia, przyciągnął jej głowę, nachylił się i dotknął ustami jej ust. Tym razem było to tylko delikatne, słodkie muśnięcie warg, trwało jednak na tyle długo, że omal nie zwaliło jej z nóg. - Śpij dobrze i śnij o mnie - szepnął. Poczuła, jak dreszcz radosnego oczekiwania przebiega jej po kręgosłupie. Wyprostował się i pociągnął za sznur dzwonka; niemal natychmiast do jej uszu dotarł odgłos kroków Leightona. Barnaby cofnął się i uniósł rękę na pożegnanie. Otworzyły się drzwi, Barnaby skinął głową Leightonowi, rzucił ostatnie spojrzenie na Penelope, zbiegi ze schodów i zniknął w ciemnościach. A ona długo jeszcze patrzyła w mrok. Dotknęła palcami warg, odwróciła się na pięcie i weszła do środka.

Rozdział 10 Następnego ranka o ósmej, w dużym pokoju mieszczącym się na drugim piętrze jego zaniedbanego mieszkania przy Weavers Street, położonego w slumsach na wschód od północnego wylotu Brick Lane, Grimsby w przebraniu dyrektora szkoły przygotowywał się właśnie do wystąpienia przed grupą adeptów Szkoły Włamywaczy dla Osieroconych Chłopców. Przechadzał się więc z satysfakcją przed rządkiem chłopców brakowało mu już tylko jednego, który spełniałby wszystkie wymagania Smythe'a i pozwolił się wyrwać ze szponów Alerta. Okazywał zadowolenie szerokim radosnym uśmiechem - przekonał się już dawno, że chłopcy odwzajemniają uczucia: ilekroć on był szczęśliwy, oni również wydawali się zachwyceni życiem. A potem starali się już tylko, by uśmiech nigdy nie znikał mu z twarzy. Do małych okienek nawet w lecie wpadała tylko odrobina światła, a takiego dnia jak dziś, gdy Londyn zasnuła mgła, w pomieszczeniu panował półmrok. Niemniej jednak zarówno Grimsby, jak i jego asystent Wally zdążyli się już przyzwyczaić do pracy w słabym świetle. Na gołej drewnianej podłodze leżały tylko gdzieniegdzie źdźbła słomy, a każdy krok Grimsby'ego wznosił tumany kurzu. Wally, cichy niepozorny młody człowiek w wieku dwudziestu pięciu lat, wykonywał dokładnie polecenia Grimsby'ego i stał w cieniu tuż przy schodach. Średniego wzrostu, średniej budowy ciała, o pospolitych rysach nie rzucał się w oczy - zapominano, jak wygląda już po pierwszym spotkaniu. Grimsby uważał, że na tym polega jego siła, dlatego zabrał go wczoraj ze sobą, by przywieźć ostatnią zdobycz. W pomieszczeniu zajmującym całe piętro obskurnej kamienicy nie umieszczono zbyt wielu mebli - ławę, przy której chłopcy spożywali czasem posiłki, odsunięto pod ścianę, siedziska z surowego drewna ustawiono pod blatem. Matowe, nigdy niepolerowane miski i łyżki stały w brudnym kącie pokoju, słomiane posłania leżały na stryszku, na który wchodziło się po drabinie. Pomoce naukowe służące do edukacji chłopców były zarówno proste, jak prymitywne. Z krokwi zwisały sznury różnej grubości,

drewniane ściany zdobiły wszelkiego rodzaju zamki i zasuwy. Przy jednej ze ścian stało metalowe ogrodzenie z kolcami na końcach, okna oparte o ścianę obok chroniły podobne kraty. Proste drewniane ramy, przez które zwykły człowiek nie zdołałby się przecisnąć, leżały w kącie obok. Grimsby przyjrzał się dokładnie wyposażeniu szkoły, stanął na środku i z promiennym wyrazem twarzy popatrzył na chłopców. - Niektórych z was miałem już okazję powitać w naszych skromnych progach, ale dzisiaj do naszej grupy dołączy ktoś jeszcze. Popatrzył na chudego chłopca o ciemnoblond włosach stojącego mniej więcej w środku rzędu. - Jemmie to wasz przedostatni kolega. Przybędzie jeszcze jeden, ale dziś go tu z nami nie ma. Grimsby otulił się ciaśniej wełnianym płaszczem, w pokoju panował przeciąg, lecz ani chłopcy, ani Wally zdawali się go nie zauważać. - Niemniej jednak - ciągnął Grimsby - zaczniemy od dzisiaj regularne lekcje. Nasz ostatni uczeń będzie musiał nadrobić zaległości. Jak już wspominałem, naprawdę macie szczęście, że tu jesteście. Władze zadbały o to, aby udało się wam zdobyć zawód. Uśmiechnął się jeszcze bardziej promiennie, widząc ich lekko przestraszone spojrzenia. Żaden z wybranych nie był głupi, takim udawało się przetrwać co najwyżej jeden wypad, a dla Grimsby'ego oznaczało to ogromną stratę czasu. - Teraz powiem wam zatem, jak zorganizowałem wasze życie. Tutaj będziecie pracować, jeść i spać. Nie wolno wam nigdzie wychodzić, chyba że z Wallym, lub też później, kiedy opanujecie już podstawy swego fachu i przyjdzie czas na praktykę, pod opieką mojego wspólnika, pana Smythe'a. Najpierw jednak podczas zajęć nauczycie się włamywać do domów, poruszać bezszelestnie po terenie rezydencji, otwierać zasuwy i zamki, przeczołgiwać przez małe otwory, radzić sobie z psami. Dowiecie się wszystkiego, co będzie wam potrzebne do tego, by zostać czeladnikami włamywacza. Popatrzył na skupione twarze chłopców, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać. - Ta szkoła nie działa okrągły rok. Otwieramy ją tylko wtedy, gdy zwalniają się miejsca dla nowych chętnych. Chyba nie muszę wam tłumaczyć, jakie macie szczęście, że zostaliście przyjęci w poczet jej uczniów. Wszyscy jesteście sierotami. Pomyślcie o innych

sierotach, które walczą o byt i śpią w kanałach. Naprawdę los wam sprzyja! Podszedł nieco bliżej, przestał się uśmiechać. - Pamiętajcie, że i wy mogliście tam wylądować, gdyby nie uśmiech opatrzności. - Wyprostował się i popatrzył na nich łagodniej. - Uczcie się więc pilnie, by dowieść, że zasłużyliście na takie wyróżnienie. No? Co wy na to? Poruszyli się niespokojnie, lecz odparli jak na komendę: - Tak jest, panie Grimsby. - No to dobrze. Świetnie. - Popatrzył na towarzysza. - Już od dziś Wally zacznie z wami lekcje, notujcie pilnie, co mówi, a na pewno zrobicie postępy. Jak już mówiłem, kiedy nauczycie się podstaw, pan Smythe, legenda swojego zawodu, zacznie zabierać was ze sobą na ulice, abyście nabrali doświadczenia w praktyce. Popatrzył raz jeszcze na swój mały oddział. - Są jakieś pytania? Ku jego zdziwieniu, po chwili wahania, ostatni ze skaptowanych chłopców uniósł nieśmiało rękę. Grimsby przyjrzał mu się uważnie i skinął głową. Chłopiec - a był to Jemmie - zagryzł wargi, wciągnął głęboko powietrze. - Powiedział pan, że władze przysłały nas do szkoły, abyśmy się nauczyli sztuki włamywania. Ale to przecież wbrew prawu. Dlaczego miałyby to robić? Grimsby nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Zawsze lubił myślących chłopców. - Bardzo inteligentne pytanie, a odpowiedź na nie jest całkiem prosta. Gdyby nie szkolono małych włamywaczy, kto rabowałby domy? Kogo ścigałyby łapsy? To taka gra. - Popatrzył na inne twarze, świadom, że w głowie każdego z tych chłopców zrodziło się właśnie podobne pytanie. - To gra, moi mili, to tylko taka gra. Łapsy muszą nas ścigać, ale przecież dzięki temu mają z czego żyć. Logiczne, nie? Gdyby nie my, straciliby pracę. Przełknęli ten pokrętny argument, Grimsby dostrzegł wyraźnie, że we wszystkich siedmiu parach oczu pojawił się błysk zrozumienia. Nic dziwnego, odzyskali pewność siebie i nabrali przekonania, że zaczynają właśnie wieść godne, uczciwe życie. Tak, złodzieje, szczególnie ci najmłodsi, cenili sobie honor.

Jednak już wkrótce mieli się przekonać na własne oczy, że życie to gra, tak jak powiedział im Grimsby. - No dobrze. - Znów uśmiechnął się kordialnie. - Skoro nie ma więcej pytań, oddam was pod opiekę Wally'ego i zaczniecie lekcje. Gdy tylko Wally wysunął się z cienia, Grimsby po raz kolejny zwrócił się do chłopców. - Uczcie się pilnie! Chcę być z was naprawdę dumny! - Tak jest, panie Grimsby - odpowiedział zgodny chór. Tym razem w głosach młodych adeptów złodziejskiej sztuki wyraźnie pobrzmiewał entuzjazm. Chichocząc pod nosem, Grimsby zszedł powoli po schodach na dół. - Więc wczoraj wieczorem, czy po południu niczego pani nie słyszała? - Penelope chciała się uchwycić skrawka nadziei, lecz zgodnie z jej oczekiwaniami siwowłosa kobieta tylko pokręciła głową. - Nie. - Staruszka mieszkała po przeciwnej stronie korytarza, dwa mieszkania za pomieszczeniem zajmowanym przez panią Carter i Jemmiego. - Nawet mi do głowy nie przyszło, że coś może być nie tak. - Popatrzyła Penelope prosto w oczy. - Jemmie przyszedłby przecież do mnie, gdyby potrzebował pomocy. Nie mam pojęcia, dlaczego się nie zjawił, długo tu nie mieszkali, ale dobrze żyłam z jego matką. Penelope uśmiechnęła się smutno. - Nie sądzę, by Jemmie miał szansę, aby się z kimkolwiek skontaktować. Chyba został porwany przez tego, kto... - Położył poduszkę na twarzy Maisie i trzymał ją dopóty, dopóki biedaczka nie wyzionęła ducha - staruszka ziała jadem. - Słyszałam, że ten pani młodzieniec ma coś wspólnego z policją, znaczy się sam nie jest łapsem, ale utrzymuje z nimi kontakty. Niech mu pani powie, żeby się dowiedział, kto to zrobił, nie trza żadnych procesów, szepnijcie mi tylko słówko. My się tu sami zajmujemy swoimi sprawami. Penelope nie miała co do tego żadnych wątpliwości, nie mogła oczywiście poprzeć takiego aktu zemsty, ale w pełni rozumiała gniew kobiety. Sama czuła, jak z minuty na minutę wzbiera w niej bezsilna złość - rozmawiała z mieszkańcami wąskiego zaułka już ponad godzinę.

- Na razie chodzi nam głównie o to, by odnaleźć i ocalić Jemmiego. Jeśli go jednak odszukamy, dowiemy się też pewnie, kto zabił panią Carter. Gdyby jednak policja nie aresztowała mordercy, na pewno dam pani znać. Uśmiech staruszki obiecywał wyrównanie rachunków. - Zrób to, kochanie, a my zajmiemy się tym draniem tak, jak na to zasługuje. Penelope odstąpiła od drzwi kobiety, rozejrzała się i zobaczyła, jak Barnaby tłumaczy coś z ożywieniem mężczyźnie stojącemu na chodniku w pewnej odległości od nich. Poprosił ją spojrzeniem, by się zbliżyła, więc natychmiast ruszyła w ich stronę. Mężczyzna, z którym rozmawiał Barnaby, najwyraźniej wstał dopiero co z łóżka, miał zmierzwione włosy i mętny wzrok, lecz nie wyglądał na pijanego. Barnaby odwrócił się do Penelope. - Jenks pracuje na nocną zmianę, więc wychodzi z domu o trzeciej po południu. - Regularnie jak w zegarku, inaczej spóźniłbym się do fabryki przytaknął Jenks. - Wczoraj, gdy wychodził do pracy, widział dwóch mężczyzn wchodzących do mieszkania pani Carter. - Wiedziałem, że ona choruje, więc się zdziwiłem. - Jenks wyraźnie posmutniał. - Szkoda, że do nich nie zagadałem, alem myślał, że to może jacyś jej znajomi. Jemmie na pewno był w domu, a oni nie wyglądali na bandytów. Wzrok Barnaby'ego podpowiadał wyraźnie, by i Penelope zadała jakieś pytanie. - Jak wyglądali? - zwróciła się do Jenksa. - Ten pierwszy był postawny, wysoki, nawet większy ode mnie, nie chciałbym z takim zadzierać... na pewno bym oberwał. Odziany był jednak schludnie i porządnie, nie widziałem w nim nic podejrzanego. Ten drugi... ja wiem... nic szczególnego. Ciemne włosy, zwyczajne ubranie. - Wzruszył ramionami. - Przeciętny i tyle. - Czy byłby pan w stanie ich rozpoznać? - spytała Penelope. - Pierwszego? - Jenks zmarszczył brwi. - Tak, jestem prawie pewien, że tak. Ten drugi... Dziwne. Patrzyłem na niego trochę dłużej niż na tego wielkoluda, ale minąłbym go na ulicy i nie wiedziałbym, że to on. Przykro mi, nie mogę wam pomóc.

- Wręcz przeciwnie. Przecież powiedział nam pan więcej niż ktokolwiek inny. Przynajmniej wiemy, że było dwóch ludzi i jednego możemy rozpoznać. - Uśmiechnęła się. - Dziękujemy. Podał pan nam pierwsze ważne informacje. Jenks trochę się uspokoił. - Nic dziwnego, że nikt nic nie wie. Jak się ma takie zamiary jak ci dwaj, to najlepiej to robić po południu. Kiedy ja wychodzę do roboty, w domu jest co najwyżej parę osób, wszyscy są wtedy w pracy albo w mieście, nikt nie widzi, co się naokoło dzieje. - Kimkolwiek byli, zdawali sobie sprawę z tego, co robią przyznał Barnaby. Penelope ponownie podziękowała Jenksowi, Adair dołączył kilka ciepłych słów, po czym oboje ruszyli w stronę Arnold Circus. - No więc tak to wygląda. - Barnaby popatrzył na ulicę. Zostawiłem sobie Jenksa na koniec, bo wiedziałem, że będzie spał. - A ja rozpytywałam po przeciwnej stronie korytarza, ale też nie dopisało mi szczęście. - Penelope przystanęła raz jeszcze pod domem pani Carter i westchnęła. - Co teraz? - Napotkała spojrzenie Barnaby'ego. - Musi być coś, co możemy zrobić. Jacyś ludzie, z którymi trzeba porozmawiać, miejsca, gdzie należy pójść... Uniósł brwi. - Mam być szczery? Zmarszczyła lekko brwi, ale skinęła głową. - Niewiele już tego zostało. Rozmawialiśmy, z kim się dało, dowiedzieliśmy się wszystkiego, co trzeba. Teraz musimy szukać innych rozwiązań. Utkwiła wzrok w drzwiach, za którymi powinien być Jemmie. - Czuję... czuję, że go zawiodłam. A jeszcze bardziej panią Carter. Przysięgałam, że nic mu nie grozi, jego matce przyrzekłam, że będę się nim opiekować. - Popatrzyła Barnaby'emu w oczy. Złożyłam zatroskanej kobiecie obietnicę na łożu śmierci. I jaką to teraz ma wartość? Nie mogę... po prostu nie mogę się z tym pogodzić. Muszę działać. Wargi lekko mu drgnęły, ale się nie uśmiechnął. Ujął Penelope pod ramię i razem ruszyli naprzód. - Nie tylko ty jesteś w to wmieszana. Ja też złożyłem pewną obietnicę, samemu Jemmiemu. I tak, oczywiście, rozumiem, musimy go odnaleźć i sprowadzić do Domu Sierot, tam, gdzie jego miejsce.

Ponadto - ciągnął - obiecałem również tobie, że go znajdziemy. I zamierzam tej obietnicy dotrzymać. Niestety, nic nie osiągniemy, działając na oślep, ot tak, by po prostu działać. Musimy zachowywać się rozsądnie, racjonalnie i logicznie. To jedyny sposób, by pokonać tych bandytów i ocalić niewinne dzieci. Zbliżali się już do ruchliwego Arnold Cirrus. - W twoich ustach to wszystko brzmi tak prosto. Pociągnął ją w stronę dorożki. - Bo jest proste. Co nie znaczy, że łatwe. Niemniej jednak tak właśnie musimy postąpić. Trzeba zapomnieć o emocjach i skupić się na tym, co chcemy osiągnąć. Penelope już nabierała powietrza w płuca, by podjąć polemikę, ale zrozumiała nagle, że Barnaby ma rację. Otworzył przed nią drzwiczki, pomógł wejść do powozu i usiadł obok. - W porządku. Nie chcę mieć jeszcze większych wyrzutów sumienia tylko z tego powodu, że działam zbyt impulsywnie. Jaki jest zatem nasz kolejny, racjonalny krok? Mówiła nieco zgryźliwym tonem, ale Barnaby był z tego zadowolony. W takim nastroju nie poddawała się przynajmniej ponurym myślom. Wcześniej wydawała się zupełnie zagubiona, co wzbudziło w nim jeszcze większą agresję wobec tych zbrodniarzy rozumiał doskonale jej uczucia. Miał jednak doświadczenie w tego rodzaju sprawach i wiedział, jak należy działać. - Musimy powiedzieć Stokesowi, czego się dowiedzieliśmy. Opis Jenksa nie jest zbyt dokładny, to prawda, lecz może okazać się bardzo pomocny w dalszym śledztwie. Zbliżało się południe. Nakazał woźnicy powrót do Mayfair. W Domu Sierot byli już wcześniej i nie musieli tam wracać. - Zjemy coś, a potem pojedziemy do Scotland Yardu. Penelope skinęła głową. - A po spotkaniu musimy przekazać wieści Griseldzie.

***** Stokesowi przyszła do głowy dokładnie ta sama myśl. Przyjechał do sklepu w St. John's Wood High Street tuż po drugiej. Tym razem dziewczęta przywitały go bardzo przyjaźnie. Jedna z nich pobiegła od razu przekazać radosne nowiny pannie Martin. Griselda podeszła do kotary z uśmiechem na ustach.

Odwzajemnił serdeczne powitanie, lecz Griselda wyczuła, jak bardzo jest spięty. Spoważniała i gestem ręki zaprosiła go do środka. - Wejdź. Minął dziewczęta i wszedł za nią do kuchni. Tak jak poprzednio na stole leżały pióra i wstążki, na samym środku królował niedokończony jeszcze modny czepek. - Przeszkadzam... - bardziej stwierdził, niż zapytał. Zmarszczyła brwi. - Co się stało? Popatrzył jej w oczy i zerknął na kotarę. - Gdybyś nie miała nic przeciwko temu, wolałbym rozmawiać na górze. - Oczywiście. Chodźmy do saloniku. Szedł za Griseldą, próbując nie patrzyć na jej rozkołysane biodra, ale poniósł całkowitą klęskę. Zaprowadziła go do pokoju, usiadła w swoim, najwyraźniej ulubionym, fotelu i wskazała mu miejsce naprzeciwko. Opadł na miękkie siedzisko i westchnął - przy niej czuł się tak, jakby ktoś zdjął mu z pleców jakiś bliżej niezdefiniowany ciężar. - Nie pamiętam, czy Adair i panna Ashford wspominali o chłopcu podobnym z opisu do tych, którzy zaginęli... Ponieważ jednak jego matka nie była jeszcze umierająca, zrezygnowali z ciągłej obserwacji domu. Pokręciła głową. - Co się wydarzyło? Przymknął oczy. - Wczoraj wieczorem otrzymałem wiadomość, że jego matka została zamordowana, a chłopiec zniknął. Mruknęła pod nosem coś, co z pewnością nie było przeznaczone dla jego uszu. - W East Endzie? Przytaknął. - W pobliżu Arnold Cirrus. - Patrzył, jak zmarszczka na jej czole się pogłębia. - Dlaczego pytasz? Zerknęła na niego spod oka i zacisnęła usta. - Bo tam panuje bezprawie, ale ludzie sami pilnują porządku. Są pewne granice, których nikt nie przekracza... zabicie matki, żeby porwać jej dziecko, znajduje się właśnie poza taką granicą. Dlatego

jeśli ktoś będzie wiedział cokolwiek na ten temat, z pewnością nie zatai takich informacji. - Więc jeśli rozpuścimy wici, mamy szanse się czegoś dowiedzieć? Uśmiechnęła się cynicznie. - W takiej sprawie łapsy mogą liczyć na każdą możliwą pomoc. Przyjrzał się jej uważnie. - Ale wyraźnie się obawiasz, że to może nie wystarczyć? - Oczywiście. Być może uda się nawet ustalić, kto porwał dziecko, ale odnaleźć takiego drania i odzyskać chłopca to zupełnie inna sprawa. - Milczała chwilę. - Jednak na twojej liście jest jeszcze pięć innych nazwisk. Może jedno z nich należy do tego „dyrektora", który porywa dzieci. Najlepiej będzie, jeśli uda mi się dowiedzieć jak najwięcej o tych pięciu osobach. Na dole zadzwoniły dzwonki. Griselda wstała i zaczęła nasłuchiwać. Stokes również podniósł się z miejsca. - To panna Ashford i pan Adair - powiedziała Griselda. Weszła na podest i spojrzała w dół. - Tak, Imogeno - zawołała do jednej z pracownic. - Wiem. Powiedz im, żeby weszli, znają drogę. Chwilę później ukazała się Penelope w towarzystwie Barnaby'ego. Na widok Stokesa Penelope otworzyła szeroko oczy. - Ach więc to tak. Dlatego nie znaleźliśmy pana w Scotland Yardzie. Stokes zarumienił się lekko. - Byłem na Liverpool Street dłużej, niż planowałem. Postawiliśmy na nogi wszystkie straże, podaliśmy posterunkowym dokładny opis Jemmiego. Już niedługo cała londyńska policja będzie go szukać. Jeśli tylko pojawi się w mieście, na pewno go nie przeoczą. Barnaby skrzywił się lekko. - Jeżeli jednak przebywa w szkole dla włamywaczy, pewnie nie wyjdzie na ulicę... chyba że dostanie jakieś zadanie do wykonania. Nie musiał już dodawać, że chłopiec, który przekroczyłby raz granice prawa, nie uszedłby z pewnością przed wymiarem sprawiedliwości. Griselda wskazała im miejsca. Wszyscy chętnie skorzystali, wyraźnie opadli z sił.

Barnaby popatrzył na Stokesa. - Rozmawialiśmy ze wszystkimi, których udało się nam spotkać. Raz dopisało nam szczęście. - Opowiedział pokrótce o rozmowie z Jenksem. Stokes skinął głową. - To niewiele, ale zawsze coś. Pasuje do czasu, kiedy zginęła pani Carter, więc zabili ją pewnie ci dranie. - Myślał chwilę. Zatrzymam się przy Liverpool Street w drodze powrotnej i każę rozesłać strażom również opis podejrzanych. Jeśli pokazują się razem, będzie znacznie łatwiej ich rozpoznać. - To prawda - przyznał Barnaby - ale odnalezienie chłopców to coraz pilniejsza sprawa. Nie możemy czekać w nieskończoność. - Właśnie o tym mówiłam, kiedy przyszliście - powiedziała Griselda. - Zamierzałam jutro odwiedzić ojca, żeby zobaczyć, czy wie coś na temat ludzi z listy. Od tego zacznę, a potem, w zależności od tego, co ustalę, zacznę rozpytywać tu i tam. Zobaczę, czy dowiem się czegoś konkretnego. - Popatrzyła na Stokesa. - Jeśli uznam, że znalazłam adres tej szkoły, natychmiast dam wam znać. - To nie będzie konieczne, bo ja pójdę z tobą. - Widząc, że Griselda chce zaprotestować, Stokes uniósł rękę. - Jak już mówiłem wcześniej, jeśli podejmujesz się zadań ściśle policyjnych, jak ma to miejsce w tym przypadku, muszę w tym uczestniczyć. Griselda popatrzyła na niego spod przymrużonych powiek, jakby zamierzała protestować, ale w końcu skinęła głową. - Dobrze. - My też pójdziemy. - Penelope podniosła się z kanapy. - Od razu zaczniemy się rozglądać. - Nie. - Barnaby położył jej rękę na ramieniu. - Masz przecież na razie inne zadanie - dodał, widząc jej zdziwioną minę. - Dokumenty, akta... Już nie pamiętasz? Zamrugała. - Rzeczywiście. - Popatrzyła na Stokesa. - Byłabym zapomniała. - Jakie dokumenty? - spytał Stokes, marszcząc czoło. - Z Domu Sierot - odparł Barnaby. - Pamiętacie nasz poprzedni pomysł, żeby zastawić pułapkę na porywaczy, posługując się tym samym chłopcem, który odpowiada opisowi i którego opiekun ma wkrótce umrzeć? Plan się nie powiódł, ponieważ jedynym chłopcem,

jaki spełniał nasze warunki, był Jemmie, lecz otrzymaliśmy informację, że jego matka nie leży jeszcze na łożu śmierci. Niemniej jednak - dodał twardo - zważywszy, co stało się z Jemmiem, możemy wysnuć wniosek, że bandyci potrzebują tych chłopców bardzo pilnie. Są gotowi zabić ich opiekunów bez mrugnięcia okiem. - Urwał i popatrzył na Penelope. - Jeśli uda ci się znaleźć takiego chłopca, obiecuję, że policja dopilnuje, by był całkowicie bezpieczny. Nie spuścimy go z oka, a gdy tylko zjawią się ci dranie, natychmiast ich złapiemy. Obiecuję ci to solennie, nawet gdybym musiał podjąć się tego zadania osobiście. We wzroku Stokesa dostrzegła prawdziwą pasję, mina Griseldy również świadczyła o jej pełnym zaangażowaniu w sprawę i Penelope natychmiast poczuła się lepiej. Uznała nawet, że może powierzyć im poszukiwania, a sama zająć się studiowaniem stosów akt. Barnaby westchnął ciężko. - Ile jest tych teczek? - Widziałeś ostatnią partię. Przemnóż to teraz przez dziesięć. Adair popatrzył na Stokesa. - Może podział pracy okaże się lepszy, jeśli ja pomogę Penelope przejrzeć akta. Gdybyśmy natrafili na odpowiedniego kandydata, natychmiast damy wam znać. Stokes popatrzył mu w oczy. - Masz rację. My zajmiemy się ludźmi, wy papierami. Penelope przyjrzała się uważnie obu panom? Czyżby za pomocą tych spojrzeń przekazywali sobie jeszcze jakieś dodatkowe informacje, czy tylko tak się jej wydawało? Tak czy inaczej, teraz, gdy już rozdzielili między siebie zadania, wyszła z Adairem na ulicę, gdy tymczasem Stokes umawiał z Griseldą miejsce spotkania. Znów musieli obejść kościół, by znaleźć dorożkę. Mijając miejsce, gdzie wczoraj doszło między nimi do kłótni zakończonej pocałunkiem, poczuta, jak zalewa ją fala gorąca i przechodzi dreszcz. Fakt, że w tym samym czasie Barnaby zbliżył się do niej, by przepuścić mężczyznę idącego tą samą ulicą w przeciwnym kierunku, zupełnie jej nie pomógł. Jego ogromna silna dłoń paliła jej plecy, a ciało było niczym tarcza pomiędzy nią samą i nieznanym. Przygryzła wargę i zmusiła się, by nie dać niczego po sobie poznać. Tego rodzaju dotyk należał do kanonu gestów, jakie panowie

z towarzystwa wykonywali wobec dam takich jak ona. Zazwyczaj nie miały żadnego znaczenia, ona jednak zinterpretowała tę nagłą bliskość zupełnie inaczej. Kurtuazyjny gest wykonał bowiem niezwykły mężczyzna. Penelope nie pozwalała dotąd nikomu na tego rodzaju zachowania, bo wydawały się jej protekcjonalne, co prowadziło w zupełnie niewłaściwym kierunku. Przeszli za róg i Adair cofnął rękę. Uniosła głowę i wreszcie odważyła się głębiej odetchnąć. Nie zamierzała się odzywać, zwracać najmniejszej uwagi na wrażenie, jakie wywarł na niej jego dotyk. I choć w świetle rozmowy, jaką prowadzili poprzedniego dnia, miała prawo się zastanawiać, czy Barnaby nie robi tego celowo, by jakoś pokonać jej opór, nie miała żadnego dowodu, czy tak w istocie jest. Dlatego, gdyby zaczęła przeciw temu protestować, zachowałaby się irracjonalnie. Uniósł dłoń i przywołał dorożkę. Stojąc u jego boku, rzuciła mu powłóczyste spojrzenie. Kolejnym powodem, dla którego nie zamierzała niczego mówić, było to, że chciała, by Adair pomógł jej ocalić Jemmiego. To było najważniejsze i przełamywało jej panieńskie chętki, by zwiększyć dystans, jaki ich dzielił. Po tym, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, zerwanie wszelkich kontaktów nie wchodziło w grę. Gdy podjechała dorożka i Adair podał jej rękę, spokojnie ją przyjęła i wsiadła do powozu. Barnaby opadł na siedzenie obok i bez trudu ukrył uśmiech. Penelope okazała się przejrzysta jak kryształ, czuł, jak mocno reaguje na jego dotyk, co nie znaczyło jednak wcale, że nie miał wątpliwości co do jej zamiarów i chęci. Nie, nie był na tyle głupi. Ta płochliwa i czujna jednocześnie kobieta wymagała specjalnych starań. On na szczęście lubił wyzwania. Powóz potoczył się szybko w stronę Mayfair. Po pewnym czasie Barnaby zdał sobie sprawę, że Penelope milczy jak grób, co było w jej przypadku zachowaniem zupełnie nietypowym. Twarz miała częściowo zwróconą w stronę okna, lecz dostrzegł, że jest spokojna. A to zapewne znaczyło, że coś planuje. - No co? - spytał. Nie próbowała się nawet dowiedzieć, czego dotyczy jego pytanie, co utwierdziło go w przekonaniu, że trafnie zinterpretował tę ciszę.

Przyjrzała mu się uważnie i wreszcie się odezwała: - Jemmie jest nie wiadomo gdzie, w jakimś sensie sam i pewnie bardzo się boi. Nie zamierzam czekać, aż porwą kolejnego chłopca. Sam mówiłeś, że tym bandytom bardzo zależy na czasie. Wobec tego każda godzina jest cenna, nie możemy sobie pozwolić na jej stratę. Popatrzyła na niego spokojnie. - Niestety muszę dziś towarzyszyć matce - wybieramy się do lady Throgmorton, która wystawia jakieś nowe przedstawienie muzyczne - dodała, z niezadowoleniem unosząc brwi. Nie okazał entuzjazmu, przeciwnie, ciężko westchnął. - Przyjdę tam i może uda się nam jakoś wymknąć. Trudno się połapać, co się dzieje z gośćmi, kiedy zaczyna się ta kocia muzyka, ale musimy pilnować czasu i wrócić przed końcem przedstawienia. Kątem oka dostrzegł, jak Penelope lekceważąco macha ręką. - Niekoniecznie. - Spokojnie wyglądała przez okno. - Udam, że boli mnie głowa, i poproszę, żebyś odwiózł mnie do domu. Mama nie narobi zamieszania. Poza tym zadbam o to, by nie zaczęła mnie szukać po powrocie. A Leighton nigdy nie rygluje drzwi, dopóki nie wrócę. Odwróciła się do Barnaby'ego. - Kiedy już wyjdziemy od lady Throgmorton, możemy spędzić całą noc, przeszukując akta. Barnaby miał zdecydowanie lepszy pomysł na ten wieczór, lecz propozycja Penelope gwarantowała postęp w obu sprawach - zarówno osobistej, jak i kryminalnej. Skinął głową. - W takim razie do zobaczenia u lady Throgmorton, o ósmej.

***** Za kwadrans dziewiąta siedzieli już w biurze Penelope w Domu Sierot, zasypani aktami. Barnaby popatrzył na piętrzące się przed nimi papiery. - Musimy wymyślić coś, co okaże się mniej pracochłonne. Nie mamy czasu. - Obawiam się, że nie ma innego sposobu. - A te akta, które przeglądaliśmy wcześniej? Nie było ich aż tak wiele...

- Oglądaliśmy tylko dokumenty chłopców, których opiekunowie leżeli praktycznie na łożu śmierci. Zdrowie pani Carter uległo wprawdzie poprawie, ale miałyśmy jednak za sobą wszystkie formalności i zapamiętałam Jemmiego. Penelope popatrzyła na akta - co najmniej sto teczek - zebrane przez panią Marsh, starannie ułożone na biurku. - To są dokumenty dzieci, jakie być może zamieszkają u nas w przyszłości, taki rodzaj listy oczekujących. Tamte zawierały informacje o rodzinach wymagających natychmiastowej pomocy. Barnaby wziął jedną teczkę z najbliższego stosiku i zaczął ją przeglądać. - Są o wiele cieńsze. - Ponieważ zawierają tylko podstawowe dane i co najwyżej parę wstępnych uwag. Brakuje w nich opinii lekarskiej, ani ja, ani Keggs nie złożyłyśmy jeszcze wizyt w rodzinach, które chcemy objąć pomocą - dlatego nie znajdziemy tu opisów poszukiwanych dzieci. Najwyraźniej się zmartwił. - W takim razie czego dokładnie szukamy? - Chłopca w wieku od siedmiu do jedenastu lat. Potencjalnego sieroty. - Wyliczała na palcach. - Musi pochodzić z East Endu. Najważniejsze są jednak wzmianki na temat jego opiekunów. Jak bardzo są chorzy, czy są niezdolni do sprawowania dalszej opieki nad dzieckiem i tak dalej. - Popatrzyła mu w oczy. - Myślę, że jeśli ci bandyci mogą wybierać, obiorą sobie za cel kogoś, kto nie będzie w stanie się bronić. - Rozsądny wniosek. - Wobec tego wszystko w porządku. - Przejrzała akta i znów spojrzała na Barnaby'ego. - Wymyślimy plan kampanii? - Oczywiście. - Pracujmy metodycznie, ty zaczynasz, sprawdzasz akta pod kątem płci dziecka. Dokumenty chłopców przekazuj mnie. Wychyliła się i wskazała Adairowi górny róg teczki, którą zdążył już otworzyć. - No jak? Chłopiec czy dziewczynka? - Chłopiec. Teczka dla ciebie. - Położył akta przed Penelope i sięgnął po następne. - Sprawdzę ich wiek i adres. - Rozłożyła papiery. - East End czy nie? - Zmarszczyła czoło. - Czy to możliwe, że ci bandyci zaczną grasować również w innych dzielnicach?

- Oczywiście. - Rzucił drugą teczkę na podłogę obok krzesła. Sądzę jednak, że tylko wówczas, jeśli nie zdołają znaleźć odpowiedniego kandydata na swoim terenie. Przestępcy trzymają się na ogół utartych szlaków, wybierają konkretne terytorium, gdzie zwykle realizują swoje najbardziej nikczemne cele. Skinęła głową i sprawdziła adres na kolejnej teczce. Paddington. Zamknęła akta i rzuciła je na podłogę obok krzesła, podczas gdy Barnaby podsunął jej tymczasem nowe dokumenty. Wpadli w swoisty rytm, wokół nich panowała cisza. Kiedy przyjechali do Domu Sierot, część personelu wykonywała wciąż swoje codzienne obowiązki, niektórzy pilnowali starszych wychowanków, którzy się jeszcze nie położyli, inni kładli spać młodsze dzieci. Zewsząd dochodziły przemnożone wielokrotnie dźwięki rodzinnego życia. Zegar na kominku tykał jednak monotonnie, nieubłaganie odmierzając czas i w końcu wszystkie odgłosy zamarły. Pozostał tylko szelest przewracanych kartek i od czasu do czasu plaśnięcie upuszczonej teczki. Zegar wybił połowę godziny, Penelope podniosła wzrok i dostrzegła, że jest wpół do dwunastej. Z westchnieniem odłożyła ostatnie akta i popatrzyła na piętrzący się przed nią stosik. - Piętnaście - oznajmiła. - Piętnastu chłopców z East Endu w wieku od siedmiu do jedenastu lat, zarejestrowanych przez Dom Sierot jako przyszli wychowankowie tej instytucji. Barnaby popatrzył na odłożone dokumenty. - Nie miałem pojęcia, że znajdziemy tu tyle potencjalnych sierot. - Podniósł na nią wzrok. - Przecież nie możecie przyjąć aż tylu. Pokręciła głową. - Bardzo byśmy chcieli, ale to niemożliwe. Trzeba wybierać. Tak się składa, że uzależniamy naszą decyzję od tych samych cech, które są tak ważne dla tych łotrów: bystrości umysłu, a najchętniej również zwinności i energii. Nie bierzemy pod uwagę jedynie wzrostu. Wiedząc, że musimy dokonać wyboru, już dawno podjęliśmy decyzję, że przyjmiemy pod swój dach tych, którzy będą potrafili to jak najlepiej wykorzystać. - Czyli muszą być to dzieci mądre i w miarę zdrowe. - Sięgnął po teczki. - Spróbujmy się zatem dowiedzieć teraz czegoś na temat stanu zdrowia ich opiekunów.

Choć mieli do przejrzenia zaledwie piętnaście teczek, zajęło im to jednak sporo czasu. Nie skupiali się wyłącznie na tym, co zostało napisane wprost - czytali również do pewnego stopnia między wierszami. Wreszcie pozostały im tylko trzy teczki. Dokumenty trzech chłopców, którzy najprawdopodobniej mogli się stać celem przestępczej bandy. Penelope złożyła ręce na biurku. - Cały czas się martwię, że są jeszcze inni, których nie zarejestrowaliśmy. - Podniosła oczy na Barnaby'ego. - Co będzie, jeśli ci dranie zajmą się właśnie nimi, a zostawią w spokoju tych chłopców, których my wybraliśmy? - Musimy podjąć takie ryzyko. Do tej pory straciłaś jednak aż pięciu ze swoich listy, istnieje zatem możliwość, że wytypowani przez nas chłopcy staną się ofiarami tych drani. - Przerwał na chwilę. Musimy realizować nasz plan. Nie mamy oczywiście żadnej pewności co do tego, że się nie mylimy, ale nic lepszego nie uda się nam na razie wymyślić. Popatrzyła mu w oczy, jakby chciała sprawdzić, czy mówi szczerze. - Masz rację. - Jeszcze raz zerknęła na akta. - Nie ma tu żadnych danych świadczących o tym, że ci chłopcy będą odpowiadać bandytom pod względem budowy. Może są rośli, niezręczni, grubi... albo... Muszę im jutro złożyć wizytę i naocznie się o tym przekonać. Zegar wybił pierwszą. Barnaby wstał, okrążył biurko, ujął dłoń Penelope i postawił ją na nogi. - Pojedziemy tam jutro z samego rana i przyjrzymy się bliżej tej trójce. - Postawił z powrotem na blacie lampę, którą umieścili wyżej, by oświecała papiery, ujął obie ręce Penelope i przyciągnął ją do siebie. - Osiągnęliśmy dzisiaj wszystko, co możliwe... no w każdym razie na tym konkretnym froncie - powiedział zupełnie innym tonem. - Co... - zaczęła lekko zdławionym głosem. Wziął ją w ramiona i scałował zmieszanie z jej warg. Smakował je długo, dając tym samym Penelope wyraźnie do zrozumienia, jaki temat zamierza teraz badać. Ją, jej wargi, wnętrze ust, język. I jeszcze to, jak cudownie pasują do siebie ich przytulone ciała...

Oczekiwał oporu, lecz wyczuł jedynie niemoc. Penelope sprawiała wrażenie osoby, która utraciła na chwilę zdolność myślenia. A potem nagle jej usta, rozchylone już w chwili, gdy zaczął je całować, przywarły mocno do jego warg i Penelope oddała mu pocałunek. Oparła mu ręce na torsie i przesunęła je wyżej, by dotknąć karku pod włosami. Musiał zwalczyć dreszcz, zdziwiony, że zupełnie zwyczajny dotyk delikatnych palców może zrobić na nim aż tak wielkie wrażenie. Lecz zaraz później Penelope przytuliła się do niego tak mocno, że świat zadrżał w posadach. W ułamku sekundy przeniósł się tam, gdzie cywilizowane przebranie straciło sens, a rządy przejęła najbardziej prymitywna cząstka Barnaby'ego. Namiętna pieszczota jej języka dodała mu odwagi, przytulił ją mocniej i przycisnął lubieżnie biodra do jej bioder. Wydała cichy dźwięk - ni to jęk, ni to łkanie, ni westchnienie, tak czy inaczej zinterpretował to jako zachętę i opuścił dłoń, gładząc jej słodkie krągłości. I poczuł, jak topnieje w jego ramionach. Była gotowa i oboje zdawali sobie z tego sprawę. Przesunęła dłoń z karku Adaira na jego policzek i całowała go tak namiętnie i zachłannie, jak oboje tego pragnęli. Przyparł ją do blatu, leżące na nim akta straciły nagle wszelkie znaczenie, szybkim gestem ręki odsunął je niecierpliwie... Stuk, stuk, stuk... Odgłos kroków na kamiennej posadzce sprawił, że oboje wrócili do rzeczywistości, w której drzwi biura Penelope prowadziły do otwartej poczekalni. Oderwali się od siebie. Barnaby okrążył biurko i opadł na krzesło, które zajmował wcześniej. Penelope przyciągnęła krzesło do biurka, usiadła i sięgnęła po trzy teczki leżące na bibularzu. A w chwilę później spokojnie podniosła wzrok na panią Keggs. Gospodyni popatrzyła na rozłożone dokumenty i utkwiła spojrzenie w trzech teczkach w ręku Penelope. - Musieliście pracować jak mrówki, skoro udało się wam przebić przez tyle akt. Tylko trzy? Penelope skinęła głową.

- Właśnie skończyliśmy. - Podniosła leżącą na podłodze torebkę i wstała. - Tak, zostały nam tylko te trzy. Sprawdzę teraz wytypowane domy. Muszę się przekonać, czy dzieciom naprawdę grozi niebezpieczeństwo. - Zerknęła na zegar. - Wezmę akta ze sobą i zajmę się tym jutro. Barnaby również się podniósł. Pani Keggs uśmiechnęła się szeroko. - Oczywiście. Oboje potrzebujecie wypoczynku. Zamknę za wami drzwi. Mijając Barnaby'ego, Penelope nie patrzyła mu w oczy. Zatrzymała się przy wieszaku, gdzie zostawiła płaszcz; zanim jednak zdołała go zdjąć, Adair już narzucił jej okrycie na ramiona. - Wszystko wzięłaś? - Musnął oddechem wrażliwą skórę za jej uchem. Zmysły znów na chwilę oszalały, ale stanowczo przywołała je do porządku. - Tak mi się wydaje. - Obdarzyła serdecznym uśmiechem panią Keggs, która ocaliła ją od zguby, nawet o tym nie wiedząc. Z aktami w jednej ręce, torebką w drugiej i Barnabym depczącym jej po piętach udała się do holu, pożegnała panią Keggs, uniosła dumnie głowę i wyszła na ulicę. Gdy jechali na Mount Street, nie odezwała się ani słowem. Nic sensownego nie przyszło jej do głowy. I wcale nie była przekonana, czy docenia taktowne milczenie Adaira, którego najwyraźniej bawiło jej zachowanie. Nie zabrakło jej natomiast tematu do rozmyślań. Musiała się dokładnie zastanowić nad tym pocałunkiem... nie tym, na który pozwoliła Barnaby'emu, lecz tym, którym tak lubieżnie go obdarzyła. Pod jej domem wymienili krótkie słowa pożegnania, Penelope sprawdziła, że drzwi nie są zaryglowane i weszła do środka bez obawy, że postawi na nogi wszystkich mieszkańców. Już z korytarza popatrzyła raz jeszcze na Adaira i dostrzegła jego porozumiewawczy uśmiech, który najchętniej starłaby mu z twarzy. Uznała jednak, że najlepiej będzie nie zwracać w ogóle na niego uwagi. Zapaliła świecę i weszła na górę, rozważając, czy odzyska zdrowy rozsądek i zdecyduje wreszcie, na czym właściwie ma polegać jej związek z Barnabym Adairem.

Rozdział 11 Miała nadzieję, że przez parę pozostałych godzin tej nocy przemyśli tę skomplikowaną sprawę, jednak ledwo dotknęła głową poduszki, natychmiast zasnęła. Fakt, że obudziła się rano z uśmiechem szczęścia na ustach, nie poprawił jej wcale humoru. Dodał jednak sił do podjęcia decyzji. Nabrała bowiem przekonania, że te wszystkie niby przypadkowe zetknięcia ich ciał były absolutnie zamierzone. Nie miała już wątpliwości, że Barnaby zdawał sobie doskonale sprawę, jak na nią działa, i postanowił to wykorzystać. I tak naprawdę na nią polował. Ten wniosek utwierdził ją tylko w jej mocnym postanowieniu. Po pocałunku, do którego w ogóle nie miało prawa dojść... tym bardziej że sprawił jej tak ogromną przyjemność... podjęła ostateczną decyzję. Musiała unikać Barnaby'ego jak ognia. I jednocześnie kontynuować przy jego pomocy pracę nad śledztwem. Zbiegając na dół z teczkami w ręku, zdała sobie sprawę, że przynajmniej tego dnia nie będzie się musiała wykazywać szczególną pomysłowością, by zrealizować swój plan. Już nawet podjęła pewne kroki, by Adair nie musiał jej towarzyszyć - nie Potrzebowała opieki podczas wizyt w domach trzech chłopców. Uśmiechając się do Leightona, który czekał, by otworzyć przed nią drzwi, przystanęła na chwilę przed lustrem i poprawiła czepek. Dochodziła zaledwie ósma trzydzieści, pora stanowczo zbyt wczesna na to, by jakikolwiek dżentelmen kręci} się po mieście. A ponieważ miała do odwiedzenia aż trzy domy, Barnaby miał bardzo niewielkie szanse, by ją odnaleźć, nawet gdyby odkrył, że po. stanowiła na niego nie czekać. Tak więc na razie była bezpieczna. Oderwała się od lustra, podziękowała Leightonowi i bardzo zadowolona z siebie, przestąpiła z uśmiechem próg. Na widok błyszczących kręconych włosów zdobiących głowę mężczyzny o szerokich barach odzianych w modne palto stanęła jak wryta. Barnaby opierał się właśnie o poręcz schodów.

- Pan Adair powiedział, że z przyjemnością zaczeka na panią na zewnątrz. Jej plany runęły w mgnieniu oka, zupełnie bez ostrzeżenia. Poranek był chłodny i wilgotny, ulice spowijała mgła. Z pewnością byłoby milej wejść do środka. Zaciskając ze złości usta, powoli zeszła ze schodków na ulicę. Usłyszał ją, odwrócił się i uśmiechnął, czarująco, serdecznie, bez najmniejszego śladu satysfakcji czy triumfu. Podszedł szybko do drzwi dorożki, otworzył drzwi i wyciągnął rękę. Mocno zirytowana wcisnęła mu do ręki trzy teczki z aktami i bez pomocy wgramoliła się do powozu. Jeśli nawet się roześmiał, z pewnością tego nie słyszała. Usadowiła się w najdalszym kącie powozu, poprawiła spódnicę i wyjrzała przez okno. Wsiadł i zamknął za sobą drzwi, powóz ruszył. Ponieważ nie słyszała, by Adair podał stangretowi jakiś adres, popatrzyła na niego spod zmarszczonych brwi. - Dokąd jedziemy? Poprawił się na siedzeniu. - Stangret zna East End - odparł, nawet na nią nie patrząc. Najpierw zabierze nas na Gun Straet potem do North Tenner, a na końcu do Black Lion Yard. Niemądrze byłoby wyrażać jakąkolwiek dezaprobatę, Adair zorganizował wyprawę naprawdę znakomicie. - Rozumiem. - Odwróciła głowę, wyjrzała przez okno i postanowiła, że nie będzie się tym przejmować. Zanim dotarli na Gun Street, irytacja Penelope minęła bez śladu. Sama obecność Adaira działała na nią kojąco. Mimo wszystko nakazała sobie w duchu, by skupić się na sprawach, jakie mieli załatwić - a zatem zidentyfikować chłopca, któremu mogło grozić niebezpieczeństwo ze strony tych łotrów i nie zwracać uwagi na wyrzuty sumienia z powodu nadmiernego zainteresowania Barnabym Adairem. Tak pokrzepiona, pozwoliła mu się poprowadzić na róg Gun Street. Była to krótka ulica, dom odnaleźli bez najmniejszych trudności i wystarczyło tylko jedno spojrzenie na chłopca, by zyskać pewność, że nie o niego tu chodzi. Tęgi, mocno zbudowany najwyraźniej

odziedziczył posturę po ojcu, który mimo trawiącej go gruźlicy odznaczał się nadal krępą, niedźwiedzią sylwetką. Penelope wytłumaczyła swą wizytę koniecznością uzupełnienia akt. Barnaby stał u jej boku i przysłuchiwał się uważnie rozmowie, nie spuszczając wzroku ze swej towarzyszki. Na tę wyprawę włożyła ciemnoczerwoną pelisę w odcieniu owoców granatu, która podkreślała jej nieskazitelną cerę i rudawe pasma we włosach. Suknię miała prostą, bez koronek czy falbanek. Mógł się założyć, że wszystko, co nosi pod spodem, uszyte jest z całą pewnością ze szlachetnego jedwabiu, lecz był ciekaw, czy jest również tak skromne, pozbawione ozdób. Nie wiedział jednak, co tak naprawdę by wolał... koronki z pewnością by go zadziwiły. Wskazywałyby w jakimś sensie na to, że Penelope pod swoją zewnętrzną surową powłoką jest w gruncie rzeczy podobna do innych kobiet... prosta, elegancka bielizna podkreśliłaby być może jej naturalny powab, urodę tego, co kryła... Poświęcił temu zagadnieniu sporo myśli i dociekań. Ostry kuksaniec przywrócił go natychmiast do rzeczywistości. Penelope patrzyła na niego spod zmarszczonych brwi. - Pan Nesbit odpowiedział nam na wszystkie pytania. Czas się zbierać. Uśmiechnął się w odpowiedzi. - Oczywiście. - Skinął Nesbitowi, wyszedł z zaniedbanej rudery i pomógł wsiąść Penelope do powozu. Siadając obok niej, nie przestawał się uśmiechać. Ich kolejny postój przy North Street również nie trwał długo. - Żaden włamywacz nie wybrałby na pomocnika takiego głupca mruknęła Penelope, gdy siedzieli już w powozie. - Ten chłopak zapomniałby natychmiast, co właściwie ma wynieść, i obudził gospodynię, żeby mu pomogła. Oczywiście trochę przesadzała, lecz chłopcem zajmowała się nieustannie nadopiekuńcza ciotka, która oduczyła go skutecznie samodzielnego myślenia. Barnaby wyjrzał przez okno, skręcali właśnie w Leman Street. - Został nam tylko jeden dom. - Owszem. - Milczała chwilę, a potem wyraziła na głos jego własne myśli. - Nie wiem, czy powinnam mieć nadzieję, że ten ostatni okaże się odpowiednim kandydatem, gdyż naraziłoby go to przecież

na ryzyko. Może wolałabym, żeby okazał się za gruby, za powolny, za głupi... dzięki temu i on, i jego babcia byliby przecież całkowicie bezpieczni. Odwróciła do niego głowę, a w szkłach jej okularów błysnęło światło. Chciał ująć jej dłoń i mocno ją uścisnąć, dodając tym samym otuchy, lub też zdjąć jej okulary z nosa i całować do utraty tchu, tak by w ogóle przestała myśleć. - Możemy tylko pozostawić tę sprawę w rękach losu i zachować się stosownie do sytuacji - powiedział. Mały placyk, Black Lion Yard był wybrukowany niczym ulica, lecz nieprzejezdny, wszędzie walały się pudła i kartony, przez które trzeba się było przedrzeć, by osiągnąć cel. Barnaby i Penelope chcieli się dostać do pomieszczeń na parterze, położonych mniej więcej Pośrodku łuku. Tam bowiem właśnie mieszkała Mary Bushel i jej wnuk Horace, zwany Horrym. Już po minucie rozmowy z Horace'em poznali wyrok losu. Niewielkiego wzrostu, chudy, zwinny i bystry stanowił niewątpliwie łakomy kąsek dla bandytów prowadzących szkołę włamywaczy. Gdy Barnaby poczuł na sobie spojrzenie Penelope, nie musiał się nawet zastanawiać, o czym ona myśli, jakie zadaje sobie pytania. W obliczu zniknięcia Jemmiego i przedwczesnej śmierci jego matki nie istniały jednak nawet najmniejsze wątpliwości, jak należy postąpić. Skinął lekko, lecz stanowczo głową. Podobnie jak w poprzednich dwóch przypadkach, Penelope uzasadniła wizytę koniecznością uzupełnienia zapisków i popatrzyła znowu na babcię Horry'ego, która, niewątpliwie równie bystra jak jej wnuk, dostrzegła szybką wymianę spojrzeń między Barnabym i Penelope. Penelope uspokajającym gestem ujęła jej dłoń. - Musimy pani coś powiedzieć, lecz najpierw proszę przyjąć moje zapewnienie, że gdy nadejdzie czas, z pewnością weźmiemy Horry'ego pod opiekę. Mary choć trochę się uspokoiła. - To dobry dzieciak, mądry i pomocny. I serce ma złote, na pewno nigdy nie sprawi wam kłopotu. - Jestem o tym przekonana. - Penelope uśmiechnęła się do Horry'ego, który, wyczuwając najwyraźniej zmianę, jaka zaszła w

atmosferze całej rozmowy, przytulił się do babki i chwycił mocno jej wychudzoną rękę. Mary poklepała wnuka po plecach. - Horry to z pewnością chłopiec, jakim chcemy się zająć. Niestety, nie jesteśmy jedyni. Są inni, którzy również poszukują takich dzieci - niewysokich, szczupłych, bystrych. Dobrych, posłusznych chłopców, którzy wykonają bez dyskusji każde polecenie. Mary najwyraźniej zrozumiała, o czym mowa. - Mieszkam tu całe życie. Znam wszystkich i o ile się nie mylę, mówi pani z pewnością o szkole dla złodziei. Penelope skinęła głową. - Tak, to prawda - potwierdziła i opowiedziała Mary całą historię o zaginionych chłopcach, porwaniu Jemmiego i śmierci jego matki. W jej głosie wyraźnie pobrzmiewał gniew, który nie uszedł uwagi bystrej Mary Bushel. Kiedy jednak Penelope wspomniała o policji i ochronie, jaką można otoczyć Horry'ego i Mary, kobieta popatrzyła na nią z wyraźnym zdziwieniem. - Do licha, chyba nie mówi pani poważnie? Łapsy miałyby się niby zająć kimś takim jak my? Barnaby popatrzył w jej mądre oczy o barwie wypłowiałego błękitu. - Wiem, że nie jesteście tutaj do tego przyzwyczajeni, ale... Przerwał na chwilę, gdyż zdał sobie sprawę, że musi przedstawić jej sprawę w sposób, jaki sama Mary i każdy, do kogo zwróci się o radę, mogłaby zaakceptować. - Proszę pomyśleć o tym w taki sposób. Ta szkoła włamywaczy uczy okradać... no... czyje domy? Mary zamrugała. - Skoro już ich uczą, to na pewno im się rozchodzi o domy bogaczy. - Właśnie. Ja i panna Ashford troszczymy się bardziej o zaginionych chłopców oraz ich los. Nie chcemy, by wkroczyli na drogę przestępstwa, z której tak trudno później zawrócić. Policja natomiast chce wytropić szkołę i zamknąć tych bandytów, żeby kolejna seria włamań w Mayfair nie przyprawiła o ból głowy policyjnych notabli. Mary wolno skinęła głową.

- Ano, to ma sens. - Dlatego policja będzie obserwowała ten dom. Z dwóch powodów. Po pierwsze po to, żeby chronić panią i Horry'ego. Nie chcą, by szkole przybył kolejny uczeń. Jest jednak jeszcze jedna przyczyna. Obserwując dom, mają szansę złapać tych drani, którzy po niego przyjdą. - Barnaby przerwał na chwilę. - To dziwne, wiem, ale akurat w tym przypadku tak się składa, że wasze dobro i interes policji to jedno. Wszyscy chcemy tego samego. Chronić panią i pani wnuka, a przy okazji złapać bandytów. Mary znów skinęła głową i popatrzyła gdzieś w dal niewidzącym wzrokiem. - Nie ufam policjantom, wątpię, czy mogliby nam uratować życie - powiedziała w końcu, przenosząc wzrok na Barnaby'ego. Widząc, że ten otwiera usta, by jej odpowiedzieć, natychmiast powstrzymała go gestem ręki. - Ale jak chcą, to niech przyjdą i pilnują. Nie mam nic przeciwko temu. Zadbam jednak o to, żeby mieć wokół domu ludzi, którym naprawdę wierzę. Zdjęła rękę wnuka ze swego ramienia i mocno ją ścisnęła. - Idź do sąsiadów i zobacz, czy Willsowie są w domu. Powiedz, że proszę ich na słówko. Horry szybko skinął głową i wyszedł. - Wellsowie bywają czasem trochę zbyt gwałtowni, ale to dobrzy chłopcy - wyjaśniła Mary. Po chwili wrócił Horry w towarzystwie dwóch krzepkich, ponurych mężczyzn i znów stanął natychmiast obok babci, która powitała swych gości serdecznym uśmiechem. - Joe, Ned... Moi sąsiedzi - zwróciła się do Penelope i Barnaby'ego. - Joe jest najstarszy z całej czwórki. Joe najwyraźniej nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. - Horry plótł jakieś bajki o łapsach... Mają was niby uratować przed jakimiś typami, co to chcą ciebie zabić, a jego porwać do szkoły dla złodziejaszków... Chłopiec najwyraźniej zrozumiał dokładnie, w czym rzecz. Mary skinęła głową. - Nie takie znowu bajki. Ale lepiej niech oni sami wam to opowiedzą. - Wskazała Barnaby'ego i Penelope, a Wellsowie poszli za jej wzrokiem.

- Kieruję Domem Sierot w Bloomsbury - zaczęła Penelope. Pani Bushel... Mary... poprosiła, abyśmy po jej śmierci podjęli się opieki nad Harrym. I tak opowiedziała Willsom po kolei całą historię. Gdy doszła do zamordowania pani Carter i porwania Jemmiego, Wellsowie wymienili ponure spojrzenia. - Jak już wyjaśniałem Mary - wtrącił Barnaby - tym razem policji naprawdę zależy na schwytaniu tych bandytów. - Po raz kolejny podkreślił konieczność ochrony majątku bogaczy, gdyż zdawał sobie sprawę, iż jest to jedyny argument, jaki do nich dotrze, i przeszedł do planów obserwacji domu. Joe Wills popatrzył na niego twardo. - Chcesz mi pan powiedzieć, że taki typ mógłby się tu zakraść, udusić Mary jej własną poduszką, a potem dać nogę i w dodatku zabrać Horry'ego? Barnaby wahał się tylko chwilę. - Tak, tak dokładnie myślimy. - A bandyci sądzą, że gdy po śmierci babki Horry zostanie sierotą, nikt się o niego nie zatroszczy, nikt nie będzie go szukał, jeśli zniknie - dodała Penelope. - Liczą na to, że Mary i Horry nie mają żadnych bliskich przyjaciół, przynajmniej nie w sąsiedztwie. Rozłożyła ręce. - Rozumiecie, prawda? Umiera jakaś stara kobieta z East Endu, znika sierota... Kogo to może obchodzić? Barnaby z trudem ukrył uśmiech. Był naprawdę pełen podziwu dla Penelope, która okazała się prawdziwym znawcą ludzkich charakterów. Wellsowie natychmiast się najeżyli. - Nas by na pewno obeszło, gdyby Mary umarła, zanim przyjdzie jej pora, a Horry zaginął bez wieści. - Oczywiście - przytaknął Barnaby. - Ale ci bandyci o tym nie wiedzą. Udało im się porwać pięciu chłopców i zamordować przynajmniej jedną kobietę, a nikt poza obecną tutaj panną Ashford nie wszczął alarmu. - Nie wszędzie ludzie tak blisko ze sobą żyją jak tu - skrzywił się Joe. - Ona jest dla nas jak matka - dodał, wskazując Mary. - Żaden bandyta jej nie skrzywdzi. - Zerknął na brata, który potwierdził jego słowa skinieniem głowy i odwrócił się do Barnaby'ego. - Nie trza

żadnej policji, sami jej będziemy pilnować. Dzień i noc. Chociaż tyle możemy dla niej zrobić. - Dziękuję. - Barnaby skłonił głowę. - To byłaby naprawdę ogromna pomoc. Ale policja też będzie chciała trzymać tu wartę. Zerknął na Mary. - Tak jak powiedziała pani Bushel, to przecież nie zaszkodzi. Jeśli jednak wy też będziecie trzymać się w pobliżu, ułatwicie im sprawę. Skupią się na obserwacji tych drani z zewnątrz i lepiej zorganizują zasadzkę, kiedy tamci zrobią pierwszy krok. - A jak sądzicie? Kiedy to będzie? Barnaby obliczał szybko w myślach, kiedy ostatnia rodzina z towarzystwa wyjedzie z miasta, szacując jednocześnie, ile czasu może zająć wyszkolenie włamywacza. - Chyba im się spieszy, choć może zechcą jednak chwilę zaczekać. Tydzień albo dwa. Tak dla pewności. - Popatrzył Joemu w oczy. - To już nie potrwa długo. - W takim razie dobrze. Możemy spokojnie pilnować Mary przez jakiś tydzień. Któryś z nas będzie zawsze obserwował drzwi. - Joe popatrzył w prawo. - Ściany są cienkie, wystarczy, że jeden z nas krzyknie, a cała reszta zaraz się tu zbiegnie. Barnaby skinął głową z uznaniem. - Wyjaśnię więc sytuację oficerowi prowadzącemu, inspektorowi Stokesowi ze Scotland Yardu. Przyjedzie i na pewno z wami porozmawia. - Objął spojrzeniem również Mary i Horry'ego. - Pewnie nawet już dzisiaj, jeśli uda mi się z nim skontaktować. - Inspektorowi ze Scotland Yardu? - spytał Joe, który tak naprawdę chciał powiedzieć, że ktoś taki nie wie w ogóle nic o East Endzie. - On pokieruje akcją policji. Nie martwcie się, że czegoś nie zrozumie. Jak go poznacie, zobaczycie, że nie sprawi nikomu żadnych problemów. Poczekajcie, nie osądzajcie go za wcześnie. Joe popatrzył mu w oczy. - W takim razie zgoda - mruknął. Barnaby uśmiechnął się w duchu. Był ciekaw, jak zachowałaby się jego matka, gdyby widziała, jak jej syn w towarzystwie panny Penelope Ashford brata się z opryszkami z East Endu. - Myślę, że na razie możemy spokojnie zostawić Horry'ego i Mary w dobrych rękach - zwrócił się do Penelope.

Penelope podniosła się z miejsca. - Z pewnością. - Podała Joemu rękę. - Dziękuje. Joe patrzył przez chwilę na jej delikatną dłoń osłoniętą elegancką rękawiczką. A potem, rumieniąc się mocno, ujął ją w swoje wielkie łapsko, delikatnie uścisnął i szybko puścił, jakby się bał, że ją uszkodzi. Ned uśmiechał się tylko, ukryty za plecami brata. Penelope obdarzyła go uśmiechem i odwróciła się do Mary. - Proszę, niech pani zachowa ostrożność. - Poklepała ją po ręku. Bardzo chętnie przyjmę Horry'ego do Domu Sierot, ale nie wcześniej, niż naprawdę zajdzie taka potrzeba. Mary zapewniła, że będzie uważała zarówno na siebie, jak i na wnuka. Barnaby odniósł wrażenie, że babka nie wypuści go w ogóle samego z domu, dopóki nie minie zagrożenie. Gdy wychodzili, Wellsowie rozmawiali o swoim nowym zadaniu, a Barnaby - wyprowadzając Penelope na Black Lion Yard, po raz pierwszy od śmierci pani Carter odniósł wrażenie, że wzbiera w nim nadzieja. Penelope się rozejrzała. - To wielka ulga, że Horry może liczyć na opiekę. Chyba zrobiliśmy wszystko, by go ochronić. - Zerknęła na Barnaby'ego, który manewrował zręcznie między gratami na placyku. - Wellsowie są chyba godni zaufania, jak sądzisz? Chyba nie... pójdą się upić i nie zapomną, co nam obiecali. Barnaby pokręcił głową. - Z pewnością nie. - Bardzo się cieszę, że tak myślisz, ale skąd to wiesz? - Słyszałaś, jak mówili, że Mary jest dla nich jak matka? - Ta... ak. Rozumiem. - Nie sądzę, abyśmy musieli się martwić o Mary lub Horry'ego. - Porozumiesz się ze Stokesem? - Pójdę do niego, jak tylko odprowadzę cię do domu.

***** Następnego ranka Penelope pracowała przy biurku w Domu Sierot, nadrabiając drobne zaległości, które powstały w dokumentacji podczas prowadzonych przez nią poszukiwań. Nagle poczuła, że przechodzi ją dreszcz.

Podniosła wzrok i dostrzegła swoje nemezis oparte o framugę drzwi. Adair wyglądał równie niebezpiecznie, jak elegancko. Uśmiechnął się nie tyle uroczo, co prowokująco, jakby odczytywał jej skłębione myśli. Nie miała pojęcia, co zrobić, jak się zachować, jak zareagować na jego wyraźne zainteresowanie jej osobą. Powoli zaczynała rozumieć, że Barnaby dostrzegł w niej inną Penelope Ashford niż reszta jej adoratorów z towarzystwa. Pewnie właśnie na tym polegał problem, nie potrafiła jednak nadać tej relacji oficjalnego charakteru i ta myśl nie dawała jej spokoju. Wiedziała tylko, że musi znaleźć jakieś rozwiązanie. - Dzień dobry - powiedziała chłodno. - W czym ci mogę pomóc? Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Ten uśmiech nie budził jednak zupełnie jej zaufania. - To raczej ja mogę pomóc tobie. - Czyżby? - Odłożyła długopis i skrzyżowała ramiona. - A mogę wiedzieć jak? - Chciałem zaproponować, żebyśmy rozprowadzili po East Endzie ogłoszenia z nazwiskami i opisami zaginionych chłopców, oferując jednocześnie nagrody za ich odnalezienie. Zareagowała natychmiast, nie zamierzała ani przez chwilę ukrywać entuzjazmu. - Wspaniale! - Promieniała. - Jak się do tego zabrać? - Zwyczajnie. Dasz mi listę nazwisk wraz z najlepszymi opisami, jakie potrafisz sporządzić, a ja każę to wydrukować. Znam miejsce, gdzie wykonają taką usługę dosłownie z dnia na dzień. Było to miejsce, które z pewnością pragnęło zrewanżować się Adairowi za jego pomoc w choć tak drobny sposób. Penelope wyciągała już z szuflady czystą kartkę papieru. - Z dnia na dzień? Myślałam, że to zajmuje więcej czasu. - Przecież tekst nie będzie długi - odparł, wzruszając ramionami. - Skład nie sprawi problemu. Popatrzyła na kartkę. - Jak to sformułować? - Wymień po kolei nazwiska z krótkim opisem. A na końcu napisz... - Podyktował jej konwencjonalną formułkę na temat przewidywanej nagrody za pomoc. Gdy dodał jeszcze informację,

żeby kontaktować się w tej sprawie z inspektorem Stokesem, lekko zmarszczyła brwi. - Czy nie lepiej podać adres Domu Sierot? - Nie. - Powiedział to takim tonem, jakby było to jedyne rozwiązanie akceptowalne dla policji. Stokes zapewne wcale by się przy tym nie upierał, lecz Adair nie pozwoliłby nigdy na to, by przed gabinetem Penelope ustawił się tłum opryszków z East Endu, którzy mieliby jej coś do powiedzenia, albo i nie. Na szczęście nie podjęła dyskusji i posłusznie napisała wszystko, co podyktował. Zerknęła na jedną ze swoich list, zapisała nazwiska pięciu chłopców, zadzwoniła po pannę Marsh i kazała jej sprowadzić panią Keggs. - Pani Keggs towarzyszyła mi często podczas tych wizyt. Mogła zapamiętać coś, co uszło mojej uwagi - wyjaśniła, kiedy tylko panna Marsh wyszła. Pani Keggs zjawiła się natychmiast w gabinecie. Barnaby podsunął jej krzesło, a sam wstał i podszedł do okna, pozostawiając obie panie pracujące nad opisami. Z rękami w kieszeniach wyglądał przez okno. Patrzył na bawiące się dzieci. Po raz kolejny pomyślał z uznaniem o ogromnej pracy, jaką wykonała Penelope i kierowany przez nią dom. Jej niezależność, determinacja, silna wola wydawały się prawie namacalne. Tych cech nie wolno było tłumić, należało je szanować i doceniać, być z nich dumnym. I to mogło stanowić problem dla każdego mężczyzny, który zdecydowałby się pojąć ją za żonę. Problem do pokonania, lecz wymagający specjalnej troski. Owoce tej niezależności i uporu były bowiem zbyt cenne, by je utracić. Ta konstatacja głęboko zapadła mu w pamięć. Skrzypnęło krzesło. Odwrócił się i zobaczył, że Pani Keggs wychodzi z pokoju. Penelope osuszała bibułą arkusik. - Proszę bardzo. - Ostatni raz spojrzała na tekst i wyciągnęła do niego kartkę. - Pięć nazwisk, opisów oraz uwaga o nagrodzie.

- Wspaniale. - Spojrzał jej w oczy. - Jutro ogłoszenie będzie gotowe. Pomyślałem, że warto zapytać Griseldę, jak je rozprowadzić. - Oczywiście. Ona na pewno wie to najlepiej. - Zawahała się, ale... w końcu sprawa dotyczyła śledztwa. - Razem odbierzemy ogłoszenia, chciałabym zobaczyć, jak to wyszło, i z drukarni pójdziemy prosto do Griseldy. Na wargi Adaira znów wypłynął uśmiech, tym razem jednak nie kryło się za nim nic, za co mogłaby się na niego dąsać. - Skoro tak sobie życzysz. Złożył kartkę i schował ją do kieszeni. - Nie będę ci już zajmował czasu. Skłonił się elegancko na pożegnanie i podszedł do drzwi. Wyczuła pismo nosem. Lekko poirytowana pokręciła głową. Co przed nią ukrywał? Czyżby coś planował? Coś, w czym nie dane jej było brać udziału? - Jeśli będziesz miał jakieś nowe wieści, znajdziesz mnie wieczorem na balu u lady Griswald. Mimo iż przekazała mu tę wiadomość bardzo oficjalnym tonem, w oczach Barnaby'ego błysnęło rozbawienie. I nagle zrozumiała. Nie zapytał jej, gdzie zamierza spędzić wieczór, ponieważ gdyby to uczynił z pewnością nie wyjawiłaby tej informacji. - Wspaniale. W takim razie będę tam na ciebie polował. Łypnęła na niego spod oka i rozejrzała się za czymś, czym mogłaby w niego rzucić, ale Adair zdążył tymczasem zniknąć jej z pola widzenia.

Rozdział 12 Jeszcze tego samego wieczoru Penelope przechadzała się po opustoszałej opuszczonej galerii muzykantów wychodzącej na salę balową pani Griswald i zastanawiała się poważnie, co też takiego ją opętało, że wpadła w pułapkę zastawioną przez Adaira. Już sam wyraz jego twarzy... po prostu nie do zniesienia. Mogła sobie wyobrazić, jak by się zachował, gdyby ją znalazł - dlatego zresztą przechadzała się po galerii. Gdyby mogła mieć na to jakikolwiek wpływ, w ogóle by jej nie znalazł. W sali balowej poniżej przyjęcie lady Griswald wydane z okazji zaręczyn jej siostrzenicy trwało w najlepsze. Panie i panowie tańczyli, rozmawiali, przyzwoitki siedziały na krzesełkach i plotkowały. A że jej lordowska mość była przyjaciółką matki Penelope, ona sama nie miała innego wyjścia, jak tylko przyjąć zaproszenie. Uczestniczyła zatem w przyjęciu już ponad pół godziny, lecz nieuniknione napięcie związane z wypatrywaniem mężczyzny o brązowozłotych włosach dawało o sobie znać. Nie warczała zatem na swoich adoratorów, jak to miała w zwyczaju, lecz poprosiła towarzystwo o wybaczenie, przeszła przez salon i znalazła schronienie w galerii na górze. A tam nie musiała się już martwić o dżentelmenów, którzy okazali się stanowczo zbyt pewni siebie. Problem polegał jednak na tym, że odwlekała tylko to, co było nieuniknione - wiedziała, że w końcu przyjdzie się jej spotkać z Barnabym Adairem. Wpadając w zastawioną przez niego pułapkę, musiała liczyć się z tym, że zwróci na siebie jego uwagę - gdyby udało mu się ją znaleźć, nie mogłaby się go pozbyć, przynajmniej nie od razu. Adair postawił sobie z pewnością taki cel. Poza tym pozostał problem, jak należy z nim postąpić, i w tej sprawie Penelope zupełnie nie miała pomysłu. Jakaś jej cząstka podpowiadała wyraźnie, że jakakolwiek bliższa znajomość z Barnabym stanowi zagrożenie dla jej niezależności. Druga była nieskończenie tej relacji ciekawa. A ciekawość stanowiła zawsze jedną z największych wad Penelope.

Zwykle interesowały ją raczej zagadnienia intelektualne, nie fizyczne (z wyjątkiem walca i jazdy na łyżwach), lecz Adair wzbudził w niej ciekawość znacznie bardziej złożoną. Fascynowało ją wszystko, czego się dowiedziała o jego życiu, o tym, jak prowadził dochodzenie, jak współpracował ze Stokesem i policją. Wyłącznie od niego mogła się dowiedzieć takich rzeczy, a miała się czego uczyć. I choć tego typu sprawy miały typowo intelektualny charakter, spacer na krawędzi ryzyka, tak jak w czasie infiltracji East Endu, niesłychanie ją podniecał. Istniały zatem pozytywne strony ich znajomości, wiele powodów, dla których pragnęła ją kontynuować, niezależnie od chęci ocalenia zaginionych chłopców. Jednak to ciekawość innego rodzaju powodowała ambiwalentne uczucia, jakie wobec niego żywiła. Nie ona nakazywała Penelope zerwać z Barnabym wszelkie stosunki mimo prawdziwej, wielkiej fascynacji jego osobowością. Była to ciekawość emocjonalna. Coś, czego nie odczuwała wobec żadnej innej żywej istoty, a już z pewnością nie w stosunku do mężczyzny. Fascynacja tym zagadnieniem stanowiła niewątpliwie ćwiczenie intelektualne, zmysłowe, którego istnienia nie mogła się wyprzeć ani uniknąć. W tym właśnie tkwiło sedno problemu. O ile nie odczytywała sygnałów, jakie wysyłał Adair zupełnie mylnie, on jej pragnął, czysto fizycznie pragnął. Zdarzało się już tak w przeszłości, w przypadku innych mężczyzn - ona jednak nie była nimi zainteresowana w najmniejszym nawet stopniu. Barnaby Adair budził w niej jednak ciekawość i fascynację, sprawił, że zaczęła się zastanawiać nad sprawami, które już dawno uznała za nudne i przestała przywiązywać do nich wagę. Teraz jednak zaczęła je zauważać. I co dziwniejsze, nie wiedziała, jak reagować, jak przejąć nad nimi kontrolę i jak bezpiecznie uzyskać odpowiedź na mnożące się pytania. Nie tracąc z oczu tej drugiej rzeczywistości i nie ryzykując przyszłości - jej umiejętności ćwiczenia silnej Woli i prowadzenia niezależnego życia. Zawsze chciała postępować w taki właśnie sposób i nawet teraz, gdy poznała Barnaby'ego, nie uległo to zmianie.

Zatrzymała się przy poręczy, zanurzona bezpiecznie w mroku, popatrzyła ponad morzem głów i zmarszczyła brwi. Dotarcie na górę zajęłoby jej z pewnością sporo czasu. Ledwo zdążyła o tym pomyśleć, poczuła na karku znajomy dreszcz. Odwróciła się na pięcie i zobaczyła za sobą tajemniczą, ciemną postać. Serce zaczęło bić jej mocno, coraz mocniej. Rozchyliła usta, by zganić Barnaby'ego za to, że ją przestraszył, on jednak pochwycił ją w talii i odwrócił, odsuwając od poręczy, w głęboki cień. A tam wziął ją w ramiona i pocałował tak namiętnie, że przestała oddychać. I myśleć. Całował ją i przytulał tak zaborczo, jakby była jego własnością tym razem doznania Penelope były jeszcze pełniejsze, głębsze, krew pulsowała jej w żyłach, poczuła, że płonie z pożądania. Poddała się całkowicie tej nowej, nieznanej dotąd namiętności i oddała mu pocałunek. Nie rozumiała, co nią kieruje, dlaczego wplata mu palce w jedwabiste włosy i podejmuje pojedynek natrętnych języków, żarłocznych ust, tę rozkoszną walkę, która pochłonęła ich całkowicie. Nie wiedziała, dlaczego cieszy ją fakt, że jej pocałunki robią na Barnabym tak wielkie wrażenie. Dlaczego miałoby mieć to dla niej jakiekolwiek znaczenie? Nigdy dotąd nie przywiązywała wagi do takich spraw. Dlaczego teraz... Dlaczego z nim? Czyżby dlatego, że Barnaby jej pragnął? Naprawdę pragnął... pragnął tak, jak nie pragnął jej dotąd żaden inny mężczyzna... Nie była naiwną dziewczynką, rozumiała doskonale, co oznacza ta twarda gula, która wbijała się jej w żołądek. Miała w końcu jednak do czynienia z mężczyzną... czy jednak takie wybrzuszenie świadczyło o uczuciach? Czy też to, co odczuwał, było doznaniem wyłącznie fizycznym? Penelope dużo czytała, zarówno klasyki, jak i tekstów bardziej ezoterycznych. Interpretowała słowo „pożądanie" jako coś więcej niż doznanie wyłącznie fizyczne, coś, co wkracza zdecydowanie na płaszczyznę uczuć.

Czyżby jej najwyraźniej nieokiełznane zainteresowanie osobą Barnaby'ego było właśnie pożądaniem? Oznaką, iż z nim mogłaby poznać dogłębnie wszystkie jego tajniki i konsekwencje? Barnaby wyczuł, że Penelope wyraźnie się nad czymś zastanawia. Całowała go teraz nieco inaczej, choć równie ogniście jak wcześniej i bez żadnych zahamowań, co szczerze go cieszyło. Niemniej jednak był bardzo ciekaw, co też takiego chwilami rozprasza jej uwagę. Wycofując niespiesznie język ze słodkiego wnętrza jej ust, odsunął się lekko i zajrzał jej w twarz. Stali w głębokim cieniu, lecz ich oczy zdążyły już tymczasem przywyknąć do mroku. Patrzył zafascynowany w oczy Penelope wciąż przesłonięte mgłą pożądania - mgła opadała powoli, sporo czasu minęło, zanim na twarz kobiety wrócił jej zwyczajny, zdecydowany wyraz. Zamrugała i zmarszczyła brwi. Z trudem powstrzymał uśmiech. - O czym myślisz? Poszukała jego oczu. - Myślałam nad... czymś. Zwykle nie przebierała w słowach. Tym niedomówieniem pobudziła tylko jego ciekawość. - Nad czym? Wciąż obejmowała go za szyję, lecz w jej oczach kryło się wyzwanie. Wahała się przez chwilę. - O tym, czy naprawdę mnie pragniesz. Wielokrotnie, przy różnych okazjach pytały go o to również inne kobiety. A on rozumiał, że ilekroć używają tego słowa, rozumieją przez nie znacznie więcej niż mężczyźni. Zdążył się zatem nauczyć wykrętnych odpowiedzi nie mówi} prawdy, ale jednocześnie nie kłamał. Jednak w tym konkretnym wypadku... Prosiła go przecież, aby był szczery. Popatrzył jej spokojnie w oczy. - Tak, pragnę. Z przechyloną głową przyglądała się uważnie jego twarzy. - Skąd niby mam wiedzieć, że mówisz prawdę? Mężczyźni na ogół zawsze kłamią w takich sprawach. Miała absolutną rację. Nie potrafił znaleźć żadnych argumentów na obronę swojej płci. Niemniej jednak fakty zawsze mówią głośniej niż słowa.

Chwycił rękę Penelope i zacisnął jej dłoń na swoim nabrzmiałym członku. Otworzyła szeroko oczy. - Są dowody - odparł z lekkim uśmiechem. Zmarszczyła brwi, ale... nie cofnęła ręki. Przeciwnie. Ciepło jej dłoni, delikatny dotyk palców stały się nagle taką torturą, że Barnaby zaczął się zastanawiać, czy aby nie postradał zmysłów. - Nie jestem pewna - mruknęła - czy to takie ważne. Mężczyznom takie rzeczy zdarzają się przecież często, być może w tym przypadku jest to - lekko zacisnęła palce, doprowadzając go tym drobnym gestem do szaleństwa - tylko związane z atmosferą, jaka towarzyszy temu spotkaniu, ciemnością... - Nie. - Z wysiłkiem panował nad głosem, mówił do niej takim tonem, jakby wyjaśniał jakąś logiczną teorię. - Atmosfera nie ma z tym nic wspólnego. - Ignorując rosnące zainteresowanie, jakie dostrzegał w jej oczach, ciągnął przez zaciśnięte zęby: - A w twoim towarzystwie zdarza mi się to ciągle. Niezależnie od pory dnia i miejsca, w którym jesteśmy. Jego wola słabła, jej ciepła dłoń niszczyła skutecznie wszelkie postanowienia. Skutecznie więc o nich zapomniał, przyciągnął Penelope do siebie i popatrzył jej w oczy. - Zdarza mi się to zawsze, ilekroć cię widzę. Kiedy tylko się do mnie zbliżasz. Szczególnie gdy jesteśmy sami - tchnął jej prosto w usta. Nakrył ustami jej wargi i zaczął całować. W każdym muśnięciu jej ust, pieszczocie języka wyczuwał poszukiwania odpowiedzi na zadane pytanie, a także coś jeszcze innego - zachęty, by pokazał jej wszystko, czego chciała się dowiedzieć. Przytulał ją coraz mocniej, całował i pieścił coraz śmielej, przedłużając moment oczekiwania, tak by pożądanie osiągnęło punkt kulminacyjny, i gdy wreszcie Penelope wbiła mu paznokcie w ramiona, wyzwolił się z jej uścisku, wziął na ręce i zaniósł do opustoszałego pokoiku w końcu korytarza. Upadli razem na fotel, Penelope roześmiała się cicho, lecz jej śmiech ucichł, gdy spojrzała w ciemnościach w jego płonące oczy, przymknęła powieki, przesunęła dłoń na jego policzek i zaczęła całować tak, by zademonstrował jej wreszcie pełnię swego pożądania.

Barnaby chętnie spełniał jej życzenia, wędrując dłonią po jej szyi, delikatnym obojczyku, piersi... Wyczuł, jak pod delikatnym jedwabiem bielizny Prężą się jej sutki. Odczuwał silną pokusę, by wydobyć te cudne perełki i otoczyć je wargami, lecz w jakimś dalekim zakamarku mózgu usłyszał cichą, lecz wyraźną przestrogę. Dla Penelope Ashford liczyła się wiedza. Nie mógł zaspokoić jej pędu do poznania zbyt pospiesznie. Teraz wiedział już znacznie lepiej, jak z nią postępować. Była kobietą, dla której wiedza, zarówno fakty, jak i doświadczenie, niesłychanie się liczyła. A on miał ogromną ochotę nauczyć ją wszystkiego, czego chciała. Lecz jak każdy doświadczony nauczyciel musiał najpierw zdobyć pewien autorytet, skusić ją odpowiedziami na początkowe pytania, a następnie dręczyć perspektywą rozwiania kolejnych wątpliwości. Musiał nią trochę wstrząsnąć i jednocześnie nabrać pewności, że zyska zarówno powody, jak i chęci, by stawić się na kolejne lekcje. Pieścił ją więc coraz śmielej przez jedwab sukni, przesuwając rękę po jej biodrze. W końcu odwrócił ją do siebie i zaczął ugniatać krągły pośladek. Pragnął ją posiąść i nie zamierzał tego pragnienia ukrywać. Ona zresztą chciała to wiedzieć. Dlatego dawał wyraz swym chęciom w każdym dotyku, w każdej zaborczej pieszczocie. Gdy sięgnął do jej uda, okolonego delikatną mgiełką jedwabiu, zadrżała i jęknęła. Dość. Taktyk drzemiący do tej pory spokojnie w jego głowie przypomniał o swoim istnieniu, wyznaczył cel, jaki należało osiągnąć. Barnaby wycofał się i odsunął od siebie Penelope. Penelope zrozumiała, do czego on tak naprawdę zmierza, wyczuła, że w danym miejscu o danej porze nie chce pokazywać jej zbyt wiele. Rozczarowana, lecz pogodzona z losem, podążyła za jego wskazówkami, jej pocałunki stały się nieco mniej żarłoczne, a kryjący się za nimi głód stopniowo dawał mniej gwałtownie o sobie znać. Nie wygasł jednak całkowicie - żarzył się nadal, niczym niewygaszony ogień... ogień gotów pod wpływem odpowiedniego dotyku zapłonąć w każdej chwili nieposkromionym płomieniem. Pod wpływem dotyku Barnaby'ego.

Wydawało się jej to intrygujące, jej rozpalone ciało wydawało się nieco rozleniwione dzięki doznanej przyjemności. Gdy otworzyła oczy, popatrzył w nie uważnie, przyglądał się jej przez chwilę, usiadł i pomógł się jej podnieść. Stojąc już na własnych nogach, popatrzyła na suknię i ku swemu wielkiemu zdziwieniu, stwierdziła, że jej strój nie prezentuje się wcale najgorzej i nadaje do pokazania. Poprawiła gorset, wygładziła spódnicę, próbując nie myśleć o tym, co czuła, gdy dotykały jej w tych samych miejscach jego ręce. Pragnęła się czegoś dowiedzieć, zapytała bez słów i uzyskała odpowiedź... zaledwie częściową. Niestety... Niepełną... Potwierdzały to całkowicie jej powracające powoli zmysły; wiele kwestii związanych z nią i Barnabym, a także relacje, jakie ich łączyły, pozostawało jeszcze do wyjaśnienia. Zmarszczyła brwi i popatrzyła na Barnaby'ego, który właśnie podciągał rękawy surduta. Zanim zdołała znaleźć odpowiednie słowa, odezwał się pierwszy: - To był przedsmak tego, co się między nami dzieje. - Pochwycił w mroku jej spojrzenie. - Jeśli chcesz wiedzieć więcej, z przyjemnością cię nauczę. Przysunął się bliżej i spoglądał jej w twarz, lecz tym razem nawet nie próbował jej dotknąć. - Niemniej jednak, tak jak w przypadku innych przedmiotów, których chcesz się nauczyć, musisz przede wszystkim wykazać ogromnie dużo dobrej woli i chęci, by je pojąć. W tych ostatnich słowach wyraźnie kryło się pytanie, a ona zdawała sobie doskonale sprawę, do czego on właściwie zmierza. Mimo to... Bardzo chciała wiedzieć. Znacznie więcej. Wytrzymała jego spojrzenie, uśmiechnęła się i odwróciła w stronę schodów prowadzących w dół. - Pomyślę o tym. Barnaby patrzył przez chwilę, jak odchodzi, a potem ruszył za nią. - Drukarnia zajmie się dziś w nocy naszym ogłoszeniem. Jutro rano wszystko będzie gotowe. Zatrzymała się u szczytu schodów. - Powinniśmy omówić z Griseldą, jak je rozdać. Stanął tuż za nią.

- Jutro o dziewiątej przyjdę po ciebie na Mount Street, zabierzemy ogłoszenia i pójdziemy do niej do sklepu. - Świetnie. - Z lekkim skinieniem głowy ruszyła w dół po wąskich schodach. On został na górze, pomny, iż to, że pozwala jej odejść, stanowi nieodłączną część jego szerzej zakrojonego planu. Mijały godziny, a Penelope wciąż przewracała się na łóżku i zupełnie nie rozumiała, dlaczego nie potrafi rozjaśnić myśli i zasnąć. Na ogół nie miała przecież z tym żadnych problemów. Teraz jednak pląsał jej w głowie jakiś niesforny zając, za którym nie mogła nadążyć. Wszystko to było oczywiście winą Barnaby'ego. Usiadła, poprawiła poduszkę, znów położyła się na łóżku i wpatrzyła w sufit. Nie miała wątpliwości co do tego, że Barnaby celowo ją kusi. Znała też cenę, jaką miała zapłacić za wiedzę. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że miała już dwadzieścia cztery lata i nie zamierzała wychodzić za mąż, gdyż wszystkie związane z tym ograniczenia zupełnie jej nie odpowiadały, w imię czego miałaby właściwie strzec swego dziewictwa? W świetle całkowitej ignorancji w sprawach związanych z namiętnością i pożądaniem mogła je dobrze również wymienić na doświadczenie, które tak bardzo pragnęła zdobyć. Należało wziąć jeszcze pod uwagę fakt, że Barnaby był jak do tej pory jedynym mężczyzną, który wpłynął w ten sposób na jej świadomość, jedynym, któremu udało się wpuścić jej do głowy wyżej wspomnianego zająca. Poukładała raz jeszcze w myślach zebrane wnioski i stwierdziła, że jak dotąd nie popełniła żadnego błędu w rozumowaniu. Do przemyślenia miała jeszcze jeden problem, który nie pozwalał jej zasnąć. Pomysł, by po prostu powiedzieć „tak" i oddać całą sprawę edukacji intymnej w ręce Barnaby'ego, zupełnie do niej nie przemawiał. Generalnie nie miała zbyt wysokiej opinii na temat męskiej umysłowości. Żywiła nawet Pewne wątpliwości co do Barnaby'ego, który wykraczał przecież daleko ponad przeciętność. Podejrzewała jednak, że Adair nie potrafi logicznie wytłumaczyć przyczyn namiętności, jaką do niej żywił.

Tak więc, mimo iż nie widziała powodów, by nie posunąć się dalej, z pewnością nie oczekiwałaby od Barnaby'ego wyjaśnienia przyczyn, dla których pragnie właśnie jej. Na szczęście poznanie jego motywacji nie było jej jedynym celem. Przede wszystkim chciała bowiem zrozumieć swoje własne. Musiała dociec, co sprawia, że go pragnie, dlaczego jego pocałunki i uściski wyzwalają w niej chęć, by posunął się dalej. Chciała wiedzieć, co konkretnie podsyca jej własne pożądanie. Taki właśnie postawiła sobie cel. A Barnaby Adair był mężczyzną, który mógł pomóc jej to odkryć. Jedyne prawdziwe niebezpieczeństwo jak na razie nie dawało o sobie znać. Dopóki w tych rozważaniach nie pojawiała się kwestia małżeństwa, wszystko mogło się jeszcze ułożyć zupełnie dobrze. Rozważała tę kwestię z każdego możliwego punktu widzenia. Doszła nawet do wniosku, że Adair, po rozpoczęciu romansu, mógłby się poczuć zobowiązany do oświadczyn, a gdyby odmówiła, i tak upierałby się przy swoim, traktując całą sprawę bardzo honorowo. A w kwestii honoru mężczyźni bywali, jak wiadomo, niezwykle uparci. Wiedziała jednak, jak się temu przeciwstawić, nawet gdyby Barnaby postanowił się jej oświadczyć. Wyjaśniłaby mu po prostu swoje poglądy na ten temat, a on, jako mężczyzna zdolny do racjonalnego myślenia, zrozumiałby jej postawę i oczywiście ją zaakceptował. A zatem jej pozycja negocjacyjna okazałaby się z pewnością znacznie mocniejsza, gdyby to ona zainicjowała romans. Co więcej, gdyby to ona postawiła warunki. Musiała wziąć ster w swoje ręce, nadać ich związkowi charakter przelotnej przygody i uniknąć w ten sposób jakiejkolwiek dyskusji na temat małżeństwa. Rozjaśniło się jej w głowie. Tak to właśnie musiało wyglądać. Nie inaczej. Uśmiechnęła się, westchnęła, położyła na boku, wcisnęła policzek w poduszkę i przymknęła oczy. Musiała tylko przejąć kontrolę nad sytuacją i wszystko mogło się jeszcze dobrze ułożyć. Utwierdzona w swoim postanowieniu, wreszcie zasnęła.

*****

- Tak się cieszę, że tu z tobą przyszłam. - Penelope stała na chodniku pod sklepem Griseldy, a Barnaby wyjmował tymczasem z dorożki wielkie pudło pełne wydrukowanych ogłoszeń. Zatrzasnął drzwiczki powozu i skinął na woźnicę. Gdy dorożka odjechała, odwrócił się do Penelope i z trudem ukrył uśmiech. Od chwili gdy wyszli z drukarni, zasypywała go gradem domysłów i spostrzeżeń. Dołączyła do niego, gdy podszedł pod drzwi Griseldy. - Dziękuję, dowiedziałam się dziś rano naprawdę wielu pożytecznych rzeczy. Przez ostatnich parę lat szukaliśmy posad dla naszych sierot. W kilku przypadkach znaleźliśmy im miejsca u londyńskich kupców. Teraz, gdy poznałam pana Cole'a i obejrzałam drukarnię, wpadłam na pomysł że może mogliby się nauczyć i tego zawodu. - Powinnaś porozmawiać z panem Cole'em z pewnością chętnie przyjmie do siebie paru chłopców. - Lady Cole zrobiłaby absolutnie wszystko dla siostry wicehrabiego Calvertona a ponadto Cole wciąż miał u Barnaby'ego dług wdzięczności. Penelope skinęła głową i weszła do sklepu. - Chyba tak zrobię. - Uśmiechnęła się do pracownic Griseldy i pokazała im gestem, by wracały do pracy. - Nie musicie nas zapowiadać, sami znajdziemy pannę Martin. Weszła za kotarę i zatrzymała się tak gwałtownie, że Barnaby omal na nią nie wpadł. Griseldy tam bowiem nie było. - Tutaj, Penelope. - Spojrzeli w górę, Penelope uśmiechnęła się radośnie i natychmiast ruszyła na piętro, Barnaby zdjął pudło z ramienia, wyciągnął je przed siebie i poszedł za nią. Gdy wszedł do salonu, Penelope już witała się ze Stokesem, który, podobnie jak Griselda, zdążył się tymczasem przebrać za mieszkańca East Endu. Barnaby postawił pudło na stole, otworzył pokrywę, wyjął jedno z ogłoszeń i podał je Stokesowi oraz Griseldzie do przeczytania. - Świetne - uśmiechnął się Stokes i uniósł kartkę tak, by Griselda mogła łatwiej przeczytać jej treść. - Ile ich macie? - Dwa tysiące. - Barnaby włożył ręce do kieszeni. - Wystarczy, by zalać cały East End. Chcielibyśmy tylko wiedzieć, gdzie je rozmieścić.

- Na targach. - Griselda podniosła wzrok znad ogłoszenia. - I tak się tam wybieraliśmy, a najlepiej będzie zostawić je sprzedawcom. Dziś mamy piątek. W piątki i soboty na targach panuje największy tłok. Niezłe są jeszcze puby i tawerny, ale targi odwiedza jednak więcej ludzi, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Stokes skinął głową. - Zabierzemy je dzisiaj ze sobą. Im szybciej znajdziemy chłopców, tym lepiej. - Dowiedzieliście się czegoś na temat tych dyrektorów? Penelope przeniosła spojrzenie ze Stokesa na Griseldę. - Może któreś z tych nazwisk należy do człowieka, którego szukamy? - Nie mam jeszcze nic konkretnego - skrzywił się inspektor. Problem z tymi pięcioma jest taki, że nie obracają się w szerszych kręgach, trzymają się swoich melin i kontaktują wyłącznie z tymi, z którymi muszą. Chyba dostaliśmy namiary na Slatera, Wattsa i Hornby'ego. Dzisiaj ich sprawdzimy. Co do pozostałych dwóch Grimsby'ego i Hughesa... musimy się jeszcze czegoś o nich dowiedzieć. Niemniej jednak na podstawie rozmów z policją, ojcem Griseldy i paroma innymi osobami sądzę, że obaj mają coś na sumieniu. Nie wiem, czy to właśnie oni prowadzą szkołę dla włamywaczy, lecz jeśli pozostała dwójka przestrzega prawa, a łatwo ich znaleźć, więc pewnie nie mają się czego obawiać, to szukamy pewnie Grimsby'ego i Hughesa. Griselda zerknęła na niego. - Jak już sprawdzimy tę pierwszą trójkę, przyjrzymy się uważniej Grimsby'emu i Hughesowi. - Spojrzała na Barnaby'ego. - Problem polega na tym, że nikt nie wie, a w każdym razie nie chce nam powiedzieć, gdzie oni właściwie bywają. Dlatego czuję się trochę tak, jakbyśmy szukali igły w stogu siana. - Może uzyskamy jakieś informacje dzięki tym ogłoszeniom powiedział Barnaby. - Dobrze byłoby chociaż wiedzieć, na jakim terenie ich szukać - A co z Bushelami? - zapytała Penelope. - Byliście już u nich? Stokes skinął głową i zwrócił się do Barnaby'ego. - Wasza wiadomość dotarła do mnie w dobrym momencie. Późnym popołudniem poszedłem do Black Lion Yard, rozmawiałem z Mary i Willsami. Tak między nami mówiąc, opracowaliśmy plan, dzięki któremu uda się nam zapewnić bezpieczeństwo Mary i Horry'emu, ale używając przenośni, zostawimy tym draniom otwarte

drzwi, żeby sprowokować ich do działania. - Zrobił groźną minę. - I mam nadzieję, że to się nam uda. Osaczeni przez Willsów z jednej strony i policję z drugiej, tak łatwo się nie wymkną. Barnaby uniósł brwi. - Nie myślałem o tym w tych kategoriach, ale to zamknięte podwórko to naprawdę świetna pułapka. - Właśnie. Tak więc Horry i jego babcia są bezpieczni, a ptaszki same wpadną w sidła. Bardzo jestem ciekaw, kto to taki. Podniósł pudło z ogłoszeniami. - Griselda i ja poroznosimy ogłoszenia na targu. Musimy ustalić, gdzie jest ta szkoła i wyrwać chłopców ze szponów bandytów, zanim popadną w konflikt z prawem. Wymienili spojrzenia i Griselda ruszyła w stronę schodów. - Lepiej się pospieszmy. Wyszli, czując na sobie zaciekawione spojrzenia pracownic. Po wyjściu na ulicę okrążyli kościół w poszukiwaniu dorożek. Stokes i Griselda wsiedli do pierwszej wolnej, gdyż Barnaby i Penelope uznali, że to oni mają do wykonania pilniejsze zadanie. Patrząc za znikającym powozem, Penelope poruszyła się niespokojnie, gdy usłyszała towarzysza. - Jeśli uznasz, że możemy zrobić coś, co przyspieszy całą akcję, daj mi natychmiast znać. Popatrzyła na jego profil. - Możesz mi obiecać to samo? - Tak, oczywiście. - To dobrze. - Skinęła głową. - Jak tylko wpadnę na jakiś pomysł, zaraz dam ci znać.

Rozdział 13 Wszystko odbyło się zgodnie z planem, jednak nie wydarzyło się nic szczególnego. Tego wieczoru, otulony w listopadową mgłę, Barnaby przechadzał się po ulicy St. James i zastanawiał nad stanem śledztwa. Właśnie wyszedł od White'a, gdyż mając do wyboru wieczór w sali balowej w towarzystwie Penelope i spokój w klubie, wybrał błogosławioną ciszę, dzięki czemu miał nadzieję pobudzić dodatkowo niecierpliwość i niezaspokojoną ciekawość Penelope. Tak inteligentna kobieta jak ona musiała przecież dojść do wniosku, który próbował jej podsunąć. A wniosek był taki, że małżeństwo z Barnabym leżało w jej interesie. Wychodząc za niego za mąż, mogła bowiem zdobyć wszelką wiedzę na temat, jaki ostatnio zajmował jej rozbudzoną wyobraźnię. On nie był w stanie myśleć o niczym innym, zwłaszcza że śledztwo utknęło w martwym punkcie. Jednak nawet i ten splot okoliczności działał na jego korzyść. Stokes i Griselda rozdali ogłoszenia, czekali jednak w dalszym ciągu na jakąś odpowiedź. Co do nazwisk na liście Stokesa, udało się im ustalić, że nawet jeśli Slater i Watts nie są wzorami cnót obywatelskich, nie mają nic wspólnego z zaginięciem chłopców. Jako kandydaci na potencjalnych dyrektorów pozostawali zatem Hornby, Grimsby i Hughes, lecz nie znaleziono dotąd żadnych danych na temat ich ewentualnego miejsca pobytu. Dlatego tak istotna była pułapka, jaką zastawili na nich w Black Lion Yard, niestety na razie bez skutku. Równie bezowocne okazały się wysiłki, zarówno jego własne, jak i Penelope, by wymyślić jakiś inny sposób odnalezienia zaginionych chłopców. Dlatego musieli czekać. Cierpliwość nie należała chyba do największych zalet panny Ashford, nie wykluczał nawet możliwości, że brak sukcesu na jednym froncie mógł skierować jej uwagę na inne tory.

Na samą myśl o tym, co mogłoby się stać przedmiotem jej zainteresowań, poczuł taki przypływ radosnego oczekiwania, jakiego nie zaznał od czasów wczesnej młodości. Może nawet wówczas tego rodzaju uczucie było mu obce. Uśmiechając się do siebie, skręcił w Jermyn Street. Wywijając laską, szedł dalej, nie zwracając uwagi na gęstniejącą mgłę. Unikał jak dotąd myśli o małżeństwie, lecz nie dlatego, by jakoś wewnętrznie nie wierzył w tego rodzaju związek. Prawda wyglądała zupełnie inaczej, lata mijały, obserwował mariaże swoich przyjaciół i szczęście, jakie czerpią ze wspólnego życia. A to budziło w nim zazdrość. Mimo wszystko sądził, że małżeństwo nie jest mu pisane, gdyż nie spotkał kobiety z towarzystwa, która byłaby w stanie dzielić jego detektywistyczną pasję. Penelope stanowiła zatem wyjątek, który tylko potwierdzał regułę. Co więcej, panna Ashford nie tylko interesowała się prowadzonym przez niego śledztwem, ale w dodatku chciała brać w nim udział i zachęcała go gorąco do wzmożonych wysiłków. A była tak inteligentna, że Barnaby bardzo chętnie omawiał z nią wszystkie aspekty dochodzenia, wysłuchiwał z uwagą jej opinii i sugestii na temat przestępców oraz ich cech charakteru. Teraz, by zapewnić sobie przyszłość, o jakiej marzył, musiał uzyskać zgodę na małżeństwo. Nie miał wątpliwości co do tego, że zarówno jej brat Luc, jak i reszta rodziny z pewnością zaakceptują trzeciego syna lorda jako godnego męża dla córki wicehrabiego. Tak więc ani jego status społeczny, ani majątkowy nie mógł stanowić w tej sprawie żadnej przeszkody. Pozostawał tylko problem chęci samej zainteresowanej, którą zamierzał pobudzić, rozpalając jej ciekawość i wykorzystując wrodzoną niecierpliwość, z jaką zawsze dążyła do osiągnięcia celu. Uśmiechając się z zadowoleniem, wywijał laską. Spodziewał się, że już wkrótce Penelope wykaże jakieś zainteresowanie jego osobą. On sam zamierzał skontaktować się z nią dopiero następnego dnia. Naprzeciwko jego domu zatrzymał się czarny powóz, Barnaby celowo jednak odwrócił wzrok, choć był ciekaw, kogo zaprosił do siebie Elliard, jego długoletni sąsiad, i jak zamierza spędzić wieczór z gościem.

Myślał wyłącznie o swoich zamiarach wobec Penelope, które już niebawem chciał zrealizować. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, wszedł na schodki i wsunął rękę do kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Za sobą usłyszał pobrzękiwanie uprzęży, potem zastukały kopyta i powóz potoczył się po bruku. Zamarł. Ogarnęły go złe przeczucia. Nie słyszał, by ktokolwiek wysiadał z powozu, do jego uszu nie dotarło charakterystyczne trzaśniecie drzwi. Dlaczego w takim razie stangret odjechał? Odwrócił się powoli i już wiedział, że za chwilę nastąpi atak. Postać opatulona w pelerynę wbiegła po schodkach, trzymając w ręku coś, co przypominało pałkę. Na chwilę utracił zdolność myślenia, nie wierzył własnym oczom. Peleryna skrywała spódnicę, spod kaptura, mniej więcej na wysokości oczu Barnaby'ego wysuwały się złociste kosmyki włosów. Natychmiast rozpoznał napastnika. Zrozumiał, że kobieta wyskoczyła z powozu, który właśnie odjechał... Popatrzył w ślad za nim i... o ułamek sekundy za późno dostrzegł uniesiony kij. Uderzyła go w czoło. Może niezbyt mocno, lecz na tyle skutecznie, że się zachwiał i oparł o ścianę. Kompletnie zaskoczony patrzył na nią, niezdolny wydusić z siebie jakiegokolwiek słowa. Chwyciła go za poły płaszcza, chcąc uchronić przed upadkiem. Lecz gdyby naprawdę się przewrócił, to chyba raczej z wrażenia... Co ona, u diabła, wyrabiała? Zamrugał mocno skonsternowany. Schowała palkę pod pelerynę i spojrzała mu prosto w twarz. - Udawaj! - syknęła, upewniwszy się na dobre, że Barnaby jest całkiem przytomny i zdolny do działania. Jaki miała plan? Co zamierzała osiągnąć? Trzymając jedną ręką jego płaszcz, zapukała mocno do drzwi. Przez chwilę chciał podać jej klucz, lecz zmienił zdanie. Założył, że ma grać rolę człowieka mocno uderzonego w głowę, toteż przymknął oczy i oparł się o ścianę. Twarz wykrzywiał mu ból, nie przyszło mu to zresztą z wielką trudnością. W miejscu, w które trafiła pałką, odczuwał nieprzyjemne

pulsowanie i był pewien, że wyrośnie tam za chwilę całkiem spory guz. Penelope przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę. Dlaczego kamerdyner tak zwleka? Co go zatrzymało? Usłyszała kroki, chwilę później otworzyły się drzwi. Zerknęła na Barnaby'ego. - Proszę mi pomóc! Szybko! - Popatrzyła za siebie na pustą ulicę. - Oni mogą tu wrócić. Kamerdyner zmarszczył czoło. - Ale kto... - Urwał, gdyż zobaczył Barnaby'ego opartego bezwładnie o ścianę. - Dobry Boże! - Właśnie. - Penelope chwyciła Barnaby'ego za ramię, objęła w talii i przeciągnęła przez próg. Boże, ależ był ciężki! Nie mogła mieć jednak do niego pretensji o to że robi dokładnie to, o co go prosi. Musiała odczekać dłuższą chwilę, zanim Mostyn odzyskał rozum i chwycił Barnaby'ego z drugiej strony. - Teraz delikatnie. - Kamerdyner pomógł jej przepchnąć Barnaby'ego głębiej do środka. - Wielkie nieba! - Jęknął, widząc na czole swego pana czerwony ślad. Penelope zaklęła pod nosem. Ten człowiek zachowywał się jak stara baba! - Zamknij drzwi i pomóż mi zanieść pana na górę! Straciła pewność, że nie zrobiła Barnaby'emu krzywdy. Tak ciężko się o nią opierał. Mogłaby wprawdzie przysiąc, że uderzenie było lekkie, ale poczuła nagle, że wzbiera w niej niepokój. Mostyn pospiesznie zamknął drzwi i chwycił Barnaby'ego za drugie ramię. Gdy szli powoli na górę, Barnaby jęknął tak przekonująco, że całkowicie zburzył spokój jej umysłu. Niech to diabli! Jednak zrobiła mu krzywdę! Poczucie winy i niepokój przyprawiły ją o mdłości. - Co się stało? - spytał Mostyn. Historyjkę ułożyła znacznie wcześniej. - Przekonałam pana Adaira, żeby poszedł ze mną szukać bandytów. Niedaleko stąd zastąpili nam drogę i uderzyli go w głowę. Widzisz ten okropny ślad?

I to wystarczyło. Mostyn jęknął i zaczął narzekać, że jego pan nigdy nie zważał na żadne niebezpieczeństwa, choć on, kamerdyner, wielokrotnie go ostrzegał, czym grożą takie śledztwa. Był tak załamany, że Penelope poczuła się natychmiast jeszcze bardziej winna. Na szczęście ugryzła się w język i nie broniła Barnaby'ego, musiała pamiętać, jaką rolę sama odgrywa w tym dramacie - a mianowicie wspólniczki szczerze zatroskanej stanem zdrowia swego rycerza. Podziękowała serdecznie Mostynowi, gdy dobrnęli na podest i wciągnęli Barnaby'ego do sporego pokoju, w którym mieściło się łóżko, a także biurko i fotel przed kominkiem. Ogień płonął radośnie, rozświetlając pokój. Garderoba była otwarta, za drzwiami Penelope dostrzegła łazienkę. Pod ścianami stały wysokie szafki, a po obu stronach łóżka szafki nocne, niemniej jednak meblem centralnym w całym pokoju było właśnie to łóżko i ono właśnie przykuło tak mocno jej uwagę. Wsparte na czterech kolumnach z ciemnego drewna łoże maskowały kotary z wzorzystego adamaszku w kolorze jej oczu. Związane złotymi sznurami odsłaniały teraz piękną niebieską jedwabną narzutę i złocisto - srebrne poduszki. Porozumiewając się bez słów, Penelope i Mostyn podążyli w stronę łoża. Mostynowi udało się oprzeć Barnaby'ego o najbliższy słup. - Gdyby udało się pani go przez chwilę podtrzymać, przygotuję łóżko - powiedział Mostyn, patrząc niespokojnie na swego pana, który wydał kolejny, głuchy jęk. Zanim jednak zdążył zdjąć narzutę, Adair zachwiał się mocno i omal nie upadł - Och! - Penelope próbowała za wszelką cenę utrzymać Barnaby'ego w pozycji pionowej, jednak runął plecami na materac. Gdyby nie puściła poły jego płaszcza, z pewnością przewróciłaby się na łóżko wraz z nim. Skrzywił się, znów jęknął boleśnie, z trudem uniósł rękę i dotknął czoła. Penelope chwyciła jego dłoń. - Nie, nie ruszaj! Po prostu się połóż i pozwól zdjąć sobie płaszcz.

Był albo znakomitym aktorem, albo naprawdę odczuwał ból - nie miała pojęcia, co jest prawdą. Kompletnie wytrącony z równowagi Mostyn miotał się po pokoju. Penelope zdjęła pelerynę, położyła ją na krześle i wróciła do Barnaby'ego. Z pomocą służącego ściągnęła z Adaira ciężkie palto. Oswobodzenie go z szytego na miarę surduta od Shiltza okazało się znacznie trudniejsze. Wreszcie Penelope wgramoliła się na łóżko i ciągnąc za rękawy, uwolniła Barnaby'ego z mocno przylegającej górnej części wieczorowego stroju. Odsunęła się natychmiast na bok, gdy Mostyn zaczął układać swego pana na łóżku. Z kamizelką i fularem poradziła sobie bez najmniejszych trudności, kamerdyner zajął się butami i skarpetkami. - Przynieś zimną wodę i jakąś szmatkę - warknęła, gdy Mostyn znów się wyprostował. Kamerdyner zawahał się przez chwilę, lecz autentyczna troska w jej głosie dodała mu energii. - Zaraz będę z powrotem. Penelope popatrzyła w ślad za nim, gdy zniknął za drzwiami łazienki, nie śmiała jednak spytać Barnaby'ego, czy naprawdę tak cierpi, czy tylko udaje. Poczucie winy, że uderzyła go jednak zbyt mocno, pomogło jej jednak wprowadzić w życie kolejną część planu, gdy tylko Mostyn zjawił się z powrotem z miską wody i szmatką w ręku. Penelope ustawiła miskę na nocnym stoliku, zanurzyła szmatkę w wodzie i położyła Barnaby'emu kompres na zaczerwienionym czole. Ślad po uderzeniu nie wyglądał jednak bardzo źle, może właśnie dlatego należało go czym prędzej zasłonić. Mostyn krzątał się tymczasem przy kandelabrze po drugiej stronie łóżka. Świece zapłonęły i rzuciły łagodne światło na rozciągniętego na łóżku mężczyznę. - Możesz iść - powiedziała do kamerdynera, nawet na niego nie patrząc. Znaczenie tych słów dotarło do starego sługi dopiero po dłuższej chwili. Mostyn popatrzył na Penelope z przerażeniem. - Nie mogę! Przecież to nie wypada! Wolno podniosła na niego wzrok. - Dobry człowieku - odezwała się tonem zapożyczonym od lady Osbaldestone znanej ze swych nadzwyczajnych umiejętności

postępowania z mężczyznami - ufam, że nie chcesz chyba zasugerować, jakoby w mojej trosce o pana Adaira w jego obecnym stanie można się było dopatrzyć czegokolwiek niestosownego? Szczególnie że, jak już podkreślałam, doznał on poważnego uszczerbku na zdrowiu, gdyż za moją właśnie namową towarzyszył mi w poszukiwaniach bandytów i odniósł rany, gdy chciał mnie przed nimi obronić? Mostyn zamrugał i zmarszczył czoło. Zanim zdążył pozbierać myśli, Penelope była już gotowa kontynuować przemówienie. - Mam dwóch dorosłych braci i często opatrywałam im rany. Ponad dwadzieścia osiem lat spędziłam w wielkim świecie i nigdy nie słyszałam, by opiekę nad rannym mężczyzną uznawano za coś nieprzyzwoitego. Skoro już i tak mijała się z prawdą, jedno kłamstwo więcej nie robiło różnicy. Mostyn nie mógł wiedzieć, ile ona ma lat. Jej pacjent przez cały czas milczał jak grób a Penelope szukała w pamięci słów, jakich używała pani Keggs w sytuacjach, jakie zdarzały się dość często w Domu Sierot. - Nie można wykluczyć wstrząśnienia mózgu. W oczach Mostyna błysnęła panika. - Grzane wino! Mój pan zawsze je pije, jak tylko zachoruje! - Nie! - Powstrzymała go stanowczo gestem ręki. - Z pewnością nie powinien pić nic ciepłego, a alkohol jest już zupełnie wykluczony. Żadnego wina czy brandy. Niestety nie masz o tym pojęcia. - Patrząc na niego z urazą, wyprosiła go z pokoju gestem ręki. - Będę nad nim czuwać, a kiedy się obudzi, zaraz po ciebie zadzwonię. - Ale... - Mostyn patrzył szeroko otwartymi oczami na rannego pana. Penelope westchnęła i zanurzyła szmatkę w wodzie. - Nie mam czasu na dyskusje. Muszę się zająć panem Adairem. Wstała i zrobiła krok w stronę służącego, który zaczął się cofać. Nacierała na niego aż do chwili, gdy znalazł się przy drzwiach. Przystanęła, wsparła ręce na biodrach i zniżyła głos do szeptu: - Cały ten rwetes z pewnością mu nie pomaga. Proszę wyjść dodała stanowczo i wskazała mu drzwi. Mostyn przełknął ślinę, rzucił jeszcze jedno spojrzenie na rozciągniętą na łóżku postać i wyśliznął się na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi.

W obawie przed najmniejszym choćby ryzykiem Penelope przyłożyła ucho do ściany. Gdy wreszcie usłyszała na schodach kroki Mostyna, zamknęła drzwi na zasuwę. Westchnęła ciężko, przymknęła na chwilę oczy i oparła czoło o ścianę. Dotarł do niej szelest. Odemknęła powieki i zobaczyła, że Barnaby opiera się o poduszki, przyszpilając ją spojrzeniem do ściany. - O co w tym wszystkim chodzi? - spytał mocnym, pewnym głosem. Poczuła ogromny przypływ ulgi i uśmiechnęła się radośnie. - Wspaniale! Więc jednak nie jesteś ranny! - A ten siniak na czole? - prychnął. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Masz za twardą głowę, żebym mogła ci wyrządzić krzywdę. - Może masz rację, ale... - Nie dokończył pytania, gdyż Penelope już zaczęła na nie odpowiadać. Wskoczyła na łóżko, rzuciła mu się w ramiona i zaczęła całować. Było to oczywiście bardzo miłe, lecz znajdowali się sami w pokoju za zamkniętymi drzwiami i Barnaby nie mógł nawet liczyć na pomoc Mostyna. A w każdym razie nie w najbliższym czasie. Przycisnęła się do niego mocniej w niemym zaproszeniu. Niezdolny, by jej nie ulec, oddał pocałunek, karmiąc swe zmysły, ulegając rozkoszy. Miała na sobie staroświecką suknię z ciemnozielonego jedwabiu z czarnymi guzikami aż Po szyję. Spódnica sięgała do samej ziemi i całkowicie osłaniała nogi. Z włosami upiętymi w gładki kok, w okularach na nosie powinna była budzić respekt. Niestety, wyglądała raczej jak zakazany owoc. Na tle ciemnego jedwabiu jej gładka cera wydawała się jeszcze bardziej alabastrowa, a gdy przesuwała dłońmi po jego plecach, jedwab sukni zaszeleścił zmysłowo, budząc w nim pożądanie, któremu oboje musieli się poddać. Ona? On? Oboje? Już nie był niczego pewien. Z trudem wyswobodził się z jej uścisku. - Penelope.

Opierała piersi o jego tors. - Przyszłam, żeby ci oznajmić swoją decyzję. - Rozumiem. - Patrząc w jej ciemne płonące z radości oczy, emanujące energią, jakiej nie dostrzegł w nich nigdy wcześniej, wcale nie był przekonany, że chce się tego dowiedzieć. Nie pozostało mu jednak nic innego jak zadać pytanie. - Jaką decyzję? Wytrzymała jego spojrzenie i uśmiechnęła się łagodnie. - Ostatnim razem, gdy rozmawialiśmy na tematy osobiste, złożyłeś mi pewną propozycję, pamiętasz? - Doskonale. - Nawet w jego własnych uszach te słowa zabrzmiały wyjątkowo ponuro. Jej zniewalający uśmiech pogłębił się jeszcze. - Powiedziałeś, że jeśli chcę wiedzieć więcej, to chętnie mnie nauczysz, jeśli wyrażę takie pragnienie. - Przechyliła głowę i patrzyła na niego z rozbawieniem, najwyraźniej rozkoszując się chwilą stanowiącą moment kulminacyjny całego planu. - Jestem tu po to, żeby ci powiedzieć, że jestem gotowa się uczyć. Zrozumiał doskonale znaczenie jej słów, zdając sobie jednocześnie sprawę, że Penelope pominęła kilka etapów na wyznaczonej przez niego drodze. Na przykład... nie wyraziła zgody na ślub. Oczywiście on również nie zdążył poprosić jej o rękę. Zanim zdołał odszukać właściwe słowa, mówiła dalej: - Wiem, że dama mojego stanu nie powinna wiedzieć absolutnie nic o takich sprawach aż do ślubu, ale ponieważ absolutnie i ostatecznie nie zamierzam wychodzić za mąż, byłabym do końca życia skazana na ignorancję, co oczywiście jest dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Dotyczy to zresztą również innych dziedzin życia. Dlatego jestem ci wdzięczna za propozycję. Wyraz jej twarzy świadczył dobitnie o tym, że Barnaby przystanie na jej plan i nauczy wszystkiego, co umieć powinna. Zaklął w duchu. Powinien był najpierw poruszyć kwestię małżeństwa, ale tego nie zrobił. Przecież nie mógł renegocjować propozycji... a gdyby się na to jednak zdecydował, musiał się liczyć z trudnościami.

Penelope nie stwierdziła, że nie zależy jej na małżeństwie. Powiedziała, że absolutnie i ostatecznie nie zamierza wychodzić za mąż. Gładziła go uspokajająco po plecach. Teraz nie mógł już nawet wypuścić jej z objęć, chłonął jej ciepło, wrażenie miękkości, delikatności, subtelną, podniecającą pewność, że i ona go pragnie. - Dlaczego jesteś tak bardzo przeciwna małżeństwu? - spytał w końcu takim tonem, jakby kierował się wyłącznie ciekawością. Większość kobiet w twoim wieku o niczym innym nie marzy. Pokręciła głową. - Ale nie ja. Pomyśl tylko - dodała, ocierając się prowokująco biodrami o jego biodra - jakich możliwych zalet mogłabym się doszukać w małżeństwie? Miał aż nazbyt wielką ochotę, by jej to zademonstrować - od chwili gdy przywarła do niego całym ciałem, był aż obolały z pożądania. - Jakiej rekompensaty mogłabym oczekiwać od małżeństwa za wszystkie poniesione koszty? - Koszty? Uśmiechnęła się gorzko i cynicznie. - Utratę niezależności, swobody. Możliwości wyboru takiego stylu życia, jaki najbardziej mi odpowiada. - Zajrzała mu w oczy. Jaki dżentelmen mojego stanu pozwoliłby mi na wizyty w slumsach i melinach po naszym ślubie? Patrzył jej w oczy i nie potrafił odpowiedzieć. Uśmiechnęła się teraz radośnie i poklepała go po policzku. - Nie łam sobie nad tym głowy, mój drogi. Nie ma nikogo takiego. Nikt nie pozwoliłby mi robić tego, co czuję, że muszę robić, nikt nie pozwoliłby mi pracować w takim charakterze, w jakim pracuję teraz. A jaką radość z życia mogłabym czerpać bez tej pracy? Dlatego wykluczam ślub. Zajrzał w jej ciemne oczy, wiedząc, że zmieni jej decyzję. Niestety, gdyby zdradził jej teraz swój cel, poniósłby sromotną klęskę. - Rozumiem. - Zmusił się do skinienia głową. - Rozumiem twój punkt widzenia. - Istotnie, logicznie rzecz ujmując, taka postawa miała sens. Lecz to nie mogło dłużej trwać, gdyż on pragnął się z nią ożenić.

Jednak teraz, gdy czuł na sobie jej słodkie krągłości otulone w delikatny jedwab, nie był w stanie myśleć. Zresztą i tak tego wieczora żadne dyskusje nie miały sensu. Zaproponował, że nauczy ją więcej na temat pożądania i nie mógł się teraz z tego wycofać. Gdyby tak postąpił, straciłaby do niego zaufanie. Niezależnie od przyczyny, jaką by podał, odsunęłaby się od niego i już więcej nie pozwoliła do siebie zbliżyć. A na samo wspomnienie o małżeństwie otoczyłaby się murem, za który nie miałby dostępu, i z tym nie potrafiłby się pogodzić. Nie mógł w ogóle dopuścić do takiej sytuacji. Istniało jeszcze większe ryzyko: jeśli nie zdecydowałby się zaspokoić jej pędu do wiedzy, mogłaby znaleźć innego mężczyznę, który by go zastąpił. Jakiegoś prostaka. Zamiast niego. Nie, to było absolutnie wykluczone. Patrzyła na niego z wyraźnym oczekiwaniem, przechyliła głowę, uniosła brwi. - Więc? W tym jednym słowie, wypowiedzianym niesłychanie uwodzicielskim, niemalże wyzywającym tonem, kryło się zarówno pytanie, jak i prowokacja. Pewność dotycząca tego, co za chwilę będą roić, rozpaliła mu ciało i mózg. Uśmiechnął się lekko i zdjął jej okulary, wiedząc, że to gest poddania. - Na ile dobrze widzisz bez szkieł? Zamrugała, uśmiechnęła się i popatrzyła mu prosto w twarz. - Do półtora metra całkiem nieźle, chociaż niektóre szczegóły czasem mi się zamazują. Im dalej, tym gorzej. Jak za mgłą. - W takim razie... - Położył okulary na stoliku. - Nie będą ci potrzebne. Zmarszczyła brwi. - Jesteś pewien? - Kto tu jest nauczycielem? Zaśmiała się i oparła mu ręce na torsie, tak jakby się chciała od niego odepchnąć. Przyciągnął ją z powrotem, pochylił głowę i pocałował w rozchylone usta.

Za wszelką cenę tłumił w sobie pierwotny instynkt, żeby posiąść ją natychmiast bez zbędnych wstępów. Panował jednak nad sobą na tyle, by stłumić tę bardziej prymitywną cząstkę i zaczął rozkoszować się faktem, że Penelope po prostu jest z nim w łóżku, gotowa oddać mu swoje ciało. Pogłębił jeszcze pocałunek, leniwie błądząc językiem we wnętrzu jej ust, wchodząc w nie coraz głębiej i składając tym samym obietnicę tego, co miało nastąpić. Wolno, delikatnie przesunął dłoń z jej biodra na pierś. Wstrzymała oddech z wrażenia. Pieścił ją tak wprawdzie już wcześniej, lecz teraz, gdy wiedziała, że na tym się nie skończy, jego dotyk wydawał się jej znacznie bardziej władczy. Wypełniało ją cudowne ciepło, a właściwie żar - całe jej ciało trawiły płomienie rozkoszy. Odczuwała lekki ból nabrzmiałych piersi pod nierozciągliwym jedwabiem, czuła, jak prężą się jej sutki. Chciała nawet o tym wspomnieć, lecz język spleciony z językiem Barnaby'ego i kołowrót myśli uniemożliwiał skutecznie wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa. Słowa, powody, rozum, logika - to wszystko nie wydawało się już ważne. W każdym razie nie w świecie, w który wprowadził ją Barnaby, w świecie, gdzie pożądanie budziło się tak gładko i naturalnie, że niemal czuła jego smak i stopniowo się od niego uzależniała. Przygnieciona ciężarem jego ciała, jęknęła cicho. Odpowiedział niespiesznie, spokojnie, niemal leniwie, co podnieciło ją jeszcze bardziej. Wsunął rękę między ich ciała i zaczął zręcznie rozpinać stanik jej sukni... od szyi w dół, aż w końcu nieprzyjemny ucisk na jej piersi się zmniejszył. Natychmiast zapragnęła czegoś więcej, zrozumiał ją bez słów i poprzez delikatny jedwab koszuli dotknął jej piersi. Bawił się, sprawdzał, dręczył jej zmysły. Uczył się jej i jej reakcji. Uczył ją, pokazywał, co tak naprawdę sprawia jej przyjemność, jak lubieżną rozkosz można czerpać z pozornie niewinnego dotyku. Przesunął rękę pod nią, z biodra na pośladek, wciąż jeszcze okryty warstwami bielizny i spódnic; poczuła, jak jej ciało przeszywa nieznana dotąd niecierpliwość, żar wymagający ostudzenia. Ogarnął ją dziwny niepokój, głód, pustka, którą chciała wypełnić.

W jego pocałunkach, dotyku, pieszczotach wyczuwała pożądanie. Czyżby to była wzbierająca namiętność? Uniósł głowę, przerwał pocałunek i popatrzył na nią spod ciężkich powiek, a potem przetoczył się po łóżku i przyciągnął ją do siebie tak mocno, że nie mogła się mu wyrwać. Jej uda i wybrzuszenie między jego nogami dzielił wciąż jedwab jej sukni, jednak gdy pociągnął ją za sobą w górę łóżka, spódnice i halki z tyto podwinęły się wysoko. Przez chwilę próbowała się przyzwyczaić do tej nieoczekiwanej zmiany, lecz zaraz potem poczuła dotyk jego palców na plecach; Barnaby rozpinał powoli tył jej sukni. Wzbierała w nim niecierpliwość, lecz szybko ją pokonał, przerwał pocałunek, chwycił Penelope pod kolana i pociągnął wyżej, tak że siedziała teraz na nim okrakiem, a piersi miała dokładnie na wysokości jego twarzy, czyli dokładnie tam gdzie sobie życzył. Jakaś jej cząstka dziwiła się niezmiernie, że ani razu nie odezwało się w niej poczucie wstydu dziewiczej skromności. Wręcz przeciwnie. Pragnęła Barnaby'ego i zamierzała rozkoszować się każdą chwilą, niezależnie od tego, jak bardzo miałaby się okazać szokująca. Nie zdziwiła się więc wcale, gdy sięgnął do troczków koszuli nosiła dokładnie taką bieliznę, jaką sobie wyobrażał, pozbawioną koronek i ozdób, lecz wyjątkowo dobrej jakości, cienką, niemal przezroczystą, otulającą jej ciało niczym lubieżna pieszczota kochanka. Barnaby był już pewien, że ta zmysłowość, którą wyczuwał w Penelope od pierwszej chwili, może jest jedynie wytworem jego fantazji. Już i tak napięte mięśnie stwardniały mu jeszcze bardziej... a wcale tego nie chciał, walczył ze zmysłami, które tak namacalnie dawały o sobie znać. Sądził, iż być może dzieje się tak dlatego, że Penelope jest dziewicą, że to on będzie pierwszym mężczyzną, który zobaczy ją nagą, który wtargnie w jej ciało... Zaczerpnął powietrza i podniósł obie ręce do jej piersi w geście podziwu. Nie były ani za duże, ani za małe, wspaniale mieściły się w jego dłoni. Pieścił je delikatnie, gładził naprężone sutki, aż w końcu Penelope przymknęła oczy i oddychała coraz bardziej urywanym oddechem, chłonąc jego dotyk. Wychylił się lekko do przodu i polizał jej pierś.

Wstrzymała oddech, zadrżała, ale nie otworzyła oczu. Wessał jej brodawkę do ust dopiero wtedy, gdy wbiła mu paznokcie w ramiona. Jęknęła głośno, co pobudziło go jeszcze bardziej, pragnął doprowadzić ją do szaleństwa, sprawić, by krzyczała z rozkoszy. Penelope nie była pewna, jak wiele może jeszcze znieść. Wciąż smakował jej piersi, a rozkoszne ciepło rozlewało się wewnątrz jej ciała, aż po czubki palców, aż po zagłębienie między udami. Aż wreszcie poczuła, że tam, w środku, jest mokra, gorąca, nabrzmiała, obolała. Jej pobudzona kobiecość pulsowała, domagając się spełnienia. A on znów się wszystkiego domyślił. Zsunął dłonie z jej piersi niżej, pod spódnice i halki. Pogładził jej nagie biodra i dotknął ud. A potem szybko je cofnął. Dzięki temu, że siedziała na nim okrakiem, mógł ją pieścić wszędzie, gdzie tylko chciał. Jego długie, zręczne palce poczynały sobie coraz śmielej pod jej spódnicą. Mimo iż wciąż miała zamknięte oczy, poczuła na sobie jego rozpalony wzrok. Wessał mocno jej sutkę głęboko w usta - krzyknęła z rozkoszy, wyginając plecy w łuk i wtedy poczuła, jak jego palce wślizgują się w mokrą szparkę między jej udami i zaczynają penetrować jej ciało. Wsunął głęboko jeden palec w jej pochwę i szybko go wycofał, lecz tylko po to, by wznowić pieszczotę i zagłębić się w nią ponownie. Niemal straciła oddech - doświadczała czegoś zupełnie nowego, znalazła się nagle w innym świecie, wzbierała w niej nieznana dotąd tęsknota płonęło pożądanie. A dyrygował wspaniale tą orkiestrą wrażeń Podsycał ogień, pilnując jednocześnie, by nie zamieniła się w popiół w jego płomieniach. Znów zaprowadził ją na krawędź przepaści, zmącił zmysły, umysł, wolę. Zmusiła się, by otworzyć oczy, i popatrzyła mu w twarz. Ssał jej brodawkę, a w jego oczach było coś tak przerażającego, że dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, do czego doprowadziła. Już wcześniej nie miała żadnych wątpliwości, co do tego, że Barnaby jej pragnie, nie sądziła jednak, iż chce, by i ona pożądała go w tym samym stopniu, równie niecierpliwie i gorąco. Wsunął między jej uda dwa palce naraz i rozsunął jej fałdki, przygotowując do tego, co miało nastąpić.

Zanim zdążyła zaprotestować, cofnął ręce. - Trzeba się tego wreszcie pozbyć - wychrypiał. Pozwoliła, by zdjął jej suknię przez głowę, zrzucił halki na podłogę. Została tylko w cienkiej koszulce, siedząc mu w dalszym ciągu okrakiem na brzuchu. Ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał się przed tym, |by nie zedrzeć z niej bielizny. Tak ogromnej żądzy nigdy do tej pory nie zaznał... Penelope była jednak dziewicą, więc musiał postępować z nią delikatnie. Wolno. Rozważnie. W jego żyłach płynęła jednak prymitywna chuć. Pociągnął za troczek koszuli. - To też nie jest nam potrzebne. Z trudem rozpoznawał własny głos, dochodził gdzieś z najgłębszych partii jego wnętrza. Nie rozumiał, dlaczego Penelope rozbudziła w nim tak mocno jego samczą naturę, wiedział tylko że musi sobie jakoś z tym poradzić... Nagle spojrzała mu w oczy - obiecująco, kusząco, namiętnie, chwyciła rąbek koszuli i przeciągnęła ją przez głowę. Wydał z siebie ni to jęk, ni ryk. Bez zastanowienia chwycił ją w talii i cudem powstrzymał impuls, który kazał mu rozpiąć spodnie, unieść Penelope w górę, posadzić ją na nabrzmiałym członku i zaspokoić rozszalałe zmysły. Później - upomniał w myślach swoją pierwotną cząstkę. Odzyskawszy nieco kontrolę nad sytuacją, przetoczył ją po łóżku tak, że znów leżała na plecach, a on na niej. Tak jak na początku. Tylko że teraz była naga... cudownie naga. Całe jego wysublimowane ego pogodzone całkowicie z pierwotną cząstką szalało ze szczęścia. Pochylił się i pocałował ją w usta, rozkoszując się ich cudownym wnętrzem. Uciszył ją całkowicie, nie mogła protestować, pytać, mówić. Właściwie taki był tylko jego cel. W chwili gdy zamierzał przystąpić do realizacji drugiego, poczuł, że Penelope zaczyna się wiercić. Zamrugał i popatrzył na nią. Zmarszczyła czoło. - Twoja koszula...

- Co z nią? Łypnęła na niego niemal ze złością. - Jestem goła, chcę, żebyś ty też się rozebrał. Zmełł w ustach przekleństwo, przetoczył się na bok łóżka i w parę sekund pozbył się zarówno koszuli, jak i spodni. Znów przyszpilił ją do materaca. - Zadowolona? Otworzyła szeroko oczy. Nie był pewien, co właściwie widziała, lecz jej spojrzenie mówiło samo za siebie. - Ach... - Głos odmówił jej posłuszeństwa. Odchrząknęła. Myślę... - To lepiej nie myśl - warknął i znów ją pocałował, tym razem głębiej, żarłoczniej, uwolnił swe prymitywne żądze na tyle, by następnym razem Penelope nie zdołała mu przeszkodzić. Nie myślał wcześniej o potędze jej rąk. Jej dotyku. Nie miał pojęcia, jakim cudem te kobiece małe rączki potrafią zdobyć nad nim aż taką władzę, lecz gdy zaczęła błądzić palcami po jego torsie, przymknął tylko oczy i zadrżał. I czekał, a tymczasem Penelope przesunęła ręce na jego sutki, żebra... w jej oczach dostrzegł błysk, fascynację, ciekawość... Oddziaływali na siebie nawzajem dokładnie w ten sam sposób, odczuwali dokładnie taką samą wszechogarniającą żądzę i byli gotowi spłonąć w jej ogniu. Pocałował ją żarłocznie, zachłannie, tak jak mu nakazywał jego pierwotny instynkt. Gdy wreszcie uniósł głowę, czuł się odurzony jej zapachem, smakiem, nią samą. Dyszała lekko z rozchylonymi ustami, gdy przesunął się niżej i znów zaczął smakować jej pierś, tym razem mocniej, namiętniej, bardziej zdecydowanie. Pozwalała mu na wszystko, a gdy zanurzyła palce w jego włosach i mocno je zacisnęła, wiedział, że wszystko jest na dobrej drodze. Przesunął się niżej, dotykając językiem jej pępka. Penelope jęknęła z rozkoszy. Traciła zmysły, skazana była teraz wyłącznie na odczucia, które zalewały ją stopniowo niczym wzburzone fale. Niebezpieczne, lubieżne, występne odczucia... z których jednak absolutnie nie chciała rezygnować, gotowa na wszystko, co chciał jej zaoferować, wszystko, czego ją uczył. O takiej lekcji nawet nie marzyła.

Wsunął się między jej kolana, rozsuwając je tak, by było mu wygodnie - przyjęła go zupełnie naturalnie i od razu poczuła na brzuchu serię gorących pocałunków. Przesunął usta do wnętrza jej uda i sięgnął językiem bardziej do środka, kreśląc wyraźną linię prowadzącą do... Poczuła lekki strach. Po chwili, gdy śmiało zaczął całować jej łono, chwyciła go za ramię, lecz odsunął stanowczo jej dłoń, a drugą ręką rozsunął nogi i otworzył tak, by móc się przyjrzeć dokładnie jej wnętrzu. W stanie absolutnego szoku wbiła wzrok w jego twarz i zobaczyła w niej coś, co mówiło wyraźnie, że nie ma już odwrotu. A potem pochylił głowę i wsunął język między jej fałdki. Wykrzyknęła jego imię, próbując się wyrwać, wysunąć spod jego warg, jej całe ciało płonęło, gdy tak ją lizał, potem... wielkie nieba... ssał, powodując, że wzbierał w niej głód, gdzieś pod skórą, w żyłach, głęboko w ciele. Jęcząc, leżała pod nim z zamkniętymi oczami, lecz nie miała innego wyboru. Pokazywał jej tylko to, czego chciała się dowiedzieć, demonstrował, czym jest pożądanie odbierające rozum, zdolność myślenia, wypełniające każdy skrawek ciała. Chciała, by zabrał ją tam, gdzie nie liczy się nic poza tą lubieżną, prymitywną żądzą, gdzie rządzą wyłącznie zmysły. Z każdym ruchem jego języka wzbierał w niej wewnętrzny płomień. Coraz większy, bardziej intensywny. Aż w końcu zapłonęła ogniem, który trawił całe jej ciało i umysł. To płomienne doznanie narastało, narastało aż do chwili, kiedy prawie przestała oddychać i zaczynała odnosić wrażenie, że za chwilę wybuchnie, eksploduje, przestanie istnieć. A potem zrobił jej językiem to, co wcześniej demonstrował palcami - wsunął go jak najgłębiej do środka, wycofał i powtórzył tę pieszczotę kilkakrotnie. Zadrżała i rozpadła się na milion kawałków gorąca, światła i chwały. Wypuściła spazmatycznie powietrze, chłonąc wszystkie najdrobniejsze odczucia. Jednak światło szybko przygasło, zostawiając po sobie dziwną pustkę. Tak jakby zostało coś jeszcze, coś, czego nie zaznała.

Otworzyła oczy i popatrzyła na Barnaby'ego, który uważnie ją obserwował. Uniosła dłoń i pogładziła jego tors, wyczuwając napięcie w każdym jego mięśniu. - Czy to wszystko? - szepnęła, wiedząc doskonale, jaką usłyszy odpowiedź. Rozsunął szeroko jej uda, i ułożył między nimi biodra. Wyczuła, jak czubek jego członka szuka wejścia do jej wnętrza. Gdy go znalazł, zadrżała na całym ciele. Oparł łokcie na poduszce, przytrzymał jej głowę i pocałował tak namiętnie, że poczuła zawrót głowy. - To był tylko wstęp. Główny punkt programu nastąpi za chwilę dodał, wbijając się coraz mocniej w śliską, gorącą szparkę. Wyczuł opór błony dziewiczej, wycofał się na chwilę i jednym mocnym, szybkim pchnięciem pokonał tę barierę, wchodząc do końca w jej wspaniałe ciało. Na jej twarzy pojawił się wyraz bólu i przerażenia. Klnąc w duchu, zacisnął szczęki i powstrzymując swój pierwotny instynkt, który nakazywał mu wtargnąć w nią gwałtownie, mocno i brutalnie, próbował dać jej czas, by przyzwyczaiła się do obecności jego członka w swoim ciasnym wnętrzu. Penelope była wąziutka... on ogromny. Zrozumiała i stopniowo rozluźniała mięśnie, nie wiedząc początkowo, na ile może sobie pozwolić, by uniknąć bólu. Zacisnął zęby i czekał tak długo, jak tylko mógł. - Już dobrze - szepnął. Popatrzyła na niego trochę nieobecnym wzrokiem, potem jednak w jej oczach pojawiła się ciekawość. - Tak, masz rację. - Uśmiechnęła się lekko, a z jej twarzy znikł całkowicie wyraz napięcia i strachu. Ten nagły błysk w jej oczach powiedział mu dokładnie, że Penelope wie doskonale, jak na niego działa, wie, co będzie dalej, i całkowicie to aprobuje. Całym sercem. Jęknął i rozgniótł ustami jej wargi. A potem dał im obojgu coś, czego tak pragnęli. Wycofał się na chwilę z jej wnętrza, by wykonać kolejne mocne pchnięcie i zabrać ich oboje do krainy zmysłowej rozkoszy, którą tak

dobrze znał. I utrzymywał ich na jej terenie każdym wolnym miarowym ruchem, głęboką, mocną penetracją. Tańczyli więc tego cudownego walca, a ona pozwoliła się prowadzić. Poddała mu się całkowicie dopasowując ciało do jego ciała, ruchy do jego ruchów, biorąc, dając i domagając się czegoś więcej. Nie chciał się spieszyć, ona również nie, w każdym jej westchnieniu i jęku kryły się rozkosz i ciekawość, każdy szept zachęcał, każdy ruch palców podniecał, doprowadzał do utraty zmysłów. Jej dotyk palił, lecz nic nie mogło się równać z żarem jej pochwy. Trzymała go w swoim wnętrzu jak w ciasnym imadle, płonącym i wilgotnym, pochłaniała go, zasysała w siebie, rozkoszując się tą niespodziewanie odkrytą mocą swego ciała. Poruszyła gwałtownie biodrami, narzucając szybsze tempo, wbiła mu paznokcie w ramiona. Odetchnął głęboko i zmienił rytm. Każdy ruch jego ciała, każde pchnięcie było pełne uczucia, wędrowali razem gdzieś głębiej, zwiedzali inny wspanialszy świat, nieznaną dotąd cząstkę ich obojga. Było tak, jakby przenieśli się gdzieś wyżej, na inną płaszczyznę i porozumiewali na jakimś innym nieznanym sobie dotąd poziomie. Nie był w stanie o tym myśleć ani tego zdefiniować. Absorbowały go zanadto czysto fizyczne odczucia. Nigdy by nie uwierzył, że Penelope potrafi tak wspaniale zaspokoić jego zmysły, poskramiać i wyzwalać jednocześnie jego najbardziej prymitywne chucie. A ona najwyraźniej nie chciałaby się powstrzymywać. Ich żądza narastała z każdą chwilą, a ona wciąż chciała czegoś więcej. Aż w końcu uległ pokusie, puścił cugle i pogrążył ich oboje w nieposkromionej namiętności. Uniosła wysoko nogi, oplotła go w biodrach i wciągnęła głęboko w siebie, a potem jeszcze głębiej... Aż w końcu dotknął samego słońca. I zabrał ją ze sobą, czując rozkoszne skurcze jej pochwy, przeżył potężny orgazm i po raz pierwszy w życiu w tym cudownym momencie poczuł się naprawdę spełniony i wolny. A gdy wlewał w nią nasienie, było tak, jakby oddawał jej duszę.

Nieco później odemknął powieki i popatrzył na Penelope - leżała obok niego z zamkniętymi oczami i uśmiechem na twarzy, na której malowała się rozkosz. I gdy tak trwali, zaspokojeni i szczęśliwi, zaczął się modlić, by Penelope jednak się poddała i powierzyła mu swoją duszę, tak jak on oddał jej swoją.

Rozdział 14 Gdyby nie koty hałasujące na dachu, mogło zdarzyć się tak, że obudziłby ich Mostyn. Zaalarmowany wschodzącym świtem Barnaby ponaglał Penelope, która nie chciała się dobudzić i wyjść z jego łóżka, lecz nawet wówczas, gdy już wychodzili z domu, jakaś jego cząstka żałowała w duchu, że nie może zobaczyć, jak poradziłby sobie jego idealny kamerdyner w tak krępującej sytuacji. Pod palto Barnaby'ego wdzierał się chłód, jego mózg zaczynał pracować na pełnych obrotach i Adair pomyślał w końcu, że lepiej się stało... Gdyby Mostyn zobaczył Penelope w sypialni, mógłby nawet napisać do jego matki. A to z pewnością nie byłby dobry pomysł. Nie dlatego że matka Barnaby'ego wyraziłaby jakąkolwiek dezaprobatę. Obawiał się natomiast, iż zaofiarowałaby mu natychmiast swoją pomoc, która absolutnie była mu niepotrzebna. Zerknął na Penelope. Trzymała go pod rękę i usiłowała zrównać tempo marszu z jego krokiem, który i tak starał się dostosować do jej możliwości. Ta namiętna, żywiołowa noc nie pozostawiła jednak na niej żadnych śladów. Penelope nie wydawała się ani trochę zmęczona czy zmieszana. Przeciwnie, gdyby postawiła na swoim, z pewnością tkwiliby nadal w łóżku. Gdy oświadczył, że muszą wyjść, wygięła usta w podkówkę. Teraz jednak już się uśmiechała, a jej pełne różowe wargi wyglądały tak zmysłowo jak zawsze. Chwilę później przyłapał się na tym, że znów fantazjuje. Karcąc się w duchu, skupił myśl na tym, gdzie znajdują się teraz, dokąd zmierzają i jak należy ten plan zrealizować. Nie próbowali szukać dorożki, o tej porze zabrałoby im to tyle czasu, że równie dobrze mogli dotrzeć na Mount Street piechotą. Na przełomie dnia i nocy po ulicach Mayfair jeździło niewiele powozów i spacerowało równie niewielu ludzi. Noc była ciemna, bezksiężycowa, przynajmniej pod listopadowym niebem. Choć wokół panował spokój, ciszę zakłócały od czasu do czasu typowe stłumione dźwięki śpiącego miasta. Oboje przyzwyczajeni do tych odgłosów szli więc przed siebie otuleni mgłą, pogrążeni we własnych rozważaniach.

Nie miał pojęcia, o czym ona właściwie myśli, czy tak naprawdę w ogóle myśli. Tak czy inaczej, nie miał żadnych wątpliwości co do jej odczuć wobec minionej nocy. Nie musiał się martwić, czy jest zadowolona i zaspokojona, ani zastanawiać, czy wyrazi ochotę, by ten romans kontynuować. Obie kwestie postawiła jasno. Cofnął się myślami do punktu, w którym się znajdowali, zanim Penelope przestąpiła jego próg. Lub przynajmniej do swoich wyobrażeń na ten temat. Wydawało mu się wtedy, że następny ruch w tej grze należy do niego. Najwyraźniej Penelope przestrzegała innych praw. Teraz, gdy zaczął się nad tym zastanawiać, nie wiedział, nie miał zielonego pojęcia, co skłoniło ją do tych odwiedzin... w dodatku z pałką w ręku. Próbował złożyć w całość wszystkie posiadane informacje: przyjechała z pewnością miejskim powozem swego brata - zwykłym czarnym powozem, który odjechał z Jermyn Street na chwilę przedtem, zanim na niego natarła. Była naprawdę groźna. Kto wie, na jakie niebezpieczeństwa mogła jeszcze narazić ich oboje. - Wydaje mi się - zaczął i odczekał chwilę, by zaalarmowana jego ostrym tonem popatrzyła mu w oczy - że twój brat nie cieszy się u ciebie wielkim autorytetem, a w każdym razie stracił nad tobą, wszelką kontrolę. Nawet nie masz pojęcia, na co się narażałaś, wysiadając z powozu o północy przy Jermyn Street i atakując mnie. Ktoś mógł cię zobaczyć i ruszyć mi na pomoc. Nawet ja mogłem zauważyć cię wcześniej i uderzyć laską. - Ta wizja przyprawiła go o mdłości. - Twój brat nie powinien cię tak puszczać samopas po mieście. Prychnęła pogardliwie. - Bzdura. Mój plan się powiódł. A Luc to najlepszy brat pod słońcem, chociaż bywa czasem zbyt uparty i nadopiekuńczy. Mimo to zawsze nam pozwalał, a nawet zachęcał do tego, abyśmy sami dokonywali ważnych życiowych wyborów. Dlatego nie pozwalam, żebyś powiedział na jego temat choćby jedno złe słowo. Popatrzył na czubek jej nosa, który wyraźnie zadarł się nieco do góry. - To trochę niecodzienne podejście - mruknął, nie przestając marszczyć czoła. - Znam Luca. Nie wydał mi się wcale aż tak pobłażliwy.

- Chcesz powiedzieć, że sprawia wrażenie człowieka gotowego zamknąć swoje cztery siostry w jakiejś wieży... albo przynajmniej w Calverton Chase i wypuścić na zewnątrz dopiero po ślubie. - Raczej po to, aby wam znaleźć odpowiednich mężów. Coś w tym rodzaju. Uśmiechnęła się. - Pewnie byłby taki, gdyby... masz rację, być może taka jest nawet jego prawdziwa natura, lecz przed laty sam był niemal zmuszony do małżeństwa, by ratować rodzinny majątek. Nie poddał się jednak, nie ożenił i pracował jak szalony nad finansami. Ocalił nas właśnie w ten sposób. Potem Amelia sama mu się oświadczyła, a zawsze chciał się z nią ożenić, więc wszystko w sumie wyszło znakomicie. I to wyłącznie dzięki temu, że Luc pozostał wierny zasadom i zrobił, co sam uznał za stosowne, a nie to, czego oczekiwało po nim tak zwane towarzystwo. - To nie on oświadczył się Amelii? - Nie. Ona jemu. - Penelope uśmiechnęła się, widząc jego zdumioną minę. - Otóż skoro już musisz wiedzieć, to właśnie wspomnienie tej historii nasunęło mi pomysł, żeby zaczaić się na ciebie na ulicy. Amelia zastąpiła którejś nocy drogę Lucowi, gdy wracał do domu. Wybałuszył na nią oczy. - I rąbnęła go pałką po głowie? Penelope pokręciła głową. - Nie musiała. Luc był już pod wspaniałą datą, kiedy go spotkała. Cały wieczór świętował spłacenie długów. - Pod dobrą datą - poprawił Barnaby. - Mówi się „pod dobrą". - Wiem. Ale on był pod wspaniałą. Tak przynajmniej twierdzi Amelia. Upadł jej do stóp - dodała ze śmiechem. Barnaby uznał, że dowiedział się o Lucu i jego żonie więcej, niż chciał wiedzieć. Niemniej jednak wicehrabia Calverton miał równie bystry umysł i cięty język jak jego siostra. A według Penelope zawsze marzył o tym, by poślubić Amelię, więc... Calverton naprawdę urodził się w czepku - pomyślał z nutką zazdrości. Nawet nie musiał klękać i błagać jej o rękę, choćby w przenośni. Istotnie, damskie oświadczyny miały bardzo dobre strony - dzięki nim dżentelmen mógł na przykład uniknąć wyznawania uczuć.

Dostrzegał coraz więcej zalet takiego rozwiązania, szczególnie że chodziło o Penelope. Gdy wyszli z Berkeley Square i skręcili w Mount Street zerknął w jej twarz - spokojną, pewną, twarz kobiety, która wiedziała dokładnie, czego chce, i była gotowa zrobić wszystko, by swoje zamierzenia zrealizować. Skupił się na zadaniu - gdzie są i gdzie powinni się znaleźć, ścisnął mocniej jej łokieć i weszli razem na stopnie Calverton House. Odnosił wrażenie, że dzięki jej szalonemu planowi zbliżył się znacznie do zamierzonego celu.

***** - Dziękuję, pani Epps. Powiadomię tatę. - Griselda uwolniła się wreszcie od starszej pani, która wypytywała ją od dłuższej chwili o owdowiałego ojca. Stokes chrząknął, co w uniwersalnym męskim języku oznaczało zawsze „czas na nas, kochanie", skłonił się pani Epps z lodowatym uśmiechem i odciągnął Griseldę na bok. - Dziękuję - powiedziała, gdy znaleźli się wreszcie w bezpiecznej odległości. - Myślałam, że to już się nigdy nie uda. - Ja też. - Ze zmarszczonym czołem patrzył na wąską ulicę. Chociaż jej oryginalna szerokość wydawała się całkiem wystarczająca, domy z obszernymi gankami wyrastające po obu jej stronach niczym grzyby po deszczu, jak również najróżniejsze skrzynki i pudła stojące na poboczach ograniczały mocno przestrzeń. Jesteś pewna, że to tędy? Rzuciła mu kolejne rozbawione spojrzenie. - Całkowicie. - Popatrzyła przed siebie. - Jeszcze niedawno sama tu mieszkałam. - Wyprowadziłaś się przecież z East Endu co najmniej dziesięć lat temu - przypomniał. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Jesteś naprawdę bardzo taktowny. Dokładnie szesnaście. Kiedy miałam piętnaście lat, zaczęłam praktykować u modystki, ale przychodziłam tu na tyle często, że obserwowałam wszystkie zachodzące zmiany. Poza tym mam wrodzony zmysł orientacyjny. Stokes mruknął coś tylko pod nosem. Sam gubił się kompletnie w tych wąskich, krętych uliczkach spowitych mgłą i kurzem. Rozmowa

miała jednak swoją zaletę. Wreszcie udało mu się dowiedzieć, ile Griselda ma lat. Piętnaście plus szesnaście równało się z pewnością trzydzieści jeden. Była zatem troszkę starsza, niż sądził. A to bardzo mu odpowiadało, gdyż sam skończył niedawno trzydzieści dziewięć lat. Oddalali się od miasta, zostawili za sobą Aldgate i Whitechapel i szli w kierunku Stepney w poszukiwaniu niejakiego Arnolda Hornby'ego. W piątek, po rozdaniu ogłoszeń handlarzom z Pelticoat Lane i Brick Lane, odwiedzili domy, w których mieszkał Slater i Watts. W obu miejscach pozostali na tyle długo, by zyskać pewność, że żaden z mężczyzn nie jest zaangażowany w jakikolwiek nielegalny interes. Stokes chciał nawet przeprowadzić rozmowy ze Slaterem i Wattsem, lecz było to ryzykowne. Nawet jeśli nie wiedzieli nic na temat szkoły dla włamywaczy, mogli się wygadać, że policja wykazuje duże zainteresowanie tego rodzaju działalnością, i wzbudzić w ten sposób czujność prawdziwego dyrektora, który z pewnością przeniósłby się w takiej sytuacji w inne miejsce. - Poza tym - powiedziała wtedy Griselda - mamy do sprawdzenia jeszcze inne osoby. I tym zajmowali się właśnie przez cały dzień - polowali na Arnolda Hornby'ego. I wchodzili tym samym na coraz bardziej niebezpieczne terytorium. Zerknął na Griseldę, lecz nawet jeśli trochę się denerwowała, nie dawała tego po sobie znać. Choć oboje byli przebrani, i tak jak na slumsy, w których stronę właśnie zmierzali, prezentowali się stanowczo zbyt elegancko. Griselda szła jednak pewnie dalej, on tuż przy niej, czujny, skupiony i coraz bardziej spięty. Wiedział jednak doskonale, że gdyby był sam, denerwowałby się z pewnością znacznie mniej, albo wcale. Doszli do rozwidlenia. Bez wahania Griselda poszła w lewo, oddalając się tym samym jeszcze bardziej od centrum miasta. - Myślałem, że East End to teren, na którym słychać dzwon Bow Bells. Zachichotała.

- Owszem, ale wszystko zależy od tego, z której strony wieje wiatr. Jednak jesteśmy rzeczywiście już niedaleko - dodała po chwili. - To dom za tą następną alejką na lewo. Popatrzył przed siebie. - Ten z zielonymi drzwiami? Skinęła głową. - Bardzo wygodnie mieszka. Zaraz naprzeciwko tawerny. Ujął ją pod ramię i ruszyli do gospody, zerknąwszy zaledwie na norę o trawiastozielonym wejściu. - Pewnie dowiemy się wszystkiego podczas jedzenia - mruknął Stokes. Skinęła głową i pozwoliła wprowadzić się do środka. Z głębi zerknęło na nich trzech opryszków, lecz poza nimi w niewielkiej gospodzie nikogo nie było. Dochodziło południe, zapewne inni dopiero się tu wybierali. Przy oknie nieopodal wejścia stał stolik. Drewniane okiennice były otwarte, mieli zatem stamtąd wspaniały widok na stojący naprzeciw dom. Griselda ruszyła w tamtym kierunku, Stokes za nią. Już zamierzał podsunąć jej krzesło, ale powstrzymał się w porę i dziewczyna ustawiła je sama, siadając na wprost okna. Stokes zajął miejsce obok i objął ramieniem oparcie krzesła Griseldy, potwierdzając tym gestem łączący ich związek. Zerknął w stronę opryszków, by się upewnić, czy trafnie odczytali przekazany komunikat. Zgodnie odwrócili wzrok. Zadowolony, popatrzył na towarzyszkę, po czym spojrzał w okno. Pochyliła się ku niemu i poklepała go po ręku. - Nie musisz ode mnie odstraszać miejscowych przystojniaków. Napotkał jej rozbawiony wzrok, mruknął coś pod nosem i wyjrzał przez okno. Rękę pozostawił jednak na oparciu. Bardzo młoda kobieta, niemal jeszcze dziewczynka, wyszła z zaplecza i zapytała, co może im podać. Stokes zamówił burkliwie kufel piwa i pozostawił dziewczynę Griseldzie. Ku jego zdziwieniu ona nie podjęła jednak rozmowy, ograniczyła się tylko do wyboru dań. Gdy kelnerka odeszła, Stokes popatrzył pytająco na swoją towarzyszkę. Skrzywiła się lekko. - Przyglądała się mojej sukience. Zjedzmy spokojnie. Niech się upewni, że nie stanowimy dla niej żadnego zagrożenia.

Mruknął coś pod nosem i odwrócił wzrok. Nagle zdał sobie sprawę, że przez większość czasu jaki spędza w towarzystwie Griseldy, wydaje z siebie głównie pomruki i postanowił dla odmiany sklecić choć jedno pełne zdanie. - Ma rację. Nie pasujesz do tego miejsca. Skinęła głową. - Wyprowadziłam się z tej dzielnicy. Wiedziałam, że jeśli zostanę, skończę tak jak ona, bez żadnej nadziei na lepszy los. - Więc pracowałaś, wyprowadziłaś się z domu, a potem harowałaś jak wół, żeby zorganizować sobie jakoś życie poza East Endem. Wygięła wargi w lekkim uśmiechu. - Co mi się zresztą udało. Tak więc teraz zawisłam gdzieś pomiędzy dwoma światami, nie pochodzę już East Endu, ale nie znalazłam jeszcze swojego prawdziwego miejsca na ziemi. Wyczuł, że za tym uśmiechem kryje się smutek. - Wiem, jak się czujesz. Uniosła brwi, nie tyle ze zdziwienia, co z ciekawości. - Nie jestem ani dżentelmenem, ani zwykłym policjantem. Uśmiechnęła się. - Zauważyłam. - Przyjrzała mu się z uwagą. - Więc skąd właściwie pochodzisz i dlaczego nie należysz tak na dobre do żadnego świata? Zerknął na zielone drzwi. - Urodziłem się w Colchester. Ojciec był kupcem, matka córką pastora. Podobnie jak ona nie miałem rodzeństwa. Mój dziadek, ojciec matki bardzo się mną interesował i zapewnił mi edukację w miejscowej szkole średniej. - Napotkał badawcze spojrzenie Griseldy. - Stąd właśnie pochodzi ten niedokończony dżentelmen, różnię się dzięki temu od większości policjantów. Nie zaliczam się jednak do śmietanki towarzyskiej. Patrzyła na niego z powagą, ale na jej wargi wypłynął uśmiech. - Może to i lepiej. Nie czułabym się tu dobrze w towarzystwie dżentelmena. Nadeszła dziewczyna z tacą w ręku - stały na niej dwie miski z apetycznym gulaszem oraz talerzyk z kromkami chleba, który był wprawdzie nieco twardawy, ale jadalny. Griselda wykorzystała sytuację i pochwaliła dziewczynę za smakowity posiłek. Pierwsze

lody zostały więc przełamane, lecz Griselda w dalszym ciągu nie zadawała kelnerce żadnych pytań. Stokes uznał, że powinien się zdać całkowicie na jej instynkt. Zajął się jedzeniem, zerkając co chwila na zielone drzwi. Skończyli właśnie posiłek i czekali cierpliwie na kelnerkę, gdy zielone drzwi budynku otworzyły się i na ulicę wyszła rozczochrana dwudziestoparoletnia brunetka. Zostawiła otwarte drzwi i ruszyła w stronę tawerny. - Maida! Daj mi, kochana, parę piw! - krzyknęła, stając w progu z rękami na biodrach. Maida wychyliła tylko głowę i zniknęła na zapleczu. Chwilę potem znów zjawiła się w jadalni, niosąc drewnianą tacę z pełnymi po brzegi dzbankami piwa. - Dzięki. - Brunetka wzięła tacę. - Zapisz to na nasz rachunek. Arnold wpadnie tu później i zapłaci. Maida znowu skinęła głową. Wycierając ręce w szmatkę, patrzyła za brunetką, która zniknęła jej wkrótce z oczu, zamykając za sobą zielone drzwi. - Nieźle się tam zabawiają - mruknęła Griselda. Maida popatrzyła na nią porozumiewawczo. - No... - Zerknęła na drzwi. - Ciekawe, ilu dziś zaprosiły? Znaczy się, chłopów... Griselda uniosła brwi. - Ach, więc to tak? - Ano. - Maida usiadła, wyraźnie usposobiona do pogawędki. Mieszkają tam trzy dziewczyny. Biedny stary Arnold. Jak mi opowiadał, że przyjeżdżają do niego siostrzenice, byłam pewna, że zmyśla, ale słyszałam, jak ze sobą gadają. Na pewno są spokrewnieni. Biedny stary sknerus. Ciekawe, czy płacą mu chociaż jakieś grosze za czynsz. Ale dziewczyny radzą sobie całkiem nieźle i są właściwie niezłymi sąsiadkami. - A kuzynów nie ma? - spytał Stokes. W tej dzielnicy plotki były czymś normalnym. - Nie. - Maida poruszyła się lekko. - Tak się bawią tylko w eleganckim świecie, a to dla nas za wysokie progi. Chociaż jestem pewien, że Arnold przyjąłby chętnie do siebie jakichś mężczyzn do pomocy. Może jest stary, ale jary. Niezły z niego ochroniarz. A skoro to ich wuj, co ma niby robić? Owinęły go sobie dookoła palca.

Griselda zmarszczyła czoło, jakby próbowała sobie coś przypomnieć. - Mój tata znał tu jakiegoś Arnolda, chyba pasera... jak on miał na nazwisko? - Popatrzyła na Stokesa, jakby szukała u niego pomocy, i nagle w jej oczach pojawił się błysk. - Ormsby! - wykrzyknęła, patrząc na Maidę. - Tak się właśnie nazywał. Arnold Ormsby. - Hornby - poprawiła Maida. - Tak, to nasz Arnold. Kiedyś faktycznie się tym zajmował, ale teraz w ogóle nie rusza się z domu. Przychodzi tylko tutaj. Gada bez przerwy o starych czasach, o tym, że stracił wszystkie kontakty. - Wzruszyła ramionami. - Dopóki te dziewczyny nie wyjadą, nic się nie zmieni. Zajmują mu cały czas. Stokes zorientował się szybko, że niewiele więcej z niej wyciągną. Popatrzył wymownie na Griseldę. - Lepiej już chodźmy. Skinęła głową. Wstał, zaczekał, aż i ona się podniosła, położył na stół parę monet i rzucił sześciopensówkę Maidzie. - Dzięki, złociutka, gulasz był bardzo dobry. - Szybka jak błyskawica Maida pochwyciła monetę w powietrzu. - Ano, zajrzyjcie tu jeszcze - zaprosiła z uśmiechem. Griselda uśmiechnęła się i pomachała jej ręką na pożegnanie. Stokes chwycił ją za ramię i pociągnął zdecydowanie w stronę miasta i cywilizacji. Nigdy nie zamierzał tutaj wracać.

***** Penelope przyczaiła się w salonie lady Carnegie, udając, że przysłuchuje się uważnie prowadzonym wokół niej dyskusjom. Listopadowa kolacja u jej lordowskiej mości była doniosłym wydarzeniem w kręgach politycznych, jednym z ostatnich przed wyjazdem członków Parlamentu do oddalonych od Londynu posiadłości na wsi Dla nich była to ostatnia okazja do działania, dla niej wspaniała sposobność, by zdobyć jakieś informacje. Z pewnością zaproszono Barnaby'ego. Pomijając już fakt, iż był synem człowieka zaangażowanego w całą masę spraw związanych z prowadzoną aktualnie polityką, jego związek z Peelem i policją sprawiał, że Adair był bezcennym źródłem najróżniejszych nowinek, o niebo lepszym niż choćby zastępcy Peela.

Niemniej jednak w takim towarzystwie łatwo było się zgubić i po wstępnych pogawędkach nikt nie zauważyłby z pewnością jej nieobecności. Barnaby'emu też pewnie udałoby się zniknąć. Uśmiechając się zachęcająco do lorda Molyneaux, który rozprawiał właśnie o planowanych reformach, Penelope analizowała w duchu swoje plany i nadzieje. Wczoraj uczyniła pierwszy krok na drodze wiedzy o pożądaniu, lecz nie miała żadnych wątpliwości co do tego, że Barnaby uchylił przed nią zaledwie rąbka tajemnicy. Cisnęło się jej do głowy masę pytań, a jej ciekawość rosła z minuty na minutę. Aby choć częściowo ją zaspokoić, musiała się nauczyć czegoś więcej. Znów popatrzyła w tłum i poczuła niemiłe ukłucie zawodu. Jeśli Barnaby zdecydował się nie przychodzić, musiała sama go znaleźć. Wciąż miała pałkę. Zupełnie jakby usłyszał tę groźbę, Barnaby stanął nagle w drzwiach, z lordem Nettlefoldem u boku. Przystanął na chwilę, by powitać lady Carnegie, i natychmiast ją rozśmieszył. Gospodyni przyjęcia poklepała Barnaby'ego po policzku i pokazała mu dłonią, by wszedł głębiej do salonu. Nettlefold nie opuszczał go ani na chwilę, najwyraźniej zainteresowany rozmową. Barnaby przystanął na chwilę, słuchał paplaniny Nettlefolda i jednocześnie rozglądał się po pokoju. Prześliznął się swoim błękitnym spojrzeniem po rozproszonych grupkach gości, aż w końcu natrafił na Penelope. Ich spojrzenia się spotkały, lecz już po chwili ona wróciła do rozmowy z lordem Carnegie, Adair skupił się natomiast na konwersacji z Nettlefoldem. Świetnie. Nettlefold był jednym z nielicznych na tym przyjęciu gości w ich wieku. Niegdyś wyrażał zadowolenie z jej obecności na tego rodzaju spotkaniach, traktując ją jako potencjalnie znakomitą partię. Tak naprawdę Penelope zależało jednak wyłącznie na tym, by śledzić ewentualne zmiany w przepisach, które mogłyby dotyczyć w jakiś sposób Domów Sierot oraz utrzymywać kontakt zarówno z byłymi, jak i przyszłymi sponsorami. Nie zamierzała spędzić wieczoru, opędzając się od Nettlefolda.

Barnaby najwyraźniej nie miał również takiego zamiaru, ledwo skończył rozmowę z młodym lordem, przebił się przez tłum w jej kierunku. Gdy ujął jej dłoń, odczuła ulgę, że on wreszcie tu jest, a ona istotnie tego wieczoru nauczy się czegoś więcej. Ogarnęło ją radosne oczekiwanie na samą myśl o tej lekcji, oczekiwanie tym śmielsze, im wyraźniejsze stawały się wspomnienia... Ręce Barnaby'ego na jej piersiach, biodrach, między udami... Otworzyła wachlarz. - Dobry wieczór, sir. Adair i lord Molyneaux wymienili powitania. Na szczęście Molyneaux nie interesował się szczególnie sprawami związanymi z policją. W tej samej chwili podszedł do nich lord Carnegie, gospodarz, który chciał zamienić parę słów z lordem Molyneaux. Barnaby położył Penelope rękę na ramieniu i poprowadził ją w bardziej odosobnione miejsce, pod ścianę, z daleka od tłumu. Natychmiast odczytał wyraz jej ciemnych oczu. - Nie możemy się jeszcze wymknąć. - Oczywiście, że nie. Dopiero po kolacji. Kiedy panowie będą już mieli dobrze w czubie, nikt nie zwróci uwagi na naszą nieobecność. - Twoja matka nie przyszła. - Nie. Odwołała wizytę. Czasem tak robi. - Więc nie masz przyzwoitki? - Zdziwił się lekko. - A wiem przecież, że nie skończyłaś jeszcze dwudziestu ośmiu lat. Wzruszyła ramionami. - Twój Mostyn to stara zrzęda. Dodałam kilka lat, żeby go uspokoić. - Był naprawdę zdziwiony, kiedy mu oznajmiłem, że poczułem się na tyle dobrze, by odwieźć cię do domu. Znowu wzruszyła ramionami, dając mu tym samym do zrozumienia, że takie sprawy się dla niej nie liczą. - Przyszłam tu jako zarządca Domu Sierot, a nie jako panna Penelope Ashford. Dlatego gospodarze, którzy znają mnie od urodzenia, nie widzą nic złego w tym, że zjawiłam się bez opieki. Musiał przyznać, iż dzięki temu było znacznie łatwiej wyśliznąć się z przyjęcia, nie zwracając niczyjej uwagi. - W takim razie po kolacji, kiedy znów przejdziemy do salonu. Penelope miała rację, po kolacji spory i dyskusje zawsze nabierały rumieńców i skupiały uwagę zebranych.

- Nie miałeś żadnych wieści od Stokesa? - Nie, dałbym ci przecież znać. Skinęła głową. - W drugim skrzydle domu jest wspaniały salonik, idealny do zgłębiania tematu, który nas tak bardzo interesuje. Uśmiechnął się lekko i skinął głową. - Dobrze. Ale do tego czasu bądź grzeczna. - Oczywiście. - Rzuciła mu wyniosłe spojrzenie i odeszła, by porozmawiać z panią Henderson i zebranymi wokół niej paniami. Barnaby dołączył do grupki mężczyzn, którzy od razu zasypali go pytaniami na temat policji. Jego ojciec był wprawdzie w mieście, lecz został zaproszony na kolację rządową i miał dołączyć do gości nieco później, dlatego Barnaby w dużej mierze zastępował swego nieobecnego rodzica. Skoro jednak postanowił wymknąć się z salonu w towarzystwie Penelope, musiał szybko zaspokoić ciekawość obecnych, by nie zaczęli go szukać w nieodpowiednim momencie. Odpowiadał więc uprzejmie na zadawane pytania, lecz myślami był już o wiele dalej, planował wieczorną schadzkę. Sytuacja przedstawiała się niestety tak, że jeśli zamierzał ją poślubić, musiał zgodzić się na to, by to ona stawiała warunki. Chciał bowiem, by z własnej nieprzymuszonej woli doszła do wniosku, że ślub niczym jej nie grozi, że Barnaby jako mąż nigdy nie podważy jej niezależności i swobody działania. Gdyby dopisało mu szczęście, mógł nawet liczyć na to, że Penelope sama mu się oświadczy. Zważywszy, że to ona zapoczątkowała ich związek, było to jedyne logiczna rozwiązanie. Aby osiągnąć jednak swój ostateczny cel, musiał pozwolić jej dominować. Oczywiście nigdy dotąd, w przypadku innych kobiet nie brał pod uwagę takiej możliwości. Co gorsza, właśnie w towarzystwie Penelope najbardziej natarczywie dawała mu o sobie znać jego samcza, prymitywna natura Nie miał jednak wyjścia; kiedy udali się na kolację, zajął miejsce naprzeciwko niej i zrozumiał, że musi zacisnąć zęby i jakoś to wszystko znieść. Zacisnąć zęby i myśleć o ostatecznej nagrodzie za okazaną cierpliwość. Kolacja przeciągała się, w końcu jednak sprzątnięto talerze po ostatnim daniu. Tak jak to zwykle miało miejsce na tego typu

spotkaniach, panowie nie zostali przy stole, lecz poszli za paniami do salonu, gdzie podano porto i brandy, by uczestnicy przyjęcia zwilżyli nieco struny głosowe, przygotowując się do dalszej dyskusji. Podziękował służącemu za oferowany koniak i podszedł do Penelope, która zdążyła tymczasem odprawić dżentelmena towarzyszącego jej przy kolacji. Zgodnie ze zwyczajem przygaszono nieco lampy, kąty pokoju spowijał cień, bardzo często rozmowy prowadzone w tej części przyjęcia miały nieco drażliwy charakter i goście woleli skrywać twarze w lekkim mroku. Barnaby dziękował za to w duchu losowi - lady Carnegie była bliską przyjaciółką jego matki i bardzo spostrzegawczą kobietą. Położył dłoń Penelope na rękawie surduta. - Gdzie jest ten salon? Penelope wskazała boczne drzwi. - Możemy pójść tędy. Poprowadził ją do drzwi, skrytymi za ścianką działową salonu o nieregularnych kształtach, przepuścił kobietę przodem, po czym starannie je zamknął. W korytarzu nie paliło się światło, lecz przez niezasłonięte kotarami okna sączyło się do środka światło księżyca. Penelope wyostrzyła zmysły - instynkt podpowiadał jej wyraźnie, że coś jest nie w porządku. Coś budziło jej niepokój. W połowie drogi zatrzymała się i popatrzyła mu w twarz. Spokojnie odwzajemnił spojrzenie, unosząc arogancko jedną brew. Nie docenił jej intuicji. - Jesteś stanowczo zbyt posłuszny. Nie wydajesz się typem mężczyzny, który bez siłowa protestu idzie za kobietą, gdzie tylko ona sobie zażyczy. Nie myślał długo nad ripostą. - Jeśli odpowiada mi kierunek, nieważne, kto prowadzi. Zmarszczyła brwi. - Czy to znaczy, że jeśli udam się w stronę, której nie zaakceptujesz, zostawisz mnie samą? - Nie - powiedział z lekkim uśmiechem - to znaczy tylko tyle, że jeśli obierzesz niewłaściwą drogę, spróbuję cię z niej zawrócić. - Zawrócić? - powtórzyła, unosząc brwi.

Odważnie napotkał jej spojrzenie i nie odpowiedział. Nie była już tak pewna, że istotnie przejęła kontrolę nad tym romansem tylko dzięki temu, że proponuje miejsce spotkania i jego cel. Skoro pozwalał jej dowodzić... czy oznaczało to, że dowodziła naprawdę? Tym bardziej że w każdej chwili mógł się jej przeciwstawić. Zamrugała, nie wiedziała, w jakiej właściwie relacji pozostają. Wskazała ręką korytarz. - A dziś? Uśmiechnął się i skłonił głowę. - Prowadź. Odwróciła się i podążyła naprzód. To ona decydowała o przebiegu wypadków... ona obierała kierunek... przynajmniej na razie, dopóki odpowiadało to Barnaby'emu. Dlatego chciała go zadowolić i miała nadzieję, że temu wyzwaniu uda się jej sprostać. Otworzyła drzwi salonu i weszła do środka. Rozejrzała się - pokój wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała - kwadratowy pokój był wygodnie umeblowany - przed kominkiem stały dwie miękkie sofy i fotel. Nie zabrakło też kilku poręcznych stolików. Pod ścianą pyszniło się piękne biurko, w rogu harfa, okna wychodziły na opuszczony ogród. Nie paliła się tu jednak żadna lampa. Pokój nie czekał na gości. Do środka wpadały tylko promienie księżyca - światło doskonale dopasowane do celu, który sobie obrała. Zatrzymała się na środku; Barnaby stał jeszcze w drzwiach. - Może być? - spytała, rozkładając ręce. Rozejrzał się po wnętrzu i przeniósł wzrok na nią. Usłyszała lekkie szczęknięcie zamykanej zasuwki. Zrobił kilka kroków w jej kierunku. - To zależy, co masz na myśli. - Wiem, że panie i panowie naszego stanu często spotykają się w podobnych salonikach przy takich okazjach. - Był to jeden z powodów, dla których i ona chciała zaznać smaku takiej grzesznej schadzki i dowiedzieć się czegoś więcej na temat pożądania. Zawisł spojrzeniem na jej ustach. Może zaczął sobie wyobrażać, że ją całuje? Postąpiła śmiało naprzód, uniosła ręce i położyła je na ramionach, a jej piersi musnęły jego tors.

- Myślałam... Ujął ją w talii i koniuszkiem języka przesunął po jej wargach. - ...że możemy pozwolić się ponieść wyobraźni i zobaczyć, dokąd nas zaprowadzi. - Wspaniały pomysł - szepnął, patrząc jej w oczy. Ich usta się spotkały. Trudno było powiedzieć, kto właściwie kogo pocałował. Już od pierwszego dotyku oboje zapłonęli pożądaniem tak gorącym, że aż ją to zadziwiło. Pożądanie nie było jednak rozkoszą, lecz potrzebą, by jej zaznać, nie spełnieniem, lecz tęsknotą, by nadeszło. Ich pocałunek przekształcił się natychmiast w lubieżny pojedynek - które z nich szybciej i bardziej dogłębnie zawładnie zmysłami drugiej osoby. Barnaby miał niewątpliwie więcej doświadczenia, po stronie Penelope stał jednak entuzjazm neofity oraz wiara w zwycięstwo typowa dla nowicjuszy. Żadne z nich nie wygrało - jej ciało płonęło, odczuwała znajomy już ból w nabrzmiałych piersiach uwięzionych w ciasnym staniku sukni. Nie przerywając pocałunku, Barnaby osunął się wraz z nią na sofę, posadził ją sobie na kolanach i zaczął rozpinać guziki sukni. Jego długie, zwinne palce sięgnęły piersi, kojąc i podniecając jednocześnie. Ta dwuznaczność jego pieszczot była dla niej zupełnie jasna - gdy ujął w palce jej stwardniałą brodawkę przeszedł ją dreszcz - rozkoszy i niespełnionej żądzy. Z każdą chwilą, z każdym dotykiem i pocałunkiem pragnęła więcej, każdy przypływ rozkoszy wzmagał tylko pożądanie. Sięgnęła do guzików jego koszuli. Powstrzymał jej rękę i oderwał usta od jej warg, by wydać z siebie ni to jęk, ni szept. - Nie... musimy wrócić do salonu. Skoro chciałaś takiego spotkania, postępuj zgodnie z zasadami gry. Niby to ona dyktowała warunki, jednak decyzja należała do Barnaby'ego. . - A jakie to są zasady? - Pozostaniemy mniej więcej ubrani. - To możliwe? - spytała ze zdziwieniem. - Oczywiście. Pokazał jej, jak to się robi, umiejętnie rozsunął z tyłu spódnice i halki, tak by ich nie wygnieść. Już po chwili jej nagie uda dotykały szorstkiej wełny spodni Adaira i twardego jak skała członka pod spodem.

Wśliznął rękę pod jej spódnicę i dotknął ukochanej. Cudowna, rozkoszna pieszczota jego zręcznych palców przebiła ją niczym kolec. Jęknęła, przymknęła oczy i poczuł dziwną miękkość w kolanach. Wtargnął językiem do wnętrza jej ust, ani na chwilę nie zaprzestając pieszczot w jej śliskim wnętrzu. Dokonywał cudów, wsuwał w nią palce, wycofywał je z powrotem, powtarzał pieszczoty coraz szybciej i szybciej, tak że omal nie oszalała z pożądania. Nie miała siły, by oswobodzić usta i wyartykułować swoje żądanie. Zdjęła mu więc z ramienia jedną rękę i mocno pociągnęła go za ucho. - Co? - Wydał z siebie ni to jęk, ni warkot. - Teraz! - Przymknęła oczy i zadrżała, czując, jak wbija się w nią palcami jeszcze głębiej. - Nie tak.. - Chcę... ciebie. Na szczęście zrozumiał natychmiast, że sprawa nie podlega dyskusji i chichocząc bezczelnie, sięgnął do guzików spodni. Zignorowała ten śmiech i całą uwagę skupiła na jego członku, który wyskoczył na wolność, gotowy do akcji. Barnaby położył dłoń na jej biodrze i odnalazł czubkiem członka wejście do pochwy. Mocny uścisk jego ręki był jak sygnał do rozpoczęcia bitwy - pojęła w lot, czego od niej oczekuje, i z ulgą opadła w dół... wolno... rozkoszując się każdą sekundą. Wypełniał ją stopniowo, rozciągał, lecz to ona kontrolowała tempo. Gdy wszedł w nią na głębokość zaledwie kilku centymetrów, zaczerpnęła powietrza i otworzyła oczy. Musiała zobaczyć jego twarz w chwili, gdy wpuściła go w siebie głęboko i wchłonęła do końca. To nie on posiadł ją, lecz ona jego. A różnica była ogromna. Barnaby również ją odczuł, wyraźnie, aż do szpiku kości. Nigdy przez te wszystkie lata, odkąd poznał tajniki seksu, niczego podobnego nie doznał. A przecież zawsze lubił odmiany i chętnie akceptował najróżniejsze pomysły swoich kochanek. Z nikim jednak nie czuł się tak jak z Penelope. Żadna z nich nie była nią. Z trudem zmuszał się do tego, by nie otworzyć oczu i skupić się całkowicie na jej twarzy, gdy go w siebie wchłaniała, obejmując lepkim, wilgotnym żarem, który poruszał wszystkie jego zmysły.

W jego doznaniach nie było nic cywilizowanego - potężne odczucie triumfu zalewające całe jego ciało zmieszane z niecierpliwym, radosnym oczekiwaniem na spełnienie. Ona. Była. Jego. Mimo jej triumfalnego spojrzenia, wbrew jej wszelkim oczekiwaniom on odczuł tę chwilę jako moment jej całkowitego oddania, zmysłowego poświęcenia... Penelope uległa jego żądzom i z najwyższą rozkoszą postanowiła zaspokoić jego głód. Ogromny, potężny, który trawił go niemal nieustannie. Głód wydawał się nawet narastać z każdym dniem, a od minionej nocy przybrał niepokojące wręcz rozmiary. Gdy wysunął się z niej lekko, sięgnęła do nasady jego członka, ujęła go w dłoń i poprowadziła głębiej, znów do końca. I uśmiechnęła się. W mrocznym świetle ten uśmiech wydawał się tajemniczy, stanowił kwintesencję kobiecości. Pogłębił się na chwilę, gdy nie spuszczając oczu z Barnaby'ego, Penelope zaczęła się unosić. Wstrzymując jęk, przymknął oczy i zrozumiał, czego ona żąda, nie był jednak pewien, czy jest wystarczająco silny, by jej to zapewnić. Postanowił jednak spróbować. Chciał zmusić swe własne ciało do posłuszeństwa, powstrzymać się od przejęcia kontroli, tak by Penelope mogła go ujeżdżać, jak sobie tylko życzyła, i eksperymentować. Znów uniosła się wolno i ześliznęła, zaciskając mięśnie pochwy wokół jego członka, by zespolić się z nim jak najpełniej. Doznanie było znacznie głębsze, niż gdyby użyła rąk. Z przymkniętymi oczami skupił się na tym, by nie reagować, za wszelką cenę nie dopuścić do siebie ogarniających go odczuć nadaremnie. Zacisnął dłonie na jej biodrach tak mocno, że niemal je posiniaczył, lecz intuicja podpowiadała mu wyraźnie, że Penelope woli siniaki aniżeli utratę władzy. Za żadną cenę nie chciała pozwolić na to, by odebrał jej wolność do eksperymentowania i nabywania wiedzy. Lecz Barnaby nie mógł znieść więcej. Mógł się jedynie poddać tej subtelnej torturze. Puścił jej biodro, chwycił ją za szyję i pocałował namiętnie w usta.

Wyszła mu naprzeciw równie spragniona jak on. Nieważne już było, kto kontroluje sytuację. To należało już do przeszłości, w dodatku zapomnianej. Nigdy dotąd nie pogrążył się w takim ogniu, w tak pierwotnej namiętności. Pożądanie przelewało się przez ich ciała niczym fala, uderzało znienacka, zwalało z nóg. Nie pozwalało się okiełznać. Osiągnięcie spełnienia stało się niezbędnym warunkiem do życia. I wreszcie dotarli na szczyt. Zadrżała, a on stłumił pocałunkiem okrzyk, jaki wydarł się jej z ust. I sam wlał w nią nasienie, czując, jak rozkosz odbiera mu rozum, świadomość, zaspokaja w stopniu, jakiego nigdy nie zaznał. Gdy opadła mu na piersi, otoczył ją ciasno ramionami jak miłosną obręczą. Jakiś czas później wciąż tulił ją w objęciach, głaskał kark i plecy, by uspokoić nie tyle ją, ile samego siebie. Ciepły ciężar jej piersi na torsie, pochwa niczym rozgrzana rękawica otulająca jego wiotczejący stopniowo członek... w tamtej chwili pragnął tylko trzymać ją w uścisku i czuć, że jest spełniony. I po raz pierwszy w życiu zrozumiał, co takie spełnienie oznacza. Nie było to doznanie wyłącznie fizyczne. Oczywiście, przez te lata jego potrzeby stawały się coraz bardziej wysublimowane, a niewinność Penelope dodawała jakże pożądanej pikanterii ich romansowi. Niemniej jednak niezmącona rozkosz, jakiej zaznawali, wydawała mu się doświadczeniem znacznie bardziej wyrafinowanym, wręcz wyjątkowym, tym, czego szukał przez całe życie. Przez całe swoje dorosłe życie szukał Penelope. Objął ją ramieniem, teraz, gdy już ją odnalazł, nie zamierzał wypuszczać jej z objęć. Nie miała co do tego wątpliwości ani wyrafinowana, ani prymitywna cząstka jego natury. Wtulił twarz w jej jedwabiste włosy i wdychał zapach, który tłumił nawet charakterystyczną woń seksu, aromat bzów i róż, delikatnej kobiety i niezłomnej woli. Nie rozumiał wprawdzie, jak to możliwe, by wola miała zapach, lecz on czuł wyraźnie, że taką właśnie wydziela woń. Poruszyła się w jego objęciach, rozluźniona, miękka aż po opuszki palców. Pocałował czubek jej głowy. - Mamy czas, nie spiesz się. Mruknęła coś pod nosem.

- To dobrze. W tych słowach kryło się trudne do opisania zadowolenie, które sprawiło mu niezwykłą przyjemność - wiedział, że wiąże się nierozerwalnie z tym, co wspólnie przeżyli. Wreszcie zrozumiał, dlaczego jego przyjaciele, Gerard Debbington, Dillon Caxton i Charlie Morwellan, zmienili poglądy na temat małżeństwa, przez pewien czas żaden z nich nawet nie chciał słyszeć o ślubie. Wynikało to zresztą z różnych powodów. Jednak potem, gdy poznali kobiety swego życia, okazało się, że te związki stały się ich jedynym przeznaczeniem. Penelope Ashford była natomiast idealną kobietą dla Barnaby'ego. Głęboko w to wierzył. Przedtem czuł się niespokojny o swój los, lecz gdy ona wkroczyła w jego życie, wszystkie wątpliwości rozwiały się w mgnieniu oka. Penelope stanowiła brakującą cząstkę w układance jego życia, z nią u boku mógł osiągnąć poczucie pełni i szczęścia. Nie potrafił już sobie wyobrazić życia bez niej, nie brał tego w ogóle pod uwagę. A zatem... Najepiej byłoby, gdyby to ona doszła do wniosku, iż ślub z Barnabym to jej przeznaczenie. Musiała podjąć tę decyzję sama, on mógł ją tylko zachęcać, wskazywać zalety takiego związku i powstrzymać się oczywiście od wszelkich nacisków. I tak, jak wskazywały na to wydarzenia dzisiejszego wieczoru, należało pozwolić jej na to, by podążała obraną przez siebie drogą, realizowała wymyślony wcześniej plan. Niestety, jak się okazało, plan taki mógł wymagać działania, nawet poświęceń z jego strony, czegoś, do czego zupełnie nie był przyzwyczajony. Fakt, iż to ona go posiadła, dogłębnie nim wstrząsnął, zaakceptowanie takiej sytuacji wymagało od niego wiele siły. . Jeśli miał pozwolić jej na to, by podążała samodzielnie wytyczonym szlakiem, musiał przynajmniej odzyskać kontrolę nad poboczami. Lub też, zasugerować subtelnie, jakie rejony powinna zwiedzić... tylko w ten sposób mógł odzyskać kontrolę nad sytuacją. Pieścił pod spódnicą jej alabastrowe krągłości, na które poprzedniej nocy zdążył ledwo rzucić okiem. Nie miał jednak czasu,

by się nacieszyć ich widokiem, co stanowiłoby niewątpliwie wspaniałe interludium. Może powinien zatem nie rezygnować z własnych inicjatyw, lecz tak pokierować ich romansem, by Penelope zaczęła doceniać jego pomysły, rozkoszować się nimi i uznać tę sytuację jako naturalny element tej cudownej gry. Ciekawość i chęć poznania stanowiły przecież jej główną motywację, by w ogóle ją rozpocząć. Dlatego wystarczyło tylko skierować jej zainteresowania w odpowiednią stronę.

Rozdział 15 - Hej, 'Orace! Widziałeś to? Grimsby wyłonił się z zaplecza, łypiąc na Bootha, specjalistę od wszystkiego, który czasem przywoził mu do sprzedania różne drobiazgi. Booth położył na ladzie wydrukowane ogłoszenie. - To. Widział żem to wczoraj, jak rozdawali na rynku. No i w pubie też gadali... - Booth wbił wzrok w Grimsby'ego. - Pomyślałem, że to coś dla ciebie. Grimsby zmarszczył czoło, wziął do ręki ogłoszenie, a gdy zaczął je czytać, krew odpłynęła mu z twarzy. Na widok wzmianki o nagrodzie zatrzęsła mu się ręka i szybko je odłożył. Booth uważnie go obserwował. - Chciałem ci dać cynk. Znamy się jak łyse konie, a starzy przyjaciele powinni o siebie dbać, nie? Grimsby zmusił się z trudem, by przytaknąć. - Ano, Booth. To się rozumie. Wielkie dzięki. Ja oczywiście nic o tym nie wiem. Booth uśmiechnął się krzywo. - Ani ja. - Podniósł rękę na pożegnanie. - Do zobaczenia, na razie. Grimsby skinął mu głową na pożegnanie, lecz myślami był już gdzie indziej. Wziął kartkę do ręki. - Wally! - krzyknął. Wally natychmiast zareagował na wołanie i zbiegł z tupotem ze schodów. Rozejrzał się i popatrzył pytająco na Grimsby'ego. - Co jest, szefie? - To. - Przesunął ogłoszenie po ladzie. - Kto by pomyślał, że ten cały napuszony Scotland Yard, niech ich wszyscy diabli, zacznie się nagle interesować bękartami z East Endu? - Coś mi tu nie gra. Mówię ci. Właśnie tym martwił się najbardziej. Doświadczenie nauczyło go już dawno, że takie dziwne zdarzenia, coś, co wykracza poza normalny porządek rzeczy, nigdy nie kończy się dobrze. Wally wyprostował plecy.

- Słyszałem różne plotki na ten temat w oberży nie wiedziałem, że o to się rozchodzi, ale gadali o zaginionych chłopcach. Jego obronny ton i rozbiegany wzrok nie uszły uwagi Grimsby'ego. Chwycił Wally'ego za ucho i mocno je wykręcił. - Co jeszcze słyszałeś? Wally krzyknął boleśnie i aż podskoczył z bólu. Grimsby przysunął się do niego bliżej. - Nie pytali czasem, kto prowadzi szkołę dla włamywaczy? Milczenie Wally'ego mówiło samo za siebie. - Ktoś coś chlapnął? - spytał bardzo cicho Grimsby. Wally skrzywił się boleśnie. - Nie, nikt nic nie gadał. Mówili tylko o tych, co wypytują. Grimsby puścił ucho Wally'ego. - Idź do chłopców. Wally przyjrzał mu się uważnie, odwrócił i odszedł, rozcierając nadszarpnięte ucho. Grimsby wrócił za ladę i przyjrzał się raz jeszcze ogłoszeniu. Nazwiska i opisy bardzo go nie martwiły - ci chłopcy ani razu jak dotąd nie wyszli na zewnątrz, a i w przyszłości mieli pojawić się na ulicach tylko w nocy. A w ciemnościach wszystkie koty są czarne. Przebiegł wzrokiem treść ogłoszenia. Trochę pocieszał go fakt, że nagrodę wyznaczono za informację o chłopcach, nie o szkole. Skoro zaś nikt ich nie widział, nawet najbliżsi sąsiedzi, nie groziło mu to, że miejscowi wystawią go za chwilę łapsom na pożarcie. Druga część szkolenia wymagała jednak pobytu chłopców na ulicach. Zwykle Wally zabrałby ich w dzień na Mayfair, żeby mogli się przyzwyczaić do szerokich ulic, a przede zapamiętać miejsca, gdzie można się na nich schować - piwnice i prowadzące do nich schody. W East Endzie nigdy niczego takiego nie było, a dobrzy włamywacze musieli znać swoje terytorium, by bezpiecznie się na nim poruszać. W tej sytuacji całe szkolenie musiało się jednak odbyć nocą, a Wally się do tego nie nadawał. W grę wchodził wyłącznie Smythe. Ale nawet, gdyby to był on... Grimsby nie wierzył, że Alert podejmie tak ogromne ryzyko. Z drugiej strony dzielił ich zaledwie tydzień od zakończenia sprawy. Na Grimsbym cierpła skóra, ale nie zamierzał się wycofać, tyra bardziej że Alert trzymał go na muszce.

Poza tym musiał się jeszcze zastanowić nad Smythe'em. Po raz kolejny przyjrzał się ogłoszeniu. Gdyby to zależało wyłącznie od niego, wypuściłby chłopaków, kazał im wracać do domu i umył ręce od tego całego interesu. Był już za stary na więzienie, a tym bardziej na deportację. Główny problem stanowił jednak Alert. On należał do innego świata i uważał, że wszystko mu wolno. Smythe natomiast doskonale znał się na rzeczy.

***** Tego popołudnia Penelope leżała w łóżku Barnaby'ego i nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek była tak zadowolona. Tak spokojna. W to niedzielne, listopadowe popołudnie na ulicach było szaro, spokojnie i pusto. Wdzierający się przez szpary w oknach wiatr zwiastował rychłe nadejście zimy. W pokoju panowała jednak zupełnie inna atmosfera - na kominku trzaskał ogień, a całe ciało Penelope przenikało przyjemne ciepło. Czuła się spokojna i zrelaksowana. Nie miało to jednak wiele wspólnego z kominkiem. Barnaby zasłonił łoże kotarami, zostawiając jedynie niewielką szparkę. Grube zasłony dawały jej zatem pełne poczucie bezpieczeństwa, zmieniając łóżko wraz z jego miękkim materacem i licznymi miękkimi poduszkami w jaskinię tajemnych doznań i zakazanych rozkoszy. I właśnie te zmysłowe przyjemności tak bardzo rozgrzały jej ciało. Po wczesnym lunchu, który zjadła w towarzystwie matki, powiedziała rodzicielce, że wybiera się do Domu Sierot, a potem wzięła dorożkę na Jermyn Street. Gdy zeszłego wieczoru poprawiali ubranie w saloniku lady Carnegie, Barnaby wspomniał, że w niedzielne popołudnia Mostyn zawsze ma wychodne. Otworzył jej dzięki temu drzwi, a ona chętnie przyjęła zaproszenie. - Proszę. Stanął nad nią, cudownie nagi, z kieliszkiem sherry w ręku. Nie kryjąc zadowolenia, wyciągnęła rękę i sięgnęła po kieliszek. - Dziękuję. - Potrzebowała czegoś na wzmocnienie, było jeszcze wcześnie, a ona - o czym przekonał się zarówno poprzedniego dnia, jak i przed godziną, musiała się jeszcze wiele nauczyć.

Chciała zrozumieć, dlaczego reaguje tak, a nie inaczej na jego wspaniałe pieszczoty, dlaczego tak uwielbia się z nim kochać. Nie miała pojęcia, że to zajęcie okaże się tak zajmujące, tak bardzo pochłaniające uwagę, tak wymagające... nie tyle fizycznie, ile w sposób nie do końca dla niej zrozumiały. Z pewnością nie był to bowiem związek wyłącznie fizyczny. Tym bardziej zresztą cała ta sprawa ją intrygowała. Upiła łyk sherry i patrzyła, jak Barnaby podchodzi z powrotem do łóżka. Wziął swój kieliszek z nocnego stolika, uniósł kołdrę i położył się obok Penelope. Pod jego ciężarem ugiął się materac, bliskość jego umięśnionego ciała, tak ciepłego, zawierającego stałą obietnicę, zawsze budziła w niej słodki dreszcz radosnego oczekiwania. Przymknęła oczy i uspokoiła myśli, ciało odczuwało lekkie podniecenie, lecz nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej było jej tak przyjemnie. Mimo że brak postępów w śledztwie bardzo ją martwił, w tej konkretnej chwili zostawiła te problemy gdzieś daleko za sobą. Za kotarami łoża, za drzwiami sypialni. W tym pokoju doświadczała bowiem nie tylko przyjemności i rozkoszy, ale także głębokiego, niezwykle ważnego poczucia spokoju. Barnaby opadł na poduszki, sączył wino i patrzył na jej profil. Penelope pogrążyła się w zadumie, nie potrafił czytać w myślach, lecz patrząc na błogi wyraz jej twarzy, uznał, że zapewne nie dotyczą one w żadnym stopniu prowadzonej przez nich sprawy. Zanim przyszli na górę, wymienili parę niezbędnych informacji na ten temat. Brak postępów w śledztwie przyczynił się w znacznej mierze do tego, iż Penelope zgodziła się łatwo na zmianę tematu... najwyraźniej szukała ukojenia w jego ramionach. Wprowadził zatem w czyn najnowszy pomysł i ukazał jej swoją prawdziwą, dominującą naturę - nie całkowicie jednak, na tyle tylko, by ją zadziwić i zaintrygować, rzucić wyzwanie... Po chwilowym zaskoczeniu otrzymał nagrodę w postaci całkowitego skupienia i uwagi. Dokładnie tak, jak się spodziewał, pobudził skutecznie jej ciekawość. Wprowadził ją do pokoju, zatrzasnął drzwi, zdejmując z niej ubranie już w drodze do łóżka.

Odpowiedziała chętnie i radośnie, nastąpił jeden tylko trudny moment, gdy chciała pozbawić go koszuli i przejąć dowodzenie. Udało mu się ponownie odzyskać kontrolę, lecz Penelope nie poddawała się łatwo. Momentami pozwalała się prowadzić, by zaraz potem przejąć ster. Barnaby nie był wprawdzie przyzwyczajony do takiego zachowania, lecz musiał się do niego dostosować. Kiedy leżała już naga na łóżku, on myślał tylko o jednym - by zagłębić swój pulsujący członek w jej rozkoszne ciało. A ona wydawała się równie niecierpliwa i chętna, uwodzicielska i spragniona, więc postąpił dokładnie tak, jak zamierzał, pozostawiając na później swe marzenia, by cieszyć się dłużej rozkosznymi krągłościami jej ciała. W dziennym świetle. Godzinami. Zerknął na Penelope, upił kolejny łyk wina i obiecał sobie solennie, że wkrótce te pragnienia zrealizuje. W sumie ocenił ją prawidłowo: pragnęła wiedzieć. Oczekiwała zapłaty w takiej właśnie walucie. A na ten cel Barnaby dysponował sporymi funduszami. Okazała się bardziej żądna przygód niż inne damy, które kusiły, podniecały, lecz potem zwykle ograniczały się do przyzwolenia. Penelope, pod pierwszymi dwoma względami była podobna do innych, lecz nigdy nie pozostawała bierna - angażowała się całkowicie, uważała, że i ona ponosi odpowiedzialność za końcowy efekt tych miłosnych zmagań, a co więcej, próbowała wpłynąć na trasę, którą dochodzili na szczyt. Była zdolna, skupiona na swoim zadaniu i szybko się uczyła. I choć Barnaby zdecydowanie wolał kontrolować sytuację, zaczął podejrzewać, że chwilowe oddanie władzy może mu czasem sprawić sporą przyjemność. Sącząc cierpkie amontillado, popatrzył w ogień, próbując ocenić, jak daleka droga dzieli go jeszcze od ołtarza. Nadszedł zapewne czas, by zasiać parę idei w jej zdolnym, pojętnym umyśle. Opróżnił kieliszek, odstawił go na stolik i wyciągnął się wygodnie obok Penelope. Odemknęła powieki, pod zakręconymi rzęsami błysnęły jej ciemne oczy.

Ujął jej dłoń, podniósł do ust i ucałował, a potem położył ponad głową na poduszce. Czuł, że Penelope skupia na nim całą uwagę, choć nie patrzy mu w oczy. Wśliznął się pod kołdrę i położył dłoń na jej szyi, przesuwając palcem od ucha do obojczyka. Zamarła na chwilę. Uniósł dłoń, by powtórzyć pieszczotę, odchylił kołdrę i musnął ustami tę samą linię, a ona spazmatycznie wciągnęła powietrze. Powtórzył tę samą pieszczotę po drugiej stronie jej szyi przechyliła głowę, by zyskać lepszy dostęp do jej ciała, a gdy westchnęła, jej usta wykrzywiły się lekko. Kołdra ułożyła się dokładnie na wysokości jej piersi, odsłonił jej rąbek i ujął w dłoń pierś. Nie próbował nawet kryć swojej zaborczości, zacisną} tylko gestem posiadacza palce na tym cudownym wzgórku, a potem zaczął delikatnie okrążać sterczącą sutkę, dopóki nie stwardniała. Oddychała spazmatycznie, nierówno. Pochylił się i wierzchem dłoni odsunął kołdrę by popatrzeć na ciało, które pieścił. Chciał mu się dobrze przyjrzeć, zapamiętać najdrobniejszą jego cząstkę. Pochylił głowę i polizał jej pierś. Wciągnęła powietrze. Zapragnął wypełnić zmysły smakiem, którego tego popołudnia już raz zaznał. Teraz nastąpić miał drugi raz, lecz najpierw Barnaby chciał się delektować każdym centymetrem jej ciała. Jej oczami, językiem, rękami. Pragnął, by zrozumiała, że chce je wyryć w pamięci, co zwiększyłoby tylko tę więź między nimi i sprawiło, że należałaby do niego jeszcze bardziej, zarówno we własnej świadomości, jak i w odczuciu Barnaby'ego. Gdy gładził jej przepiękną, białą skórę, odnosił wrażenie, że dotyka delikatnego alabastru, który stawał się coraz cieplejszy i zarumieniony pod wpływem jego pieszczoty. Piersi miała nabrzmiałe i sterczące, miękkie niczym brzoskwiniowy jedwab. Zadowolony ze starannego zbadania jednej piersi, odsunął kołdrę niżej i zajął się następną. Zadrżała. A kiedy zaczął ją ssać, wydała głębokie westchnienie, wygięła plecy w łuk i przycisnęła głowę do poduszki.

Ręka, w której trzymała kieliszek, drgnęła, sięgnął po wyślizgującą się z jej uścisku nóżkę i postawił go na stoliku obok łóżka. Brzęk szkła o drewno rozległ się echem po pokoju, niczym jednogłośne wyrażenie pragnienia tego, co ma nastąpić. Dźwięk ten dotarł do uszu Penelope i gdy Barnaby uniósł głowę znad jej piersi, wyciągnęła po niego rękę. Ku jej zdziwieniu zatrzymał jej dłoń w połowie drogi, i - nie odrywając spojrzenia od jej zaróżowionych, nabrzmiałych piersi - położył ją nad poduszką, obok drugiej, którą uwięził tam już wcześniej. - Zostaw je tam, gdzie są - jego głos brzmiał niczym głuchy warkot. - Leż spokojnie i pozwól się podziwiać. Zawahała się i przyjrzała uważnie jego twarzy, próbując odczytać jej wyraz - było to coś znacznie bardziej potężnego, silniejszego niż wszystko, z czym zetknęła się dotychczas. Zaciekawiona, poddała się jego żądaniu. I spróbowała, bezskutecznie, narzucić sobie spokój, podczas gdy on rozmyślnie nie spuszczał z niej wzroku, studiując jej ciało i reakcje na pieszczoty. Gdy zadrżała pod wpływem dotyku jego palców na brzuchu, nie powstrzymał się od komentarza. - Podoba ci się to... Nawet się nie pofatygowała, by przytaknąć, a on nie czekał na odpowiedź; nie tyle pytał, co stwierdzał po prostu fakt. Intrygował i fascynował go jednocześnie łączący ich związek. Posuwał się w dół jej ciała. Najpierw pieścił Penelope pod kołdrą, potem odrzucił ją na bok, odsłaniając te fragmenty ciała, na których skupiał spojrzenie. Patrzył, badał, oceniał, a następnie schylił głowę i zaczął smakować. Kołdra osunęła się niżej, odsłaniając coraz więcej jej ciała - nie prosił o pozwolenie, nawet bez słów, po prostu kontynuował swoją wędrówkę, tak jakby miał do tego absolutne, niekwestionowane prawo. Tak jakby mu je dała... Czy rzeczywiście? Penelope wcale nie była o tym przekonana, lecz zupełnie jej to nie obchodziło. Jego ręce... wcześniej uważała, że jego dotyk ma wręcz magiczny charakter. Przymknęła oczy, poczuła jego dłoń na swoim biodrze i z

trudem powstrzymała dreszcz. Nie czuła zimna, jej ciało płonęło z pożądania, błagało o więcej. Tym razem jednak kryło się w tym znacznie więcej uczuć i znaczeń. Tymczasem jego palce zawędrowały na kręcone włoski jej łona, by już po chwili wśliznąć się niżej i głaskać, drażnić, pieścić... W końcu kołdra osunęła się do kolan. To, co stało się później, przekraczało jej oczekiwania, lecz nie miała siły, by położyć temu kres... nawet by zażądać przerwy na złapanie oddechu... bowiem tego oddechu jej zabrakło. Rozsunął jej nogi tak, by dokładnie ją obejrzeć i pieścić. Śledził pilnie jej reakcje, badał je i zapamiętywał, mrucząc coś do siebie, jakby notował w pamięci bardziej wrażliwe miejsca. Aż w końcu wsunął głowę między jej uda i język powtórzył cuda, jakich przedtem dokonały palce. Omal nie oszalała z pożądania, łkała i błagała. A on, niczym cesarz łaskawie ulegający prośbom swego niewolnika, dał jej w końcu to, czego chciała, wysyłając ją gdzieś w tę cudowną przepaść, otchłań zapomnienia. Nigdy wcześniej jej tak nie zaspokoił. Powitała z ulgą tę falę rozkoszy i zanurzyła w niej całą duszę i ciało. Barnaby patrzył jej w twarz - widział, jak w wyniku potężnego orgazmu znika z niej napięcie. Westchnęła i z lekkim uśmiechem oparła się o poduszki. Ukląkł, chwycił jej biodra i przewrócił na brzuch. Poddała mu się chętnie, kładąc twarz na poduszce. Rozsunął jej nogi i zaczął całować kostki. Nie dotykał jednak spodniej części jej stóp, na wypadek gdyby miała łaskotki. Nie mógł pozwolić teraz na to, by wróciła całkowicie do rzeczywistości. Pieścił łydki, kolana, uda, krągłości pośladków. Przesunął ręce wyżej, na jej kręgosłup, potem szyję, odsunął włosy i musnął wargami kark, a potem nakrył ją dokładnie całym ciałem. Wsunął dłonie pod jej ciało i zaczął pieścić sutki, a jego pulsujący, twardy jak stal członek spoczął między jej pośladkami. Opuścił rękę z piersi na prawą nogę i odsunął ją daleko na bok, otwierając Penelope tak, że domyśliła się od razu, co zamierza zrobić, choć nie była do końca pewna, w jaki sposób zamierza to osiągnąć.

Wyobrażał sobie, ileż pytań kłębi się jej w głowie, na szczęście jednak nie zadała głośno żadnego z nich. Odszukał czubkiem członka wejście i wśliznął się w nią delikatnie, tak by odpowiedzieć na jej Pierwsze pytanie. Oparł się na łokciu, by nie przygniatać jej do łóżka, i znów ujął w dłoń jej pierś. Chwycił wargami jej ucho i lekko je ugryzł, a potem przycisnął usta do jej szyi i bardzo wolno, delikatnie, wszedł w nią do końca. Zadrżała. Wycofał się i zagłębił się w nią raz jeszcze kolejnym pchnięciem. Czuł, jak opasuje go śliski, jedwabisty żar jej pochwy. Krzyk uwiązł mu w gardle, a Penelope poruszyła się pod nim, instynktownie prosząc o więcej otwierając się jeszcze szerzej. Zrozumiał to zaproszenie i usłyszał jej jęk - nie bólu, lecz rozkoszy, który wstrząsnął nim tak, że musiał ściągnąć cugle i odzyskać nad sobą pełną kontrolę. Załkała. - To też ci się podoba - szepnął jej do ucha. Odpowiedział mu jednoznaczny ruch pośladków. Zaśmiał się gardłowo i wykonał polecenie. Wycofał się ponownie i zaczął odmierzać starannie każde kolejne pchnięcie, by stopniowo wzmagać jej rozkosz. Wiła się pod nim, błagała, by poruszał się szybciej, ale on nie słuchał - trzymał się kurczowo swego planu, zachowując przez cały czas kontrolę nad sytuacją. Wolałby, żeby przed nim klęczała, przyciskając pośladki do jego lędźwi, lecz uznał, że być może jest na to jeszcze zbyt wcześnie. Podobała się jej jednak chyba ta nowa pozycja i nie była nią zszokowana, w każdym razie nie na tyle, by się wycofać, choć wbijał się w nią coraz mocniej i głębiej. Nie mógł jednak od razu odpowiedzieć na wszystkie pytania musiał zostawić broń większego kalibru na inną okazję. Zresztą tak było lepiej - aż się bał myśleć, do czego ona może doprowadzić w pozycji bardziej dominującej. Nawet teraz, choć ją uwięził i przyszpilił do łóżka, walcząc o wpływy, wiła się pod nim, ruszała znacząco pośladkami, a gdy i to nie przynosiło efektu, używała mięśni pochwy, by osiągnąć cel. Zacisnął zęby i przyspieszył tempo, wykorzystując ciężar swego ciała, by zdominować ją całkowicie, aż w końcu z krzykiem osiągnęła orgazm - nigdy wcześniej nie był to krzyk aż tak przeciągły i głośny.

Puścił cugle, zanurzył się w nią głęboko i rozkosz omal nie odebrała mu zmysłów, przeniknęła głęboko, aż do kości, gdy wlewał w nią nasienie. Rozpadł się na kawałki, osłabł i upadł na nią, niezdolny, by się poruszyć. Po chwili uniosła rękę i pogładziła pieszczotliwie jego bok w geście odzwierciedlającym jej myśli, jej podziękowania. Uszczypnął ją delikatnie w kark, rewanżując się jej na swój sposób. Kiedy jednak znów zaczął oddychać, nie odmówił sobie żartu. - Coś takiego mogłoby cię pewnie pocieszyć, ilekroć dopadnie cię chandra. - No, ale musiałabym mieć cię przy sobie, by osiągnąć pożądany rezultat. - To prawda. - Właśnie to chciał usłyszeć. Uniósł głowę i przysunął usta do jej ucha. - Skoro jednak jestem tutaj... Jedną ręką zaczął pieścić jej pierś, drugą wsunął pod jej brzuch i poruszył się lekko, przypominając, że jeszcze z niej nie wyszedł. Przywołał w ten sposób bez trudu wspomnienie rozkoszy, jaką z tego czerpała... Tak jakby trzeba jej było cokolwiek przypominać... Powstrzymując zupełnie niepotrzebne drżenie, Penelope z trudem mogła uwierzyć, że żyła do tej pory, nie rozumiejąc, jak ogromnej, cudownej, niezwykłej rozkoszy nie dane jej było zaznać Nie wiedziała, że przy odpowiednim mężczyźnie można się w tę cudowną otchłań tak głęboko zanurzyć. Nie znała tonu triumfalnej pieśni, jaką śpiewała pulsująca w żyłach krew. Nie miała pojęcia, że związek między kobietą i mężczyzną może być aż tak intymny. Przy odpowiednim mężczyźnie... Może właśnie dlatego nigdy dotąd nie miała ochoty badać tego nieznanego terenu. Barnaby Adair wydawał się inny - zupełnie inny, pod każdym względem. On jeden nie był słabszy czy mniej inteligentny od niej... a gdy zaczynała analizować jego rozmiary, przeszywał ją dreszcz. Większy, silniejszy, twardszy pasował do niej jednak idealnie, nie tylko pod względem seksualnym, lecz w każdym innym sensie. Zdążyła się już nawet przyzwyczaić do niego przy swoim ramieniu. Co stanowiło absolutną rewolucję, zważywszy, jak reagowała do tej pory na wielkich, dominujących mężczyzn.

- To naprawdę niezwykłe, że jest nam ze sobą tak dobrze. Musnął palcami jej pierś. - Nie tylko w łóżku, ale nawet... gdy prowadzimy razem to śledztwo. - Przerwał na chwilę, by znów wrócić do swego monologu. - Naprawdę lubię z tobą rozmawiać i muszę się przyznać, że jest to dla mnie doznanie zupełnie nowe. Nie mówisz wciąż o modzie, weselach, dzieciach... Rozmyślasz pewnie, jak każda kobieta, o tych wszystkich sprawach, lecz nie absorbują cię one do tego stopnia, by dyskutować o nich w moim towarzystwie. Masz za to inne zainteresowania i troski, które mogę z tobą dzielić. Penelope popatrzyła niewidzącym wzrokiem w kąt pokoju, świadoma nie tylko ciepła jego ciała i ręki pieszczącej piersi, lecz tego innego, bardziej znaczącego ciepła płynącego ze wspólnych myśli i przedsięwzięć. - Widzę, że nie szokuje cię na szczęście moja praca. Dlatego wcale się nie dziwię, że zajmujesz się Domem Sierot. Zaśmiała się. - W takim razie chyba świetnie się uzupełniamy. Poruszył się w niej lekko. - Jestem tego samego zdania. Rozbawił ją jego formalny ton, lecz zgadzała się całkowicie z jego odczuciami. Połączyło ich pokrewieństwo dusz, związek, jakiego nie zaznali do tej pory z nikim innym. Pochodzili z tego samego starannie wyselekcjonowanego kręgu, dlatego lepiej się rozumieli i potrafili łatwiej przewidzieć swoje reakcje w konkretnych sytuacjach. Poczuła, że znów się w niej porusza, znów, jak to czasem mówią, nabrał wiatru w żagle. Popatrzyła w okno, robiło się coraz ciemniej. Walcząc z narastającym pożądaniem, zmusiła się do protestu. - Muszę iść. Nie mamy czasu. W jej głosie wyraźnie pobrzmiewał żal. W odpowiedzi wzmocnił uścisk, przyszpilił ją do łóżka, wycofał się na chwilę, by natychmiast wbić się w nią jeszcze głębiej, tak że wydała z siebie rozdzierający jęk. - Mamy czas. Pójdziesz dopiero potem. - Skoro nalegasz - szepnęła z uśmiechem. I zanim pozwolił jej wyjść, znów zaspokoił ją całkowicie. Dopiero wtedy pozwolił jej się ubrać, wstać i odprowadził ją do domu przy Mount Street.

***** Smythe zjawił się w domu Grimsby'ego w sobotę późnym wieczorem. Grimsby podniósł wzrok i zobaczył go w progu swego prywatnego pokoju. - Dobry Boże! - Chwycił się za serce. - O mało nie umarłem ze strachu! Smythe wykrzywił usta w uśmiechu i przyciągnął sobie krzesło. - Co się stało? - spytał, siadając. Grimsby zrobił ponurą minę. Zostawił wiadomość w oberży „Prince's Dog", gdyż był to jedyny sposób, by skontaktować się ze Smythe'em. Nie miał pojęcia, kiedy Smythe tę wiadomość otrzyma, a już tym bardziej, kiedy na nią zareaguje. - Mamy pewien problem. - Grimsby sięgnął do kieszeni starego płaszcza, wyjął z niej drukowane ogłoszenie i wręczył je przybyłemu. - Łapsy zaczęły węszyć. Smythe wziął do ręki kartkę i zaczął czytać. Gdy jego wzrok padł na wzmiankę o nagrodzie, uniósł ze zdumienia brwi. Grimsby skinął głową. - Ano, ta część też mi się nie bardzo podobała, - Opowiedział, w jaki sposób zdobył ogłoszenie, i co powiedział mu Wally. - Dlatego nie możemy zabierać chłopców na praktykę w ciągu dnia. Poza tym nie powinien tego robić Wally. Jeszcze by tego brakowało, żeby złapali całą trójkę, przyszli tu za nimi i zabrali wszystkich. Smythe milcząco patrzył w przestrzeń. Grimsby czekał spokojnie, nie zamierzał go popędzać. - Tak, masz rację - mruknął w końcu Smythe - Nie ma sensu tak ryzykować. A ja też nie chcę, żeby mnie złapali z tymi żebrakami. Nasz główny interes nie może na tym ucierpieć. Tobie też zresztą chyba na tym zależy, szczególnie ze względu na Alerta. Grimsby łypnął na niego spod oka. - Jasne. Muszę wykonać zlecenie, żeby nie wiem co. Ponieważ jednak chłopcy nie skończyli jeszcze nauki, paru z nich pewnie stracimy, ale mimo wszystko... - Wskazał głową ogłoszenie. - Chyba powinieneś mu to pokazać, tak po prostu, żeby potem nie mógł

powiedzieć, że nie wiedział, albo nie rozumiał, o co chodzi. Wtedy do niego dotrze, dlaczego nie możemy do końca wyszkolić chłopaków. Smythe przyjrzał się ogłoszeniu i wstał. - Dobrze. - Upchnął je w kieszeni i łypnął na Grimsby'ego. Poza tym może Alertowi uda się ustalić, kto nasłał na nas łapsów. Grimsby wzruszył ramionami. Nie wstał na pożegnanie, gdy Smythe wychodził z pokoju. Usłyszał tylko jego ciężkie kroki na schodach i trzaśnięcie drzwi. Wypuścił ze świstem powietrze i zaczął się zastanawiać, czy Smythe rzeczywiście zasugerował, że ten, kto doniósł na nich policji, będzie tego gorzko żałował, czy może on tylko to sobie wyobraził. A potem pomyślał o Alercie i doszedł natychmiast do wniosku, że jego podejrzenia są słuszne. Godzinę później Penelope położyła się spać. Przymknęła oczy. Leżała w swoim łóżku, we własnym pokoju w Calverton House przy Mount Street, tym samym, w którym zasypiała przez niemal połowę życia. Dziś jednak czegoś jej brakowało. Męskiego, ciepłego ciała przytulonego do jej pleców. Westchnęła. Barnaby'ego przy niej nie było, powędrowała więc wspomnieniami do wspaniałego, błogosławionego popołudnia. Te leniwe godziny spędzone w łóżku z Barnabym Adairem okazały się nader przyjemnym przeżyciem. Przeżyciem poszerzającym znacznie jej horyzonty, z pewnością dowiedziała się więcej o pożądaniu, o tym, jak on je wzbudza, i swoich własnych reakcjach. Wyginając wargi w uśmiechu, doszła do wniosku, że robi szalone postępy. A to, czego się nauczyła, zmieniło zupełnie jej stosunek do życia, co stanowiło dla niej ogromną niespodziankę. Niczego podobnego zupełnie się nie spodziewała. Nie uważała za możliwe, by pożądanie, czy też pogoń za żądzą, wymagało z jej strony tak dogłębnych przemyśleń. Na ten temat miała przecież na zawsze ustalone, niezmienne poglądy, tak się jej przynajmniej wydawało. A teraz... Mimo upartego wewnętrznego głosu, który bardzo jej utrudniał oficjalną zmianę zdania na ten temat, zdawała sobie sprawę, że dla własnego dobra musi przynajmniej inaczej się zachowywać. Po tym cudownym popołudniu nie mogła nie zakwestionować postanowienia, że nigdy nie zapragnie żadnego stałego związku z mężczyzną. Dotąd nie było jej to potrzebne do szczęścia, które czerpała zawsze z pracy z

dziećmi. Problem jednak nie polegał na tym, czy takiego związku potrzebuje, lecz na tym, czy go pragnie i czy dobre strony relacji z mężczyzną są naprawdę warte ryzyka. Ot, choćby bezsprzeczna zaleta, taka jak głębokie zadowolenie, które nie opuszczało jej ani na chwilę. Czegoś podobnego nigdy wcześniej nie przeżyła, lecz doznanie było tak wspaniałe, bogate ciepłe, że najchętniej zatrzymałaby je na zawsze, na całe życie. Nie do końca rozumiała źródło tej rozkoszy, wynikającej z pewnością częściowo z fizycznej intymności, a częściowo z dzielenia się uczuciem na innym poziomie, radości z bycia razem, tak bardzo razem z człowiekiem o pokrewnej duszy. Mężczyzną, który rozumiał ją lepiej niż jakakolwiek przedstawicielka jej własnej płci. Rozumiał jej pragnienia i potrzeby, żądze, zarówno fizyczne, jak i intelektualne, o wiele lepiej niż ona sama. I wydawał się pławić zarówno w tych pragnieniach zbieżnych z jego własną żądzą, jak i w jej ciele. Wszystko to przyczyniało się do tej całej rozkoszy, jaką udało mu się wyczarowywać przy okazji każdego niemal zbliżenia, przyjemności, której zaznawała, leżąc w jego ramionach. Jej wstępne założenie, że nauczy się wszystkiego, czego zapragnie, by potem odejść, nie miało już racji bytu. Musiała dokonać przewartościowań. Przemyśleć raz jeszcze cały plan i całkowicie go zmienić. Ale na co? To było dopiero pytanie. Jak daleko mogła się posunąć, biorąc pod uwagę tak szybko zmieniające się poglądy. Czy miała nawet wybór pomiędzy długotrwałym związkiem i małżeństwem? W towarzystwie istniało wiele takich związków, lecz w żadnym z nich nie pozostawała kobieta w jej wieku i o jej statusie społecznym. Zważywszy, kim byli, jakakolwiek próba pozostawania w nieformalnym związku groziła skandalem aż do czasu, gdy Penelope osiągnęłaby wiek, w którym kobiety odkładano na półkę. Co oznaczało w jej przypadku jeszcze cztery lata. Próbowała sobie wyobrazić, że zrywa z Barnabym i wraca do niego po czterech latach. Było to jednak absolutnie niemożliwe i to z wielu względów. Pozostawał zatem ślub.

W dalszym ciągu jednak nie dostrzegała żadnych zalet małżeństwa - potencjalne ryzyko, jakie niósł ze sobą ten związek, przekreślał jego możliwe dobre strony. Dlatego powody, dla których tak długo nie mogła się zdecydować na mariaż, wydawały się jej nadal uzasadnione. Kiedy jednak kładła na drugą szalę Barnaby'ego Adaira, rezultat nie wydawał się jej wcale taki jednoznaczny. Ślub z Barnabym Adairem... Czyżby to było jej przeznaczenie? Długo wpatrywała się w sufit i próbowała sobie wyobrazić, jak mogłoby funkcjonować takie małżeństwo. Już i tak uznawano ich za ekscentryków... oczywiste zatem byłoby dla wszystkich, że ich małżeństwo również nie będzie typowe. Mariaż z Barnabym Adairem mógł jednakowoż okazać się związkiem, w którym potrafiłaby funkcjonować; Barnaby z pewnością nie próbowałby ograniczać jej wolności w takim stopniu, w jakim uczyniłby to każdy inny mężczyzna. Pod jednym wszakże warunkiem. Barnaby musiałby najpierw chcieć pojąć ją za żonę, a później zapewnić jej wolność. Czy był do tego skłonny? Jak mogła się o tym przekonać? Dużo później wreszcie zmorzył ją sen, lecz wszystkie te pytania, na które nie znalazła odpowiedzi, nadal czuwały w zakamarkach jej umysłu. Późnym wieczorem tego samego dnia Smythe stanął jak duch za francuskim oknem kamienicy St. John's Wood Terrace. Podobnie jak poprzednio Alert czekał w kącie ciemnego pokoju. Szybkim gestem ręki zaprosił Smythe'a do środka. - No? - W jego głosie wyraźnie pobrzmiewał ostry ton, który nie uszedł uwagi Smythe'a. - Jaki, o ile mogę zapytać, jest właściwie cel tej wizyty? Smythe stanął nad siedzącym w fotelu Alertem, zupełnie nie okazując emocji. - Proszę - powiedział, wyjmując z kieszeni kartkę. Alert rozłożył arkusik i obrócił go w stronę ognia. Nawet w tym słabym świetle bez problemu zauważył drukowaną czcionkę, rozpoznał charakterystyczny format i dostrzegł wyraz „nagroda", który niemal wyskakiwał ze strony.

Z kamienną miną rozważył kilka opcji, zgniótł kartkę i rzucił ją na płonące węgle. Zajęła się ogniem i spaliła. Odwrócił twarz do Smythe'a. - Niezbyt miłe, ale chyba nie bardzo ważne. W jego tonie kryło się wyraźne ostrzeżenie, by nie traktować ogłoszenia zbyt serio. Smythe wzruszył ramionami. - Tyle że nie możemy teraz szkolić tych żebraków w ciągu dnia. - W takim razie niech ćwiczą w nocy. Co za problem? - To nie takie łatwe - skrzywił się Smythe. - Ale da się przeprowadzić? - Ano. - Zróbcie to więc w nocy. - Alert przerwał i przyjrzał się uważnie Smythe'owi. - Ten skok jest zbyt ważny, a zysk zbyt wielki, żebyśmy mogli z niego zrezygnować wyłącznie z powodu jakiegoś niewielkiego zagrożenia. Rozumiem, że masz już teraz wszystkich chłopców. - Z wyjątkiem jednego. - To go zdobądź. - Jest siedmiu - mruknął Smythe. - Mówiłeś, że potrzebujesz ośmiu, żeby wykonać robotę tak, jak ja sobie tego życzę. Smythe skinął głową. - By obrabować tyle domów w jedną noc, rzeczywiście muszę mieć ośmiu. Jeśli jednak rozłożymy akcję na dwie noce... - Nie. - Alert nie podniósł głosu, lecz jego słowa brzmiały jak ostateczny wyrok. - Już ci mówiłem. Wiem, jak działa policja. Jeśli obrabujemy wszystkie domy w ciągu jednej nocy, nie poniesiemy żadnego ryzyka. Istnieje nawet szansa, że nikt w ogóle nie odkryje, co się stało aż do następnego roku. Dlatego trzeba to zrobić w taki właśnie sposób. Potrzebujesz ośmiu, zdobądź ośmiu. Musisz włożyć w ten skok całe swoje serce. - Dorwiemy ósmego - odparł z uśmiechem Smythe. Alert skinął mu głową na pożegnanie. - W takim razie nie mamy się czym martwić. Wszystko pójdzie zgodnie z planem. - Powiem Grimsby'emu - odparł Smythe. Alert patrzył, jak Smythe zamyka za sobą drzwi. Zabębnił lekko palcami o poręcz fotela i popatrzył na spopielałe w ogniu ogłoszenie. Drukowane ogłoszenie.

Po pięciu minutach Alert podniósł się z fotela, podszedł do francuskiego okna, wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się uważnie. Następnie zasunął okno i zamknął je na klucz. A potem udał się w przeciwnym kierunku niż ten, który wcześniej obrał Smythe.

***** Następnego popołudnia inspektor Basil Stokes ze Scotland Yardu przechadzał się tam i z powrotem po sklepie pełnym kobiecych fatałaszków. Krążył tak godzinami, wydawało mu się, że ten spacer trwa całą wieczność, a dzień dobiega końca. Robiło się coraz ciemniej. Dziewczęta na dole twierdziły, że ich pani wyszła rano w starym ubraniu. Stokes zaklął pod nosem już chyba setny raz. Pomyślał, że jeśli Griselda za chwilę nie wróci, to... Irytujący dźwięk dzwonka zatrzymał go w pół kroku. Łypiąc na drzwi, nasłuchiwał uważnie, pewien, że znów usłyszy jakąś kobietę pytającą o odcień wstążki pasujący idealnie do jej palta, czekał, czekał i wreszcie, po wielu rozczarowaniach, do jego uszu dotarł znajomy głos, za którym tęsknił. Ulga, jaką w tej chwili odczuł, przytłumiła wszystkie inne odczucia. Z ogniem w oczach ruszył na podest, by zaczekać tam na Griseldę, która uspokoiła tymczasem swoje pracownice, kazała im wracać do szycia i weszła pospiesznie na schody. Widząc Stokesa u szczytu schodów, zamrugała i zwolniła. Zaciskając jednak surowo usta, ruszyła. - Inspektor Stokes. Nie spodziewałam się tej wizyty. - Wcale się nie dziwię. - Z zaciśniętą szczęką czynił nadludzkie wysiłki, by nie krzyczeć. - Gdzie ty byłaś, u diabła? Griselda popatrzyła na niego spod oka i ugryzła się w język. Już miała zamiar mu powiedzieć, że to nie jego interes, ale perspektywa lania, jakie może jej sprawić ten wściekły olbrzym, natychmiast ostudziła jej zapędy. - A dlaczego pytasz? - odparła z nietłumioną ciekawością w głosie. Jego milczenie trwało długo, zaczęła właśnie myśleć, że za chwilę rozpęta się piekło, lecz Stokes wreszcie zdecydował się odezwać. - Dlaczego? Dlaczego? Wychodzisz tak ubrana, sama, pętasz się po East Endzie i jeszcze pytasz, dlaczego miotam się po tym

przeklętym pokoju już ponad godzinę i wyobrażam sobie, że wpadłaś w łapy tych bandytów. Przerwał. Griselda zdała sobie natomiast sprawę, że jego pytania mają czysto retoryczny charakter i skinęła głową. - Tak. Właśnie. Dlaczego się tak zachowujesz? W jego oczach nie płonął już gniew. Nie próbował już nawet niczego udawać. - Bo... - Zamilkł. Uniósł dłoń, jakby chciał dotknąć jej policzka, ale nie był pewien, czy powinien to zrobić. Poszukał jej spojrzenia, próbując znaleźć odpowiedź w jej oczach, zaklął nagle pod nosem i postąpił krok naprzód. Chwycił ją w ramiona, przyciągnął do siebie i rozgniótł wargami jej usta. Czuł się tak, jakby wciągał go wir chęci, potrzeb, żądzy i tęsknot. Aż wreszcie oddała mu pocałunek, a zamęt w jego sercu ustał. Dużo później uniósł głowę, zaczekał, aż Griselda otworzy oczy i popatrzy mu w twarz. - Teraz już wiesz. Nie musiał już nic dodawać. Zamrugała, próbowała za wszelką cenę wrócić do świata, który nagle tak bardzo się zmienił. Teraz to jej odjęło mowę. Czuła, że ma rozpalone policzki, wiedziała, że się rumieni. Uśmiechnął się serdecznie, uspokajająco. - Skoro nie dałaś mi po buzi, rozumiem, że moje zainteresowanie nie budzi w tobie... niechęci. Zarumieniła się jeszcze bardziej, lecz zmusiła się do odpowiedzi. - Nie, nic, czym mógłbyś się zainteresować, nie budzi mojej niechęci. Jego uśmiech jeszcze się pogłębił. - To dobrze. Wysunęła się z jego ramion. Pozwolił jej na to bardzo niechętnie. - A teraz - powiedział, przybierając po raz kolejny surową minę gdybyś zechciała odpowiedzieć na pytanie, które zadałem ci wcześniej... Griselda odwróciła się, podeszła do swojego ulubionego krzesła i usiadła, marszcząc czoło, jakby próbowała sobie przypomnieć.

- Ach - rozjaśniła się. - Pojechałam na East End, wpadłam do ojca i zajrzałam do Bushelów Black Lion Yard mam akurat po drodze. - No i jak im się wiedzie? Zastałaś Willsów? Skinęła głową. - Mary i Horry mają się świetnie, choć Mary zaczyna się buntować. Nie chce stale siedzieć w domu. Byli z nią dwaj Willsowie. Grali w kości i uczyli Horry'ego. Potem odwiedziłam starą Edie, tę panią od guzików, z Petticoat Lane. Obiecała wyśledzić starego Grimsby'ego, ale mówi, że on jest krab - trzyma się blisko domu. Nie widziała go od lat i nie zna nikogo, kto by się z nim spotykał. - Więc Grimsby zostaje na naszej liście. To ostatnie nazwisko, jakie nam podał twój ojciec. Niestety nie mamy żadnej gwarancji, że to on porwał chłopców. - Nie. - Griselda pokręciła głową. - Musi być jakiś sposób, żeby się czegoś o nich dowiedzieć. Pięciu chłopców. Przecież ktoś musiał ich widzieć, słyszeć o nich... przynajmniej ich zauważyć. - Porozwieszaliśmy ogłoszenia. - Stokes doskonale rozumiał jej zniechęcenie. - Musimy być cierpliwi i zobaczyć, czy nagroda ułatwi nam uzyskanie użytecznych informacji. - Do tej pory nic? Pokręcił głową. Patrzył na nią przez chwilę w zamyśleniu, wyciągnął ręce i dotknął dłoni Griseldy. Pogłaskał kciukiem jej palce, lecz nie spuszczał z niej wzroku. - Rozumiem, że czujesz się tam bezpieczna, bo to twój dom i musisz odwiedzać ojca. Ale - przerwał, zaciskając usta, lecz świadomość, że duma nie ogrzeje go w nocy pod kołdrą, dodała mu odwagi. - Proszę, zawiadom mnie, jeśli będziesz się tam wybierać. Lub, jeśli to możliwe, zostaw mi przynajmniej wiadomość, dokąd dokładnie idziesz i kiedy wracasz. Powstrzymał się przed udzielaniem dalszych wskazówek w nadziei, że Griselda uzna jego prośbę za dość rozsądną. Po chwili uśmiechnęła się lekko i popatrzyła w górę schodów. - Myślę, że to leży w interesie mojego dywanu. Jeśli się nie zgodzę, następnym razem zadepczesz go na dobre. Odczuł ogromną ulgę, był pewien, że widać ją wyraźnie w jego uśmiechu. - Dziękuję - szepnął, wciąż trzymając ją za ręce. Oboje właśnie otworzyli usta, by się odezwać, gdy zadzwonił dzwonek na dole.

Razem popatrzyli na schody i zaczęli nasłuchiwać. Penelope zapewniała właśnie swoim dźwięcznym głosem Imogen i Jane, że zna drogę. Stokes napotkał spojrzenie Griseldy. - Później. Skinęła głową. - Dobrze. Później. Zresztą skończyliśmy temat i możemy teraz o tym wszystkim spokojnie pomyśleć. Skinął głową na znak zgody, puścił jej ręce i wstał na widok Penelope, która dotarła na górę. Penelope się uśmiechnęła. - Witajcie. Są jakieś wieści? Stokes pokręcił głową. Popatrzył na Barnaby'ego i poszedł za Penelope w stronę kanapy. - A ty? Słyszałeś coś? - Kompletna cisza - odparł ze złością Adair. Penelope usiadła na kanapie, wyraźnie zmartwiona. - Cierpliwość nie jest moją mocną stroną - po - wiedziała. Griselda uśmiechnęła się do niej pocieszająco. - Myślałam, że ja się mogę nią poszczycić, ale w tej konkretnej sprawie... - Najgorsze jest to - powiedział Barnaby - że mamy coraz mniej czasu. Parlament zbiera się po raz ostatni w przyszłym tygodniu. Odpowiedziała mu cisza. Po dłuższej chwili przerwała ją Griselda - Muszę zamknąć sklep. Ktoś może ma ochotę na herbatę? Wszyscy skwapliwie potwierdzili, Griselda zeszła na dół, a Barnaby i Stokes zaczęli rozmawiać o aferach politycznych wpływających obecnie na sytuację w policji. Penelope słuchała ich. Potem do jej uszu dotarł odgłos zamykanych drzwi i głos Griseldy żegnającej swoje pracownice. Wstała. - Pomogę Griseldzie przygotować herbatę. Mężczyźni z roztargnieniem skinęli głowami. Penelope zeszła do małej kuchenki na dole. Postawiła czajnik na kuchence, podniosła wzrok i uśmiechnęła się. Griselda wskazała głową blaszaną puszkę na stoliku. - Mam herbatniki. Możesz je rozłożyć. Penelope otworzyła puszkę i rozejrzała się w poszukiwaniu talerzyka. Griselda podała jej naczynie i sięgnęła po tacę. Zdmuchnęła z niej kurz i wytarła szmatką.

- Nieczęsto miewam gości - powiedziała z uśmiechem. Penelope postawiła na niej talerzyk z herbatnikami. - Ja również, skoro już o tym mowa. - Naprawdę? Myślałam, że damy z towarzystwa stale składają sobie wizyty. Herbatki poranne, popołudniowe, wieczorne... - Owszem, sporo tych herbatek - zgodziła się Penelope. - Ale ja chodzę tylko do mamy, a panie z towarzystwa zapraszają ją beze mnie. - Chyba rozumiem - odparła Griselda z uśmiechem. - Ale ty się mnie nie boisz? - Nie, zupełnie nie. - To dobrze. - Machnęła kawałkiem herbatnika. - Są wspaniałe. Griselda uśmiechnęła się, a czajnik zaśpiewał. Zajęły się zaparzaniem herbaty i przygotowywaniem kubków, a potem Griselda zabrała tacę, Penelope talerzyk z herbatnikami i obie wróciły do salonu na górze. Przy podwieczorku mężczyźni przestali rozmawiać o polityce i policji, powrócili zaś do tematu, który wciąż zaprzątał im głowę. Jedli, pili i łamali sobie głowę nad tym, co jeszcze mogą zrobić, nad jakimś wspaniałym sposobem, by odnaleźć chłopców, ale niczego nie wymyślili. - Nic nam nie zostało - powiedziała Penelope z niesmakiem. Rozwiesiliśmy ogłoszenia, zaoferowaliśmy nagrodę, poprosiliśmy o pomoc różnych ludzi. Zastawiliśmy pułapkę. - Zerknęła na dzbanek. Miałam nadzieję, że to przyniesie jakieś efekty. Nikt się nie odezwał. Wszyscy byli równie źli i rozczarowani. Griselda rozejrzała się po pokoju i pomyślała jak bardzo się do siebie przez ten czas przyzwyczaili. Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażała sobie nigdy, że w swym skromnym saloniku przyjdzie jej gościć syna lorda, córkę wicehrabiego i inspektora Scotland Yardu. A jednak wszyscy siedzieli tutaj, razem przy jednym stole, a łączyła ich wspólna sprawa i przyjaźń. Przyjaźń, która rozwijała się i pogłębiała, a wynikała zapewne z tego, że cała czwórka odznaczała się wyjątkowym poczuciem sprawiedliwości. Rozmowa przestała się kleić, nikomu z zebranych nie dopisywał humor.

Herbata wystygła, Griselda zaczęła się właśnie zastanawiać, czy napełnić ponownie czajnik, gdy usłyszeli walenie do drzwi. Wszyscy podnieśli wzrok. A potem Stokes i Barnaby zerwali się na równe nogi i ruszyli w stronę schodów. Penelope odstawiła dzbanek i podążyła w ślad za nimi. Griselda zamykała pochód. Walenie nie ustawało, Stokes pierwszy dopadł drzwi. Szybko odsunął zasuwy i otworzył na oścież sklep. Chłopak, który tak natarczywie się do nich dobijał, odskoczył przestraszony i popatrzył na niego z przerażeniem. - O co chodzi? - spytał ostro Stokes. Widząc śmiertelny strach w oczach chłopca, spróbował złagodzić głos. - Z kim się chcesz zobaczyć? - Oczywiście ze mną. - Griselda przepchnęła się naprzód i natychmiast rozpoznała swego gościa. - Barry, co się stało? Nieco uspokojony chłopiec podszedł do niej bliżej. - Moi bracia proszą, żeby pani zaraz przyszła do Black Lion Yard, miss. Jakiś drań chciał zabić babcię Horry'ego. Czwórka zebrana przy drzwiach wymieniła spojrzenia, Penelope poszła szybko po płaszcz, Barnaby ruszył za nią, a Griselda odwróciła się do Barry'ego Willsa. - Zaczekaj, zaraz z tobą pójdziemy.

***** Do Black Lion Yard dotarli dopiero wieczorem. Przy wjeździe zostawili dorożkę i pobiegli wąską uliczką, wymijając kartony i pudła, do domu Bushelów. Stokes prowadził. Żadne z nich nie było pewne, co zastanie na miejscu, ale wszyscy odetchnęli z ulgą na widok Mary, całej i zdrowej, siedzącej przed kominkiem z dwoma braćmi Wills u boku. Zarówno bracia Wills, jak i pokój nosili ślady walki. Barnaby natychmiast rozpoznał Joego, który miał podbite oko i rozciętą wargę. Joe skinął im głową na powitanie. - Przyszli ci dranie. - Z zadowoleniem popatrzył na Mary. - Nie dostali ani Mary, ani Horry'ego, ale nie udało nam się ich złapać. Uciekli - dodał smutno. Stokes skinął głową. - Najważniejsze jest bezpieczeństwo Mary i Horry'ego. Co się stało? Mów od początku.

Joe zerknął na Mary. Podniosła na niego wzrok, oparła rękę na oparciu fotela i poklepała go po ręku. - Ty im wszystko powiedz, kochany. - Ted i ja trzymaliśmy warte - zaczął Joe. - Ted zobaczył ich pierwszy, widział, jak się rozglądają. Więc on i ja zabraliśmy Horry'ego na tył domu - wskazał głową zasłonę - i obserwowaliśmy tych drani zza zasłonki. - Zapukali - wtrąciła Mary. - Byli bardzo grzeczni. Powiedzieli, że są z sądu. - Było ich dwóch? - upewnił się Stokes. Mary skinęła głową. - Jeden taki wielki, zwalisty, drugi przeciętnego wzrostu. Barnaby napotkał spojrzenie Stokesa, opis pasował do bandytów, którzy uprowadzili Jemmiego. - Zapytali mnie o zdrowie, a potem o Horry'ego. Zezłościłam się. Każdy by się chyba zdenerwował. Kazałam im wyjść. Ale oni nie ruszyli się z miejsca. Ten wielkolud złapał poduszkę... - Umilkła. Joe objął ją ramieniem i popatrzył na Stokesa. - Chciał udusić Mary poduszką. Już podchodził do fotela, kiedy wpadliśmy do pokoju. Mary pociągnęła nosem. - No i zaczęła się bójka. Stokes zmarszczył czoło. Popatrzył na Joego i jego brata. - Jakim cudem udało im się uciec? Jest was dwóch, na zewnątrz czekało trzech policjantów... Joe miał bardzo zawstydzoną minę. - Myśleliśmy, że będą walczyć i spróbują jakoś dopaść Mary i Horry'ego. Ale oni, kiedy tylko wyczuli pismo nosem, a Horry gwizdnął w ten gwizdek od pana, natychmiast dali nogę. A żeby złapać Smythe'a, trzeba więcej niż dwóch ludzi, bo to wielkolud. Strącił nas z siebie jak pchły, wypchnął przez drzwi tego drugiego drania i staranował policjantów. - Smythe. - Barnaby nie potrafił opanować podniecenia. - Więc go znasz? Joe skinął głową. - Dlatego tak bardzo się nie przejąłem, że uciekł. Przynajmniej wiemy kto to.

- Co o nim wiesz? - spytał Stokes. - To włamywacz i podobno nie należy z nim zaczynać. - Joe zmarszczył brwi. - Nie słyszałem, żeby kogoś zabił, włamywacze nie lubią sobie brudzić rąk, ale jak amen w pacierzu chciał udusić Mary. - Czy ten Smythe zabiera na skoki młodych chłopców? - spytał Barnaby. - Tak, to złodziej pierwsza klasa - przytaknął Joe. - Zawsze ma do pomocy przeszkolonych chłopaków. - Wiesz, skąd ich bierze? Joe pokręcił głową. - To samotnik, jak większość włamywaczy. Przeważnie szuka pomocników w szkołach dla złodziei, ale na pewno ma też jakieś inne chody. Podobno jest bardzo wymagający, to normalne u dobrych fachowców. Ted, brat Joego, poruszył się niespokojnie na krześle. Kiedy wszyscy odwrócili głowę w jego stronę, poczerwieniał i spuścił głowę. - Ten drugi łajdak pracuje dla Grimsby'ego. Większość takich ludzi jak Smythe korzysta z usług Grimsby'ego... zresztą i do Mary przyprowadził jednego z jego stajni. Joe był równie zdumiony jak pozostała czwórka. - Znasz go? - To Wally - potwierdził Ted. Joe popatrzył na Stokesa. - Jego bym nie rozpoznał. Stokes skinął ponuro głową. - Tak, słyszeliśmy. Zwykły, przeciętny, nic szczególnego. - Owszem. Nie za mądry, ale wie, jak wykonywać rozkazy. Pracuje dla Grimsby'ego od lat. - No to wszystko jasne. - Joe popatrzył na całą czwórkę. Szukamy Grimsby'ego. Wszyscy twierdzą, że to jego szkoła. - Gdzie go znajdziemy? - spytał Stokes tonem myśliwego. - A raczej - wtrąciła Penelope - gdzie jest ta szkoła?

***** Pójdź w me ramiona - powiedział pająk do muchy. Gdy Grimsby wchodził do salonu Alerta przez francuskie okno, to stare powiedzenie nie wychodziło mu z głowy. Jak zwykle pokój spowijał cień. Na niebie królowały ciemne chmury, w znajomym wnętrzu panował

mrok - Grimsby zdołał jednak dostrzec Alerta, siedzącego w fotelu przed kominkiem. Przeklinając w duchu Alerta, Grimsby postąpił naprzód, Smythe deptał mu po piętach. Obaj stanęli przed Alertem, który nie wstał na powitanie. Nie potrzebowali jednak więcej światła, by zobaczyć, jak bardzo jest wściekły. - Co się stało? - spytał ostrym jak brzytwa tonem. Smythe opowiedział mu wszystko, śmiało i ze szczegółami. - Czekali na nas - zakończył dobitnie. Ponieważ Alert nie odpowiadał, Grimsby postanowił wkroczyć do akcji. - Musimy się wycofać. Łapsy przejrzały twój plan, prawie mają nas w garści. Jeśli nie chcesz rezygnować, trzeba przynajmniej przełożyć termin i na razie się z tym wszystkim wstrzymać. Alert patrzył na niego w milczeniu. - Posłuchaj. - Grimsby szukał słów, które najlepiej opisałyby sytuację. - Wydrukowali ogłoszenia i ludzie dowiedzieli się o nagrodzie. Chłopak i jego babka mają ochronę, pilnują ich i miejscowi, i policja. Sprawa jest poważna. Nie damy rady. Trzeba na razie zaczekać - powtórzył twardo. Mężczyzna, którego znali jako Alerta, pokręcił głową. - Nie. - Czekał, by do obu dotarła jego odmowa. Pożegnał właśnie tego krwiopijcę, który powiedział mu wyraźnie, że nie powinien nawet próbować przekładać terminu spłaty. Zapewnił go, że wszystko jest w porządku. Miał wspaniały plan i perspektywy, by do końca roku pozbyć się raz na zawsze wszystkich długów i wejść w posiadanie fortuny, którą do tej pory szczycił się na wyrost. - Zrobimy skok z tymi siedmioma - powiedział do Smythe'a. Skoro nie złapaliście ósmego, musi wam starczyć siedmiu. Smythe nie zareagował, co Alert przyjął zupełnie obojętnie postanowił się nim zupełnie nie przejmować. Popatrzył na Grimsby'ego. - Będziesz kontynuował szkolenie. I przygotujesz chłopców dla Smythe'a. W razie czego on sam uzupełni braki. A za parę dni zrobimy skok. Potem już więcej o mnie nie usłyszycie. Nie pisnę też ani słowa o tym, co wiem.

Wiedział, że może narazić Grimsby'ego na deportację. Zamierzał zresztą to zrobić, w razie gdyby spotkał się z jego odmową. Grimsby zacisnął usta, ale nie podjął dyskusji. - Coś jeszcze? - zwrócił się do Smythe'a. Smythe wzruszył ramionami. - W takim razie wykonam robotę z siedmioma. Nie będą tak dobrze wyszkoleni, jak bym sobie życzył, ale... - Wzruszył ramionami. - Przy odrobinie szczęścia jakoś sobie poradzimy. - To dobrze. - Właśnie takie słowa chciał od niego usłyszeć. Smythe na szczęście wiedział, jak sprawić mu przyjemność. Smythe wskazał głową drzwi. - Mam dziś ze sobą dwóch najlepszych. Zabiorę ich na ulicę, nauczę poruszać się po alejkach i wokół domów, jak wchodzić do środka, jak wydostać się na zewnątrz. Znalazłem dwa puste domy w Mayfair. Tam ich przeszkolę. - Świetnie - ucieszył się Alert. - W takim razie mimo tych drobnych przeszkód jesteśmy na dobrej drodze. Nasz plan na pewno się powiedzie. Jeszcze jakieś pytania? Pokręcili głowami. - W takim razie powodzenia, panowie - powiedział, wskazując im gestem wyjście. Zaczekał, aż Smythe znajdzie się poza zasięgiem słuchu, i zwrócił się jeszcze raz do Grimsby'ego. - Pilnuj się! - warknął groźnie. Grimsby odwrócił się tylko w odpowiedzi i zasunął za sobą francuskie okno. Alert siedział w ciemnościach i po raz setny analizował swój plan. Plan był rozsądny. Możliwy do realizacji. Konieczny. Alert miał bardzo określone potrzeby i musiał je zaspokoić. Nie lubił nigdy brać pod uwagę porażki, ale możliwość ucieczki stanowiła niezbędną część każdego rozsądnego planu. Aby uwolnić się od lichwiarza, musiałby wprawdzie wyjechać z Londynu, ale za to zyskałby spokój. Nawet gdyby wszystko wzięło w łeb, nikt by go nie znalazł ani nawet nie szukał. Doszedł do wniosku, że minęło wystarczająco dużo czasu, wstał i wyszedł przez francuskie okno, po czym starannie je zamknął. Jego znajomy Riggs, latorośl szlachetnego rodu, był właścicielem tej

posiadłości, a jego kochanka, która mieszkała tu na stałe, uzależniła się na szczęście od laudanum. Riggs wyjechał oczywiście z Londynu przed paroma tygodniami, by rozkoszować się beztrosko urokami wiejskiego życia, i zostawił dom, który służył teraz niejakiemu Alertowi jako wygodna kryjówka. Wychodząc w ciemność, uśmiechnął się do siebie. Gdyby nawet cały plan runął jak domek z kart, nikt by go z nim nie skojarzył. Nie pozostawił przecież po sobie najmniejszych śladów.

Rozdział 17 Z tego, co zrozumiała Penelope, po raz pierwszy w historii nowe siły policyjne i mieszkańcy East Endu pracowali ramię w ramię, by znaleźć Grimsby'ego i jego szkołę włamywaczy. Joe Wills i jego bracia rozesłali wici, rozpytywali wśród znajomych, i starannie pilnowali tego, by wiadomość o ataku na Mary, historia Jemmiego i jego zamordowanej matki rozeszła się szybko po okolicy. Był to gęsto zaludniony obszar, poczta pantoflowa miała większą siłę oddziaływania niż drukowane ogłoszenia z ofertą nagrody. Informacja, której szukali, nadeszła tego samego wieczoru. Zarówno Penelope, jak i Griselda odmówiły powrotu do domów; Penelope zgodziła się nawet wysłać wiadomość do Calverton House, lecz poza tym nie ustąpiła nawet na krok. Kobiety siedziały na krzesłach w biurze Stokesa i czekały na rozwiązanie sprawy u boku mężczyzn. Swoich mężczyzn. Żadna z nich nie chciała dyskutować o przebiegu spraw. Tuż przed północą wprowadzono do środka Joego Willsa. Widać było, że Joe nie czuje się najlepiej w towarzystwie policjantów, lecz i tak w jego oczach błyszczał triumf. Penelope natychmiast to dostrzegła i wstała. - Znalazłeś ich. Joe uśmiechnął się do niej i przytaknął. Skłonił się przed Griselda, a potem popatrzył na Stokesa i Barnaby'ego. - Ktoś miał świetny pomysł, żeby zajrzeć na Grimsby Street. - On mieszka przy Grimsby Street? - spytał z niedowierzaniem Stokes. - Nie. Ale ulicę nazwano na cześć jego dziadka, więc mieliśmy prawo sądzić, że w okolicy znajdzie się ktoś, u kogo nasz Grimsby mógł się pokazać. Z pewnością mieszka tam nadal jego stara ciotka, mówiła, że ma mieszkanie przy Weavers Street. To niedaleko Grimsby. - Poszliśmy tam i znaleźliśmy wszystko bez trudności, Grimsby nie rusza się stamtąd od lat. - Joe napotkał wzrok Stokesa. - Ned, Ted i jeszcze paru innych naszych przyjaciół obserwują teren. To dwupiętrowy dom, ze strychem. Sąsiedzi, z którymi udało się nam

porozmawiać, nie wiedzą nic na temat chłopców, lecz jeśli oni przebywają rzeczywiście na górnych piętrach, nikt nie miał nawet szans ich zobaczyć. Potwierdzili jednak, że Wally i Grimsby naprawdę tam mieszkają. Stokes starannie notował. - Więc w domu jest przynajmniej dwóch mężczyzn? - Ano - skrzywił się Joe. - Nie wiem jednak co ze Smythe'em. Sąsiedzi znają go na tyle dobrze, żeby go rozpoznać, lecz podobno chwilowo trudno się na niego natknąć. Rzadko bywa w domu. - To dobrze. Zależy nam przede wszystkim na Grimsbym i chłopcach. Smythe może zaczekać... - Stokes podniósł wzrok na sierżanta, który czekał w drzwiach. - Miller, powiedz Coatesowi, że potrzebuję wszystkich jego ludzi. Sierżant stanął na baczność. - Tak, sir? Stokes zerknął na zegarek. - Zbierzmy się na dole za godzinę. Zanim wejdziemy do środka, otoczcie budynek. Przez kolejną godzinę organizowali akcję, w której Penelope nie brała jednak udziału. Ograniczona do roli obserwatora siedziała cichutko obok Griseldy i patrzyła z żywym zainteresowaniem na działania Stokesa. - Nie miałam pojęcia, ze policja może być tak skuteczna szepnęła do Barnaby'ego. - Niestety nie o wszystkich da się to powiedzieć - odparł z uśmiechem Stokes i napotkał spojrzenie Griseldy. - Moim zdaniem Stokes jest po prostu najlepszy. Griselda skinęła głową i znów popatrzyła na Stokesa. Penelope przyglądała się uważnie twarzy Barnaby'ego. - Ile czasu zostało do wyjścia? - Około godziny. Zanim dotarli na Weavers Street, zaczęło zmierzchać. Część oddziału policji skierowanego na akcję otoczyła dom, reszta skryła się w cieniu. Weavers Street miała dwie odnogi różnej długości, dom Grimsby'ego znajdował się w centrum tej krótszej części. Zaniedbany, zrujnowany budynek wyglądał nieco inaczej niż sąsiednie domy. Po obu jego stronach przebiegały wąskie alejki, zbyt ciasne, by mógł przez nie swobodnie przejść nawet jeden człowiek.

Było zimno i wilgotno. W powietrzu unosiła się mgła, stojące blisko siebie domy stanowiły naturalną zasłonę, toteż ze swego miejsca Penelope nie widziała dokładnie wejścia do siedziby Grimsby'ego. Dostrzegła jedynie, że wszystkie okiennice są starannie zamknięte, a w oknach zapewne nie ma szyb. Stokes i Barnaby otoczyli dom, sprawdzając wszystkie wyjścia. Z tego, co udało się jej podsłuchać, tylko oni dwaj mieli prawo do rozmów. Z ich słów wynikało jasno, że wszystkie drogi ucieczki zostały zablokowane. Penelope się rozejrzała. Zebrani na miejscu mieszkańcy East Endu znacznie przekraczali swą liczebnością policyjne oddziały. W mroku majaczyły postaci kobiet, w większości matek, które miały synów, i choć to w oczach ich mężów kryła się wściekłość, właśnie spojrzenia matek budziły w niej prawdziwy dreszcz. - Jeśli Grimsby'emu zostało choć trochę instynktu samozachowawczego, odda się dobrowolnie w ręce Stokesa mruknęła, patrząc na zebrany tłum. - Mieszkańcy East Endu potrafią o siebie zadbać - potwierdziła Griselda. - Zaraz wejdziemy. Ty musisz zostać, dopóki nie przyjedzie sierżant Miller. To on wprowadzi cię do środka, kiedy już uwolnimy chłopców. - Popatrzył jej prosto w oczy. - Jeśli nie zaczekasz na Millera, nie powiem ci już ani słowa na temat żadnego śledztwa. Zacięła usta. Nawet w mroku czuła na sobie silę jego błękitnego spojrzenia. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się na pięcie i zniknął we mgle. - Nigdy? - mruknęła Griselda. Penelope w odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami. Choć oficjalnie nie podano niczego do wiadomości, tłum zafalował. Wokół drzwi Grimsby'ego zapanował ścisk. Barnaby znalazł się w samym centrum ciżby, ze Stokesem u boku. A potem drzwi otworzyły się na oścież, odsłaniając czarną czeluść. Stokes wpadł do środka. - Policja!

Część jego ludzi podążyła za nim, część zablokowała wyjście. Penelope stanęła na palcach, by choć częściowo zobaczyć, co się dzieje, lecz widok zasłaniali policjanci. Na parterze rozbłysło parę świateł, zaraz potem na pierwszym piętrze mignęło jeszcze jedno. - Idą na górę - szepnęła Penelope, chwytając Griseldę za ramię. Światło dochodziło do nich z głębi budynku, z daleka od okiennic od frontu. Na piętrze zapaliło się jeszcze jedno światło, bliżej okna. - Mogę się założyć, że to Grimsby - powiedziała Griselda. Jedna z okiennic otworzyła się, rozbłysła kolejna lampa. Zebrany na dole tłum gapiów zafalował groźnie. - No, złaź tu na dół, Grimsby. - Morderca kobiet! - Damy ci nauczkę! Grimsby - bo musiał to być on - wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Niech to licho - wymamrotał i zatrzasnął okiennice. Tłum ryczał coraz głośniej, wyraźnie żądny krwi. Z domu dochodziły odgłosy tupania i okrzyki, które jednak z tej odległości nie sposób było zrozumieć. Penelope nie mogła ustać spokojnie w jednym miejscu. Chciała... musiała wiedzieć, co się dzieje. Gdzie są chłopcy? Światło lampy sięgnęło drugiego piętra i pozostało na tym poziomie przez dłuższą chwilę. W miarę jak dołączały do niej kolejne, stawało się tam coraz jaśniej. Penelope popatrzyła na szalunek tuż pod dachem. Joe Wills twierdził, że jest tam strych, lecz od frontu nie było widać żadnych okien. - Gdzie okna? - Trąciła łokciem Griseldę. - To pewnie tylko poddasze, bez okien. Nie ma tam też pewnie podłogi, ścian czy sufitu. Po prostu wewnętrzna strona gontów i tyle. Ale oni są w środku. Przez kolejne pięć minut modliła się tylko, by chłopcy byli bezpieczni i żeby odnaleziono całą piątkę. Zamierzała właśnie złamać zakaz Barnaby'ego, gdy podszedł do niej Miller i wybawił ją z kłopotu. Zręcznie przeprowadził Penelope i Griseldę przez zebrany tłum i kordon policji, a następnie wszedł z nimi do domu.

Jeśli można to było nazwać domem... Rudera przypominała raczej magazyn wypełniony po sam dach różnymi śmieciami. Penelope i Griselda zatrzymały się pomiędzy schodami i drzwiami, gdy sprowadzano na dół pierwszego chłopca. Penelope uważnie liczyła po kolei ocalone dzieci. Piątka! Uśmiechnęła się promiennie, z ulgą. Chłopcy stłoczyli się w ciemnym pokoju, trochę speszeni, otulając kocami kościste ramiona. - Tędy, chłopcy - zawołała władczo. Zarówno jej ton, jak i sposób bycia, które przez wszystkie te lata doprowadziła do perfekcji, natychmiast odniosły skutek. Gdy unieśli głowy, skinęła na nich ręką, a pierwsza trójka natychmiast się do niej zbliżyła. Pozostali dwaj zaczęli się nieco ociągać. Odnalezione trio stanęło dokładnie na wprost Penelope. - Wspaniale. - Przyjrzała się uważnie ich twarzom; rozpoznała wszystkich trzech porwanych jej sprzed nosa z Domu Sierot. Pierwszy, Fred Hachett zamrugał oczami. - To pani jest tą damą z Domu Sierot. Mamusia mówiła, że pani po mnie przyjdzie, ale zamiast pani zabrał mnie stary Grimsby. - Tak naprawdę to cię wykradł. - Penelope próbowała się uśmiechać, lecz przychodziło jej to z trudem. - Ale ciebie zabieramy z powrotem, a jego wyślemy do więzienia. Chłopcy popatrzyli na policjantów, którzy po wykonaniu zadania kolejno opuszczali dom. - Czy to znaczy, że te łapsy przyszły tu dla nas? - spytał jeden z chłopców. Penelope szukała przez chwilę w pamięci jego imienia. - Tak, Dan. Szukamy was od tygodni. Chłopcy wymienili spojrzenia, jakby zyskali nagle poczucie wartości. - W takim razie dobrze. - Penelope uśmiechnęła się do chłopców, z trudnością mogła uwierzyć, że po tych wszystkich perypetiach naprawdę ich odzyskała. - Teraz zabierzemy was bezpośrednio do Domu Sierot. Pochwyciła spojrzenie ostatniego z dwójki chłopców, którzy nadal trzymali się z tyłu.

Nagle poczuła, że przeszywa ją dreszcz, a serce kurczy się ze strachu. Wśród odnalezionych nie było Dicka i Jemmiego. Widząc jej spojrzenie, chłopcy pochylili smutno głowy. Po chwili jeden z nich popatrzył na nią spod szopy zmierzwionych włosów. - A co z nami? Tommy i ja... my nie mieliśmy pójść do żadnego domu. Penelope zamrugała. Za wszelką cenę próbowała odzyskać zdolność myślenia, mimo emocji, jakie przyćmiewały jej myśli. - Nie, ale... jesteście przecież sierotami... prawda? Tommy i jego przyjaciel wymienili spojrzenia i skinęli głowami. - W takim razie chodźcie ze mną. Później obmyślimy wszystko szczegółowo, ale przecież nie musicie wracać na ulicę. Zostaniecie z Fredem, Danem i Benem. Przygotowujemy wam wygodne łóżka i pyszne śniadanie. Obietnica jedzenia sprawiła, że chłopcy byli gotowi pójść, gdziekolwiek im każą. Zaczerpnęła tchu. - Ale najpierw powiedzcie mi, proszę... czy byli z wami jeszcze jacyś chłopcy? Tacy, na których czekało miejsce w Domu Sierot? - Dick i Jemmie? - upewnił się Fred, najwyraźniej skłonny do pomocy. - Są tutaj, przynajmniej byli, ale wczoraj wieczorem wyszli ze Smythe'em i jak dotąd nie wrócili. Zostawiła całą piątkę z Griseldą, nakazała im ostro, by na nią czekali, i ruszyła w stronę schodów, gdy zjawił się Miller. - Muszę porozmawiać z panem Stokesem i panem Adairem. To pilne. Miller natychmiast dostrzegł jej napięte spojrzenie. Zerknął w górę schodów. - Właśnie schodzą, proszę pani. Wraz z Millerem Penelope stanęła na środku pokoju, a ze schodów zeszło dwóch posterunkowych, prowadząc ze sobą skutego mężczyznę. Wally - gdyż sądziła, iż jest to właśnie on - był najwyraźniej zaskoczony. Miał zmierzwione włosy, pogniecione ubranie, a na jego twarzy malował się wyraz całkowitej konsternacji. Nie sprawiał policjantom kłopotu, odsunęli go na bok, tak by reszta mogła spokojnie zejść ze schodów.

Tym razem policjanci prowadzili Grimsby'ego. Penelope zapamiętała dobrze jego wielką, okrągłą głowę o siwych cienkich włosach. Kiedyś był zapewne postawnym mężczyzną, lecz teraz wiek dawał wyraźnie o sobie znać. Mimo to spojrzenie miał wciąż bystre, chytre - objął nim chłopców, Griseldę, policjantów i Penelope. Zmarszczył czoło. Nie miał pojęcia, kim jest ta kobieta i czy w ogóle ją zna. Jako ostatni ze schodów zeszli Stokes i Adair. Policjanci zaprowadzili Grimsby'ego prosto do Stokesa. Miller nakazał tymczasem, by na parter zniesiono wszystkie lampy, które zalewały teraz światłem pokój. Penelope skorzystała z okazji, pochwyciła spojrzenie Barnaby'ego i dotknęła rękawa Stokesa, by zwrócić na siebie jego uwagę. - Nie ma w dalszym ciągu Jemmiego i Dicka - powiedziała, gdy obaj odwrócili się do niej. Stokes i Barnaby natychmiast przenieśli wzrok na chłopców. - Tak, jest ich pięciu, ale o dwóch nic nie wiemy. Podobno Dick i Jemmie również byli w tym domu, ale Smythe ich wczoraj zabrał. Nie wrócili do dziś. Stokes zaklął pod nosem. Wymienił spojrzenia z Barnabym, który miał bardzo ponurą minę. - Jeśli Smythe jest choć w połowie tak sprytny, jak o nim mówią, nigdy się już tu nie pokaże. - A skoro potrzebuje pomocników, uczepi się tej pozostałej dwójki i na pewno nie spuści ich z oka. - Niech to licho! - Stokes wyraził głośno zawód, jaki ich spotkał. - Zobaczmy, czego się nam uda dowiedzieć od Grimsby'ego. - Najpierw porozmawiaj z Wallym. - Penelope zerknęła na młodszego mężczyznę. - Z nim pójdzie łatwiej. - Ścisnęła lekko rękę Barnaby'ego i podeszła do chłopców, by znów nie poczuli się opuszczeni. Adair podążył w jej ślady. Stokes patrzył przez chwilę obojętnie na Wally'ego. - Nazywasz się Wally, prawda? Wally popatrzył na niego ze zdziwieniem i skinął głową. - Kto ci kazał zabić panią Carter? Zmarszczka na czole Wally'ego pogłębiła się znacznie. - Nikogo nie zabiłem - odparł, kręcąc głową. - Kto to jest pani Carter?

Stokes nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że Wally mówi prawdę. - Zabrałeś chłopca, Jemmiego, od matki. Nazywała się Carter. - Ano, zabrałem. Poszłem do nich ze Smythe'em. Ta Carter była chora, ale żyła, kiedy żeśmy wyszli. - Kiedy wyszliście.... - Stokes myślał chwilę. - Więc ty wyszedłeś z Jemmiem... Wally skinął głową. - Smythe kazał zabrać chłopca, bo chciał se uciąć pogawędkę z tą Carter sam na sam. A potem, jak już wrócił, powiedział, że trza zabrać Jemmiego, bo matka słabuje i musi odpocząć. - Rozumiem. A wczoraj poszedłeś ze Smythe'em do Black Lion Yard? - Ano. - Przytaknął Willy. - Mieliśmy zabrać jeszcze jednego, bo jego babka ledwo żyje. - Znów zmarszczył czoło. - Ale wszystko poszło nie tak. Ten mały miał się tu uczyć fachu, żeby na siebie zarobić, ale ci z Black Lion nie zrozumieli, o co się nam rozchodzi. Ale to nie oni nie zrozumieli intencji Grimsby'ego. Barnaby wskazał głową chłopców i szepnął niemal bezgłośnie. - Smythe. Stokes znów zwrócił się do Willy'ego. - Wiesz, gdzie się podziewa Smythe? Ma jeszcze dwóch chłopców, prawda? - Ano. Zabrał Dicka i Jemmiego na praktykę na ulicę. Oni mają ponoć do tego największy dryg. - Jeszcze bardziej się nachmurzył. - Nie wrócił tu z nimi... I już chyba nie wróci... za dużo tu policji. Ale nie wiem, gdzie on się podziewa. Może szef... - Popatrzył na Grimsby'ego. Grimsby miał całkowicie zdegustowaną minę. - Nie, nie wiem. Smythe nie grywa w karty, nie zapraszał mnie nigdy na kielicha. Samotny z niego wilk i tyle. Barnaby niczego innego się nie spodziewał. Ścisnął rękę Penelope, by dodać jej otuchy. - Pracujesz w tym fachu tak długo, że chyba wiesz, kto pociąga za sznurki - mówił dalej Stokes. - Prowadzisz tu szkołę dla włamywaczy, przyspo - sabiasz chłopców do pomocy we włamaniach. Żaden sędzia nie spojrzy na

ciebie łaskawym okiem. Resztę życia spędzisz za kratami. Nigdy nie zobaczysz słońca. - Wiem. - Rozgoryczenie Grimsby'ego nie znało granic. - Więc... - Obrzucił Stokesa pytającym spojrzeniem. - Jak wygadam, co wiem, jakie mam szanse? Stokes uśmiechnął się cynicznie. - Jeżeli, podkreślam, jeżeli mnie przekonasz, że niczego nie ukrywasz i naprawdę pomogłeś nam w śledztwie, pogadam z sędzią. Możesz się jednak co najwyżej spodziewać łagodniejszego wyroku. Deportacji zamiast więzienia. Grimsby wyraźnie zmarkotniał. - Jestem za stary na zamorskie podróże. - To chyba lepsze niż życie w ciemnicy. Tak przynajmniej słyszałem. - Stokes wzruszył ramionami. - Zresztą i tak nie mogę nic więcej zrobić. Grimsby westchnął ciężko. - Dobrze. Ale, do diabła, ostrzegałem ich obu, i Smythe'a i Alerta, żeby dali sobie spokój. Mówiłem, że robi się gorąco, ale kto mnie tam słuchał? Nikt. Żadnego szacunku dla wieku i doświadczenia. A teraz to ja wyląduję za kratami, chociaż nauczyłem tylko tych bękartów paru sztuczek. Przecież nie ja sprowadziłem ich na złą drogę. - Jesteś podłym staruchem, żerującym na tych niewinnych dzieciach. Nawet nie próbuj udawać, że jest inaczej. - Głos Penelope ociekał taką wściekłością, że wszyscy zamarli. Nikt nie odważył się powiedzieć ani słowa. Grimsby zbladł i zrobił krok w stronę dwóch postawnych policjantów. Stokes wreszcie odzyskał mowę. - Sam bym tego lepiej nie ujął. Grimsby popatrzył na niego z przerażeniem. - Kto to jest? - szepnął ochryple. - Ta dama, jak również towarzyszący jej dżentelmen, interesują się tą sprawą, a ich rodziny znają doskonale sędziów, którzy będą wydawać na ciebie wyrok. - Stokes patrzył prosto w przerażone oczy Grimsby'ego. - Powinieneś na razie odłożyć na bok wszystkie wymówki i powiedzieć nam wszystko, co wiesz. Grimsby potrząsnął skutymi dłońmi. - Już mówiłem, że z przyjemnością wszystko wyśpiewam. Stokes nawet się nie uśmiechnął.

- Kto to jest Alert? - Ten elegancik, który zaplanował parę skoków. - W Mayfair? - Tak. Szukał włamywacza, no to dałem mu kontakt do Smythe'a, ale naprawdę nie wiem, co oni tam dalej ustalili. - Nie wiesz nic na temat rabunków? - spytał sceptycznie Stokes. - Nie! Alert trzyma karty przy orderach, wielki z niego spryciarz. A Smythe milczy jak grób. Wiem tylko tyle, że potrzebował ośmiu chłopaków. Ośmiu! Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś włamywacz korzystał z ośmiu pomocników naraz! - A ty mu z przyjemnością ich dostarczyłeś? - Po prawdzie to wcale nie - mruknął Grimsby. - Trudno zdobyć ośmiu naraz, tym bardziej że Smythe kręci nosem i nie każdy mu się nada. Nie zrobiłbym tego nawet dla niego, gdyby nie... Grimsby popatrzył znacząco na Stokesa. - ...to, że Smythe ma na ciebie haka i może cię do wszystkiego zmusić - dokończył za niego Stokes. - Nie Smythe. Alert. - Jakim cudem taki łapserdak jak ty poznał dżentelmena z wielkiego świata? Jak to się stało, że cokolwiek was łączy? - Parę lat temu miałem ciężki okres. Sam chodziłem na robotę. Kiedyś w młodości miałem do tego smykałkę. Włamałem się do takiego jednego domu i wlazłem prosto na Alerta. Walnął mnie kijem po łbie. Jak jużem doszedł do siebie, związał mnie mocno jak jakiś tobół i dał do wyboru: albo mu powiem, kim jestem, co robię i jak się do tego zabieram, albo odda mnie łapsom. Tak jakby chciał się po prostu zabawić. - Pokręcił głową na wspomnienie własnej naiwności. - Nie widziałem w tym żadnego ryzyka. Kaprys dżentelmena z towarzystwa i tyle. - A on jednak zapamiętał. Grimsby przesunął ręką po twarzy. - I to jeszcze jak. Powiedział, że jeżeli dostarczę Smythe'owi tych chłopaków, raz na zawsze o mnie zapomni. - A ty mu uwierzyłeś? - Miałem inny wybór? - Grimsby znów się rozejrzał. Na jego twarzy malowało się obrzydzenie. - A i tak wylądowałem tutaj, w objęciach łapsów. Barnaby puścił dłoń Penelope i podszedł do Stokesa.

- Mówisz, że Alert to elegancki mężczyzna. Możesz go opisać? Grimsby przyjrzał się uważnie Barnaby'emu. - Nie aż tak wysoki jak pan. Ma ciemne, proste włosy. Bardziej gruby niż chudy, ale nie widziałem go nigdy w pełnym świetle, to i nie wiem za dużo. - Ubranie? - Zawsze w świetnym gatunku. Z Mayfair. - Widziałeś się z nim ostatnio? - W rezydencji przy St. John's Wood - przytaknął Grimsby. Spotykamy się zawsze w takim saloniku na tyłach domu. Alert posyła po mnie przez Smythe'a albo, jeśli to my chcemy się z nim zobaczyć, Smythe zostawia mu wiadomość w jakiejś oberży. Nie wiem w której. - Czy Smythe wie wszystko na temat jego planów? - spytał Barnaby. - Do wczoraj chyba nie. Kiedy Smythe przyszedł wczoraj po chłopaków, marudził, że Alert nie zdradza ani na jotę swoich zamiarów. A Smythe lubi zawsze obejrzeć sobie dokładnie teren przed skokiem. Wie chyba więcej niż ja, ale na pewno nie wszystko. Jeszcze nie. - A ten dom, w którym się spotykacie, należy do niego? Grimsby wzruszył ramionami. - Chyba tak, zawsze się z nami umawia w tym samym miejscu, widać, że czuje się tam jak u siebie. - Podaj adres - nakazał Stokes. - St. John's Wood Terrace, numer trzydzieści dwa. Zawsze chodzimy na tyły, do tego saloniku wychodzącego na ogród. Dalej jest ulica. Barnaby przyglądał się uważnie Grimsby'emu. - Mówisz, że zamówienie na ośmiu chłopców naraz jest trochę nietypowe. Jak sądzisz, po co mu aż tylu? Grimsby wzruszył tylko ramionami. - No pomyśl - zachęcał Barnaby. Grimsby patrzył mu przez chwilę w oczy. - Jakbym miał zgadywać, tobym powiedział, że Alert chce obrobić osiem, a może i więcej domów naraz, wszystkie tej samej nocy. W ten sposób policia nie miałaby szans, żeby pokrzyżować mu szyki. Barnaby uniósł głowę.

- Tak więc Alert chce wysłać Smythe'a na skok do konkretnych ośmiu rezydencji w Mayfair. Nawet więcej niż ośmiu. - Popatrzył uważnie na Grimsby'ego. - Taki ma plan? - Tak mi się widzi. Ale nie znam adresów. Stokes przyjrzał się uważnie Grimsby'emu. - Możesz coś nam jeszcze powiedzieć? - Szczególnie o Alercie - dodał Barnaby. Grimsby zawahał się lekko. - Jeszcze tylko jedno. Nie wiem, czy mi się to ubrdało, czy nie, ale Alert wspominał parę razy, że wie, jak działa policja. Mocno to podkreślał i zawsze nam mówił, że sam się zajmie łapsami. Stokes zmarszczył czoło i popatrzył pytająco na Barnaby'ego. Barnaby odwzajemnił spojrzenie. I on również nie był zachwycony tym, co przed chwilą usłyszał. - Dżentelmen zorientowany w metodach pracy policji... powiedział cicho. - A ten dom przy St. John's Wood Street Terrace?... Najwyższy czas, żeby się tam wybrać. - Tam nie mieszka żaden Alert - powiedziała Griselda, skupiając na sobie wszystkie spojrzenia. Poczerwieniała, nieco speszona, lecz patrzyła spokojnie na Stokesa. - Znam ten teren. Nie wiem, do kogo należy dom pod trzydziestym drugim, ale właściciel nie nazywa się Alert. Takie nazwisko obiłoby mi się o uszy. - Na pewno używa pseudonimu - powiedział Stokes. - I korzysta z własnego lokum? - mruknął Barnaby. Musieli jak najszybciej pojechać na St. John's Wood. Stokes wydał polecenie, by Wally'ego zabrano do Scotland Yardu. Sierżant Miller, Grimsby i dwaj pilnujący go policjanci mieli udać się wraz z nimi do siedziby Alerta. Wezwano powozy, wydano polecenia policjantom, a Barnaby i Stokes podeszli do Penelope i Griseldy, które zajmowały się chłopcami. Penelope podniosła na niego wzrok. Z jej spojrzenia wynikało wyraźnie, że jest rozdarta między obowiązkiem, który nakazywał jej dopilnować, by chłopcy bezpiecznie wrócili do domu, i chęcią schwytania przestępców. Wiadomość, że Alert to ktoś z towarzystwa, zaintrygowała ją jeszcze bardziej.

Barnaby stanął u jej boku i czekał, by podjęła decyzję. Miał jednak na tyle rozumu w głowie, by niczego jej nie sugerować. Zmarszczyła nos. - Zabiorę chłopców do Domu Sierot. - Johns i Matthews pojadą z wami - zakomunikował Stokes. Pojazd już czeka. Penelope podziękowała inspektorowi i wskazała chłopcom drogę do drzwi. Cała piątka wciąż nie mogła przyjść do siebie ze zdumienia na widok kajdanek na rękach Grimsby'ego i Wally'ego. Chłonęli chciwie wzrokiem każdy szczegół, by później opisać dokładnie tę scenę innym, co stanowiło ich przepustkę do popularności na kolejne parę dni. Barnaby pomógł Penelope usadowić chłopców w powozie, wziął ją za rękę i pomógł wsiąść do środka. Stojąc już na stopniach, popatrzyła mu w oczy. Uśmiechnął się. - Przyjadę i wszystko ci później opowiem. Ścisnęła jego dłoń. - Dziękuję. Do tego czasu umrę z niecierpliwości. Puścił jej rękę i zatrzasnął drzwiczki powozu. Griselda wyjrzała przez okno. - Jadę z nimi. Do zobaczenia. Obiecuję, że dowiesz się ode mnie wszystkiego, co on opuści - dodała, wskazując głową Barnaby'ego. Penelope roześmiała się tylko w odpowiedzi. Woźnica trzasnął batem i koń ruszył z miejsca, by zawieźć ją i jej pięciu podopiecznych do Domu Sierot, tam gdzie było ich miejsce.

***** - Czy to tu? - Stokes wskazał drzwi prowadzące do domu numer trzydzieści dwa i popatrzył pytająco na Grimsby'ego. - Ano - skinął głową Grimsby. - Nigdy nie wchodził od frontu i nam też kazał zakradać się od tyłu. Ale to na pewno ten dom. Stokes wszedł na schodki i energicznie zastukał. Po chwili usłyszeli kroki, otworzyły się drzwi i stanęła w nich pokojówka w fartuszku i czepeczku. - Inspektor Stokes ze Scotland Yardu. Chciałbym mówić z panem Alertem. Pokojówka zmarszczyła czoło.

- Tu nie mieszka żaden Alert, macie na pewno zły adres. Popatrzyła z dezaprobatą na zgromadzony na chodniku tłumek i zaczęła zamykać drzwi. - Chwileczkę. - Ostry ton Stokesa osadził ją w miejscu. - Muszę porozmawiać z pani pracodawcą. Proszę go tu poprosić. Pokojówka popatrzyła z wyższością na inspektora i jego towarzyszy. - Ją. Nie jego. I jest na to stanowczo za wcześnie, dopiero ósma. Urwała, patrząc na Stokesa i notatnik, który wyjął z kieszeni płaszcza. Podniósł na nią wzrok. - Nazwisko? Wydęła wargi. - Proszę tutaj zaczekać, poproszę panią Walker. Odwróciła się i zamknęła drzwi. Stokes uśmiechnął się lekko. Barnaby wszedł na schodki, oparli się o poręcze po obu stronach. - Dziesięć minut - mruknął Barnaby. - Minimum. - Może skróci do pięciu - odparł Stokes. Osiem minut później drzwi otworzyły się ponownie, lecz stojąca w nich kobieta ubrana była bardzo skąpo w koronkowy szlafrok i Barnaby pomyślał, że to jednak on był bliższy prawdy. Kobieta popatrzyła na Stokesa, przeniosła wzrok na Barnaby'ego i znów odwróciła głowę do inspektora. - Słucham? - Pani jest tutaj gospodynią? - Stokes zarumienił się lekko. Zważywszy strój kobiety, pytanie zabrzmiało nieco dwuznacznie. Uniosła dumnie piękne brwi. - Owszem. Ponieważ nie powiedziała już nic więcej, Stokes kontynuował rozmowę. - Szukam niejakiego Alerta. Kobieta nie odpowiedziała, czekała wyraźnie, by Stokes wyjaśnił, o co właściwie chodzi. Wreszcie zrozumiała sama cel jego wizyty. - Nikt o takim nazwisku tu nie mieszka. Chyba w ogóle nigdy nie słyszałam o żadnym Alercie. - Niech to licho! - mruknął Grimsby. - Wiedziałem, że nawet do takiego stopnia nie mogę zaufać temu łajdakowi. - Jesteś pewien, że to ten dom? - upewnił się Stokes. Grimsby odpowiedział tylko skinieniem głowy. - W takim razie pozostaje nam jeszcze jedno pytanie.

Odwrócił się i popatrzył na pannę Walker; tymczasem zdążyła już wrócić jej pokojówka, która ciekawie wyglądała zza ramienia swojej pani. - Pewien pan nazwiskiem Alert przez ostatnich kilka tygodni wykorzystywał salon od strony ogrodu na spotkania z tym oto człowiekiem i jeszcze jednym osobnikiem. Chciałbym wiedzieć, jak to możliwe. Panna Walker miała szczerze zdziwioną minę. - Właściwie nie jestem pewna. - Zerknęła na pokojówkę. - Nie mieliśmy przecież żadnych... włamań... czy niczego w tym rodzaju. Czy ktoś zostawił może otwarte drzwi? Pokojówka potrząsnęła głową, lecz nagle zmarszczyła z namysłem brwi. Dostrzegł to zarówno Stokes, jak i Barnaby. - O co chodzi? - spytał Stokes. Pokojówka zerknęła na swoją panią. - Fotel w salonie. Ktoś tam musiał siadać. Zawsze wieczorem sprzątam salonik, ale zauważyłam parę razy, że poduszka jest wgnieciona. Stokes nie ukrywał zdziwienia. - Ale... panna Walker... Panna Walker poczerwieniała jak piwonia. - Ja... hm... - Łypnęła na pokojówkę. - Kładę się zwykle przed wyjściem Hannah i mam raczej mocny sen. Hannah przytaknęła energicznie. - Bardzo mocny - potwierdziła z lekką dezaprobatą. Barnaby i Stokes pojęli natychmiast, że panna Walker, podobnie jak wiele podobnych jej kobiet, była uzależniona od laudanum. Spała tak mocno, że nie usłyszałaby zapewne wybuchu armatniego. - Być może - zasugerował Barnaby - pani... sponsor zna tego Alerta. Stokes natychmiast pochwycił trop. - Do kogo należy ten dom? Panna Walker wyraźnie się zaniepokoiła. Podniosła dumnie podbródek. - To nie pański interes. Ten pan tu nie mieszka i nie ma powodu, by go niepokoić z powodu takiej błahostki. - On może nam pomóc - powiedział twardo Stokes. - A chodzi o morderstwo.

Barnaby jęknął w duchu. Wzmianka o morderstwie nie mogła pomóc. Panna Walker i jej pokojówka były teraz absolutnie przerażone i wyraźnie nie chciały mówić. Usłyszeli kroki na chodniku. Griselda podeszła do Stokesa i pociągnęła go za rękaw. - Riggs. Dżentelmen, do którego należy ten dom, nazywa się Riggs. Czasem przychodzi do mnie po czepki i rękawiczki dla panny Walker. Stokes popatrzył na pannę Walker i uniósł brwi. Zarumieniła się i skinęła głową. - Tak, właścicielem domu jest Carlton Riggs, już od lat. Dłużej, niż sama go znam. Stokes skłonił głowę. - A gdzie obecnie przebywa? Panna Walker zamrugała i zerknęła na Barnaby'ego. Riggs z pewnością należał do towarzystwa. - Chyba na wakacjach. - Popatrzyła jeszcze raz na Stokesa. - To nie sezon na pobyt w mieście. pojechał trzy tygodnie temu na północ do rodziny.

***** Cmentarz położony obok kościoła w St. John's Woods był wyjątkowo ponury i ciemny. O jedenastej, w pewien mglisty listopadowy dzień, rzeźbione pomniki, przeplatane starymi, sękatymi drzewami stanowiły doskonałą kryjówkę dla dwóch mężczyzn. Smythe stał pod największym drzewem, mniej więcej w środku i patrzył na Alerta, który powoli się do nich zbliżał. Musiał mu oddać sprawiedliwość. Potrafił zachować w tej trudnej sytuacji zimną krew. Tak jak zwykle Smythe zostawił wiadomość u barmana w Crown i Anchor przy Fleet Street, lecz tym razem miał do przekazania znacznie więcej niż zaledwie parę słów. Zażądał natychmiastowego spotkania i ostrzegł Alerta, by ten nie pojawiał się pod żadnym pozorem w saloniku domu numer trzydzieści dwa przy St. John's Wood Terrace. Ich nowym miejscem spotkań miał być cmentarz przy kościele położonym kilka przecznic dalej na północ.

Tak jak oczekiwał Smythe, Alert okazał się na tyle inteligentny, by nie zlekceważyć ostrzeżenia. Choć oczywiście nie był tą sytuacją zachwycony. - Mam nadzieję, że nie prosiłeś o to spotkanie bez wyraźnej potrzeby. - Nie - warknął Smythe. Alert popatrzył na cmentarz. - I dlaczego, u diabła, nie możemy spotkać się w domu? - Ponieważ i dom, i cała ulica roi się od łapsów którzy tylko na nas czekają. Mimo słabego światła Smythe wyczuł napięcie w głosie Alerta, lecz nie zareagował natychmiast. Gdy wreszcie się odezwał, jego głos brzmiał głucho, wręcz złowieszczo. - Co się stało? Smythe powiedział mu wszystko, co na ten temat wiedział - o przeszukaniu przez policję szkoły Grimsby'ego. Strach wzmógł jeszcze bardziej jego wściekłość. Lichwiarz złożył mu niedawno kolejną wizytę, lecz zamiast spotkać się z nim w jednym z lokali, w których bywał, łajdak przyszedł do niego do domu. Do miejsca pracy! Wiadomość nie mogła brzmieć jaśniej. Jeśli nie spłaci długu, będzie kompletnie zrujnowany. A rozmiary tej klęski przybrały wręcz niewyobrażalne rozmiary. Smythe poruszył się pod drzewem, zwracając na siebie jego uwagę. - Jak już mówiłem, mam jeszcze dwóch chłopców, są dobrze schowani. Tak się składa, że jak do tej pory to oni okazali się właśnie najlepsi, chociaż Grimsby najkrócej ich szkolił. Szybcy, bystrzy... oczywiście muszę ich jeszcze sporo nauczyć, bo w tej sytuacji nie mogą dać się złapać. Ich wstępny plan zakładał, że po wyniesieniu zaplanowanych rzeczy, w każdym z domów zostanie jeden chłopiec, któremu nakaże się wyraźnie, by odczekał godzinę, zanim wyjdzie na ulicę. Był to zawsze najbardziej niebezpieczny okres, lecz wystarczająco długi, by Smythe i Alert wraz ze swymi zdobyczami mogli się spokojnie ukryć. W razie wpadki policja schwytałaby zaś tylko chłopców pozostawionych na miejscu przestępstwa.

Alert skrzywił się nieznacznie. Smythe wyłuszczył mu swój plan zbyt dokładnie, by nie zrozumiał, że nie może sobie pozwolić na utratę żadnego z tej dwójki. - Myślę, że w takiej sytuacji, gdyby złapali pierwszego, drugi natychmiast by uciekł. - Właśnie. Chłopcy muszą być inteligentni, bo inaczej do niczego się nie nadają, więc jeśli mają trochę oleju w głowie, to... - Zawiesił głos. - Ci dwaj to spryciarze, ale pochodzą z East Endu. Dopóki nic im nie zagraża, będą mnie słuchać. Alert przechadzał się tam i z powrotem po cmentarnej alejce. - Jak długo jeszcze musisz ich uczyć? - Tę dwójkę? Około czterech dni. - A po skończonym szkoleniu, czy uda ci się obrabować osiem domów w jedną noc, tak jak planowaliśmy? - Nie ma szans. Nawet cztery to za dużo. Chłopcy szybko się zmęczą, zaczną popełniać błędy, a my stracimy wszystko, co udało nam się zyskać. Alert pogrążył się w zadumie. Rozważał wszystkie zastrzeżenia Smythe'a, konfrontując je z tym, co sam wiedział na temat ewentualnej reakcji policji na pierwsze z planowanych włamań. Wciągnął głęboko powietrze, przestał chodzić tam i z powrotem i popatrzył Smythe'owi prosto w twarz. - Dwie noce. Nie możemy tego wydłużyć. Cztery domy naraz. Możemy tak wszystko ułożyć, żeby te trudniejsze zostawić na koniec. Dzięki temu chłopcy nabiorą doświadczenia, a jeśli ich stracimy, to pod koniec, a nie na początku zabawy. Smythe myślał chwilę, rozważając wszystkie za i przeciw takiego rozwiązania. Wreszcie skinął głową. - Dobrze, zrobimy osiem domów w dwie noce. - Dobrze. - Alert przerwał na chwilę. - Spotkamy się tutaj, za trzy dni. Do tego czasu nie pokazuj się nikomu na oczy. Chłopców też trzymaj w ukryciu. Alert nie musiał mu o tym przypominać; Smythe ukrył jednak zniecierpliwienie. - Może się nam jednak nie udać, w zależności od tego, kiedy chcesz wykonać tę robotę. Mówiłem ci już wcześniej - dodał, widząc gniewną zmarszczkę na czole Alerta - potrzebuję przynajmniej trzech dni, by dokładnie obejrzeć domy. Oczywiście wolałbym mieć więcej

czasu, ale jeśli trzeba, ograniczę się do trzech. Wcześniej nie mogę jednak ryzykować. Alert zawahał się i sięgnął ręką do kieszeni. Smythe zamarł z wrażenia, lecz był to tylko kawałek papieru. Alert przyjrzał się kartce i podał ją Smythe'owi. - Oto te domy, lecz w dalszym ciągu ktoś w nich mieszka. Kiedy właściciele wreszcie wyjadą, będziemy mogli wykonać robotę. Dam ci listę rzeczy, które masz wynieść, a także opiszę dokładnie, gdzie ich szukać. Smythe zerknął na kartkę, lecz było zbyt ciemno, by mógł odczytać słowa. Złożył ją jednak starannie i wsunął do kieszeni. - Jedna rzecz z jednego domu? - Upewnił się raz jeszcze. - Tak. - Alert popatrzył na niego ostro. - Jak już wspomniałem na samym początku, wystarczy nam jeden tylko przedmiot z każdej rezydencji. Wyobraź sobie tylko... jeden przedmiot, a staniesz się tak bogaty, że nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić. - Poza tym powiedział ciszej - istnieją pewne powody ku temu, by z każdego domu znikała tylko ta konkretna rzecz. Zabranie czegoś więcej naraża całe przedsięwzięcie na spore ryzyko. Smythe wzruszył ramionami. - Jak sobie życzysz. Sprawdzę te domy i przeszkolę chłopców. Kiedy właściciele wyjadą, weźmiemy się do pracy. Alert patrzył na niego przez chwilę. - Dobrze. Zobaczymy się tutaj za trzy dni. Z tymi słowami wyszedł z cmentarza. Smythe został pod drzewem i czekał, aż Alert zniknie za pomnikami. Uśmiechając się do siebie, ruszył w przeciwnym kierunku. Poklepał się po kieszeni - jej zawartość dodała mu pewności siebie. Zawsze chciał mieć jakiś bat na Alerta, coś, co pomogłoby ustalić jego tożsamość. Nie lubił ubijać interesów z nieznajomymi, a zwłaszcza z obcymi z towarzystwa. W razie wpadki dżentelmeni wskazywali swoich pomocników niższych rangą i wykręcali się sianem. Smythe nie bał się aresztowania, lecz as, jakiego w razie czego mógł wyciągnąć z rękawa i zmusić Alerta do milczenia lub też wykorzystać w inny sposób, dodawał mu odwagi.

Miał teraz listę domów - w każdym z nich znajdowało się coś niezwykle cennego. Alert określił dokładnie, o jaki przedmiot chodzi i gdzie go szukać. A jak to odkryłeś, panie eleganciku? - myślał Smythe. Musiałeś po prostu bywać regularnie w domach, które chciałeś teraz okraść. Osiem domów. Gdyby przyszło mu kiedyś ujawnić prawdziwe nazwisko Alerta, ta lista mogła mu to w znaczny sposób ułatwić...

Rozdział 18 - Śledztwa przypominają często wyrywanie zębów. - Barnaby sięgnął po kolejne ciasteczko. - Są bolesne i długotrwałe. Penelope przełknęła kawałek ciastka. - Jak powolne tortury. Barnaby skrzywił się, ale nie zaprzeczył. Od dnia obławy w szkole Grimsby'ego nie dotarła do nich żadna wiadomość na temat Smythe'a i chłopców, którzy po prostu rozpłynęli się w powietrzu. Jemmie i Dick wciąż pozostawali w rękach bandytów. Stąd cała czwórka była w raczej wisielczych humorach. Griselda wstała, znów wzięła imbryk i napełniła kubki herbatą. - A jak się wiedzie pozostałym? Dobrze się czują? - Świetnie sobie radzą. - Penelope spędziła ostatnie dwa dni, zajmując się głównie uzyskaniem prawa do opieki nad dwójką, którą znaleźli podczas obławy. - Oczywiście, to, że zostali ocaleni w wyniku interwencji policyjnej, dodało im splendoru, ale trudno im pozazdrościć sytuacji, w jakiej się znaleźli, więc łatwo nawiązali kontakt z innymi dziećmi. Była sobota po południu. Penelope przyjechała do Griseldy, by ją zapytać, czy nie dowiedziała się czegoś od swoich znajomych z East Endu. Niestety, Griselda nie miała dla niej nowych wiadomości. Pocieszały się więc przed kominkiem herbatą z ciasteczkami, a wtedy przyjechał Barnaby, który szukał jej najpierw przy Mount Street, a następnie został skierowany na St. John's Wood Street przez jej groźnego kamerdynera Leightona. Dzień po obławie Barnaby wyjechał do Leicestershire, by porozmawiać z wielebnym Carltonem Riggsem w nadziei, iż może on wiedzieć coś na temat Alerta. Oboje - zarówno Barnaby, jak i Griselda znali Riggsa z widzenia i wiedzieli, że on sam nie może być Alertem, który odznaczał się wyjątkowo jasnym kolorem włosów. Wszystko pięknie, lecz Barnaby - zamiast natychmiast zaspokoić ciekawość Penelope i Griseldy - oświadczył ni stąd, ni zowąd, że nie powie ani słowa, dopóki nie zaspokoi głodu, i zaczął objadać się ciasteczkami. Co z kolei skłoniło Penelope do wygłoszenia kąśliwej uwagi o tempie śledztwa i riposty Barnaby'ego na temat wyrywania zębów.

Zwinięta w kąciku sofy patrzyła, jak połyka ciastko. - To już drugie. Chyba nie zemdlejesz z głodu, więc mów. Wygiął wargi w drwiącym uśmiechu. Sięgnął po kubek, upił łyk i rozsiadł się wygodnie na kanapie. Popatrzyła na niego z nadzieją, wstrzymując powietrze. Barnaby wreszcie otworzył usta i już miał rozpocząć relację, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Penelope przymknęła oczy i jęknęła. - To pewnie Stokes. - Griselda podeszła do schodów. - Może się czegoś dowiedział. - Łypnęła na Barnaby'ego. - Czegoś użytecznego. Jeśli Stokes poczynił jakieś istotne postępy w śledztwie, z pewnością chciał się z nimi podzielić efektami swoich działań. Wbiegł szybko na górę, pokonując po dwa stopnie naraz, i zatrzymał się nagle jak wryty na widok całej trójki siedzącej przed kominkiem. Penelope pomachała do niego ręką, Griselda uśmiechnęła się i zaprosiła go gestem. Stokes zapadł się w fotel stojący naprzeciwko Griseldy i z wdzięcznością przyjął kubek z parującą herbatą. Natychmiast wyciągnął rękę po ciastko, ale Penelope zerwała się z kanapy i zasłoniła przed nim tacę. - Najpierw mów. Potem będziesz jadł. Przeniósł wzrok z Barnaby'ego na nią i pokręcił głową. Upił łyk herbaty, a potem westchnął głośno. - Możesz mi oddać tę tacę. Nie mam nic do powiedzenia. W każdym razie nic pozytywnego. Penelope westchnęła i postawiła talerz tak, by znalazł się w jego zasięgu. - Nic? - Absolutnie. Smythe zapadł się pod ziemię. Nie widują go nigdzie, gdzie zwykle bywał. Miejscowi pomagają, jak mogą. Odkryliśmy, gdzie mieszkał przedtem, ale to na nic, bo się przeniósł. Pan Bóg jeden wie gdzie. - Poczęstował się ciastkiem. - A obserwacja domu w St. John's Wood Terrace? - podpowiedziała Griselda. Nikogo nie widzieli? Stokes pokręcił głową, przez chwilę żuł w zamyśleniu ciastko. - Smythe musiał się kręcić gdzieś przy Weavers Street, zobaczył, jak zabieramy Grimsby'ego, i był pewien, że Grimsby powie nam o

domu. Smythe wie, jak skontaktować się z Alertem, więc pewnie go ostrzegł, a sam zabrał chłopców i gdzieś się z nimi ukrył. Inspektor popatrzył na Barnaby'ego. - Riggs domyślał się czegoś? - W jego głosie nie słychać było nadziei. Jak się po chwili okazało, przeczucie go nie zawiodło. - Absolutnie niczego. - Barnaby zmienił głos, przedrzeźniając Riggsa. - Już sama wieść o tym, że jakiś przestępca mógł korzystać z jego miłosnego gniazdka, po prostu go przeraziła. Penelope prychnęła kpiąco. - Właśnie. - Barnaby skinął głową. - Riggs to właśnie taki typ: egzaltowany histeryk. Zapytałem, kto jeszcze wiedział cokolwiek na temat tego domu... pytałem o nazwiska przyjaciół, których tam przyjmował. Lista jednak okazała się zbyt długa, by w ogóle ją rozważać. Jest właścicielem tego domu od ponad dziesięciu lat i nigdy nie ukrywał tego faktu przed znajomymi tej samej płci. Co znaczy, że wie o nim praktycznie cały Londyn i idąc tropem Riggsa, daleko nie zajdziemy. Nie wydali jęku zawodu, ale czuli się zdruzgotani. W końcu odezwała się Griselda: - Głowy do góry. Będziemy szukać dalej. A dobra wiadomość jest taka, że jeśli wszelki słuch po nich zaginął, Smythe szykuje się ani chybi do następnego skoku, a zatem dobrze ich karmi i trzyma w bezpiecznym miejscu. Na pewno dba o stan narzędzi, którymi się posługuje. - Więc będzie się nimi opiekował, bo leży to w jego interesie? - Oczywiście. Dlatego nie ma sensu się denerwować, że są bici, głodzeni albo marzną gdzieś pod mostem. Smythe zajmie się nimi z pewnością lepiej niż Grimsby. Potrzebował ośmiu pomocników, zostało mu tylko dwóch, więc na pewno nie będzie niczym ryzykował. Barnaby i Stokes wolno wstali z miejsc. - On wcale nie zrezygnował z tych skoków, prawda? - spytał Stokes, patrząc na Barnaby'ego. - A ja myślałem, że po naszej obławie, zapomni o swoich planach. - Ja też tak sądziłem - przytaknął Barnaby. - Lecz z tego, co tak inteligentnie zauważyła Griselda, wynika jasno, że w dalszym ciągu planuje rabunki. W przeciwnym razie

wypuściłby chłopców, a my dowiedzielibyśmy się o tym niemal natychmiast, przecież wszyscy mieszkańcy East Endu słyszeli o nagrodzie. Oczywiście, że by ich uwolnił, stanowią przecież dla niego wyłącznie obciążenie, chyba że... - Uniósł filiżankę, jakby wznosił toast. - Gra nadal trwa! Stokes splótł ręce między kolanami. - Jaki jest więc jego plan, które domy... dlaczego? - To nie Smythe jest mózgiem całej operacji. Nie on planuje, gdzie, kiedy i po co. To są wszystko pomysły Alerta, on decyduje o szczegółach, Smythe tylko wprowadza jego plany w czyn. A Alert, jak wiemy, jest dżentelmenem. Penelope uniosła brwi, niepewna, co może oznaczać ten ostatni fakt. - Myślałem o tym, co mówił Grimsby. Pamiętacie, jak wyjaśniał, dlaczego Smythe potrzebuje tylu chłopców naraz? Chciał obrabować kilka rezydencji tej samej nocy. Smythe... właściwie żaden zwykły bandyta nigdy w ten sposób nie działa. To pomysł Alerta. Ale dlaczego zaplanował ten skok akurat w ten sposób? Dlaczego wszystkie domy tej samej nocy? - Jedyne co przychodzi mi do głowy, że seria włamań oznacza mniejsze ryzyko. Po odkryciu włamania mija zwykle jeden dzień, nawet dwa, by zorganizować poszukiwania, patrole, zebrać ludzi... Barnaby skinął głową. - Zostają więc nam dwa problemy do rozwiązania. Pierwszy to... proszę, poprawcie mnie, jeśli się mylę, wzmożona ochrona policji nastąpiłaby tylko wówczas, gdyby rabowane domy mieściły się w Mayfair. - Widząc, że Stokes przytakuje, kontynuował: - Ta koncepcja potwierdzałaby zatem to, co podejrzewaliśmy, biorąc pod uwagę zapotrzebowanie Smythe'a na tylu pomocników. A mianowicie koncepcję, że rabunek zaplanowano w kilku rezydencjach Mayfair. Mimo to uważam, że zaplanowanie wszystkich skoków na jedną noc wskazuje też na coś jeszcze. Najwyraźniej odkrycie jednego tylko włamania pociągnęłoby za sobą tak ogromne konsekwencje, że nie byłoby już sensu planować kolejnych. Stokes zbladł jak ściana. - Niech to licho! - Właśnie - przytaknął Barnaby. - Jedyne sensowne wyjaśnienie to takie, że wszystkie skradzione przedmioty będą wyjątkowo cenne. Stokes nie spuszczał wzroku z Barnaby'ego.

- Co możemy zrobić? Wszcząć alarm? Postawić na nogi mieszkańców Mayfair? Sporządzić listę domów, w których znajdują się jakieś niezwykle wartościowe przedmioty, na tyle lekkie, że może je unieść mały chłopiec? Barnaby zerknął na Stokesa, lecz zaraz wyjrzał przez okno na pociemniałe niebo. - Co do pytania numer jeden... Parlament zakończył obrady w czwartek, a dziś mamy sobotę i większość rodzin już dawno wyjechała z miasta. Na alarm stanowczo za późno, a już na pewno Peel absolutnie nie powinien sugerować, że nie udało mu się ochronić mieszkańców Mayfair przed jednym bandytą. Wyraźnie przerażony taką perspektywą Stokes odwrócił wzrok. - A jeśli chodzi o listę domów, w których znajdują się drobiazgi o olbrzymiej wartości, to w Mayfair aż się od nich roi. W każdej rezydencji znajduje się przynajmniej jeden taki przedmiot, w większości nawet więcej niż jeden. - Penelope popatrzyła na Stokesa, przeniosła spojrzenie na Griseldę i znów wbiła wzrok w inspektora. Wiem, że to zabrzmi absurdalnie, ale takie rzeczy są w naszych domach od pokoleń. I nie uważamy ich wcale za przedmioty o szczególnej wartości materialnej, stanowią one po prostu cenne pamiątki. Ot, choćby na przykład taki wazon, który cioteczna prababka Mary otrzymała w darze od jednego z zalotników. Dla was to bezcenny Limoges, ale nie z tego powodu stoi w pokoju na honorowym miejscu. Musicie o tym pamiętać. - Ona ma rację. - Barnaby popatrzył na Stokesa. - Zapomnij o liście domów. W dodatku nie wiemy, czego konkretnie szuka Alert, więc daleko nas to nie zaprowadzi. - Być może nie - powiedział Stokes. - Ale jest coś jeszcze. Jeśli plan Alerta polegał na tym, by odwlec interwencję policji, zatem on sam, kimkolwiek jest... - ...wie o wiele więcej na temat pracy policji, niż jakikolwiek zwykły dżentelmen - dokończył Barnaby. - Masz słuszność. Nie uda nam się znaleźć Smythe'a, niemożliwa jest też identyfikacja domów, które chce obrabować - powiedział w końcu. - W tej sytuacji pozostaje nam tylko jedna droga warta zachodu. - Znaleźć Alerta - dokończył Stokes.

Wmawiała sobie, że to rozczarowanie, złość i zwykła niecierpliwość związana z brakiem postępów w śledztwie skłoniła ją, by poszukać zapomnienia, ale prawda była taka, że za nim tęskniła. Później tego samego wieczoru Penelope leżała oparta na łokciu w dużym łóżku Barnaby'ego. On wyciągnął się wygodnie przy niej z ręką nad głową. Dopalająca się świeca rzucała na nich pomarańczowy blask. Otaksowała go spojrzeniem i uśmiechnęła się z typowo zaborczą - nawet nie próbowała tego ukryć - rozkoszą. Przynajmniej przez chwilę należał do niej, wyłącznie do niej i doskonale o tym wiedziała. Położyła mu rękę na torsie i wolno przesunęła ją w dół po umięśnionym brzuchu i jeszcze niżej, by dotknąć tej części jego ciała, która zawsze pragnęła pieszczoty. I tym razem, mimo iż przed chwilą się kochali, poczuła, jak członek Barnaby'ego się powiększa. Świadomość własnej mocy przyprawiła ją o dreszcz podniecenia. Choć nie umawiali się wcześniej, Barnaby wyraźnie na nią czekał. Gdy zapukała tego wieczoru do jego drzwi, natychmiast je otworzył - Mostyn zniknął gdzieś bez śladu. Barnaby zabrał ją na górę i zamknął za nimi drzwi. Natychmiast znalazła się w jego objęciach i dała upust swym pragnieniom. Chciała, by czuł, jak płonie w niej ogień pożądania. Odwzajemnił się tym samym. I znów, tak jak zwykle, rozpoczęła się walka o prymat; raz on przejmował kontrolę, zaraz potem to Penelope zaczynała dyktować warunki. W końcu Barnaby przyszpilił ją do materaca i kochał się z nią szaleńczo, do utraty sił, aż oboje zaznali cudownego spełnienia. On chyba też za nią tęsknił. Tak było za pierwszym razem, za drugim... Penelope miała świetną pamięć i potrafiła odtworzyć dokładnie szczegóły rysunków, jakie oglądała wraz z Portią w czasach, gdy obie chciały się zaznajomić ze wszystkimi sferami życia. Ilustracje okazały się i teraz niezwykle przydatne. Kiedy przyklękła, opierając ręce na łóżku, i spytała, czy nie mogliby zrobić tego w ten sposób, był zdziwiony, ale tylko przez krótką chwilę. Potem był już za nią i w niej, wbijał się w nią mocnymi, głębokimi pchnięciami, ilustrując wyraźnie, dlaczego akurat ta pozycja była eksponowana na jednym z pierwszych miejsc w tego typu publikacjach. Potem opadli na łóżko, osiągając pełnię rozkoszy.

Teraz Penelope czuła, że całe jej ciało ogarniają ciepło i radość, której nigdy dotąd nie miała okazji zaznać. Nie wiedziała nawet o jej istnieniu. Delikatnie gładziła jego tors, jak zwykle zafascynowana wszystkimi różnicami, które ich dzieliły. Byli tak różni pod każdym względem i tak cudownie się uzupełniali. Nie tylko fizycznie. Mogło się wydawać, że chcieli tylko zaspokoić fizyczne pożądanie, lecz należało raczej zastanowić się nad tym, co to pożądanie budzi. Gdyż ten głód, silniejszy i bardziej dominujący, zdecydowanie nie był fizyczny. Przynajmniej w jej przypadku. Zaborczość, opiekuńczość, potrzeba wzajemnej obecności wszystko to stanowiło dowód więzi emocjonalnej, jaka codziennie się między nimi pogłębiała. Po tym, kiedy spędzili osobno trzy ostatnie dni, na samą myśl o utracie owej więzi, zakończeniu jej... Dość powiedzieć, że skupiła się wyłącznie na tym, co robić, by ten związek trwał w nieskończoność. Czuła na sobie jego spojrzenie. Patrzył na jej twarz spod ciężkich powiek i się uśmiechał. Wyciągnął rękę do jej policzka i założył jej za ucho kosmyk włosów. - Jutro... - Przerwał i wyjrzał przez okno... to znaczy dziś ja i Stokes zaczniemy poszukiwania. Obawiam się jednak, że jeśli nie dopisze nam szczęście, mogą się one okazać czasochłonne. A czas to towar, którego naprawdę nie mamy w nadmiarze. Położyła się na boku, by zajrzeć mu w twarz. - Jeśli nie znajdziesz Alerta, zanim dojdzie do rabunków, chłopcy zostaną w nie zamieszani. - Gdyby udało się nam uratować dzieci, zanim Alert zdoła zrealizować swój plan do końca, moglibyśmy walczyć, aby nie zostały o nic oskarżone. Jeśli jednak jego plan się powiedzie, zostaną ukarane za współudział w przestępstwie. Ponadto jest jeszcze dodatkowy aspekt całej sprawy, którego nie można przecenić: sukces Alerta oznacza kompromitację policji. Peel i jego komisarze nie znajdą chyba żadnych argumentów na swoje usprawiedliwienie. - Popatrzył jej w oczy. - A wielu tylko czeka na ich potknięcie. Prychnęła pogardliwie i wpatrzyła się w sufit. - Kim może być ten cały Alert? Od czego zamierzacie zacząć?

Zadowolony z kierunku, w którym podążała rozmowa, postanowił jej dokładnie o tym opowiedzieć. Celowo odwrócił uwagę Penelope od drugiego tematu, który tak mocno zaprzątał jego umysł, a pokusa, by o nim wspomnieć stawała się coraz silniejsza. Nie chciał jednak przyspieszać rozwoju wypadków. Pragnął, by Penelope najpierw sama podjęła decyzję i doszła do wniosków, które on sam wysnuł już dawno. Rozmowa z Carltonem Riggsem stanowiła znakomity pretekst, by tego tematu uniknąć, wymówkę zesłaną mu chyba od Boga, której chwycił się desperacko obiema rękami. Rezydencja Riggsów była położona w Leicestershire, niezbyt daleko od Calverton Chase. Po rozmowie z Riggsem nie przyjął jego zaproszenia na nocleg i zamiast tego udał się w odwiedziny do Luca, wicehrabiego Cal - vertona, starszego brata i opiekuna Penelope. Powitali go Luc i jego żona Amelia, Barnaby widywał się zresztą z Calvertonami i ich dalszą rodziną dość często, przy innych licznych okazjach. Luc pomagał mu nawet w poprzednim śledztwie. Ma szczęście nie musiał długo czekać na rozmowę z samym Calvertonem - Amelia musiała szybko pożegnać panów i zająć się trójką dzieci. Barnaby nie tracił czasu - szybko poprosił Luca o rękę Penelope. Luc początkowo zamarł ze zdziwienia, potem pokręcił tylko głową, jakby nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał, a wreszcie stwierdził, iż Barnaby jest ostatnim człowiekiem na świecie, którego by posądził o utratę zmysłów. Następnie zapytał, czy Barnaby dobrze zna jego siostrę, a gdy usłyszał, że „aż nazbyt dobrze", popatrzył na niego podejrzliwie i w pokoju zapanowała pełna napięcia cisza. Wreszcie przebiegły jak lis, surowy Luc Calverton skinął tylko głową i zezwolił Barnaby'emu, by ten oświadczył się Penelope - oczywiście, o ile jego siostra zgodzi się go wysłuchać. A Barnaby wcale nie sądził, że jest to sprawa oczywista, mimo że Penelope leżała przy nim w łóżku - szczęśliwa i zaspokojona. Przynajmniej jednak nie czuł się już z tego powodu winny uczynił wszystko, co do niego należało, teraz czekał tylko na sygnał z jej strony. - Stokes i ja zaczniemy pewnie od listy dżentelmenów, którzy mają znajomych wśród policji. Na przykład przyjaciół komisarzy i członków dowodzonych przez nich zespołów, a także tych związanych z policją wodną i Ministerstwem Spraw Wewnętrznych.

- Hmm. - Przymrużyła oczy. - Jeśli jego plan jest rzeczywiście taki, jak się nam wydawało, Alert zna zapewne nie tylko panów z towarzystwa, powiedzmy... z klubu, ale także bywa w ich domach Jeśli nie, nie wiedziałby przecież, gdzie uderzyć! - Popatrzyła Barnaby'emu w oczy. - Alert to po prostu mężczyzna z towarzystwa. - Masz rację. Kiedy już zrobimy listę, przeanalizujemy ją dokładnie, wykreślimy wszystkich, którzy nie bardzo do niej pasują. Takie znajomości jak Alert ma bardzo niewielu urzędników. Zobaczymy, kto wpadnie w nasze sidła.

Rozdział 19 Następnego dnia Barnaby i Stokes spotkali się w biurze i rozpoczęli pracę nad listą. Dzięki trafnym obserwacjom Penelope wyeliminowali od razu kilka nazwisk. Innym Barnaby postanowił przyjrzeć się dokładniej. Niedzielne popołudnie nie było jednak najlepszym momentem, by zastawiać sieci na londyńskie elity. Licząc na to, że Stokes sam sobie znajdzie jakieś zajęcie - najprawdopodobniej byłaby to wizyta przy St. John's Wood High Street - Barnaby wrócił do siebie, gdzie znalazł Penelope, która czekała na niego w salonie. Długo tam nie pozostali. *** Zapadał listopadowy zmierzch, gdy po rozkosznym popołudniu, spędzonym na miłosnych igraszkach i grze w szachy, Penelope podążyła za Barnabym do tylnego wyjścia. Kiedy mu powiedziała, że przyjechała powozem brata, który czeka na nią przy głównej ulicy, Barnaby wyszedł na zewnątrz i nakazał stangretowi, by podjechał pod rezydencję od tyłu. Nawet w listopadowym zmierzchu jakiś przypadkowy przechodzień mógł rozpoznać Penelope wychodzącą z kawalerskiego mieszkania o takiej porze i opowiedzieć o tym wydarzeniu swoim znajomym. Wkrótce plotka obiegłaby cały Londyn. Rozumiała aż nadto dobrze, dlaczego Barnaby zachowywał taką ostrożność. Chciał, by wiedziała, że się o nią troszczy; zatem nie protestowała. Czuła jednak wyraźnie, że ich relacja uległa zmianie. Penelope stała się mniej zasadnicza, bardziej otwarta na pomysły Adaira. Musiała się jednak upewnić, czy taka relacja istotnie przypomina małżeństwo. I czy mariaż z Barnabym Adairem okaże się trafny? Czy ten związek jest jej sądzony? - Poczekaj, rozejrzę się. - Wyszedł na ulicę i natychmiast przymknął drzwi, by ochronić Penelope przed wiatrem i ciekawskimi spojrzeniami. A ona czuła, jak ogarnia ją spokój.

Zwykle w takich sytuacjach szalałaby ze zdenerwowania, co całkowicie odebrałoby jej energię. Teraz jednak, dzięki niemu, nabrała nadziei, że ich czwórka odniesie sukces. Barnaby uchylił drzwi szerzej i podał jej rękę. Uśmiechnęła się, a gdy uścisnął jej dłoń, jak zwykle poczuła dreszcz. Razem przestąpili próg. Dorożka czekała. Odwróciła się, by pożegnać Barnaby'ego. Z roztargnieniem sięgnął po kaptur jej płaszcza i wsunął go na jej luźno spięte włosy - połowa szpilek wciąż leżała na podłodze w jego sypialni. Uśmiechnęła się, uniosła dłoń i przyłożyła mu ją lekko do policzka. - Dziękuję. Za to popołudnie, które znaczyło dla niej więcej, niż mogłaby się spodziewać, za troskę i spełnianie jej najskrytszych pragnień. Ujął jej dłoń i ucałował palce. - Kiedy tylko czegoś się dowiemy, natychmiast dam ci znać. Skinęła głową. Nagle jej uwagę przykuł jakiś ruch w korytarzu, za Barnabym. Mostyn. Najwyraźniej wrócił wcześniej, niż zamierzał. Jak każdy doświadczony kamerdyner nie rzucał się nigdy w oczy, gdy Penelope przebywała w towarzystwie Barnaby'ego, teraz jednak wyszedł z kuchni, nie mając pojęcia, że ktokolwiek stoi przy tylnym wyjściu. Zobaczył ich, zamarł i po chwili wahania, ku jej wielkiemu zdziwieniu - wiedziała, że za nią nie przepada - nisko się skłonił. Zachował się zatem wzorowo, nie okazując ani słowem, ani gestem braku szacunku lub aprobaty. Zanim zdążyła zareagować, Barnaby chwycił ją za ramię, popchnął lekko w kierunku dorożki i pomógł wsiąść. - Ty też daj znać, jeśli dojdziesz do jakichś ważnych wniosków. - Oczywiście. - Zatrzasnął drzwiczki, nie widziała już korytarza. - Pa! Barnaby cofnął się, pomachał jej na pożegnanie i dał sygnał stangretowi. Pobrzękując uprzężą, powóz potoczył się naprzód. Następnego dnia po południu Penelope siedziała na sofie w salonie starej lady Harris, piła herbatę i udawała, że słucha paplaniny

zebranych wokół pań, które pozostały w mieście, gdyż ich mężowie sprawowali najważniejsze funkcje rządowe i nie mogli jeszcze wyjechać z Londynu. Niespodziewane wejście policjanta zakłóciło pogodny nastrój. Niewiele z obecnych na podwieczorku dam miało kiedykolwiek do czynienia z policją. Dlatego też, gdy Silas, kamerdyner lady Harris, zaanonsował przybycie stróżów prawa, w salonie zaległa cisza. Policjant w średnim wieku wydawał się wyraźnie speszony spojrzeniami tylu kobiet naraz. Kiedy jednak lady Harris spytała go swym charakterystycznym słodkim głosem o cel wizyty, otrząsnął się z odrętwienia. - Przyszedłem tu po pannę Ashford. Penelope odstawiła filiżankę i wstała. - To ja. Rozumiem, że przysłał pana inspektor Stokes. Policjant zmarszczył brwi. - Nie. Przybyłem, ponieważ pracownice Domu Sierot zeznały, że to pani nim kieruje. Mój człowiek ma nakaz przeszukania ochronki. A pani musi odpowiedzieć na parę pytań. Penelope patrzyła na niego w milczeniu. - Czy mogę prosić, by udała się pani ze mną na posterunek? spytał, wskazując ręką drzwi. Wyszła, zostawiając za sobą skonsternowane damy, które miały wreszcie nowy powód do plotek. Wiedziała, że jej matka natychmiast się zajmie tą sprawą. Jednocześnie dziękowała losowi za to, że nie należy do tego gatunku młodych dam, które przywiązują nadmierną wagę do opinii elit. Zdanie, jakie wyrobiła sobie na jej temat śmietanka towarzyska Londynu, nie miało wpływu na jej przyszłość i samopoczucie. Dorożka zatrzymała się przed Domem Sierot. Pozwoliła, by policjant wyszedł pierwszy i przytrzymał jej drzwi. Takie drobne gesty podkreślały jej pozycję społeczną, co ułatwiało w znacznym stopniu rozmowę z sierżantem. Weszła do domu z dumnie podniesioną głową, przybierając pełną wyższości pozę, której nauczyła się od matki i dam typu lady Harris. Zdjęła rękawiczki i rozejrzała się z niesmakiem. - Gdzie jest ten pański sierżant? - Tędy, panienko.

- Madam. - Pozwoliła, by posterunkowy szedł przed nią wąskim korytarzem prowadzącym w głąb domu. Popatrzył na nią zdziwiony. - Że jak proszę, panienko? - Madam. Biorąc pod uwagę mój wiek i fakt, że zarządzam Domem Sierot, co łączy się ze sprawowaniem odpowiedzialnej funkcji, powinien mnie pan tak tytułować. Nigdy nie zaszkodziło pokazać pewnym ludziom, gdzie jest ich miejsce, a nawet jeśli posterunkowy nie uczynił na razie nic, co mogłoby wzbudzić jej gniew, wątpiła, by sierżant okazał się tak grzeczny. - Och. Rozumiem. - Posterunkowy przełknął ślinę, jakby chciał przetrawić lekcję, której mu właśnie udzielono. Odnaleźli sierżanta - siedział z biodrem opartym o biurko Penelope, obserwując dwóch posterunkowych, którzy przeszukiwali właśnie wysokie szafki, stojące przy ścianach. Penelope rzuciła tylko jedno uważne spojrzenie na biurko, by nabrać przekonania, że policjanci zdążyli już przetrząsnąć dokładnie szuflady. Dwaj grzebali teraz w teczkach osobowych, co najwyraźniej bardzo denerwowało pannę Marsh. Penelope otaksowała surowo sierżanta i nie spodobało się jej zupełnie to, co zobaczyła, gdyż mężczyzna sprawiał wrażenie zuchwałego ważniaka. Okrążyła szybko biurko, postawiła na nim torebkę i usiadła na krześle, przyciągając je bliżej blatu. Odzyskała w ten sposób kontrolę nad sytuacją. - Mówiono mi, że ma pan nakaz, sierżancie. - Popatrzyła mu prosto w oczy i wyciągnęła władczo rękę. - Czy mogę go obejrzeć? Zgodnie z jej przewidywaniami skrzywił się lekko i odsunął od biurka. Popatrzył na swoich trzech podwładnych, zatrzymując nieco dłużej wzrok na posterunkowym, który doprowadził Penelope na miejsce, i niestety podjął niewłaściwą decyzję. Poprawił pas i wysunął uparcie podbródek. - Nie wiem, czy to stosowne. Działamy w imieniu prawa, a nasza praca polega na znalezieniu... - Nakaz, sierżancie. - Jej słowa smagały niczym bicz. Podniosła wzrok na policjanta, wzorując się tym razem na wyniosłej pozie lady Osbadelstone i księżnej St. Ives. - Rozumiem, że jako właścicielka tego domu, jak również jego administratorka mam prawo zobaczyć

dokument uprawniający policję do jego przeszukania. Czyżbym się myliła? Zgadywała, ale rozmawiała z Barnabym na temat procedur policyjnych i to, co mówiła, wydawało się mieć podstawy. Znów wyciągnęła rękę. - Nakaz, jeśli łaska. Z ociąganiem skrył rękę w kieszeni płaszcza i wyjął złożoną na pół kartkę. Penelope rozłożyła arkusik. - Jak można współdziałać z policją, skoro się nawet nie rozumie przyczyn tej nonsensownej historii? Chciała zyskać nieco na czasie i zrozumieć szczegóły nakazu, lecz przeczytawszy listę wszystkich czynności, do jakich mieli prawo, przeszła do powodu przeszukania. - Co? - wykrzyknęła nagle, a wszyscy stojący w pokoju mężczyźni wyprężyli się jak struny. Wpatrując się w nakaz, Penelope najwyraźniej nie mogła uwierzyć własnym oczom. - To po prostu skandal! - Jej ton zdradzał najwyższe oburzenie. - Właśnie, madam. Skandal. Dlatego tu jesteśmy. Nie możemy dopuścić do tego, by sprzedawała pani dzieci do szkół dla włamywaczy. Czyniła nadludzkie wysiłki, by pohamować gniew. Oskarżano ją o coś, z czym przez ostatnich kilka tygodni starała się walczyć. - Jakie licho podsunęło wam te idiotyczne pomysły? Czy to jakieś zbiorowe szaleństwo? Nie podniosła głosu, lecz temperatura jej słów mogłaby spalić pokój na popiół. Demonstrując całkowity brak instynktu zachowawczego, sierżant wydawał się całkowicie zadowolony z siebie. - Scotland Yard rozprowadzał te właśnie ulotki. Jednej z nich towarzyszył nakaz, by przeszukać pani akta. Trzymając w ręku nakaz, Penelope popatrzyła na drugą kartkę było to jedno z ich ogłoszeń opisujące zaginionych chłopców, oferujące nagrodę za ich znalezienie. - To ja jestem autorką tego pomysłu. Natomiast nagrodę... o ile zjawi się ktoś, kto pomoże nam odnaleźć zaginione dzieci, ufunduje Dom Sierot. Ogłoszenie wydrukował niejaki pan Cole w swojej drukarni przy Edgware Road, w podzięce dla pana Barnaby'ego

Adaira, syna hrabiego Cothelstone, który jest jednym z komisarzy nadzorujących oddziały policji. Inspektor Basil Stokes ze Scotland Yardu rozprowadzał te ulotki przy pomocy przyjaciela. W dalszym ciągu jednak nie rozumiem, jaki ta sprawa ma związek z tym ciągnęła, podnosząc nakaz. - Może mnie pan oświeci, sierżancie? Robił wszystko, by jej to wytłumaczyć. Mówił długo i zawile. Przeszukanie zostało wstrzymane, całą uwagę skierowano na tę wojnę charakterów prowadzoną nad biurkiem Penelope. W pewnym momencie do gabinetu Penelope wpadła pani Keggs, informując ją tylko, że na rozkaz sierżanta wszystkie zajęcia zostały zawieszone, a nauczycieli odesłano do biura, w związku z czym stoją teraz na korytarzu. - Co takiego? - wykrzyknęła Penelope z niedowierzaniem. Grożąc, że zaskarży go do sądu, jeśli wskutek braku dozoru któremuś z dzieci przydarzy się coś złego, zmusiła sierżanta, by wycofał polecenie i pozwolił nauczycielom wrócić spokojnie do klas. Próbowała w dalszym ciągu ustalić, czego właściwie szuka sierżant. Biorąc pod uwagę dziwne okoliczności tej sprawy, nie mogła siedzieć spokojnie na miejscu i zezwolić na kontynuowanie poszukiwań - skąd mogła wiedzieć, jakie materiały mogły się tam znaleźć - gdy wszedł Englehart i zajął miejsce u jej boku. Gdy popatrzyła na niego pytająco, uśmiechnął się, by ją uspokoić - Zadałem chłopcom ćwiczenia, które powinny ich zająć na jakiś czas. - Podniósł wzrok na sierżanta. Pomyślałem - dodał, patrząc na sierżanta - że świadek pracujący jako urzędnik w szanowanej firmie prawniczej może się pani przydać. Penelope skinęła głową. - Z pewnością - powiedziała, zwracając się do sierżanta. W końcu posłała po Stokesa. Sierżant utrzymywał w dalszym ciągu, że to Scotland Yard wydał nakaz przeszukania. - W takim razie - warknęła - inspektor na pewno pana poprze i poszukiwania będą kontynuowane. Dopóki jednak nie otrzymam potwierdzenia tego nonsensownego nakazu od kogoś bezpośrednio związanego ze Scotland Yardem, ani pan, ani pańscy ludzie niech tu lepiej niczego nie dotykają Nie zaprosiła ani sierżanta, ani posterunkowego, by usiedli. Jak na stan wzburzenia, w jakim się znajdowała, i tak zachowywała się bardzo przyzwoicie.

Sprowadzenie inspektora zajęło trochę czasu, ściemniało się już na dobre, gdy wypatrzyła go przy bramie wejściowej. Stokes patrzył teraz ze zmarszczonym czołem na sierżanta, który na jego widok stanął natychmiast na baczność. - Zajmuję się osobiście sprawą tych zaginionych chłopców, sierżancie. Żaden rozkaz w tej sprawie nie zostanie wydany przez Scotland Yard bez mojej zgody. - Wziął nakaz do ręki. - A na ten temat nic mi nie wiadomo. Sierżant zamrugał i mocno pobladł. - Ale... widziałem go sam na własne oczy. Nadszedł wczoraj po południu w torbie ze Scotland Yardu. - Rozumiem. - Zmarszczka przecinająca czoło inspektora pogłębiła się jeszcze bardziej. - Przepraszam, panno Ashford, zarówno panią, jak i cały personel. Ktoś najwyraźniej świetnie się bawi kosztem naszego śledztwa. Popatrzył na sierżanta. - Przyjmuję do wiadomości, że wykonywaliście tylko rozkazy, sierżancie. Niemniej jednak były one fałszywe. Spreparowane. Wrócę z wami do Holborn i skontaktuję się z waszymi przełożonymi. Może będą w stanie udzielić mi w tej sprawie jakichś wyjaśnień. Sierżant miał niewesołą minę, ale cieszył się przynajmniej z tego, że może wyjść. Zaczekał przy drzwiach na Stokesa, jednak zanim przestąpił próg, skłonił się nisko przed Penelope. - Jeszcze raz proszę o wybaczenie, panno Ashford. Skłoniła tylko głowę w odpowiedzi. Policjanci wyszli. Przywracanie porządku w domu i powrót do codziennych obowiązków zajęły niemal godzinę. Penelope poczuła się strasznie zmęczona. Panna Marsh czekała na korytarzu. - Sprawdziłam wszystkie akta, również te z pani biura. Nie widzę, żeby czegoś brakowało. - Dziękuję - Penelope zmusiła się do uśmiechu. - O jeden powód do zmartwienia mniej. Panna Marsh uśmiechnęła się nieśmiało. Najwyraźniej miała ochotę coś powiedzieć, lecz szybko zmieniła zdanie. Życzyła tylko Penelope dobrej nocy i wyszła.

Penelope wyjrzała przez okno - zapadał zmierzch. Było już ciemno, żółte światło lamp przypominało księżyce wyłaniające się zza mgły. Minął kolejny dzień i śledztwo nie posunęło się ani na krok dalej, a ona była absolutnie wyczerpana rozmową z rozgniewanym sierżantem i jego bezpodstawnymi oskarżeniami. Wchodząc do gabinetu, westchnęła ciężko i... zobaczyła Barnaby'ego, który stał tuż obok jej biurka. Gdy otworzył ramiona, przytuliła się do niego bez słowa, opierając mu głowę na piersiach. Znowu westchnęła. - To był straszny dzień. Skąd się dowiedziałeś? - spytała po chwili. - Od Stokesa. - Przytulił ją na chwilę, ale zaraz wypuścił z objęć i przyjrzał się jej uważnie. - Wiadomość od Stokesa miała lakoniczny charakter: tylko tyle, że wokół tego fałszywego nakazu narobiło się strasznie dużo zamieszania. Musisz mi wszystko dokładnie opowiedzieć. - Dowodził sierżant. - Usadowiła się wygodniej i opisała nakaz, do którego dołączono ogłoszenie, nadając mu pozory wiarygodności. Był to dowód na konieczność tego rodzaju działań - ciągnęła. - A ja nie chciałam unosić się honorem i pozwolić im na rewizję, w razie gdyby w aktach znalazło się coś, czego rzeczywiście nie powinni znaleźć. - Pochwyciła jego wzrok. - Coś, o czym nikt z nas nie miał pojęcia. Uścisnął delikatnie jej dłoń. - Dobrze zrobiłaś. Zdaje się, że panna Marsh nie odkryła niczego podejrzanego? Penelope skinęła głową. - Tak czy inaczej, postąpiłaś słusznie. Nie należało ryzykować. Już i tak sytuacja była okropna. Gdyby ktoś rzeczywiście ci podrzucił jakieś kompromitujące dowody, wybuchłby skandal i reputacja Domu Sierot zostałaby zrujnowana na zawsze. Reputacja Penelope również - myślał, patrząc w jej twarz, na której, mimo wyraźnych oznak zmęczenia, malował się wyraz niezłomnego uporu. - W jaki sposób się o tym dowiedziałaś? Co w tym czasie robiłaś? Skrzywiła się i niechętnie wyznała mu prawdę.

- Choć było tam w tym czasie niewiele pań, i tak wieści o rewizji w Domu Sierot staną się już jutro rano tematem numer jeden. - Nie, jeśli zareagujemy na tę sytuację w odpowiedni sposób. Co zaplanowałaś na wieczór? - Kolację u lady Forsythe. Muszę się tam zjawić, bo zaprosiła moich najważniejszych sponsorów. Mama umówiła się z lady Mitchell. To dla nich ostatnia okazja, żeby się spotkać przed Gwiazdką, więc będę tam sama. Barnaby myślał chwilę. - Chyba mam pomysł. - Jaki? Popatrzył na nią z uśmiechem. - Najpierw muszę pomówić z twoją matką.

***** Penelope była zbyt zmęczona, by go zmuszać, aby wyjawił jej swój plan. W nietypowy dla siebie sposób zrezygnowała z dociekań i pozwoliła odwieźć się do domu. Dotarli na miejsce o dziwnej porze szóstej po południu. Minerva, wdowa po wicehrabim Calverton, przyjęła ich w garderobie. Wysłuchała cierpliwie i ze współczuciem relacji o przeszukaniu w Domu Sierot, a także historii nakazu. - A teraz - podsumowała Penelope - muszę się pokazać u lady Forsythe i spróbować jakoś powstrzymać ewentualne plotki. - I w tym chyba mogę pomóc - wtrącił Barnaby. - Ani ja, ani inspektor Stokes nie wierzymy, by ten nakaz okazał się jakimś niewybrednym kawałem czy zwykłą złośliwością. Jesteśmy zdania, że ten łajdak, który porwał chłopców, zamierzał wykorzystać policję do swoich własnych celów i uderzyć w Penelope, gdyż to właśnie ona pokrzyżowała mu plany. Większość znanych mi dam nie wiedziałaby zupełnie, jak się zachować w takiej sytuacji, a już na pewno żadna z nich nie wpadłaby na pomysł, żeby zawiadomić inspektora Stokesa. Jednak jako ktoś, kto zna obyczaje panujące w towarzystwie, drań wie doskonale, że plotki spowodowałyby ogromne kłopoty w naszym kręgu. By stawić im czoło, powinienem zjawić się dziś wieczorem u lady Forsythe w towarzystwie Penelope. Nawet jeśli Penelope rozgłosi, że nakaz był zupełnie bezpodstawny, niektórzy mogą nie dać temu wiary. Nie chodzi tu nawet o samą Penelope, lecz raczej o Dom

Sierot. Niedobrze by było, gdyby w towarzystwie szeptano po kątach, że nie wszystko odbywa się tam zgodnie z prawem. Jednak ja mam znajomości w policji i jeśli to ja zdyskredytuję całkowicie ten fałszywy nakaz, uwolnię z pewnością od podejrzeń zarówno Penelope, jak i prowadzoną przez nią ochronkę. Minerwa uśmiechnęła się ciepło. - Dziękuję, panie Adair. To bardzo uprzejme z pana strony. Z przyjemnością przyjmuję pańską propozycję. - Popatrzyła na córkę swymi ciemnymi oczyma. - Co ty na to? Penelope przez dłuższą chwilę wpatrywała się w Barnaby'ego, lecz w końcu skinęła głową. - Tak, muszę przyznać, że będzie mi w ten sposób znacznie łatwiej się z tym zmierzyć. Barnaby dostrzegł, że Minerva aż zamrugała ze zdumienia. Najwyraźniej nie oczekiwała, że Penelope przyjmie zupełnie bez zastrzeżeń towarzystwo Barnaby'ego i jego pomoc. - No cóż, w takim razie wyślę liścik do Amaranty Forsythe, w którym poproszę, by była tak miła i dopisała pana w ostatniej chwili do listy gości. - Uśmiechnęła się. - Między nami mówiąc, ona z pewnością będzie zachwycona. O tej porze roku tak mało osób z towarzystwa przebywa w Londynie, że dodatkowy gość nie sprawi kłopotu. Jeśli jeszcze w dodatku wyjawię jej przyczyny pańskiej wizyty, z pewnością przyjmie pana z wielką przyjemnością. Barnaby skłonił się nisko. - Dziękuję, madam. W oczach Minervy igrał jakiś diabelski chochlik. - Właśnie czytałam list od syna. Pisze w nim o wielu ciekawych sprawach. Penelope szybko podniosła na nią wzrok. - O czym dokładnie? Barnaby modlił się w duchu, zaklinał, by... Minerva uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Ot, po prostu o zwykłych sprawach rodzinnych, kochanie. I prosi, żebym się tobą opiekowała. - Ach tak... - Penelope natychmiast przestała się tym interesować i niecierpliwie zerknęła na zegarek. - Popatrz, która godzina... Muszę się przygotować.

Barnaby wstał wraz z nią. Przez chwilę patrzył Minervie w oczy, po czym skłonił się nieco niżej, aniżeli nakazywał obyczaj. - Zajmę się panną Ashford, madam. Może pani na mnie liczyć. Minerva skinęła wdzięcznie głową. - Wierzę panu. Nieco uspokojony Barnaby wyszedł z pokoju w ślad za Penelope. Zostawił ją w holu i pojechał do domu, by się przebrać.

***** - Powiedziałeś mamie prawdę? Dużo później, już po kolacji, leżała wtulona w jego ramiona. Nigdy w życiu nie zaznała takiego poczucia bezpieczeństwa, nigdy bardziej takiego poczucia nie pragnęła ani nie doceniała. Nawet teraz, gdy ten łajdak Alert, chciał zniszczyć jej reputację, wątpiła, by mogła zaznać spokoju u boku innego mężczyzny. Barnaby Adair, trzeci z kolei syn hrabiego, detektyw, wykrywający przestępstwa popełnione w towarzystwie, był inny. Zupełnie inny. Na przykład nie potrzebował słów, by zrozumieć jej myśli. By wiedzieć, co ją trapi. Ucałował jej skroń. - Niestety tak. Myślę, że Alert obrał sobie za cel nie tylko ochronkę, ale i ciebie. Jeśli pomyślisz o całej sprawie w takich kategoriach, ten drań przekazuje ci wyraźną wiadomość. Jeśli decydujesz się wystąpić przeciwko mnie, nie sądź, że ujdzie ci to płazem. Przez chwilę wpatrywała się w mrok. - Ale jak to zrobił? Mówiliśmy już o tym, że zna sposoby działania policji, ale sfałszować nakaz ze Scotland Yardu...? Chyba niewielu ludzi potrafiłoby tego dokonać. - Miejmy nadzieję. Zanim zabrałem cię na kolację, rozmawiałem ze Stokesem. Pojedziemy jutro do Holborn po oryginalny dokument. Alert nie zdążył nas uprzedzić. W ten sposób się dowiemy, kogo naprawdę dotyczył. - Alert zatarł chyba po sobie ślady. - Zapewne nie zdołamy ustalić konkretnej osoby, ale na pewno zawęzimy listę podejrzanych.

Penelope potrafiła wreszcie spojrzeć na tę sprawę z większym dystansem. Wtuliła się głębiej w ramiona Barnaby'ego i uniosła lekko głowę, by spojrzeć mu w twarz. - Co za ironia losu! Chciał zemścić się na mnie, a otworzył wam tylko nowy tor śledztwa. - Dobrze mu tak - mruknął, głaszcząc jej pośladki. - Czy już ci dziękowałam, że nie zostawiłeś mnie dziś samej sobie i pomogłeś przebrnąć przez te wszystkie głupie pytania? spytała z uśmiechem. - Coś wspominałaś... ale chyba nie słyszałem. - To może - zamruczała niczym zadowolona kotka - powinnam to zrobić jeszcze raz? Barnaby popatrzył w jej ciemne, tajemnicze oczy. - Może... A zatem podziękowała. Szczerze i z takim zaangażowaniem, że zadrżał na całym ciele i po chwili jedynym uczuciem, jakiego zaznawał, była żądza w czystej postaci. Po tym, jak po raz pierwszy zainicjowała nową pozycję w łóżku, zrozumiał, że ciekawość Penelope i jej chęć poznania świata obejmuje także i tę sferę. Kochała badać, eksperymentować, dowiadywać się więcej o rzeczach, które znała wcześniej z teorii. Niemniej jednak, i tak, wczepiony kurczowo palcami w jej włosy, nie mógł pozostać obojętny wobec jej pasji badawczej. Ani tym bardziej zignorować jej niedoświadczone usta, które nauczyły się szybko, jak doprowadzić go do szału. Jak z przerażającą dokładnością pozbawić go całkowicie kontroli nad sytuacją i zdać się na jej łaskę i niełaskę. Jej usta, te cudowne, namiętne usta, o których od początku marzył, stały się lubieżną rzeczywistością, przyprawiając go o paroksyzm grzesznej radości. Jęknął i w tamtej chwili pragnął wyłącznie należeć do niej. Stać się wszystkim, czego pragnie. Gdy oboje nie mogli już znieść napięcia, uniosła się lekko i wsunęła sobie do środka jego członek, ujeżdżając go powoli, tak by żadne z nich nie uroniło ani jednej chwili z tej cudownej wyprawy. Patrzył w jej skupioną twarz i zaczynał rozumieć, że jego oddanie wykracza całkowicie poza czysto fizyczną sferę. Gdy zacisnęła wokół niego swe wnętrze, sprawiając, że cały świat zawirował i zatrzęsła się ziemia, modlił się, by i ona doznawała tego typu uczuć.

Zwolniła jeszcze bardziej, chcąc odsunąć moment, na który oboje czekali. Popatrzyła na niego spod pięknych rzęs i wchłonęła go jeszcze głębiej, prowadząc na skraj przepaści. I w końcu zapadli razem w tę otchłań nieopisanej rozkoszy. Spokojni, zadowoleni. Ze śmiechem opadła mu na piersi, a on wziął ją w ramiona i mocno przytulił. Gdy nadeszła pora jej odejścia, odkryli, że pada. Barnaby zostawił ją przy drzwiach, wziął parasol i chroniąc się przed deszczem, poszedł, by sprowadzić powóz Penelope, który czekał na ulicy. Stangret bez wątpienia drzemał w środku. Otulając się szczelnie peleryną, Penelope wyjrzała w noc. A potem usłyszała za sobą kroki. Odwróciła się i w słabym świetle świecy, którą Barnaby zostawił na stole, dostrzegła Mostyna, który nie wiadomo skąd pojawił się w holu i wkładał właśnie płaszcz. Na jej widok zamarł w bezruchu i oblał się rumieńcem, widocznym nawet w tak słabym świetle. - Właśnie usłyszałem... drzwi... - wyjąkał, zarumienił się jeszcze bardziej, wreszcie skłonił się nisko. - Proszę o wybaczenie, madam... Wyglądał już jak dorodny okaz buraka. - Panienko. Zawahał się, jakby nie był pewien, czy ma zostawić ją samą. Jak zwykle w takich sytuacjach postanowiła chwycić byka za rogi. - Rozumiem, że sytuacja jest dwuznaczna... niemniej jednak... nic z tego nie rozumiem. Gdy po raz pierwszy przybyłam tu z wizytą do twego chlebodawcy, który notabene wyszedł, by sprowadzić mi powóz i nie może nas usłyszeć, odnosiłam wrażenie, że nie darzysz mnie sympatią. Dziś jednak widzisz już drugi raz, jak wymykam się stąd chyłkiem i - popraw mnie, jeśli się mylę - lecz zamiast okazywać mi jeszcze większą niechęć, zaczynasz mnie chyba lubić. Dlaczego? Dlaczego teraz odnosisz się do mnie przychylniej niż przedtem? Mostyn słuchał Penelope z najwyższą uwagą, co tylko wzmogło jej zainteresowanie. W końcu przysunął się bliżej drzwi, tak by widzieć dokładnie ulicę i odchrząknął. - Pracuję dla mojego pana, odkąd sprowadził się do miasta. Wiem, jak żyje. - Upewniwszy się, że Barnaby'ego nie ma nigdzie w zasięgu wzroku, Mostyn popatrzył Penelope w oczy. - Pan nie

przyprowadzał tutaj nigdy żądnych kobiet. - Znów poczerwieniał jak burak. - Żadnych kobiet żadnego stanu. Więc kiedy panią zobaczyłem, pomyślałem, że... no... Penelope zrozumiała natychmiast, do czego on zmierza. - Rozumiem - powiedziała wolno i skinęła głową. - Dziękuję, Mostyn, rozumiem. Najwyraźniej sądził, że ona i Barnaby... Znał widać swego pana lepiej niż ona. W głowie miała zamęt, czekała, by kamerdyner wreszcie sobie poszedł. On jednak nadal nie ruszał się z holu. Po chwili znów odchrząknął. - Chciałem jeszcze dodać, jeśli mi wolno, madam, to jest... panienko, że wolałbym się nie mylić. O ile nie ma mi pani tego za złe... Szczerość kamerdynera naprawdę ją ujęła. - Nie, Mostyn, zupełnie nie. Usłyszeli kroki Barnaby'ego. - A co do tego, czy miałeś rację... pewnie będziemy musieli jeszcze zaczekać. - Oczywiście, madam. Liczę jednak na dobre wieści. I życzę pani dobrej nocy. Kątem oka dostrzegła, że się przed nią skłonił i zniknął szybko w głębi holu. Barnaby wbiegł na schodki, a Penelope otuliła się szczelniej peleryną i wyszła mu na spotkanie. Powóz stał już pod bramą.

Rozdział 20 - Ten nakaz naprawdę wyglądał na prawdziwy, sir. - Kapitan przechylił się przez stół i wskazał palcem nieszczęsny dokument. Oryginalny druk, wszystko wypełnione jak należy, podpisane, takie samo jak zawsze. Dokument leżał na środku stołu, Barnaby siedział naprzeciw kapitana ze Stokesem u boku i czytał uważnie dokument, podobnie jak sierżant, który ów nakaz wykonał. - Rzeczywiście, to chyba autentyk - powiedział w końcu Stokes. Niestety nie podpisał go żaden z pracowników Scotland Yardu. - No, ale tego już nie byliśmy w stanie odkryć - skrzywił się kapitan. - Gdybyśmy sprawdzali każdy podpis na nakazach ze Scotland Yardu, nie zdążylibyśmy przeprowadzić żadnej rewizji. Stokes skinął głową. - Masz rację. Jeśli mogę zapytać, sir... kim może być ten łotr, skoro potrafi zdobyć taki druk, wie, jak go wypełnić, i przesyła go w dodatku w oryginalnym opakowaniu? - Tego właśnie ja i pan Stokes zamierzamy się dowiedzieć.

***** Barnaby i Stokes wyszli z posterunku przy Procter Street i skręcili w typowy dla środka dnia rozgwar High Holborn. Barnaby przystanął przy krawężniku i poszukał wzrokiem dorożki. - Kto to niby podpisał? Z takiej odległości nie widziałem dokładnie. - Grimsby - mruknął Stokes. Barnaby popatrzył na niego, najwyraźniej zdumiony. - Nasz pan Alert ma poczucie humoru. - Bawi się z nami w kotka i myszkę. - Najwyraźniej. - Widząc zbliżającą się dorożkę, Barnaby skinął na woźnicę, który odpowiedział mu wesołym trzaśnięciem bata. - Opowiedz mi o tej urzędowej torbie? Czy właśnie w ten sposób przesyłane są nakazy do różnych posterunków? Stokes skinął głową. - Nakazy dotyczące poważnych przestępstw pochodzą zawsze od oficera policji odpowiedzialnego za to śledztwo ze strony Scotland

Yardu. Wszyscy śledczy mają masę takich formularzy, sam trzymam je w szufladzie biurka. - Tak więc zdobycie formularza nie powinno być trudne. - Nie. Wypełniony nakaz trafia do specjalnych kieszeni, skórzanych worków, które wiszą w rozdzielni. Jeden worek na każdy posterunek. - Zatem sprawa fałszywego nakazu tym bardziej wskazuje na związki Aierta z policją. Ten drań musi mieć dostęp do Scotland Yardu, potrafi pociągnąć za sznurki tak, by sfałszować nakaz i jeszcze go wysłać. Stokes mruknął coś tylko pod nosem, gdy tymczasem powóz zatrzymał się przy krawężniku. - Jest jeszcze coś. W tej rozdzielni zawsze ktoś siedzi. Przynajmniej jeden policjant. Są też posłańcy, gotowi, by w każdej chwili doręczyć nakaz we wskazane miejsce. - Ach tak! To znaczy, że to ktoś, kto na tyle często wkłada nakazy do toreb, że nie budzi podejrzeń. Na tym zapewne polega część jego obowiązków. - Dokładnie. - Stokes otworzył drzwiczki dorożki. - Dlatego właśnie udamy się tam w pierwszej kolejności. Barnaby wskoczył do powozu. Stokes podniósł wzrok na stangreta. - Scotland Yard. Szybko. Podczas gdy Stokes i Barnaby przebijali się przez ruchliwą ulicę, Penelope sprawdzała, czy w Domu Sierot wszystko jest w porządku. Pani Keggs i reszta personelu zachowała się wspaniale. Nawet panna Marsh, zwykle bardzo nieśmiała, miała stanowczy wyraz twarzy. Ze złością porządkowała teczki porozrzucane przez policję. - Prostacy. Niechluje - syczała. Na widok Penelope, która właśnie weszła do pokoju, poskromiła trochę język. - Nie mogli zostawić po sobie porządku? - spytała retorycznie. Penelope z trudem powstrzymała uśmiech. Zdziwiła ją twarda postawa personelu, a nawet starszych chłopców. Wszyscy zachowali absolutny spokój i nie pomyśleli nic złego o domu - co więcej, oparli się sugestiom, jakoby cokolwiek w ogóle mogło być tutaj nie w porządku. Zapadła się w fotel i pomyślała, że przeszukanie miało swoje dobre strony. Dom istniał od pięciu lat, najwyraźniej przez ten czas

stał się instytucją, którą zarówno jej pracownicy, jak i podopieczni uznali za na tyle cenną, by o nią walczyć. Nigdy by się o tym nie dowiedziała, gdyby nie policyjny najazd. Teraz, kiedy wszystko wróciło wreszcie do normalności, zapanował znów spokój. Brakowało tylko Dicka i Jemmiego. Pomyślała, że kiedy wreszcie uda się jej odzyskać chłopców, jej życie, a przynajmniej ten konkretny aspekt jej życia, nabierze znów pełni. Odwróciła się w stronę okna, za którym panował szary dzień. Mżyło, dzieci zostały w środku, w zaciszu jadalni znalazły schronienie przed chłodem i deszczem. Swoje myśli znała, jakie były jednak uczucia Barnaby'ego? Do tej pory sądziła, że potrafi go właściwie rozszyfrować, lecz w świetle obserwacji Mostyna nie była już wcale tego taka pewna. Jedno stało się jasne. Barnaby Adair dorównywał jej inteligencją i bystrością umysłu. Okazał się niezwykle przenikliwy - niemal czytał jej w myślach, przewidywał reakcje. Spełniał wielokrotnie niewypowiedziane życzenia. Jednak... mimo wszystko, czy naprawdę chciała podjąć ryzyko i wkroczyć na ścieżkę wytyczoną przez uczucia? Mimo naporu zmysłów i plątaniny emocji jej rozsądna, rozważna cząstka wciąż się opierała. Nie chciała posunąć się zbyt daleko, zanim wszystkie wątpliwe kwestie zostaną rozwiązane. Nie wiedziała jednak zupełnie, jak się z nimi uporać. Sięgnęła po plik dokumentów i zaczęła czytać.

***** Rozdzielnia Scotland Yardu mieściła się na parterze, nieco na uboczu. Barnaby wszedł za Stokesem do środka przez wahadłowe drzwi. Zatrzymał się na środku, rozejrzał i zrozumiał, o co chodziło Stokesowi. Ani policjant siedzący za długim recepcyjnym blatem, który wypełniał sobą długość ściany na wprost drzwi, ani jego podopieczni nie mogli nie zauważyć, kto wchodzi do środka. Z haczyków na ścianach zwisały skórzane torby. Nad każdym z haczyków widniała plakietka z nazwą posterunku. Barnaby podszedł za Stokesem do recepcji i spostrzegł torby przypisane do Birmingham, Manchesteru i Liverpoolu, największych miast w Anglii.

- Witaj, Jenkins. - Stokes pokazał sierżantowi nakaz wysłany do Holborn i opowiedział jego historię. - Holborn - Jenkins wskazał wieszaki umiejscowione niedaleko recepcji - to tam. Drugi rząd od góry. Biorąc pod uwagę tę niewielką odległość, należało wykluczyć koncepcję, iż ktoś zakradł się tam podstępnie i niezauważony przez niego, umieścił nakaz w torbie przypisanej do posterunku w Holborn. - Kto ma dostęp do tych toreb? Wymień wszystkie osoby, które mogą w nich umieścić jakiekolwiek dokumenty. Jenkins wahał się chwilę. - Nie ma ich znowu tak wiele. Policjanci na dyżurze, policjanci na warcie... w sumie czterech. Inspektorzy, tacy jak pan, i starsi śledczy, komisarz, gubernatorzy, choć oni oczywiście nie robią tego nigdy osobiście. Wpadają tu tylko ich sekretarze. - Przymrużył oczy i rozejrzał się po pokoju. - Na przykład pan Cameron. Zarówno Stokes, jak i Barnaby usłyszeli skrzypnięcie otwieranych drzwi i ujrzeli Douglasa Camerona, sekretarza Lorda Huntingdona. Douglas należał do typu ludzi niezwykle aroganckich, o czym świadczył jego wydłużony krok, sposób trzymania głowy oraz zadarty nos i lekko rozdęte nozdrza, przez które zawsze wyglądał, jakby za czymś węszył. Nieświadomy ich obecności, Cameron podszedł do torby przeznaczonej dla Birmingham, uchylił zamknięcie, wrzucił coś do środka i odwrócił się do nich. Nie mógł nie zauważyć, że wszyscy na niego patrzą. Omiótł więc swoim ciemnoorzechowym spojrzeniem Stokesa i Jenkinsa, ale w jego oczach nie pojawił się błysk rozpoznania. Najwyraźniej żaden z panów nie okazał się wart jego uwagi. Zatrzymał wzrok dopiero na widok Barnaby'ego. - Adair. Znowu bratasz się z pospólstwem? - spytał cicho. - Jak widzisz - odparł Barnaby, zagryzając wargi. Cameron skłonił głowę i wyszedł z rozdzielni tak samo niespiesznie, jak wcześniej do niej wkroczył. - Stuknięty sukinsyn - mruknął Barnaby, odwracając się do lady. Jenkins spokojnie przekładał papiery. - Nie sądzę, by któryś z nas wystąpił w jego obronie, sir. - Niestety to nie wystarczy, by go podejrzewać - westchnął Barnaby. Stokes skinął tylko głową.

- Dziękuję, sierżancie - pożegnał Jenkinsa. - Przy okazji, czy mógłby pan popytać gońców? Może któryś z nich zauważył coś podejrzanego? - Oczywiście, sir - obiecał Jenkins. Barnaby i Stokes wyszli z rozdzielni i udali się prosto do biura inspektora. Już w środku Stokes zamknął dokładnie drzwi, choć nie leżało to zupełnie w jego zwyczaju, i opadł na fotel stojący za biurkiem. Jego czoło przecinała głęboka bruzda. Stokes patrzył na niego przez chwilę. - Jak myślisz? - spytał w końcu. - Czy możemy wykluczyć policjantów, którzy nie należą do elity? Barnaby popatrzył mu w oczy. - Myślę, że mamy podstawy, by sądzić, że Alert dżentelmenem nie jest. Jeśli przyjmiemy to za pewnik, to, biorąc pod uwagę jego spotkania z Grimsbym i Smythe'em, możemy śmiało założyć, że to on we własnej osobie wszedł do rozdzielni i włożył ten fałszywy nakaz do torby przeznaczonej dla Holborn. Stokes skłonił głowę na znak zgody. - Do pewnego momentu największym ryzykiem, jakie zdecydował się podjąć, były osobiste spotkania ze Smythe'em. Trzymał się zawsze określonego planu. Dlaczego tym razem postąpił inaczej? - Właśnie. W dodatku zupełnie nagle. Uderzył jednak w Penelope i jej Dom Sierot pewnie, bez najmniejszego wahania. Nie zrobił tego pod wpływem strachu czy ataku paniki. Jest na tyle bezczelny, że osobiście zaniósł nakaz do rozdzielni. Dlaczego skomplikował sobie życie? - I naraził się na to, że ktoś mógł go zapamiętać? - Usuńmy zatem z listy Jenkinsa wszystkich podejrzanych, niewywodzących się z towarzystwa. Ilu nam zostaje? Stokes pisał coś zawzięcie. Poza Cameronem mamy Jury'ego, Partridge'a, Wallisa, Andrewsa, Worshingtona i Fenwicka. - Zmarszczył brwi. - W biurach gubernatorów pracują jednak ludzie, których nazwisk nie znam. Mogę się jednak ich dowiedzieć. - Wspaniale. - Barnaby uniósł się z krzesła i popatrzył na listę. Teraz powinniśmy zbadać finanse tych panów.

- Tę sprawę zostawię tobie. Przestępców mogę sprawdzić, ale długi karciane... - Dobrze, zajmę się tym - zgodził się szybko Barnaby. - Wiem, kogo pytać. - To dobrze. - Stokes wręczył mu kopię listy i wstał. - Idź i rozpuść wici. Ja zrobię tak samo. Czas nas goni - dodał już przy drzwiach. - Musimy znaleźć chłopców.

***** Tego wieczoru spotkał się z Penelope na innej kolacji, która miała zdecydowanie bardziej formalny charakter niż przyjęcie u lady Forsythe. Lady Carlingford była typową gospodynią polityczną - jej goście składali się z darczyńców, którzy zasilali kasę Domu Sierot. Tym samym obecność Penelope była na tym przyjęciu niezbędna. Przyjechała z matką. Po powitaniu lady Carlingford krążyły wśród gości zebranych w salonie w małe grupki. Penelope oddzieliła się od matki i rozmawiała właśnie z lordem Barford, gdy nagle Barnaby wyrósł jak spod ziemi u jej boku. Zdziwiona, ale zadowolona podała mu rękę. Powitał ją uprzejmie, położył sobie jej dłoń na ramieniu, uśmiechnął się do lorda Barforda i zapytał, jak się wiedzie jego myśliwym; jego lordowska mość pasjonował się psami, które zabierał na polowania. Rozgrzał ją uśmiech w jego oczach. - Mój ojciec wyjechał z miasta. Często go zastępuję na spotkaniach tego typu, zwłaszcza gdy mają one związek bardziej z policją niż jego innymi zainteresowaniami. - A pani brat nie interesuje się polityką? - W każdym razie nie tym jej fragmentem, który wiąże się z policją. Tak czy inaczej, pozostali dwaj, wraz z żonami, a także moja siostra i jej mąż, przebywają już w Cothelstone. Myślała o tym, gawędząc z panią Worley. - Zapewne matka czeka na ciebie w domu. Wyjeżdżasz niedługo z miasta? - spytała, gdy poszli dalej. Skinął głową z miną dumnego mieszkańca stolicy. - To zależy. - Od naszego śledztwa? - Częściowo. - Zawahał się. - I od tego, i od dnia.

Na chwilę spotkali się wzrokiem, lecz zaraz potem Penelope musiała spojrzeć przed siebie, gdyż lady Parkdale sunęła właśnie w ich kierunku. - Moi najdrożsi! - wykrzyknęła jej lordowska mość. - Jestem taka szczęśliwa, że was widzę! Lady Parkdale była strasznie egzaltowana i kochała plotki, lecz była główną sponsorką Domu Sierot, a zatem Penelope musiała znosić bez zmrużenia powiek jej górnolotne sformułowania i spojrzenia spod uniesionych brwi. - Przynajmniej nigdy nie bywa złośliwa - mruknął Barnaby, gdy ruszyli dalej. Penelope uśmiechnęła się tylko ze zrozumieniem. Barnaby prowadził ją dalej przez tłum gości, odpowiadając od czasu do czasu zdawkowo na pytania napotkanych po drodze mężczyzn zainteresowanych pracą w policji w oddziale Peela i sposobami działania Scotland Yardu. Znał tu wszystkich, zarówno kobiety, jak i mężczyzn, i choć przyjęcie odbywało się pod pretekstem zebrania towarzyskiego, wieczór miał tak naprawdę niezwykle poważny charakter. Barnaby wolał zresztą tego typu „rozrywki" niż bankiety czysto rozrywkowe i gdy przechodził z Penelope od jednej grupki gości do drugiej miał wrażenie, że i w tym przypadku, podobnie jak w pozostałych, stanowią nienaruszalną całość. Oboje mieli ogromne obycie towarzyskie i odznaczali się na tyle dużą inteligencją, by bez problemu podjąć dyskusję na każdy temat. Oboje woleli również posługiwać się ową inteligencją podczas rozmowy. W tych kręgach bowiem cięte repliki budziły powszechny zachwyt. Gdy na chwilę znaleźli się sami, opowiedział jej pokrótce, jak spędził dzień. Nie pominął oczywiście najważniejszego - decyzji Stokesa, który postanowił wystarać się u szefa o zgodę na wzmocnienie patroli w Mayfair. - Niestety Stokes nie ma zbyt wielkich nadziei na powodzenie przedsięwzięcia. Co gorsza, zdobycie informacji na temat majątku człowieka należącego do śmietanki towarzyskiej Londynu nie zajmuje zaledwie kilku dni. Zmarszczyła brwi.

- Jest taki człowiek, z którego usług korzystają Cynsterowie i mój brat, ilekroć chcą ustalić tego rodzaju szczegóły. - Wiem. Nazywa się Montague. Widziałem się z nim dziś po południu. Zgodził się uzyskać jak najwięcej informacji na temat panów z naszej listy, ale dopóki nie zawęzimy pola poszukiwań, nie zdołamy przeprowadzić dogłębnego śledztwa. - Hmm. - Wymienił nazwiska z listy, ale Penelope tylko kręciła głową. - Niestety nie miałam okazji poznać żadnego z tych panów. Jeśli jednak są hazardzistami, nasze ścieżki po prostu nie mogły się skrzyżować. Pomyślał o Penelope w jaskini hazardu i nie odpowiedział. Gdy zasiedli do kolacji, posłał gospodyni wdzięczny uśmiech, gdyż okazało się, że posadziła ich obok siebie. W pewnym momencie pochwycił spojrzenie lady Calverton. Uśmiechając się cierpliwie, matka Penelope podniosła kieliszek, wznosząc dyskretny toast na jego cześć. Skinął głową na znak zgody i odpowiedział tym samym, a potem zerknął na Penelope, jakby chciał sprawdzić, czy i ona dostrzega, jak bardzo do siebie pasują. Obie panie podniosły się z miejsc stanowczo zbyt wcześnie, zostawiając panów przy kieliszku porto i dyskusji na temat stanu, w jakim znajdował się naród, nieprzegłosowanych ustaw i oczekiwań na nadchodzący rok. Penelope wykorzystała nieobecność panów, by porozmawiać ze wszystkimi paniami, z którymi wypadało jej zamienić choć parę słów z racji pełnionej funkcji. Niektóre z nich były niezależnymi sponsorkami, inne organizowały tylko działalność charytatywną swoich mężów. Jeszcze inne stanowiły wartościowy kontakt pod innymi względami, tak jak na przykład lady Paignton, patronka Agencji Athena, której celem było wyszukiwanie miejsc w odpowiednich domach dla pokojówek czy guwernantek. Ponieważ wiele mieszkanek Domu Sierot znajdowało posadę za pośrednictwem tej właśnie Agencji, Penelope znała lady Paignton od lat. Na widok Penelope lady Paignton, atrakcyjna dama o kasztanowatych włosach, uśmiechnęła się serdecznie. - Mój mąż z pewnością próbuje wyciągnąć od pana Adaira informacje na temat ostatniej inicjatywy Peela. Teraz zamierzamy

spędzić trochę czasu na wsi, a on traktuje swoją rolę sędziego niezwykle poważnie. Mówiono ostatnio o założeniu posterunków i budek wartowniczych we wszystkich większych miastach w Anglii. - Mam nadzieję - odparła Penelope. - Spotkałam kilka tygodni temu pani najstarszą córkę - dodała. Paigntonowie mieli czwórkę dzieci, dwóch chłopców i dwie dziewczynki. - Nie wiedziałam, że tak bardzo pani pomaga. - To prawda. - Lady Paignton uśmiechnęła się czule. - Jest chyba gotowa, by przejąć stery. Zresztą to bardzo wdzięczne zajęcie... Ooo, wreszcie wracają panowie. - Popatrzyła Penelope w oczy. - Powiedz swoim, żeby podsyłali nam wszystkie dziewczęta, którym moglibyśmy pomóc. Z dotychczasowych jesteśmy bardzo zadowoleni. Penelope skinęła głową z uśmiechem. - Przypomnę im o tym. Rozstały się - na oczach Penelope lady Paignton podeszła do wysokiego, świetnie zbudowanego mężczyzny ze srebrnymi nitkami w ciemnych włosach. To on właśnie jako pierwszy z panów pojawił się w salonie. Wicehrabia Paignton był jednym z głównych właścicieli ziemskich Devon, który zyskał ostatnio wielkie wpływy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Nie zamierzała ich podglądać, lecz nie mogła przeoczyć dumnego i radosnego spojrzenia, jakim Paignton obdarzył żonę. Jego oczy mówiły absolutnie wszystko. Zupełnie niespodziewanie Penelope ogarnęła ogromna tęsknota za takim uwielbieniem. Marzyła, by i na nią ktoś tak kiedyś popatrzył. Nie tak niewinnym i wręcz cielęcym wzrokiem, jakim zwykle obdarzają się zakochani, lecz głęboko, przenikliwie, dojrzale... z miłością w lśniących ze szczęścia oczach. Takie spojrzenie nikogo nie może zmylić. Zamrugała i odwróciła głowę. Zaczęła się właśnie zastanawiać, skąd się u niej biorą podobne myśli i pragnienia, gdy u jej boku stanęła lady Curtin. - To takie pokrzepiające widzieć cię z lordem Adair u boku, moja droga. Jestem starą przyjaciółką Dulcie, jego matki - trajkotała, zanim Penelope zdołała ją powstrzymać - muszę ci powiedzieć, że ten chłopiec... no, teraz już mężczyzna, stał się prawdziwą przyczyną jej trosk. Odmówił całkowicie spotkań z damami w wieku matrymonialnym. Sam oczywiście tym bardziej nie szuka żony. A ta

jego maniera stała się wręcz zaraźliwa! Z tego, co mówi Dulcie, Barnaby doprowadził do perfekcji sztukę uniku. Nawet podczas takich spotkań jak dziś, gdy się zjawia w zastępstwie Cothelstone'a, odmawia udziału w tej grze. - Zaczerpnęła powietrza i przyjrzała się jej uważnie. - Nie jesteś typową młodą damą - ciągnęła. - Niemniej jednak wydajesz się naprawdę odpowiednia. Jeśli trzeba trzasnąć z bata, by konie przyspieszyły galop, jestem pewna, że możesz w tej sprawie całkowicie liczyć na Dulcie. - Z tymi słowami ruszyła dalej. Penelope poczuła lekki zawrót głowy. Powędrowała spojrzeniem w stronę drzwi, przez które wychodzili również inni panowie. Na samym końcu kolejki mignęła jej złocista głowa przechylona w stronę lorda Carlingforda, który z ożywieniem o czymś opowiadał. Nareszcie sama, po przeciwnej stronie pokoju skorzystała z okazji, by mu się przyjrzeć. A przy okazji powrócić na chwilę do własnych myśli, spekulacji lady Parkdale, do blasku w oczach lorda Paigntona. Barnaby nigdy dotąd tak na nią nie patrzył... Czy to mogło się zmienić? Oderwał się od lorda Carlingforda - przemierzył wzrokiem pokój, zobaczył Penelope i z uśmiechem ruszył w jej stronę. Przypomniała sobie komentarze lady Curtin, które powtarzała zresztą cała śmietanka towarzyska Londynu. Barnaby Adair nie szukał do tej pory towarzystwa dam w wieku matrymonialnym. Poza nią. Uśmiechnął się, ujął ją za rękę i położył ją sobie na rękawie. - Powiedziałem dziś na temat policji wszystko, co miałem do powiedzenia. Czy są jeszcze inni chętni do rozmowy? Uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi i powiodła go w stronę lorda Fitchetta. Tego wieczoru musiała wyjść z przyjęcia w towarzystwie matki. Tak zresztą było lepiej. Musiała pomyśleć o Barnabym Adairze. A myślenie o nim w racjonalny, logiczny sposób było trudne, o ile nie niemożliwe, w jego ramionach.

***** Mężczyzna, który sam nazwał siebie Alertem, stał w cieniu pod starym drzewem w samym środku cmentarza na rogu St. John's Wood

High Street. Mgła zamknęła się nad nim niczym całun, usłyszał kroki Smythe'a, zanim jeszcze wyłoniła się przed nim jego postać. Smythe przemknął się zręcznie między nagrobkami i popatrzył w mrok. Alert uśmiechnął się do siebie. - Tutaj. Smythe zanurkował pod gałęzie. - Kiepska noc na spacer, znacznie lepsza na skok. - Jutro będzie podobnie. Jesteś gotowy? - Ano. Chłopcy wyuczeni, na ile się dało w tak krótkim czasie. Na szczęście są dość bystrzy, aby zrozumieć, że pilna nauka leży w ich interesie. - To dobrze. - Alert wyciągnął z kieszeni plik złożonych kartek i wręczył je Smythe'owi. - Oto szczegóły przedmiotów, jakie masz ukraść z pierwszego domu na liście. Nie musisz tego teraz czytać. Opisałem każdy przedmiot na tyle dokładnie, że może go rozpoznać nawet skończony głupek. Podałem również informację, w którym miejscu ten przedmiot się znajduje. Zapisałem nawet, na jakie przeszkody i zamki możecie natrafić. Zamki, drzwi, i tak dalej. Nawet dziecko potrafiłoby sobie z tym poradzić. Smythe obejrzał kartki. W skąpym świetle widział tylko gęsto zapisane strony; nie mógł jednak na razie ich odczytać. - Tak, jak ustaliliśmy, będę jeździł małą czarną dorożką bez oznakowania, przebrany za stangreta. Spotkam się z tobą na rogu ulic według informacji podanych na kartce, niedaleko wymienionych domów, i odbiorę od was łup. Żaden z przedmiotów nie jest na tyle duży, by chłopcy nie dali rady go wynieść. Wszystkie są jednak na tyle nieporęczne, że nie będzie ci się chciało chodzić z nimi po ulicy. Smythe podniósł głowę. - I zapłacisz z dołu za każdy dostarczony przedmiot? Alert skinął głową. - A kiedy już oddam łupy kupcom i otrzymam od nich należność i wy dostaniecie swoją dolę. Tak jak się umówiliśmy. - W porządku. - Smythe upchnął papiery w kieszeni płaszcza. - Jeszcze jedno - powiedział zimno Alert. - Również zgodnie z naszymi ustaleniami masz przypilnować, żeby chłopcy nie wynieśli z domów niczego poza wskazanymi przedmiotami. A kiedy je

sprzedamy i dostaniemy gotówkę, możesz wrócić, ale, i chcę to wyraźnie podkreślić, dopiero po zakończonej akcji. - Pamiętam, że tak się umówiliśmy - potwierdził Smythe. - Ale co będzie z policją tej drugiej nocy? - Teraz już rozumiesz, dlaczego chciałem dokonać wszystkich kradzieży za jednym razem? Istnieje oczywiście obawa, niezbyt jednak poważna, że policja skieruje do Mayfair więcej patroli. Nie będą jednak na tyle szybcy, żeby uniemożliwić nam działanie. Trzeciej nocy już bym nie ryzykował, ale ta druga będzie tylko minimalnie groźniejsza niż pierwsza. Co więcej, dowiedziałem się również, kto może się nam najbardziej dać we znaki, i podjąłem pewne kroki, by żadna z tych osób nie mogła nam przeszkodzić. Pierwszej nocy niczego się nie domyślą, a nawet teraz, kiedy jesteśmy zmuszeni pracować dwa wieczory z rzędu, jeśli dopisze nam szczęście, nikt przez parę miesięcy się pewnie nie dowie, że dokonaliśmy tych włamań. Smythe popatrzył na niego w mroku. - Więc możemy spokojnie działać? - Nawet jeśli coś zauważą, bez problemu przeprowadzimy nasz plan. - Alert wyprostował się jak struna, a w jego głosie pobrzmiewała wyraźnie pewność siebie. - Będę miał zresztą pełną informację na temat tych ewentualnie wzmożonych patroli. A co do naszych ciekawskich - zawiesił na chwilę głos i wyszczerzył zęby w nieszczerym uśmiechu - zorganizowałem im w tym czasie inne zajęcie.

Rozdział 21 - Tak jak się obawiałem, mój apel o wzmożenie patroli w Mayfair to rozmowa z głuchoniemym. - Stokes zapadł się w fotel w saloniku Griseldy. Pozostali, siedzący na sofie Barnaby i Penelope oraz Griselda, skrzywili się tylko z irytacją. Nie umawiali się wprawdzie na spotkanie, ale Penelope przyjechała do Griseldy w nadziei, że modystka uzyskała jakieś ważne informacje od przyjaciół z East Endu. W nadziei, którą Griselda mocno w niej podsyciła, zamykając wcześniej sklep. Barnaby dotarł na miejsce niedługo po niej, Stokes dziesięć minut później. - Gdybym miał jakieś dowody, zacząłbym natychmiast działać. Jednak nasze argumenty o opuszczonych rezydencjach wywierają oddźwięk przeciwny do zamierzonego. Wszyscy komisarze są zdania, że o tej porze roku, gdy wszyscy wyjeżdżają z miasta, żadnemu członkowi elit nic nie grozi, więc nadmierna ostrożność nie jest niczym uzasadniona. Przyjął od Griseldy kubek z kawą, którą sączył powoli, patrząc ponuro na Penelope. - Kiedy mówiliśmy o planie Alerta, wspomniałeś, że zwykli ludzie nie są w stanie zrozumieć, jak cenne przedmioty pozostawiono w rezydencjach. - Skrzywił się. - Miałeś rację. Mój komisarz nie potrafi sobie nawet tego wyobrazić. A żadnego z moich przełożonych, wyższych rangą, ot, choćby ojca Barnaby'ego, nie ma w mieście. - Westchnął. - Próbowałem. Opowiedziałem im szczegółowo, co sądzimy na temat planu Alerta, ale wszystko na darmo. Oni sądzą, że ponosi mnie wyobraźnia. - W jakimś sensie, choć jest to dla nas niewygodne, mają rację. Barnaby wcisnął się w róg podniszczonej kanapy. - Nie przedstawiliśmy przecież żadnych dowodów, wszystko, co mówimy, to tylko spekulacje. Griselda pokręciła głową. - Porwani chłopcy i morderstwo to fakty. - Właśnie - powiedziała wojowniczo Penelope.

- Nie obchodzą mnie tabakiery, wazony czy też cokolwiek innego. Musimy ratować chłopców. Jeśli policjanci nie będą patrolować ulic, ja się tym zajmę. Stokes i Barnaby jak na komendę wstali z miejsc. - Nie. Penelope popatrzyła na nich ze zmarszczonym czołem. - Ale... - Nie. - Barnaby pochwycił jej spojrzenie. Nie możemy włóczyć się po ulicach, licząc na to, że natrafimy na Smythe'a czy Alerta. Możemy się przecież natknąć na kogoś zupełnie innego - dodał w myślach. Musimy wykombinować coś innego - powiedział głośno. Przyjrzyjmy się na przykład jeszcze raz planowi Alerta. - Zerknął na Stokesa. - Jeśli to naprawdę tak cenne przedmioty, są pewnie rzadkie i trudne do rozpoznania. Zwykli paserzy mają na tyle oleju w głowie, że w ogóle takich rzeczy nie tykają. - To prawda. - Stokes zmarszczył z namysłem czoło. - Co w takim razie... - zawiesił głos. - Na pewno wziął to pod uwagę. Myślę, że... - ważył słowa. Może Alert kradnie na zamówienie? Kradnie coś, o co go proszono. Stokes wzruszył ramionami. - Możliwe. Ale skoro nie wiemy, o jakie przedmioty chodzi, daleko nas ta informacja nie zaprowadzi. Koncepcja Barnaby'ego odwróciła jednak uwagę Penelope od jej własnego pomysłu. Zastanawia się teraz pewnie, kim mogą być potencjalni nabywcy Alerta - przemknęło mu przez głowę i już zamierzał pogratulować sobie sukcesu, gdy wtrąciła się Griselda. - Tak czy inaczej, nie wolno nam przyprzeć Smythe'a do muru, bo on przecież zabierze ze sobą chłopców - powiedziała wolno. Kiedy tak doświadczeni włamywacze jak on wychodzą na ulice, trzymają chłopców na smyczy. Nie możemy dopuścić do tego, by potraktował te dzieci jak zakładników. Przecież on nie zawaha się przed niczym. Może dotąd nie zabijał, ale udusił matkę Jemmiego i chciał zamordować babcię Horry'ego. Jeśli zapędzimy go w kozi róg, zanim odbijemy chłopców... Penelope popatrzyła na nią z pochmurną miną. - Masz rację. Niech to diabli. Musimy jednak jakoś ich odzyskać.

Nikt nie miał żadnych pomysłów. Barnaby powiódł wzrokiem po twarzach przyjaciół. Penelope i Griselda skupiły się na chłopcach, Stokesa martwiła perspektywa włamań. Dla niego rabunki oznaczały poważne zagrożenie dla policji, uratowanie chłopców równało się zapobieżeniu kradzieżom i schwytaniu Alerta. A on... zależało mu na jednym i drugim. Pragnął ocalić Dicka i Jemmiego ze względu na Penelope i ich samych, a także storpedować plan Alerta z uwagi na Stokesa i policję w szerokim pojęciu. Po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że służy jakiejś ważnej sprawie. Teraz rozumiał już lepiej, co skłoniło jego ojca do zajęcia się polityką, lata całe sądził, że to tylko ucieczka przed przyjęciami matki. - Chodź, odwiozę cię do domu - powiedział do Penelope. - Na razie nie mamy nic do roboty. Jeśli któreś z was się czegoś dowie... Stokes również podniósł się z miejsca. - Niech natychmiast zawiadomi pozostałych.

***** Tego wieczoru, mimo niepokoju, jaki ją dręczył, Penelope włożyła posłusznie piękną zimową suknię z ciężkiego jedwabiu barwy granatów i poszła z matką na kolację u lorda Montforda. Jego lordowska mość cieszył się nienaganną reputacją dżentelmena i filantropa. Wyraził zainteresowanie Domem Sierot i chciał o nim porozmawiać zarówno z Penelope, jak z jej matką - z tego właśnie powodu zaprosił obie damy na kolację. Gdy weszły do apartamentu lorda położonego w niewielkiej odległości od Picadilly, przywitał ją lord Montford - jowialny arystokrata z okrągłym brzuszkiem. Polubiła go od pierwszego wejrzenia i grzecznie odpowiedziała na pytanie o zdrowie. Lord Montford wskazał im drogę do salonu. - Mam nadzieję, że znacie panie moich pozostałych gości. Wesoły błysk w jego oczach wzbudził w niej podejrzenie, które natychmiast okazało się słuszne - Barnaby natychmiast podniósł się z krzesła na ich widok. Pozostałymi gośćmi byli lord Hancock i jego małżonka, zarówno Penelope, jak i jej matka dobrze ich znały. Penelope nie była zatem zdziwiona, że starsza czwórka utworzyła osobną grupkę, w której zaczęła rozprawiać o dzieciach, wnukach i polowaniu, skazując ją i Barnaby'ego na wzajemne towarzystwo.

Uśmiechnął się. - To stary przyjaciel ojca. - Popatrzył na nią przenikliwie. Często to robisz? Rozmawiasz ze sponsorami, zbierasz fundusze? - Raczej nie. Zwykle to Portia zajmuje się takimi sprawami. Łatwo nawiązuje kontakty z ludźmi. Teraz jednak przebywa na wsi, w związku z czym zostawiła te spotkania mnie. Wróci wiosną i znów weźmie na siebie odpowiedzialność za datki, ale na razie - rozłożyła ręce - muszę sobie radzić sama. - Chyba nie doceniasz własnych zdolności - odparł żartobliwie. Kiedy tylko chcesz, potrafisz być bardzo przekonująca. Zerknęła na Montforda. - Może mi coś podpowiesz? - Bądź po prostu sobą. - Zawahał się lekko. - Lord jest dość skąpy, choć sprawia zupełnie odmienne wrażenie. - Tak podejrzewałam. Gdy kamerdyner Montforda ogłosił, że podano kolację, weszli do zacisznej jadalni. I choć dominowały tu zdecydowanie ciężkie, kosztowne meble, w pokoju panowała naprawdę miła atmosfera. Rozmowa od pierwszej chwili toczyła się więc gładko i bez przeszkód. Penelope zasiadła po prawicy Montforda, Barnaby spoczął obok, lord Hancock zajął miejsce między paniami. Hancockowie byli już sponsorami Domu Sierot, przy kolacji pogrążyli się w dyskusji na inne tematy, dzięki czemu Montford mógł pytać do woli o placówkę. Barnaby patrzył, jak Penelope radzi sobie z Montfordem, z gracją unikał odpowiedzi na jego pytania, wykazując się przy tym niezwykłą inteligencją, czyli czymś, co Montford potrafił docenić. Mężczyzna interesował się coraz bardziej zarówno programami Domu Sierot, jak i rolą, jaką odgrywała tam Penelope. Barnaby zdał sobie nagle sprawę, że Penelope nie dopuszcza zbyt wielu mężczyzn do swoich zasobów intelektualnych, toteż każdy zaproszony w te rejony powinien poczytać to sobie za zaszczyt. Uśmiechnął się na tę myśl. Patrzył, jak Penelope bezwiednie uwodzi lorda, który był z tego powodu nad wyraz szczęśliwy. Gdy podano deser, Montford, najwyraźniej zadowolony z informacji na temat Domu Sierot, skierował rozmowę na siły policyjne oraz ostatnie wydarzenia, jakie mogły mieć wpływ na kondycję tej instytucji.

Rozmawiali tak godzinę, podano herbatę i ciasto i wieczór dobiegł końca. Montford odwrócił się do Penelope. - Moja droga, wyślę jutro weksel, kiedy jednak wrócimy do miasta po Nowym Roku, chciałbym się z panią spotkać i przedyskutować jeszcze inne opcje. Wolę sponsorować konkretne programy, praktyczniejsze, dzięki którym można realizować cele długoterminowe. Zachwycona Penelope podała mu rękę. - Zawsze będzie pan mile widziany w Domu Sierot, milordzie. Tymczasem wszystko sobie przemyślę Ujął jej dłoń w ręce. - Matka pani i pani sióstr musi być naprawdę z was dumna. Puścił jej dłoń, uśmiechnął się uroczo i zerknął na Barnaby'ego. Muszę przyznać, że trudno dziś poznać młodą parę, taką jak wy, ze środowiska, gdzie nikt nie musi się martwić o następny posiłek, która podchodziłaby tak poważnie do pomocy innym, mniej szczodrze obdarzonym przez los. Pani pomaga dzieciom, pan - zerknął na Barnaby'ego - poprzez swoją pracę w policji, rozwiązywanie zagadek i chwytanie przestępców niezależnie od kroju ich garniturów. Uśmiechnął się do nich dobrotliwie, a kolejne jego słowa zabrzmiały jak błogosławieństwo. - Stanowicie wspaniały duet i będę naprawdę niecierpliwie oczekiwał zaproszenia na wasz ślub. - John? Lord Montford odwrócił się do lady Hancock, przez co przegapił moment kompletnej ciszy, jaka zapanowała w pokoju po wygłoszonej przez niego kwestii. Barnaby zerknął na Penelope, ona popatrzyła na niego, lecz tym razem ich spojrzenia się nie spotkały. Nie wiedział, co powiedzieć, nic mu nie przychodziło do głowy. Penelope wydawała się równie rozkojarzona. Fakt, że obojgu odjęło mowę na dźwięk słowa ślub, naprawdę wiele znaczył. Barnaby nie wiedział jednak dokładnie, jak ów fakt interpretować. Teraz jednak nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Rozległo się głośne pukanie do drzwi i kamerdyner Montforda pospieszył je otworzyć.

Wrócił po chwili i z kamienną twarzą wyciągnął tacę z listem w kierunku Barnaby'ego. - Pilna wiadomość do pana, sir. Barnaby wziął do ręki złożony na czworo arkusik i przeczytał słowa pisane zamaszystym pismem Stokesa. Zaczyna się zabawa. Wsunął karteczkę do kieszeni, skłonił się gościom i odwrócił do Montforda. - Pan wybaczy, ale muszę już iść. - Oczywiście, chłopcze. - Montford poklepał go po ramieniu i odwrócił się w stronę korytarza. - Przyjęcie już i tak dobiega końca. Powodzenia. Przy drzwiach uścisnął mu tylko dłoń, nie zadając zbędnych pytań. Penelope nie była oczywiście do tego skora. Depcząc mu po piętach, chwyciła go za rękaw. - Co się stało? Barnaby zatrzymał się i popatrzył na nią, ciekaw, czy jest świadoma, że swym zachowaniem zdradza przed zebranymi charakter ich relacji. Nie było to jednak ważne. Widząc, jak bardzo jest zmartwiona, nie mógł nie odpowiedzieć na to pytanie. Zacisnął jej rękę na swoim mankiecie. - Nie wiem. Stokes napisał, że zabawa już się zaczęła, nic więcej. - Wskazał głową drzwi. - Posłaniec będzie wiedział, gdzie go szukać. - Zawahał się. - Jeśli zdarzyło się coś naprawdę ważnego, jutro rano dam ci znać. Zaczęła rozumieć, że nic więcej nie można na razie zrobić. Zacisnęła usta, by - jak sądził - powstrzymać jakieś niemądre słowa. Skinęła głową. - Dziękuję. Wysunęła rękę spod jego dłoni i się cofnęła. Skłonił się Penelope, pożegnał się raz jeszcze z pozostałymi gośćmi i wyszedł.

***** - Uważajcie! - syknął Smythe.

Szedł za Jemmiem i Dickiem, którzy targali ciężki, zdobiony zegar wyniesiony przed sekundą z czwartego domu z listy Alerta. Stójcie! - dodał, objąwszy wzrokiem ulicę. Chłopcy przystanęli, słyszał ich wystraszone, ciężkie oddechy. Nie zwracając na to uwagi, sprawdził jeszcze raz, co się dzieje za bramą. Nie miał najmniejszej ochoty natknąć się na policję lub nawet na pojedynczego przechodnia. Nie z takim łupem. Nadstawił ucha, ale niczego nie usłyszał, nie dobiegł go nawet z oddali charakterystyczny stukot kopyt o bruk. Ulica była jednak długa, od kolejnego zakrętu dzieliła ich spora odległość. Popatrzył na chłopców. Miał nadzieję, że Alert już na nich czeka. - Dobrze... ruszajcie. Chłopcy z trudem przenieśli piękny, złocony zegar przez bramę. - Tędy - szepnął. Tak jak w przypadku pozostałych domów, zaraz za rogiem stał nieoznaczony powóz. Jemmie podniósł wzrok. Na koźle siedział znów ten sam powożący - mężczyzna popatrzył w dół, jednak nie na nich, lecz na zegar, z którym tak walczyli, i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Dobra robota - mruknął, wręczając Smythe'owi sakiewkę. Chłopcy zaciągnęli bez słowa zegar na tył powozu, Smythe owinął cenny łup w koc, który tam wcześniej zostawił, a zegar wylądował spokojnie między wazą ukradzioną z pierwszego domu i mocno opakowaną rzeźbą zabraną z trzeciego. Obraz zdjęty ze ściany w drugim z kolei domu stał oparty o drewnianą ściankę bagażnika. Uwolniony od ciężaru, Jemmie zerknął na Dicka, lecz zanim zdołał pochwycić spojrzenie przyjaciela i posłać mu sygnał do ucieczki, Smythe zatrzasnął bagażnik i położył ciężką rękę na ramionach chłopców. Jemmie zmełł w ustach przekleństwo i zwiesił ponuro głowę. Prowadzony do powozu, powtarzał sobie w duchu, tak jak czynił to już od kilku dni, że na pewno w końcu nadejdzie odpowiedni moment - wtedy on i Dick uciekną. Zdawał sobie też niestety sprawę, że diabeł będzie deptał im po piętach. Co do Smythe'a nie miał złudzeń. Gdyby ich złapał, toby ich na pewno zabił, musieli być pewni, że uda im się dobrze przed nim schować, zanim uciekną. - Na dzisiaj koniec. Macie listę na jutro? - spytał stangreta.

Mężczyzna skinął głową. - Muszę to z wami dokładnie omówić. - Pokazał głową powóz. Wskakuj, pojedziemy gdzieś, gdzie uda się nam wreszcie spokojnie porozmawiać. Smythe zagonił chłopców do środka. - Wsiadać. Jemmie usadowił się w kącie, Dick na siedzeniu na wprost przyjaciela. Powóz zaturkotał po bruku. Jechali wolno, jakby koniom nie spieszyło się do domu. Zostawili za sobą okradziony dom, a potem otoczył ich długi szpaler drzew, pogrążając powóz w jeszcze większym mroku. Nieco dalej powóz zwolnił jeszcze bardziej i w końcu się zatrzymał. Smythe sięgnął do klamki i już miał otworzyć drzwiczki, gdy jego wzrok spoczął na chłopcach. - Zostańcie - warknął i wyskoczył na ulicę. Chłopcy popatrzyli po sobie znacząco i wyjrzeli przez okienko. Powóz zatrzymał się pod drzewami odgradzającymi ulicę od otwartej przestrzeni. Najgorszą mgłę zostawili już za sobą, księżyc świecił jasno - nie mieli szans, by się gdziekolwiek ukryć. Ulicznicy wychowani w ochronce odczuwali naturalny strach przed taką scenerią. Gdyby teraz wyskoczyli z powozu, Smythe natychmiast by ich usłyszał i złapał. Jemmie popatrzył na Dicka i znacząco pokręcił głową. Przez drugie okno dorożki widzieli głowy rozmawiających mężczyzn. Pogrążeni w dyskusji, odeszli nieco od powozu i - nisko pochyleni - omawiali plan na kolejny dzień. Jemmie znów zerknął na kolegę, ześliznął się bezszelestnie z siedzenia i przykucnął przy drzwiach. W chwilę później dołączył do niego Dick. Słyszeli teraz wyraźnie, o czym mówią mężczyźni. Ten z wyższych sfer tłumaczył Smythe'owi, gdzie szukać rzeźby. Z rozmowy wynikało wyraźnie, że zamierzają obrabować kolejne cztery domy. W pewnym momencie Dick popatrzył z przerażeniem na Jemmiego. - Jeszcze cztery? - spytał niemal bezgłośnie. Jemmie przytaknął bez słowa. - A co z policją? - spytał Smythe. Ten drugi mówił ciszej i znacznie łagodniej. Nie słyszeli wszystkiego.

- Jeśli którakolwiek z dzisiejszych kradzieży się wyda, na ulicę wyjdzie z pewnością więcej patroli. Wiem jednak, gdzie dokładnie będą krążyć, i dołożę starań, żeby łapsy nie zbliżyły się nawet do domów z naszej listy. Nie martw się. Macie wolną rękę. I jak już mówiłem, ci, których nasze poczynania interesują najbardziej, będą mieli na głowie inne sprawy. Mężczyzna wysłuchał spokojnie burkliwej odpowiedzi Smythe'a. - Jeśli przeprowadzisz akcję zgodnie z planem, wszystko się uda. Do Smythe'a dotarła natychmiast kategoryczna nuta w jego głosie. Chłopcy popatrzyli na siebie z przerażeniem i skulili się znowu na swoich miejscach. - Chodźcie, idziemy - mruknął Smythe i przyczepił rzemyki z pętelką do ich spodni. Ruszyli. Żaden z nich nie okazał się na tyle nierozsądny, by popatrzeć na powóz. Powlekli tylko się ponuro w chłodną noc. - Nie wierzę! - Stokes chodził tam i z powrotem po swoim gabinecie w Scotland Yardzie. Barnaby opierał się o biurko i patrzył na przyjaciela. W drzwiach majaczył sierżant Miller. - Nie ma sposobu, by ustalić, kogo jeszcze okradli - Stokes uniósł bezradnie ręce. - Do diabła! Trudno będzie nawet udowodnić, że w ogóle kogokolwiek okradziono! - Podszedł do drzwi. - Nawet jeśli służący wykryją braki. Barnaby uniósł lekko brwi. - Ten stary dozorca jest pewien, że waza stała dokładnie tam? Miller skinął głową. - Ale - syknął jadowicie Stokes - nie może stwierdzić z niezbitą pewnością, że jego pan jej na przykład nie sprzedał. On przecież zdaje sobie sprawę z wartości tego cacka, więc dopuszcza każdą możliwość. Dlatego, zanim zaczniemy szukać złodzieja, musimy to najpierw wyjaśnić z markizem. A on aktualnie przebywa w Szkocji, na polowaniu. Stokes wciągnął powietrze, próbując powstrzymać wściekłość. - Zanim się z nim skontaktujemy, minie parę dni, może nawet tydzień - podsumował Barnaby. Stokes skinął głową z kamienną miną. - A im później, tym trudniej będzie odzyskać łupy. Prawda jest taka, że gdyby dozorca nie pracował wcześniej jako kamerdyner, w

ogóle niczego by nie zauważył. Markiz wróciłby spokojnie do domu w lutym albo w marcu i odkryłby kradzież. Barnaby podszedł do jednego z krzeseł stojących na wprost biurka i popatrzył na Millera. - Dozorca nie zauważył niczego, co moglibyśmy wykorzystać? Miller pokręcił głową. - On mieszka raczej w piwnicy niż na strychu, dlatego w ogóle coś dostrzegł. Jest stary i kiepsko sypia. Usłyszał nad sobą kroki, więc poszedł na górę zobaczyć, co się dzieje. Niczego nie brakowało, mimo to postanowił sprawdzić okna. Jedno było otwarte, choć on jest pewien, że je zamknął. Nie zmartwił się specjalnie, bo przecież w oknie są kraty. Zamknął je po prostu z powrotem i wrócił do łóżka. Dziś jednak odniósł wrażenie, że coś jest nie tak. Dopiero po dłuższej chwili zauważył brak chińskiej wazy, która powinna stać tak jak dawniej na swoim miejscu. Stokes jęknął cicho i wbił wzrok w biurko. - Czy komendant wysłał już list do markiza? - Chyba wciąż jeszcze pisze - odparł cicho Miller. Stokes westchnął ciężko. - Idź i przypilnuj, żeby to natychmiast wysłali. Musimy zrobić choć tyle. Miller posłusznie wyszedł. - Rozumiem, że wasi przełożeni nie przyjęli do wiadomości faktów i nie wierzą, że tuż pod waszym nosem dokonano właśnie serii włamań? - Nie chcą w to wierzyć - mruknął Stokes. - Są bardzo przestraszeni i nie wiedzą, co robić. Prawda jest jednak taka, że niewiele mamy tu do roboty. Możemy tylko zalać Mayfair patrolami policji, co jest nie tylko niepraktyczne, ale również groźne, gdyż natychmiast wzbudzi panikę. - Popatrzył przyjacielowi w oczy. Policji zagraża prawdziwa klęska polityczna. Nie musiał rozwijać tematu. Barnaby dostrzegał wszelkie konsekwencje tego, co się właśnie stało jeszcze wyraźniej. W świetle ostatnich wydarzeń policja jawiła się jako banda kompletnych głupców niezdolnych nawet do tego, by ochronić majątek bogatych londyńczyków przed sprytnym złodziejem. Z uwagi na panujący obecnie klimat polityczny absolutnie nie mogli sobie na to pozwolić. - Musimy coś wymyślić - powiedział cicho.

***** Otulona peleryną Penelope wspięła się na schody domu Barnaby'ego. Powóz jej brata stał na ulicy, choć nakazała stangretowi natychmiastowy powrót. Poczciwiec czekał jednak wyraźnie, aż bezpiecznie wejdzie do środka. Drzwi otworzył Mostyn. Na widok Penelope otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. - Dobry wieczór - powiedziała spokojnie. - Pan Adair wrócił? - Nie, madam. - Mostyn cofnął się do korytarza, by ją przepuścić. - Zamknij drzwi, jest zimno. - Zdjęła rękawiczki i naciągnęła na głowę kaptur peleryny. - Byłam razem z twoim panem na przyjęciu u lorda Montforda, kiedy go nagle wezwano. Ma to zapewne jakiś związek ze śledztwem, jakie obecnie prowadzi pan Adair. - Ruszyła do saloniku. - Muszę na niego zaczekać. Mostyn nie zamierzał kwestionować w ten sposób postawionej sprawy. Pospieszył tylko otworzyć drzwi salonu. - Napije się pani herbaty? Ogień palił się na kominku jasnym płomieniem. Wyciągnęła ręce, by je ogrzać. - Nie, dziękuję. - Rozejrzała się i usiadła w końcu na tym samym krześle, które zajęła podczas pierwszej wizyty u Adaira. - Posiedzę tu po prostu w cieple i poczekam. A ty idź spać dodała. - Pan Adair może wrócić naprawdę późno. - Oczywiście, madam - powiedział Mostyn po chwili wahania. Słuchała przez chwilę odgłosu oddalających się kroków, gdy umilkły, westchnęła i przymknęła oczy. Nie była zachwycona, ale przynajmniej czuła, że jest tam, gdzie powinna. Nie miała pojęcia, kiedy Barnaby wróci do domu, ale powiedziała Mostynowi prawdę: zamierzała czekać do skutku. Musiała się upewnić, że nie spotkała go żadna krzywda - inaczej nie udałoby się jej zasnąć. Ledwo Barnaby wyszedł od Montforda, ogarnęła ją tęsknota Zaczyna się zabawa. Co właściwie Stokes chciał przez to powiedzieć? Może ścigali teraz obaj tego łajdaka Alerta, narażając się na Bóg wie jakie niebezpieczeństwo. Równie dobrze mogli jednak siedzieć w gabinecie Stokesa - nie mogła być jednak niczego pewna.

Po zakończonym przyjęciu Penelope wróciła z matką do domu, puściła oko do stangreta, zaczekała, aż wszyscy zasną, i tylnym wyjściem wyśliznęła się na ulicę. Jej rozsądna cząstka podpowiadała jednak cały czas, że zupełnie niepotrzebnie się martwi. Nic to jednak nie zmieniało. Wciąż odczuwała niemiły ucisk w okolicy serca i dlatego zdecydowała się upewnić, że wszystko jest w porządku. Nawet nie zamierzała się zastanawiać, dlaczego tak się czuje. Powód nie był ważny, liczyły się tylko jej odczucia. Odczucia, które już nie budziły żadnych wątpliwości, jak słusznie zauważył lord Montford. Wiedziała, że rozsądek w końcu weźmie nad nią górę, lecz tego wieczoru wystarczyła jej całkowicie świadomość, że Barnaby'emu nic nie grozi. A przyczyny i analizy mogły zaczekać.

***** Barnaby wrócił do domu w środku nocy. Czekał razem ze Stokesem na posterunku na raport o kolejnym włamaniu, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Zasunął zasuwę i ruszył w stronę schodów. Drzwi od salonu były otwarte - zajrzał do środka i zamarł. W blasku czerwonych płomieni Penelope wyglądała jak bezkształtne zawiniątko. On poznał ją jednak natychmiast, czuł zresztą w głębi serca, że rozpoznałby ją zawsze i wszędzie, niezależnie od okoliczności. Wszedł cicho do środka i stanął obok krzesła. Nie mógł dokładnie określić swoich uczuć, które zalały go nagle potężną falą. Stał tak nieruchomo, nie mówiąc ani słowa. Chciał przedłużyć tę chwilę, rozkoszować się nią, nacieszyć do woli. Nikt nigdy przedtem na niego nie czekał. Nie czekał, gdy Barnaby wracał do domu, często zmęczony, rozczarowany i zawiedziony. A to właśnie jej obecności pragnął. To w jej ramionach znajdował spokój. W pierwszym odruchu chciał ją porwać w ramiona i zanieść do sypialni. Potem jednak zrozumiał przyczyny tej wizyty. Podszedł do niej cicho i rozsunął delikatnie poły peleryny.

- Penelope? Obudź się, kochanie. Na dźwięk jego głosu natychmiast podniosła głowę. Zamrugała, potem otworzyła szeroko oczy i padła mu w ramiona. - Nic ci się nie stało! - krzyknęła i przywarła do jego piersi. Zaśmiał się cicho, zakołysał na obcasach i pociągnął ją za sobą. Dopiero po chwili zrozumiał, że Penelope sprawdza, czy jest zdrów i cały. Uśmiechnął się i porwał ją w ramiona. - Wszystko dobrze. Spędziłem całą noc w Scotland Yardzie. Zajrzała mu w twarz. - Więc co się wydarzyło? Posadził ją sobie na kolanach. Usiadła tak, by popatrzeć mu w oczy. - Więc? Opowiedział jej całą historię. Opisał nawet samopoczucie Stokesa. Kazała mu zrelacjonować nawet najdrobniejsze szczegóły kolejnych włamań, a potem snuła wraz z nim przypuszczenia, co tak naprawdę mogło się stać, w jaki sposób jeden z chłopców wśliznął się do środka przez kratę i zabrał wazę. Zmarszczyła brwi. - Musiała być mała. - Była. Przesłuchaliśmy dozorcę. Opisał wazę. Sądząc z odgłosów, jakie do niego dotarły, to nie mogła być zwykła porcelanowa waza, jakich wiele. Wyrzeźbiono ją pewnie z kości słoniowej. Jeden Pan Bóg wie, ile może być warta. - Najwyraźniej zabiera unikaty - powiedziała z namysłem. Skinął głową. - A to pasuje do kradzieży na żądanie. Ten łajdak celuje w przedmioty, które kupią od niego amatorzy. Tacy nie będą zadawać krępujących pytań, na przykład, skąd je wziął. Skrzywiła się. - Niestety najbardziej zapaleni kolekcjonerzy są wyzuci z jakichkolwiek skrupułów. Nie odpowiedział. Omówili już wszystkie fakty. I choć oboje pragnęli znaleźć zaginionych chłopców, tego wieczoru nie mogli już zrobić nic więcej. W każdym razie nie w sprawie śledztwa.

Widział, że myśli, zastanawia się nad tym, co usłyszała. Z roztargnieniem otarła się policzkiem o jego tors. Ta prosta, nieświadoma niemal pieszczota wypełniła go ciepłem. Nie była to jednak żądza, lecz jakaś nieznana mu dotąd głęboka potrzeba, która przeszyła go na wylot. Siedziała cicho, spokojnie, w jego ramionach. Nadarzyła się świetna okazja... gdyby tylko zdecydował się ją wykorzystać... a jednak chwila była tak wyjątkowa, niezwykła i wspaniała, że nie potrafił jej niczym zakłócić. Po tym, co powiedział lord Montford, po tym, jakich uczuć doznał na widok Penelope w swoim domu, nie miał już żadnych wątpliwości co do tego, co ich łączy. Pragnął, by się odezwała, zaproponowała, żeby wzięli ślub i wybawiła go w ten sposób od oświadczyn. Potrzebę, by pojąć ją za żonę, i to, z czego wynikała ta chęć, wciąż poczytywał sobie za słabość. Niemniej jednak nie chciał już tego dłużej ukrywać, gdyż bał się za bardzo odsunąć od swoich marzeń i najgłębszych pragnień. I czuł, że nawet jeśli nie zdecyduje się przemówić teraz, z pewnością wkrótce to uczyni. Ale akurat teraz, dzisiaj, to nie był najlepszy moment. Zmęczenie dawało się we znaki im obojgu, a kolejny dzień stanowił ogromne wyzwanie. Dziś potrzebowali ukojenia, jakie mogli znaleźć w swoich objęciach. Marzyli o rozkoszy i zapomnieniu. Wstał ostrożnie z Penelope w ramionach i ruszył do drzwi. - Czy ten biedny stangret wciąż na ciebie czeka? Położyła mu głowę na ramieniu, obejmując go jednocześnie za szyję. - Nie, wysłałam go do domu. Będziemy musieli później poszukać dorożki. Dużo później - mruknęła, gdy Barnaby ruszył w stronę schodów. - O świcie.

Rozdział 22 Przez cały ranek Penelope próbowała się bezskutecznie skupić na Domu Sierot. Niestety nie czekały na nią żadne szczególne wyzwania, a problemy z pojemnikiem na ręczniki nie były na tyle ważne, by oderwać ją od nawału myśli. Gdy odkryła porwanie Dicka, poczuła się za to osobiście odpowiedzialna. Logika podpowiadała, że nie może się o nic obwiniać, czuła się jednak tak, jakby mogła tej tragedii zapobiec. Utrata Jemmiego jedynie wzmogła to uczucie. Mordując jego matkę i uprowadzając chłopca, Alert uderzył bezpośrednio w nią. W ten sposób śledztwo stało się zdecydowanie bardziej osobiste. Teraz, gdy zabrnęli w ślepą uliczkę i wyczerpali wszelkie możliwości, ogarnął ją żal, a nade wszystko strach. Musieli - po prostu musieli znaleźć Dicka i Jemmiego. Niemniej jednak, choć łamała sobie nad tym głowę, nie udało się jej wpaść na żaden nowy pomysł. Nie miała pojęcia, gdzie szukać dzieci. - Ma pani jakieś wieści na temat tych chłopców, madam? Podniosła wzrok i zdobyła się na przelotny uśmiech, którym obdarzyła panią Keggs. - Niestety nie. Kobieta westchnęła ciężko w odpowiedzi i pokręciła siwą głową. - To naprawdę straszna historia. Dwa takie niewiniątka w rękach mordercy. - Niestety. - Penelope, świadoma, że musi podnosić morale swojego personelu, zmusiła się do spokoju. - Robimy jednak wszystko, pan Adair, ja, inspektor Stokes i inni, by ustalić miejsce ich pobytu - dodała pewnie. - Co za ulga, że świat o nich nie zapomniał. - Pani Keggs klasnęła w ręce. - Będziemy się wszyscy modlić za państwa sukces. Z tymi słowami skinęła głową i wyszła. Penelope wpatrywała się w drzwi, pewność siebie opuściła ją razem z panią Keggs. - Ja też, Keggs. Ja też - szepnęła. Odnosiła wrażenie, że poza modlitwą nie zostało jej nic do zrobienia.

***** - Nic mi nie przychodzi do głowy. - Stokes, który już od jakiegoś czasu chodził nerwowo po gabinecie, przycupnął nagle na krawędzi biurka. - A tobie? Barnaby pokręcił głową. - Mówiliśmy o tym chyba ze sto razy. Smythe ma chłopców i jeśli Pan Bóg nie stanie po naszej stronie, nie uda się nam na pewno szybko go znaleźć. - A czas goni... - Właśnie. Alert... teraz rozumiemy już chyba lepiej, w co on właściwie gra. Jestem przekonany, że dowiemy się w końcu, kim jest. - Głos Barnaby'ego stwardniał. - Montague wysłał nam rano wiadomość. Sprawdził, co się dało, i chyba każdy z naszych jedenastu dżentelmenów jest trochę zadłużony. Biorąc pod uwagę ich wiek i fakt, że to kawalerzy, nie ma w tym nic dziwnego. Niemniej jednak, czy są to długi ważne, czy nie, będzie pewnie zależało od konkretnego przypadku, a tego Montague nie był w stanie ocenić. Twierdzi jednak, że to zajmie przynajmniej parę dni. - Żaden z moich informatorów nie znalazł nawet śladu, który mógłby nas doprowadzić od ukradzionego przedmiotu do jakichś podejrzanych interesów. Barnaby pokręcił głową. - Nie sądzę, by Alert zniżał się w przeszłości do pospolitych przestępstw. Sądzę nawet, że nie miał nic wspólnego z przestępcami. Jest mądry, przebiegły, ostrożny i robi się chyba coraz bardziej pewny siebie Stokes mruknął coś pod nosem i znów zaczął okrążać gabinet. - I ma do tego powody. Jak na razie wodzi nas za nos. Barnaby nie odpowiedział. Po raz pierwszy w swojej karierze dochodzeniowej utknął w martwym punkcie. Czuł, że w końcu znajdzie Alerta, ale los tych sierot... A złożył przecież solenną obietnicę matce Jemmiego i chłopcu. Utrata Jemmiego, fakt, że pozwolił go porwać, ciążyła mu jak ołów na duszy i honorze. Na dodatek gdyby nie Jemmie i Dick, Penelope z pewnością aż tak bardzo by się nie denerwowała. Podobnie jak i on, nie pogodziła się jeszcze z przegraną.

A tym razem klęska patrzyła im prosto w twarz. Chodził dalej. Żadne z nich czworga nie wytrzymało nerwowo tej bezczynności. Czas nieubłaganie uciekał. W dodatku, w chwili gdy Jemmie i Dick stali się współwinnymi przestępstwa, Barnaby, który wiedział, że są poszukiwani przez policję, musiał uznać ich jednocześnie za potencjalnych wrogów. Teraz gdy Alert przeprowadził już swój plan i dokonał rabunków... Popatrzył nagle na Stokesa. - Czy to możliwe, że Alert okradł w jedną noc aż siedem domów? Stokes zamrugał ze zdziwieniem. - Przy pomocy dwóch chłopców? Nie. - Na pewno nie? Stokes zrozumiał, co przyjaciel ma na myśli. Twarz rozjaśniła mu się nagle. - Nie, cholera... przecież to nawet fizycznie niemożliwe. Co znaczy, że jeśli w dalszym ciągu trzyma się tych ośmiu... - Dlaczego nie, skoro jak dotąd wszystko mu się udaje? - W takim razie ma jeszcze trzy domy do okradzenia. - Pięć to maksimum jak na jedną noc? - Raczej cztery. Zwłaszcza jeśli w każdym przypadku będzie musiał skorzystać z pomocy chłopców. A Grimsby stwierdza z całą stanowczością, że tak to właśnie wygląda... - Więc on jeszcze nie skończył. Dlatego mamy jeszcze jedną noc i pewnie cztery włamania więcej. Jeszcze nic straconego. - Wątpię, by Smythe popełnił błąd - skrzywił się Stokes. - Nie on jeden wchodzi w grę. Stokes uniósł brwi. - Masz na myśli chłopców? - Zawsze jest jakaś szansa. A skoro tak, to nadzieja również. Barnaby myślał chwilę, lecz nagle wstał i zdjął surdut z oparcia krzesła. - Muszę się z kimś zobaczyć.

***** - Tylko tyle? A ty go tak po prostu wypuściłeś? - Penelope patrzyła na Stokesa z oburzeniem.

Wzruszył ramionami i sięgnął po kolejne ciasteczko. - Zawiadomi mnie, jak tylko się czegoś dowie. Tymczasem grozi nam więcej włamań i naprawdę mam o czym myśleć. Penelope mruknęła tylko pod nosem w odpowiedzi. Siedzieli - ona, Stokes i Griselda - w saloniku modystki. Tego dnia Griselda upiekła ciasteczka, jakich Penelope nie jadła od dzieciństwa. Miło było tak siedzieć na kanapie, popijać herbatę i pogryzać herbatniczki. I dzielić się z innymi własnym niepokojem. - Dziś po południu spodziewam się Joego i Willa - powiedziała Griselda. - To nic nowego, ale oni twierdzą, że cały East End ma oczy i uszy otwarte. Kiedy tylko Smythe wypuści chłopców, dopadniemy tych bandytów w ciągu kilku godzin. - Nie wypuści - westchnął Stokes. - Nie? - spytała cicho Penelope. Stokes pokręcił głową. Miał ponurą minę. - Wie, że ich szukamy. Zatrzyma ich i albo wykorzysta do kolejnych przestępstw, albo pozbędzie się ich w taki sposób, by nie stanowili dla niego zagrożenia. Zabierze chłopaków do Deptford albo Rothertite, zrobi z nich czeladników lub pomocników na statkach transportujących węgiel. Dostanie za nich pieniądze, a przy tym upewni się na sto procent, że nie będą się zwierzać wszystkim po kolei. Usłyszeli stukanie do drzwi, Griselda zbiegła po schodach i zaraz wróciła z Barnabym, który wszedł za nią. Barnaby nałożył sobie na talerzyk trzy ciasteczka i wziął do ręki kubek z herbatą. - Właśnie się zastanawialiśmy, co Smythe zrobi z chłopcami. Stokes uważa, że pewnie odda ich do rzemiosła. Zerknęła na inspektora. - Chyba nie sądzisz, że ich zabije? Stokes napotkał jej spojrzenie. - Nie mogę być tego pewien na sto procent. Jeśli zaczną mu zagrażać, może to zrobić. - Popatrzył na przyjaciela. - Gdzie byłeś? Barnaby postawił kubek na stole. - Rozmawiałem z lordem Winslow, który pracuje w Izbie nad ustawodawstwem prawnym. Jeśli uda się nam dowieść, że jako nieletni zostali nakłonieni do przestępstwa przez osobę dorosłą wbrew

własnej woli, nie zostaną oskarżeni i będą mogli świadczyć przeciwko porywaczowi. Stokes spochmurniał jeszcze bardziej. - Więc jeśli ich znajdziemy, zaczną naprawdę zagrażać Smythe'owi, Barnaby skinął głową i napotkał spojrzenie Penelope. - Zostaną uznani za niewinnych, jeśli uda nam się ich znaleźć. Ale musimy się spieszyć i wyrwać ich jak najprędzej ze szponów Smythe'a. Może on nawet nie wie, co to znaczy przestępstwo dokonane pod presją, i nie zdaje sobie sprawy, że mają prawo do zeznań. Rozumie jednak na pewno, że stanowczo za dużo wiedzą i... Urwał, a niewypowiedziane przez niego słowa zawisły nad nimi jak miecz Damoklesa. Powtórzyli raz jeszcze, co udało im się ustalić. Niestety, świadomość, że zostaną dokonane kolejne włamania, nie pomogła ustalić miejsca ich pobytu. - Alert naprawdę zapiął wszystko na ostatni guzik. - Stokes odstawił kubek. - Przewidział wszystkie kroki, jakie podejmie policja, i bawi się z nami w kotka i myszkę. Penelope wyjrzała przez okno i zobaczyła, że zmierzcha. - Muszę iść - powiedziała, wzdychając. - Mam dziś kolejną kolację ze sponsorami. - Odprowadzę cię do domu. - Barnaby również się podniósł. Znów minęli kościół, wyszli na główną ulicę i przywołali dorożkę. Już w powozie Barnaby przyglądał się uważnie profilowi Penelope, ujął jej dłoń, podniósł do ust i delikatnie ucałował. Otaksowała go wzrokiem, a on uśmiechnął się lekko. - Gdzie odbywa się kolacja? - U lorda Abingdona, w Park Place. - Westchnęła i popatrzyła przed siebie. - Tymi wszystkimi sprawami zajmuje się Portia, a potem po prostu wyjeżdża z Simonem na wieś, a ja muszę chodzić na kolacje. - Przerwała, by natychmiast podjąć wątek: - Nigdy tak bardzo za nią nie tęskniłam. Nie znoszę tych wszystkich konwenansów, układnych rozmów, zwłaszcza że mamy przecież tyle ważniejszych rzeczy do roboty. - Tak naprawdę dzisiaj jesteśmy bezradni. Nie wiemy, na kiedy Alert zaplanował swoje włamania, czy rozciągnął je w czasie, nie mamy nawet pojęcia, ile domów pozostało jeszcze Smythe'owi. Jeśli

Alert ma dobre kontakty z policją, wie, że nikt nie podejmie żadnych oficjalnych działań, dopóki markiz nie zgłosi braku wazy. A nawet wtedy... Co niby można zrobić? Dla policji, Peela i gubernatora to naprawdę bardzo trudna sytuacja. - Wiem - szepnęła. - A lord Abingdon pomaga nam naprawdę na wszystkich frontach. Nie mogę mu sprawić zawodu. Niestety mama nie może się tam wybrać, jej przyjaciółka zachorowała i mama pojechała do Essex ją odwiedzić. Popatrzył jej w oczy. - Jeśli chcesz, będę ci towarzyszył. Patrzyła mu długo w oczy, potem wygięła wargi w lekkim uśmiechu. - Bardzo bym chciała. Uśmiechnął się, znów ucałował jej palce. - Przyjadę po ciebie o... której? O siódmej? - O siódmej - przytaknęła. O jedenastej w nocy, po przyjemnej kolacji w towarzystwie lorda Abingdona i dwóch jego przyjaciół, którzy, podobnie jak jego lordowska mość, interesowali się filantropią, Barnaby i Penelope opuścili wspaniałą rezydencję. Mgła opadła, powietrze było świeże i czyste. - Można nawet dojrzeć gwiazdy. - Penelope wsunęła dłoń pod ramię Barnaby'ego. - Nie wołajmy dorożki. Przejdźmy się. - Aby dojść na Mount Street, musimy przeciąć Mayfair. Mam nadzieję, że nie chcesz się przypadkiem natknąć na Smythe'a. Uniosła brwi. - Nawet mi to do głowy nie przyszło. Poza tym nie wybierałam się wcale na Mount Street. Jermyn Street jest o wiele bliżej. Zamrugał. - Twoja matka... - Mówiłam ci już przecież, że pojechała do Essex. Doszli do Arlington i kontynuowali spacer. - Nie wypada, żebyś pokazywała się o tej porze na Jermyn Street z mężczyzną pod rękę. - Nonsens. W tej pelerynie nikt mnie nie rozpozna, jeśli nasunę kaptur na oczy.

Sam nie rozumiał, czemu się z nią spiera. Przecież uwielbiał być z nią razem w domu, czuł się wtedy zupełnie tak, jakby byli już małżeństwem, ale... - Mostyn będzie naprawdę zszokowany. - Mogłabym poprosić o menu na cały tydzień, a Mostyn skłoniłby się tylko i wyszeptał: „Tak jest, madam" - prychnęła. Zamrugał. Przez chwilę ważył jej słowa. - Tytułuje cię "madam"? - Wiele osób zwraca się do mnie w taki sposób - odparła, wzruszając ramionami. Wielu nie było jednak Mostynami, a on zawsze wiedział, jak należy się zachować. Nie sprzeczając się z nią dłużej, Barnaby skręcił w Bent Street. Zerknął na jej twarz, pod niemal figlarną miną dostrzegał upór. Pomyślał, że biorąc pod uwagę nieustalony charakter ich znajomości, należało ustąpić. I przekonać się ostatecznie, dokąd to wszystko prowadzi. Może właśnie tam pragnął pójść. Penelope w istocie knuła i planowała, układając w myślach zdania, które mogłyby go naprowadzić na rozmowę o małżeństwie. Sądziła, że należało ten plan przeprowadzić w salonie, w sypialni była zawsze zbyt rozproszona. Do dziś sądziła, że należy przełożyć tę rozmowę do czasu odnalezienia Jemmiego i Dicka. Ale teraz, gdy Smythe zaczął się im wymykać, uznała, że nie ma sensu czekać. Nie mogła uwierzyć, że charakter ich związku nie jest równie oczywisty dla Barnaby'ego jak dla niej. Wiedziała jednak, że trudno jej będzie skłonić Adaira do wyznań. Ona sama nie miała takich obiekcji. Czuła się na siłach, by poruszyć ten trudny temat. Najpierw musieli jednak do tego salonu dojść. Opowiadała więc Barnaby'emu o tym i owym, aż w końcu przystanęli pod domem, w którym mieszkał. Poczuła, że zaczyna się denerwować. Adair wprowadził ją na schodki i sięgnął do kieszeni po klucz. Usłyszała odgłos kroków i popatrzyła na drzwi - Mostyn wypełniał sobą framugi.

Zanim Penelope zdążyła mrugnąć, kamerdyner skłonił się przed nią z uniżeniem. - Poprosimy o herbatę do salonu, Mostynie. Zachowywała się tak, jakby była żoną Barnaby'ego. - Twój pan i ja mamy do omówienia parę spraw. Jakich spraw? Barnaby uniósł z nadzieją brwi i postąpił krok naprzód. - Cyt! Cyt? Wciąż stojąc na górnym schodku, Barnaby dostrzegł mężczyznę opartego o poręcz. Mężczyzna skłonił lekko głowę i rozejrzał się niespokojnie. Barnaby stanął wolno na krawędzi stopnia. - O co chodzi? - Pan Adair, prawda? Mam dla pana wiadomość. Bardzo pilną. Mężczyzna znów się rozejrzał. Barnaby zszedł o jeden stopień niżej - z takiej wysokości widział znacznie lepiej ulicę. Przystanął i popatrzył w ciemność. Nieprzyjemne przeczucie zjeżyło mu włoski na karku. Na widok trzech... - zerknął w drugą stronę... - czterech mężczyzn zaczął się cofać. Wtedy rzucili się na niego z obu stron. Pierwszego kopnął w pierś tak mocno, że obwieś wylądował za poręczą, ale natychmiast ruszyli na niego pozostali. Powalił drugiego ciosem w żołądek, pozostała dwójka podeszła jednak tak blisko, że nie miał miejsca, by dobrze wymierzyć cios. Chcieli go złapać i ściągnąć w dół. Najpewniej zamierzali go zmusić do uległości, lecz nie zranić. Nie mieli nawet noży. Mocował się z pierwszym, próbując jednocześnie nie dopuścić do tego, by pozostali zaszli go od tyłu, gdy wyczuł za plecami czyjąś obecność. Mocna gałka laski jego ojca wyrosła nagle nad jego ramieniem i trafiła w głowę mężczyzny, z którym walczył. Mostyn ruszył właśnie w sukurs swemu panu. Napastnik zawył, gdyż ciosy połączyły się; dwaj pozostali próbowali interweniować, ale laska znów, tym razem dwukrotnie, przecięła powietrze i posłała ich na ziemię. Powróciła, by rąbnąć mężczyznę, który wciąż nie wypuszczał Barnaby'ego z niedźwiedziego uścisku. Gdy podniósł rękę, by osłonić głowę, rozluźnił chwyt.

W tej samej chwili czyjeś mniejsze ręce chwyciły poły płaszcza Barnaby'ego i zatrzymały go na miejscu, a następnie pociągnęły do tyłu z zadziwiającą siłą. Z ochrypłym rykiem mężczyzna zrobił unik przed kolejnym ciosem laski, rzucił się naprzód i chwycił ponownie płaszcz Barnaby'ego, próbując zepchnąć go ze schodów, lecz przeszkodził mu w tym ciężar Penelope. Barnaby odzyskał równowagę, okręcił się dookoła własnej osi, pchnął Penelope do środka, odwrócił się do Mostyna i jego również wcisnął do holu. Sam wylądował w nim na sekundę przedtem, jak zapaśnik podniósł się z ziemi i dołączyła do niego reszta bandytów. Adair zatrzasnął im jednak z satysfakcją drzwi przed nosem i zasunął górną zasuwę. Mostyn zajął się dolnym zamkiem. Mimo to pod naporem opryszków drzwi zatrzęsły się i o mało nie ustąpiły. Mostyn i Barnaby przytrzymywali je z całych sił. Walenie nie ustawało. - Przecież to Jermyn Street - powiedział Mostyn z niedowierzaniem w głosie. - Czy oni naprawdę tego nie wiedzą? - Chyba zupełnie się tym nie przejmują. - Z ponurą miną Barnaby sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej gwizdek na wstążeczce. Wciąż przytrzymując drzwi, podał go Penelope. - Okno w salonie - mruknął. Z szeroko otwartymi z przerażenia oczami, chwyciła gwizdek i pobiegła do salonu. Rozejrzała się po słabo oświetlonym pokoju, otworzyła szeroko okno, wychyliła się jak najdalej mogła i zagwizdała przeciągle. Zgrzytliwy odgłos obudziłby nawet umarłego. Wyjrzała, by sprawdzić, jakie wrażenie wywarła na mężczyznach za oknem, i natychmiast cofnęła się z piskiem, by się uchylić przed wrzuconym do pokoju kamieniem. Oburzona i wściekła nabrała powietrza w płuca. - Penelope? Zerknęła na okna, obróciła się na pięcie i popędziła do holu. - Nic mi nie jest. Bandyci znów zaczęli walić do drzwi. - Idę na górę.

Zebrała fałdy spódnicy, uniosła je wysoko, wbiegła na schody i już po chwili otwierała okno sypialni Barnaby'ego. Wychyliła się, zobaczyła stojących pod drzwiami bandytów i znów gwizdnęła. Gwizdała i gwizdała jak szalona. Mężczyźni podnieśli wzrok i zaczęli wygrażać jej pięściami, lecz Penelope znajdowała się całkowicie poza ich zasięgiem. Poczuła, że kręci się jej w głowie, i przestała gwizdać. Nagle usłyszała tupot wielu nóg - posterunkowi z całej dzielnicy przybiegli im z pomocą. Z ponurą satysfakcją patrzyła, jak napastnicy stawiają czoła policji. To, co stało się później, dało jej wiele do myślenia. Bandyci nie uciekli, choć niczego innego się nie spodziewała. Zamiast tego ruszyli na strażników. W ciągu paru sekund rozpętało się piekło i na ulicy rozgorzała walka. Policjanci ściągali pod dom Adaira ze wszystkich stron i włączali się do bójki. Dziwne - pomyślała. Odnosiła wrażenie, że zasadniczym celem ataku wcale nie był Barnaby, ale posterunkowi. Odsunęła się od okna i popatrzyła tępo w ścianę. - O Boże! Zbiegła na dół, zerknęła na poturbowane drzwi wejściowe i poszukała niespokojnym wzrokiem Barnaby'ego. Gdy zobaczyła go na górnym schodku, odetchnęła z ulgą - patrzył z pochmurną miną na plątaninę ciał. Najwyraźniej nie do końca rozumiał, co się właściwie dzieje. Chwyciła go za ramię. - To podstęp! - krzyknęła. Odwrócił się gwałtownie. - Co takiego? - Podstęp! - Wyciągnęła przed siebie rękę, wskazując Barnaby'emu rozszalałe kłębowisko. - Popatrz na tych ludzi! Zbiegli się tu przecież wszyscy posterunkowi z okolicy. Są tutaj, więc nie mogą pełnić warty na swoich posterunkach. W błękitnych oczach Barnaby'ego pojawił się błysk zrozumienia. - Chcą pewnie dziś okraść więcej domów. – No tak! - Potwierdziła niecierpliwie. - Musimy iść!

*****

- Wiem, że to niebezpieczne, ale nie mamy innego wyjścia. Penelope maszerowała dzielnie u boku Barnaby'ego, taksując mijane po drodze domy. Choć mówiła cicho, w jej słowach pobrzmiewała determinacja. Barnaby nie mógł nawet z nią polemizować. Niecierpliwił się podobnie jak ona. Nie udało mu się przerwać bójki. Wszedł tylko w skłębiony tłum, chwycił za kołnierz młodego porucznika, wywlekł go na ulicę i wysłał do Scotland Yardu z wiadomością dla Stokesa. Nie miał pojęcia, czy sierżant Miller będzie na dyżurze, nie wiedział, czy w ogóle uda mu się dotrzeć do kogoś, kto podejmie jakiekolwiek działania. Jeszcze mniejsze pojęcie miał o tym, gdzie może być Stokes, choć kiełkowało w nim podejrzenie, że przyjaciel pojechał zapewne do St. John's Wood. Gdyby się okazało, że przeczucie go nie myli, nie mógłby zupełnie na niego liczyć. I tak znalazł się na ulicy w towarzystwie Penelope i właśnie przemierzał Mayfair. Grudzień zbliżał się wielkimi krokami; dowodził tego wyraźnie rześki, zimowy chłód. Ulice, którymi szli, były niemal wymarłe, podobnie jak stojące przy nich rezydencje. Od czasu do czasu mijał ich jakiś powóz albo dorożka. Wybiła północ, z przyjęć do domów powracały nieliczne pary, kawalerowie przebywali jeszcze w klubach. Właśnie o takiej porze uderzali rabusie. Przeszli Berkeley Street, okrążyli plac, znaleźli się przy Clarges i skręcili w Queen Street. Przed nimi zamajaczył czarny powóz. Penelope zmarszczyła brwi. - Mogłabym przysiąc, że już go gdzieś widziałam. Barnaby mruknął coś tylko w odpowiedzi. Penelope już się nie odezwała. Był to zwykły miejski powóz, trzymany zwykle w stajni jako zapasowy. Dlaczego wydał się jej tak znajomy... tak, przypomniała sobie w końcu, gdzie go widziała. Skręcali właśnie na północny wschód z placu Berkeley, gdy powóz przeciął jedną przecznicę dalej i potoczył się wolno po Carlos Place. Odwróciła głowę i przyjrzała mu się uważniej. Konie, powóz, stangret... wszystko wydawało się takie samo, jak przed chwilą. Dlaczego jednak ten widok, pospolity przecież w tej okolicy, miałby wzbudzić w niej taki niepokój, dlaczego zapamiętała tak

dokładnie niemal identyczny powóz... Nie miała pojęcia. Myślała o tym przez cały czas, ale nie doszła do żadnych wniosków. Przy Oueen Street zawahali się, w końcu jednak Barnaby pociągnął ją w lewo. Ująwszy go mocniej pod rękę, od razu poczuła się lepiej i poszła posłusznie dalej. O każdej innej porze roku wszyscy pomyśleliby z pewnością, że para narzeczonych wybrała się po prostu na spacer. Teraz, gdy zbliżała się zima, taka wersja wydawała się znacznie mniej prawdopodobna, lecz ten powolny marsz dawał im czas na dokładną obserwację mijanych rezydencji. Oraz pary, którą zobaczyła po przeciwnej stronie Curzon Street. Gdy doszli do rogu Curzon i Queen, Penelope pociągnęła Barnaby'ego za rękaw. Podążył za jej wzrokiem, mruknął coś pod nosem i oboje przeszli zgodnie na drugą stronę. Stokes wydawał się wyraźnie zawstydzony. - Nic innego nie przyszło nam do głowy. - Nie mogliśmy tak po prostu siedzieć i czekać - stwierdziła Griselda. - Tak czy inaczej, wy postanowiliście zrobić dokładnie to samo podsumował Stokes. - Właściwie nasza obecność tutaj to odpowiedź na bardziej bezpośrednie działania. Stokes popatrzył na niego czujnie. - Co się stało? Barnaby opisał, na czym polegał podstęp Smythe'a. - Wysłaliśmy ci wiadomość, ale skoro byłeś na spacerze, nie mogłeś jej odebrać - wtrąciła Penelope. - Ale teraz jesteśmy tutaj. Na pewno masz rację. Zdecydowali się dziś na rabunek. - Rozejrzał się. - Właśnie na tym terenie. - Zważywszy, że napadli na mnie przy Jermyn Street, które ulice Mayfair są teraz najbardziej narażone na niebezpieczeństwo? Skąd przybiegli mi na odsiecz posterunkowi? Stokes machnął ręką na południe. - Jeśli za południową granicę przyjmiemy Picadilly, to cały fragment do placu, potem Regent Street aż do skrzyżowania z Conduit Street. Wreszcie Bond Street, Bruton Street i Berkeley Square, a skoro mieszkasz przy tym, a nie innym końcu Jermyn Street, policjanci

nadbiegli zapewne z Hill Street i - zerknął na Curzon Street - ze wszystkich tych terenów aż do Park Lane. - Stoimy więc mniej więcej pośrodku tego terenu pozbawionego opieki. Stokes zacisnął szczęki. - Tak. Nie widziałem po drodze żadnych straży. - My też nie - potwierdził Barnaby. Stokes zaklął siarczyście pod nosem. - Podzielmy się ulicami i szukajmy. Wytyczyli trasy. - Jeśli nie znajdziemy tych drani, spotkamy się po południowej stronie Berkeley. Macie gwizdek? Penelope poklepała się po kieszeni. - Ja go mam. Barnaby ujął ją pod rękę, skinął głową Griseldzie i spojrzał Stokesowi w oczy. - Jeśli któreś z nas zobaczy policjanta, czy choćby jakąś dorożkę, dajmy znać do Scotland Yardu i zmuśmy ich, żeby przysłali więcej ludzi. Stokes zasalutował i odwrócił się do Griseldy. Barnaby i Penelope mieli właśnie ruszyć w stronę Curzon Street, lecz zanim zdołali zrobić pierwszy krok, noc przeciął nagle ostry krzyk. Wszyscy zamarli. - Gdzie? - spytał krótko Stokes, lecz nikt nie był tego pewien. Rozległ się kolejny przenikliwy wrzask. Penelope wyciągnęła przed siebie rękę. - Tam! W połowie Moon Street! Pobiegła w tamtym kierunku, podwijając spódnicę. Griselda natychmiast się z nią zrównała, a Stokes i Barnaby bez trudu ją wyprzedzili. Panowie znajdowali się zaledwie o parę kroków od Half Moon Street, gdy krzyk stał się jeszcze głośniejszy, a zza rogu wychynęły dwie maleńkie postacie. Chłopcy biegli jak szaleni - wyminęli w pełnym pędzie Adaira i Stokesa, zanim którykolwiek z nich zdążył zareagować. Penelope stanęła jak wryta. Teraz, gdy domy nie tłumiły już wołania, usłyszała wyraźnie, że malcy wzywają pomocy. - Dick! - zawołała. - Jemmie!

Nie wierząc własnym oczom, przywołała ich gestem ręki do miejsca, gdzie przystanęła z Griseldą. Dick znów na nią popatrzył. Ulga, jaka malowała się na jego twarzy, niemal sprawiła jej ból. Chłopcy uczepili się jej dłoni, obaj trzęśli się ze strachu. - Niech nam pani pomoże. Proszę nas ratować! Pochyliła się i mocno przytuliła Jemmiego, Griselda porwała w objęcia Dicka. Nadeszli panowie. Na ich widok chłopcy znów skulili się ze strachu. - Wszystko dobrze. - Penelope uśmiechnęła się uspokajająco. Ale przed czym mamy was chronić? Ledwo zdążyła to powiedzieć, a nocną ciszę zakłócił ryk. Wszyscy podnieśli głowy. Barnaby i Stokes instynktownie zasłonili kobiety i malców. Z Half Moon Street wyskoczył barczysty mężczyzna, który szedł teraz prosto na nich, klnąc na cały głos. - To on - pisnęli chłopcy. Olbrzym dostrzegł Stokesa i Barnaby'ego, stanął jak wryty i rzucił się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Mężczyźni ruszyli natychmiast w pogoń za nim; w ciągu kilkunastu sekund zbir leżał już na bruku. Barnaby usiadł mu na plecach, Stokes związał mu ręce i nogi lejcami, które bandyta miał przytroczone do paska. A potem Stokes postawił go na nogi. - Rozumiem, że nazywasz się Smythe? Mężczyzna prychnął tylko w odpowiedzi.

Rozdział 22 - Kim jest Alert? - Stokes okrążał powoli krzesło, na którym siedział Smythe. Przyprowadzili go do mieszkania Barnaby'ego nie tylko dlatego, że mieli tam bliżej niż do Scotland Yardu. Adair zauważył natychmiast, że skoro Alert ma jakieś powiązania z policją, lepiej na razie z niczym się nie zdradzać. Nawet jeśli Alert już się domyślił, że coś poszło źle, że mają Smythe'a, należało zachować wszystkie informacje, jakie udałoby im się uzyskać w najściślejszej tajemnicy. Przywiązali Smythe'a do krzesła tak, że nie mógł się im wyrwać; zresztą nawet nie próbował. Raz sprawdził moc supłów i doszedł do wniosku, że nie uda mu się uciec. Był rabusiem i najprawdopodobniej również mordercą, ale nie głupcem. Stokes wierzył głęboko w to, że w końcu ptaszek schwytany do klatki wyśpiewa wszystko jak należy. Krzesło stało na wprost kominka, Stokes chodził po pokoju, Penelope i Griselda siedziały na fotelach, a Barnaby stał obok z ręką opartą o marmurową półeczkę nad paleniskiem. Dick i Jemmie pożerali ogromne kanapki przyniesione przez Mostyna, który krążył wokół, równie zainteresowany sceną, która właśnie się przed nimi rozgrywała. Stokes nie liczył na natychmiastową odpowiedź. Smythe wciąż nad czymś dumał, z głową zwieszoną na piersi. Wszystkich zdziwiła jednak reakcja Jemmiego. - To dżentelmen - wyrwało się chłopcu. - On sam zaplanował te wszystkie włamania. I zabrał wszystko, co udało się nam ukraść. Stokes natychmiast odwrócił się do chłopca. - Widziałeś go? - Nie bardzo - wił się Jemmie. - Zawsze było ciemno, a on nosił kapelusz i szalik. Udawał stangreta. - Stangret! - wykrzyknęła Penelope. - Właśnie! Dziś w nocy widziałam trzy razy ten sam powóz. Ostatni raz, kiedy ruszyliśmy wraz z chłopcami Bolton Street. Nie mogłam wymazać z pamięci tego widoku. Miałam wrażenie, że coś jest nie tak, i teraz już wiem, o co mi chodziło. Wiem, jak wyglądają stangreci na koźle. Są zawsze lekko

pochyleni. A ten mężczyzna siedział zupełnie prosto. Ubrany był jak stangret, ale tylko go udawał. To dżentelmen! Popatrzyła na Jemmiego i Dicka. - Czy te ukradzione rzeczy wkładaliście do powozu? Obaj skinęli głowami. - Tak to wymyślił - odezwał się Jemmie. - Kiedy wychodziliśmy z rezydencji, za rogiem czekał powóz, którym powoził Alert. - Alert płacił potem Smythe'owi - wtrącił Dick. - Nazywali to zapłatą z dołu. Dawał mu sakiewkę, kiedy tylko chowaliśmy łupy w bagażniku. - Smythe miał dostać jeszcze więcej, kiedy Alert wszystko sprzeda - uzupełnił Jemmie. Stokes patrzył na Smythe'a i niemal słyszał, jak pracuje jego mózg. Bandyta czuł najwyraźniej, że za chwilę przy pomocy chłopców uda się ustalić tożsamość Alerta, a on straci kartę przetargową. Smythe poczuł na sobie spojrzenie inspektora. - Wymyśliłeś coś? Sprawy mają się jak na razie nie najlepiej. Możesz zostać oskarżony o włamanie, morderstwo i usiłowanie morderstwa. Zawiśniesz, Smythe, a wszystko przez twój związek z Alertem i jego knowaniami. A on dostał wszystko, co chciał, z wyjątkiem jednego fanta, i ze wszystkiego się wykręci. To ty staniesz przed sądem, kiedy uda się wreszcie ustalić, co ukradłeś. Smythe poprawił się na krześle. - Może i kradłem, ale w imieniu Alerta. To nie jest moje codzienne zajęcie. Słyszał kto kiedy, żeby zawodowiec wynosił z okradanego domu tylko jedną rzecz? - Popatrzył na Stokesa. - I nikogo nie zamordowałem. Stokes zmierzył go spojrzeniem. - A pani Carter? Smythe nie podniósł wzroku. - Niczego mi nie udowodnisz. - Niech ci będzie - odparł twardo. - Ale za to mamy całą masę świadków, którzy potwierdzą, że próbowałeś zamordować Mary Bushel w Black Lion Yard. - Jednak jej nie zabiłem, prawda? - Przerwał na chwilę, wpatrzony w buty łapsa. - Nie jestem ekspertem od mordowania ludzi. Znam się świetnie na włamaniach. Gdyby nie ten przeklęty Alert,

który się uparł, żeby zrobić skok tak, jak on to sobie wykombinował, nigdy bym nie pomyślał o morderstwie. Cisza się przeciągała. - Więc? - podpowiedział w końcu Stokes. Smythe w końcu podniósł na niego oczy. - Jeśli powiem wam wszystko, co wiem o Alercie, i uda wam się go zidentyfikować, jakie postawicie mi zarzuty? Inspektor milczał dłuższą chwilę. - Gdyby nam się rzeczywiście to udało, a ty zgodziłbyś się zeznawać przeciwko niemu w sądzie, utrzymamy zarzut usiłowania zabójstwa i włamania. Jeżeli dowiedziemy morderstwa, wyślemy cię na szubienicę. Bez morderstwa i biorąc pod uwagę okoliczności łagodzące, jakie stanowi współpraca z policją, czeka cię deportacja. Przerwał na chwilę. - Wybieraj. - Deportacja - prychnął Stokes. - Więc kim jest Alert? - W tym płaszczu jest ukryta kieszeń, z lewej strony podszewki na poziomie uda. - Stokes przykucnął, żeby wymacać schowek. - W kieszeni są trzy listy. Stokes znalazł poskładane kartki i rozłożył je tak, by spokojnie przeczytać ich treść. Barnaby oderwał się od kominka i natychmiast do niego dołączył. Smythe opowiedział im dokładnie o planie Alerta, opisał ich spotkania, zrelacjonował rozmowy. On mówił, a Barnaby i Stokes konfrontowali jego słowa z listami i zapisanymi na nich przedmiotami. W pewnym momencie Barnaby przerwał i zaklął. Stokes podniósł na niego wzrok, Smythe zamilkł. - Co się stało? - spytał Stokes. Barnaby wskazał mu z ponurą miną jeden z adresów - był to adres pierwszego domu z listy na poprzednią noc. - Cothelstone House. - Dom twojego ojca? Barnaby skinął głową. - Srebrny posążek damy na stoliczku w bibliotece... Dobry Boże! - Napotkał spojrzenie Stokesa. - Rozumiem, że to bardzo wartościowe. O jakiej sumie mówimy? Barnaby pokręcił głową.

- Nie mam pojęcia. Zwykle operuje się w takich przypadkach słowem „bezcenny". Dosłownie. Stokes pokręcił głową. - Chcesz mi powiedzieć, że ten posążek stał sobie w domu jednego z członków Izby Lordów nadzorującego policję i czekał, aż go ktoś ukradnie? Barnaby wzruszył ramionami. - Musisz porozmawiać na ten temat z moją matką, ale masz marne szanse na sukces. Ojciec od dnia ślubu prosił ją o schowanie damy, w końcu się jednak poddał. Jak wcześniej zauważyła Penelope, takie przedmioty towarzyszą nam od urodzenia i nawet ich nie zauważamy. - Dopóki ktoś ich nie ukradnie. - Stokes miał wyraźnie zdegustowaną minę. Znów zwrócił się do Smythe'a. - Wszystko więc szło gładko aż do ostatniego domu. Co się nie udało? Smythe łypnął na chłopców. - Najlepiej zapytajcie małych. - Ostatni dom. Co się wydarzyło? - powtórzył Stokes, nachylając się do chłopców. - W jaki sposób uciekliście? Wymienili spojrzenia. - Pierwszej nocy Smythe nie mówił nam, gdzie dokładnie mamy pójść, dopóki się tam nie włamaliśmy. Dlatego nie mogliśmy nic zaplanować - powiedział w końcu Jemmie. - Ale później, kiedy obrobiliśmy już pierwsze cztery domy, Alert zabrał nas wszystkich powozem do parku, gdzie umówił się ze Smythe'em. Zostawili mnie i Dicka w powozie, ale podsłuchaliśmy ich rozmowę. - No i dowiedzieliśmy się, że jeden z nas ma się dostać do środka przez kuchenne okno... padło na mnie - wtrącił Dick. - Umówiliśmy się jednak wcześniej, że ten, którego wyznaczy Smythe, zabierze z kuchni nóż, na tyle ostry, żeby przeciąć smycze. - Wskazał głową rzemienie, które plątały się teraz wokół nóg wielkoluda. - Przedtem trzymał nas na tych paskach, a tych, którzy zostawali na zewnątrz, przywiązywał do płotu. - Usłyszeliśmy również, że do tego ostatniego domu włamie się tylko jeden z nas - ciągnął Jemmie. - Mieliśmy wejść do pokoju na górze i zdjąć ze ściany mały obrazek. Smythe wsadził mnie do środka od tyłu domu przez piwniczne okienko i czekał, aż wyjdę. Myślał, że idę na górę, więc nie nabrał podejrzeń, kiedy nie zjawiłem się

natychmiast. A ja postanowiłem skorzystać z frontowych drzwi. Niestety zasuwa skrzypnęła. - Kiedy przybiegł Smythe, rzemienie były już prawie przecięte powiedział Dick. - Smythe usłyszał jednak ten zgrzyt i domyślił się od razu, co zaszło. Jemmie pomógł mi zdjąć więzy, ale chwilę później zobaczyliśmy Smythe'a i zaczęliśmy uciekać. - Świetnie się spisaliście - powiedziała z podziwem Penelope. Smythe mruknął tylko sarkastycznie i popatrzył na Stokesa. - To wszystko, co mogę ci powiedzieć. Znajdziecie arystokratę, który zna te domy na tyle dobrze, żeby spisać bezbłędnie takie szczegóły, przyprowadzicie go do mnie i zaraz wam powiem, czy to wasz człowiek. Stokes patrzył na Smythe'a przez dłuższą chwilę. - Nawet jeśli go rozpoznasz, to będzie tylko słowo przeciw słowu. Czy jest ktoś, kto mógłby to potwierdzić? - Grimsby - odparł krótko Smythe. - On widział więcej niż ja. - Niestety więzienie mu nie posłużyło - powiedział gorzko Stokes. - Miał atak serca. Nie żyje. I już nam nie pomoże. Smythe zaklął cicho i zerknął na chłopców. Stokes poszedł wzrokiem za jego spojrzeniem. - No, myślcie. Czy widzieliście Alerta na tyle dobrze, żeby go rozpoznać, w razie gdybyście się znowu spotkali? Chłopcy pokręcili tylko przecząco głowami. Stokes westchnął ciężko i odwrócił się do Smythe'a. - Słyszeliśmy jednak bardzo wyraźnie jego głos - powiedział Jemmie. Penelope rozpromieniła się z radości. - Wspaniale! - Napotkała spojrzenie Stokesa. - To wystarczy, prawda? Myślał chwilę, w końcu skinął głową. - Przynajmniej powinno. - Więc... - Barnaby skupił się na listach. - Musimy tylko... Przerwał na dźwięk pukania do drzwi. Było to typowo policyjne stukanie. Barnaby popatrzył na Mostyna, który natychmiast poszedł otworzyć. Drzwi salonu zostawił częściowo uchylone, wszyscy milczeli, dorośli czekali niecierpliwie na niespodziewanego gościa, chłopcy pożerali kanapki.

Chwilę później szczęknęła zasuwka i jakiś tubalny głos, nie na tyle jednak wyraźny, by go rozpoznać, powitał Mostyna w progu. Odpowiedź kamerdynera była wyraźniejsza. - Boże! Nie... spodziewaliśmy się pana. - Nic dziwnego, Mostyn, ale to jednak ja - oznajmił głos. Proszę, weź kapelusz. Gdzie jest mój syn? Drzwi salonu otwarły się na oścież i do środka wszedł spokojnie hrabia Cothelstone. Otaksował wzrokiem towarzystwo i uśmiechnął się łagodnie. - Barnaby, drogi chłopcze, widzę, że urządziłeś tu prawdziwe zgromadzenie. Barnaby zamrugał. - Papo... - Przerwał, marszcząc brwi. - Sądziłem, że jesteś na północy. - Taki miałem zamiar - westchnął hrabia. - Niestety twoja matka posłała mnie po coś do Londynu i oto jestem. Błysk w oczach hrabiego, które spoczęły na Barnabym, mówił wyraźnie, jak należy owo „coś" rozumieć. - Ach... - Miał uczucie, że sprawy wymykają mu się nagle spod kontroli. - Znasz oczywiście Stokesa. - Hrabia wymienił powitanie z inspektorem, a Barnaby zwrócił się do Penelope. - Pozwól, że ci przedstawię pannę Penelope Ashford. Dygnęła i podała rękę hrabiemu. - Miło, że mogę pana poznać, milordzie. - I ja się cieszę, kochanie. - Hrabia ujął dłoń Penelope, delikatnie ją pogładził i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Znam twojego brata. Często cię wspomina. Penelope uśmiechnęła się w odpowiedzi i zaczęła gawędzić z hrabią. Barnaby poczuł się niewyraźnie. Jego ojciec wiedział... Skąd, Barnaby nie miał pojęcia, ale wiedział... matka również. Zaklął w duchu. Odetchnął nieco głębiej, gdy ojciec puścił Penelope i odwrócił się do Griseldy. Barnaby dokonał prezentacji i poprowadził ojca do chłopców, opowiadając mu jednocześnie, skąd się tu wzięli. - Dzielni malcy! - Lord skinął głową z aprobatą i popatrzył na Smythe'a. - A to ten rzezimieszek?

- Raczej jego narzędzie. - Rad, że ma okazję odwrócić; uwagę ojca od Penelope, Barnaby wręczył mu jedną z list Alerta. Właśnie miał wyjaśnić, co to jest, gdy Penelope dotknęła jego ramienia. - Może Mostyn zabierze ich do kuchni, poda mleko i znajdzie jakieś miejsce do spania - powiedziała, wskazując ziewających chłopców. - Jutro zawiozę ich do Domu Sierot. Mostyn skinął głową ze zrozumieniem i poszedł z dziećmi do swojego pokoju. Barnaby odwrócił się plecami do ojca, który ze zmarszczonym czołem czytał listę Smythe'a. - Skąd wziąłeś tę piekielną listę Camerona? - spytał hrabia. - O co tu chodzi? Przez chwilę Barnaby myślał, że się przesłyszał. - Listę Camerona? Ojciec postukał palcem w listę domów do okradzenia. - Tę listę. Wiem, że sporządził ją Cameron. - Popatrzył na arkusik. - Litery wprawdzie drukowane, ale wszędzie rozpoznałbym ten styl. Jako sekretarz Huntingdona Cameron spisuje zawsze porządek dnia, rozplanowany tak starannie jak tutaj. - Co to jest? Poznaję oczywiście nasz adres... adresy innych również. To wygląda zupełnie jak plan jednej z tur Huntingdona. Barnaby zmarszczył czoło. - Plan tury Huntingdona? O czym mówisz? - Musisz zainteresować się bardziej polityką. Huntingdon jest bardzo sumienny i regularnie odwiedza możnowładców w swoim okręgu wyborczym. Naprawdę bardzo poważnie traktuje swoje obowiązki. - A Cameron mu towarzyszy? - spytał Stokes. Hrabia wzruszył ramionami. - Nie zawsze, ale bardzo często. Jeśli trzeba omówić jakąś ważną sprawę, Cameron wszystko notuje. Stokes pochwycił spojrzenie Barnaby'ego. - Te skradzione rzeczy pochodzą z bibliotek lub gabinetów, zauważyłeś? Barnaby skinął tylko głową. Hrabia stracił cierpliwość. - Jakie ukradzione rzeczy? Barnaby wręczył mu resztę kartek. - To, te same, które mózg całego skoku kazał ukraść Smythe'owi.

Hrabia przyjrzał się uważnie dokumentom i szybko wyciągnął wnioski z lektury. - Posążek, który twoja matka dostała w posagu od swojej ciotecznej babki? Barnaby skinął głową. - I te inne przedmioty również? Hrabia nie wydawał się już tak łagodny. - Wszystko ukradł? - Wszystko, z wyjątkiem ostatniej rzeczy na liście, ale jeszcze niczego nie sprzedał. Teraz jednak, dzięki temu, że przyszedłeś i porozmawiałeś chwilę ze Stokesem, wiemy przynajmniej, kto to jest. Hrabia znów się uśmiechnął, tym razem drapieżnie. - Wspaniale. Najbardziej zasadnicze pytanie zadała jednak Penelope. - Gdzie mieszka ten cały Cameron? Hrabią znał odpowiedź. - W Huntingdon House.

***** Upewniwszy się, że lord Huntingdon jeszcze się nie położył i zechce ich przyjąć, mimo że dochodziła druga w nocy, wszyscy pojechali do Huntingdon House, który na szczęście mieścił się przy pobliskiej Dover Street. Stokes ściągnął dwóch posterunkowych z posterunku przy St. James i oddał im Smythe'a pod opiekę, bowiem lord Cothelstone uznał, że złodziej musi im towarzyszyć. Z tego właśnie powodu do Huntingdon House wkroczyła cała procesja. Kamerdyner Huntingdona nie mrugnął jednak nawet okiem i doskonale sobie poradził. Uznał, że hrabia - częsty bywalec domu - oraz Barnaby trafią sami do gabinetu lorda, wskazał Penelope, Stokesowi i Griseldzie miejsca w salonie, po czym usadził Mostyna i chłopców na prostych krzesłach stojących w korytarzu prowadzącym do holu. Po pięciu minutach wrócił i zaprowadził wszystkich przed oblicze swego pana. Huntingdon nie był głupcem. Wysłuchał bez emocji relacji Stokesa i Barnaby'ego, z której wynikało niezbicie, że jego osobisty sekretarz okazał się groźnym przestępcą.

Kiedy się dowiedział, że Smythe potrafi zidentyfikować Alerta z wyglądu, a chłopcy po głosie, Huntingdon przyjrzał się uważnie całej trójce i skinął głową. - Świetnie. Wasza historia wydaje się trochę nieprawdopodobna, ale te listy są niepodważalne. Poznaję jego charakter pisma. Poza tym rzeczywiście odwiedzałem często te domy w jego towarzystwie. Nie widzę powodu, by uniknął konfrontacji. - Dziękuję, milordzie. - Barnaby uprzejmie skinął głową. - Niemniej jednak przeprowadzimy wszystko zgodnie z regułami gry - powiedział, a następnie wskazał gościom miejsca i poinstruował wszystkich, co mają robić. Drzwi po obu stronach gabinetu prowadziły do połączonych z nim pokoi. Przed wejściem do każdego z nich stały wysokie wschodnie parawany. Huntingdon nakazał porucznikom i Smythe'owi, by za nimi stanęli, a następnie posłał Penelope, Griseldę i obu chłopców do pokoju za drugim parawanem. - Wypuścicie chłopców dopiero na mój wyraźny sygnał. Człowiek Adaira zostanie przy drzwiach, a kiedy dam mu znak, wyjdzie do holu i każe wam wejść do gabinetu. Chłopcy mają zostać za parawanem. Stamtąd mogą nas słyszeć, ale nie widzieć. - Przykuł Penelope swoim ciężkim spojrzeniem. - Panna Ashford powie mi potem, czy chłopcy rozpoznali głos Camerona. Proszę uważnie słuchać, z pewnością będzie pani wiedziała, kiedy się włączyć do gry. Penelope skinęła głową. - Tak jest, sir. - Zabrała chłopców i cała trójka wraz z Griseldą poszła do pokoju. Gdy wszystko było już ustalone zgodnie z życzeniem Huntingdona, lord zadzwonił po kamerdynera, któremu kazał sprowadzić Camerona do gabinetu. - I ani słowa o tym, że jest tu jeszcze ktoś ze mną - pogroził. - Oczywiście, że nie, sir - odparł z urazą kamerdyner. Huntingdon odwrócił głowę do Stokesa i Barnaby'ego. - Panowie, doceniam wasze zaangażowanie w tę sprawę, ale pozwólcie, że to ja przeprowadzę tę rozmowę. Byłbym bardzo zobowiązany, gdybyście zechcieli milczeć, niezależnie od tego, co powie Cameron.

Stokes przystał na propozycję z nieszczęśliwą miną. Barnaby okazał więcej entuzjazmu - nie widział powodu, dla którego nie miałby pozostawić śledztwa w tak kompetentnych rękach. Minęła kolejna minuta i Cameron wszedł do salonu. Wiedzieli już od Fergusa, że sekretarz dopiero niedawno wrócił do domu. Barnaby przyjrzał mu się uważnie. Cameron miał modnie przycięte, ciemne włosy, teraz trochę zmierzwione. Na blade policzki wystąpił mu lekki rumieniec. Ubrany był znakomicie, jak zwykle, wszystko, łącznie ze spinkami do mankietów, znajdowało się dokładnie na swoim miejscu. Po nieskończenie długiej chwili wahania zamknął drzwi i popatrzył na zebranych z typowym dla siebie, aroganckim wyrazem twarzy. Gdy jednak skierował wzrok na Huntingdona i hrabiego, w jego oczach pojawił się wyraz szacunku. Barnaby zauważył również, że Cameron traktuje go raczej neutralnie. Sekretarz Huntingdona był wyraźnie świadom różnic klasowych. Wszystkich usytuowanych niżej w hierarchii społecznej traktował protekcjonalnie, arystokratów, takich jak Huntingdon czy ojciec Barnaby'ego z oślizłą uległością, na ludzi, którzy w jego mniemaniu mogli się z nim równać, choćby na Barnaby'ego, patrzył z góry, choć nie okazywał im tego tak bezczelnie. Wynikało to zapewne z jego kompleksów. Cameron zatrzymał się przed biurkiem. Jak na dobrego sekretarza przystało, nie zdradzał uczuć, nawet ciekawości. - Słucham, milordzie. Huntingdon oparł mocne dłonie na bibularzu i przykuł go spokojnym spojrzeniem. - Ci dżentelmeni przyszli tu do mnie z niewiarygodną historią zaczął. - Z ich relacji wynika, że wplątałeś się w... Huntingdon streścił krótko całą historię, pomijając wszystkie zbędne szczegóły. Skupiał się wyłącznie na wnioskach. Cameron zbladł dość mocno na wzmiankę o listach, a już po chwili wszyscy zebrani uznali go za winnego. Mężczyzna nie reagował, nawet gdy na początku Huntingdon przedstawił mu swoje podejrzenia, zachował całkowity spokój. Każdy niewinny człowiek, nawet wyjątkowo opanowany, okazałby chociaż zdziwienie, a już przynajmniej lekkie zdenerwowanie faktem, że jego nazwisko zostało zamieszane w tak okropną historię.

On jednak słuchał cierpliwie. Huntingdon doszedł do końca wyliczanki, zakończonej pytaniem. - No więc jak? Możesz nas oświecić i udzielić wyjaśnień? Dopiero wtedy na twarz Camerona wypłynął uśmiech, którym zapraszał jego lordowską mość oraz hrabiego, by wzięli udział w tej zabawie. - Milordzie, cała ta historia to wierutna bzdura... przynajmniej jeśli chodzi o moją osobę. - Machnął ręką, jakby chciał odpędzić sam ten pomysł wraz z listami leżącymi przy bibularzu Huntingdona. - Nie mam pojęcia, dlaczego podejrzenie padło na mnie, ale zapewniam, że nie mam nic wspólnego z tą serią włamań. - Ostatnie słowa zabrzmiały, jakby mówił o czyszczeniu kominka, czynności, która absolutnie nie należała do jego obowiązków. Stał przed Huntingdonem przekonany, że lord po prostu zaakceptuje jego wyjaśnienia i odeprze wszelkie zarzuty pod jego adresem. Barnaby zrozumiał nagle tę linię obrony. Cameron nie pamiętał o listach. Przyszedł do gabinetu przygotowany na najgorsze oskarżenia, niepoparte jednak żadnymi dowodami. Wierzył poza tym, że jego mocna pozycja społeczna wystarczy całkowicie, by się przeciwstawić wszystkim ewentualnym zarzutom. Sprawy przybrały nagle nieprzewidziany obrót, lecz jemu nie pozostało nic innego, jak tylko odgrywanie założonej z góry roli. Nie miał nic innego na swoje usprawiedliwienie. Barnaby spuścił wzrok. - To przedstawienie. Jemu się wydaje, że zna reguły gry. Mówił cicho, lecz Huntingdon i jego ojciec wyraźnie go słyszeli. Wiedzieli również, na czym ta gra polega. Huntingdon przyjrzał się uważnie Cameronowi, rozplótł palce i poprawił się na krześle. - Daj spokój, Cameron, stać cię na więcej. W oczach sekretarza błysnął gniew. Wbrew jego oczekiwaniom Huntingdon nie zamierzał podobnie jak on bagatelizować sprawy i włączyć się do zabawy. - Milordzie - powiedział, rozkładając ręce. - Nie wiem, co powiedzieć. Nic mi o tym wszystkim nie wiadomo. Ze swego stanowiska za biurkiem Barnaby dostrzegł kątem oka jakiś ruch za parawanem - Penelope i Griselda prowadziły chłopców z

powrotem do pokoju. Mostyn wyszedł bezszelestnie kilka minut wcześniej. Cameron zaczerpnął tchu. - Muszę przyznać, że jestem nieco zdziwiony. Nigdy bym nie przypuszczał, że mogę stać się obiektem takich pomówień. - Popatrzył na Stokesa. - Można by przypuszczać, że śledczy zabrnęli w ślepy zaułek i sądzą, że jeśli znajdą winnego, odwrócą uwagę od swoich zaniedbań. Nie udało im się przecież uchronić elit od tak aroganckich rozbojów. Na policzki Stokesa wypłynął rumieniec, nie odezwał się jednak ani słowem. Patrzył tylko na Camerona spokojnie, co - jak mniemał ilustrowało, choć po części jego bezgraniczną pogardę. Cameron przymrużył oczy. Nie miał już nic do dodania, spoglądał tylko na swego chlebodawcę i odnosił wrażenie, że jego słowa nie wywarły jak dotąd pożądanego efektu. Huntingdon rozważał jednak wyraźnie jego sugestię. - Tak sądzisz? - spytał, jakby chciał tym samym zachęcić Camerona do rozwinięcia tematu. Cameron zerknął na Barnaby'ego, potem jeszcze raz na Huntingdona. - Jestem również świadom, że niektórzy ze szczególną pasją rozwiązują tego typu zagadki i często obwiniają szlachetnie urodzonych o popełnianie najgorszych przestępstw. Takie zainteresowania przynoszą rozgłos, ba, nawet sławę, a chęć odniesienia sukcesu, zyskania popularności może przybrać w pewnym momencie charakter nałogu - Cameron pozwolił sobie na uśmiech. Jeśli pan woli, sir, nawet obsesji. - Czyżby? - spytał chłodno Huntingdon. Barnaby spuścił głowę, by ukryć uśmiech. Cameron przekroczył właśnie pewną niewidzialną granicę. Dżentelmen nigdy nie pozwala sobie na takie uwagi wobec innego dżentelmena, chyba że na osobności. - A zatem w skrócie... - głos Camerona wyraźnie stwardniał. Przypuszczam, że te pomówienia czy też oskarżenia zawdzięczam czyjejś nadgorliwości. Nie sądzę, by istniał jakiś osobisty powód, dla którego to ja właśnie zostałem kozłem ofiarnym. Pasowałem po prostu do koncepcji, dzięki mojej pozycji społecznej i posadzie pańskiego

sekretarza, milordzie, co miało odciągnąć uwagę od braku innych dowodów. Barnaby musiał przyznać, że gdyby taka uwaga - przypomnienie, że uwikłanie Camerona w całą sprawę odbije się mocno na reputacji lorda - trafiła na kogoś o mniej sztywnym kręgosłupie, ten łajdak wyszedłby na wolność, a przynajmniej w danym momencie opuścił bez przeszkód gabinet Huntingdona. Cameron zerknął na lorda i wyczytał z jego twarzy coś, co przywróciło mu pewność siebie. - Coś jeszcze, milordzie? - spytał, skłaniając lekko głowę. Jak się jednak okazało, źle ocenił sytuację. Huntingdon znów oparł dłonie na bibularzu i przykuł Camerona twardym spojrzeniem. - W istocie. Nie wytłumaczył mi pan jeszcze, w jaki sposób listy domów i przedmiotów, jakie zostały z nich skradzione, wpadły w ręce włamywacza, który przyznał się do rabunku. Jeśli pan oświadczy, że nic panu na ten temat nie wiadomo, ja potwierdzę, że bywał pan często w wymienionych na liście domach. Poznał pan na tyle dobrze znajdujące się w nich biblioteki i gabinety, że mógł pan wiedzieć, co się w nich znajduje. Bardzo niewielu dżentelmenów posiadałoby takie informacje o wszystkich tych rezydencjach. Jest pan również jednym z nielicznych, którzy potrafiliby zdobyć i sfałszować nakaz przeszukania. Jeśli połączymy listy domów z dostępem do nakazów, to takie fakty, które pojedynczo można by jeszcze uznać za poszlaki, stają się nagle bardzo wiele mówiące. Niemniej jednak, skoro utrzymuje pan stanowczo, że jest pan niewinny, nie będzie pan miał zapewne nic przeciwko konfrontacji. - Huntingdon skinął na stojącego za parawanem Smythe'a. - Przyjrzyj mu się - rzucił do złodzieja - i potwierdź, czy to człowiek, dla którego pracowałeś. Na taką ewentualność Cameron był jednak świetnie przygotowany. Odwrócił się spokojnie i stanął naprzeciw Smythe'a. - To on - warknął Smythe. - Przedstawił się jako Alert. Cameron podniósł lekko brwi i odwrócił się do Huntingdona. - Wielkie nieba! - zawołał. - Chyba nie zamierza pan uwierzyć w słowa takiego człowieka?! Przecież on jest gotów powiedzieć wszystko, byle tylko złagodzono mu karę. Żaden sąd nie weźmie pod uwagę jego zeznań. Huntingdon skinął ponuro głową.

- Może i nie. Są jednak inni świadkowie. - Popatrzył w drugi kąt pokoju. - Panno Ashford? Penelope wyłoniła się nagle zza drugiego parawanu i popatrzyła na lorda, zaciskając dłonie. - Obaj chłopcy zareagowali natychmiast na głos Camerona. Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że to właśnie jego rozmowę ze Smythe'em udało się im podsłuchać. On wydawał Smythe'owi instrukcje, do których domów ma się włamać i co z nich wynieść. Cameron nie spuszczał z niej wzroku. - Dwaj niewinni chłopcy nie zeznają pod przymusem, a zatem nie mają powodu, by kłamać. - Huntingdon przerwał na chwilę. - I co teraz, Cameron? Sekretarz odwrócił wzrok od Penelope i spojrzał na lorda. Wszystkie arystokratyczne cechy gdzieś nagle zniknęły. Barnaby zaklął cicho i wyskoczył zza biurka. Cameron rzucił się na Penelope, zasłonił się nią jak tarczą i przystawił jej nóż do twarzy. Poczuła, że przeszywa ją dreszcz. Cameron zachowywał się jak szaleniec. - Nie podchodzić! - ryknął, cofając się do wyjścia. Penelope czuła, jak wzbiera w nim panika. - Nie ruszać się, powiedziałem, bo poderżnę jej gardło. - Ostrze znalazło się nagle niebezpiecznie blisko jej policzka. Nie próbowała się wyrywać, był na to zbyt silny. W dodatku miał nóż. Na domiar złego stał w rozkroku, więc nie mogła go kopnąć. Wstrzymała oddech i oderwała wzrok od noża, spojrzała na zebranych w pokoju ludzi, lecz ich twarze rozmazały się jej przed oczami. Potem jej wzrok spoczął na Barnabym i od razu poprawiła się jej ostrość widzenia. Był blady, twarz miał napiętą. Stał obok biurka jak w pułapce groźba Camerona nie pozwoliła mu ruszyć się z miejsca. Obserwował uważnie Camerona i Penelope; gdy sekretarz odwrócił od niego wzrok, Barnaby spojrzał znacząco na Penelope i kłapnął zębami. Zamrugała. Wszystko było jasne. Oparła mocno głowę o tors Camerona i skupiła się na dłoni, w której trzymał nóż, dłoni, która znalazła się teraz na wysokości jej twarzy. Niewiele myśląc, Penelope otworzyła szeroko usta i zatopiła zęby w jego ręce.

Jęknął z bólu. Przymknęła oczy i zacisnęła szczękę tak mocno, jak potrafiła. Zawył. Próbował wyrwać rękę, ale na próżno. Z unieruchomioną w ten sposób dłonią nie mógł użyć noża. Nie mógł jednak również uwolnić ręki. Miotał się przez chwilę bezradnie, wyjąc jak zwierzę, w końcu udało mu się uwolnić i Penelope przeleciała przez pokój, wpadając na Stokesa i hrabiego. Cała trójka wylądowała na podłodze, podcinając posterunkowych, którzy ruszyli im na pomoc. Penelope przyklękła, podniosła głowę i zobaczyła, że Cameron grozi Barnaby'emu nożem. Huntington też się podniósł, lecz nie mógł wyjść zza biurka, gdyż przeszkodziłby Adairowi. Czas wlókł się niemiłosiernie. Błysnął nóż. A potem błysnął raz jeszcze. Barnaby odskoczył w samą porę. Cameron rzucił się na Adaira, Penelope krzyknęła rozpaczliwie, w ostatniej chwili Barnaby zrobił unik i klinga otarła się z błyskiem o jego tors. Chciał chwycić Camerona za ramię, ale sekretarz dostrzegł niebezpieczeństwo i uskoczył do tyłu, zasłaniając się ostrzem. Nie pamiętał jednak o Griseldzie, być może w ogóle jej nie zauważył. A tymczasem panna Martin wyśliznęła się bezszelestnie zza parawanu, zdjęła ze stolika ciężki posążek i zakradła się za plecy Camerona, a gdy ten znalazł się w jej zasięgu, zdzieliła go rzeźbą po głowie. - Mocniej - zakomenderowała Penelope, machając do Griseldy. Jeszcze raz! Zanim jednak Griselda sięgnęła po rzeźbę, Barnaby wystąpił naprzód, odsunął nóż i rąbnął Camerona w szczękę. Siła uderzenia zwaliła bandytę z nóg. Uderzył plecami o ścianę i upadł na podłogę jak szmaciana lalka. Barnaby stał nad nim ze zmarszczonym czołem i krzywiąc się z bólu, rozcierał obolałą dłoń. Penelope podbiegła do niego przerażona. - Dobra robota! - Huntingdon klepnął go z uznaniem po plecach. Penelope nie była jednak tego taka pewna. Ujęła piękną, elegancką i jakże zręczną dłoń Barnaby'ego i popatrzyła na jego czerwone kłykcie.

- Coś ty sobie zrobił? - jęknęła. Barnaby odczuwał lekką konsternację - Penelope wydawała się całkowicie pochłonięta jego ręką, choć nie doznał żadnych poważnych obrażeń. Chciała tylko znaleźć się jak najprędzej na Jermyn Street i opatrzyć mu rany. Opatrzyć otarte kłykcie. A fakt, że Mostyn wziął chłopców pod swoje skrzydła i zaofiarował, że się nimi zajmie, wzmógł tylko jej niecierpliwość. Leżało to zresztą w jak najlepiej pojętym interesie Barnaby'ego. Musiał jak najszybciej pomówić z Penelope - teraz, zaraz, zanim jego ojciec powiedziałby coś, co tylko utrudniłoby mu życie. Penelope odetchnęła z ulgą, gdy Adair zgodził się zostawić całą sprawę w rękach lorda Huntingdona i hrabiego. Jej zdaniem u lorda Huntingdona zebrało się wystarczająco dużo kompetentnych ludzi, by wszystkim się zająć. Posterunkowi mieli zabrać Smythe'a i Camerona do Scotland Yardu, Stokes zamierzał odprowadzić Griseldę do domu. Penelope pozostało tylko zapewnienie opieki chłopcom i Barnaby'emu. Adair zajmował w jej hierarchii wyższą pozycję. Gdy znaleźli się wreszcie przy Jermyn Street, Penelope oddała dzieci pod opiekę Mostyna i szybko poszła z Barnabym na górę. Tam popchnęła go na łóżko i przyniosła z łazienki miskę z wodą. Potem obejrzała dokładnie w świetle kandelabrów jego zranioną rękę. - Mężczyźni i ich bijatyki! - syknęła. Czuła się kompletnie rozbita, choć nie rozumiała dlaczego. - Niepotrzebnie się na niego rzucałeś, chyba nie myślałeś, co robisz. Griselda świetnie by sobie sama poradziła, gdybyś dał jej jeszcze chwilę. - Musiałem go rąbnąć. Zignorowała ostry ton jego głosu. - Wiesz... bardzo lubię twoją rękę - powiedziała, zanurzając jego dłoń w misce z wodą. - Obie zresztą bardzo lubię. Inne części twojego ciała też, ale to w tej chwili nie ma znaczenia. Twoje dłonie... Urwała i zaczerpnęła głęboko tchu. - Plotę coś trzy po trzy - mruknęła, ale nie mogła przestać mówić. - Widzisz, co ze mną zrobiłeś? Penelope Ashford nigdy w życiu nie paplała bez sensu, a teraz zachowuje się jak wariatka tylko dlatego, że nie pomyślałeś... Zamknął jej usta pocałunkiem. Natychmiast odczuła ulgę.

Całowali się delikatnie przez dłuższą chwilę, odzyskując spokój. Czuli jednak, że łączy ich coś znacznie silniejszego; jakaś potężna siła przejęła ten pocałunek i zabarwiła go desperacką namiętnością, potrzebą, jaką musieli natychmiast zaspokoić. Gdy wreszcie się od siebie oderwali, z trudem chwytali oddech. Ich serca biły w tym samym rytmie, odczuwali ten sam głód absolutnie nie wyłącznie fizyczny. W błękitnych oczach Barnaby'ego dostrzegła taką samą lawinę uczuć, jaka omal nie zwaliła jej z nóg. Taką samą siłę, te same pobudki. Spazmatycznie wciągnęła powietrze. Nadszedł wreszcie stosowny moment, by przemówić. Ogarnęły ją jednak wątpliwości. Barnaby był zatwardziałym kawalerem, wiedzieli o tym wszyscy w towarzystwie. Gdyby mu się oświadczyła, a on odmówił, musieliby się rozstać. Poznawszy jej intencje, Adair wyprosiłby ją uprzejmie ze swojego życia. Wtedy straciłaby wszystko. Milcząc, traciła szansę na to, by zyskać jeszcze więcej. Po raz pierwszy w życiu tchórzyła przed wyzwaniem losu. Nigdy dotąd nie przeżywała podobnych rozterek. Poszukała wskazówek w oczach Barnaby'ego... i nagle przypomniała sobie jego słowa. - Dlaczego musiałeś uderzyć Camerona? Wykrzywił gorzko wargi. - Powiedziałaś, że nie myślałem. - Zacisnął szczęki. - Miałaś rację. Rzeczywiście nie myślałem. To było... dosyć dziwne. Nie zdarza mi się „nie myśleć", podobnie jak ty zwykle nie paplasz. Ale kiedy on cię pochwycił... po prostu musiałem nie myśleć. To, co zrobiłem, nie wymagało żadnego zastanowienia. Gdyby zrobił to samo z Griseldą, pewnie bym się tak nie zachował. Wtedy zareagowałby jednak Stokes. Cameron jednak groził tobie, a ty przecież jesteś moja i muszę cię chronić. Zapewnić ci bezpieczeństwo. Dlatego go uderzyłem - dodał z triumfem. - Słyszałem, że czasem tak się dzieje - ciągnął. - Nie sądziłem jednak, że zaznam takiego uczucia, ale przy tobie... tak się jakoś stało. A jeśli nie chcesz być moja, to... zawiesił głos i popatrzył jej w oczy - ... już za późno, bo i tak już jesteś. Szukała czegoś, co mogłoby dodać jej odwagi, i znalazła ten bodziec w jego oczach.

- Chyba powinniśmy się pobrać. Poczuł, jak zalewa go duma, nie posiadał się wprost z radości. Dokładnie to zamierzał osiągnąć. Starał się jednak ukryć triumfalny uśmiech, gdyż pragnął chłonąć każde jej słowo, napawać się każdym zdaniem. - Mów dalej, zamieniam się w słuch. Nie była pewna, jak rozumieć jego słowa, ale zaczerpnęła tchu. - Wiem równie dobrze jak ty, że można by ułożyć całą listę powodów, dla których musimy wziąć ślub. Są to względy towarzyskie, społeczne, racjonalne. - Przykuła jego spojrzenie. Żadne z nas nie uznałoby jednak takich racji. Wymieniam je wyłącznie po to, by je zlekceważyć. Choć oczywiście są ważne. Jego matka byłaby naprawdę zachwycona. Przytaknął i czekał na to, co nastąpi. - Parę tygodni temu zauważyłeś, że jest nam ze sobą bardzo dobrze. Zarówno w sytuacjach intymnych, jak i w towarzystwie. Łączą nas zainteresowania, mamy ze sobą o czym rozmawiać i bardzo to lubimy. Dzielimy się ze sobą myślami, jakich nie zdradzilibyśmy nikomu. Podobnie reagujemy na te same sytuacje. Działamy z podobnych pobudek, dążymy do podobnych celów. I tak jak wówczas twierdziłam, wzajemnie się uzupełniamy. Wszystko, co się wydarzyło od czasów tamtej rozmowy, potwierdza tylko, że oboje mieliśmy rację. - Zajrzała mu w oczy. - I choć trochę się zmieniliśmy, wciąż do siebie pasujemy. Sprawiłeś, że stałam się pełna - myślała, lecz nie powiedziała tego głośno. - Razem jesteśmy silniejsi niż osobno - ciągnęła. - Ostatnie tygodnie są tego wyraźnym dowodem. Dlatego powinniśmy się pobrać i żyć jak partnerzy, dokładnie tak jak teraz. Dla nas małżeństwo nie będzie żadnym ograniczeniem, odwrotnie, pozwoli rozciągnąć to partnerstwo na inne sfery życia. - Zacisnęła lekko usta, splotła ręce za plecami, wyczuwał jej determinację. - Dlatego pragnę tego ślubu, jeśli i ty sobie tego życzysz. Była szczera, bezpośrednia i mądra - ujrzał to wszystko w jej oczach. Wystarczyło tylko uśmiechnąć się czarująco i udać zaskoczenie, a następnie wdzięcznie przyjąć propozycję.

Wtedy otrzymałby wszystko, czego pragnął, nie wyjawiając swych prawdziwych uczuć, nie mówiąc o tej sile, która wbiła się pazurami w jego duszę. Siła miała jednak inne plany. Nie wystarczyło tak po prostu przystać na tę propozycję. - Tak, powinniśmy się pobrać - powiedział schrypniętym głosem. - Ale... Próbował jakoś ocenzurować to, co zamierzał powiedzieć, lecz gdy trzymał ją w ramionach, uświadomił sobie nagle, że pragnie ponad życie, by Penelope dokładnie go zrozumiała. - Gdybyś była bardziej doświadczona, zdałabyś sobie sprawę, że mężczyzna mojego pokroju z pewnością by cię nie tknął, gdyby od początku nie myślał o małżeństwie. Popatrzyła na niego zdziwiona. - Już wtedy? - spytała po dłuższej chwili. Skinął głową. - Zdecydowanie tak. Byłaś wspaniale wychowaną panną z szanowanej rodziny... żaden dżentelmen nie odebrałby ci dziewictwa ot tak sobie. Tylko że ja od razu pragnąłem pojąć cię za żonę, lecz ty byłaś zdecydowanie przeciwna małżeństwu. Tak więc uszanowałem twoją wolę, nie porzucając jednak nadziei, że uda mi się ją zmienić. - Chciałeś, żebym zmieniła zdanie? - Wtedy nie wierzyłem, że mi się to uda. Modliłem się jednak, abyś sama uznała, że małżeństwo ze mną to niegłupi pomysł. I w końcu się udało. - Dlaczego chciałeś się ze mną ożenić? - spytała wyraźnie zaintrygowana. - Niemal od początku naszej znajomości... Co w ciebie wstąpiło? Stoczył trudną walkę wewnętrzną. - Nie wiem - szepnął. - Nie wiem - powtórzył, widząc jej zdziwione spojrzenie. - Wtedy jednak czułem, że jesteś tą jedyną. Sam tego nie rozumiałem, ale byłem o tym głęboko przekonany. - I postąpiłeś zgodnie ze swoją intuicją? - upewniła się niemal zafascynowana. Przytaknął, choć zdawał sobie sprawę, że to niebezpieczne wyznanie. Przechyliła głowę. - A teraz? Wreszcie zadała to pytanie.

Zajrzał jej w oczy i zmusił się do mówienia. Musiał wreszcie zrzucić ten ciężar z serca, choć wcale nie chciał, by wiedziała. - Teraz... kocham cię. Nie wiem, czy jakikolwiek mężczyzna przy zdrowych zmysłach powiedziałby kobiecie coś takiego, ale cię kocham. Zanim wkroczyłaś w moje życie, nie miałem pojęcia, czym jest miłość. Znałem ją z obserwacji, lecz sam nigdy nie zaznałem takiego uczucia. Teraz już wiem, jak to jest... - Przerwał na chwilę. Kiedy Cameron przystawił ci nóż do twarzy, ogarnęła mnie ślepa furia. Wiedziałem tylko, że gdyby coś ci się stało, moje życie straciłoby wszelki sens. Mógłbym tylko egzystować, lecz tak naprawdę byłbym martwy. Ty nie mówiłaś o miłości, ale ja ci ją wyznaję. Pragnę cię, kocham, chcę cię pojąć za żonę i u mego boku pokazać światu. - To dobrze - odparła z uśmiechem. - Bo ja też cię kocham. To bardzo dziwne i nieoczekiwane, lecz jednocześnie fascynujące. Chcę bliżej poznać to uczucie. A ty pewnie już wiesz, że nie warto się ze mną spierać. Stłumiła jego śmiech pocałunkiem. Runęły wszystkie barykady, przeszkody, nie istniał żaden powód, dla którego nie mieliby się rozkoszować tym, co właśnie odkryli, co stało się ich udziałem miłością, pragnieniem i pożądaniem. Zburzyli tamy wszystkich uczuć i dzielili się nimi aż do chwili, która połączyła ich całkowicie, dając pewność, że takie było ich przeznaczenie. A potem bezradni wobec obezwładniającej siły, której nie zdołali się przeciwstawić, przywarli do siebie niczym dwie połówki jednej pomarańczy.

***** Wzięli ślub - jednak nie za parę dni - tak jak sobie tego życzyli, ale pod koniec stycznia. Nadszedł grudzień, sypnął śniegiem i choć ich domy rodzinne nie były położone zbyt daleko od siebie, ich matki zadeklarowały unisono, że aby uczestniczyć w ceremonii, goście musieliby pokonywać zbyt głębokie zaspy. Dlatego wesele przełożono do roztopów. Jak podobno stwierdziła Penelope w drodze do kościoła, i tak mieli szczęście, że nie przyszło im czekać do kwietnia.

Pogoda nie wpłynęła jednak zasadniczo na wydarzenia, jakie miały miejsce w stolicy. Camerona skazano na więzienie w Newgate miał tam czas, by zapoznać się z pełnym zakresem oskarżeń, proces musiał siłą rzeczy poczekać, by ci, których okradł, wrócili do Londynu i zidentyfikowali swoją własność. W dniu, gdy aresztowano Camerona, ludzie Huntingdona i Stokesa przeszukali dom. Dzięki uprzejmości dozorczyni, która usłyszała hałasy w pokoju przyległym do jej facjatki na stryszku, znaleźli składzik, w którym Cameron zostawił siedem rzeczy odebranych od Smythe'a. Riggs potwierdził, że Cameron jest jego znajomym, który wiedział o domu w St. John's Wood Terrace, oraz fakt, iż panna Walker nałogowo zażywa laudanum. Z przerażeniem wysłuchał informacji o czynach Camerona. - Był zawsze przyzwoitym człowiekiem. Nigdy bym go nie posądził o takie rzeczy. Ten motyw przewijał się w zeznaniach wielu świadków. Dopiero Montague rzucił właściwe światło na całą sprawę. Cameron już od początku lat szkolnych nie był tym, za kogo go uważano. Syn właściciela młyna z północy i szlachcianki z prowincji odebrał edukację w Harrow dzięki kaprysowi dziadka ze strony matki. Niestety, korzystając z uprzejmości kolegów, Cameron miał okazję poznać we wczesnej młodości uroki wielkiego świata. I tak zapłonęła w nim ambicja, by nie tylko zyskać wstęp do tego pozłacanego kręgu, ale również, by do niego należeć. Dlatego ukrywał swe niższe pochodzenie oraz braki materialne. Wiązał koniec z końcem dzięki hazardowi, aż w końcu nadeszła zła passa i Cameron wylądował w szponach najbardziej niebezpiecznego londyńskiego lichwiarza, którego Stokes i jego koledzy najchętniej posłaliby za kraty. Jednak zdesperowani dłużnicy - a tym bardziej nieboszczycy - nie chcieli przeciwko niemu zeznawać. Cameron, który sam wymyślił swój plan, również nie okazał się pomocny w tym zakresie. Po aresztowaniu zamknął się w sobie i nabrał wody w usta. W najlepszym przypadku mógł liczyć na deportację, już samo uniknięcie szubienicy byłoby dla niego wielkim szczęściem. Wszystko świadczyło przeciwko niemu - wartość skradzionych

przedmiotów, fakt, iż wykorzystał do przestępczych celów posadę u lorda Huntingdona, wpływ jego działań na renomę londyńskiej policji. Co więcej, Cameron namawiał Smythe'a i Grimsby'ego do popełnienia morderstwa, jak również porwał niewinnych chłopców, aby ich wprowadzić do przestępczego półświatka. Miłym akcentem był ślub inspektora Basila Stokesa i panny Griseldy Martin na początku nowego roku. Po świętach spędzonych z rodziną, najpierw w Calverton Chase, a następnie w Cothelstone Castle, i podróży odbytej na mocy dekretu księżnej do Somersham Place, Barnaby i Penelope wysłuchali kolejnych gratulacji i przyjacielskich docinków. Pokonując śnieg, dotarli do stolicy na dzień przed ślubem. Barnaby był oczywiście drużbą Stokesa, Penelope druhną Griseldy. Oczywiście zarówno Adair, jak i panna Ashford zaprosili młodą parę na swój własny ślub. W końcu, gdy Penelope udało się wreszcie odtańczyć walca na własnym weselu - walca, który napełnił jej serce najwyższą radością stanęła w kąciku sali balowej Calverton Chase i rozmawiała z siostrami Portią oraz Anne, które pełniły na jej przyjęciu weselnym honory pań domu. - Barnaby chciał się wystarać o specjalne zezwolenie na ślub. Mogliśmy zrobić to szybciej, ale... - Nie chciałaś sprawić zawodu mamie - uśmiechnęła się Portia. Żadna z was by chyba tego nie przeżyła. - Nie rozumiem.... - Penelope popatrzyła w kierunku sofy, gdzie siedziały obie matki państwa młodych i przyjmowały gratulacje. Przecież dla mamy to już piąte wesele, dla hrabiny czwarte. To już dla nich chleb powszedni. - Nie zapominaj o jednym. Dla nich wasz ślub to potrójny sukces - odparła z uśmiechem Portia. - Jak to? - Chyba wiesz, że elity już dawno przestały wierzyć, byś chciała wyjść za mąż, zmiana tej decyzji to wielki triumf mamy. O Barnabym też mówiono, że jest zatwardziałym starym kawalerem, a zatem lady Cothelstone jest w siódmym niebie. A poza tym zarówno mama, jak i jej lordowska mość wypuściły właśnie w świat ostatniego ptaszka z ich rodzinnego gniazda. - Portia powiodła wzrokiem po pokoju. - Tak więc obie mają powody do dumy.

Wyznanie Portii rzucało niewątpliwie nowe światło na radość jej matki. - Ale... - wyjąkała Penelope - będą się pewnie tak samo interesować życiem swoich wnuków i ich mariażami. - Oczywiście, niemniej jednak główna odpowiedzialność za potomstwo spada na rodziców. Coś w głosie Portii sprawiło, że Penelope przyjrzała się siostrze nieco uważniej. - A więc to w tę stronę wieją wiatry, tak? - spytała. Portia zarumieniła się lekko, co przytrafiało się jej niezbyt często. - Możliwe, za wcześnie, by mieć pewność, ale całkiem niewykluczone, że za jakieś siedem miesięcy zostaniesz ciotką. Emily miała już dwoje dzieci, Anne powiła niedawno syna, którego narodziny wprawiły jej męża Reggie Carmarthena w stan zaślepionego zidiocenia. - Wspaniale - promieniała Penelope. - Nie mogłam się już doczekać, żeby Simon zajął się wreszcie czymś innym. - Ja również - wyznała Portia. Obie upajały się przez chwilę tą perspektywą, potem Penelope zamieniła Simona na Barnaby'ego i zaczęła się zastanawiać. O dzieciach nie myślała, albo przychodziły na świat, albo nie... ale wizja, że trzyma w ramionach maleńkiego Barnaby'ego o złotych loczkach sprawiła, że zatrzepotało jej serce. Odłożyła tę myśl na później - miała jeszcze czas, ledwo przecież zdążyła się przyzwyczaić do tego śmiesznego, pochłaniającego ją całkowicie stanu zakochania... A teraz inni goście zaczęli się domagać jej uwagi. Na wesele przyszli wszyscy członkowie obu rodzin, Chase po prostu pękało w szwach, lecz także sąsiednie domy i wszystkie gospody wypełniły się gośćmi. Najstarsza była lady Osbaldestone - mimo wieku miała wciąż bystre, czarne oczy. Poklepała Penelope po policzku i powiedziała, że mądra z niej dziewczynka. Penelope nie zapytała jednak, co dokładnie o tym świadczy. Popołudnie upływało na tańcach, rozmowach i ogólnej wesołości. Szarość za oknem uwydatniła tylko świąteczną atmosferę salonu. W końcu, gdy wysłuchał już wszystkich uwag na temat zmiany postanowienia, by pozostać w kawalerskim stanie i wyrazów uznania

dla Penelope, Barnaby odnalazł żonę, wyciągnął ją zgrabnie z grona rozmówców i porwał do walca. Parkiet był jedynym miejscem, gdzie pozwalała się prowadzić bez protestów, dlatego wykorzystał sytuację. - Chyba powinniśmy zaraz stąd wyjść - powiedział. - Ach tak? - Uniosła brwi, ale uśmiech nie schodził jej z warg. A dokąd się wybieramy? Czyżby do miasta śladem Stokesa i Griseldy? - I tak, i nie. - Stokes i Griselda zostali z resztą gości po weselnym śniadaniu, ale inspektor musiał wracać do Londynu, więc parę godzin temu wyjechali. - Tak, do Londynu, ale inną trasą. Barnaby miał niedaleko mały myśliwski domek, lecz rzadko do tej pory z niego korzystał. Teraz jednak poczynił wszystkie niezbędne przygotowania, by go przekształcić w gniazdko dla świeżo upieczonych małżonków, idealne na noc poślubną. Uśmiechnął się sam do siebie. Zanim Penelope wkroczyła w jego życie, sądził, że romantyczne porywy są mu zupełnie obce. Najwyraźniej się mylił. - Chyba ci się tam spodoba. Uśmiechnęła się urzekająco. - Z pewnością. Wszystko, czego mi tam trzeba, to ty. Poczuł, jak puchnie z dumy, z radości serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. - Czy mogę coś zasugerować? Niczego innego się nie spodziewał. - Oczywiście. - Widzisz te drzwi...? Te za ozdobnym lustrem. Przy następnym obrocie możemy się po prostu zatrzymać i uciec. Jeżeli tego nie zrobimy, oficjalne pożegnania zajmą nam masę czasu. Proponuję tego uniknąć, zanim utkniemy w pułapce. Popatrzył jej w oczy i pożeglowali po salonie w takt walca, a gdy znaleźli się na wysokości drzwi, Barnaby natychmiast je otworzył, wyciągnął Penelope na zewnątrz, zatrzasnął zamek i zaczął całować swoją młodą małżonkę do utraty tchu. Dopiero potem uciekli. A Barnaby przekonał się po raz kolejny, że co dwie głowy, to nie jedna.

Epilog Dwa miesiące później Londyn - Stokes przysłał wiadomość o deportacji Camerona. - Barnaby podniósł wzrok znad gazety, którą czytał przy porannej kawie. Siedzieli naprzeciwko siebie w saloniku śniadaniowym w nabytym niedawno domu przy Albemarle Street. Penelope popatrzyła na niego trochę nieprzytomnie, skinęła głową i wróciła do swojej listy spraw do załatwienia. Barnaby uśmiechnął się i upił łyk kawy. To w niej właśnie uwielbiał - nie oczekiwała od niego dowcipnej konwersacji przy śniadaniu, sama również nie zadręczała go nigdy bezładną paplaniną. Popatrzył z uznaniem na jej ciemną główkę i wrócił do gazety. Nie dalej jak wczoraj gościli na kolacji Stokesa i Griseldę. Gdyby ktoś mu powiedział, że jego Penelope odegra tak zasadniczą rolę w zacieśnieniu jego przyjaźni z inspektorem i jego żoną, uznałby z pewnością, że nieszczęśnik postradał zmysły. Obie kobiety bardzo się jednak zaprzyjaźniły, nie zważając na żadne klasowe bariery. Barnaby i Penelope jadali często kolacje w małym domku przy Greensbury Street, tuż za rogiem, gdzie mieścił się sklep, który Stokes kupił swojej wybrance w prezencie ślubnym, i równie często gościli przyjaciół u siebie w domu. Penelope opanowała nawet trudną sztukę jedzenia małży. Gdy Mostyn przyniósł kolejną porcję tostów, Penelope poprawiła okulary. - Jadę dziś rano do Domu Sierot. Powiedz Cuthbertowi, że za pół godziny będzie mi potrzebny powóz. - Oczywiście, madam. Każę Sally przynieść pani pelisę i mufkę. - Dziękuję. - Natychmiast wróciła do listy. Mostyn skłonił się układnie Barnaby'emu i wyszedł. I chociaż się nie uśmiechał, szedł radosnym, energicznym krokiem. Barnaby uśmiechnął się lekko. - A jak sobie radzą Dick i Jemmie? - spytał, gdy odłożyła ołówek.

- Świetnie - odparła z zadowoleniem. - Zdążyli się całkowicie zintegrować z grupą. Englehart twierdzi, że bardzo przykładają się do lekcji. Zresztą odkąd realizujemy ten pomysł o szkoleniu przyszłych policjantów, cała klasa poświęca znacznie więcej czasu na naukę. Podczas jednej z wizyt Barnaby'ego w Domu Sierot Jemmie spytał go nieśmiało, czy chłopcy tacy jak on mają szansę zostać policjantami. Barnaby zapewnił go oczywiście, że jest to możliwe, i przedyskutował sprawę z Penelope, która jak zwykle z entuzjazmem przyjęła nowy pomysł, po czym szybko zwróciła się do jego ojca z prośbą o wsparcie programu szkoleń. Ilekroć wspominał skonsternowaną minę ojca, uśmiechał się w duchu. Penelope wróciła do listy spraw, jakie miała tego dnia załatwić. Była całkowicie świadoma spojrzenia swego małżonka, w którym nie było wprawdzie psiego uwielbienia, lecz jak na początek wystarczyło jej całkowicie to, co miała. Generalnie ślub z Adairem okazał się znakomitym pomysłem. Podjęła mądrą decyzję. Musiała tylko ustąpić w jednej sprawie ilekroć wybierała się w jakiś niebezpieczny rejon, małżonek zawsze jej towarzyszył. Jeśli on nie miał czasu, posyłał z nią w zastępstwie stangreta i dwóch służących. Nie oponowała - nie chciał jej przecież ograniczać, lecz chronić. Była dla niego ważna. - Prosiłeś, by ci przypomnieć, że twoja matka zaprosiła nas dzisiaj na kolację. Nie znam listy innych gości, ale Mostyn obiecał zbadać sprawę. Tak czy inaczej, powinniśmy się tam zjawić. Ty będziesz miał okazję porozmawiać z ojcem o interesach, a ja będę go dręczyć szkoleniem dla przyszłych policjantów. Przy odrobinie szczęścia przyjdzie też Huntingdon i dwaj inni komisarze, więc uda nam się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Barnaby wyobrażał sobie przez chwilę, jak bardzo zdziwiłaby się jego matka, gdyby wiedziała, jakim celom posłuży jej ekskluzywne przyjęcie. - Oczywiście - powiedział tylko. - Zdążę do domu na czas. Do ślubu unikał jak ognia zaproszeń matki i wszelkich innych wizyt, teraz jednak u boku Penelope bywał wszędzie, gdzie miała ochotę pójść.

Była dla niego idealną żoną - nawet jego własna matka nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego to właśnie Penelope sterowała ich życiem towarzyskim, a on patrzył z przyjemnością na rezultaty jej poczynań. Zrozumiał wreszcie, na czym polegają prawdziwe zadowolenie i szczęście. Teraz, gdy oddał w jej ręce swoje życie i całą swoją miłość, jego świat nabrał innych, cudownych barw.
Stephanie Laurens - Za głosem serca

Related documents

359 Pages • 103,772 Words • PDF • 1.3 MB

642 Pages • 110,581 Words • PDF • 1.4 MB

305 Pages • 155,678 Words • PDF • 2.1 MB

2 Pages • 119 Words • PDF • 56.6 KB

1 Pages • 129 Words • PDF • 60 KB

53 Pages • 1,826 Words • PDF • 3.7 MB

309 Pages • 126,473 Words • PDF • 1.7 MB

71 Pages • 35,460 Words • PDF • 2.1 MB

331 Pages • 285,312 Words • PDF • 1.5 MB

75 Pages • 45,785 Words • PDF • 1.9 MB

23 Pages • 10,269 Words • PDF • 263.9 KB

313 Pages • 77,000 Words • PDF • 1.6 MB