Oleksa Monika A. - Samotność ma twoje imię

180 Pages • 93,421 Words • PDF • 1.7 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:19

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Oleksa Monika A. Samotność ma twoje imię

Książkę tę dedykuję mojej Babci oraz wszystkim kobietom, które w swoim życiu doświadczyły lub doświadczają samotności, jakiekolwiek byłoby jej imię… oraz Basi, mojej duchowej siostrze, dziękując za wszystko

Chciałabym bardzo podziękować Panu Aleksandrowi Serwatce za gościnność i serdeczną atmosferę „Dwóch Księżyców” w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, bez których postać Róży w ogóle by się nie narodziła. Szczególne podziękowania pragnę złożyć Marii i Franciszkowi Sawickim, właścicielom Domu Wypoczynkowego „Maria” w Dąbkach, za cudowną atmosferę i idealne warunki do pracy i odpoczynku, którego każdy może tam zasmakować. Marysiu i Franku, gdyby nie Wasze Wielkie Serca, tej książki długo by jeszcze nie było! Mojemu kochanemu mężowi, Marcinowi — dziękuję za nieustanną wiarę we mnie, wsparcie i cierpliwość!

ROZDZIAŁ PIERWSZY Sen Znów miała ten sen. Szła ulicą, potrącana przez tłum spieszących gdzieś ludzi. Nie wiedziała, gdzie jest i dokąd chce dojść. Czuła się bezradna i zagubiona. Samotna. Ludzie mijali ją obojętnie, tak jakby nie istniała. Nikt na nią nie spojrzał, nikt się nie zatrzymał. Nikt nie zwrócił uwagi na błaganie w jej oczach. Czuła narastającą panikę i strach, który zacisnął jej gardło tak mocno, że nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Chciała krzyknąć, zatrzymać kogoś, upewnić się, że jest. Że wciąż jeszcze żyje, choć jej serce powoli obumierało. I wtedy to zobaczyła. Znajoma szarość w oczach, które nie były obce. Patrzyły na nią, wyławiając ją z tłumu. Już nie była niewidzialna ani anonimowa. Była Ewą, którą te oczy dobrze znały. Serce powoli odnajdywało swój rytm, stalowa obręcz na gardle puściła. Ewa jak zahipnotyzowana wpatrywała się w tę szarość z nadzieją i wiarą, że tym razem już jej nie zawiedzie i że uda jej się ją zatrzymać przy sobie na dłużej. *** Wyjrzała przez okno i dyskretnie przysłoniła dłonią usta, aby nikt nie zauważył jej ziewania. Nie wyspała się. Ten sen… zawsze dużo ją kosztował. A przecież nie miała na to wpływu, nie kontrolowała swoich snów. Przychodziły wtedy, kiedy chciały, i takie, jakie chciały. Ona mogła tylko śledzić ich projekcję pod powiekami. Muzyka ucichła, a dużą salę wypełnił dziecięcy gwar i wzajemne przekrzykiwanie. Ewa odwróciła się i klasnęła w dłonie. Szesnaście par oczu spojrzało na nią z ciekawością, śledząc każdy jej ruch i czekając na nową zabawę, którą wymyśli ta miła pani. Ewa uśmiechnęła się do grupy cztero- i pięciolatków, wpatrzonych w nią jak w obrazek. — A teraz podnosimy rączki do góry i kołyszemy nimi, jednocześnie ruszając paluszkami. Udajemy, że jesteśmy szumiącymi topolami, które kołyszą się na wietrze. Wiecie, co to topole? — To takie dzewo, prosę pani. Wysoookieee! — Maluch z blond lokami jak cherubin wspiął się na palce i wzniósł rączki wysoko do góry. Ewa roześmiała się. Kochała swoją pracę i uwielbiała te dzieciaki, które były jeszcze jak czysta, niezapisana kartka. Nie raniły i wciąż miały w sobie tę ufność i szczerość, którą później dorosły człowiek gubi gdzieś na drodze swojego życia. To był jej pomysł, aby utworzyć grupy dziecięce i włączyć do zajęć elementy rytmiki. Paweł początkowo był bardzo sceptyczny. Nie mieli doświadczenia w pracy z dziećmi, zresztą w mieście od lat działał zespół Wandy Kaniorowej, który był dla nich poważną konkurencją. Ewa się jednak uparła. Po śmierci mamy wzięła część sterów w swoje ręce i po wielu nieprzespanych nocach kalkulacji i obliczeń postanowiła zaryzykować. Udało się, a strzałem w dziesiątkę były zajęcia przedpołudniowe dla trzy-, cztero- i pięciolatków. Zajęcia cieszyły się coraz większą popularnością, a Ewa z radością oddała grupy młodzieżowe pozostałym instruktorom, skupiając się już tylko na tych maleńkich ludziach, którym jeszcze się tak dużo chciało. One chłonęły ten świat całym swoim jestestwem i jeszcze tak dużo je zachwycało. A Ewa uczyła się tego świata od nich. Odwróciła się na znajomy, skrzypiący dźwięk starych, dwuskrzydłowych drzwi. — Ewuś, jak skończysz, zajrzyj do mnie. — Oczy Pawła błyszczały podekscytowaniem, a Ewa nie wiedziała, czy powinna przejąć ten nieznany entuzjazm, czy wręcz przeciwnie

— zacząć się niepokoić. Dzieliło ich całe pokolenie i choć Paweł nie był jej ojcem, to tak go traktowała. Skinęła głową i wróciła do swoich podopiecznych, naśladując tym razem lokomotywę, która stopniowo nabierała rozpędu. Dzieci, śmiejąc się radośnie, próbowały dotrzymać jej kroku, a ich niespożyta energia powolutku się wyczerpywała. Energia Ewy skończyła się dużo wcześniej i gdy dotarła do gabinetu Pawła, była zadyszana i fizycznie wymęczona. — Co te potworki ci zrobiły? — Nie nazywaj ich tak. To fajne dzieciaki. Lubię je. — To widać. — Uśmiech Pawła uruchomił misterną siateczkę wesołych zmarszczek przy ustach i wokół oczu. Ewa usiadła w ulubionym fotelu z widokiem na swoje miasto. Wynajmowali trzy piętra starej kamienicy w centrum Lublina. Z tego miejsca, gdzie siedziała, widziała ruchliwą, główną ulicę — Krakowskie Przedmieście, i pięknie wyremontowany Grand Hotel. Ludzie spieszyli się do swoich codziennych zajęć ze smutkiem wypisanym na zmęczonych twarzach. Przed McDonaldem grupa młodzieży ze szkolnymi plecakami na ramionach żartowała z czegoś, zaśmiewając się tak głośno, że strzępki tego śmiechu wpadły do gabinetu przez otwarte na jesień okno. W oddali zawyła syrena karetki, a potem zamilkła, znikając w którejś uliczce i spiesząc na ratunek życiu, które zostało zagrożone. Ewa mimowolnie się uśmiechnęła. To było jej rodzinne miasto, w którym się urodziła i w którym dorastała. Nie umiała żyć z dala od niego. Tutaj było wszystko, czego potrzebowała. Jej praca, która stała się pomysłem na życie, babcia i jej ciepło, którego nic nie mogło zastąpić. Tutaj miała znajome sklepiki i restauracje; swoją fryzjerkę, która zawsze krzyczała na nią, że za późno przychodzi z odrostami i że nie dba o siebie i się „zapuszcza”. Tutaj miała znajomych, kilkoro przyjaciół i mieszkanie, które sama sobie wybrała. Tutaj, gdzieś na ulicach Lublina, była szarość oczu, za którymi nie umiała przestać tęsknić. To miasto miało klimat i dobrze się w nim żyło. — Chciałbym ci coś powiedzieć — poważny głos Pawła sprowadził Ewę z obłoków na ziemię. Jej rozmarzony wzrok przytomniał powoli, szukając na twarzy mężczyzny tego uśmiechu, który jeszcze niedawno na niej gościł. Napotkał powagę wpatrzonych w nią oczu. — Zdecydowałem się zatrudnić nowego pracownika. — Paweł, wiesz, że ci ufam. Jeśli uznałeś, że go potrzebujemy, nie musisz mieć mojego błogosławieństwa. — Obawiam się, że muszę. — Podał jej zapisane dokumenty, na które spojrzała nieuważnie. — Chciałbym, żebyś to przeczytała. Ewa przysunęła się do biurka i zaczęła czytać umowę rozpisaną na zadrukowanych czarnym tuszem białych kartkach papieru. Początkowo przebiegała wzrokiem po literach, nie analizując ich, ale dwa słowa, na które w tym ślizgającym skrócie natrafiła, uderzyły ją swoją treścią do tego stopnia, że nawet nie wymówiła, ale wykrzyknęła je, patrząc z niezrozumieniem na Pawła: — Na stanowisku dyrektora do spraw zarządzania?! Paweł pokiwał powoli głową, nie spuszczając z niej zaniepokojonego wzroku. — Czy uważasz, że tak kiepsko sobie radzę, abym potrzebowała wsparcia? — Ewa… — W pokoju nagle zrobiło się duszno i pomimo otwartego okna zabrakło w nim powietrza. — Nie bierz tego do siebie. Taki był jego warunek. Ty nadal robisz swoje i nadal jesteś dyrektorem artystycznym i moim wspólnikiem. Nie chciałaś być prezesem, choć tak naprawdę nasza firma w połowie należy do ciebie. Potrzebuję twojej zgody na przyjęcie tego człowieka, ale uwierz mi, to nie ma nic wspólnego z tobą ani z jakimikolwiek zastrzeżeniami do

tego, co robisz. — Nie stać nas na niego. Nie mogła uwierzyć w optymizm Pawła. To on zawsze był ostrożny wobec nowych rozwiązań i to ona zazwyczaj musiała go przekonywać do swoich pomysłów, o które niejednokrotnie toczyli batalie. A oto nagle, ni z tego, ni z owego, Paweł przyjmuje do pracy nowego człowieka i oferuje mu warunki, na które nie bardzo mogli sobie pozwolić. — Zaufaj mi, wiem, że to się nam opłaci. Ten człowiek postawił na nogi upadające firmy. Potrzebujemy go, nawet jeśli taka jest jego cena. — Ale my nie upadamy! Mamy nowe grupy, ludzie nas znają, wybrali właśnie nas! Nie rozumiem, skąd twoja obawa i takie asekuranctwo. — Ponieważ stoimy w miejscu, a na to nie możemy sobie pozwolić, bo prędzej czy później zostaniemy w tyle. A za jakiś czas może nas już wcale nie być. Kto dzisiaj tańczy folklor? Emerytki, dla których to coś więcej niż pielęgnowana tradycja. One jeszcze przyprowadzają do nas swoje wnuczęta, ale to kolejne pokolenie już nas nie zna. Oni tańczą salsę, zumbę i hip-hop. Ale mazura? Kto w dzisiejszych czasach tańczy mazura? Albo oberka. — My tańczymy — odpowiedziała zimno. — Ale to nie wystarczy, Ewuniu. Proszę, zaufaj mi. Gdy wstawała od biurka, jej zielone oczy błyszczały gniewem. Rzadko bywała wściekła, ale dziś Paweł wiedział, że lepiej będzie, gdy Ewa to „przetrawi” i przemyśli na spokojnie. Kochała ten zespół i oddała mu swoje skrzydła. Nie poddała się, gdy nadeszły trudności i gdy po śmierci mamy stanęła na rozdrożu — co dalej? Pociągnęła to, z ogromną pomocą Pawła, i była dumna z tego, co wspólnie osiągnęli. A dziś ten mężczyzna, któremu całkowicie zaufała, mówi jej, że to za mało. Że powinni zrobić o wiele więcej i jakieś anonimowe nazwisko przypisane do nieznanej twarzy ma sprawić, że wystrzelą z prędkością rakiety i podbiją kulturalny rynek. Wyszła z gabinetu, głośniej niż zwykle zamykając za sobą drzwi. *** — Andrzej Pałka! — wzburzony głos Ewy wzniósł się razem z porwanymi przez wiatr pomarańczowo żółtymi liśćmi i razem z nimi odtańczył radosny taniec złotej jesieni, choć Ewie daleko było do tej radości. — Jeśli jego metody uzdrawiania ekonomicznego wyglądają tak, jak jego nazwisko, jestem pełna obaw co do tego, jak będzie wyglądał nasz zespół, gdy zacznie się w nim szarogęsić. — Zbyt dużo w tobie uprzedzenia i negatywnych emocji. Wycisz to, Ewuniu. — Ciepła dłoń starszej kobiety dotknęła zimnej dłoni dziewczyny. Spacerowały po spokojnym i uśpionym o tej porze dnia osiedlu, na którym mieszkała babcia Ewy. Ewa lubiła tu przychodzić. Syciła oczy kipiącą zielenią, którą osiedle Mickiewiczowskie mogło się poszczycić, i zaglądała w identyczne okna maleńkich mieszkanek, zajmowanych głównie przez starszych ludzi lub wynajmowanych przez studentów. Potężne drzewa o grubych pniach i konarach wyciągających się w stronę tych samotnych okien codziennie na nowo opowiadały swoje historie, a jesienią ścieliły alejki dywanem kolorowych liści. Tutaj dorastała i wśród tych liści szukała błyszczących brązowymi oczkami kasztanów, z których z mozołem wytwarzała kasztanowo-żołędziowe ludziki. — Łatwo ci mówić, bo patrzysz na to z dystansem. A ja jestem w samym środku. — Tym bardziej powinnaś to wyciszyć i pozbyć się uprzedzenia. Pamiętaj, że będziesz z tym Pałką pracowała, czy chcesz tego, czy nie. Jak się do niego nastawisz w ten sposób, trudno ci będzie ocenić jego pracę obiektywnie. Ewa nic nie odpowiedziała, ale wiedziała, że babcia ma rację. Zawsze miała. Gotowe recepty na życie leżały, równiutko poukładane, w kuchennej szafce, do której Ewa od czasu do

czasu zaglądała. Tak naprawdę to nie mama, ale babcia była przewodnikiem Ewy przez życie. To ona uczyła ją walki o swoje i wyrażania swojego zdania nawet wtedy, gdy niekoniecznie chciano jej słuchać. To ona dała Ewie beztroskie dzieciństwo, którego nie doświadczyłaby przy rozchwianej emocjonalnie matce. To z babcią piekła szarlotki, serniki i świąteczne pierniczki; i przy babci uczyła się być kobietą. Babcia była opoką w życiu Ewy i stałym punktem odniesienia na wzburzonym oceanie jej życia. — Już niedługo listopad — rzucone z westchnieniem słowa spadły wraz z kolczastym kasztanem pod nogi dziewczyny. Schyliła się i podniosła to pozdrowienie jesieni, a potem wyłuskała brązowe cudo i położyła na otwartej dłoni. — Kupimy, jak zwykle, złote chryzantemy — powiedziała, wpatrzona w lśniącą skorupkę dziecięcej fascynacji, której do dziś nie mogła się pozbyć. Od zawsze zachwycały ją kasztany i tajemnica, jak z delikatnego, białego kwiatu może narodzić się taki owoc. Doskonały, nieprzemijający i tak królewski, że ludzie przy nim przykucali i podnosili z dziecięcą radością, aby potem schować ukradkiem do kieszeni. — Magda pewnie nie przyjedzie na Święto Zmarłych… Zamknęła kasztan w dłoni i wsunęła rękę pod ramię starszej kobiety. — Nie opłaca im się taka podróż. Jest zbyt kosztowna. Ale na pewno przylecą do Polski na święta i wtedy będziesz mogła się nacieszyć swoimi prawnukami. — Ewa delikatnie poklepała babcię po ramieniu. — One prawie wcale mnie nie znają. Magda tak rzadko z nimi przyjeżdża. — No co też opowiadasz! Przecież chłopcy cię uwielbiają. Starsza pani westchnęła i pokiwała smutno głową. — A wiesz, Ewuniu, że ja w twoim wieku byłam już babcią? — No wiesz, wieku to mogłabyś mi nie wytykać. — Ewa obruszyła się. — Ale ja ci wcale nie wytykam. Zresztą, co to za wiek, czterdzieści dwa lata. — W lutym będę miała czterdzieści trzy… — Ewa zapatrzyła się na czerwieniący się w październikowym słońcu klon. Uśmiechał się do niej wesoło, choć jej wcale do śmiechu nie było. Poczuła, jak spracowana ręka babci zaciska się na jej zwiniętej w pięść dłoni. Żadna z nich nie musiała nic mówić. Milczenie miało w sobie wiele słów. Zbyt wiele. — Dzień dobry, pani Haniu. Widzę, że wnuczka namówiła panią na jesienny spacer. Ciepłe, brązowe oczy sąsiadki z drugiego piętra przesłały wraz ze skinieniem głowy pozdrowienie. Ewa uśmiechnęła się do tej kobiety, która czasami umilała babci samotność, gdy ona pracowała z zespołem nad nową choreografią czy wyjeżdżała służbowo. — A namówiła, pani Janinko, namówiła, a ja wcale się nie opierałam. Trzeba wykorzystać te ostatnie promienie słonka, póki jeszcze nas rozpieszczają. Potem to już tylko chlapa, szaruga i areszt domowy. Pani Janina uśmiechnęła się i pokiwała głową, przytakując: — Ma pani świętą rację, pani Haniu. A ja właśnie z targu wracam. Tak mi się zachciało tych kolorów jesieni na talerzu, że całą siatę nakupiłam, a teraz wracam tak powolutku, bo to ciężkie, a siły już nie te co jeszcze kilka lat temu. Ewa przymknęła oczy i wystawiła twarz do jednych z ostatnich tego roku, tak ciepłych, promieni słonecznych. Potrzebowała tego ciepła, bo w środku było jej zimno. Kolejny rok jej życia mijał bezowocnie, a ona nic nie mogła na to poradzić. Pomimo palącej tęsknoty za bliskością drugiego człowieka wciąż była sama. Straciła z oczu szarość, która kiedyś była jej obietnicą, i nie potrafiła zastąpić jej żadnym innym odcieniem. Pustka jej życia wydrążała z niej, kawałek po kawałeczku, optymizm i wiarę, że jeszcze tyle dobrego przed nią, że przecież w końcu musi się coś wydarzyć. Bo nie można żyć jedynie z samotnością. Nikomu nie jest z nią do twarzy.

— Chodź, Ewuniu, dojdziemy jeszcze do tamtego klombu i zawracamy. — Poczuła, jak ramię babci zaczyna ciążyć, a ona sama powoli opada z sił. Wiek miał już swoje prawa i każdego dnia upominał się o swoje. Zabierał po garści energii, zdrowia i dobrego samopoczucia. Robił to stopniowo, nie był zachłanny, ale wierny i nie odpuszczał. Pochylał człowieka z pokorą coraz niżej, zdzierał maski, które nakładała na siebie młodość; ogołacał z marzeń, pragnień i planów. Celem każdego dnia stawała się samodzielna walka z samym sobą i ograniczeniami własnego ciała. Będąc blisko babci, Ewa obserwowała ten nieunikniony proces i z niechęcią uczyła się pokory wobec życia i przemijania. — Odgrzejesz sobie sama obiad? Przejrzyste oczy spojrzały na Ewę z miłością, jakiej zabrakło w oczach jej własnej matki. — Oczywiście, że tak. Przecież ja wiem, że ty masz swoje życie i swoją pracę. I tak zajmuję zbyt dużo twojego czasu. Własne dzieci pani Janinki nie opiekują się nią tak, jak ty mną. — Babciu! — No co „babciu”. Nawet na randkę nie masz kiedy się umówić, bo albo ja cię potrzebuję, albo kot. Ewa uśmiechnęła się. — Tosia doskonale sobie radzi beze mnie. — No, ja znacznie gorzej — odpowiedziała babcia, przystając, aby złapać oddech. Do klatki zostało już tylko kilka kroków, ale Ewa wiedziała, że każdy z nich był wysiłkiem dla tej doświadczonej życiem kobiety. — A ten Pałka to przystojny? Ewa parsknęła śmiechem. — Za wszelką cenę chcesz zatańczyć na moim weselu, tak? Babcia uśmiechnęła się, a drobniutkie zmarszczki rozbiegły się po całej twarzy. Każda z nich mogłaby opowiedzieć swoją historię i przywołać rok, kiedy się pojawiła. Wiele miały do opowiadania, ale Hanna nie miała już siły ich słuchać. Przyzwyczaiła się do nich, ale nie polubiła ich. Były, bo taka była kolej rzeczy; ale nikt nie powiedział, że ma je pokochać. Więc nie pokochała i nie chciała wracać do zdarzeń wyrytych w każdej z nich na jej — nie jej — twarzy. — Może zatańczyć nie, ale zobaczyć cię w ślubnej sukni to bym chciała. — Powiem ci, czy przystojny i czy żonaty, jak się z nim spotkam. Na razie wiem tylko, ile zarabia. — A to już podstawa udanego małżeństwa. — Babciu! — No chodź, idziemy. Jeszcze się muszę wdrapać na to moje prywatne Kilimandżaro na pierwszym piętrze. Ruszyły powoli, odprowadzane spojrzeniem złotej jesieni, która przechodziła przez osiedlowe, lubelskie uliczki, ciągnąc za sobą płaszcz, utkany z czerwono-żółtych liści. *** — No i co o tym myślisz? — Ewa wpatrywała się w przyjaciółkę, próbując z jej skupionego na kartce papieru wzroku coś wyczytać. Dorota zmarszczyła czoło, a potem, znajomym Ewie gestem, potarła kciukiem miejsce między brwiami. — Umowa wydaje się w porządku. — Wydaje się czy jest? — Ewa, jak zawsze, była drobiazgowa. — No dobrze, jest w porządku i nie ma się do czego przyczepić. Czegoś się tak na tego Pałkę najeżyła? — Bo nie podoba mi się jego nazwisko — odburknęła i zamaszyście zamieszała białe

latte długą łyżeczką. — Nie znasz go, a z góry go osądziłaś. Daj człowiekowi szansę, może rzeczywiście ma na was pomysł. — Dorota upiła łyk czarnego espresso. — Mówisz zupełnie jak babcia. — Nie, kochana. Mówię jak ekonomista, który patrzy na świat bez sentymentów. — Bilans zysków i strat i zimne wyrachowanie. — Dlatego właśnie gospodarka światowa jeszcze nie runęła. Tutaj nie ma miejsca na emocje i uczucia. Trzeźwe spojrzenie i zimne wyrachowanie są niezbędne, aby toczyło się normalne życie. Ewa wzruszyła ramionami, oblizała łyżeczkę i oparła ją o biały, porcelanowy talerzyk. Poprosiła Dorotę o to spotkanie, bo chciała się przygotować do rozmowy z Andrzejem Pałką. Wiedziała, że szuka dziury w całym, ale chciała mieć pewność, że niczego nie przeoczyli i jednym drobnym kruczkiem w umowie nie nałożą na siebie jarzma, którego potem nie będą mogli się pozbyć. Dorota była radcą prawnym i wszelkie umowy handlowe i pracownicze nie miały przed nią tajemnic. Czytała je z taką łatwością, z jaką Ewa wymyślała układy choreograficzne. — Ty też uważasz, że z naszym zespołem jest aż tak źle? Piwne oczy Doroty złagodniały. Potrząsnęła głową. — Nie jest źle, ale może być znacznie lepiej. Spójrz na to z optymizmem i daj temu człowiekowi szansę. Ewa podniosła obie ręce do góry. — Okej. Poddaję się. Z prawnikiem nie wygrasz i go nie przegadasz. Postaram się zaakceptować fakt, że naprawdę potrzebujemy nowego dyrektora zarządzającego i nie będę dla niego niemiła. Przynajmniej na początku. — Nie uprzedzaj się, bo to do niczego dobrego nie doprowadzi. Pamiętaj, że będziesz z nim pracowała; a biorąc pod uwagę fakt, że praca to trzy czwarte twojego życia, nie utrudniaj sobie tego i nie zatruwaj się jadem uprzedzenia i nienawiści. — No, czuję się zupełnie jak na wykładzie, pani doktor. A ta jedna czwarta mojego życia to co? — spytała Ewa, mrużąc oczy i z ciekawością wpatrując się w przyjaciółkę. — No jak to co? Tosia! Nie umiała się nudzić przy Dorocie. Przyjaciółka, pomimo swojego przewidywalnego charakteru, była nieprzewidywalna i Ewa nigdy nie wiedziała, co w danym momencie powie lub zrobi Dorota. Poznały się w wieku dojrzewania; wtedy, kiedy trzynastolatka tak bardzo potrzebuje akceptacji i przyjaciółki. Dorota dołączyła do zespołu, który wtedy jeszcze prowadziła Iza, mama Ewy. Ewa dokładnie pamiętała tamten dzień, kiedy do dużej sali, w której trenowali, pewnym krokiem weszła długa jak tyczka, patykowata dziewczyna, której za długie ręce i nogi nie zawsze chciały się słuchać. To wspomnienie było tak wyraźne, jakby miało miejsce wczoraj. W bladej twarzy Doroty jej duże, piwne oczy błyszczały odwagą i to Ewę tak bardzo w tej dziewczynie zaintrygowało. Dorota niczego się nie bała i nie wstydziła, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Była pewna siebie i zaopiekowała się wylęknioną i bojącą się wszystkiego Ewą. Od dnia, w którym Dorota pojawiła się w zespole, Ewa biegła na każdą próbę z radością, a zdumiona Iza nie mogła rozpoznać swojej córki. Dotąd niechętna, teraz gotowa na każdy układ, a nawet na wyzwanie, jaką była pierwsza para czy zatańczenie w solówce. Dorota przypięła Ewie skrzydła, na których trzynastoletnia dziewczyna pofrunęła w piękną młodość, którą się zachłysnęła. Dziś, po blisko trzydziestu latach znajomości, Ewa nie miała nikogo, oprócz babci, tak bliskiego jak Dorota.

— Czyli że nie mam wyboru. Muszę pokochać Andrzeja Pałkę, czy mi się to podoba, czy nie — westchnęła Ewa melodramatycznie. — Przynajmniej zawodowo — przytaknęła Dorota, dopijając swoją kawę. — Zadzwoń do mnie po spotkaniu. Chcę wiedzieć wszystko, i to ze szczegółami! Ewa pokiwała z politowaniem głową. — Czy pieprzyki na przedramieniu też mam mu policzyć? — Jeżeli ci na to pozwoli. — Dorota oblizała się, wstała od stolika i cmoknęła Ewę w policzek. — Lecę na uczelnię, mam jeszcze dzisiaj zajęcia. Nie bój się zmian, Ewik. One nie zawsze muszą być na gorsze. Ewa patrzyła, jak przyjaciółka oddala się szybkim krokiem. Mimo że Dorota nie miała czasu dbać o siebie, podobała się mężczyznom. Ewa widziała podążające za Dorotą spojrzenia i niejednokrotnie zastanawiała się nad fenomenem jej kobiecości. Nie wiedziała, czy to zuchwała pewność siebie przyjaciółki, czy rozkołysane biodra, które Dorota polubiła i zaakceptowała bardziej niż swoją dawną patykowatość; dość, że mężczyźni wciąż zwracali na nią uwagę, pomimo złotej obrączki, z którą się nigdy nie rozstawała. Były tak różne i tak do siebie niepodobne, a jednak rozumiały się i uzupełniały wzajemnie. I zawsze były blisko siebie. Ewa skończyła swoją latte, odsunęła od siebie wysoką szklankę i sięgnęła po torebkę. Lubiła małe torebki. Czuła się z nimi bezpieczniej niż z przepastnymi torbami, które zwykle miały zbyt krótki pasek, by przewiesić go przez ramię lub w ogóle powiesić na ramieniu. Nie była wymagająca i nie potrzebowała wielu rzeczy, dlatego doskonale mieściła się w małych kwadratach lub prostokątach brązowej skóry. Teraz wyciągnęła z tego swojego zminimalizowanego królestwa różowy błyszczyk i dokładnie pamiętając, w którym miejscu ma usta, pociągnęła je perłową poświatą. Czas na przyjemności minął. Nadeszła pora powrotu do popołudniowych obowiązków. Praca, praca, praca. Całe życie Ewy to praca, babcia i kot. *** Akurat dziś musiała się spóźnić! W biegu na przystanek wyrzucała sobie, że jest idiotką, bo chce zrobić sztuczne wrażenie na człowieku, o którym nie miała bladego pojęcia. Dobrze wiedząc, że nie ma wprawy w nakładaniu makijażu, właśnie dzisiaj postanowiła wyglądać jak kobieta, która robi to codziennie. Efekt nie był najlepszy, ale Ewa nie miała już czasu, aby wprowadzić poprawki, i musiała zadowolić się tym, co ma na twarzy, wierząc tylko, że wygląda dość naturalnie, a nie jak stróżowa na odpuście. Ulubionych dżinsów też nie mogła dziś na siebie włożyć, sięgnęła więc po specjalnie na takie okazje kupiony szary kostium, do którego jednak musiała uprasować białą bluzkę. Oczywiście wczoraj wieczorem o tym nie pomyślała, bo rozszlochała się jak głupia, oglądając po raz kolejny, nie wiadomo już który, List w butelce. Za każdym razem, choć znała zakończenie, wierzyła, że Teresie i Garretowi uda się stworzyć coś naprawdę wyjątkowego. Przecież potrzebowali siebie nawzajem, bo każde z nich tak potwornie przesiąkło samotnością, że te dwa serca potrzebowały kogoś, aby zacząć bić i z radością witać każdy nowy dzień. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na pytanie — dlaczego? Dlaczego wtedy, gdy już się odnaleźli i oboje dojrzeli do decyzji, aby być razem i wypełnić sobą samotność drugiego człowieka, życie tak nagle się urwało, zostawiając pustkę? Dlaczego w życiu było tak, że jedni dostawali wszystko, a drudzy musieli zadowolić się resztkami, które odkroiło dla nich życie? Z takimi pytaniami Ewa zasypiała, mając przed oczami rozkołysany ocean, a rano zachowywała się tak, jakby postradała zmysły. Nawet Tosia patrzyła dziś na Ewę z dziwnym zainteresowaniem, nie rozpoznając w tym obłędzie swojej pani, która dotąd nie zachowywała się tak nieobliczalnie. Dobiegła na przystanek w chwili, kiedy drzwi autobusu zamknęły się szyderczo tuż przed

jej twarzą, ale kierowca spojrzał w lusterko i był tak miły, że widząc kupkę nieszczęścia, uprzejmie otworzył drzwi, i wpuścił Ewę i chłód jesieni do środka. Denerwowała się. Chciała dobrze wypaść i chciała, aby Andrzej Pałka wiedział, że Ewa ma w zespole dużo do powiedzenia. Nie miała zamiaru dać mu się zepchnąć w kąt tylko dlatego, że była kobietą. Patrzyła w zamyśleniu na ulice swojego miasta, które jak ona budziło się do nowego dnia, i nie mogła pozbyć się irytacji do samej siebie, że tak jej zależy na zdaniu zupełnie obcego człowieka. Dwadzieścia minut spóźnienia. To więcej niż akademicki kwadrans, ale mniej niż irytujące pół godziny, w ciągu którego nieustannie zerkamy na wyświetlacz komórki, czekając na jakąś wiadomość. Drżącą ręką dotknęła klamki, po czym nacisnęła ją już znacznie odważniej i pewnie weszła do oswojonego gabinetu Pawła. — Bardzo przepraszam za spóźnienie. Korki — rzuciła lakonicznie w przestrzeń i wyciągnęła rękę w stronę mężczyzny, który właśnie wraz z Pawłem wstał od biurka, przy którym siedział nad rozłożonymi dokumentami. Obok nich stała dopita do połowy filiżanka czarnej kawy. — Ewa Ignatowska. — Andrzej Pałka. — Mocny uścisk zmiażdżył drobną dłoń Ewy siłą stanowczości. — Ja jestem gotów wybaczyć pani dyrektor każde spóźnienie, ale mam tylko nadzieję, że swoim grupom nie każe pani na siebie tyle czekać. — Może pan w to nie uwierzy, ale punktualność jest naprawdę moją mocną stroną. Pracuję z ludźmi, a ludziom należy się szacunek. Zwłaszcza dzieciom, które są niecierpliwe i nie lubią czekać. — No to krótki small talk mamy już za sobą. Możemy przejść do konkretów, jak rozumiem. — Mężczyzna obrzucił Ewę uważnym spojrzeniem, znacznie dłużej, niż powinien, zatrzymując się na jej dekolcie, przyozdobionym srebrnym łańcuszkiem, a potem usiadł i przeniósł wzrok na rozłożone przed nim papiery. — Ewa, zrobić ci kawy? — Dostrzegła, że Paweł wydawał się nieco zagubiony w nowej sytuacji. Potrząsnęła przecząco głową. Paweł robił fatalną kawę. — Dziękuję, napiję się później. Co mnie ominęło? — Usiadła w swoim ulubionym fotelu, naprzeciw okna i na tyle daleko od Andrzeja Pałki, że mogła go dyskretnie obserwować. — W zasadzie to niewiele. Pan prezes właśnie objaśniał mi zasady działania zespołu i to, czym się zajmują poszczególne grupy. Przedpołudniowe zajęcia z rytmiki to naprawdę świetny pomysł, pani dyrektor, ale musimy wyjść z tym dalej. — Miał miły głos. Był szorstki, ale zdecydowany i na pierwszy rzut oka było widać, że lubił działanie. — To znaczy? — To znaczy, że musimy złożyć naszą ofertę w przedszkolach, zwłaszcza tych prywatnych, którym zależy na dobrym rozwoju dziecka i w których rodzice płacą ogromne pieniądze za to, co w gruncie rzeczy mogliby mieć równie dobrze w przedszkolu publicznym. — Do przedszkola publicznego nie tak łatwo się dostać, panie… — zamilkła na moment skonsternowana, jak ma dokończyć to zdanie. „Panie Pałka” nie chciało jej przejść przez gardło — dyrektorze — wybrnęła z ulgą. — Po prostu Andrzej. Mamy razem współpracować przy realizacji wspólnego celu, więc porzućmy te sztuczne konwenanse. Denerwował ją. Był tak pewny siebie, jakby to nie on, ale oni do niego dołączyli. Nie wiedziała, ile dokładnie ma lat, nie zwróciła na to uwagi, poruszona kwotą, jakiej zażądał, ale wyglądał na 45-46 lat. Włosy w kolorze jasnego brązu miał krótko ostrzyżone, twarz gładko

ogoloną. W kącikach zielonych oczu rozchodziły się cieniutkie niteczki zmarszczek, które świadczyły, że pan Pałka lubił się uśmiechać. Głębokie bruzdy przy ustach i pionowa zmarszczka przy brwiach zdradzały, że z życiem się już trochę pozmagał i poznał jego smak. Nie był wysoki, niewiele wyższy od Ewy, ale sylwetkę miał zadbaną i wysportowaną. Silne ramiona wskazywały na długie godziny spędzane na siłowni, a marynarka, którą miał na sobie, na zamiłowanie do drogich sklepów i znanych marek. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, czy mógłby się jej spodobać, gdyby spotkała go w innych okolicznościach. Być może tak. Albo i nie, gdyby zobaczyła wiele damskich spojrzeń, maszerujących za nim. Od takich mężczyzn, którzy podobali się kobietom, uciekała jak najdalej. Z tymi, którzy się nie podobali, nie chciała się wiązać. Czasami sama nie wiedziała, czego tak naprawdę chce. Chciała szarości, takiej, jaką widziała w swoim śnie. Ale to akurat było nie do osiągnięcia. Szarość już dawno była poza jej zasięgiem. — Proszę pozwolić, że najpierw zajmę się grupami młodzieżowymi. Z nimi mamy największe pole do popisu i najwięcej do zrobienia. — Masz, Andrzeju, wolną rękę. — Paweł coraz lepiej się czuł w towarzystwie tego managera z krwi i kości. Właśnie takiego człowieka było im potrzeba, aby pewnie stanąć na nogi i nie zamartwiać się o przyszłość zespołu. Ewa odetchnęła z ulgą. Tak długo, jak długo Andrzej Pałka będzie trzymał się z daleka od jej grup, jest szansa na to, że ich współpraca będzie zgodna i, być może, owocna. *** Był już wieczór, gdy samotnie wracała do domu osiedlem, które dopiero teraz zaczynało żyć. Wyziębione mieszkania ocieplały się oddechami domowników, w oknach zapalały się jaskrawe światła, kuchenki bulgotały, a podłogi skrzypiały i mlaskały pod stopami przebiegających po nich ludzi, którzy nawet we własnych domach nie umieli przestać się spieszyć. Nowe bloki pachniały jeszcze farbą i świeżością, niektóre mieszkania wciąż czekały na kogoś, kto je kupi i wprowadzi się z całą stertą rzeczy niezbędnych do codziennego funkcjonowania, a mieszkańcy osiedla czekali na drogę, taką z prawdziwego zdarzenia. Taką, po której będzie można przejść suchą nogą, a nie grzęznąć w błocie z obawą, że ta lepka breja wchłonie but. Mogła kupić mieszkanie znacznie bliżej centrum i babci, ale po śmierci mamy chciała jakiejś odmiany. Uwierzyła, że w zupełnie nowym miejscu ona też będzie nowa. Inna. Podświadomie miała nadzieję, że wyjdzie z bezpiecznej i oswojonej skorupy utartych schematów i przyzwyczajeń, jaką się otoczyła, i że zacznie żyć z nowym rachunkiem, na którym zysków będzie w końcu znacznie więcej niż strat. Zachwycił ją balkon, który był tak duży, jak pół jej pokoju, i zapragnęła tu zamieszkać pomimo oddalenia i pola, na które wychodziły jej okna. Była świadoma tego, że na tych polach kiedyś staną bloki, ale pomimo tej wiedzy zapragnęła właśnie tego, pachnącego nowością, mieszkania, z dużym balkonem, na którym w lecie jadła śniadanie i popijała popołudniową kawę. I chociaż naprzeciw jej okiem wkrótce wyrósł kolejny blok, z wysokości swojego trzeciego piętra nie była widoczna dla wścibskich oczu, za to sama mogła obserwować toczące się wokół niej życie. Wśród sąsiadów miała głównie młodych ludzi, zajętych swoją pracą od rana do wieczora. W weekendy osiedle wrzało muzyką, śmiechem i gwarem młodych głosów. W dzień taki jak dziś witało Ewę oddaloną pustką i spokojem, którego potrzebowała po pełnym emocji dniu. Nie mogła się zupełnie skupić na zajęciach. Wciąż coś myliła i ratowała się improwizacją. Na szczęście dla dzieci spotkania z Ewą były zabawą i wszystko, co z nimi robiła, przyjmowały jako kolejną fajną rzecz, którą wymyślała dla nich ta miła pani. Pani, z często smutnym i nieobecnym spojrzeniem. Pani, w której życiu kilka puzzli się zagubiło i nie można było już ułożyć w całość układanki, która pozostała niedokończona.

*** Na stole stały dwie porcelanowe filiżanki, przy nich łyżeczki jeszcze ze ślubnego kompletu. Janina wyciągała je kiedyś tylko na specjalne okazje, aby jak najdłużej zachować te dobre wspomnienia i smakować je jak puszysty sernik, który zjada się powoli, delektując się każdym kęsem. Z wiekiem nauczyła się pić z najlepszych filiżanek i używać srebrnych łyżeczek każdego dnia, nawet tego najbardziej powszedniego. To pomagało jej choć przez chwilę poczuć się wyjątkową. Była taka w oczach Tomasza. Bez względu na to, co miała na sobie czy przeżywała właśnie swój dobry czy też gorszy dzień, w makijażu i bez, dla niego zawsze była wyjątkowa. Dlatego po jego odejściu postanowiła, że dla siebie też będzie wyjątkowa i że każdy jej dzień będzie takim małym świętem. Dla niej samej. Nie zawsze to wychodziło. Bywały dni, że nie chciało jej się nawet wstać z łóżka. Poddawała się temu uczuciu wszechogarniającej niemocy. Jedyne, na co miała wtedy siłę, to odwrócić jego zdjęcie i nie patrzeć w te oczy, w których był wyrzut. I wściekłość. Bo Tomasz był wściekły, kiedy ona była taka emocjonalnie rozmemłana i bezwolnie pozwalała, aby wciągała ją czarna dziura depresji i przygnębienia. Tak, w takie dni Tomasz nadal był wściekły, mimo że minęło już jedenaście lat, odkąd go zabrakło. Odszedł, nie pytając jej wcale o zdanie. Nie była na to gotowa. Nie miała przygotowanego scenariusza na życie bez niego. Bolało wszystko, nawet powietrze, którym oddychała. Bez niego była jak żaglówka na wzburzonym morzu, z wyłamanym masztem i poszarpanym żaglem. Przeżyli ze sobą czterdzieści trzy lata. W zasadzie to nie pamiętała, jak to było przed nim. Jaka wtedy była? Co lubiła? Z czego się śmiała? On stworzył ją na nowo. Przy nim poznawała życie i uczyła się go każdego dnia. Byli jednością — jednym ciałem, jednym umysłem, jednym sercem, które pękło na pół, gdy jego przestało bić. Przyzwyczajała się do swojej samotności długo i wolno. Buntowała się, wygrażała Panu Bogu, aż w końcu ucichła. Nie miała już siły z nią walczyć. Samotność po prostu była. Któregoś dnia weszła bez zaproszenia do jej mieszkania i już w nim została. Nie pytała, czy może, czy ona chce, czy potrzebuje jej obecności. Po prostu zamieszkała z Janiną, rozepchała się po kątach i doszła do wniosku, że tu zostanie. Janina nie potrafiła z nią dyskutować, ale zaczęła ją ignorować. Wciąż czekała. Najpierw na niego, choć wiedziała, że już nie przyjdzie. Potem na dzieci i wnuki. Na sąsiadkę. Na listonosza. Na wiosnę. Na lato. Na święta, bo wtedy przychodziły dzieci. Czekała na dzwonek do drzwi. To nic, że ktoś się pomylił i nacisnął dzwonek u jej drzwi, chcąc zapalić światło. Ale każdy dźwięk dzwonka sprawiał, że się uśmiechała, a samotność kuliła się wtedy w swoim kącie, wyglądając z zaciekawieniem i zazdrością. A ona patrzyła w ciemność pustej klatki schodowej i widziała w niej jego. I rozjaśniała się w tym oczekiwaniu. I trwała tak, dopóki zimna dłoń samotności na ramieniu nie uświadomiła jej, że to tylko pusty dzwonek. Przez przypadek. Nie do niej. Bo ona nie miała już na kogo czekać. Dzieci? Przecież są wiecznie zajęte sobą. Praca. Dom. Przedszkole. Szkoła. Angielski. Hiszpański. Narty. Basen. „Mamo, bardzo byśmy chcieli, ale sama rozumiesz, brak czasu. Wpadniemy w przyszłym tygodniu”. Albo jeszcze w przyszłym… Czasami zadzwonią spytać, jak się czuje. A ona odpowie: Dobrze. Bo nie chce ich zadręczać swoim niedomaganiem. Westchnie sobie cichutko, zrzuci ciężką dłoń samotności i zaparzy zieloną herbatę i ukroi kawałek sernika, który przyniosła pani Hania, z dumnymi słowami: „To Ewunia upiekła”. Drugą filiżankę postawi naprzeciwko siebie. Do niej również naleje herbaty. Czarnej, bo taką Tomasz lubił najbardziej. Nieważne, że wystygnie i będzie musiała ją wylać. Ważne, że choć przez krótką chwilę oszuka samotność i uśmiechnie się do Tomasza, który razem z nią usiądzie przy tym odświętnie nakrytym stole.

ROZDZIAŁ DRUGI Spotkanie Spotkała go zupełnie nieoczekiwanie; w dniu, chwili i miejscu, kiedy najmniej się tego spodziewała. Pierwszy listopada to czas, kiedy przytulamy się do tych, co odeszli przed nami. Ona też przyszła przytulić się do mamy. To już siedem lat, a wciąż tęskniła, ale nauczyła się żyć z tą tęsknotą, tak jak nauczyła się żyć bez obecności szarych oczu. Bez niego. Już prawie zapomniała i w miarę uporządkowała swój świat i dni, które przecież wcale nie były takie puste. Wypełniała je pracą i spotkaniami, angażowała się w coraz to nowe projekty unijne, aby tylko nie pamiętać, że i tak wróci do domu, w którym czeka na nią jedynie kot. Umiała z tym żyć. Przez te lata nauczyła się siebie i choć czasem wcale nie było jej z tym wygodnie, było spokojnie i bezpiecznie. A teraz znów nie mogła zapanować nad tym drżeniem w środku i niepokojem, który oblepił ją cieniutką pajęczyną. Niewiele się zmienił. Ta sama łagodność wyjrzała oczami, za którymi nauczyła się już nie tęsknić. Te lata, które minęły (ile to ich już upłynęło? Piętnaście? Siedemnaście?), dodały mu tylko męskości i pewności siebie. Nie był gruby ani łysy, jak to czasami sobie wyobrażała, aby na dobre wyrzucić go z pamięci. Dbał o siebie i widać było, że dobrze się czuje ze swoją męskością i wiekiem, który „przyprawił” go dojrzałością. — Cześć. — Cześć. Takie oczy miały mieć jej dzieci. Stalowoniebieskie, jak niebo po burzy. Uciekła. Nie miała odwagi spojrzeć na niego i znów utonąć w kolorze, który rani. Kątem oka dostrzegła tylko, że był z nią. Dwóch chłopców, wierne kopie mężczyzny, którego kiedyś kochała, stało tuż obok, niepewnie zerkając na tę obcą kobietę, do której uśmiechnął się ich tata. Nie mieli jego oczu. Ona dyskretnie stała z boku. Poczuła tylko jej zapach, gdy przemykała obok. Pachniała dobrymi perfumami i doskonale do niego pasowała. Wiedziała, że jest z nią szczęśliwy. Przypomniała sobie dzień jego ślubu. Przepłakała tę noc, choć tego dnia miała bawić się na jego weselu. Nie umiała. To było ponad jej siły. Przerosło ją. To była noc, kiedy Ewa umarła, a potem narodziła się na nowo. I na nowo uczyła się chodzić, wybierając ulice i miejsca, gdzie na pewno go nie spotka; mówić, nie wymawiając jego imienia, i żyć dniem dzisiejszym, nie oglądając się za siebie. Uczyła się zapominać. I już nie pamiętała, że dawno temu wiosna pachniała nim, że jej świat miał kolory tęczy i że kiedyś się uśmiechała. I nauczyła się swojej samotności. Dzień po dniu, godzina po godzinie. Książka odłożona na nocną szafkę przy łóżku zawsze leżała tak, jak ją położyła. Podłoga w przedpokoju zawsze była sucha, a rano w zlewie stał tylko jeden kubek i jeden talerzyk. Wszystko było bezpieczne i przewidywalne. I choć czasami to głupie serce przypominało jej, że istnieje, wyciszała je łagodnie, łykając ziołowe tabletki. Bo tak było dobrze. Bo porywy serca są tylko dla nastolatków, a ona oczekiwała już od życia czegoś innego. Tak naprawdę to zupełnie niewiele. Czyjejś obecności w pustych pokojach jej mieszkania, rzuconej niedbale gazety i kałuży z mokrego parasola w przedpokoju. To naprawdę tak niewiele… Zimne listopadowe powietrze zatrzymało się chłodem na policzku Ewy. Otarła wierzchem dłoni mokrą kroplę. Deszcz? Tylko dlaczego taki słony? Pochylona, przemknęła cicho, starając się, żeby nawet jej cień nie zauważył tej ucieczki.

Wracała do siebie. A Samotność ruszyła krok za nią, żeby tylko nie zgubić jej w tłumie. *** Nie mogła wrócić do domu. Chciała choć przez chwilę pobyć wśród ludzi i wtopić się w te pokrzykiwania codzienności, które można usłyszeć w rodzinie. Drżącymi rękami wyciągnęła komórkę i jednym przyciskiem wybrała numer Doroty. Przyjaciółka odebrała po dwóch pierwszych sygnałach. — Jesteś w domu? — tylko tyle były w stanie wyrzucić z siebie jej spierzchnięte od wiatru wargi. — Jestem. Właśnie wróciliśmy. Coś się stało? — w głosie Doroty zabrzmiał niepokój. — Mogę przyjechać? — wyszeptała, nie mając siły nawet mówić. — Oczywiście. Przyjeżdżaj. Wstawiam wodę na herbatę. Nie chciała czekać na autobus, a potem tłoczyć się na wypełnionej ludźmi przestrzeni. Zamówiła taksówkę, pragnąc schować się w jej bezpiecznym wnętrzu przed nim i jego spojrzeniem. Uciekała. Znowu uciekała, nie dając mu szansy na jakiekolwiek słowo. Odległość dzielącą ją od domu Doroty odmierzała niespokojnymi uderzeniami serca, które nie chciało się uspokoić. Wyrywało się tak, jakby chciało dobiec do Doroty przed Ewą. Gdy stanęła w progu mieszkania przyjaciółki, wyglądała jak kupka nieszczęścia. Dorota wciągnęła ją bez słowa do środka i poczekała, aż Ewa drżącymi dłońmi zdejmie z siebie płaszcz i buty, które uwierały. To zupełnie tak, jak życie. Życie Ewę uwierało. Nad kubkiem gorącej herbaty unosił się obłoczek białego dymu. Wężykiem ulatywał pod sufit i rozpływał się, jak niespełnione marzenia. Ewa przyglądała mu się spojrzeniem, w którym była pustka. — No powiedz wreszcie, co się stało, bo zaraz zemdleję! — Dorota okryła kocem podkulone pod siebie stopy przyjaciółki i ze swoją filiżanką kawy usiadła naprzeciwko Ewy. — Coś z babcią? Ewa pokręciła głową i spojrzała na Dorotę bezradnie. — Spotkałam go — wyszeptała. — Spotkałam Mateusza. Dorota odstawiła filiżankę na stolik dzielący ją od Ewy i głęboko zaczerpnęła powietrza. Mateusz. Tego imienia nie wymawiały od dnia jego ślubu. Ile to było lat temu? Siedemnaście? Przez te lata nauczyła się tak rozmawiać z Ewą, aby nic nie kojarzyło jej się z tym imieniem. Próbowała budować nową historię, z Ewą w roli głównej. Nie wracały do zdjęć ani wspomnień. Razem próbowały tworzyć świat, w którym nic nie zaczynało się na literę „M”. M jak miłość, małżeństwo, marzenia, margerytki, Mateusz. Słowa na „M” były zakazane, szczególnie to ostatnie, które dziś Ewa wyrzuciła z siebie bez uprzedzenia. — Spotkałaś go na cmentarzu? Ewa skinęła głową, parząc sobie usta gorącą herbatą o smaku śliwki z cynamonem. — Przyszedł na grób mamy. — Lubił ją. — Ręka Doroty uspokoiła się na tyle, że mogła sięgnąć po swoją kawę. — Był sam? — Nie. Był z nią. I z dziećmi. Ma dwoje dzieci. Dwóch chłopców. — Każde z tych zdań sprawiało jej trudność. Nie patrzyła na Dorotę. Swój nieruchomy wzrok utkwiła w miejscu, gdzie jeszcze niedawno parowała jej herbata. — Ładni. Podobni do niego. Tylko oczy mają po niej. — Zacięłaś się czy co? Ewa podniosła oczy. Dopiero teraz mogła spojrzeć na przyjaciółkę, ale bała się tego, co Dorota może wyczytać w tym spojrzeniu. — No przecież spytałaś, więc ci odpowiadam. — Ale mogłaś oszczędzić mi tylu szczegółów!

— Chciałam, żebyś wiedziała. — Wielkie dzięki! Byłaś tam sama? A gdzie babcia? Dlaczego nie poszłaś na cmentarz z babcią? — Babcia się przeziębiła, a w jej wieku trzeba to wygrzać, żeby nie dopuścić do zapalenia oskrzeli ani płuc. Kupiłam kwiaty, spakowałam znicze i pojechałam sama. Przecież nie mogłam przewidzieć, że on tam będzie. I do tego z całą rodziną! — powiedziała z wyrzutem. — No, to ładnie o nim świadczy, że pamięta. — Wolałabym, aby nie pamiętał! — wykrzyknęła Ewa z oburzeniem. — O tylu rzeczach mógł, ot tak, zapomnieć, a akurat o tym pamiętał… — Twoja mama to nie rzecz — celnie zauważyła Dorota. — Jak wygląda? Zmienił się? Ewa parsknęła ze złością. — Dotti, nie przyszłam tu, aby rozmawiać o Mateuszu. — Owszem, przyszłaś. Przyszłaś, bo właśnie o nim chciałaś porozmawiać. Zobacz, nawet to imię na „M” nie stanęło ci w gardle, tylko przeszło gładko przez usta. — Dorota… — Ewa popatrzyła na przyjaciółkę z wyrzutem. — Przyszłam do ciebie, bo tylko ty jesteś w stanie mnie zrozumieć. Przechodziłaś przez to razem ze mną. Rozsypałam się. Wszystko runęło, tak jak starannie ułożony domek z kart. Przestraszyłam się samej siebie i uciekłam z jednym głupim „cześć”, jak jakaś idiotka. Boję się, że znów sobie nie poradzę. Dorota odstawiła pustą już filiżankę, wyciągnęła rękę przez dzielący je szklany stolik i chwyciła dłoń, którą Ewa podała jej niepewnie. Pomimo gorącej herbaty jej palce były zimne. Dorota otuliła je swoim ciepłem i spojrzała przyjaciółce prosto w zgaszone dziś, zielone oczy. — Musisz wziąć się w garść i zebrać do kupy. Nie wolno ci grzebać w zdjęciach i wracać do tego, co było, bo to już nie wróci. Przeminęło. Z wiatrem czy bez, tego już nie ma. Przez siedemnaście lat świetnie sobie z tym radziłaś, poradzisz sobie i teraz. Naleję ci pigwówki, a Krzycho, jak wróci z młodą z Lipowej, odwiezie cię do domu. Chyba że chcesz zostać na noc, nie ma problemu. Ta propozycja kusiła, ale Ewa wiedziała, że nie może narażać Tośki na samotność. Kotka i tak całymi dniami zadowalała się swoim towarzystwem, dlatego w dni wolne od pracy Ewa chciała z nią trochę pomieszkać i podopieszczać głaskaniem, o które Tosia się dopominała głośnym miauczeniem. Dom Doroty był ciepły i wypełniony obecnością człowieka. Ewa lubiła tu przebywać i rozgrzewać się, obserwując zwyczajne życie, za którym tak tęskniła. Dorota poznała Krzyśka jeszcze na studiach, i choć ona studiowała prawo, a Krzysiek nauki polityczne, szybko odkryli wspólne pasje i stali się nierozłączną parą. To dla Krzyśka Dorota zrezygnowała z zespołu, chociaż Ewa z Mateuszem jeszcze tam tańczyli. Pobrali się na ostatnim roku, a rok później urodziła się Patrycja, chrzestna córka Ewy i oczko w głowie tatusia. Dorota dużo pracowała, ale rodzina była dla niej zawsze nadrzędną wartością. W ich domu panował wieczny rozgardiasz, bo wszyscy troje wychodzili z założenia, że dom to nie muzeum, tylko miejsce, gdzie mają się czuć dobrze. Zresztą Dorota sama stwierdziła, że lepiej się jej odnaleźć w twórczym bałaganie, wśród zalegających wszędzie papierów niż w sterylnej czystości. U Ewy było odwrotnie. Była estetką i nie potrafiła pracować w rozgardiaszu. W jej mieszkaniu wszystko miało swoje miejsce i nic nie znajdowało się tam, gdzie nie powinno się znaleźć. Wspomnienia o Mateuszu też nie miały prawa wyjść z kąta, gdzie zostały zepchnięte. — Dotti, jak to jest, że wam się udało? Jesteście razem tyle lat i wciąż tyle w was radości i zapatrzenia w siebie. Wszędzie wokół małżeństwa padają z hukiem, ludzie skaczą sobie do oczu albo nie potrafią już na siebie patrzeć, a u was… normalne życie. Dorota puściła rękę Ewy, którą wciąż trzymała, i przesiadła się na kanapę, obok

przyjaciółki, wsuwając gołe stopy pod koc. — Bo nie mieliśmy wobec siebie nie wiadomo jakich oczekiwań i oboje wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo, ale bez względu na wszystko byliśmy gotowi, aby przez to wszystko przechodzić razem. Krzysiek wiedział, jak ważna jest dla mnie praca i że jedna Patrycja wystarczy mi za trójkę dzieci; a ja zdawałam sobie sprawę z tego, że w swoim zawodzie Krzycho nie zarobi mi kokosów. Oboje byliśmy tego świadomi i oboje zaakceptowaliśmy te różnice między nami. Ale rozmawialiśmy o tym. I wciąż rozmawiamy. Wiesz, że dzisiaj ludzie nie potrafią ze sobą rozmawiać? Wymieniają się informacjami, ale ze sobą nie rozmawiają. Nie patrzą sobie w oczy. Nie mówią o tym, co ich boli i co im się w partnerze nie podoba. Albo mówią tylko o tym. Ale nie ma w tym dialogu. Nie ma porozumienia. I dlatego później to wszystko tak się kończy. Szybko i bezboleśnie? Bzdura! Dotkliwie. Ewa pokręciła głową i po raz pierwszy, odkąd tu weszła, się uśmiechnęła. — No, no. Przemawiać to ty potrafisz, nie powiem. — Wykładam przecież prawo handlowe, prawda? Dobrze tak było siedzieć ze świadomością, że nic jej nie goni, nigdzie się nie spieszy i że nie jest tu intruzem. Czas płynął leniwymi minutami, nalewka rozgrzewała, a Ewa tajała. Dorota była lekiem na wszelkie zło. Potrafiła dać klapsa w tyłek, jak niesfornemu dziecku, potrząsnąć za ramiona, a kiedy trzeba, przytulić. Świadomość, że była w jej życiu, umacniała. Nieważne, czy miała akurat na głowie kolor rudy, brązowy czy platynowy, jak w tej chwili, to zawsze była ta sama Dorota, z włosami sięgającymi karku i podwijającymi się pod spód, z grzywką niedbale odgarniętą na bok i pełnymi mądrości, piwnymi oczami. Dorota, sporo wyższa od drobnej Ewy, do której miękkości i krągłości aż przyjemnie się było przytulić. Po latach dojrzewania z ciałem płaskim jak deska i długim jak tyczka Dorota pokochała odkładające się tu i ówdzie kilogramy i wcale nie próbowała z nimi walczyć. Zresztą nie miała na to czasu. A Ewa, próbując wielokrotnie znaleźć przymiotnik określający przyjaciółkę, nieodmiennie napotykała tylko to jedno słowo: duża. Dorota była po prostu duża i wielkie było jej serce. A Ewę kochało ono jak siostrę. — Obiecaj mi, że będziesz patrzeć przed siebie, a nie za siebie. — Dorota wwiercała w Ewę spojrzenie, przed którym ta uciekła. — Spróbuję nie wymawiać jego imienia nawet w myślach. — Spróbuj wziąć się jutro w garść i nie przełazić cały dzień w piżamie. — O to możesz być spokojna. — Ewa podniosła głowę i tym razem spojrzała na przyjaciółkę. — Muszę zrobić babci zakupy i zawieźć coś do jedzenia, więc nie zapomnę się ubrać. — Uff, kamień spadł mi z serca. — Dorota się uśmiechnęła i przytuliła ją do siebie gestem, który Ewa tak lubiła. — Nie zadręczaj się tym, Ewik. Nie warto, bo to i tak do niczego cię już nie doprowadzi. Było. Minęło. Czas Mateusza się skończył. Daj w końcu życiu szansę na coś innego. Ewa nic nie odpowiedziała. Cmoknęła tylko przyjaciółkę w policzek i uciekła, chowając łzy, które zaczęły się niebezpiecznie gromadzić w kącikach jej oczu. Wracała do domu, gdzie czekała na nią Tosia, stęskniona pełnej miski i obecności człowieka. *** Listopadowa szarość za oknem szybko przechodziła w mrok. Ten dzisiejszy ciągnął za sobą zadumę nad przemijaniem i nostalgię za tymi, którzy odeszli. Na wszystkich cmentarzach w Polsce migotały dziś kolorowe światełka, a Wszyscy Święci wyprawiali bal, na którym się radowali. Martyna postawiła na stole dwa talerzyki z kolorowymi kanapkami. Na półokrągłych połówkach chleba rozłożyły się nakrapiane krążki salami, do których przytuliły się żółte

kwadraty dziurawego sera. Soczysta, czerwona papryka dopełniła całości, zapraszając do sięgnięcia po tę sztukę ułożoną na talerzu. Mateusz zamknął laptop i uśmiechnął się do żony. — Chłopcy z nami nie jedzą? — zapytał, wskazując na dwa samotne talerzyki. — Jedzą w kuchni. Nutella u jednego i ketchup u drugiego na kanapce to nie najlepszy pomysł przy białym obrusie. Mateusz pokiwał głową, odstawił laptop na mały stolik i poszedł do łazienki umyć ręce. Gdy wrócił, obok białych talerzyków stały dwa identyczne kubki, z których unosiła się herbaciana para. Martyna już siedziała przy stole, ze wzrokiem utkwionym w migającym płomieniu świecy. Jedna z jej kanapek wyglądała już jak poszarpany na brzegach księżyc w nowiu. Usiadł naprzeciwko żony i zajął się swoimi kanapkami. Był głodny, więc nie zwrócił uwagi na milczenie Martyny. Zelektryzowało go dopiero jedno wypowiedziane przez nią zdanie: — To była Ewa, prawda? W pierwszej chwili nie wiedział, o czym mówi. Przypomniał sobie jednak spotkanie na cmentarzu. — Tak — odpowiedział krótko. — Strasznie szybko uciekła. Myślałam, że chwilę porozmawiacie. Tyle lat się nie widzieliście. — Głos Martyny był spokojny, ale zaczął narastać w nim niepokój. — Widocznie gdzieś się spieszyła — odpowiedział, pochłonięty swoimi kanapkami. — Zmieniła się. Zaniedbała. — Tak? Nawet nie zauważyłem. Dostrzegłem ją kątem oka, zapalając znicz. — Inaczej ją zapamiętałam. Pełną życia, zawsze z makijażem. — Kochanie, bo zawsze widziałaś ją w czasie występu. Poza występami w zasadzie wcale się nie malowała. Widocznie tak jej zostało. — Nie jesteś ciekawy, co u niej? — Jestem. — Dopiero teraz spojrzał na żonę uważniej. W jej oczach napotkał coś, czego nie było tam wcześniej. Strach? A może zazdrość? — Ale co miałem zrobić? Pobiec za nią i krzyknąć: Hej, Ewa, poczekaj, co u ciebie? Martyna zamrugała oczami. To, co jeszcze przed chwilą było w jej spojrzeniu, zniknęło. — Ona się przestraszyła, Mateusz. I dlatego uciekła. Pokręcił głową. — O czym ty mówisz, kochanie? Przestraszyła czego? Ciebie? — uśmiechnął się kokieteryjnie. Lubił flirtować ze swoją żoną. To dodawało pikanterii ich małżeństwu. — Ona wciąż coś do ciebie czuje, Mateusz. Dlatego nie odważyła się z tobą porozmawiać. Dlatego uciekła. — Przestań. — Oparł się wygodnie na krześle i popatrzył na Martynę z niedowierzaniem. — Nie widzieliśmy się… — Siedemnaście lat — dokończyła. — No i co z tego? Czasami człowiek w życiu spotyka takie uczucie, którego i po siedemnastu latach nie jest w stanie zapomnieć. Ewa nie zapomniała, Mateusz. Moja kobieca intuicja rzadko się myli. Ona wciąż ma ciebie wpisanego w swoje życie. — Ale ja mam wpisaną ciebie w dowodzie, więc nie rozmawiajmy już o Ewie. — Chciał skończyć już tę rozmowę. Był facetem, a dla faceta, co było, minęło, i nie trzeba do tego wracać. Nie lubił się grzebać w tych wszystkich sentymentalnych wspomnieniach, jak to robiły kobiety, i spekulować, co by było gdyby. Było to, co było; świat szedł do przodu, a oni wraz z nim. Ewa. To było kiedyś. Jego dziś to Martyna i chłopcy. Nie trzeba życia komplikować gdybaniami, bo ono jest proste. Tak jak mężczyzna, który działał. To kobiety gubiły się w uczuciach

i komplikowały wszystko swoimi słowami, domysłami, podejrzeniami. A potem tak się zapętlały w tym wszystkim, że nie były w stanie same siebie w tych supłach odnaleźć. Jedno głupie i przypadkowe spotkanie na cmentarzu uruchomiło w Martynie całą lawinę przypuszczeń. Wstał od stołu, podszedł do żony i pocałował ją w czubek głowy. Pachniała swoimi ulubionymi perfumami Jean Paul Gaultier. Po raz pierwszy kupił je dla niej osiemnaście lat temu. Przez te wszystkie lata pozostała im wierna, tak jak on jej. Nie chciał ani rozmawiać, ani myśleć o Ewie. Jego codzienność wypełniała Martyna, bo tak kiedyś wybrał i nie zamierzał tego zmieniać. *** Listopadowa mgła rozmyła ostre kontury jesiennego miasta, okrywając lubelskie ulice aurą tajemnicy. Mokre i lśniące po deszczu granitowe i marmurowe płyty nagrobków uginały się pod wiązankami chryzantem czy kulami jesiennych astrów. Wypalone znicze były niemym świadectwem tego, jak krótka jest pamięć tych, którzy wciąż jeszcze pielgrzymują po ziemi. Ewa pojechała dziś na cmentarz z babcią. Wykorzystały to, że nie padało, otuliły się ciepło płaszczami, czapkami i szalikami, do tego babcię Ewa opatuliła jeszcze wełnianą chustą, aby tylko nie przemarzła po niedawnym przeziębieniu. Posprzątały lampki, które się wypaliły, zostawiły trzy białe serduszka z wkładami, które według zapewnień producenta miały palić się 48 godzin, i zmówiły modlitwy za zmarłych bliższych i dalszych. Z babcią Ewa czuła się odważniejsza. Z nią to miejsce nie parzyło nieprzyjemnym wspomnieniem. — Wiesz, Ewuniu, łatwiej by mi było odchodzić, gdybym wiedziała, że nie jesteś sama — powiedziała Hanna, wpatrzona w złote litery, które głosiły koniec życia jej jedynej córki. — A dokąd ty się wybierasz? — Ewa zignorowała informację przekazaną jej w tym jednym zdaniu przez babcię. — Tam, gdzie ty ze mną, póki co, pójść nie możesz. I pod rękę też mnie tam nie będziesz musiała zaprowadzić, bo jak przyjdzie mój czas, to pobiegnę tam jak młódka i do tego boso, jak kiedyś. — Ty mi się nigdzie, babciu, jeszcze nie wybieraj. — Ewa pogroziła starszej kobiecie palcem i objęła ją wzrokiem z czułością. Babcia to był cały jej świat i najbliższa rodzina, jaką miała. Z Magdą nigdy nie dogadywały się dobrze, różniła je przepaść wiekowa i zupełnie różne charaktery. Siedem lat młodsza Magda od zawsze traktowała życie jak jedną, niekończącą się zabawę. Żyła zasadą carpe diem, nie martwiąc się tym, co będzie jutro. Zarobioną przez miesiąc pensję potrafiła bezmyślnie wydać w ciągu jednego dnia, zupełnie nie zastanawiając się, jak przeżyje resztę dni i czym nakarmi dzieci. Zawsze lądowała na czterech łapach, nie bała się życiowych wyzwań i zmian, które Ewę przyprawiały o gęsią skórkę. Od czterech lat siostra mieszkała w Londynie z ojcem swojego drugiego dziecka. Prowadzili tam wspólnie polską restaurację i wyglądało na to, że po życiowych bojach i potyczkach Magda odnalazła w końcu stabilizację. Prowadzenie własnego biznesu, i to w obcym kraju, dostarczało Magdzie dostatecznego zastrzyku adrenaliny, aby nie musiała go szukać gdzie indziej. Ewa kochała swoich siostrzeńców i dotkliwie tęskniła za nimi, zwłaszcza że starszy, dziewięcioletni Pawełek, był jej chrześniakiem i przez pierwsze trzy lata jego życia Ewa zajmowała się nim jak rodzona matka. Braku siostry jednakże nie odczuwała. Nigdy nie było między nimi siostrzanej więzi i bliskości; z biegiem lat ta przepaść tylko się pogłębiała. Tak w zasadzie to jedyną osobą, którą traktowała jak siostrę, była Dorota. — Ty mi tu, Ewuniu, nie wygrażaj, bo jak mnie Pan Bóg zawoła, to nikogo nie będę pytała o zdanie. Tylko… nie chcę, żebyś została jak ten palec, sama jedna w wielkim świecie — westchnęła Hanna. Zawsze to lżej iść człowiekowi przez życie w duecie.

— A może niektórzy są powołani do samotności? — zaryzykowała Ewa, choć znała zdanie babci na ten temat. — Bzdury opowiadasz. Człowiek zawsze ciągnie do człowieka, bo tak już nas Pan Bóg stworzył. Gdyby chciał, abyśmy byli sami, ukryłby Ewę przed Adamem. A On mu ją oddał w opiekę. Oboje ich przeznaczył dla siebie po to, aby jedno drugiemu było w tym trudnym życiu podporą. Więc nie mów mi tu, kochanie, o powołaniu do samotności. Ewa zapatrzyła się nieruchomym wzrokiem na wilgotny ciemny granit przed sobą. Na gładkiej powierzchni rozłożył się opadły z drzewa, pożółkły wiekiem liść klonu. Nie był tak radosny jak te październikowe liście o nieskazitelnych, prostych fakturach, bez żadnych pęknięć, zgnieceń czy zagięć. Ten listopadowy był zmęczony wiatrem i deszczem, jak starszy człowiek życiem. Opadł, bo nie miał już więcej siły zmagać się z żywiołami natury. Poddał się, przyklejając jeszcze ostatkiem sił do mokrej powierzchni nagrobka. A jeśli każdemu przeznaczona jest tylko jedna, konkretna osoba w życiu? I co zrobić, jeśli ta jedna, jedyna osoba przypadła w udziale dwóm kobietom? Czy któraś z nich dostała ją przez pomyłkę? A może to ona, Ewa, wciąż żyła złudzeniami? Może błędnie uwierzyła, że to była jej miłość, którą ktoś jej zabrał bez uprzedzenia? Może Mateusz nie był wcale jej przeznaczony, tylko to sobie wmówiła? Dlaczego więc, przez tyle lat, nie potrafiła o nim zapomnieć? — Wracajmy już, babciu. Znowu zaczyna padać. Nie chcę, żebyś zmokła. Dwie pochylone pod kroplami deszczu kobiety wracały powoli wąską, cmentarną alejką. Obie dźwigały swój bagaż życiowych doświadczeń i obie czegoś jeszcze od życia oczekiwały. Jedna nie dla siebie, bo miała wszystko, co było jej potrzebne. Druga żądała od życia zbyt nieśmiało, bo inaczej nie potrafiła. Silny poryw wiatru popchnął je gwałtownie, jakby zmęczony już tym widokiem kolejnych, ludzkich trosk. Chciał stracić je z oczu i zająć się beztroską zabawą z wirującymi w listopadowym tańcu liśćmi. Ale dzisiaj i one miały w sobie deszczowy smutek i jesienną melancholię. Wiatr dmuchnął mocniej i pognał przed siebie, szukając zabawy gdzie indziej. *** Ewa była wściekła. Dolna warga jej zaciśniętych ust drżała nieznacznie, a oczy skrzyły się niebezpiecznie i nieruchomo wpatrywały w jeden punkt za oknem, za którym padał zimny jesienny deszcz. — Musimy się sprzedawać jak jajka na bazarze? — wycedziła przez zaciśnięte zęby. Nie chciała patrzeć na spokojną twarz Andrzeja Pałki, z której nie schodził nienaturalny uśmiech, zapewniający, że wszystko ma pod kontrolą. — Nie, pani dyrektor. Nie sprzedawać, tylko zareklamować. Ludzie muszą o nas usłyszeć, a dzięki otwartym drzwiom jest szansa, że przyciągniemy sporą publiczność i pokażemy swoje atuty. Dlatego układy muszą być naprawdę dobrze przygotowane, musimy nimi zachwycić, zaczarować i sprawić, aby ludzie nas zapragnęli. — Nigdy czegoś takiego nie organizowaliśmy. Nie mamy doświadczenia, a poza tym zaburzy to nasze normalne funkcjonowanie zespołu. W marcu mamy przegląd zespołów folklorystycznych, jeśli chcemy wygrać i pojawić się na festiwalu, musimy się naprawdę do tego przyłożyć. Konkurencja jest naprawdę duża. W samym Lublinie mamy kilka dobrych zespołów, choćby zespół Wandy Kaniorowej czy zespoły uczelniane. — Ewa odwróciła się od okna i spojrzała na Andrzeja. Miała ochotę po prostu stąd wyjść i trzasnąć drzwiami, ale nie pozwalało jej na to dobre wychowanie. — I właśnie dlatego musimy pokazać, że stać nas na wiele i że powinno się nas traktować poważnie. Zorganizujemy dni otwarte, nagłośnimy imprezę w mieście i w okolicy; zaprosimy władze miasta i przedstawicieli firm, z którymi chcielibyśmy nawiązać współpracę. Wiem, że

jesteś tu najlepszą choreografką. Ile czasu zajmie ci przygotowanie układów dla trzech grup wiekowych? — Do marca będą zsynchronizowani jak szwajcarski zegarek — odpowiedziała zimno, patrząc prosto w niewyrażające żadnych uczuć oczy Andrzeja Pałki. — Do końca miesiąca grupy reprezentacyjne muszą być przygotowane — odpowiedział spokojnie, nie uciekając przed wzrokiem Ewy. — Dwunastego grudnia otwieramy nasze drzwi i dajemy show. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Miała ochotę udusić go gołymi rękami. — Nie zdążymy. Te dzieciaki to nie maszyny, które można zaprogramować na turbodopalanie. — Z dobrym trenerem dadzą radę. A to już zostawiam w twoich rękach, bo na tym akurat nie znam się zupełnie. — Andrzej uśmiechnął się, pokazując zęby, których kolor świadczył o dużych ilościach wypijanej kawy i wypalanych papierosach. — Wiesz, że jesteś bezczelny? — Ewa z coraz większym trudem się powstrzymywała. — W twoich ustach to komplement — odpowiedział spokojnie, po czym ukłonił się Ewie, rzucił krótkie „Do widzenia” Pawłowi i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Ewa chwyciła stojący na biurku kubek z niedopitą kawą, ale nie zdążyła się nim zamachnąć, bo ciepła dłoń Pawła przytrzymała jej drżącą wzburzeniem rękę. — To mój ulubiony kubek — powiedział cicho. — A do tego ściana była niedawno malowana. To była chwila, której potrzebowała. Odstawiła kubek, wypuściła zebrane w płucach powietrze i opadła na fotel, bezradnie opierając głowę na podpartych łokciami dłoniach. — Ja zwariuję przy tym człowieku, Paweł! Nie mogę przejść obok niego, nie zgrzytając zębami. Za każdym razem, jak go widzę, mam ochotę zrobić mu krzywdę. A jak już wyskakuje z czymś takim jak dziś, ja… ja… mam ochotę po prostu rozerwać go na strzępy. Paweł podszedł do fotela, na którym siedziała, i uspokajająco poklepał Ewę po ramieniu. — Zastanawia mnie to, że tylko na ciebie on działa w ten sposób. Odwróciła się i spojrzała na Pawła uważnie. Na szczęście nie uśmiechał się, bo tego by nie wytrzymała. — A ciebie on nie irytuje? Paweł pokręcił głową. — Przyjąłem go właśnie po to, aby zrobił tu rewolucję. Zobacz, Ewuś, coś się dzieje. Ludzie zaczęli w końcu pracować, bo Andrzej jest wszędzie i wszystko zauważy, zgłasza zastrzeżenia, naprawia. Naprawdę zależy mu na tym, abyśmy nabrali rozpędu. — Ale robi to za szybko! — jęknęła Ewa. — Albo biegniesz, albo stoisz w miejscu. Taki jest biznes, Ewa. — Mówisz zupełnie jak on. — Wstała zdenerwowana i podeszła do drzwi. — Co on wam wszystkim zrobił? Zaczarował was czy co? Paweł uśmiechnął się nieznacznie i spojrzał na Ewę łagodnie. — Podchodzisz do tego zbyt emocjonalnie. Nie mogła tego słuchać. Kto jak kto, ale Paweł powinien ją rozumieć. Przecież razem z mamą tworzył to wszystko od podstaw. — Całkiem już zaprzedałeś duszę temu diabłu w ludzkiej skórze. A dla ciebie to już nie jest ważne? Paweł, przecież to było całe życie mamy! — I właśnie dlatego chcę to ocalić. Myślisz, że ona by tego nie chciała? Przecież oboje wiemy, jaka była. Pokochałaby Andrzeja za jego pomysły. Pomyślałaś o tym w ten sposób? Zimna klamka studziła emocje. Ewa czuła, jak jej złość powoli opada, a w niej samej

budzą się wątpliwości. Miękła, a Paweł już wiedział, że te układy będą dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Bo Ewa była perfekcjonistką. *** Nigdy wcześniej nie pomyślała o tym w ten sposób. Czego chciałaby mama? Nie mogła jej o to zapytać, ale dostatecznie dobrze ją znała, aby wiedzieć, że Paweł miał rację. Mama pokochałaby pomysły Andrzeja, bo kochała ten zespół. Ewa czasami miała wrażenie, że kochała go bardziej niż ją czy Magdę. Nigdy nie miała dla nich czasu. Zawsze była zajęta sobą i swoją pasją. Taniec był całym jej życiem. Nikt, kogo Ewa znała, nie potrafił zatańczyć tanga tak jak mama. W tym tańcu Iza wyrażała całą siebie. Swoją namiętność, zmysłowość i szalejące w niej emocje, z którymi nie umiała sobie poradzić. Jej bliscy też mieli z tym trudności, bo ciężko jest żyć razem z wulkanem nieprzewidywalnych uczuć. Potrafiła tulić Ewę i zasypywać ją pocałunkami i pieszczotami, a po chwili szaleć w furii, że życie sobie zmarnowała, wiążąc się z jej ojcem, który zupełnie jej nie rozumiał. Ojciec… odchodził i wracał. Dzieciństwo Ewy to nieustanna mozaika dni z rodzicami, a potem z jednym z nich. Szczęśliwe chwile, gdy tarzali się w trójkę po śniegu, robiąc orła, albo latem biegali boso po łące; i te puste dni, kiedy Ewa, z nosem przyklejonym do szyby, wypatrywała taty, którego powrót z pracy się opóźniał. Czasami kilka tygodni albo miesięcy. A potem już zniknął na lata, by w końcu zupełnie opuścić ich życie. Wolny ptak, dla którego rodzina okazała się klatką. Nie umiał w niej żyć. Iza została sama z dwójką dzieci i zespołem, który powierzono jej opiece. To nie było tango ani Argentyna, o której zawsze marzyła, ale nadal mogła żyć pasją. Z czasem pokochała tę pracę tak bardzo, że wypełniła nią pustkę swoich dni. Była dobrym choreografem i miała świetne podejście do młodych ludzi, którzy ściągali tłumnie do jej zespołu. Wymagała od nich ciężkiej pracy, ale pomagała im w tym zespole odnaleźć i zrozumieć siebie. Lubili ją. Zresztą Izy nie można było nie lubić. Była zawsze pełna życia. Poruszała się z wielką gracją, jakby płynęła. Argentyńskie tango krążyło w jej żyłach do końca. Spotkanie Pawła okazało się dla Izy błogosławieństwem. Jego spokój i opanowanie wyciszyły ją, a wspólna pasja związała ich na dobre. Iza złagodniała i spojrzała na otaczający świat innymi oczami. Zaakceptowała to, co miała, i przestała tęsknić za nieznanym i za niespełnieniem. Doceniła dar macierzyństwa i dopiero wtedy obie z Ewą tak naprawdę się do siebie zbliżyły. Nauczyły się żyć obok siebie bez żalu, wyrzutów i pretensji. Nauczyły się pracować razem i nie ingerować w swoje życie osobiste. Nie zaprzyjaźniły się, bo na to było już za późno, ale potrzebowały siebie nawzajem. Ewa nigdy tego Izie nie powiedziała, ale zawsze chciała być taka jak ona. Jeszcze jako mała dziewczynka podziwiała urodę matki, jej długie czarne włosy i duże, zielone oczy przyozdobione długimi rzęsami. W tym czasie, kiedy pomieszkiwała u babci, często przebierała się w długie powłóczyste spódnice, we włosach wiązała szyfonowe chustki, a nadgarstki przyozdabiała brzęczącymi bransoletkami. I tańczyła, próbując poruszać się jak mama. Nigdy nie nauczyła się tańczyć tanga. Zabrakło jej tej naturalności i tego wyczucia, które Iza odnalazła w sobie bez problemu. Ale układy choreograficzne wychodziły Ewie świetnie. W tym stała się nieodrodną córką swojej matki i kontynuowała to z dumą. Iza odeszła siedem lat temu. Miała pięćdziesiąt osiem lat i jeszcze tyle planów. Na ich realizację nie pozwolił złośliwy rak, który zakradł się podstępnie, nie dając żadnych zwiastunów swojej obecności. Kiedy się przedstawił, było już za późno. Za późno na nadzieję. Za późno na modlitwę. Za późno na leczenie. Za późno na wszystko. Iza odeszła ciszej, niż żyła. Zostawiła po sobie pustkę, której ciężko było nie zauważyć nawet w pełnych salach. Życie Pawła naznaczyła samotnością, bo nie umiał już pokochać kogoś innego po latach spędzonych z tą jedyną i wyjątkową kobietą. Ewie pozostawiła wiele pytań bez

odpowiedzi i zespół, który teraz stał się życiem jej córki. Czy rzeczywiście zaufałaby Andrzejowi Pałce tak, jak robił to Paweł? Wiedziała, że tak i że to ona nie miała racji, dopatrując się w pomysłach Andrzeja drugiego dna. „Rozwiń swój żagiel i płyń, bez względu na to, czy twój życiowy kurs biegnie z wiatrem czy pod wiatr. Za siebie oglądaj się tylko po to, aby zapamiętać, jakich błędów nie popełniać. I nigdy nie rezygnuj z siebie, bo kiedyś będziesz tego gorzko żałować”. Pamiętała te słowa. Były mottem jej matki, którymi żyła. Mądrością, której sama Iza nie potrafiła w życiu wykorzystać, ale wiedziała, że jej rozważniejsza córka zrobi z nich właściwy użytek. — A więc niech tak będzie, mamo. Niech otwiera szeroko te drzwi, jeśli dzięki temu wypłyniemy daleko. Odpowiedziało jej echo pustej klatki schodowej, po której wbiegła na pierwsze piętro. Do babci. *** Po całym mieszkaniu rozchodził się waniliowy zapach sernika. Janina piekła to ciasto specjalnie dla Krzysia, który je uwielbiał. „Babciu, kiedy będzie ten puchaty sernik w krateczkę?” — pytał za każdym razem, gdy przyjeżdżali tutaj całą rodziną. Nie robiła go często, bo dużo przy nim zachodu, a i najtańszy też nie był, bo aż dziesięć żółtek do niego potrzeba; ale dzisiaj postanowiła podarować sama sobie ten sernik na swoje urodziny. Dziś kończyła siedemdziesiąt pięć lat. Od samego rana była radosna jak skowronek. Nie przeszkadzał jej nawet monotonnie stukający o parapet, listopadowy deszcz. Robota paliła jej się w rękach i dawno już nie czuła w sobie tyle młodzieńczej energii. Pracę w kuchni umilało jej kuchenne radio, nieodmiennie od lat nastawione na Jedynkę. Lubiła słuchać radia, kiedy piekła, gotowała czy sprzątała kuchnię. „Cztery Pory Roku” były dla Janiny filarem, na którym opierała swoje uporządkowane życie. Dawały poczucie bezpieczeństwa, że pomimo przemijalności lat i różnorodności, którą oferował świat, pewne rzeczy są niezmienne i nadal wytyczają rytm dnia. Jak kiedyś. Uśmiechnęła się do Tomasza, spoglądającego na nią ze zdjęcia. Znów ten mars na jego czole. Wiedziała, co chciał jej powiedzieć, ale dzisiaj nie chciała go słuchać. — No, nie dzwoniłam i nie przypominałam, ale przecież własnym dzieciom nie muszę oznajmiać, kiedy mam urodziny — odpowiedziała na nieme pytanie, zastygłe w nieruchomych oczach Tomasza. — Poza tym, czym tu się chwalić? Że to już kolejny krzyżyk na karku? Zobaczysz, że przyjdą. Wpadną jak po ogień, ale przyjdą. Aśka na pewno pamięta. Dwa lata temu dostałam od niej taki ładny, wiklinowy koszyczek do łazienki. A od Krzysia taką piękną laurkę. Zobaczysz, że nie masz racji. Często z nim rozmawiała. Dzięki temu wciąż czuła jego bliskość i opiekę. Nie mówiła tego dzieciom, bo one i tak by tego nie zrozumiały. Uśmiechałyby się pod nosem, uważając ją za dziwaczkę. Nie chciała tego. Nie chciała, by wiedziały, że tak jest lżej znosić samotność. Bo Janina czuła się samotna i nie potrafiła zrobić nic, aby pozbyć się tego natrętnego współlokatora z własnego domu. Teraz też tu była. Stała przy oknie z założonymi rękami i patrzyła na Janinę ze współczuciem. Dlaczego tak patrzy? Przecież dziś są jej urodziny i spędzi je z rodziną. Dlaczego tak wwierca ten przeszywający wzrok, przyprawiając Janinę o nieprzyjemny dreszcz? A tam, nie będzie zwracała uwagi, tylko zajmie się robotą. Gorący obiad dzieci zjedzą z przyjemnością. Bo przecież one ciągle w pośpiechu, nawet zjeść porządnie nie mają kiedy. Ciepło od piekarnika rozeszło się po mieszkaniu, zostawiając waniliową woń sernika w pustych pokojach. Samotność przysiadła na kuchennym taborecie i spojrzała ze współczuciem na kobietę.

Ona wiedziała, że i dziś Janina zasiądzie do obiadu sama, bo nikt nie przyjdzie. A sernikiem podzieli się z sąsiadką.

ROZDZIAŁ TRZECI Chłód Niby wszystko było jak dawniej. Dzień przemykał za dniem, Ewa chodziła do pracy i spędzała tam więcej czasu, niż powinna. Co drugi dzień zaglądała do babci, robiła jej zakupy, sprzątała, czasami jadła z Hanną obiad, ale częściej przynosiła jej przygotowane dzień wcześniej posiłki do odgrzania. Listopad ze swoją wilgocią i chłodem rozgościł się na dobre, więc spacery z babcią pozostały na razie wspomnieniem, a na dworze wciąż wiało albo chłostało nieprzyjemnymi strugami deszczu. Niby wszystko się układało, zajęte dni plotły się jak dawniej, a jednak Ewa nie mogła się pozbyć towarzyszącej jej melancholii. Tęskniła, choć sama nie umiała sprecyzować, za czym. Spotkanie z Mateuszem otworzyło tamę, której nie była w stanie zamknąć ani przysypać niepamięcią. Ten jeden dzień uświadomił jej boleśnie, że pomimo wieloletnich prób stworzenia siebie na nowo jej samotność wciąż miała na imię Mateusz, a ona sama nie potrafiła zrobić nic, aby o tym zapomnieć i pozwolić życiu ponieść się tam, gdzie ono chciało. Jej dni stały się zimne jak kiedyś, a długie noce bezsenne. Na niczym nie mogła się skupić i wciąż obrywała po łapach od Andrzeja Pałki, rozczarowanego propozycjami układów, które mu przedstawiała. Czasu do wielkiego show mieli już coraz mniej, grupy zaczęły przygotowania, a jej układy nadal miały jakieś niedociągnięcia. — Ewa, tutaj musi być to „coś”, co wbije naszą widownię w siedzenia i sprawi, że nie będą chcieli wychodzić z sali. Ten występ musi zrobić piorunujące wrażenie, a nie być tylko „hop-siupanką”, jakich wiele i które są tylko folklorem, na który się patrzy z przymrużeniem oka. Daj mi to „coś”, proszę, i udowodnij, że zależy ci na tym tak samo, jak mnie. Dochodziła dwudziesta trzecia, a Ewa siedziała przed świecącym ekranem laptopa z pustką w głowie i w sercu. Tosia ułożyła się na jej kolanach, mrucząc uspokajająco, gdy ręka Ewy nieświadomie gładziła jej szarobure futerko. Zamiast układu, który miał zadowolić wybredny gust Andrzeja, przed oczami Ewy pojawiła się stalowa szarość i twarz, dojrzalsza z biegiem lat, ale z tym samym uśmiechem jednym kącikiem ust. Ręka Ewy oderwała się od miękkiego futerka Tosi i dotknęła gładkiej powierzchni myszki. Wesołe literki zatańczyły przed nią, układając się w napis Google i zapraszając do wspólnej wyprawy. Jeszcze chwilę się wahała, ale potrzeba napisania jego nazwiska okazała się silniejsza. „Jeśli nie ma cię w Internecie, to nie istniejesz”, przypomniała sobie zasłyszane kiedyś zdanie. Mateusz Spaczyński istniał, o czym wyraźnie informowała Ewę otwarta przed nią strona. Nie wiedziała, że potrafił robić takie piękne zdjęcia. Patrzyła na fotografie przedstawiające drobiazgi otaczającego świata, obok których zazwyczaj przechodzi się obojętnie. Kropelka rosy, która nie zdążyła spłynąć ze zwykłego, niczym się nie wyróżniającego, zielonego liścia. Tuje, wplecione w żelazne oczka rdzewiejącej siatki, z której zwisały jak stalaktyty lodowe sople. Samotna kawka przyłapana na zapatrzeniu, z łebkiem zabawnie przekrzywionym na bok. Zwyczajne miasto nocą, mieniące się światełkami. Zatrzymana chwila. „Codzienność przyłapana w biegu”. Tak Mateusz nazwał swoją stronę, od której nie mogła się oderwać. Patrzyła na zdjęcia jak zaczarowana, chcąc nasycić się ich ciepłem i zatrzymać w sobie ich piękno. Poczuła się tak, jakby usiadła obok niego, a on pokazywał jej swoje albumy i opowiadał o pasji, o której Ewa nie miała pojęcia. Kiedy ją odkrył? W jakim momencie swojego życia dostrzegł coś, obok czego nie mógł przejść obojętnie? Co czuł, zachowując te fragmenty dnia od zapomnienia?

Tyle pytań chciała mu zadać. O tylu rzeczach opowiedzieć. Jak kiedyś… Chłód jej oczu poraził Ewę. Patrzyła prosto w obiektyw, a jej spojrzenie było zimne, jak ta listopadowa noc za oknem. Tytuł pod zdjęciem ogłaszał, że była „Złośnicą”. Na kogo się złościła? Kto zdenerwował ją tak, że w jej oczach było tyle chłodu? Patrzyła na Ewę z wyrzutem, wyraźnie dając jej coś do zrozumienia. Pamiętała ją, choć zamieniły ze sobą jedynie kilka słów. Drobna, delikatna, dość wysoka, ale niższa od Ewy. Pasowała do niego. Już tego pierwszego dnia, kiedy ją zobaczyła, wiedziała, że to prawe ramię Mateusza i jego prawy bok, do którego ją przytulał, były właśnie dla niej. Była puzzlem, który wszedł na swoje miejsce, a Ewa, choć próbowała z każdej strony, nie mogła znaleźć miejsca, które pozwoliłoby jej kawałkowi doczepić się do układanki Mateusza. Wiedziała o tym, patrząc w oczy kobiety, która nieświadomie zmieniła całe życie Ewy, ale nie potrafiła przestać tęsknić za niespełnieniem. *** Przyszła do pracy z podkrążonymi z niewyspania oczami i piaskiem pod powiekami, który drażnił przekrwione spojówki. Wspomnienia prowadziły ją wczoraj krętą drogą, ale doprowadziły do nieoczekiwanego finału. Przypomniała sobie układ, który zatańczyli na piętnastolecie istnienia zespołu; wtedy jeszcze przytulonego do lubelskiej uczelni. Iza włożyła w niego całe swoje serce, a oni zatańczyli go tak, że dostali owacje na stojąco. Potem z tym układem objechali pół Europy, prezentując polski folklor na letnich festiwalach. Ewa sięgnęła do źródła; wykorzystała układ mamy, nieco go modyfikując. Wiedziała, że grupa reprezentacyjna da sobie z nim radę. Dla dzieci miała projekt „Lokomotywa”, do którego już zaczęła przygotowywać swoich małych artystów. Chciała być dobrej myśli, że zdążą ze wszystkim i że jej pomysły usatysfakcjonują Andrzeja Pałkę. Zajrzał do niej w trakcie zajęć. Wśliznął się do sali, w której ćwiczyła z dziećmi, i przysiadł na niskim parapecie dużego okna. Został do końca, rozpraszając Ewę, mimo że nie wypowiedział ani jednego słowa. Po prostu siedział, z nonszalancko założonymi przed sobą ramionami, i patrzył tym swoim wzrokiem, z którego trudno było cokolwiek wyczytać. Próbowała zignorować jego obecność, nie patrząc w stronę okna i skupiając całą swoją uwagę na dzieciach, ale świadomość, że on tam jest, rozpraszała i irytowała. Przedłużała pożegnanie z dziećmi i oddanie ich w ręce opiekunów, aby tylko jeszcze z nim nie rozmawiać. Andrzej Pałka był jednak zbyt pewny siebie i zbyt cenił swój czas, aby pozwolić Ewie na tę „ucieczkę”. Po prostu podszedł do niej, ukłonił się grzecznie mamom i babciom, i delikatnie odciągnął Ewę za łokieć na bok. — Pani dyrektor, musimy porozmawiać. Odważnie spojrzała w jego zielone oczy, dostrzegając w nich wesołe iskierki. Zaskoczył ją, bo dotąd widziała w nich tylko cyferki, które nieustannie przeliczał. — Układ gotowy. Po południu pokażę ci go z grupą reprezentacyjną. Poradzą sobie, bo większość kroków znają, trzeba będzie tylko dopracować całość. — Świetnie. Dobra robota — powiedział, wskazując wzrokiem ostatnie maluchy, które zbierały się do wyjścia, machając Ewie rączkami na pożegnanie. — Masz dobre podejście do dzieci. Podoba mi się to, jak z nimi pracujesz. — To się nazywa serce — mruknęła niezbyt uprzejmie. Źle się czuła, strasznie chciało jej się spać, a oczy piekły, jakby zatarła je cebulą. — Twoja „Lokomotywa” jest dynamiczna i wesoła. — Zignorował cynizm obecny w wypowiedzianym przez Ewę zdaniu. — Dzieciaki to lubią. Mają mnóstwo dobrej energii, a ty świetnie potrafisz ją wykorzystać. Jestem pod wrażeniem. — Nie za dużo dzisiaj tej słodyczy? — spytała zaczepnie, ziewając dyskretnie. — Przeciwnie. Potrzebujesz sporej dawki glukozy i dobrej kofeiny, ewentualnie kilku

godzin snu. Spałaś dzisiaj w ogóle? — Zakładam, że chciałeś powiedzieć: Wyglądasz okropnie! Tak właśnie się czuję, praktycznie nie spałam, bo jak już udało mi się zasnąć, zadzwonił budzik, a ja nie miałam na tyle dużo determinacji w sobie, aby go roztrzaskać o podłogę, nakryć się kołdrą i spać dalej. — Bardzo wyczerpująco odpowiadasz na pytania — powiedział, patrząc na Ewę, a prawy kącik ust nieznacznie mu drgnął, jakby Andrzej nie mógł zapanować nad uśmiechem, na który nie chciał sobie pozwolić. — Posłuchaj, błyskotliwa pani dyrektor. Najpierw zabiorę cię na obfite śniadanie. Potem zawiozę do domu na dwie godziny drzemki, a po południu będzie się działo, bo zabieramy się do roboty. — Nie uważasz, że… Nie pozwolił jej dokończyć, tylko położył palec na jej ustach i spojrzał na nią, stojąc tak blisko, że Ewa poczuła zapach jego wody po goleniu. Dobrej wody po goleniu, która zapachniała tak, że Ewie zrobiło się bardzo przyjemnie i przez chwilę zawirowało jej w głowie. — Nie, nie uważam i nie będę z tobą o tym dyskutował. Po prostu zabieram cię na śniadanie. *** Potrzebowała tego. Poczuła to dopiero, jak ostatni kęs omleta ze szpinakiem znikał z jej talerza, a gorąca herbata dopełniła uczucia sytości. W pośpiechu dzisiejszego poranka nie zdążyła nic zjeść przed wyjściem; na zrobienie kanapek też nie znalazła siły po pełnej wydarzeń z przeszłości nocy. Dlatego teraz, oparta wygodnie o wysokie krzesło w dużej, hotelowej restauracji, poczuła wdzięczność do tego obcego człowieka, który się o nią zatroszczył. Sama przed sobą musiała przyznać, że to było miłe. Poczuła się senna. Jej ciało dopominało się o te kilka godzin, wyrwane nocy. Ziewnęła dyskretnie, ale Andrzej i tak to zauważył. — Odwiozę cię do domu. Prześpisz się trochę, a potem przyjadę po ciebie, a ty będziesz pełna sił i energii do pracy, tak? Skinęła głową. Nie miała siły nawet rozmawiać. Uśmiechnęła się tylko leciutko i szepnęła: — Dziękuję. Naprawdę ją zaskoczył. Nie znała takiego Andrzeja i, szczerze mówiąc, nie podejrzewała go nawet o jakieś cieplejsze, ludzkie uczucia. A jednak się nimi wykazał, wprawiając Ewę w konsternację. Bo teraz już nie wiedziała, jaki jest prawdziwy Andrzej Pałka, pozbawiony oficjalnych masek urzędowej codzienności. Podała mu swój adres i pozwoliła zaopiekować sobą do tej ostatniej chwili, w której kontur jej bloku pojawił się za zakrętem. Patrzyła w milczeniu na drogę przemykającą szybko za szybą samochodu. Świat poszarzał wraz ze starzejącą się jesienią. To już nie była radosna pani, przebiegająca po ulicach z bukietem kolorowych liści. Dzisiejsza jesień przygarbiła się pod uderzeniami chłodu i posmutniała, zadumana nad nieuniknionym przemijaniem życia. W kroplach deszczu opowiadała swoją historię i z niepokojem spoglądała w przyszłość. Silnik zgasł, a Ewa poczuła, jak przez jej ciało przebiega złowieszczy dreszcz. Wzdrygnęła się i sięgnęła do klamki, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu i zakopać w jeszcze ciepłej pościeli. — Dziękuję — powiedziała, tym razem głośniej. Uśmiechnął się i dopiero wtedy zobaczyła także na jego twarzy zmęczenie. Dziwne, dotychczas tego nie dostrzegała. W ogóle mało zwracała na niego uwagi, starając się ignorować samą jego obecność i robić swoje. Dzisiaj zobaczyła w nim człowieka. — Nastaw sobie budzenie. O czwartej masz się zameldować w gabinecie u Pawła,

a potem włączysz turbodoładowanie i ruszamy z reprezentacją. Nie wiem, o której wrócisz dziś do domu, więc uprzedź, że możesz być późno. — Mój kot jest cierpliwy. Wystarczy, że będzie miała pełne miski — odpowiedziała wymijająco. Uśmiechnął się cieplej niż dotychczas. — Idź, odpocznij. Przyjadę po ciebie o wpół do czwartej. Wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę swojej klatki, nie oglądając się za siebie. *** — Chłopcy śpią? — Mateusz spojrzał na żonę, która właśnie wyszła z łazienki, otulona lekkim szlafroczkiem. Martyna skinęła głową, wmasowując w dłonie pielęgnacyjny krem. — Śpią. Wciąż nie mogą się przestawić po tej zmianie czasu i rano tak ciężko ich dobudzić. — Ciebie też. — Mateusz uśmiechnął się do żony i wyciągnął rękę w jej stronę. — Zaczynasz mieć syndrom misia i hibernujesz się na przeczekanie zimy. — Nic na to nie poradzę, że nie lubię rano wstawać. Usiadła obok niego, a on wtulił nos w jej szyję i pocałował delikatną skórę. Lubił jej zapach, słodki i subtelny. Kojarzył mu się z domem i jej ciepłem, którym ten dom ogrzewała. — Skoro chłopcy śpią… — wymruczał, spragniony jej ciała i bliskości. Odsunęła się lekko i pokręciła głową. — Nie dziś, Mateusz. Jestem zmęczona. Jeszcze nie odpuszczał. Pogładził jej ramię i dmuchnął we włosy. — Mateusz, przestań! Powiedziałam ci przecież, że jestem zmęczona. Westchnął i przewrócił się na brzuch, żeby wyciszyć rozbudzone emocje. — Ostatnio wciąż jesteś zmęczona — powiedział cicho. Wiedział, że zabrzmiało to jak wyrzut, ale nic na to nie mógł poradzić. Był mężczyzną, który w tej właśnie chwili pragnął swojej żony; a ona jednym zdaniem ostudziła go tak, jakby wylała na niego kubeł zimnej wody. Mateusz czasami dochodził do wniosku, że w Martynie są dwie natury. Ta pierwsza — czuła i kochająca, która tak go zachwyciła, gdy tylko ją poznał; i ta druga — kapryśna i żądaniowa, z prozą życia, którą mu serwowała ostatnio coraz częściej. Tęsknił za dawną Martyną, łagodną, ale czasami nieprzewidywalną; z pomysłami, które go zaskakiwały. To dzięki nim ich małżeństwo wybiegało poza utarte ramy i miało w sobie jakiś smak tej szalonej młodości, utrwalonej na wielu kliszach i zdjęciach w albumie. To ona popychała go do działania i pomogła mu odkryć w sobie pasję, którą się zafascynował — fotografię. W każdej wolnej chwili „polował” z aparatem gotowym na jakieś ciekawe ujęcie. Lubił zatrzymywać delikatne momenty codzienności, które kiedyś mijał obojętnie. Dzięki Martynie i wrażliwości, jakiej go nauczyła, umiał rozpoznać obrazy i zdarzenia, przy których warto było przystanąć. Zawdzięczał jej wiele i był tego świadomy, ale ostatnio coś się nie układało. Rozumiał, że całą sobą angażuje się w pracę, inaczej nie umiała. Wiedział, że dużo czasu poświęca chłopcom, którzy wciąż jeszcze jej potrzebowali. On nie umiał rozmawiać z nimi tak, jak ona. Jej wszystko przychodziło jakoś tak łatwiej, naturalniej; on był wychowany przez surowego ojca i dopiero we własnym domu, podążając śladem swojej żony, uczył się łagodności i okazywania uczuć, wierząc, że nie jest to męską słabością. Rozumiał to wszystko bardzo dobrze, ale… brakowało mu jej. Nikomu się do tego nie przyznawał, nawet sam przed sobą udawał, że wcale nie potrzebuje jej uwagi przeniesionej z niego na dom i dzieci; ale prawda była taka, że czasami bywał zazdrosny nawet o własnych synów. Czasami chciał ją mieć tylko dla siebie. Chciał, żeby na niego patrzyła i słuchała tego, co chciał jej powiedzieć, nie myśląc w tym czasie o swojej pracy czy rzeczach, które czekały na nią następnego dnia. Chciał, żeby od czasu do czasu spojrzała na niego z takim

samym zachwytem jak kiedyś, kiedy oboje nie mogli oderwać od siebie oczu i dłoni. Brakowało mu tego. Brakowało mu odrobiny szaleństwa i odskoku od codzienności, która w tej listopadowej szarości stapiała dzień z dniem tak podobnym jeden do drugiego, że jedynie na kartkach kalendarza Mateusz z przerażeniem obserwował bezlitośnie upływający czas. Nie chciał, aby tak przeleciało ich wspólne życie. Nie chciał obudzić się któregoś dnia ze świadomością, że na wszystko jest już za późno. Miał jeszcze tyle pragnień i zamierzeń, ale chciał je dzielić z żoną, która teraz leżała, odwrócona do niego plecami. Nie budził jej. Nie objął i nie wtulił się w nią, tak jak lubił. Przykrył się kołdrą, która jeszcze ich łączyła, i zamknął oczy. Czekał na sen, który łaskawie zabierał wszystkie żale, pretensje i wyrzuty. Sen, który leczył skaleczenia i zadarcia i na tę jedną noc przynosił niepamięć i ocieplał chłód, który od jakiegoś czasu rozpanoszył się w ich domu. *** Znowu to robiła. Siedziała przed ekranem laptopa i patrzyła na świat oczami Mateusza. Odkąd znalazła jego stronę, wchodziła na nią codziennie. Jadła kolację albo piła herbatę i oglądała fragmenty życia, utrwalone obiektywem mężczyzny, który znowu, bez zaproszenia, wypełnił jej myśli i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Zawsze taki był, ciepły i wrażliwy; zupełnie jak jego zdjęcia. Ewa przypomniała sobie te wszystkie szczegóły, na które zwracał jej uwagę podczas wspólnych wyjazdów z zespołem. Inni zachwycali się gondolami i robili sobie zdjęcia na słynnym moście Ponte di Rialto, a on zaprowadził ją do małego sklepiku, za ladą którego siedział prawdziwy wenecjanin z elegancką, siwą, ale ładnie podstrzyżoną brodą; w białej koszuli i czarnych spodniach; który słowa nie rozumiał po angielsku, ale mógł się poszczycić bogatym asortymentem w sklepiku, którego przestrzeń wypełniał niemalże on sam, ze swoją posturą i słusznym wzrostem. Pachnący tytoń, cygara, oryginalne maski weneckie, pióra, ołówki, zeszyty w starych oprawach i tysiącletni zapach tradycji kupieckiej, pielęgnowany od pokoleń. Była tak zachwycona tym miejscem, że wybierała i przebierała w tych różnorodnych drobiazgach, starając się odwlec jak najbardziej moment, kiedy będą musieli wyjść z tego sklepu i wrócić na zatłoczony plac św. Marka. Ewa pamiętała te wąskie uliczki, którymi prowadził ją Mateusz, uciekając przed zgiełkiem turystów i wielonarodowym językiem, który rozbrzmiewał na Piazzetta di San Marco, weneckim placyku pomiędzy wybrzeżem Canale di San Marco a placem św. Marka. Zaufała mu wtedy i szła za nim bez lęku i wątpliwości. To właśnie tamtego lata, podczas ich tournée po Włoszech, uwierzyła, że może po niego sięgnąć. Uwierzyła, że ten przystojny, wysoki blondyn o szarych oczach, z którym połowa zespołu chciała tańczyć w jednej parze i dla którego przyspieszało niejedno dziewczęce serce, może należeć do niej. Do Ewy, która tak naprawdę nigdy w siebie nie wierzyła i była zbyt nieśmiała, aby poprosić o cokolwiek. Ale wtedy, tamtego lata w Wenecji, odkryła w sobie siłę i postanowiła, że o niego zawalczy. Teraz, dwadzieścia lat później, patrzyła na mężczyznę, którym stał się tamten ciekawy życia chłopak. Jego twarz nieco się zaokrągliła, włosy lekko przerzedziły, ale nadal lekko się skręcały, jak kiedyś. I oczy, szare, z długimi rzęsami, których zazdrościła mu niejedna dziewczyna w zespole; te oczy pozostały wciąż takie same. Łagodne i spokojne, uśmiechnięte. Na zdjęciu opatrzonym podpisem „Przyłapany”, patrzył gdzieś w dal, poza obiektyw aparatu. Kto przyłapał go na tym zamyśleniu i utrwalił tę chwilę na zawsze? Czy ona, czy też któryś z jego synów? O czym wtedy myślał, gdy tak patrzył przed siebie z twarzą wygładzoną spokojem? Czy, podobnie jak Ewa, nosił w sercu jakąś tęsknotę, którą ukrywał przed światem? Wiedziała, że się zadręcza, ale nie była w stanie przestać na niego patrzeć. Uczyła się tego Mateusza dziś na pamięć, choć była świadoma, że drogo za to zapłaci. Gdyby nie natrętny dzwonek komórki, siedziałaby tak wpatrzona w to zdjęcie kolejny

kwadrans albo godzinę. Telefon jednak brzęczał, krzycząc o to, aby odebrała tę rozmowę, więc Ewa z trudem oderwała wzrok od ekranu i spojrzała na wyświetlacz. Musiała odebrać, bo Andrzej nigdy nie odpuszczał. Zwłaszcza jeśli dotyczyło to pracy, w której żądał od swoich współpracowników pełnej dyspozycyjności. — Słucham? — Mogłabyś trzymać telefon bliżej siebie, tak abyś go słyszała? — zamiast powitania usłyszała zirytowany głos Andrzeja Pałki. — Do toalety też mam z nim chodzić? — spytała zaczepnie. Jedno zdanie Andrzeja spowodowało, że ochłonęła zupełnie po podróży w przeszłość. Andrzej zignorował jej pytanie i przeszedł od razu do rzeczy. — Wysłałem ci projekty zaproszeń. Chciałbym, żebyś rzuciła na nie okiem i wybrała ten najodpowiedniejszy. Oddzwoń do mnie, bo jeszcze dziś chcę wysłać zlecenie druku. To ważne, Ewa, więc proszę, zajmij się tym natychmiast, bez względu na to, co ci przerwałem. Prychnęła jak rozzłoszczona kotka. — Zawsze musisz być taki arogancki? — Przepraszam, ale pod presją działam nieprzewidywalnie, a stopień mojej arogancji wzrasta wprost proporcjonalnie do zbliżającego się terminu. — Ale sam na siebie i na innych tę presję narzucasz! — wykrzyknęła. — Bo stres mnie motywuje. Tak już mam i w ten sposób działam, a ciebie proszę tylko o to, abyś wybrała to cholerne zaproszenie. — Wiesz, czasami czuję się w swoim własnym zespole jak niewolnik. — Witaj w dwudziestym pierwszym wieku. Ewa, świat przyspieszył i nie wiem, dokąd zmierza, a my musimy za nim nadążyć, czy to ci się podoba, czy nie. Oddzwoń do mnie — stanowczo zakończył rozmowę, ale po krótkiej chwili dodał jeszcze: — proszę. Nie wiedziała, co o nim myśleć. Wymagał wiele od innych, ale samego siebie też nie oszczędzał. Potrafił być bardzo irytujący i niegrzeczny, ale jednocześnie nigdy nikogo nie obrażał. Za maską twardziela chował ludzką twarz człowieka, który potrafi okazać trochę cieplejszych uczuć, ale sam z nimi czuł się nieswojo. Ewa, tak naprawdę, nic o nim nie wiedziała. Nie miała pojęcia, gdzie i do kogo wraca po pracy, jak spędza weekendy ani jak odpoczywa po ciężkim dniu. Andrzej umiejętnie oddzielał życie prywatne od zawodowego, nie dopuszczając nikogo na tyle blisko, aby się przed nim otworzyć. Był tajemnicą, która intrygowała. Widziała, że robił wrażenie na kobietach. Dostrzegała u trenerek te zaciekawione spojrzenia, które na dłużej zatrzymywały się na Andrzeju. Zauważała maślane oczy co poniektórych i ceniła dyrektora Pałkę za to, że w pracy nikogo nie wyróżniał i starał się zachować zdrową atmosferę, nie wplątując się w żadne flirty ani romanse. Z trudem oderwała spojrzenie od uśmiechniętych, szarych oczu i zamknęła stronę. Kliknęła myszką w ikonę z kopertą i odebrała pocztę. Wykasowała kilka ofert kredytowych i informacje o wyprzedażach i specjalnych cenach happy hours, kątem oka rzuciła na maila od Doroty i łańcuszek „Wyślij do tych, którzy…” od Magdy i odnalazła zwięzłą i suchą prośbę Andrzeja. Przejrzała dokładnie projekty zaproszeń i wybrała najskromniejsze. Andrzej odebrał po pierwszym sygnale. — Które drukujemy? — nawet nie bawił się w uprzejme „słucham”. — Czy ty nigdy nie odpoczywasz? — Owszem, na urlopie. A urlop planuję dopiero w maju. Wiesz, co jest główną wadą Polaków? — To, że lubią odpoczywać? — spytała zaczepnie.

— Nie. To, że nie robiliby nic innego, tylko odpoczywali. — Och, przestań! — odpowiedziała zirytowana jego atakującym tonem. — Nie jesteśmy przecież cyborgami z wciśniętym guziczkiem „Praca!”. — Oczywiście, że nie. My mamy wiecznie wciśnięty guziczek „Chill out”. — Przecież pracujemy, aby żyć, a nie odwrotnie. — A słyszałaś o tym, że jak nie ma roboty, to w głowie głupoty? — Ewa wyraźnie zauważyła, że głos Andrzeja złagodniał. Była pewna, że w tej chwili się uśmiecha; a może śmieje? Może doskonale się bawi tym, że znowu udało mu się wyprowadzić z równowagi dyrektor Ignatowską? — A poza tym, praca uszlachetnia, moja droga. Dlatego zabieram się do roboty, a tobie życzę miłego wieczoru. Rozłączył się, zostawiając Ewę z poczuciem winy, że zbyt dużo czasu zmarnowała, wpatrując się w zdjęcia, które na pewno nie pomogą jej w skupieniu się na pracy i tych wszystkich codziennych obowiązkach, które jeszcze dzisiaj na nią czekały. Tosia wskoczyła Ewie na kolana i miauknęła przynaglająco, domagając się pieszczot. Ewa delikatnie ją zepchnęła i pokręciła głową. — Nie, kochana. Nie mam czasu. Po takim wykładzie dyrektora Pałki nie wypada mi siedzieć bezczynnie. Zabieramy się za łazienkę. Nie chciało mi się jej posprzątać w sobotę, więc zrobię to dziś. A ty nie miaucz mi tak żałośnie, tylko zajmij się czymś, paskudo. Powiedział ci ktoś kiedyś, że jesteś rozpuszczona? Tosia wykonała klasyczny koci grzbiet i prychnęła niezadowolona. Ewa przyjęła to za odpowiedź. *** — Zmizerniałaś. — Babcia patrzyła na Ewę swoimi ciepłymi oczami, z których wyglądała troska. — Pracujesz za dużo. Ewa spojrzała na tę jedyną w jej życiu kobietę, która kochała ją bezwarunkowo, i poczuła przykre ukłucie w okolicy serca. — Zaniedbałam cię ostatnio — powiedziała, biorąc zniszczoną czasem dłoń babci w swoje ręce. — Przepraszam. — Ale co ty mówisz — babcia pokręciła głową — tu nie chodzi o mnie. Ja jeszcze, dzięki Bogu, jako tako sobie radzę. Zaniedbałaś przede wszystkim siebie, kochanie. — Mamy teraz dużo pracy. Bardzo intensywnie ćwiczymy, Andrzej chce, aby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Jest strasznym perfekcjonistą. — Ewa uśmiechnęła się, chcąc uspokoić babcię. Wiedziała, że serce tej starszej kobiety jest jak radar, który wyczuwa każdą życiową troskę wnuczki, a tych trosk Ewa teraz trochę miała. Zmagała się z nimi, jak umiała, i w zasadzie jej to wychodziło. Z jedną tylko sobie poradzić nie potrafiła — z samotnością, która po tym przypadkowym spotkaniu z Mateuszem zabolała najdotkliwiej. — Paweł był u mnie w sobotę. Bardzo chwalił tego Pałkę. Mówił, że dużo czasu spędzacie razem. — Babcia obserwowała Ewę uważnie. Uciekła przed jej wzrokiem, wstając od stołu i zbierając puste talerze po obiedzie, który razem zjadły. — Babciu, my pracujemy razem, więc chcąc nie chcąc, musimy spędzać razem dużo czasu. — Talerze brzęknęły jeden o drugi, tak jakby chciały Ewie przytaknąć. — Ale bardziej chcąc czy bardziej nie chcąc spędzacie ten czas? Ewa pokręciła głową z uśmiechem. Wiedziała, że babcia nie odpuści, a z drobnych szczegółów, które usłyszała od Pawła i od wnuczki, wysnuje swoją historię, zupełnie odbiegającą od rzeczywistości. — Spotykamy się wyłącznie w pracy, wspólną kawę też tam pijemy. Rozmawiamy tylko o pracy, a na randkę mnie dotąd nie zaprosił, więc albo mu się nie podobam, albo jest żonaty.

— Wspólne śniadanie Ewa pominęła. Babcia mogłaby zrozumieć to zupełnie opacznie, wolała więc nie dawać jej dodatkowej pożywki dla wyobraźni. — To dobrze, że jesteś niedostępna. Mężczyźni lubią zdobywać. — Babcia najwidoczniej nie chciała uwierzyć, że historia z Andrzejem Pałką, z którym zaczęła już wiązać cichą nadzieję, może zakończyć się wyłącznie na szczeblu zawodowym. — Babciu! — tylko tyle była w stanie powiedzieć Ewa. Zebrała talerze i zniknęła w małej kuchni babci, w której zawsze czuła się bezpiecznie. Ciepły strumień wody ogrzewał jej dłonie, które ziębły w listopadzie, zupełnie jak jej nieogrzane serce. Nie lubiła listopadowej szarości. Trudno jej było w rozmytych konturach świata dostrzec choć promyk radości. Świat wokół płakał ciężkimi kroplami lodowatego deszczu, a serce Ewy kurczyło się, skulone i stęsknione czyjegoś dotyku. Długie wieczory ciężko było zapełnić, a włączony nieustannie telewizor nie oszukał panującej w domu ciszy, której ani Ewa, ani nawet ruchliwa Tosia nie były w stanie przekrzyczeć. Ewa musiała przyznać, że w pewnym sensie była wdzięczna Andrzejowi za pracę, którą wypełnił jej dni. Jeśli plan Andrzeja się powiedzie, najbliższe tygodnie również zapowiadały się pracowicie. Intensywne treningi, próby i występy skutecznie zapełnią tegoroczny i przyszłoroczny kalendarz, nie pozostawiając czasu na bezowocne dyskusje z samotnością. Zakręciła wodę i osuszyła ręce bawełnianą ścierką, która zawsze wisiała na srebrnej klamce kuchennych drzwi. Wtarła w dłonie krem nawilżający i wstawiła wodę na herbatę. Ostatnio nawet nic nie piekła, ale w lodówce babci znalazła duży kawałek szarlotki, upieczony pewnie przez panią Janinkę. Szarlotka wyglądała bardzo apetycznie. Na kawałkach zesmażonych jabłek ułożyły się rozsypane starannie białe płatki migdałów, a kruche, przyrumienione ciasto aż zapraszało do spróbowania. Ewa rozłożyła je na dwóch talerzykach i zaniosła do pokoju. Babcia siedziała w swoim ulubionym fotelu, nieruchomym wzrokiem wpatrując się w okno. Przyglądając się jej, Ewa poczuła bolesny skurcz w sercu. Każdy mijający dzień dopominał się o swoje, odbierając siły i sprawność. Każdy wieczór przynosił tęsknotę za latami, które przeminęły zbyt szybko, i wspomnienia, które czasami stawały się bliższe niż otaczająca rzeczywistość. Trudno było nazwać to życie sprawiedliwym i zrozumieć prawdziwą istotę starości. Odbierała wszystko po kawałku, nic nie dając w zamian. Zostawiała tak niewiele, zdając człowieka na opiekę innych. — Nie lubię listopada. — Hanna wyczuła obecność Ewy bez odwracania się. — Jest wiecznie mokry i ponury; zupełnie jak moje myśli. Za oknem wieje, ziębi i pada, a drzewa już całe ogołocone z liści. Nie ma w nich już żadnego piękna. Zupełnie jak we mnie — dodała ciszej. Ewa podeszła do fotela, na którym siedziała babcia, przykucnęła przed nią i jak mała dziewczynka wtuliła się w nią. — Co też ty opowiadasz! W tobie jest samo piękno i zupełnie nie wyglądasz jak to drzewo. Pamiętasz, co nieustannie mi powtarzałaś, jak byłam nastolatką? Że nie szata zdobi człowieka i nie to, co na zewnątrz, jest ważne, ale najważniejsze jest wnętrze człowieka, bo właśnie w nim jest cała istota człowieczeństwa. Twoje wnętrze jest piękne, babciu, i nie zmieni tego ani żaden listopad, ani upływ czasu. Dłonie Hanny nieporadnie dotknęły miękkich włosów wnuczki. Nigdy nie była wylewna i nie tak łatwo przychodziło jej okazywanie uczuć. Ewa była jej oczkiem w głowie. Była kimś najcenniejszym w życiu Hanny. Była fundamentem, na którym dawno temu oparła swoje istnienie. Potrzebowała Ewy, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że nie ma prawa obciążać jej życia sobą. Tęskniła, gdy nie widziała wnuczki dłużej niż dwa dni, i na każdą wizytę Ewy czekała z nieukrywaną radością. Wiedziała jednak, że Ewa musi mieć swoje życie, bo o ile starość sama w sobie była okrutna, o tyle starość i samotność w parze były czymś nie do

udźwignięcia. Hanna zdawała sobie sprawę z tego, że ma już coraz mniej czasu, ale nie mogła odejść, wiedząc, że Ewa jest zupełnie sama na tym świecie. Musiała wiedzieć, że może być o wnuczkę spokojna, zostawiając ją w rękach kogoś, kto się nią zaopiekuje. To jedno pragnienie nieustannie powierzała Panu Bogu w swojej codziennej modlitwie i mocno wierzyła, że prośba ta nie zostanie bez odpowiedzi. Bo Pan Bóg zawsze wysłuchiwał człowieka, który zwracał się do Niego z ufnością i wiarą. A Hanna tak właśnie się do Niego zwracała — wierząc, że zostanie wysłuchana. — Mądra jesteś, Ewuniu, i dobra z ciebie dziewczyna, ale wiesz, czasami nie mam po prostu siły. Czasami tak sobie myślę, że za długo już drepczę po tym świecie, bo żadnego pożytku już ze mnie nie ma. Ewa podniosła głowę i spojrzała na babcię z wyrzutem w oczach. — Nie mów tak. Nawet nie chcę tego słuchać. Wiem, że listopad przygnębia, ale już niedługo się skończy. Zobacz, za miesiąc już święta, przyjedzie Magda z łobuzami i Tosia znowu spędzi tydzień w szafie, uciekając przed ich uporczywą miłością. — Hanna uśmiechnęła się na wzmiankę o prawnukach, więc Ewa ciągnęła dalej: — A dwunastego grudnia, za niecałe trzy tygodnie, zabieram ciebie i panią Janinkę na ten wielki występ, który przygotowujemy. Będziecie miały najlepsze miejsca, w pierwszym rzędzie, obok prezydenta miasta i marszałka. — To ja poproszę tę miejscówkę obok marszałka. Jest dużo młodszy i przystojniejszy od prezydenta, a na dodatek w zeszłym roku przysłał mi list z życzeniami świąteczno-noworocznymi. Ewa się roześmiała. Wiedziała, że na jakiś czas udało jej się przegonić te burzowe chmury, którymi zaszło niebo nad mieszkaniem Hanny. — Masz to jak w banku! Będziesz siedziała obok marszałka. — A poznam w końcu tego Pałkę? Chciałabym mu się lepiej przyjrzeć. Ewa przewróciła oczami, wstała z kolan, które już jej zdrętwiały od niewygodnej pozycji i zabrała się do szarlotki, która zawsze była dobra na wszystko; a szczególnie na uniknięcie niewygodnych pytań, którymi niewątpliwie chciała zasypać ją babcia. *** Martyna obudziła się z policzkiem mokrym od łez. Przez chwilę wsłuchiwała się w ciszę uśpionego domu i miarowy oddech Mateusza. Czuła niepokój, ale jeszcze znajdowała się na pograniczu snu i jawy, próbując oddzielić fragmenty snu od dobrze znajomej rzeczywistości. Dlaczego płakała? Miała wrażenie, że przeżycie, którego doświadczyła w tej krainie Morfeusza, było tak traumatyczne, że wyparła je nawet jej pamięć, próbująca uchronić Martynę przed bólem wspomnienia i rozpamiętywania. Dobrze znajome, regularne tykanie zegara uspokoiło przyspieszone bicie serca. Martyna spojrzała na duże wskazówki, opalizujące w ciemnym świcie nadchodzącego dnia. Dwadzieścia po piątej. Miała jeszcze dobre czterdzieści minut, zanim będzie musiała wstać, aby pierwsza zająć łazienkę przed obudzeniem chłopców. Zaraz potem wstanie Mateusz i zaparzy herbatę. Ściągnie z łóżka chłopców i zaczną zwyczajny dzień, który będzie się toczył swoim dobrze znajomym rytmem. Kwadrans po siódmej każde z nich pobiegnie do swoich spraw i spotkają się razem dopiero wieczorem, przy kolacji, przy której jak zwykle trzeba będzie walczyć z chłopcami o każdy kęs kanapki. Zwyczajne życie zwyczajnej rodziny. Bez niespodzianek i uniesień. Przesiąknięte rutyną i codziennością, która już nie umiała zaskakiwać. I wtedy sobie to przypomniała. Ten sen i towarzyszące mu poczucie straty i przegrania. Nie pamiętała twarzy tamtej kobiety. A może ona wcale nie miała twarzy, tylko była zarysem, konturem? Stała przy Mateuszu jak cień, oddzielając go od Martyny i chłopców. Im dłużej tak stała, tym bardziej oczy Mateusza zachodziły mgłą i traciły tę intensywną szarość, która kiedyś

Martynę tak zachwyciła, że w niej utonęła. Nagle stał się zimny i odległy, a jego wzrok nieustannie podążał za kobietą, która weszła w ich życie nieproszona, z jednoznacznym zamiarem odebrania Martynie Mateusza. Zabłąkana łza spłynęła z policzka na poduszkę, zostawiając tam wilgotny ślad. Martyna spojrzała na męża tak, jak dawno już nie patrzyła. Jego twarz pokryta była lekkim zarostem z poprzedniego dnia, na policzku odbiły się kreseczki zagnieceń poduszki. Zamknięte powieki rozłożyły wachlarze rzęs, nieprzyzwoicie długich jak dla mężczyzny. Chłopcy też mieli takie długie rzęsy, zupełnie jak tata. Potargane włosy skręcały się lekko, nadając Mateuszowi łobuzerski wygląd chłopca, na którego Martyna patrzyła z czułością. Kochała go, ale coraz rzadziej mu o tym mówiła. W zasadzie… w ogóle nie rozmawiali ostatnio o swoich uczuciach. Rozmawiali o tym, co trzeba zrobić w nadchodzącym tygodniu i jakie rachunki zapłacić. Rozmawiali o chłopcach i problemach wychowawczych. Wymieniali się informacjami o tym, co obecnie dzieje się w pracy i o której wrócą danego dnia do domu. O tym, kto odbierze Mikołaja ze szkoły i kto zawiezie Maurycego na trening. Mówili o wielu rzeczach, ale tak naprawdę prawie wcale ze sobą nie rozmawiali. Rozmowa. Chwila, kiedy dwie osoby siadają naprzeciwko siebie i, patrząc w oczy, słuchają tego, co oboje mają sobie do powiedzenia. Rozmawiają o tym, co ważne. O tym, co rani; ale również o tym, co daje radość. Rozmawiają o tym, co ukryte; a nie wyłącznie o tym, co widoczne gołym okiem. Mówią o swoich pragnieniach i oczekiwaniach; o tym, z czym sobie nie radzą i z czym chcieliby radzić sobie lepiej. W rozmowie, do której siada dwoje bliskich sobie ludzi, jedno daje wsparcie drugiemu, a to drugie stara się zrozumieć. Rozmowa to wysyłane do siebie uśmiechy i gesty, które bezgłośnie mówią: Jesteś dla mnie ważny. Potrzebuję cię, ale chcę ci też dać coś z siebie. Kiedy ostatni raz rozmawiała w ten sposób z Mateuszem? Ile czasu upłynęło od tego wieczoru, kiedy z błyskiem w oku i podekscytowaniem małego chłopca opowiadał jej, ile ma wejść na swoją stronę internetową, do założenia której to właśnie Martyna go zachęciła? Patrzyła wtedy na niego z nieukrywaną czułością, dzieląc tę jego radość na pół. Kiedy to było i co się stało od tego czasu, że przestali się zauważać, mijając bezgłośnie w drzwiach wspólnego mieszkania? A teraz ten sen. Niepokojący. Przerażający. Czy był ostrzeżeniem, czy wyrzutem sumienia, że nie widziała już w swoim mężu mężczyzny, w którym osiemnaście lat temu się zakochała? Przysunęła się do Mateusza i przytuliła do jego umięśnionego ramienia. Poruszył się i jeszcze senny, objął ją drugą ręką. Przymknęła oczy, starając się wyciszyć niepokój przed rozpoczęciem kolejnego dnia. Nie wyobrażała sobie innego życia jak to przy Mateuszu. Bez względu na to, kim była ta kobieta ze snu, Martyna wiedziała, że nie pozwoli na to, aby ktokolwiek wyciągnął rękę po coś, co należy do niej, i zburzył świat, który z miłością wspólnie zbudowali: ona i Mateusz. *** Zrobiła to, zanim jeszcze zdążyła się rozmyślić lub zastanowić. Zdecydowanym ruchem kliknęła „Wyślij” i bezosobowe zaproszenie zredagowane przez Andrzeja popłynęło siecią na e-mailowy adres podany na stronie Mateusza. Wysłała to ze służbowego adresu zespołu, starając się ukryć jakiekolwiek osobiste zaangażowanie. Oszukiwała samą siebie, że to tylko marketing, mający na celu przyciągnięcie na drzwi otwarte jak najwięcej ludzi; taki sposób popularyzacji zespołu poprzez metodę dotarcia do jak największej liczby odbiorców; ale dobrze wiedziała, że to nieprawda. Prawda była taka, że chciała zobaczyć Mateusza jeszcze raz. Tym razem była gotowa na to, aby stanąć przed nim, spojrzeć na niego, starając się nie utopić w uzależniającej szarości, i powiedzieć coś więcej niż „cześć”, z którym ostatnio uciekła.

Wiedziała, że będzie silniejsza, będąc na swoim terytorium i mając za plecami całą ekipę, włącznie z Andrzejem i Pawłem, u których mogła szukać wsparcia. Chciała jeszcze raz spojrzeć na Mateusza, aby przekonać samą siebie, że on naprawdę jest tylko wspomnieniem i że każde z nich ma swoje własne życie, o którym bez żalu mogą sobie opowiedzieć. Siedząc w zaciszu swojego mieszkania z nieodłączną Tosią na kolanach, wierzyła, że to jest możliwe i że może odwrócić się od niego, jak od każdego innego znajomego, i odejść ze świadomością, że jej serce odejdzie razem z nią i że nie wyrwie się i nie zostanie przy Mateuszu, jak to uczyniło prawie dwadzieścia lat temu. *** Ewa była dziś zadowolona z pracy swoich małych podopiecznych. Dzieci były bardzo przejęte występem i przygotowywały się do niego z zapałem i entuzjazmem, czego nie można było powiedzieć o starszych grupach. Młodzież była już zmęczona i znużona powtarzalnością ćwiczeń i układów, do których jakości Ewa wciąż miała wątpliwości i zastrzeżenia. Zupełnie inaczej pracowały dzieci. Ich niespożyta energia i autentyczna radość dodawały Ewie skrzydeł, które ją niosły przez te ostatnie dni przed występem, i dzięki temu wierzyła w powodzenie całego przedsięwzięcia. Wychodziła z sali zmęczona, ale pełna nadziei, którą dawały jej dzieci. Maluchy rozbiegły się już do swoich mam i babć, tylko mała Natalia siedziała na ławce stojącej na korytarzu i machając nóżkami ubranymi jeszcze w czarne baletki, spokojnie wypatrywała swojej mamy, która najwidoczniej się spóźniała. Ewa rozejrzała się dookoła, a upewniwszy się, że mała rzeczywiście jest sama, przysiadła obok niej. — Mamy jeszcze nie ma? — spytała, choć odpowiedź na to pytanie była oczywista. Dziewczynka pokręciła głową i uśmiechnęła się do Ewy. Miała prześliczne niebieskie oczy i długie włosy, które skręconymi lokami opadały jej na ramiona. — Powiedziała, ze moze się spóźnić i zebym gzecnie pocekała. — To ja poczekam z tobą, dobrze? Natalka skinęła głową, wciąż machając swoimi małymi nóżkami. Ewa miała ochotę zrobić to samo, ale stwierdziła, że chyba jej nie wypada, a poza tym ławka była dla niej trochę za niska. — Bardzo ładnie dzisiaj tańczyłaś. — Ewa pochwaliła dziewczynkę, wiedząc z wieloletniego doświadczenia, że pochwała bardziej mobilizuje do pracy niż upomnienie. — Obiecałam mamie, ze zatańcę najładniej jak potlafię. Ewa uśmiechnęła się. — Mama może więc być z ciebie bardzo zadowolona. Spisałaś się na medal albo nawet i na dwa medale. Natalka roześmiała się radośnie, zasłaniając rączką buzię z brakującymi jedynkami; a Ewa uświadomiła sobie, że właśnie dlatego lubi pracować z dziećmi. Dawały jej tak wiele swojej spontanicznej radości, że była w stanie ogrzewać nią jesienny chłód i przetrwać zbliżającą się zimę. — Mama powiedziała, ze mam zatańcyć najpiękniej dla tatusia. Ewa pokiwała głową ze zrozumieniem. Nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo zza załamania korytarza usłyszała pospieszne kroki stukoczących obcasów i po chwili obie już zobaczyły zdyszaną mamę Natalki, która wbiegała na pierwsze piętro, aby odebrać córeczkę. — Najmocniej przepraszam, pani Ewo. Przedłużyło mi się spotkanie z wyjątkowo marudnym klientem, a potem jeszcze tak pędziłam po Natalkę, że dostałam mandat za przejechanie na czerwonym. Nie miałam czasu, żeby wytłumaczyć, że wjeżdżałam jeszcze na żółtym. Przepraszam, że panią zatrzymałyśmy.

Ewa uśmiechnęła się uspokajająco. — Nic się nie stało, pani Beato. Naprawdę świetnie sobie obie poradziłyśmy. Natalka jest bardzo wdzięcznym rozmówcą. — O tak, mówić to ona potrafi wiele. — Napięcie i zdenerwowanie powoli opadało z zadyszanej kobiety, jej oddech uspokajał się, a spojrzenie złagodniało, gdy popatrzyła na Ewę. — Dziękuję, pani Ewo. — Nie ma za co. Ja się nigdzie nie spieszę. Natalka robi coraz większe postępy. Bardzo liczę na nią w czasie występu. — Ona już nie może się tego doczekać! W domu mówi nieustannie tylko o tym, a w przedszkolu zaprosiła na występ chyba wszystkie grupy, włącznie z panią dyrektor. — To świetnie. Potrzebujemy dobrej reklamy. — Stojąc blisko, Ewa dostrzegła zmęczenie na twarzy kobiety. Pomimo makijażu jej cera była poszarzała. Starannie ułożone, jasne włosy sięgające ramion zupełnie nie pasowały do znużenia malującego się w jej oczach. — Jeśli chodzi o to, Natalka jest najlepszą żywą reklamą waszego zespołu i pani, pani Ewo. — To miłe. — Ewa uśmiechnęła się, patrząc na dziewczynkę, która przestępowała już zniecierpliwiona z nóżki na nóżkę, ciągnąc mamę za rękę w stronę szatni. — Do zobaczenia, Natalko. Widzimy się we wtorek, tak? Dziewczynka skinęła głową, pomachała rączką i pobiegła w stronę schodów. Jej mama pożegnała się z Ewą i ruszyła tuż za nią szybkimi, zdecydowanymi krokami. Ewa usiadła na ławce, czując w nogach zmęczenie dzisiejszego dnia i ostatnich kilku tygodni. Pracowali bardzo intensywnie, aby zdążyć ze wszystkim. Żeby występ wypadł bez zarzutu, Ewa starała się uczestniczyć w próbach każdej grupy, nie dowierzając instruktorom, dla których to była wyłącznie praca. Dla Ewy było to coś więcej. Pasja, którą Ewa żyła i dla której gotowa była poświęcić o wiele więcej niż swój czas.

ROZDZIAŁ CZWARTY Teatr Miała tremę. Ich największa sala, w której zawsze odbywały się występy, dziś była wypełniona po brzegi. Na prośbę Andrzeja młodzież donosiła krzesła, aby zmieścić tych, którzy wciąż przybywali. Ewa z niedowierzaniem patrzyła na widownię, która tak pełna była ostatni raz wtedy, gdy jeszcze żyła mama. Iza potrafiła przyciągnąć ludzi swoją charyzmatyczną osobowością. Uśmiechnęła się, widząc babcię w odświętnej sukience, która z dumą siedziała obok pani Janinki i rozglądała się ciekawie dookoła. Miejsce po jej prawej stronie było jeszcze puste, ale Ewa mocno wierzyła w to, że zarówno prezydent, jak i marszałek pojawią się wkrótce. Dziś przestała wątpić w zdolności organizacyjne Andrzeja oraz w jego przenikliwość i dalekowzroczność. Andrzej miał szerokie kontakty i całym sobą zaangażował się w pracę dla zespołu. Dopiero dziś Ewa była w stanie to docenić i przyznać, że miał rację. Obserwując salę, próbowała dostrzec Mateusza, ale ludzi było zbyt wiele, by mogła go rozpoznać w zaciekawionym tłumie. Zresztą nie miała żadnej pewności, że odebrał tę wiadomość i że będzie miał ochotę przyjść, aby zmierzyć się ze wspomnieniami. Bo przecież zespół był częścią także jego historii, bez względu na to, jak się dalej potoczyła. — Gotowa na wielkie show, pani dyrektor? — Andrzej podszedł cicho jak kot. Zamyślona Ewa zupełnie nie słyszała jego kroków. — Mam taką tremę, jakbym sama miała przed nimi zatańczyć — westchnęła Ewa. — A wiesz, że to nawet byłoby ciekawe? — Uśmiechnął się tym swoim łobuzerskim uśmiechem, który zaczynała w nim lubić. — Ale o tym pomyślimy następnym razem. Dziś będziesz tylko przemawiać. — Jesteś naprawdę ogromnym wsparciem dla mnie. — Spojrzała na niego z całym przerażeniem w oczach, które w tym momencie czuła. — Bardziej cieszy mnie świadomość, że ty i Paweł będziecie na tej scenie razem ze mną. — Ale to ty będziesz jej ozdobą — powiedział cicho, podchodząc bliżej. Za blisko. Ewa poczuła ciepły powiew jego oddechu na swoim uchu. Zadrżała. Pachniał dobrą wodą i mężczyzną, a to bardzo ją onieśmieliło. Odsunęła się delikatnie. — Myślę, że powinieneś pójść i przywitać marszałka. Właśnie przyszedł razem z żoną — szepnęła. Spojrzał na nią, taką odświętną i elegancką dzisiaj, i miał ochotę zostać przy niej jak najdłużej. — Zjesz dzisiaj ze mną kolację? — spytał nieoczekiwanie, zaskakując tym pytaniem i ją, i samego siebie. — Kolację? — w pierwszej chwili nie zrozumiała. — Tak. Kolację. Wspólny posiłek w restauracji, po którym grzecznie odwiozę cię do domu. — Nie mógł oderwać od niej wzroku. Niby była to ta sama, chłodna i powściągliwa Ewa, którą zdążył już dość dobrze poznać, aby wiedzieć, że niczym go nie zaskoczy; a jednak kiedy zobaczył ją dzisiejszego wieczoru w tej prostej, długiej sukience z rozcięciem odsłaniającym jej zgrabną nogę i zatrzymującym się na udzie, które kusiło, dostrzegł kobietę, której nie potrafił się oprzeć. I do tego ta kobieta nie miała pojęcia o wrażeniu, jakie na nim wywarła, a to pociągało go

w niej jeszcze bardziej. — Porozmawiamy o tym po występie, dobrze? — Popatrzyła na niego, wciąż z tym zaskoczeniem w oczach, a potem popchnęła go lekko w stronę widowni. — Idź do tego marszałka, a przy okazji daj się obejrzeć mojej babci. Już od dawna chce cię poznać. Andrzej westchnął, pokręcił z rezygnacją głową i odszedł, zostawiając Ewę z mętlikiem w głowie. *** Podszedł do niej, gdy tłum, który ją otoczył tuż po występie, nieco się przerzedził. Została przy niej tylko babcia, pani Janina, Dorota i Paweł. Andrzej krążył gdzieś między osobistościami, którym dziękował za przybycie i z którymi uzgadniał wstępne warunki umów na podobny koncert, tym razem wykonany na zlecenie. Ewa udzieliła krótkiego wywiadu do lubelskiego radia i lokalnej telewizji, złożyła kilka autografów i odebrała gratulacje od niezliczonej liczby ludzi, którzy podchodzili do niej z wyciągniętymi rękami i uśmiechami na twarzy. Wielu z nich wspominało Izę i chwaliło dzieło, którego dokonała i które Ewa z taką starannością i zaangażowaniem kontynuowała. Była tak oszołomiona całym wieczorem, że nie spanikowała na jego widok i nie spłonęła rumieńcem jak pensjonariuszka. Serce przyspieszyło, ale usta Ewy po raz kolejny dzisiejszego wieczoru rozciągnęły się w uśmiechu, a ręka wyciągnęła się w stronę Mateusza. — Cześć. Miło cię widzieć w tym miejscu — powiedziała spokojnie, unikając jednak szarości, niepewna swojej na nią reakcji. — Spotykamy się prawie w komplecie. — Spojrzał na Dorotę, która przywitała go formalnym uściskiem dłoni i chłodem w oczach. — Widziałem wiele osób z naszego zespołu. Tyle lat minęło… — No właśnie — rzuciła Dorota, patrząc z wyrzutem na Ewę. — Tyle lat, a niektórzy niewiele się pozmieniali. Co u ciebie, Mateo? — Pomalutku leci. Dorobiłem się dwóch synów, trzypokojowego mieszkania i służbowego samochodu. A do tego cały czas mam tę samą żonę — zażartował, patrząc na Ewę tak, jak przez cały wieczór patrzył na nią Andrzej. — A co u was? — Pracuję na uczelni i prowadzę swoją kancelarię prawną. Mąż, córka, jedna przyjaciółka, chroniczny brak czasu i pełna satysfakcja z życia na każdym poziomie. To tak w skrócie o mnie. Ewa z pewnością będzie miała więcej do opowiadania, bo prowadzi bardzo intensywne życie towarzyskie. Pani Haniu, pamięta pani Mateusza? Tańczył w jednej parze z Ewą. Hanna skinęła głową, a Mateusz pochylił się i pocałował jej pomarszczoną dłoń. Bardzo ją to ujęło, ale jednocześnie zaniepokoiło zachowanie Ewy. Hanna widziała, że jej wnuczka jest spięta i unika wzroku Mateusza. Pamiętała go. I pamiętała też to, jak Ewa na niego patrzyła. Byli piękną parą na scenie, ale życie zdecydowało inaczej. Minęło tyle lat, a Ewa wciąż nie umiała spojrzeć na niego obojętnie. — Ewuniu, Paweł odwiezie mnie i panią Janinkę do domu. Dziękuję za to, że mogłam jeszcze zobaczyć kawałek życia po tej drugiej stronie klamki. Do widzenia, Dorotko. Do widzenia panu. — Odprowadzę panią do samochodu, pani Haniu. — Dorota rzuciła przyjaciółce spojrzenie pełne dezaprobaty i podała ramię Hannie. Ewa patrzyła, jak babcia odchodzi drobnymi, ostrożnymi kroczkami, wsparta o mocne ramię Doroty z jednej strony, a laskę z drugiej. Gdy zniknęła za dwuskrzydłowymi drzwiami, powoli odwróciła się w stronę Mateusza. — Cieszę się, że przyszedłeś. Sporo się u nas zmieniło.

— Widzę. Krępowało ją jego spojrzenie. Już zapomniała, jak to jest, gdy na nią patrzył. — Widziałam twoją stronę w internecie. Robisz niesamowite zdjęcia. Uśmiechnął się jak mały, zadowolony chłopiec. — Naprawdę ci się podobają? — Są piękne. Tyle w nich życia. Te chwile, które zatrzymujesz… — pokręciła głową, próbując znaleźć odpowiednie słowa. — Mam wrażenie, że te obrazy za chwilę ożyją, poruszą się. Masz niesamowity dar oddawania rzeczywistości soczewką aparatu. — Dziękuję. — Zamilkł i przez moment na jego twarzy pojawił się taki wyraz, jakby Mateusz zmagał się sam z sobą. — Ewa, spotkajmy się kiedyś na spokojnie. Porozmawiamy, powspominamy. „Opowiesz mi o swojej żonie?”, chciała zapytać, ale wiedziała, że to byłoby zbyt żenujące. Sięgnęła do małej, wieczorowej torebki i wyjęła wizytówkę, których na dzisiejszy wieczór miała przygotowanych wiele. Andrzej jej to zasugerował i jak zawsze miał rację. Wielu ludzi przystawało dziś przy Ewie, prosząc o kontakt. Podała mały, biały kartonik Mateuszowi. Spojrzał na proste czarne litery, którymi wypisane było nazwisko Ewy, jej numer telefonu oraz adres e-mailowy; a pod nim adres strony zespołu. — Zrobiłem dziś trochę zdjęć. Wybiorę te najlepsze i podeślę ci. — Dziękuję. — Chciała powiedzieć dużo więcej. Coraz bardziej się przy nim ośmielała i zaczynała się cieszyć jego, przy niej, obecnością, gdy tuż za plecami usłyszała głos Andrzeja. — Zakładam, że chciałabyś wrócić do domu? Odwróciła się gwałtownie. Na twarzy Andrzeja widać było całe napięcie dzisiejszego wieczoru. Był zmęczony, podobnie jak Ewa. — Pozwól, Andrzeju, że ci przedstawię mojego dawnego kolegę. Mateusz Spaczyński. Kiedyś tańczyliśmy razem w zespole. Andrzej Pałka, nasz dyrektor naczelny i ojciec chrzestny dzisiejszego koncertu. Panowie podali sobie dłonie, mierząc się chłodnymi spojrzeniami. Każdy z nich starał się, aby jego uścisk był mocny i obojętny, ale zarówno oczy Mateusza, jak i Andrzeja nie mogły się na dłużej oderwać od Ewy, która poczuła się nieswojo w tej całej sytuacji. — Miło było cię zobaczyć. — Uśmiechnęła się do Mateusza, starając się bardzo, aby wargi jej nie zadrżały. — Będę czekała na obiecane zdjęcia. Szarość spojrzenia Mateusza otuliła Ewę. — Do zobaczenia — powiedział, a potem pochylił się i pocałował jej dłoń. Andrzejowi tylko skinął głową i odszedł, z aparatem przewieszonym przez ramię. — Podtrzymuję propozycję kolacji, pani dyrektor. Pokręciła głową. — Myślę, że dziś nie byłby to najlepszy pomysł. Andrzej delikatnie dotknął ramienia Ewy i ściągnął z czarnej sukienki włos, który rozłożył się tam w wężowej pozycji. — Zatem pozostaje mi jedynie przyjemność odwiezienia cię do domu — powiedział cicho. — Będę wdzięczna — odpowiedziała, unikając jego spojrzenia. — Padam z nóg. — Odeśpij więc zmęczenie i zbieraj siły, bo przed nami dużo pracy. Nasz plan zadziałał, Ewa. Przygotuj się, bo wypływamy na szerokie wody! Miarowy szum silnika usypiał. Z radia dobiegała przyciszona muzyka, a Lublin za ciemnym oknem samochodu spał, zmęczony jesiennym chłodem i monotonią minionego

tygodnia. Ewa walczyła z ciężkimi powiekami, aby jeszcze nie opadły. Przed jej oczami, jak migawki w wiadomościach, przesuwały się sceny z dzisiejszego wieczoru. Sala wypełniona zaciekawionymi spojrzeniami i ona, przed mikrofonem. Jej najmłodsza grupa „Kasztanków”, która zebrała największe brawa. Ożywione spojrzenie babci, błyskające lampy aparatów fotograficznych i mazur, odtańczony przez grupę reprezentacyjną. Dodający odwagi uścisk dłoni Andrzeja i szarość oczu Mateusza, zupełnie jak ta ze snu Ewy. To wszystko splatało się ze sobą w jedną, jeszcze chaotyczną całość, splątując myśli w supły i podgrzewając emocje. Dziś jeszcze nie umiała myśleć o tym wszystkim racjonalnie. Zbyt dużo nagromadzonych obaw, oczekiwań i napięcie, które dopiero teraz powoli opadało. Potrzebowała snu, aby na to wszystko spojrzeć z dystansem, bez tego zawrotu, który czuła. Zupełnie tak, jakby wypiła szampana, którego bąbelki uderzyły jej do głowy. Gdy Andrzej zatrzymał samochód przed jej blokiem, spojrzała na niego z wdzięcznością, szepnęła „dziękuję” i wysiadła, wchodząc w grudniową noc z tysiącem pytań, które całą Ewę wypełniły jednym wielkim znakiem zapytania. *** Ewa wiedziała, że Dorota nie odpuści, dlatego nie zdziwił jej telefon przyjaciółki w niedzielny poranek. — Zakładam, że rozmowa nie będzie miła — sapnęła, jeszcze rozespana, do słuchawki. — Nie mogłaś poczekać z tym wykładem jeszcze ze dwie godziny? Późno się położyłam. Dorota prychnęła rozzłoszczona. — Nie zmywałabym ci głowy, gdybyś nie dawała mi ku temu powodów. Ewa wykrzywiła się do słuchawki, bezgłośnie powtarzając słowa przyjaciółki. — Mam nadzieję, że powodem twojego późnego powrotu był, z dwojga złego, Pałka, a nie Spaczyński. — Dlaczego z dwojga złego? — Ewa wcale nie poczuwała się do jakiejkolwiek winy. — Babci Andrzej Pałka bardzo przypadł do gustu. — Babci Hani przypadłby do gustu każdy, na kogo spojrzałabyś przychylniejszym okiem. Przestań stosować zasłonę dymną, tylko wytłumacz mi, proszę, obecność Mateusza. Naprawdę nie mogłaś się powstrzymać i musiałaś go zaprosić? Ewa przymknęła oczy. Od kiedy tylko poznała Dorotę, zawsze zadziwiała ją spostrzegawczość przyjaciółki i jej intuicja, której Ewa w sobie nie posiadała. — Dorota, ta impreza była nagłośniona w mieście. Mógł się dowiedzieć skądkolwiek. — Mógł, ale dowiedział się od ciebie. Dlaczego to zrobiłaś? Co miała odpowiedzieć, jak sama nie znała powodu, dla którego spontanicznie i nieoczekiwanie dla siebie samej wysłała tego e-maila do Mateusza. — Ewik, rozmawiałyśmy o tym — głos Doroty złagodniał. — To cię do niczego nie doprowadzi, rozdrapujesz tylko strupa, który znów zacznie krwawić. Chcesz tego? Ewa milczała. Czego chciała? Nie umiała znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Zobaczyć go? Pobyć blisko? Rozświetlić czymś te krótkie dni i wypełnić długie wieczory choć skrawkiem radości? Choćby ukradzionej? — Ewa, zapomnij o nim. Odpuść go sobie i wróć do świata i życia bez Mateusza. Nie cofniesz czasu i nie odbierzesz go żonie. To już nie jest ten Mateusz, za którym przez wszystkie te lata tęskniłaś. To obcy człowiek, którego powinnaś minąć obojętnie i pozwolić mu odejść na dobre. — Dorota, chciałam się tylko przekonać, czy potrafię z nim tak normalnie porozmawiać. Jak z dobrym znajomym, spotkanym po latach. Nie chciałam niczego więcej, tylko tyle. — Oszukujesz samą siebie. — Dorota poczuła, że zaczyna jej brakować argumentów.

— Pchasz się jak głupia ćma do ognia tylko po to, aby się sparzyć. Pamiętaj, że to cię do niczego nie doprowadzi. Zmarnujesz życie, tęskniąc za nim, a prawdziwa miłość przejdzie ci koło nosa i nawet jej nie zauważysz, bo będziesz patrzyć nie w tym kierunku. Koniec pogadanki, wracaj do łóżka. Mam nadzieję, że jesteś w nim tylko z Tosią. Ewa nie zdążyła się odezwać, bo Dorota się rozłączyła. Cała ona. Najpierw się nawydziera, a potem ucieka. Powie, co myśli, i już jej nie ma. I zostawia człowieka z całą masą wątpliwości i pytań bez odpowiedzi. Pytań cholernie bolesnych, które wciąż powtarzane, mogły doprowadzić do obłędu. *** Mateusz zadzwonił trzy dni później. Odebrała telefon w przerwie między zajęciami, nie zastanawiając się, do kogo może należeć ten numer. Musiała oprzeć się o ścianę, słysząc jego głos, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. — Cześć. Mam nadzieję, że dzwonię w porę — usłyszała w słuchawce głos, który poznałaby wszędzie. „O osiemnaście lat za późno”, chciała odpowiedzieć, ale słowa, które wypowiedziała, ułożyły się w inne zdanie. — Właśnie pożegnałam grupę, a z nową jeszcze nie zaczęłam. Trafiłeś idealnie. Mateusz przez chwilę milczał, jakby szukając odpowiednich słów. — Przejrzałem zdjęcia, które zrobiłem. Myślę, że jest z czego wybrać. Zgrałem ci je na płytkę, na skrzynkę tyle zdjęć nie przejdzie. Moglibyśmy się spotkać któregoś dnia? — W piątek po południu? — To miał być żart. W piątkowe popołudnia mężczyźni pędzą do żon i robią zakupy. Nie spotykają się z obcymi kobietami. — O siedemnastej? — Zaskoczył ją. Nie była na to gotowa. — W „Mandragorze”, na Starym Mieście? To ta żydowska knajpa, mają tam niepowtarzalny klimat i herbatę idealną na zimowy wieczór. Przycisnęła rękę do piersi, chcąc uspokoić rozszalałe serce. Skakało z radości jak głupie. Wywijało koziołki i szamotało się tak, jakby chciało zostawić Ewę i pobiec do tej „Mandragory” już dzisiaj. — Dobrze, spotkajmy się w piątek o siedemnastej. Wiem, gdzie jest „Mandragora”. — Jak udało jej się wypowiedzieć te słowa tak spokojnie? Sama nie wiedziała. Mateusz jednakże zachowywał się tak, jakby to była najnormalniejsza w świecie rozmowa dwojga znajomych, którzy po prostu chcą się spotkać. — No to jesteśmy umówieni. Do zobaczenia w piątek o siedemnastej. — Do zobaczenia. „Jak ćma do ognia”, przypomniały się Ewie słowa Doroty. Chciała się spotkać z Mateuszem i choć racjonalny umysł dyktował inaczej, Ewa wiedziała, że będzie odliczać dni i godziny do tego spotkania, aby raz jeszcze usiąść naprzeciwko niego i przez chwilę poczuć się tak, jakby naprawdę udało jej się cofnąć czas. A potem będzie żyła tak jak dotąd. Z nieuleczalną tęsknotą. Za nim. *** W nocy spadł śnieg i przygotował z samego rana niespodziankę dla każdego, kto tuż po przebudzeniu podszedł do okna. Dachy budynków, parapety, drzewa, samochody i osiedlowe uliczki, wszystko okryte było delikatnym puchem, naruszonym jedynie przez pojedyncze ślady stóp i odbicia ptasich łapek na przykrytych trawnikach. W powietrzu czuć już było atmosferę zbliżających się świąt i oczekiwanie na te nieliczne dni w roku, które jednoczą przy jednym stole całą rodzinę. Janina wyjrzała przez okno i się uśmiechnęła. Lubiła śnieg. Taki dzień jak dzisiejszy

zawsze przywracał wspomnienie dzieciństwa, kiedy to ze starszym bratem i młodszymi siostrami, którymi musiała się opiekować, biegli na oddaloną od domu górkę i zjeżdżali, na czym się dało. Bałwan, którego lepili przed domem, był zawsze okazały i obowiązkowo miał nos z podebranej z kuchni marchewki, a oczy i eleganckie guziki z węgla, którym palono w piecu przez całą zimę. I pomimo uciążliwości szczypiącego mrozu i konieczności maszerowania do szkoły przez zaśnieżone pola zima dla Janiny zawsze miała posmak beztroskiej, dziecięcej radości. Ubrała się, zjadła niezbyt obfite śniadanie w towarzystwie Tomasza i nieodłącznej Jedynki, dobiegającej z kuchennego radioodbiornika, i zrobiła listę zakupów, po które wybierała się na pobliski targ na Wileńskiej. Wśród kolorowych straganów czuła się zawsze jak mała Alicja w Krainie Czarów. Miała swoich zaprzyjaźnionych sprzedawców, którzy dla stałych klientów zostawiali najdorodniejsze owoce i dopiero co przywiezione z giełdy warzywa. Dwa razy w tygodniu kupowała świeże mleko i jajka od kurek biegających po podwórku, a raz na miesiąc wiejską kurę lub kaczkę, na której gotowała prawdziwy rosół, nie zepsuty żadnymi kostkami smaku ani ziarenkami, w których aż strach pomyśleć, co się znajdowało. Po drodze wstępowała do piekarni, gdzie kupowała świeży, często jeszcze ciepły mały chlebek lub bułeczki dla siebie i pani Hani. Idąc ośnieżonymi alejkami, Janina uśmiechała się sama do siebie. Takie miłe były te ostatnie dni. Sobotni koncert, na który zaprosiła ich Ewunia, aż zapierał dech. Dawno już nie była na tak ciekawym występie. Dzięki temu wielkiemu wyjściu Janina miała okazję, aby włożyć jedną ze swoich wizytowych sukienek, w których zazwyczaj chodziła do teatru. Kiedyś, jeszcze z Tomaszem, bardzo często wychodzili w sobotnie wieczory. Lubili operetki w Teatrze Muzycznym, chodzili na koncerty do filharmonii i na ciekawsze wystawy w BWA. W niedzielne poranki Tomasz często zabierał dzieci na spektakle do Teatru Lalki i Aktora na Starym Mieście. Starał się, aby ich życie nie zamykało się wyłącznie w czterech ścianach, przed ekranem migającego telewizora. Dziś Janina uświadomiła sobie, że cała jego praca poszła na marne, bo po odejściu Tomasza właśnie w tych czterech ścianach czuła się najbezpieczniej i do nich zawęziła swój świat. Bo tylko tu czuła jego obecność, której nieustannie potrzebowała. Na ubranym puchem drzewie zaskrzeczała czarno-biała sroka. Pięknie komponowała się na tle tej jeszcze świeżej bieli; podobnie jak czarne gawrony i kawki, które dreptały pod drzewem. Rok zataczał koło, zbliżając się do momentu, w którym coś się kończyło, a coś innego zaczynało. Zima przejmowała panowanie nad światem i zamierzała się tu rozgościć na dobre. Jeszcze nie wiedziała, czy będzie łagodna i łaskawa, czy też siarczysta i uciążliwa. Na razie, na powitanie, sypnęła delikatnie garścią puchu i patrzyła z uśmiechem na zachwyt malujący się na ludzkich twarzach. *** Przyszedł przed czasem, a ona spóźniła się, choć z Krakowskiego Przedmieścia na Stare Miasto miała zaledwie dziesięć minut niespiesznego spaceru. Siedział przy przytulonym do okna stoliku i wpatrywał się w drzwi, w których pojawiali się wchodzący. Ewa weszła do ciepłego, przytulnego wnętrza kamienicy Pod Lwami, powitana żydowskim „Szalom” przez uśmiechniętą, młodziutką kelnerkę w ciekawym stroju pasującym do tego miejsca. Przystanęła i w panującym w restauracji półmroku próbowała dostrzec znajomą postać. Mateusz od razu ją zauważył. Wstał od stolika i czekał, z tym swoim trochę niepewnym, trochę łobuzerskim uśmiechem jednym kącikiem ust. Podeszła pewnym krokiem i podała mu rękę, powtarzając sobie w duchu, że to tylko nic nieznaczące spotkanie. Jej głupie serce wystukało zupełnie co innego, gdy tylko Ewa poczuła dotyk jego warg na swojej dłoni.

— Przepraszam, coś mnie zatrzymało w biurze — zaczęła tonem usprawiedliwienia. — Nic się nie stało. Jesteś kobietą, więc nie wypada ci przychodzić punktualnie. Nie wiedziała, czy wypowiedział to zdanie żartem, czy było zabarwione lekką złośliwością. Zdjęła ciepły, wełniany płaszcz, który Mateusz odebrał od niej i powiesił na wieszaku. Usiadła, nagle skrępowana jego obecnością. Zajęła ręce i oczy kartą menu, którą ta sama, miła kelnerka, witająca Ewę na progu, położyła tuż przed nią. — Jesteś głodna? — Patrzył na nią z tym uśmiechem, który nie znikał z jego twarzy. Wiedziała, że to mało romantyczne, ale była potwornie głodna. Oprócz śniadania i pączka do przedpołudniowej kawy nic dzisiaj nie jadła. Skinęła głową, zapatrzona w kartę dań przygotowywanych według żydowskiej receptury. — Polecam ci tutejszą wątróbkę. Jest naprawdę wyśmienita. A do tego miętową herbatę, jakiej nigdzie indziej nie piłaś. Uśmiechnęła się i dopiero teraz odważyła się na niego spojrzeć. — Widzę, że jesteś tu częstym gościem. — Częstym może nie, ale od czasu do czasu przychodzimy tu razem z Martyną, aby nabrać oddechu od naszych synów i codzienności. Ewa poczuła bolesne ukłucie w sercu. Czego się spodziewała? Że spotkają się i będą omijać wszystkie niewygodne tematy, tak jakby życie poza tym stolikiem nie istniało? Przecież on miał żonę i Ewa dobrze o tym wiedziała. Przynajmniej byli wobec siebie szczerzy. — Zgrałem ci wszystkie zdjęcia na płytę. — Mateusz wyczuł chyba napięcie Ewy, bo sięgnął do torby i skierował rozmowę na zupełnie inny temat. Temat bliski Ewie i wieczór, który połączył tylko ich oboje. — Wybierzesz sobie te, które najbardziej ci się spodobają. Oczywiście możesz je wykorzystać, jeśli dojdziesz do wniosku, że któreś z nich przyda ci się na stronę lub gdziekolwiek. Są twoje. Ewa wyciągnęła rękę i odebrała płytę od Mateusza. Poznała jego pismo — okrągłe, przyjemne dla oka litery, połączone w podpis: „Ewa Ignatowska — koncert dwunastego grudnia”. Podziękowała grzecznie i schowała płytę do torebki, otulając ją z każdej strony swoimi osobistymi rzeczami, jakby rekompensując sobie to, że sama nie może w ten sposób przytulić się do Mateusza. — Kiedy odkryłeś w sobie tę fotograficzną pasję? — Była ciekawa każdego skrawka jego życia, które toczyło się gdzieś tam, bez jej udziału. Musiała jednak jeszcze trochę poczekać, zanim zacznie chłonąć jak gąbka jego słowa, bo tuż przy niej stanęła uśmiechnięta kelnerka, gotowa przyjąć zamówienie. — Z wątróbki jednak zrezygnuję, bo nie jadam mięsa w piątki; ale spróbowałabym karpia po żydowsku i herbaty miętowej, którą tak zachwala mój przyjaciel. — Ewa uśmiechnęła się do miłej dziewczyny, która z pewnością była od niej o połowę życia młodsza. — Ta herbata to Nana, napar z mięty z dodatkiem cukru trzcinowego — odpowiedziała grzecznie dziewczyna. — Jest to najpopularniejszy napój w Izraelu, wypijany zawsze po posiłku. Ewa skinęła głową z aprobatą, a Mateusz poprosił o to samo dla siebie. Kiedy dziewczyna odeszła, odpowiedział na pytanie, które zadała mu Ewa: — Kilka lat temu wracałem z delegacji. Była wiosna, dzień coraz dłuższy, jechałem spokojnie, nigdzie się nie spiesząc. Lubię w czasie jazdy oglądać naszą Polskę, bo uważam, że naprawdę jest piękna. W pewnej chwili zobaczyłem pole rzepaku, który akurat kwitł. Ten intensywny, żółty kolor tak mnie zachwycił, że przystanąłem na poboczu, włączyłem światła awaryjne i postanowiłem utrwalić ten widok. I wtedy na jednym z kwiatów dostrzegłem pszczołę. Podszedłem bliżej, zrobiłem zbliżenie i złapałem tę chwilę. Była niesamowita. I od niej

wszystko się zaczęło. Pasja, na którą jednak brakuje czasu. Słuchała jak urzeczona. Każde jego słowo zapadało w nią głęboko, zapisując się w pamięci Ewy. Wiedziała, że będzie do nich wracać i odtwarzać na nowo jak ulubioną płytę. Kelnerka postawiła przed nimi zamówione dania i herbatę już z daleka pachnącą miętą. Rzeczywiście, po samym jej wyglądzie Ewa wiedziała, że nigdy w życiu nie piła czegoś podobnego. Herbata miętowa od wieków kojarzyła się jej z dolegliwościami żołądkowymi i niczym więcej. Dziś odkrywała jej nowe oblicze i była nim zafascynowana. — Powiedz, Ewa, co u ciebie? Widzę, że o zespół zadbałaś doskonale. Lubisz tę pracę, prawda? Pokiwała głową, bezwiednie uśmiechając się, jak to robiła za każdym razem, gdy ktoś pytał ją o zespół. — Nie wyobrażam sobie, abym mogła robić cokolwiek innego — odpowiedziała, nadziewając na widelec kawałek ryby z rodzynkami i migdałami. — Chociaż był czas, kiedy rozważałam inne możliwości i szukałam własnej drogi. Wiesz, jak to jest, to mama prowadziła zespół i była jego motorem. Znałeś ją, ja i ona to jak ogień i woda; dwa zupełnie różne żywioły. Ale jedno po niej odziedziczyłam — jej miłość do tańca, poszanowanie folkloru i świadomość, że praca może być pasją. Dlatego robię to, co robię, i kocham to. — A jak łączysz życie zawodowe z domem? Ten zawód to wiele wyrzeczeń i czas, który musisz poświęcić wtedy, kiedy inni mają już wolne. Spojrzała mu odważnie w oczy i odpowiedziała spokojnie: — Jestem sama. Nie mam dzieci, więc do nikogo się nie spieszę. Mam kotkę, ale ona umie czekać. Niedziele spędzam z babcią albo z Dorotą. Jak widziałeś, wciąż się przyjaźnimy. Mam dwóch fantastycznych siostrzeńców, ale nie widuję ich zbyt często, bo Magda mieszka w Londynie. — Zamilkła, zdając sobie sprawę, w jak wielkim skrócie udało jej się opisać życie wypełnione godzinami samotności i czekania. Na cokolwiek. Na kogokolwiek. Na swoją szansę. Na szczęśliwy dzień. Na… niego? — Nigdy nikogo nie miałaś? — spytał, choć wiedział, że nie powinien. — Miałam — odpowiedziała, tonąc w szarości. — Ale nam nie wyszło. Nie skłamała. Odkąd Mateusz odszedł najpierw z jej życia, a potem z zespołu, próbowała kilkakrotnie zaufać komuś na tyle, aby pozwolić mu zbliżyć się do siebie. Nie potrafiła jednak nie porównywać go z Mateuszem i to porównanie niestety zawsze wypadało na niekorzyść. Dorota kiedyś powiedziała jej, że dopóki na dobre nie wyrzuci ze swojego życia wspomnień, nie będzie umiała żyć, bo zamiast iść do przodu, będzie się wciąż potykała, patrząc wstecz. Jak jednak mogła wyrzucić z pamięci wspomnienia, które tyle dla niej znaczyły? Jak mogła zapomnieć o najpiękniejszych chwilach swojej młodości, skoro te wspomnienia były całą jej radością, po którą sięgała wbrew temu, co obiecała sobie i przyjaciółce. — Przykro mi — odpowiedział zdaniem powtarzanym beznamiętnie na amerykańskich filmach. — Opowiedz mi coś o sobie. — Uśmiechnęła się do niego, choć wcale jej do śmiechu w tej chwili nie było. — Co robisz? Czy lubisz swoją pracę, czy po prostu pracujesz, aby utrzymać rodzinę? Opowiadał, a Ewa słuchała. Siedziała zapatrzona w płomień dopalającej się świecy, piła kolejną herbatę zamówioną już do ciasta i chłonęła życie Mateusza po kawałku. Lubił swoją pracę, choć często wyjeżdżał. Miał dobry kontakt z synami, o których opowiadał z błyskiem w oku. Wspomniał nawet o fundacji, którą prowadziła jego żona, i o tym, że o tańcu już dawno zapomniał. Przemilczał to, że o Ewie zapomniał również i dopiero ten występ uruchomił lawinę wspomnień. Dobrych wspomnień. Początkowe napięcie i skrępowanie zniknęły i oboje poczuli

się dobrze w swoim towarzystwie, odnajdując w rozmowie dawnych siebie, zagrzebanych gdzieś pod stosem zwykłych codziennych spraw. Nieproszony dzwonek telefonu Mateusza zepsuł pogodny nastrój. Spojrzał na wyświetlacz i zmarszczył czoło, a Ewa już wiedziała, że to ona. Martyna. Ta, która miała jedyne i wyłączne prawo do Mateusza. — Przepraszam — szepnął i odebrał telefon, z którego zaczęły wysypywać się pytania. — Jestem w mieście, coś mnie zatrzymało. Niedługo będę w domu. — Rozłączył się, a Ewa już wiedziała, że to koniec spotkania. — Muszę iść, Martyna się niepokoi. Obiecałem jej, że pojedziemy dzisiaj na zakupy. „Dlaczego się tłumaczysz?”, chciała zapytać. „Przecież to twoje życie i twoja żona, która może żądać wspólnych zakupów i tego, aby jej mąż wrócił już do domu. Może też prasować twoje koszule, zasypiać obok ciebie i razem z tobą jeść każdą kolację i śniadanie. Może się do ciebie przytulić zawsze wtedy, gdy będzie jej zimno, i włożyć palce między twoje włosy, na co ja mam od dwóch godzin ochotę. Może patrzeć na ciebie, wzruszając się każdą niteczką wyżłobioną na twoim czole, i zapatrzyć się w szarość twoich oczu, która, być może, już jej spowszedniała. Może słuchać twoich opowieści i planować wakacje, na które razem pojedziecie. To do niej teraz pójdziesz i z nią spędzisz święta, a ja wrócę do pustego mieszkania, w którym czeka na mnie Tosia, aby powitać mnie swoją kocią radością. Takie scenariusze napisało dla nas życie i nie pozwoliło nam zagrać w jednej sztuce. Dlatego nie musisz się z niczego tłumaczyć. Po prostu wstań i wyjdź. Przecież ja to…”. — Rozumiem — odpowiedziała, sięgając po torebkę. Chciała wyjąć portfel, ale Mateusz powstrzymał ją gestem ręki. — Ja cię zaprosiłem. Podziękowała uśmiechem. Odmówiła, gdy zaproponował, że ją podwiezie. Wiedziała, że spieszył się do domu, i skłamała, że musi jeszcze zajrzeć do biura. Wracała powoli deptakiem, patrząc na wystrojone świątecznie miasto. Nie czuła chłodu ani lekkiego szczypania mrozu. Wełniany płaszcz, kupiony rok temu, skutecznie otulał ją swoim ciepłem. Z każdym stawianym krokiem wracały niedawne obrazy z „Mandragory”. Jego uśmiech, z którym ją przywitał, i ożywienie, kiedy mówił o swoich zdjęciach. Jego zasłuchanie, gdy opowiadała mu fragment swojej historii, i zniecierpliwienie, z jakim spojrzał na telefon. Zapamiętała wszystko; każdy wyraz twarzy, każde drgnienie powiek i każdy uśmiech, których dziś dostała od niego wiele. Wiedziała, że będzie zasypiać z nim pod powiekami i nie posłucha Doroty. Nie chciała zapomnieć, odwrócić się na pięcie i odejść w przyszłość, nie patrząc wstecz. Wspomnienia były wszystkim, co jej zostało, a taką chwilę jak dziś powitała z wdzięcznością. Bo przez te dwie godziny przy nim nie było pustki ani chłodu. Pojawiła się natomiast nadzieja. Ta głupia nadzieja z zielonymi, nie! niebiesko-szarymi oczami. I Ewa się jej chwyciła, i nie miała dość siły, aby puścić. *** Nie powiedział Martynie o spotkaniu z Ewą. Nie wiedział dlaczego. Przecież nie miał nic do ukrycia i nie zrobił niczego złego. Czuł jednak, że żona by tego nie zrozumiała. Od razu snułaby setki domysłów i zadawałaby mu pytania, na które nie umiałby odpowiedzieć. Takie są kobiety. Pilnują swojego i nie pozwalają nikomu obcemu wkraczać na swoje terytorium. Poza tym Mateusz musiał przyznać, że to spotkanie z Ewą sprawiło mu przyjemność. Miło było powspominać kawałek życia, które odeszło bezpowrotnie, ale jeszcze milsza była świadomość, że ktoś miał czas, aby go wysłuchać. Ewa autentycznie go słuchała. Nie spieszyła się do swoich spraw; nie irytowała się, że nie wykonywał całej listy zadań, które mu zleciła; uśmiechała się wtedy, gdy z czegoś żartował, i doceniła to, co dla niego było ważne. Już dawno z nikim nie rozmawiał tak, jak z Ewą. Była dowcipna, błyskotliwa, a jednocześnie wrażliwa i delikatna. Bez

wścibstwa pytała o jego życie i naprawdę interesowało ją to, co miał do powiedzenia. Sięgając pamięcią wstecz, przypomniał sobie, że Ewa taka właśnie była. Zawsze w cieniu, ale zasłuchana; nieśmiała, ale zajmująca, gdy już pozwoliła komuś zbliżyć się do siebie na tyle blisko, aby można było lepiej ją poznać. A jemu na to pozwoliła. To, co kiedyś łączyło go z Ewą, było nie do końca dopowiedziane. Wszyscy uważali ich za parę, w końcu razem tańczyli i dużo czasu spędzali w swoim towarzystwie. Rozmawiali ze sobą o wszystkim, z wyjątkiem tego, co do siebie czuli. Bo tak naprawdę Mateusz nie mógł sprecyzować tego, co czuł do Ewy. Lubił ją, nawet bardzo, ale nigdy nie wzbudziła w nim tak wielkiej czułości, jaką czuł do Martyny od pierwszej chwili, kiedy ją poznał. To Martyna sprawiła, że poczuł, w którym miejscu ma serce, i to ona odmieniła jego świat tak, że wszystko poza nią przestało mieć sens. Nie rozumiał, co takiego się stało, że teraz, po siedemnastu latach małżeństwa, zaczęli gubić gdzieś to wzajemne zrozumienie i harmonię, która dotąd panowała w ich domu. Czy zawinili oboje, czy też któreś z nich odsunęło się bardziej? I dlaczego? Dlaczego ich spotkania nie były już rozmowami, a spojrzenia uciekały od siebie, jakby się oparzyły? Niby nie było między nimi kłótni i nieuzasadnionych pretensji, ale nie było też dotyku i bliskości. Rutyna, powtarzalność, zmęczenie codziennością, zamiast wszechobecnej niegdyś czułości. Czy można było to naprawić, czy po prostu należało przeczekać? A jeśli przeczekać, to jak długo i z jaką gwarancją, że będzie jak dawniej? Jak wtedy, kiedy świata poza sobą nie widzieli i odważnie wypłynęli na ocean, jakim było wspólne życie, wiedząc, że mają siebie i że są dla siebie wsparciem i wzajemnie się dopełniają. Jedno spotkanie z Ewą nasunęło tyle pytań i wątpliwości, które nie tak łatwo było rozwiać czy wyjaśnić. Mateusz postanowił poczekać, co przyniesie życie, i dać się unieść jego fali bez rozpamiętywania i oglądania się za siebie. „Poczekamy, zobaczymy”, jak to się kiedyś mówiło. I było w tym wiele racji. *** Kolejne dni niosły Ewę przed siebie jak skrzydła. Zbliżały się święta, w udekorowanych bombkami i gwiazdkami sklepach czuć już było gorączkę zakupów, a dzięki lekko ujemnej temperaturze śnieg utrzymywał się w mieście, sprawiając, że White Christmas stawało się w tym roku naprawdę realne i ludzie oczekiwali tego z niemal dziecięcą radością. Za osiem dni miała przylecieć Magda z chłopcami i Ewa razem z Hanną rozplanowywały ich pobyt, z przerażeniem myśląc o tym, jak bardzo zapełnią się ich małe mieszkanka i czy Tosia przetrwa ten najazd. Dzięki Andrzejowi znów mieli dużo pracy. Urząd Marszałkowski poprosił ich o koncert kolęd w czasie Wigilii Starego Miasta, który sfinansować miało Miasto, Ewa zajęła się więc przygotowaniem występu i choreografią. Karnawał też zapowiadał się pracowity, a Ewa codziennie odbierała telefony z propozycjami współpracy. Plan Andrzeja zadziałał i dziś, z perspektywy tych tygodni przygotowań i zaskakującego finału, Ewa była mu naprawdę wdzięczna za te wszystkie, irytujące początkowo, pomysły. Zbierała się właśnie do domu, pakując swoje rzeczy, kiedy do biura zajrzał Andrzej. Na jej widok uśmiechnął się i wszedł do środka. — Bałem się, że już cię nie zastanę. — Właśnie wychodzę. Masz dla mnie coś ważnego? Spojrzał na nią, taką zasadniczą i narzucającą dystans i zadał sobie pytanie, czy ona zdaje sobie sprawę z tego, jak wielkim jest wyzwaniem dla każdego, kto choć raz ją spotkał i zamienił z nią choć kilka słów.

— W zasadzie tak. — Zamknął za sobą drzwi i stanął przed Ewą, obiema rękami opierając się o biurko. — Obiecałaś mi kolację, która nie doszła do skutku. Zabieram cię na nią jutro. Bądź gotowa na trzecią i ubierz się, proszę, tak jak do teatru. Ewa patrzyła na niego z niedowierzaniem. — Halo, a może tak jakieś pytanie o sobotnie plany? Dlaczego zakładasz, że nie mam nic do roboty i że twoja propozycja mnie uszczęśliwi? A poza tym nie jadam kolacji o piętnastej. — Bo uszczęśliwi, zaręczam ci. — Andrzej spojrzał na nią z uśmiechem, który ją jeszcze bardziej zdenerwował. — A poza tym na tę kolację musimy dojechać, więc bardzo cię proszę, wyszykuj się na trzecią, bo do teatru nie wypada się spóźniać. — Do teatru? — powtarzała za nim słowa, których sensu nie rozumiała. — Oj, Ewa, widać, że jesteś przemęczona. Najpierw zabieram cię do teatru, a potem na miłą kolację. Spektakl mamy o osiemnastej, ale do Warszawy jest od nas kawałek, musimy więc wyjechać o trzeciej, aby zdążyć na czas. Czy teraz wszystko jasne, pani dyrektor? Podniosła ręce w geście kapitulacji. — Czy ktokolwiek kiedyś przebił cię argumentami? — Chyba żartujesz? — Andrzej oderwał się od biurka i skierował w stronę drzwi. — Taki już mój urok osobisty, działa na każdego — dorzucił i wyszedł, nie przyjmując nawet do wiadomości, że Ewa mogłaby odrzucić jego propozycję. Zazgrzytała zębami, wrzuciła do torebki swój terminarz i zgasiła światło, a potem pozamykała dokładnie biuro i wyszła z ciemnego budynku w równie ciemną, grudniową noc. *** „Czy miłość może doprowadzić do obłędu?”, zastanawiała się Ewa, gdy wyszli po skończonym przedstawieniu na wirujące w płatkach śniegu ulice Warszawy. Biała bluzka, monodram wystawiony przez Krystynę Jandę w „Och-Teatrze” na Woli, wstrząsnął nią do tego stopnia, że od ostatnich oklasków i opuszczenia sali widowiskowej nie odezwała się do Andrzeja ani słowem, z wyjątkiem „dziękuję”, kiedy podał jej płaszcz odebrany z szatni. Teraz szła obok Andrzeja, otulona płaszczem i wełnianą chustką, a w jej głowie odbijało się echo niesamowitego głosu Krystyny Jandy i jej interpretacja prozy Agnieszki Osieckiej. „Czy można kochać kogoś tak bardzo, pomimo odrzucenia i poniżenia, że ta miłość aż niszczy i rozdziera życie na strzępy, które przestają mieć jakiekolwiek znaczenie?”. Ewa wiedziała, że można; samą siebie pytała tylko, czy warto. — Nic nie mówisz. Podobała ci się sztuka? — Andrzej przerwał niepokojące go milczenie. Skinęła głową. — Bardzo. Cieszę się, że nie miałam innych planów. — Spojrzała na niego i uśmiechnęła się przekornie. — Ja też się cieszę — odpowiedział i przytrzymał ją, bo obcas Ewy zaczepił o wystającą kostkę chodnikową, i dziewczyna potknęła się, niebezpiecznie lecąc do przodu. — Zgłodniałaś? — Jak wilk! Teraz jestem już gotowa na kolację. — To dobrze. Zarezerwowałem stolik na Starym Mieście, mam nadzieję, że ci się tam spodoba. — Jak dobrze karmią, to na pewno. Zadrżała. Pomimo grubego, zimowego płaszcza, poczuła chłód. Pod płaszczem miała tylko lekką, wieczorową sukienkę, odpowiednią do teatru, zgodnie z życzeniem Andrzeja. Temperatura wieczorem spadła, a mokry śnieg i wiatr potęgowały uczucie zimna. Nie pytał, czy może lub czy wypada. Przytulił ją do siebie, obejmując ramieniem. Na obcasach Ewa była prawie równa mu wzrostem. Czuła się dziwnie. Nie pamiętała, kiedy ostatni

raz pozwoliła, aby objął ją jakiś mężczyzna. Ta bliskość należała kiedyś tylko do Mateusza, potem nikt nie umiał jej zastąpić. Warszawa puszyła się dumnie tysiącem świateł, gotowa na przywitanie świąt Bożego Narodzenia. W nastroju stolicy czuć już było świąteczne podekscytowanie, a ubrane choinki migotały wesoło połyskliwymi bombkami. Warszawa żyła pomimo późnej wieczornej pory i grudniowego zimna. Ludzie wypełniali kawiarnie, puby i restauracje, wychodzili z teatrów, kin i koncertów i przemykali zaśnieżonymi ulicami, chcąc poczuć, że jest sobota, i spędzić ten wieczór inaczej niż pięć pozostałych. Nakryty dla dwojga stolik czekał już na nich w wytwornej restauracji. Elegancki kelner zapalił świecę, umieszczoną w szklanym flakonie, i położył przed nimi karty dań. Ewa poczuła się nieco skrępowana zarówno przepychem tego lokalu, jak i bliskością Andrzeja, którego twarz w świetle świecy złagodniała. — Dlaczego jesteś sama? Zamrugała oczami. Nie spodziewała się tak osobistego pytania. Miała nadzieję, że będą rozmawiali o pracy i wielkich planach na przyszłość zespołu, a tymczasem Andrzej zmienił zupełnie tor tej rozmowy. Nie lubiła mówić o sobie. Trudno jej było się otworzyć przed drugim człowiekiem. Tak naprawdę to jej życie znała tylko Dorota. Jej była w stanie powiedzieć wszystko. No i babci. Ale babci mówiła prawie wszystko. — A dlaczego o to pytasz? — Chciała zyskać na czasie, usiłując znaleźć jak najwłaściwszą odpowiedź dla Andrzeja. — Bo uważam, że jesteś zbyt atrakcyjna i zbyt mądra, aby być sama. — A może jestem zbyt mądra i zbyt atrakcyjna i to mężczyzn odstrasza? — zażartowała, ale Andrzej patrzył na nią bez uśmiechu. Jego spojrzenie prześwietlało Ewę i przez chwilę poczuła się tak, jakby czytał w niej jak w otwartej księdze. — A może nikomu nie chcesz dać szansy, bo nikt nie dorówna ideałowi, który w swojej głowie stworzyłaś? — O czym ty mówisz? — Spuściła wzrok i bezwiednie zaczęła bawić się serwetką, ułożoną w równą harmonijkę. — Widziałem, jak na niego spojrzałaś. W tym jednym momencie byłaś prawdziwą sobą. Wypiękniałaś i zaświeciłaś blaskiem, jakiego nigdy wcześniej w tobie nie widziałem, a trochę już cię znam. Mateusz, tak? Dlaczego nie jesteście razem? Spojrzała mu odważnie w oczy. Cholernej psychoanalizy mu się zachciało. — A nie zauważyłeś obrączki na jego prawej dłoni? Przecież się z nim witałeś — syknęła niegrzecznie. Andrzej niespodziewanie dotknął dłoni Ewy i sprawił, że jej rozbiegany wzrok skupił się na jednym punkcie, gdzieś w okolicy drugiego od góry guzika białej koszuli Andrzeja. — Owszem, zauważyłem — odpowiedział cicho — ale jeśli naprawdę chcesz go, walcz o swoje pragnienia albo odpuść i zacznij w końcu żyć ze świadomością, że inny mężczyzna ma ci również coś do zaoferowania. Być może coś wartościowszego. Ale nigdy się o tym nie przekonasz, jeśli wciąż będziesz gonić za czymś, czego po prostu nie ma. Była na Andrzeja wściekła. Sprytnie to sobie wymyślił. Kolacja w Warszawie, gdzie była zdana wyłącznie na niego, a on zaczynał wtykać nos w jej intymne i bardzo prywatne sprawy. Ona zaś nie mogła tak po prostu wstać i wyjść urażona, bo miała na sobie zbyt cienką sukienkę i zbyt lekkie kozaczki, do tego na obcasie, aby brnąć w takim stroju przez Warszawę i szukać busa czy łapać pociąg do Lublina. — Twoje życie prywatne też chyba nie należy do najszczęśliwszych, ale ja ci tego nie wytykam i nie włażę z ubłoconymi buciorami w twój świat.

Uśmiechnął się. Lubił w niej tego pazura, z którego chyba nawet nie zdawała sobie sprawy. — Moje życie prywatne jest porażką. — Andrzej zamilkł, bo akurat przy ich stoliku pojawił się kelner z zamówionymi daniami. Ewa wybrała z karty polędwiczki cielęce, podane z kremowym sosem Dijon, z krokietami ziemniaczanymi nadziewanymi parmezanem i szpinakiem oraz z polecanym do tego białym winem; natomiast Andrzej skusił się na polędwicę wołową z cebulką i chrupiącymi ziemniakami, jednakże bez wina, ponieważ był kierowcą i chciał dowieźć Ewę bezpiecznie do domu. Odkąd usiadł za kierownicą w wieku dziewiętnastu lat, wyznawał zasadę: „Jedziesz — nie pij; piłeś — nie jedź” i przestrzegał jej bardzo dokładnie. Kiedy kelner odszedł, a Ewa zajęła się swoim daniem, Andrzej wrócił do przerwanej rozmowy. — Jestem poraniony i sam przez to zraniłem wiele kobiet. Dziś mówię o tym otwarcie, bo już to przepracowałem, a poza tym chyba też trochę dojrzałem. Mam trudny charakter i ciężko mi utrzymać przy sobie kobietę. Wcześniej czy później odchodzą. — Nigdy nie próbowałeś się zmienić? — spytała z szeroko otwartymi oczami, zaskoczona jego szczerością. — Próbowałem. Ale to nie takie proste. Spróbuj zmienić mężczyznę. — Uśmiechnął się, a Ewa poczuła, że zaczyna odtajać. Napięcie, które czuła na początku ich rozmowy, powolutku ustępowało. — Mam syna — powiedział Andrzej nieoczekiwanie, między kęsem polędwicy a zapieczonym ziemniaczkiem. — Maciek ma szesnaście lat. Mamy ze sobą dobry kontakt, choć trochę trwało, zanim się dotarliśmy. — Masz żonę? — W zasadzie już dawno chciała o to zapytać. W przeciwieństwie do Andrzeja jednakże była zbyt dobrze wychowana. — Nie mam i nigdy nie miałem. — Rozumiał zdziwienie w oczach Ewy, bo dla niego samego cała ta sytuacja była nieco skomplikowana. — Coś mnie łączyło z matką Maćka, ale nie było to na tyle silne, abym chciał uwikłać się w związek bez przyszłości. Ona też nie byłaby ze mną szczęśliwa i oboje dobrze o tym wiedzieliśmy. Dziecko jest moje i od samego początku nie miałem co do tego wątpliwości. A Marzena… wyszła za mąż z miłości za fajnego faceta, który zaakceptował ten dziwny układ. Ja nie wtrącam się w ich życie ani w wychowanie mojego syna, ale widuję się z Maćkiem regularnie i spędzam z nim dużo czasu. Tak to mniej więcej wygląda. Masz uroczą babcię — zmienił nagle temat, odstawiając na bok pusty talerz i wycierając usta. Na wzmiankę o babci Ewa się uśmiechnęła. — Kocham ją bardzo. Ona w zasadzie mnie wychowała, mama była zbyt zajęta pracą. „I sobą”, pomyślała, ale to już zostawiła dla siebie; nie chciała wtajemniczać Andrzeja we wszystko. I tak za dużo wiedział. — Jest bardzo elokwentna i zachowuje się jak prawdziwa dama. — Zawsze nią była, odkąd pamiętam. Cieszę się, że ją mam. Babcia to dom i poczucie jakiejś stałości. Wszystkie dobre wspomnienia to właśnie ona. — Moje odeszły dawno temu. Może właśnie dlatego tak trudno było mi zrozumieć kobiety i nawiązać z nimi dobre relacje, bo żadna z moich babć nie zdążyła mi tej wiedzy przekazać? Minuty i kwadranse plotły się niespiesznie przy kawie i deserze. Rozmowa zelżała, prowadząc ich oboje przez lekkie wzniesienia i doliny, w których każde z nich czuło się dobrze i swobodnie. Wracali do Lublina odprężeni i z poczuciem miło spędzonego czasu we dwoje. W teatrze życia ktoś postawił ich na jednej scenie. Odgrywali swoje role, tak jak potrafili, starając się nie przeszkadzać jedno drugiemu. Nie wiedzieli, co jeszcze rozpisze dla nich reżyser i jakich

aktorów włączy do spektaklu, ale czekali na nadchodzący rok z jakąś nadzieją, jakimś pragnieniem, z lękiem, z niepewnością, z tymi wszystkimi uczuciami, które towarzyszą człowiekowi, gdy chce coś w swoim życiu zmienić. A Ewa i Andrzej chcieli. *** Lubił patrzeć w jej okno. Ciepłe światło lampy stojącej w rogu pokoju przebijało się przez delikatnie pomarszczone firanki i przyciągało wzrok swoim pomarańczowym kolorem. Nigdy nie zasłaniała okien, chociaż po obu stronach okiennej ramy zwisały ciężkie zasłony. Widocznie nie przyszło jej do głowy, że ktoś może ją obserwować. Każdego wieczoru zasiadał samotnie w kuchni oświetlonej jedynie uliczną latarnią, znajdującą się tuż przy jego bloku, i wpatrywał się w jej okno, ucząc się jej dnia na pamięć. Była bardzo poukładana i miała w sobie dużo spokoju. Nigdy nie widział, żeby miotała się po domu w poszukiwaniu czegoś, co powinno leżeć w danym miejscu, ale gdzieś się zapodziało. Miał wrażenie, że każda rzecz w jej domu miała swój kawałek półki, szafki lub podłogi. Nawet kot miał swoje ulubione miejsce na sofie przy oknie. Zastanawiał się, kim była? Co robiła w życiu i dlaczego była sama? Patrzył na jej zgrabne, szczupłe ciało i miał wrażenie, że z każdym dniem robi mu się coraz bliższa. Lubił te swoje wieczory z nią. Zamiast gapić się w płaski ekran swojego laptopa albo telewizora, wolał jej wypukłości. Często się zamyślała. Nie wiedział, co ją zasmucało, ale chętnie dowiedziałby się o niej więcej. Dlaczego spędza wieczory jedynie z kotem i książką na kolanach? Jakie programy najbardziej lubi oglądać? Widział migające obrazy, przewijające się na ekranie jej telewizora, ale nie miał pojęcia, co ją cieszyło, co rozbawiało, a co przygnębiało? Czasami czuł się jak ten podglądacz z piosenki Martyny Jakubowicz W domach z betonu…; ale on nie miał kota. Miał za to rower. Nie wiedział, dlaczego to robi. Dlaczego co wieczór zagląda w jej okno i obserwuje ją z większą pasją i zainteresowaniem niż jakikolwiek film. Po wyniszczającym związku z Iwoną powinien mieć dość kobiet na długo. Tymczasem on, jak durny, lubił jeść kolację w towarzystwie nieznajomej z okna naprzeciwko. Przecież jej nie znał. Nic o niej nie wiedział. Mogła mieć podły charakter, jak jego była. Mogła być tak samo zachłanna i nieznosząca sprzeciwu jak kobieta, z którą spędził ostatnie sześć lat. Zabijająca po kawałku to całe prawdziwe „ja”, które jeszcze w nim zostało. Sześć lat trucizny, sączącej się do jego organizmu pomalowanymi na czerwono ustami. Sześć lat walki, w której poległ. Po czterech miesiącach wyrzucenia Iwony ze swojego życia wciąż przechodził go nieprzyjemny dreszcz na myśl o niej. Patrząc w ciepłe okno nieznajomej kobiety z naprzeciwka, nie czuł niczego nieprzyjemnego. To było miłe i przyjemne. W pewnym sensie czuł bliskość z tą dziewczyną, która każdy wieczór spędzała samotnie. Spojrzał w jej okno i się uśmiechnął. Jego „seans” właśnie się zaczynał.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Samotność osamotniona Ewa stała przed półkami wypełnionymi świątecznymi dekoracjami i nie mogła się zdecydować, w jakim kolorze chce w tym roku ubrać swoją choinkę. Od kilku lat zielone drzewko w jej domu pachniało świerkiem i migotało na czerwono. W tym roku zapragnęła coś zmienić i ta potrzeba okazała się tak silna, że popchnęła ją do odwiedzenia w tym okresie przedświątecznej gorączki jednego z supermarketów, który akurat miała po drodze z pracy. Nie lubiła takich miejsc, źle się czuła w tłumie wciąż biegnących gdzieś ludzi, którzy nawet sklepowy wózek prowadzili tak, jakby brali udział w maratonie. Kto szybciej, kto więcej, kto dotrze do kasy przed tą starszą panią w eleganckim kapeluszu, kto się przepchnie i tak dalej. Dzisiaj jednak Ewa zapragnęła pobyć w tłumie, otoczyć się ludźmi, choćby bezimiennymi, ale przerwać tę samotność, która stała się udręką. Stojąc tak przed tą półką i chłonąc przedświąteczne dźwięki, zapachy i radosne podekscytowanie, któremu towarzyszyły wesołe dzwoneczki Jingle bells dobiegające z głośników, Ewa poczuła, że też czeka na te święta z radością dziecka. Znowu na dwa dni świat się zatrzyma, a ona, zupełnie jak kiedyś, będzie wypatrywać pierwszej gwiazdki, wsłuchiwać się w kojącą melodię Lulajże, Jezuniu i patrzeć na babcię, dziękując Bogu, że jeszcze i ten rok jest razem z nią. I przymknie oko na rozbrykanych siostrzeńców, którzy wniosą do jej uporządkowanego domu nieład i radosne pokrzykiwania, od których biedna Tosia znów dostanie migreny i znów przez tydzień nie wyjdzie ze swojego kąta w szafie, gdzie zwykle się przed nimi chowała. Lubiła to. Czekała na to. Gwiazdka była prezentem, który chciała rozpakować. I tak było od lat. Sięgnęła po opakowanie obsypanych migoczącym brokatem złotych bombek i zamarła. Nie przewidziała tego, nie przygotowała się na to. Zaskoczył ją, zupełnie jak wtedy, na cmentarzu. Od spotkania w „Mandragorze” wymienili kilka esemesów i e-maili. Ona podziękowała mu za zdjęcia, a on jej za rozmowę. W zasadzie było tak, jakby niczego nie było. Spotkali się, powspominali, pożegnali, i każde z nich rozeszło się w swoją stronę. Tak jak kiedyś. Teraz patrzyła na niego zza półki świątecznych dekoracji i miała tę przewagę, że mogła tam pozostać niezauważona. Robił świąteczne zakupy, zupełnie jak dziesiątki obcych ludzi dookoła niej. Jego koszyk był wyładowany kolorowymi opakowaniami, a dwaj chłopcy trzymający się blisko niego dokładali jeszcze kolejne rzeczy. Ewa poczuła uderzenie gorąca i musiała rozpiąć płaszcz i zerwać z szyi szalik, bo zaczęło brakować jej powietrza. Nie mogła przestać na niego patrzeć. Podobał jej się spokój i opanowanie Mateusza. Widać było, że ma dobry kontakt z chłopcami i spędza z nimi sporo czasu, bo wszyscy trzej rozumieli się bez słów i działali jak jedna zgrana drużyna. Nie krzyczał, nie panikował, nie unosił się. Po prostu metodycznie wykonywał pewne zadanie, z którym został tu wysłany. Ewa jak zafascynowana patrzyła na jego mocne, silne ręce. Pamiętała te dłonie i ich dotyk, i tak strasznie zatęskniła za tym ciepłem, który niósł ze sobą. Ciekawe, gdzie teraz jest ona i czy zdaje sobie sprawę z tego, że całkowicie zburzyła świat Ewy i wywróciła go do góry nogami? Bo to nie tak miało być. Zupełnie nie tak. To Ewa miała teraz robić z nim zakupy i to ich dzieci miały przybiegać z uśmiechem na buziach

i dokładać nowe pokusy do koszyka. To Ewa miała przygotowywać dla niego potrawy wigilijne, a potem razem z całą rodziną kolędować przy świątecznym stole. Przygotuje te potrawy i będzie kolędować, ale nie z nim. Nie z Mateuszem. Nie w jego oczy zapatrzy się w płomieniu świec i nie dla niego tak starannie zapakuje prezent, jak robiła to od lat dla babci i dla Magdy. I nie u jego boku stanie na pasterce, aby uczcić Boże Narodzenie. Patrzyła, jak znika za rzędem półek, wpatrzony w trzymaną w ręku kartkę. Lista zakupów, napisana jej dłonią. Tą samą dłonią, która może go dotykać bezkarnie, bo on należy do niej. Nie do Ewy. Z trudem oderwała wzrok od zakrętu, za którym zniknął. Wrzuciła do koszyka złote bombki i przemknęła do kasy, niezauważona przez tego, który kiedyś był dla niej powietrzem, bez którego nie potrafiła odetchnąć. *** Od spotkania z Ewą chodził rozkojarzony i nie mógł się skupić na najprostszej czynności. Martyna dokładała mu zadań, a on czuł, że jeszcze chwila, a wybuchnie, rzuci to wszystko i wyjdzie z domu, trzasnąwszy drzwiami. Wiedział, że do Wigilii pozostały zaledwie dwa dni, a niezałatwionych spraw był jeszcze cały stos. Wciąż jeszcze nie mieli choinki, bo Mateusz zawsze czekał z tym do ostatniej chwili, co od lat irytowało Martynę. Podobnie jak to, że nie mógł wziąć przed świętami urlopu, żeby zająć się tym, co żona dla niego zaplanowała. Co roku zasiadali do wieczerzy wigilijnej w dużym, rodzinnym gronie. Do ich niewielkiego mieszkania przychodzili jego rodzice i rodzice Martyny oraz ich rodzeństwo z rodzinami — siostra Martyny i brat Mateusza. Ich dom wypełniał się gwarem, śmiechem i pokrzykiwaniem dzieci; czas płynął leniwie, a świąteczny nastrój pozostawał jeszcze z nimi na długo. Pod choinką piętrzyły się stosy prezentów, dlatego tradycją było, że musi być duża, aby wszystkie się zmieściły. Dla Mateusza największym problemem było zawsze, co wybrać dla Martyny. Wszystkimi upominkami zajmowała się ona, Mateusz dorzucał tylko coś dla chłopaków i zachodził w głowę, czym tym razem obdarować żonę, aby sprawiło jej to przyjemność i nie było powtórką czegoś, co już kiedyś od niego dostała. W zasadzie Martyna nie była wymagająca, ale lubiła rzeczy ładne. Była kobietą, ceniła delikatną biżuterię i dobre perfumy, ale Mateusz nie chciał wciąż obdarowywać jej tym samym. Przez chwilę myślał o tym, aby kupić jej w tym roku jakąś zmysłową bieliznę, ale ostatnio bliskość między nimi nieco się ochłodziła, zupełnie jakby wraz z zimą zapadło w sen ich wzajemne pożądanie, i dlatego Mateusz obawiał się, że taki prezent żona potraktuje jako wyrzut albo aluzję. Świadomy tego, że czasu ma coraz mniej, a w głowie pustkę, odnalazł w komórce numer Ewy i wysłał rozpaczliwą wiadomość: „Pomocy! Nie mam pojęcia, co kupić Martynie na Gwiazdkę! Biżuteria, perfumy i bielizna — odpadają”. Potrzebował kobiecej rady, a Ewa była jedyną osobą, która mogła mu jej udzielić. Odpowiedź dostał dość szybko. „Kup jej ładną, skórzaną torebkę. Kobiety lubią torebki. Torebek i butów mogą mieć nieograniczone ilości :) Dorzuciłabym jeszcze dobrą książkę. Może tak Wielki Gatsby? Klasyka zawsze jest w modzie. Pozdrawiam. Ewa”. Rozczulił go jej esemes. Próbował sobie wyobrazić, co teraz robi. Czy wszystko już kupiła, czy też zostawiła jeszcze coś na ostatnią chwilę? Czy Wigilię przygotowywała u siebie, czy spędzała ją u babci? Jak teraz wygląda i co włoży na siebie w wigilijny wieczór? Czy tę samą sukienkę, którą miała na sobie w czasie występu, a która tak podziałała na wyobraźnię Mateusza? Nie mógł zrozumieć tego, co się z nim dzieje. Nigdy nie szukał przygód i Ewy też nie traktował w ten sposób. Zbyt ważna była dla niego rodzina i zbyt mocno szanował Martynę, aby wypełnić swoje życie nowymi wrażeniami. Nie potrzebował ich. Jak więc wytłumaczyć to, że wciąż wracał myślami do spotkania z Ewą, uśmiechał się do każdego esemesa od niej i nie

powiedział o niczym Martynie? Nie wiedział, tak jak nie wiedział, jak pozbyć się tego dziwnego uczucia tęsknoty za czymś, czego nie umiał nazwać. *** Oczy Hanny błyszczały radością. Tak rzadko miała wokół siebie tylu bliskich ludzi, którzy nigdzie się nie spieszyli i zasiadali wspólnie do stołu, chcąc celebrować te chwile razem, aby potem schować ten czas do kuferka, do którego będzie można sięgnąć za każdym razem, gdy zrobi się smutno i źle. Magda nie mogła się nacieszyć polskim językiem i praktycznie od kilku dni wciąż mówiła. Zdawała babci i Ewie szczegółową relację z życia w obcym kraju, który po czterech latach pobytu traktowała już jak swój własny; opisywała restaurację, pokazując zdjęcia na laptopie, zachwycała się Londynem, jego różnorodnością i tolerancją oraz powtarzała śmieszne powiedzonka chłopców, którzy bez większego problemu porozumiewali się już w dwóch językach. Pawełek świetnie radził sobie w szkole, odkrywając fascynację matematyką, a młodszy Jerzyk od przyszłego roku miał właśnie zacząć swoją wczesnoszkolną edukację. Obaj byli tak żywi i ruchliwi jak ich mama i w małym mieszkanku Ewy wszędzie było ich pełno. Hanna obserwowała starszą wnuczkę dyskretnie. Miała wrażenie, że Ewa ostatnio schudła i pobladła. Często się zamyślała i gdy wydawało jej się, że nikt jej nie obserwuje, zerkała na swój telefon tak, jakby czegoś w nim szukała. Czas pobytu Magdy w Lublinie Ewa całkowicie poświęciła siostrzeńcom. Zostawiła cały zespół na głowie Pawła i Andrzeja, wiedząc już, że obaj zadbają o wszystko. Przestała się martwić pracą, ale nie mogła przestać myśleć o Mateuszu. Hanna domyślała się tego, choć po cichu liczyła na to, że to dość przystojny Andrzej Pałka tak zajął myśli Ewy. Podobał jej się i doszła do wniosku, że byłby dobrym materiałem na męża. Zdecydowany i pewny siebie, wiedział, czego chciał; w przeciwieństwie do Ewy, która zawsze była niezdecydowana. Jednakże na pytanie Hanny o Andrzeja, wnuczka miała jedną odpowiedź: — Babciu, nic z tego nie będzie. I to Hannę martwiło najbardziej. Ewa podeszła do babci z kryształowym spodeczkiem, na którym leżał biały, kruchy opłatek. Tak delikatny i kruchy jak ludzkie życie. Hanna odłamała kawałeczek i spojrzała na wnuczkę z taką miłością, że Ewa poczuła, jak jej serce topnieje w tym żarze. Do jej oczu napłynęły łzy. — Babciu kochana. Życzę ci sił i zdrowia. Jesteś mi bardzo potrzebna, pamiętaj o tym. I życzę ci, abyś każdego dnia czuła, jak wielkim jesteś dla mnie darem i jak bardzo cię kocham. I ja, i Magda, i chłopcy. Hanna poczuła, jak dławi ją wzruszenie. Po problemach wychowawczych, jakich doświadczyła przy Izie, nigdy nie przypuszczała, że ukochana wnuczka okaże się dla niej prawdziwym błogosławieństwem. Ewa była czymś najbardziej drogocennym w życiu Hanny i za to szczególnie starsza pani dziękowała dziś przychodzącemu na świat Zbawicielowi. — Ewuniu, życzę ci, abyś odnalazła w życiu spokój i abyś dała się prowadzić swojemu sercu. Ale najpierw musisz się w nie wsłuchać, bo nie zawsze to, czego ty pragniesz, jest zgodne z tym, czego pragnie twoje serce. Podnieś wysoko głowę i naucz się patrzeć przed siebie, kochanie. Nie zawsze musisz patrzeć pod nogi z obawy, że się potkniesz. Takie potknięcia najczęściej uczą nas życia i bez nich nigdy nie staniemy się tym, kim mamy się stać. One nas hartują i umacniają. Dzięki nim dojrzewamy. Nie bój się ich, bo nie jesteś w życiu sama. Zawsze obok ciebie znajdzie się ktoś, kto poda ci rękę i pomoże pójść dalej. Uwierz starej babce, która niejedno już w życiu przeżyła … — Babciu… — Ewa wiedziała, że ma na twarzy delikatny makijaż, ale mimo to nie

umiała powstrzymać łez. Przytuliła drobne ciało babci najserdeczniej, jak umiała, a potem odeszła z tym opłatkiem i talerzykiem do Magdy i jej trzech chłopaków oraz do Pawła, który od lat spędzał z nimi każde święta i nie zmieniło tego nawet odejście Izy. Tutaj znalazł swoją rodzinę, pośród której czuł się dobrze, tutaj miał swoje miejsce, które zawsze na niego czekało, a Ewę i Magdę traktował jak swoje córki. W takie dni jak dziś i pośród nich pamięć o Izie była mniej dotkliwa, a jej nieobecność mniej bolesna. Tutaj czuł atmosferę domu, do którego chciało się wracać. Na świątecznie zastawionym stole migotały płomienie świec. Przy balkonie swoje gałązki rozkładał pachnący żywicą świerk z drobnymi igiełkami. Chłopcy pożądliwie patrzyli na pochowane pod nim prezenty i przepychali się ze śmiechem, chcąc podejść jak najbliżej. Ewa z wielką starannością przygotowała mieszkanie na święta. Zadbała o szczegóły i dekoracje, chcąc wnieść tę magię świąt w swój świat i podarować ją bliskim. Z głośnika cichutko płynęły kolędy, a postny barszczyk z prawdziwkiem smakował w ten jedyny i niepowtarzalny sposób, w jaki może smakować potrawa wigilijna, do której zasiada się z bliskimi. Słowa, uśmiechy, skrywane łzy. Bliskość i poczucie przynależności do rodziny, to wszystko towarzyszyło tym niespiesznym chwilom, celebrowanym od wieków tak samo — w pokoju i jedności, pomimo różnic i podziałów, stylu życia i dzielących kilometrów. Maleńka Miłość przechodziła przez świat i dotykała zasupłanych i pozamykanych ludzkich serc, uzdrawiając je i wnosząc nadzieję, której ludzie naprawdę potrzebowali. Krojąc wigilijny makowiec, Ewa zerknęła na wyświetlacz komórki. Mała koperta sygnalizowała kolejną dzisiejszego dnia wiadomość. Wiele ich było — od przyjaciół i znajomych, od kolegów i koleżanek z pracy, od Andrzeja; od rodziców małych podopiecznych Ewy. Teraz też jedna z kopert zawierała życzenia świąteczne od mamy małej Natalki, pani Beaty; a druga była od Mateusza. Ewa usiadła i zapatrzyła się na mały ekran komórki, ucząc się na pamięć słów wysłanych od niego dla niej. „Kiedy na niebie zabłyśnie pierwsza gwiazda, pomyśl sobie marzenie i uwierz, że ono się spełni. Tego Ci życzę w Wigilię i w dniu Twoich imienin. Mateusz”. Marzenia. Wiele ich miała, ale tego najważniejszego nie potrafiła wypowiedzieć. Bo niby jak? O co miała poprosić? O to, aby cofnął się czas i żeby Ewa mogła wykorzystać swoją szansę? O to, aby jej życie kimś się wypełniło? O to, aby odeszła samotność i aby poczuła się osamotniona, bo Ewa nie chce już z nią spędzać tyle czasu co dotychczas? Jakie było to jej największe marzenie, które mogła wykrzyczeć odległej gwieździe? Mateusz pamiętał o jej imieninach. To miłe. Nie spodziewała się tego choć… nie, w głębi duszy czekała na to. Chciała, aby pamiętał. Bardzo chciała. Odłożyła komórkę i wróciła do makowca. Z pokoju dobiegały głośne krzyki chłopców, cieszących się swoimi prezentami. Do kuchni weszła Magda i usiadła na tym samym miejscu, na którym przed chwilą siedziała Ewa. Przez chwilę milczała, bawiąc się łyżeczką wetkniętą do cukiernicy. Przesypywała cukier jak piasek na plaży i wpatrywała się w małe, białe kryształki nieruchomym wzrokiem. — Babcia jest już coraz słabsza, zauważyłaś? Ewa spojrzała na siostrę z lekką irytacją. Czy zauważyła? Jak mogła nie zauważyć, skoro to ona zajmowała się Hanną i spędzała z nią tyle czasu? To ona chodziła z babcią na cmentarz i na spacery, które systematycznie się skracały, bo Hanna coraz szybciej się męczyła. To ona dzwoniła wtedy, gdy nie mogła przyjechać, z niepokojem czekając, czy babcia podniesie słuchawkę. To w jej życiu babcia miała swoje miejsce, bo Magda już dawno wsunęła ją do szuflady „dzieciństwo” i zamknęła, zaglądając od czasu do czasu, gdy przylatywała do Polski. Rzadko dzwoniła, o wszystkim dowiadując się od Ewy. Siostra od zawsze żyła swoim życiem, starając się, aby było wygodne i mało wymagające.

— Ma już swoje lata i dużo w życiu przeżyła. Do tego zima nie jest szczególnie dobra dla starszych ludzi. Babcia nie wychodzi często z domu, a takie odosobnienie w czterech ścianach męczy i przygnębia. Magda pokiwała ze zrozumieniem głową, ale Ewa miała wrażenie, że nie do końca jej słucha. Coś zaprzątało jej głowę i chyba chciała z siostrą o tym porozmawiać. — Ewik, Jarek chce, żebyśmy się pobrali. Ewa odstawiła talerz z ciastem i spojrzała uważnie na siostrę. — A ty masz wątpliwości? Magda powoli pokiwała głową. — Boję się. Przecież ślub to na całe życie, a jak nam nie wyjdzie? Ewa podeszła do siostry i przykucnęła przy niej. Magda spojrzała na nią bezradnie i objęła ją, mocno przytulając. — A jak on mnie zostawi, tak jak tata nas zostawił? — wyszeptała, a Ewa poczuła piekące łzy pod powiekami. Decyzja podjęta kiedyś przez ich ojca miała swoje dalsze konsekwencje. Raniła kolejne pokolenia i zaowocowała tym, że żadna z jego córek nie potrafiła zaufać mężczyźnie na tyle, aby powierzyć mu swoją przyszłość. — A myślisz, że jak będziecie razem bez ślubu, to cię nie zostawi? Magda, jesteś z Jarkiem od sześciu lat. Łączy was Jerzyk i wspólne interesy, razem poradziliście sobie w obcym kraju, może czas, aby mu zaufać, co? — A dlaczego ty dotąd nie zaufałaś nikomu? — Zaczerwienione oczy Magdy spojrzały na siostrę pytająco. — Bo jakoś nikt dotąd nie zaproponował mi tego, co tobie zaproponował Jarek — odpowiedziała szczerze. — Nie zmarnuj tego, Magda, i przestań w końcu gnać przed siebie bez opamiętania. Chłopcy potrzebują stabilizacji i przekonania, że mają w życiu coś pewnego. Was. Jarek jest świetnym ojcem dla nich obu, a Pawełek nie zna innego. Dla niego tata to Jarek. Wyjdź za niego i przestań w końcu się bać i oczekiwać najgorszego. Może i życie nas nie rozpieszczało, ale pamiętaj, że teraz ono jest w twoich rękach. Ty tworzysz teraz świat dla swoich synów i od twoich decyzji będzie zależało, jakimi ludźmi będą oni w przyszłości. — Kocham cię, chociaż rzadko ci to mówię. Ewa zmierzwiła jasne włosy siostry. — Ja też cię kocham. Chodź na makowca, bo jak Paweł się do niego dosiądzie, pozostanie tylko nazwa na talerzu. Magda uśmiechnęła się i wytarła oczy. — Ewik… Ewa przystanęła z talerzem i dzbankiem suszu w dłoniach i popatrzyła pytająco na siostrę. — Będziesz moją druhną? Uśmiechnęła się i skinęła głową. — Obowiązkowo! *** Janina krzątała się już od samego rana, przy dźwiękach jedynkowych „Sygnałów Dnia”. Przygotowywała omlet dla Krzysia i Bartka, jeszcze smacznie śpiących w małym pokoju. Wieloletnią tradycją było to, że dwa poświąteczne dni wnuki spędzały u niej. Rodzice przez ten czas mogli spokojnie wrócić do pracy, nie zamartwiając się tym, kto zajmie się dziećmi w czasie przerwy świątecznej, i pakować się przed sylwestrowym wyjazdem w góry. Odkąd odszedł Tomasz, Janina spędzała sylwestrowy wieczór sama albo z panią Hanią z pierwszego piętra. Początkowo znajomi próbowali namawiać ją na spotkania towarzyskie, koncert w filharmonii,

a nawet bal; ale Janina uparcie odmawiała, wybierając towarzystwo mieszkającej z nią Samotności. W tym roku jednak coś się w Janinie przełamało. Koncert, na który zaprosiła ją Ewa, zrobił na Janinie ogromne wrażenie. Jeszcze bardziej cieszyła świadomość, że jest między ludźmi i że może włożyć sukienkę, której już dawno nie nosiła. Zatęskniła za tym. Wiedziona impulsem i świadomością, że jeśli zacznie się zastanawiać, rozmyśli się i wybierze pustkę, zadzwoniła do przyjaciół z przeszłości, z którymi kiedyś, gdy jeszcze żył Tomasz, spędzali każdą sylwestrową noc, i zaproponowała wspólne spędzenie wieczoru. Stanęło na tym, że najpierw pójdą na koncert do filharmonii, gdyż akurat zwolniło się jedno miejsce i Janina będzie mogła z niego skorzystać, a potem Barbara i Janusz zabiorą Janinę do siebie, gdzie będzie również paru innych, wspólnych znajomych. Cieszyła się na to wyjście. Potrzebowała tego. Pobycia wśród ludzi i posłuchania ludzkich głosów nie tylko w radiu i nie w ciszy pustych ścian. Spojrzała na zdjęcie Tomasza. Uśmiechał się. Wiedziała, że podobał mu się ten pomysł. Tak, dziś Tomasz był zadowolony, a Janina podekscytowana małymi gośćmi, których miała, i wielkim wyjściem, na które czekała jak panienka. — Babciu, co robisz? — rozespany i potargany Krzysio stanął w drzwiach kuchni, ziewając przeciągle. — Robię dla was omleciki. Takie jak lubicie, puszyste, z dżemem truskawkowym, który sama robiłam. Krzysio uśmiechnął się rozanielony. Lubił omleciki babci. Mama nigdy nie miała czasu, aby je przygotować, a babcia karmiła ich tylko tym, na co mieli ochotę. Babcia była kochana i niezastąpiona, a perspektywa dzisiejszego dnia zapowiadała się naprawdę ciekawie, mimo że u babci nie było komputera. — Babciu, a zagramy w „Monopol”? Janina uśmiechnęła się radośnie. — Zagramy, Krzysiu. Idź, zrób siusiu, a potem obudź Bartusia i powiedz mu, że omlety już się smażą. — Dobrze, babciu. Krzyś podreptał do łazienki, a Janina sięgnęła po patelnię i zajęła tym, co ostatnio lubiła robić najbardziej — rozpieszczaniem wnuków. *** Ewa czuła się paskudnie. Z nosa jej ciekło, głowa pękała, a gardło paliło przy każdej próbie przełknięcia. Leżała w łóżku, a przy jej poduszce kłębił się stos zużytych chusteczek. Nie tak miała wyglądać ta sylwestrowa noc. Razem z Dorotą i grupą jej znajomych miała iść na uczelniany bal, na którym w zeszłym roku świetnie się bawiła. Miała spędzić te godziny w zgiełku i hałasie, wśród ludzi — rozkrzyczanych, wybuchających śmiechem i żyjących chwilą tej ostatniej nocy w roku. Takie były plany. Ale skomplikowała je choroba. Podstępne przeziębienie, które spadło na nią nieproszone i przekazane wraz ze świątecznym uściskiem. Teraz miała dużo czasu dla siebie. Długie, monotonne godziny, które miała jej umilić jedynie telewizja. Po pół godzinie miała dosyć i z ulgą powitała ciszę. Za oknem ciemniało. Od czasu do czasu huknęła petarda, odpalona przez zniecierpliwionego małolata, na klatce sąsiedzi gwarnie wychodzili na sylwestrową zabawę, a jej głowa szalała; skronie pulsowały bólem, który uciszyć mogła tylko tabletka. Sięgnęła po nią, wyłączyła telefon i nakryła się kołdrą, aby nie słyszeć, zapomnieć, przespać ten czas. Ale sen nie chciał nadejść tak łatwo. Zamiast niego zaczęły napływać wspomnienia.

Tamten sylwester był inny, wilgotny i rozświetlony gwiazdami i tysiącem fajerwerków, które wyleciały w niebo z dobrą nowiną o północy. Jej ręka znalazła bezpieczną przystań w ciepłej dłoni Mateusza, a oczy nigdy wcześniej nie błyszczały tak jak tamtej nocy. Oszalała ze szczęścia i uwierzyła, że tak już będzie zawsze, że to dopiero początek. Wenecja pachniała wiatrem i dymem sztucznych ogni, a plac św. Marka wypełniony był falującym tłumem, mówiącym wszystkimi językami świata. Ewa nie czuła się w nim obco ani anonimowo. Czuła się wyjątkowo, przeglądając się w roześmianych, szarych oczach Mateusza. Ten czas należał do nich. Zostawili resztę zespołu w hotelu i nie przyłączyli się do sylwestrowego szaleństwa suto zakrapianego przywiezionym z Polski alkoholem. We dwoje wyruszyli w magiczną podróż po wąskich uliczkach Wenecji podziwianej nocą. Ten nadchodzący rok miał być podarunkiem dla Ewy. Nieśmiałość ustąpiła miejsca zachłanności i pragnieniu zachowania Mateusza już tylko dla siebie. Ciepło jego dłoni ogrzewało zziębnięte serce, a głowa Ewy znalazła swoje miejsce na jego mocnym, silnym ramieniu. Promieniała jak ta rozświetlona, jasna noc. I zaczęła snuć plany… Zima tego nowego roku była mroźna i śnieżna. Dla Ewy okazała się okrutna, bo wraz z podmuchem ostrego wiatru wniosła do życia Mateusza Ją. I wtedy ciepło jego dłoni wygasło, i nie Ewy głowa szukała znajomego wgłębienia na jego ramieniu. Zrobiło się tak zimno i pusto wokół, a w stronę jej życia powoli zaczęła zmierzać samotność… W ciszy pustego pokoju zegar zaczął wybijać północ. Zmęczone powieki opadły, myśli się uspokoiły. Odpływając w ciepły sen, Ewa uśmiechnęła się sama do siebie. „To będzie dobry rok”, pomyślała. I zapragnęła w to uwierzyć. *** Martyna wyglądała zjawiskowo. Mateusz przez cały wieczór nie mógł oderwać od żony zachwyconych oczu. Martyna była dziś radosna, uśmiechnięta, czarująca i bardzo seksowna, na co zwracali również uwagę obecni przy wspólnym stoliku panowie. Mateusz puszył się jak paw, dając wyraźnie do zrozumienia, że Martyna należy do niego. Jego żona. Oboje nie bardzo mieli ochotę na ten bal. Ostatnie tygodnie były pełne napięcia i wypełnione pracą, do tego chłopcy trochę chorowali i Martyna, jak zwykle, martwiła się na zapas, szczególnie o młodszego Mikołaja, który od urodzenia był dużo słabszy niż Maurycy i do tego cierpiał na astmę. Jednak za namową koleżanki z pracy Martyny wpłacili zaliczkę i, trochę wbrew sobie, wybrali się na ten sylwestrowy wieczór we dwoje, zostawiając dzieci pod opieką rodziców Martyny. Teraz, patrząc na żonę, Mateusz nie miał wątpliwości, że była to dobra decyzja. Martyna była odmieniona i zrelaksowana. Nie wiedział, czy to panująca atmosfera, towarzystwo, czy drink, o który poprosiła na początku; to nie było ważne. Dość, że Martyna znów uśmiechała się do niego tak, jak już dawno tego nie robiła, i lekko ocierała się o niego w tańcu, doprowadzając Mateusza do obłędu. Pożerał ją wzrokiem i odnajdywał w żonie to dawne szaleństwo, które tak go w niej pociągało. Był tak zachłanny, że nie wypuszczał jej z objęć, wysyłając groźne spojrzenia każdemu, kto miał ochotę na taniec z jego żoną. O północy, podając jej kieliszek z szampanem, pomyślał, że jest szczęściarzem. Przytulając żonę mocno do siebie, wyszeptał w jej pachnące perfumami włosy: — Życzę ci naprawdę szczęśliwego roku, kochanie. — Ja tobie też, Misiu — odpowiedziała, podnosząc głowę i patrząc na niego z miłością. Wirowali w rytm walca na parkiecie, nie potrzebując nikogo i nic, z wyjątkiem siebie i tej muzyki. Każdy takt był dla Mateusza wyznaniem, które chciał ofiarować kobiecie, którą pokochał osiemnaście lat temu. W tej chwili Mateusz chciał tylko jednego, jak najszybciej wrócić do domu i kochać się z Martyną tak, jak dawno już tego nie robili. — Wracajmy do domu! — wykrzyczał jej do ucha.

Roześmiała się i przekornie pokręciła głową. — Mnie się tutaj podoba. Nie chcę jeszcze wracać. — Proszę. — Przyciągnął ją do siebie i zamruczał jak zadowolony kot: — Nie dręcz mnie. Wysunęła się z jego objęć i zakręciła. Złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie, a potem pocałował, nie zważając na to, że wokół nich są obcy ludzie, którzy być może patrzą na nich. Nic go to nie obchodziło, chciał być blisko Martyny, w Martynie; chciał ją smakować i dotykać, i mówić jej to, czego już tak dawno nie mówił. Wracali do domu taksówką, całując się jak para spragnionych siebie kochanków. Ciszę pustego mieszkania zakłócili swoimi przyspieszonymi oddechami. Dotykali się zachłannie, jakby bali się, że mogą stracić się z oczu, zgubić, zapodziać. Mateusz smakował Martynę po kawałeczku, sycąc się jej bezwstydną nagością. Jęczała i rozpalała go tym jeszcze bardziej. Uwielbiał to, ale rzadko kochali się w ten sposób. Zazwyczaj za ścianą spały dzieci i starali się zachowywać cicho i dyskretnie. Dziś mieli cały dom tylko dla siebie i mogli wypełnić go miłością. Wchodząc w Martynę i zagarniając ją zaborczo dla siebie, Mateusz nie pamiętał już o esemesie wysłanym Ewie oraz o tym spotkaniu, które zataił przed żoną. Nie pamiętał tych chwil, kiedy we własnym domu czuł się obcy i odtrącony. Nie pamiętał nocy, w które zasypiał pełen żalu do żony o to, że go nie rozumie. Dziś pragnął tylko jednego: aby ta noc się nie skończyła, aby mogli tak pozostać w tym wspólnym łóżku we dwoje i nie wychodzić z niego do świata i do ludzi. Jedynym życzeniem Mateusza było to, aby zatrzymać czas i tę chwilę bliskości z kobietą, która kiedyś stworzyła go na nowo i pomalowała świat na wszystkie kolory tęczy. *** Andrzej odwiedził ją nieoczekiwanie w Nowy Rok. Ewa wciąż czuła się fatalnie i cały dzień spędziła w piżamie. Nie spodziewała się gości, więc przywitała go w szlafroku i z chusteczką, w którą właśnie kichała. — Nie wiem, czy to dobry pomysł, abyś tu wchodził. Działam jak broń biologiczna — wychrypiała przez opuchnięte i bolące gardło. — Nie słyszałaś, że złego diabli nie biorą? — spytał, pakując się bezceremonialnie do środka. — Nic mi nie będzie, za to ty nieźle się załatwiłaś na tym urlopie. Zdecydowanie wolne ci nie służy. Ewa odeszła od drzwi, zawstydzona nieładem panującym w pokoju. Choroba całkowicie ją osłabiła, nie miała na nic ani siły, ani ochoty. Na sofie leżały zużyte chusteczki, których nie zdążyła wyrzucić, a na stole stały zastępy kubków, których nie dała rady powynosić do kuchni. Rzucony niedbale koc zawisł na poręczy fotela, zapomniany i zmięty, towarzysz długich godzin pełnych niemocy. — Wybacz, ale nie mam siły zaproponować ci nawet herbaty. — Kręciło jej się w głowie i Ewa pragnęła w tym momencie tylko jednego — jak najprędzej poczuć pod sobą miękkość sofy i otulić się kocem. — Poradzę sobie — odpowiedział pewnie Andrzej, powiesił swoją kurtkę na wieszaku, zdjął buty i skierował od razu do kuchni. — Jadłaś coś? — spytał, ogarniając wzrokiem pomieszczenie, które wyglądało na nieużywane od kilku dni. — Niewiele — słabo odpowiedziała Ewa, opierając głowę o oparcie sofy. Przymknęła oczy, wsłuchując się w odgłosy domu, który ożył. Z kranu leciała woda, szumiał włączony czajnik, a drzwi lodówki zaskrzypiały znajomo. Ciche kroki wtopiły się w naturalny rytm mieszkania, nie przeszkadzając, ale dopełniając sobą tę niewielką przestrzeń. Ewa musiała się zdrzemnąć, bo zupełnie nie słyszała, kiedy Andrzej wszedł do pokoju. Obudził

ją lekkim szarpnięciem za ramię. Półprzytomna otworzyła oczy i, pomimo kataru, poczuła zapach jajecznicy. Z kubka stojącego na stole unosił się biały obłoczek pary, układając się w pokręconą wstążeczkę. — Wybacz mi tę jajecznicę, ale jestem facetem i tylko to dopracowałem do perfekcji. Uśmiechnęła się blado i sięgnęła po talerz. Jadła powoli, każdy kęs przełykając z trudnością. Andrzej patrzył na nią z rozczuleniem. Przez chorobę skurczyła się i pobladła. Wydawała się tak bezradna, że po prostu nie mógł przejść obok niej obojętnie i chciał się nią zaopiekować. Ewa jadła, a Andrzej, rozparty na fotelu, rozglądał się ciekawie dookoła. Nie miała tu za wiele miejsca, ale mieszkanie było przytulne i pełno było w nim Ewy. W rogu pokoju, u wezgłowia sofy, stała duża, stojąca lampa. Domyślił się, że przy niej Ewa lubi czytać, bo na niewielkim szklanym stoliku leżały książki, ze starannie włożonymi między kartki zakładkami. Naprzeciwko sofy, na niskiej szafce, stał telewizor z płaskim ekranem, a pod nim odtwarzacz płyt CD i mnóstwo artystów, do których się uśmiechnął. Sade, Anna Maria Jopek, Edyta Geppert, stary dobry Sting, Eric Clapton, Phil Collins, Bogusław Mec, Michał Bajor, Ewa Bem. Stare dobre kawałki. Słowa, które niosły w sobie treść, w jakiej można było się zasłuchać. Mały przedpokój, widoczny z miejsca, w którym siedział, zabudowany był szafą pasującą kolorystycznie do beżowej ściany. W mieszkaniu Ewy było ciepło, na co składały się pastelowe kolory ścian i meble w kolorze rudego brązu. Dobrze się tutaj czuł, z herbatą, którą sam sobie zrobił, i atmosferą tego miejsca, które mu się podobało. — Masz wszystkie potrzebne leki? Skinęła głową. — Apteczkę mam bardzo dobrze zaopatrzoną. Nauczyła mnie tego babcia. Obawiam się, że jak większość kobiet, jestem lekomanką. Bez przerwy muszę coś łykać — jak nie tran, to witaminy, magnez albo leki przeciwbólowe. Pokiwał głową z pobłażliwym uśmiechem. — Moja mama też to miała. — No widzisz, bo była kobietą, a nie twardzielem. — Ale jakoś twardziele właśnie rzadziej chorują. — Za to szybciej odchodzą, niestety. Mój dziadek mawiał, że kobiety chorują, a mężczyźni po prostu umierają. I coś w tym jest. Roześmiał się. Ból głowy, który czuł po wczorajszym, suto zakrapianym wieczorze, powoli zelżał. Ewa dobrze na niego działała. — Masz tydzień, aby wydobrzeć i stanąć na nogi — powiedział, patrząc na siedzącą przed nim Ewę, która w tej właśnie chwili czuła się jak jedno wielkie przeziębienie. — Cały karnawał mamy zapełniony koncertami, ale finał jest naprawdę niesamowity… — Andrzej zawiesił głos, chcąc spotęgować oczekiwanie. — W tym czasie, jak ty łapałaś te zarazki na urlopie, ja podpisałem umowę na nasz występ w ostatnią sobotę karnawału. Wyobraź sobie zimę w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. Musi być piękna, prawda? Nic nie odpowiedziała. Siedziała tylko i patrzyła na Andrzeja pytająco. — Wystąpimy na rozpoczęciu balu w hotelu „Król Kazimierz”, a potem porwiemy gości do fantastycznej staropolskiej zabawy. Paweł już zajął się sprawą noclegów dla nas i dla naszej młodzieży. Tak więc sama pani widzi, pani dyrektor, że potrzebuję pani sprawnej i w pełni sił na ten owocny dla naszego zespołu czas karnawału. A tak przy okazji, koncert kolęd wypadł bardzo ładnie. Pokazaliśmy, że mamy wiele oblicz i że na wiele nas stać. Zadowolona z nowin, jakie przyniosłem? Ewa pokiwała głową.

— Zadowolona, zaskoczona i nieco zdezorientowana. Nie mogę się jeszcze przyzwyczaić do tempa, jakie narzuciłeś. — Tempo jest akurat. Musimy się pokazać w Lublinie i okolicach i zapracować na uznanie, a to oznacza, że musimy również włożyć w to ciężką pracę. Damy radę? — spytał tonem Boba Budowniczego, a Ewa z uśmiechem odpowiedziała: — Tak! Damy radę! Opiekując się Pawełkiem w czasach, gdy Magda jeszcze mieszkała w Polsce, Ewa naoglądała się wiele bajek dla chłopców. Bob Budowniczy był jednym z najbardziej ulubionych filmów animowanych zarówno przez Ewę, jak i przez Pawełka. Andrzej nagle spoważniał. — A ty, jak dasz sobie radę? Nie powinnaś wychodzić przez parę dni. Spojrzała na niego z wdzięcznością. Już dawno nikt nie troszczył się o nią w ten sposób. — Nie martw się, jak mi będzie czegoś potrzeba, moja przyjaciółka, Dorota, przywiezie mi zakupy czy coś do zjedzenia. Będę tylko musiała zadzwonić do Pawła, aby zajrzał do babci. — Obiecaj, że zadzwonisz, jak czegoś nagle zapragniesz — powiedział, wstając z fotela. Zabrał pusty talerz i kubek i odniósł do kuchni. Ewa uśmiechnęła się do Andrzeja, a za chwilę kichnęła potężnie. — Obiecuję, ale ty już uciekaj od tych zarazków, bo wyjdzie na to, że potem to ja będę musiała spłacić dług wdzięczności i zaopiekować się tobą. — Pamiętaj, że jestem twardy i byle przeziębienie mnie nie dopada — odpowiedział, wkładając kurtkę. Pomachał jej na pożegnanie i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Ból jego głowy ustąpił całkowicie. *** — Kupiłam ci kapusty kiszonej. Pani w warzywniaku powiedziała, że ma dużo witaminy C, a ty teraz potrzebujesz dużo witaminek. — Dorota rozpakowywała dość pokaźnych rozmiarów torbę, a Ewa zastanawiała się, czy sama jedna zdoła zjeść do końca miesiąca to, co przytargała przyjaciółka. — Pomarańcze, cytryny i kiwi, bogate w witaminkę C. Świeże bułeczki, bo raczej do piekarni nie biegasz w twoim stanie. Masło i Rama, bo nie pamiętam, czego używasz, papryka — zawiera potas, no co? — Dorota zauważyła, jak Ewa kręci głową. — O co ci znowu chodzi? Dbam o ciebie, tak? Kto zadba jak nie ja? — Kocham cię, ale ja przecież nie zdołam tego zjeść. Zrobiłaś zakupy dla czteroosobowej rodziny! Ewa czuła się już znacznie lepiej. W gardle jeszcze ją drapało, a nos wciąż produkował mnóstwo wydzieliny, ale nie było to już tak dotkliwe jak jeszcze przed kilkoma dniami. Miała już nieco więcej siły i coraz częściej wstawała z łóżka, krzątając się po domu. Coś tam nawet sobie ugotowała i poprosiła Dorotę o małe zakupy, ale przyjaciółka widocznie nie do końca ją zrozumiała. — No, może trochę przesadziłam. — Dorota spojrzała na stół, wyładowany zakupionymi delikatesami. — Ale to z serca, Ewik. Z dobrego serca. — Przytuliłabym cię, ale się boję o ciebie. Wydaje mi się, że jeszcze prątkuję. Wietrzyłam mieszkanie przed twoim przyjściem. — Ewa posłała Dorocie całusa z daleka. — Nawet nie waż mi się prątkować na mnie. — Dorota żartobliwie pogroziła Ewie palcem. — Mam teraz ciężki czas na uczelni. Napiłabym się dobrej herbaty. — Otworzyła szafkę, w której Ewa trzymała kawę i herbatę, i zaczęła przeglądać jej zawartość. — Masz jeszcze tę zieloną z żurawiną? — W puszce po prawej stronie. Dorota sięgnęła po jedną z wielu puszek stojących w równym rządku w szafce nad

blatem. Ewa miała wszystko w kuchni starannie poukładane. Każda szafka była zadbana i wypieszczona jej ręką. Sama Ewa była bardzo poukładana, co niestety nie ułatwiało jej życia. Nie było w nim miejsca na spontaniczność i nieprzemyślane decyzje i może właśnie dlatego wciąż otaczała się obronnym murem, tak mało osób dopuszczając do siebie. Piły herbatę, rozmawiając o błahostkach powszedniego dnia, który wprowadzał je stopniowo w nowy rok, pełen oczekiwań, wyzwań, planów i nadziei. Po wyjściu Doroty Ewa usiadła w swoim ulubionym miejscu na sofie i, przykryta kocem, sięgnęła po książkę. W całym domu pachniało choinką i pomarańczami. Z lampy padało miękkie światło, otulając sobą tę część pokoju, w którym siedziała. Próbowała czytać, ale litery przeskakiwały jej przed oczami, zupełnie nie chcąc układać się w zdania. Ewa poczuła nagle, jak pomimo koca robi jej się zimno. Powszedniość, która przymusowo uwięziła ją w domu, uświadomiła jej boleśnie, że tak naprawdę zatrzymała swoje życie kiedyś w biegu i od tamtego czasu drepcze w kółko, tak naprawdę nie posuwając się do przodu. Żyjąc intensywnie pracą, nie widziała tego. Dopiero choroba, która ją dopadła i przymusowo uwięziła w domu, pokazała Ewie, jak smutna jest jej codzienność. Ponura szarość i wilgoć za oknem wdarły się do mieszkania przez uchylone okno. Ewa wymknęła się spod koca i zamknęła je, rozmasowując zziębnięte ramiona. Podmuch wiatru zrzucił ze stołu białą kartkę, na której postanowiła rozpisać bilans swojego życia i noworoczne postanowienia. Początek nowego roku nastroił ją bardzo refleksyjnie. Długie godziny, które przeleżała z paskudnym przeziębieniem, skłoniły Ewę do spojrzenia na swoje życie z innej perspektywy. Dla kogoś z zewnątrz, kto zupełnie jej nie znał i spotykał przypadkowo, Ewa mogła się wydawać osobą zaradną, samodzielną, ambitną i mądrą. Taką, która wiedziała, czego chce od życia, i nie marnowała go na mało istotne drobiazgi. Ewa widziała to zupełnie inaczej. Czuła się sfrustrowana, zgorzkniała i wiecznie niezadowolona ze wszystkiego. Sukcesy przestały cieszyć, bo nie było ich z kim podzielić. Komedie przestały śmieszyć, bo nie miała z kim się śmiać. Do kina przestała chodzić, bo nie miała z kim. Pustkę w cichym domu zagłuszała radiem lub monologiem, który wygłaszała do kota. Świat z każdym rokiem tracił barwy i szarzał, tak jak jej cera zimą. Nie chciała dłużej tak żyć. Nie chciała, aby jej świat zbladł całkowicie i aby życie minęło na wiecznym rozpamiętywaniu tego, co mogło się wydarzyć, ale się nie wydarzyło. I żalem za tym. W swoim kalendarzu z sentencją na każdy dzień, znalazła takie zdanie: „Kto porządkuje własne sprawy, ten przyczynia się do zaprowadzenia ładu w całym świecie”. Postanowiła mu zaufać i wziąć swoje sprawy we własne ręce. Nie rozglądać się na boki i nie oglądać na innych; nie czekać z tym uczuciem wiecznego niespełnienia, tylko zrobić coś, co zależy od niej. Otworzyć się na ludzi i wyjść z ukrycia, w które sama się wpędziła. Kupić bilet do teatru i pójść na recital Edyty Geppert. I co z tego, że jest sama? Umówi się z Dorotą albo z którąś z koleżanek z zespołu. Zacznie spotykać się z ludźmi, a nie uciekać do domu, aby tam, wśród znajomych sprzętów, zagłuszyć swój smutek i żal do świata, że kiedyś jej nie usłyszał, choć tyle miała mu do powiedzenia… Przypomniała sobie te młodzieńcze marzenia, które wraz z zakurzonymi zdjęciami schowała głęboko do szuflady. Ciepły, przytulny dom, wypełniony gwarem dziecięcych głosów. Szarość, która spoglądała na nią tak, jak tamtej sylwestrowej nocy w Wenecji. Praca, która była częścią, a nie sensem jej życia. I powroty w te miejsca, które objeździli z zespołem, gdy jeszcze tańczyła z Mateuszem. Włochy, Hiszpania, Portugalia, Austria, Szwajcaria, Izrael… Chciała tam wrócić, aby odnaleźć klimat tamtych miejsc i swoją radość, którą gdzieś tam zawieruszyła. Dużymi literami napisała na pustej kartce: „Cel — być szczęśliwą”. Podkreśliła to zdanie grubą linią, pod którą zanotowała: „Środki wiodące do celu: uśmiechać się do samej siebie, kiedy

rano stanę przed lustrem; skupić się na tym, co mi wychodzi i sprawia radość, a przestać zamartwiać tym, co nie wyszło; dostrzegać drobiazgi, które życie rzuca pod nogi, a nie być zbyt skupioną na sobie, aby się po nie schylić; przestać narzekać, bo to i tak niczego nie zmieni, a jedynie dolewa tylko goryczy do życia, które i tak jest słodko-gorzkie; zacząć rozpieszczać siebie i od czasu do czasu kupić sobie prezent bez okazji; przestać chować głowę w piasek i udawać, że jest się silną i że wszystko jest OK, tylko wyraźnie zakomunikować — źle mi z moją samotnością. Nie chcę jej!”. Odłożyła ołówek i spojrzała na kartkę, zapisaną grafitowymi literami, a potem wstała i magnesem przypięła ją do lodówki. Będzie na nią patrzeć codziennie i w końcu nauczy jej się na pamięć. A jak już się nauczy, może odważy się żyć tak, jak sobie zaplanowała. Bez obaw. I z nadzieją, że gdzieś kiedyś, w tłumie ludzi, zgubi w końcu swoją samotność, z którą wcale nie było jej do twarzy. *** Hanna najpierw poczuła ukłucie, a potem pieczenie. Początkowo chciała to zignorować, ale gdy zaczęło brakować jej tchu, a przed oczami zobaczyła mroczki, miała już tylko jeden cel: dotrzeć do stolika, na którym trzymała nitroglicerynę. Opadła ciężko na fotel i odrywając ręce od serca, sięgnęła po dozownik. Poczuła gorzki smak pod językiem i czekała. Oddychała i wciąż była świadoma. „Jeszcze nie teraz, Panie Boże. Proszę, jeszcze nie dziś”, powtarzała w myślach, z przymkniętymi oczami i głową opartą o wezgłowie fotela. Ona, Hanna, co prawda była już przygotowana. Na oddzielnym wieszaku w szafie wisiała czarna spódnica i biała bluzka z żabocikiem. Biała, jedwabna halka leżała na osobnej półce z pasem i pończochami, a czarne eleganckie trzewiki stały wypastowane w pudełku. Hanna o wszystko zadbała. Chciała stanąć przed Panem Bogiem elegancka i ubrana jak należy, trzymając w rękach garść dobrych uczynków, które w ciągu całego swojego życia udało jej się uzbierać. Ale jeszcze nie dziś. Ewunia jeszcze jej potrzebuje. Hanna nie mogła jej, ot tak, z dnia na dzień, zostawić. Nie przekazała jej jeszcze wszystkiego, co chciała przekazać, i nie pokazała wszystkiego, o czym Ewa wiedzieć powinna. Nie mogła odejść z tym niepokojem w sercu, co dalej z Ewunią. Przecież ona nie mogła przejść tego życia w pojedynkę. „Tak nie można, Panie Boże. Człowiek został stworzony dla człowieka; nie może żyć sam, bo przecież po to stworzyłeś Ewę, aby była wsparciem dla Adama i aby ten Adam miał się kim opiekować. Dlatego proszę cię, dobry Boże, podaruj mojej Ewuni kogoś, kto zechce jej w życiu towarzyszyć i nie wzywaj mnie jeszcze dziś do siebie. Proszę, jeszcze nie dziś”. Pieczenie ustało, a rozpędzone serce spowolniło rytm. Hanna długo nie wstawała z fotela. Być może nawet się zdrzemnęła, zmęczona zmaganiem z własną słabością. Oddech Hanny wyrównał się, niepokój odchodził. Otworzyła oczy i dostrzegła styczniową ciemność w pokoju. Przez okno wpadał jedynie snop światła z latarni stojącej nieopodal. Zamrugała oczami i uśmiechnęła się w stronę, gdzie nad futryną wisiał srebrny krzyż. — Dziękuję, Panie Boże. Za ten kolejny dzień życia, dziękuję. Odpowiedziała jej cisza pustego domu, ale Hanna wierzyła, że została wysłuchana. *** Róża podeszła do okna i zapatrzyła się na swoje miasto. Jak zwykle pędziło. Do upadłego. Do utraty tchu. Nie umiało się już zatrzymać, zupełnie jak mieszkający w nim ludzie. To miasto praktycznie w ogóle nie spało. Nocą ulice krzyczały, a w oknach migotały włączone monitory komputerów i laptopów. Rankiem zmęczeni ludzie z podkrążonymi z niewyspania oczami, spieszyli do pracy, ciągnąc rozespane dzieci do przedszkola lub odstawiając je do szkoły. Ludzie nie umieli już celebrować czasu i rozsmakowywać się w nim jak w najlepszej potrawie.

Wszystko robili szybko — żyli szybko, kochali szybko, umierać też chcieli szybko, domagając się prawa do eutanazji. Współczesny świat nabrał tempa, za którym Róża nie umiała już nadążyć. Dlatego raz na jakiś czas musiała się zatrzymać, uciekając stąd. Z tego miasta, które kochała, ale które jednocześnie ją niszczyło. W pokoju stała już spakowana walizka, a dodatkowy komplet kluczy Róża zostawiła u pani Ireny. Miała tu zaglądać, aby trochę mieszkanie przewietrzyć, odkurzyć i aby podlać kwiaty. Róża kochała swoje kwiaty. Miała ich w domu dużo. Storczyki i paprocie, bluszcze i fikusy, zielone i kwitnące kolorowymi pąkami. Lubiła na nie patrzeć. Lubiła wśród nich przebywać. Lubiła z nimi rozmawiać. Teraz musiała je zostawić, ale ufała, że w rękach pani Ireny będą bezpieczne, zadbane i kochane, bo pani Irena też lubiła kwiaty i zajmowała się nimi troskliwie. Róża czekała na ten wyjazd i cieszyła się nim jak dziecko. Obrazy pojechały już wcześniej, zadbał o to Ignacy, który pracował dla niej od ponad roku. Wernisaż miał się odbyć za dwa tygodnie, więc perspektywa zwykłego pobycia w Kazimierzu i nacieszenia się nim bardzo cieszyła Różę. Lubiła Kazimierz zimą, latem natomiast wybierała Dąbki, maleńką, nadmorską miejscowość, gdzie mogła być sobą i gdzie niczego nie musiała. Ten sam od lat Dom Wypoczynkowy „Maria”, ten sam niezmienny, serdeczny uśmiech pani Marii; niesamowite historie pana Franciszka, które przenosiły Różę w czasie i przypominały lata, które wciąż tak dobrze pamiętała, i ta sama interesująca rozmowa z panią Alicją, bez której to miejsce, podobnie jak bez Marii i Franciszka Sawickich, straciłoby swój urok i niepowtarzalną atmosferę, do której Róża tęskniła i wracała każdego lata. Tam też były kwiaty; mnóstwo kwiatów, wśród których można było poczuć się jak w raju. I Róża tak się tam czuła. Jak w miejscu, do którego chce się wracać, za którym się tęskni, które się wspomina z uśmiechem i zamyśleniem. I gdzie niespieszna kawa smakuje najlepiej na świecie. Ale Dąbki jeszcze musiały zaczekać całe siedem miesięcy. Teraz miała przed sobą perspektywę dni spędzonych w wyciszonym zimą, malowniczym Kazimierzu. Miała nadzieję, że jej nowa wystawa zostanie tam dobrze przyjęta. To było dobre miejsce dla artystów. Odwróciła się od okna i wzrokiem omiotła pokój, w którym stała. Chyba niczego nie zapomniała i o wszystko zadbała. Dzisiejszą noc jeszcze spędzi w domu, ale jutro już jej tu nie będzie. Wszystkie niedokończone sprawy odłoży na później, wykona jeszcze parę telefonów i szepnie dobre słówko swoim kwiatom, a potem wsiądzie do samochodu i powierzy się w ręce Ignacego, ufając, że dowiezie ją tam, gdzie już chciała się znaleźć. *** Samotność wędrowała pustymi ulicami uśpionego miasta. Zaglądała ciekawie w okna, wypatrując, gdzie mogłaby się przytulić. Niektóre okna były ciemne i wyciszone, w innych paliły się lampki albo migotały srebrnym światełkiem ekrany telewizorów lub komputerów. Każde takie okno było historią, którą Samotność z chciwością obserwowała. Czasami zatrzymywała się na dłużej, pełna współczucia do osoby ukrytej za zasłoną lub roletą. Współczucie tak łatwo mylone z litością. Samotność nie litowała się nad ludźmi. Ona im po prostu współczuła. Dlatego przytulała się do człowieka, w którego oczach dostrzegała pustkę, i zostawała z nim, na trochę; na jakiś czas; na dobre. Nie potrzebowała wiele, wystarczał jej mały kącik, okienny parapet, na którym przesiadywała razem z gołębiami i z kimś, kto kogoś przez to okno wypatrywał. Czasami przysiadała na brzegu biurka i patrzyła ze zrozumieniem na komunikaty wysyłane w sieci, zupełnie jak niegdyś listy w butelce wrzucane do mórz i oceanów. Człowiek potrzebował człowieka, a Samotność była tylko samotnością. Nie mogła wypełnić pustki człowieka. Mogła z nim jedynie być, trzymając go za rękę i poklepując uspokajająco po ramieniu. Ludzkie serce było spragnione miłości. Ono zostało stworzone po to, by kochać i by tą

miłością obdarowywać. Maleńkie serce z taką wielką rolą do spełnienia. Miłość przekazywana przez pokolenia z jednego serca drugiemu. Samotność to rozumiała, ale ludzie tej tajemnicy miłości do końca zrozumieć nie potrafili, a może nie chcieli. Dlatego Samotność krążyła od drzwi do drzwi, zatrzymując się tam, gdzie tej miłości zabrakło. Przynajmniej sobą chciała wypełnić puste ściany mieszkań i domów; i ocieplić chłód, który tam panował.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Dwa księżyce nad Kazimierzem Ewa wróciła do pracy z radością. Zbyt długo siedziała już bezczynnie w domu, potrzebowała działania, wyzwań i obowiązków. Jej dzień znowu wkraczał w ramy, z jakich został wypchnięty najpierw przez przerwę świąteczną, a potem przez chorobę, której Ewa miała już po dziurki w nosie. Jeszcze osłabiona, ale pełna świeżego zapału, prowadziła zajęcia dla najmłodszych i doglądała grupy reprezentacyjnej, która szlifowała układy do kolejnych występów. Najbardziej z powrotu Ewy ucieszyli się jej mali podopieczni i Paweł, który tak bardzo przyzwyczaił się do obecności dziewczyny obok siebie, że pomimo wsparcia Andrzeja bez Ewy czuł się nieswojo. Ewa była subtelną duszą tego zespołu, bez której brakowało kobiecej delikatności i wrażliwości. Wszyscy powitali jej powrót z prawdziwą radością. Praca cieszyła, ale widok babci bardzo zmartwił Ewę. Hanna posmutniała i jeszcze bardziej się skurczyła. Co prawda na widok wnuczki jej oczy rozświetliły się tym specyficznym blaskiem, którym zapalały się zawsze przy Ewie, ale dziewczyna wyraźnie widziała, że babcia źle znosiła zimę, a przedłużająca się nieobecność Ewy jeszcze bardziej Hannę przygnębiała. — Zrobiłam pulpety w sosie koperkowym. Pomyślałam sobie, że ten koperek da nam namiastkę wiosny, na którą obie czekamy, prawda? — Ty przynajmniej widzisz kawałek miasta, a ja czuję się zupełnie jak Polański skazany na areszt domowy. Wciąż tylko ten sam widok za oknem i kiepska perspektywa jutra, zważywszy na to, że wiosna nadejdzie dopiero za trzy miesiące. — Hanna była dziś szczególnie marudna. Od rana źle się czuła, co chciała przed Ewą ukryć. Cieszyła się bardzo z wizyty wnuczki, ale martwiła ją ta bladość jej policzków i pustka w oczach. „Ej, życie — pomyślała — dlaczego nakłada ludziom takie ciężkie bagaże do dźwigania?”. — Martwię się, że zamiast wypocząć, będziecie teraz tak dużo pracować. Paweł mi mówił, że macie wypełnione wszystkie weekendy stycznia i lutego. Nie możesz się tak przepracowywać, Ewuniu. — Babciu, praca mnie nie męczy, wręcz przeciwnie. Daje mi ogromną motywację do tego, abym wzięła życie za rogi. Nie zapominaj, że robię to, co lubię. Ewa krzątała się po mieszkaniu babci, porządkując zaniedbane przez jej nieobecność pomieszczenia. Hanna lubiła porządek i dbała o to, ale nie miała już siły utrzymać w bolących i mniej sprawnych dłoniach odkurzacza czy zrobić większe pranie. Ewa zmieniła pościel, nastawiła pralkę i poodkurzała. Przygotowała też obiad, który zjadły razem. Brakowało jej tego. — Rozmawiałam z Magdą. Pawełek tęskni za pierogami i mówi, że te, które Magda podaje w swojej restauracji, są nieprawdziwe. A Jerzyk chce do Tosi. Hanna uśmiechnęła się na wspomnienie prawnuków. — No a jak tam Tosia? Bardzo odchorowała ich pobyt? — Szczęśliwa to z nimi nie była, a zwłaszcza z Jerzykiem, który, jak tylko ją dopadł, ciągnął ją z miłości za ogon i przytulał tak, że Tosi oczy na wierzch wychodziły. Trochę się na mnie poobrażała, ale w czasie choroby wygrzała mnie porządnie i chyba już się nie dąsa. Znasz ją, jest bardzo humorzasta.

Hanna pokiwała głową. — Co tu dużo mówić, miewa humory jak każda kobieta. Nieważne, że jest kotką. Czuje tak samo jak my. — Hanna spojrzała na zegarek. Nie lubiła tej godzinnej wskazówki, która przyspieszała za każdym razem, gdy Ewa była razem z nią, a spowalniała wtedy, gdy Hanna zostawała sama. — Kiedy Magda chce wziąć ślub? — zmieniła nagle temat. — W maju. Jarek nie chce długo czekać i chyba ma rację. Znasz Magdę, lubi zmiany. Mam jednak nadzieję, że już dojrzała i zrozumiała, że tylko niezmienność daje bezpieczeństwo. Hanna przytaknęła kiwnięciem. Mimo że z Ewą była bardziej związana emocjonalnie, los młodszej wnuczki nie był jej obojętny i w pewnym sensie Hanna, pomimo wieku Magdy, która już od dawna nie była dzieckiem, czuła się za nią odpowiedzialna. Magda popełniła w swoim młodym życiu niemal tyle samo błędów i pomyłek, co Iza, ale w przeciwieństwie do Ewy, której niekiedy z trudem przychodziło dźwiganie codzienności; Magda miała umiejętność wychodzenia cało z każdej opresji. Młodsza wnuczka biegła przez życie szybko, łapczywie chwytając wszystko, co napotkała na swojej drodze. Ewa natomiast kroczyła przez życie dostojnie i każdą decyzję musiała dobrze przemyśleć, zanim przystąpiła do działania. — Myślisz, że ona jest już gotowa na tę stabilizację? — W oczach babci Ewa dostrzegła troskę. — Babciu, chłopcy jej na pewno potrzebują. Ile można żyć na takiej emocjonalnej huśtawce? — spytała, patrząc na ukochaną babcię, dzięki której jej dzieciństwo miało smak szczęścia i miłości. — Masz rację, Ewuniu. Masz świętą rację. — Coś ci przyniosłam. — Ewa wstała i poszła do przedpokoju, gdzie zostawiła laptopa. Wgrała już do niego zdjęcia, które dostała od Mateusza. Były naprawdę piękne. Mateusz z wiarygodnością uchwycił zarówno artystów prezentujących się na scenie, jak i twarze zaproszonych gości siedzących na widowni. Każde zdjęcie żyło i zatrzymywało przy sobie na dłużej. Nie było jedynie bezosobowym zapisem złapanej sceny, ale skradzioną czasowi chwilą, zatrzymaną w przelocie i zaklętą w obiektywie aparatu. Część z nich Ewa wrzuciła na stronę zespołu, wierząc, że galeria przyciągnie nawet tych, którzy wejdą tam przypadkowo. Resztę zostawiła u siebie w laptopie. Oglądała je wieczorami, wspominając ich spotkanie po latach i tego esemesa, którego dostała w dniu imienin. Mateusz milczał, a Ewa czekała. Przyzwyczaiła się już do tego. Czekanie było wpisane w jej życie od początku. Najpierw czekała na tatę, potem na mamę. Czekała na siostrę, zanim ta jeszcze się urodziła, a później, gdy już podrosła, razem z babcią i mamą czekały na jej późne powroty. Na Mateusza też Ewa czekała. Chyba najdłużej w swoim życiu. Usiadła przy babci, otworzyła laptopa i odnalazła plik ze zdjęciami. Nastawiła ekran na odtwarzanie i pokazała babci kawałek świata spoza tego, który ją nieodmiennie otaczał. Hanna patrzyła na zdjęcia zauroczona i znów tam była. Przemiły i taki inny od codziennego dnia wieczór na nowo odżył w jej pamięci i sprawił, że Hanna się uśmiechnęła. Dźwięki odezwały się w jej głowie i powróciło uczucie podekscytowania. A potem wstrzymała oddech, bo zobaczyła Ewę, radosną i rozjaśnioną jakimś wewnętrznym blaskiem. Zdjęcie uchwyciło ją w momencie, gdy stała z boku zamyślona, z niewyraźnym uśmiechem zabłąkanym na twarzy. Ktoś, kto zrobił to zdjęcie, musiał ją obserwować, aby wybrać właśnie ten moment i takie ujęcie. — Kto robił te zdjęcia? — Hanna była zaintrygowana. — Mateusz Spaczyński. Hanna pokiwała powoli głową. Nie musiała nic mówić, Ewa znała ten grymas i to zasępienie na ukochanej twarzy babci. — Ewuniu…

— Babciu — dotknęła ręki starszej kobiety uspokajająco — on ma rodzinę. Ma żonę i dzieci i nie szuka przygód. Ja też nie. Hanna wyjęła swoją dłoń spod dłoni Ewy i pogładziła wnuczkę pieszczotliwie po policzku. — A może właśnie powinnaś poszukać? Tej jednej, wielkiej przygody? Na całe życie? — dokończyła cicho. Ewa zamrugała oczami. Poczuła to pieczenie pod powiekami, ale nie pozwoliła, aby wilgoć wydostała się na zewnątrz. Życie w pojedynkę było trudne, ale jeszcze trudniejsze było unikanie odpowiedzi na pytania, które uświadamiały Ewie, że ludzie dookoła niej dostrzegali jej samotność, a ona nie miała już siły tłumaczyć się z tego, dlaczego wciąż występuje solo. — Wpadnę do ciebie pojutrze i zrobię ci większe zakupy. Pamiętasz, że w czwartek wyjeżdżam do Kazimierza? — Pamiętam. — Hanna pokiwała głową. — Jedziesz z Andrzejem Pałką? — Starała się, aby w jej głosie nie było żadnych podtekstów, ale Ewa nie dała się zwieść. — Babciu, to wyjazd służbowy. Mamy oddzielne pokoje i jedziemy tam do pracy. — Przecież ja nic nie mówię. Nie rozumiem, dlaczego się przede mną tłumaczysz — odpowiedziała Hanna z miną niewiniątka. — Owszem, nic nie mówisz, ale po twoim spojrzeniu widzę, że masz na coś nadzieję. — Nadzieję można mieć zawsze, szczególnie w moim wieku. — Ale… Hanna nie dała Ewie dokończyć. — Niczym się nie martw, Paweł jest na miejscu i będzie miał wszystko pod kontrolą. Już obiecał, że w niedzielę zjemy razem obiad. A ty odetchnij świeżym powietrzem i poświęć trochę czasu na spacery i na zadbanie o siebie. Powinnaś się nieco wzmocnić po tej chorobie. Temat Andrzeja Pałki został zamknięty, ale Ewa wiedziała, że babcia i tak myśli swoje i nie odpuści z wierceniem jej dziury w brzuchu. *** Kazimierz zimą potrafił zachwycić. Róża przypomniała sobie o tym, jak tylko za zakrętem pojawiła się posrebrzana wstążka Wisły. Biel otuliła to miasteczko mokrym puchem, wtulonym w nagie konary drzew, którego czapy osiadły na iglastych gałęziach wysokich świerków i dachach domów. Śnieg zakrył wszystko, nie pozostawiając ani jednego kawałka szarej brzydoty, której w Warszawie nie brakowało. Samochód zatrzymał się, silnik umilkł. Kierowca czekał, a Róża siedziała zapatrzona w ten dobrze znajomy budynek, za którym tak tęskniła. Ogródek, wciąż ten sam, zapraszał, aby do niego weszła, przeszła przez drewniany mostek i skusiła się na lampkę czerwonego wina przy kominku. Otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu. Mokry śnieg przylgnął do jej butów, jakby chciał ją tutaj zatrzymać na dłużej. Róża uśmiechnęła się i ruszyła przed siebie przez ten mostek, a dalej ścieżką wyłożoną drobną kostką, teraz przyprószoną śniegiem. Iglasty cis i oblepione szyszkami tuje wysoko unosiły swe ramiona, jakby w geście powitania. „Dwa Księżyce”. Jej ucieczka przed światem i codziennością. Przystań, którą pokochała jak rodzinny dom i do której zawsze wracała z przeświadczeniem, że tutaj na nią czekają. Weszła po wysokich schodach, trzymając w ręku jedynie swoją torebkę. Resztę bagażu miał donieść Ignacy, jej kierowca i sekretarz, jak go nazywała. W dzisiejszych czasach bardzo modne było mieć sekretarza, więc ona też miała. Ignacy doskonale sprawdzał się w tej roli. Oboje byli zadowoleni. Dotknęła zimnej klamki i już po chwili była w wąskim korytarzu, który otulił ją przyjemnym ciepłem. Zza recepcyjnej lady wstała młoda kobieta, której twarz Róża pamiętała.

Uśmiechnęła się. — Dzień dobry, pani Różo. Bardzo dawno pani u nas nie było. — Witam serdecznie, pani Aniu. Dużo spraw zatrzymało mnie ostatnio w Warszawie, ale zatęskniłam tak bardzo, że jestem i to na dłużej. — Bardzo się cieszymy i zrobimy wszystko, aby pani pobyt tutaj był udany. — Wy nic nie musicie robić. — Ciepłe oczy Róży spojrzały na stojącą przed nią młodość. — To miejsce samo w sobie emanuje spokojem i jest przyjaźnie nastawione do gości. — Pokój 19, pierwsze piętro. — Na recepcyjnym blacie pojawił się klucz z dużą, półokrągłą, drewnianą etykietą z numerem 19. — Wiem. — Róża sięgnęła po klucz z uśmiechem, który pozostał na jej twarzy. Lubiła ten pokój. Zawsze dobrze jej się kojarzył. Za każdym razem wywoziła z niego dobre wspomnienia. Drewniane schody nawiązały przyjazny kontakt z jej obcasami. Szła na górę, wystukując nimi radosną melodię. U szczytu schodów przystanęła, nieodmiennie zachwycona zakątkiem z widokiem na Wisłę. Lubiła w tym miejscu pić kawę i obserwować nurt wody, który nieustannie się spieszył. Tak jak ona. Za dużo się w życiu spieszyła. Zbyt wielu rzeczy nie dostrzegła w tym pośpiechu; część z nich pogubiła. O to najważniejsze bała się walczyć. Pozwoliła, aby miłość, która zdarza się tylko raz, odeszła z inną kobietą. Odgłos otwieranych drzwi i dźwięk kółek walizki toczących się po kamiennej podłodze piętro niżej wyrwał Różę z zamyślenia. Powoli minęła przyjazny zakątek i skręciła w korytarz prowadzący do jej pokoju. Ciepłe wnętrze powitało ją dobrze znaną atmosferą i zapachem, który kojarzył jej się nieodmiennie z tym miejscem. Kaloryfer zabulgotał wesoło, zupełnie jakby chciał jej powiedzieć: „Dzień dobry!”. Odpowiedziała mu uśmiechem, a potem, jak zahipnotyzowana, podeszła do okna. Poprzez ciemny brąz okiennej ramy spojrzała na świat, za którym tęskniła. Naprzeciwko niej, niemalże na wyciągnięcie ręki, wznosił się kościół farny. Pięknie odnowiony, powracał do lat swojej dawnej świetności. Czerwony dach, teraz lekko przyprószony śniegiem, wskazywał drogę tym, którzy zbłądzili. Ruiny zamku, które Róża miała na wprost, przysłaniały wysokie, rozłożyste świerki, ubrane w białą pelerynkę. Śnieg sypał z nieba drobnymi, uporczywymi śnieżynkami i wyglądało to zupełnie tak, jakby ktoś, tam w górze, rozerwał pierzynę i zdmuchnął to białe pierze na ziemię. Na tym świeżym śniegu, w ogródku, odbiły się ślady ptasich łapek z trzema zakrzywionymi palcami. Róża zamknęła oczy, aby schować ten obraz pod powiekami. Zawsze tak robiła. Zapamiętywała, a potem odtwarzała tę ukrytą w oczach fotografię w swoich obrazach, pejzażach, widoczkach i czasami portretach. Ciche pukanie do drzwi zapowiedziało Ignacego. — Proszę. Wszedł z tym swoim niepewnym wdziękiem, który tak w nim lubiła. — Pani Różo, gdzie mam postawić walizki? — Postaw je tutaj — wskazała na miejsce obok szafy. — Później się nimi zajmę. Nie umawiaj mi na dzisiaj ani na jutro żadnych spotkań. Chcę odpocząć. — A burmistrz? — Umów nas na pojutrze. — Dobrze, pani Różo. — Mam nadzieję, że dostałeś pokój jak najdalej ode mnie? — Róża uśmiechnęła się, widząc zmieszanie Ignacego. — Dostałem pokój na dole. — I bardzo dobrze. Też musisz trochę ode mnie odpocząć. Potraktuj ten czas tutaj jak urlop. Trochę popracujemy, ale nie będę ci wiecznie zawracać sobą głowy. Po wernisażu wrócisz

do Warszawy i tam zajmiesz się wszystkim. Ja tu jakiś czas zostanę… Wiesz, Ignacy, Kazimierz to niezwykłe miasto. Spróbuj się o tym przekonać. Ignacy patrzył na nią z prawie nabożnym uwielbieniem w oczach. — Dzisiaj masz wolne, nie będę cię potrzebować. Idź i poszalej trochę. Zaczerwienił się zupełnie jak mały, nieśmiały chłopiec. — Proszę pamiętać, że komórkę mam cały czas włączoną. — Wiem. Idź już. Szkoda dnia. Idź zaprzyjaźnić się z Kazimierzem. Chciała zostać sama. Chciała nacieszyć się tym miejscem, które zawsze na nią dobrze działało. Uspokajało. Umacniało. Wyciszało. Po nieustannym pośpiechu Warszawy, która nigdy nie przystawała, kazimierska cisza koiła. Dawała poczucie bezpieczeństwa. Otulała. Za trzy dni Róża kończyła siedemdziesiąt lat. Chciała dzień swoich urodzin spędzić właśnie tutaj. Dlatego tu przyjechała w środku zimy. Podarowała sobie ten czas i to miejsce w urodzinowym prezencie. Wiedziała, że piękniejszego nie dostanie. *** Ewa stała w oknie i patrzyła zauroczona na bajkową scenerię przed sobą. Zimowy ogród wcale nie spał. Przyozdobione śniegiem tuje kołysały się łagodnie tuż pod jej oknem; po śniegu dostojnie kroczyły czarne gawrony, pozostawiając za sobą śmieszne ślady „kurzych” łapek, a sikorka z żółtym brzuszkiem podrygiwała skocznie na gałęzi, zupełnie jakby robiła to w takt jej tylko słyszalnej muzyki. Zabawne, tak blisko mieszkała, a tak rzadko odwiedzała Kazimierz zimą. Co roku popełniała ten sam błąd i przyjeżdżała tu w najbardziej oblegane, letnie weekendy. Po kilku godzinach spędzonych wśród rozkrzyczanego tłumu wracała do domu z lekkim niesmakiem i zmęczeniem. Zimą było zupełnie inaczej. Dziś Kazimierz oddychał spokojem. Nigdzie się nie spieszył. Nie przepychał. Trwał sobie w tej styczniowo-lutowej zadumie i cierpliwie czekał na wiosnę. Nie krzyczał, tylko milczał ciszą, która koiła. Do końca nie była przekonana do pomysłu Andrzeja, ale teraz, stojąc w tym oknie, zaczynała wierzyć, że to ma sens, że im się uda. Ostatnia sobota krótkiego w tym roku karnawału dała im szansę wyjść poza ramy, w jakich do tej pory tkwili. Ewie było w tych ramach dobrze, ale już się przyzwyczaiła do pełnego działania temperamentu Andrzeja. Mieli wychodzić poza to minimum i tak robili. Andrzej miał na nich pomysł, a Ewa już się nie buntowała. Przyjęła to i czekała. Ten wyjazd nawet ją ucieszył. W piątek wypadały jej urodziny. Nie chciała spędzać ich samotnie. Tutaj miała wokół siebie ludzi, którzy tworzyli tłum. W tłumie nie czuła się już taka samotna. Nie mogła zapomnieć spotkania z Mateuszem, choć minęły już od niego prawie dwa miesiące. Nie powiedziała o tym Dorocie. Wiedziała, że przyjaciółka wygłosiłaby jej kazanie, którego nie miała ochoty słuchać. Dorota by tego nie zrozumiała. Ona też do końca nie rozumiała. Było tak, jakby czas nagle się cofnął, a jego wskazówki odmierzały godziny wspak. Po niezręcznym kwadransie, kiedy nie wiedzieli, o czym mają ze sobą rozmawiać, słowa same się posypały. Miła, przyjacielska rozmowa. Spotkanie dwojga przyjaciół, którzy mile spędzili ze sobą czas. Nie zrobili nic złego, Mateusz wciąż mógł patrzeć swojej żonie w oczy bez wyrzutów sumienia, a jednak… Ewa znów zobaczyła zielone oczy Nadziei, a Mateusz się tego przestraszył. Ewa nie mogła przestać o tym myśleć, choć chciała. Bardzo chciała znów wyrzucić Mateusza ze swojej głowy. Ale to ją przerastało. Potrzebowała ciszy Kazimierza, aby ułożyć w całość myśli, które się poplątały. Część z nich splotła się z marzeniami, na które Ewa nie miała wpływu. One po prostu były. I był w nich Mateusz. Za ścianą usłyszała czyjś szloch. A może się jej tylko wydawało? Może to kaloryfer

zapłakał tak żałośnie? W torebce zawibrowała komórka, a jej śpiewny dzwonek przyciągnął uwagę Ewy. Sięgnęła po telefon i z bijącym nadzieją sercem spojrzała na wyświetlacz. Andrzej Pałka. No tak. Westchnęła. W końcu przyjechała tu do pracy. *** Wybrała się na ten samotny, wieczorny spacer, chcąc odreagować po dniu wypełnionym próbami i donośnym głosem Andrzeja. Nie bała się ciemności, a do samotności zdążyła się przyzwyczaić. Malutkie, wąskie uliczki w miękkim mroku, rozjaśnionym porozwieszanymi na drzewach lampkami, wydawały się jeszcze przytulniejsze niż za dnia. W rozświetlonych, jasnych oknach knajp i restauracji gdzieniegdzie przy stolikach tłoczyli się ludzie, ale tak właściwie to Kazimierz zimą odpoczywał od turystów. Ich młodzież, zakotwiczona wraz z opiekunami w schronisku „Pod Wianuszkami”, teraz też pewnie rozeszła się po miasteczku, każda grupka w inną stronę. Dla nich taki wyjazd był atrakcją i okazją do rozrywkowego spędzenia czasu poza występami. Na sobotnie przedpołudnie Andrzej zamówił dla całego zespołu kulig. Pogoda sprzyjała, a biały puch nieprzerwanie od rana sypał z nieba, ku rozpaczy tych, dla których odśnieżanie było udręką i syzyfową pracą. Z rozświetlonego rynku Ewa skręciła w ulicę Nadwiślańską, która doprowadziła ją spokojnie do wałów nad Wisłą. Szła po świeżo nasypanym śniegu, wydeptując ścieżkę dla samotnego wędrowca. Wyciszała się. Głowa, wypełniona instrukcjami, oczyszczała się z niepotrzebnych myśli, zostawiając Ewie tylko zachwyt. W ciemnej toni Wisły coś plusnęło. Zatrzymała się i wytężyła wzrok, próbując nadążyć za płynącą po rzece krą. Tylko po niej było widać, że woda wciąż jest niespokojna i że nawet przez chwilę nie przystaje. Nie odpuszcza. Wciąż gna do przodu, przed siebie. I nigdy się nie cofa. Nawet jeśli podejmie niewłaściwą decyzję, nie ma szansy tego zmienić. Odwróciła się, usłyszawszy miarowe skrzypienie na śniegu. W jej stronę, z przeciwnego kierunku nadwiślańskiego bulwaru, zbliżała się kobieta. Miała na sobie długie futro, a na głowie elegancki kapelusz. Z tej odległości Ewa nie mogła dostrzec, w jakim jest wieku, ale po sposobie chodzenia domyśliła się, że musiała być dużo starsza od niej. — Hipnotyzuje i przyciąga, prawda? — Kobieta ruchem głowy wskazała królową polskich rzek. Miała miły, przyjemny dla ucha głos, który Ewa już gdzieś kiedyś słyszała. — Tak. Przystanęłam tylko na chwilę, a po mrowieniu w palcach czuję, że ta chwila się przeciągnęła. — Ja też lubię patrzeć na Wisłę. Oglądam ją często w Warszawie, ale tam wydaje się potężniejsza i tak dumna jak stolica. Pani też przyjezdna? Ewa skinęła głową. — Z Lublina. Przyjechałam na kilka dni, w zasadzie służbowo. — Lublin. — Kobieta westchnęła cicho, a w świetle latarni Ewa dostrzegła jej uśmiech. — Miasto mojej młodości. I wspomnień. — Dla mnie miasto rodzinne — powiedziała głośno, a w myślach dopowiedziała: „I też pełne wspomnień”. — Często tu pani przyjeżdża? — Ewa wyczuła, że kobieta nie chce być w ten wieczór sama. Rozumiała ją. Też miała takie dni, że potrzebowała obecności człowieka. Choćby obcego. — Wstyd powiedzieć, bo przecież mieszkam tak blisko. Ale wciąż brakuje czasu. — Podniosła ręce i chuchnęła na palce, które pomimo rękawiczek przemarzły. — Zmarzła pani. — Kobieta zauważyła ten gest Ewy. — Czy mogę panią zaprosić na herbatę? — Odwróciła się i gestem ręki wskazała oświetlony małymi latarenkami hotel „Dwa Księżyce”, niedaleko którego stały.

— Zatrzymałam się tutaj. — Teraz to Ewa się uśmiechnęła. — A na herbatę z przyjemnością dam się zaprosić. Powoli zeszły po śliskich, ale porządnie odśnieżonych schodach i wąską, wybrukowaną ścieżką, na której mieściły się we dwie, doszły do hotelowego ogródka od strony Wisły. Restauracja była w zasadzie pusta, jedynie przy dwóch stolikach siedziały zapatrzone w siebie pary i jeden samotny mężczyzna nad pachnącym szpinakiem talerzem. Usiadły naprzeciw siebie, na małych sofach przy stoliku tuż pod oknem. Elegancki kelner pojawił się natychmiast, zapalając długą świecę stojącą na stoliku. — Co mogę paniom zaproponować? — Panie Mariuszu, poprosimy dwie herbatki, te śliwkowe z cynamonem. Czy jest pani głodna? — Kobieta spojrzała na Ewę, zrzucając z siebie futro. Przewiesiła je przez oparcie sofy, a kapelusz położyła tuż obok. Siedziały w cieniu lampy, rozświetlanym jedynie blaskiem świecy, więc Ewa nie widziała wyraźnie jej twarzy; wiedziała jednak, że skądś zna tę kobietę i że musiała ją już wcześniej widzieć. — Nie, dziękuję. Zjadłam dość obfity obiad, więc herbata w zupełności wystarczy. Ręce i stopy Ewy powoli tajały. Czuła w nich przyjemne ciepło. Siedząc przodem do sali, miała możliwość obserwowania znajdujących się tu gości i restauracji. Podobało jej się tutaj. Wszystko sprawiało wrażenie dopieszczonego w najdrobniejszych szczegółach. Wnętrze restauracji przenosiło w przeszłość, do szalonego świata lat dwudziestych i trzydziestych, przy czym wszystko było urządzone z takim smakiem i naturalnością, że można się było nim zachwycić, bez poczucia kiczu czy naśladownictwa. Ewa pomyślała, że dzięki takiemu miejscu jak „Dwa Księżyce” podróż w czasie jest naprawdę możliwa i że można się tutaj zapomnieć. W tym ogrzanym ciepłem kominka, jeszcze świątecznie przystrojonego, miejscu nie było „sklonowanych” krzeseł i stolików, które zazwyczaj w lokalach sprawiają, że można się poczuć wtopionym we wnętrze, które nie ma żadnej osobowości i w którym wszystko jest jednakowe. Tutaj każdy stolik był inny i udekorowany drobnymi szczegółami, które sprawiały, że osoba siadająca przy nim czuła się wyjątkowa. Ręcznie wyszywane koralikami serwety i bieżniki, suszone plasterki owoców ułożone na ziarenkach kawy w przezroczystych wazonach i delikatne świeczniki, to wszystko zachwycało i zaspokajało nawet największego estetę. Gdy na ich stoliku pojawiły się dwa białe imbryczki z aromatycznie pachnącą herbatą i dwie białe filiżanki, Ewa nieśmiało spojrzała na siedzącą przed nią kobietę i spytała: — Przepraszam, ale mam wrażenie, że już panią wcześniej spotkałam. Nie przypominam sobie tylko kiedy… — Pani wybaczy, powinnam od razu się przedstawić, jak tylko zaczęłam rozmowę. Róża Serwińska. Czasami jeszcze Serwińska-Barańska, ale staram się używać nazwiska mojego pierwszego męża. Od czasu do czasu można mnie jeszcze zobaczyć w teatrze i na szklanym ekranie. Choć w zasadzie ten ekran już nie jest szklany. — Kobieta uśmiechnęła się smutno. — Teraz sobie przypominam. — Ewa nie mogła uwierzyć, że siedzi przy stoliku i pije herbatę razem ze słynną aktorką. — Pamiętam wszystkie ekranizacje słynnych klasyków z pani udziałem. Niezapomniane role. — Dziękuję. — Róża się uśmiechnęła. — Jest pani bardzo miła. Dziś już niewiele osób o tym pamięta. Gwiazdą jest ten, kto zagra w telenoweli albo wystąpi w programie rozrywkowym. Teatru już się nie docenia, a sztuką staje się graffiti wymalowane na świeżo odnowionej ścianie bloku. Aktorzy sprzedają sztukę w reklamach, bo muszą z czegoś żyć i nie winię ich za to. Ale tęsknię za dawnym światem, w którym teatr się wielbiło, a wyjście do niego było zawsze wielkim wydarzeniem. — Są ludzie, dla których to wciąż jest ważne.

— Owszem, ale jest ich coraz mniej. Nowe pokolenie żyje inaczej. Szybko. Rozrywki też potrzebują szybkiej. I łatwej, żeby przy niej za dużo nie myśleć, bo myślenie jest wysiłkiem. A oni nie lubią niczego, co wymaga czasu i wysiłku. — Róża sięgnęła po swój imbryczek i nalała do filiżanki ciemnoczerwony płyn, który zawirował przez chwilę na powierzchni. Ewa poczuła zapach cynamonu i przypraw korzennych i też sięgnęła po swoją herbatę. Upiwszy pierwszy łyk, doszła do wniosku, że smakowała tak samo znakomicie, jak pachniała. — Zanudzam panią. — Róża spojrzała na Ewę swoimi przejrzyście niebieskimi oczami. Podobne oczy, tylko bardziej zmęczone wiekiem, miała babcia. — Ależ skąd. To dla mnie zaszczyt i przyjemność. Róża się roześmiała. — Niewiele jest wokół mnie ludzi, dla których moja osoba to przyjemność. Jest pani bardzo miła, pani… — Ewa. Ewa Ignatowska. Choreograf, trener i instruktor tańca z tradycjami. — Tanga? — spytała z ciekawością Róża. — Nie. Folkloru. Obie się roześmiały, przełamując resztki pozostałej między nimi niezręczności. — Przyjechała tu pani sama? Ewa pokręciła głową. — Nie. Przyjechałam z grupą młodzieży i kilkoma innymi instruktorami. W sobotę mamy rozpocząć polonezem bal na zakończenie karnawału w hotelu „Król Kazimierz”, a o północy zatańczyć dla gości, a później z gośćmi, mazura. — Cudownie! — Róża klasnęła w dłonie. — Bal karnawałowy w staropolskim wydaniu. A ładnych macie tam chłopaków? Ewa się zaśmiała. — Młody to każdy ładny, ale tak naprawdę to jest w czym wybierać. — To dlaczego na spacery chodzi pani sama? — Pani Różo! Oni mają jeszcze mleko pod nosem, a ja mogłabym być ich matką! — Wszystkiego w życiu trzeba spróbować. — Róża uśmiechnęła się tajemniczo, a Ewa nie wiedziała, czy kobieta żartuje, czy też mówi to najzupełniej poważnie. — Osobiście wolę dojrzałość — odpowiedziała. — Ale młodość jest spontaniczna, a dojrzałość pięć razy się zastanowi, zanim podejmie jakąś decyzję. Młodość jest spontaniczna. Te słowa uderzyły Ewę. Czy Mateusz, wybierając Martynę, działał spontanicznie? A może to jej, Ewie, zabrakło w młodości tego szaleństwa i spontaniczności, i dlatego przegapiła coś, co było bardzo, bardzo ważne? Wypuściła to z rąk, bo trzymała niedostatecznie mocno? A potem nie walczyła, tylko odpuściła? I czy teraz powinna zawalczyć, czy też przemyśleć tę decyzję i usunąć się na bok, jak to już kiedyś zrobiła? Kątem oka dostrzegła, że Róża patrzy na nią uważnie. Domyśliła się, że kobieta zadała jej jakieś pytanie, które zupełnie zignorowała. — Przepraszam, nie dosłyszałam pytania. — To ja przepraszam, pani Ewo. Nie powinnam być wścibska i pytać o pani życie osobiste. Proszę mi wybaczyć. Mnie tylko ciekawią ludzie i ich historie. To takie skrzywienie zawodowe. — To nie wścibskość, pani Różo. Robi to pani z takim wdziękiem, że naprawdę mam wrażenie, że w jakiś sposób jestem dla pani… — Ewa próbowała dobrać odpowiednie słowo. — Ważna? — Pani Ewo, dla mnie drugi człowiek, przy którym się zatrzymuję, zawsze jest ważny.

I myślę, że to mnie zgubiło w związkach z mężczyznami, bo żaden z moich dwóch mężów, których miałam, nie czuł się najważniejszy. — Uśmiechnęła się. Jej uśmiech był miły, szczery i serdeczny. Nie był sztuczny ani udawany jak uśmiechy do kamery, bo był przeznaczony dla człowieka. — W moim życiu, pani Różo, jest tylko kot, którym w tej chwili zajmuje się moja babcia, a ja w związku z tym jestem pełna obaw o szczupłą talię mojej kotki. Róża powoli pokręciła głową. Jej ciepłe oczy patrzyły na dziewczynę z sympatią i zrozumieniem. — Nie powinna być pani sama, pani Ewo. Jest pani młoda, ładna i tyle jest w pani do odkrycia. Szkoda życia na samotność… Cóż mogła odpowiedzieć Róży? Że dobrze o tym wie? Ale na bylejakość też nie warto poświęcać swoich lat, bo przecież życie dostaliśmy tylko jedno. Czy mogła odpowiedzieć, że tylko Mateusz mógłby nadać wartość upływającym jeden za drugim dniom? Że tylko jego spojrzenie mogło utwierdzić Ewę w przekonaniu, że jest naprawdę atrakcyjną kobietą? A może… może ona sobie to wszystko po prostu wymyśliła? Może tak bardzo bała się kolejnego zranienia, że wolała być sama, niż pozwolić komuś tak brutalnie podeptać swoje serce, jak zrobił to Mateusz? Może powinna dać życiu szansę i zauważyć, że na świecie są jeszcze inni mężczyźni? — Czy pozwoli pani zaprosić się na kolację jutro wieczorem? — Niebieskie oczy Róży patrzyły na Ewę z niewypowiedzianą prośbą. — Powiedzmy, o dziewiętnastej? Ewa czuła, że Róża potrzebuje tego spotkania i że nie było to jedynie grzecznościowe zakończenie rozmowy. — Z ogromną przyjemnością, pani Różo. Będę tutaj jutro o dziewiętnastej. Tymczasem dobrej nocy. — Podała kobiecie rękę, którą Róża uścisnęła serdecznie. — Dobrej nocy, pani Ewo. Do zobaczenie jutro wieczorem. Ewa odeszła, zabierając ze sobą zmęczenie całego dnia i samotność, która, równie zmęczona, ciężkim krokiem poszła za dziewczyną. *** — Szukałem cię wczoraj. — Andrzej wyglądał na wypoczętego i był w zdecydowanie dobrym humorze, w przeciwieństwie do Ewy, która pomimo wieczornego spaceru, pół nocy kręciła się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Świt nadszedł niepostrzeżenie, przewracając kolejną kartkę w kalendarzu i dodając Ewie kolejną cyferkę w liczbie lat. Dziś były jej urodziny. Skończyła 43 lata, a bilans jej życia nie wypadał najlepiej. Owszem, było całkiem sporo po stronie zysków, ale równoważyło się to z ilością strat, których doświadczyła. Nie miała zbyt wielu powodów do radości, ale z drugiej strony nie miała prawa narzekać, bo inni mieli gorzej. Ona miała przynajmniej babcię, Dorotę, Magdę i Tosię. No i własne mieszkanie, wypełnione pustką. — Byłam w restauracji na dole. Spędziłam wieczór w bardzo miłym towarzystwie. — Niestety, nie moim. — Mina Andrzeja była tak komicznie żałosna, że Ewa nie mogła powstrzymać się od głośnego wybuchu śmiechu. — Wyobraź sobie, że kobieta doskonale spędza czas w towarzystwie kobiety — odpowiedziała, patrząc na Andrzeja przekornie. — Wyobraź sobie, że mężczyzna również. Bawił ją. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie irytował, tylko bawił. — Pamiętasz aktorkę Różę Serwińską? — spytała. Andrzej przez chwilę szukał w pamięci nazwiska, które wydało mu się znajome. Dziwne, do tej pory nie zwracała uwagi na te poziome zmarszczki na czole, które pojawiały się, gdy

Andrzej o czymś intensywnie myślał. Dziś je dostrzegła i zapatrzyła się w nie ze wzruszeniem. Co się z nią działo? — Róża Serwińska-Barańska. Znakomita aktorka pokolenia, które już się nie powtórzy. Byłem na wielu jej spektaklach i muszę przyznać, że zawsze wychodziłem z nich z wypiekami na twarzy. Chcesz mi powiedzieć, że spędziłaś ten wieczór w jej towarzystwie? Ewa pokiwała głową z tajemniczym uśmiechem. — Dokładnie to ci chcę powiedzieć. Jest przeurocza i wciąż wygląda jak dama. — Zawsze nią była. — Andrzej wyjął komórkę z kieszeni dżinsów i sprawdził godzinę. — Pora się zbierać. Jedziemy na zbiórkę, a potem czeka nas ciężki dzień prób. Ale za to jutro, droga pani dyrektor, same przyjemności. Przed południem kulig, w południe ognisko z kiełbaskami, a wieczorem — bal! Pani pozwoli. — Otworzył przed Ewą drzwi samochodu, do którego dziewczyna wśliznęła się szybko, rozcierając zmarznięte dłonie. Mimo że przyjechali tu do pracy, pobyt w Kazimierzu ją odprężył, a czar tego miasteczka sprawił, że mimo świadomości nieuchronnego upływu czasu poczuła w sobie dawno nieodczuwaną lekkość. Bliskość Andrzeja nie krępowała jej, wręcz przeciwnie, oboje wydawali się czuć dobrze w swoim towarzystwie. Dobrze im się tutaj współpracowało. Bez zgrzytów i utarczek działali jak zgrany zespół, który ma ten sam cel — wypaść jak najlepiej. Andrzej narzucił grupie szybkie i dość wyczerpujące tempo, ale dzięki temu młodzi ludzie rozumieli, że przyjechali tu po to, aby pokazać, na co ich naprawdę stać. Z hotelu „Dwa Księżyce” do „Króla Kazimierza” było niedaleko, więc w niecałe trzy minuty dotarli na miejsce. Dzięki uprzejmości kierownictwa hotelu na próby dostali do dyspozycji salę konferencyjną, gdzie Ewa stawała się tyranem. Młodzież rozumiała jednak, że zbyt dużo mają do stracenia, aby cokolwiek zawalić, dlatego ufali pani choreograf i wierzyli, że jeśli wymaga od nich kolejnego powtórzenia układu lub jego fragmentu, ma to naprawdę sens i zaprocentuje nie tylko jutrzejszego wieczoru, ale również w przyszłości. Milczący od dwóch dni telefon Ewy dziś rozdzwonił się i rozproszył jej uwagę. Zostawiając grupę pod okiem Andrzeja i dwóch pozostałych instruktorów, wyszła z sali na przestronny, elegancki hol i odebrała telefon. — No, witaj staruszko! Ile zmarszczek przybyło ci przez jedną noc? — Dorota była okrutna. Ewa tylko zazgrzytała zębami i odpowiedziała zjadliwie: — Przypominam ci, że za miesiąc czeka cię dokładnie taka sama noc. Nie liczyłam zmarszczek, bo nawet je lubię, ale staram się nie przyglądać im zbyt często. — Ewik, wszystkiego najlepszego. Życzę ci, kochana, słonecznych promyków życia i marzeń, które się spełniają. Przestań w końcu uginać kark przed życiem, tylko stań na palcach i sięgnij po to, na co masz ochotę. Życzę ci odwagi do tego. I jeszcze, żebyś zajaśniała przy tym, kto będzie tego warty. Przerwałam ci może sam na sam z panem Pałką? — Nie, przerwałaś mi właśnie próbę poloneza. Dziękuję ci za bardzo specyficzne i wymowne życzenia. Babcia już z samego rana zdążyła mi przypomnieć o tym, że jestem już rok starsza, i jej życzenia były bardzo podobne do twoich. — W głosie Ewy Dorota usłyszała lekką uszczypliwość. — Kochanie, bo obie cię kochamy, a nasze życzenia płyną z serca — odpowiedziała Dorota. — Domyślam się, że babcia o Pałkę również pytała? — Pytała, choć nie tak bezpośrednio jak ty. Odpowiadam więc, że zachowuję się jak na panienkę z dobrego domu przystało i nikomu wstydu nie przynoszę. — A szkoda — westchnęła Dorota, a Ewa miała ochotę ją w tej chwili udusić. — Jeszcze raz dziękuję ci, droga przyjaciółko, za pamięć, ale muszę wracać do pracy. — Ewik… — zatrzymał ją nieśmiały głos Doroty.

— Uhm? — spytała, już z ręką na klamce. — A nie mogłabyś tak być choć trochę niegrzeczna? Przynajmniej w dniu swoich urodzin? — Rozłączam się, bo ta rozmowa zaczyna wykraczać poza granice przyzwoitości. Pa, kochana. Miłej zabawy na jutrzejszym balu prawników. Na urodzinowe ciastko zapraszam po powrocie. — Pa! Ewa rozłączyła się i westchnęła, a potem pewnym krokiem weszła do sali i szybko wróciła do rzeczywistości, wypatrując najdrobniejszych potknięć i niedociągnięć przy polonezie i mazurze. *** Nie mogła się już doczekać godziny dziewiętnastej. Czekała na spotkanie z Różą tak, jakby czekała na spotkanie z mężczyzną. Była podenerwowana i podekscytowana perspektywą rozmowy i przebywania z taką osobą. Nie dość, że Róża Serwińska była osobą znaną, to na dodatek miała jeszcze tak czarującą osobowość i miłe usposobienie, że Ewie śmiały się oczy na widok tej eleganckiej kobiety, z którą miała zaszczyt zjeść wspólnie kolację. Na widok Ewy Róża wstała od stolika, przy którym wczoraj siedziały, i przywitała się z dziewczyną serdecznym uściskiem dłoni. — Witam, pani Ewo. Tak się cieszę, że pani przyszła. Ewa uśmiechnęła się promiennie. — To ja się cieszę, pani Różo. I jestem zaszczycona, że mogę spędzić ten wieczór w pani towarzystwie. Róża machnęła ręką. — Zdecydowanie wolałam wczorajszy wieczór, gdy usiadłyśmy obok siebie jak dwie przypadkowo spotkane osoby. Jestem zwyczajnym człowiekiem, pani Ewo, a popularność mnie męczy. Proszę mnie traktować po prostu jak Różę. Ewa nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo przy ich stoliku pojawił się ten sam co wczoraj, elegancki kelner i położył przed każdą z nich otwartą kartę dań. — Czy mogę zaproponować paniom jakieś wino na początek? — spytał, patrząc dyskretnie na Różę, która dziś wyglądała zjawiskowo. Miała na sobie czarną, wieczorową sukienkę ze srebrną nitką, która luźno spływała po jej kształtnej sylwetce; a na jej szyi migotała drobnymi światełkami przyciągająca wzrok kolia. Ewa nie znała się na biżuterii na tyle, aby wiedzieć, czy są to brylanty, czy zwykłe cyrkonie lub kryształki. Bez względu jednak na to, co Róża miała na sobie, prezentowała się w tym jak Marilyn Monroe w diamentach. — Panie Mariuszu, poprosimy o lampkę dobrego, czerwonego wina na początek. Półwytrawnego. — Oczywiście. — Kelner ukłonił się lekko i odszedł, a ciepłe oczy Róży spojrzały na Ewę. — Proszę sobie dziś wybrać coś specjalnego. To dla mnie ważny wieczór i chciałabym, aby była pani moim gościem. Nie protestowała. Wczytując się w menu, zrobiła się głodna od samych nazw i nie mogła się zdecydować, które danie wybrać. W końcu zatrzymała wzrok na polędwiczkach cielęcych z ziemniaczkami i sosem z kurek. Poprosiła o nie, gdy kelner przyniósł wino i napełnił ich kieliszki. — Doskonały wybór — pochwalił i przyjął zamówienie także od Róży, po czym zniknął tak cicho, jak się pojawił. — Jak minął pani dzień? — zaczęła Róża, chcąc skłonić Ewę do rozmowy.

— Pracowicie i szybko. Miałam jednak chwilę, aby przejść się po Kazimierzu, który za każdym razem czymś nowym mnie zaskakuje i zachwyca. — Czy spacer był samotny? Ewa poczuła się zupełnie tak, jakby słyszała babcię lub Dorotę. Uśmiechnęła się i pokręciła głową. — Tym razem w towarzystwie kolegi z pracy. Muszę przyznać, że byłam zaskoczona jego ignorancją tego miejsca i brakiem zachwytu. Róża się roześmiała. — Tak, mężczyźni nie przywiązują wagi do szczegółów, jak kobiety. Cieszę się jednak, że panią, podobnie jak mnie, uderza piękno tego miejsca. Proszę, niech pani skosztuje tych delicji. Założę się, że nie jadła pani niczego równie pysznego. Ja w całej Warszawie nie znalazłam niczego podobnego. Ewa nadziała na widelec kurkę, która o tej porze roku była cudownym wspomnieniem późnego lata, i rozsmakowała się w rozpływającym na języku miąższu grzyba. Milczały, ale było to dobre milczenie. Niekrępujące. Kojące po dniu wypełnionym zgiełkiem. To milczenie dwóch spragnionych swojego towarzystwa kobiet wkomponowało się w dźwięki pianina, wydobywające się spod palców wirtuoza, który umilał ten wieczorny czas melodiami przenoszącymi Różę w lata jej młodości. Dobre lata. Ewa westchnęła, zasłuchana, a Róża się uśmiechnęła. — To Jerzy Kuna. Cudownie gra, nieprawdaż? Ewa była w stanie tylko przytaknąć głową, ale rozmarzenie na jej twarzy odpowiedziało Róży wyraźnie. — Uwielbiam go słuchać. Jak tu jestem, mam wrażenie, że gra tylko dla mnie. Pan Jerzy jest organistą u franciszkanów i swoimi palcami potrafi wyczarować naprawdę coś niesamowitego. Każdego wieczoru przychodzę tutaj, aby go słuchać. Po prostu siedzę i przenoszę się do świata, który dla mnie maluje swoimi dźwiękami. Kiedyś chciałam kupić tu, w Kazimierzu, dom. Lubię tu wracać. Tutaj czas płynie inaczej. Wolniej i łaskawiej. — Dlaczego się pani rozmyśliła? — Ewa, trochę nieśmiało, zakłóciła ten cichy monolog Róży, wpleciony w muzyczną wiązankę, jaką były obdarowywane. — Czternaście lat temu pan Aleksander Serwatka stworzył to miejsce. Atmosfera i gościnność „Dwóch Księżyców” tak podbiła moje serce, że pokochałam je od razu. Doszłam do wniosku, że w domu, który bym kupiła, byłabym sama. Tutaj jestem wśród ludzi; życzliwych, serdecznych, witających mnie każdego dnia z uśmiechem. Tu wracam jak do domu. Niepotrzebne mi puste ściany. Mam je w Warszawie. Ja chcę ludzi. Ewa pokiwała głową. Chociaż była od Róży dużo młodsza, rozumiała ją doskonale. Ona też potrzebowała ludzi, dlatego tak cieszyła ją jej praca, w której wciąż miała wokół siebie kogoś, do kogo mogła mówić, uśmiechnąć się, poczuć, że drugi człowiek docenia to, co che mu ofiarować. — Pani Ewo, proszę przeżyć swoje życie tak, aby pani nie uciekło. Niech pani nie pozwoli na to, aby w dniu pani siedemdziesiątych urodzin była wokół pani tylko pustka i nieme ściany, tak jak wokół mnie — szepnęła. W jej przejrzyście niebieskich oczach Ewa dostrzegła wilgoć łez. — Bardzo chciałam, aby zjadła pani ze mną tę kolację. Nie chciałam być sama w dniu moich siedemdziesiątych urodzin. Ewa patrzyła na tę elegancką kobietę z niedowierzaniem. Zamrugała oczami, jakby jeszcze nie dotarła do niej treść wypowiedzianych przez Różę słów. Ona też miała dzisiaj swoje święto i, podobnie jak Róża, potrzebowała, aby ktoś był obok niej. Tak jak teraz. — Pani Różo, aż tchu mi zabrakło po tym, co pani powiedziała. Czy może sobie pani

wyobrazić, że ja też mam dzisiaj urodziny? Skończyłam właśnie czterdzieści trzy lata. I też nie chciałam być sama — to ostatnie zdanie wypowiedziała ciszej i bardziej miękko. Róża pojaśniała. — Wiedziałam, że mamy ze sobą coś wspólnego. Czułam to. Wypijmy za to spotkanie, zanim złożę pani życzenia. — Podniosła lampkę z winem i zbliżyła kieliszek do ust. Ewa uczyniła to samo. — Pani Ewo, życzę pani, aby doświadczyła pani w swoim życiu miłości szalonej; takiej, która dodaje skrzydeł i unosi nad ziemię; takiej, która śmieje się do pani w oczach każdego mijanego przechodnia i maluje świat intensywnymi kolorami. Życzę pani miłości, która rozświetla kobietę i sprawia, że ona pięknieje. Życzę nieustannego zachłystywania się życiem, bo ono przemija, a my nie cofniemy czasu. Dlatego proszę wykorzystywać każdą chwilę i nie marnować okazji, które podsuwa życie; bo ta chwila się nie powtórzy, a okazje nie wrócą. I życzę pani, kochana Ewo, obecności drugiego człowieka tuż obok. Aby nie przebiegała pani swojego życia cicho, na paluszkach i solo, ale aby przeszła je, zwracając na siebie uwagę tych, na których pani zależy. Tego wszystkiego z serca pani życzę. Ciężko było uśmiechnąć się, gdy dwa słone strumyczki żłobiły sobie dno na policzkach Ewy. Jedyna odpowiedź, na jaką w tej chwili było ją stać, to bezgłośne „dziękuję” i spojrzenie pełne wdzięczności. Dostała w urodzinowym prezencie spotkanie, w które nawet teraz trudno jej było uwierzyć i przyjęła to z przeświadczeniem, że to wszystko ma jakiś głębszy sens. — Pani Różo, tak pięknie to pani powiedziała, że moje słowa przy tych pani będą mizerne i takie zwyczajne. Proszę przyjąć moje z serca płynące życzenia, aby życie panią porozpieszczało i pokazało pani swoje najbardziej słoneczne kolory, i aby wokół pani byli ludzie życzliwi i serdeczni, gotowi przede wszystkim panią obdarować, a dopiero później czerpać z tego, co pani ma do zaoferowania. Spełnionych marzeń i dni wypełnionych działaniem, tego pani życzę, droga pani Różo. Róża posłała Ewie swój jasny i szczery uśmiech. Obie to poczuły. Pomimo różnicy wieku połączyła ich komunia dusz podobnie czujących i podobnie odbierających świat. Długo rozmawiały. O sobie, o życiu i o swojej samotności, do której każda z nich w pewien sposób zdążyła się przyzwyczaić. Nie pragnęły jej, a mimo to musiały ją znosić, często ignorując, aby pomimo wszystko odnajdować w codzienności prostą radość, a nie tylko smutek i bezsilność. Wieczór dyskretnie i niepostrzeżenie przeszedł w noc. Dźwięki pianina ucichły, a kelner za barem spoglądał wymownie na zegarek. Ewa rozejrzała się dookoła i dostrzegła, że zostały same w sali wypełnionej jeszcze ciepłem dogasającego ognia w kominku. Róża też to dostrzegła i spojrzała na Ewę ze smutkiem w oczach. — Czas się pożegnać. Strasznie tego nie lubię. Jutro czeka panią ciężki dzień, proszę więc wyspać się porządnie, a od jutra zachłannie zapragnąć życia, które ma pani naprawdę wiele do zaoferowania, Ewo. — Róża wstała i wyciągnęła do Ewy obie ręce. Właściwie zrozumiała ten gest. Podeszła i przytuliła się tak, jak przytulała się do mamy. Ciepłe ramiona Róży zamknęły Ewę w sobie, odgradzając od świata i jego niedoskonałości. Gdyby mogła, zostałaby tak przez długie godziny, czerpiąc siłę od kobiety, o której jeszcze kilka dni temu zaledwie słyszała, a która dziś stała się Ewie tak bliska jak ktoś, na kogo od dawna czekała. *** Wirowała w takt walca, do którego poprosił ją Andrzej. Świat kręcił się dookoła Ewy, a ona śmiała się do niego, wsparta na jego ramionach. Miała na sobie tę samą czarną sukienkę z długim rozcięciem do połowy uda, którą włożyła na dni otwarte zespołu. Wraz z Andrzejem, prezentującym się dziś bardzo wytwornie w grafitowym smokingu, poprowadzili poloneza, robiąc to dostojnie i z wielką gracją.

Czuła się dziś jak Kopciuszek zaproszony na wytworny bal. I choć byli dziś w pracy, o czym musieli nieustannie przypominać swojej młodzieży, Ewa bawiła się wyśmienicie. Andrzej był idealnym partnerem na taki wieczór. Rozmowny, błyskotliwy, momentami czarujący i uwodzicielski, prowadził Ewę wprawnie po parkiecie, zabawiając ją rozmową i robiąc wszystko, aby ten wieczór był niezapomniany. I był. Ewa już nie pamiętała, kiedy ostatni raz była na jakimkolwiek balu; a w takim jak ten uczestniczyła po raz pierwszy w życiu. I jeśli wziąć pod uwagę dwa ostatnie dni, jej nowy rok z dodatkową cyferką zapowiadał się inaczej niż poprzednie lata. Sama była ciekawa, dokąd to życie ją zaprowadzi i co jeszcze dla niej przygotuje. Wczorajsza rozmowa z Różą była refleksyjnym sięgnięciem w przeszłość. To niewiarygodne, że spotkała tę kobietę w takim momencie swojego życia, kiedy w pewnym sensie stała na rozdrożu. Myśląc o tym spotkaniu, przypomniała sobie słowa babci, które usłyszała dawno temu: „Nie ma przypadkowych spotkań i ludzie też nie stają na drodze naszego życia, ot tak. Każdy człowiek zostaje nam dany po coś, aby czymś nas ubogacić, dopełnić, coś pokazać czy uświadomić. Poprzez ludzi dostajemy od życia tysiące szans na to, aby stać się lepszym człowiekiem lub aby temu człowiekowi pokazać coś, czego on do tej pory nie dostrzegł. Nie zawsze jesteśmy tego świadomi i nie zawsze to wykorzystujemy. Czasami te szanse przechodzą obok nas niezauważone. Czasami jedną decyzją czy obojętnością wobec kogoś rujnujemy Boży plan, który zawsze jest doskonały. Ale Pan Bóg przygotuje zawsze wyjście awaryjne i plan B. On nic nigdy nie traci; tracimy my, omijając drobiazgi, które często są skarbem, choć nie błyszczą, bo wyglądają tak zwyczajnie. Dlatego pamiętaj, Ewuniu, aby nigdy nie przechodzić obojętnie obok człowieka, bo nigdy nie wiesz, jaki dar może ci ofiarować”. Te słowa wróciły do Ewy wczorajszego wieczoru, kiedy patrzyła w przesycone mądrością oczy Róży i słuchała jej aksamitnego głosu. Wiedziała, że dopiero z perspektywy czasu docenia się wartość przypadkowej chwili. Dlatego tą dzisiejszą chciała się napełnić, aby móc wracać do niej wtedy, gdy nadciągną burzowe chmury. *** — Zmęczona? — Wracali wzdłuż Wisły, chcąc ochłodzić się mroźnym powietrzem lutowej nocy. Ścieżka wydeptana w śniegu była tak wąska, że musieli iść gęsiego, Ewa przodem, a tuż za nią Andrzej nieco chwiejnym krokiem. Rozgrzani tańcem, alkoholem i gorącą atmosferą ostatniej soboty karnawału, nie czuli zimna. Chłód przyjemnie studził rozgrzane głowy i przywracał przytomność umysłu, ukołysanego tańcem. — Powiedziałabym, że przyjemnie zmęczona. — Wraz z odpowiedzią Ewy do góry uniósł się obłoczek pary, wydobywający się z jej ust. — Myślisz, że byli zadowoleni? — Goście na pewno, przecież widziałaś. Jak nasza młodzież porwała panie i panów do mazura, cała sala ruszyła do tańca i przestać nie chcieli. To był strzał w dziesiątkę. Przypomniała sobie swoje wątpliwości, kiedy Andrzej zaproponował im ten projekt, i uśmiechnęła się sama do siebie. — A pomyśleć, że jeszcze cztery miesiące temu miałam wobec ciebie wręcz mordercze zamiary. Śnieg tuż za nią zaskrzypiał, a głos Andrzeja dobiegł z tak bliska, że jego oddech załaskotał jej odsłonięte ucho. — A teraz, pani dyrektor? Czy nadal masz ochotę mnie usunąć, zlikwidować, udusić czy też co tam miałaś zamiar ze mną zrobić? Zatrzymała się i odwróciwszy się, spojrzała prosto w jego zielone oczy. W tej chwili były poważne i wypełnione niepodobnym do Andrzeja ciepłem. — Teraz już nie. Przynosisz zespołowi same korzyści. Jesteś czarnym koniem, którego

nie należy się pozbywać. Cofnęła się, ale Andrzej przysunął się o krok, chcąc utrzymać bliskość między nimi. — Przy tobie dzieje się ze mną coś dziwnego — powiedział ściszonym głosem, nie spuszczając z Ewy spojrzenia, które się zmieniało. Już nie było spokojne, ale pełne głodnego pożądania. — Zmieniasz mnie, Ewa. Sprawiasz, że mięknę i mam ochotę otaczać cię opieką i chronić przed światem. — Mnie nie trzeba chronić — wyszeptała. — Sama doskonale daję sobie radę. — Dając się krzywdzić życiu. A ja nie chcę na to pozwolić. — Podszedł zupełnie blisko i delikatnie uniósł jej twarz. Czuła jego oddech i zapach alkoholu. Zadrżała, choć nie było jej zimno. Andrzej był bardzo blisko. Za blisko. Pozwoliła na ten pocałunek, początkowo nieśmiały, a potem już zachłanny jak oczy Andrzeja. Miękła przy nim i czuła, że chłód, który ją oszraniał od środka, zaczyna topnieć jak zwisający z dachu sopel w pierwszych promieniach przedwiosennego słońca. — Nie odtrącaj mnie dzisiaj, proszę. Chodź ze mną i pozwól mi na siebie patrzeć aż do rana. Tak bardzo chcę być dzisiaj z tobą, proszę — wyszeptał, z trudem odrywając się od jej ust. Oddychała ciężko i czuła, jak dzieje się z nią coś dziwnego. Nie kontrolowała już swojego ciała, które przylgnęło do Andrzeja z niemą prośbą o bliskość i pieszczotę. Biegli do hotelu, trzymając się za ręce. Obcasy Ewy ślizgały się po ubitym śniegu i pokrywającej go warstwie lodu. Nie pamiętała, kto poprosił o klucz do jej pokoju. Pamiętała tylko dłonie Andrzeja, które błądziły po jej ciele, torując drogę ustom, ciepłym i miękkim. Namiętnym. Andrzej był dojrzałym kochankiem, czułym i delikatnym. Pomimo swojego pożądania myślał o Ewie i chciał zrobić wszystko, aby to jej dać jak najwięcej, siebie zostawiając na końcu. Dotykał jej jak coś drogocennego i kruchego, z lękiem, że mu się wymknie. Drżała, gdy uniósł się nad nią i nakrył swoim ciałem. Wchodził w nią powoli i delikatnie, nie chcąc jej skrzywdzić ani sprawić jej bólu. To ona pragnęła więcej, wychodząc mu naprzeciw uniesionymi do góry biodrami. Chciała czuć go wszędzie — w sobie i na sobie. Chciała, aby doprowadzał ją do szału, pieszcząc językiem jej stwardniałe i spragnione miłości sutki, splatając palce z jej palcami i przyspieszając, aby podarować jej i sobie spełnienie. Leżeli wyczerpani i rozleniwieni miłością. Kaloryfer nastawiony na maksymalne grzanie zabulgotał, jakby dając znać o swojej obecności. Andrzej, zwrócony w stronę Ewy, patrzył na nią z czułością. Nic nie mówiła. Oddech miała wciąż przyspieszony, a oczy półprzymknięte. Uśmiechała się. Nie wiedział, czy do niego, czy do swoich myśli. — Wiesz, że wczoraj miałam urodziny? — wyszeptała, nie otwierając oczu. Przysunął się i pocałował ją w czoło, a potem w czubek nosa. — Wszystkiego najlepszego. Dlaczego nic nie powiedziałaś? — zapytał równie cicho jak ona. — Przecież powiedziałam — odszepnęła. Cała Ewa. Cicha, skromna i wycofana. Zupełnie niepodobna do tej, z którą się kochał przed kilkoma minutami. — Jesteś cudowna, wiesz? Otworzyła oczy. Tym razem uśmiechnęła się do niego. — Wiem — odpowiedziała. Jej oczy błyszczały iskierkami radości. Andrzej nigdy nie widział jej takiej. Miał wrażenie, że Ewa, z którą pracował, i Ewa, która była z nim w tym pokoju, to dwie zupełnie inne osoby. Całkowicie różne. Niepodobne. — Nie jesteś na jedną noc, Ewa. Nie odpowiedziała. Nie wiedział, czy mu uwierzyła. Bardzo tego chciał. Zasługiwała na

to, aby traktować ją poważnie. Nie nadawała się na zapomnienie, jakim było wiele kobiet w życiu Andrzeja. Ewa była tajemnicą, którą chciał poznać bliżej i przy której chciał się zatrzymać na dłużej. *** Obudziła się z bólem głowy. Otworzyła oczy i dostrzegła zagłębienie na poduszce, na której spał Andrzej. Przypomniała sobie wczorajszy wieczór i noc, którą zaskoczyła siebie samą. Zadrżała na wspomnienie dotyku Andrzeja i przymknęła oczy. Z łazienki dobiegł ją szum prysznica, co oznaczało, że nie zostawił jej samej. Nie myślała o tym, jak to będzie, gdy jutro spotkają się w pracy. Nie zastanawiała się nad tym, czy i jak zmieni się relacja między nimi. Dziś to nie było ważne. Ważne było to, że nie zbudziła się sama i że Andrzej nie wyszedł bez słowa pożegnania. Szum prysznica umilkł. Nie miała siły wstać. Chciała tylko, aby zniknął gdzieś ten ból, który paraliżował każdy nerw i irytował, jak Andrzej kiedyś. — Wstaniesz, czy przynieść ci śniadanie do pokoju? — Poczuła świeży zapach żelu pod prysznic. Na myśl o jedzeniu jej żołądek wykonał niebezpiecznego fikołka. Jęknęła. — Głowa mi pęka. Nic nie przełknę. — Typowy syndrom dnia następnego. Przyniosę ci coś do pokoju, a ty może wstań i spróbuj wziąć prysznic, co? — Sugerujesz, że śmierdzę? — zażartowała, choć wcale nie była w nastroju do żartów. — Ależ skąd — odpowiedział, całując ją w czoło na „dzień dobry”. — Po prostu poczujesz się po tym lepiej. Idę do pokoju się przebrać, bo w tym smokingu wyglądałbym trochę dziwnie na śniadaniu, a potem przyniosę ci aspirynę i gorącą herbatę. Wyszedł, zostawiając za sobą ciszę i pustkę pokoju. Było jej niedobrze, ale rozsądek szeptał, żeby jednak zebrała siły i wstała. Letnia woda orzeźwiała, ale tępy ból nadal pulsował w skroniach. Po raz nie wiadomo który wyrzucała sobie, że jest idiotką, która dobrze wie, że nie może wypić więcej niż jedną lampkę wina, a jednak mimo to wczoraj pozwoliła sobie na więcej. A dzisiaj cierpiała. Zakręciła kran i sięgnęła po ręcznik. Woda z mokrych włosów skapywała na plecy cieniutkimi strużkami. Usłyszała, jak Andrzej wszedł do pokoju. Wytarła się, włożyła na siebie gruby szlafrok i okręciła włosy ręcznikiem. Ból nie zelżał, ale mdłości minęły. Andrzej patrzył na nią tak, że Ewie zrobiło się gorąco. Usiadła przy małym stoliku i sięgnęła po filiżankę z czarną, gorącą herbatą. Jej gorzki posmak rozszedł się po podniebieniu Ewy, odwracając uwagę od pulsujących skroni. Niechętnie ugryzła ciemną bułkę, którą przyniósł dla niej Andrzej. Była posmarowana cienką warstwą masła i obłożona białym, lekko kwaśnym serem. Przeżuwała powoli i przełykała z wyraźnym trudem. Gryz. Przerwa. Kolejny gryz i kolejna przerwa. Potraktowała to zadanie ponad jej siły jak obowiązek do spełnienia. Nieprzyjemny, ale konieczny. Wiele ich takich miała i radziła sobie z nimi całkiem nieźle. Z jedną małą bułką też sobie poradzi. Przecież to tylko bułka. Węglowodany, które pomogą Ewie stanąć do walki z podłą przypadłością, jaka się jej przytrafiła. Gdy zjadła, Andrzej podał jej rozpuszczony w szklance, musujący lek. — Wypij to, powinno pomóc. — O której musimy się wymeldować? — spytała, z trudem artykułując pojedyncze słowa. Marzyła tylko o tym, aby wrócić do łóżka, przymknąć oczy i uspokoić to kołyszące morze w swej głowie. — O nic się nie martw, wyjedziemy wtedy, gdy będziesz gotowa. Przymknęła oczy. Chciała przyłożyć głowę do poduszki i zapomnieć o wszystkim. O całym świecie. O swojej głupocie. O Mateuszu. Dlaczego pomyślała o Mateuszu? Właśnie

teraz, dzisiaj, pod czujnym spojrzeniem Andrzeja? Dlaczego szarość, która ją prześladowała, nie mogła odpuścić? Nie chciała jej, a ona sama przychodziła. Wpychała się do głowy Ewy, zupełnie jak ten ból. Zabierała spokój. Przynosiła tęsknotę. Nie dawała o sobie zapomnieć, pomimo czułości Andrzeja. — Włosy masz jeszcze wilgotne, podsusz je, bo się przeziębisz. Przykręciłem trochę kaloryfer. W chłodniejszym pomieszczeniu szybciej dojdziesz do siebie. Działała jak automat. Słuchała go i posłusznie wykonywała polecenia. Wysuszyła włosy, siedząc na zamkniętej klapie sedesu. Nie miała siły stać. Nogi się pod nią uginały, ręce drżały, a powieki same się przymykały. Wyłączyła suszarkę i odłączyła od gniazdka, a potem w szlafroku wsunęła się pod wystygłą już kołdrę i odnalazła swoje wgłębienie na poduszce. Rzęsy Ewy oparły się o miękkość jej policzka, a usta łapczywie łapały powietrze. Trwała tak, w takim półprzytomnym stanie, balansując na granicy jawy i snu. Myśli urywały się fragmentami, uderzając w Ewę gwałtownie i odpływając. Wciąż słyszała takt mazura, a potem dźwięki walca, w którym Andrzej mocno trzymał ją w ramionach, pewnie prowadząc po parkiecie. Nieco później te same ramiona Andrzeja ukryły Ewę przed światem, zamykając ją szczelnie i sprawiając, że zapłonęła. Jego usta odnalazły każdy zapomniany skrawek jej ciała, a dłonie paliły, zupełnie jakby chciały odcisnąć swój ślad, zacierając te wszystkie inne, które były tam przed nimi. Nawet teraz Ewa czuła jego palce splatające się z jej włosami i nie wiedziała, czy to się dzieje naprawdę, czy to noc, która powraca jak echo wspomnieniem, które nie boli. — Śpij, kochanie, śpij. — Usłyszała jeszcze jak przez mgłę i wszystko odpłynęło. Była tylko cisza i pustka, której w tej chwili pragnęła, aby w niej zostawić ten ból, który nieco zelżał. Zasnęła. *** Żegnał ich kazimierski mrok, który uciekał za oknami samochodu Andrzeja. Ewa rozłożyła siedzenie do pozycji półleżącej i przymknęła oczy, nie chcąc patrzeć na domki i spichlerze, które spoglądały na nią zasmuconymi okiennicami. Jej pożegnanie z Różą było krótkie, ale bardzo serdeczne. Zarówno w zielonych oczach Ewy, jak i w niebieskim spojrzeniu Róży błyszczały diamenciki łez, których żadna z nich się nie wstydziła. Wymieniły się telefonami i słowami, którymi się objęły. — Pani Ewo, pobędę tu jeszcze jakiś czas. Proszę do mnie przyjechać. Z Lublina ma pani tak niedaleko, a ja bardzo potrzebuję pani towarzystwa. Obiecuje pani, że do mnie przyjedzie? Ewa skinęła głową i chwyciła w swoje dłonie zadbane ręce Róży. — Obiecuję, pani Różo. Ja też wyjeżdżam z wielkim niedosytem wspólnej rozmowy i pani obecności. Zorientuję się, jak wyglądają sprawy w pracy, i postaram się wyrwać choć na dwa dni. — Z tym przystojnym szatynem, który wodzi za panią stęsknionymi oczami? Chyba mu pani zalazła za skórę, pani Ewo. — Róża dyskretnie wskazała wzrokiem Andrzeja. — Raczej nie. — Ewa zarumieniła się, zdradzając przed Różą finał wczorajszego wieczoru. — On jest pracoholikiem i zupełnie nie umie odpoczywać. — Proszę nie przepuszczać między palcami tego, co podsuwa życie. Czasami to małe ziarenko, jakie akurat się wymknie, jest tym, które właśnie przyniosłoby nam największą wartość. Proszę o tym pamiętać. — Róża mrugnęła porozumiewawczo i uścisnęła Ewę bardzo serdecznie. — Niech pani nauczy się być szczęśliwą, Ewo — szepnęła jeszcze i odwróciła się szybko, aby złapać w zagłębienie dłoni łzę, która stoczyła się po wyżłobionej niteczkami zmarszczek powierzchni policzka. Te słowa i uścisk Róży wróciły do Ewy wraz z monotonnym szumem silnika i uciekającą pod kołami czarną drogą. Los podarował jej niesamowite spotkanie z wyjątkową kobietą i Ewa

była mu wdzięczna za te godziny, które spędziła z Różą. — Jak się czujesz? — Andrzej oderwał wzrok od drogi i przelotnie spojrzał na Ewę. — Bywało lepiej. — Spróbowała się uśmiechnąć, ale nic z tego nie wyszło. — Alkohol pani nie służy, pani dyrektor. — Szkoda, że nie przypomniałeś mi o tym wczoraj. Dłoń Andrzeja zsunęła się z dźwigni biegów i dotknęła dość śmiało uda Ewy, otulonego szarym materiałem spodni. — Myślę, że ta ręka bardziej będzie potrzebna ci tam. — Ewa wskazała na osamotniony drążek. — A ja myślę, że wolałaby być tutaj. — Andrzej przesunął dłoń nieznacznie wyżej. Ewa nie zareagowała. W tej chwili marzyła tylko o jednym — aby już być w domu, zanurzyć się w wannie pachnącej lawendową pianą, a potem ukryć pod kołdrą, wsłuchując się w znajome dźwięki. Wiedziała, że będzie jej brakowało znajomego mruczenia Tosi, ale nie miała siły dzisiaj po nią jechać. Jutro. Wszystko zacznie od jutra. Jutro odbierze Tosię od babci. Jutro spróbuje wstać z łóżka i na czas dotrzeć do pracy. Jutro zrobi zakupy i ugotuje obiad dla siebie i babci. Jutro zajmie się mieszkaniem, które tęskniło za jej kobiecą ręką, zaprowadzającą wokół siebie porządek. Jutro. O tym, co się wydarzyło między nią a Andrzejem, też pomyśli jutro. O tym, czy ma być jakiś ciąg dalszy, zadecyduje przyszłość. Ona podda się tylko biegowi czasu i będzie uważnie patrzyła, czy nie wypuszcza z rąk czegoś naprawdę cennego. *** Jej okno było ciemne. Od kilku dni wpatrywał się w noc, a ta nie jaśniała miękkim światłem lampy, do którego tak się przyzwyczaił. Musiała gdzieś wyjechać. Może na narty? Dzisiaj wszyscy jeździli na narty. Tegoroczna zima obficie obdarowała śniegiem całą Polskę, nie trzeba więc było przemierzać kilkaset kilometrów, żeby pojeździć na nartach czy na desce. Jechało się tam, gdzie był najbliższy wyciąg i trasy narciarskie. Iwona nie wyobrażała sobie zimy bez nart. Co roku wydawali duże sumy pieniędzy na kilkudniowy kaprys jego byłej, bo przecież Iwona potrzebowała luksusu. Nie mogli po prostu wynająć kwatery gdzieś w pobliżu, ona zawsze musiała mieć hotel ze spa i basenem, z którego korzystała każdego ranka. Dbała o siebie, to Rafał musiał jej przyznać. Trzy razy w tygodniu chodziła na fitness, a w weekendy korzystała z siłowni i basenu, na który miała darmowy karnet z pracy. Jej ciało nie miało zbędnego grama tłuszczu, było gładkie i sprężyste. Czasami, leżąc obok niej, Rafał miał wrażenie, że ma przy sobie ideał kobiecego piękna, który nie miał w sobie za grosz kobiecego ciepła i delikatności. Iwona była bardzo atrakcyjną kobietą, ale miała podły charakter. Niestety, zajęło mu sześć lat, aby to w pełni zrozumieć. Teraz zachowywał się irracjonalnie. Wpatrywał się w okno kobiety, o której nic nie wiedział, i tęsknił za światłem w jej oknie. Za jej obecnością, której mu brakowało. Za spokojem i porządkiem, jaki wokół siebie wprowadzała. Miał za sobą ciężki tydzień, a przed sobą kolejny, równie pracowity i wyczerpujący. Chciał nabrać sił z okna, które od kilku miesięcy go wspierało. Niestety, dziś kolejny raz powiało od niego pustką i nieobecnością. Gdzie była i jak długo jeszcze ma czekać na seans, bez którego coraz trudniej mu było zasypiać? Miał nadzieję, że jutrzejszy dzień przyniesie odpowiedź na to pytanie. *** Róża zapatrzyła się na mroczną toń Wisły, po której wartkim nurtem płynęła kra. Mroźne powietrze szczypało jej policzki, wbijając się kłującymi igiełkami w każdą nieosłoniętą część ciała. Potrzebowała dziś samotności, aby nabrać sił przed rozpoczynającym się tygodniem, który miał obfitować w spotkania. W czwartek otwierała wernisaż z pejzażami i portretami, których

uzbierało się trochę przez ostatnie dwa lata. Lubiła malować. Ta czynność uspakajała ją i pozwalała wracać do dobrych wspomnień, których w życiu Róży było całkiem sporo. Te najdroższe zachowała na dnie serca. Kiedyś rzadko do nich zaglądała, zajęta życiem, które pędziło. Teraz, gdy coraz częściej czuła na sobie bagaż lat, sięgała tam pewniej i chętniej. To przypadkowe spotkanie z Ewą ją poruszyło. Dostrzegła w tej dziewczynie coś, co przypomniało jej dawną Różę sprzed lat, tę wycofaną i niepewną, która bała się zawalczyć o to, co ważne. Co prawda życie hojnie ją obdarowało, przynosząc tyle nieoczekiwanych ludzi i zdarzeń, ale wtedy Róża umiała już stawać na palcach i sięgać po to, czego naprawdę pragnęła. Gdyby posiadała tę umiejętność dużo wcześniej, być może nie byłaby teraz tą Różą, która dostała od losu aż tak wiele. Gdyby… Róża poczuła, jak mrowieją jej przemarznięte palce u stóp. Poruszyła nimi, a potem odwróciła się od Wisły i zeszła po śliskich, oblepionych świeżym śniegiem schodach. „Dwa Księżyce” powitały ją wesołymi światełkami, rozwieszonymi na konarach drzew. Te światełka były jak droga do domu, po której Róża wracała z lekkim sercem i uśmiechem błąkającym się po twarzy.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Szuflada Zima nie odpuszczała, ale lutowe dni powoli się wydłużały; jeszcze nieznacznie, pojedynczymi minutami, dając więcej światła i szarawej jasności. Czasami poprzez monotonny kłąb chmur przebijały się radosne promyki słońca, dzięki którym w spragnionych wiosny ludziach wstępowało więcej energii i częściej się uśmiechali, wymieniając pozdrowienia. Zdarzało się to jednak tak rzadko, że zimowa depresja krążyła w powietrzu jak zarazki grypy, i nawet ci, którzy mieli większą odporność, chodzili osowiali i przygnębieni, snując wakacyjne plany i marząc o słonecznym popołudniu w ogródku lub na działce. Dni Ewy pędziły, a ona sama nie mogła za nimi nadążyć. Z trudem wstawała rano, aby zdążyć do pracy na czas. Zajmowała się swoimi grupami, umawiała występy ze swoimi maluchami w przedszkolach, w ramach promocji zespołu, a dodatkowo przygotowywała układy choreograficzne na festiwal zespołów folklorystycznych. Miała nadzieję, że uda im się w tym roku wyjechać do Hiszpanii i Portugalii na tamtejsze regionalne festiwale, zazwyczaj związane ze świętem wina. Miała trochę znajomości pozostałych jeszcze po rozległych kontaktach Izy, a dodatkowo wierzyła w siłę przebicia Andrzeja i jego urok osobisty, którym zadziała w ministerstwie, walcząc o nich. Z nostalgią wspominała długie samotne wieczory, które wypełniała sobie dobrą książką lub filmem; gdy czas kapał powolutku, a ona nie musiała wciąż zerkać na zegarek. Teraz każdy wieczór kończył się przygnieciony wieloma obowiązkami, a jej samej brakowało godzin na sen, którego brak męczył i wyczerpywał. Andrzej zachowywał się wobec niej z wielką klasą. W pracy był uprzejmy i częściej niż dotąd uśmiechał się do Ewy, ale w żaden sposób nie pozwalał sobie na jakąkolwiek z nią poufałość, wymagając od Ewy tyle samo, co wymagał wcześniej, i niejednokrotnie przyprawiając ją o zgrzyt zębów. Pod tym względem bardzo jej zaimponował swoją dyskrecją i brakiem napuszoności pawia ze swej zdobyczy, którą zresztą wcale się nie czuła. Andrzej traktował ją z szacunkiem należnym kobiecie, którą adorował poza godzinami pracy. Ewa podejrzewała, że nawet Paweł nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaiskrzyło między jego dyrektorską parą. Weekendy, które wraz z końcem karnawału mieli już zawodowo wolne, Andrzej wypełniał Ewie kulturalnie. Zabierał ją do teatru, na koncerty i wystawy, które zawsze kończyły się kolacją w eleganckim lokalu, a potem wspólnym śniadaniem w mieszkaniu któregoś z nich. Andrzej mieszkał w apartamentowcu przy Jana Sawy, z widokiem na wąwóz. Z szóstego piętra jego mieszkania mogła podziwiać panoramę południowej strony Lublina. Mieszkanie Andrzeja było dużo większe niż jej przytulny kącik, ale za to bardziej bezosobowe. Ewa w swoim mieszkała i oswoiła tam każdy metr kwadratowy. Andrzej u siebie sypiał i pomieszkiwał, nie mając czasu na to, aby się tutaj zadomowić. Początkowo czuła się w tym miejscu skrępowana. Przerażała ją nowość całej tej sytuacji, do której nie mogła się jeszcze przyzwyczaić. Przerażała ją wielkość tego miejsca, w którym nie potrafiła się odnaleźć. Andrzej oswajał ją powoli. W zasadzie trudno było nazwać to, co ich połączyło. Spotykali się w weekendy, czasami wieczorami. Dużo rozmawiali i to w Andrzeju podobało się jej najbardziej. Był wymagającym partnerem i stawiał intelektualne wyzwania. Podsuwał książki, które powinna przeczytać, i skłaniał do dyskusji po każdym obejrzanym spektaklu. Przedstawiał ją ludziom spotykanym na różnych imprezach, na których wspólnie

bywali, przy czym nigdy nie powiedział nic ani nie zachował się tak, by mogło to wprawić Ewę w zakłopotanie. Lubiła z nim być. Przy Andrzeju odkrywała pełnię swojej kobiecości, która przez wiele lat pozostawała uśpiona. Wspólnie z Andrzejem obdarowywali się bliskością i byli ze sobą, aby wypełnić swoją samotność, ale Ewa nie czuła tego przyspieszonego bicia serca, gdy o nim myślała, ani nie doświadczała tego tęsknego oczekiwania przed spotkaniem z nim. Przyjmowała każdy dzień jak prezent-niespodziankę i starała się wyjmować z niego to, co rozświetlało choćby nikłym promykiem przygnębiającą codzienność. *** — Jak to wyjeżdżasz? — Mateusz patrzył na żonę tak, jakby nie rozumiał sensu wypowiadanych przez nią słów. — Przecież to Karolina miała jechać. — No miała. — Martyna przeglądała zawartość szafy, próbując wybrać to, co będzie najprzydatniejsze w podróży. — Ale się rozchorowała, a to szkolenie sporo kosztowało, więc muszę jechać ja. Misiu, to tylko cztery dni, dacie sobie beze mnie radę. Mina Mateusza wyrażała coś wprost przeciwnego. — Będę musiał trochę przeorganizować ten tydzień. Szkoda, że nie uprzedziłaś mnie wcześniej. — Spojrzał na żonę, starając się, aby w jego głosie nie było czuć wyrzutu i niezadowolenia. Martyna jednak znała go lepiej, niż Mateuszowi się wydawało. Ten wyrzut wyczytała w jego oczach, które zawsze były dla niej otwartą księgą. Odwróciła się od otwartej szafy i stanęła przed nim w bojowej pozie, z dłońmi na biodrach. — Wybacz, że żadna z nas nie przewidziała tego, że Karolina złapie grypę. Poza tym chciałam ci, kochanie, przypomnieć, że ty o swoich wyjazdach służbowych informujesz mnie dzień przed i też muszę sobie jakoś z tym radzić i dostosować swój grafik do tej sytuacji — dodała kąśliwie. Choć nie podniosła głosu, „kochanie” w jej ustach zazgrzytało w uszach Mateusza jak zardzewiały zawias. — O co ci znowu chodzi? — Nastroszył się jak kogut przygotowany do ataku. — O to, że ty masz w tym domu prawa, a ja obowiązki — odpowiedziała jeszcze spokojnie, ale Mateusz czuł, że Martyna jest o krok od wybuchu. — Jedź i odpocznij od nas trochę, bo widzę, że bardzo nerwowa się ostatnio zrobiłaś. — Chciał załagodzić sytuację, ale chyba wszystko pogorszył, bo Martyna założyła teraz ręce przed sobą, a jej ciemne oczy ściemniały jeszcze bardziej. To nie był dobry znak. — Zawsze odwracasz kota ogonem i stawiasz sprawy tak, jakbyś był bez zarzutu, a ja winna wszystkiemu. — Koniecznie dążysz do konfliktu i za wszelką cenę próbujesz mi udowodnić, jak beznadziejnym ojcem jestem, a ty umęczoną matką, która ze wszystkim sobie radzi. Typowa Matka Polka i Siłaczka w jednym. Milczała, mierząc go wściekłym już spojrzeniem. On też milczał, nie chcąc dolewać oliwy do ognia, choć i tak wiedział, że powiedział o jedno zdanie za dużo. — Po dwóch dniach będziesz dzwonił z tysiącem pytań dotyczących chłopców — odezwała się zimno. Mateusz poczuł chłód w pokoju, który dotąd był wypełniony rodzinnym ciepłem. — Możesz być spokojna, poradzę sobie ze wszystkim. A telefonu możesz w ogóle nie brać. Nie będzie ci potrzebny. — Odwrócił się i wyszedł z pokoju, wymijając Martynę, której zacięty wyraz twarzy nie pozostawiał wątpliwości, jak bardzo wściekła jego żona była w tym momencie. *** — Uważam, że ta jest idealna. — Dorota dmuchnęła w opadającą na oczy grzywkę

i przełożyła na drugą rękę zimową kurtkę, która zaczęła jej już ciążyć na lewym przedramieniu. Ewa stała w przymierzalni najpopularniejszej lubelskiej galerii „Lublin Plaza” i patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Przymierzała już kolejną z rzędu sukienkę i wciąż nie mogła znaleźć takiej, z której byłaby zadowolona. Częste wyjścia z Andrzejem sprawiły, że wykorzystała już kilkakrotnie ubrania, które nadawały się na wielkie wyjścia i których w swojej szafie nie miała aż tak wiele. Skromne i spokojne dotychczas życie Ewy nie wymagało od niej tak częstej zmiany wizytowej garderoby. Miała dwie eleganckie sukienki, kilka kostiumów i parę ulubionych spódnic, noszonych zazwyczaj do białych bluzek. Jej ulubionym strojem były po prostu dżinsy, w których zawsze czuła się swobodnie. W dżinsach jednak nie mogła pójść do teatru ani na kolacje, które celebrował Andrzej. Dlatego potrzebowała nowych sukienek, przynajmniej dwóch. — Wydaje mi się, że ma za duży dekolt — odpowiedziała Ewa niepewnie. — Wcale nie ma za dużego dekoltu. Masz ładny biust i powinnaś go eksponować. Ewa zarumieniła się, co nie umknęło uwagi Doroty. — Rozumiem, że nie jestem pierwszą osobą, która ci o tym mówi. — Nie wprawiaj mnie w zakłopotanie i to jeszcze w sklepowej przymierzalni, dobrze? Dorota pokręciła głową i oparła się o ścianę, w pobliżu której stała. — Ewka, nie denerwuj mnie — warknęła. — Jesteś już dużą dziewczynką i czas najwyższy, abyś zaczęła pokazywać ten biust, póki jeszcze masz co pokazywać. Kiecka jest świetna i leży na tobie idealnie, więc nie ma się nad czym zastanawiać. Kupuj ją i idziemy na kawę, bo padnę! Ewa rzuciła ostatnie spojrzenie na swoje odbicie i postanowiła zaufać Dorocie. Podobnie jak przyjaciółka ona też była zmęczona. Przemaszerowały wspólnie przez długą galerię, wstępując do sklepów, które wskazywała jej Dorota. Ona była tu częstszym gościem niż Ewa i miała swoje ulubione marki, do których chciała przekonać przyjaciółkę. Zdjęła sukienkę, powiesiła ją na wieszaku i włożyła na siebie swoje ubranie, znajome jak własny pokój, w którym lubiła przesiadywać. Wyszła z przymierzalni i podeszła do kasy, gdzie zapłaciła za sukienkę, a potem, odprawiona miłym: „Dziękujemy i zapraszamy ponownie”, wyszła za Dorotą, która ciągnęła już w kierunku „Grycana” i zapachu kawy, jaki stamtąd dobiegał. Usiadły przy schowanym w kąciku, małym okrągłym stoliku i zamówiły dwie kawy, każda inną. — Myślę, że w czasie tych zakupów straciłyśmy tyle kalorii, że szarlotka na ciepło z gałką lodów nam nie zaszkodzi — zadecydowała Dorota, uśmiechając się do młodziutkiej kelnerki, która podsumowała zamówienie. — Jeśli nie zmieszczę się w tę nową sukienkę, ty przylecisz ją wymieniać. — Ewa usiadła i dopiero teraz poczuła, jak bolą ją zmęczone obcasami nogi. — Ty, kochana, jesteś jakimś genetycznym wybrykiem, bo wrzucasz w siebie tyle ciasta i pączków tygodniowo, ile ja w ciągu miesiąca, a skutek jest taki, że mi w pasie i udach przybywa centymetrów, a tobie idzie chyba w ten ładny biust. — Po prostu ja ciężko pracuję ruchem, a ty siedzisz tylko w tych papierach i przemawiasz do swoich studentów lub do wysokiego sądu, a to, Dorotko, kalorii nie spala. — Ale wiesz, jak wyczerpuje intelektualnie? — Dorota spojrzała na przyjaciółkę spod zmarszczonych brwi i obie się roześmiały. Potrzebowały tego przedpołudnia, aby zwolnić po pracowitym i wyczerpującym tygodniu. Chciały poczuć takie sobotnie, leniwe rozprężenie, zanim każda z nich wpadnie we wciągający je wir obowiązków i powinności, jakie na nie czekały. — Ewik. — Dorota upiła łyk czarnej kawy i przyjrzała się przyjaciółce uważnie. — A tak

między tobą a tym Pałką to tak na poważnie? Ewa grzebała w swojej szarlotce, rozpuszczając na ciepłym cieście lody o smaku waniliowym. Od powrotu z Kazimierza nie rozmawiała z przyjaciółką tak szczerze, od serca. Dorota wiedziała tylko tyle, że Ewa coraz więcej czasu spędza w towarzystwie Andrzeja, i domyślała się, że łączy ich coś więcej niż tylko zażyłość służbowa. Nie wiedziała jednak, na jakim etapie jest ta znajomość i czy ma jakieś szanse na dalszy rozwój. — Ewa? Podniosła łyżeczkę do ust i rozsmakowała się w rozpływającym na języku cieście. Wiedziała, że Dorota czeka na odpowiedź, ale nie była pewna, jakiej miała udzielić. — Co to znaczy „na poważnie”? Dorota zamrugała oczami. — Spytam inaczej, czy jesteście parą? Kochane i tak dobrze znajome oczy przyjaciółki patrzyły wyczekująco. — Spotykamy się. Czasami jemy ze sobą kolację, wychodzimy razem. Sypiamy ze sobą. Czy to już jest „na poważnie”? — Ewa podniosła głowę i uniosła do ust szklankę z latte. Dorota westchnęła i pokręciła głową. Z niezadowoleniem? Z rezygnacją? Z troską? — Ewik, nie słyszę w tym wszystkim pasji ani uniesienia. Ewa upiła kolejny łyk. — Dotti, może ja już jestem za stara na szaleństwo i uniesienia? — zapytała, choć czuła, że jest to bardziej stwierdzenie niż pytanie. — Co ty opowiadasz! — ofuknęła ją przyjaciółka. — Na pasję w miłości nigdy nie jest za późno. Albo jest w związku, albo jej nie ma. — A co zrobić, jak jej nie ma? — Zielone jak szmaragd oczy Ewy wczepiły się jak tonący w burtę w spojrzenie Doroty. — Zmienić — odpowiedziała przyjaciółka spokojnie. — Albo związek, albo siebie w tym, który już istnieje. Ewa westchnęła. — Dlaczego to wszystko jest takie skomplikowane? — A kto ci obiecał, że życie będzie łatwe? — Na wszystko masz gotową odpowiedź? — Przez chwilę obie mierzyły się spojrzeniami, a potem równo, jak na komendę, się roześmiały. — No, prawie. Zbierały z talerza resztki sosu i bitej śmietany, powstrzymując się od cmokania i oblizywania, choć obie miały na to ochotę. — Lubię Andrzeja. Jest w nim coś, co mnie intryguje. Nie potrafię go do końca rozgryźć, ma zmienną naturę. Są dni, kiedy mam w stosunku do niego mordercze zamiary; ale innym razem potrafi być czuły i tak opiekuńczy, że aż dostaję gęsiej skórki. Nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak on. Dobrze mi z nim, ale… to nie miłość, Dotti. — A może za dużo wymagasz? — Kiedy ja nie mam żadnych wymagań ani oczekiwań. Po prostu przyjmuję to wszystko i staram się cieszyć tym, co otrzymuję. I czekam. — Nie czekaj za długo, bo całe życie ci ucieknie. — Dorota wyjęła z torebki błyszczyk i „na pamięć” pomalowała usta. Ewa wyjęła lusterko i pociągnęła wargi lekko różową pomadką. Wstały, zbierając swoje rzeczy. — Dorotka, może darujmy sobie tę drugą sukienkę, co? — powiedziała Ewa przymilnie. Była tak zmęczona tym przedpołudniem, jak po całym dniu w pracy. — O nie! — zaprotestowała przyjaciółka. — Jak już tu jesteśmy, szukamy drugiej

sukienki i zapominamy o zakupach na jakiś czas. — Do wiosny — rozmarzyła się Ewa, ruszając za przyjaciółką spowolnionym krokiem. Wiedziała, że na dłuższe i cieplejsze dni będzie musiała jeszcze poczekać. *** Wszystko zaczęło się niewinnie, od bólu brzucha, jakich przytrafia się wiele, zwłaszcza siedmioletniemu chłopcu. Mateusz odebrał Mikołaja od teściów i zignorował pełne zatroskania spojrzenie mamy Martyny, która w stosunku do jego synów była nadopiekuńcza. — Jakby się coś działo, Mateusz, dzwoń do nas. — Damy radę, nie martw się — odpowiedział, sprawdzając, czy syn ma dobrze zawiązany szalik i naciągniętą na uszy czapkę. Szkoła Martyny. Po wielu latach nauczył się tego nie ignorować, przyznając, że na wychowaniu dzieci i dbaniu o nie znała się lepiej niż on. Kiedy Mikołaj zaczął wymiotować, jeszcze myślał, że to przejściowe, że coś mu zaszkodziło. Wysłał Maurycego po coca-colę i spróbował poić małego odgazowanym napojem. Mikołaj jednakże nie przyjmował niczego. Jego drobniutkie, zmęczone konwulsjami ciałko leżało bezwładnie na łóżku, a policzki z godziny na godzinę nabierały niebezpiecznie purpurowych kolorów. Nic nie jadł, a po którychś z kolei torsjach odmówił nawet picia. Gdy Mateusz dotknął czoła synka, było rozpalone. I wtedy spanikował. Nie mógł zadzwonić do Martyny, bo nie pozwalał mu na to honor i zraniona słowami żony męska duma. Nie chciał również alarmować teściów ani rodziców, wiedząc, że wniosą ze sobą do domu panikę i zdenerwowanie; a tego w tej chwili najmniej potrzebował zarówno on, jak i wymęczony i osłabiony Mikołaj. Postanowił wstrzymać się na jakiś czas z decyzją zawiezienia synka do szpitala, wierząc, że coś się zmieni, że nastąpi przełom, a uzdrawiający sen przyniesie Mikołajowi ulgę. I wtedy pomyślał o niej. Ewa była kobietą i na pewno radziła sobie z jakąkolwiek chorobą lepiej niż facet, który o chorobach w ogóle nie myślał, bo po prostu nie dopuszczał do siebie ich istnienia. To był impuls. Wybrał jej numer, nie zastanawiając się nad tym, że dochodzi dwudziesta trzecia, że Ewa jest zupełnie obcą osobą i że to nie ją powinien prosić o pomoc. Wystarczyły trzy dotknięcia w jego nowym telefonie, aby wysłać sygnał na drugi koniec Lublina do kobiety, która była w tym momencie dla Mateusza ratunkiem. Jej głos był cichy i Mateusz wyraźnie usłyszał w nim zdziwienie. — Słucham? — Ewa, musisz mi pomóc, proszę. *** To „proszę” Mateusza zabrzmiało tak rozpaczliwie, że się przeraziła. Słuchała wyrzucanych z siebie słów i zrozumiała tylko jedno — Mateusz jej potrzebował. Zapisała adres i ubierając się, wezwała taksówkę. Jechała wyludnionymi ulicami miasta, obserwując zmieniające się co pewien czas cyfry taksometru. Po jej głowie pędziły rozbiegane myśli, które starała się stamtąd wypchnąć. Nie chciała dziś żadnych pytań. Potrzebował jej i to tylko obrała jako swoją nawigację. Mateusz jej potrzebował. Mieszkał niedaleko. Piętnaście minut drogi prawie pustymi o tej porze ulicami. Jana Pawła. Filaretów. Zana. Tylko trzy ulice. Mieszkali tak blisko, a jednocześnie było im do siebie tak daleko. Wystraszył ją swoim wyglądem. Na tle jasnego przedpokoju jego twarz była prawie pozbawiona kolorów. Ewa nie traciła czasu na zbędną rozmowę. Rzuciła krótkie „cześć” i spytała, gdzie jest chłopiec. Mateusz bez słowa wskazał jej drogę. Blada twarzyczka dziecka ścisnęła serce Ewy. Ta biel buzi małego chłopca na tle disneyowskiej czerwieni Aut była dla niej nie do udźwignięcia. Chłopiec oddychał ciężko, a jego

wargi były spierzchnięte. Ewa dotknęła kaloryfera, a czując ciepło, przykręciła go, ustawiając pokrętło na 1. Przykryła malca i otworzyła okno, wpuszczając podmuchy zimnego powietrza do pokoju. Mateusz stanął w drzwiach, patrząc na synka z prawdziwą rozpaczą w szarych, dziś przygaszonych, oczach. — Kiedy ostatni raz wymiotował? — spytała rzeczowo jak lekarz. — Jakąś godzinę temu. Potem męczyło go jeszcze ze dwa razy, ale już nie miał czym wymiotować. Mikołaj otworzył podpuchnięte oczka i spojrzał na Ewę zdziwiony. — Cześć, kochanie — szepnęła i uśmiechnęła się do niego łagodnie. — Nie bój się, jestem tu, żeby ci pomóc. — Ale nie pójdę do szpitala? — W głosie chłopca było tyle panicznego strachu, że Ewa nie mogła się powstrzymać. Przysiadła na brzegu łóżka i pogłaskała sklejone gorączką włosy dziecka. — Nie, nie pójdziesz — odpowiedziała. — Ale powiedz mi, w którym miejscu boli cię brzuszek? — Tutaj. — Chłopczyk odkrył kołdrę i wskazał na okolice żołądka. — Mogę zobaczyć? Mikołaj słabiutko skinął głową, więc Ewa delikatnie podciągnęła koszulkę, i dotknęła ciepłej skóry dziecka w miejscu, które wskazał. — Tutaj? Ponownie skinął. — Mogę zrobić ci jeszcze jedno badanie? Nic nie będzie bolało, obiecuję. Z ciemnych oczu chłopca odczytała pozwolenie, uniosła więc jego nóżkę, zgięła ją, starając się nie sprawić mu bólu, i przycisnęła do brzucha, a potem odgięła, układając na łóżku tak, jak leżała poprzednio. — Niedobrze mi — wyszeptał Mikołaj. Ewa odetchnęła. Ułożyła chłopca na boku i poprosiła, aby wyciągnął lewą nóżkę, a drugą podkulił i oparł prawą stopę o kolano lewej. — Oddychaj głęboko, kochanie — powiedziała spokojnie, jeszcze raz pogładziła jego miękkie, jedwabiste włosy i wzrokiem poprosiła Mateusza, aby wyszedł razem z nią z pokoju. — Ewa, przepraszam. Martyna wyjechała, nie wiedziałem, co robić. Machnęła ręką. Nie chciała zbędnych słów. Niepokoiła się o Mikołaja. — Na szczęście to raczej nie wyrostek, nie ma objawów typowych dla zapalenia. Przypuszczam, że przyniósł ze szkoły zwykłą jelitówkę, to częste wśród dzieci. Boję się tylko, że jest bardzo odwodniony. Musimy go trochę nawodnić. Mogę przejrzeć waszą apteczkę? — Proszę. — Wskazał wiszącą szafkę w kuchni. Otworzyła drzwiczki i odkryła ten sam porządek, jaki panował w jej domu. Martyna była sumienna i uporządkowana, leki stały równo poukładane i Ewa bez trudu odnalazła półkę z dziecięcymi lekarstwami. Przeszukała jej zawartość i odnalazła Diphergan. Potrzebowała jeszcze elektrolitów. — Jest tutaj gdzieś całodobowa apteka? — spytała, patrząc w bezradne oczy Mateusza. — Jest całkiem niedaleko. — Mikołaj potrzebuje elektrolitów. Podawałeś mu coś? Mateusz pokręcił głową. — Poiłem go tylko coca-colą. — To dobrze, ale dużo wymiotował, potrzebuje nawodnienia. Podam mu lek, który

powinien powstrzymać odruch wymiotny. Mam nadzieję, że go przyjmie. Wracaj jak najprędzej. Skinął głową i zaczął się zbierać. To ciche i miękkie „Wracaj jak najprędzej” Ewy długo brzmiało mu w uszach. Było jak delikatny dotyk, prawie muśnięcie, od którego już się odzwyczaił. Wyszedł w noc, zostawiając Ewę, która poruszała się po jego domu ze zręcznością kota. Na kuchennym stole znalazła sok Herbapolu, taki, jakiego sama używała, malinowy z kwiatem lipy. Rozrobiła niewielką ilość z letnią, przegotowaną wodą, odmierzyła lek specjalną miarką znajdującą się na zakrętce i wróciła do pokoju, w którym leżał Mikołaj. Chłopiec drzemał. Odstawiła trzymaną w ręku miarkę i kubeczek ze słonikiem, i dotknęła ramienia chłopczyka, szepcząc: — Mikołajku, możesz się troszkę podnieść? Nie siadaj, kochanie, tylko unieś się trochę. Podam ci lek, który pomoże na brzuszek. Chłopiec otworzył mało przytomne oczka i wykonał to, o co prosiła go Ewa. Uniósł się na łokciu do pozycji półsiedzącej i spojrzał na nią zamglonym wzrokiem. — Wypij to, kochanie. — Czy to jest dobre? — zapytał cichutko. — Słodkie. To taki słodki syropek. Chłopiec wypił posłusznie, a potem popił małymi łyczkami trochę wody. Ewa nie pozwoliła mu pić dużo naraz. Wiedziała, że aby chłopca nawodnić, musi to robić powoli, ale systematycznie. — Połóż się teraz z nóżkami tak zgiętymi jak poprzednio — powiedziała, dotykając małych ramionek Mikołaja i pomagając mu się ułożyć. — Niewygodnie mi tak — poskarżył się chłopiec. — Wiem, kochanie — szepnęła — ale w takiej pozycji brzuszek nie będzie tak bolał. Zamknij oczka, a ja przy tobie posiedzę. Może ci coś opowiedzieć? — spytała, mając w zanadrzu wiele opowieści, którymi usypiała Pawełka. — Poczytaj mi o Albercie le Blanc. Rozejrzała się dookoła i na biurku stojącym przy oknie dostrzegła książeczkę Przygody Alberta le Blanc. Sięgnęła po nią i zaczęła cicho czytać. — Oto Albert le Blanc. Z tyłu wygląda bardzo smutno. Ma spuszczoną głowę, ramiona mu opadają, a jego łapki zwisają bezwładnie po bokach… Chłopiec słuchał, pojękując cichutko. Ewa czytała, czekając na Mateusza i odliczając minuty. Tak zastał ją Mateusz; przy łóżku jego syna i z książeczką w dłoniach. Patrzył na ten widok i słuchał spokojnego głosu Ewy, dzięki któremu jego zdenerwowanie odchodziło, a przychodziła nadzieja, że wszystko będzie dobrze i że jego małemu synkowi już nic nie grozi. Ewa skończyła czytać i podniosła wzrok. Napotkała łagodną szarość, która wracała do niej bezsennymi nocami. Dziś była rzeczywista, prawdziwa. Nie była snem. Podniosła się i wyszła do kuchni, ocierając się o Mateusza, który zastygł przy futrynie. Na kuchennym stole znalazła zakupione elektrolity o smaku bananowym. Rozpuściła proszek w odpowiedniej ilości wody, odnalazła czystą łyżeczkę wysychającą na suszarce i wróciła do Mikołaja, wybudzając go z bólem serca. — Popij, kochanie, powolutku, tylko dwie łyżeczki. Chłopiec otworzył buzię, ale oczka miał wciąż zamknięte. Przełknął i opadł na poduszkę, poddając się ogarniającej go senności. Jego czoło było już chłodniejsze i Ewa odetchnęła. — Myślę, że udało nam się opanować sytuację — szepnęła, uśmiechając się słabo do Mateusza. — Teraz trzeba go tylko co jakieś pół godziny poić łyżeczką elektrolitów i myślę, że będzie dobrze. Jeśli rano zacznie przyjmować płyny, szybko odzyska siły. Jeśli nie i będzie

apatyczny, powinieneś pojechać z nim do szpitala. Wyszli po cichu z pokoju i machinalnie skierowali się w stronę ciepłej kuchni. — Skąd tyle wiesz o dziecięcych chorobach? — W głosie Mateusza Ewa usłyszała uznanie. — Przez kilka lat opiekowałam się siostrzeńcem. Pawełek był chorowity, więc dużo z nim przeszliśmy, ale dzięki temu wiele się nauczyłam. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Był zmęczony. Nerwy zaczęły puszczać, panika minęła, pozostało wyczerpanie spowodowane ostatnimi godzinami. To samo zmęczenie wyczytał w twarzy Ewy. Poczuł wyrzuty sumienia, że ją tu ściągnął w środku nocy, ale jednocześnie miał świadomość, że bez niej by sobie nie poradził. Była dobrym aniołem, który pojawił się, gdy tego potrzebował. — Dziękuję ci — szepnął, patrząc na zmęczenie w jej oczach. — Nie ma za co. — Uśmiechnęła się i zasłoniła dłonią usta, aby ukryć ziewnięcie. — Zajrzę do Mikołaja i sprawdzę, co u niego, a potem cię odwiozę. — Podam mu jeszcze łyżeczkę płynu przed wyjściem — odszepnęła i zrobiła krok w stronę pokoju chłopca, gdy nagle jedne z drzwi otworzyły się i w nikłym świetle kinkietu w przedpokoju stanął rozczochrany, chudy nastolatek. Pomimo rozespania spojrzał na Ewę zdziwiony, a potem na ojca wzrokiem, w którym było zapytanie. — Co z Mikołajem, tato? — spytał schrypniętym głosem, który wskazywał na początki wieku dojrzewania i nadchodzącą mutację. — Sytuacja opanowana. — Mateusz uśmiechnął się uspokajająco. — Pani Ewa, pediatra z powołania, bardzo nam pomogła. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Chłopak skinął potarganą głową i wszedł do łazienki, a Ewa umknęła do pokoju Mikołaja. Czuła się niezręcznie, w środku nocy w domu obcego mężczyzny, w dodatku pod nieobecność jego żony. Chłopiec miał prawo patrzeć na nią ze zdziwieniem w brązowych oczach. Nie miała mu tego za złe, tak jak nie miała za złe Mateuszowi jego małego kłamstwa. Jak wytłumaczyć nastolatkowi, że była jedyną deską ratunku i że akurat jej numer wybrał jego ojciec, szukając pomocy? Mikołaj pochrapywał leciutko. Wybudziła go delikatnie i napoiła kolejną łyżeczką elektrolitów. Spojrzała na zegarek. Dochodziła druga. Od podania leku minęło czterdzieści minut. Odetchnęła. Lek na pewno się wchłonął i zaczął działać. Młody organizm chłopca powinien sobie poradzić bez dalszych komplikacji. Na policzki Mikołaja wróciły naturalne kolory, jego czoło było chłodne. Ewa przykryła go starannie, zostawiając rozszczelnione okno, aby w pokoju było więcej powietrza. Poczekała, aż chłopiec zacznie oddychać miarowo, a potem zaczęła się ubierać. Nałożyła buty i okręciła szyję ulubionym turkusowym szalikiem. Miał w sobie kolor lata, za którym tęskniła. Sięgnęła po płaszcz, ale po drodze napotkała ciepłą dłoń Mateusza, trzymającego czerń jej zimowego okrycia. Wsunęła ręce w rękawy i poczuła się bezpiecznie otulona znajomym dotykiem wełny. Pomimo marca zima nie odpuszczała. Na chodnikach i trawnikach nadal zalegał poszarzały gdzieniegdzie śnieg, a temperatura wciąż spadała poniżej zera. Ostre powietrze orzeźwiło Ewę i odebrało senność jej powiekom. Wsiadła do samochodu Mateusza w pełni już rozbudzona. Podała mu adres i zapadła się w wygodnym siedzeniu pasażera. Mateusz prowadził spokojniej niż Andrzej. Pomimo pustych ulic było w nim dużo czujności, a jednocześnie pewności za kierownicą. Żółte światła na skrzyżowaniach puszczały do Ewy oczko. Ciemne okna przemawiały uśpioną ciszą, która koiła przed kolejnym, ciemnym świtem nadchodzącego dnia. Droga powrotna minęła Ewie jeszcze szybciej niż droga do Mateusza. Gdy zatrzymali się przed milczącym blokiem, Mateusz zgasił światła samochodu, ale nie wyłączył mruczącego silnika.

— Przepraszam, że ściągnąłem cię tak późno. Nie wyśpisz się przeze mnie. — Ostatnio zdążyłam się do tego przyzwyczaić — odpowiedziała cicho, a widząc jego pytające spojrzenie, sprostowała: — Mam teraz dużo pracy i nadrabiam wszystko nocami. Przygotowuję nowe układy na festiwal. Staramy się o wyjazd do Hiszpanii i Portugalii. Mateusz oparł się o zagłówek i uśmiechnął, cofając wspomnieniami wiele lat wstecz. — Stare, dobre czasy. A pamiętasz naszą Portugalię i ten piekielnie zimny ocean, do którego nie dało się wejść? Pamiętała. Każdy szczegół ich wspólnych wyjazdów. Każde jego słowo i szarość, w której się zatapiała każdego dnia bez opamiętania. — Ewa… — zaczął. Odwróciła się w jego kierunku, chłonąc bliskość, od której robiło jej się gorąco. Tak gorąco, że zdjęła czapkę i rozluźniła szalik. — Dlaczego kiedy człowiek wkracza w dorosłość, życie czasami się tak komplikuje? Sama mogłaby mu zadać takie pytanie. Ona bardziej potrzebowała odpowiedzi niż on. — Dziękuję za to, że przyjechałaś — oderwał głowę od zagłówka i spojrzał na Ewę. Jego twarz znalazła się tak blisko, a ona nie miała gdzie uciec w ciasnej przestrzeni samochodu. Zresztą chyba wcale nie chciała uciekać. Wszystko w niej pragnęło tu zostać i chłonąć Mateusza każdą komórką swego ciała. Jego wargi były ciepłe i miękkie. Smakowały zupełnie inaczej niż usta Andrzeja. Były zmysłowe, ale nieśmiałe, jakby czekały na pozwolenie. Bez słowa mu go udzieliła, a jej serce oszalało. Rytm, który wystukiwało, brzmiał jak jego imię: Ma-teusz. On pierwszy ochłonął. Oderwał się od niej i położył zmęczoną głowę na kierownicy. — Przepraszam — wyszeptał. Wyciągnęła rękę, która przystanęła w pół drogi, jakby się zawahała, czy jej wolno. Rytm serca podpowiedział, żeby go posłuchała. Delikatnie dotknęła głowy Mateusza i poczuła, że jego włosy były takie same w dotyku, jak je zapamiętała. Ma-teusz. Ma-teusz. — Wracaj do Mikołaja i pamiętaj, żeby mu podawać elektrolity. — Rozsądek był silniejszy niż Ewa. Posłuchała go pomimo niezmienności uderzeń serca. Uciekła, zanim zdążył podnieść ociężałą od tysiąca myśli głowę. Znajomą drogę do klatki pokonała szybko i zwinnie jak kot, który swoje ścieżki zna na pamięć. Ewa na własnej zaczęła się gubić. Świat, dotychczas wyraźny, z zaznaczonymi granicami, nagle nabrał rozmytych konturów, a ona zaczynała błądzić, nie wiedząc już, co jest dobre, a co złe. *** Zmęczenie wychodziło z Ewy przez cały dzień. Nie pomogły dwie mocne kawy ani potężna dawka cukru w pączkach z pobliskiej cukierni. Walczyła z sennością i niewyspaniem, a szary pochmurny dzień, bez nawet jednego promyka światła, wcale jej tego nie ułatwiał. Wręcz przeciwnie, spowodował, że przegrała na starcie i przybyła do pracy mocno spóźniona. Na szczęście Paweł opanował sytuację, a Andrzejowi i jego podejrzliwemu spojrzeniu wyjaśniła, że długo w nocy siedziała nad układem dla reprezentacji. Okłamała go, nie czując wyrzutów sumienia, i to zaniepokoiło ją najbardziej. Nie rozumiała stanu, w jakim się znalazła. Nie poznawała siebie; sumiennej i dokładnej Ewy, jaką dotąd była. Jeden pocałunek Mateusza sprawił, że znów zaczęła błądzić we mgle i nie wiedziała już, jaki kierunek obrała i dokąd zmierza. Nie była zaskoczona, kiedy zobaczyła go czekającego w samochodzie pod jej blokiem. Bukiet herbacianych róż też nie wprawił jej w zakłopotanie. Przyjęła go, wtulając twarz w różany zapach i pieszcząc zmarznięte policzki aksamitem płatków. — Jak Mikołaj? Mateusz uśmiechnął się ze zmęczeniem, które jeszcze nie zdążyło opuścić jego oczu

i ostrych rysów. — Lepiej. Przestał wymiotować, a rano dał się nawet namówić na bułkę z masłem. Dużo pije i śpi. Teściowa wzięła go pod swoje skrzydła, bo ja musiałem pokazać się w pracy. — Wejdziesz na herbatę? Kawy o tej porze już nie proponuję. — Uśmiechnęła się, zdziwiona lekkością i swobodą, z jaką rozmawiali. — A wiesz, że ja właśnie mam ochotę na kawę? — odpowiedział. — Miniona noc dała mi się we znaki. — Potarł palcami zaczerwienione oczy. — Zapraszam — wykonała ręką gest wskazujący klatkę. Szedł za nią ze spuszczoną głową. Próg jej domu pierwsze przekroczyły herbaciane róże, potem wpłynęła za nimi Ewa, a Mateusz kończył ten pochód, domykając za sobą drzwi. Czuł się w jej mieszkaniu bardziej niepewnie niż ona u niego. Zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku. Buty, w dużym rozmiarze 43, zostawił w przedpokoju i zaproszony uśmiechem Ewy przeszedł do przytulnego saloniku, który Ewa ze wszystkich pomieszczeń lubiła najbardziej. Przeszukiwał wzrokiem jej samotność, chcąc poznać tę nową Ewę w szczegółach, o których nie miał pojęcia. Kiedyś znał ją bliżej, ale zdążył już o tym zapomnieć. Ta nowa była kimś, kto go zainteresował, zadziwił i zafascynował. — Jaką pijesz kawę? — spytała, opierając się o framugę drzwi i zapamiętując widok Mateusza w tym miejscu. — Czarną. Z miodem, jeśli masz. Z uśmiechem na twarzy zniknęła w kuchni, a Mateusz by coś zrobić z rękami, które nagle wydały się bezczynne, przeglądał płyty, okładkę każdej z nich dotykając z szacunkiem należnym muzyce, z którą był zaprzyjaźniony. Na każdej z nich był dotyk palców Ewy. Odwrócony tyłem nie dostrzegł skradającego się tuż za nim cienia, który otarł się o jego nogę z cichym „miau”. Drgnął, zupełnie na to nieprzygotowany. Miękkie futerko kota przesunęło się pod jego dłonią, prosząc o pieszczotę. Kot najwyraźniej szukał towarzystwa, bo natrętnie miział się o nogawkę spodni Mateusza, jakby chciał zostawić na nim swój zapach. — Tosia czuje się bardzo samotna. — Ewa weszła do pokoju z tacą i dwiema filiżankami, z których unosiła się smuga o zapachu kawy. — Całe dnie spędza beze mnie, dlatego szuka towarzystwa wśród gości. — Jest bardzo przyjazna — zauważył. Nie znał się na kotach, ale w jego świadomości utarło się, że koty są egoistami i chodzą własnymi ścieżkami, człowieka zaś potrzebują jedynie do napełniania miski i dopieszczania, kiedy to one, koty, mają na to ochotę. Tosia wydawała się przeczyć wszystkim kocim stereotypom. — Tak. Ma to, odkąd się urodziła Zawsze musi być blisko. — Ewa postawiła przed Mateuszem filiżankę z rozkołysanym czarnym płynem. Zaciągnął się aromatem kawy wzbogaconej imbirem i kardamonem. Smakowała tak, jak zatrzymana chwila. Wyjątkowo. Niepowtarzalnie. Niespiesznie. Nie pamiętał, czy dotknął Ewę, zanim opróżnił całą filiżankę, czy też jeszcze wtedy, gdy ciemny płyn bezpiecznie przytulał się do chłodnej porcelany. Pamiętał tylko tę nieodpartą potrzebę odgarnięcia opadającego na policzek Ewy kosmyka włosów. Nie mógł się jej oprzeć. Skóra Ewy była aksamitna w zetknięciu z szorstkością jego dłoni i nieogolonego policzka. Ciepłe i pachnące kawą usta pozwoliły na to, aby je zagarnął swoimi wargami. Potem już nie pytał o pozwolenie. Przed oczami miał mgłę i jej zapach; delikatny, subtelny i nie dający o sobie zapomnieć. Uwolnione z koronkowego stanika piersi mieściły mu się w dłoniach. Pasowały jak ulał i prosiły napęczniałymi brodawkami, aby je dopieścił, przy akompaniamencie cichego jęku Ewy. Przygarnęła jego głowę do siebie, prosząc o pieszczotę ust i języka. Wczepiła się w jasne włosy, jakby z obawy, że odejdzie i znów zostawi ją z niespełnieniem, którego nikt nie był

w stanie zaspokoić i wypełnić. Prosiła o jeszcze, o więcej, o wszystko, a Mateusz wiedział, że już się nie powstrzyma. Wypełniał ją sobą, z każdym ruchem coraz mocniej, wymawiając jej imię. Zawstydzona Tosia uciekła z pokoju, nie chcąc być świadkiem tego, co działo się na jej ulubionej sofie. Wstyd Ewy schował się w kąt, zepchnięty tam przez skrywaną latami tęsknotę za Mateusza dłońmi, wargami, za nim całym. Oszalałe serce nie wiedziało już, jaką melodię ma wygrywać. Nauczyło się na pamięć jednego imienia i nie potrafiło zastąpić go żadnym innym. Rozsądek wybudzał się powoli, bardzo powoli. Najpierw pojawiła się ta leniwa słodycz bliskości i jego pocałunek, który stracił moc, ale nabrał delikatności. Potem dała chwilę ułudzie, że ta bliskość jest zupełnie naturalna i że mają do niej prawo. „Jesteś cudowna” szepnięte przez Mateusza, dopełniło wszystkiego. Jego „przepraszam” zburzyło cały misternie zaprojektowany zamek, który Ewa zbudowała na piasku. Dwie cienkie strużki spływały po jej policzkach. Otarł je wierzchem dłoni i pocałował czubek jej głowy, zatrzymując się na dłużej przy zapachu włosów Ewy. — Nie chciałem cię skrzywdzić ani urazić. Przepraszam. Nie płacz — szeptał, a ona wtuliła się w niego jak dziecko, potrzebując jego ramion, by się schronić. Przed sobą, przed nim, przed światem, który był przeciwko nim. Ten świat nie dał im szansy, rozwidlając drogę, po której kiedyś kroczyli razem. Wspólnie. Za rękę. — Nie płacz, Ewa. — Wiedziała, że był bezradny wobec jej łez, ale nie chciała przestać. Chciała zatrzymać go przy sobie jeszcze trochę, jeszcze na moment. Oderwał się, czując wilgoć na koszuli przemoczonej jej skargą bez słów. Wysłuchał jej, ale nie mógł na nią odpowiedzieć. Odgłos zamykanych drzwi był jak drzazga wbita w serce Ewy. Zabolała i utkwiła, dając znać o swojej obecności przy każdym oddechu. Nie była w stanie jej stamtąd wyrwać. Zostawiła ten odłamek, pomimo bólu, jaki czuła, wymawiając jego imię. Mateusz. *** Marcowe, jeszcze przymglone promienie słońca zajrzały przez okno do pokoju Róży. Zapraszały do spaceru i przyjrzenia się z bliska światu, który pomimo zalegających jeszcze hałd śniegu, dopominał się już o wiosnę. Zima nie chciała tak łatwo odpuścić. Uwzięła się w tym roku i postanowiła pokrólować dłużej niż zazwyczaj. Nagie drzewa tęskniły już za zielonymi listkami, a ziemia wzdychała za trawą, po której będzie można stąpać boso. Róża jednak odwróciła się od tych marcowych obietnic i przysiadła na łóżku. Była zmęczona. Wczoraj do późna w nocy siedziała w galerii, rozmawiając z ludźmi i składając autografy. Miała wiele zamówień na pejzaże, lecz mało serca do pracy. Przypuszczała, że dopadła ją zimowa depresja. Śnieg, który jeszcze w lutym cieszył, dziś napawał obrzydzeniem. Potrzebowała wiosny i miała nadzieję, że w Kazimierzu znajdzie ją prędzej niż w Warszawie. Dlatego jeszcze tu była, choć powoli zaczynało jej brakować zgiełku dużego miasta. Z roku na rok coraz bardziej odczuwała upływ lat, a marzec działał na nią zawsze jak gorzki piołun, który musiała wypić. Nieśmiałe pukanie do drzwi nie zaskoczyło Róży. Była pewna, że to Ignacy, z jednym ze swoich niezliczonych pytań i tym uśmiechem, którym wciąż Różę rozczulał. — Proszę. — Otuliła się mocniej ulubionym bordowym peniuarem i zwróciła twarz w stronę drzwi. Stojąca w nich kupka nieszczęścia ścisnęła jej serce. — Ewa. — Wyciągnęła ręce pozwalając, aby dziewczyna wtuliła się w jej ramiona ze szlochem, którego nie była w stanie uspokoić. — Co się stało, kochanie? Długo nie mogła powiedzieć słowa. Ocierała wypływające łzy, szukając głosu, którego nie była w stanie z siebie wydobyć. Róża siedziała przy niej i głaskała ją uspokajająco po ramieniu. Dostrzegła rozpacz w zielonych, dziś przygaszonych oczach Ewy, ale o nic już nie

pytała. Czekała. — Przepraszam — wyszeptała Ewa, gdy słony strumień stracił swoją moc, a ze ściśniętego gardła wydobył się szeleszczący szept. — Czy możemy się przejść? — spytała, patrząc na jeszcze poranny strój Róży. — Daj mi dziesięć minut. Ubiorę się i pójdziemy na spacer. Masz ochotę na herbatę? Ewa pokręciła głową i zapadła się na miękkiej kanapie, zapatrzona w okno. Róża wyszukała w szafie ubranie i zniknęła w łazience. Zamyślona Ewa nie słyszała żadnych dobiegających stamtąd odgłosów. Otaczająca ją rzeczywistość została zagłuszona ciężarem, jaki w sobie tutaj przywiozła. Tylko Róża mogła jej pomóc sobie z tym poradzić. Nie mogła pobiec do babci ani do Doroty, choć tak bardzo pragnęła wypłakać się w ramionach każdej z nich. One by tego nie uniosły. Ona sama upadła i nie miała siły wstać ani spojrzeć na swoje odbicie bez wyrzutu, jaki ukrył się w jej własnych oczach. Dlatego tu przyjechała. Nie szukać usprawiedliwienia, bo tego nikt jej dać nie mógł. Nawet ona sama nie potrafiła siebie usprawiedliwić. Przyjechała, aby spojrzeć w mądre oczy Róży i odnaleźć odpowiedź na pytanie, jak ma teraz żyć. Przecież nie mogła z nim, a… nie potrafiła bez niego. *** Opowiedziała Róży wszystko. O tym, że jej świat zamknął się w tym jednym imieniu, a szarość nigdy nie była ponura, bo kojarzyła się ze spojrzeniem oczu, które stały się tęsknotą. Opowiedziała o latach samotności i tym wadliwym elemencie, z którym została stworzona — o braku odnalezienia siebie obok kogokolwiek innego. Świadkiem jej intymnego wyznania stała się nieustannie biegnąca przed siebie wstążka Wisły i kaczki odpoczywające przy przybrudzonym zbyt długo uleżałym śniegiem brzegu. Wyrzucała z siebie słowa, prowadzona przez Różę, która podała jej swoje okryte futrem ramię. Widziała przed sobą szklany świat, a strumyk, który jeszcze w pokoju się toczył i spływał, teraz przymarzał i sączył się diamentowymi kropelkami. Każde słowo było oczyszczeniem, ale żadne z nich nie przyniosło ukojenia. Gdy zamilkła, Róża nie przerwała tej kazimierskiej ciszy, pozwalając, aby wiatr porwał trudne wyznanie i zrobił z niego swój użytek. Przez jakiś czas szły w milczeniu, pozdrawiane przez kacze gromady obserwujące ciekawie dwie przytulone do siebie kobiety. Drugi brzeg Wisły przyglądał im się w zamyśleniu, na które tę przedwiosenną porą mógł sobie jeszcze pozwolić. Oddalone spichlerze wyglądały swoimi małymi okienkami, rozglądając się ciekawie po opustoszałej okolicy. Wraz z ciepłym głosem Róży świat, który na chwilę przystanął przy Ewie, ruszył dalej swoim utartym rytmem. — Nie będę cię oceniać ani nie dam ci rozgrzeszenia, bo sama wiesz, że to, co się między wami wydarzyło, nie było jedynie chwilą zapomnienia. Wiem, Ewuniu, że jest ci ciężko, bo twoja wieloletnia tęsknota zapędziła cię w kozi róg. A stamtąd nie tak łatwo się wydostać, coś o tym wiem… — zamilkła, jakby przyglądając się migawkom swojego życia, które pojawiły się jej przed oczami. — Dawno temu, kiedy dopiero rozpoczynałam swoje dorosłe życie, był w nim mężczyzna, dla którego gotowa byłam zrobić wszystko. Miał na imię Maciej i kiedy go poznałam, kończył właśnie prawo i marzył o karierze adwokackiej. Miał w sobie coś, czego do dzisiaj nie potrafię zapomnieć. Był ciepły, szarmancki, inteligentny i traktował mnie z szacunkiem, do którego wtedy nie byłam przyzwyczajona. Wiesz, Ewa, moje życie było dość burzliwe i często ciągnęłam za sobą kłopoty. Maciej był pierwszą osobą, która się tego nie przestraszyła i zaakceptowała mnie taką, jaka byłam. Czas, który razem spędziliśmy, był niesamowity. Świat należał tylko do nas i choć wciąż czegoś brakowało, my byliśmy bogaci, bo mieliśmy siebie. Maciej był dla mnie tym, kim Mateusz dla ciebie. Promieniem słońca

w pochmurny dzień. Powietrzem, którym oddychałam. Smakiem prawdziwej czekolady. Moją przyszłością, w której miałam zbudować dom i nigdy niczego się już nie bać. To były zupełnie inne czasy. Presja rodziny, z której pochodził Maciej, okazała się zbyt silna. Wychowano go w poszanowaniu wartości, którym nie miał odwagi się przeciwstawić. Nie byłam dobrą partią dla adwokata od pokoleń. Pojawiłam się nie wiadomo skąd, zarabiałam na życie, śpiewając i występując w operetkach. Byłam szaloną artystką, a on potrzebował rozsądku. Zrozumiałam to po rozmowie z jego matką, o którą ona mnie poprosiła. Do dziś pamiętam mój wstyd i zażenowanie. Nie, nie uraziła mnie — zareagowała szybko, widząc oburzenie we wpatrzonej w nią zieleni oczu Ewy. Mokry potok wysychał, powrócił regularny oddech. Ewa słuchała, odstawiając bagaż, z którym tu przyjechała, nieco na bok. — Była bardzo dystyngowaną kobietą i damą, która umiała się zachować w każdej sytuacji. Również niezręcznej dla nas obu. Dużo mi wtedy opowiedziała, a ja zrozumiałam, że Maciej nie może być ze mną, bo ja się kompletnie nie nadaję do życia, które zaplanowała dla niego jego rodzina. Odeszłam po cichu. Bez łez i rozpaczy. Na to przyszła pora później, ale on już tego nie widział i nigdy się nie dowiedział. Jemu zostawiłam tylko chłód, w który uwierzył. Nigdy już nie pokochałam nikogo tak, jak Macieja. Wyszłam za mąż dwukrotnie. Mój pierwszy mąż był cudownym człowiekiem, który niestety zostawił mnie zbyt szybko. Życie ze mną go przerosło. — Róża uśmiechnęła się smutno. — Do dziś utrzymujemy ze sobą dobry kontakt, zdarza się, że jemy razem obiad lub pijemy wspólnie kawę. Wciąż noszę jego nazwisko — Barańska, bo stało się ono ikoną mojego teatralnego wizerunku. Jest miło. Nigdy nie potrafiłam jednak dać mu tego, czym obdarowałam Macieja. — A drugi mąż? — spytała Ewa z ciekawością. — Był ze mną do końca, może dlatego, że było w nim więcej szaleństwa i nieuporządkowania niż we mnie. To ja momentami musiałam zaopiekować się nim i być w tym związku silniejsza. Leon miał problem z alkoholem. Dużo pił. Nie było łatwo, ale byłam z nim do końca. Wzięłam na siebie odpowiedzialność za to, że dla mnie zostawił rodzinę. To trudna decyzja, Ewa. W takim związku zawsze cierpią trzy strony, a najbardziej dotyka to dzieci. My, dorośli, z wieloma sprawami potrafimy się uporać; w poranionych odrzuceniem dzieciach ta trauma zostaje na zawsze. Zraniony człowiek rani i przekazuje to dalej, czasami nieświadomie. Mówię ci o tym, bo jesteś mądra. To twoje życie i to ty podejmujesz decyzje. Masz prawo być szczęśliwa. Każdy człowiek ma. Ale zanim rzucisz się na głębię, przemyśl wszystko, bo tutaj cena jest naprawdę wysoka. — Ale skoro los chciał, żebyśmy się spotkali na nowo — zaczęła Ewa — to może właśnie po to, aby dać nam szansę? — A nie uważasz, że trochę temu losowi pomogłaś? — pytanie Róży było tak szczere, że Ewa się zawstydziła. Przypomniała sobie swoje poszukiwania w sieci i zaproszenie, które wysłała. — Dlaczego nie potrafię pokochać kogoś innego, tak jak jego? — spytała z rozżaleniem, kierując to pytanie w stronę nisko wiszących chmur i przedzierających się przez nie nikłych promyków słońca. — Czasami nosimy w sobie taką miłość, która zdarza się tylko raz. — Róża cicho wkomponowała się w kazimierski klimat i przemawiającą wokół nich ciszę pozbawioną zgiełku. — Wtedy to jedno imię przesłania nam wszystko inne i nic nie jest w stanie przynieść ukojenia. Żyjemy tęsknotą i nie dostrzegamy tego, że życie naprawdę potrafi być fantastyczne i pełne niespodzianek. — Róża uśmiechnęła się sama do siebie, jakby te niespodzianki otworzyły się przed nią, ukazując zawartość, która cieszy. — Bywa jednak i tak, że to my same pielęgnujemy w sobie tę tęsknotę za niespełnieniem, nie dając zupełnie szansy temu, co czeka za drzwiami. Tak

długo żyjemy z pragnieniem niezaspokojenia, że sama myśl o tym, iż ktoś może nam pomóc odnaleźć to, czego pragniemy i za czym tęsknimy, napawa nas przerażeniem. Przyzwyczajamy się do naszego osamotnienia i chociaż nie jest nam z tym dobrze, gdzieś w podświadomości nie chcemy tego zmieniać. Bo taka zmiana zawsze kosztuje. A my wybieramy to, co znajome i bezpieczne. Może właśnie tak jest i z tobą, Ewa? Może tak bardzo przyzwyczaiłaś się do tęsknoty za Mateuszem, że nie chcesz zauważyć nikogo innego, bo wydaje ci się, że zdradziłabyś miłość swojego życia? Pamiętaj, kochanie, jeśli życie podsuwa ci cytrynę, zawsze poproś o cukier. Nie poślubiłaś samotności i nic jej nie obiecywałaś, nie masz więc wobec niej żadnych zobowiązań. Pozwól jej odejść. Przed kobietami skończyła się wyłożona kostką promenada i zaczynała się wąska, wyboista ścieżka, niezbyt zachęcająca do spacerów. Ewa milczała. Myślała o tym wszystkim, co powiedziała jej Róża; o jej mądrości, opartej na bogatym doświadczeniu, i życiu, które wcale jej nie rozpieszczało. Wiele ze słów Róży zabolało, na wiele nie była jeszcze gotowa. Drzazga, z którą tu przyjechała, dokuczała już mniej dotkliwie, ale wciąż tam tkwiła i wciąż dawała o sobie znać. — Czasami trzeba spojrzeć na swoje życie, stając obok. — Róża dotknęła zimnego policzka Ewy i pogładziła ją z całą łagodnością, którą nosiła w sobie. — Przewartościować je, oczyścić z tego, co przeszkadza i zatrzymuje w drodze naprzód. Odłożyć niewygodne, znoszone emocje i odświeżane wspomnieniami tęsknoty do szuflady i zrobić dwa kroki przed siebie. A potem przystanąć i dokładnie rozejrzeć się dookoła, bo czasami świat widziany z innej perspektywy może pokazać nam coś, czego do tej pory nie dostrzegaliśmy, a co zupełnie może nas odmienić. Ewa przymknęła oczy, chcąc zachować w sobie ten kazimierski, nadwiślański pejzaż i ciepło dotyku Róży na swoim policzku. Już wiedziała, że dobrze zrobiła, przyjeżdżając tutaj. Nie otrzymała odpowiedzi na pytania, które tu przywiozła, ale Róża dała jej siłę, dzięki której mogła wrócić do swojej codzienności i podjąć ją na nowo. Imię Mateusz, które wciąż parzyło jej usta, postanowiła włożyć do szuflady i poczekać, co przyniesie los. *** — Ja nie wiem, w co ręce włożyć, a ty znikasz nagle w środku tygodnia, nikogo o tym wcześniej nie informując! — Andrzej grzmiał od dobrych dwudziestu minut, a z każdym jego słowem Ewa robiła się coraz mniejsza i skurczona. — Gdybyś chociaż uprzedziła, że zamierzasz wziąć urlop, Paweł przeorganizowałby wszystko, a tak musiał improwizować i nie wiem, czy na dobre to wyszło twoim grupom. — Przepraszam, musiałam odreagować — odpowiedziała beznamiętnym głosem. — Ostatnio pracuję za trzech, nie dosypiam, przygotowuję układy i zajęcia bieżące, dzwonię do tysiąca osób z tą samą, proszącą gadką i po prostu miałam dość, rozumiesz? Andrzej przystanął, przerywając swój marsz po gabinecie Pawła, w którym był w tej chwili tylko z Ewą. W jego wzroku dostrzegła niepokój i zawstydziła się swoich wymówek. Bo wiedziała, że jej usprawiedliwienia są tylko wymówkami. Prawda była o wiele bardziej bolesna. — Dlaczego nic nie powiedziałaś? — jego ton mocno złagodniał. Wzruszała go, taka zagubiona i zasmucona. — Wyjechalibyśmy gdzieś na weekend. Odpoczęłabyś trochę. — Przy tobie? — Spróbowała się uśmiechnąć. Kiepsko jej to wychodziło — Ta zima doprowadzi mnie do szału — zaczęła płaczliwie. — Potrzebuję już słońca i śpiewu ptaków o świcie. Mam już dość tej brudnej szarości i tego zawieszenia gdzieś między zimą a przedwiośniem. Mam depresję zimową albo przedwiosenną i bardzo źle się z tym czuję — wyrzuciła to z siebie jednym tchem. Andrzej podszedł do niej powoli i przytulił ją mocno. Była taka drobna. Wydawało mu

się, że ostatnio schudła. Jej policzki zapadły się, a poszarzała blada cera wskazywała na zmęczenie. — Obiecuję ci, że za miesiąc będzie już zupełnie inaczej — szepnął w jej pachnące szamponem włosy. — Nie wiem, czy dam radę tyle wytrzymać — jęknęła, a potem delikatnie, ale stanowczo wysunęła się z jego objęć i wyszła z biura, kierując się w stronę sali, gdzie czekały na nią jej dzieciaki. *** Natalka już od początku zajęć nie wyglądała najlepiej. Jej błyszczące oczy i zaróżowione mocno policzki raczej nie wskazywały na ruchowe rozgrzanie. Ewa podeszła do dziewczynki zaniepokojona i przyłożyła rękę do jej czoła. Było mocno ciepłe, jeszcze nie gorące, ale na tyle rozgrzane, że postanowiła tego nie bagatelizować, tylko od razu zadzwonić do mamy dziewczynki, aby przyjechała po nią wcześniej. Wilgotna, marcowa pogoda sprzyjała rozwijającym się zarazkom i wirusom, które krążyły od dziecka do dziecka, nie omijając również instruktorów czy rodziców. O tej porze roku dzieci zawsze chorowały i Ewie trudno było uczyć ich czegokolwiek nowego, gdyż rzadko w marcu mogła liczyć na pełną frekwencję. Większość zajęć poświęcała więc na powtórki, przeplatane niewieloma nowymi elementami, aby dzieciaki, które wracały po chorobie, mogły ze wszystkim nadążyć. Beata przybiegła zdyszana i mocno zaniepokojona. — Mama, odbierając ją z przedszkola, dzwoniła do mnie i mówiła, że Natalka jest jakaś nieswoja, ale byłam przekonana, że to ta pogoda, która paskudnie wpływa na samopoczucie. Poza tym szkoda mi było zajęć, więc prosiłam, aby jednak ją tutaj przywiozła. Dziękuję, pani Ewo, że zwróciła pani na nią uwagę. — Mama Natalki przez cały czas mówiła, równocześnie ubierając córeczkę. — Nie ma za co — odpowiedziała Ewa, uśmiechając się do kobiety. — U Natalki nietrudno dostrzec, że coś jest nie tak. Jest bardzo żywą dziewczynką, a dziś była mocno osowiała, zupełnie jak nie ona. Beata spojrzała na córkę z miłością, która zawsze Ewę zdumiewała. — Obawiam się, pani Ewo, że na następnych zajęciach się nie pojawimy. Ewa machnęła uspokajająco ręką. — Proszę się nie martwić. Natalka jest bystrą dziewczynką, więc szybko nadrobi zaległości. — Ewa przykucnęła przed dziewczynką i spojrzała w jej przejrzyście niebieskie, rozgorączkowane oczka. — Wracaj szybko do zdrowia i dobrze wygrzej się w łóżeczku. — Dziękuję — odpowiedziała mała, podała rączkę swojej mamie i obie powoli zeszły po schodach i weszły w coraz dłuższy, ale jeszcze poszarzały marcowy dzień. Ewa przez chwilę patrzyła za nimi, a potem wróciła do swojej grupy urwisów i obowiązków, które nie miały urlopu. *** Od trzech dni próbował skontaktować się z Ewą i natrafiał tylko na jej skrzynkę, informującą spokojnym głosem Ewy, że w tej chwili nie może rozmawiać i że oddzwoni po pozostawieniu wiadomości. Zostawił tych wiadomości kilka. Każda z nich błagała ją o telefon. Słowo. Krótką rozmowę. Każda z nich pozostała bez odpowiedzi. Czekał. Wiedział, że kiedyś będzie musiała odebrać i będą musieli o tym porozmawiać. O tym, co się między nimi wydarzyło. Pomimo coraz śmielszych promieni słońca za oknem atmosfera w domu Mateusza bardzo się ochłodziła. Martyna miała do niego pretensję, że nie zawiadomił jej o chorobie Mikołaja. — I co by to dało? Wsiadłabyś w samolot i przyleciała do nas z Frankfurtu? Nie chciałem

przeszkadzać ci w szkoleniu. — Był wściekły. Na siebie i na nią. Za to, że wyjechała. Za swoją słabość. Za to, do czego doszło między nim a Ewą. Za swoje emocjonalne rozbicie, z którym nie umiał sobie poradzić. Powietrze, którym oddychali, elektryzowało. Każde słowo powodowało spięcie, a wieczory w domu były jak ołów. Mijali się, nie chcąc prowadzić kłótni przy dzieciach. Martyna przeniosła się do pokoju Mikołaja, któremu wytłumaczyła, że tak bardzo się za nim stęskniła, że teraz chce się nacieszyć swoimi synkami. Mikołaj uwierzył, Maurycy coraz częściej zamykał przed nimi swój pokój, z którego dobiegały dźwięki głośnej, rockowej muzyki. Martyna tylko raz zapytała o lekarkę, która w nocy przyjechała do Mikołaja. Mateusz odburknął, że znalazł ją w Internecie, szukając pediatry. Więcej do tego nie wracali, choć Mikołaj od czasu do czasu jeszcze opowiadał mamie, że była miła i podała mu leki, które wcale nie były gorzkie. Gorzkie za to stało się ich życie razem. Dzielili tę samą codzienność, ale każde z nich żyło w niej oddzielnie i każde czuło się osamotnione.

ROZDZIAŁ ÓSMY Wiosenne przebudzenie Obudziły ją hałasy dobiegające zza okna. Drewniane ażurowe okiennice nie wpuszczały za dużo światła, ale odgłosy z ulicy wskazywały na to, że Wenecja właśnie zaczęła budzić się po hałaśliwej nocy. Ewa zastanawiała się, czy to miasto kiedykolwiek jest opustoszałe i pozbawione turystów; i doszła do wniosku, że raczej nie. Przez cały rok do tego romantycznego miasteczka zjeżdżały wycieczki, pary i pojedynczy turyści, aby na własnej skórze odczuć niepowtarzalną atmosferę tego cudu wybudowanego na wodzie. Andrzej dotrzymał obietnicy, a na jego niespodziankę nie musiała czekać aż miesiąc. Po prostu któregoś marcowego dnia przyszła do pracy, a pod jej ulubionym kubkiem leżał folder hotelu w Wenecji i Mediolanie. Ta Wenecja na moment przyspieszyła bicie jej serca, które szybko uspokoiła swoim uporem, w którym postanowiła być konsekwentna. Mateusz wciąż dzwonił, a ona wciąż milczała. Do szuflady włożyła wszystkie wspomnienia i choć kusiło ją bardzo, aby po nie sięgnąć, trwała w zaciętym uporze, który — wierzyła — miał wyjść jej na dobre. — Koniec marca to dobry czas na wyprawę do Włoch — szepnął Andrzej, stając tuż za zdziwioną i wpatrzoną w foldery Ewę. — Pogoda jest idealna do zwiedzania, a włoskie miasta jeszcze niezapełnione tłumem, przez który trudno się przedrzeć. Już przeorganizowałem grafik i zleciłem zastępstwa. Przez cztery dni poradzą sobie bez nas, a ty trochę odżyjesz, bo ostatnio jesteś tak blada, że zaczynam się o ciebie martwić. Zgodziła się, chcąc umocnić się w postanowieniu, że nie powinna już otwierać szuflady, którą zamknęła z głośnym trzaskiem. Mateuszową Wenecję, którą wciąż w sobie nosiła, chciała przesłonić pobytem z Andrzejem i jego pewnością siebie, której Ewie brakowało. Teraz spoglądała w okno, zwrócona do niego twarzą. Za sobą miała ciepło Andrzeja przytulonego do jej pleców. Zmęczeni podróżą i długim spacerem zasnęli wczoraj, po prostu wtulając się w siebie. Cieszyła się na ten dzień. Chciała wtopić się w wąskie uliczki i pobuszować w sklepikach, które miały swój niepowtarzalny klimat. Miała ochotę wypić kawę, patrząc na Adriatyk i oddaloną od Wenecji Santa Lucię. Na myśl o kawie poczuła mdłości. Uspokoiła je głębokim oddechem. Andrzej jeszcze spał, więc cicho wstała i weszła pod prysznic, pozwalając, aby kropelki wody zmyły z niej sen i dodały sił na nowy dzień, pełen turystycznych wyzwań i wrażeń. *** Zimowej pluchy Janina nie lubiła najbardziej. W tym roku wiosna postanowiła mocno opóźnić swoje przyjście i choć w kalendarzu od jakiegoś czasu panowała ta pełna nowego życia pora roku, na ulicach wciąż zalegała mokra papka, która nie była już ani śniegiem, ani deszczowym błotem, ale po prostu pluchą. Taką, która utrudniała życie i wprowadzała do domów przygnębienie, nerwowość i wściekłość na wiosnę, która się gdzieś po drodze zagapiła. Janina szła powoli w stronę rynku, trzymając nad sobą rozłożony parasol. Padał nieprzyjemny śnieg z deszczem, który osiadał wstrętną wilgocią na twarzy, gdy wiatr zaciął nagle ze zmieniającego się kierunku. Janina wyruszyła dziś po zakupy nieco później. Bała się, czy zastanie jeszcze babinę od jajek, która o tej porze zazwyczaj już się zbierała. Długa zima dała Janinie nieźle w kość. Cały luty praktycznie przechorowała, obciążając swoje dzieci zakupami

i zaglądaniem do niej kilka razy w tygodniu. Źle się z tym czuła. Przyzwyczaiła się do tego, że to ona pomaga jak może, a dzieci przychodzą do niej na obiad, a nie z obiadem. Tegoroczne zapalenie płuc rozłożyło ją tak poważnie, że przez jakiś czas nie miała nawet siły się poruszyć, nie mówiąc już o zrobieniu sobie herbaty czy czegokolwiek do zjedzenia. Dzięki Bogu córka mieszkała w tym samym mieście, nocowała więc u Janiny, przypominając sobie, jak to było dobrze w rodzinnym domu, gdy jako dziewczynka była pod troskliwą opieką rodziców. Choroba długo się wycofywała, bez przekonania, czy w ogóle chce sobie pójść. Kiedy Janina poczuła się już na tyle silna, aby podnieść się z łóżka i półleżeć na kanapie w pokoju z telewizorem, Aśka wróciła do siebie i tylko dzwoniła codziennie, pytając, czy sobie radzi. Radziła sobie. Powolutku, trochę jeszcze niedołężnie, ale sobie radziła. Więcej niż zwykle rozmawiała z Tomaszem, czasami sobie popłakała, ale stawała naprzeciw Samotności i mówiła do niej głośno, aby usłyszeć swój głos: „Jest mi smutno, ale to minie. Nie popsujesz mi dnia, bo potrafię o tobie zapomnieć”. Na moment. Przez chwilę. Zapominała. I wtedy czuła się szczęśliwa. I wdzięczna za tych wszystkich ludzi, których spotykała. Listonosz często wypijał z nią herbatę i delektował się kawałkiem ciasta, jeśli akurat coś upiekła. Pani Hania opowiadała jej o zbliżającym się ślubie Magdy i obie, Hanna i Janina, milkły w bezsłownym porozumieniu, myśląc o Ewie, której rok uciekał za rokiem, a życie wcale nie chciało poczekać, tylko gnało przed siebie, nikogo nie pytając o zdanie. W osiedlowym sklepie Janina miała zaprzyjaźnione sprzedawczynie, z którymi zawsze zamieniła parę zdań. Pan Edzio z administracji, który odśnieżał chodnik, też zawsze przy niej przystawał i tak rozmawiali parę minut o polityce, cenach coraz wyższych, lokatorach, którzy innych uszanować nie potrafią, i ludzkiej biedzie, której pan Edzio, kręcący się tutaj codziennie i dbający o osiedlowe chodniki i trawniki, naoglądał się aż nadto. Od czasu wspólnego sylwestra znajomi Janiny też coraz częściej ją gdzieś wyciągali z domu, w którym była tylko cisza. Tam, gdzie był drugi człowiek, nie było samotności i Janina uczyła się cenić każdą chwilę z kimś, nie skupiając się na sobie i nocnej pustce wokół niej. Targowy gwar otoczył Janinę od pierwszego kroku, który ostrożnie postawiła, przechodząc przez rozległą kałużę pokrytą śliskim, roztapiającym się śniegiem. Weszła w ten gwar z radością, zagłuszając nim smutek, który wyniosła z domu. *** Wrócił z nart naładowany dobrą energią, ale bez chęci do pracy, która już niestety od jutra na niego czekała. Dzień szarzał teraz coraz później, ale jej okno tę ściemniającą się szarość tolerowało. Nie rozbłysło żadnym, choćby nikłym, światłem, nie uchyliło się z obawy przed wilgocią, milczało, a Rafał już wiedział, że dziś nie obejrzy swojego seansu. Najwidoczniej znowu gdzieś wyjechała. Być może służbowo albo na narty, podobnie jak on. Ostatnio często wyjeżdżała, a jemu brakowało tego światełka, które było łącznikiem między nimi. Ile to już trwało? Ile wieczorów spędził przy małym kuchennym stole, patrząc w jej okno, które do niego mówiło? Cztery miesiące? A może pięć? To okno opowiadało mu historię kobiety, która go zaintrygowała. Historię jednej z wielu, mieszkających na tym osiedlu, samotności. Ostatnio sam zaczął ją coraz dotkliwiej odczuwać. Czaiła się w kątach, których nie chciało mu się sprzątać, spoglądała na niego zaciekawionym spojrzeniem kasjerek w supermarkecie, wychodziła razem z nim z pracy i bezczelnie wsiadała do samochodu. Zagłuszał ją wysyłanymi esemesami: „Stare Miasto, 19.00?” i spotkaniami z grupą znajomych jeszcze ze studiów lub z pracy. Nie szukał przygód ani nowych znajomości. Trauma po związku z Iwoną tkwiła w nim jak zadra. Czasami z kimś się umówił, ale zawsze kończyło się na kilku piwach i przegadanym wieczorze. Nie chciał pakować się w związek bez przyszłości. Miał już za dużo lat, aby tracić czas na trwaniu przy kimś, kto patrzy na świat jak na wesołe miasteczko. Już raz uwierzył, że spotkał kobietę, z którą założy rodzinę, ale piękna powłoka, która zdobiła Iwonę, nie była w stanie na dłuższą metę

zrekompensować pustki i wyrachowania, jakie miała w sobie. Rafał wiedział, że zachowuje się irracjonalnie, ale uczepił się tej myśli, że kobieta z okna naprzeciwko jest zupełnie inna. Czuł, że ona też czeka, i wmówił sobie, że na niego. A przecież zupełnie jej nie znał. Nie wiedział nawet, jak ma na imię. Nastawił wodę i włożył do kubka torebkę czarnej herbaty. Jeszcze raz spojrzał w jej okno, ale natrafił tylko na ciemność, która zlewała się z mrokiem za oknem. Zrezygnowany, zajął się kolacją. *** Ewa zakochała się w Wenecji na nowo i inaczej. Przy Andrzeju patrzyła na to miasto świadomiej i chłonęła włoskie uliczki tak wąskie, że mogła oprzeć się obiema wyciągniętymi rękami o przeciwległe ściany kamienic, a mijając się z kimś, musiała przytulać się do grubego muru, aby zrobić przejście. Pranie, które suszyło się na sznurze, przewieszonym między przeciwległymi oknami, w Polsce raziło, a tutaj miało swój niepowtarzalny urok, utrwalony na fotografiach. Widok z mostu Ponte Rialto zaparł Ewie dech. Długo tak stała, ucząc się na pamięć każdego szczegółu, aby mieć co wspominać po powrocie do obowiązków i ciężkiej pracy. Sunące po kanale gondole, które po obejrzeniu filmu Turysta już zawsze kojarzyły jej się z parą kochanków, zagraną przez Angelinę Jolie i Johnny’ego Deppa, wkomponowały się w Wenecję, jakiej uczyła się na nowo. Były częścią składową tej atmosfery, która ich otaczała. Przepełniała. Wypełniała każdą godzinę tutaj spędzoną. I tylko jeden szczegół pozostał ten sam sprzed lat. Ten sam wenecjański sklepik i sprzedawca, który spojrzał na Ewę z ciekawością. Jego jasne, doświadczone życiem oczy popatrzyły z życzliwością, gdy z jej ust padło Bon giorno. Długa siwa broda skojarzyła jej się z rybakiem. Serce przyspieszyło, a za sobą niemal czuła oddech Mateusza. Oddech tak samo gorący, jak tamtego wieczoru… Wydawało jej się, że czas przystanął, a wnętrze sklepiku nie zmieniło się ani na jotę. Tak bardzo zapragnęła pozostać tu jeszcze przez chwilę i kupić cokolwiek. Jej wzrok padł na malutką wystawę, wyłożoną przyborami do pisania. Pióro, które wybrała, miało stać się jej talizmanem, z którym miała się odtąd nie rozstawać. Plac św. Marka był jak zawsze wypełniony turystami. W kolorowym tłumie mieszały się języki, zupełnie jak w wieży Babel. Trudno było stwierdzić, który z nich dominował: czy śpiewny włoski, kojarzący się z czkawką japoński czy znajomy słowiański rosyjski. Japońskie wycieczki fotografowały się wszędzie i ze wszystkim, utrwalając w biegu Europę i to, co miała do pokazania. Wenecja otuliła Ewę sobą i swoim klimatem, który zapadał w pamięć. Przy Andrzeju smakowała inaczej. Nie było w niej może szaleństwa młodości, jakiego doświadczała tutaj z Mateuszem, ale była rozwaga, która dostrzegała szczegóły, jakich wcześniej tutaj nie odkryła. Cieszyła się tym czasem, który podarował jej Andrzej, i uczyła się zapominać, choć była to bardzo trudna sztuka. Sztuka dla wytrwałych. *** — Spójrz, Ewa, jakie ryby! — Poczuła, jak ręka Andrzeja zaciska się na jej zimnej dłoni i ciągnie ją w kierunku stoiska z rybami i owocami morza, które zachwycały swoim widokiem, rozłożone na pokruszonym lodzie, i kusiły oczy kolorami i kształtem. Trafili akurat na dzień targowy w Wenecji i przechadzali się pomiędzy bogato wyłożonymi straganami, podziwiając kompozycje ułożone z owoców i tutejsze specjały. Andrzej, koneser kuchni włoskiej, zaopatrzył się w kilka butelek oliwy z oliwek i woreczek suszonych pomidorów. — Są dobre na męskość — szepnął do ucha Ewy, przytulając ją do siebie na chwilę. Spróbowała odwzajemnić uśmiech, ale nie do końca jej to wyszło. Od czasu miłosnego zapomnienia z Mateuszem Ewa oziębła. Unikała wspólnych nocy z Andrzejem, tłumacząc się

niewyspaniem, złym samopoczuciem czy brakiem sił i chęci na cokolwiek. Andrzej przyjmował to ze zrozumieniem. Po kolacji grzecznie odwoził Ewę do domu, a ona odwracała szybko głowę, udając, że nie widzi jego rozognionego wzroku i wypisanej w nim nadziei. Andrzej nie nalegał. Znał kobiety i dobrze wiedział, że w każdym związku przychodzi taki moment, kiedy robi się chłodniej. Libido kobiety funkcjonowało zupełnie inaczej niż pożądanie mężczyzny i czasami trzeba po prostu uzbroić się w cierpliwość i dbać o związek i partnerkę, jeśli w tym związku było mu dobrze. A z Ewą Andrzejowi było dobrze. Lubił w niej tę jej delikatność, która uruchamiała w nim wszystkie instynkty opiekuńcze, jakie w sobie miał. Podziwiał jej wewnętrzną siłę i to, jak radziła sobie ze wszystkim: z pracą, z życiem, z babcią, z tysiącem rzeczy, z którymi musiała zmierzyć się sama. W Ewie był spokój, którego Andrzej potrzebował. To, co łączyło go z Ewą, było trudne do nazwania. Wiedział, że ona nie do końca jest przekonana o słuszności ich bycia razem, ale po tak wielu nieudanych związkach z kobietami chciał w końcu uwierzyć, że stabilizacja i stały związek są również dla niego. Dlatego nie naciskał i czekał, dbając o nią, rozpieszczając ją i tolerując jej złe nastroje. — Te ryby wyglądają tak smakowicie, że chyba zgłodniałam. Mam ochotę na rybę. — Ewa wysunęła się z objęć Andrzeja i spojrzała z żarłocznością w oczach na kolorowe stoiska. — To idziemy. — Nie pozwolił jej wysunąć dłoni i odejść dalej niż na odległość ramienia. Szli krzyżującymi się, wybrukowanymi uliczkami, zostawiając na nich ślad butów i echo odpowiadające na stukot obcasów. Przełom marca i kwietnia obdarował Wenecję słońcem, schładzanym przez zimny wiatr znad Adriatyku. W wiosennym, krótkim płaszczyku niekiedy było Ewie zbyt gorąco, przewieszała go więc przez ramię, chłodząc się w cieniu uliczek Wenecji. Andrzej wyszukał małą, rodzinną restaurację na jednym z wielu placów, które przemierzyli. Niepozorna, wtopiona w szarość kamienicy, z białą markizą, na której złotymi literami starannie wypisane było nazwisko właściciela. Weszli, witani radosnym Bon giorno przez niemłodego już Włocha i jego uśmiechem, odcinającym się bielą na tle ciemnej karnacji. Ewa znała zaledwie parę słów po włosku, ale Andrzej mówił w tym języku biegle. Pogawędził sobie z gospodarzem i namówił Ewę na rybę, której nazwa była dla niej zagadką, ale Giuseppe zapewnił ją, że nie pożałuje i się nią zachwyci. Czekając na zamówione danie, Ewa ciekawie rozglądała się po wnętrzu przytulnego lokalu, w którym chciało się usiąść i odpocząć po męczącej wędrówce po Wenecji. Na ścianach obitych tkaniną w ciepłym kolorze brązu wisiały rodzinne fotografie, sięgające z pewnością wiele pokoleń wstecz. Ciemne, drewniane stoliki, tak niewielkie, że dwa duże talerze ledwo się na nich mieściły, były doskonałym miejscem dla par, pragnących być jak najbliżej siebie. Lśniący barek, w tym samym kolorze co stoliki i krzesła, wykonany z tego samego rodzaju drewna, zapraszał na chwilę zapomnienia z lampką tutejszego wina. Po ożywionych twarzach gości można było stwierdzić, że odwiedzający to miejsce ludzie dobrze się tutaj czuli i nikt z nich nie żałował wyboru tej właśnie restauracji, spośród setek innych, podobnych do siebie. — Odpoczęłaś? — Andrzej zapatrzył się we wracającą do życia twarz Ewy. Jej blada cera nabrała lekkiego kolorytu, cienie pod oczami zniknęły, a oczy nabrały blasku, który zgasł już jakiś czas temu i, mimo usilnych starań Andrzeja, ciężko mu było powrócić. Dziś był na swoim miejscu, w zielonych oczach z brązową plamką na środku, która zawsze tak wzruszała Andrzeja. — Odpoczęłam. I nawet stęskniłam się za pracą. — Uśmiechnęła się. — Mam już parę nowych pomysłów i myślę, że jak tylko wrócimy, szybko uda mi się dokończyć i dopracować już wszystkie układy. — To dobrze. — Andrzej nakrył swoją dłonią dłoń Ewy. — Ale proszę cię, nie myśl teraz o pracy. Zabrałem cię tutaj, abyś odzyskała siły i przekonała się o tym, że wiosna jest już

w drodze i prędzej czy później dotrze również do nas. — Pocieszające. — Zabrała rękę, bo do stolika podszedł Giuseppe, który za punkt honoru przyjął sobie osobiste rozpieszczanie swoich gości. Postawił przed nimi dwa duże białe talerze z rozłożonymi artystycznie specjałami. Ryba smakowała rzeczywiście tak, jak opisał to uśmiechnięty Włoch. Nigdy wcześniej Ewa nie jadła niczego podobnego. Była delikatnie przyprawiona, ale nie mdła i zupełnie nie czuć w niej było odmarzniętej wody, którą Ewa czuła za każdym razem, gdy przygotowywała zmrożoną rybę w domu. Miękkie kawałki fileta rozpływały się w ustach, zostawiając w nich smak, do którego chciało się wracać. Była tak zajęta jedzeniem, że dopiero jak skończyła, dostrzegła, jak uśmiechnięty Andrzej się w nią wpatruje. Uświadomiła sobie, że jedli w milczeniu. — Przepraszam, ale to było tak dobre, że zapomniałam o całym świecie. O tobie też — odpowiedziała na wesołość w jego oczach. — Zauważyłem. Ale cieszę się, że ci smakowało. Jadłaś z takim zapałem, że aż przyjemnie było na ciebie popatrzeć. Giuseppe jest rozanielony. — Wskazał ruchem głowy właściciela, który stał za barem z uśmiechem nie znikającym z jego ciemnej twarzy i patrzył właśnie w ich kierunku. Andrzej wskazał na puste talerze, bijąc bezgłośnie brawo. Giuseppe położył dłoń na sercu i się ukłonił, a po chwili podszedł, by zabrać talerze i zaproponować deser. — Tutto buono, perfetto. Wszystko było doskonałe — powiedział Andrzej, wykonując gest obrazujący smakowitość, a Ewa się uśmiechnęła na potwierdzenie jego słów. — Grazie — odpowiedział Giuseppe z wyraźnym zadowoleniem w głosie. Andrzej zamówił dwie kawy i ciastka wybrane przez Ewę. Po chwili Giuseppe przyniósł im dwa kieliszki i karafkę z winem, podkreślając, że to domowy wyrób i poczęstunek na koszt firmy. Podziękowali pięknie i opadli najedzeni na oparcia krzeseł, z przyjemnością delektując się niespieszną chwilą, która nie popędzała i pozwalała na takie właśnie zatrzymanie. Rozleniwione. Syte. Niedopowiedziane i niosące ze sobą obietnicę. Włoska kawa smakowała specyficznie. Orzeźwiała umysł, dodawała sił. Każdy łyk z maleńkiej filiżanki zawierał w sobie kwintesencję włoskiej natury — pogodnej, krzykliwej, nieco rozleniwionej. — Dziękuję — poczuła, że musi to powiedzieć tu i teraz. — Dziękuję, że mnie tu zabrałeś. Popatrzył na nią poważnie. — To ja ci dziękuję, że chciałaś tu ze mną przyjechać. Wracali do hotelu bez pośpiechu, sycąc się Wenecją i jej innością. Mało było między nimi słów, ale dziś ich nie potrzebowali. Wystarczała im ta bezsłowna aura weneckiej tajemniczości, w niczym nie przerysowana na filmach i reklamach kręconych w tym mieście. Canal Grande, Bazylika św. Marka z czwórką galopujących koni na krużganku, pałac Ducale, którego widok do dziś godnie reprezentuje ideały Państwa Weneckiego, kościoły, pałace, kanały, kamieniczki i zaułki. To wszystko głęboko zapadło w sercu Ewy, zostawiając tam swój ślad i próbując wyprzeć stamtąd wspomnienia innej Wenecji i innych palców splecionych z jej palcami. Nie było to łatwe, ale Ewa wierzyła, że jeżeli będzie uparta i konsekwentna, da radę. W końcu da radę. Kochali się tej nocy. Andrzej był stęskniony, ale bardzo czuły. Przytulał Ewę tak, jakby bał się wypuścić ją z rąk. Hotelowy pokój w „Al Duca di Venezia” stał się świadkiem ich spotkania w pół drogi, kiedy każde z nich opuściło jakiś bezpieczny i oswojony świat i zrobiło krok poza to, czym do tej pory żyło. Było tak, jak być powinno, ale bez wyznań i zapomnienia. „Bez fajerwerków”, jak określiłaby to Dorota. Spokojnie sycili się sobą, korzystając z każdej chwili, którą wyrwali utartej schematem codzienności.

Następnego dnia, w łazience, Ewa zemdlała pod prysznicem. *** Piesek szedł za Janiną od targu przy Wileńskiej. Wyglądał całkiem sympatycznie. Miał długą sierść, podobnie jak owczarki Collie, czarną z domieszką białych miejsc przy uszach i na pyszczku. Ten pyszczek był bardzo miły, a ciemne jak węgielki oczy psa patrzyły na Janinę przyjaźnie i wyczekująco, jakby chciały jej coś powiedzieć. Po dłuższej obserwacji Janina stwierdziła, że to dość młoda suczka i że na szyi ma obrożę z metalową zawieszką, więc suczka jest czyjaś, i zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu kogoś, kto wyglądałby na zmartwionego nieobecnością czworonoga. Jednak osiedlowe uliczki w porze przedpołudniowej były prawie puste i Janina nie znalazła w zasięgu wzroku nikogo, kto wyglądałby na właściciela psa. Siatka wyładowana targowymi zakupami ciążyła Janinie bardzo i kobieta wiedziała, że nie da rady wrócić z tymi kilogramami tam, skąd przyszła i gdzie prawdopodobnie suczka się zgubiła. Postanowiła zatem zaprosić kłopotliwego gościa do domu na miskę wody, zostawi zakupy i dopiero wróci na rynek, gdzie być może ktoś psa rozpozna. Suczka z ochotą i bez obawy poszła za Janiną. Przynaglana jej: „No chodźże, biedaku”, merdała trochę niepewnie długim, włochatym ogonem. Drogę na drugie piętro pokonały wspólnie równym krokiem, a potem suczka posłusznie weszła do mieszkania, zachęcana zapraszającym gestem kobiety. Janina zdjęła z siebie przesiąknięty wilgocią płaszcz i powiesiła go na wieszaku tak, jak to robiła od lat. Nigdy nie rzucała ubrań ani okryć wierzchnich byle jak i byle gdzie; od zawsze ceniła ład i porządek i uczyła zamiłowania do niego Tomasza i dzieci, z różnym jednak skutkiem. Pod płaszczem postawiła zrzucone z ulgą buty i wsunęła stopy w ciepłe, znajome kapcie, które od razu przytuliły się do zmarzniętych stóp Janiny, oddając im swoje ciepło. Plastikową, ekologiczną wielorazowego użytku torbę postawiła na stole i starannie wypakowała z niej zakupy, układając każdy produkt tam, gdzie było jego miejsce — część trafiła do zlewu, czekając na opłukanie, część do lodówki, a pozostałe rzeczy znalazły się w odpowiednich szafkach, przegródkach i szufladach. Suczka obserwowała Janinę, siedząc na podłodze i przechylając zabawnie łepek. Janina przykucnęła i wyciągnęła rękę, dając ją psu do obwąchania. Suczka nie czekała długo, tylko przyjaźnie zakołysała ogonkiem i przednimi łapami wspięła się na kolana Janiny, próbując dosięgnąć językiem policzek kobiety. — O ty mała szelmo. — Zaśmiała się Janina, próbując zachować równowagę w niewygodniej pozycji. Pogłaskała psa, unikając jednak mokrych pocałunków, a potem dokładniej przyjrzała się przyczepionej do obroży blaszce. Dostrzegła litery, więc delikatnie zsunęła łapki psa ze swoich kolan i podniosła się, chcąc włożyć okulary, bez których czytanie sprawiało duży kłopot. Włożyła je, a potem jeszcze raz pochyliła się nad psem i odczytała z metalowej blaszki: „Mam na imię Misia”. I numer telefonu właściciela. — Więc ty jesteś Misia — odezwała się. Jej głos i radosne szczeknięcie psa, który zareagował na swoje imię, spowodowały, że Samotność skuliła się w swoim kącie i nie miała śmiałości z niego wyjść, choć chciała potowarzyszyć Janinie w przygotowaniu obiadu. — Zobaczymy, kto na ciebie czeka. — Janina zapisała na kartce numer odczytany z blaszki i wybrała nieznajome cyfry na klawiaturze telefonu. Usłyszała trzy przeciągłe sygnały, po których odezwał się miły kobiecy głos. — Halo? — Dzień dobry. Nazywam się Janina Podkańska i wydaje mi się, że znalazłam pani suczkę. — A więc Misia jest bezpieczna? — usłyszała ulgę w głosie kobiety. — Bardzo pani

dziękuję za ten telefon, bo od godziny już się zamartwiam, gdzie ta ciekawska suka znowu się zawieruszyła. — Przyprowadziła mnie z targu przy Wileńskiej na Balladyny. — Balladyny! — kobieta wykrzyknęła radośnie. — To na szczęście niedaleko, bo ja mieszkam przy Zana. Tylko… — zamilkła na chwilę i Janina wyraźnie wyczuła prośbę w jej głosie. — Widzi pani, ja mam problemy z poruszaniem się, jestem po operacji biodra i chodzę o kulach. Wiem, że to nieładnie, ale… czy mogłabym prosić panią o przyprowadzenie jej? Oczywiście, odwdzięczę się — dodała niezręcznie. — Proszę podać mi adres, zaraz przyprowadzę Misię i nie musi mi się pani za nic odwdzięczać — odpowiedziała szybko Janina. Kobieta podała adres, który Janina zapisała. Wytłumaczyła jeszcze, że to wieżowiec stojący tuż za przychodnią, więc Janina dokładnie wiedziała, gdzie to jest, i ucieszyła się, że to tak blisko. Niechętnie włożyła płaszcz, który nie tak dawno z ulgą z siebie zdjęła, i dla przekupienia Misi wzięła do ręki parówkę, którą od czasu do czasu kupowała, głównie dla dzieci. Wyruszyły, Misia z radością, Janina z lekkim ociąganiem, zmęczona kolejnym wyjściem w tak krótkim czasie. Na dworze zaczął siąpić deszcz, który na dobre pozmywał brudne kupki śniegu i niósł w sobie zapowiedź wiosny, na którą wszyscy już z wytęsknieniem czekali. *** — Danuta Stefańska. — Pomimo wyraźnego trudu w poruszaniu się kobieta, która wyciągnęła do Janiny dłoń na powitanie, była bardzo elegancka i zadbana. — Serdecznie pani dziękuję za przyprowadzenie tej przybłędy — wskazała na Misię, w której wiernych psich oczach było tyle samo radości, co w piwnych oczach jej pani. — Misia lubi zwiedzać świat i czasami wyrwie za kotem lub za innym psem, a potem jest kłopot. Z racji mojego niedołęstwa — kobieta wskazała na kule — nie mogę wyprowadzać jej na smyczy, ale Misia zazwyczaj trzyma się blisko mnie. Czasami tylko coś ją zaciekawi na tyle, że za tym idzie. — Jest rzeczywiście bardzo sympatyczna i przyjaźnie nastawiona. — Janina wyciągnęła w stronę Misi dłoń, w której trzymała kuszącą ją parówkę. — Wzięłam jako wabik — powiedziała w stronę śmiejących się oczu Danuty. — Obiecałam, że jej dam, jak dojdziemy do pani. — Łasuch z niej niesamowity. — Danuta patrzyła z łagodnością, jak Misia pochłania parówkę. — Pani Janino, serdecznie zapraszam na filiżankę kawy lub herbaty i świeżą napoleonkę. Co prawda z cukierni, ale sprawdzonej. Janina poczuła się niezręcznie. — Naprawdę nie trzeba, nie chcę robić kłopotu. — Ależ ja nie wypuszczę pani bez podziękowania! — prawie wykrzyknęła Danuta. — Proszę, pani Janino. Tak rzadko mam okazję z kimś porozmawiać. Jedno spojrzenie w oczy Danuty przekonało Janinę o szczerości zaproszenia. Skinęła głową i kolejny już dzisiaj raz zdjęła swój siwy płaszcz i powiesiła go starannie na obcym wieszaku. Zsunęła buty i wygładziła stary sweter, który dziś na siebie włożyła. — Przepraszam, czy mogłabym umyć ręce? — spytała, czując na dłoniach lepkość parówki. — Oczywiście. Proszę, tu jest łazienka. — Danuta wskazała dłonią drzwi w przedpokoju tak samo niewielkim, jak u Janiny. Łazienka też przypominała tę w jej mieszkaniu. Kilka metrów kwadratowych wyłożonych podobną, bo tylko taka była kiedyś dostępna, glazurą. Jedyną różnicę stanowiło to, że na półkach stały obok damskich również męskie kosmetyki, a w kubeczku, obok pasty do zębów, przytulały się dwie szczoteczki. Janina domyśliła się, że jest jakiś pan Stefański i westchnęła, zazdroszcząc Danucie tego, że te „męskie portki” wciąż jeszcze wisiały w jej domu.

To było bardzo miłe przedpołudnie. Siedziały w gustownie urządzonym saloniku, gawędząc o tym i owym. Danuta była emerytowanym wykładowcą chemii i gdyby nie skomplikowana operacja biodra, którą przeszła dwa lata temu, pewnie nadal by pracowała. Przyznała, że trudno znosi odosobnienie po latach pracy z młodymi ludźmi. — A dzieci? — spytała Janina z ciekawością. Musiała przyznać, że wciągnęła ją historia Danuty. Zapomniała już, jak to jest rozmawiać ot tak, po prostu z kimś nieznajomym, dla kogo ta chwila z nią była tak samo ważna, jak dla niej. Danuta posmutniała, słysząc pytanie Janiny. — Dawno temu straciłam dziecko i przeżyłam to tak bardzo, że nie zdecydowaliśmy się z mężem na kolejne. Wie pani, miałam pracę, swoich studentów i doktorantów, czas wypełniony do granic i chyba było mi tak wygodnie — przyznała, bardziej nawet sama przed sobą niż przed Janiną. — Teraz tego żałuję — szepnęła, odwracając wzrok, który się zaszklił niebezpiecznie. — A pani, pani Janino? — Mam córkę i syna, i troje wnuków. To cały mój świat — dodała, patrząc na Danutę, której oczy zdążyły już przyschnąć. — Jest pani szczęściarą. — Wiem — odpowiedziała, wierząc, że nie zostanie to odebrane jak zarozumialstwo. — Brakuje mi tylko męża — dodała już ciszej. Danuta spojrzała na nią tak, jakby rozumiała. — Mnie też — szepnęła. — Proszę mi wierzyć, że mnie też. *** — Jak to zemdlałaś? — Dorota siedziała na swoim ulubionym miejscu w kuchni Ewy i z niepokojem przyglądała się przyjaciółce. — Normalnie. Stałam pod prysznicem i nagle zobaczyłam mroczki przed oczami, a potem osunęłam się do brodzika i wcale nie zrobiłam tego z gracją damy, bo siniaka na czole mam do dziś. — Ewa zaprezentowała przyjaciółce stłuczenie, które powoli zaczynało blednąć, ale i tak wzbudziło zaniepokojenie Doroty. — Jak mi jeszcze powiesz, że to było tuż po… — Dorota znacząco zawiesiła głos. Ewa pokręciła głową z dezaprobatą. — Dlaczego tobie wszystko kojarzy się tak jak pani Wolańskiej? — spytała z wyrzutem, nawiązując do ich ulubionej komedii Kogel-mogel. — Bo mam teraz trudne dni i brakuje mi bliskości Krzyśka. — Dorota odpowiedziała bez zastanowienia, a potem wstała i wyjęła z szafki dwa kubki, dla siebie i Ewy. — Czarną czy zieloną? — Zieloną — odpowiedziała Ewa apatycznie. Była zmęczona. Kilkudniowa włoska przygoda co prawda zatrzymała ją na chwilę i spowodowała, że Ewa zaczęła powoli wybudzać się po długiej zimie, ale dni w pracy wyczerpały ją zupełnie. Nie poznawała samej siebie. Dotychczas wytrzymała na stres i zmęczenie, teraz zasypiała na stojąco i to w ciągu dnia. Niemal całkowicie straciła apetyt i nikła w oczach, choć nigdy nie miała zbyt dużo kilogramów. W dodatku wiecznie chodziła rozdrażniona, ale to akurat kładła na karb przedłużającego się napięcia przedmiesiączkowego. Nie pamiętała siebie takiej i to ją najbardziej niepokoiło. Podobnie jak Dorotę. — Kiedy ostatni raz robiłaś analizy? — spytała tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. — Jakiś czas temu. Wszystko było w normie. Ewa podparła się ręką i patrzyła beznamiętnie, jak przyjaciółka krząta się po kuchni, przygotowując herbatę i trzaskając drzwiami od lodówki. — Przecież ty masz tam jedynie światło!

— Nie przesadzaj. Jest biały serek i śmietana. Dla mnie w zupełności wystarczy. A ty, jak jesteś głodna, przynoś ze sobą kanapki — powiedziała, szczerząc do przyjaciółki zęby w czymś, co miało przypominać uśmiech. — Bardzo śmieszne. — Dorota zajrzała do chlebaka i wyciągnęła z niego resztki chleba. Zrobiła z tego, co miała, kanapkę i postawiła przed Ewą. — Osobiście przypilnuję, żebyś to zjadła. — Dorota opadła na krzesło i przysunęła do siebie kubek z herbatą. — Dotti, nie jestem dzieckiem — zaprotestowała Ewa. — Anoreksji też nie mam — dodała, chcąc, aby przyjaciółka choć na moment oderwała od niej swój świdrujący wzrok. — Może i nie masz, ale jeść musisz. Jedz i opowiadaj. Jak Mediolan? Kupiłaś tam sobie jakąś kieckę? Ewa wgryzła się w kanapkę i dopiero teraz poczuła, że jest głodna. Pomiędzy kęsami, które przeżuwała powoli, zdawała Dorocie relację ze swojego spotkania z Mediolanem. Po spokojnej, klimatycznej Wenecji to tętniące życiem, duże miasto męczyło. Katedra mediolańska zachwyciła ją, podobnie jak pasaż luksusowych sklepów przy placu katedralnym. Miasto zaś pędziło tak samo, jak każde inne miasto w Europie. I ludzie, bezosobowi, z pustymi oczami, żyjący szybko i mijający się obojętnie na szerokich ulicach. Kolorowy tłum, który ją wchłonął i w którym dostawała uczucia klaustrofobii. Powietrze miało ten sam zapach spalin jak Warszawa i Ewa cieszyła się, że spędzili tam zaledwie jeden dzień, tuż przed powrotem do Polski. — Wiesz, że nie cierpię chodzić po sklepach, ale Andrzej nie odpuścił. Nowych sukienek mam więc teraz w nadmiarze i tylko nie wiem, kiedy będę je nosić, bo na wielkie wyjścia jakoś nie mam ani ochoty, ani siły. Dorota dopiła herbatę i przez dłuższą chwilę obserwowała fusy pozostałe na dnie. Ułożyły się w ciekawie utkany wzór, z którego próbowała coś odczytać. Bezładne, napęczniałe od wody płatki poprzyklejały się do ścianek ceramicznego naczynia albo rozłożyły jedne na drugich jak talia rozrzuconych przypadkowo kart. Natrętna myśl powracała do Doroty jak bumerang i sama nie wiedziała, czy powinna wypowiedzieć ją na głos. Jednak zaryzykowała. — Ewa… a robiłaś może test ciążowy? Ręka Ewy znieruchomiała z uniesionym kubkiem, w którym nerwowo zakołysała się herbata o barwie słomki. Odstawiła go powoli, starając się, aby uspokoić dłoń, która zaczęła drżeć nieznacznie. — Oszalałaś?! — spytała, patrząc z przerażeniem na przyjaciółkę. — Nie. — Dorota pokręciła głową. — Jestem zupełnie poważna i zupełnie poważnie zadałam ci pytanie. Przecież obie jesteśmy dużymi dziewczynkami i wiemy, że bliski kontakt z mężczyzną może przynieść skutki uboczne, tak? — Andrzej dba o to, aby jednak nie przyniósł — odpowiedziała Ewa pewnie. — Wiesz, dbanie dbaniem, ale czasami… — Nie kracz. — Ewa ucięła dyskusję. — To wykluczone. — Kochana, dzieci nie biorą się z kapusty. — Proszę cię, skończ już ten temat, bo mdli mnie od tego. — Ewa rzeczywiście poczuła lekkie mdłości i starała się zapanować nad oddechem. Chciała, aby Dotti przestała w końcu drążyć niebezpieczny temat. — Dobra, odpuszczam. — Przyjaciółka uniosła obie ręce do góry w geście poddania. — Ale ciebie bardzo proszę, zrób sobie w tym tygodniu wyniki, bo martwię się o ciebie. Na zakupy pójdziesz sama czy iść z tobą? — Poradzę sobie sama, jak zawsze. — Ewa starała się uśmiechnąć, ale Dorota za dobrze ją znała, aby uwierzyć, że wszystko jest w porządku. — I tak muszę wyjść, bo chcę zrobić

zakupy dla babci. Andrzej obiecał, że mnie do niej podwiezie. — To ja lecę. — Dorota podniosła się i chwyciła niedbale rzucony na wieszak wczesnowiosenny trencz. — Pa! — Cmoknęła Ewę w blady policzek i szepnęła jej do ucha. — Ale test sobie kup i zrób, dla pewności. To nie boli. Uciekła, nie czekając na reakcję przyjaciółki, i tylko echo jej kroków powróciło do cichego mieszkania, niosąc się głośnym tupotem po pustej klatce schodowej. *** Patrzyła na mały prostokąt z okienkiem, w którym widniały odcinające się wyraźnie od białego paska dwie kreseczki — niebieska i różowa. Dwie cienkie niteczki, biegnące równolegle, które miały w sobie taką siłę, że w ciągu kilku krótkich minut niepewności wywróciły cały uporządkowany świat Ewy do góry nogami. Siedziała na brzegu wanny i z niedowierzaniem wpatrywała się w nieme wyjaśnienie jej samopoczucia i kondycji. „To niemożliwe”, powtarzała na głos, jakby wierzyła, że jeśli wypowie to zdanie odpowiednią ilość razy, jedna z kreseczek po prostu zniknie, rozmyje się jak koszmar, który powraca w nocy, ale blednie w świetle dnia. Jasne światło żarówki raziło Ewę. Przymknęła oczy, chcąc uwolnić się od tej jasności i od widoku małego prostokątnego paska, który zacisnęła kurczowo w dłoni. Kiedy to się mogło stać? Analizowała każde spotkanie z Andrzejem, próbując odtworzyć moment, gdy przestali uważać. Jedna natrętna myśl wciskała się do głowy Ewy, ale ignorowała ją i wypierała z pamięci, jak cały ten wieczór, który spędziła z Mateuszem. Jedna chwila zapomnienia. Dwadzieścia minut bliskości, które zmieniły wszystko. Ewa przypomniała sobie to marcowe popołudnie i zadrżała. Czuła, jak strużka zimnego potu spływa po jej kręgosłupie, a palce strachu zaciskają się na szyi. Otworzyła oczy i zaczęła głęboko oddychać. Pająk w gardle odpuścił i wycofał się do swojej nory, ale Ewa wiedziała, że nie na długo. W końcu będzie musiała się z tym zmierzyć. *** Danuta siedziała przy nakrytym białym obrusem stole. Przed nią, w porcelanowej filiżance, stała herbata o aromatycznym zapachu dzikiej róży i malin. Tuż obok filiżanki talerzyk z tego samego kompletu ugościł na sobie kawałek sernika, który Danuta kupiła dwa dni przed świętami w swojej ulubionej cukierni. Pani Stefa zawsze zostawiała dla niej sernik, mazurek i napoleonkę, uwielbianą przez Juliana. Danuta uśmiechnęła się i pogładziła ręką biało-czarne zdjęcie w albumie, który trzymała na kolanach. Ich zdjęcie ślubne. Ona w skromnym, białym kostiumie, on w eleganckim garniturze, wysoki i prosty jak struna. Oboje byli młodzi, szczęśliwi i zakochani w sobie bez pamięci. Może dlatego nie odczuwała potrzeby posiadania dziecka, bo Julian i praca były dla niej wszystkim? Całym światem. Po stracie Ani zamknęła się w jego ramionach i ukryła w instytucie, nie potrzebując już nikogo ani niczego. Ten ich ułożony świat funkcjonował bez zarzutu do czasu, gdy wiek jej męża nie upominał się o swoje. Julian był starszy od Danuty o dziewięć lat. Miał osiemdziesiąt cztery lata i od kilku chorował na alzheimera. Danuta z dnia na dzień z przerażeniem dostrzegała, jak podstępna choroba odbiera jej męża, zabierając mu sprawność i pamięć. Te luki w pamięci były najokrutniejsze. Drwiły z niej wyzwiskami męża, dla którego pewnego dnia stała się zupełnie obcym człowiekiem. Nie poznawał jej, posądzał o spisek, o kradzież pieniędzy, o to, że chce go otruć, że złośliwie zjada jego ulubione napoleonki, że jest szpiegiem nasłanym po to, aby go zniszczyć. Każdy dzień przynosił inny scenariusz. Każdy był nieprzewidywalny, a złośliwość Juliana przybierała na sile. Z silnego, pełnego energii mężczyzny stał się nieporadnym staruszkiem, który wymagał opieki. Kobieta sama sobie nie radziła. Zatrudniła opiekunkę, która zajmowała się nim w ciągu dnia. Przychodziła i szczebiotała od rana jak skowronek, znosząc złe

humory Juliana, bo taka była jej praca. Po południu wychodziła, a Danuta zostawała z martwą ciszą, w którą wdzierały się boleśnie słowa, odbierane przez Danutę jak rzucane w nią kamienie. Stopniowo zaczynało brakować jej sił i cierpliwości. Patrząc na zniedołężniałe ciało mężczyzny, z którym przeżyła czterdzieści osiem lat, nie umiała już odnaleźć w sobie ani krzty miłości i nie rozpoznawała w tym złośliwym starcu, wykrzywiającym się na jej widok w nienawiści, swojego męża. Swojego Juliana, za którym tęskniła i którego pochowała już kilka lat temu. Wtedy, gdy choroba objęła go swoim mocnym ramieniem i poprowadziła do błędnego świata urojonych zdarzeń, z którego nie było powrotu. Poczuła, jak na jej stopach układa się wygodnie Misia. Ciepłe futerko psa ogrzewało zziębnięte serce Danuty. Otulało swoją miłością, która niewiele oczekiwała w zamian. Dzięki Misi Danuta miała świadomość, że ktoś w tym domu na nią czeka i że nie jest w nim tak do końca sama. *** Ewa miała dziś pełne ręce roboty. Wiosenne słońce, na które wszyscy czekali z utęsknieniem, odsłoniło zastygłe na szybach, zakurzone smugi, które drwiły i uśmiechały się złośliwie. Ewa postanowiła, że rozprawi się z nimi właśnie dzisiaj, aby nic nie zasłaniało jej tak pięknie budzącego się do życia świata. Chciała zająć czymś ręce i głowę; odsunąć powracające myśli i pytania, na które nie umiała w tej chwili odpowiedzieć. Słońce od samego rana naładowało ją dobrą energią. „To będzie miły dzień”, pomyślała i tak postanowiła go spędzić, mimo niepokoju, jaki w sobie nosiła. Z piekarnika dolatywał czekoladowy zapach chałwowca; budyń stygł, odstawiony na blat, a Ewa promieniała. Nie miała na dzisiaj żadnych planów, ale czuła, że wiosenne popołudnie jeszcze ją zaskoczy. Wiosna pachniała wilgotną ziemią i rozkwitającymi na drzewach kwiatami. Brzoza pyliła, powodując u Ewy pieczenie i łzawienie oczu; a wścibskie bąki zaglądały za firankę, skuszone słodkimi zapachami z kuchni. Stał pod jej oknem i patrzył na nią. Poczuła się nieswojo. Nerwowo zebrała włosy i związała je niedbale kolorową gumką. Wychyliła się i spryskała szybę na zewnątrz, a potem papierowym ręcznikiem zebrała mokre plamy i wytarła szybę, przyglądając się z przyjemnością efektowi. Kątem oka dostrzegła, że się uśmiechnął. Krępował ją. Był młody i przystojny, a ona wyglądała dziś jak Kopciuszek, który nie poszedł na bal. Ostatni rzut oka na okno i gotowe. Z ulgą zaczęła je zamykać, chcąc się uwolnić od jego spojrzenia. — Czy da się pani zaprosić na kawę? — zaskoczył ją tym pytaniem i miękkim, radiowym głosem, którym chciała się otulić. Spojrzała na niego z niedowierzaniem i pokręciła głową. — Nie umawiam się z nieznajomymi — rzuciła ostro, chcąc, aby sobie poszedł. — Mam na imię Rafał i jestem pani sąsiadem z bloku naprzeciwko. — Wskazał na budynek, który zasłonił jej widok na widoczne z jej okien kiedyś pola. Znów pokręciła głową, ale tym razem się uśmiechnęła. — Przepraszam, ale obawiam się, że w najbliższym czasie nie znajdę wolnej chwili — odpowiedziała, tym razem uprzejmiej. — To ja poczekam na ten dalszy czas — powiedział, z wesołym błyskiem w oczach, a Ewa nie mogła powstrzymać się od kolejnego uśmiechu. — Życzę miłego dnia — podniósł rękę w geście pożegnania. Skinęła głową, co miało oznaczać: „Ja tobie też”, i zamknęła czyste, pachnące świeżością okno. Wyłączyła piekarnik i wyjęła blaszkę z biszkoptem. W czasie gdy ciasto stygło, zajęła się przygotowaniem masy. Musiała czymś zająć ręce, aby odciągnąć myśli od zdarzenia pod oknem, ale nie mogła się skupić nawet na najprostszej czynności. Pokruszyła chałwę, a potem zamieszała

ugotowany wcześniej budyń i sprawdziła, czy wystygł. Utarła miękkie masło na puch i powoli mieszała składniki, dodając po łyżce budyniu do puszystej masy. Robiąc to, myślała o tym dziwnym spotkaniu — nie spotkaniu, i o zupełnie obcym mężczyźnie, który w pewien sposób ją zaintrygował. Wyjęła czekoladowy biszkopt z blaszki i przekroiła go na pół, a potem nałożyła masę między dwie połówki i posmarowała nią górę ciasta. Kiedy będzie gotowe, Ewa odkroi kawałek i zawiezie babci, aby obie mogły podelektować się jego słodkim smakiem, popijając herbatę i plotkując o Magdzie i jej ślubnych przygotowaniach.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zachcianka Wiosna wybuchła z dnia na dzień całą swoją intensywnością, rozsiewając dookoła kolory i zapachy. Świat piękniał w oczach, nabierając soczystości, a każdy poranek przynosił kolejną niespodziankę. Ściśnięte pączki kwiatów i liści na drzewach rozwijały się jak w bajkach, trawa wznosiła się ku słońcu, a mlecze obsypały osiedlowe trawniki, ciesząc oczy żółtym kwiatowym dywanem utkanym wśród zieleni. Dzień był coraz dłuższy, a wieczory pachniały tak intensywnie, że aż kręciło się od tego w głowie. Święta Wielkanocne minęły szybko i spokojnie. Ewa spędziła je głównie z babcią i Pawłem, a w wielkanocny poniedziałek dołączyła do nich Dorota z Krzyśkiem i Patrycją oraz Andrzej. Krzątając się po swojej niewielkiej kuchni, Ewa starała się unikać pytającego wzroku Doroty. W natłoku zajęć w pracy i przygotowań do świąt w Wielkim Tygodniu nie dotarła jeszcze do lekarza, aby wyjaśnić problem swojego osłabienia. Bladość maskowała delikatnym makijażem, a brak apetytu tłumaczyła wiosennym przesileniem. Jadła mało, ale usiłowała robić to często i jeść tylko to, na co miała akurat ochotę. Przy babci i Dorocie uśmiechała się beztrosko, sama przed sobą udając, że wszystko jest w najlepszym porządku. Dopiero wieczór, który przyprowadzał ze sobą noc, podsuwał myśli, które niepokoiły. Kosmaty pająk wyłaził ze swojego kąta i wlókł za sobą pajęczynę pytań, na które Ewa bała się odpowiadać. Wiedziała jednak, że prędzej czy później będzie musiała się z nimi zmierzyć i poszukać odpowiedzi, które mogą się jej nie spodobać. *** Nie była przygotowana na to spotkanie. Nie w tym momencie i nie z nim. Nie wyglądał najlepiej. Schudł, podobnie jak Ewa, a jego policzki z dwudniowym, lekko siwym zarostem zapadły się, powodując u Ewy skurcz serca. Mogła wyrzucić go z pamięci, kiedy był daleko. Mogła odsunąć od siebie wszystkie myśli, krążące jak wrony nad polem w poszukiwaniu ziaren. Mogła domykać szufladę, która wciąż się uchylała, ale to wszystko było możliwe, gdy był daleko. Nie w jej życiu, nie na jej ulicy i nie przed jej klatką. Gdy stał przed nią z kolejnym bukietem, tym razem czerwonych róż, cała intensywność uczuć do niego wróciła. Ewa wiedziała, że nie może teraz pozwolić sobie na słabość, ale nie wiedziało tego głupie serce, które pragnęło tylko jednego — przytulić się do Mateusza mocno, jak najmocniej i pozwolić, aby jego ramiona zamknęły ją tak, jak wtedy… — Ewo, dlaczego nie odbierasz telefonów ode mnie? Nie patrzyła na niego. Nie byłaby w stanie powiedzieć tego, co chciała mu powiedzieć, widząc przed sobą kolor, za którym tęskniła. — Proszę cię, Mateusz, zapomnijmy o tym. Oboje wiemy, że to nie powinno się zdarzyć i że daliśmy się ponieść emocjom. Na szczęście jesteśmy dorośli i dobrze to rozumiemy. Proszę, nie dzwoń i… — Ja niczego nie rozumiem — przerwał jej i podszedł bliżej. Poczuła jego zapach, który dotarł do niej szybciej niż zapach trzymanych przez niego róż. — Nie rozumiem tego, co się ze mną dzieje. Nie rozumiem, dlaczego nie mogę o tobie zapomnieć. Nie rozumiem tego spotkania po latach, a ostatnio nie rozumiem również swojej żony. Porozmawiaj ze mną, proszę. — Nie mamy o czym. — Starała się bardzo, aby jej głos był bezbarwny i obojętny, ale nie umiała zapanować nad jego drżeniem.

— Mamy… Mamy o czym. — Dotknął jej brody i uniósł delikatnie, zmuszając, aby na niego spojrzała. — Proszę, porozmawiajmy. Miękła, choć wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Jego głos, jego dotyk to wszystko działało na nią jak plaster na ranę, który chroni, otula i daje uczucie ulgi. Przynajmniej na jakiś czas. To byłoby takie proste. Pozwolić mu mówić, wyjaśniać i zaopiekować się sobą przez chwilę. Przez moment. Ale Ewa wiedziała, że jeśli na to pozwoli, cały obronny mur, jaki wokół siebie zbudowała, runie i znów przygniecie ją swoim ciężarem. Nie potrafiła jednak zrobić kroku w tył i odepchnąć Mateusza, gdy był tak blisko. Ratunek przyszedł nieoczekiwanie, a to, co zrobiła, było zuchwałe, szalone i zupełnie do niej niepodobne. Postać mężczyzny zamajaczyła niewyraźnie za plecami Mateusza. Jej uwagę zwrócił żółty kolor tulipanów, a dopiero chwilę później rozpoznała znajomą sylwetkę i nieśmiały uśmiech, który jej posłał. Nie zastanawiała się nad tym, co robi. Po prostu wyminęła Mateusza, rzucając mu krótkie „Przepraszam”, i podbiegła do mężczyzny, uśmiechając się do niego tak, jakby to właśnie na niego czekała całe popołudnie. Wspięła się na palce i pocałowała ciepły, trochę szorstki policzek, a potem sięgnęła po tulipany i przytuliła je do siebie jak dziecko. — Dziękuję, są prześliczne. Takie, jakie lubię najbardziej — powiedziała głośno, tak aby jej słowa dotarły do Mateusza. Jednocześnie spojrzała błagalnie w ciemne oczy Rafała, wierząc, że ją zrozumie. Zrozumiał. Spojrzał na Mateusza i to, co zobaczył w jego spojrzeniu, przeraziło go. Objął Ewę delikatnie i uśmiechnął się do niej. — Został jeszcze choć kawałek ciasta dla mnie? — spytał, wprawiając dziewczynę w lekkie zakłopotanie i zdziwienie. Zagrała jednak tę rolę do końca. — Został. Przecież wiem, że jesteś łasuchem. Nie zabrała ręki, którą odszukał Rafał. Na Mateusza spojrzała tylko raz. — Zanieś te róże żonie — powiedziała cicho, patrząc w zamgloną szarość. — Proszę cię, Mateusz, nie przyjeżdżaj tu więcej. — Wypowiedziała słowa, których nie chciała wypowiedzieć. Znalazła w sobie siłę, aby go odtrącić, i choć dużo ją to kosztowało, wiedziała, że postąpiła właściwie. Smutne oczy Mateusza patrzyły na kobietę, która znikała za szklanymi drzwiami klatki schodowej z dłonią zamkniętą w dłoni obcego mężczyzny. Nie znał go, a zresztą to było nieważne. W tej jednej, krótkiej chwili Mateusz uświadomił sobie, że Ewa była mądrzejsza od niego. Wmawiał sobie, że przyjechał tutaj, aby ją przeprosić, ale tak naprawdę to tęsknił za nią i tą przypadkową bliskością, która między nimi zaistniała. Chciał ją zobaczyć. Chciał znów jej dotknąć, chciał… Sam przed sobą bał się przyznać do tego, czego chciał. Pogubił się w tym, co czuł. Myślał, że ona pomoże mu odnaleźć się w tym wszystkim, że wskaże mu drogę wyjścia z tej całej sytuacji… Właśnie wskazała. Uświadomił to sobie i to go zabolało, bo tak naprawdę nie tego oczekiwał. Uświadomił sobie coś jeszcze i ta prawda spowodowała, że zrobiło mu się wstyd, bo potraktował tę dziewczynę jak zachciankę i dlatego tu był. Spuścił głowę i wolno ruszył w stronę samochodu, jakby każdy krok sprawiał mu trudność. W napotkanym koszu zostawił róże, które uniosły dumnie płatkowe główki, jakby chciały pokazać, że są ponad tym. One mogły sobie na to pozwolić, bo od wieków miały tę królewskość wpisaną w łodygi i kolce. Jemu było znacznie trudniej. *** Milczała, nie wiedząc, jak ma się zachować. Czuła się skrępowana obecnością obcego mężczyzny we własnym mieszkaniu i wyrzucała sobie, że jest idiotką, pozwalając mu wejść do domu. Nie znała go i nic o nim nie wiedziała, oprócz tych paru zdań, które zamienili pod jej oknem. Na schodach, idąc tuż przed nim, przeprosiła go za swoje zachowanie i wytłumaczyła, że

musiała jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Uśmiechnął się i grzecznie odpowiedział, że dla niego zachowanie Ewy było bardzo przyjemne i za nic nie musi go przepraszać. Nie mogła tak po prostu powiedzieć mu: „Przepraszam, uratował mnie pan, ale teraz proszę już sobie iść”. Była na to za dobrze wychowana, a teraz sobie to wyrzucała. — O to ciasto pytałem na poważnie. — Usłyszała trochę niepewny głos Rafała. — Skąd pan wie, że w ogóle umiem piec? — spytała podejrzliwie. — Stojąc pod pani oknem, czułem zapach pieczonego ciasta. Proszę mi mówić po imieniu, jestem po prostu Rafał. — Wyciągnął rękę, którą Ewa uścisnęła lekko. — Ewa. — Jeśli źle się pani czuje w mojej obecności, proszę mi powiedzieć. Zrozumiem i nie poczuję się urażony, a na ten kawałek ciasta zaprosi mnie pani innym razem. Spodobała jej się jego delikatność. Napięcie trochę odpuściło. Zaprosiła go gestem ręki do drugiego pokoju. — Ciasta niestety nie ma, ale jest czekolada. Ostatnio mam na nią straszną ochotę. Uśmiechnął się, a Ewa pomyślała, że jest bardzo miły. I przystojny. Nie miała pojęcia, ile może mieć lat, ale wyglądał na młodszego od niej. Sporo młodszego. Był wysoki i wciąż jeszcze szczupły tą młodzieńczą smukłością, która potem, wraz z wiekiem, zanika i wiotczeje. Jego ciemne, krótko obcięte włosy wciąż jeszcze miały tę intensywność koloru, która zanika po czterdziestce, chociaż już można było w nich dostrzec pojedyncze siwe niteczki. W brązowych oczach była łagodność, która ujęła dziewczynę. No i co z tego, że zaproponuje mu kawę, a sama wypije herbatę w jego towarzystwie? Spędzi godzinę, a może mniej, z młodym mężczyzną, a potem się pożegnają i być może kiedyś wpadną na siebie w osiedlowym sklepie albo na spacerze, i to wszystko. Powiedzą sobie „Dzień dobry” bez żadnej niezręczności, uśmiechną się do siebie w przelocie i każde z nich pobiegnie do swojego, mniej lub bardziej uporządkowanego, świata. To wszystko. Tak dużo i tak mało. Już się nie bała. Przygotowała kawę, o którą poprosił. W małej filiżance, z kropelką spienionego mleka. Dla siebie zaparzyła zieloną herbatę z opuncją figową. Taka jej ostatnio smakowała najbardziej. Ewa nie była głodna. Zjadła w pracy jakąś sałatkę i zupę brokułową, której nagle się jej zachciało. Teraz wystarczyła jej czekolada, po którą sięgała z łapczywością dziecka i roztapiała na języku słodki smak. Tak lekko im się rozmawiało. Słuchała, czasami coś dopowiadała, uśmiechała się, a kilka razy nawet się roześmiała. Rafał miał duże poczucie humoru i potrafił tak zająć jej uwagę, że ani razu nie pomyślała o Mateuszu i tym żenującym spotkaniu pod blokiem. Nie myślała też o problemie, któremu będzie musiała stawić czoło. Na jutro miała umówioną wizytę u lekarza i chociaż przypuszczała, że jej doktor potwierdzi podejrzenia, to jednak wciąż tliła się w niej nadzieja, że kłopot tkwi w czymś zupełnie innym i że będzie mogła nadal żyć tak, jak żyła dotąd, bez lęku o dalszą przyszłość. — Jako przedstawiciel firmy farmaceutycznej musisz sporo podróżować. Dużo czasu spędzasz poza domem? — Nie więcej niż ty. — Popatrzył na nią, a Ewa przez chwilę poczuła się tak, jakby wiedział o niej dużo więcej niż to, co sama mu powiedziała. — Owszem, dużo czasu spędzam w samochodzie, aptekach i przychodniach, ale staram się tak zorganizować sobie czas, aby na siedemnastą być już w domu. Czasami, zwłaszcza w zimie, przy złych warunkach pogodowych godziny pracy się wydłużają, ale ogólnie nie jest źle. Lubię to, co robię. Kontakt z ludźmi sprawia mi przyjemność. Jak na razie mam jeszcze zapał i przekonanie do tego, co robię. — To ważne — potwierdziła, speszona nieco jego spojrzeniem. — Jeśli lubimy swoją

pracę, mamy do niej zupełnie inny stosunek. Jest przyjemnością, a nie stresem i koniecznością. — A ty? Lubisz swoją pracę? — Miał takie ciepłe oczy. Ogrzewał ją spojrzeniem, które przyciągało jak światło ćmę. — Kocham ją. — Ewa mimowolnie uśmiechnęła się, jak zawsze gdy myślała o zespole. — Praca to całe moje życie. — Dobrze jest mieć w życiu pasję. Opowiesz mi o niej? Opowiadała, a Rafał słuchał, wpatrzony w nią, i nie mógł uwierzyć, że jest tak blisko. Już nie był niemym świadkiem seansu, ale sam w nim uczestniczył. Słyszał jej głos, delikatny jak ona sama; uśmiechał się do niej, a ona odwzajemniała uśmiech; wiedział już, jaką herbatę pije i jak ma na imię jej kotka. Siedział na fotelu, który widział z okna swojego mieszkania, a ona w tym stałym ulubionym miejscu na sofie. Słuchał z uwagą każdego jej słowa, chcąc dowiedzieć się o Ewie jak najwięcej. Z każdą upływającą minutą ta kobieta coraz bardziej go fascynowała. Kiedy spostrzegł, jak dyskretnie ziewnęła, spojrzał na zegarek. Dwie i pół godziny! Tyle przesiedzieli przy wspólnej kawie i herbacie. Nie mógł uwierzyć, że czas tak szybko ucieka. W dobrym towarzystwie płynął chyba dwukrotnie szybciej. Podniósł się. Spojrzała na niego, lekko zdziwiona. — Zasiedziałem się, przepraszam. Dopiero wróciłaś z pracy, jesteś na pewno zmęczona. Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Nie potrzebował słów, czytał w niej jak w otwartej księdze. Jej oczy pokazały mu wyczerpanie dzisiejszego dnia. — Gdybyś chciała z kimś wypić herbatę albo pospacerować, tutaj jest mój numer telefonu. — Podał jej służbową wizytówkę, na którą się przez chwilę zapatrzyła. — A kwiaty — wskazał na tulipany, które Ewa po przyniesieniu do domu wstawiła w przezroczystą kulę — są dla ciebie. Miałem nadzieję, że lubisz tulipany. — O nie! — otrząsnęła się z zamyślenia i zreflektowała, że tak właściwie to wyrwała mu te kwiaty z rąk. — Nie mogę ich zatrzymać. Nie kupiłeś ich przecież dla mnie. — Kupiłem je dla siebie, bo zachciało mi się wiosny w domu, ale u ciebie wyglądają o wiele ładniej. Proszę, niech zostaną. To będzie moje wkupne za tę kawę. — Ale… — Jak upieczesz ciasto, dasz mi znać. — Nie dał jej dojść do słowa. — Wtedy będziemy kwita, okej? Skinęła głową i podała mu rękę. Uścisnął ją i przytrzymał chwilę. Zbiegał ze schodów lekki i szczęśliwy. Ewa. Miała na imię Ewa i była dokładnie taka, jaką ją sobie wymyślił w tych wieczornych spektaklach. Wiedział, że dzisiejszą kolację również zje w jej towarzystwie. Patrząc w okno. *** Dorota kolejną już minutę czyściła okulary, które ściągnęła z nosa. Nie patrzyła na Ewę i nic nie mówiła. Po prostu siedziała i szorowała te szkła, jakby ta czynność w tej chwili była najważniejsza i wymagała wyłącznej uwagi. Ewa czekała. Znała przyjaciółkę i wiedziała, że Dorota analizuje usłyszaną informację i przygotowuje się do pytań, którymi za chwilę ją zasypie. Przez otwarte okno wpadało ciepłe, majowe powietrze. Na placu zabaw pod blokiem Doroty hałasowały dzieci, spragnione zabaw na świeżym powietrzu. W domu, oprócz cichej muzyki dobiegającej z odtwarzacza, panowała cisza. Były same. Krzysiek z Patrycją wyjechali na działkę, którą Dorota miała nad Łukczem, jednym z jezior Pojezierza Lubelskiego. Dorota została z zaległą pracą, którą musiała dokończyć, i Ewą, która jej potrzebowała. — Który to tydzień? — Okulary trafiły na swoje miejsce na nosie Doroty, a jej zatroskane oczy spojrzały z miłością na Ewę. — Początek ósmego.

Dorota wypuściła powietrze, które chwilę zbyt długo zatrzymało się w jej płucach. — A więc w Wenecji byliście już we trójkę. — Uśmiechnęła się, chcąc dodać przyjaciółce otuchy, ale Ewa wiedziała, że ten uśmiech nie pochodzi z głębi Doroty. Zabrakło w nim radości. — Andrzej już wie? Ewa patrzyła na przyjaciółkę w milczeniu. Nie potrafiła jej okłamać, choć wiedziała, że prawda wstrząśnie nią tak samo, jak wstrząsnęła Ewą. — To nie jest dziecko Andrzeja — powiedziała wolno i cicho. Tak cicho, jakby miała nadzieję, że Dorota nie usłyszy. Usłyszała, ale jeszcze nie chciała uwierzyć w to, co podpowiadało jej serce i kobieca intuicja. Często ją lekceważyła, więc teraz chciała postąpić tak samo. Nie słuchać. Nie dać Ewie dojść do słowa i przekonać się, że się myli, że to jest dziecko Andrzeja, bez względu na to, co się jej wydaje. — Myślę, że Andrzej będzie szczęśliwy — ciągnęła, nie spuszczając z przyjaciółki wzroku. — Patrzy na ciebie tak, że czasami ci zazdroszczę, bo Krzysiek już tak na mnie nie patrzy. Pasujecie do siebie. Ewa pokręciła głową. Z kącika jej oka wypłynęła łza, samotna jak ona sama i potoczyła się wzdłuż nosa, aż do opuszczonego kącika smutnych ust. — Nie potrafiłabym tak żyć, Dotti. Straciłabym szacunek do samej siebie. — Spotykałaś się z nim? Spotykałaś się z Mateuszem? — Wypowiedziała to imię, choć tego nie chciała. Wiele lat temu zamknęły drzwi, które nigdy już nie miały być otwarte. Życie jednak lubi płatać niespodzianki. Tej, którą podarowało Ewie, nie spodziewała się żadna z nich. — To nie tak. My… — Ukryła twarz w dłoniach. Jak wytłumaczyć coś, czego tak naprawdę nie było, z wyjątkiem jednej krótkiej chwili, którą wzajemnie sobie ofiarowali? — To była jedna chwila słabości. Nieplanowana. Spontaniczna. Przyjechał podziękować mi za pomoc. Jego synek zachorował w nocy, żona wyjechała, on spanikował. Zadzwonił do mnie, a ja zajęłam się chłopcem. To nie tak miało być. Nie mieliśmy romansu, nie spotykaliśmy się. To był jeden przypadkowy moment. Nic więcej — wyrzucała z siebie słowa, zupełnie jak przy Róży. Wiedziała jednak, że Dorota potraktuje ją dużo surowiej niż ta starsza, doświadczona przez życie kobieta. — Czy ty słyszysz, co mówisz? Przecież to brzmi absurdalnie! — Nie obchodzi mnie, jak to brzmi, ale tak właśnie było. Nic nas ze sobą nie łączy, nie rozbiłam małżeństwa i nie zabrałam ojca dzieciom. — Ewa wiedziała, że brzmi to jak usprawiedliwienie, ale jak inaczej miała to wytłumaczyć najbliższej przyjaciółce. — Łączy was to, co nosisz pod sercem. To człowiek. Wasze dziecko. — Cichy głos Doroty był chyba jeszcze gorszy niż jej głośny, oskarżycielski ton. Przed tamtym Ewa mogła się bronić; przed tym chciała schować się w swoją skorupę i przeczekać tam, dopóki sprawy jakoś same się nie poukładają. Pokręciła głową, ocierając strumyczek łez, który spływał po jej bladych policzkach. — To moje dziecko, Dotti. Tylko moje. I tak zostanie. — Nie dasz sobie rady. — Dorota wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Zawsze tak robiła, gdy była wzburzona lub zdenerwowana. A teraz właśnie tak się czuła. Wściekła na Ewę, która pomimo jej ostrzeżeń wplątała się w coś, czego żadna z nich nie przewidziała. — Ale przecież nie masz pewności, że Andrzej… — Dorota stanęła nagle, wwiercając w Ewę proszące spojrzenie. — Mam, Dotti. Uwierz mi, to nie jest dziecko Andrzeja, i proszę, nie rozmawiajmy już o tym. Dorota podjęła swój marsz, zerkając od czasu do czasu za okno, gdzie zieleniły się

drzewa dopieszczane przez ciepłe promienie słońca. — Powiesz babci? — Jeszcze nie. Za jakiś czas. Najpierw muszę sama przyzwyczaić się do tej myśli. Zamilkły, choć każda z nich dotykała myślami tej okruszyny, która bezpiecznie spoczywała sobie pod sercem mamy, wsłuchując się w niespokojny rytm, jaki wybijało. Przyszłość przynosiła ze sobą wiele nierozwiązanych spraw i trudnych decyzji. Stawiała, jak poprzeczki, wybory, których prędzej czy później Ewa musiała dokonać. Nie była już bezpieczna i poukładana jak dotychczasowe życie. Była pełna niewiadomych i zakrętów, które przerażały. — Boję się, Dotti — wyszeptała, patrząc bezradnie na przyjaciółkę oczami mokrymi od łez. Dorota podeszła i przytuliła do siebie tę wystraszoną dziewczynę, którą znów była Ewa. — Nie bój się, nie jesteś z tym sama. Pomogę ci przez to przejść. Razem wychowamy to dziecko, najlepiej jak tylko się da. I nie płacz już, Ewka, bo zmoczyłaś mi całą sukienkę. Przyjaźń podeszła do tulących się do siebie kobiet i mocno je objęła. Jej ramiona otoczyły bezradną Ewę i pewną siebie Dorotę. Przyjaźń nie potrzebowała rozumu ani wyjaśnień, by wiedzieć, co tu się wydarzyło. Wystarczyło jej serce, które czuło. Miała oczy, które zauważały każdy grymas na twarzy tej, która była bliska spragnionemu obdarowywania sercu. Miała uszy, które potrafiły usłyszeć nawet niewypowiedziane słowa. Nogi same prowadziły ją tam, gdzie czuła się potrzebna, a dłonie miała po to, aby wyciągać je ku tej, którą pokochała. Szczerze i bez stawianych warunków. Przyjaźń potrzebowała człowieka nie dlatego, że wiele dla niej znaczył; ale przede wszystkim po to, aby to ona mogła dla niego wiele uczynić. Bo taka właśnie była. Szczera, bezinteresowna i gotowa do poświęceń. *** Czy można przyzwyczaić się do chłodu i obojętności? Do spojrzenia, które prześlizguje się beznamiętnie, nie zatrzymując nigdzie na dłużej? Do milczenia, które przynajmniej nie rani, tak jak słowa, które potrafią być jak kamienie. Mateusz zatrzymał się przed drzwiami własnego mieszkania. Od klamki dzieliła go zaledwie odległość ręki. Tak blisko, a tak daleko… Jeszcze kilka tygodni temu otwierał te drzwi z radością i oczekiwaniem. Dziś jedyne, czego pragnął, to spokój. Z nim jeszcze radził sobie w tych czterech ścianach, które stały się pułapką. Mur, który wybudowała Martyna, był nie do przebicia. A może tylko tak się Mateuszowi wydawało, bo od tamtego pamiętnego powrotu żony ze szkolenia on nie zrobił nic, aby ten mur skruszyć. Bo tak było mu wygodniej. Bo za murem mógł ukryć dręczące go wyrzuty sumienia wobec Martyny i wobec Ewy. Był za stary, aby chować głowę w piasek i tłumaczyć sobie, że nic takiego się nie stało. Mężczyznom przecież takie rzeczy się zdarzają. Bywa tak, że żona nigdy się nie dowiaduje o przygodzie, która kiedyś, gdzieś tam się przydarzyła w chwili słabości jej męża. Są mężczyźni, dla których to nie jest problem i potrafią schować sumienie do kieszeni, a potem patrząc żonie prosto w oczy, całować ją po powrocie z pracy. On tak nie umiał. Czuł to emocjonalne rozdarcie, do którego sam dopuścił, i miał świadomość, że każdego dnia oszukuje Martynę, oddalając się od niej. Ale tylko w ten sposób mógł funkcjonować, bo gdyby zdobyli się na oczyszczającą, szczerą rozmowę, zraniłby żonę jeszcze bardziej, opowiadając jej o Ewie. Niby nic, a jednak coś się zdarzyło. Coś, co nie powinno się zdarzyć i co okazało się słabością Mateusza. Zachcianką, która bardzo szybko przeistoczyła się w wielki, dręczący wyrzut patrzący oczami przestraszonych dzieci. Nie oczami Martyny, bo ona unikała spojrzeń Mateusza. Oczami Mikołaja i Maurycego, którzy nie rozumieli, co takiego dzieje się w domu do tej pory wypełnionym ciepłem i miłością. Teraz zrobiło się tutaj po prostu zimno. *** — Magda, ja nie mam na to wszystko czasu! Wymyśliłaś sobie ślub w Polsce, to przyjedź

tu, kurczę, i dopilnuj wszystkiego. — Ewa była wściekła. Od dwudziestu minut siostra wydawała jej telefonicznie polecenia, gdzie ma pojechać, czemu się przyjrzeć, z kim porozmawiać i co zamówić. Magda beztrosko tkwiła w Londynie, biegała na przymiarki sukni i załatwiała wszystko, co trzeba, przez Internet, ale większość spraw, które trzeba było dopilnować na miejscu, zleciła po prostu siostrze. Tak było najprościej i najwygodniej. Dla Magdy, bo Ewa miała na ten temat swoje zdanie, którym zamierzała podzielić się z siostrą. — Nie mogę na miesiąc zostawić restauracji. Błagam cię, przecież wiesz, że oprócz ciebie nikogo nie mam. Ewa czuła, że Magda stosuje wobec niej szantaż emocjonalny, ale znała siebie zbyt dobrze i wiedziała, że kolejny raz siostrze ulegnie. — A ja niby mam zostawić zespół i latać jak głupia za twoimi zaproszeniami i menu, które to ty powinnaś wybierać i dopilnować. Magda, ja się na tym kompletnie nie znam! Wcisną mi starego kurczaka, a ja na wszystko się zgodzę. — Żadnego kurczaka! Ma być kaczka, już to z nimi ustaliłam. Ty masz tylko pojechać, popytać, pooglądać i się pokazać. Rozumiesz, żeby byli świadomi, że trzyma się rękę na pulsie. Nie załatwię wszystkiego przez Internet ani telefonicznie. Błagam cię, Ewka! — Zamierzasz przylecieć do Polski w dniu ślubu? — spytała kąśliwie, czując, że mięknie. — Mogłabyś chociaż raz przestać być taka złośliwa? Jeszcze trochę, a pomyślę, że robisz to z zazdrości. — Z zazdrości o co? — Nie zrozumiała. — No wiesz, o to, że ja wychodzę za mąż, a ty nie, choć kolejność powinna być odwrotna. — Magda wypowiedziała to zdanie, zanim zastanowiła się nad treścią swoich słów. Zabolały. Ewa poczuła je dotkliwie. Przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć. Milczała, obciążając siostrę ciszą, której tamta nie potrafiła unieść. — Ewa, przepraszam. — Magda pociągnęła nosem. — Naprawdę tak sądzisz? — spytała zimno. — Naprawdę uważasz, że mogłabym być zazdrosna o twoje szczęście? O faceta, który przyjął cię z całym twoim nadbagażem i zaakceptował taką, jaka jesteś? Naprawdę sądzisz, że mogłabym własnej siostrze tego pozazdrościć? — Ewa, powiedziałam, zanim pomyślałam. Znasz mnie, często coś chlapnę. Wcale tak nie myślę. Jesteś wspaniałą siostrą i cudowną kobietą. Bardzo cię kocham, chociaż nigdy ci tego nie mówię. Po prostu… wściekłam się. Przecież nie proszę o wiele. — Nie, nie prosisz. Organizujesz mi tylko najbliższe tygodnie i wypełniasz je zajęciami. — Wiedziała, że teraz już może pomarudzić, bo Magda zniesie wszystko. — Nie masz pojęcia o tym… — Ty też nie masz pojęcia — przerwała jej Magda. Coś w jej głosie powstrzymało Ewę przed dalszym komentarzem. Zamilkła, wsłuchując się w ciszę po drugiej stronie słuchawki, a potem w cichy głos, który płynął spokojnie poprzez dzielącą je odległość i niósł w sobie emocje, z którymi obie do tej pory nie umiały sobie poradzić. — Nie masz pojęcia, jak to jest, gdy budzisz się w nocy ze świadomością, że wszędzie jesteś obca. Inna. Niepasująca do schematów, które nakreślili wobec ciebie ludzie. Nie masz pojęcia, jak to jest, gdy całe życie tęsknisz do takiej bliskości, jaka jest między tobą a babcią, i jednocześnie czujesz w sobie nieodpartą potrzebę gnania przed siebie i poszukiwania wciąż czegoś nowego. Nie wiem, jak ty poradziłaś sobie z rozchwianymi emocjami naszych rodziców i z odejściem taty, ale we mnie wciąż to jest. Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, ale… są dni, kiedy boję się, że jestem taka sama; że nie potrafię inaczej. Boję się, że któregoś dnia mi odbije i zostawię własne dzieci tak, jak oni nas zostawili… Ewa, moje życie jest ciągłą ucieczką. Od siebie samej, której nienawidzę i której

się boję. Mokre krople spływały z policzków Ewy prosto na jej bose stopy. Zaciskała kurczowo dłoń na telefonie, jakby bała się, że inaczej go upuści; że gdy tylko poluzuje uścisk, komórka wypadnie jej z ręki, a ona straci tę nikłą nić porozumienia, która rozsnuła się między dwoma europejskimi miastami — Londynem i Lublinem. Miastami tak różnymi jak Magda i ona, a jednak podobnymi w ludziach, którzy bez względu na długość i szerokość geograficzną, jakie zamieszkują, mają w sobie uczucia, które łatwo zranić i tak trudno uleczyć. — Madzia… dlaczego nigdy o tym nie rozmawiałyśmy? Dlaczego nie potrafimy o tym rozmawiać? — Ze wstydu. — W głosie siostry Ewa usłyszała to samo drżenie, które wydobywało się z jej ust. — Zawsze byłaś taka doskonała i stawiana za przykład, a ja nigdy nie mogłam ci dorównać i sprostać stawianym mi oczekiwaniom. Jestem inna, ale bardzo chciałam być taka jak ty. I nigdy mi się to nie udało. — I nie uda, Madziu, bo jesteś sobą. Nie mną. Masz inną osobowość i inaczej patrzysz na świat, i to jest piękne, bo dwie Ewy w tej samej rodzinie to byłaby nuda! — Wytarła oczy. Tak bardzo chciała siostrę w tej chwili przytulić. Tak po prostu. Bez słów. Samym gestem przekazać jej to, co w tej chwili poczuła i co nosiła głęboko schowane na dnie serca. — Wiesz, Ewa, chciałabym być tak silna jak ty. Jesteś sobą, bez względu na wszystko. Zawsze taka byłaś. — Potrzebuję tej siły, Madziu — odpowiedziała powoli. Jej lewa ręka nieświadomie powędrowała w stronę płaskiego jeszcze brzucha i pozostała na nim, jakby ciepłem swojego dotyku chciała dać znać, że tu jest. I będzie, bez względu na wszystko. — Będziesz ciocią, a ja brzemienną druhną. Tym razem cisza w słuchawce nie dręczyła. Była pełna zaskoczenia i nieukrywanej radości, którą Ewa odnalazła w głosie siostry. — Ewik, to cudowna nowina! Tak się cieszę, siostrzyczko! Będziesz wspaniałą mamą! A… tata? — Nie ma żadnego taty. To moje maleństwo. Tylko moje. — Ręka pogładziła brzuch, jakby chciała uspokoić mieszkającego tam lokatora. — I proszę cię, nie mów nic babci. Muszę ją do tego przygotować. Na razie przeżywa twój ślub i niech tak zostanie, póki co. — Jasne. Aleś mnie zaskoczyła, siostra. — Tym, że w końcu dojrzałam? — Ewa uśmiechnęła się łagodnie na myśl o małym groszku, który odpoczywał sobie spokojnie przed trudami życia. — Nie. Tym, że w końcu zaszalałaś! Bo tego bym się po tobie akurat nie spodziewała. Więc jak, zajmiesz się jeszcze przez chwilę moim życiem? — W tonie Magdy było wielkie, uprzejme i niemal skamlące please. Westchnęła. — Wydam cię za mąż, a potem niech już Jarek ma cię na głowie! Podaj mi jeszcze raz numer telefonu do tej restauracji i dokładny adres. Przypilnuję, abyś miała wesele i ślub na miarę królewskiego, panno Ignatowska. — Już niedługo Ignatowska, moja droga. Już niedługo. I wiesz co… tobie radzę to samo, zmień nazwisko, bo zbyt mocno już się do niego przywiązałaś. Gdyby miała siostrę przy sobie, Magda dostałaby klapsa jak dziecko. Nie miała jednak, mogła więc tylko westchnąć, dając tym do zrozumienia, że rozmowa skończona. *** — Piękny ten Nałęczów. — Hanna uśmiechnęła się do siebie, do wnuczki i do świata wymalowanego wiosną. Nałęczowski Park Zdrojowy przebudził się po długiej zimie. Na

wypielęgnowanych rabatkach pojawiły się bratki, mrugając do kuracjuszy i spacerowiczów kolorowymi oczkami. Drzewa wystroiły się w białe i różowe pączki, a soczysta zieleń liści i trawników cieszyła oczy i uspokajała. Zapach jaśminu w powietrzu uderzał do głowy. — Widzisz, a ty tak się broniłaś przed tym wyjazdem. — Ewa spojrzała na babcię z czułością w zielonych oczach. Hanna pomyślała, że jej wnuczka pięknie się komponuje z tłem ukwieconych drzew. — A, nie chciałam wam przeszkadzać. Tobie też należy się niedziela bez starej babki. — Hanna machnęła ręką. — Proszę cię, babciu! Nie mów tak. — Wiem, że ty chcesz dobrze, Ewuniu. Ale może Andrzej wolałby ten czas spędzić tylko z tobą? — Andrzej ma mnie każdego dnia, a tobie poświęcam ostatnio stanowczo za mało czasu. Hanna poklepała wnuczkę po dłoni. Siedziały na ławeczce, w cieniu kasztanowca, przy jednej z bocznych alejek. Andrzej zostawił je taktownie same i wybrał się na spacer po Nałęczowie. To on zaproponował ten wyjazd, a Ewa z radością się zgodziła. Widziała, jak babcia zgasła po zimie. Hanna potrzebowała spacerów i świeżego powietrza, a Nałęczów nadawał się do tego idealnie. — Ostatnio Magda częściej do mnie dzwoni. — Hanna obserwowała spacerujące grupki, przypominając sobie czasy, kiedy bywała tu regularnie. — Opowiada o przygotowaniach i sukience, która jest już gotowa. — W tym tygodniu wysyła ją do mnie. Ma wisieć i czekać na nią. Przecież Jarek nie może jej zobaczyć przed ślubem! — Pamiętam, jak twój dziadek zobaczył mnie przed ołtarzem. Braliśmy ślub zaraz po wojnie, więc moja suknia była bardzo prosta i skromna. Za to welon miałam taki długi, że ciągnął się za mną przez pół kościoła. Wtedy wszystko było inaczej, a człowiek cieszył się każdym dniem, który otrzymał. Szanowało się kromkę chleba i pracę i doceniało drobiazgi. Twój dziadek był bardzo dobrym człowiekiem, Ewuniu, tylko odszedł za szybko. — Żałuję, że go nigdy nie poznałam — szepnęła, z przyjemnością wędrując po wspomnieniach babci. Zamilkły, wsłuchując się w mowę parku, który świergotał do nich ptasim śpiewem i przynosił wraz z wiatrem strzępki rozmów i rosyjskich ballad wygrywanych na akordeonie. Każda z nich zabłądziła gdzieś w odległej przeszłości, wspominając lata, które przeminęły. — Ewuniu… — z tonu babci wywnioskowała, że zaraz padnie niewygodne pytanie. Ubiegła je. — Babciu, nie wyjdę za Andrzeja. Oczy Hanny zgasły i przez chwilę Ewie wydawało się, że dostrzegła w nich rozczarowanie. — Pasujecie do siebie. Wiele was łączy i… aż miło patrzeć, jak Andrzej się tobą opiekuje. — Nie śmiejemy się razem, babciu. Nie tęsknię za nim, gdy go kilka godzin nie widzę. Nie szukam go w nocy obok siebie. Jego oczy nie śnią mi się po nocach. Lubię go, ale… — przez chwilę szukała właściwych słów. — Czy to wystarczy, aby przeżyć z kimś swoje życie? Albo pół życia? Hanna westchnęła. — Czasami to, co nam się wydaje klejnotem, jest zwykłym świecidełkiem, Ewuniu. Czekasz na miłość, bo wymyśliłaś ją sobie po swojemu. A tak naprawdę ona jest znacznie prostsza i skromniejsza, niż ci się wydaje. Nie kochałam twojego dziadka, kiedy wychodziłam za

niego. On mnie sobie wymyślił i rozwiązał sprawę po swojemu. Zaprosił mnie do kawiarni i na spacer, po którym nie odprowadził mnie do domu, tylko do swojej bratowej. Tam mnie zostawił pod kluczem i jej czujnym okiem. Nie powiem, zaopiekowała się mną i była bardzo miła i troskliwa, ale to był areszt. Porwanie. Twój dziadek był partyzantem i umiał się zachować. W niczym mi, broń Boże, nie uchybił. Do końca mnie szanował, ale na noc nie wróciłam, a w tamtych czasach był to skandal. Musiałam za niego wyjść, bo tato do domu przyjąć już mnie nie chciał. Wyszłam za niego bez miłości. Ale odnalazłam ją, Ewuniu. Właśnie w małżeństwie i w tym mężczyźnie, którego poślubiłam. Dlatego to, że lubisz Andrzeja, to już bardzo dużo. — Hanna dotknęła dłoni wnuczki. Oczy Ewy zwilgotniały od łez. Babcia zawsze była dla niej skarbnicą, z której czerpała garściami. Słyszała tę historię opowiadaną małej Ewie zamiast bajki na dobranoc. Nigdy wcześniej jednak babcia nie chciała jej przekazać wnuczce z przesłaniem takim, jak dziś. — To nie to samo, babciu — wyszeptała. — Ewuniu, ja już nie mam za dużo czasu. Chciałabym zostawić cię w dobrych rękach mężczyzny, który cię nie zawiedzie. Ewa nic nie odpowiedziała. Starała się osuszyć wilgoć w oczach, odwracając twarz w stronę wiatru. Po stawie płynęły majestatycznie dwa łabędzie. Dumnie wyciągały długie szyje i spoglądały obojętnie na przystających w zachwycie ludzi. Pan Łabędź płynął pierwszy, trzymał się jednak blisko swojej wybranki, która zmierzała tuż za nim spokojna i bezpieczna. Ewa wiedziała, że czasami trzeba pójść z życiem na kompromis, ale nie taki, aby wyrzec się samej siebie i tego wszystkiego, czego się pragnie i w co wierzy. Nie kochała Andrzeja, wiedziała o tym od samego początku, kiedy zaczęli ten… romans? Nie potrafiła nawet nazwać tego, co było między nimi. Potrzeba bliskości, tęsknota za obecnością drugiego człowieka, nasilona jeszcze dodatkową jesienną nostalgią i długą zimą, którą źle się znosi w samotności. Przedłużająca się pustka w życiu jej i jego i wspólny czas, który spędzali ze sobą ze względu na wyczerpującą pracę. To wszystko splotło między nimi cienką nić porozumienia, na której spróbowali coś zbudować. Wiedziała jednak, że to za mało, aby mogło wystarczyć na dłużej. Dzieliły ich temperamenty i styl życia. Dzieliły wyznawane wartości i pragnienia. Od kilku tygodni podzieliło ich coś jeszcze — dziecko innego mężczyzny, które nosiła w sobie. Ale o tym nie mogła jeszcze babci powiedzieć. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. Wracający z samotnego spaceru Andrzej zastał między kobietami ciszę. Wyczuł, że nie była to cisza spokojnego zamyślenia, ale milczenie brzemienne w słowa, które nie padły. — Drogie panie, zabieram was na ciastko do „Eweliny”. Hanna podniosła głowę i posłała Andrzejowi wdzięczny uśmiech. — Wacław zabierał mnie na lody do pałacu Małachowskich. Pamiętam, że podawano je w takich srebrnych pucharkach. Kolorowe małe gałki z bitą śmietaną i oblane sosem malinowym. Każdy przyjazd tutaj był takim naszym małym, prywatnym świętem. — Postaram się, żeby dziś było podobnie. A mamy co świętować — powiedział Andrzej tajemniczo, patrząc z uśmiechem w oczach na Ewę. Nie pisnął jednak ani słówka przez całą drogę z parku do pensjonatu „Ewelina”, choć Ewa próbowała wyciągnąć z niego cokolwiek, zadając mu podchwytliwe pytania. Wszystkie zbywał półsłówkami i wciąż nie przestawał się uśmiechać, co zaczynało już ją irytować. Szli powolnym spacerkiem aleją Lipową, starając się dopasować swoje tempo do możliwości Hanny. Zza strzegących prywatności posesji płotów, wyglądały ciekawie odnowione wille i wypielęgnowane ogrody. Gdzieniegdzie trafiała się jeszcze chatka wykonana ze starego drzewa, zasłaniająca wstydliwie swoje okna szarymi okiennicami. Dla Ewy jednak takie chatki miały szczególny urok, utrzymując niezmienność tego miejsca, które od lat nasiąkło spokojem

i piękniało powoli swoim rytmem, zupełnie ignorując pośpiech, który wkradł się już do każdego niemal miasta Polski i narzucał swoje twarde reguły. Na zadrzewionych uliczkach Nałęczowa ludzie spacerowali, ciesząc oczy tym, co ich otaczało. Nie pędzili z pochylonymi głowami i rozbieganym wzrokiem, tylko zauważali mijanych przechodniów i uśmiechali się do nich z życzliwością. Każde miejsce miało tu swoją historię, a każde drzewo wiele do opowiedzenia. Te same alejki uzdrowiska przemierzał Bolesław Prus i Stefan Żeromski; te same drzewa szumiały nad ich głowami, pozwalając utrwalić to, co ci wielcy pisarze w nich usłyszeli. Myśląc o tym, Ewa nie mogła pozbyć się wdzięczności do tych wszystkich ludzi, którzy pomogli utrzymać Nałęczów w takim stanie, w jakim oglądała go dziś, i którzy nie pozwalali na zeszpecenie tego miasteczka nowoczesnością i współczesnym blichtrem. Letni ogródek „Eweliny” uśmiechnął się do nich ukwieconymi rabatkami i strumieniem pląsającej fontanny. Usiedli na zewnątrz, na cieszących oko pastelowym fioletem krzesłach, ustawionych dookoła okrągłego stolika w tym samym kolorze. Ewa usiadła obok babci, a Andrzej wszedł do środka zabytkowego budynku, aby złożyć zamówienie. Majowa niedziela rozpieszczała ciepłem i zapowiedzią lata. Słoneczne promyki muskały zmęczoną zimą skórę i przygrzewały, momentami dość mocno. Wokół nich panował przyciszony gwar prowadzonych rozmów. Prawie wszystkie stoliki w ogrodzie były zajęte. Pomyślała, że nie tylko ona stęskniła się za zapachem rozkwitających drzew i powietrzem, które nie ziębiło. — Ładnie tu. — Hanna spojrzała na wnuczkę, a Ewa nareszcie ujrzała w oczach babci radość, którą ponura jesień i przeciągająca się zima na długo przygasiła. — Ładnie. — Uśmiechnęła się. Do babci. Do świata. Do siedzących obok niej ludzi. Do samej siebie. Uśmiechnęła się tak beztrosko, jak beztroska była ta obietnica letnich dni. — Dawno tu nie byłam… — Hanna wróciła myślami do wspomnień z ubiegłych lat, które goniły tak szybko jedne za drugimi, że po pewnym czasie zlewały się w całość i trudno już było odróżnić wydarzenia z tego czy ubiegłego wieku. — Moje uszanowanie, pani Hanno. — Drgnęły obie, gdy usłyszały tuż nad sobą miły, męski głos. Hanna podniosła głowę, a Ewa patrzyła ze zdumieniem, jak zmarszczki babci wygładzają się wraz ze szczerym, radosnym uśmiechem, który pojawił się na twarzy Hanny na widok nieznajomego Ewie mężczyzny. — Mecenas Wojnarski! Jak miło pana widzieć! — Panią również, pani Hanno. Wygląda pani kwitnąco i doskonale pasuje pani do tego miejsca. — Miły starszy pan zbliżył się do Hanny, pochylił nad jej dłonią i pocałował ją z szacunkiem. Ewa pomyślała z ogromnym żalem, że dzisiejsi mężczyźni nie potrafią już przywitać kobiety w ten sposób. Stara, dobra szkoła kindersztuby i gwardia, która odchodzi godnie. — Słowa zawsze były pana mocną stroną, panie mecenasie. — Hanna leciutko się zarumieniła, co nie umknęło uwadze Ewy. Wiedziała, że to, co powiedział mężczyzna, sprawiło babci przyjemność. — Pan pozwoli, mecenasie, moja wnuczka, Ewunia. Opiekuje się mną i oddaje mi za dużo swojego czasu. — Babciu! — natychmiast zareagowała, ale Hanna tylko machnęła ręką w jej stronę. — A to, Ewuniu, jest pan mecenas Maciej Wojnarski. Mieszkaliśmy na jednym osiedlu, zanim państwo Wojnarscy przeprowadzili się do Nałęczowa. Żona pana mecenasa, pani Magda, dba o moje serce. To do niej mnie zawozisz co trzy miesiące. Ewa ukłoniła się grzecznie i uśmiechnęła ciepło do miłego, eleganckiego pana, który potraktował jej babcię z tak wielkim szacunkiem. — Bardzo mi miło — powiedziała, lekko skrępowana. — Mnie również. Pani babcia to wspaniała i bardzo dzielna kobieta.

— Wiem — odpowiedziała z niezachwianą pewnością. — A jeśli o wnuczkach mowa — kontynuował Maciej — tam, przy stoliku siedzą moje promyczki radości. — Wskazał z dumą na zajęte ożywioną rozmową trzy eleganckie kobiety, które siedziały przy nieco oddalonym stoliku. — Małgosię, moją córkę, pewnie pani pamięta, pani Hanno. Hanna odwróciła się i mrużąc oczy spojrzała w kierunku wskazanym przez mecenasa. — Pani Małgosia niewiele się zmieniła od czasu, kiedy była młodą dziewczyną — powiedziała. — Powtórzę jej to. — Maciej uśmiechnął się. — Na pewno się z tego ucieszy. Kobiety! Nikt tak jak wy nie odmierza upływu czasu, który i tak będzie biegł swoim tempem, cokolwiek byśmy robili. Ta młoda dama po prawej stronie Małgosi to moja starsza wnuczka, Agnieszka; a ten trzpiot po lewej, który wyjątkowo nie ma w uszach słuchawek, to młodsza wnuczka, Sylwia. — W głosie Macieja Ewa usłyszała ogromną czułość. — Delicja nałęczowska w „Ewelinie” to nasza tradycja, za każdym razem, gdy dziewczyny przyjeżdżają tu z Warszawy. Panie wybaczą, ale zostałem wysłany, aby złożyć zamówienie. Bardzo miło było panią poznać — mężczyzna zwrócił się do Ewy, która odpowiedziała na to grzecznym uśmiechem. — A pani, pani Hanno, życzę zdrówka. — Ukłonił się i odwracając, dodał jeszcze: — Wszystkiego dobrego. — Wzajemnie, panie mecenasie — odpowiedziała Hanna i spojrzała na wnuczkę z wypiekami na twarzy. — Bardzo mili ludzie. Mecenas Wojnarski kiedyś bardzo mi pomógł, gdy potrzebowałam pomocy prawnej. Oboje, on i pani doktor, szalenie kulturalni. Kilka lat temu przeprowadzili się z Lublina do Nałęczowa i od tamtej pory mecenasa nie widziałam. Co za spotkanie. — Hanna pomachała ręką przed twarzą, chcąc ostudzić emocje, od których zrobiło jej się gorąco. — No, no, was, drogie panie, wystarczy tylko na chwilę spuścić z oczu, a już was oblegają obcy mężczyźni. — Andrzej ostrożnie postawił na stoliku tacę z rozkołysanymi filiżankami. Patrząc na talerz z puszystą kremówką, Ewa poczuła mocne ssanie w żołądku. Miała straszną ochotę na to ciastko i siłą powstrzymywała się, aby nie wyrwać talerzyka z rąk Andrzeja. — Wyobraź sobie, Andrzeju, że ten miły starszy pan zwrócił uwagę na babcię, a nie na mnie — powiedziała, nie mogąc oderwać spojrzenia od talerzyka z ciastkiem. — Widocznie nie byłaś w jego typie — odpowiedział wesoło Andrzej i mrugnął do niej. — Widocznie nie, ale za to babcia była — odpowiedziała, odkrajając widelczykiem kawałek kremówki i niecierpliwie wkładając go do ust. — A co też ty, Ewuniu, opowiadasz! — fuknęła Hanna. — Przecież mecenas jest ode mnie o wiele młodszy. — No i co z tego, że młodszy? — Ewa wzruszyła ramionami. — To nie znaczy, że nie możesz się podobać. Jesteś zadbana, elegancka i sprawna umysłowo, nadal bardzo atrakcyjna z ciebie kobieta. Hanna pogroziła wnuczce palcem. — Nie mówi się z pełną buzią — odpowiedziała, udając lekko obrażoną. — A w ogóle to taka głodna jesteś? — spytała zdziwiona, patrząc na znikającą w ustach wnuczki kremówkę. — No, zgłodniałam na świeżym powietrzu. — Ewa spuściła wzrok, unikając spojrzenia babci. — Jeśli chcesz, zamówię ci jeszcze jedną. — Andrzej mieszał kawę, przyglądając się z uśmiechem Ewie, która wyskrobywała resztki kremu z pustego już talerzyka. — A mógłbyś? — Popatrzyła z taką prośbą w oczach, że nie mógł się powstrzymać i się roześmiał. — Oczywiście, pani dyrektor — odpowiedział, wstał od stolika i zostawiając kawę, której

nawet nie zdążył spróbować, wrócił do środka kawiarni po kolejne ciastko. — Robi dla ciebie wszystko, a ty go nie doceniasz. — Hanna była zła na wnuczkę. — Babciu, proszę. — Ewa nie miała już siły dłużej drążyć tego tematu. Hanna przez chwilę zajęła uwagę swoim talerzykiem, który kusił kolorowym ciastkiem z galaretką. Odkroiła kawałeczek i spróbowała, usiłując jak najdłużej zatrzymać jego smak w ustach. Kiedy przełknęła, spojrzała na wnuczkę odważnie i wypowiedziała słowa, które zmroziły Ewę i sprawiły, że przez chwilę przestała oddychać. — Nie czekaj już dłużej na tego Mateusza, kochanie. Jego czas w twoim życiu dawno się skończył. Nie możesz żyć złudzeniami, bo życie ci przemknie koło nosa i zaśmieje szyderczo, a ty zrozumiesz to dopiero wtedy, gdy będzie za późno. Za późno na cokolwiek, Ewuniu. — Babciu, o czym ty w ogóle mówisz? — wykrzyknęła, gdy serce wznowiło swój regularny rytm, a oddech powrócił. Nie dokończyły tej rozmowy. W dobrej chwili Andrzej pojawił się z kremówką. Dobrej dla Ewy, która straciła apetyt. Nałęczów nagle przestał cieszyć. Chciała do domu. Pragnęła teraz wtulić się w swoją poduszkę łez, okryć kocem i przeczekać ten czas z dala od świata, który ją unieszczęśliwił, i ludzi, którzy ranili. Z dala od odpowiedzialności, którą musiała wziąć na siebie za życie swoje i tej małej istotki, która w niej dojrzewała. Z dala od pełnego niepokoju i ogromnej miłości spojrzenia babci, którą oszukiwała. — Wczoraj dostałem e-maila z oficjalnym zaproszeniem naszego zespołu na festiwal wina w Hiszpanii i Portugalii. — Andrzej upił łyk przestygłej już kawy i patrzył na Ewę z wyczekiwaniem. Był pewien, że ta wiadomość ją ucieszy; liczyła na to i czekała z nadzieją. Ale jej pozbawiona wyrazu twarz zaniepokoiła go. Nie rozbłysły nawet jej oczy, które zawsze miały tyle do powiedzenia. — Coś się stało? — zapytał, wodząc wzrokiem od Ewy do Hanny. — Nie. — Ewa gwałtownie potrząsnęła głową. — Po prostu jakoś źle się poczułam. Kobiece dolegliwości — usprawiedliwiła się. — Cieszę się. Jej wymuszony uśmiech nie zrobił na Andrzeju wrażenia. — Czekałaś na tę decyzję. Myślałem… — Bardzo się cieszę, Andrzeju. Naprawdę. — Zebrała siły i spojrzała mu odważnie w oczy. Zieleń spotkała się z zielenią, ale niewiele miały sobie do powiedzenia. W tym spojrzeniu Ewy Andrzej dostrzegł mur, który dziewczyna wzniosła między nimi. Nie padły żadne słowa, nie odbyli długiej, wyjaśniającej rozmowy, ale Andrzej wiedział, że ich związek, który tak naprawdę nie był poważnym związkiem, ale niezobowiązującym spotkaniem dwojga ludzi, nie da rady przetrwać, bo nie ma w sobie siły, która pomogłaby go utrzymać. Samotność Ewy źle się poczuła z samotnością Andrzeja. Nie potrafiły się zaprzyjaźnić, wykluczyć też się nie umiały. Coś, co zaczęło się gwałtownie i namiętnie, kończyło się cicho. Bez słów, które stały się zbędne. Zieleń przekazała Andrzejowi to wszystko, czego Ewa nie miała odwagi powiedzieć. Zrozumiał i nie próbował niczego zmienić. Zdążył już poznać ją na tyle, aby wiedzieć, że jest uparta i nieugięta. Nie znalazł w zielonych oczach uczucia, na które mógłby się powołać. Natrafił tam jedynie na pustkę i ścianę, od której się odbił. Wiedział, że nie da rady jej skruszyć i że nie będzie walczył z wiatrakami. Taki już był. Honorowy. I nie pchał się tam, gdzie go nie chciano, chyba że dotyczyło to sfery zawodowej. Dlatego wśród tej nałęczowskiej scenerii postanowił, że ułatwi Ewie podjęcie tej decyzji. Decyzji, która miała podzielić ich niewielki wspólny świat na pół, w taki sposób, aby nadal mogli patrzeć sobie w oczy i tolerować wzajemnie na jednej przestrzeni. *** — Jak to, nie będziesz mógł ze mną pójść? — Zielone oczy Ewy wyglądały zupełnie jak

oczy rozzłoszczonej kotki. — Przecież się umawialiśmy. — Owszem, ale wynikły niespodziewane okoliczności. Dobrze wiesz, że poza tobą mam inne zobowiązania i naprawdę, Ewo, gdyby nie było to takie ważne, nie zostawiłbym cię w ten sposób. Ale tu chodzi o Maćka. Zawsze spędzamy razem urlop w maju. Tak było jeszcze na długo przed tobą. Zabolało jak policzek. Wiedziała, że zachowuje się niczym rozpieszczone dziecko, ale ostatnio sama ze sobą sobie nie radziła. Przerażały ją miotające nią emocjonalne huśtawki i egoizm, którego wcześniej w sobie nie dostrzegała. — Ale musicie jechać akurat wtedy, kiedy Magda bierze ślub? Przecież nie pójdę sama na wesele! — Nie musisz iść sama, znajdziesz kogoś. Gdzie jak gdzie, ale w naszym zespole przystojnego faceta, który na dodatek świetnie tańczy, nietrudno znaleźć. — Uśmiechnął się, chcąc poprawić jej humor, ale jego słowa jeszcze bardziej ją rozwścieczyły. — Chyba żartujesz? — Nie. Mówię najzupełniej poważnie. Założyła ręce na piersiach i demonstracyjnie odwróciła się tyłem. Chociaż wszystko w niej najeżone było kolcami i krzyczało: „Zostaw mnie w spokoju!”, Andrzej podszedł powoli i objął ją, stając tuż za nią. Próbowała się wysunąć z jego objęć, ale oparł się brodą o jej ramię i wyszeptał tuż do ucha: — Ewa, nie wściekaj się. Przepraszam, wiem, że stawiam cię w niezręcznej sytuacji, ale spróbuj zrozumieć i mnie. To mój syn. Przez całe jego życie walczyłem o to, aby mnie zaakceptował i pozwolił być blisko, pomimo całej tej pogmatwanej, rodzinnej sytuacji. To on wybrał tę wycieczkę i zarezerwował wyjazd. Od kilku lat pasjonuje się nurkowaniem, a ta rafa była jego marzeniem. Nie mogę go zawieść, przecież to rozumiesz. Ty też na moim miejscu postąpiłabyś dokładnie tak samo. Nic nie odpowiedziała, ale Andrzej poczuł, jak napięcie powoli opuszcza jej mięśnie. Łagodniała. — Do ślubu zostały jeszcze dwa tygodnie. Znajdziesz kogoś. Jak chcesz, to wrzucimy informację na Facebooka; zobaczysz, będziesz miała tylu chętnych, że będziesz mogła wybierać i przebierać do woli. Prychnęła i uderzyła go w ramię, ale Andrzej wiedział, że udało mu się uspokoić furię. — Ani mi się waż! Poradzę sobie — odpowiedziała dumnie. — Wcale w to nie wątpię, pani dyrektor. Jest pani śliczna, mądra, a do tego od jakiegoś czasu wygląda pani jakoś tak… promienniej. Bardziej kobieco. Zaokrągliła się pani tu i ówdzie. — Wykonał w powietrzu opływowy ruch obrazujący kobietę. — Wiosna ci służy — szepnął do jej ucha i uchylił się szybko, widząc, jak dziewczyna ponownie bierze zamach. — To co, wybaczysz mi i nie będziesz miotać błyskawicami za każdym razem, jak spojrzysz na mnie? Uśmiechnęła się mimowolnie. — Samego diabła przekonałbyś do swoich racji, a co dopiero mnie, taką biedną i słabą kobietę. — Biedna i słaba kobieto, posil się teraz swoim pączkiem, od którego już oczu nie możesz oderwać, a potem wracaj pełna sił do pracy, bo twoje maluchy już nieźle dokazują na korytarzu przed salą. — Maluchy na szczęście są jeszcze pod opieką swoich mam, babć i niań; a ja mam pełny kwadrans na pączka. Zrobisz mi herbatki? Proooszę. — Posłała Andrzejowi jeden ze swoich najmilszych uśmiechów, a on tylko westchnął teatralnie i nastawił czajnik.

— Trudno ci się oprzeć, pani dyrektor. Roześmiała się. — Więc nawet niech pan nie próbuje, panie dyrektorze. *** Maurycy siedział w pokoju, odgrodzony od reszty domowników zamkniętymi drzwiami i słuchawkami, z których pulsującymi wersami wpływała do jego uszu muzyka. Muzyka zagłuszała wszystko. Wypełniała każdy zakamarek pokoju i pamięci. Zagłuszała ciszę, która w tym domu stała się nie do zniesienia. Takiej ciszy nigdy tutaj nie było. Nigdy wcześniej nie było takiej obojętności rodziców względem siebie i takiej wrogości, z jaką zwracali się do siebie nawzajem. Owszem, kłócili się od czasu do czasu, ale to chyba normalne, że ludzie się kłócą. Zwłaszcza jeśli mieszkają ze sobą pod jednym dachem. Ale po kłótni zawsze nadchodziły przejaśnienia. Ojciec przynosił kwiaty, mama się rozchmurzała. Wyglądali jak para zakochanych małolatów. Maurycy lubił ich wtedy obserwować. Niby drwił sobie z ich czułości i słodkich słów, ale tak naprawdę go to cieszyło. Było bezpieczeństwem, które dawał dom. Taką pewnością, że cokolwiek by się działo poza tym miejscem, tutaj zawsze odnajdzie to, czego najbardziej potrzebuje — spokój, akceptację i wyrozumiałą miłość, którą potrafili dać rodzice. Jemu i Mikołajowi. Od dwóch miesięcy było jednak inaczej. W domu, w którym zawsze było mu gorąco, teraz zrobiło się po prostu zimno. Kładł się spać z zimnymi stopami i pomimo dodatkowego koca i ciepła za oknem, nie potrafił ich zagrzać. Rodzinne obiady stały się przedstawieniem odgrywanym głównie dla niego i dla Mikołaja. Niedziele przestały cieszyć, bo wolne godziny coraz dłuższego dnia były nie do zniesienia w obecności rodziców. Maurycy miał piętnaście lat i wydawało mu się, że jest już prawie dorosły i dużo wie o życiu. Ostatnie tygodnie uświadomiły mu, że tak naprawdę wciąż jeszcze jest dzieckiem, które czuje się zagrożone w obliczu jakiejkolwiek zmiany. Nie rozumiał tego, co się dzieje między rodzicami. Wiedział tylko, że jest to coś złego. Coś, z czym pomimo swoich piętnastu lat nie umiał sobie poradzić. Młodszy o osiem lat Mikołaj nie był w stanie mu pomóc. Nie był nawet w tej nierównej walce sprzymierzeńcem, bo był jeszcze za mały, aby cokolwiek rozumieć. Maurycy musiał radzić sobie sam i robił to tak, jak umiał. Odgradzając się od zimna i budując swój własny świat, w którym zapominał. O smutnym spojrzeniu mamy i ukradkiem ocieranych łzach, gdy wydawało jej się, że nikt nie patrzy. O obojętnym spojrzeniu ojca, który patrzył, ale nie widział. Albo nie chciał widzieć. O tym, że mama na dobre przeniosła się do pokoju Mikołaja, a ojciec nie zrobił nic, aby to zmienić. O tym, że w domu zabrakło kwiatów i ciepłych słów; że nikt nie planował wspólnych wakacji, choć był już na to najwyższy czas; że mama przestała się uśmiechać, a tata już nie nucił przy goleniu. O tym, że brak tego, z czego sobie leciutko drwił, teraz bolał, a Maurycy nie mógł sobie z tym bólem poradzić. Czuł się samotny i odrzucony przez tych, którym ufał i których kochał najbardziej na świecie. Przez własnych rodziców, którzy swoim milczeniem zamienili wspólny dom w pałac Królowej Śniegu.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Samotność ma twoje imię Ewa obracała w rękach wizytówkę, która od wizyty Rafała leżała wciąż w tym samym miejscu, w którym ją wtedy położyła — na półce tuż obok kryształowej popielnicy, w której trzymała biżuterię. Patrzyła na wypisane pomarańczowymi literami imię i nazwisko i zmagała się sama ze sobą. Zadzwonić czy liczyć na cud, że coś się stanie, Andrzej odwoła wyjazd albo Magda ślub i Ewa nie będzie musiała wystawiać swojej samotności na widok publiczny. Od dawna unikała takich imprez, chcąc zaoszczędzić sobie współczujących spojrzeń i westchnień, gdy przechodziła obok. Niestety, wesela własnej siostry nie mogła uniknąć, choć miała na to wielką ochotę. Musiała pełnić zaszczytną rolę podstarzałej druhny, która za wszelką cenę pragnęła spędzić ten wieczór w towarzystwie kogoś zabawniejszego niż wiecznie niezadowolony ze wszystkiego starszy brat Jarka, z którym kilkakrotnie miała sposobność się spotkać, przy okazji chrzcin Jerzyka czy kilku innych, rodzinnych imprez. Po tym, jak Andrzej zakomunikował jej o swoim wyjeździe, miała dwa wyjścia: albo przełamać się i zadzwonić do Rafała, albo bez szemrania znosić towarzystwo drużby. Ta druga opcja okazała się ponad jej siły, zwłaszcza że miała się bawić na weselu własnej siostry, dlatego zanim zdążyła się rozmyślić, wybrała numer z wizytówki i z sercem tak głośno bijącym, że wyraźnie je słyszała, czekała aż długi sygnał zostanie przerwany jakimś słowem lub po prostu odrzuceniem. Rafał odebrał po trzecim sygnale. Jego melodyjne „halo” dodało Ewie odwagi. — Witaj, z tej strony Ewa. Sąsiadka — dodała jeszcze, bojąc się, że może nie skojarzyć. — Panienka z okienka — odpowiedział Rafał wesoło, sprawiając, że uśmiechnęła się, choć wcale tego nie chciała. — Cieszę się, że mogę cię usłyszeć. Masz ochotę na spacer czy tulipany zwiędły i chciałabyś zamówić nowy bukiet? Po takim wstępie rezerwa Ewy rozmyła się, a ona poczuła się tak, jakby po prostu rozmawiała z dobrym znajomym. — Sprawa jest o wiele poważniejsza — zaczęła tajemniczo. — Niewątpliwie spacer i kwiaty to bardzo miła propozycja, ale ja chciałabym poprosić cię o coś więcej. Czy nie miałbyś ochoty spędzić najbliższej sobotniej nocy w moim towarzystwie…? — celowo zawiesiła głos, czekając na reakcję Rafała. Jakiekolwiek wahanie w jego głosie spowodowałoby, że natychmiast by się wycofała. Rafał jednak stanął na wysokości zadania. — I najbliższą, i kolejną, i jeszcze następną. Spędzić czas w twoim towarzystwie to dla mnie bezcenne — odpowiedział, zanim zaczęła mieć jakiekolwiek wątpliwości. — Rozumiem, że na ten wieczór przygotowałaś coś specjalnego? — Ślub i wesele mojej siostry. I ciasta pod dostatkiem, dostaniesz nawet na wynos. Rafał się roześmiał. — Wolałbym spróbować tego upieczonego przez ciebie. Ale myślę, że na to też przyjdzie czas. — Jeśli będziesz mi towarzyszył w tę sobotnią noc, obiecuję, że upiekę ci takie ciasto, na jakie tylko będziesz miał ochotę. — Ale kusisz! O której mam po ciebie przyjść? — Za piętnaście czwarta. Ślub jest o szesnastej trzydzieści, ale jako druhna mam trochę obowiązków.

— Będę punktualnie. A co do ciasta, to… jeszcze przedyskutujemy szczegóły. Jestem łasuchem, wiesz? — Wiem. Już mi o tym mówiłeś. Pożegnali się krótko i zupełnie tak, jakby prowadzili takie rozmowy często. Ewa rozłączyła się i usiadła, próbując uspokoić serce, które dopiero teraz zwalniało. „Nie taki diabeł straszny”, pomyślała. Telefon, który był niewiadomą, przyniósł ulgę. I coś jeszcze. Złapała się na tym, że wciąż się uśmiecha i że myśl o wspólnym wieczorze z Rafałem sprawia jej przyjemność. Ciche „miau” sprawiło, że spojrzała na kotkę, która stała przed nią z wyprostowanym ogonem i nawoływała Ewę, aby poszła za nią do kuchni. — Zgłodniałaś? — Wstała i, ku radości Tosi, ruszyła za nią. — Ja też. Jak tak dalej pójdzie, nie zmieszczę się w sukienkę druhny i będę wyglądać jak duża beza na torcie. Kotka miauknęła jeszcze raz i pomachała swoim długim ogonem. — Tobie tam wszystko jedno, czy przytyjesz, czy nie. Twoja miska po prostu nie może być pusta, bo od razu robisz raban. Masz, wygłodniały kocie. — Rozdarła saszetkę i przełożyła jej zawartość do miseczki Tosi, a potem umyła ręce i przygotowała małe co nieco dla siebie. Jadła, patrzyła w okna bloku widocznego z jej mieszkania i zastanawiała się, które z nich należy do Rafała. *** — Czy pomyślałabyś kiedyś, że swój szalony panieński wieczór będziesz spędzać ze starszą, zrzędliwą siostrą? — Ewa wyciągnęła nogi i oparła je o stojący nieopodal sofy fotel. Magda, z nogami podwiniętymi pod siebie, siedziała tuż obok niej, trzymając w rękach lampkę z rozkołysanym czerwonym winem. — Do tego ciężarną! Takiego scenariusza raczej bym nie przewidziała. — Magda spojrzała w zielone oczy siostry i uśmiechnęła się radośnie. — Kurczę, Ewa, nie mogę uwierzyć, że wychodzę za mąż. Czasami wydaje mi się, że sobie to tylko wymyśliłam albo że to tylko sen, z którego się obudzę i wszystko będzie takie samo jak zawsze. — Głuptasie. — Ewa patrzyła na siostrę z czułością. — Przecież i tak będzie. Ślub niczego między wami nie zmieni. Wrócicie do tego samego mieszkania i tej samej restauracji; nadal będziecie mieli dwójkę dzieci, a Jarek wciąż będzie cię musiał przekonywać, że jest naprawdę fajnym facetem, który zasługuje na zaufanie. — Ale nazwisko będę miała inne! — wykrzyknęła Magda triumfalnie. — No tak, nazwisko — westchnęła Ewa teatralnie. — I tym sposobem zostanie już tylko jedna panna Ignatowska. Do tego stara i z nieślubnym dzieckiem. — Przestań sobie dokopywać. — Magda spoważniała, nie podejmując tematu zaczętego zaczepnie przez Ewę. — Wcale nie jesteś stara, a poza tym teraz nie ma starych panien. Są single. — Jak zwał, tak zwał. Jedno i drugie oznacza, że jesteś sama. — Ale ty nie jesteś sama. Masz Fasolkę, która skutecznie zapełni ci czas i będzie cię kochać tak, jak nikt nigdy cię nie kochał. To jest niesamowite, jak dziecko może kochać nawet najgorszą matkę. Tyle złego wyrządziłam Pawełkowi, a on i tak do mnie wyciągał rączki, a nie do ciebie, choć byłaś z nim częściej niż ja… — Magda zamilkła, cofając się myślami w przeszłość, której nie chciała pamiętać. — Daj spokój, młoda wtedy byłaś. — Ewa odszukała dłoń siostry i mocno ją uścisnęła. — Głupia byłam. I czasami boję się, że nadal mogę taka być… — Przestań! — Zabrała rękę i pokręciła gniewnie głową. — Magda, nie jesteś ani naszą mamą, ani naszym ojcem. Płynie w nas ich krew, ale to my same tworzymy swoje życie i będzie ono takie, na jakie mu pozwolimy. Mama była słaba. Nie dała rady po odejściu taty.

Potrzebowała kogoś, na kim mogła się wesprzeć. Pamiętasz, jak tylko poznała Pawła, zmieniła się. Uspokoiła, wyciszyła. Uwierzyła, że może być po prostu normalnie i że to nic złego. Ty masz Jarka, który stworzył dla ciebie tę normalność. Dał ci codzienność, której nie musisz się bać, więc przestań obawiać się samej siebie, siostrzyczko. Magda patrzyła na Ewę oczami, w których zbierały się wilgotne diamenciki. Brakowało jej siostry przez wszystkie te lata, kiedy błądziła, uciekając jak najdalej od niej i od domu babci, w którym był porządek, z jakim nie potrafiła sobie poradzić. Chciała być taka jak Ewa i nie potrafiła. Robiła wszystko na przekór, chcąc pokazać, że jest inna, ale że również zasługuje na uwagę. Krzyczała niemocą i zagłuszała w sobie ten krzyk towarzystwem, alkoholem i narkotykami. Goniła się z życiem, bawiąc się z nim w chowanego. Głęboko w sercu ukryła tęsknotę za miłością, na którą we własnym mniemaniu nie zasługiwała. Kochała Ewę i podziwiała ją od zawsze. I tak bardzo pragnęła, żeby siostra ją zauważyła. Doceniła. Pokochała taką, jaka była. Nie umiały ze sobą rozmawiać. Każda z nich miała swój własny świat, w którym ta druga nie umiała się odnaleźć. Nie potrafiły wyjść naprzeciw i spotkać się w pół drogi. Potrzebowały czasu, aby to zrozumieć i uświadomić sobie, że tak naprawę mają tylko siebie na świecie pełnym obcych ludzi i że bez względu na wszystko, co było między nimi, są siostrami i zawsze nimi będą. — Powiesz mi, kto jest ojcem twojego dziecka? — Magda przysunęła się bliżej siostry i oparła głowę o ramię Ewy. — A naprawdę musisz to wiedzieć? — Wiesz, że zawsze byłam ciekawska i tak mi już zostało. Ewa westchnęła. — Pamiętasz Mateusza? Magda podniosła głowę i spojrzała na siostrę z niedowierzaniem. — To było tak dawno temu… — szepnęła, czując, jak jej serce topnieje, widząc zagubienie Ewy. — Czasami zdarza się takie uczucie, którego nie jesteś w stanie zapomnieć, nawet jeśli to było dawno temu — odpowiedziała cicho. — Będziesz w stanie sobie z tym poradzić? — Zatroskane oczy siostry wzruszyły Ewę. Skinęła głową. — Jestem silna, pamiętasz? I mam przy sobie dobrych ludzi, którzy pozwolą mi na słabość, jeśli już nie starczy mi tej siły. — Bardzo cię kocham, siostrzyczko — wyszeptała Magda, wtulając się w pachnące włosy Ewy. — Ja też cię kocham. I strasznie się cieszę, że jutro wychodzisz za mąż, wiesz? Magda uśmiechnęła się i wytarła wilgotne oczy. Dzieliło je tak wiele, a jednak potrafiły odnaleźć coś, co było silniejsze niż różnice i charaktery. Siostrzana miłość, której nie dało się tak po prostu wykreślić z życia, pomimo żalu, jaki niejednokrotnie w sobie nosiły. *** Janina patrzyła z zachwytem na prostą, długą suknię Magdy w kolorze écru, z delikatnej haftowanej koronki. Szczęście, które biło sprzed ołtarza, było widoczne gołym okiem. Jasne włosy Magdy, sięgające ramion, dziś upięte były w kok. Zamiast welonu dziewczyna miała na głowie delikatny toczek i tiulową woalkę, w kolorze sukni. Wyglądała tak dziewczęco, że trudno było uwierzyć, że ci dwaj panicze w białych koszulach i beżowych satynowych kamizelkach, to jej synowie. Janina uśmiechnęła się do chłopców, którzy przejęci ceremonią, rozglądali się po

kościele, i przeniosła swój wzrok na Ewę i stojącego obok niej drużbę. Ewunia wyglądała dziś pięknie. Zazwyczaj Janina widywała ją w dżinsach i wygodnych bluzkach czy koszulach, które nie krępowały ruchów. Gdy mijała ją na schodach lub na alejce przed blokiem, Ewa wciąż pędziła. Jedynie z babcią spacerowała powoli. Dzisiaj stała dostojnie, wyprostowana jak posąg; a niesymetryczna sukienka w kolorze herbacianej róży, z dłuższym tyłem i krótszym przodem odsłaniającym zgrabne nogi spływała wraz z żorżetowym materiałem po ciele dziewczyny, zarysowując wszystkie wypukłości i wcięcia kobiecego ciała. Bukiecik róż, który trzymała w dłoni, doskonale komponował się z sukienką i butami na dość wysokim obcasie. Janina zauważyła, że drużba raz po raz zerka na Ewę, zupełnie jakby tkwił w niej jakiś magnes. Ksiądz tak pięknie mówił do młodych o miłości, która zawsze jest tajemnicą, i o odpowiedzialności, jaką ta miłość nakłada na dwoje bliskich sobie ludzi, którzy podejmują decyzję o dzieleniu wszystkiego na pół. Mówił o bliskości, jakiej nie może zabraknąć w małżeństwie; o wzajemnym szacunku, który sprawia, że pomimo różnicy zdań i trudniejszych dni ta druga osoba zawsze pozostanie kimś wyjątkowym. Kimś, na kogo się patrzy oczami miłości nawet po upływie wielu lat, pełnych przeróżnych zdarzeń — i tych dobrych, i tych złych. Janina słuchała, a jej myśli pobiegły gdzieś w głąb niej samej; do miejsca w zakamarkach pamięci, gdzie odnalazły Tomasza. Przeżyli ze sobą tyle lat, a mimo to jej małżonek potrafił ją jeszcze zaskakiwać. Janina wiedziała, że bez tego wzajemnego szacunku żaden związek nie da rady przetrwać. Bo przecież życie nie jest filmem i owszem, istnieją dni, kiedy patrzy się na tę drugą osobę z uwielbieniem i zachwytem, nie widząc wad; ale przychodzą również takie dni, gdy trzeba się wzajemnie znosić. Złość, gniew, głupota, duma, pycha — łatwo wkradają się nawet niewielką szparką, a małe zadraśnięcie urasta do rangi wielkiego zranienia. Są dni, gdy do wspólnego domu i do bliskich sobie serc wkrada się noc. Potrzeba wtedy mądrości i cierpliwości. Dzisiejsze pokolenie zbyt łatwo podejmuje pochopne decyzje, kierując się zranioną dumą. A czasami trzeba po prostu przeczekać, tak jak ona przeczekiwała złe i niezrozumiałe dla niej nastroje Tomasza. Wiedziała, że połączyło ich coś wyjątkowego, i nie mogła o tym tak łatwo zapomnieć. Dzięki temu przeżyli ze sobą tyle lat, które dziś zostawiły w Janinie ogromną tęsknotę. Jej samotność miała na imię Tomasz i zamieszkała z nią wtedy, gdy jego zabrakło. — Pamiętajcie, że skałą, na której zbudowaliście wasz dom, jest sam Bóg. On zawsze będzie blisko, jeśli tylko Mu na to pozwolicie. Nie dopuśćcie do tego, aby gdzieś się wam zagubił. Z Nim możecie wszystko, bez Niego każdy krok doprowadzi was do przepaści. Amen. Ksiądz skończył swoje kazanie, skierowane głównie do Magdy i Jarka. Wszyscy powstali, a młodzi podeszli do ołtarza. Janina otworzyła torebkę i sięgnęła po chusteczkę. Czuła już wypełniającą oczy wilgoć. Ten moment wzajemnego oddawania swojego życia sobie nawzajem wzruszał ją na każdej ceremonii ślubnej. Wspomnienia wypływały z niej wraz z łzami, które wycierała ukradkiem. Brak Tomasza zabolał dotkliwie, a pustka, która po nim została, odsłoniła się Janinie w całej swojej okazałości. Przymknęła oczy i przez chwilę miała wrażenie, że on stanął tuż obok niej i żartując z jej łez, powiedział: „I znów się mażesz, kobieto?”. Wiedziała, że kiedy je otworzy, powróci do kościoła wypełnionego obcymi ludźmi, a Tomasz znów będzie tylko tęsknotą, która odejdzie dopiero wtedy, gdy Janina przekroczy próg, za którym on będzie czekał na nią. Jej mąż. Jej miłość. *** Ewa zsunęła buty i rozmasowała obolałe stopy. Długi wieczór szarzał powoli, a powietrze pachniało jaśminem. Z ulgą poczuła pod zmęczonymi nogami zimną i miękką trawę. Odetchnęła głęboko i oparła się plecami o ławkę ustawioną w małej altance pachnącej jeszcze świeżym drzewem. Z oddalonego nieco budynku restauracji dobiegały ludowe przyśpiewki, towarzyszące

napełnianym kieliszkom wznoszonym za zdrowie młodej pary. Uciekła, szepcząc Rafałowi do ucha, że musi się przewietrzyć i będzie na zewnątrz. Siedząc teraz samotnie, wpatrzona w zieleń, która koi oczy, pomyślała, że przy Andrzeju spędziłaby ten czas inaczej. Przy Rafale niczego się nie krępowała, bo wiedziała, że jest tu tylko na chwilę. Nie łączyło ich nic, z wyjątkiem sąsiedztwa i przypadkowych spotkań na osiedlu. Ewa kochała taniec i gdyby nie obolałe nogi i rozsądek podszeptujący, że jej ciało nie należy już wyłącznie do niej, nie schodziłaby z parkietu. Rafał dotrzymywał jej kroku i bardzo dobrze tańczył. Wsparta o jego ramiona czuła się pewnie i dawała mu się prowadzić z lekkością i radością, którą czuła w sobie. Ten wieczór był dla niej niespodzianką, jakiej nie oczekiwała. Z zakochanych oczu Magdy promieniało szczęście, a Ewa grzała się w nim, łapiąc od czasu do czasu pytające spojrzenie siostry. Na każde odpowiadała uspokajającym uśmiechem. Noc, którą razem przegadały, przyniosła oczyszczenie. Potrzebowały tego wspólnego czasu i tej rozmowy, aby odnaleźć bliskość, która gdzieś im się w życiu zapodziała. Ewa wiedziała, że nigdy nie nazwie Magdy swoją przyjaciółką, bo przyjaźń przyjmuje człowieka bez zastrzeżeń. One zaś miały wobec siebie wiele zastrzeżeń i stawiały sobie wiele warunków, ale łączyło je to samo nazwisko i dom, w którym obie wyrosły i z którego każda z nich co innego wyniosła. Ewa cieszyła się szczęściem siostry i tym, że Magda w końcu rzuciła kotwicę, ale w głębi serca odzywała się tęsknota za życiem, którego nie musiałaby już dźwigać sama. Dzielone na pół zawsze staje się lżejsze. Jej samotność w ogrodowej altanie przerwał Rafał. Podszedł do Ewy z uśmiechem i rękami ukrytymi w kieszeniach. Zaczerwienione lekko policzki świadczyły, że nie udało mu się uniknąć kolejnego toastu za młodych. — Tutaj się ukryłaś. A tam, na sali, wszyscy szukają druhny. Wydaje mi się, że drużba czuje się nieco osamotniony. — Za to, że mnie od niego uwolniłeś, jestem w stanie upiec ci nawet ciasto drożdżowe — powiedziała, przesuwając się i robiąc miejsce na ławce, obok siebie. — Jesteś zatem moją dłużniczką. — Rafał skorzystał z zaproszenia i usiadł obok dziewczyny. — Zapamiętam to i wykorzystam w odpowiednim czasie. — Oparł ramię o oparcie ławki, tuż za plecami Ewy. Poczuła krępującą bliskość i bijące od niego ciepło. Był przystojny, co jeszcze w kościele zauważyła Magda, a to jeszcze bardziej onieśmielało Ewę w tym sam na sam z nim i do tego tak blisko. — Masz uroczą babcię i przezabawnych siostrzeńców. Uśmiechnęła się. — Są bardzo przejęci. W końcu to wesele ich rodziców. Zazwyczaj kolejność jest odwrotna, ale w naszej rodzinie wszystko staje na głowie — zażartowała, chcąc ukryć skrępowanie, jakie nagle poczuła. — Twoja rodzina bardzo mi się podoba. — Rafał zniżył głos, a Ewa nie wiedziała, czy naprawdę dotknął jej włosów, czy tylko się jej wydawało. — Ale myślę, że moja też spodobałaby się tobie. — Masz w zanadrzu jakieś wesele? — spytała przekornie, odwracając się w stronę chłopaka. — Kto wie — odpowiedział tajemniczo, patrząc na nią z góry. Był od niej dużo wyższy, nawet w swoich szpilkach Ewa sięgała mu do podbródka. — Wiesz, mam bardzo wymagającą pracę i zajęty grafik, włącznie z weekendami. — Wiesz, masz wobec mnie dług — odpowiedział, nie spuszczając z niej wzroku. — Nie pozwolisz mi o tym zapomnieć? Utonęła w jego ciemnym spojrzeniu, które wciągnęło ją, niemalże prześwietlając na

wylot. Był za blisko, a delikatne muśnięcie, które poczuła na włosach, rzeczywiście było jego dotykiem. Serce Ewy zatrzepotało jak schwytany w dłonie ptak, a ona sama przestraszyła się samej siebie i pragnienia, które nagle z tak ogromną intensywnością poczuła. Pragnienia wtulenia się w tego młodego mężczyznę i poproszenia go, aby zamknął ją w swoich mocnych ramionach, pozwalając na słabość, która już dość miała tej samotności wypełniającej wszystko. — Wracajmy już — wyszeptała, ostatkiem sił walcząc ze swoim pragnieniem. Rafał nie odpowiedział, ale wstał i podał Ewie rękę. Poczekał, aż włoży na bose stopy buty, ale nie wypuścił jej dłoni ze swojej. Wrócili powoli do klimatyzowanej sali i wsunęli się w tłum wirujący na parkiecie, dając się unieść muzyce, która wypełniła zapadłą między nimi, niedopowiedzianą ciszę. *** Hanna krzątała się po mieszkaniu z energią, jakiej dawno już w sobie nie miała. Nie mogła długo spać, a rześki majowy poranek wcześnie wygonił ją z łóżka. Chociaż późno się położyła, nie była zmęczona. Była szczęśliwa. Po wielu latach błądzenia wnuczka, która sprawiała najwięcej problemów i spędzała sen z powiek, dobiła do bezpiecznego portu i zdecydowała się zawierzyć swoje życie mężczyźnie i obiecać mu, że razem z nim się zestarzeje. Tym samym przestała być Magdą Ignatowską i przyjęła nazwisko męża. Chłopcy zaś dostali obietnicę domu, który będzie trwał pomimo wszystko. Pomimo burz, które niewątpliwie nadejdą, i tajfunów, które Magdzie były nieobce. Hanna nastawiła wodę na herbatę i przygotowała dwa talerzyki, dla siebie i dla Pawełka, który odsypiał wesele mamy w pokoiku obok. Jerzyka zabrali rodzice Jarka, dając młodym możliwość nacieszenia się sobą w samotności. Niewiele mieli ci młodzi tych wolnych dni. Bycie restauratorem zobowiązywało, a pracy trzeba było doglądać, szczególnie w obcym kraju. Już w środę cała rodzina wracała do Londynu, ale do tego czasu zarówno Hanna, jak i teściowie Magdy zobowiązali się doglądać chłopców, jednocześnie mając okazję nacieszyć się nimi na zapas. Hanna otworzyła lodówkę i wyjęła z niej masło, aby nie było twarde, oraz jajka, które przygotowała do gotowania. Pawełek uwielbiał jajko na miękko i stało się to już ich rytuałem, ilekroć nocował u Hanny. Jej prawnuczek, który pojawił się jak poranna zorza. Promyczek radości w życiu, które niejednokrotnie miało gorzki posmak. Czajnik wyłączył się z głośnym pstryknięciem. Hanna podniosła go niezbyt wprawną już dłonią i zalała dla siebie herbatę. Trochę wody odlała do przygotowanego wcześniej kubka, aby ostygła i aby można ją było dolać do herbatki Pawełka. Lekki, wygodny do chwycenia, półtoralitrowy czajnik kupiła jej Ewa. O wszystkim pamiętała, chcąc ułatwić babci samodzielne funkcjonowanie. Hanna wyjęła herbacianą torebkę ze szklanki i dolała trochę soku malinowego. Zawsze piła taką herbatę rano; czarną, lekko zaparzoną, z odrobiną soku malinowego z lubelskiego Herbapolu. Pijąc herbatę, uśmiechała się do wspomnień minionego wieczoru i do swoich myśli. Ewunia wyglądała prześlicznie, a młody człowiek, który jej przez cały wieczór nie odstępował, oczu od niej oderwać nie mógł. Ewa uprzedziła Hannę, że nie przyjdzie z Andrzejem. W zasadzie, po ostatniej rozmowie w Nałęczowie, Hanna mogła się tego spodziewać. Zaskoczył ją jednak ktoś, o kim w ogóle Ewa nie wspominała. — Babciu, tylko nie rób sobie żadnych nadziei, to po prostu znajomy — zakomunikowała, ale Hanna zbyt wiele lat przeżyła już na tym świecie, by wiedzieć, że zwykły znajomy nie patrzy tak zachłannie i z takim zachwytem. Hanna nie mogła się pogodzić z decyzją Ewy dotyczącą Andrzeja, ale od wczoraj powoli zaczęła zmieniać zdanie. Wierzyła, że Pan Bóg ma w stosunku do każdego swój plan i że życie

każdego człowieka, bez względu na to, jakie jest, ma sens o wiele głębszy, niż ludziom może się to wydawać. Życie jej wnuczki, chociaż kręte i od tylu lat samotne, też zostało wpisane w ten Wielki Plan, nieprzewidywalny i często daleki od ludzkich planów i ukrytych pragnień. Hanna mocno temu ufała i dlatego jej oczy śmiały się do utrwalonego w pamięci obrazu Ewy, przytulonej w tańcu do młodego mężczyzny, który obejmował ją z wielkim szacunkiem, pilnując, aby jego ręka nie błądziła tam, gdzie w miejscu publicznym nie powinna. Ten młody człowiek nawet imię miał anielskie — Rafał. Hanna wierzyła, że nie zjawił się w życiu Ewy przypadkowo. Cieszyła się tą dzisiejszą, rodzinną niedzielą. Magda z Jarkiem zdecydowali, że nie chcą żadnych poprawin. Chcieli to popołudnie spędzić z najbliższymi i w domu, w którym Magda dorastała. Niedługo zjawi się Ewunia, która podjęła się przygotowania uroczystego obiadu. Pawełek będzie jej z dumą pomagał nakrywać do stołu i przygotowywać sałatki, a i Madzia na pewno włączy się do pomocy. Będzie gwarno i tłoczno w małym mieszkanku Hanny, które na co dzień było dla niej samej za duże, za ciche i puste. „Ech, ale cóż począć. Taka jest kolej rzeczy”, pomyślała. Człowiek przez długie lata żyje w pędzie i hałasie, zarozumiale wierząc, że ma cały świat u stóp i może wszystko. A starość, która nadchodzi podstępnie i bez uprzedzenia, uczy pokory. *** Poniedziałkowy poranek przyszedł za szybko. Ewa z jękiem wyciągnęła rękę i uciszyła grający telefon. Zaraz potem jej dłoń powędrowała na brzuch, dotykając gładkiej, napiętej skóry, pod którą gdzieś tam znajdowało się życie. Nauczyła się już wyczekiwać go z tęsknotą. Każdego dnia uczyła się swojego ciała na nowo. Zdumiewały ją zmiany, które w niej zachodziły. Jej biust znacznie się powiększył i każdy dotyk sprawiał ból. Co prawda brzuch nadal miała płaski, ale za to przybyło jej w udach i biodrach, które wyglądały wyjątkowo kobieco i ponętnie. Wstała niechętnie i wolnym krokiem, jeszcze ze sklejonymi snem oczami, ruszyła do łazienki. Majowy poranek zapowiadał kolejny, pogodny dzień. To dobrze, bo słońce dawało energię, a Ewie ostatnio tej energii brakowało. Czekała już na koniec roku szkolnego i trochę odpoczynku od regularnych godzin pracy i od maluchów. Zostanie tylko grupa reprezentacyjna i szlifowanie układów na przeglądy i letnie festiwale. Ale tym dzieliła się z innymi instruktorami i sama mogła nieco odpocząć. Potrzebowała tego odpoczynku. Domagało się tego jej ciało, zmęczone rewolucją, jaka w nim zachodziła. Poranny prysznic orzeźwiał i dobudzał. Przymknęła oczy i pozwoliła, aby ciepła woda lała się po jej ciele, zmywając senność. Wyszła spod prysznica rozbudzona, ale wciąż zmęczona. Od kilku tygodni nie mogła pić kawy, sam jej zapach odrzucał i powodował niebezpieczny skurcz żołądka. Zamiast kawy piła zieloną herbatę. Najbardziej lubiła tę z opuncją figową. Przygotowując lekkie śniadanie, Ewa usłyszała sygnał przychodzącego esemesa. Komórka leżała w sypialni, a Ewie nie chciało się wstać od śniadania, ale po kolejnym sygnale ciekawość zwyciężyła. Zostawiła nadgryzioną grahamkę i pobiegła do pokoju, który wciąż jeszcze pachniał snem. Podniosła telefon leżący na nocnej szafce i spojrzała na wyświetlacz. Dwie wiadomości od Rafała. Odczytała pierwszą. „Dzień dobry:) Życzę Ci bardzo miłego dnia:) R”. Uśmiechnęła się i odczytała następny: „A może masz ochotę na spacer wieczorem? Będę czekał pod oknem:)”. Szybko odpisała: „Odezwę się po południu. Miłego dnia :) Ewa”. Położyła komórkę przy torebce, żeby jej nie zapomnieć, i wróciła do swojego śniadania. Tosia wskoczyła na stół i ciekawym kocim okiem zlustrowała jego zawartość. Ewa zdecydowanym ruchem zepchnęła kotkę na podłogę. — Idź stąd, paskudo! Twoje miski są na podłodze — powiedziała. Kotka fuknęła niezadowolona i odwróciła się, machając ogonem na znak niezadowolenia.

Ewa uświadomiła sobie, że wciąż się uśmiecha. Esemesy od Rafała sprawiły jej przyjemność; zarówno te dzisiejsze, jak i wczorajsze, które między sobą wymienili. Nie wiedziała, ile dokładnie Rafał ma lat, ale zainteresowanie ze strony młodego mężczyzny pochlebiało jej. Oboje byli dla siebie zagadką, niewiele o sobie wiedzieli i to w tej całej relacji między nimi podobało się Ewie najbardziej. Czysta, niezapisana kartka i znajomość, która do niczego nie zobowiązuje. Nie traktowała tego poważnie, ale świadomość, że zwraca jeszcze uwagę mężczyzny, sprawiała radość. Ta radość dała jej siłę do wejścia w ten dzień i udźwignięcia tego wszystkiego, co dla niej zgotował. *** Telefon Mateusza rozdzwonił się śpiewnym dźwiękiem, prosząc o odebranie. Początkowo Martyna, zajęta swoimi papierami, nie zwróciła na ten dźwięk uwagi, ale gdy telefon nie odpuszczał, uświadomiła sobie, że są w domu zupełnie sami — ona i komórka Mateusza. Telefon ucichł, ale po chwili zawiadomił kolejnym dźwiękiem o nadejściu esemesa. Martyna wróciła do papierów fundacji. Pracowali teraz nad nowym projektem, który przyniósłby im duże pieniądze unijne na szkolenia dla bezrobotnych po pięćdziesiątym roku życia. Bardzo zaangażowała się w ten projekt. Wiedziała, jak ciężko w Lublinie znaleźć pracę młodym, a co dopiero dojrzałym pracownikom, którzy tę pracę stracili i nie mogli odnaleźć się na wymagającym coraz to nowych umiejętności rynku pracy. Starała się pomagać tym ludziom, jak tylko mogła. Nie ograniczała się jedynie do przygotowywanych projektów i szkoleń, ale wiedząc, ile ci ludzie mają do zaoferowania, uruchomiła kontakty i znajomości, pomagając im niejednokrotnie znaleźć pracę. Komórka Mateusza milczała, ale Martyna nie mogła już się skupić na tabelkach, wyliczeniach i literach, które przeskakiwały bezładnie przed oczami i nie chciały się zupełnie ułożyć w zdania. Po paru próbach wstała od dużego stołu, na którym rozłożyła swoje papiery, i przeszła do kuchni. Wyjęła z szafki nad zlewem szklankę i nalała do niej niegazowaną Cisowiankę. Ze stołu w kuchni pulsującym światełkiem zamrugał do niej zapomniany telefon. Martyna nie znosiła tego, że Mateusz uparcie zostawiał swoje rzeczy na stole w kuchni. Telefon, klucze, kluczyki do samochodu, dokumenty. To wszystko leżało niedbale rozrzucone na kuchennej ceracie, a ona za każdym razem dostawała szału, bo dla niej stół w kuchni był miejscem, gdzie przygotowywało się jedzenie i przy którym zjadali szybkie posiłki w zapędzonej codzienności. Mąż nie mógł zrozumieć jej potrzeby sterylności tego miejsca i o to od zawsze walczyli. Teraz też jego komórka patrzyła na kobietę zuchwale migającym okiem, zupełnie jakby się z niej naśmiewała. Odstawiła szklankę i gniewnie sięgnęła po puszczającego do niej oko smartfona. Odblokowała go i odczytała komunikat. Zarówno nieodebrane połączenie, jak i wiadomość pochodziły od kolegi Mateusza z pracy, którego Martyna kiedyś poznała. Już chciała odłożyć telefon, gdy jednym przypadkowym dotknięciem znalazła się w menu. Jej wzrok przyciągnął prostokąt z kopertą i napis: Wiadomości. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Nigdy nie zdarzyło jej się przeszukiwać telefonu męża, bo nigdy nie czuła takiej potrzeby. Teraz też nie wiedziała, dlaczego to robi. Brakowało jej bliskości Mateusza, który odszedł emocjonalnie już tak daleko, że w ogóle przestał ją zauważać. Ona przyjęła tę samą postawę, licząc na to, że ta cała sytuacja zacznie Mateuszowi przeszkadzać i że to on pierwszy przyzna, że zachowuje się irracjonalnie i głupio. Zaglądając w jego wiadomości, Martyna chciała jedynie zajrzeć do jego życia bez niej i dotknąć jego spraw, o których do tego marcowego dnia rozmawiali. Z bijącym niepokojem sercem przesuwała imiona i numery. Odczytywała pobieżnie informacje dotyczące pracy, wyniku meczu, którym Mateusz dzielił się z przyjacielem, i komunikatów skierowanych do Maurycego, o której go zabierze z treningu. Odnalazła także swoje wiadomości i usiadła, przeglądając je ze wzruszeniem. Mateusz niczego nie kasował, a wymieniane między sobą zdania układały się w długą rozmowę, pełną przeróżnych uczuć

i emocji. Była w tych słowach czułość, czasami pożądanie; była złość, gniew, upomnienie; była bliskość i więź, troska i zainteresowanie. Nie było w nich jedynie milczenia. Nie było obojętności i chłodu, z którym nie mogła sobie poradzić. Miała już dość tej całej chorej sytuacji i atmosfery, jaka panowała w ich domu. Czuła się osamotniona i będąc tak blisko Mateusza, tęskniła za nim. Za jego spojrzeniem pełnym czułości. Za jego dotykiem, który wciąż elektryzował. Za ramionami, w które uwielbiała się wtulać i uśmiechem, tak charakterystycznym dla jej męża; łagodnym, z jednym kącikiem ust uniesionym ku górze. Tęskniła za wspólnymi kolacjami i rozmowami, które łączyły i kończyły się miłością, jaką wzajemnie się obdarowywali. Uświadomiła sobie, że przeżyli dwa i pół miesiąca w chłodzie, który zmroził wszystko w ich domu. Zupełnie wszystko. Lewą ręką otarła spływającą po policzku łzę i już chciała odłożyć telefon, gdy jej zamglony wilgocią wzrok padł na imię, które zmroziło ją bardziej niż panujący w ich domu chłód. Ewa. Dłoń Martyny zadrżała i przez chwilę przebiegła jej przez głowę myśl, aby to zostawić, nie drążyć, pozwolić wyjaśnić wszystko Mateuszowi albo zupełnie to zignorować. Kobieca ciekawość okazała się jednak silniejsza. Jednym dotykiem uruchomiła lawinę, która zwaliła się na nią kaskadą słów i przygniotła Martynę swoim ciężarem. *** Danuta siedziała przy telefonie i pytająco patrzyła na Misię. Przed nią, rozłożona starannie, leżała kartka z numerem telefonu skreślonego ręką Janiny. Danuta parokrotnie sięgała po słuchawkę i cofała rękę niepewna, czy w ogóle powinna wykonać ten telefon. W zasadzie nie znała tej kobiety. Owszem, wypiły razem herbatę, porozmawiały i miło spędziły ten przedpołudniowy czas razem, ale tak naprawdę przecież się nawet nie znały. — No i co ona sobie o mnie pomyśli? — skierowała te słowa do Misi. Suczka odpowiedziała, merdając ogonem. — Wiem, że ty nie masz żadnych zahamowań. Wpychasz się do obcych ludzi i nic sobie z tego nie robisz. Mnie jest trochę trudniej. Misia szczeknęła krótko i okręciła się kilkakrotnie wokół własnego ogona. — Ach, ty tancernico. — Danuta roześmiała się. — Gdybym potrafiła cieszyć się ze wszystkiego tak jak ty… „Tak — pomyślała — ludzie to bardzo skomplikowane stworzenia. Wymyślili tak wiele zasad i konwenansów, że sami zaczęli się w tym gubić”. Jeden prosty telefon z propozycją wspólnego spędzenia popołudnia wzbudzał tyle wątpliwości. „Zupełnie niepotrzebnych”, zdawały się mówić oczy Misi. Danuta postanowiła jej zaufać. Szybkim ruchem sięgnęła po słuchawkę i wystukała na dużych klawiszach numer podany przez Janinę. Kobieta odezwała się po dwóch sygnałach. — Halo? — Dzień dobry, mówi Danuta Stefańska — przedstawiła się. — Nie wiem, czy mnie pani pamięta, moja Misia zabłądziła jakiś czas temu do pani. — Ach, pamiętam! — Głos Janiny ożywił się, ale po chwili pojawił się w nim niepokój. — Czyżby coś się stało z Misią? — Nie, nie. — Danuta natychmiast ją uspokoiła. — U Misi wszystko w porządku, siedzi właśnie przy mnie i pozdrawia panią, merdając ogonem. — Usłyszała cichy śmiech w słuchawce. To zachęciło ją do kontynuacji. — Pani Janino, czy nie miałaby pani ochoty wybrać się ze mną na wieczór literacki dzisiaj po południu? Dostałam zaproszenie od swojego studenta, ale samej jakoś tak niezręcznie. Pomyślałam sobie, że mieszkamy na tym samym osiedlu i mogłybyśmy tam pójść razem. W słuchawce przez chwilę panowała cisza i Danuta wyczuła, że zaskoczona jej

propozycją Janina zmaga się sama ze sobą. — Pani Janino, trzeba czasami wyjść do ludzi, bez względu na to, że możemy się z tym źle czuć — powiedziała cicho, rozumiejąc wahanie kobiety. — O której zaczyna się to spotkanie? — spytała Janina, zaskakując tym pytaniem samą siebie. — O siedemnastej, na Starym Mieście. — Spotkajmy się zatem na przystanku przy skrzyżowaniu Zana z Kraśnicką. O czwartej? — Doskonale. Będziemy miały czas, aby dojechać spokojnie. Bardzo się cieszę, pani Janino. — Ja również. — Nie widziała, ale usłyszała uśmiech w głosie Janiny. Odwzajemniła go. *** Rafał raz po raz zerkał na wyświetlacz komórki i zupełnie nie mógł skupić się na drodze. Trasa z Biłgoraja do Lublina, którą znał na pamięć, dziś dłużyła mu się niemiłosiernie. Chciał już być w domu, szybko coś zjeść, wziąć prysznic i czekać na spotkanie z Ewą. Obiecała mu dzisiaj spacer, a on, odkąd odczytał rano jej wiadomość, żył oczekiwaniem. Nie widzieli się od niedzielnego świtu, kiedy to po weselu odwiózł Ewę do domu i odprowadził pod drzwi klatki schodowej. Na więcej mu nie pozwoliła, zresztą wcale nie nalegał. Widział, jak bardzo była zmęczona doglądaniem wszystkiego w imieniu siostry. Pożegnał ją czułym pocałunkiem w policzek i spojrzeniem, które na dłużej zostało w miejscu, z którego Ewa szybko uciekła. Zmęczony nieprzespaną nocą Rafał nie mógł zasnąć. Bliskość Ewy doprowadzała go do szału. Wymyślił ją sobie w kuchennym spektaklu, ale rzeczywistość okazała się zaskakująca. Ewa miała w sobie te wszystkie cechy, które Rafał cenił w kobiecie. Była w niej delikatność, która sprawiała, że chciał się nią opiekować; i zmysłowość, którą nie prowokowała, bo nie zdawała sobie z niej sprawy. Była mądra i ceniła wartości, które tak wiele dziewczyn z jego pokolenia wyśmiewało i ignorowało. Rafał obserwował rodzinną więź, która łączyła Ewę z babcią, siostrą i siostrzeńcami, dla których, pomimo obowiązków druhny, znalazła czas; i pomyślał sobie, że spodobałaby się jego mamie, a on z przyjemnością by ją zabrał do rodzinnego Kraśnika, skąd pochodził. Iwony nigdy tam nie zawiózł. Po prostu nie czuł takiej potrzeby. Ewę natomiast zabrałby do mamy jeszcze dziś, gdyby tylko zechciała tam z nim pojechać. Ona jednak trzymała go na dystans. Uprzedziła go, że do środy chce nacieszyć się swoimi siostrzeńcami i spędzić trochę czasu z siostrą, którą nieprędko zobaczy. Spacer może mu zaproponować najszybciej w czwartek. Rafał przyjął to jak obietnicę spotkania, do którego odliczał dni, a dziś nawet godziny. Po sześciu latach trudnego związku z Iwoną potrafił rozpoznać w kobiecie to, co wartościowe. Wiedział, że Ewa jest zbyt cenna, aby mógł pozwolić się jej wymknąć, i obiecał sobie, że zrobi wszystko, aby przełamać ten dystans, który narzuciła, i udowodnić, że myśli o niej poważnie. Bo Ewa nie była na chwilę. Była na całe życie. *** Piątkowy wieczór pachniał wiosną, która cieszyła zmysły kolorem, smakiem i zapachem. Zza otwartego okna wpadały dźwięki życia, które w radosnym wiosennym uniesieniu toczyło się gdzieś obok, poza domem Martyny i Mateusza. Martyna, otulona narzuconym na siebie białym swetrem, wpatrywała się w swoje dłonie, które ostatnio zaniedbała. Tak jak wszystko, o co nie miała już siły zabiegać, dopieszczać, porządkować. Wszystko to, co kiedyś określało jej codzienność, wszystkie te drobne i ważne dla niej szczegóły, w które wkładała swoje zaangażowanie i czas, i których doglądała ze starannością, dziś straciły jakiekolwiek znaczenie. Jej życie, które zmierzało utartym torem

w wyznaczonym kiedyś kierunku, dziś dryfowało bezradnie, a ona zaczęła gubić sens nadchodzących poranków, które przynosiły jedynie dotkliwą samotność, a ostatnio również i niepewność. Nie mogła tak dłużej żyć. Nie mogła skazywać dzieci na oziębłość i uczestniczenie w tej chorej telenoweli, jaką stała się ich codzienność. Patrząc na paznokcie, których nie malowała już od tygodni, nie umiała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz słyszała głośny, radosny śmiech Mikołaja. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz rozmawiała z Maurycym tak, jak kiedyś, poświęcając mu całą swoją uwagę, wypytując o wszystko co ważne dla niej i dla niego; żartując i planując wspólne sobotnie i niedzielne popołudnia. Maurycy był jej plasterkiem, który koi. Od zawsze mogła z nim rozmawiać jak z dorosłym, a z racji tego, że był pierworodny, miał szczególne miejsce w sercu mamy. Martyna z czułością patrzyła, jak wyrasta na mądrego i dojrzałego chłopca, i cieszyła się ich wzajemną relacją i bliskością. Tej bliskości ostatnio zabrakło i to ona ją odrzuciła. Nie była w stanie wykrzyczeć przed dziećmi swoich lęków, dlatego chroniąc je, po prostu je odsunęła. Z Mikołajem było dużo prościej. Był jeszcze taką małą przytulanką, którą łatwo było zagadać. Maurycy wymagał już dużo więcej. Chciał szczerości, na którą Martyny w tej chwili jeszcze nie było stać wobec dzieci. Najpierw zażądała jej od Mateusza. Panująca w domu cisza bolała. Czy cisza może boleć? Ranią wypowiedziane słowa; dotkliwy ból sprawiają te, których się nie spodziewamy, lub te, przed którymi uciekamy. Ale cisza? Ona zazwyczaj koi i napełnia spokojem. Martynę bolała. Bolało ją milczenie Mateusza, który stał odwrócony przodem do okna i maltretował storczyka, skubiąc jego wyschnięty liść. „Nawet kwiatki zaniedbałam”, pomyślała beznamiętnie i nie mogąc już znieść tego przeraźliwego i ciążącego milczenia, głośno wyrzuciła z siebie słowa. — No powiedz coś. Nie uciekaj w milczenie. Nie odwrócił się. Nie spojrzał na nią. Wciąż widziała jego nieruchome plecy, które zdawały się z niej drwić. — Co mam ci powiedzieć? Przecież sama już sobie wszystko dopowiedziałaś. Wstała i zdecydowanym krokiem podeszła do niego. Dotknęła ramienia męża, zmuszając go, aby się odwrócił i spojrzał na nią. — Chcę, żebyś mi o tym opowiedział. — Patrzyła w tak dobrze znajome oczy, które teraz uciekały przed nią. Błądziły po ścianach pokoju, który wspólnie urządzali, ale nie miały odwagi zatrzymać się przy ciemnych tęczówkach Martyny, która czekała. — Nie chcę domysłów, podejrzeń i scenariuszy, które podsuwa mi wyobraźnia. Chcę prawdy, Mateusz, i chcę ją usłyszeć od ciebie. Milczał. Jego zacięty wyraz twarzy był jak obronny mur, którym się otoczył. Tak naprawdę to panicznie się bał. Bał się spojrzeć Martynie w oczy, bo wiedział, że skrzywdzi ją swoimi słowami. Chciał je jednak z siebie wyrzucić, bo ciążyły od tak wielu tygodni, że Mateusz już nie pamiętał, jak to było przed tymi kamieniami, jakie nosił w okolicy serca. — Nie spotykam się z Ewą i nie mam z nią romansu — zaczął cicho, patrząc gdzieś w ścianę, ponad głową żony. Jego splecione przed sobą ramiona wyraźnie komunikowały, że przyjął postawę obronną. Martyna wierzyła jednak, że Mateusz będzie z nią szczery. Zbyt dobrze go znała, nie potrafił kłamać. — Widziałem się z nią kilka razy — ciągnął, jakby chciał to już mieć za sobą. — Byłem na jubileuszowym koncercie w grudniu. Nie powiedziałem ci o nim, bo… sama wiesz, jak byś zareagowała. Chciałem tego uniknąć. Poczuła słoną kropelkę, która stoczyła się szybko i zatrzymała na czubku nosa. Otarła ją, czekając. Na słowa. Na to, czego się bała, ale przed czym nie mogła już uciec. Nigdy nie dzieliła pasji tańca z Mateuszem. Owszem, patrząc na niego, przystojnego i tak

pewnego siebie na scenie, jakby się na niej urodził, odczuwała dumę, że ten facet, za którym wodziły kobiece spojrzenia, należy do niej. Szybko jednak zespół zaczął być zagrożeniem. Zabierał jej Mateusza, pochłaniał jego czas, skupiał na sobie uwagę, której potrzebowała Martyna. Nie postawiła mu warunku, żądając wyboru. Zakochała się w Mateuszu bez pamięci i starała się szanować jego pasję, choć było to trudne. Życie samo zweryfikowało plany i marzenia, dodając obowiązków dorosłości. Wymagająca praca, żądająca dyspozycyjności, wykluczyła taniec i zespół. Wybrał rodzinę, którą chciał tworzyć z Martyną, i odpowiedzialność za nią. Zespół i taniec został włożony do albumu z pięknymi wspomnieniami, do których z czasem sięgał coraz rzadziej. Martyna, praca, a potem chłopcy — wypełnili cały jego czas. Fotografia stała się pasją równie satysfakcjonującą jak niegdyś zespół, o którym Martyna zdążyła zapomnieć. — Zrobiłem na koncercie trochę zdjęć, poprosiłem więc Ewę o spotkanie. Chciałem po prostu pogadać o tym, co u niej, co w zespole. To był kawałek mojego życia, Martyna — powiedział to tonem obronnym, choć ona niczego mu nie zarzuciła. Nawet się nie odezwała. Szepnęła tylko: — Więc tak to się zaczęło… — Nic się nie zaczęło. To było jedno niezobowiązujące spotkanie. Nic więcej. Jedno jedyne i do tego w miejscu publicznym. Gdybyś wtedy, w marcu, nie wyjechała na to szkolenie, nie byłoby żadnego innego. Podniosła nagle głowę i spojrzała na niego. Nie mógł już uciec od tego pytającego wzroku, który zawisł na nim i wczepił się w niego, gotowy na cios, który miał zadać. — To ona była tutaj, gdy Mikołaj zachorował. Pomogła mi. Martyna zbladła. Nie spodziewała się tego. Nie tego, nie jej i nie tutaj. W jej własnym domu, do którego Mateusz zaprosił, podczas jej nieobecności, obcą kobietę. To wszystko wydawało się tak idiotyczne, jak fabuła telenoweli emitowanej w porze obiadowej. — Przespałeś się z nią? — W zasadzie nie musiała pytać. Ona już to wiedziała. Szósty zmysł, który kobiety mają głęboko ukryty w sobie, odpowiedział jej na pytanie, które Mateusz tak bardzo chciał zmiąć i wrzucić do kosza. Wiedział jednak, że cokolwiek by teraz powiedział, ona już wie. — To nic nie znaczyło — powiedział cicho, patrząc z bólem na cierpienie żony wypisane na pobladłej twarzy. — To się zdarzyło tylko raz i… Nie była w stanie przyjąć więcej słów. Wyminęła go, wsunęła stopy w tenisówki, które znalazła w przedpokoju, i wybiegła z domu, chowając się za ścianą łez, wypływających nieprzerwanym strumieniem z jej oczu. *** Mateusz chodził od okna do okna, zaglądając w noc. Gdzieś w tej ciemności była Martyna. Jej komórka, porzucona przez nią zupełnie jak Mateusz, odzywała się smutnym dźwiękiem z dna torebki, której nie zabrała. Nie miał pojęcia, gdzie mogła pójść i u kogo się zatrzymać. Zadzwonił do rodziców, gdzie dziś nocowali chłopcy, a potem do teściów, mając nadzieję, że pobiegła do domu, w którym dorastała. Nie było jej tam jednak i co więcej, zaniepokoił teściową, która teraz wydzwaniała do niego co pół godziny z pytaniem, czy Martyna już wróciła. Zbagatelizował sprawę, wykręcając się przed odpowiedziami na dociekliwe pytania teściowej. Po dwóch godzinach w ogóle przestał odbierać od nich telefon. Ale nie przestał się martwić. I bać. O nią. O nich. O ich rodzinę. O to, co Martyna zrobi. Jak surowo go osądzi? Nie umiał sobie wyobrazić życia bez niej i bez chłopców. Nigdy nie szukał przygód i nie fascynowały go inne kobiety. Miał swoją, której przysięgał i z którą nauczył się żyć w takiej symbiozie, że teraz odtrącony przez nią, nie potrafił podjąć żadnej sensownej decyzji, co robić

i jak postąpić. Ten niefortunny wieczór z Ewą… Mateusz nie rozumiał, co się stało z nim wtedy i przez kolejne dni, gdy wydzwaniał do niej i prosił o spotkanie. Nie mógł pojąć, jak to działa, że trochę czułości i zainteresowanie okazane przez obcą kobietę, może działać na mężczyznę w taki sposób, że ten traci zdolność racjonalnego myślenia i działa wbrew temu, co krzyczy do niego rozum. Gdy opadły emocje i wróciła trzeźwość myślenia, zrozumiał, że skrzywdził nie tylko Martynę, ale i Ewę, którą potraktował w sposób, na jaki nie zasługiwała. Obie tak potraktował i ta świadomość sprawiała, że nie mógł sobie znaleźć miejsca, tylko krążył jak rozjuszony lew w klatce, od okna do okna, czekając. Na Martynę. Na jej wybaczenie. Na powrót kobiety, która jako jedyna może uporządkować wszystko w jego życiu, w którym on narobił strasznego bałaganu. *** Samotność przysiadła zmęczona na ławce obok skulonej kobiety. Noc była chłodna, a kobieta, choć miała na sobie sweter, najwyraźniej zmarzła, bo objęła się ramionami, zupełnie jakby chciała samą siebie przytulić. Na jej zaróżowionych od zimna policzkach pozostały wilgotne ślady łez. W oczach kobiety dostrzegła pustkę. I strach. Znała to. Zbyt często spotykała kobiety, które patrzyły na nią niewidzącymi oczami i szeptały czyjeś imię z tęsknotą i żalem, że jest tylko Samotnością. Ta kobieta też nosiła czyjeś imię wypisane w sercu. To serce. Zwykły mięsień, pompujący krew, a jednak niezwykły poprzez ogrom uczuć, jakie potrafi w sobie pomieścić. Jedyny taki organ człowieka, który najłatwiej zranić, a najtrudniej uleczyć. Jedyny, który potrafi objąć sobą setki ludzkich istnień. Nawet szeroko rozłożone ramiona tego nie potrafią. Samotność zazdrościła sercu tego, że potrafi kochać. Ona umiała jedynie tęsknić. W sercu było życie; w niej była tylko pustka. Z sercem człowiek potrafił się kłócić i wyrzucać mu, że jest głupie i ciągnie tam, gdzie nie powinno. Z Samotnością nikt nie chciał nawet rozmawiać. Żaden człowiek nie czuł się dobrze w jej obecności. Nie rozumiała tego. Przychodziła, aby wypełnić sobą pustkę. Ludzie nie potrafili żyć sami dla siebie, ale życie z innymi nie zawsze im wychodziło. Samotność zawsze miała czyjeś imię; szeptane cicho w pustej przestrzeni czterech ścian; wypłakiwane w poduszkę, ciężką od myśli krążących po głowie; wykrzyczane w bezsilności, aby zwrócić na siebie uwagę. Tylko człowiek skazywał na samotność drugiego człowieka i tylko człowiek mógł tę pustkę zapełnić. Ludzie obrażali się na Boga i odwracali do siebie plecami. W jednym domu żyli tak, jakby się zupełnie nie znali. Od ścian wspólnego mieszkania odbijała się cisza i obojętność. Człowiek krzywdził człowieka, bo nie potrafił go zrozumieć. Wysłuchać. Zatrzymać się przy nim. Wybaczyć. Tę kobietę też ktoś skrzywdził. Samotność widziała ludzkie rozdarte serca. Serce tej kobiety płakało i było tak wrażliwe na dotyk, że przyjęłoby teraz przypadkową czułość, gdyby ktoś chciał ją w tym momencie ofiarować. Samotność nie mogła się powstrzymać; wyciągnęła ręce i przytuliła zmarzniętą kobietę. Otuliła ją sobą, dając ukojenie. Na chwilę. Na krótki moment. Na czas zapomnienia. Na teraz. Bo „potem” już nie od niej zależało, tylko od siły, jaką ta kobieta nosiła w sobie…

ROZDZIAŁ JEDENASTY Miłość osamotniona Umawiając się na spacer z Rafałem, Ewa spodziewała się, że podrepczą razem po osiedlowych uliczkach. Tymczasem Rafał zaskoczył ją, proponując chwile wytchnienia po ciężkim i pracowitym tygodniu nad Zalewem Zemborzyckim, sztucznym zbiornikiem z ogromną, zagospodarowaną przestrzenią i spacerowymi alejkami, wyłożonymi kostką i wydeptanymi w lesie. Zalew był jedną z atrakcji turystycznych Lublina i przez cały rok zapraszał do spacerów i żeglowania, a wiosną i latem ściągał lublinian do kompleksu basenów, punktów gastronomicznych, parku linowego oraz na rowerowe przejażdżki po ciekawych ścieżkach rowerowych. Ewa przyjeżdżała tu od czasu do czasu, szczególnie latem. Odbijające się w wodzie, migoczące promienie słońca dodawały jej energii i dawały nadzieję na dni, które zostaną wypełnione czymś więcej niż pracą. Dzisiaj słońce też kładło się na spokojnej tafli wody, zabarwiając ją na pomarańczowo. Białe rybitwy, dużo mniejsze od swoich nadmorskich kuzynek mew, biły się o ryby czy każdy kęs chleba, krzycząc donośnie i zawiadamiając, że nadbiega lato ze swoją radosną beztroską, którą chce obdarować każdego, bez względu na wiek. Ewa również poczuła jej zapowiedź. Nie protestowała, gdy ręka Rafała odszukała jej dłoń. Dała się poprowadzić przez prawie puste o tej porze alejki i nie myślała o tym, co będzie potem, jutro, za tydzień czy za kilka miesięcy. Cieszyła się chwilą, którą dostała w prezencie, i chciała się nią nacieszyć aż po same czubki uszu. — Chętnie pojechałbym już gdzieś na urlop. — Rafał rozejrzał się dookoła, tęsknym wzrokiem wodząc za sunącymi po zalewie żaglówkami. — Spędzałaś kiedyś wakacje na łódce na mazurskim jeziorze? Wzdrygnęła się i pokręciła głową. — Brrr. Ja i woda nie przepadamy za sobą, a już ja i łódka to coś, co się w ogóle wyklucza. Rafał przystanął i odwrócił Ewę twarzą do siebie. — Nie wierzę w to, co mówisz! — wykrzyknął. — Dziewczyno, ty jeszcze nie spróbowałaś prawdziwego smaku życia! Wakacje na łódce to bajka! Taka najprawdziwsza! Roześmiała się. — Masz rację, taka najprawdziwsza bajka z pająkami, wilgocią, komarami i zapachem ryb, od którego mnie mdli. Do tego na łódce buja, wieje, moczy i ogólnie jest zimno, a ja jestem ciepłolubna i zdecydowanie wolę stabilną ziemię pod stopami. — Tak mówią tylko kompletni ignoranci! — Rafał nie zamierzał odpuścić. — Nie oceniaj, dopóki nie spróbujesz. A jak spróbujesz, przepadniesz. Mówię ci. Pokręciła głową z niedowierzaniem i pociągnęła go za sobą. Dobrze jej było z tą dłonią wplecioną w palce Rafała, z jego uwagą i zainteresowaniem; z jego ciepłem, które ją rozgrzewało od środka. Przy nim niczego nie musiała. Udawać obojętności. Grać swoje życie jak życiową rolę, którą odgrywała przed Mateuszem czy Andrzejem. Nie musiała starać się, aby wyglądać jak najlepiej, i nie musiała przejmować się tym, że w jej szafie jest za mało sukienek na różne wyjścia i okazje. Przy Rafale mogła być tylko sobą, bez masek, które czasami wymuszało na niej życie. Mogła nosić ulubione dżinsy i nie nakładać makijażu, który i tak kiepsko jej wychodził. Mogła po prostu być Ewą, bo traktowała tę znajomość jak przejściowy kaprys. Bez zobowiązań.

Bez niepewności, czy wyjdzie i jak się zachować. Bez wybiegania myślami w przyszłość i planowania czegokolwiek. Bez tysiąca dręczących pytań, które zazwyczaj nie mają jednej odpowiedzi; a często nie mają jej wcale. Przy Rafale czuła się tak, jakby ubyło jej lat i bagażu, który nosiła na barkach. Przy nim wszystko było proste, jasne i kolorowe. — Ślicznie wyglądasz. — Ciemne oczy objęły z czułością całe ciało Ewy i zatrzymały się przy jej zielonym spojrzeniu, którym umknęła w dół, speszona. — Chodź, pogapimy się na wodę. — Wskazała wzrokiem ławki stojące na podwyższonym, wybetonowanym brzegu, z których można było obserwować cały zalew i ślizgające się po nim żaglówki. Poszedł za nią i usiadł tak, aby mogła się oprzeć o niego plecami. Nie patrzył na łódki. Obserwował Ewę. Uczył się jej i starał się zapamiętać każdy szczegół kobiety, o której od kilku miesięcy nie mógł przestać myśleć. Czuł zapach jej włosów, które dzisiaj związała z tyłu w dziewczęcą kitkę, i czuł ciepło, które mu oddawała, wtulona w jego ramiona, w których chciał ją zamknąć na zawsze. — Wiesz, że codziennie jem kolację w twoim towarzystwie? — szepnął do jej ucha, nachylając się tak blisko, że poczuła jego ciepły oddech. Zadrżała. — O czym ty mówisz? — Nie mogła się odwrócić, zresztą wcale nie chciała. Wygodnie jej było siedzieć właśnie tak, wtulona w Rafała z poczuciem, że czas przystanął i że nie było żadnego „kiedyś” ani „potem”, jedynie tu i teraz, które zatrzymało ją na dłużej. — To była jesień; dni się skracały, wieczory wydłużały, a w oknach szybciej niż latem zapalały się światła — zaczął tak, jakby opowiadał bajkę. — W jednym z takich okien, pewnego wieczoru, gdy miałem wszystkiego dość, zobaczyłem dziewczynę. Miała w sobie tyle spokoju, jakiego potrzebowałem po dniu pełnym ludzkich pretensji, wygórowanych żądań i oczekiwań, że zapatrzyłem się w to okno i zachwyciłem dziewczyną, która spędzała wieczory z kotem na kolanach. Jadłem kolację i tajałem, obserwując jej życie i łagodność, z jaką dotykała swojego kota. Uspokajałem się przy niej, nabierałem dystansu do całego dnia i patrzyłem, jak bez pośpiechu wykonuje wszystkie te czynności, które inni ludzie robią w biegu. Przy niej nauczyłem się celebrować chwile i zwracać uwagę na drobiazgi. Wracałem do domu i nie czułem w nim pustki, bo w oknie naprzeciwko była ona. Nie mogłem przestać o niej myśleć. Kim była? Jak ma na imię? Dlaczego jest sama? Jak wygląda jej życie? Uśmiechałem się do niej i tęskniłem, gdy jej okno było ciemne i była w nim jedynie pustka bez odpowiedzi. Nie miałem pojęcia, jak ją poznać i jak się dowiedzieć o niej czegoś więcej. Nie mogłem przecież pójść pod jej drzwi, zapukać i powiedzieć, że tak naprawdę znam ją od wielu miesięcy, chciałbym tylko wiedzieć, jak ma na imię. Czekałem więc, sam nie wiedząc na co. Aż przyszła wiosna i zobaczyłem ją w tym oknie taką bliską i taką prawdziwą. Wtedy dowiedziałem się, że piecze ciasta i nie umawia się z nieznajomymi. Milczała. Zasłuchała się w opowieść Rafała i jeszcze nie mogła uwierzyć, że on mówi o niej. Znajomość, która miała być „na chwilę”, okazała się czymś więcej; czymś, co gdzieś tam, w nieświadomej rzeczywistości, zakorzeniało się bez udziału Ewy w życiu chłopaka, o którym zupełnie nie myślała i który miał być tylko miłym wypełnieniem letnich popołudni; znajomym z osiedla, z którym dobrze spędza się wspólny czas, ale potem każdy idzie do siebie i do własnych spraw. Wiedziała, że na tym etapie swojego życia nie może już pozwolić sobie na młodzieńcze zapomnienie, bo to już miała za sobą. Nie oczekiwała od niego niczego, ale teraz zaniepokoiła się, że on oczekuje czegoś od niej. I się przestraszyła. — Rafał… — zaczęła, ale zamilkła, powstrzymana jego „Ciii” i palcem, który położył na jej ustach.

— Nic nie mów. Niczego nie chcę, Ewa, oprócz tego, abyś była blisko. Na tyle blisko, na ile mi pozwolisz. Ale żebyś była. — Czy wiesz, że po tym, co mi powiedziałeś, będę zmuszona zasłaniać okna? — Nie miała odwagi spojrzeć na niego; nie po tym, co usłyszała. Siedziała wpatrzona w pomarańczową wodę i malujące się na niej łagodne cienie prawie letniego już zmierzchu i starała się uciszyć serce, które wpadło w panikę. — Nie rób tego. Proszę — wyszeptał miękko, a ona poczuła, że się rumieni. Zostali tak w tej ciszy wieczoru, bez słów, których i tak padło między nimi za dużo. Więcej już nie potrzebowali. W głowie Ewy myśli pędziły jedna za drugą, wpadając na siebie i plącząc się; siejąc mętlik, za którym nie mogła nadążyć. Odłożyła to. Przymknęła oczy i próbowała wyciszyć ten niepokój w sobie. Słowa Rafała spadły na nią jak pierwsza wiosenna burza, której się nie spodziewamy. Teraz, kiedy potrzebowała spokoju, jej życie wirowało, a Ewa wraz z nim. „Czas” — pomyślała. „Czas sam przyniesie rozwiązanie”. Musiała jedynie czekać. A to wychodziło jej dotąd najlepiej. — Wracajmy już — powiedziała, gdy natarczywe komary zaczęły tłumnie szukać odsłoniętych kawałków ciała. Pozwoliła swojej dłoni pozostać w dłoni chłopaka. W ciemności tak było bezpieczniej. Jego ramię chroniło przed upadkiem. Nie przerywali ciszy. Rozumieli ją. W tej chwili była wygodna zarówno dla Ewy, jak i dla Rafała. Miała w sobie niedopowiedzenie, które każdemu z nich było na rękę. Ona się nim zasłoniła; on ukrył w nim swoją nadzieję. Odprowadził ją pod drzwi klatki schodowej. W ciemności odważył się nachylić i pocałować zmarznięty policzek dziewczyny. — Jestem cierpliwy, Ewa — wyszeptał jej do ucha, bo już mu się wymykała, odwracając w stronę drzwi i wystukując kod na domofonie. — Będę czekał tak długo, jak długo będziesz potrzebowała. — Dziękuję za spacer. Był cudowny. — Spojrzała przelotnie w jego stronę, a potem zniknęła za drzwiami, które powoli zamknęły się za nią. *** Janina złapała się na tym, że podśpiewuje. Od kilku dni chodziła radosna jak skowronek i nawet padający za oknem deszcz, nie zepsuł jej dzisiaj dobrego nastroju. Wstała wcześnie, aby zdążyć ze wszystkim, co zaplanowała. Zagniotła ciasto na tartę i włożyła je do lodówki, aby się schłodziło. W międzyczasie przygotowała kolorową, wiosenną sałatkę, która cieszyła oczy i składała obietnicę pogodnych dni, na które Janina czekała. Tę pogodę Janina odkryła w swoim sercu. Zaskoczyła ją. Przyszła zupełnie nagle, gdy ona sama się tego nie spodziewała. Nie oczekiwała. Czwartkowe spotkanie, na które zaprosiła ją Danuta, przyniosło Janinie wiele radości i spowodowało, że zapragnęła czegoś więcej. Zapragnęła towarzystwa człowieka. Ludzie już jej nie przerażali. Nie byli wrogami, na których patrzyła z nieufnością, o ile ich nie znała. Mieli coś do zaoferowania. Coś, co Janina pragnęła przyjąć i na co powoli się otwierała. Inność. Różnorodność, którą się wzajemnie dopełniali i która, poprzez te różnice, naprawdę łączyła. Janina piekła dziś tartę dla Danuty. Chciała jej w ten sposób podziękować, przynosząc ze sobą smak lata zamknięty w truskawkach. Biodro Danuty i jej problemy ze swobodnym poruszaniem się uniemożliwiały spotkanie u Janiny, w jej mieszkaniu na drugim piętrze. Danuta zapraszała ją jednak z taką serdecznością, że nie wahała się skorzystać z niego i obdarować gospodynię czymś od serca, na przykład tartą z kremem mascarpone i truskawkami. Tomasz uśmiechał się do niej ze zdjęcia. Spodobałaby mu się przemiana, jaka zachodziła w Janinie. Spodobałaby mu się chęć życia, która budziła się w niej wraz z zaglądającym w okna,

nieśmiałym jeszcze latem. Podobnie jak rozkwitające na drzewach i krzewach kwiaty, które wkrótce miały wydać owoc, tak samo i w kobiecie rozkwitało pragnienie wyjścia poza świat, który sama dla siebie stworzyła po śmierci Tomasza. Zrozumiała, że więzienie, w którym się zamknęła po jego odejściu, tak naprawdę było w niej. W jej głowie i sercu; w podejściu do ludzi, którzy wzbudzali lęk i od których się odsunęła, przeżywając swoją żałobę sam na sam z Samotnością. To wszystko uświadomiła sobie po spotkaniu z Danutą, która pomimo ograniczeń własnego ciała, chciała czegoś więcej. Potrzebowała drugiego człowieka, wierząc, że ma mu dużo do zaoferowania, i zaufała, że życie i różnorodność, jaką ze sobą przynosi, nie należą wyłącznie do tych, którzy wciąż wierzą, że świat leży u ich stóp; ale również do ludzi takich jak ona sama — dojrzałych, bogatych w doświadczenia i mądrość, zdobywaną latami dzień po dniu, i ustępujących miejsca młodości, która umiała rozpychać się łokciami. Do ludzi, którzy nie chcieli chować się w swoich domach, pozwalając, aby świat o nich zapomniał; tylko z podniesioną głową wchodzili w roześmiany tłum, wierząc, że oni też mają prawo tam być i żyć bez poczucia, że coś w życiu przegrali. *** — Czy ty masz kochankę? — pytanie Maurycego zadane niespodziewanie, bez żadnego wstępu, zaskoczyło Mateusza. Maurycy wszedł do kuchni w chwili, gdy Mateusz smażył kotlety. Ostatnio starał się jak najwięcej angażować we wszystkie domowe czynności, aby udowodnić Martynie, że liczy się tylko ona i dzieci. Chciał jej poprzez te proste, drobne rzeczy, które wymagają jednak czasu i uwagi, przekazać, że jest dla niego najważniejsza. Zawsze była. To ona i chłopcy tworzyli codzienność, której nie chciał zmieniać. Zrozumiał to tej jednej strasznej nocy, gdy jak obłąkany krążył po mieście, szukając jej. Nie umiał siedzieć bezczynnie w domu i czekać, z tą straszną niepewnością, czy wróci. Czy wróci do niego? Do spraw, które ich łączyły, i życia, które wspólnie stworzyli? Każda upływająca godzina bez Martyny była jak drzazga wbijana głęboko we wrażliwe miejsce, na przykład pod paznokieć. Albo w serce. To w nim Mateusz wyczytał trzy sylaby, które były dla niego wszystkim. Bez których nie potrafił tej nocy oddychać. Które nauczyły go życia i poprowadziły drogą, za którą był im wdzięczny. Mar-ty-na. Jego żona. Jego miłość. Jego życiowa mądrość i drogowskaz, który zagubił w rozpędzonej, monotonnej codzienności. Słowa Maurycego uderzyły go jak policzek wymierzony przez Martynę. Teraz, podobnie jak wtedy, nie wiedział, jak się zachować i co odpowiedzieć. Zestawił patelnię z ognia, odwrócił się i spojrzał prosto w przerażone oczy własnego syna. — Skąd ci to przyszło do głowy? — spytał, starając się nie podnosić głosu. — Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. Masz czy nie masz? — Mateusz widział, jak dzielny starał się być Maurycy, i to zabolało go jeszcze bardziej. — Nie mam i nie zamierzam mieć. Twoja mama jest jedyną kobietą w moim życiu i tak zostanie, synu. Wiem, że trochę się pogubiliśmy i że wy też to widzicie, ale chcę, żebyś wiedział, że kocham waszą mamę i kocham was. Jesteście dla mnie wszystkim i nikt tego nie zmieni. — Więc dlaczego nie jest tak jak kiedyś? — W oczach Maurycego Mateusz dostrzegł zbierające się niebezpiecznie łzy. Podszedł do syna i mocno, po męsku, przytulił go do siebie. — Będzie. Obiecuję ci, że będzie i że ten ciężki czas, przez który teraz wszyscy przechodzimy, wkrótce się skończy. Dwóch mężczyzn, połączonych więzami krwi i mocnym jak obręcz objęciem ramion. Ojciec i syn, który nie był już dzieckiem; ale nie był jednocześnie na tyle dorosły, aby zrozumieć ten pogmatwany świat ludzi bliskich sobie, a jednak dalekich. Czasami tak odległych, jak dwie galaktyki tęskniące za sobą, ale nie potrafiące znaleźć drogi do siebie; do swoich ramion, dłoni i ust. Do serca, które biło oczekiwaniem i potrafiło objąć sobą wszystko. Nawet odrzucenie.

*** — Co to jest? — Hanna patrzyła ze zdziwieniem na papierową harmonijkę, na której szarym tle widniała mała, jasna plamka otoczona strzałkami, tajemniczymi symbolami i wykresami milimetrów. Wiedziała, że tak wygląda wydruk USG. Żyła już tyle lat, że podobnych wydruków i karteczek z medycznymi tajemnicami nazbierałoby się już parę dobrych tomów. Hanna nie mogła jednak skojarzyć tej konkretnej harmonijki z żadnym z nich, i do tego zaniepokoiła ją powaga Ewy, gdy wnuczka pokazywała jej długi, poskładany jak książeczka dla dzieci papier. — To jest pierwsze zdjęcie twojego prawnuka albo prawnuczki — powiedziała Ewa, patrząc na małą plamkę na wydruku USG, która była jej dzieckiem. Maleńkim okruszkiem, który wprosił się i pojawił wbrew wszelkim planom, jakie Ewa miała na życie. Ręce Hanny zatrzymały się w bezruchu, a wzrok wbił się we wnuczkę i wczepił w nią z całą nadzieją, którą przez wszystkie te lata samotności Ewy Hanna nosiła w sercu. — Już nie będę sama, babciu. Spodziewam się dziecka. — Głos Ewy zadrżał, tak jak ręka Hanny, która dotknęła włosów wnuczki. — To nie jest dziecko Andrzeja, prawda? Nie musiała pytać. Po rozmowie z Ewą w Nałęczowie i po weselu Magdy, na którym Ewunia była taka inna, radosna, Hanna wiedziała już, że Andrzej był w życiu Ewy tylko przez chwilę i że choćby rozsądek przemawiał do Ewy racjonalnie, wskazując same dobre strony tego związku, ona i tak nie posłucha. Bo taka po prostu była. Emocjonalna jak Iza. I uparta jak matka. — Nie — powiedziała Ewa stanowczo. — Babciu, nie jest ważne, kto jest ojcem tego dziecka. Ważne jest to, że ma matkę, która na nie czeka. Wychowam je najlepiej, jak potrafię, i dam mu tyle miłości, ile sama dostałam od ciebie. Hanna wyciągnęła ramiona, a Ewa wtuliła się w nie jak mała dziewczynka. Jak kiedyś, gdy przybiegała ze szkoły i w zatroskanych oczach babci widziała, że znowu coś się wydarzyło. Coś, co oznaczało kolejne dni bez taty i z ciszą, która snuła się za milczącą, pogrążoną w depresji Izą. Wtedy te babci ramiona były jak bezpieczna przystań, która chroniła przed złem świata. Dziś poczuła się tak samo. Nie miało znaczenia to, że ręce babci były już słabe i drżące. Siła, jaka płynęła z czułego serca tej kobiety, wypełniła Ewę, dając jej pewność, że ze wszystkim sobie poradzi. — Jesteś dzielna, Ewuniu. I mądra. Dlatego wierzę, że nie zamkniesz drzwi przed Miłością, jeśli ona do ciebie zapuka. I nie zlekceważysz jej, jeśli da ci jakiś znak. Ewa zadrżała. Nagle i tak zupełnie wyraźnie zobaczyła ciemne oczy Rafała, którymi patrzył na nią z pytaniem, na które nie była gotowa odpowiedzieć. Życie spłatało jej figla, jak zawsze. A ona, jak zawsze, nie potrafiła sobie z tym poradzić. — Babciu. — Wtuliła się mocniej w ciepło płynące ze szczerego serca prostej kobiety, która była jej tak bliska jak nikt inny na świecie. — Dlaczego życie tak boli? — Kochanie, bez bólu nic by nie miało sensu, bo nie umielibyśmy docenić dni, w których go nie ma. Każdy byłby jednakowo lekceważony. Dzięki temu, że boli, potrafimy dostrzec to, co najważniejsze. Ból nas hartuje i czyni mocniejszymi. Tak musi być, Ewuniu. W ten sposób pielgrzymujemy po tej ziemi, aby zasłużyć tym, że boli, na to, co potem. — Hanna gładziła miękkie włosy wnuczki, nie mogąc ukryć wzruszenia. Mokre łzy same cisnęły się do oczu, zamazując świat w rozmyte kontury. Chciała doczekać tego dnia, kiedy zobaczy i weźmie w ramiona swojego prawnuka lub prawnuczkę. Dziecko Ewy. Dar, który dostały, choć żadna z nich o niego nie prosiła. — Słyszałam, jak bije jego serduszko, babciu. To niesamowite, taka mała kropeczka, a ma już serduszko.

— To serduszko pokocha cię miłością bezwarunkową, Ewuniu. I nie będzie oczekiwało od ciebie niczego, oprócz akceptacji i twojej miłości. Tylko dzieci potrafią obdarzyć takim zaufaniem. Nie da ci tego żaden mężczyzna. — Dlatego go nie potrzebuję. — Uśmiechnęła się smutno. — Nie mów tak — ofuknęła ją Hanna. — Z mężczyzną przy boku łatwiej zmagać się z życiem. Myślisz, że Pan Bóg nie wiedział, co robi, dając Adamowi twoją imienniczkę? — Oj, babciu, ale tych Adamów dzisiaj jak na lekarstwo. — Dlatego trzeba dbać o tych, których nam Pan Bóg podsuwa, a nie patrzeć w kierunku, z którego i tak nikt nie nadejdzie. A jeśli nawet i nadejdzie, to na krótko i tylko po to, aby zostawić po sobie żal i smutek. — Dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? — Spojrzała na babcię wilgotnymi oczami. Tak bardzo ją kochała i tak mało miała już czasu, aby jej to powiedzieć i okazać swoją bliskością. — Bo do wszystkiego trzeba dojrzeć. Nawet do mądrości. — Mówisz o mnie czy o sobie? — spytała przekornie. — Sama odpowiedz sobie na to pytanie. — Hanna spojrzała z czułością na szarą harmonijkę, która leżała na jej kolanach. — A ten Rafał? Ewa nastawiła czujne uszy. Cała babcia! Wiedziała, że o niego zapyta, tylko… co miała odpowiedzieć? — Co Rafał? — Przystojny. I wyraźnie mu się podobasz. Ewa podniosła się z podłogi, na której zrobiło jej się już niewygodnie, i usiadła na fotelu naprzeciw babci. — Jest ode mnie dużo młodszy — odpowiedziała cicho. — Nie wydaje mi się, aby miał dwadzieścia lat. — Ale ma trzydzieści pięć. Sprawdziła na facebookowym profilu. Dużo się z niego o nim dowiedziała. Skończył biotechnologię, pracował w firmie farmaceutycznej. Bardzo aktywnie spędzał swój wolny czas. Zimą narty, latem łódki. Nie lubił się nudzić, ale nie był też typem samochwały, starającym się „sprzedać” jak najlepiej i jak najkorzystniej. Nie zamieszczał zdjęć typu: Gdzie — to — ja — nie — byłem — i – kogo — to — ja — nie — spotkałem. Wszystko w nim, łącznie z informacjami, którymi się dzielił, było szczere i naturalne, jak on sam. — No i co z tego? — Hanna nie odpuszczała. Dostrzegła w oczach wnuczki błysk, kiedy wspomniała o Rafale. Chwyciła się go, nauczona doświadczeniem długiego życia, że taki błysk nigdy nie oznaczał obojętności. — Babciu, między nami jest osiem lat różnicy — jęknęła Ewa. — Czy byłby to dla ciebie problem, gdyby on był osiem lat starszy? — Nie, ale to zupełnie co innego — zaprotestowała dziewczyna. — Dlaczego tak uważasz? Jesteś kobietą, a sama je oceniasz i próbujesz odmówić prawa do szczęścia, skazując na samotność. Różnica wieku nie ma tu nic do rzeczy, Ewuś. Nie jesteście nastolatkami, tylko dorosłymi ludźmi z innym rocznikiem urodzin, to wszystko. Nie przekreślaj z góry tego, co się między wami zaczyna, Ewuniu. Daj sobie szansę na to, aby być w końcu w życiu szczęśliwa. Masz do tego prawo, kochanie. — Babciu, jak sobie to wyobrażasz? Jestem od niego starsza, spodziewam się dziecka innego mężczyzny i kompletnie nie jestem gotowa na jakikolwiek związek. — Rafał wygląda na człowieka, który z tym wszystkim sobie poradzi. Tylko bądź z nim szczera. A przede wszystkim bądź szczera wobec siebie, bo najgorszą krzywdę, jaką człowiek może zrobić samemu sobie, to samego siebie oszukiwać i nie wsłuchać się w głos własnego

serca, które ma nam więcej do powiedzenia niż racjonalny rozum. Ewa nie odpowiedziała. Myślała o tym, co powiedziała jej babcia. Nie umiała być szczęśliwa, bo nie wierzyła, że potrafi. Każdy swój dzień witała bez entuzjazmu pewna, że będzie podobny do poprzedniego. Nadzieja, która snuła swoją cieniutką, wątłą nić w tej codzienności, nie radziła sobie z biernym poddaniem się dziewczyny, która nie potrafiła swojego życia zobaczyć w kolorach wiosny. Dla Ewy wciąż była jesień; melancholijna, nostalgiczna i wypełniona tęsknotą. Maleńkie życie, które w niej zakiełkowało, powoli skłaniało Ewę do spojrzenia na siebie z innej perspektywy. Dostrzegała dużo więcej niż poprzednio. To, co zobaczyła w oczach Rafała, przestraszyło ją. Pomimo rezerwy, z jaką dotąd podchodziła do mężczyzn, i siły, jaką w sobie miała, coraz trudniej było jej przekonywać samą siebie, że to do niczego nie doprowadzi; że zrani tak, jak zraniło potężne uczucie do Mateusza. Ewa uświadomiła sobie, że coraz trudniej jej żyć bez mężczyzny, na którym mogłaby się wesprzeć i który mógłby wypełnić tę pustkę, jakiej nic innego wypełnić dotąd nie zdołało. *** Wszedł do domu cicho, zupełnie jak zwiadowca, który próbuje rozpoznać teren i sytuację. Mieszkanie powitało go spokojem i cichą muzyką, dobiegającą z dużego pokoju. Mateusz zdjął buty i powiesił na wieszaku kurtkę. Druga połowa czerwca powiała chłodem, a zbliżające się terminy urlopów nie napawały optymizmem. Za oknem od kilku dni było wilgotno i szaro. Jasne promienie słońca ukryły się gdzieś w puchowych chmurach, nie wychylając nosa na rozmyty deszczem świat, stęskniony lata. Zaciekawiony zajrzał do pokoju. Martyna siedziała na sofie, otulona kocem. W dłoniach ściskała swój ulubiony, energetyzujący kubek z utrwaloną na nim wiosną, a wzrok miała utkwiony w oknie, za którym siąpił deszcz. Z wieży płynęły kojące dźwięki Krainy Łagodności. Mateusz rozpoznał tę płytę. Kupił ją jesienią Martynie. Ona lubiła taką muzykę i otulała się nią w długie, listopadowe wieczory. Jesienią i zimą włączali ją przy kolacji i rozmawiali o minionym dniu, wsłuchani w łagodne słowa i dobrane do nich nuty. Wspomnienie tych chwil zabolało, zupełnie jak widok żony, bezradnej i zagubionej. Patrząc na nią, Mateusz dostrzegł pojedynczą łzę, toczącą się wolno po nieumalowanym policzku. Wraz z łzą usłyszał słowa Niebieskiej piosenki Grzegorza Tomczaka, które odbijały się w nim jak dzikie ptaki uwięzione w ciasnej klatce: Kto wstawi się za nami, u Pana co drogami krętymi każe iść. Kto nas usprawiedliwi, gdy Pan się będzie dziwił że to już właśnie my. Ja wstawię się za tobą i z podniesioną głową dziękował będę, że Pan dał mi właśnie ciebie, w radości i w potrzebie na dobre i na złe. A ty choć powiedz słowo, że zawsze byłem z tobą bo chciałem tak i już, i razem chleb jedliśmy i równym krokiem szliśmy, wśród wichrów, pośród burz. Ty wciąż mnie ratowałaś, za rękę mnie trzymałaś gdy z drogi chciałem zejść. A ja otuchy krople, gdy oczy miałaś mokre nie raz musiałem nieść…

Zapragnął jej dotknąć. Chciał delikatnie zetrzeć spadającą łzę i poprosić, aby już nigdy więcej przez niego nie płakała. Zrobił krok w jej stronę, ale powstrzymały go słowa: — Schrzaniliśmy wszystko, Mateusz. Całe nasze wspólne życie i te lata, które ze sobą spędziliśmy… Wszystko zepsuliśmy. Zaskoczyła go. Sądził, że nie słyszała jego wejścia i nie wyczuła obecności w drzwiach pokoju. Spojrzała na niego, a on po raz kolejny poczuł się tak, jakby ktoś włożył mu rękę głęboko w serce i ścisnął z całej siły. — Nie mów tak — głos, który się z niego wydobył, był obcy; zupełnie mu nieznany. Zachrypnięty i słaby, jakby poszukiwał słów, których zapomniał. — Pamiętasz, ile sobie obiecywaliśmy? Ile razy używaliśmy słów „nigdy” i „zawsze”? Mieliśmy stać za sobą murem i nikomu nie pozwolić zepsuć tego, co wspólnie zbudowaliśmy. Nasza rodzina miała być bastionem, którego nikt nie zdobędzie. I na co się zdały te słowa? Wypowiadamy ich codziennie tysiące, zupełnie niepotrzebnie, skoro tak mało znaczą… Podszedł do niej pomimo muru, którym się otoczyła. Chciał być blisko i spojrzeć jej prosto w oczy; w te same oczy, w których się zakochał bez pamięci, gdy wiele lat temu na niego spojrzała, wyciągając rękę z uśmiechem i słowami: „Jestem Martyna”. Uklęknął przy niej, bo tylko tak, na tej wysokości, jego wzrok mógł spotkać się z jej wzrokiem; zatroskanym i zagubionym w rzeczywistości, którą sami we własnym domu stworzyli. — Martyna, my wciąż jesteśmy rodziną. Kochanie, spójrz na mnie. — Delikatnie dotknął jej policzka, zachęcając, aby odwróciła głowę. Zrobiła to powoli i z niechęcią. — Pamiętasz, jak urodził się Maurycy i zastanawialiśmy się nad imieniem dla niego? Pamiętasz, co wtedy powiedziałaś? Skąd się biorą łzy, które tak nagle wypełniają oczy, wciskają się pod powieki i wypływają wezbranym strumieniem, który spływa słoną strużką po policzku? Oczy Martyny były morzem łez, a Mateuszowi coraz trudniej było się powstrzymać. Jeszcze panował nad łzami i bronił im dostępu, ale czuł, że wkrótce przegra tę walkę i okaże słabość, która nie przystoi mężczyźnie. — Doskonale pamiętam, co powiedziałam. Wtedy w to wierzyłam — odpowiedziała cicho. — A ja nadal w to wierzę. Wierzę w to, że nasi chłopcy są owocami miłości; i nadal wierzę, że to „M” w naszych imionach to „M” jak Miłość. Gdybym tylko mógł cofnąć czas, kochanie, zrobiłbym to, uwierz mi. Ale nie potrafię i stało się to, co się stało. Jestem winny i wiem, że cię skrzywdziłem, ale kocham cię i zrobię wszystko, żebyś w to uwierzyła. — Obie nas skrzywdziłeś — wyszeptała, patrząc mu odważnie w oczy. Nie wytrzymał jej spojrzenia. Spuścił wzrok, nie wiedząc, co odpowiedzieć na zarzut, który był prawdą. — Skrzywdziłeś nie tylko mnie, dzieci i naszą rodzinę, ale i ją. Skorzystałeś z okazji i zostawiłeś ją bez słowa. Co jej obiecałeś? — Niczego jej nie obiecywałem, a ona niczego nie oczekiwała — powiedział, wpatrzony w dłonie, które kurczowo ściskały kubek zupełnie jak koło ratunkowe. — Szkoda, że o tym nie pomyślałeś. Już nie płakała. Gromadziła siły, nie wiedząc, na jak długo będą jej musiały wystarczyć. — Ja już tak dłużej nie mogę — powiedziała. — Mateusz, nie umiem już tak żyć, w takiej niemocy i bezsilności, patrząc, jak nasze małżeństwo się rozpada, zupełnie jak ściany domu, jedna po drugiej. Nie umiem być blisko ciebie i czuć jedynie pustkę i zimno, które mrozi i odpycha. Boję się zaufać i przebaczyć, bo możesz to potraktować jak rozgrzeszenie, a tego dać ci nie potrafię. Ja nigdy nie zapomnę. To już na zawsze zostanie we mnie, wraz z lękiem, że to się może powtórzyć. W innej sytuacji, z inną kobietą, ale ta sama słabość, której ja już nie dam rady przetrwać i unieść. Dostaję obłędu od myśli, które wciąż do mnie przychodzą, i od

wiecznego, powracającego pytania: Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego z nią? Dlaczego tak łatwo zapomniałeś o tym, co mi naobiecywałeś? Dlaczego nie kochałeś mnie na tyle mocno, aby nad tym zapanować? Dlaczego mam przy tobie zostać, skoro rozsądek nakazuje mi, abym uciekła jak najdalej; tak daleko, abyś nie mógł mnie już zranić i abym mogła zapomnieć? Przestraszył się. Nie spodziewał się tego, że chłód między nimi zaszedł tak daleko i skłonił Martynę do podobnych myśli. — Dlatego, że jesteś jedyną miłością mojego życia i bez ciebie zginę. Wszystko, co mam i co udało mi się osiągnąć w dorosłym życiu, zawdzięczam tobie. Bez ciebie nie byłbym tym, kim jestem. Bez ciebie w ogóle by mnie nie było. — Dlaczego nie mówiłeś mi tego wcześniej? — wyszeptała. — Bo byłem głupi. Bo tak mocno uwierzyłem, że jestem szczęściarzem, że zapomniałem, że o szczęście trzeba dbać i zabiegać. Zapomniałem, że żonę się zdobywa nieustannie, a nie tylko raz i że nic ani nikogo nie dostajemy na własność. Kocham cię, Martyna. Kocham cię tak, że to aż boli, i zrobię wszystko, kochanie, abyś w to uwierzyła. Wyciągnęła rękę i bez słowa dotknęła delikatnie jego policzka. Poczuł jej zapach, znajomy i bliski. Jego wargi najpierw dotknęły nadgarstka, sycąc się delikatnością skóry, pod którą przyspieszał puls. Nie zatrzymała ich w wędrówce ku ustom, które wyszły mu naprzeciw. Stęsknione, szukały siebie i dawnej zażyłości, do której były przyzwyczajone. Powoli przypominały sobie o odwadze i namiętności, z jaką kiedyś do siebie biegły. W rozpaczliwych pocałunkach Martyny i łapczywych, zachłannych pocałunkach Mateusza, zagubiona i osamotniona miłość powoli odnajdywała drogę powrotną tam, skąd ją jakiś czas temu, bez słowa, wyproszono. Dłonie lgnęły do ciała spragnionego dotyku, a przyspieszone oddechy opowiadały sobie o tęsknocie, która bolała. O pustce, która wypełniła za ciasne dotąd mieszkanie, gdy miłość cichutko zamknęła za sobą drzwi. *** Najpierw poczuła ból w podbrzuszu, a potem niepokojącą wilgoć, która ją zaalarmowała. Ewa z przerażeniem wpatrywała się w czerwoną, lepką plamę na bieliźnie i gorączkowo próbowała zebrać myśli, które w panice rozbiegły się w różnych kierunkach, nie dając się ułożyć w logiczną całość. Drżącymi ze zdenerwowania rękami wybrała numer, który pierwszy przyszedł jej do głowy. Dorota odebrała po drugim sygnale. — Ewa, szybko i zwięźle. Za chwilę zaczynam egzamin. Też ci się na rozmowy zebrało z samego rana. — Dzieje się coś niedobrego. Krwawię. — Ewa czuła, że robi jej się słabo. — O cholera! Ewik, cholera jasna, nie mogę przyjechać, nie ma mnie kto zastąpić. Cholera, Krzysiek wyjechał, dzwoń po taksówkę i natychmiast jedź do szpitala na Kraśnicką. Tam masz najbliżej. Dojadę do ciebie, jak tylko skończę przepytywać. Ewa wyłączyła się i w panice zaczęła przypominać sobie numer jakiejkolwiek korporacji taksówkowej, ale błędne myśli krążyły jak wygłodniałe ptaki nad wyrzuconym na trawnik chlebem i nie dały się w nic ułożyć. Numery plątały się w głowie, a wyobraźnia podsuwała przygnębiające fragmenty z for internetowych, w których od jakiegoś czasu aktywnie uczestniczyła. Chwytając się jak ostatniej deski ratunku i błagając niebo, aby Rafał jeszcze nie wyjechał do pracy, wybrała jego numer. — To miło, że chcesz zacząć dzień od przywitania ze mną — usłyszała jego radosny głos. Przerwała mu, nie mając czasu na uprzejmości. — Potrzebuję pomocy, muszę jak najprędzej dotrzeć do szpitala. Proszę, przyjdź jak

najszybciej. O nic nie pytał. Odpowiedział tylko: — Za chwilę będę — i rozłączył się, w biegu chwytając kluczyki i dokumenty. Patrząc na Rafała, Ewa miała wrażenie, jakby spoglądała w lustro. Miał w oczach ten sam strach, który był również w niej, z tą tylko różnicą, że on bał się o nią, a Ewa o maleńką kruszynkę, którą za wszelką cenę chciała przy sobie zatrzymać. — Proszę, zawieź mnie do szpitala na Kraśnicką. O nic nie pytał. Poczekał, aż pozamyka drzwi, a potem bez uprzedzenia wziął ją na ręce, zupełnie jak małą dziewczynkę. Nie protestowała. Była zbyt słaba i bardzo się bała. Pozwoliła mu się sobą zaopiekować, a sobie choć przez chwilę poczuć, że nie jest z tym wszystkim sama. — Co się dzieje? — zapytał dopiero w samochodzie, kiedy minęli ostatniego śpiącego policjanta i wyjechali z osiedla. Rafał prowadził szybko i pewnie, starał się jednak jechać ostrożnie i nie wykonywać gwałtownych manewrów, aby nie szarpać samochodem. Ewa odetchnęła głęboko, przymknęła oczy i wyrzuciła z siebie słowa, które dotarły do Rafała z całą swoją wyrazistością i zaskakującą dla niego treścią: — Jestem w ciąży i dzieje się coś niedobrego. Rafał, strasznie się boję. Przepraszam cię, ale nie miałam do kogo zadzwonić. Moja przyjaciółka nie mogła przyjechać, a ja spanikowałam. Przepraszam. Zmienił bieg, a potem uścisnął jej rękę, spoglądając na bladą i przerażoną twarz Ewy. — Za co ty mnie przepraszasz? Cieszę się, że zadzwoniłaś do mnie i że mogę ci pomóc. Który to tydzień? — Początek czternastego — szepnęła. Z niechęcią oderwał dłoń od jej ręki i chwycił okrągłą gałkę dźwigni biegów. Dotychczas uważał, że jest idealnie do niego dopasowana; dziś wiedział już, że to drobna ręka Ewy mieści się w jego dłoni dokładnie tak, jakby była dla niego stworzona. — Będzie dobrze, Ewa. Na pewno będzie dobrze. Nie był lekarzem i nie umiał pocieszać jak kobieta. Ale miał w sobie siłę, którą chciał oddać tej dziewczynie, bo wiedział, że ona jej teraz bardziej potrzebuje niż on. Chciała mu wierzyć. Dlatego gdy podjechał pod izbę przyjęć, pozwoliła, aby pomógł jej wejść do środka budynku. Nie zastanawiał się nad tym, że zostawił samochód na światłach awaryjnych i że o tej porze powinien już być w połowie drogi do Biłgoraja. Wiedział, że najpierw musi Ewę przekazać w ręce lekarza, a potem uruchomić wszystkie swoje kontakty, aby dotrzeć do kogoś, kto zajmie się nią z odpowiednią troską i zaangażowaniem. Na poważnie. Bo Ewę traktował poważnie. — Bardzo ci dziękuję, już sobie poradzę. Idź, bo przeze mnie spóźnisz się do pracy. Pomógł jej usiąść i zerknąwszy na wypełnioną kobietami poczekalnię, ocenił sytuację. Znał Ewę i wiedział, że jeśli coś ją zaniepokoiło, to musiało być na tyle poważne, że nie mogła czekać. — Daj mi swoje dokumenty i kartę ciąży i nigdzie się stąd nie ruszaj. — Ale… — Ewa, pozwól choć raz, żeby ktoś zrobił coś za ciebie. — Pozwolę ci urodzić za mnie dziecko, tylko żeby mu nic nie było. — W jej oczach zalśniły łzy, wobec których poczuł się bezradny. — Jeszcze o tym porozmawiamy — szepnął, pocałował ją w czoło i odszukał wzrokiem gabinet, do którego zmierzał właśnie młody doktor. Rafał wśliznął się za nim. Wykorzystując całą swoją wiedzę i tajniki dobrego marketingu, przekazywaną mu na niezliczonych szkoleniach, Rafał podszedł do lekarza zdziwionego jego obecnością w gabinecie

zabiegowym i odezwał się pierwszy, nie dopuszczając młodego doktora do głosu: — Panie doktorze, błagam, aby przyjął pan moją żonę. Jest w czternastym tygodniu ciąży i zaczęła krwawić. Panie doktorze, to nasze upragnione i długo wyczekiwane dziecko, nie możemy go stracić, żona… — Co pan tu robi? Proszę stąd wyjść i poczekać na zewnątrz, zarejestrować żonę i czekać na swoją kolej. Widzi pan przecież, że inne pacjentki też potrzebują pomocy, a my jesteśmy tu po to, by jej udzielić, ale najpierw rejestracja. — Młody lekarz szybko odnalazł się w swojej wyuczonej roli i chciał pozbyć się kłopotliwego natręta jak najprędzej. Rafał wiedział, że nie może dać się spławić i musi być stanowczy. — Panie doktorze, moja żona nie może czekać. To nasze pierwsze dziecko i późne macierzyństwo. Żona ma — zerknął na kartę ciąży — czterdzieści trzy lata i nie robiłbym rabanu, gdyby mogła poczekać. — Proszę stąd wyjść, na pewno zajmiemy się pana żoną, ale… Zagrał va banque, przypominając sobie nazwisko profesora, z którym dobrze mu się współpracowało. — Profesor Radziszewski został już poinformowany i wkrótce się z panem skontaktuje w sprawie żony, doktorze… — bezczelnie podszedł bliżej lekarza i odczytał jego nazwisko z identyfikatora — Porębski — dokończył. — Proszę dać mi dokumenty żony i kartę ciąży. Za chwilę państwa poproszę. — Lekarz wyciągnął rękę i wziął od Rafała podane mu papiery, wyniki badań i dowód osobisty Ewy. — Dziękuję, doktorze. Proszę mi wierzyć, to naprawdę ważne. Zrozumie pan to, gdy sam zapragnie dziecka, o które trzeba walczyć — dodał cicho Rafał i wyszedł z gabinetu. Ewa była coraz bardziej blada i coraz bardziej się denerwowała. Atmosfera położniczej izby przyjęć nie była zbyt miła, każdy przypadek tutaj wiązał się z życiem. Tym, które pchało się na świat lub tym zagrożonym. Matki i dziecka. Czyjejś żony, czyjejś kochanki. Przyjaciółki. Znajomej. Kobiety. Rafał podszedł do Ewy i uśmiechnął się, aby dodać jej odwagi. — Za chwilę się tobą zajmą. Wszystko będzie dobrze. Na pewno będzie dobrze. Chciała mu wierzyć, ale ból w podbrzuszu, przypominający ten przedmiesiączkowy, podsuwał same złe myśli. Nie była w stanie odwzajemnić uśmiechu ani cokolwiek powiedzieć. Czekała, bojąc się zmierzyć z tym, co przyniesie badanie. Z gabinetu zabiegowego wyszła pielęgniarka z wózkiem. Zatrzymała się i patrząc rozbieganym wzrokiem na zapełnioną poczekalnię, wymieniła nazwisko Ewy. — Pani Ewa Ignatowska. — Tutaj! — Rafał pomachał w jej stronę, wskazując na skuloną dziewczynę. Pielęgniarka podjechała do krzesła, z którego powoli podnosiła się Ewa, i pomogła jej usiąść na wózku. — Przestawię samochód i zaraz do ciebie wrócę — szepnął do ucha Ewy i uśmiechnął się uspokajająco. — Proszę cię, jedź do pracy. I tak poświęciłeś mi… — Znów, podobnie jak na wieczornym spacerze nad Zalewem, położył jej palec na ustach, nie pozwalając dokończyć zdania. — Zaraz wracam — powtórzył i odsunął się, przepuszczając pielęgniarkę z Ewą, której twarz była już prawie przezroczysta. — Ależ ten mąż panią kocha. Rzadko który tak dba o żonę. Zazwyczaj mężczyźni zostawiają tu swoje kobiety i uciekają przerażeni. A ten prawie rzucił się na doktora, aby panią przyjął poza kolejką. — Pielęgniarka westchnęła, myśląc sobie w duchu, jakie życie jest niesprawiedliwe.

Ewa milczała. Nie była teraz w stanie myśleć o zachowaniu Rafała ani o nim samym. Zbyt mocno się bała o życie, które miała w sobie, i wszystkimi siłami, które jeszcze w niej zostały, modliła się, aby dobry Bóg pozwolił jej utrzymać je, błogosławiąc jej dziecku, które pojawiło się bez zaproszenia, ale które ona już zdążyła pokochać. *** — Przyniosłam ci wszystko, o co prosiłaś. — Dorota wkładała do białej metalowej szafki niezbędne drobiazgi, których Ewa potrzebowała. Mała szpitalna sala zastawiona była łóżkami, z których wyglądały przestraszone kobiece twarze. Twarz Ewy była już nieco spokojniejsza po rozmowie z profesorem Radziszewskim, który zapewnił ją, że dziecko jest bezpieczne i nic mu w tej chwili nie zagraża. — Krwawienie zostało spowodowane brzeżnym odklejeniem łożyska, ale teraz wszystko już mamy pod kontrolą. Musimy panią jednak zatrzymać dla pewności i spokoju — naszego i pani. Poleży sobie pani, odpocznie i przestanie się denerwować, bo to maluchowi w żaden sposób nie pomaga. Profesor zajął się nią bardzo troskliwie. Zaglądał kilkakrotnie w ciągu dyżuru, monitorując serduszko dziecka i sprawdzając samopoczucie Ewy. Podejrzewała, że zawdzięcza to Rafałowi, i ta świadomość sprawiała, że wcale nie czuła się z tym lepiej. Nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć i jak się zachować. Skupiła się na dziecku i na tym, aby nie zadręczać się pytaniami i wątpliwościami, które odbiorą jej spokój, tak bardzo w tej chwili potrzebny noszonemu pod sercem maleństwu. — Przestraszyłaś mnie. — Dorota patrzyła na przyjaciółkę łagodnymi oczami krótkowidza. Ewa zobaczyła w nich bezinteresowną miłość, którą trzydzieści lat temu podarowała jej chuda jak patyk dziewczyna. Przez te wszystkie lata ich przyjaźni Dorota zawsze była blisko i dotychczas wszystkie egzaminy z lojalności i oddania zdała celująco. — Wiesz, kiedy uświadomiłam sobie, że mogłabym je stracić, zrozumiałam, jak bardzo je pragnę i potrzebuję. — Ewik. — Dorota uścisnęła bezwładną dłoń przyjaciółki. — Dostałaś niesamowity prezent od losu. Dbaj o niego. I o siebie. — Dotti, pamiętasz, jak miałyśmy po kilkanaście lat i wyobrażałyśmy sobie, jak będzie wyglądało nasze dorosłe życie? Dorota uśmiechnęła się, wracając myślami do czasów, kiedy świat wydawał się stać przed nimi otworem, a one obie potrafiły jeszcze żyć marzeniami. — Szalałaś za Patrickiem Swayze. Wszystkie ściany w twoim pokoju były obklejone jego plakatami. Ewa spojrzała gdzieś w przestrzeń, poza Dorotą, która obserwowała przyjaciółkę z łagodnym uśmiechem, jaki pozostał na jej twarzy po niespodziewanej wyprawie w przeszłość. — Chciałam mieć taką prawdziwą rodzinę, z dwójką albo trójką dzieci i mężem, który nie odejdzie w siną dal jak mój ojciec. Kiedy poznałam Mateusza, myślałam… — Ewa! — W oczach Doroty była niewypowiedziana prośba i wyrzut. — Już to przepracowałam, Dotti. Miałam kiedyś marzenie, ale się nie spełniło. — Miałyśmy tysiące marzeń, ale… pomyśl, Ewik, ile miałybyśmy z nimi kłopotu, gdyby się pospełniały. Pokiwała głową i poklepała Dorotę po dłoni. Nie przeszłaby przez życie z całym swoim bagażem, gdyby nie miała jej przy sobie. Przyjaźni często nie da się ubrać w słowa, ale sama świadomość czyjejś obecności i milczenie, które rozumie wszystko, są więcej warte niż zdania niejednokrotnie rzucane na wiatr. — Powiesz mi, od kogo te kwiaty? — Dorota wskazała wzrokiem bukiet maleńkich,

drobnych różyczek, stojący na szafce przy łóżku. Ewa zaczerwieniła się lekko, a Dorota zmrużyła oczy i wycelowała w przyjaciółkę wskazujący palec. — Dlaczego mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz? — Niczego nie ukrywam — szybko zaprzeczyła. — To od Rafała, no wiesz, tego sąsiada, który przywiózł mnie do szpitala. — Sąsiad kupuje ci kwiaty? — Spojrzenie Doroty stawało się coraz bardziej podejrzliwe. — No wiesz, jest po prostu uprzejmy — odpowiedziała, unikając wzroku przyjaciółki. — Zbyt uprzejmy jak na sąsiada. A wolny? — Zupełnie nie wiem, do czego zmierzasz — obruszyła się. — A mnie się wydaje, że doskonale wiesz, do czego, tylko zupełnie nie chcesz ze mną na ten temat rozmawiać. — Bo nie ma o czym. — Jakoś ci nie wierzę. — Dorota pokręciła głową z niezadowoleniem. — Jeszcze wrócimy do tej rozmowy. Ewa uniosła się nieco, poprawiając poduszkę, o którą się opierała. — Dotti, pojedziesz do babci? Nie chcę, żeby dowiedziała się od Pawła, że jestem w szpitalu. — Popatrzyła na przyjaciółkę proszącym wzrokiem. — Sądzisz, że ja przekażę to w sposób bardziej do przyjęcia? — Dorota poprawiła okulary, zsuwające się z nosa. — Dokładnie tak. — Ależ dziękuję ci, kochana, za zaufanie. Z wielką przyjemnością pojadę do pani Hani. Pójdziemy sobie na spacer i trochę poplotkujemy na twój temat. Może uda mi się wyciągnąć jakieś informacje na temat tajemniczego sąsiada, który przynosi ci kwiaty. Potrzebujesz czegoś oprócz spokoju i odpoczynku? Pokręciła głową i uśmiechnęła się z wdzięcznością do przyjaciółki. — Jesteś aniołem, wiesz? Dorota odwzajemniła uśmiech. — Wiem. Tylko musiałam odpiąć skrzydła, bo są tak duże, że nie mieszczą się w drzwiach. O nic się nie martw, Ewik. Zaopiekuję się babcią i zabiorę do siebie Tośkę. — Tylko nie karm jej ludzkim jedzeniem — jęknęła Ewa. — Okej. Surowa wątróbka i te twoje kocie saszetki. O tym, że twój kot mleka nie pije, też pamiętam. Zadzwonię wieczorem. Trzymaj się, mała. — Nachyliła się i pocałowała Ewę w policzek, a potem wyszła, zostawiając po sobie zapach perfum. *** Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Ostatnie dni zupełnie wytrąciły go z równowagi. Przeraził się, gdy do niego zadzwoniła; jeszcze bardziej przestraszył się, gdy ją zobaczył. Podobała mu się i lubił być blisko niej, ale dopiero to doświadczenie, gdy był zupełnie bezradny wobec jej i swojego strachu, uświadomiło mu, jak bardzo Ewa jest dla niego ważna. Wiadomość o ciąży zaskoczyła go, bo zupełnie się tego nie spodziewał, ale w momencie kiedy to usłyszał, wiedział już, że nigdy wcześniej nie spotkał nikogo takiego jak ona i że bez względu na wszystko, nie odda jej nikomu. Zakochał się w Ewie. Nie, nie zakochał. On już ją kochał. Była błogosławieństwem po sześciu latach zmarnowanych przy Iwonie. Swoją łagodnością Ewa uświadomiła mu, że zmierzał donikąd, a jego życie dopiero nabrało barw i większego sensu, gdy kobieta z okna naprzeciwko bezszelestnie się do niego wsunęła. Nie interesowało go, czyje to dziecko. To nie miało żadnego znaczenia. Jeśli to do niego zadzwoniła w takiej chwili i to jego poprosiła o pomoc, ojciec dziecka musiał być draniem, który

zupełnie na nią nie zasługiwał. Rafał poznał Ewę już na tyle, że wiedział, iż będzie to ciężka i nierówna walka, ale postanowił zrobić wszystko, aby uwierzyła, że zjawiła się w tym oknie nieprzypadkowo. Życie rozpisało taki scenariusz, a on zamierzał zrealizować ten film, bez względu na poniesione koszty. *** W niewielkiej szpitalnej sali Andrzej z bukietem herbacianych róż i w eleganckiej białej koszuli wyglądał zupełnie nie na miejscu. Stał bezradnie przy łóżku, zupełnie nie wiedząc, jak się zachować. Gdy się nachylił, by pocałować blady policzek, Ewa poczuła szorstkość jego półdniowego zarostu i zapach dobrej wody po goleniu. Ten zapach skojarzył jej się z innym życiem, którego nie tak dawno temu była niewielką częścią i do którego zupełnie nie pasowała. — Nie szkoda ci czasu na leżenie? — Andrzej próbował rozładować sytuację, ale Ewa czuła, że jest spięty. Żaden mężczyzna nie czuł się dobrze na oddziale, na którym znajdowały się wyłącznie kobiety. — Wiesz, jakoś to rozpadane lato za oknem nie skłania do spacerów — odpowiedziała, uśmiechając się do niego. — To miło, że przyszedłeś, ale za kilka dni wychodzę do domu. Mogłeś poczekać. Andrzej wysunął ciężki, metalowy stołek spod łóżka i usiadł na nim, odwracając się plecami do leżących wraz z Ewą kobiet. — Stęskniłem się. — Akurat! Wściekłeś się, jak tylko się dowiedziałeś, że nie będzie mnie w tym tygodniu w pracy. — Skąd wiesz? — Uśmiechnął się przepraszająco. — Znam cię. Za dwa tygodnie mamy koncerty, atmosfera i tak jest nerwowa, a do tego Ignatowska idzie na zwolnienie, zostawiając nie tylko swoje maluchy, ale i całą choreografię. Wyciągnął rękę i nakrył drobną dłoń Ewy, leżącą na kołdrze. — Podobno nie ma ludzi niezastąpionych, ale… nie mogłaś sobie wybrać innego terminu tego zwolnienia? Pokręciła z rezygnacją głową. Cały Andrzej. Dwieście procent normy i praca ponad siły, która jednak przynosiła niesamowite efekty. — Dacie sobie radę. Jak znam ciebie, już wyznaczyłeś zastępstwa i stoisz z batem nad instruktorami, którzy tylko biegają na skargę do Pawła. — Naprawdę jestem takim tyranem? — Zrobił minę niewiniątka. Ewa się roześmiała. — Raczej tytanem pracy. I od każdego wymagasz dokładnie tego samego. — Jak już coś robisz, to rób to dobrze. W życiu do niczego nie dojdziemy jako firma czy naród, jeśli każdy będzie uprawiał tylko swoje poletko. Ewa wyciągnęła rękę spod dłoni Andrzeja i teraz ona uścisnęła tę mocną dłoń mężczyzny, przy którym kiedyś próbowała się odnaleźć. — Lubię cię takiego, ale czasami mnie wkurzasz. — Ty mnie też. Szczególnie jak idziesz na zwolnienie i nie mówisz mi prawdy. Spojrzała na niego. W zielonych oczach dostrzegła smutek. I wyrzut. — Co ci miałam powiedzieć? — spytała cicho. — Prawdę — odpowiedział. — Nie spodobałaby ci się — szepnęła. — Prawdopodobnie. Ale poczułbym się lepiej, wiedząc. Wiem, że nie powinienem, ale zapytam. Skąd twoja pewność, że to nie moje dziecko? Przecież byliśmy razem… — Przepraszam, Andrzej — przerwała mu. Nie wytrzymała jego spojrzenia. Spuściła

wzrok. Nie zdziwiła się, że zabrał rękę, zrzucając jej dłoń, która bezwładnie opadła na białą poszewkę. — To nie tak, jak myślisz. Nie oszukiwałam cię. To… był przypadek. Jeden jedyny raz zdarzyło mi się zapomnieć o wszystkim i… — To ten Mateusz, prawda? Przeraził ją swoją spostrzegawczością. Wiedział więcej, niż sądziła, a mimo to wierzył, że może im się udać. — Nie wyszłoby nam, Andrzej. — Nie poznawała swojego głosu. Brzmiał zupełnie jak nie jej. Był obcy. — Nie chcę, żebyś była z tym sama. — Nie będę. — Odważyła się spojrzeć na mężczyznę, który jak nikt inny potrafił drażnić, ale i zaopiekować się nią z troską, o jaką go nie podejrzewała. — Mam Dorotę i babcię. Mam Pawła i dużo sił. Damy sobie radę. — Ewa… chcę, żebyś pamiętała, że będę blisko. Nie był wylewny, więc wiedziała, ile kosztowały go te słowa. Była mu za nie wdzięczna. — Dziękuję. Nie odpowiedział, zapatrzony gdzieś w ścianę poza Ewą. — Andrzej, obawiam się, że nie będę mogła pojechać z zespołem do Hiszpanii. Oczywiście całą choreografię wam dopracuję, ale przez jakiś czas będziecie musieli radzić sobie beze mnie. — Kogo mam wyznaczyć na twoje zastępstwo? — Jego głos nabrał znów tego urzędowego tonu, do którego Ewa powoli przywykała. — Weź Jagodę, ona jest najdłużej z zespołem i ma dobry kontakt z dziećmi i młodzieżą. Reprezentację zna, bo z nimi pracuje; i układów też dopilnuje. Pozwól Jagodzie, żeby sama wybrała sobie kogoś do pomocy. Ona będzie najlepiej wiedziała, z kim jej się dobrze współpracuje. — Dobrze, pani dyrektor. Posłucham pani wskazówek, w końcu to pani zespół i wie pani, co robi. Uśmiechnęła się. Takiego go lubiła. Sprawy prywatne nigdy nie kolidowały u Andrzeja z życiem zawodowym. Dlatego tak dobrze się z nim pracowało. Miał klasę, której wielu brakowało. — Uważaj na siebie. — Podniósł się i popatrzył na Ewę. Z troską, może trochę żalem i czułością, której teraz chyba potrzebowała najbardziej. — Masz jakieś zachcianki? — Zjadłabym kurczaka; takiego ociekającego tłuszczem i z chrupiącą, dobrze przyprawioną skórką. Roześmiał się. — Masz to załatwione. Z frytkami? Pokiwała głową. — I z sałatą, koniecznie na słodko! — Będzie mi ciebie brakowało w zespole — powiedział już przy drzwiach, odwracając się w stronę dziewczyny. — Wrócę, Andrzej. I jeszcze dam ci do wiwatu, obiecuję. — Trzymam cię za słowo. — Uśmiechnął się i wyszedł, zostawiając ją z głową pełną rozterek. *** Profesor Radziszewski patrzył na Ewę z łagodnością typową dla ludzi w starszym wieku, którzy niejedno już w życiu widzieli i wiele doświadczyli.

— Pani Ewo, co prawda ciąża nie jest chorobą, ale proszę mi wybaczyć, może zabrzmi to grubiańsko, w pani wieku trzeba trochę zmienić tryb życia i potraktować to poważniej. Nie może pani żyć i pracować tak intensywnie, jak robiła to pani przed ciążą, i bez względu na to, jak dobrze będzie się pani czuła. Weszła pani w drugi trymestr; najlepszy i w miarę najbezpieczniejszy czas dla przyszłych mam. Dolegliwości z poprzedniego trymestru przestaną dokuczać i fizycznie poczuje się pani dużo lepiej, ale ja bardzo proszę, pani Ewo, nie forsować się i nie robić niczego wbrew sobie. Proszę pamiętać, że tu już nie chodzi wyłącznie o panią, ale o dziecko, o które musi pani zadbać. Zaczerwieniła się w poczuciu winy. Czuła się prawie jak na dywaniku u dyrektora w czasach, gdy była jeszcze uczennicą. Wiedziała, że profesor ma rację i że za wszelką cenę chciała udowodnić sobie, jak bardzo jest dzielna i że poradzi sobie ze wszystkim. W tej nierównej walce samej ze sobą zapomniała o najważniejszym — o dziecku, o które powinna zadbać najmocniej, pozwalając sobie na słabość. — Panie profesorze, dostałam lekcję i dobrze ją zrozumiałam, a wnioski są takie, że urlop spędzam na balkonie. — No, powiem szczerze, że najlepiej zrobiłaby pani zmiana klimatu. Góry od razu wykluczam, chociaż mamy je bliżej, ale powietrze nadmorskie jak najbardziej wskazane. Oczywiście, pod warunkiem że będzie tam pani odpoczywać. Tylko i wyłącznie odpoczywać. — Profesor podniósł do góry palec wskazujący, a Ewa uśmiechnęła się blado. — Dziękuję, panie profesorze. — To nie mnie należą się podziękowania, tylko panu Sawulskiemu, który walczył o panią jak lew. Każdy by się ugiął wobec jego siły przekonywania. — Profesor uśmiechnął się i poklepał ciepłą dłoń dziewczyny. — Jutro pani wychodzi i proszę zrobić wszystko, aby wrócić do nas dopiero w grudniu. Oczywiście na wizyty kontrolne musi pani zgłaszać się do lekarza prowadzącego pani ciążę przynajmniej raz w miesiącu. Proszę kontrolować cukier i uważać na ciśnienie. A jeśli cokolwiek by panią zaniepokoiło, proszę natychmiast kontaktować się z lekarzem lub izbą przyjęć. Telefon do mnie pan Sawulski ma, więc jeśli zajdzie taka potrzeba, proszę z niego skorzystać. I przede wszystkim, nie denerwować się, pani Ewo. Pani dzidziuś rozwija się prawidłowo i jeśli się pani pooszczędza, wszystko będzie dobrze. Czy ma pani jakieś pytania? — Tysiące! — jęknęła. — Ale pański czas jest zbyt cenny, aby pana nimi zasypywać. Obiecuję, że będę dbać o siebie i maleństwo najlepiej, jak tylko się da. Jestem panu ogromnie wdzięczna, panie profesorze. — Nie ma za co. To moja praca i powołanie, choć wielu z moich kolegów, niestety, patrzy na to inaczej. Wszystkiego dobrego, pani Ewo. Wypis będzie gotowy po śniadaniu. Skinęła głową i spojrzała na profesora z wdzięcznością. Wiele się nauczyła w czasie pobytu w szpitalu. Wiele nasłuchała i na wiele trosk napatrzyła. Patologia ciąży to nie było dobre miejsce dla kobiety, która wkrótce miała zostać mamą. Na ten oddział nie trafiały kobiety szczęśliwe, ale przerażone i wystraszone, lecz jednocześnie silne, bo dla swojego dziecka gotowe były ponieść wszelką ofiarę. Cieszyła się, że już wraca do domu. Dobrze wiedziała, że lęk, którego doświadczyła, już do końca z nią pozostanie. Nie odejdzie wraz z zagrożeniem po opuszczeniu murów szpitalnego budynku, ale będzie wracał przy każdym niespodziewanym skurczu, który pojawi się znienacka. Od kiedy wyraźnie zdała sobie sprawę z tego, że teraz już jej życie nie należy wyłącznie do niej i nie może już gnać tak, jak to robiła każdego dnia, i brać na siebie obowiązki ponad swoje siły, poczuła bezradność i ogromną odpowiedzialność za tę małą istotkę, tak zupełnie zależną od niej. Wiedziała, że swoje „ja” musi w tej chwili odsunąć na bok i zacząć się przyzwyczajać do „my”,

które już zamieszkało razem z nią, przynosząc nadzieję i obietnicę miłości. *** Czerwiec odchodził, zabierając ze sobą deszcz i jego melancholię. Nieśmiałe jeszcze promienie słońca osuszały wilgotne chodniki, z kałużami zebranymi we wgłębieniach niestarannie ułożonej kostki. Lipiec nadchodził z obietnicą pogodnego i ciepłego lata, za którym wszyscy już tęsknili. Danuta stała w drzwiach balkonowych i z wysokości szóstego piętra obserwowała swoje miasto, którego była częścią. Lubiła widok na ruchliwą ulicę Zana, krzyżującą się niedaleko jej wieżowca z ulicą Wojciechowską i Aleją Kraśnicką. Ruch tutaj nigdy nie ustawał, a Danuta, przyglądając się mu, czuła, że nie jest w tym mieście sama. Sama, a w zasadzie samotna, bywała w tym domu, w którym kiedyś potrafili prowadzić niekończące się dyskusje i który pełen był dźwięków składających się na ich zabieganą codzienność — jej i Juliana. Julian był doskonałym partnerem do dyskusji. Spierali się, wzajemnie udowadniając swój punkt widzenia, a potem ze śmiechem i przy lampce wina pasowali, przyznając rację jedno drugiemu. Ich małżeństwo nigdy nie było nudne. Doprawiali je, czym mogli, rekompensując sobie podjętą kiedyś wspólnie decyzję o wyższości pracy naukowej nad dziećmi. Danuta kochała Juliana i przez długie lata ich małżeństwa sama czuła się przez niego kochana. Tak było do momentu, kiedy choroba, z którą nie umiała wygrać, zaczęła jej zabierać męża po kawałeczku. Zaczęła od tego, co było w nim najcenniejsze — od jego mózgu, w którym było wszystko. Wspomnienia, emocje, wiedza, ciekawość, pasja, uczucia. Miłość. Miłość, która przetrwała tak wiele i która nie dała się wypchnąć z ich życia pomimo wszystko, i która teraz została uwięziona w świadomości, której zabrakło. Nie rozpoznawało jej również serce Juliana, które skupiło się jedynie na podtrzymywaniu funkcji życiowych. Obojętność w jego oczach bolała najbardziej. Zimno, z którym na nią patrzył, mroziło. Raniły słowa, które wylewały się z jego ust i oskarżały ją. O to, że zabrała mu całą emeryturę. O to, że chce go otruć. O to, że bezprawnie mieszka w jego domu, choć on sobie tego nie życzy. Patrzył na nią z nieukrywanym wstrętem i Danuta nie potrafiła już w nim odnaleźć dawnego Juliana, za którego wyszła i którego kochała. Opiekowała się nim z poczucia obowiązku. Zatrudniła młodą kobietę, która radziła sobie z jej mężem lepiej niż ona i która spędzała z nim większość dnia. Wieczorami myła go i kładła do łóżka, w którym zasypiał po tabletce nasennej, ze wzrokiem nieruchomo utkwionym w sufit. Jeden dzień tak bardzo był podobny do drugiego, że gdyby nie te spotkania, na które czasami wychodziła, dostałaby obłędu w domu, który teraz stał się więzieniem. Przymknęła drzwi balkonowe i sprawdziła, czy w misce Misi jest świeża woda. Nie usłyszała skrzypnięcia drzwi, ale rozpoznała nieporadne kroki, w kierunku których odwróciła głowę. Julian stał przed nią, zagubiony jak dziecko. Patrzył na nią niepewnie i uśmiechał się, jak kilkuletni chłopczyk. Danuta zauważyła, jak intensywnie szuka czegoś w zakamarkach niepamięci, skanując jej postać wyblakłymi piwnymi oczami. Przez chwilę uwierzyła, że stał się cud i choroba zaczęła się cofać. Jej serce przez moment zabiło nadzieją, ale wkrótce się uciszyło, gdy Julian się odezwał. — Czy może mi pani zrobić herbaty? Tylko z cukrem. Nie lubię gorzkiej. — Wiem — odpowiedziała, wzdychając za utraconym złudzeniem. — Zaraz ci zrobię. I napoleonkę ci kupiłam. Lubisz napoleonki, prawda? Zastanawiał się przez chwilę, a potem powoli pokiwał głową. — Lubię napoleonki. Piękna z pani kobieta. Moja żona też była piękna. Bardzo piękna. Odwrócił się i podreptał w stronę pokoju, w którym czuł się bezpiecznie. Kilka metrów

kwadratowych ze znajomymi sprzętami i zdjęciem młodej kobiety, która uśmiechała się tylko do niego. Danuta otarła łzę, która wymknęła się spod przymkniętej powieki, i wstawiła wodę na herbatę dla Juliana. Czarną, z dwoma łyżeczkami cukru. Bez cytryny.

ROZDZIAŁ DWUNASTY Inny kawałek nieba Odkrywała swoje ciało na nowo. Dostrzegała zmiany, pozornie niedostrzegalne na pierwszy rzut oka. Talia Ewy, dotychczas szczupła, teraz rozciągnęła się, a niewielki brzuszek zaczynał coraz bardziej odstawać, uwypuklając się śmiesznie. Piersi powiększyły się tak bardzo, że Ewa potrzebowała specjalnych biustonoszy, w których czuła się jak seksbomba. Gdyby jeszcze nie były tak wrażliwe na każdy dotyk, mogłaby się nimi bardziej cieszyć, mając je w rozmiarze, o jakim marzy każdy mężczyzna. Mijał dwudziesty pierwszy tydzień jej ciąży, zaczynał się szósty miesiąc. Czuła już ruchy swojego dziecka bardzo wyraźnie. Nie było to już delikatne trzepotanie motylich skrzydełek, ale stanowcze i zdecydowane fikołki, na które jeszcze jej dzidziuś miał miejsce. Cieszył ją każdy sygnał dobiegający spod serca. Często przykładała dłoń do brzucha, starając się upewnić, że dziecko naprawdę tam jest; że jest bezpieczne i zadowolone, wtulone w mamę i jej oczekiwanie. Radosne oczekiwanie. Dzięki Róży, która zajęła się nią bardzo troskliwie, Ewa czuła się bezpieczna. Każdy kolejny, letni poranek przynosił nadzieję, a słony wiatr znad morza pachniał obietnicą. Ewa wcisnęła w ciemny kąt złe wspomnienia ze szpitala. Razem z nimi upchnęła lęk, który tutaj, nad morzem, już nie miał nad nią takiej władzy jak w Lublinie. Uwierzyła, że wszystko będzie dobrze, i powtarzała to sobie codziennie jak mantrę. Uratowała ją Róża. Zadzwoniła kilka dni po tym, jak Ewa wyszła ze szpitala. To była długa rozmowa, a telefon mokry od łez. Ewa wyznała, że pomimo zamknięcia szuflady na dobre, ślad dawnej miłości pozostał w niej na zawsze. Róża słuchała i płakała razem z nią. Za jej oknem rozciągała się aleja obsadzona drzewami, z których każde dumnie prezentowało swoje zielone gałęzie, w których cieniu przystawali spacerujący tam ludzie. Róża patrzyła na Warszawę, bez której już żyć nie umiała; słuchała Ewy i nagle tak bardzo zatęskniła za towarzystwem tej młodej kobiety, przy której na nowo odnajdowała dawną siebie sprzed lat; że zupełnie naturalnie zaproponowała ten wspólny wyjazd i czas, który chciała spędzić z Ewą nad morzem, w malowniczych Dąbkach, gdzie Róża latem lubiła odpoczywać. — Jedź ze mną, Ewa. Nadmorskie powietrze dobrze ci zrobi. Tamtejszy klimat jest doskonały dla dzieci, ludzi starszych i dla przyszłych mam. Dąbki to magiczne miejsce, w którym nabierzesz sił i odzyskasz spokój. Spędź tam ze mną cały sierpień. Odpocznij. Nabierz dystansu do wszystkiego i spróbuj odnaleźć samą siebie. Wahała się. Zmagała z samą sobą i tysiącami wątpliwości. Czy taka podróż nie zaszkodzi dziecku? Czy znajdzie tam lekarza, gdyby… Złe myśli wciąż powracały i krążyły nad głową Ewy. A babcia? Przecież nie może zostawić babci na tak długo. Ona sobie sama nie poradzi. — Poradzi sobie. — Dorota, jak zawsze w sytuacjach podbramkowych, zachowywała zimną krew i trzeźwość umysłu. — Nie będzie sama. Będę do niej zaglądała kilka razy w tygodniu. Zrobię jej zakupy, coś ugotuję, zabiorę na spacer i zawiozę do lekarza. Nie zapominaj, że Hania to trochę również jak moja babcia i zrobię to z potrzeby serca, a nie z obowiązku. W sierpniu wraca Paweł, więc naprawdę o nic nie musisz się martwić. Magda chyba też zamierza wpaść na trochę, prawda? Ewik, nie musisz dźwigać na barkach całego świata. Pomyśl choć raz o sobie i o tym, co dobre dla ciebie i dla dziecka. — Ale… — próbowała oponować, ale Dorota była nieugięta i za to chyba Ewa kochała ją

najbardziej. — Przestań wytaczać swoje kontrargumenty, bo i tak zbiję każdy z nich. Nie zapominaj, że to ja jestem prawnikiem i mam w tym wprawę. Pojedziesz nad to morze, bo tego potrzebujesz. Koniec. Kropka. Patrzyła na przyjaciółkę z wdzięcznością. Przez trzydzieści lat ich znajomości nigdy się na Dorocie nie zawiodła. I chociaż niejednokrotnie zgrzytała zębami i zatykała uszy, wiedziała, że ta przyjaźń jest prawdziwa i zdolna do wielu poświęceń. — Pojedziesz i poukładasz sobie wszystko. Będziesz miała czas na to, aby zebrać rozsypane puzzle swojego poplątanego życia i poukładać je na nowo. O Tośkę też się nie martw. Bardzo się zaprzyjaźniła z Krzyśkiem i chociaż to ja dawałam jej michę, jego kolana najbardziej jej przypasowały. Zdrajczyni jedna. Ewa się uśmiechnęła. Tosia generalnie lubiła mężczyzn, nawet tych, którzy niekoniecznie lubili koty, tak jak Andrzej. Bez pytania wskakiwała znienacka na kolana, domagając się pieszczot i głaskania, wyraźnie sygnalizując, w którym miejscu najbardziej lubi być pieszczona. Bez wątpienia Krzysztof bezbłędnie odczytał koci język, dlatego Tosia obdarzyła go swoją sympatią i zaufaniem. — No widzisz. — Dorota kuła żelazo póki gorące. Widziała, że Ewa mięknie i postanowiła doprowadzić sprawę do końca i wysłać przyjaciółkę nad morze, nawet jeśli sama musiałaby ją tam zawieźć. — Wszystko dopniemy na ostatni guzik, możesz tam jechać nawet na trzy miesiące, bylebyś tylko wróciła przed rozwiązaniem, bo chcę urodzić to dziecko razem z tobą. Aha, a w sprawie kwiatków — mam je podlewać ja czy… sąsiad? — Dorota celowo zawiesiła głos i zmieniła ton na niższy, jednocześnie patrząc badawczo na Ewę i nie spuszczając z niej wzroku. Ewa zaśmiała się nerwowo i uciekła spojrzeniem w bok. — Oczywiście, że ty. Przecież nie zostawię obcemu człowiekowi kluczy do mieszkania — odpowiedziała cicho, starając się, aby jej głos brzmiał jak najbardziej naturalnie. — No, taki zupełnie obcy to on nie jest. — Dorota nie odpuszczała. — Nie wiem, co chcesz usłyszeć, ale nic z tego nie będzie. — Ewa nie wytrzymała. — Dlaczego? — Pastwisz się nade mną — jęknęła. — Nie, Ewik. Po prostu cię kocham i chciałabym, abyś w końcu przestała się asekurować przed życiem. — Już raz to zrobiłam i zobacz, jak się skończyło! — Delikatnie dotknęła dłonią lekko wypukłego brzucha, w którym skrywał się nieplanowany skarb. Owoc krótkotrwałej namiętności, która zdarzyła się o wiele lat za późno. — Nie upraszczaj. — Dorota pokręciła głową. — To nawet nie było wyjście awaryjne, tylko rzucenie się głową w dół w przepaść. Gdybać nie będziemy, bo Fasolka jest zbyt cenna, ale… na litość boską, daj w końcu jakiemuś facetowi szansę! — Myślisz, że to jest takie proste? — Oczy Ewy zalśniły kryształkami łez. — Nic nie jest proste, Ewa, a już najmniej proste jest życie. Ale trzeba się z nim zmierzyć, choćby bolało. Dlaczego skreślasz każdego już na starcie? Co musi zrobić facet, aby ci udowodnić, że nie jest skurczysynem, po którym zostaną tylko łzy? Weź przykład z Tośki i zaufaj jakiemuś mężczyźnie choć na tyle, aby go wpuścić do swojej codzienności. Potem będziesz go oceniać, ale najpierw daj mu szansę. W milczenie, jakie zapadło w pokoju, wplotły się melodyjne śpiewy skowronka. On cieszył się życiem i każdej wiosny odkrywał je na nowo. Natura wpisała w jego ptasie serduszko gen radości, z którą wychwalał świat i wabił partnerkę, wyśpiewując swoje wizje przyszłości,

której ptasie serduszka się nie obawiały. Żyły zgodnie z prawami natury i nie broniły się przed tym, czego w danym momencie pragnęły. Tylko człowiek tak wszystko komplikował, stawiając sobie wciąż tyle pytań i grzęznąc w wątpliwościach. Człowiekowi najbardziej brakowało zaufania, a największym błędem, jaki popełniał, było to, że wszystko chciał unieść sam na swych barkach, zapominając, że prawdziwą siłę do wszystkiego daje Pan Bóg. Bez względu na to, czy człowiek uznał Jego istnienie, czy je odrzucił, On był i czekał cierpliwie, bo miał czas. Znacznie mniej tego czasu miał człowiek. Znacznie mniej miała go Ewa, której najlepsze lata życia przeciekły między palcami w poszukiwaniu tego, z czym tak długo nie potrafiła się pogodzić. A im była starsza, tym trudniej było zaufać i rzucić wszystko na jedną szalę, nie myśląc o konsekwencjach. — Lubisz go? — Dorota wyciągnęła rękę i dotknęła cienkich i delikatnych włosów Ewy. Podniosła głowę i spojrzała w piwne oczy przyjaciółki. — Lubię. Jest miły, delikatny, opiekuńczy. Lubię, jak na mnie patrzy, bo wtedy czuję się kobietą. Lubię go słuchać, lubię z nim być. Lubię, jak zabiera mnie na spacery i opowiada o swoich pasjach, które ktoś inny kiedyś z nim dzielił. Lubię to uczucie, gdy ubywa mi przy nim lat i gdy zapominam o wszystkim. Lubię jego pewność siebie w stosunku do życia i nieśmiałość, gdy nie wie, jak ma się przy mnie zachować. Lubię jego esemesy i kwiaty od niego. Lubię piec dla niego ciasto i patrzeć w jego okno. Ale czy to wystarczy, Dotti, aby przekonać samą siebie, że mogę mu zaufać? Dorota przysunęła się bliżej i mocno przytuliła Ewę do siebie. Czuła, jak przyjaciółka mięknie w tym objęciu i jak go potrzebuje. Jak potrzebuje ciepła, którym ktoś ją obdaruje i którego jej nie odbierze. Całe jej ciało rozpaczliwie krzyczało o bliskość, która nie będzie na chwilę i która zostanie pomimo. Ten smutek był tak przejmujący, że Dorota nie potrafiła powstrzymać łzy, która wymknęła się niepostrzeżenie i sunęła teraz w dół policzka, drwiąc sobie ze wszystkiego. — Dlatego właśnie potrzebujesz tego wyjazdu i zmiany otoczenia — szepnęła prosto do ucha Ewy. — Odległość i czas pokażą, za czym będziesz tęsknić najbardziej. Nie rób niczego wbrew sobie, tylko wsłuchaj się w pragnienie własnego serca. I pozwól sobie na odrobinę szaleństwa, jeśli tego od ciebie zażąda. Uścisk przyjaciółki umocnił Ewę na tyle, że była w stanie podjąć decyzję o wyjeździe. Spakowała rzeczy, które dotąd nie znalazły się w jej walizce na kółkach, z wygodną do trzymania rączką. Powiewne sukienki, pod którymi mieścił się rosnący brzuszek. Krem na rozstępy i balsam z wysokim filtrem. Słomkowy kapelusz z szerokim rondem i przeciwsłoneczne okulary. Witaminy, które miały ją wzmocnić, i książki do czytania, które czekały na urlop i na jej czas. Wygodne sandałki i buty na niepogodę. Przeciwdeszczową pelerynę i duży ręcznik kąpielowy. Wszystko, czego potrzebuje przyszła mama na urlopie nad polskim morzem. Róża przywitała ją otwartymi ramionami, w które Ewa, spragniona bliskości człowieka, weszła z pewnością i prostą radością dziewczynki, którą w sobie odnalazła. Uwierzyła, że ten czas, który sobie podarowała, wyciszy to wewnętrzne rozedrganie, wygładzi myśli i przygotuje ją na macierzyństwo, o którym tak naprawdę nie miała bladego pojęcia. Pragnęła, aby szum morza uspokoił targające nią emocje, a towarzystwo Róży pomogło odnaleźć życiową mądrość, jakiej na tym etapie swojego życia rozpaczliwie potrzebowała. To wszystko przywiozła ze sobą do Dąbek, małej, rybackiej wioski, która stała się dla niej obietnicą. *** — No i co, zadowolona, że dałaś się namówić na ten wyjazd? — Róża spojrzała na Ewę pytająco. Szły brzegiem wieczornego morza, pozwalając, aby rozbawione fale podbiegały do ich

bosych stóp. Po słonecznym dniu piasek wciąż był ciepły, a woda oddawała temperaturę i zupełnie nie czuło się jej chłodu. Zaokrąglone ramiona Ewy zbrązowiały lekko po tych kilku sierpniowych i pogodnych dniach, jej oczy nabrały blasku, a chód lekkości. Pomimo zaokrąglającego się brzuszka i dłoni Róży włożonej pod jej ramię, Ewa kroczyła tak, jakby nie dotykała stopami ziemi, zupełnie jakby zrzuciła z siebie ciężar, który dotychczas dźwigała i odstawiła go w kąt swojego lubelskiego mieszkania. — Zadowolona to mało powiedziane. — Uśmiechnęła się do starszej kobiety, której obecność tak bardzo koiła. — Szczęśliwa. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz byłam na takim urlopie, abym nic nie musiała. Zazwyczaj wyjeżdżałam wyłącznie z zespołem i tak naprawdę, pomimo niesamowitych miejsc, które odwiedzaliśmy, była to właściwie praca, a nie odpoczynek. A nad polskim morzem byłam… nie pamiętam kiedy. Jeszcze z rodzicami. — Spojrzała na spokojną, lekko pomarszczoną taflę Bałtyku i uśmiechnęła się do wspomnienia dzieciństwa. Pamiętała małą Magdę, która dzielnie dreptała po piasku na rozchwianych jeszcze nóżkach, i siebie, nieodstępującą siostry, za którą czuła się odpowiedzialna. Przypomniała sobie głowę mamy leżącą na kolanach ojca i ich zapatrzenie w siebie przy blasku zachodzącego słońca. Wtedy wydawało jej się, że tak już będzie zawsze. Te kilka dni nad morzem były dla Ewy wspomnieniem raju, w którym się wtedy znalazła. Na kilka dni odrzuciła lęk i nie spoglądała już tak często na tatę z obawą, że zaraz zniknie. Dziecięca beztroska i radość Magdy udzieliły się dziewięcioletniej Ewie, która uchwyciła się tego złudzenia normalności i pragnęła w nim pozostać na zawsze. Ten wspólny czas nad morzem pozostawił w niej otwarte drzwi, przez które wbiegała, gdy chciała dotknąć dobrych wspomnień. Dzięki niemu była w stanie unieść swoje dzieciństwo, bo wciąż była w niej nadzieja, że takie dni mogą się jeszcze zdarzyć. I choć tata zniknął na dobre wkrótce po tym wyjeździe, Ewa zachowała coś, co pozwoliło jej przetrwać w tym emocjonalnym zamęcie — wiarę, że może być inaczej, i wspomnienia, które dawały nadzieję. — Polskie morze ma w sobie coś magicznego — głos Róży powoli przywracał Ewie rzeczywistość — nigdy nie jest takie same i zawsze potrafi mnie zaskoczyć. Mieni się tyloma kolorami i nie pokaże ci dwa razy takiego samego oblicza. Nie jest nudne ani przewidywalne i pachnie tak, jak żadne inne, które widziałam. Lubię tu wracać. Dobrze się tutaj czuję. Jak w domu. Ewa poprawiła sweter zarzucony na ramionach i wciągnęła zapach szykującego się do snu morza. Pachniało solą, rybami i czymś jeszcze; czymś, co trudno było jej nazwać. Miłością? Tęsknotą? Pragnieniem? — Lubię Dąbki. Są takie spokojne i wyciszone. Nie ma tu zgiełku Mielna ani rozkrzyczenia Władysławowa. Jestem tu po prostu sobą. Nikt mnie nie zaczepia, nikt nie pokazuje palcem, a jeśli nawet ktoś mnie rozpoznaje, to robi to dyskretnie, przesyłając uśmiech lub życzliwe skinienie głową. To nie Międzyzdroje, gdzie aparaty fotograficzne są w ciągłej gotowości, i nie Sopot, przepełniony ludźmi. Wielu ludzi wyjeżdża stąd rozczarowanych, a ja tu wracam co roku, bo potrafię odnaleźć tu siebie. — Mnie też się tutaj podoba. — Ewa ogarnęła wzrokiem długą piaszczystą plażę, która zakręcała w oddali, kryjąc w sobie tajemnicę. — Co jest za tym zakrętem? — spytała zaciekawiona, wskazując ręką. — Przekop — odpowiedziała spokojnie Róża. — Miejsce, w którym morze łączy się z jeziorem Bukowo. W porastających brzeg tego morza-jeziora krzakach i zaroślach mieszkają kacze rodziny, a na oszlifowanych morzem i czasem falochronach przysiadają mewy i kormorany. Wybierzemy się tam któregoś dnia, ale trochę wcześniej, bo teraz noc by nas tam zastała.

— Zna tu pani każdą ścieżkę, pani Różo? — Ewa z przyjemnością słuchała tych nadmorskich opowieści. — Prawie. — Róża roześmiała się. — Przyjeżdżam tu już tyle lat… I wciąż zatrzymuję się w tym samym pensjonacie, wiesz? Zakochałam się w tych ludziach, którzy od samego początku, jeszcze nic o mnie nie wiedząc, przyjęli mnie z ogromną serdecznością, po prostu jak człowieka. Pani Maria, Franek i pani Alicja dbają o każdego gościa, bez względu na to, czy przyjeżdża po raz pierwszy, czy dwudziesty. Każdy jest dla nich ważny i starają się, aby każdy czuł się tutaj dobrze i wyjątkowo. Wracam tu jak do rodzinnego domu, a potem tęsknię przez cały rok. Wiesz, Ewa, tutaj, w Dąbkach, mam prawdziwych przyjaciół, przed którymi nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem, i którzy znają prawdziwą Różę i wiedzą, jaka jestem naprawdę tam w środku. — Dziękuję, że mogę tu być razem z panią — szepnęła Ewa, czując wdzięczność i dumę, że może być częścią tego, o czym opowiada Róża. — Mów do mnie po imieniu, dobrze? — Kobieta przystanęła i spojrzała w zielone jak morze oczy Ewy. — Męczy mnie to twoje „panianie”. Ewa uśmiechnęła się radośnie. — Z przyjemnością, Różo. Będzie to dla mnie wielki zaszczyt. — Eee tam, zaszczyt. Jestem zupełnie zwyczajnym człowiekiem, a od innych różnię się tym, że świetnie potrafię zagrać kogoś, kim nie jestem. Ale to żaden powód do zaszczytów, bo praca kolejarza czy pilota jest sto razy ważniejsza i bardziej odpowiedzialna od mojej. Zmęczona jesteś? — Róża spojrzała z troską na Ewę. — Trochę — przytaknęła, czując ból kręgosłupa, który zaczynał dokuczać z dnia na dzień dotkliwiej. — To wracamy. Mam ochotę na dobrą herbatę. W pokoju mam herbatę o smaku grzanego wina. Dasz się zaprosić na filiżankę? — Z ogromną przyjemnością. — Ewa przystanęła, zdjęła sweter z ramion i włożyła go na siebie. Poczuła przyjemne ciepło akrylu, które przegoniło wieczorny chłód, nasilający się z każdym kolejnym zanurzeniem słońca w wodzie za horyzontem. Wracały w milczeniu, od czasu do czasu mijając spacerujących samotników lub przytulone pary. Zachodzące na czerwono słońce ciągnęło za sobą pomarańczową łunę, która rozchodziła się po niebie rozproszonymi promieniami, a na tafli morza wyłożyło dywan, który prowadził tam, gdzie człowiek ze swoją cielesnością dojść nie mógł. Ewa miała jednak wrażenie, że gdyby bardzo chciała, przeszłaby po nim, odnajdując za pomarańczowo-złotą kurtyną to wszystko, na co czekała; to, za czym tęskniła, i to, czego bardzo pragnęła. Ten zachód słońca nad morzem uświadomił jej, że przyjechała tu po coś. Wierzyła, że Róża nieprzypadkowo zaproponowała właśnie jej ten wyjazd. Wiedziała, że ten czas, spędzony tutaj pod innym kawałkiem nieba, przyniesie jej odpowiedź na wiele pytań, które bała się nawet wypowiedzieć. Czuła, że jej życie składa się z nierozwiązanych, splątanych supłów, za które nie miała ani ochoty, ani odwagi się wziąć. Sierpień, który ją zatrzymał, podarował jej oprócz towarzystwa życzliwego człowieka czas, który miała tylko dla siebie. Postanowiła wykorzystać go i patrząc sobie odważnie w oczy, spróbować odbudować najtrudniejszą relację, którą dawno temu zaniedbała — relację z sobą samą. *** „Lublin bez Ciebie posmutniał. Tęsknię i czekam. Rafał”. Esemes czekał na Ewę w pokoju i przyciągnął jej wzrok migoczącym światłem komórki. Czytając go, uśmiechnęła się. Nie wiedziała do kogo. Do siebie? Do Rafała? A może do swoich myśli, które przez krótką chwilę pozwoliły Ewie się zapomnieć? Chwyciła telefon i pod

wpływem impulsu odpisała: „Słońce zachodzi tutaj tak pięknie, jak nigdzie indziej. Szkoda, że tego nie widzisz…”. Wysłała, zanim zdążyła się rozmyślić. Nie czekała długo na odpowiedź, zupełnie jakby Rafał siedział przy telefonie i nie spuszczał z niego wzroku. „Jeśli tylko zechcesz, mogę tam być za osiem godzin i razem z Tobą obejrzeć kolejny zachód, a może wschód słońca :)”. Odłożyła telefon, jakby parzył. „Jeśli zechcesz…” Czego ona chciała? Były dni, gdy czuła się jak rozkapryszone dziecko, tyle miała zachcianek. Chciała spokoju i bezpieczeństwa. Chciała dzielić swoje życie na pół i mieć przy sobie kogoś, kto rozproszy jej lęk i wątpliwości. Chciała zasypiać, czując przy sobie czyjeś ciepło i budzić się, witana czyimś uśmiechem. Chciała pozwolić sobie na słabość, a komuś na to, aby był za nią silny. Chciała opowiadać komuś o życiu, które w niej dojrzewało, i pozwolić na to, aby nie tylko jej dłoń czule dotykała powiększającego się brzucha. Chciała nie pamiętać o tysiącach spraw, o których musiała pamiętać, i czekać na czyjś powrót każdego wieczoru. I chciała mieć w sobie tyle odwagi, aby pozwolić komuś zbliżyć się do siebie na tyle, aby mu zaufać. Ufała Andrzejowi, ale nie kochała go. Pragnęła Mateusza, ale przestała już w niego wierzyć. W niego i w iluzję tego, co może między nimi być. Bo nic nie może. Byli jak dwa kontynenty, oddzielone oceanem. Każdy ze swoim państwem i odmienną kulturą. Nawet język ich różnił, bo nie potrafili się porozumieć w tym, w którym mówili. A Rafał… lubiła go. Lubiła? Przy nim czuła takie przyjemne motyle w brzuchu, które bynajmniej nie miały nic wspólnego z wybrykami Fasolki. Nie przeszkadzał jej i nie onieśmielał. Nie narzucał się ze swoją obecnością i nie planował jej czasu tak, jak robił to Andrzej. Po prostu był, a ona czuła się przy nim dobrze. O nic nie musiała zabiegać, mogła wyglądać tak, jak chciała, i zachowywać się tak, jak akurat miała ochotę. Przy nim była po prostu Ewą, którą polubiła. I może nawet uwierzyłaby w ten czas i w Rafała, pomimo różnicy lat między nimi, gdyby nie maleńka Miłość, która zamieszkała pod jej sercem. Tu już nie chodziło tylko o nią — o Ewę i jej pragnienia. Musiała wziąć na siebie odpowiedzialność za życie, które dostała w darze i z którym Rafał nie miał nic wspólnego. Nie mogła pozwolić na to, aby obciążyć młodego mężczyznę sobą i dzieckiem, którego się nie spodziewał. Nie mogła pozwolić, aby wszedł w ich życie, a potem zniknął bez słowa, bo mogło okazać się zbyt ciężkie do udźwignięcia. Nie takie, jakie sobie wymarzył i zaplanował. Nie takie, jakiego oczekiwał. Nie mogła pozwolić na to, aby kiedyś miał do niej pretensję o to, że zmarnował przy niej najlepsze lata swojego życia. Nie potrafiłaby żyć z takim brzemieniem. Wolała już żyć samotnie. Odwiózł ją do Warszawy na spotkanie z Różą. Zadbał o wszystko; nawet o poduszkę i koc w samochodzie, którym mogła się przykryć, gdyby zrobiło jej się chłodno od klimatyzacji. Z radia dobiegała przyciszona, spokojna muzyka, a szum silnika uspokajał. Milczała, mając nadzieję, że on też będzie milczał albo że zaczną rozmawiać o rzeczach drobnych i błahych, ot, zwykła wymiana mało znaczących zdań. Zdążyła mu już podziękować za wszystko tuż po wyjściu ze szpitala. Specjalnie dla niego, w ramach wdzięczności, upiekła drożdżowe ciasto z jagodami, do którego od progu się uśmiechnął. Podziękowała mu, a on przyjął to wszystko machnięciem ręki. Wiedziała, że chce z nią porozmawiać, ale nie pozwoliła mu na to. Uszanował to, ale nie odpuścił. Był blisko, codziennie rozpoczynał i kończył jej dzień miłym esemesem i zabierał na spacery, kiedy upewnił się, że to Ewie nie zaszkodzi. I to Rafał wiózł Ewę na ostatnie przed wyjazdem USG, ze smutną miną zostając poza drzwiami gabinetu, za którymi zniknęła ze swoim maleństwem. Ewa chciała, żeby to była Dorota, ale przyjaciółka była akurat w trakcie sesji i odpytywania swoich studentów. A ona pragnęła, żeby ktoś trzymał ją za rękę i odgonił ten strach, który jej towarzyszył, gdy obce urządzenie sunęło gładko po jej pęczniejącym brzuchu; i aby szeptał, że wszystko jest okej i że profesor Radziszewski się nie

pomylił. Wychodziła lżejsza o ten lęk, który zdołała z siebie zrzucić po słowach radiologa. Jej dziecko było bezpieczne, a ona spokojna. Ten spokój dostrzegł w niej Rafał, który na krótką chwilę, zanim zdążyła mu się wymknąć, przytulił Ewę do siebie i pocałował czubek jej głowy. Delikatne włosy pachniały rumiankiem, a cała Ewa wiosną, która mu ją przyniosła. Przez ten cały czas od wyjścia ze szpitala do jej wyjazdu Rafał był blisko, ale ona nie pozwalała mu na słowa. Nie pozwalała, bo się ich bała, tak jak przestraszyła się tego, co dostrzegła w ciemnym spojrzeniu chłopaka. Samochód, który zamknął ich tylko we dwoje na tak małej przestrzeni, stał się pułapką, z której Ewa nie mogła uciec. Wiedziała o tym. I wiedział o tym Rafał. — Będziesz musiała w końcu ze mną porozmawiać — powiedział cicho. Tak cicho, że ledwie go usłyszała pośród huku kół toczących się po nowo wybudowanej drodze. — Nie możesz wciąż uciekać, Ewa. — Ale ja nie uciekam. — Spojrzała na niego tak, jakby siebie samą chciała o tym przekonać. — Uciekasz. I dobrze o tym wiesz. — Był spokojny i opanowany. Lubiła to w nim. — Nie będę cię zmuszał do rozmowy, skoro potrzebujesz czasu i dystansu, ale chcę, żebyś wiedziała, że… — urwał, jakby próbował dobrać odpowiednie słowa. — Dziecko, które nosisz, Ewa, niczego nie zmienia. Wręcz przeciwnie. Teraz jeszcze bardziej chcę się tobą opiekować. Chcę się opiekować wami. Nie pytam, dlaczego jesteś z tym sama, bo powiesz mi, jak będziesz chciała. Albo nie powiesz. Zrozumiem to i uszanuję, bo to twoje życie. Ale ja chcę w nim być. Pozwól mi na to, proszę. Nie stawiaj między nami muru, bo i tak go sforsuję. Tylko potrwa to nieco dłużej i będziemy się szarpać niepotrzebnie. Nigdy wcześniej nie spotkałem nikogo takiego jak ty. Znalazłem cię w tym świecie pełnym obcych sobie ludzi i nie zamierzam cię wypuścić. Nie układaj mojego życia i nie tłumacz mi, co dla mnie dobre, bo nie masz o tym pojęcia. — Zamilkł i spojrzał na nią. Oczy Ewy szkliły się kryształkami łez, które zbierały się w kącikach. Jeszcze nad nimi panowała, choć powoli traciła kontrolę nad sobą samą. Jej serce szalało. Ruszyło do galopu, którego nie potrafiła powstrzymać nawet głębokimi oddechami. To serce chciało być przy nim. Chciało słuchać tego, co próbował jej powiedzieć, i chciało bliskości, której potrzebuje każde serce. — Rafał… — tyle tylko była w stanie powiedzieć. Na resztę nie starczyło jej słów. Wciąż miała ich w sobie za mało. — Kocham cię, Ewa. Jesteś dla mnie piekielnie ważna. Oszalałem dla ciebie i nic nie potrafię z tym zrobić. Ty też nic z tym nie zrobisz, bo jeszcze mnie nie znasz. Jestem uparty. Cholernie uparty i nie odpuszczam. Dam ci tyle czasu, ile potrzebujesz, ale nie dam się wyrzucić z twojego życia. Jesteś dla mnie zbyt cenna. Po prostu… kocham cię, czy ci się to podoba, czy nie. — Rafał, ja nie jestem targetem, z którego musisz się wywiązać — nie poznawała swojego głosu. Był schrypnięty i zgrzytał, zupełnie jak dawno nieużywana maszyna. — Wiem. — Uśmiechnął się ciepło. — Nie jesteś targetem, Ewa. Jesteś kobietą mojego życia. Uśpiony wyświetlacz komórki wygasł. Jej Fasolka chyba też przysnęła, ale do Ewy sen nie nadchodził. Zapodział się gdzieś nad opustoszałym już brzegiem morza, a może na trasie Lublin–Warszawa, gdzie ktoś po raz pierwszy obdarował ją słowami, o których nie mogła tak po prostu zapomnieć. Czas. Potrzebowała czasu i mądrości, aby podjąć właściwą decyzję.

*** Morze szumiało dziś niespokojnie i wyglądało zupełnie tak, jakby kłóciło się z wiatrem. Łapczywe fale zagarnęły część plaży, odsuwając ludzi nieco dalej od siebie, w stronę wydm. Zupełnie jakby strzegło swojej prywatności. Na plaży nie było dziś za wiele osób. Odstraszył je chłodny wiatr i chmury, zza których od czasu do czasu wyglądało jednak słońce, niekiedy grzejąc nawet dość przyjemnie. Ewa siedziała na kocu, zapatrzona w tę walkę fal i wiatru. Dwa żywioły zmagające się ze sobą. Ona czuła się podobnie; dokładnie tak, jakby dwie Ewy walczyły ze sobą, jedna przeciwko drugiej. Toczyły między sobą nieustanną walkę i żadna z nich nie miała takiej siły, aby na dobre przekonać i pokonać tę drugą. Wciąż tylko walczyły, wytaczając argumenty, które ta druga odrzucała. Szukała dziś nad morzem spokoju, a odnalazła niepokój i nie potrafiła go uciszyć. Dźwięk komórki bardziej wyczuła, niż usłyszała pośród tego wzburzonego szumu. Początkowo chciała go zignorować, ale Andrzej Pałka na wyświetlaczu był miłą odmianą w wewnętrznej walce, która na moment ustała. Odebrała, przekrzykując wiatr i morze: — Witaj, Andrzeju! — Cieszy mnie entuzjazm w twoim głosie, ale niepokoją te huczące dźwięki. Jesteś pewna, że znajdujesz się w bezpiecznym miejscu i że możesz rozmawiać? — Jestem na plaży i wcale nie jest tak najgorzej. Kiedy wróciliście? — Dzisiaj nad ranem. Zdążyłem już odespać i dzwonię, aby podzielić się wrażeniami, pani dyrektor. Umościła się wygodniej na kocu i podparła jedną ręką, aby trochę odciążyć kręgosłup. — Jak was przyjęli? — Gościnnie, powiedziałbym nawet, że z honorami. Nasza młodzież zdała egzamin z dojrzałości, za co w nagrodę zostaliśmy dwa dodatkowe dni w Porto, już zupełnie rekreacyjnie. Żałuj, że nie było cię na festiwalu wina. Wrażenia niesamowite, a nasz oberek pobił wszystko inne. Wyobraź sobie, że bisowaliśmy. Uśmiechnęła się. Dużo pracy włożyli w przygotowanie reprezentacji do tego długiego tournée, ale warto było. Dzieciaki spisały się na medal, a przed nimi stały kolejne wyzwania, które wspólnie zamierzali podjąć. — Jestem z was dumna! — powiedziała na tyle głośno, aby jej głos dotarł do Andrzeja przed wiatrem. — Masz z czego. — Po jego tonie rozpoznała, że się trochę napuszył; zupełnie jak paw, który rozkłada swój ogon po to, by go podziwiano. — Ale nie powiem — kontynuował — bardzo cię brakowało. — Miły jesteś. — Zawsze taki byłem. Roześmiała się. Lubiła takiego Andrzeja. Był mądrym i inteligentnym mężczyzną i nawet jeśli czuł jakąkolwiek urazę, nie chował jej w sercu. Rozumiał, a przynajmniej starał się, ale dzięki temu mogli nadal rozmawiać ze sobą swobodnie, bez wzajemnego oskarżania się i bez przykrych podtekstów, którymi Andrzej gardził. — Dobrze ci tam? — zapytał, przenosząc się z rozpalonej Hiszpanii i malowniczej Portugalii nad polski Bałtyk. — Jak u Pana Boga za piecem. Państwo Sawiccy, właściciele pensjonatu, w którym mieszkam, dbają o mnie tak, jakbym była tutaj jedynym gościem. Szefowa kuchni, pani Iwonka, karmi tak, że jem za dwoje, a towarzystwo Róży jest po prostu urzekające. Mógłbyś zrobić sobie urlop i przyjechać na kilka dni. Tak zupełnie naturalne było przebywanie obok Andrzeja. Był przyjacielem, który się

sprawdził i potrafił zrozumieć. Gdyby tak samo proste było przebywanie w obecności Rafała, przy którym każda cząstka Ewy pragnęła bliskości, dotyku i przytulenia… — Nie mówię nie i pomyślę, co da się zrobić. Odpoczywaj tam, moja niezastąpiona pani dyrektor, i nie daj się porwać temu wiatrowi, który wtrąca do słuchawki swoje trzy grosze. Do usłyszenia! — Do usłyszenia! Pa! Jeden przycisk przerwał łączność pomiędzy Lublinem a Dąbkami. Ewa położyła się na boku i podparła głowę na łokciu. Patrzyła na świat, którego tak dawno nie oglądała, żyjąc w nieustannym biegu i pośpiechu. Przy samym brzegu, nie bojąc się zagniewanego morza, rozłożyła się para ludzi. Przytulili się do czyjegoś parawanu i do siebie, nie czując zimna. Ewa dostrzegła, że kobieta, bardzo szczupła i krótko obcięta, utyka na jedną nogę. Jej wzrok przykuła jednak twarz nieznajomej — okolona rudymi włosami i jaśniejąca blaskiem odbijanym od zakochanych oczu. Mężczyzna, z wyraźnie zarysowanym nad kąpielówkami brzuszkiem, patrzył na nią jak w obrazek. Starannie rozłożył ręcznik, uważając, aby żadne ziarenko piasku nie znalazło się na nim. Potem podszedł do kobiety, a ona z czułością wmasowała mu w plecy mleczko do opalania. Ewa odwróciła wzrok, chociaż zaintrygowała ją ta para. Chciała uszanować ich prywatność i nie naruszać jej obserwowaniem. Nie mogła jednak nie patrzeć, gdy mężczyzna wziął kobietę na ręce i zaniósł ją nad morze. Delikatnie postawił na brzegu, a nadbiegająca fala dotknęła jej bosych stóp. Kobieta uśmiechnęła się. Nie do morza, ale do mężczyzny. On uśmiechnął się do niej i podniósł ją, jak dziecko, któremu rodzic pomaga przeskakiwać przez fale, gdy jest jeszcze zupełnie małe. Mężczyzna zrobił to samo. Gdy fala zbliżała się do brzegu, unosił kobietę; a gdy odbiegała, stawiał ją na piasku. Dzięki temu ona też mogła skakać przez fale i robiła to z wdziękiem i radosnym śmiechem, który dobiegał do Ewy. Długa spódnica przykleiła się do jej szczupłych nóg, których nie chciała odsłaniać. Mężczyzna trzymał ją tak, jakby trzymał największy skarb. Ewa wyraźnie widziała na ich twarzach szczęście, a we wpatrzonych w siebie oczach — miłość. Najbardziej jednak zafascynował ją wiek tej pary. To nie byli piękni dwudziesto- ani trzydziestolatkowie. Oboje mieli około pięćdziesięciu lat. Może byli tuż przed tą granicą, może dopiero ją przekroczyli; ale trochę życia już przeżyli i wiele doświadczyli. Opadające lekko w dół kąciki ust kobiety mogły o tym świadczyć. O życiu, które nie było różami usłane. Smutne kąciki ust i surowość wypisana na twarzy opowiadały swoją, utrwaloną w nich, historię. Ale oczy tych dwojga mówiły coś zupełnie innego. One krzyczały całemu światu, że miłość może zdarzyć się w każdym wieku, a jeśli się zdarzy, wcale nie musi się wypalić, spowszednieć, stać się rutyną, do której się przyzwyczajamy i którą przestajemy po wielu latach zauważać. Troska i czułość, z jaką tych dwoje odnosiło się do siebie, naprawdę dawały nadzieję i świadectwo miłości, składane całemu światu. Bez słów, bo były niepotrzebne. Kobieta przysypiała. Sierpniowe popołudnie rozleniwiało, a szum morza uspakajał. Leżała na boku, z głową we wgłębieniu tuż powyżej biodra mężczyzny. On też leżał. Podparty łokciem, wtulał ją w siebie i patrzył, jak ona drzemie. Trwali tak razem, sycąc się sobą i swoją bliskością. Nawet nie zauważyli, kiedy obok nich rozłożyły się koce i parawany, leżaki i ręczniki. Nie widzieli tego, bo trwali w tej bezsłownej bliskości, a Ewa patrzyła na nich i zapisywała ich widok w pamięci. Zbliżała się piąta, słońce zeszło niżej. Mężczyzna poszedł się kąpać. Kobieta wstała i z uniesioną nad oczy dłonią patrzyła na niego. Nie pozwalała mu zniknąć z zasięgu wzroku. Uśmiechała się i czekała na niego. Morze powoli się wygładzało, fale uspokoiły. Mężczyzna wyszedł z wody, a czekająca na niego kobieta delikatnie wytarła go ręcznikiem. Teraz on był jak dziecko, a ona przejęła rolę czułej matki. Śmiała się do niego, a on patrzył tylko na nią. Gdy powoli zbierali się do odejścia, Ewa poczuła ukłucie smutku i żalu za tym, że nie będzie już

mogła na nich patrzeć i sycić się ich uczuciem. Obserwowała, jak zabierają ze sobą to, co jest między nimi — radość z bycia razem, czuły dotyk, bliskość, która łączy, i wypisaną w ich oczach miłość, której się nie wstydzą, i zapragnęła, aby ktoś spojrzał na nią tak, jak ten mężczyzna na swoją kobietę. *** — Nie ociągajcie się, bo przed nocą z tych gór nie zejdziemy! — Mikołaj, który poprzedniego dnia tak marudził podczas monotonnej drogi nad Morskie Oko, dziś z nową energią, zupełnie ignorując ból mięśni, które Mateusz czuł wszędzie, biegł przodem, z pomocą i pod czujnym okiem Martyny zdobywając kolejne etapy dość męczącej wędrówki po tatrzańskich szlakach. Zdecydowanie ostre podejścia i wymagające trasy znacznie bardziej mu się podobały niż długa i monotonna droga do Morskiego Oka, w czasie której straszliwie się nudził i równie rozpaczliwie marudził. — Dajesz, dajesz, Mateusz! — Martyna, radosna i roześmiana, patrzyła z dzielącej ich odległości z tym błyskiem w oku, który pojawiał się tam zawsze, gdy nic jej nie przygniatało i nie obciążało serca i myśli, w których i tak był nadmiar matczynych trosk. — Powiedz mi — wydyszał, przystając i robiąc sobie chwilę przerwy — skąd on ma tyle energii? — Szybko się regeneruje — odkrzyknęła, odrzucając znad oka grzywkę, która przez moment przesłoniła jej Mateusza. — Dzieci tak mają. Nie wiem skąd, ale dorośli przy nich wymiękają. Pomachała do Mateusza i sunącego tuż za nim Maurycego i ruszyła za Mikołajem, nie spuszczając z niego wzroku. To Martyna zaproponowała ten wspólny rodzinny wyjazd w Tatry, mając nadzieję, że to miejsce uleczy wszystko. Dla niej i dla Mateusza Tatry miały szczególną moc uzdrawiania. Tutaj podjęli decyzję o wspólnym życiu i to właśnie tu, w Bąkowej Zohylinie Mateusz oświadczył się Martynie, nie mając żadnych wątpliwości, że to właśnie ona jest kobietą jego życia. Przez osiemnaście lat mocno w to wierzył i przyjechał tutaj, razem ze swoją rodziną, aby stając naprzeciwko potężnych i wznoszących się ku niebu szczytom, bić się w piersi i przepraszać za to, że tak łatwo i tak bezmyślnie mógł wszystko zniszczyć. Wiedział, że poczucie winy, które czuł, już na zawsze z nim pozostanie. Ilekroć będzie patrzył w ukochane oczy, odnajdzie tam ukojony ból, który zadał. Wiedział, że już na zawsze w jego żonie pozostanie lęk, z którym oboje będą musieli sobie radzić. Życie zadrwiło z jego pewności siebie i jego uczuć, pokazując mu, jak łatwo można wszystko stracić przez zapomnienie. Ułamek chwili, który jest w stanie przekreślić latami budowane zaufanie i naruszyć miłość, która wydawała się nie do pokonania. Odejdzie złość, złe słowa, niedobre emocje. Wcześniej czy później powróci spokój, ale nic już nie będzie takie samo, jak było. Oni też nie będą już tacy sami. Jedyne, co mogą zrobić, to dać sobie szansę na ponowne poznanie i zaakceptowanie człowieka, z którym nadal chcieli żyć, z jego słabościami i nadzieją na to, że choć kiedyś zawiódł, nie oznacza, że zrobi to ponownie. Ale sztuki zaufania człowiek uczy się wolno i z mozołem. Mateusz wiedział, że skrzywdził nie tylko Martynę. Najbardziej w tym wszystkim ucierpiała Ewa, której nie miał prawa potraktować tak, jak potraktował. Czuł, że powinien z nią porozmawiać i przeprosić, ale nie umiał dobrać odpowiednich słów ani nie miał odwagi, aby to zrobić. Jej numer wykasował z komórki, nie chcąc, by przypomniał jemu czy Martynie dni, o których chcieli zapomnieć. Pozbył się wszystkich esemesów i e-maili i na pozór wszystko było tak, jak dawniej. Jakby Ewa nie istniała w ich rzeczywistości, bo przecież tak naprawdę kontakt z nią urwał się dawno temu, gdy oboje mieli po dwadzieścia parę lat i każde z nich czego innego od życia oczekiwało. Być może kiedyś coś ich łączyło, ale to było tak dawno, że już nawet tego

nie pamiętał. Jedyne, co pamiętał, to Martynę i wszystkie dni, które razem przeżyli. Ich wspólny marsz przez życie i walka ramię w ramię z tym wszystkim, z czym w pojedynkę nie sposób sobie poradzić. Z codziennością, która ich nie rozpieszczała, ale której oboje byli w stanie stawić czoła. W duecie, o który teraz Mateusz walczył, każdym spojrzeniem dając kobiecie, która przy nim pozostała, do zrozumienia, jak bardzo żałuje tego, co się stało, i jak bardzo jest dla niego ważna. — Lubię, jak mama się uśmiecha. — Usłyszał tuż za sobą cichy głos Maurycego. Odwrócił się i spojrzał synowi głęboko w ciemne oczy. Oczy jego mamy. — Ja też — odpowiedział. — Tato… — Maurycy spuścił głowę i zapatrzył się w czubki swoich butów. Dopiero teraz Mateusz zauważył, że jego pierworodny syn dorównuje mu już wzrostem i powoli staje się mężczyzną. — Obiecaj mi, że tak już będzie zawsze; że mama zawsze już będzie się tak uśmiechała. Podszedł do syna i położył mu dłoń na ramieniu. Maurycy podniósł głowę, a Mateusz przestraszył się, bo w oczach tego dużego młodego człowieka dostrzegł lęk wystraszonego, małego chłopca, którym w środku Maurycy tak do końca nie przestał być. — Obiecuję, synu. Coś na kształt uśmiechu przemknęło przez twarz Maurycego. Uwierzył ojcu, bo chciał ocalić w sobie obraz dzieciństwa, którego zazdrościł mu niejeden rówieśnik. Chciał ocalić w sobie wiarę, że miłość nie kończy się wraz z brakiem uniesień i z problemami, które przynosi zwyczajne życie, ale że może być na tyle silna, aby przetrwać zły czas, który dotyka każdy związek. Ten nastoletni chłopiec zbudował swój świat na bezgranicznym zaufaniu rodzicom, którzy w pewnym momencie go zawiedli. Mateusz wyczytał to wszystko w oczach Maurycego i przestraszył się tego, jak wielką krzywdę mogli zrobić swoim dzieciom, skupiając się wyłącznie na sobie i na swoim gniewie. Niebo nad Tatrami było przejrzyste, tak jak powietrze, którym oddychali. Leśny szlak, którym wędrowali, podstawiał im raz po raz pod nogi wystające korzenie starych drzew, które trwały tu na straży porządku, czuwając nad miejscem, w którym wyrosły i w którym pozostały. Wąska ścieżka, po której musieli iść gęsiego, prowadziła ich teraz w dół, nie obiecując niczego. Zza gęstych drzew niewiele mogli dostrzec, wierzyli jednak mapie i wymalowanym na drzewach symbolom szlaku, którym podążali. W ich małżeństwie jedynymi drogowskazami były wzajemny szacunek i intuicja, z którą poruszali się trochę na oślep, starając się jednak, aby ta droga prowadziła w jednym kierunku. Wędrując dawno nieodwiedzanymi tatrzańskimi szlakami, Mateusz zrozumiał, że monotonia drogi nie musi oznaczać nudy i znużenia, bo każda dobrze wytyczona trasa doprowadzi do celu; a ważne jest, z kim po tej drodze wędrujemy, bo właśnie obecność drugiej osoby może tę nużącą wędrówkę ożywić i sprawić, że najmniej malownicza trasa najgłębiej wpisze się w serce i pamięć dzięki dłoni, która cicho i bezszelestnie wsunie się w naszą dłoń. Zupełnie tak, jak dłoń Martyny, której ciepło Mateusz poczuł we wnętrzu swojej dłoni. Zaraz za dłonią powędrował uśmiech i obietnica, którą odnalazł w spojrzeniu swojej żony. Czuł, że dużo dobrych dni przed nimi, i w to uwierzył. *** — Pani Różo, zapraszamy panie na chwilę poobiedniego odpoczynku przy herbatce. — Maria Sawicka, właścicielka najbardziej zadbanego i ukwieconego pensjonatu w Dąbkach, podniosła się od stolika, przy którym siedziała wraz z mężem i księdzem proboszczem miejscowego kościółka, i życzliwym gestem dłoni zaprosiła Różę i Ewę do swojego towarzystwa. Niedzielne popołudnie plotło się leniwie, bez żadnego pośpiechu wędrując sobie wolno po tarczy zegara, na który i tak nikt nie patrzył. Zasnute szarymi chmurami niebo nie

przepuszczało promieni słonecznych, ale powietrze było lepkie od gorąca, które stało bez żadnego przewiewu. Nawet nad morzem było dziś duszno, bo wiatr praktycznie ustał, nie przynosząc orzeźwienia, na które wszyscy czekali. Większość stolików na tarasie od strony wejścia do budynku zajęta była przez poszukujących chłodu wczasowiczów. W kawiarni miały powodzenie zimne napoje i owocowa herbata, do której dołączała czasami popołudniowa kawa na podwyższenie spadającego ciśnienia. — Z przyjemnością zasiądziemy w tych miękkich fotelach. — Róża spojrzała na Ewę, a widząc aprobatę w jej oczach, z wielką ulgą zapadła się w puchatą miękkość, w której tak dobrze się siedziało i z której tak ciężko było wstać. — Witam wielebnego księdza proboszcza. — Róża uśmiechnęła się do oddanego przyjaciela, którego miała w księdzu Andrzeju. — O, przepraszam! — Ksiądz podniósł do góry palec wskazujący i z wielką powagą spojrzał na Różę. — Proszę zwracać się do mnie — przewielebny. Wielebny to wikariusz. Ja jestem proboszczem. — Proboszczem, wikariuszem, kancelistą i organistą w jednym — dodał pan Franciszek, uśmiechając się do Ewy serdecznie. — Nasz ksiądz proboszcz to wielka orkiestra dęta w jednej osobie. — Raczej nadęta! — dodał ksiądz Andrzej, wzbudzając tym stwierdzeniem wybuch śmiechu wśród obecnych. — Odpoczęła pani choć trochę? — Łagodne oczy pani Marii zatrzymały się na Ewie i ogrzewały ją teraz swoim ciepłem i zainteresowaniem. — Odpoczęłam to mało powiedziane. Ja się tutaj zaczęłam rozleniwiać, a nigdy wcześniej nie doświadczałam takiego stanu. Dotąd był mi zupełnie obcy, ale nie powiem, zaczyna mi się podobać. Na twarzy pani Marii zagościł uśmiech i Ewa pomyślała, że jest bardzo elegancką i piękną kobietą. Jej łagodna, napięta troską twarz, wyrażała ogromną życzliwość i szczere zainteresowanie drugim człowiekiem, który nie był jej obojętny. — Proszę nie myśleć o tym, co pani tam za sobą zostawiła, tylko skupić się na czasie, który pani sobie podarowała. Myślę, że miejsce temu sprzyja. — O tak! — Ewa rozpromieniła się w uśmiechu. — Miejsce jest naprawdę niesamowite. Widać, że włożyliście w nie państwo dużo pracy i serca. — Staramy się robić wszystko, aby ludziom się tutaj dobrze wypoczywało. Zdajemy sobie sprawę z tego, że przyjeżdżają tu zmęczeni pracą i obowiązkami i wspólnie z Marysią i wieloma innymi osobami dokładamy starań, aby wszystko tu było niecodzienne i aby dawało spokój, którego człowiek chyba najbardziej w tych naszych trudnych czasach, w których przyszło nam żyć, oczekuje i poszukuje. — Pan Franciszek był ujmującym gawędziarzem, a Ewa czuła, że w towarzystwie tych ludzi naprawdę odpoczywa, a myśli, które nieustannie ścigały się w jej głowie, wyciszają się, jak to dzisiejsze popołudnie. To miejsce koiło, tak jak Eden, którym kiedyś wzgardziła jej imienniczka. — Ci ludzie są mi bliscy jak rodzina. — Róża wróciła do tego poobiedniego spotkania, gdy wybrały się na spacer lasem, korzystając z łagodnego cienia drzew. — Marysię i Franka zdążyłaś już poznać, a ksiądz Andrzej… — zamilkła na chwilę, jakby szukając odpowiednich słów, którymi mogłaby określić tę relację. — Bardzo mi w życiu pomógł. Przywrócił mi wiarę w człowieka i w samą siebie. A to jest ogromnie ważne, Ewa, aby uwierzyć w samego siebie i samemu sobie odpowiedzieć na pytanie, czego pragnie moje serce. Czy wiesz, czego pragnie twoje serce? Czy potrafisz go wysłuchać? — Nie wiem — szepnęła Ewa, czując w sobie życie, które się poruszyło. — Dawno temu wydawało mi się, że już je odczytałam, ale dziś… myślę, że się pogubiłam.

— Mogę zadać niedyskretne pytanie? — Róża spojrzała na dziewczynę oczami, w których była łagodność. — Przecież ty zadajesz same niedyskretne pytania. Zdążyłam się już do nich przyzwyczaić. Róża się roześmiała. — Właśnie to w tobie lubię. Twoją bezpośredniość i cudowne poczucie humoru, które nie jest głupią wesołkowatością, ale wyrafinowanym spostrzeżeniem. Ale wracając do pytania… ten młody człowiek, który cię przywiózł do Warszawy… — Rafał. — Ewa domyślała się, dokąd zmierza Róża, i nie była pewna, czy chce kontynuować tę rozmowę. — Spojrzał na Ignacego tak, że gdyby wzrok zabijał, biedny Ignacy już by nie żył. Teraz Ewa roześmiała się głośno. Radośnie. — Prawdę mówiąc, nieco inaczej wyobrażał sobie twojego sekretarza. Ja zresztą też. Zawsze tylko o nim słyszałam i wydawał mi się bardziej… dojrzały? Śmiech Róży był wdzięczny, czysty. — Ciebie też szokuje jego wiek? — Ależ skąd! Przecież to zupełnie naturalne, że dojrzała kobieta zatrudnia młodzieńca, który do tego tak słodko się czerwieni. Róża żartobliwie pogroziła Ewie palcem. — Powiedz mi, moja droga, jaki inny facet, do tego w wieku przybliżonym do mojego, spełniałby każdą zachciankę starszej pani bez mrugnięcia okiem? Ignacy ma złote serce i dobry charakter. Znosi mnie i moje fanaberie, a przy tym naprawdę profesjonalnie zajmuje się galerią i wernisażami. Wiem, że moje obrazy w jego rękach są bezpieczne i że zajmie się nimi najlepiej, jak potrafi. Poza tym nie jest mu obcy świat techniki, a po Internecie porusza się tak, jakby był u siebie. Dla mnie to cenna umiejętność i bardzo cenny człowiek. — Niestety, wpatrzony w ciebie jak w obrazek! Ja nie mam u niego żadnych szans — teatralnie westchnęła Ewa. — U niego być może nie, ale u Rafała twoje akcje są bardzo wysokie. Istna hossa! — Czy naprawdę musimy o tym rozmawiać? — Ewa czuła, że nie starczy jej siły na przekonanie Róży, że to, co było między nią a Rafałem, nie jest takie proste, jak mogłoby na pierwszy rzut oka się wydawać. — Nie musimy, jeśli nie chcesz. Moje wścibstwo też ma swoje granice. Ale może powinnaś wypowiedzieć to głośno, aby sama usłyszeć swoje wątpliwości? W ciszy lasu Ewa usłyszała te myśli, których od paru tygodni nie mogła się pozbyć i które krążyły nad jej głową jak czarne, kraczące wrony. — Bo masz wątpliwości, prawda? — usłyszała cichy głos Róży, który wkomponował się w tę ptasią muzykę. — Mam tysiące wątpliwości, Różo, i nie potrafię sobie z nimi poradzić — zaczęła, czując, że długo nie utrzyma łez, które na siłę wciskały się w kąciki oczu. — Noszę dziecko mężczyzny, dla którego kiedyś oszalałam i bez którego nie potrafiłam oddychać. Przez niego wyrzucałam ze swojego życia każdego mężczyznę, który chciał zająć jego miejsce, bo miałam wrażenie, że nikt mu nie dorówna. Ta miłość mnie opętała i potrzebowałam chociaż jej po tym, jak on odszedł. Nie umiałam jej zdradzić tak, jak on zdradził mnie i wszystkie marzenia, które z nim związałam. Na nim i na tym uczuciu zbudowałam swój dziewczęcy świat, wierząc, że będzie piękniejszy i szczęśliwszy niż świat mojej mamy. Miałam się tak po prostu poddać i zapomnieć po tym, jak on wybrał inną? — zadała to pytanie, patrząc na Różę oczami szklącymi się od słonych diamencików.

— Biedne maleństwo. — Róża wyciągnęła ręce, a Ewa schroniła się w tym znajomym uścisku, pozwalając na to, aby cała zebrana w niej gorycz i żal wypłynęły wraz z łzami, które wylewały się z jej oczu nieprzerwanym potokiem. — Płacz, maleńka. Płacz. To cię oczyści i uwolni. — Gładziła Ewę po zlepionych od ciepła włosach, pozwalając jej na słabość i rozpacz po utraconych nadziejach. — Wiesz, Ewuniu… — zaczęła, mówiąc do wtulonego w nią kłębka nieszczęścia — ten Rafał… dobrze mu z oczu patrzy. On to udźwignie, ale pozwól mu na to. Nie unoś się honorem, bo kiedyś gorzko tego pożałujesz. Ja żałuję do dziś… — ostatnie zdanie wyszeptała, ale Ewa usłyszała je wyraźnie. Szloch powoli ustawał, chociaż jej zmęczone ciało targane było jeszcze konwulsjami. Serce Ewy odnajdowało swój rytm, a życie w niej wyraźnie dało do zrozumienia, że nie podobają mu się tak intensywne emocje mamy. Pozostała w objęciach Róży do momentu, aż ostatnia kropla wyschła na jej policzku. Gdy ochłonęła, poszukała chusteczki i wytarła nią twarz, a potem wydmuchała nos. Wiedziała, że wygląda okropnie, ale zupełnie się tym nie przejęła. Miała do tego prawo. Tak, jak miała prawo do tego, aby choć przez chwilę być w życiu szczęśliwą. Wracały popędzane przez komary, które późnym popołudniem zwiększyły swoją aktywność. Przy jeziorze minęły się z łabędzią rodziną, która przypłynęła na brzeg na wieczorny posiłek. Ewa naliczyła siedem szarych brzydkich kaczątek. I choć jeszcze brakowało im tej królewskiej bieli, miały świadomość swojej wyjątkowości. Dumnie wypinały pierś i wysoko unosiły chudą szyję, z ciekawością obserwując świat i jego cuda. Tata łabędź czuwał nad każdym członkiem rodziny, strzegąc i doglądając potomstwa. Każdy nieopatrzny i zbyt szybki ruch lub bliskość, która go niepokoiła, powodowały ostrzegawczy syk, z którym przeganiał również podpływające po jedzenie kaczki. Ewa zapragnęła podzielić się tym widokiem z babcią. Hanna lubiła obserwować nałęczowskie łabędzie i ilekroć odwiedzały Nałęczowski Park Zdrojowy, zawsze zaglądały nad staw, gdzie mieszkały łabędzie. Te bałtyckie były potężniejsze i bardziej masywne niż te ze stawu. Wyciągnęła komórkę i wybrała numer telefonu babci. Czekała na ten pełen ciepła i spokoju głos, za którym tęskniła, a potem wsłuchiwała się w niego, chcąc go przytulić do swojego serca jak najmocniej. — Halo? Słucham? — Dzień dobry, babciu — powiedziała, starając się, aby Hanna usłyszała ją wyraźnie pomimo szumu dorosłych i dziecięcych głosów, wśród których przystanęła. — Ewunia! — słyszała, jak jej babcia się rozpromienia. — Wszystko u ciebie w porządku, kochanie? — Tak, babciu. — Uśmiechnęła się do słuchawki, po drugiej stronie której znajdowała się tak droga jej osoba. — Wszystko dobrze. Stęskniłam się. — To ja mam tęsknić, a ty odpoczywać i najodować dziecko na cały rok. Dbasz o siebie? — Dbam, babciu. Nie martw się. A o ciebie kto dba? — Wiedziała, że Hanna siedzi teraz na swoim ulubionym fotelu, przy uchylonym balkonie, przez który wpadają dźwięki ulicy i toczącego się za oknem życia. — O mnie to ty się nie martw. Dorota przywozi mi obiady i wyciąga na spacery. Z panią Janiną wędrujemy na zakupy, nawet na targu na Wileńskiej byłam! A z Pawłem jeździmy na cmentarz i nawet w Nałęczowie wczoraj byliśmy. Magda przylatuje za tydzień, więc opiekę będę miała, a ty nie zaprzątaj sobie tym głowy. Ewa mocniej ścisnęła słuchawkę, jakby chciała ją przytulić. — Wiesz, spotkałam łabędzią rodzinę. Masz od nich pozdrowienia. — A, dziękuję — w głosie Hanny Ewa usłyszała ożywienie. — A pan łabędź przystojny? — Oj, przystojny! — Roześmiała się. — I ma dobre geny, bo aż siedmioro potomstwa za nim przypłynęło.

— Może nie wszystkie jego — zażartowała Hanna, a Ewa parsknęła śmiechem, wzbudzając tym lekkie zainteresowanie przechodzących obok niej ludzi. — Wiesz, to bardzo dobre miejsce. Chciałabym, abyś tu ze mną przyjechała. Spodobałoby ci się. — Ja się już w tak daleką podróż nie wybieram, Ewuniu. Poza tym, przede mną już tylko jedna, ta najważniejsza. — Ani mi się waż tam wybierać! — Poczuła lekkie drżenie rąk. — Prawnuka musisz na tym świecie powitać. Nikt tego lepiej od ciebie nie zrobi. Hanna zamilkła, ale Ewa była pewna, że babcia się uśmiecha. — Powitam, Ewuniu. Powitam najgodniej, jak potrafię. O nic się tam, nad tym morzem, nie martw, tylko spaceruj, odpoczywaj, gromadź siły i wdychaj jod, bo u nas on tylko w soli. — Kocham cię, babciu. — Nie mogła się powstrzymać, zapragnęła to powiedzieć i bardzo chciała, aby Hanna usłyszała to właśnie dziś. — Ja też cię kocham, Ewuniu. I czekam na ciebie. Cierpliwie. Ewa błogosławiła te czasy, w których jedno małe urządzenie, które mieściło się w damskiej torebce i męskiej kieszeni w spodniach, łączyło dwie osoby znajdujące się w różnych częściach kraju, a nawet na dwu różnych kontynentach. Pamiętała jeszcze te lata, gdy na wyjazdach z zespołem poszukiwała budki telefonicznej albo poczty, gdzie zamawiała rozmowę z domem. Teraz jedna mała komórka zastępowała to wszystko, dając możliwość usłyszenia bliskiego głosu, ilekroć się tego zapragnęło. Znajome już, czerwone pelargonie, którymi ukwiecone były balkony w „Marii” i cały taras od strony morza, powitały Ewę, kołysząc się lekko. Szła w milczeniu obok Róży, która dziś usłyszała już za wiele i nie chciała przerywać niekrępującej je ciszy pytaniem, które znów zburzyłoby spokój dziewczyny. Słońce, ukryte cały dzień za ciężkimi chmurami, na wieczór pokazało swoje rozpromienione oblicze, dając obietnicę ładnego zachodu. Czas nadal leniwie odmierzał minuty, nigdzie ich nie poganiając ani nie przyspieszając. Dąbki otulały swoim spokojem i zatrzymaniem, a Ewa pomyślała sobie, że chciałaby w tej chwili pozostać; między „kiedyś” a „może”; między przeszłością a przyszłością; w tym momencie, który nigdzie nie pędził i niczego nie oczekiwał i w którym poczuła się po prostu dobrze. Zupełnie jakby była o krok od odnalezienia swojego miejsca w życiu, do którego dotąd z takim trudem zmierzała. *** Sierpniowe wieczory miały w sobie nostalgię jesieni. Lato odchodziło powoli, żegnając się z kluczem czapli i bocianów. W powietrzu czuć już było chłód, który odtąd miał witać ranki i wieczory, a koraliki jarzębiny czerwieniały z każdym dniem coraz bardziej. Niedługo cieniutka nić babiego lata będzie wplątywać się we włosy i migotać w słońcu, pośród jeszcze zielonych listków krzewów i drzew; w lasach pojawią się grzyby, a kuchnie w domach wypełnią się zapachem śliwek i szarlotek. Jesień przyniesie całe bogactwo swoich smaków i kolorów, a ludzie i tak będą tęsknić za latem — roześmianym, słonecznym i beztroskim. Samotność przysiadła na parkowej ławce i zapatrzyła się na ludzi, którzy latem jakoś spieszyli się mniej. Była zmęczona tym nieustannym wędrowaniem i wypatrywaniem. Chciała odpocząć, rozciągnąć się na zielonej trawie i zapatrzeć w chmury ścigające się po niebie. Przewędrowała tyle miast i naoglądała się tyle ludzkich historii, że mogłaby o tym napisać książkę. O ludzkich dramatach i przepłakanych nocach. O nadziei, która przychodziła nad ranem. O snach, w których powracał spokój, i dniach, w których tego spokoju zabrakło. Samotność otulała człowieka, gdy wszyscy inni go opuścili, ale odchodziła, gdy człowiek znajdował w sobie dość siły, aby uśmiechać się do każdego wstającego o świcie dnia i na każdy z nich czekać z radością. Odchodziła, gdy w życie człowieka wkraczał drugi człowiek,

przynoszący swoją inność i dopełniający szczeliny i rysy, które Samotność próbowała załatać. Samotność nie była koniecznością ani przeznaczeniem. Była stanem, gotowym na zmiany. Towarzyszem dni, w których gubił się człowiek, i strażniczką nocy, którą wypełniał lęk. Zjawiała się, gdy człowiek rozpaczliwie kogoś potrzebował, a nie miał w sobie odwagi, aby zrobić krok w kierunku tego, kto mógłby tę samotność przegonić. Odchodziła, gdy dom, w którym była pustka i chłód, wypełniał się ciepłem, głośnym śmiechem i rozmową. Człowieka z człowiekiem. I gdy Nadzieja stawała się tak wyraźna, że Samotność nie potrafiła sobie z nią poradzić. Samotność przymknęła oczy i wystawiła twarz do słońca. Poczuła ciepło, które człowiekowi mógł dać tylko człowiek. Nawet słońce nie miało takiej mocy, aby ogrzać zziębnięte serce. Jedynie człowiek. *** Patrzył na nią i próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, jak wytrzymał bez niej trzy tygodnie. Zmieniła się. Jeszcze bardziej zaokrągliła i złagodniała. Wyciszyła się i nie była już tym kłębkiem nerwów, który odwoził do Warszawy. Nie mógł wytrzymać już ani dnia dłużej, dlatego tu przyjechał. Mrugała oczami, nie mogąc uwierzyć, że to naprawdę on, i nie rozumiejąc, co tu robi. — Jak mnie znalazłeś? — Dąbki to nie metropolia, a po tym, jak powiedziałaś, że mieszkasz w najbardziej ukwieconym pensjonacie w miasteczku, to zadanie okazało się całkiem łatwe. — Na przyszłość muszę bardziej uważać na to, co mówię — mruknęła, ale tak naprawdę wszystko w niej tajało wobec siły jego spojrzenia. Cieszyła się. Nie planowali tego spotkania i nawet o tym nie rozmawiali. Od czasu do czasu Ewa odpisywała na jego esemesy, dwa razy odebrała telefon, ale wiedziała, że jeśli ma dojść sama z sobą do ładu, musi zachować dystans. Do niego i do siebie. W głębi duszy pisała jednak scenariusz taki jak ten, podyktowany zwykłym pragnieniem serca — chciała, aby tu przyjechał, tak bez planu i z zaskoczenia. Chciała, żeby tak jak teraz stanął przed nią, patrząc tymi ciemnymi jak czekolada oczami, i uśmiechnął się tak jak wtedy, na wiosnę pod jej oknem. Chciała poczuć ciepło jego dłoni, która bezbłędnie odszukała jej dłoń, stęsknioną dotyku. — Pokażesz mi morze? — zapytał, przekrzywiając głowę i przyglądając się Ewie z uśmiechem. — A naprawdę chcesz je zobaczyć? — odpowiedziała przekornie. — No wiesz, przejechałem sześćset czterdzieści trzy kilometry po to, aby pospacerować z tobą nad morzem, więc może będziesz tak uprzejma i mnie tam zaprowadzisz. — Jadłeś coś? — Kobieca troska wyjrzała oczami Ewy, przynosząc Rafałowi zieloną nadzieję, której się złapał i nie zamierzał puścić. — Nie jestem głodny. Chcę iść z tobą na spacer. Nad morze. — Okej. — Podniosła do góry obie ręce w geście poddania. — Wezmę tylko sweter, nad morzem zazwyczaj jest chłodniej. Patrzył za nią, jak odchodzi z wdziękiem przyszłej mamy. Centymetry, które jej przybyły, sprawiły, że nabrał na nią dodatkowego apetytu i siłą tylko powstrzymał się od tego, aby nie jęknąć i nie pobiec za nią. Stał w tym samym miejscu, w którym go zobaczyła, i czekał na nią. Nie musiał nic mówić, wystarczyło, że patrzył. Jego oczy opowiadały Ewie wszystko. Opowiedziały o pustce ciemnego okna, w której nie mógł nic odnaleźć. O mieście, które posmutniało jak on. Opowiedziały o kolacjach, które zjadał naprędce, bo zabrakło kobiety, z którą celebrował posiłki. O ciszy domu, w którym nie mógł się odnaleźć, i dźwiękach radia i telewizora, które irytowały i nie były w stanie tej pustki wypełnić. Te oczy miały tyle do powiedzenia, że Ewa przestraszyła się tej treści i spuściła wzrok, zawstydzona.

— To chodźmy — powiedziała i wsunęła dłoń w znajome ciepło, którego jej brakowało. Nie patrzył na morze, które dziś lekko wzburzyło się falami. Widział tylko ją, czuł tylko jej zapach i słyszał melodię jej głosu, który był dla niego obietnicą. Nie widział jej jeszcze tak radosnej i ożywionej. Zawsze musiał walczyć z murem, który ją otaczał; a dziś dopuściła go do siebie tak blisko, że aż zabrakło mu tchu. Musiał jednak powiedzieć jej to wszystko, co zamierzał i z czym tu przyjechał. — Sześć lat temu poznałem kobietę, która przesłoniła mi świat i dla której gotowy byłem zmienić wszystko, nawet samego siebie — zaczął, nie dając Ewie wyboru ani możliwości, aby mu przerwała. — Miała na imię Iwona, wyglądała jak modelka i przepadłem dla niej na sześć długich lat. Przez te sześć lat, dzień po dniu, ta kobieta wyniszczała moje prawdziwe „ja” i wsączała mi do głowy swoimi słodkimi słówkami jad, który miał zrobić ze mnie kogoś, kim nigdy nie byłem. Chciałem mieć rodzinę, a ona zwodziła mnie i obiecywała. Aż w końcu zakomunikowała mi, że dziecko zniszczy jej młodość i figurę i żebym dał jej święty spokój i nie zawracał głowy duperelami. Od tamtego dnia zacząłem patrzeć na nią inaczej. Trzeźwiej. I zacząłem odkrywać rzeczy, które mnie przeraziły. Spojrzałem na siebie oczami kogoś z zewnątrz i zrozumiałem, że to nie jestem ja. Sam nie wiem, kim się stałem, ale zacząłem się wstydzić tego snoba, który zamieszkał we mnie razem z Iwoną. Rozstaliśmy się, dalecy od zgody i przyjaźni, i została mi po niej skorupa, która z jej odejściem jedynie popękała, ale nie chciała się oderwać. Walczyłem z tym i im bardziej walczyłem, tym podlej się czułem. Unikałem kobiet jak ognia i obiecałem sobie, że już nigdy żadna nie będzie miała nade mną władzy takiej, jaką miała ona. A potem zobaczyłem ciebie w tym oknie. Z każdym wieczorem oddawałaś mi spokój, a moja skorupa pękała coraz bardziej. Aż któregoś dnia zupełnie odpadła, i wtedy miałem odwagę, aby podejść pod twoje okno i poprosić cię o spotkanie. Umilkł, a Ewa nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. I czy mogłaby powiedzieć cokolwiek, co miałoby sens. — Przyjechałem do ciebie, żeby ci powiedzieć, że nie potrafię bez twojej obecności zrobić czegokolwiek. Nie mogę skupić się na pracy, nie potrafię odpoczywać; wchodzę do sklepu i wychodzę z pustą siatką, a potem wracam do domu, gdzie jest pusta lodówka. Zamawiam pizzę, bo nie mam nic w domu, i myślę o tym, że mi źle bez ciebie i że nie wytrzymam już ani dnia dłużej w tej niepewności, z którą i ty się zmagasz. Opowiedziałem o tobie rodzicom, którym nigdy nie przedstawiłem Iwony. Chcą cię poznać, Ewa. Ja chcę cię poznać tak do samego końca. Chcę cię poznawać codziennie na nowo i chcę, żebyś i ty mnie poznała i przekonała się, że możesz mi zaufać, bo po prostu taki już jestem. Niczego nie udaję, bo się tym brzydzę. I nie zmarnuję sobie życia, będąc z tobą, bo jesteś najcudowniejszą kobietą, jaką w życiu spotkałem. Płakała. Ostatnio często płakała. Ciąża najwidoczniej rozchwiała cały jej system emocjonalny, przynosząc skrajne nastroje, z którymi nie umiała sobie radzić. Ciepło, które poczuła na twarzy nie było ciepłem dłoni Rafała. Było ciepłem jego ust, które — jedna po drugiej — zbierały słone krople i zamykały je w sobie, jakby chciały z nich nauczyć się historii Ewy i dotrzeć do jej myśli. Te myśli… Wirowały i kręciły się jak w walcu, a ona już nic nie wiedziała. Zupełnie nic, oprócz tego, że w mocnych ramionach Rafała poczuła się bezpieczna. Były duże i silne i otuliły Ewę zupełnie jak kamizelka ratunkowa, i w których nie było już miejsca na samotność. Lublin — Kazimierz Dolny n/Wisłą — Dąbki listopad 2012 — grudzień 2013

Przepisy na ciasta, którymi pachniały strony mojej książki Pieczenie jest jak magia. Aby ciasto wyszło i smakowało, nie wystarczy sam przepis. Trzeba do niego powrzucać trochę dobrych chęci, odrobinę serdeczności; trzeba poświęcić mu swój czas i doprawić szczyptą miłości. Wtedy smakuje najlepiej. Zaparz sobie dobrej herbaty; takiej, jaką lubisz. Albo usiądź ze mną przy filiżance kawy i rozsmakuj się w ciastach, przyrządzanych przez moje bohaterki. Wszystkie przepisy wypróbowałam w swojej kuchni. Każde z tych ciast wychodzi i smakuje… sama się przekonaj jak:) Sernik w krateczkę (wypiekany przez Janinę) Składniki: 3 szklanki mąki puszystej tortowej ½ szklanki cukru pudru 1 kostka masła 2 żółtka 3 łyżki śmietany 1 łyżeczka proszku do pieczenia Mąkę wymieszać z proszkiem do pieczenia, posiekać z masłem, dodać żółtka, cukier, śmietanę i szczyptę soli. Zagnieść ciasto i przełożyć do prostokątnej blaszki, wyłożonej papierem do pieczenia (należy zostawić trochę ciasta na krateczkę, która ozdobi górę sernika). Odstawić i przygotować masę serową. Masa serowa: 1 kg sera białego śmietankowego 1 kostka masła 8 żółtek 2 i ½ szklanki cukru pudru 50 g rodzynek królewskich 3 łyżki mąki Oddzielić żółtka od białek. Żółtka utrzeć z cukrem i miękkim masłem (jeżeli jest twarde ścieram je na tarce na grubych oczkach). Do puszystej masy dodać ser i dalej ucierać na jednolitą masę. Dodać mąkę i sparzone, odsączone rodzynki. Z białek ubić pianę na sztywno i połączyć z masą (w zależności od tego, jak dużą mamy blaszkę i jak duży chcemy sernik, ubijamy tę pianę z sześciu lub ośmiu białek). Wyłożyć na przygotowany spód, a górę ozdobić wałeczkami ciasta układanymi w krateczkę. Jest z tym trochę zabawy i zabiera nieco czasu, ale wygląda po upieczeniu ciekawie. Piec około 1 godziny w dobrze wygrzanym, ale nie gorącym piekarniku (ja piekę zazwyczaj w 180 stopniach w piekarniku gazowym). Smacznego :)

Letnia tarta z owocami (przygotowywana przez Janinę dla Danuty) Składniki: Ciasto (kruchy spód) 2 szklanki mąki puszystej tortowej 2-3 łyżki cukru pudru ½ kostki zimnego masła (100 g) 1 jajko 1 cukier waniliowy Przesiać mąkę i dodać do niej cukier puder i cukier waniliowy. Posiekać masło z przesianą mąką, dodać jajko i zagnieść ciasto. Uformować z niego kulę, włożyć w przezroczystą folię spożywczą i włożyć do lodówki na pół godziny. Po wyjęciu ciasta z lodówki wykleić ciastem formę do tarty (szklanej nie trzeba niczym smarować). Wykleić zarówno dno, jak i boki formy, aby utrzymało się na niej owocowe nadzienie. Spód tarty ponakłuwać w wielu miejscach widelcem, aby ciasto się nie wybrzuszało podczas pieczenia; oraz obciążyć fasolą, wyłożoną na papierze do pieczenia. Piec w temperaturze 180 stopni około 25-30 minut, aż tarta się lekko zarumieni. Ostudzić w formie. Krem mascarpone ½ kg serka mascarpone schłodzonego 5 łyżek cukru pudru kilka kropel zapachu waniliowego ½ szklanki śmietanki kremowej 30% bardzo zimnej Śmietankę ubić na sztywną pianę z cukrem pudrem, a następnie wymieszać mikserem z serkiem mascarpone i kroplami wanilii. Krem wyłożyć na spód wystudzonej tarty. Schłodzić w lodówce. Przed samym podaniem udekorować ciasto owocami — najlepiej smakuje z truskawkami lub malinami. Można musnąć owoce tężejącą galaretką truskawkową, ale bez galaretki również smakuje wyśmienicie. Smacznego :)

Szarlotka Grażynki (przepis na tę szarlotkę wiele lat temu przekazała mi moja ciocia Grażynka, stąd jej nazwa) Składniki: ½ kg mąki krupczatki szczypta soli 1 kubeczek masła roślinnego 3 duże łyżki cukru 3 żółtka 1 łyżeczkę proszku do pieczenia 1 cukier waniliowy 2 łyżki śmietany

2 i ½ - 3 kg kwaśnych jabłek łyżka kaszy manny do podsypania Mąkę wymieszać ze szczyptą soli, proszkiem do pieczenia, cukrem i cukrem waniliowym. Dodać masło roślinne, żółtka i łyżki śmietany. Zagnieść razem wszystko. Zagniecione ciasto uformować w kulę i włożyć na pół godziny do lodówki. Jabłka obrać ze skórki, pokroić na drobne cząstki i zesmażyć, dodając ok. 2-3 łyżek cukru. Ciastem wykleić blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia. Część ciasta zostawić na górną warstwę. Posypać ciasto kaszą manną i wyłożyć na nie przestudzone jabłka. Posypać jabłka cynamonem. Białka ubić na sztywną pianę z czterema łyżkami cukru i wyłożyć na jabłka; na to zetrzeć na grubych oczkach tarki pozostałą część ciasta. Piec ok. 40 minut w temperaturze ok. 170 stopni. Smacznego :)

Chałwowiec (Ewa piekła go w sobotnie, wiosenne przedpołudnie, a zapach tego ciasta przyciągnął pod jej okno Rafała) Składniki: Ciasto biszkoptowe 6 jajek 1 szklanka cukru 1 cukier waniliowy 1 łyżka mąki pszennej ½ łyżeczki proszku do pieczenia 3 opakowania budyniu czekoladowego bez cukru (Ja jestem wierna marce Winiary) Białka oddzielić od żółtek, po czym ubić na sztywną pianę, dodając szczyptę sody. Pod koniec ubijania dodawać stopniowo cukier i cukier waniliowy. Następnie dodać po jednym żółtku, delikatnie mieszając. Mąkę przesiać z budyniami i proszkiem do pieczenia, a następnie delikatnie połączyć z masą. Prostokątną blaszkę wyłożyć papierem do pieczenia i przełożyć do niej ciasto. Włożyć do lekko nagrzanego piekarnika i piec przez 30 minut w temperaturze 180 stopni. Po wyjęciu z piekarnika ciasto ostudzić i przekroić wzdłuż na pół. Smakuje tak, jak ciasto wuzetkowe. Masa chałwowa 3 szklanki mleka 300 g chałwy waniliowej 2 opakowania budyniu waniliowego Winiary bez cukru 1 kostka masła 1 gorzka czekolada Zagotować 2 szklanki mleka. W jednej szklance rozpuścić budynie waniliowe i wlać do gotującego mleka. Gotować, cały czas mieszając, aż budyń zgęstnieje. Następnie ostudzić budyń, od czasu do czasu mieszając, aby nie zrobiła się na nim skorupa. Chałwę rozkruszyć drobno. Masło utrzeć na puch i stopniowo dodawać do niego po łyżce wystudzonego budyniu, przez cały czas miksując. Budyń nie może być ciepły, żeby masa się nie zważyła. Na koniec do masy

dołożyć chałwę i całość zmiksować (miksować należy tak długo, aż otrzymamy jednolitą i gładką masę). Na jeden kawałek ciasta biszkoptowego wyłożyć ⅔ kremu chałwowego, przykryć drugim kawałkiem. Wierzch posmarować resztą kremu. Posypać startą czekoladą. Schłodzić, a potem delektować się nim przy kawie, tak jak moja bohaterka Ewa :)

Ciasto drożdżowe z jagodami (Ewa upiekła je dla Rafała) Składniki: 4 szklanki mąki (najlepsza do ciasta drożdżowego jest Mąka Szymanowska lub Mąka Puszysta Luksusowa Lubelli) ¾ szklanki cukru 1 i ½ szklanki mleka 50 g drożdży 150 g masła 4 łyżki oleju kilka kropel zapachu pomarańczowego 4 żółtka szczypta soli Nadzienie: 1 kg jagód przyprawa korzenna do piernika Drożdże rozetrzeć, dodać 2 łyżki mąki i pół szklanki letniego mleka. Rozmieszać na papkę. Postawić pod przykryciem w ciepłym miejscu. Resztę mleka, masło, cukier i olej rozgrzać w garnku. Gdy mieszanina zawrze, wylać do miski z przesianą z solą mąką i rozmieszać, najlepiej drewnianą łyżką. Do ciepłego ciasta dodać zapach pomarańczowy oraz rozczyn drożdżowy. Wbić żółtka i wyrabiać drewnianą łyżką przez 10-15 minut. Czekając na zagotowanie się mleka z cukrem, olejem i masłem, przygotowujemy kruszonkę. Resztę masła, która nam została, kroimy w płatki; dodajemy ⅓ szklanki mąki i ⅓-½ szklanki cukru. Zagniatamy to wszystko razem, formujemy małą kulę i wkładamy do lodówki. Gdy ciasto jest już wyrobione i odkleja się ładnie od brzegów miski, wykładamy je na papier do pieczenia w blaszce. Ja robię to ciasto w bardzo dużej blaszce. Na ciasto wykładamy przebrane, opłukane i odsączone z wody jagody. Posypujemy je przyprawą korzenną, a na wierzch ścieramy na grubych oczkach tarki przygotowaną wcześniej kruszonkę. Pieczemy w temperaturze 170-180 stopni w nagrzanym piekarniku około 40-45 minut. Trzeba uważać, bo spód szybko się przypala. Najlepiej smakuje jeszcze tego samego dnia, lekko ciepłe. Smacznego :)

Czytelniczki o książkach Moniki A. Oleksa „Książki czytam od zawsze. Przeczytałam ich już wiele kilogramów. A na metry to będzie pewnie jeszcze więcej. I wiem jedno — nie tyle ma dla mnie znaczenie ich treść, co klimat, nastrój, wywołany słowami. Ciepły, swojski, bliski — taki stwarza Monika w swoich opowieściach o zwykłych — niezwykłych ludziach i ich sprawach, obok których, przez ten właśnie klimat, nie sposób przejść obojętnie. Jej książki, pisane pięknym, malarskim językiem, zawsze mówią o tym, co dla nas ważne. Dla każdego z nas, bez względu na to, czy się do tego przed sobą przyznajemy czy nie. Przy czym nie skandalizują, chociaż zdarza im się poruszać sprawy trudne i nie dla wszystkich oczywiste. No i mają zaletę, którą posiada tak niewiele pozycji książkowych — można je bez zażenowania podarować jako prezent każdemu dorosłemu, nie licząc mu lat. Bo są to książki, które rozumieją człowieka. Tak po prostu i bez ocen. I za to je lubię”. Basia Smal [email protected] „(…) Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest (…) Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję. wszystko przetrzyma. (…) Właśnie te słowa, słowa z listu świętego Pawła do Koryntian, jako pierwsze przyszły mi na myśl, gdy przeczytałam książki Moniki Oleksa — »Miłość w kasztanie zaklętą« oraz »Ciemna strona miłości«. Z tym pierwszym tytułem zetknęłam się w dość trudnym momencie mojego życia, gdy przez blisko dwa miesiące leżałam unieruchomiona w łóżku po ciężkiej operacji. Lektura »Miłości w kasztanie zaklętej« przyniosła mi wówczas ukojenie i pozwoliła choć na chwilę przenieść się do wykreowanego przez Autorkę świata. Drugą książkę — »Ciemną stronę miłości« — czytałam w okresie Świąt Bożego Narodzenia, kiedy wszyscy powinniśmy spędzać czas z bliskimi naszym sercom ludźmi. Książki Pani Moniki opowiadają właśnie o ludziach, ukazują ich skomplikowane losy i równie skomplikowane relacje. W powieściach tych nic nie jest czarne ani białe, nic nie jest jednoznaczne. Chwilami były to dla mnie powieści trudne w odbiorze, szczególnie »Ciemna strona miłości«, z powodu sytuacji, w jakich znajdowali się jej bohaterowie oraz decyzji, jakie musieli podjąć. Choć poprzez lekkość pióra książki Pani Moniki szybko się czyta, to ich treść, z powodu poruszanych w nich problemów, zostaje w pamięci czytelnika na długi czas. Największym bogactwem, jakie pozostało we mnie po lekturze powieści Pani Moniki, jest

przekonanie, że każdy odcień miłości, choć bywa trudny do przyjęcia, gdy się z nim zetkniemy, jest piękny i ma w sobie niepowtarzalną wartość. Tak jak piękna i prawdziwa jest miłość matki do dziecka, kobiety do mężczyzny, żony do męża oraz ojca do córki, przedstawiona na kartach powieści Pani Moniki. Jedynie taka Miłość, prawdziwa, płynąca z głębi serca, wszystko zniesie, wszystko przetrzyma, we wszystkim odnajdzie nadzieję…” Karolina Laube www.karolinalaube.blogspot.com „Naprawdę jaka jesteś nie wie nikt… Szczęśliwa jesienią i smutna wiosną. Myśląca sercem i kochająca rozumem. Samotna wśród tłumu i spełniona w pojedynkę. Kobieta pełna sprzeczności. Kobieta taka jak Ty. Jeśli w szarej codzienności brakuje Ci barw, a w zgiełku dnia powszedniego tęsknisz za chwilą tylko dla siebie, sięgnij po książki Moniki Oleksa. Otwierając kolejną książkę Pani Moniki Oleksa, czuję się jakbym wracała do domu. Czeka tam na mnie filiżanka aromatycznej herbaty z miodem i dobre słowo, którym otulam się jak ciepłym kocem”. Natalia Michalak www.sladami-ksiazki.blogspot.com
Oleksa Monika A. - Samotność ma twoje imię

Related documents

180 Pages • 93,421 Words • PDF • 1.7 MB

1 Pages • 197 Words • PDF • 80.5 KB

111 Pages • 53,662 Words • PDF • 1 MB

8 Pages • 1,040 Words • PDF • 660.8 KB

1 Pages • PDF • 207.8 KB

6 Pages • 1,247 Words • PDF • 190.6 KB

1 Pages • 486 Words • PDF • 21 KB

329 Pages • 86,244 Words • PDF • 10.2 MB

30 Pages • 10,280 Words • PDF • 422.4 KB

1 Pages • 393 Words • PDF • 57.1 KB

1 Pages • 225 Words • PDF • 11.6 KB

353 Pages • 99,828 Words • PDF • 3.3 MB