Theresa Revay - Biała wilczyca 01 - Biała wilczyca

467 Pages • 206,187 Words • PDF • 1.9 MB
Uploaded at 2021-09-24 08:56

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Theresa Revay

BIAŁA WILCZYCA

Z francuskiego przełożyła Magdalena Kamińska-Maurugeon

Ś w i a t Książki

Część pierwsza

Piotrogród,

luty

1917

Szczęście nie sprzyja ludziom biernym. Trzeba je prowo­ k o w a ć , zdobywać, trzeba po prostu na nie zasłużyć, j a k na Krzyż św. Jerzego na polu bitwy. Ksenia F i o d o r o w n a Ossolina uważała się za wojowniczkę. Wojna trwała j u ż blisko trzy lata. Setki tysięcy Rosjan ginęły od Bałtyku po D u n a j . Nadzieja na ujrzenie podczas urodzinowej kolacji m ł o d e g o oficera carskiej Białej Gwardii była dość nikła. M i m o to dziewczyna bez wahania wysłała mu zaproszenie, a gdy nie otrzymała odpowiedzi, zatelefo­ n o w a ł a do niego, żeby u p e w n i ć się, czy dostał przepustkę. M a t k a byłaby zgorszona, gdyby się o tym dowiedziała. Ksenia siedziała z n o s e m przyklejonym do okna. Chuch­ nęła na p o d w ó j n ą szybę, j a k w dzieciństwie, i p a l c e m naszki­ cowała twarz. Czy cierpliwości uczymy się z wiekiem? Garst­ ka w z b u r z o n y c h manifestantów w o k ó ł Soboru Kazańskiego nie m o g ł a zepsuć jej zabawy. Trzasnęły drzwi wejściowe i w westybulu rozległ się ni­ ski głos ojca. Od razu wyczuła, że Fiodor Siergiejewicz jest rozdrażniony, m o ż e nawet zły. Słyszała, j a k zdejmuje gruby płaszcz, otrząsając się przy t y m j a k niedźwiedź, a później nie­ r ó w n y m krokiem przemierza korytarz aż do gabinetu, powłó­ cząc niewładną p r a w ą nogą, pamiątką po ranie odniesionej podczas wojny. 9

Obróciła się na pięcie i obrzuciła salon szybkim spojrze­ niem. Nie zapaliła lamp. Stała w p o p o ł u d n i o w y m półmroku, w y p r o s t o w a n a i spokojna, ubrana w d ł u g ą w e ł n i a n ą spódnicę i b i a ł ą bluzkę z p l i s o w a n y m kołnierzykiem, z szalem zarzu­ c o n y m na ramiona. N a d a l czuła ostrą w o ń środków odka­ żających, zapach szpitala, do którego chodziła, by p o m a g a ć w opiece nad rannymi. N i e p o w i e r z a n o jej zadań w y m a g a ­ j ą c y c h wprawy, uważając, że w wieku lat piętnastu jest jesz­ cze zbyt młoda, by przejść szkolenie pielęgniarskie i znosić w i d o k ropiejących ran w niedyskretnych miejscach, ale chęt­ nie przyjmowano jej p o m o c przy szykowaniu opatrunków, dezynfekowaniu narzędzi chirurgicznych czy w podnoszeniu morale żołnierzy. Z e g a r ścienny dodawał m i n u t ę do minuty. Z m r o k u wy­ łaniały się znane Kseni zarysy kanap i foteli. Z a m k n ę ł a oczy i o d g a d y w a ł a w myślach, gdzie l e ż ą perskie dywany, gdzie w i s z ą lustra, gdzie stoi konsola ozdobiona g ł o w a m i sfink­ sów, gerydony z różanego i a m a r a n t o w e g o drewna, rzeźbione krzesła... Ściany zdobiły płótna mistrzów. Była to j e d n a z naj­ bardziej znanych kolekcji w wyższych sferach miasta. Kse­ nia j a k duch prześlizgiwała się w myślach między m e b l a m i z brzozy karelskiej, m u s k a ł a stojące na fortepianie emaliowa­ ne r a m k i fotografii i kolekcję tabakierek. Znała na p a m i ę ć ten wielki salon. Ż a d n e z amfiladowych p o m i e s z c z e ń tego przy­ tulnego i j e d n o c z e ś n i e imponującego d o m o s t w a nie m i a ł o przed n i ą tajemnic. Z d a w a ł o jej się, że w aksamitnej ciszy w y c z u w a j e g o spokojne tętno, które pulsowało również w jej żyłach i wypełniało ją całą. Serce rodzinnego d o m u , stoją­ cego nad z a m a r z n i ę t y m k a n a ł e m , w p o ł o w i e drogi m i ę d z y d w o m a soborami, biło tym s a m y m r y t m e m co jej własne. Z zamyślenia wyrwały ją strzępy rozmów. Zdezorientowa­ na, zastanawiała się, czy te odgłosy d o c h o d z ą z zewnątrz, ale gdy tylko otworzyła oczy, zdała sobie sprawę, że to ojciec piekli się przy telefonie. N a s t a w i ł a ucha. Jakiś czas temu na­ brała takiego zwyczaju. Spacerując po mieście, chwytała okru10

chy informacji, plotek i skarg, powtarzanych przez ludzi. Od miesięcy przed piekarniami o trzeciej nad r a n e m zaczynały ustawiać się kolejki. O k u t a n e w z i m o w e płaszcze kobiety o policzkach spierzchniętych od mrozu lamentowały, doma­ gały się chleba i przeklinały p o d w y ż k ę cen. N a r ó d narzekał na rząd, oskarżał go o ukrywanie mąki, o zaprzedanie się N i e m c o m i o nieudolność w zaopatrywaniu miasta, w którym b r a k o w a ł o wszystkiego: węgla, mięsa, świec, m y d ł a i cukru. Wydawało się, że zabicie Rasputina rozwiąże wszystkie

pro­

blemy, ale sytuacja się nie poprawiła, j a k gdyby starzec dys­ p o n o w a ł z ł o w r o g ą w ł a d z ą zza grobu. B r a k o w a ł o d r e w n a n a opał - w niektórych dzielnicach biedacy umierali z zimna w nieogrzanych izbach. Ksenię

przeszedł

dreszcz.

Rodzina

Ossolinów

także

oszczędzała. N i e ogrzewano j u ż d o m u j a k dawniej. Niektóre pomieszczenia zamknięto do wiosny. Ksenia dzieliła teraz pokój z m ł o d s z ą o pięć lat siostrą Maszą, która k a ż d e g o wie­ czoru m ę c z y ł a ją prośbami o czytanie baśni i legend. Ksenia musiała c z a s e m grozić małej, żeby wreszcie zasnęła p o d g ó r ą pierzyn. - Miarka z i e m n i a k ó w kosztuje teraz pięć rubli, a przed wojną płaciliśmy tylko piętnaście kopiejek! Co mają j e ś ć ci ludzie, N i n o ? ! - wrzeszczał ojciec. Chyba zostawił otwarte drzwi gabinetu. Ksenia rozpo­ znała cichy głos matki, usiłującej go uspokoić. N i n a Piotrowna Ossolina, kobieta o j a s n y m spojrzeniu i delikatnych nad­ garstkach, była j e d n ą z tych słodkich żon wywierających aniel­ ski w p ł y w na w y b u c h o w y c h mężów. Ileż to razy Ksenia widywała, j a k ojciec albo wujowie, emerytowani oficerowie Gwardii, okazywali posłuszeństwo ż o n o m , z a n i m one pod­ niosły g ł o s ! Uległość tych o l b r z y m ó w bywała zaskakująca. Ksenia nie zdziwiła się, słysząc, że ojciec m ó w i o cenach żywności. Ten inteligentny m ę ż c z y z n a lubił powtarzać, że wojnę wygrywa się na froncie, a przegrywa na tyłach. Od wielu miesięcy tramwaje stały na torach, porzucone przez 11

strajkujących motorniczych. Posiedzenia p o s ł ó w w Pałacu Taurydzkim były głośne i burzliwe, a Święta Ruś parskała z niezadowolenia j a k narowisty koń. Ksenia zmarszczyła brwi na myśl o bladoniebieskiej su­ kience z satyny i haftowanego kryształkami tiulu, która wi­ siała w jej pokoju. Zabroniła M a s z y jej dotykać, grożąc su­ r o w ą karą, której j e s z c z e nie wymyśliła. Rodzice obiecali starszej córce wspaniałe przyjęcie u r o d z i n o w e w n a g r o d ę za świetne wyniki w nauce w liceum Oboleńskiego i p r z y k ł a d n ą p o m o c w szpitalu. M a t k a zaprowadziła ją na ulicę M o c h o w a ja, do krawcowej A n n y Grigoriewny G i n d u s , która termino­ wała w Paryżu u Jeanne Paquin i była dla młodej dziewczyny symbolem absolutnej elegancji. Ksenia czuła się tak, j a k b y z r o c z n y m w y p r z e d z e n i e m świętowała swój debiut w salo­ nach petersburskiej elity. Bardzo jej to o d p o w i a d a ł o , lubiła się wyróżniać. G d y opowiadała przyjaciółkom o kolacji, któ­ ra miała zostać w y d a n a po przedstawieniu sztuki Lermonto­ wa w Teatrze Aleksandryjskim, dziewczęta bladły z zazdro­ ści. C h o ć wojna przyniosła wszystkim więcej swobody, ich rodzice bardziej przestrzegali konwenansów. Ale przecież gorączka, która trawiła miasto, nie m o g ł a zakłócić radosnego święta, do którego Ksenia przygotowy­ wała się od kilku tygodni. Z d e c y d o w a n y m krokiem wyszła z salonu i zbiegła po schodach do ojca. Poczuła nagle, że musi go zobaczyć i upewnić się, że wszystko będzie dobrze. Z a t r z y m a ł a się w drzwiach gabinetu i patrzyła na gene­ rała, który stał przy piecu i czytał j a k ą ś depeszę. Był zgar­ biony i pocierał kark ręką, ale twarz ze złotymi, okrągłymi okularami na nosie wyglądała bardzo m ł o d z i e ń c z o . Ogarnął ją nagły, niemal desperacki przypływ uczuć do ojca. Darzyła go absolutnym zaufaniem, dojrzałym i p e ł n y m j a k słodki o w o c . Przy nim n i e m o ż l i w e były wątpliwości czy wahania. Wysoki, barczysty m ę ż c z y z n a o m o c n y c h dłoniach e m a n o w a ł witalnością. Z a w s z e na widok Maszy, wtulającej się w j e g o ramiona, Ksenia żałowała, że jest j u ż za duża, by też szukać 12

w nich schronienia, i m u s z ą jej wystarczyć głośne pocałun­ ki, które ojciec składał jej na policzkach, łaskocząc j a s n y m wąsem. Teraz z m e ł ł w ustach p r z e k l e ń s t w o , pochylił się, żeby w r z u c i ć depeszę do otworu w kaflowym piecu, i dostrzegł córkę. Jego z m ę c z o n a twarz natychmiast się rozjaśniła. Zdjął okulary, które odcisnęły mu na nosie czerwony ślad. - Gołąbku, jesteś tu, nie słyszałem, j a k weszłaś. Jak się m i e w a królowa balu? - A ty, tatusiu, j a k się m i e w a s z ? Ojciec opadł na skórzany fotel i przycisnął r ę k ą rozsypane papiery na biurku. Wykrzywił usta w przykrym, ironicznym grymasie. - P o d o b n o idziemy do teatru na Maskaradę? Ironia losu... M a m wrażenie, że cały dzień uczestniczę w maskaradzie. -

Słyszałam, że scenografia jest c u d o w n a - rzuciła Kse­

nia trochę n e r w o w o . - W s z y s c y przyjdą, nawet członkowie rodziny cesarskiej. Z a p o w i a d a się wspaniałe przedstawienie. Zdziwiła ją w ł a s n a panika. Czy n a p r a w d ę tak wielkie zna­ czenie miał dla niej wieczór w teatrze? Przed oczami stanę­ ła jej n o w a sukienka, d o b r a n e do niej satynowe trzewiczki, wstążki, które będzie miała wplecione we włosy. Jak m o g ł a u w a ż a ć się za dorosłą, skoro z dziecięcą pasją myślała o rze­ czach tak m a ł o istotnych? - Od stycznia to miasto otępia się z a b a w ą - o d e z w a ł się rozdrażniony ojciec. - Ludzie m y ś l ą tylko o tańcach. - To są bale dobroczynne, tato - zaprotestowała Ksenia. Przecież trzeba zebrać pieniądze dla naszych rannych. - Jak tak dalej pójdzie, to w ogóle nie będzie pieniędzy zakpił. - Od czasu klęski p o d Tannenbergiem, a zwłaszcza od wycofania się z Galicji wojsko na froncie się burzy. - Ci żołnierze to tchórze! Tacy oficerowie j a k ty czy wu­ jek Sasza nigdy by się tak nie zachowali. - Tchórzy znajdziesz wszędzie, moje d z i e c k o . Ten typ c z ł o w i e k a spotyka się często, wierz mi. Ale czy m o ż n a na13

zwać tchórzami żołnierzy, którym zostało po dziesięć naboi? Którym czasem za j e d y n ą broń musiały wystarczyć kamie­ nie? P r z y p o m i n a m ci, że w sierpniu tysiąc dziewięćset czter­ nastego roku Rosjanie walczyli j a k bohaterowie. Poświęcili­ śmy się dla Francuzów. To dzięki n a m wygrali bitwę nad Marną, bo N i e m c y musieli o d p i e r a ć nasz atak na Prusy W s c h o d n i e . Za lojalność zapłaciliśmy straszliwą cenę: nie byliśmy gotowi na to starcie i straciliśmy elitę naszej armii. A rok później była Galicja... Zapatrzył się gdzieś, a j e g o twarz skurczyła się j a k z bólu. - Nie mieliśmy amunicji... Artyleria została zdziesiątko­ wana... Pułki straciły trzy czwarte stanu o s o b o w e g o . Widzia­ ł e m , j a k prości sierżanci prowadzili ludzi do walki, choć nic nie jedli od wielu dni. To j u ż nie była wojna, tylko masakra. Potwierdzi to każdy oficer godny tego tytułu. N a r ó d jest nie­ zadowolony. Z a c z y n a protestować, i to coraz bardziej otwar­ cie. To p o w ó d do zmartwienia. N i e m ó w mi, że jesteś tak s a m o głucha j a k ci, którzy tego nie słyszą. - Ale to chyba nie jest aż tak p o w a ż n e ! - rzuciła rozdraż­ niona Ksenia. - Strajki i demonstracje to u nas nic n o w e g o . W tysiąc dziewięćset piątym roku wszystko się w końcu uspo­ koiło, prawda? Teraz naród ma swoją D u m ę , więc czego jesz­ cze chce? Generał popatrzył na n i ą surowo. - D u m a nie reprezentuje odpowiednio proletariatu i chłop­ stwa. To z g r o m a d z e n i e notabli. A nasz naród nie jest j u ż t y m r o z m o d l o n y m t ł u m e m , który ze ślepą w i a r ą podnosił ikony przed carem. To mężczyźni i kobiety trzeźwo patrzący na świat. Ludzie c h c ą jeść. Chcą, żeby nie wysyłano j u ż więcej na wojnę ich synów, którzy giną niczym króliki. C h c ą poko­ ju, chociaż m a m y wojnę. A do tego c h c ą parcelacji ziemi i Bóg j e d e n wie, czego jeszcze... - W takim razie c h c ą zbyt wiele i nie d o s t a n ą niczego! Fiodor Siergiejewicz patrzył na córkę. Stała przed nim, n i e z ł o m n a , s k r z y ż o w a w s z y ręce, z r o z p a l o n y m i policzka14

mi, szarymi, błyszczącymi oczami, długimi j a s n y m i w ł o s a m i w nieładzie. Poczuł do niej tak wielką miłość, aż ścisnęło mu się serce. Wiedział, że jest dumna, czasem wręcz pyszna, czę­ sto uparta, ale w tych niełatwych czasach właśnie te cechy charakteru, u w a ż a n e często za zgubne, stanowiły tarczę po­ trzebną do obrony przed n i e p e w n y m jutrem. N i e była tak ser­ deczna jak matka ani tak delikatna j a k m a ł a Masza. M ł o d s z a córka miała zadatki na j e d n o z tych beztroskich i uroczych stworzeń, które mężczyźni kochają tylko za to, że m o g ą oto­ czyć je opieką. Nie, Ksenia była niepokorna, uparta, drażli­ wa. Z a p o w i a d a ł a się na kobietę, która będzie zawracać męż­ c z y z n o m w głowach, nawiedzać ich w snach, przypominać o sobie bezlitośnie w najmniej oczekiwanych m o m e n t a c h , pośród rozweselonego tłumu i na pustych stepach. Zapowia­ dała się na j e d n ą z tych nieokiełznanych, namiętnych kobiet, o które mężczyźni się pojedynkują i które doprowadzają ich do szaleństwa. Fiodor podziwiał elegancję córki, jej w d z i ę c z n ą sylwet­ kę i delikatne nadgarstki. Domyślał się przyczyny nagłego gniewu i naszła go niedorzeczna ochota, by otulić ją j a k n o ­ worodka, którego owija się w becik, żeby ochronić przed pustką, tak przerażającą po b e z p i e c z n y m cieple m a t c z y n e g o brzucha. Już od wczoraj wsłuchiwał się w narastający p o m r u k re­ wolty. Splądrowano kilka sklepów. Tramwaje stanęły, atako­ wano bileterki i motorniczych. Żołnierze strzelali do strajku­ jących, były trzy ofiary śmiertelne, straże pilnowały mostów. Na myśl o depeszy, którą ogień trawił w piecu, Fiodor Siergiejewicz poczuł, j a k krew krzepnie mu w żyłach. D a ł b y wszystko, żeby m ó c ochronić córkę przed niełatwym losem, przed okrucieństwami wojny i przed ludzką zdradą. - Wrócił na front dziś rano - szepnął. Ksenia poczerwieniała. - O kim mówisz? - O Igorze. 15

-

Skąd wiesz?! Powiedział ci?! Widziałeś się z n i m ? !

-

Spotkałem go wczoraj wieczorem. M ó w i ł , że obserwo­

wał manifestację na Samsoniewskim Prospekcie i zaniepo­ koiło go zachowanie kozaków. Zbyt łagodnie obeszli się z tłu­ m e m . To bystry młodzieniec. Poprosił, ż e b y m p o d z i ę k o w a ł ci za zaproszenie. - M ó g ł chociaż odpowiedzieć osobiście! Co za źle wy­ c h o w a n y c h ł o p a k ! Nie b ę d ę g o ż a ł o w a ć ! Odwróciła się gwałtownie i podeszła do pieca. Była na siebie zła. N i e potrafiła ukryć rozczarowania. Czuła, że ojciec stoi za nią, usiłując znaleźć słowa pocieszenia. Lepiej, żeby się nie o d z y w a ł ! Poczuła się nagle słaba, bała się, że się rozpłacze. Potrzebowała kilku sekund, by obudzić w sobie gniew, który przegonił smutek. Igor Kunin był przyjacielem wuja Saszy, najmłodszego brata matki. Spotkała go rok temu, gdy wraz z Saszą odwie­ dził ich na przepustce. Obaj byli mniej więcej w tym s a m y m wieku, mieli o k o ł o dwudziestu lat, ale Ksenia dziwiła się, jak m o g ą się przyjaźnić dwie tak różne osoby. Wuj Sasza m ó w i ł podniesionym głosem, z a c h o w y w a ł się hałaśliwie i - j a k sam o p o w i a d a ł - lubił zapolować na k a c z k ę między j e d n y m a dru­ gim s z t u r m e m w Galicji, co w y w o ł y w a ł o konsternację prze­ łożonych. Natomiast Igor podczas wizyty trzymał się na dy­ stans, o d p o w i a d a ł uprzejmie na pytania pani d o m u i ostrożnie trzymał filiżankę z herbatą, jak gdyby bał się, że ją stłucze. Przez kilka chwil Sasza wyżywał się na fortepianie, śpie­ wając na całe gardło, po c z y m przekonał Igora, żeby zajął j e g o miejsce. „ O n jest w i r t u o z e m ! " - wrzasnął. Zakłopota­ ny Kunin spuścił głowę. Widać było, że ma ochotę zlać się z tłem, lecz Sasza nie ustępował: „Dalej, stary, niedawno skarżyłeś się, że tęsknisz za m u z y k ą " . Igor usiadł na tabore­ cie z przepraszającym u ś m i e c h e m , z n a m a s z c z e n i e m m u s n ą ł białe i czarne klawisze, po c z y m zaczął grać. Tamtego wieczoru Ksenia była j e g o sąsiadką przy stole. Rozmawiali półgłosem, nie zwracając uwagi na resztę towa16

rzystwa. Intrygował ją tak bardzo, że z a p o m n i a ł a o własnej nieśmiałości. Odtąd nie przestawała o nim myśleć. Pisali do siebie listy; ona - krótkie i pospieszne, on - przesycone me­ lancholią. G d y dowiedziała się, że z n ó w dostał przepustkę i będzie w Petersburgu w czasie jej u r o d z i n o w e g o przyjęcia, poczuła mocniejsze bicie serca. Chciała, aby ujrzał ją w roli niekwestionowanej królowej balu. Wyobrażała sobie, j a k onieśmielony - podziwia ją z daleka. Jak o n a podchodzi do niego z szelestem długiej sukni i wybiera go spośród wszyst­ kich, a on jest jej za to wdzięczny. A teraz wszystko legło w gruzach. Bez Igora ta uroczystość nie m i a ł a żadnego sensu i Ksenia straciła na n i ą ochotę. Ta ciągnąca się w nieskończoność wojna zaczynała dzia­ łać jej na nerwy. Ksenia miała dość strachu o wujów i kuzy­ nów, którzy walczyli na froncie. M i a ł a dość restrykcji, budzą­ cych trwogę tytułów w gazetach, ikon i luster zasłoniętych kirem na znak żałoby. Sprzykrzyły jej się długie ceremonie żałobne w cerkwiach, a od zapachu kadzideł robiło jej się niedobrze. Niechętnie chodziła z m a t k ą dwa razy w tygodniu do szwalni, gdzie d a m y z towarzystwa robiły na drutach poń­ czochy, szyły koszule i kamizelki dla żołnierzy, sortowały ubrania dla uchodźców. G d y zdarzyło jej się zagapić w o k n o podczas pracy, m u s i a ł a znosić w y m o w n e spojrzenia tych starych, z g o r z k n i a ł y c h kobiet. M o ż n a było p o m y ś l e ć , ż e wszystko sprzysięgło się, by ją zanudzić, by przeszkodzić jej w korzystaniu z czasu, który powinien być najpiękniej­ szy w życiu. To takie okropne i niesprawiedliwe! Zacisnęła pięści i skuliła ramiona, j a k gdyby stawiała opór wichurze. Fiodor Siergiejewicz w y c z u w a ł jej gniew. Była za­ wiedziona, zdradzona. Dostrzegał dziewczęce zauroczenie cór­ ki m ł o d y m K u n i n e m i nie m i a ł nic przeciwko niemu. C h ł o ­ pak był obiecującym m u z y k i e m i dzielnym żołnierzem, który rozsądnie oceniał sytuację i znał jej p o w a g ę . Poprzedniego dnia obaj doszli do tego samego, gorzkiego wniosku: a r m i ę toczy gangrena rewolucyjnej propagandy. Z trudem udawa17

ło się utrzymać posłuszeństwo wśród żołnierzy na froncie. „Każdy myśli tylko o sobie - stwierdził zrezygnowanym szep­ tem młody oficer. - Mają dusze proste j a k u dzieci. Upajają się pięknymi słowami j a k wódką. Stracili zaufanie do nas, dowódców, bo mają poczucie, że c h c e m y ich rzucić wrogowi na pożarcie. Są zrezygnowani i zniechęceni, a czasem w ich spojrzeniach dostrzegam nienawiść". Nienawiść... Generał też j ą odczuwał, w d y c h a ł j ą wraz z cuchnącym powietrzem, które zatruwało ulice w całym mie­ ście. Co gorsza, nieswojo czuł się także w trakcie inspekcji w rezerwowych oddziałach Gwardii. N o w i rekruci nie byli j u ż zrezygnowanymi,

obojętnymi

na wszystko

muzykami,

w y r w a n y m i z zapadłych rodzinnych wiosek. To byli naszpi­ k o w a n i socjalistycznymi ideami r o b o t n i c y z Piotrogrodu. Skłonność do poświęceń czy idea braterstwa krwi do nich nie przemawiały. Mieli zacięte m i n y i butne spojrzenia. Od kilku miesięcy Fiodor Siergiejewicz zrywał się z łóż­ ka o trzeciej w nocy. Z bijącym sercem słuchał r ó w n e g o od­ dechu śpiącej obok żony i szukał w nim ukojenia, ale sen c z m y c h a ł na dobre. Wstawał, krzywiąc się, bo krew z trudem krążyła w j e g o chorej nodze. Jak najciszej w k ł a d a ł gruby je­ d w a b n y szlafrok i wychodził z sypialni. Ileż to razy zaglądał do pokoju córek! Patrzył na j a s n e włosy Kseni rozsypane na poduszce, na pościel, zmiętą, j a k b y dziewczyna przez c a ł ą noc walczyła z niewidzialnym wrogiem, i na Maszę, o t u l o n ą miękko pierzyną. Słodka Matko Boska, miej je w swojej opie­ c e ! - modlił się, czyniąc nad nimi znak krzyża, po czym szedł do gabinetu, rozpalał w piecu i czekał nadejścia świtu, bijąc się samotnie z myślami. Z a d z w o n i ł telefon. - Powinnaś iść na górę i przebrać się, słonko - powie­ dział z uśmiechem. - Chyba przyszedł fryzjer. Jestem pewien, że utalentowany monsieur Francois poradzi sobie z gęstwiną twoich włosów. To będzie piękne przyjęcie, zobaczysz. Ksenia odwróciła się do ojca. Chyba nie czuła j u ż urazy. 18

- Na p e w n o będzie, tato, i m a m zamiar wykorzystać każ­ dą sekundę. Wyszła z w y s o k o podniesioną głową. Ojciec uśmiechnął się, widząc jej zdecydowanie. O b r z u c i ł telefon n i e s p o k o j n y m spojrzeniem, n i e c h ę t n i e podniósł słuchawkę i wysłuchał informacji od wyższego ofi­ cera. Kompania Pawłowskiego strzelała do dwóch innych jed­ nostek. Rozbrojeni żołnierze zostali aresztowani. Jeżeli Gwar­ dia teraz odpuści, będzie to początek k o ń c a - pomyślał Fio­ dor gorzko i wstał p o d y k t o w a ć rozkazy.

* N o c była granatowa. Ciemność otulała surowe miasto: sze­ rokie, o b l o d z o n e arterie, granitowe nabrzeża, p i ę k n e iglice, kolumnady, kopuły i majestatyczne pałace. Powóz j e c h a ł po­ woli. Po b u d y n k a c h przesuwały się niewyraźne cienie, pod­ kreślane od czasu do czasu światłem latarń. Ksenia siedzia­ ła obok matki i p r ó b o w a ł a śledzić je wzrokiem. Jedwabiste futro kołnierza m u s k a ł o jej policzek, a szynszylowa mufka ogrzewała z i m n e dłonie. Wieczór w teatrze był cudowny, scenografia romantyczna, barwna, aktorzy grali j a k natchnieni. Podczas antraktu Ksenia paradowała d u m n i e , p r o w a d z o n a pod ramię przez ojca. Gra­ tulowano jej eleganckiej sukni i p r o m i e n n e g o uśmiechu, ale po zwyczajowych k o m p l e m e n t a c h r o z m o w y schodziły na znacznie poważniejsze tematy. Posłowie Szyngariew i Skobielew domagali się dymisji rządu, który dopuścił do śmierci głodowej narodu. Stara hrabina Czikow, sznurując usta i ma­ chając dłońmi w białych rękawiczkach, twierdziła, że widzia­ ła, j a k manifestanci wciągali na maszt czerwony sztandar. Wymawiano cicho nazwiska Sturmera i Protopopowa, krzy­ wiąc się, j a k b y zostawiały w ustach gorzki posmak. Trochę rozdrażniona, że s p r o w a d z o n o ją do roli nieważnej ozdoby uczepionej ramienia generała Gwardii, Ksenia zmarszczyła 19

brwi, starając się nie słuchać pretensji pod adresem premie­ ra ani wątpliwości dotyczących morale żołnierzy. Od dawna marzyła o tym wieczorze, pragnęła, żeby był beztroski, i wi­ dok każdej zmartwionej twarzy traktowała jak zniewagę. M a t k ę złapał atak kaszlu, usiłowała go zdusić, przycis­ nąwszy do ust k o r o n k o w ą chusteczkę. Ksenię niepokoiła jej bladość. Mając na uwadze delikatne zdrowie N i n y Piotrowny, d z i e w c z y n a zrezygnowała z powrotu saniami, choć nade wszystko uwielbiała n o c n e j a z d y po mieście. Siedziała wte­ dy otulona futrami, barczysty stangret osłaniał ją od wiatru, a konie pędziły, podzwaniając d z w o n k a m i . - Źle się czujesz, m a m u s i u ? - spytała, zaniepokojona. Nina Piotrowna czule dotknęła ramienia córki. - To nic, kochanie. Chwila słabości. Niebieskawe cienie pod oczami przysłaniały jej uśmiech. Delikatność tej kobiety w i d o c z n a była w j a s n y c h oczach o niespotykanej dobroci i w d r o b n y c h z m a r s z c z k a c h mi­ m i c z n y c h w o k ó ł niewielkich ust. Przypominała starannie wy­ r z e ź b i o n ą k a m e ę , m i a ł a w y s o k i e c z o ł o , cienki nos i w y s o k i e kości policzkowe. Jasne włosy, zebrane w ozdobiony perłami kok, odsłaniały bladą twarz i wspaniałe, słynne kolczyki rodu Ossolinów, w y k o n a n e ze s z m a r a g d ó w i diamentów. Ksenia przyjrzała się m a t c e podejrzliwie. Od kilku dni Nina Piotrowna wstawała późno, a popołudniami znikała w sy­ pialni, by odpocząć. Ś w i a d o m o ś ć , że cierpi, budziła w dziew­ czynie trwogę, której nienawidziła. Od w c z e s n e g o dzieciń­ stwa traktowała m a t k ę z d u ż ą ostrożnością, j a k gdyby bała się, że obchodząc się z nią zbyt gwałtownie albo niezgrabnie, rozbije ją na tysiąc kawałków. P o w ó z z a t r z y m a ł się p r z e d d o m e m .

P o d b i e g ł portier

w płaszczu z galonami i p o m ó g ł im wysiąść. Z wnętrza przez otwarte drzwi buchnęło j a s k r a w e światło, oblewając ośnie­ żony, obsypany szafranowym piaskiem chodnik. Ulica zasta­ wiona była rzędem automobilów

i

fiakrów zaprzężonych

w krępe koniki, z woźnicami w długich, ściśniętych pasami 20

paltach. Na kolacji m i a ł o się zjawić około czterdziestu gości. Ksenia podniosła oczy. Wysoko na niebie błyszczały gwiaz­ dy, a jej oddech parował w m r o ź n y m powietrzu. O d e t c h n ę ł a p e ł n ą piersią, do bólu, aż zakręciło jej się w głowie od ostre­ go, słonawego zapachu miasta. Docierały do niej głośne akor­ dy muzyki. Ktoś zaczął j u ż grać tango. Postanowiła, że nic nie zepsuje jej tego święta, i z lekkim sercem ruszyła za m a t k ą po stopniach ganku. - A ty się nie boisz? -

Też c o ś ! - obruszyła się Ksenia, otwierając szeroko

oczy. - A niby czego m i a ł a b y m się bać? Sofia, jej przyjaciółka, n e r w o w o w y g ł a d z i ł a spódnicę. W kąciku ust miała s m u ż k ę czekolady. - Dzieją się p o w a ż n e rzeczy. Odkąd robotnicy od Putił o w a i E r i k s o n a zaczęli strajkować, manifestacje stały się jeszcze bardziej burzliwe. Ludzie nie tylko domagają się ab­ dykacji cara, ale d o d a t k o w o p r o k l a m o w a n i a republiki. Bali­ śmy się, że z p o w o d u zamieszek nie dotrzemy na twoje uro­ dziny. M a m a j u ż chciała j e c h a ć do Kijowa i tam zaczekać, aż wszystko się uspokoi. - Nie m a m ochoty siedzieć na wsi, skoro wszystko, co ważne, dzieje się tutaj - odparła Ksenia, układając makaroni­ ki na swoim talerzu. Dania, choć niezbyt obfite, godne były najwykwintniejszych przyjęć. Ksenia zastanawiała się, skąd kucharka wy­ trzasnęła te cuda: kawior, ikrę łososia, w s p a n i a ł ą p i e c z o n ą gęś, rybne galaretki... A u k o r o n o w a n i e całej uczty stanowiła farandola deserów z cukierni Iwanowa, i to teraz, gdy nigdzie w stolicy nie m o ż n a było dostać jajek. Ksenia wypiła różowe­ go s z a m p a n a i poczuła się bezgranicznie szczęśliwa. Z a u w a ż y ł a ojca - przechodził obok, pogrążony w rozmo­ wie z a m b a s a d o r e m Francji. M o n s i e u r Paléologue miał po­ w a ż n ą minę, ręce założył z tyłu. Złoty łańcuszek kieszon­ kowego zegarka przecinał j e g o kamizelkę świetlistą smugą. 21

Skrzywione wargi pod krótko przyciętym w ą s e m zdradzały niepokój. M ó w i ł półgłosem, tak że pan d o m u musiał pochy­ lać się, żeby go usłyszeć. W kącie sali, otoczona wianusz­ kiem wiernych dam, w d w ó c h naszyjnikach z pereł, stała hra­ bina Czikow. Wachlując się, perorowała skrzekliwie, że Święta Ruś m o ż e rozkwitać wyłącznie w rękach despoty i że nie­ szczęsny Mikołaj II ma tę s a m ą w a d ę co Ludwik XVI: nad­ m i e r n ą dobroć, która obraca się przeciw niemu. -

Ludzie rozmawiają j u ż tylko o polityce - rzuciła roz­

d r a ż n i o n a Ksenia. - A przecież jest tyle c i e k a w s z y c h rze­ czy niż r o z p r a w i a n i e o tym, co z ł e g o się dzieje w n a s z y m kraju. - Ale przecież to jest najważniejsze, prawda? Trzeba zna­ leźć jakieś wyjście - zaprotestowała Sofia z błyskiem nieza­ dowolenia w czarnych oczach. Sofia D m i t r i e w n a była c ó r k ą słynnego adwokata i cenio­ nej poetki. Miała roziskrzone oczy, krągłe policzki i czarne, niesforne loczki, które otaczały aureolą jej p y z a t ą twarzycz­ kę. Była d z i e w c z y n ą inteligentną, ż y w ą i p e ł n ą pasji. - Sofia, kochanie, całymi dniami siedzisz z nosem w książ­ kach. G o d z i n a m i dyskutujesz przez telefon o zaletach i wa­ dach partii socjaldemokratycznej czy socjalistyczno-rewolucyjnej. M n i e wszyscy politycy śmiertelnie nudzą. -

N i g d y cię nie z r o z u m i e m !

Jeżeli chcemy, żeby to

wszystko przetrwało, m u s i m y myśleć i działać! - Sofia szero­ kim gestem wskazała na wykładane boazerią drzwi, weneckie lustra i siwowłosych lokajów. - N i c w życiu nie jest dane na zawsze. J e d n e g o dnia m o ż n a być bogaczem, a drugiego - bie­ dakiem. Fortuna k o ł e m się toczy dla każdego z nas. Nie wi­ dzisz, że Rosja stacza się prosto w przepaść? Jesteśmy na pokładzie okrętu pośrodku rozszalałej burzy, m a m y słabe­ go i n i e z d e c y d o w a n e g o kapitana, p o d p o r z ą d k o w a n e g o złej kobiecie, która nie jest Rosjanką, tylko N i e m k ą , a przecież N i e m c y to nasi wrogowie. - P r z y p o m i n a m ci, że Katarzyna II też była N i e m k ą - od22

parła Ksenia. - Mój Boże, w y k o ń c z y s z mnie, Sofio. Jeszcze pomyślisz, że bronię carycy, choć przecież nie lubię jej tak samo j a k ty. Na szczęście wielkie księżne są sympatyczniej­ sze od matki. - Wierzę ci, ale nie w y p o w i a d a m się na tematy, które mnie nie dotyczą. - Jesteś zazdrosna, że to ja je znam, a nie ty. - Ależ skąd! - uniosła się Sofia. Ksenia wiedziała, że tra­ fiła w czuły punkt przyjaciółki. Miała akurat dyżur w szpitalu, gdy zjawiły się w nim Olga Nikołajewna i jej m ł o d s z a siostra Tatiana. Przepracowały dwie godziny w szarych fartuchach i białych czepkach pie­ lęgniarek wolontariuszek. Ksenia została im przedstawiona, choć były od niej o kilka lat starsze. Zła na siebie za ogar­ niające ją nagłe onieśmielenie, złożyła głęboki ukłon i uprzej­ mie o d p o w i a d a ł a na ich pytania. Siostry miały szczere spoj­ rzenia i często się uśmiechały, choć Tania w y d a ł a się Kseni dość pyszałkowata. Śmiały się z kilku niefortunnych wpadek, jakie przytrafiły im się przy łóżkach rannych żołnierzy. G d y Ksenia opowiedziała o tym Sofii, dziewczyna, choć oficjalnie głosiła d e m o k r a t y c z n e ideały, wypytała ją o szczegóły do­ tyczące zachowania wielkich księżnych, ich manier, charak­ teru i ubiorów. - Ja też czytam gazety - ciągnęła Ksenia, rejestrując przy­ bycie m ł o d e g o m ę ż c z y z n y w m u n d u r z e Korpusu Paziów. Nie j e s t e m głucha ani ślepa, choć p e w n i e ty za t a k ą właśnie mnie masz, ale bardziej interesują m n i e opowieści naszego drogiego Siergieja niż te wszystkie złe wiadomości. Proszę cię, nie psuj wieczoru swoim z ł y m h u m o r e m . Dziś chcę się dobrze bawić. - W takim razie j e s t e m do pani usług, Kseniu Fiodorowno - ukłonił jej się młodzieniec w sztywnym kołnierzyku. Serdeczne powinszowania. Jest pani jeszcze piękniejsza niż ostatnio, gdy p a n i ą widziałem, jeśli to w ogóle możliwe. - A gdzież to się podział Igor? - rzuciła Sofia z perfidną 23

minką, biorąc odwet na przyjaciółce. - Z tego, co p a m i ę t a m , mówiłaś, że będzie tu dzisiaj z n a m i . Ksenia wstała i podała Sofii swój talerzyk z makaroni­ kami. - Musiał, biedak, dziś r a n o wrócić na front. Było mu na­ p r a w d ę przykro, że omija go przyjęcie... A c h właśnie, Sofio, m a s z czekoladę w kąciku ust - dorzuciła jeszcze. - Chodźmy, Siergieju, to przecież moje urodziny. M a m ochotę zatańczyć. Nina Piotrowna patrzyła, j a k roześmiana Ksenia flirtuje z synem jednej z jej najlepszych przyjaciółek. Siergiej nie spuszczał dziewczyny z oczu, co wyraźnie ją bawiło. N i n a uważała, że córka zachowuje się trochę nieskromnie, ale nie miała serca robić jej w y m ó w e k . W ciągu kilku ostatnich miesięcy Ksenia bardzo urosła. M ę c z y ł o ją to i w p r a w i a ł o w rozdrażnienie. C z a s e m skarżyła się na bóle stawów. Wyglądało na to, że ta szczupła i w y s o k a dziewczyna o jasnoszarych oczach będzie p r a w d z i w ą pięk­ nością, co n a p a w a ł o jej ojca o g r o m n ą dumą. Była kapryśna, szybko się unosiła, ale ten gniew b y w a ł zazwyczaj krótki j a k letnia burza, i nie w a h a ł a się prosić o przebaczenie, gdy do­ szła do wniosku, że postąpiła niesprawiedliwie. Była nieugię­ ta, szczera i bezpośrednia, lojalna w przyjaźni i niezdolna do skrywania uczuć. Nina obawiała się, że m o ż e mieć przez to p e w n e kłopoty z m ę ż c z y z n a m i . -

Twoja córka wyrasta na p r a w d z i w ą p i ę k n o ś ć , hrabi­

n o , ale nigdy nie będzie m o g ł a k o n k u r o w a ć z m a t k ą - szep­ nął jej ktoś do ucha, kładąc j e d n o c z e ś n i e rękę na n a g i m ra­ mieniu. Nina p r z y m k n ę ł a oczy, delektując się ciepłem dłoni Fio­ dora, a jej ciało przebiegł dreszcz, jaki zawsze odczuwała, gdy jej dotykał. Poślubiła go j a k o osiemnastolatka, i od tej pory zawsze robił na niej takie s a m o wrażenie. M ł o d a kobie­ ta nie lekceważyła szczęścia, wiedziała, że gdy tylko m i n ą pierwsze miłosne uniesienia, w większości m a ł ż e ń s t w zaczy-

24

na p a n o w a ć pustka. Na szczęście nie zaznała tej zrodzonej z u p ł y w e m czasu obojętności, która często zastępowała uczu­ cia. Na sam widok Fiodora czuła, że zalewa ją fala szczęścia. Jego b e z w a r u n k o w a miłość n a p a w a ł a ją spokojem, z którego czerpała siły. Dzięki tej miłości lepiej znosiła dramaty, jakich nie szczędziło jej życie: śmierć dwóch braci, którzy zginęli w czarnych błotach pod Tannenbergiem, a także narodziny martwego dziecka d w a lata po przyjściu na świat Kseni i trudne poronienie rok przed jej narodzinami. Obawiała się, że nie będzie w stanie dać Fiodorowi licznej rodziny, której tak pragnął; tak bardzo chciała okazać się god­ na m ę ż a i nie zawieść go. Mężczyźni z jej środowiska wiedli zdyscyplinowane życie, poświęcając się bez reszty carowi i walce o przetrwanie Rosji, natomiast ich małżonki dba­ ły o rodziny, rodząc kolejne dzieci i przekazując im rodo­ we tradycje. Fiodor, j a k zwykle, ją uspokoił. Powiedział, że jest dla niego wszystkim, a reszta i tak pozostaje w rękach Boga. Przecież trzeba Mu ufać. A j e d n a k c z a s e m , w środku nocy, w posiadłości na K r y m i e , gdzie przez kilka miesię­ cy w r a c a ł a do zdrowia, N i n ę d r ę c z y ł a myśl, że F i o d o r ża­ łuje b r a k u spadkobiercy, i o d c z u w a ł a z tego p o w o d u smutek i wstyd. Dyskretnie położyła rękę na brzuchu. W nocy, po przyję­ ciu, p o w i e mu nareszcie, że oczekuje dziecka. A on na p e w n o uśmiechnie się i pochyli, żeby u c a ł o w a ć jej dłoń i czoło, i bę­ dzie błagał, by dbała o siebie i się nie przemęczała. Będzie się cieszył i jednocześnie obawiał, bo choć był wojskowym, któ­ ry dzielnie walczył na froncie na czele swoich oddziałów, na­ rodziny dziecka n a p a w a ł y go w i ę k s z y m strachem niż najgor­ szy ostrzał artyleryjski. Fiodor przysunął sobie fotel i usiadł obok żony. Wziął ją za rękę. Ten gest wzruszył Ninę. Z n ó w dał jej do zrozumienia, że nie wstydzi się okazywać publicznie małżeńskich uczuć. Splotła palce z j e g o palcami.

25

- Tak bardzo b y m chciała, żeby była szczęśliwa - szep­ nęła. - A c z e m u miałaby nie być? Będzie tylko musiała na­ uczyć się poskramiać swój niepokorny charakter. N a s z a m a ł a Ksenia to u r o d z o n a rewolucjonistka. - N a w e t nie wypowiadaj tego słowa! Z a c z y n a m obawiać się najgorszego. - Już ci m ó w i ł e m : nie czekaj do wiosny, j e d ź z dziećmi do Jałty j u ż teraz. Tam będziesz spokojniejsza. - N i e chcę cię zostawiać. Potrzebujesz mnie. Pogłaskał jej rękę kciukiem i uśmiechnął się s m u t n o . - L u b i ę mieć cię przy sobie i dziękuję Bogu za każdy dzień z tobą, ale musisz być rozsądna. Wiele rodzin j u ż wyje­ chało na K a u k a z albo na Krym. Dlaczego upierasz się, żeby zostać? - N i e m ó w m y j u ż o tym - odpowiedziała z bijącym ser­ cem. - Przy tobie czujemy się bezpiecznie. Wyjedziemy za kilka miesięcy, j a k zwykle. Nie skłamała, m ó w i ą c , że chce zostać przy nim, ale nie śmiała mu wyznać, że lekarz stanowczo odradzał jej d ł u g ą podróż pociągiem do Jałty. Wstrząsy nie były w s k a z a n e dla kobiety, która straciła j u ż dwoje dzieci. Zalecił jej absolutny spokój, cierpliwość i o d p o c z y n e k aż do porodu. N i n a posta­ nowiła całkowicie dostosować się do j e g o zaleceń. Pragnęła tego dziecka j a k nigdy dotąd, j a k gdyby śmierć u k o c h a n y c h braci i wszystkich nieznanych żołnierzy nałożyła na n i ą obo­ wiązek wydania na świat n o w e g o życia. - W s p a n i a ł y wieczór, p r a w d a ? ! - wykrzyknęła Ksenia, p o d c h o d z ą c do rodziców. - Dziękuję wam... Jest c u d o w n i e ! Miała z a r ó ż o w i o n e policzki i błyszczące oczy. Promie­ niała, bo postanowiła, że tego wieczoru będzie szczęśliwa i nikt ani nic nie zdoła wyrwać jej z tego stanu. U c a ł o w a w s z y rodziców, podskoczyła do Sofii, chwyciła ją za rękę i razem odtańczyły i m p r o w i z o w a n y taniec. - Taka właśnie jest - szepnął Fiodor. - Jak huragan, który 26

zjawia się niespodziewanie, miesza człowiekowi szyki, wbija mu się nieodwracalnie w pamięć, a p o t e m znika. - Niektórych m o ż e to drażnić, prawda? - zaniepokoiła się Nina. - Tylko słabych, a w naszym życiu nie ma dla nich miejsca. Ton j e g o głosu przestraszył hrabinę, przebiegł ją dreszcz obawy. W drzwiach ukazała się niewysoka, krępa kobietka o si­ wych włosach i pomarszczonej twarzy, ubrana w szarą, za­ piętą po szyję sukienkę, biały fartuszek i czarne, wypastowa­ ne botki. Stała nieruchomo, wyprostowana i pełna godności. Pod k o r o n k o w y m czepkiem błyszczały przenikliwe oczy. Po­ toczyła w z r o k i e m po sali, przez m o m e n t przyglądała się Kseni, która w i r o w a ł a z Siergiejem i Sofią jak na wiejskiej za­ bawie, po c z y m spojrzała twardo na N i n ę Piotrownę, która z u ś m i e c h e m wzruszyła r a m i o n a m i . Hrabina poczuła spokój. Skąd Nianiuszka wiedziała, że z a b a w a właśnie zaczęła ją nu­ żyć? Kobieta, która w y c h o w a ł a ją i jej braci, ktoś więcej niż opiekunka i guwernantka, po prostu najwierniejsze serce ro­ dziny, była obdarzona szóstym z m y s ł e m w o b e c wszystkich, których strzegła. To Niania pierwsza odgadła, że N i n a jest w ciąży, kładąc na jej brzuchu żylastą rękę, j a k b y chciała po­ błogosławić to n o w e dziecko. - Pogniewasz się, jeśli wyjdę wcześniej? - spytała N i n a męża. - Widzę, że Niania czuwa - odpowiedział z uśmiechem. Dziwię się trochę, że zostawiła M a s z ę s a m ą i zapuściła się w sam środek przyjęcia. - P e w n i e chciała rzucić okiem na twoją starszą córkę odparła Nina, siląc się na beztroski ton. - Do zobaczenia, ko­ chanie. Przeproś ode m n i e przyjaciół. Za nic w świecie nie chciałabym psuć przyjęcia, ale j e s t e m trochę zmęczona. Podniósł jej rękę do ust. - Przez kilka godzin nie b ę d ę cię widział, kochanie. Ża­ łuję tylko tego. 27

U ś m i e c h n ę ł a się do niego i czule pogładziła po policz­ ku. Patrzył, j a k idzie ku d r z w i o m , u n o s z ą c d u m n i e g ł o w ę i w d z i ę c z n i e poruszając r a m i o n a m i . G d y dotarła do Niani, kobieta przepuściła ją, po c z y m ruszyła tuż za n i ą niczym anioł stróż. - Jak się czujesz, barynia? - spytała Niania, z a m k n ą w s z y drzwi od sypialni. - Nie zachowałaś się rozsądnie. Powie­ działam, że po ciebie przyjdę, jeżeli nie wrócisz, gdy tylko poczujesz zmęczenie. W piecu w kącie pokoju trzaskał ogień. N i n a usiadła na krześle przed toaletką i r o z m a s o w a ł a plecy, by zmniejszyć nieprzyjemny ucisk. Domyśliła się, że Niania odesłała po­ kojówkę.

W tych początkowych, decydujących tygodniach

nie pozwalała n i k o m u zajmować się swoją p a n i ą którą po raz pierwszy wzięła w r a m i o n a trzydzieści cztery lata wcześniej i kochała j a k w ł a s n ą córkę. Jej spokojna p o w a g a przywodziła Ninie na myśl dzieciństwo, wieczorne kołysanki i słonecz­ ne dni. -

Ksenia jest szczęśliwa, więc ja również.

- Nie m ó w i ł a m o niej, lecz o tobie - uściśliła Niania, patrząc, j a k N i n a zdejmuje kolczyki i ostrożnie u k ł a d a je w wyściełanej a k s a m i t e m szkatułce. Odkąd Niania wiedziała o ciąży, nie tylko zajmowała się M a s z ą i miała oko na Ksenię, ale przede wszystkim poświę­ cała więcej czasu Ninie, która była jej za to wdzięczna. Sta­ ruszka odpięła hrabinie

naszyjnik i wyjęła z w ł o s ó w wszyst­

kie perły. Bez słowa p o m o g ł a zdjąć sukienkę, pończochy, j e d w a b n e desu i naciągnąć n o c n ą koszulę. Z dołu dobiegały zduszone dźwięki muzyki. Niania rytmicznie szczotkowała długie włosy Niny. M ł o d a kobieta pozwoliła się ukołysać. G d y Niania przykryła j ą ciepłą k o ł d r ą hrabina poczuła, ż e oczy same jej się zamykają. - P o w i e m mu dziś, Nianiuszka. Będzie taki szczęśliwy. - Wszystko dobrze, barynia - szepnęła Niania, kreśląc na 28

czole swej pani znak krzyża. - Niech twoje sny b ę d ą słodkie. Niech Bóg was błogosławi, ciebie i dzieciątko, które w sobie nosisz.

* Ksenia obudziła się nagle i gwałtownie. Z bijącym sercem otworzyła oczy w ciemności. Przez krótką chwilę wsłuchiwa­ ła się w ciężką ciszę. Siedziała n i e r u c h o m o , próbując przypo­ mnieć sobie koszmar, który śniła. W kącie pokoju świeciła blado lampka pod ikoną Świętej Panienki. W p e w n y m m o ­ mencie dotarł do niej stłumiony odgłos uderzeń ł o m e m . Co to się działo?! Niedziela była okropna. Ociepliło się, więc Ksenia chciała iść pieszo do Sofii. Ale ojciec jej zabronił. Mosty zamknięto, żeby ograniczyć przemieszczanie się manifestantów, po mie­ ście krążyły policyjne patrole, od czasu do czasu słychać było strzały karabinowe. Na skrzyżowaniach toczyły się bitwy, z Twierdzy Pietropawłowskiej o d d a n o kilka salw armatnich. Wśród żołnierzy zatrzymanych w garnizonach przez przeło­ żonych z a p a n o w a ł o rewolucyjne poruszenie. Byli to bojaźliwi m ę ż c z y ź n i , ogarnięci obsesją uniknięcia frontu. Policja starała się utrzymać porządek, ale napotykała opór kozaków, którzy bratali się z d e m o n s t r a n t a m i i odmawiali strzelania do ludu, domagającego się chleba i obalenia cara. Słysząc brzęk rozbijanego szkła, Ksenia odrzuciła pierzy­ nę i zerwała się z łóżka. Wyszła na klatkę schodową. Piętro było pogrążone w ciemności, ale na końcu korytarza, w świet­ le lampy wiszącej na ganku, widać było poruszające się ja­ kieś cienie. Ktoś klął ochryple. Wichrzyciele prawdopodobnie próbowali najpierw w y w a ż y ć drzwi, a dopiero p o t e m wybili okno, żeby dostać się do środka. Ksenia miała ściśnięte gard­ ło, nogi jej drżały. Była zirytowana, zastanawiała się, czemu ojciec nie reaguje na wdarcie się obcych. Na jej ramieniu zacisnęła się czyjaś twarda ręka. 29

- Wracaj

do pokoju, natychmiast! - nakazała Niania,

marszcząc gniewnie d r o b n ą twarz. - Zostań z Maszą, m u s z ę zobaczyć, co się dzieje. - N i e ma mowy. To bardzo niebezpieczne. Ksenia czuła gniew zmieszany ze strachem. Próbowała wyrwać się z m o c n e g o uścisku staruszki. -

Kseniu, bądź posłuszna! - szepnęła matka, która nagle

przed n i ą wyrosła, podtrzymując poły niedopiętego szlafroka. Nina Piotrowna była straszliwie blada. Jej długi jasny war­ kocz, przerzucony na pierś, połyskiwał w migotliwym blasku płomieni. Ksenia poczuła nagle zapach spalenizny i zrozu­ miała, że rewolucjoniści mają pochodnie. Boże, żeby tylko nie podpalili d o m u ! - pomyślała przerażona. - G d z i e jest tata? - spytała. - M u s z ę mu p o m ó c . - Nie bądź śmieszna! - Matka zbeształa ją i chwyciła za nadgarstek. - Zostaw ojca w spokoju. Wie, j a k z nimi rozma­ wiać. Okrzyki brzmiały coraz groźniej. Padały wyzwiska. Wy­ glądało na to, że znaleźli generała w gabinecie. C h o ć Niania coś mamrotała, a m a t k a siłowała się z Ksenią, próbując za­ ciągnąć ją do pokoju, dziewczyna usłyszała słowa „ z d r a d a " , „zabójca" i „ w r ó g ludu". Dopiero po chwili dostrzegła M a ­ szę, która stała w drzwiach z lalką w ramionach, wytrzesz­ czając oczy ze strachu. - Puść m n i e ! - krzyknęła ostro Ksenia i brutalnie ode­ p c h n ę ł a matkę. Zabrzmiały odgłosy wystrzałów. Nina krzyknęła i złapała się za głowę. Stara Nianiuszka wzięła M a s z ę za rękę i chwy­ ciła za r a m i ę s w o j ą panią. Bez ceregieli pociągnęła obie w stronę s c h o d ó w prowadzących na wyższe piętro. Ksenia podbiegła do balustrady, zza której m o g ł a dostrzec, co się dzieje w westybulu. Ku d r z w i o m wejściowym sunęła b a n d a żołnierzy o tor­ sach obwieszonych nabojami, w furażerkach i futrzanych cza-

30

pach, krzycząc, że to j e s z c z e nie koniec i że noc dopiero się zaczęła. Jeden z nich skoczył na schody i zaczął strzelać na chybił trafił. Kule odbijały się od ścian, w y b u c h ł y żarówki w żyrandolach, lustra rozsypały się na miliony kryształków. Przerażona Ksenia przywarła do ściany, przekonana, że wan­ dale wejdą na piętro. Na ulicy rozległa się seria z karabinu m a s z y n o w e g o . Żołnierz zbiegł po schodach i dołączył do to­ warzyszy, których krzyki coraz bardziej się oddalały. Z n ó w z a p a n o w a ł a cisza. Ksenia drżała. Przed oczami wi­ rowały jej czarne punkty, a jej serce biło tak m o c n o , że czuła, jak obija się o żebra. Schodziła powoli po schodach, opie­ rając się o poręcz, i w d y c h a ł a przykry zapach prochu i dymu. Mroźne powietrze w p a d a ł o do d o m u przez otwarte drzwi i rozbite szyby. Dostrzegła p ł o m i e n i e na ulicy. Żołnierze pie­ choty rozpalali ogniska w różnych miejscach w stolicy, ale jak rozpoznać, którzy z nich pozostali wierni carowi? To był wstrząs: nie m o ż n a darzyć zaufaniem nawet przedstawicieli porządku i bezpieczeństwa publicznego. Gdzie się podziała służba? Dlaczego ona nagle została sama? Drżącymi rękoma z a m k n ę ł a drzwi, przez chwilę szarpała się z z a m k a m i , lecz okazało się, że są zniszczone. Trzeba bę­ dzie naprawić je j a k najszybciej i zabić deskami okna, dopóki szklarz nie wstawi szyb. A później tylko zamieść szkło, po­ wiesić n o w e lustra i p o m a l o w a ć ściany. Podniosła wzrok. Niestety, bandyci zniszczyli j e d e n z obrazów, nie m ó w i ą c j u ż o w e n e c k i m żyrandolu - większość j e g o wisiorów leżała roz­ trzaskana. Zastanawiała się, co jest do zrobienia, j a k b y nie po raz pierwszy miała do czynienia z w i d o k i e m wichrzycieli plądrujących d o m w środku nocy. - Tato?! - zawołała, a jej głos zabrzmiał dziwnie na tym z d e w a s t o w a n y m korytarzu. Zauważyła, że szczęka zębami. Wbiła oczy w podłogę, żeby omijać kawałki szkła i nie poranić bosych stóp, i ruszyła przez westybul. C z u ł a w piersi m o c n y ucisk. Instynkt p o d p o -

31

wiadał jej, że stało się coś złego; szła z trudem, jakby bro­ dziła w lepkiej mazi. D w u s k r z y d ł o w e drzwi gabinetu były otwarte na oścież. Najpierw uderzył ją zapach. Gorzkie, metaliczne wyziewy. Złapały j ą mdłości. Krew była wszędzie, ciemne plamy rozle­ wały się na dywanie i biurku, krwawe rozbryzgi pokrywały rozłożone na podłodze plany miasta, abażur i białą koszulę ojca. Czerwień agresywna. Nieprzyzwoita. Przez g ł o w ę Kseni przebiegły strzępy niepoukładanych myśli. Ojciec byłby wściekły, widząc taki bałagan. Skąd wzięło się tutaj tyle krwi? Żeby tylko m a t k a nie przyszła! Kto to wszystko wy­ czyści? Jej

ciałem wstrząsały przejmujące dreszcze.

Bez­

wiednie i n e r w o w o skubała skórę na ramieniu. Generał leżał ciężko i krzywo na swoim fotelu. P o ł o w ę twarzy rozorały mu kule. Jednego oka nie miał wcale. Zmiaż­ dżone kości czaszki i m ó z g rozprysły się na oparciu fotela. Widok był niestosowny, okropny. Skamieniała ze strachu Ksenia zdała sobie sprawę, że zagląda do wnętrza ciała ojca, a gdy spuściła oczy, spostrzegła, że krew, po której brodziła, wsiąka w brzeg jej nocnej koszuli. Przerażona, zacisnęła pięści i odchyliła g ł o w ę . Wydała z siebie potworne wycie, krzyk z ciemności, który rozdarł jej brzuch i płuca, rozszarpał struny g ł o s o w e - j e d e n z tych, któ­ re mają źródło w prehistorii, w czasach sprzed wszelkiego światła i wszelkiego życia, krzyk, który m i a ł p o s m a k ludz­ kich p r o c h ó w i mogiły.

* Wszystko m o ż n a było wyczytać z ich oczu. Stali się brutalniejsi, c z a s e m pełni pogardy, zawsze bezczelni. W ł a d z a zmieniła obóz, arogancja również. Ksenia nauczyła się, że wychodząc z d o m u , p o w i n n a spuszczać oczy. Rewolucjoniści mogliby odczytać w nich nie tyle strach, ile wściekłość. W te m r o ź n e dni w Piotrogrodzie 32

nie wypadało być z a g n i e w a n ą arystokratką.

Świeży śnieg

podkreślał j a s k r a w o ś ć czerwonych sztandarów, które zarosły miasto niczym chwasty. Łopotały wszędzie: na orłach ogro­ dzenia Pałacu Z i m o w e g o , na frontonach budynków, na za­ rekwirowanych automobilach i na carskich m o n o g r a m a c h . Portrety cara i j e g o rodziny zniknęły z wystaw. Mikołaj II abdykował w imieniu w ł a s n y m i swojego syna, nieszczęsne­ go carewicza Aleksego. Jego brat, wielki książę Michał, zre­ zygnował z tronu na rzecz ludu. Wywodzący się z D u m y Rząd T y m c z a s o w y podjął się z r e d a g o w a ć konstytucję. Ktoś dał Kseni kuksańca w bok, więc przesunęła się krok do przodu. Zgromiła wzrokiem śmierdzącego alkoholem, bro­ datego starca, ubranego w odrażający kożuch, który stał w ko­ lejce tuż za nią. Poczuła nagły gniew i ledwie się powstrzy­ mała, żeby mu nie oddać. Czekała j u ż od godziny. Ż o ł ą d e k odmawiał jej posłuszeństwa. Było jej gorąco, bolały ją nogi. Przed d w o r c e m tłoczyły się setki ludzi z tobołkami i wali­ zami.

Wyglądali na z m ę c z o n y c h , mieli podkrążone oczy.

Dzieci przysypiały w r a m i o n a c h matek - blade, z otwartymi buziami. Trzech marynarzy r o z m a w i a ł o , żując pestki słonecz­ nika i wypluwając na ziemię skorupki. Podróżni napierali na okienka kasowe, gestykulowali i głośno domagali się biletów. Gdy na stację wjeżdżał pociąg, ludzie rzucali się do wago­ nów, przepychali i niezdarnie wdrapywali na platformy. Nie­ którzy wspinali się i wchodzili przez okna. Na oczach Kseni upadła jakaś kobieta i z a d e p t a n o ją, zanim ktoś zdołał jej po­ dać p o m o c n ą dłoń. Wreszcie, gdy nadeszła jej kolej, pochyliła się do okienka. Za kratą siedział kasjer w rozpiętym kołnierzyku i palił pa­ pierosa. -

Potrzebuję biletów do Jałty.

- I czego jeszcze, obywatelko? - zakpił. - M a m czym zapłacić. - Być m o ż e , ale ja nie m a m biletów do sprzedania, więc twoje pieniądze na nic się zdadzą. 33

- Ale przecież tak nie m o ż n a ! Nie proszę pana o słonia w złotej klatce! Jeszcze chyba j e ż d ż ą pociągi w tym kraju! C h c ę cztery bilety. Na jakikolwiek pociąg jakiegokolwiek dnia. Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni, w której schowała pie­ niądze. M ę ż c z y z n a zaciągnął się po raz ostatni i rozgniótł niedopałek na stole. Miał ręce o grubych palcach i czarnych od brudu paznokciach. - Posłuchaj, mała. N i e p o d o b a mi się twój ton i nie m a m dla ciebie biletów. M o ż e tego j e s z c z e nie zauważyłaś, ale nie ty j e d n a chcesz wyjechać z Piotrogrodu. Przyjdź kiedy in­ dziej. M o ż e będziesz miała więcej szczęścia. A m o ż e nie. To nie mój kłopot. Chciał pieniędzy? Słyszała, że aby w ogóle mieć nadzieję na wyjazd, należy dać naczelnikowi stacji po trzydzieści rubli od biletu, ale nie wiedziała, j a k to zrobić. Jej guwernantki, Francuzka i N i e m k a , nauczyły ją m ó w i ć w obcych językach, nauczyciele przerabiali z n i ą algebrę, historię i literaturę, ale nikt jej nie powiedział, j a k dawać ł a p ó w k ę p r a c o w n i k o w i kolei. M ę ż c z y z n a wstał. - Z a m y k a m y ! - krzyknął, m o c n o zatrzaskując okienko. Rozsierdziło to ludzi, którzy stali w kolejce za Ksenią. Zacisnęła zęby i odwróciła się na pięcie. J e d y n ą p o c i e c h ą był widok wykrzywionej twarzy kłótliwego starca, który m i o ­ tał się przed z a m k n i ę t ą kasą. Przecisnęła się do wyjścia. Wy­ m o g ł a na m a t c e z g o d ę na wyjazd z miasta i nie rozumiała, dlaczego ona zachowuje się tak, j a k b y się wahała. Przecież to było j e d y n e rozsądne rozwiązanie. Co je tu trzymało? O d k ą d Ksenia p o c h o w a ł a ojca, Piotrogród j a w i ł jej się j a k o straszne miejsce. Gabinet był zamknięty na klucz. N i k t nie miał odwa­ gi wejść do tego przeklętego pomieszczenia. Tylko Niania zdołała zaprowadzić tam jaki taki porządek. „To przez szacu­ nek do b a r y n i " - powiedziała. Letni d o m na brzegu M o r z a Czarnego, j e g o białe k o l u m n y i ukwiecone klomby urastały 34

w wyobraźni Kseni do rangi idylli. Beznadziejnie pragnęła wiosny, o w o c o w y c h drzewek i dzikich orchidei. I jeszcze morza - błękitnego, przezroczystego, zimnego, gładkiego jak lustro. Chciała w nim z a n u r k o w a ć i o wszystkim zapomnieć. Armia była w całkowitej rozsypce. M ó w i o n o , że nic nie zdoła powstrzymać nowej ofensywy Niemców, i wielu ludzi obawiało się, że panująca w kraju anarchia ułatwi w r o g o m zwycięstwo. Krążyły najbardziej n i e p r a w d o p o d o b n e plotki. Powtarzano sobie pogłoski o spiskach i puczach. Nazwiska niektórych generałów, takich j a k Aleksiejew czy Korniłow, nadal budziły o g r o m n e nadzieje na przywrócenie porządku, ale nie było m o w y o żadnych konkretach. Ksenia martwiła się też o Maszę, którą ciągle męczyły koszmary. W wysokich filcowych butach minęła pospiesznie budy­ nek posterunku policji, z którego została j u ż tylko zwęglona fasada. Zadrżała na myśl o nagich, okaleczonych zwłokach policjantów, w y w l e c z o n y c h na chodnik w pierwszych dniach rewolucji. Rozszalały tłum przeprowadził p r a w d z i w ą o b ł a w ę na policjantów, egzekucje odbywały się natychmiast i z bezli­ tosną zawziętością. W pierwszych godzinach rewolty podpa­ lono pałac sprawiedliwości i do późnej nocy płomienie odci­ nały się na tle c i e m n e g o nieba. Ksenia mocniej naciągnęła czapkę aż na brwi i szczelniej owinęła się płaszczem stangreta, który kazała jej nosić Nia­ nia, żeby nie zwracała niepotrzebnie uwagi pelisą podbitą fu­ trem z norek. Przycisnęła do siebie koszyk. W mieście nie było ani j e d n e g o fiakra, a tramwaje nadal nie jeździły. Czer­ wonawe d o k u m e n t y i d r u k o w a n e ulotki zostawiały na śnie­ gu brudne ślady. Ksenia obeszła stos śmieci, krzywiąc się z obrzydzenia. Kucharka i pokojówki zniknęły dzień po tragicznej śmier­ ci jej ojca, twierdząc, że boją się służyć rodzinie, którą lu­ dzie wytykają palcem. Ksenia nie zniżyła się do tego, by na­ zwać je tchórzliwymi kobietami. G d y po raz pierwszy wyszła Po zakupy, ukradziono jej chleb, po który dwie godziny stała

35

w kolejce na mrozie. Zaraz po powrocie do d o m u poszła do swojego pokoju, wyciągnęła się w ubraniu na łóżku i wbi­ ła wzrok w sufit, zaciskając zęby. Z a p a m i ę t a ł a tę lekcję. Po­ stanowiła, że j u ż nigdy nie pozwoli sobie niczego odebrać. Już miała przejść przez ulicę, gdy tuż przed jej nosem, prawie po chodniku, przejechał samochód. Z a ł o p o t a ł czerwo­ ny proporzec. Na zderzaku stało d w ó c h żołnierzy z pistoleta­ mi zawieszonymi na sznurku na szyjach. Z tyłu, przez wybite okno, wystawała lufa karabinu m a s z y n o w e g o . Przestraszona Ksenia odskoczyła do tyłu i poślizgnęła się na tafli lodu. Od początku rewolucji nikt nie p o s y p y w a ł ulic piaskiem. Skrom­ ne zapasy rozsypały się na ziemi, starannie o p a k o w a n e w sta­ ry n u m e r „Izwiestii" jajka się rozbiły. Klęcząc na chodniku, p o c z u ł a się tak żałosna i poniżona, że omal się nie popłakała. - W sumie i tak niewiele udało mi się z d o b y ć ! - mruk­ nęła rozdrażniona i gwałtownie otarła oczy rękawem. Nigdy by nie przypuszczała, że dwie n ę d z n e główki kapu­ sty, ziemniaki i b o c h e n e k szarawego chleba b ę d ą dla niej ta­ kie ważne. M a s z a prosiła ją o słodycze, a w sklepie niemiła sprzedawczyni oświadczyła, że nie ma więcej masła, i za­ żądała wygórowanej ceny za kilka g r a m ó w cukru. Ksenia wstała, poprawiła płaszcz i ruszyła w dalszą drogę. Prawie wszystkie sklepy były zamknięte. Kilka okutanych w chust­ ki kobiet spieszyło do domów, żeby przygotować posiłki dla rodzin. Tak jak Ksenia p r z e m y k a ł y pod ścianami domów. Dziewczyna nauczyła się unikać mężczyzn, którzy wydawali jej się podejrzani. Ulice pełne były marynarzy i bezczynnych żołnierzy. Gorzej, uwolniono tysiące przestępców, którzy włó­ czyli się teraz po mieście, wymachując b r o n i ą w y k r a d z i o n ą z arsenału. Na mostach stali nielegalni handlarze, proponując rewolwery, karabiny i szable. Poczuła ulgę, gdy dotarła na róg swojej ulicy. Chciała j a k najszybciej wrócić do domu i zabarykadować się za drzwiami, które udało im się naprawić. Grube deski przybite w otwo­ rach okiennych nadawały westybulowi ponury wygląd pod36

wodnej groty. Cała ta ochrona była iluzoryczna, ale na swój sposób ją uspokajała. Przestraszyła się, ujrzawszy na ganku kruchą sylwetkę Niani.

Staruszka czekała na n i ą otulona

w grube sukienne palto. - C z y coś się stało? - zapytała Ksenia, przyspieszając kroku. - Twoja mama... Musisz natychmiast iść po lekarza. - A co z nią? - z d e n e r w o w a ł a się dziewczyna. - D w i e godziny chodziłam po mrozie i cały ranek w y s t a w a ł a m w ko­ lejkach. - To z p o w o d u dziecka. Musi natychmiast zbadać ją le­ karz, a telefon nie działa. W oddali r o z l e g a ł y się o d g ł o s y wystrzałów, ale na ko­ bietach nie robiło to w i ę k s z e g o w r a ż e n i a . W ciągu tych kil­ ku t y g o d n i p r z y w y k ł y do n i e b e z p i e c z n e g o i p o n u r e g o życia w mieście. - Dziecka? O czym ty m ó w i s z ? - zapytała Ksenia bez­ b a r w n y m głosem, czując, że pogrąża się w j a k i m ś nierzeczy­ wistym świecie i że wszystko w o k ó ł traci sens. - Twoja m a t k a spodziewa się dziecka, dlatego jest taka słaba. N i e dyskutuj, mała, tylko biegnij po lekarza - nalegała Niania, szarpiąc ją za rękę. - Straciła sporo krwi i bardzo się niepokoję. Kseni zaparło dech w piersiach. Co takiego zrobiła, że za­ tajono przed n i ą coś tak w a ż n e g o i że dowiaduje się o tym na ulicy j a k obcy przechodzień? Dlaczego m a t k a ukryła to przed nią? Poczuła, j a k ściska się jej serce. A ojciec? C z y dowie­ dział się o tym przed śmiercią? Nie wiedziała, co wstrząsnęło n i ą bardziej: ta wiadomość, która spadła na n i ą j a k grom z j a s n e g o nieba i która - j a k przeczuwała - zaważy na przyszłości ich wszystkich, czy też lęk, j a k i dostrzegła w wyblakłych oczach Niani, tej sumiennej rosyjskiej wieśniaczki, niebojącej się nikogo i niczego, z wy­ jątkiem w s z e c h m o c n e g o Boga. N i e zastanawiając się dłużej, wcisnęła jej w ręce koszyk i pobiegła. 37

Kilka godzin później lekarz z a m k n ą ł drzwi sypialni Niny Piotrowny. - Nie wygląda to dobrze - powiedział, zmartwiony. Gdyby czasy nie były aż tak trudne, mniej b y m się niepokoił, ale przy tym wszystkim, co się teraz dzieje... Ksenia, odprowadzając go na dół, zachwiała się na stopniu. - Jeżeli m a t k a panienki chce urodzić to dziecko, musi jak najwięcej leżeć. Wtedy będzie j a k a ś nadzieja. Potrzebuje spo­ koju i odpoczynku. Na szczęście jest zdrowa, j e s z c z e nie wszystko stracone. Za kilka dni przyjdę na kontrolę. - Ale my m u s i m y wyjechać, doktorze - zaprotestowała dziewczyna. - Nie m o ż e m y tu zostać. To zbyt niebezpieczne. C h c e m y pojechać do siebie, na Krym. Tam m a m a będzie m o g ł a o d p o c z y w a ć do woli. Niczego jej nie zabraknie, za­ p e w n i a m pana. - To byłoby zabójcze dla dziecka - odparł z n u ż o n y le­ karz, zapinając płaszcz. - Podróże przebiegają teraz w strasz­ nych warunkach; pociągi są przepełnione, godziny przyjazdów i odjazdów niepewne. Kto zająłby się m a t k ą panienki, gdyby poroniła w podróży? Wykluczone, panienko, przykro mi. Uniósł g ł o w ę i spojrzał na stłuczony żyrandol. Na ścianie widniała wyblakła plama po zniszczonym obrazie. Na tym tle lekarz w y d a w a ł się j e s z c z e szczuplejszy i j e s z c z e bardziej przygarbiony niż zwykle. - N a p r a w d ę bardzo mi przykro - d o d a ł cicho. Ksenia domyślała się, że przygnębiał go nie tylko stan zdrowia młodej hrabiny i tragiczna śmierć generała, lecz rów­ nież los całej Rosji. Było coś irytującego w tej j e g o rezygna­ cji. Otworzyła w milczeniu drzwi, a p o t e m patrzyła, jak męż­ czyzna wsiada do s a m o c h o d u . Jako lekarz miał pozwolenie na j a z d ę po mieście. Odjechał, mijając mleczarza ciągnącego sanie pełne baniek z mlekiem. Poczuła się jak w potrzasku. Nie dano jej możliwości wy­ boru. Będzie musiała zostać tu, w tym oszalałym mieście, z chorowitą, przykutą do łóżka matką, z Nianią, oddaną, lecz 38

coraz starszą, i z m a ł ą Maszą. Z a m k n ą w s z y drzwi, oparła się o nie na chwilę. Poczuła, jak opuszczają ją siły, i osunęła się powoli na podłogę. Niemal wszyscy jej kuzyni uciekli, a blis­ cy przyjaciele mieli zbyt d u ż o własnych problemów, żeby j e s z c z e zajmować się jej kłopotami. Sofia i jej rodzice wyje­ chali do Kijowa. Ksenia wysłała kilka listów do wuja Saszy, lecz on j u ż od kilku miesięcy nie dawał znaku życia. Pierw­ szego m a r c a rosyjska dyscyplina wojskowa praktycznie prze­ stała istnieć. Rada robotnicza promulgowała

Prikaz nomier 1,

znoszący dotychczasowe stopnie wojskowe, a także obowią­ zek posłuszeństwa i szacunku w o b e c przełożonych. Od tej chwili oficerowie mieli być wybierani przez rady żołnierskie, które kontrolowały z a r ó w n o broń, j a k i pojazdy. K a ż d y oficer był bardziej narażony na śmierć z rąk swych własnych ludzi niż na postrzelenie przez wroga. Znając n i e z ł o m n y charakter Saszy i j e g o dość szorstkie maniery, Ksenia wątpiła, by wuj z własnej woli nagiął się do n o w y c h w y m a g a ń , i obawiała się najgorszego. Podciągnęła nogi i oparła czoło o kolana. W tym lodowatym westybulu czuła się taka samotna. Chwila­ mi z a p o m i n a ł a oddychać i trwała w zawieszeniu, odnosząc dziwne wrażenie, że nie czuje j u ż nawet granic w ł a s n e g o ciała. - Źle się czujesz, Kseniu? C z e m u siedzisz na podłodze? Na jej ramieniu spoczęła m a ł a rączka. Ksenia nie słyszała k r o k ó w siostry. Natychmiast uniosła g ł o w ę i z m u s i ł a się do u ś m i e c h u . M a s z a patrzyła na n i ą za­ niepokojona, gryząc k o n i e c w a r k o c z a . P o m i m o częstych na­ p o m n i e ń nie potrafiła w y z b y ć się tego n a w y k u . D z i e w c z y n ­ ka kucnęła przy siostrze. Ksenia otworzyła ramiona i przy­ garnęła j ą d o siebie. C o m i a ł a p o w i e d z i e ć ? S ł o w a straciły z n a c z e n i e . C z u ł y m g e s t e m wyjęła w a r k o c z y k z ust Maszy, przełożyła go na plecy i zaczęła kołysać d z i e w c z y n k ę w ra­ mionach. W zniszczonym westybulu Ossolinów było c i e m n o i z i m n o , a ślady po kulach na ścianach wyglądały j a k bolesne blizny.

39

Wiosna była ciepła. Panowały szowinistyczne nastroje. Ulice obłożono deskami, żeby rozentuzjazmowany tłum, któ­ ry n a w o ł y w a ł do pokoju i braterstwa narodów, śpiewając w m o n o t o n n y m rytmie

Marsyliankę,

nie taplał się w błocie.

Później przyszło j a s n e , chłodne lato. Cara z r o d z i n ą w y g n a n o do Tobolska na Syberii, do krainy w y r o b n i k ó w i skazańców. W z a d y m i o n y c h salach wszystkich dzielnic Piotrogrodu pe­ rorowali towarzysze, krytykując Rząd Tymczasowy. W ciągu kilku miesięcy Kierenski s w o i m n o s o w y m głosem i teatralny­ mi pozami zdołał zniechęcić do siebie ludzi. Lenin przygoto­ w y w a ł z a m a c h stanu, co o w o c o w a ł o sporadycznymi walka­ m i , w których ginęli ludzie, a ich zwłoki długo p o t e m gniły na placach i w szerokich alejach. W k o ń c u w p r o w a d z i ł się do pałacu Krzesińskiej, słynnej baleriny, bliskiej przyjaciółki cara z czasów, gdy był on j e s z c z e wielkim księciem. C o ­ dziennie w y c h o d z i ł na balkon i p r z e m a w i a ł do ogłupiałego tłumu, domagając się „pokoju p o d strzechami i wojny w pa­ ł a c a c h " . Przy mankietach błyszczały mu złote spinki. O p o ­ wiadano, że j e g o żona ubiera się u paryskich i berlińskich krawców. N a d e s z ł a jesień i od wielu godzin padał pierwszy śnieg. M a ł e , uporczywe płatki osiadały na dachach, na balustradach, na potężnych kariatydach zdobiących fasady p a ł a c ó w i dźwi­ gających na r a m i o n a c h cały świat. Ksenia pomyślała, że po raz pierwszy w życiu ten czysty woal, naturalna szata, którą miasto przywdziewało na zimę, kojarzy jej się z całunem. Znużona, opuściła w y s z y w a n ą zasłonę. W pokoju było p o ­ twornie duszno i gorąco. Na stole leżał stos czystej pościeli. Odsunięto p o d ściany zawadzające krzesła i gerydony. W ką­ cie stał skromny kosz na bieliznę, mający służyć dziecku za kołyskę. Przesądne kobiety postanowiły przygotować posłanie dopiero po narodzinach. M a t k a Kseni leżała w łóżku z brzu­ chem okrytym lnianym prześcieradłem z haftowanym m o 40

n o g r a m e m rodziny. Jej twarz była oblana p o t e m . Otworzyła szeroko oczy i wbijała je w sufit. Ile czasu to j e s z c z e po­ trwa? - zastanawiała się dziewczyna. Jak długo j e s z c z e ta ko­ bieta będzie w stanie w y t r z y m a ć skurcze, które do niczego nie p r o w a d z ą ? M a t k a cierpiała j u ż od p o n a d dwunastu go­ dzin. Ksenia u m o c z y ł a chustkę w zimnej w o d z i e i otarła jej czoło. - Jesteś kochana, aniołku - szepnęła ochryple Nina Pio­ trowna, usiłując złapać ją za rękę. Z d e n e r w o w a n a Ksenia zrobiła unik, udając, że wygładza pofałdowane prześcieradło. - N i e , m a m o , robię, co do m n i e należy, nic więcej. Nie­ długo urodzisz to dziecko i wszystko będzie dobrze. Nie martw się. G d y matka pogłaskała ją po głowie, Ksenia zamknęła oczy i wysiłkiem woli p o w s t r z y m a ł a dreszcz. N i e cierpiała mat­ czynych czułości, pogardzała n i ą za w i e c z n e podporządko­ wywanie się p o n u r y m w y r o k o m losu. N i n a Piotrowna jęk­ nęła, j a k b y chciała przeprosić, a jej u m ę c z o n e ciało drżało coraz mocniej. Ksenia wolałaby, żeby m a t k a zaczęła wrzesz­ czeć, przeklinać Boga i wszystkich świętych, krzyczeć, że to niesprawiedliwe, że jej mąż nie powinien zginąć, a ona nie powinna cierpieć. Ale na p r ó ż n o szukała u matki oznak bun­ tu, które m o g ł y b y być odbiciem jej własnego gniewu. N i n a Piotrowna cierpiała w milczeniu. Otworzyły się drzwi. To Niania pchnęła je stopą, niosąc balię z w r z ą c ą wodą. Miała na sobie czysty fartuch, włosy odgarnęła w tył i m o c n o ściągnęła opaską. Ksenia p o m o g ł a jej ustawić ciężką balię obok pieca. - Myślę, że j u ż niedługo - szepnęła stara kobieta, przy­ glądając się uważnie swej pani. - Powtarzasz to od dwunastu godzin - m r u k n ę ł a Ksenia. -

Wiem, że się boisz, ale j u ż widać dziecko.

- Nie boję się! - syknęła dziewczyna przez zaciśnięte 41

zęby. - C h c i a ł a b y m tylko, żeby to dziecko urodziło się wresz­ cie i żeby to się j u ż skończyło. - Idź do Maszy, do kuchni, dobrze? - Chciałaby zobaczyć matkę, ale to wszystko m o ż e ją przerazić. N a s z a przepiórecz­ ka i tak j u ż ma w nocy koszmary. Ksenia pokiwała głową, po czym wyszła z dusznego i go­ rącego pokoju. Ziąb i wilgoć panujące na korytarzu sprawiły, że przeszył ją dreszcz. Zeszła do kuchni. Masza siedziała przy d u ż y m d r e w n i a n y m stole i d u m a ł a nad otwartą książką. M i e d z i a n e garnki, których nikt j u ż od d a w n a nie polerował, wisiały s m u t n o na ścianach, a w zlewie piętrzyły się po kola­ cji brudne talerze. - Jak się czuje m a m a ? - spytała dziewczynka, gdy siostra odwracała książkę, którą m a ł a położyła do góry nogami. -

Skłamałabym, m ó w i ą c , że wszystko w porządku, ale

m a m a jest dzielna. Niania zapewnia, że wkrótce będziemy mieć siostrzyczkę albo braciszka. - Myślę, że m a m u s i a wolałaby syna. Ze względu na tatę, rozumiesz? - szepnęła Masza. M a ł a z trudem mówiła o ojcu. A przecież nie widziała j e g o z m a s a k r o w a n y c h zwłok. Ostatnim w s p o m n i e n i e m , j a k i e dziewczynka zachowała o ojcu, była j e g o twarz, gdy się po­ chylał, by u c a ł o w a ć ją na dobranoc. Ksenia zazdrościła tego siostrze. Jej samej zdarzało się chodzić boso po śniegu, aby z m y ć krew ze stóp, j a k b y była skazana na noszenie wstręt­ nych stygmatów przez całe życie. Z a g w i z d a ł samowar. Ksenia nalała herbaty do d w ó c h fi­ liżanek. - A ty, Masza, chciałabyś mieć młodszego brata? Dziewczynka wzruszyła ramionami, umoczyła usta w gorz­ kim napoju i skrzywiła się. - Wszystko mi j e d n o . C h c ę tylko, żeby m a m a była zdro­ wa. Niania kazała mi się modlić, ale przecież ciągle to robię, a nic się nie dzieje. M o ż e gdybyś modliła się ze m n ą , sprawy

42

potoczyłyby się znacznie szybciej. We dwie byłybyśmy lepiej słyszalne, nie sądzisz? - dodała z nadzieją. Ksenia odwróciła wzrok. Pewnej lutowej nocy przestała wierzyć w cokolwiek, ale wolała z a c h o w a ć swoje poglądy dla siebie. Jak wszystkie rosyjskie wieśniaczki Niania była głęboko wierząca. W jej pokoiku stale paliła się m a ł a lampka przed ikoną Matki Boskiej Kazańskiej. Byłaby wstrząśnięta, gdyby się dowiedziała, że Ksenia nie modli się j u ż od kilku miesięcy. - Oczywiście, kochanie - odpowiedziała, chowając w dło­ niach zziębnięte rączki siostry. - Z a m k n i j m y oczy i p o m ó d l ­ my się, żeby anioł stróż miał m a m ę w swojej opiece. -

I tatę też.

- Tatę też, ma się rozumieć. Dziewczęta spuściły głowy. Ksenia zerknęła u k r a d k i e m na siostrę; m a ł a skupiała się z całych sił. Z zamyślenia w y r w a ł o je g w a ł t o w n e ł o m o t a n i e do drzwi. Masza zbladła i wytrzeszczyła ze strachu niebieskie oczy. - Co to takiego? - Nie w i e m - powiedziała Ksenia, wstając. O t w o r z y ł a szafę i wyjęła z niej duży wiklinowy kosz, w którym p r z e c h o w y w a n o dawniej zapas drewna. -

Schowaj się tam, za tym koszem.

- Ale tam są pająki - j ę k n ę ł a dziewczynka, drżąc na ca­ łym ciele. Ł o m o t był coraz silniejszy. Ksenia wiedziała, że nie ma wyboru. Musiała chronić m ł o d s z ą siostrę, ale nie m o g ł a za­ prowadzić jej do sypialni, w której, być m o ż e , matka właśnie rodziła. Bóg wie, co się tam m o g ł o wydarzyć. - Pająki nie zrobią ci krzywdy. D a m ci lalkę. Dalej, Ma­ sza, pospiesz się! Z ł a p a ł a siostrę za ramię i w e p c h n ę ł a ją do zakurzonego, ciasnego wnętrza szafy. Kucnąwszy w mroku, M a s z a była le­ d w o widoczna. Jej usta drżały, a owalna twarzyczka lśniła ni-

43

czym blady księżyc. Ksenia wcisnęła jej w r a m i o n a szma­ cianą lalkę. - Tylko nie hałasuj! Zobaczę, co się tam dzieje, i zaraz wrócę - dodała, wkładając kosz na miejsce i przymykając lekko drzwi szafy. Pobiegła do westybulu. Nie było sensu przetrzymywać in­ truzów za drzwiami. C z e r w o n a Gwardia i inni bolszewicy bez ceregieli i bez skrupułów wdzierali się do domów, żeby je plądrować i podpalać. N i e było dla nich żadnych świętości. Stale dokonywali gwałtu na życiu prywatnym mieszkańców. Wymuszenia były na porządku dziennym, ale od pierwszego października sytuacja stała się j e s z c z e bardziej napięta. Coraz częściej słychać b y ł o ponure groźby, że należy raz na zawsze skończyć z burżujami i gnębicielami ludu. W obliczu niena­ wistnej determinacji bolszewików rząd Kierenskiego chwiał się j a k statek na w z b u r z o n y m morzu. Ksenia poczuła, j a k ze strachu ściska jej się żołądek. Wsu­ nęła rękę do kieszeni i dotknęła rewolweru o kolbie z m a s y perłowej, który kiedyś należał do jej babki. Otworzyła drzwi. Od śmierci generała bolszewicy j u ż wielokrotnie wdzierali się do ich d o m u . W pierwszych tygodniach przychodzili na­ wet kilka razy dziennie, szukając policjantów, którzy rzeko­ mo mieli się tu schronić, broni i oficerów zdrajców, a przy okazji plądrowali piwnicę, w której s k ł a d o w a n e były burgun­ dy dziadka Kseni. A j e d n a k za k a ż d y m razem dziewczyna czuła ten sam lodowaty strach. Otworzyła drzwi na oścież i się wyprostowała. Stał przed n i ą m ę ż c z y z n a w czarnej skórzanej kurtce, z pasem na naboje i z c z e r w o n ą o p a s k ą na ramieniu. Spod zsuniętego na tył głowy kaszkietu wyzierała płaska, obsypana k i l k u d n i o w y m z a r o s t e m twarz o p y z a t y c h p o l i c z k a c h i w y d a t n y c h ustach. Intruz wbił w d z i e w c z y n ę p o n u r e spojrzenie, w którym przez krótką chwilę zapłonął ognik n i e p e w n e g o zaskoczenia, j a k gdyby nie spodziewał się spotkać tu wyniosłej p a n n y w wy-

44

sokich butach i w spodniach oraz w męskiej kurtce spiętej pa­ sem w talii. -

S ł u c h a m ? - odezwała się Ksenia.

M ę ż c z y z n a odzyskał rezon i zrobił pogardliwą m i n ę . - Przyszliśmy przeszukać d o m . - Tylko stracicie czas. N i c j u ż tu nie zostało. Piwnica jest pusta, a broni nie mamy. Znajdziecie tu tylko kobiety. - To ty tak m ó w i s z - rzucił obdarty żołnierz o jasnych, tłustych włosach, który stał nieco dalej. Było ich około dziesięciu, co wcale nie zdziwiło Kseni. Wiedziała, że c h o d z ą w bandach. Mieli szydercze miny. Spod baranich czap łyskały ich skośne azjatyckie oczy. Ubrania mieli byle j a k i e i niekompletne: brudne kurtki i zniszczone wysokie buty. Na szyjach i przy paskach nosili broń różnego rodzaju i kalibru. W ciągu tych miesięcy Ksenia zdołała się zorientować, j a k a hierarchia panuje w grupach maruderów. Jak w każdej sforze również i tu był j e d e n dominujący sa­ miec, lecz stale musiał walczyć o wpływy. Tworzenie rad w najdziwniejszych nawet sytuacjach pociągało za sobą bez­ ustanne kwestionowanie władzy. D o c h o d z i ł o do absurdal­ nych sytuacji. W szpitalu Ksenia stawiała czoło radzie pac­ jentów,

którzy

poddawali

głosowaniu

zalecenia

lekarzy.

Jeżeli nie p o d o b a ł y się im lekarstwa, odmawiali ich zażywa­ nia. Tak więc Ksenia wiedziała, że d o w ó d c a m o ż e w ciągu kilku chwil stracić w ł a d z ę nad swą bandą. Wystarczyło zro­ zumieć rolę, j a k ą w y z n a c z y ł sobie każdy z jej członków, i za­ siać w ś r ó d nich zwątpienie, nasyłając ich nawzajem na siebie. W grupie takiej j a k ta tylko dwóch, góra trzech m ę ż c z y z n było zdolnych narzucić w ł a d z ę swoim towarzyszom, którzy byli ulegli j a k larwy. -

Sami to sprawdzimy - rzucił czerwony, odsuwając ją

na bok. Rewolucjoniści wtargnęli do westybulu. Były to j e d y n e momenty, w których cieszył Ksenię żałosny wygląd d o m o -

45

stwa Ossolinów. Przy p o m o c y Niani i Maszy podarła obicia foteli, zdjęła ze ścian niektóre obrazy, potłukła porcelanowe talerze. Wszystko to sprawiło, że pokoje na parterze wyglą­ dały jeszcze gorzej. Ksenia miała nadzieję, że ten widok znie­ chęci nieproszonych gości, ale nie m o g ł a być niczego pewna. Ci ludzie byli nieprzewidywalni. Na zwykły wybuch śmiechu potrafili reagować strzałami, a j e d n o c z e ś n i e te odrażające twarze kryły c z a s e m proste dusze, w których nagłe emocje w y w o ł y w a ł y odruch niemal dziecięcej dobroci. Mężczyźni otworzyli kilkoro drzwi, ale bez większego za­ pału. M ó w i l i głośno, wyrzucali z siebie ulubione slogany, wypluwali pestki słonecznika. Ksenia szła za d o w ó d c ą w skó­ rzanej kurtce i nie spuszczała go z oczu. To on był tym naj­ ważniejszym. - Kto jest na górze? - spytał, pokonując po d w a stopnie. Ksenia szła za nim ze ściśniętym gardłem. - Moja m a t k a z położną. Rodzi. N i e możecie wejść do jej pokoju. - A c z e m u nie? - zapytał z ironią. - Myślisz, że my robi­ my z p o r o d e m aż takie ceregiele? N i e m a m y na to czasu, to­ warzyszko. Twoja m a t k a nie jest warta więcej niż inne rosyj­ skie kobiety. Z jakiej racji przysługiwałyby jej przywileje? O t w o r z y ł drzwi do j e d n e g o z pustych pokojów. Ksenia wyprzedziła go i stanęła przed drzwiami do matczynej sypial­ ni. Jej serce biło j a k oszalałe. - Z a b r a n i a m w a m tu w c h o d z i ć ! Jasnowłosy żołnierz odepchnął ją tak brutalnie, że omal nie straciła równowagi. Kopnął m o c n o drzwi, aż uderzyły o ścianę. Przerażona Ksenia ujrzała matkę, leżącą z rozło­ żonymi n o g a m i . Niania pochylała się nad jej u d a m i . Słodkawy, mdlący zapach docierał aż na korytarz. Twarz N i n y Piotrowny była napięta, jej j a s n e kosmyki przylepiły się do czoła. Stara kobieta poderwała się i okryła prześcieradłem swoją panią. - Wyjdźcie stąd, nieszczęśni! - krzyknęła, podchodząc do 46

d w ó c h mężczyzn, próbujących wtargnąć do pokoju. - Jak śmiecie niepokoić kobietę, która wydaje na świat życie? Nie boicie się kary boskiej? Co powiedziałyby wasze matki, wi­ dząc, j a k ich synowie dokonują takiej zniewagi? Zabierajcie się stąd, nicponie, ale j u ż ! Stanęła przed bolszewikiem i choć sięgała mu zaledwie do ramienia, zaczęła okładać go pięściami. Ksenia odniosła dziwne wrażenie, że oto ma przed sobą dwoje przedstawicieli rosyjskiego ludu: kobietę kultywującą tradycję dewocji i po­ słuszeństwa, często u l e g ł ą i z r e z y g n o w a n ą oraz zaślepione­ go, brutalnego m ę ż c z y z n ę , przepełnionego nienawiścią, która rodziła się pośród zrywów krwawej rewolucji i o której ona sama wiedziała niewiele, oprócz tego, że jest bezlitosna. Nagle Nina Piotrowna odrzuciła w tył g ł o w ę i zaczęła wy­ dawać z siebie zduszone, straszliwe wycie. Bóle p o r o d o w e przekroczyły p r a w d o p o d o b n i e wszelkie wyobrażenia d w ó c h nieokrzesańców, bo wycofali się, zafascynowani kobietą, któ­ ra ich nie widziała i nie słyszała, tak bardzo skupiona na dziecku, któremu dawała życie kosztem swojego. Gwardzista zbladł. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z po­ koju, a za n i m j e g o towarzysz. Niania natychmiast z a m k n ę ł a za nimi drzwi, ale wrzask położnicy przenikał przez ściany i docierał do zbiegających po schodach mężczyzn. - Tu niczego nie ma, idziemy! - rzucił ochryple j e d e n z nich. M ę ż c z y ź n i głośno walili butami w parkiet. Ksenia patrzy­ ła, j a k odchodzą. Zastanawiała się, co ukradli po drodze. Po każdej takiej uprzejmej wizycie ginęły kolejne przedmioty: zegarek, bibelot, srebrna łyżeczka. Pobiegła uwolnić Maszę, która przylgnęła do niej z p ł a c z e m . Zrobiła, co mogła, żeby ją pocieszyć, i przygotowała dla niej ciepłe m l e k o z o d r o b i n ą cennego miodu. Dziewczynka piła z trudem, szczękała zęba­ mi. N i e chciała zostać sama w kuchni, więc poszły r a z e m na górę. Ksenia zapukała do drzwi, a Niania zaraz otworzyła. Sta47

ruszka nie m i a ł a j u ż chustki na włosach. Wyglądała na z m ę ­ czoną, ale w jej spojrzeniu m a l o w a ł się spokój. W ramionach trzymała niemowlę, tak ciasno owinięte w pieluszki, że widać było tylko j e g o czerwoną, p o m a r s z c z o n ą twarzyczkę. - Dzięki, o Boże - westchnęła dziewczyna i przeżegnała się. C z u ł a ulgę. Z d u m i e w a ł a ją kruchość n o w o r o d k a . - Jak się czuje m a m a ? - spytała, zaniepokojona, bo w pokoju pano­ wała podejrzana cisza. -

Barynia na razie o d p o c z y w a , ale n i e d ł u g o będziecie

m o g ł y ją zobaczyć. Proszę, moje kochane, oto wasz braci­ szek. Wasza m a t k a pragnie, żeby miał na imię Cyryl.

* Ksenię obudziła cisza. G d y poczuła, że zaschło jej w ustach i że jest całkiem zdrętwiała, u ś w i a d o m i ł a sobie, że zdrzem­ nęła się na kilka minut. Siedziała w swoim pokoju na buja­ n y m fotelu i trzymała w r a m i o n a c h dziecko. M a ł y przestał wreszcie płakać i obserwował wszystko z d u m i o n y m wzro­ kiem.

Zdziwiona

tym

nieoczekiwanym

spokojem,

Ksenia

sprawdziła, czy z m a ł y m wszystko w porządku, i p o c a ł o w a ł a go w główkę. Cyryl nie spał przez w i ę k s z ą część nocy. Ksenia uparła się, że się n i m zajmie, bo chciała, by Niania trochę odpo­ częła. Staruszka nie tylko zajmowała się n i e m o w l ę c i e m , ale także czuwała nad N i n ą Piotrowną, która z t r u d e m wracała do siebie po porodzie. M a t k a straciła dużo krwi, a gorączka i wyczerpanie uniemożliwiały jej powrót do sił. Ksenia zasy­ piała o najmniej oczekiwanych porach dnia: oparta plecami o ścianę sklepiku Gostiny Dwor, przy stole, nad posiłkiem, kradnąc cenne chwile snu niczym złodziejka błyskotki z tar­ gowych straganów. W westybulu rozległ się okrzyk radości. Ksenia drgnęła. Kilka minut później na schodach usłyszała kroki M a s z y i po chwili dziewczynka w p a d ł a do pokoju. Jej policzki płonęły, 48

a twarz rozświetlał p r o m i e n n y uśmiech. Kseni ścisnęło się serce na myśl, że od miesięcy nie była świadkiem naturalne­ go entuzjazmu siostry, i niemal przestraszyła się tej myśli. - Nie zgadniesz, kto tu jest! - krzyknęła Masza. O c z a m i wyobraźni Ksenia ujrzała Igora Kunina w m u n d u ­ rze strzelca, w kaftanie, w bufiastych spodniach, w rosyjskiej malinowej koszuli, pasującej kolorem do skórzanych mankie­ tów na butach. Wyobrażała sobie p o w a ż n ą twarz chłopaka o regularnych rysach. Wyobrażała sobie j e g o czułe spojrze­ nie... A przecież nie myślała o n i m tak dawno. M i a ł a wraże­ nie, że wyłonił się z j a k i e g o ś innego świata. Jak m o g ł a do tego stopnia z a p o m n i e ć o kimś, kto przez tyle miesięcy wy­ dawał jej się t y m j e d y n y m ? Poczuła zawrót głowy. - C h o d ź , szybko! - zawołała M a s z a i chwyciła siostrę za rękę, żeby p o m ó c jej wstać. - N i e p o w i e m ci, kto to. Musisz mieć niespodziankę. Ksenia w ł o ż y ł a dziecko w otwarte r a m i o n a siostry. Mała Masza darzyła braciszka zaborczą, z a z d r o s n ą miłością. Gdy­ by tylko p o z w o l o n o jej na to, nie rozstawałaby się z nim dniem ani nocą. Jej podniecenie m u s i a ł o być o z n a k ą jakiejś dobrej nowiny, ale ostatnie miesiące pozbawiły Ksenię wszel­ kiej radości, stała się nieufna i oschła, a gdy k o m u ś u d a ł o się w y m u s i ć na niej uśmiech, odnosiła d z i w n e wrażenie, że pęka jej skóra. D r ż ą c ą r ę k ą nieznacznie poprawiła rozczochrane włosy. Bezmyślnie ruszyła do kuchni, która od p e w n e g o czasu pełniła funkcję pokoju dziennego. Chroniły się tu, bo kuchnię łatwiej było ogrzać, a salony i tak wyglądały teraz przygnę­ biająco. Na wieszaku wisiała wojskowa kapota z o d e r w a n y m i epoletami i tajała, a krople w o d y spływały na posadzkę. Przy stole siedział mężczyzna, pochylał się nad m i s k ą zupy i głoś­ no siorbał. Tłuste włosy spływały mu na kołnierz. Niania stała przy piecu z założonymi rękami, z m i n ą wyrażającą jed­ nocześnie satysfakcję i zatroskanie. M ę ż c z y z n a j a k b y wyczuł obecność Kseni, bo odwrócił się i wstał powoli. 49

-

Wujek Sasza - szepnęła w osłupieniu.

Miał na sobie luźne ubranie, z wyglądu wojskowe, pokry­ te dziwnymi p l a m a m i , miejscami połatane. Rysy j e g o twarzy były j a k wycięte żyletką, czoło przecinała mu brzydka szra­ ma, policzki miał zapadłe. - Kseniu, jesteś... G ł o s miał ochrypły, sylwetkę zgarbioną. Ksenia patrzyła na niego chciwie, próbując odnaleźć w tym przybitym męż­ czyźnie ulubionego k o m p a n a dziecięcych zabaw. Sasza, star­ szy od niej o dziesięć lat, fantastycznie wywiązał się z roli młodzieńczego idola. Teraz ten obcy m ę ż c z y z n a ją onieśmie­ lał. Odprężyła się dopiero, gdy się uśmiechnął, a w zgaszo­ n y m spojrzeniu na chwilę zalśnił ten przebiegły błysk. Rzuci­ ła mu się na szyję. Pachniał cierpko p o t e m i wilgotną wełną, lecz Ksenia przytuliła go j e s z c z e mocniej, j a k b y nie chciała dopuścić, żeby z tego w y c h u d z o n e g o ciała uszło w s p o m n i e ­ nie o p e ł n y m wigoru m ł o d y m wuju, którego kiedyś tak bar­ dzo kochała. Odsunął ją lekko od siebie. - Wybacz mi, że tak źle wyglądam, ale... - Wiesz o tacie, wuju? Pod w p ł y w e m nagłego smutku rysy Saszy złagodniały. Szorstką d ł o n i ą pogładził d z i e w c z y n ę po policzku. - Niania mi opowiedziała. Brak mi słów, żeby wyrazić, j a k b a r d z o mi p r z y k r o . To był w s p a n i a ł y człowiek, sama wiesz, j a k go k o c h a ł e m . Do iluż to m o r d ó w doszło ostatnio... Generał Stackelberg został zabity na oczach żony, a j e g o zwłoki w r z u c o n o do Newy. Te potwory nie szanują ani życia, ani śmierci. D z i e w c z y n a zadrżała. Ugięły się p o d n i ą nogi. Bała się, że wuj nie będzie w stanie jej p o d t r z y m a ć , gdyby upadła, więc wolała się odsunąć. - Musisz się najeść - powiedziała, próbując odzyskać rów­ nowagę. - Później się tobą zajmę. Nie bój się, u m i e m to robić. W szpitalu pozwalają mi opatrywać mniej groźne rany. Nadal

50

chodzę tam raz w tygodniu, choć życie tutaj stało się takie skomplikowane. N a w e t nie wiesz! Trzeba walczyć o wszyst­ ko: o j e d z e n i e , ogrzewanie, leki dla m a m y i maleństwa. Uro­ dził się n a m braciszek. Będziesz m ó g ł pójść na górę i go zo­ baczyć. A ty? Co się z t o b ą działo? Pisałam do ciebie, ale nie odpowiadałeś, w y o b r a ż a ł a m sobie najgorsze... Na widok szklistego spojrzenia wuja zdała sobie sprawę, że on i tak jej nie słucha, więc zamilkła. Sasza przyjął to z ulgą. Usiadł, chwycił łyżkę i pochylił się nad miską. Z a c h o ­ w y w a ł się tak, j a k b y nagle wszystko przestało dla niego ist­ nieć, j a k b y zniknęła j e g o siostrzenica, Niania i cała ta kuch­ nia - zabałaganiona, lecz ciepła, z pękatym s a m o w a r e m , szkolnymi zeszytami Maszy i n i e m o w l ę c y m i ubrankami, któ­ re staruszka szyła ze starych sukienek, bo w mieście nie m o ż n a było niczego dostać. Z zachłannością, malującą się w stężałych rysach j e g o twarzy, Sasza szarpał zębami chleb, maczał j e g o kawałki w barszczu, wpychał je sobie do ust, ob­ lizywał palce i wielkimi łykami pił czerwone wino. Na krysz­ tałowym kieliszku zostały odciski j e g o brudnych rąk. Na bro­ dzie zalśniło kilka kropel buraczanej zupy; otarł je spodem rękawa. Na t y m także polega rewolucja - pomyślała z d u m i o ­ na Ksenia. Niania kazała wynieść ubranie Saszy na dwór, żeby mróz zabił w s z y żerujące w fałdach j e g o żołnierskiej kurtki. Baty­ stową koszulę i onuce spalono dzień później. Ksenia poszła do pokoju ojca poszukać jakiegoś porządnego ubrania. Po raz pierwszy od śmierci generała otwierała j e g o szafy. Uderzył ją zapach w o d y kolońskiej. O p a r ł a się o drzwi szafy i przyło­ żyła do twarzy j e d e n z j e g o pulowerów. Poczuła, że znów sta­ je się małą, w s z ę d o b y l s k ą dziewczynką, która biegnie rzucić się ojcu w ramiona, a on podnosi ją i okręca do wtóru wybu­ chów jej śmiechu. Co zostało z tego wszystkiego? Teraz dnia­ mi i nocami żyła w o k o w a c h strachu. W ciągu trzech dni, praktycznie bez walki, bolszewicy 51

przejęli w ł a d z ę . Krążownik „ A u r o r a " popłynął w górę Newy, z armat Twierdzy Pietropawłowskiej o d d a n o kilka strzałów w kierunku Pałacu Z i m o w e g o , a siedziba Rządu Tymczaso­ wego, p o m i m o ofiarnej obrony batalionu kobiet i bohater­ skich kadetów, została zdobyta przez rewolucjonistów n o c ą 25 października. Kierenski zbiegł j a k złodziej, a Lenin został wybrany na przewodniczącego Rady Komisarzy L u d o w y c h . W ciągu kilku godzin z a p a n o w a ł chaos. Agitatorzy i żołnie­ rze włóczyli się po mieście, poszukując alkoholu i plądrując leżące na ulicach z m a s a k r o w a n e ciała kadetów. Kradzieże i napady były tak częste, że stały się c z y m ś n o r m a l n y m . Od kilku tygodni Ksenia o d c z u w a ł a ukojenie tylko wtedy, gdy z r e z y g n o w a n a i z m ę c z o n a - zapadała w k a m i e n n y sen. W kuchni grzała się w o d a na kąpiel dla Saszy, całe po­ mieszczenie

było

zaparowane.

Włosy

Kseni

zwijały

się

w loczki w o k ó ł jej skroni. Wlała ostatnie wiadro do dużej ba­ lii i przestawiła parawan, żeby Niania m o g ł a w spokoju zająć się d a w n y m p o d o p i e c z n y m . C h o ć nie m ó w i ł tego głośno, wi­ dać było, że potrzebował p e w n y c h i j e d n o c z e ś n i e czułych gestów tej kobiety, która przeprowadziła go za rękę przez dziecięce lęki, a wieczorem przemykała u k r a d k i e m do j e g o pokoju, by wsunąć mu do ust łyżkę kaszy gryczanej, gdy zda­ wało jej się, że zbyt m a ł o zjadł na kolację. Tego wieczoru po­ trzebował bezwarunkowej miłości tej niepiśmiennej rosyj­ skiej chłopki, która przyszła do rodziny na służbę, gdy nie miała j e s z c z e dwudziestu lat. Chciał, żeby zmyła brud z j e g o ciała i p o m o g ł a mu uśmierzyć ból duszy. Kiedy ze starannie zaczesanymi do tyłu w ł o s a m i , w bia­ łym szlafroku, usiadł wreszcie przy stole, Niania postawiła przed nim szklankę oraz butelkę wódki i poszła doglądać swej pani. Ksenia znalazła się sam na sam z wujkiem. Watką n a s ą c z o n ą alkoholem dezynfekowała ranę na j e g o twarzy. - Nadal b ę d ę walczył - powiedział Sasza, krzywiąc się, gdy przecierała mu pokiereszowane czoło. - Przeciw k o m u ? - ironizowała Ksenia. - N i e m c o m czy 52

bolszewikom? Bo j u ż zaczęliśmy się gubić. Ja swoich wro­ gów mijam codziennie na ulicy. Niektórzy o b n o s z ą się z gło­ wami ofiar nabitymi na bagnety. U ś m i e c h n ą ł się gorzko. -

R o z u m i e m cię. Początkowo nie m i a ł e m nic przeciwko

Rządowi T y m c z a s o w e m u . Nie m o g ł e m znieść tej szkodliwej kliki w otoczeniu cara, ale ci przeklęci politycy nas zdradzi­ li. Pozwolili katom i zdrajcom przywłaszczyć sobie w ł a d z ę . Aj! Delikatniej, to boli! Lenin i Trocki są groźni. Ci łajdacy otwarcie domagają się separatystycznego pokoju... Rzygać się chce - dodał i wypił do dna szklankę wódki. Ksenia skończyła czyścić ranę do wtóru pełnych niezado­ wolenia p o m r u k ó w wuja i założyła czysty opatrunek. Widać było, że zostanie blizna - Sasza jeszcze bardziej będzie się podobać kobietom. - G e n e r a ł Aleksiejew wycofał się nad Don - ciągnął Sa­ sza. - Przyłączyło się do niego j u ż kilkuset oficerów. Korniłow wydał apel do wolontariuszy. C h c e tworzyć armię antybolszewicką. B ę d ę tam, ma się rozumieć. Ksenia zasznurowała usta. - To z a p e w n e kwestia honoru - powiedziała, nie rozu­ miejąc, skąd u niej ten nagły przypływ złego humoru. Poczuła się wyczerpana. Tak d a w n o nie rozmawiała z żad­ n y m mężczyzną. U m y t y i d o p r o w a d z o n y do porządku Sasza odzyskał swój męski urok, który przed w o j n ą tak zniewalał dziewczęta z całego Sankt Petersburga. Wtedy była jeszcze dzieckiem, nieczułym na takie sprawy. Dziś potrafiła dostrzec u mężczyzny, c h o ć b y nawet był członkiem jej rodziny, ów m a g n e t y z m , który budził zainteresowanie kobiet i - będąc czymś więcej niż harmonijnymi rysami twarzy - krył w sobie tajemnicę. Sasza, choć zmęczony, był p i ę k n y m m ę ż c z y z n ą o pociągłej twarzy. Odkąd nabrał sił, j e g o spojrzenie stało się jeszcze bardziej przenikliwe. Jak wielu m ę ż c z y z n świado­ mych swej atrakcyjności skupiał na sobie u w a g ę wszystkich. Chciał nadal walczyć, a Ksenia m o g ł a mu tylko pogratulo53

wać pomysłu. Ale sama miała inne zmartwienia: musiała za wszelką c e n ę wywieźć cztery osoby z miasta pełnego dzikich hord. Co ciekawe, j a k o ś nie m o g ł a zaufać siedzącemu na­ przeciw m ł o d e m u mężczyźnie, który dolewał sobie wódki i marzył o pełnych chwały walkach i wspaniałych zwycię­ stwach. Piętnastoletnia Ksenia czuła się stara i była przekona­ na, że świat mężczyzn różni się od świata kobiet. Na widok Kseni wyjmującej z szafy szklankę zrobił roz­ b a w i o n ą minę. - Hola, hola! C h y b a jesteś na to za m ł o d a ! Poirytowana dziewczyna spojrzała na niego surowo. Za kogo on się u w a ż a ? Wyjęła z kieszeni rewolwer i położyła go na stole. - Jeszcze nie zrozumiałeś? - rzuciła c h ł o d n o . - W no­ w y m świecie, który obiecuje n a m towarzysz Lenin, wiek nie ma żadnego znaczenia. Zresztą u m r z e ć m o ż n a w k a ż d y m wieku, prawda? A najgorsze jest to, że ja nie m a m prawa umrzeć. M a m matkę, Maszę, Cyryla, Nianiuszkę... I m u s z ę wywieźć ich daleko stąd, chociaż podróże stały się piekłem i nie wiem, co nas czeka na Krymie. Więc, proszę, nalej mi wódki, bo na nią zasługuję i jej potrzebuję. Z d e c y d o w a n i e postawiła szklaneczkę tuż przed j e g o no­ sem. Sasza, zbity z tropu, posłusznie ją napełnił. - Oczywiście, trzeba wyjechać - o d e z w a ł się, żeby ją udobruchać. - Nie rozumiem, dlaczego nadal tu jesteście. G d y tu szedłem, spodziewałem się, że d o m będzie pusty. -

M a m a nie m o g ł a p o d r ó ż o w a ć , bo groziło to poronie­

niem. M i a ł a m nadzieję, że wyjedziemy zaraz po narodzinach Cyryla, ale ona ciągle jest bardzo słaba. Tylko że nie m a m y wyboru. To j u ż nie to samo co w lutym. Komisarze stali się niebezpieczni. Teraz, gdy zniesiono własność prywatną, Bóg wie, co się stanie z d o m e m . - Ksenia potoczyła w o k ó ł smut­ nym wzrokiem. - M o g ą n a m go zabrać i oddać innym. D o m y niektórych naszych przyjaciół j u ż zawłaszczono. Czerwoni w c h o d z ą tu i wychodzą, j a k im się podoba. Trudno uwierzyć, 54

że to wszystko przestało być nasze. Śpię w ubraniu, żeby się nie dać zaskoczyć. J e d n y m h a u s t e m o p r ó ż n i ł a szklankę. A l k o h o l przyjem­ nie palił ją w przełyku. Zelżał bolesny ucisk, który czuła na szyi. - Wszystko przygotowane - m ó w i ł a dalej. - Podjęłam z banku tyle pieniędzy, ile zdołałam, ale teraz konta są zablo­ kowane. Klejnoty schowałam w lalce Maszy, mankietach Niani i pieluszkach Cyryla. R o z p a r c e l o w a ł a m s z m a r a g d o w ą kolię i u s z y ł a m sobie męskie ubrania. Będę p o d a w a ć się za rekruta. Tak będzie mi łatwiej ich chronić. P o s t a n o w i ł a m wy­ j e c h a ć za dziesięć dni - co będzie, to będzie. M a m a na p e w n o poczuje się j u ż lepiej. Musi. Aleksander Piotrowicz patrzył z d u m i o n y na siostrzenicę. Z trudem do niego docierało, że ta zdecydowana, rozgniewa­ na dziewczyna w m ę s k i m swetrze o podwiniętych rękawach i w spodniach ściśniętych w talii grubym skórzanym p a s e m była j e s z c z e tak n i e d a w n o dzieckiem podskakującym mu na kolanach. Pomyślał, że p o z b a w i o n o Ksenię beztroskiej m ł o ­ dości, i zastanawiał się, czy p e w n e g o dnia w y b a c z y losowi, czy też będzie p r ó b o w a ł a się na nim zemścić. - Pojedziemy razem - powiedział. - Nikt nigdy nie uwie­ rzy, że jesteś żołnierzem, to śmieszne. - A myślisz, że tobie z tym t w o i m arystokratycznym wy­ glądem będzie łatwiej? - odparła Ksenia, zirytowana j e g o sentencjonalnym t o n e m . - D o b r z e wiesz, że na każdej stacji k a ż ą wysiadać m ę ż c z y z n o m i komitety rewolucyjne oglądają ich ręce, żeby sprawdzić, czy mają do czynienia z oficerami, czy też z żołnierzami z ludu. G d y mają wątpliwości, zabijają. - A więc chyba nie p o w i n i e n e m mieć z tym problemów, p r a w d a ? - powiedział, pokazując jej swoje zniszczone w cza­ sie wojny dłonie. - N a p r a c o w a ł e m się, co? Ksenia patrzyła na źle zabliźnione ciało i na czarne strupy. Jednak palce wuja pozostały długie, eleganckie, rasowe. Nikt nie w e ź m i e dłoni Saszy za ręce człowieka z ludu. R ó w n i e ż 55

patrząc na N i n ę Piotrownę, łatwo się było domyślić, że jest j e d n ą z bogatych arystokratek, dziś narażonych na wszelkie zniewagi. P o c h o d z e n i e mieli wyryte na twarzach. Ksenia w y b u c h n ę ł a śmiechem. - Mój B o ż e ! S i e d z i m y tu i z a s t a n a w i a m y się, j a k się u p o d o b n i ć do wieśniaków, i żałujemy, że nie m a m y pospoli­ tych czy też zeszpeconych twarzy. G d y b y sytuacja nie stała się aż tak beznadziejna, byłaby komiczna. Uśmiechnął się lekko, nie podzielając jej rozbawienia. Wiedział, że dziewczyna przeżyła straszliwą tragedię. Serce ściskało mu się na myśl, że to właśnie ona znalazła ciało ojca, a j e d n o c z e ś n i e był świadom, że siostrzenica nie zdaje sobie sprawy z bestialstw, do j a k i c h dochodzi w całej Rosji. G r u b e mury rodzinnego domostwa, choć potrzaskane od kul, zdoła­ ł y uchronić j ą przed najgorszym. R ę k a Saszy zadrżała, gdy po raz kolejny napełniał szklan­ kę. Nie m ó g ł przestać myśleć o okrucieństwie, z j a k i m rewo­ lucjoniści przybijali epolety do u m ę c z o n y c h ciał oficerów, z j a k i m ćwiartowali swoich wrogów, pozbawiali ich kończyn, wybijali oczy, okaleczali i bezcześcili zwłoki. Zresztą cywile też wcale nie byli bezpieczni. Tak j a k b y oprawcy nie przyj­ mowali do w i a d o m o ś c i istnienia duszy. A przecież Rosja była krajem ludzi głęboko wierzących. Sasza p r z y p o m n i a ł sobie tekst własnej przysięgi wojskowej. Młodzi w y z n a w c y pra­ wosławia, katolicy, luteranie, żydzi i m u z u ł m a n i e stali rzęda­ mi, w e d ł u g własnej religii, i składali przysięgę w obecności kapłanów w ł a s n e g o kultu. Niektórzy żołnierze wykonali na­ wet własnoręcznie drewniane figurki, które postawiono na stole. Co pozostało z tego szacunku, którym - p o z a religią otaczano również s a m ą istotę człowieczeństwa? Sasza zastanawiał się, czy apatia, którą dostrzegał u wielu przyjaciół oficerów, nie wiązała się z c z y m ś w rodzaju we­ wnętrznego paraliżu, powstałego z osłupienia w o b e c energii, która stanowiła siłę n a p ę d o w ą nieprzyjaciela. Czyżby wy­ czerpali wszystkie swoje siły, walcząc dzielnie z n ę d z n ą bro56

n i ą w ręku, widząc, ile setek tysięcy ich towarzyszy u m a r ł o od początku wojny ogłoszonej w 1914 roku? Jak mogli nie zareagować na bolszewicki pucz? Tu nie chodziło o przywró­ cenie monarchii, zdyskredytowanej w ostatnich latach p a n o ­ wania cara Mikołaja II, lecz o ustanowienie demokracji. Re­ zygnacja tak wielu m o g ł a budzić lęk. Słyszał, że chociaż tysiące oficerów ucieka do R o s t o w a i N o w o c z e r k a s k a , tylko kilkuset z nich chce k o n t y n u o w a ć walkę. Jak m o ż n a b y ł o pozwolić na utratę honoru Świętej Rusi - nie tylko w oczach jej sojuszników - proponując znie­ n a w i d z o n y m N i e m c o m haniebny pokój, lecz także w oczach jej w ł a s n y c h dzieci, oddając kraj garstce rewolucjonistów, w głównej m i e r z e ż y d o w s k i c h , którzy przybyli z Ł o t w y i z Kaukazu, z Polski i z N i e m i e c - j e d n y m s ł o w e m zewsząd, tylko nie z Rosji? Wiązał się z tym tak głęboki brak poczu­ cia honoru, że stawał się on niemal g r z e c h e m w o b e c ducha narodu. - D w a tysiące wiorst - m r u k n ę ł a Ksenia, wyrywając go z zamyślenia. - Będziesz m u s i a ł przebyć ponad d w a tysiące wiorst, żeby dotrzeć nad Don, a my j e s z c z e więcej, by się znaleźć w Jałcie. C z a s e m myślę, że to niemożliwe. - Nie m a m y wyboru, Kseniu. S a m a tak powiedziałaś. Tu nie m o ż n a zostać. To zbyt niebezpieczne. Ci ludzie nie sza­ nują nikogo. Dziś bestia pożera swoich wrogów. Jutro zwróci się przeciwko sobie samej. Ale K s e n i a przestała go s ł u c h a ć . M y ś l a m i była daleko, na wietrznych dworcach, wśród hord nieszczęśników tło­ czących się przy wejściach do p r z e d z i a ł ó w . Już m u s i a ł a z n o ­ sić nieufne spojrzenia, bezsensowne, choć szczegółowe kont­ role p r z e p r o w a d z a n e przez komisarzy i rady, pijane w ł a d z ą i żądne zemsty. Musiała opuścić rodzinne miasto, d o m , któ­ ry tak kochała, a który na zawsze j u ż będzie spływał k r w i ą ojca, rozbryzganą na ścianach. I nagle poczuła strach na myśl o wyjeździe, k t ó r e g o tak b a r d z o p r a g n ę ł a kilka miesięcy wcześniej. 57

Nie chciała zabierać ze sobą niczego poza s k ó r z a n ą wali­ zeczką, w której zmieści się parę pamiątek po ojcu, kilka w s p o m n i e ń z dzieciństwa i jej dziewczęcych marzeń. Opusz­ czając Piotrogród, zostawi w t y m mieście cząstkę siebie. C z u ł a , że z n ó w stanie się sobą dopiero w dniu, w którym tu wróci. Ale ile czasu potrwa ta rozłąka? Ile tygodni, miesięcy, lat? A m o ż e tyle, ile ta wojna, której końca nie widać? Jak długo j e s z c z e Sasza i j e g o towarzysze broni b ę d ą w stanie walczyć z c z e r w o n y m i ? Nieco później, wieczorem, przed ułożeniem się do snu, Ksenia weszła do salonu i stanęła przy oknie, by popatrzeć na ścięty lodem kanał. Księżyc j a s n o oświetlał wyblakłe fasady pałaców. N o c była dziwnie spokojna, kilka gwiazd lśniło na c i e m n y m , aksamitnym niebie. Patrząc na most, po którym mieli przejść w drodze na dworzec, Ksenia pomyślała, że tu, w Sankt Petersburgu, zawsze będzie u siebie i że będzie się czuła bezpieczna pod b a c z n y m okiem przyprószonego śnie­ giem k a m i e n n e g o lwa.

Odessa,

luty

1920

O s s o l i n o w i e nigdy nie dotarli do Jałty. R o d z i n n y d o m o białych k o l u m n a c h i tonących w kwiatach tarasach z wi­ dokiem na m o r z e stał się c z y m ś w rodzaju ułudy. C z a s e m w bezsenne noce Ksenia zastanawiała się, czy ta posiadłość istniała naprawdę, czy też była po prostu jej dziecięcym ma­ rzeniem. Sasza, zaopatrzony w fałszywe papiery i cywilne ubrania, towarzyszył im do Rostowa. D z i e w c z y n a miała zamiar za­ trzymać się tam na kilka dni, żeby umożliwić m a t c e powrót do sił przed dalszą drogą, ale dni przerodziły się w tygodnie, tygodnie w miesiące, a kobiety i n i e m o w l ę tułały się z miasta do miasta w rytmie ofensyw i kontrofensyw, aż wreszcie zna58

lazły się w Odessie, na nabrzeżu portu, do którego napływały tysiące oszalałych w y g n a ń c ó w . Witały ich wystrzały z armat, w y b u c h y granatów i serie z karabinów m a s z y n o w y c h , roz­ brzmiewające wzdłuż całego wybrzeża. Ksenia ścisnęła rękę siostry tak m o c n o , że niemal zmiaż­ dżyła jej palce. M a ł a rozpłakała się z bólu, a północny wiatr mroził łzy na jej z i m n y c h policzkach. Ksenia upewniła się, że Niania stoi tuż za n i ą i t r z y m a Cyryla na rękach. D z i e c k o było owinięte w brzydki szary koc - tak szary j a k stalowe niebo nad nimi. W surowej twarzy starej Rosjanki żywe były tylko m a ł e , rozbiegane oczy. O k u t a n a w grube płaszcze, z chustką zawiązaną pod brodą, wyglądała j a k słup soli, a malująca się na twarzy determinacja sprawiła, że z profilu przypominała drapieżnego ptaka. Ksenia wiedziała, że sta­ ruszka jest g o t o w a poświęcić życie dla ratowania chłopczyka, i poczuła, j a k zalewa ją fala wdzięczności. Niania była j e d y n ą osobą, na którą m o g ł a liczyć - nie tyle przy p o d e j m o w a n i u w a ż n y c h decyzji, ile we w p r o w a d z a n i u ich w życie bez słowa skargi. Od chwili wyjazdu z Piotrogrodu Ksenia czuła do sta­ rej chłopki j u ż nie tylko czułość, lecz także szacunek. Matka siedziała na walizce, oparta plecami o koło p o w o ­ zu. Ksenia próbowała osłonić ją od wiatru plandeką, ale śnieg i tak wnikał w fałdy jej peleryny. Od czasu do czasu atak kaszlu rozrywał płuca matki, a jej oczy błyszczały od go­ rączki. Widać było, że z t r u d e m przełyka. D z i e w c z y n a żało­ wała, że nie ma ż a d n e g o syropu, który m o g ł a b y dać matce, by sprawić jej ulgę. Martwiła się. C h o ć robiła wszystko, by utrzymać w czystości n ę d z n ą izbę, w której się zatrzymali, choć zwalczała wszy i pchły, by nie roznosiły chorób, nie po­ trafiła uchronić matki przed c h ł o d e m . A nieszczęsny bronchit mógł przerazić marynarzy i sprawić, że o d m ó w i ą przyjęcia chorej na pokład. Nina Piotrowna nigdy nie doszła do siebie po narodzinach Cyryla. Podróż pociągiem była p r a w d z i w ą męką. Na posto­ j a c h Ksenia k u p o w a ł a od chłopek jajka, m l e k o i mięso, ale

59

matka j a d ł a jak ptaszek. W Rostowie poczuła się trochę le­ piej. Z n ó w zaczęła się uśmiechać, choć jej delikatna uroda stawała się coraz bardziej eteryczna, a skóra - przezroczysta. Wydawała się krucha jak szklana figurka, lecz nie prosiła o nic, okazywała cierpliwość Maszy, która bez przerwy do­ m a g a ł a się czułości, i znosiła trudny charakter starszej córki. Najwięcej czasu poświęcała synkowi, patrzyła na niego go­ dzinami, śpiewała mu kołysanki, przytulała go do siebie, za­ sypiając. Z o d d a n i e m zajmowała się dzieckiem, które z t a k ą energią i determinacją w y d a ł a na świat. Patrząc na matkę, do­ strzegając jej nieobecne spojrzenie, Ksenia wiedziała, że na­ rodziny Cyryla wyczerpały ją do cna i że potrzeba czasu, by wróciła do siebie. Rozległa się gwałtowna k a n o n a d a i ziemia p o n o w n i e za­ drżała p o d ich stopami. O b ł o k pyłu wzbił się ku niebu, a fasa­ da j e d n e g o z d o m ó w zawaliła się z p o n u r y m chrzęstem. Bol­ szewicy stali u b r a m Odessy, a ich przeciwnicy znaleźli się w potrzasku. Spanikowany tłum zafalował, ale ludzie byli tak ściśnięci, że nie uciekli zbyt daleko. Od chwili przybycia na nabrzeże Ksenia zrozumiała, że lepiej nie stać zbyt blisko wody, w której pływały kawałki lodu, bo m o ż n a zostać ze­ pchniętym p o m i ę d z y keję a burty statków. Rozległy się kobiece lamenty, a kapłan podjął odmawia­ nie litanii. Podniosły się ochrypłe od krzyku głosy, doma­ gające się n a t y c h m i a s t o w e g o przyjęcia na pokłady d w ó c h an­ gielskich statków, które płynęły w sprawdzone miejsce, do Stambułu, stanowiącego pierwszy etap podróży. Strach wy­ ostrzał ludziom rysy twarzy, zżerał ich wnętrzności, wywo­ ływał ataki histerii. Oddziały Armii Czerwonej nie cofały się przed

masakrowaniem

cywilów.

Nowa

armia,

stworzona

przez Trockiego, złożona była z byłych oficerów armii car­ skiej, wyszkolonych przez komisarzy politycznych, którzy torturowali ludzi za najmniejsze nawet podejrzenie działań kontrrewolucyjnych, ze skazańców i w y r o b n i k ó w gotowych w każdej chwili użyć rewolwerów, z żołnierzy wcielonych 60

siłą, którzy plądrowali wioski i męczyli zakładników, a po­ tem - dogorywających - wrzucali do zbiorowych grobów. Tej armii przyświecał tylko j e d e n cel: triumf dyktatury proleta­ riatu i fizyczna eliminacja wszystkich „ w r o g ó w klasowych". Ostrze ich g n i e w u skierowane było przeciwko d a w n y m ofice­ rom Gwardii Carskiej, m i e s z c z a n o m , lekarzom lub intelektu­ alistom, w o l n y m c h ł o p o m , właścicielom kilku piędzi ziemi, szlachcie, K o z a k o m o poglądach separatystycznych... Ilu ich było w tej

portowej

masie, przerażonych, wyczerpanych

z głodu i zimna, takich, którzy czekali j u ż tylko na j e d n e g o wroga - na śmierć. Ilu? Ksenia rozejrzała się wokół. Ł k a n i e i wrzaski niosły się echem. N i e było słychać niczego oprócz j ę k ó w wynędznia­ łych kobiet, okutanych w swe ostatnie ciepłe ubrania, krzy­ ków przestraszonych dzieci i starców oraz płaczu niemowląt leżących w wiklinowych koszach. Biali żołnierze snuli się przygnębieni, na g ł o w a c h i nogach mieli p o p l a m i o n e krwią opatrunki. N o s z e składowano w kilku samochodach z wybity­ mi szybami. Pakunki piętrzyły się w stosach j e d e n na drugim. W wypełnionych po brzegi walizkami powozach pojawiał się czasem j a k i ś absurdalny, niepasujący do reszty przedmiot, j a k choćby pudło na kapelusze od modystki z Piotrogrodu, w któ­ rym p r a w d o p o d o b n i e znajdowało się coś zupełnie innego niż galanteryjne dodatki. Angielscy marynarze stali przed pospiesznie ustawionymi drewnianymi trapami i sprawdzali d o k u m e n t y pasażerów. Ja­ kiś m ę ż c z y z n a na kolanach błagał o zabranie go na pokład wraz z ż o n ą i dzieckiem. Ksenia ze ściśniętym sercem odwró­ ciła od niego oczy. Sama nigdy nie poniżyłaby się do czegoś takiego. N i g d y ! Ale dla nich byś to zrobiła - pomyślała z go­ ryczą. Dla mamy, Cyryla i M a s z y byłabyś gotowa na wszyst­ ko. Oto k i m teraz j e s t e ś m y : m u s i m y żebrać o życie, bo to ostatnia rzecz, j a k a n a m została. Jak Sasza zdoła ich odnaleźć w tym tłumie? Zatupała, żeby się rozgrzać, i poczuła na bio­ drze uspokajający ciężar broni.

Niecierpliwie przeszukała 61

kieszeń wojskowego redingota, żeby się upewnić, czy ich cenne papiery nadal tam są, owinięte w kawałek w o s k o w a n e ­ go płótna. To stało się jej manią. N o c ą spała z d o k u m e n t a m i przy ciele. Wydała ostatnie ruble na paszporty, które wystała godzinami w trzech rosyjskich agencjach rządowych, a póź­ niej przez dziesięć dni czekała, aż francuski konsulat udzieli im wiz. Nastała się w salach śmierdzących p o t e m i wilgotnymi ubraniami, w kolejkach, które w y d a w a ł y się jej nieskończo­ ne, niemal nieludzkie, gdzie każdy zaciekle bronił własnych interesów. Podziwiała olimpijski spokój francuskiego urzęd­ nika, który słuchał, jak Rosjanie mówią, argumentują, złorze­ czą, wyjaśniają, pytają, wymagają, błagają... Z głodu kręciło jej się w głowie, ciało wchodziło w stan dziwnej nieważko­ ści, u m y s ł wirował, a nieustanny potok słów r o d a k ó w niósł się e c h e m w m ó z g u i d o p r o w a d z a ł do mdłości. Ksenia stanęła na palcach i na próżno starała się dojrzeć wuja. G d z i e on się podział, do diabła? Przecież prosiła go, żeby trzymał się przy nich. Kilka rodzin zostało j u ż rozdzie­ lonych, żony zgubiły w tłumie mężów. Na jej oczach pięcio­ letnie dziecko zostało o d e r w a n e od spódnicy guwernantki, która zeszła z pokładu, żeby je uratować, i została na brzegu, bo statek j u ż odbijał. - Kseniu! - usłyszała za plecami ochrypłe wołanie. Odwróciła się, nie puszczając rączki Maszy. - Wreszcie jesteś! Nie strasz m n i e więcej, wujku Saszo! Wiesz, jak trudno się odnaleźć? Patrz, kolejka się posuwa. Za chwilę w c h o d z i m y na pokład. - Nie j a d ę dalej! Kseni zaszumiało w uszach i przez m o m e n t się zastana­ wiała, czy p r z y p a d k i e m nie oszalała. Wytrzeszczywszy oczy, patrzyła na wuja, który stał w długiej watowanej kapocie z epoletami u m o c o w a n y m i za p o m o c ą starych szmat. Biały otok na czerwonej czapce z czarnym daszkiem oznaczał j e g o przynależność do Armii Ochotniczej. 62

- Co ty opowiadasz? - spytała, a w jej głosie zawibrował lęk. - N i e m o g ę wyjechać. Nie m o g ę opuścić naszej ojczyzny. Jak m i a ł b y m zostawić Rosję? To niemożliwe, rozumiesz? - N i e , nie r o z u m i e m ! - wściekła się Ksenia. - Ryzyko­ wałeś. Tak j a k chciałeś, poszedłeś za K o r n i ł o w e m . Przeżyłeś z i m o w ą kampanię. A nawet dostałeś medal - dodała, doty­ kając p a l c e m miejsca na j e g o torsie, do którego przypięty był symbol miecza otoczonego cierniowym wieńcem. Wykonałeś swoje zadanie. Nie możesz zrobić więcej. Rozejrzyj się, na Boga! Spójrz na nas... Czego chcesz więcej? Przegraliśmy, słyszysz?! Przegraliśmy! - Milcz, Kseniu F i o d o r o w n a ! - odparł, mierząc ją zim­ n y m spojrzeniem. - Jak śmiesz m ó w i ć coś takiego? Przecież nadal w a l c z y m y na Krymie, na Kaukazie, na Kubaniu, na p o ł u d n i u Ukrainy, na Syberii... M a m y swoich d o w ó d c ó w : Denikina, Wrangla, Kołczaka. A z nimi jest wojsko. Odpiera­ no nas, to prawda, ale dopóki serca bić b ę d ą w naszych pier­ siach, walka nie będzie przegrana. To organiczna potrzeba, rozumiesz? N i g d y nie zdołasz wywieźć mojej duszy z Rosji, tak s a m o j a k nigdy nie będziesz w stanie pozbawić mnie wia­ ry. Jedno i drugie jest ze s o b ą powiązane, i tylko dzięki n i m istnieję. Zacisnął pięści j a k z a g n i e w a n y dzieciak. W y c h u d z o n ą twarz pokrywał j a s n y zarost. O c z y ciskały gromy. - Twoim obowiązkiem jest pozostać przy nas. Jak sobie p o r a d z ę s a m a ? N i e możesz nas opuścić. Teraz to my ciebie potrzebujemy, nie Rosja! Sasza pokręcił g ł o w ą i podniósł ręce do uszu, j a k b y nie m ó g ł znieść jej słów. -

P r z y k r o mi, Kseniu. M o i m o b o w i ą z k i e m j e s t walka,

tu, na naszej ziemi, za n a s z ą ojczyznę. Nie m o ż n a zostawić kraju w r ę k a c h k r w i o ż e r c z y c h barbarzyńców. Z a m o r d o w a l i cara, carycę, ich dzieci. Wrzucają n i e w i n n y c h ż y w y c h lu­ dzi do straszliwych m o g i ł z b i o r o w y c h . Jeżeli Rosja się p o 63

grąży, w s z y s t k o straci sens. Ż y c i e przestanie być c o k o l w i e k warte... Ksenia puściła rękę M a s z y i złapała wujka za kołnierz kurtki. Narastał w niej lęk na s a m ą myśl o wejściu na pokład obcego statku z c a ł ą rodziną. Nie wiedziała, czy okręt będzie w stanie p o k o n a ć M o r z e Czarne i dowieźć ich bezpiecznie do Stambułu, nie natrafiwszy na ż a d n ą z tych min, które czyhały w cieśninach. W tej chwili nienawidziła Saszy, bo z m u s z a ł ją do stawienia czoła lękowi i przyznania się do słabości. - Cyryl to j e s z c z e n i e m o w l ę . Jak śmiesz m ó w i ć w obec­ ności dziecka, że życie nie jest nic warte? A j a ? Ja też chcę żyć, słyszysz?! C h c ę ż y ć ! Dlatego m u s z ę wsiąść na ten statek i potrzebuję twojej pomocy. Nie m o g ę zrobić tego sama. - Przykro mi, przykro mi... Wuj płakał, a Kseni się zdawało, że ktoś przebija jej serce sztyletem. Sasza był bohaterem. Walczył dzielnie, od kiedy dwa lata wcześniej dotarli nad Don. Przemierzył ponad tysiąc kilometrów p o d sztandarem Wielkiej Rosji, a wraz z n i m j e g o towarzysze w z d e k o m p l e t o w a n y c h m u n d u r a c h , oficerowie, którzy przyjęli r a n g ę szeregowych żołnierzy. Szli z r ę k o m a na kolbach karabinów, z pustymi brzuchami, z zębami czar­ nymi od p l a c k ó w ze zmielonych żołędzi, a prowadziła ich j e d n a obsesyjna myśl: o walce za ojczystą z i e m i ę w służbie narodu, który nie zasługiwał na j a r z m o w ł a d z y m o t ł o c h u o czym p r z e k o n y w a ł ich generał Denikin. Ksenia stanęła na palcach i zbliżyła twarz do twarzy wuja. Płatki śniegu osiadały na jej czole, na rzęsach, ustach. - Jeżeli nas teraz opuścisz, wujku Saszo, nigdy ci tego nie wybaczę. - Niech Bóg przyjdzie n a m z p o m o c ą - powiedział, przy­ tulając ją do siebie. - Wierzę w ciebie, Kseniu. Jesteś silna i odważna. Nigdy j e s z c z e nie spotkałem takiej kobiety j a k ty. G d y b y ś była inna, m u s i a ł b y m wejść na pokład tego statku; ale j e s t e ś m y sobie równi, ty m n i e nie potrzebujesz, a ja nadal m o g ę się na coś przydać swoim towarzyszom broni. M u s z ę tu 64

zostać i walczyć do ostatniego tchu. Jeżeli B ó g da, zwycięży­ my. Ty wrócisz do domu, a ja b ę d ę cię na kolanach błagał o wybaczenie. Ksenia aż się trzęsła z wściekłości. - A jeśli zginiesz?! To co będziemy z tego m i e ć ? ! - Oddaję się w ręce Boga. Z r o z u m i a ł a , że go nie przekona. Sasza uważał, że nie m o ż e zostawić ojczyzny na pastwę losu w tak trudnym cza­ sie. Miałby wrażenie, że został ekskomunikowany, że zdra­ dził to, co było sensem j e g o życia, że nie w y k a z a ł się lojalno­ ścią i zgrzeszył w o b e c honoru swojego kraju. Czułby się tak, jakby sam skazał ojczyznę na p o w o l n ą agonię. Ksenia miała ochotę okładać go pięściami, wrzeszczeć, że nienawidzi go za egoizm, ale nie zdołała w y m ó w i ć słowa. M i a ł a ściśnięte gardło i suche oczu. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - powiedział Sasza łagodnie. - P o m o g ę w a m wejść na pokład. Chodźcie, zaraz wasza kolej. Chciała mu rozkazać, by natychmiast sobie poszedł, że sama sobie poradzi, skoro t a k ą wymierzył jej karę, ale Sasza j u ż pochylał się nad Maszą, starając się ją uspokoić. N i n a Piotrowna podniosła ku n i e m u swoją g ł a d k ą twarz, która na tle t ł u m u e m a n o w a ł a anielską wprost czystością. Słuchała go, kiwając g ł o w ą i splatając palce j a k do modlitwy. - R o z u m i e m , Sasza - powiedziała. - Ale uważaj na sie­ bie, błagam. O p r ó c z ciebie nie m a m j u ż prawie nikogo. Po tym, co przytrafiło się Fiodorowi, Miszy, Kostii, nie zniosła­ bym twojej śmierci... G ł o s jej się załamał. Na początku wojny straciła m ę ż a i d w ó c h braci, a teraz opuszczała swój kraj. Ale akceptowała decyzję m ł o d s z e g o brata. Nie przyszłoby jej do głowy prote­ stować czy p r ó b o w a ć go powstrzymać. Ksenia poczuła lekkie rozdrażnienie. M o ż e dałoby się go j a k o ś przekonać, gdyby wzięły się do tego we dwie? - Niech Sasza p o m o ż e n a m się dostać na pokład, duszko 65

rzekła Niania, j a k gdyby czytała w jej myślach. - Schowaj d u m ę do kieszeni, w e ź siostrę za rękę i uważaj, żeby się nie zgubiła. N a d e s z ł a nasza kolej. Ksenia schyliła się bez słowa, podniosła torbę i przewie­ siła ją przez ramię. Wzięła swoją m a ł ą walizkę, wyciągnęła r ę k ę do siostry, po c z y m ruszyła w ślad za w y s o k ą sylwetką wuja, który trzymał m a m ę pod rękę, prowadząc ją ku stoją­ c e m u przed trapem brytyjskiemu oficerowi. Przez d w a dni szalała burza m o r s k a i Ksenia w r a z z bliski­ mi siedziała na drewnianej koi w kabinie bez bulajów. G d y burza ucichła, wyszła wreszcie na pokład. L e d w o trzymała się na nogach. G ł o w a jej ciążyła i miała wrażenie, że ktoś tnie jej wnętrzności cienką ż e l a z n ą piłą. L o d o w a t e powietrze za­ pierało dech, a j e d n a k wciągnęła je głęboko w płuca, pró­ bując pozbyć się wstrętnego odoru, który ciągnął się za nią od kabiny. Przeskakiwała nad leżącymi w przejściach uchodź­ cami, odwracając wzrok od w y n ę d z n i a ł y c h twarzy i próbując nie zważać na ochrypły kaszel i jęki. Jakaś m ł o d a kobieta bez p o w o d z e n i a starała się uciszyć nieskładne protesty starca, p r a w d o p o d o b n i e ojca. N i e było miejsca, żeby izolować cho­ rych, a w takim tłoku choroby szybko się rozprzestrzeniały. Lekarz wojskowy odwiedzał wszystkie p o z i o m y statku i tyl­ ko stwierdzał zgony. Nie był w stanie leczyć przypadków ty­ fusu, który objawiał się n a g ł ą w y s o k ą g o r ą c z k ą i stuporem chorych. Kłąb śniegu g w a ł t o w n i e owiał twarz i całe ciało Kseni. D z i e w c z y n a zachwiała się i z trudem odzyskała r ó w n o w a g ę . Statek przedzierał się przez gęstą mgłę, fantasmagoryczny świat bez k o n t u r ó w i granic, a białe grzywy fal odcinały się od szarej m a s y morza. C z y czuła się osłabiona dlatego, że od kilku dni nic nie j a d ł a , czy dlatego, że straciła w życiu wszystkie kotwice? Co dwie minuty rozlegał się cienki, wy­ soki świst. To d z w o n y żałobne - pomyślała, słysząc ów p o ­ sępny dźwięk, i ścisnęło jej się serce. 66

Oparła się o poręcz i poczuła lęk na myśl, że statek poru­ sza się po omacku, zwłaszcza że niedaleko zatonęło kilka transporterów po zderzeniu z dryfującymi m i n a m i . Tęskniła za stałym lądem. N a w e t podczas kanonad zawsze miała wra­ żenie, że m o ż e działać, m o ż e się obronić. Teraz była bezsilna, zdana na łaskę nieznanego kapitana i j e g o załogi. W s u n ę ł a rękę do pustej kieszeni grubej, wojskowej kapoty. Po przyję­ ciu pasażerów j e d e n z marynarzy poprosił wszystkich o odda­ nie broni, którą złożono na pokładzie niczym łup wojenny. Bez rewolweru dziewczyna czuła się dziwnie naga. Skrzy­ wiła się ironicznie. Do czego to doszło, że szuka ukojenia w kontakcie z bronią palną? Ostatnio żyła bez chwili refleksji, zmagając się z kolejny­ mi p r o b l e m a m i , nie myśląc o tym, co będzie j u t r o . Teraz mu­ siała się zastanowić nad przyszłością. Zostawiała Rosję dla Stambułu, miasta, o którym nic nie wiedziała, które znała tyl­ ko z książek i w y o b r a ż a ł a sobie j a k o p e ł n e bizantyjskich mozaik, m i n a r e t ó w i z ł o c o n y c h k o p u ł - tego j a s k r a w e g o , pełnego kontrastów splendoru, gdzie unosi się w o ń przypraw i zapachy przyprawiające o zawrót głowy - miasta wciśnię­ tego p o m i ę d z y W s c h ó d i Zachód. Jednak miasto kalifów zostało podbite i było o k u p o w a n e przez Anglików. Imperium osmańskie

przegrało

wojnę,

alianci

kontrolowali

Bosfor

i Dardanele. No i co dalej? Co się stanie? Już teraz boleśnie odczuwali brak pieniędzy, a w obcym kraju sytuacja m o g ł a się tylko pogorszyć. Złapał ją nagły skurcz przerażenia, oble­ wając całe ciało c i e n k ą w a r s t e w k ą z i m n e g o potu. Nic nie umiała, nie miała żadnego szczególnego talentu ani zawodu. Odebrała bardzo staranną edukację. Z n a ł a biegle trzy języki obce: angielski, francuski i niemiecki; znała historię, prozę i poezję, kiepsko grała na pianinie, ale była z d o l n ą hafciarką i potrafiła prowadzić d o m oraz kierować p r a c ą dziesięciu służących, jak wszystkie kobiety z wyższych sfer, stłoczone na tym statku p e ł n y m ludzkiej nędzy. Ale do czego to wszyst­ ko jej się przyda? Jak przetrwa z takimi umiejętnościami? 67

Poczuła mdłości i wychyliła się za poręcz, ale przecież nie miała nic w żołądku - oprócz żółci i strachu. Władze nie wydały pozwolenia na zejście chorych na ląd w Stambule. Brud i brak higieny spowodowały, że w ciągu kilku dni tyfus zebrał na statku straszliwe żniwo. Niektórzy z ocalałych Kozaków cierpieli na dyzenterię. Wszystkim da­ wał się we znaki panujący na statku odór. Kapitan polecił czyszczenie pokładu oraz dezynfekcję kabin i ładowni, ale walka z c h o r o b ą była nierówna. Lekarz wojskowy miał do dyspozycji m a r n e środki. C h o ć uwijał się między chorymi j a k w ukropie, bez lekarstw nie mógł zlikwidować epidemii. Ksenia bała się w y z i e w ó w gnilnych i myślała, że m r ó z jest wprawdzie wstrętny, lecz m i m o wszystko mniej straszny od zarazy. Wolałaby przenieść rodzinę na pokład, ale N i n ę P i o t r o w n ą o p u s z c z a ł y siły. L e ż a ł a w stuporze w s t r z ą s a n a d r e s z c z a m i gorączki, przykryta k o c a m i , które zdołała znaleźć Ksenia. D z i e w c z y n i e udało się uprosić lekarza, żeby przy­ szedł obejrzeć matkę. Kucnął obok niej, zbadał pospiesznie, przyglądając się c z e r w o n y m p l a m o m na piersiach i ramio­ nach. Z ruchów j e g o ramion, z pochylonej głowy Ksenia wy­ czytała z ł ą wróżbę. Wstał ostrożnie j a k starzec. Na j e g o twa­ rzy m a l o w a ł o się wyczerpanie.

Chwycił d z i e w c z y n ę pod

ramię i zmusił, by wyszła z nim na korytarz. - Nie m o g ę niczego przed p a n i e n k ą ukrywać... - zaczął szeptem. Ksenia weszła mu w słowo: - Nie ma pan czegoś na bronchit, doktorze? Od narodzin naszego braciszka m a t k a często na niego zapada, ale jest sil­ na... wie pan, zawsze wraca do zdrowia. M ę ż c z y z n a smutno potrząsnął głową. Oparł się o ścianę i zamknął oczy, j a k b y miał nadzieję na kilka sekund snu. - To nie bronchit. To tyfus. Niestety, nic nie m o g ę dla niej zrobić. Ani dla niej, ani reszty tych nieszczęśników. N i e m a m lekarstw, nie m a m j a k leczyć chorych. Niech się pani rozej68

rzy... to potworne. A ja j e s t e m całkowicie bezsilny. M o ż n a zwariować - dodał półgłosem. - Ale chyba m o ż n a coś zrobić! - zaprotestowała Kse­ nia. - A m o ż e przeniesiemy się na pokład, na świeże powie­ trze, m o ż e wtedy... - To niczego nie zmieni, panienko, przykro mi. Podszedł do niego marynarz. Już w o ł a n o go do innych chorych. Spojrzał przepraszająco na Ksenię i odszedł ciężkim krokiem skazańca. Stała z zaciśniętymi pięściami. N i e przyjmowała tego do wiadomości. Los nie m ó g ł przecież uwziąć się na n i ą aż tak. Przecież nie m o ż e stracić matki pośrodku Bosforu, kilkaset metrów od brzegu, teraz, gdy o d m ó w i o n o im pozwolenia na zejście na ląd, gdy żołnierze m ó w i ą o kwarantannie, o sani­ tarnych okrętach izolatkach, o obozie dla u c h o d ź c ó w na wy­ spie L e m n o s albo półwyspie Gallipoli. Potarła kark, próbując bezskutecznie strząsnąć j a r z m o , które miażdżyło jej ramiona i plecy. Potrzebny będzie cud, żeby wydostać się z tego niekończącego się koszmaru i do­ trzeć do Paryża, bo właśnie to miasto było celem ich podró­ ży, o który tak bardzo walczyła w Odessie. Z n i e w i a d o m y c h przyczyn, związanych być m o ż e ze w s p o m n i e n i a m i z dzie­ ciństwa, wolała Francję od Anglii. Dobrze pamiętała fran­ c u s k ą g u w e r n a n t k ę z eleganckim koczkiem, kobietę o nieska­ zitelnych manierach i błyskotliwym umyśle. Mademoiselle Verdière, smukła brunetka, miała dość gorący temperament. Nina Piotrowna poskarżyła się nawet m ę ż o w i , że m a d e ­ moiselle jest dość impertynencka, ale generałowi p o d o b a ł się jej wigor. Została z nimi dwa lata i wróciła do d o m u tuż przed w y b u c h e m wojny. Ksenia nie wiedziała, j a k dalej potoczyły się jej losy. M o ż e napisze do niej po przyjeździe do Paryża? Na razie jed­ nak stolica Francji była niczym miraż - oddalała się tym bar­ dziej, im bardziej Ksenia starała się do niej zbliżyć. Z lękiem zastanawiała się, czy jest skazana na dryfowanie na pokładzie 69

tego przeklętego okrętu, gnanego z portu do portu, wyrzuca­ n e g o z każdego z nich aż do m o m e n t u , gdy wszyscy pasaże­ rowie i załoga kolejno wymrą, a statek w i d m o przeistoczy się w wielką m o r s k ą t r u m n ę . Nina Piotrowna Ossolina nie m i a ł a trumny. Jej ciało owi­ nięto w białe prześcieradło i ułożono na desce. Przez cały dzień odbywały się ceremonie pogrzebowe, obsługiwane przez pięciu marynarzy. Jeden z nich zagrał kilka taktów melodii żałobnej - długiego, bezlitosnego lamentu - a j e g o towarzy­ sze stali wyprężeni na baczność. Pogoda była piękna. Słońce lśniło na z i m o w y m niebie, tak j a s n y m , że raniło wzrok. Plandeki, brytyjska flaga i p r o p o r c e łopotały na wietrze. Okręt skrzypiał i płynął w krystalicznie czystym powietrzu. K a p ł a n o d m a w i a ł m o d l i t w ę za zmarłych. Kilku p a s a ż e r ó w służebnicę

śpiewało:

Ninę pomiędzy

Przyjmij ją,

Twych

Panie, przyjmij

Twą

świętych...

Ksenia posadziła sobie Cyryla na biodrze i podała rękę Maszy. Stała prosto, ściągnąwszy ramiona w tył, i wpatry­ w a ł a się w linię horyzontu. Pod p o d e s z w a m i butów czuła kołysanie statku. Serce i dłonie miała zmarznięte na kamień. Kosmyki w ł o s ó w z niedokładnie splecionego w a r k o c z a fru­ wały w o k ó ł jej twarzy. Czuła się okropnie, p o n i e w a ż nie m o g ł a p o c h o w a ć matki w r o d z i n n y m grobowcu Ossolinów w Piotrogrodzie, obok jej męża, w otoczeniu przyjaciół i bli­ skich, co b y ł o b y c z y m ś naturalnym i g o d n y m , lecz rzucała jej ciało na pastwę morza, na pastwę p o t w o r ó w z j e g o głębin. Za chwilę m a t k a m i a ł a zniknąć ostatecznie i absolutnie, nie po­ zostawiając po sobie żadnego miejsca, do którego będzie m o ż n a przyjść i pomodlić się za jej duszę. Wszystko to wyda­ w a ł o się dziewczynie tak absurdalne, tak bezsensowne, że nie miała nawet siły na m o d l i t w ę w tym oszalałym świecie. Niania stała obok Maszy. Z oczu staruszki płynęły łzy, które ginęły w zmarszczkach na jej twarzy, a ona nie starała się nawet ich p o w s t r z y m y w a ć . Po śmierci N i n y Piotrowny 70

coś pękło w duszy służącej. Przygarbiła się jeszcze mocniej, a jej ruchy były teraz powolne, niemal apatyczne. Marynarz zagrał ostatnią ż a ł o b n ą nutę i nastała chwila ci­ szy. Ksenia nie odrywała wzroku od ciała matki. Pod prze­ ścieradłem wyraźnie odznaczała się głowa, ramiona, nogi. W pamięci dziewczyny tłoczyły się wspomnienia szczęśliwych dni. Otwarte ramiona matki, jej perlisty śmiech, wielka czu­ łość, wdzięk, umiejętność zrozumienia i wybaczenia dosłow­ nie wszystkiego, b e z w a r u n k o w a miłość do dzieci i pewność, że zawsze, cokolwiek się zdarzy, będzie m o ż n a przyjść do niej po pociechę. Nagle wszystko to, co tak drażniło ostatnio Ksenię w Ninie, przestało się liczyć. Matka nie żyła i wraz z n i ą w zapomnienie odchodziła także cząstka samej Kseni. N a d ich głowami

zabrzmiał przenikliwy krzyk mewy.

Dziewczyna wstrzymała oddech. Dwaj marynarze przechylili deskę i ciało gwałtownie ześlizgnęło się do morza. G d y roz­ biło taflę w o d y z głuchym pluskiem, Niania wydała z siebie krzyk rozpaczy, który sprawił, że wszyscy w o k ó ł zadrżeli. Wstrząsana szlochem M a s z a wtuliła twarz w płaszcz siostry. Ksenia mocniej przycisnęła do siebie Cyryla i otoczyła ręką ramionka dziewczynki. Miała tak zaciśnięte szczęki, że nie była w stanie otworzyć ust. Poprzedniego dnia, gdy matka leżała w agonii, a Niania odmawiała modlitwy, Ksenia rozpruła ubrania umierającej i wyjęła zaszyte w nich klejnoty. Tak bardzo trzęsły jej się ręce, że kilkakrotnie skaleczyła się ostrzem nożyczek. Miała ogryzione paznokcie i szorstkie palce. Na j e d n y m z ramion rozlewał się spory siniak, pamiątka po uderzeniu o ścianę ciasnej kabiny. C i a ł e m wstrząsały dreszcze, j a k b y bez prze­ rwy odpierała ciosy. Czuła wstyd, że tak uwija się teraz, gdy przyszedł czas na z a d u m ę i modlitwy, ale również tego ją po­ zbawiono - nie m o g ł a spokojnie towarzyszyć matce w ostat­ nich chwilach jej życia. Musiała myśleć o przyszłości, o tym, że trzeba schować gdzieś te cenne kamienie, od których za­ leżała ich egzystencja. 71

Nie płakała. Płacz miał przyjść później, za kilka miesięcy, kilka lat. A m o ż e nigdy. Emocje wzięły górę. Płacz był luksu­ sem, na który nie m o g ł a sobie pozwolić. Musiała skupiać się na n a m a c a l n y c h objawach rzeczywistości: na klejnotach, któ­ re podkreślały u r o d ę N i n y Piotrowny podczas balów na car­ skim dworze. Ich ciężar czuła teraz w o k ó ł swojej talii, ale także na rączkach Cyryla, które oplatały jej szyję - oddech chłopczyka owiewał jej policzek. Klejnoty były także pozaszywane w ubraniu Maszy, przyciśniętej do ciała siostry z ca­ łą g w a ł t o w n o ś c i ą rozpaczy, j a k b y dziewczynka chciała się rozpaść i zniknąć. Okręt płynął naprzód. Biały całun unosił się przez kilka minut na powierzchni w o d y pociętej pasami piany, a póź­ niej oddalił się w rytmie fal. Ksenia F i o d o r o w n a nie płaka­ ła. Z m u s i ł a się do odwrócenia głowy. W oddali rysowały się nierówne wierzchołki w y s m a g a n y c h wiatrem gór na wyspie Lemnos.

Część druga

Berlin,

kwiecień

1924

M a x von Passau był szczęśliwym człowiekiem. Wiosna przyszła nagle, a zima i ponure dni, pełne wiadomości o sza­ lonej inflacji, nędzy i chaosu, dołączyły do orszaku złych w s p o m n i e ń . W ł a g o d n y m p o w i e t r z u unosiły się nadzieja i obietnica, bladozielone listki na drzewach pięknie kontra­ stowały z błękitnym niebem. Za p ł o t e m oklejonym reklamo­ wymi afiszami rozlegał się stukot m ł o t k ó w o m e t a l o w e belki. Wiatr unosił obłok kurzu z budowy. M a x wyskoczył z tram­ waju w alei Kurfürstendamm. O m a l nie w p a d ł p o d autobus, bo wszedł na ulicę, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje wokół. Kierowca, zirytowany j e g o nieostrożnością, przywo­ łał go do porządku głośnym d ź w i ę k i e m klaksonu. Boże, jakie życie było piękne! Dzień się kończył, a z biur i sklepów wylegały na chodniki tłumy ładnych pracownic. Pod lekkimi spódnicami migały ich zgrabne kostki. Muślino­ we szale okrywały widoczne dzięki krótkim fryzurkom szyje, a wysokie obcasy stukały o asfalt. Miedziane klamki barów i kabaretów lśniły w słońcu. M ł o d y kelner zamiatał przed wejściem do restauracji o błyszczących szybach i podświetla­ nych szyldach, które czekały na nadejście zmroku, by roz­ błysnąć feerią barw. Jak zwykle zapowiadała się długa i szalo­ na n o c . Berlin odzyskał świeży smak nadziei, a m ł o d y Maximilian 75

Freiherr von Passau odzyskał beztroskę. Piekielna spirala in­ flacji została przecięta dzięki reformie monetarnej Gustava Stresemanna, a j e m u zapłacono właśnie za w y k o n a n e ostatnio portrety. Na j e g o koncie widniała okrągła sumka w n o w y c h reichsmarkach mających pokrycie w złocie, które, w przeci­ wieństwie do pieniędzy sprzed reformy, nie traciły wartości, zanim j e s z c z e zostały z d e p o n o w a n e w banku. Nareszcie m ó g ł zafundować sobie posiłek godny swojej nazwy. Powoli za­ czynał mieć dość kartofli, konserw bez smaku i bulionu w kostkach. Pchnął drzwi R o m a n i s c h e Cafe i trafił w sam środek gwa­ ru. Dochodziła go mieszanina głosów: m o c n y c h , grubych i przenikliwie cienkich, p u n k t o w a n y c h w y b u c h a m i śmiechu. Kłęby d y m u z papierosów unosiły się p o d w y s o k i m romań­ skim sklepieniem. W kawiarni p a n o w a ł wyraźny ferment in­ telektualny. W s z y s c y liczący się członkowie kół literackich i artystycznych

miasta przychodzili

tu w y m i e n i a ć poglą­

dy i tworzyć n o w e teorie. W tej kawiarni należało się pokazy­ wać. Występowały tu tancerki o u p u d r o w a n y c h na biało twa­ rzach, na których m o c n o odznaczały się rubinowe usta, m ł o d e , nieznane aktorki p r ó b o w a ł y zwrócić na siebie u w a g ę agentów artystycznych, a dziennikarze z konsorcjów praso­ w y c h M o s s e i Ullstein naprawiali świat. Większość okrągłych stolików była zajęta, a na m a r m u r o ­ w y c h gerydonach z trudem mieściły się szklanki. R o z b a w i o ­ ny M a x zauważył, że królowa tego miejsca, poetka Else Lasker-Schuler, miłośniczka męskich strojów, jest dziś ubrana po kobiecemu. Siedziała nad filiżanką kawy i pisała coś w notat­ niku, a d r u g ą r ę k ą n e r w o w o bawiła się koralami, zdobiącymi jej białą k o r o n k o w ą koszulę. Na głowie miała toczek z kara­ kułów. Kelner w długim białym fartuchu minął M a k s a z gracją ekwilibrysty, niosąc na ramieniu tacę z kuflami pełnymi piwa. M ł o d z i e n i e c ruszył n a p r z ó d , szukając w z r o k i e m w o l n e g o miejsca. Ci, którzy dopiero walczyli o zdobycie popularności, 76

okupowali pierwszą salę, którą n a z y w a n o brodzikiem, nato­ miast na lewo, w „ b a s e n i e " , siedziały sławy, a każda z nich miała swój stolik. C h o ć wystrój sali był raczej bezosobowy, przywodzący na myśl d w o r c o w y hol, m ł o d y arystokrata czuł się tu j a k ryba w wodzie. -

Max, tutaj! - zawołał ktoś.

Na jednej z ławek królowała m ł o d a brunetka o oczach j a k d w a rozżarzone węgle. M a c h a ł a do niego. Młodzieniec po­ wiesił miękki kapelusz na j e d n y m z wieszaków i ruszył ku swojej siostrze Marietcie, która wbijała w niego z p r z e k o r ą kocie oczy o idealnie r ó w n y c h brwiach. Długie kolczyki wy­ chodziły p o z a linię krótkiej, chłopięcej fryzurki, a kosmyki ostro i wyraźnie podkreślały trójkątny kształt jej twarzy. Ota­ czał ją „ d w ó r " : dwóch, trzech nonszalanckich mężczyzn, za­ c h w y c o n y c h c y n i z m e m dziewczyny, którzy byli na k a ż d e jej zawołanie, oraz kilka dziewcząt, równie p e w n y c h siebie i peł­ nych pogardy j a k ich egeria. - P o s u ń się, Milo, zrób miejsce m o j e m u m ł o d s z e m u bra­ tu - nakazała sąsiadowi, częstując go kuksańcem. - Czyjeż to słodkie r a m i o n a opuściłeś przed chwilą, k o c h a n y ? Two­ je oczy błyszczą. Wyglądasz j a k kot, który pożarł kanarka. Jesteś dziś szczególnie pociągający. Ten niedbały strój cu­ d o w n i e do ciebie pasuje. Szerokie spodnie, półdługie włosy... Jesteś uroczy. Brakuje ci tylko brody, takiej, j a k ą noszą wszys­ cy poeci wokół... Szkoda, że płynie w nas ta s a m a krew. Byłaby z nas piękna para, p r a w d a ? N o , opowiedz n a m , kró­ liczku. C h c e m y wiedzieć wszystko. M a m wrażenie, że nie w i d z i a ł a m cię całe wieki. Jak tam twoje miłości? Milo właś­ nie p r z y p o m i n a ł sobie, kiedy ostatni raz miał do czynienia z dziewicą. To p r a w d o p o d o b n i e najrzadszy towar w dzisiej­ szym Berlinie. Też tak uważasz? Marietta m ó w i ł a dużo i głośno, głosem lekko ochrypłym i z m y s ł o w y m . W ł o ż y w s z y m i ę d z y stare bajki zakazy i forma­ lizm surowego pruskiego wychowania, ta m ł o d a gorszycielka m ó w i ł a wszystko, co przyszło jej do głowy, nie zadając sobie 77

trudu sortowania swoich myśli. Efektem tego bywały zaska­ kujące i często niewiele znaczące wypowiedzi, w których j e d n a k od czasu do czasu przebłyskiwała piorunująca intuicja. M a x chętnie usiadł na miejscu, którego ustąpił mu j e d e n z wielbicieli siostry, chłopiec o cofniętym podbródku, kozioł ofiarny Marietty. Był w niej śmiertelnie z a k o c h a n y od czasu, gdy j a k o dziesięciolatka wytargała go za włosy w Tiergarten i rozbiła mu nos j e d n y m uderzeniem pięści - m i m o że wtedy nie uczęszczała j e s z c z e na codzienne lekcje boksu. Marietta natychmiast przywarła do brata. Szeroki płaszcz wieczorowy z kołnierzem z szynszyli zsunął się z jej ramie­ nia, odkrywając obojczyk i cienkie ramiączko sukni z lamy, opływającej c h ł o p i ę c ą sylwetkę. Marietta miała dwadzieścia sześć lat i była o rok starsza od Maksa. C z a s e m z a c h o w y w a ł a się j a k

dziecko,

a

czasem

przybierała

p o z ę femme fatale.

Wszystko zależało od jej h u m o r u i tego, j a k spędziła p o ­ p r z e d n i ą noc. M a x zauważył, że dziś nie ma podkrążonych oczu i jest raczej wesolutka. C z u ł y m gestem poprawił jej płaszcz. Marietta była najczęściej nieczuła na chłód i prze­ ciągi. - Jestem głodny j a k wilk i zaraz lecę na kolację - powie­ dział. - Chociaż raz m a m czym zapłacić. Stawiam n a s t ę p n ą kolejkę. - Tego nie musisz n a m powtarzać - rzucił Ferdynand Ha­ vel, podnosząc rękę, żeby przywołać kelnera. - Co świętuje­ my? - dodał, poprawiając palcem niewielkie, okrągłe okularki. Max zdziwił się, widząc swojego najlepszego przyjaciela w towarzystwie Marietty, bo ten m ł o d y student zwykle dość krytycznie wyrażał się o ekstrawaganckiej młodzieży, która rok wcześniej zaczęła się szybko bogacić, a jej najbardziej obrotni przedstawiciele spekulowali akcjami na giełdzie, pili szampana jak w o d ę i nosili szerokie krawaty, żeby nadać so­ bie wygląd p o e t ó w przeklętych. Ferdynand nie miał czasu na odgrywanie dyletanta. Jego ojciec, wybitny prawnik, zbank­ rutował w czasie inflacji. Oszczędności rodziców stopniały 7X

j a k śnieg w promieniach słońca. Teraz to on p o m a g a ł im, j a k tylko mógł, choć i j e m u ledwo starczało na jedzenie. W prze­ ciwieństwie do wielbicieli Marietty, którzy włożyli smokin­ gi i białe, wykrochmalone koszule z myślą o wieczornej za­ bawie, Ferdynand miał na sobie swój j e d y n y szary garnitur o w y t a r t y c h r ę k a w a c h , a s z t y w n y kołnierzyk koszuli był wątpliwej czystości. Najprawdopodobniej j e g o także Marietta przechwyciła przy wejściu. - M o g ę u w a ż a ć się za spełnionego fotografa - powiedział Max. - Sprzedałem wymagającemu klientowi serię portretów, stąd mój dzisiejszy gest. Poza tym p r z e k o n a ł e m j e d n e g o z dy­ rektorów w Ullstein, że jestem im niezbędny. - A c h ! Prasa i jej niezliczone ikony, bez których nie m o g ­ libyśmy się j u ż obejść! - krzyknęła Marietta, wskazując dło­ nią na roznoszącego gazety kelnera, który przechodził obok nich z plikiem dzienników p r z e w i e s z o n y m przez rękę. - A co będziesz robił, ptysiu? Reklamę, reportaże? Jesteś taki zdol­ n y ! Posługujesz się c a ł ą t ą s k o m p l i k o w a n ą a p a r a t u r ą j a k czarodziej. U w i e l b i a m , gdy z a m y k a s z się w p r a c o w n i , peł­ nej flakonów i kuwet. Jak magik, który w a r z y czarodziejskie mikstury. - Drodzy przyjaciele, stoi przed w a m i n o w y współpra­ cownik „Die D a m e " i „Berliner Illustrirte". - B r a w o ! - krzyknęła siostra, chwyciła j e g o twarz w obie dłonie i głośno p o c a ł o w a ł a go w usta. - Garçon, szampan dla wszystkich! Wieczór dopiero się zaczyna. C z y n a p r a w d ę mnie słuchała? - zastanawiał się Max, tro­ chę rozdrażniony. Musiał zarabiać na życie, więc nie m ó g ł się całkiem poświęcić p o s z u k i w a n i o m artystycznym i jak więk­ szość j e g o przyjaciół fotografów egzystował dzięki z a m ó w i e ­ niom ze świata mody. Jeśli nawet Paryż chełpliwie uważał się za niekwestionowaną stolicę haute couture, to Berlin był na p e w n o stolicą konfekcji, która od p o n a d stulecia stanowiła j e d n ą z najbardziej rentownych gałęzi niemieckiej gospodar­ ki. Doliczono się niemal sześciuset warsztatów, które skupiły 79

się w o k ó ł Hausvogteiplatz. G d y skończyły się restrykcje, berlinianki chciały być znów tak szykowne jak paryżanki. Fry­ zury, makijaże i ostatnie tendencje w m o d z i e interesowały n a w e t filozofów i pisarzy. R e n o m o w a n i m a l a r z e tworzyli ilustracje

dla m a g a z y n ó w ,

aktorki

pozowały

fotografom.

W oczach artystów, którzy napływali do miasta, m o d a znaj­ dowała się w sercu debaty o nowoczesności, a Berlin - w ser­ cu świata. Ale jak wyjaśnić to Marietcie, która wpuszczała wszystko j e d n y m uchem, a drugim - wypuszczała? C z a s e m jej dezynwoltura bywała przykra. Jego siostra nie miała żadnej skali wartości. Wszystkie emocje przeżywała równie m o c n o i tak samo szybko o nich zapominała, niezależnie od tego, czy była to radość, czy smutek. Podobnie rzecz się miała z kochankami. Każdy był tyle samo wart co następny. Czy w ogóle ich od siebie odróżniała? -

Lepiej się wytrzyj - poradził mu Ferdynand, podając

chusteczkę. - N a m a ś c i ł a cię szminką. Gratulacje, stary. N i ­ gdy nie wątpiłem w twoje zdolności. - N a p r a w d ę ? - ironizował Max. - A ja pamiętam, że by­ łeś dość sceptyczny, gdy oświadczyłem wam, że j a d ę do Wei­ maru. - Myślałam, że tata dostanie ataku apopleksji! - wtrąciła się Marietta. - Ty, j e g o j e d y n y syn, przeznaczony tak jak on do błyskotliwej kariery w dyplomacji, śmiałeś wyjechać do Bauhaus, szkoły artystycznej, o której wiedziano tylko tyle, że głosi awangardowe teorie w rodzaju połączenia życia i sztu­ ki. M o ż n a w niej było znaleźć nawet komunistów. Straszne, nieprawdaż? - zakpiła, wznosząc oczy ku niebu. - Pamiętam, że dowiedział się wszystkiego o Walterze Gropiusie, ponie­ w a ż uważał, że j e g o badania architektoniczne są m a ł o satys­ fakcjonujące. A c h ! Nareszcie szampan! Umieram z pragnienia. Dokąd pójdziemy dziś na kolację? Milo, podaj mi kieliszek. Pospiesz się! - Za twoje sukcesy i za twoje miłości, kochany M a k s i e ! wzniósł toast Milo, wstając i stukając obcasami. 80

-

M u s i s z k o n i e c z n i e m n i e sfotografować. W k r ó t c e bę­

dziesz tak sławny, że przestaniesz zauważać starych przy­ j a c i ó ł - stwierdziła Asta, najlepsza przyjaciółka Marietty, b l o n d y n k a o lekceważącym spojrzeniu i paznokciach polakierowanych na zielono. Dla świętego spokoju Max obiecał dziewczynie, że zapro­ si ją do swojej pracowni. Asta bywała n a m o l n a . Najlepszym sposobem, żeby jej się p o z b y ć , b y ł o przystawanie na jej ka­ prysy, o których zresztą często z a p o m i n a ł a po kilku godzi­ nach. Ich krótki związek M a x w s p o m i n a ł z goryczą. O n a nie oddawała swojego ciała, tylko je pożyczała. I to raczej nie­ chętnie. Rzadko po miłości z k o b i e t ą o d c z u w a ł tak g ł ę b o k ą frustrację j a k p o d c z a s spotkań z Astą, choć przecież uznawa­ no ją p o w s z e c h n i e za j e d n ą z najpiękniejszych kobiet w Ber­ linie. Jej sylwetka, szczupła i muskularna, bez piersi i bioder, odpowiadała obowiązującym k a n o n o m . Asta była na tyle bo­ gata, żeby ubierać się w najlepszych d o m a c h mody, u Friedlandera lub u Alfred-Marie, co zresztą budziło p e w n ą za­ zdrość Marietty, która d y s p o n o w a ł a znacznie skromniejszymi środkami. Asta spędzała poranki, leniuchując w łóżku, a póź­ niej szofer z a w o z i ł j ą d o klubu t e n i s o w e g o . P o p o ł u d n i a ­ mi c h o d z i ł a po sklepach, po raz pierwszy p r z e b i e r a ł a się przed pójściem na w i e c z o r e k t a n e c z n y o piątej, po raz dru­ gi p r z e d rozgrywką brydża, i wreszcie przed wyjściem do te­ atru. Życie przesypywało się jej między palcami j a k piasek, a j e d n a k ta m ł o d a kobieta wiecznie nie miała czasu. G d y objęła M a k s a ramieniem i lekko ugryzła płatek j e g o ucha, od­ chylił głowę i spojrzał jej prosto w oczy. - Z d r a d z ę ci pewien sekret, Asto. Między nami wszystko skończone. - Jesteś utalentowany, ale odrażający, Maximilianie - od­ parła n a b u r m u s z o n a , celując w niego d ł u g ą fifką j a k mie­ czem. - D o b r z e zrobiłam, że z t o b ą zerwałam. Max poczuł znużenie. Wstał dziś o świcie, żeby sprawdzić retusze fotografii, które następnie dostarczył klientowi w po81

rze obiadu. Od wczoraj nie miał nic w ustach i zaczynały go m ę c z y ć kaprysy siostry oraz jej przyjaciół. J e d n y m haustem opróżnił kieliszek i poczuł, j a k szampan uderza mu do głowy. - Już chyba pora, żebyście poszli się bawić, prawda? powiedział radośnie. - Myślę, że czeka w a s długa noc. Po­ zwólcie b i e d n y m ludziom pracy, takim j a k ja i Ferdynand, zjeść spokojnie kolację i udać się do łóżek. - Ależ z ciebie ponurak, M a k s i u ! To przerażające! - za­ protestowała skonsternowana Marietta. - C z a s e m przypomi­ nasz mi tatę. Nalegam, żebyś poszedł z n a m i . Życie jest takie krótkie! - rzuciła. - Pomyśl o b i e d n y m Erichu i o wszystkich nieszczęśnikach, którzy zginęli. Dla nich wszystko j u ż się skończyło. Wszystko. Jej oczy zaszły na chwilę łzami, a usta zadrżały, lecz zaraz potrząsnęła g ł o w ą z g o r ą c z k o w y m śmiechem. - C h c i a ł a b y m cię nakarmić j a k wtedy, gdy byłeś mały. Pozwól, zrób mi tę przyjemność. Byłeś m o j ą u l u b i o n ą lal­ ką, mój słodki braciszku. Pamiętasz, j a k się r a z e m bawili­ śmy? A później pójdziemy potańczyć. Jak w ogóle m o ż n a przetrwać noc, nie tańcząc? N a d stolikiem pojawił się jakiś cień i M a x uniósł głowę. I od razu ten obiecujący wieczór nabrał gorzkiego smaku. Ferdynand wyprężył kark i nagle ż y w o zainteresował się ety­ kietką na stojącej tuż przed nim butelce szampana. M a x j u ż prawie uległ siostrze, ale teraz miał nadzieję, że Marietta i jej b a n d a pójdą sobie j a k najszybciej, bo nie miał dziś h u m o r u na r o z m o w ę z Kurtem Eisenschachtem. - Dobry wieczór - o d e z w a ł się n o w o przybyły. Głos miał niski i spokojny, twarz o regularnych, lecz dość grubo ciosanych rysach, z rodzaju tych, które z wiekiem stają się tłuste i nalane, brwi krzaczaste, a usta pełne. Kolejno wbił swoje jasne spojrzenie w k a ż d e g o z gości, przypatrując się im przez kilka sekund, j a k gdyby chciał zarejestrować w pamięci każdy szczegół ich twarzy. Nie usiadł, stał p e w n i e na pod­ łodze. Jego szerokie r a m i o n a podkreślał szyty na m i a r ę flane82

lowy garnitur. Jedwabny krawat miał starannie zawiązany. Zajmował przestrzeń w dość szczególny sposób, o d m i e n n y od Milona, który bez przerwy się ruszał, czy Ferdynanda o zapadniętych policzkach, skulonego na krześle. M i a ł w so­ bie ten nieprzejednany spokój uwodzicieli i p e w n o ś ć boga­ tych mężczyzn. Wykorzystał lata inflacji i stał się potentatem p r a s o w y m oraz b u d o w l a n y m . Nikt nie wiedział dokładnie, ile tytułów i b u d y n k ó w posiadał Eisenschacht, ale łatwo było zgadnąć, że zna on na wylot każdego swojego pracownika. Z postaci m ę ż c z y z n y e m a n o w a ł ten mylący spokój, p o d o b n y do spokoju dna morskiego, po k t ó r y m w p ó ł m r o k u ślizgają się leniwe rekiny. N i e n a w i d z ę go - pomyślał Max. I on o tym wie. - Kurt - odezwała się Marietta. - Jak się pan m i e w a ? - Marietto, cieszę się, że p a n i ą w i d z ę - odpowiedział, patrząc na nią, j a k b y była j e d y n ą kobietą na świecie. - Zbyt długo się nie widzieliśmy, prawda? Marietta w y p r o s t o w a ł a się tak m o c n o , że jej plecy ode­ rwały się od oparcia ławy. Z ramion z n ó w spłynął jej płaszcz, a ona p o d t r z y m a ł a go j e d n ą r ę k ą na wysokości piersi. Wbijała oczy w Eisenschachta i siedziała n i e r u c h o m o , czujnie, w mil­ czeniu. M a x pomyślał, że teraz jest niemal delikatna. Tak, de­ likatna, ona, Marietta von Passau, kobieta o p o m a l o w a n y c h m o c n o powiekach, wytuszowanych, podkręconych rzęsach i wilgotnych, półotwartych ustach. Z r o z u m i a ł nagle, że sio­ stra znalazła swojego pana i władcę, i przebiegł go dreszcz przerażenia. Jak to m o ż l i w e ? C z y Marietta nie była ucieleś­ nieniem nowoczesnej kobiety, w y e m a n c y p o w a n e j i cynicz­ nej? G ł o s o w a ł a , p e w n ą r ę k ą prowadziła samochód, powalała na łopatki pisarkę Vicki B a u m na ringu u Turka Sabriego Mahira, najsłynniejszego trenera bokserskiego w mieście, które­ go szkoła mieściła się na tyłach Tauentzienstrasse. Jej życie uczuciowe nie było dla nikogo tajemnicą. Pożerała mężczyzn w całości, nie wierzyła w dziewictwo przed ślubem, wierność i uczciwość m a ł ż e ń s k ą miała za nic, a samo słowo „ ś l u b " bu83

dziło w niej strach i odrazę. A teraz, proszę, siedzi zmieszana w szponach magnetyzującego mężczyzny, który stoi i na nią patrzy. Pod makijażem, błyszczącą suknią i j e d w a b n y m i poń­ c z o c h a m i , p o d b e z c z e l n y m i s ł o w a m i i w y z w a n i a m i , które c o d z i e n n i e r z u c a ł a życiu, kryła się z w y k ł a m ł o d a k o b i e t a o delikatnej skórze, spod której prześwitywały cienkie, nie­ bieskawe żyły. Marietta wzięła się w garść i jej twarz przy­ brała normalny wyraz. W oczach rozbłysły szydercze ogniki. Z a c z ę ł a bawić się kołnierzem płaszcza, wychyliła do przodu j e d n o ramię. Na cekinach zaigrało światło. Całe jej ciało m ó ­ wiło Eisenschachtowi, że jest nim zainteresowana. - A dokąd pan się wybiera, Kurt? - Oczywiście na kolację z panią. Jak m o g ł a b y pani w to wątpić, Marietto? Pośród przyjaciół dziewczyny przebiegł szmer. N a g l e za­ chwiał się porządek wieczoru, zasady zostały złamane. W Ber­ linie epoki Republiki Weimarskiej królowała pełna swoboda i wszystko b y ł o d o z w o l o n e : huśtawki nastrojów i zmiany partnerów, przejawy najbardziej nieokiełznanego ekscentryz m u i rewolucyjne zrywy, wybuchające j a k ataki gorączki. Ale Kurt Eisenschacht naruszył milczącą r ó w n o w a g ę grupki przyjaciół zbyt złośliwie, żeby m o ż n a było uznać j e g o zamia­ ry za uczciwe. Zabierając im Mariettę, nie uraczywszy ich nawet j e d n y m spojrzeniem, j a k b y zasługiwali wyłącznie na j e g o wzgardę, pozbawiał ich grupę duszy. W pewien sposób odbierał im szefową. - A właściwie dlaczego nie? - odpowiedziała z nieco wy­ muszonym śmiechem. - Dalej, braciszku, rusz tyłeczek i prze­ puść mnie. N i e miejcie mi za złe, skarby, że was opuszczam, dołączę do was później albo m o ż e dopiero jutro, kto wie? Bawcie się dobrze. I j e s z c z e raz - brawo, M a x , j e s t e m z cie­ bie dumna. Rozesłała wszystkim całusy i ruszyła ku drzwiom, prze­ mykając między stolikami z gracją linoskoczka. G d y przecho­ dziła, mężczyźni unosili głowy, a kobiety mierzyły ją wzro84

kiem spod przymkniętych powiek. Z u ś m i e c h e m na ustach Eisenschacht p o z d r o w i ł ich r u c h e m głowy, po czym ruszył za nią. To wszystko nie jest aż takie straszne - pomyślał Max, siadając. W k o ń c u to tylko kolacja. P o t e m p r a w d o p o d o b n i e pójdą potańczyć, a później b ę d ą się kochać w willi Eisenschachta na Grunewaldzie. On jest wolny, bogaty i czarujący. Marietta lubi dobrze się zabawić. C z e m u miałaby sobie tego o d m a w i a ć ? A j e d n a k na widok zatroskanych twarzy Milona i Asty oraz stężałych rysów F e r d y n a n d a M a k s a ogarnęły złe przeczucia.

* Z p o w o d u lamp w atelier p a n o w a ł upał. Biała koszula przylgnęła M a k s o w i do wilgotnych pleców. W ł o ż y ł grube skórzane rękawice, oczy ochronił m o t o c y k l o w y m i goglami, po czym w s z e d ł na drabinkę i zaczął ustawiać spory reflektor. G d y wreszcie nachylił go p o d o d p o w i e d n i m kątem, umieścił w kręgu światła kilka przedmiotów. Intrygował go kawałek drucianej siatki, który znalazł na ulicy w drodze do d o m u . Oświetlony p o d skosem, przedmiot ten rzucał na białe płótno c i e k a w ą plątaninę cieni. Słomiane krzesło i drewniany pniak n a d a w a ł y całej dekoracji rustykal­ ny ton. Materiały były szorstkie, chropawe, pełne pierwotnej siły. Spojrzał przez wizjer aparatu i w p r o w a d z i ł ostatnie popraw­ ki. N i e miał ż a d n e g o konkretnego pomysłu. To zestawienie stanowiło pierwszy szkic. Tak właśnie pracował, instynktow­ nie, słuchając n a k a z ó w płynących z wnętrza. Czegoś tu bra­ kowało.

Jakiejś opozycji. Zaokrąglonych kształtów, które

podkreśliłyby kanciastość reszty przedmiotów. Ściągnął brwi i rozejrzał się w o k ó ł . Pracował w przestronnym i wysokim pomieszczeniu na poddaszu, z przesłoniętymi oknami. To było j e g o studio, ale 85

także salon, bo właśnie tu przyjmował klientów. W j e d n y m z kątów dwa w o s k o w e , nagie m a n e k i n y tańczyły dziwacz­ ną sarabandę pośród d w ó c h drewnianych kamer, szklanych płytek i e k r a n ó w z chińskiego jedwabiu. U stóp reflektora oświetlającego fałdy draperii leżał stos poduszek. Na półkach upchnięte były dziwne przedmioty z metalu, kryształowe kule i bawełniane worki, kryjące zwoje tiulu i koronki. Ten bała­ gan przeraził niejednego asystenta, ale M a x świetnie się w nim orientował. Piętro niżej znajdowały się sypialnia i łazienka. Kamieni­ ca należała do j e d n e g o z j e g o wujów, starego kawalera i hoj­ n e g o estety, który lubił siostrzeńca i wynajmował mu ją za śmieszną cenę. Często przychodził na sesje oglądać męskich modeli pozujących czasem Maksowi. Młodzieniec chętnie mu na to pozwalał, bo w zamian otrzymywał s w o b o d ę twórczą. Z d a r z a ł o mu się odstępować cenne atelier k o l e g o m po fachu, którzy mieli mniej szczęścia. „Fotograf! - wykrzyknął j e g o ojciec. - Żartujesz, Maximilianie?! W naszej rodzinie nigdy nie było artystów! Z czego będziesz ż y ł ? ! Jak się będziesz u t r z y m y w a ł ? ! " . Patrzył na niego zatroskany, niemal ze współczuciem. „Tak czy inaczej ja ci pieniędzy nie dam, tego możesz być p e w i e n " - oświad­ czył, sznurując usta. Rozmawiali w rodzinnej willi, położonej w bogatej dziel­ nicy Dahlem, w salonie p e ł n y m czerwonych aksamitnych fałd, kandelabrów i miśnieńskiej porcelany zamkniętej na głu­ cho w serwantce. M a x właśnie wrócił z lekcji rysunku. Miał palce p o p l a m i o n e tuszem, p o g n i e c i o n ą koszulę, zakurzone buty. Ojciec zawsze potrafił sprawić, że chłopak czuł się jed­ nocześnie b a r d z o m ł o d y i bardzo głupi. Patrzył na fotografię starszego brata w m u n d u r z e . Srebrna ramka była ozdobiona c z a r n ą wstążką na znak żałoby po asie wojskowego lotnic­ twa, odznaczonym najbardziej prestiżowym pruskim orderem, e m a l i o w a n y m na niebiesko krzyżem „Za Z a s ł u g i " . Brat zo­ stał zestrzelony podczas jednej z powietrznych bitew. Max 86

uważał, że postawa brata na fotografii jest statyczna, a wyraz twarzy nieodgadniony. Nic nie zdradzało stanu ducha Ericha von Passau. Widząc ten słaby portret, nie m o ż n a się było do­ myślić, że brat był niezwykłym, p r o m i e n n y m człowiekiem. Nagła śmierć Ericha u ś w i a d o m i ł a M a k s o w i brutalnie j e g o w ł a s n ą przeciętność. „Teraz, gdy twój brat nie żyje, ty przejąłeś j e g o obowiąz­ ki, Maximilianie. Jesteś odpowiedzialny za h o n o r rodziny i za honor ojczyzny. Proszę cię, żebyś się p o w a ż n i e zastanowił. W b r e w temu, co sobie p r a w d o p o d o b n i e myślisz, życie nie jest j e d n y m wielkim p a s m e m przyjemności" - zakończył Frei­ herr von Passau. Ojciec M a k s a był m ę ż c z y z n ą o posiwiałych skroniach oraz szczupłej i smukłej sylwetce kawalerzysty, który perfek­ cyjnie m o d u l o w a ł swój ciepły baryton, zjednując sobie słu­ chaczy. W czternastym wieku j e g o rodzina p a n o w a ł a na tery­ torium p e ł n y m jezior i równin smaganych bałtyckim wiatrem. Prestiż, j a k i m o t o c z o n e było j e g o stare, dobre nazwisko, dał mu p e w n o ś ć siebie, dzięki starannemu w y c h o w a n i u miał nie­ naganne maniery, a ślub z b o g a t ą p a n n ą ze znakomitej miesz­ czańskiej rodziny sprawił, że nie musiał się martwić o finanse. Był d y p l o m a t ą w y w o d z ą c y m się ze starej szkoły bismarckowskiej, p e ł n y m finezji i wdzięku. C h o ć nie interesowała go ambicja sama w sobie, osobowość starszego syna sprawiła, że brał j ą p o d uwagę. Erich, utalentowany skrzypek, wielbiciel pięknych kobiet, inteligentny sybaryta, był ucieleśnieniem wszelkich nadziei ojca. Zginął j a k o młodzieniec, o p r o m i e n i o n y c h w a ł ą siedem­ nastu p o ś w i a d c z o n y c h zwycięstw. Po j e g o śmierci rozdar­ ła się zasłona i o c z o m ojca ukazał się żyjący dotąd w cieniu brata m ł o d s z y syn, cichy i rozmarzony, ciemnooki brunet po jednej z prababek pochodzącej z Piemontu, j a k ż e inny od zuchwale j a s n o w ł o s e g o Ericha. Ale choć miał p o d o b n ą syl­ wetkę, taki sam m o c n y profil, energiczne rysy twarzy i wy­ datne usta, nigdy nie zastąpił Ericha. Nikt go nie m ó g ł zastą87

pić. Erich, członek eskadry „czerwonego b a r o n a " Manfreda Freiherra von Richthofena, był stworzony do walk, podobnie j a k j e g o towarzysz H e r m a n n Göring, który na wieść o śmierci kolegi złożył mu wzruszający hołd. Tamtego dnia, widząc ojca z ł a m a n e g o rozpaczą, M a x domyślił się, że od tej pory będzie musiał żyć za dwóch, i p o c z u ł się j a k w potrzasku. Z surowego dzieciństwa z a c h o w a ł wspomnienia, które na­ zywał niejasnymi. C h o ć nigdy n i k o m u tego nie wyznał, nie był szczęśliwym dzieckiem. Trzymający go na dystans rodzi­ ce, dość ostentacyjne z a c h o w a n i e matki, która zmarła na gry­ pę hiszpankę zaraz po wojnie, kompetentni wychowawcy, pensjonat o ściśle przestrzeganym rozkładzie dnia, z dormitoriami na czterdzieści łóżek i m a r n y m wyżywieniem, brak ja­ kiejkolwiek harmonijnej przyjaźni, która m o g ł a b y rozświetlić te ponure dni. Później zrozumiał, że z b u d o w a ł swoją m ł o d o ś ć w oparciu o to, czego nie miał. Jej fundament opierał się na lekturach, na marzeniach, na energii, którą w sobie czuł, lecz która go przerażała, bo nie przypominała energii innych dzieci. W przeciwieństwie do kolegów M a x nigdy nie fascyno­ wał się konfliktem. N i e zapisywał niemieckich zwycięstw, liczby poległych i uwięzionych, ofensyw i kontrofensyw, nie czytał frontowych komunikatów, które profesor wywieszał co­ dziennie na tablicy. Dla wielu c h ł o p c ó w ta wojna na świato­ wą skalę była j e d n ą wielką z a b a w ą w podchody, ekscytującą i odurzającą. C z y m ś w rodzaju alkoholowego zamroczenia pierwszego w życiu, więc zapamiętanego. M a x przeżywał wojnę j a k karę, bo pozbawiła go j e d y n e g o miejsca, w którym czuł, że żyje - ich rodzinnej posiadłości w Prusach Wschod­ nich, gdzie kapryśne niebo odbijało się w gładkich j a k lustro taflach jezior, gdzie niósł się krzyk dzikich gęsi i słony za­ pach Morza Bałtyckiego, a wiatr szeleścił w trzcinach. Tam właśnie M a x całym ciałem czuł upojenie wolnością. N i e p o d d a ł się woli ojca i skończył szkołę, pobierając jed­ nocześnie lekcje rysunku, a p o t e m wstąpił do Bauhausu. Tam, 88

w tym studenckim fermencie, dzięki k o n t a k t o m ze zbiegłymi z autorytarnych Węgier profesorami, takimi j a k Moholy-Nagy, którzy opowiadali się za „ n o w ą wizją", za fotomonta­ ż e m i spektakularnymi ujęciami, M a x nauczył się wychodzić ze swojego pancerza. Robiąc to, za k a ż d y m r a z e m przezwy­ ciężał s a m o t n e dziecko, które w sobie nosił. Ku j e g o wielkie­ mu zdumieniu ojciec nie odwrócił się od niego. C z y zrobił to „z b r a k u " innej możliwości, bo Erich nie żył, a Freiherr von Passau nie chciał tracić drugiego syna? Spotykali się nadal, ich stosunki były napięte, ceremonialne, n a z n a c z o n e ideal­ ną uprzejmością, co zawsze bawiło Mariettę podczas rodzin­ nych obiadów. Ale baron dotrzymał słowa: nie dał synowi ani feniga. M a x spojrzał nagle na zegarek i p o d e r w a ł się. Miał w a ż n e spotkanie. M a g a z y n „ D i e D a m e " z a m ó w i ł u niego zdjęcia kreacji zaprojektowanych przez niejaką Sarę Lindner, które od kilku miesięcy robiły furorę wśród m ł o d y c h mieszkanek Berlina. Tak się zamyślił, że o m a l się nie spóźnił, a wtedy j e g o obiecująca kariera m o g ł a b y się skończyć, zanim j e s z c z e na dobre się zaczęła. G o d z i n ę później Max biegł w dół Wilhelmstrasse, niosąc pod p a c h ą karton z wybranymi odbitkami. Myślał o ojcu, któ­ ry spędzał całe dnie w tej dzielnicy u r z ę d o w y c h g m a c h ó w o j a s n o b r ą z o w y c h fasadach, gdzie swoje siedziby m i a ł y kan­ celarie, a także ministerstwa: finansów i spraw zagranicz­ nych. Ulica w ł a d z y znajdowała się w pobliżu Reichstagu i B r a m y B r a n d e n b u r s k i e j , b y ł a prosta i u p o r z ą d k o w a n a , oświetlona latarniami i tak spokojna, że p r z y p o m i n a ł a uliczkę na prowincji. Za to M a x był rozgorączkowany. J a k ą o s o b ą okaże się ta Sara Lindner? C z y będzie mu utrudniać pracę? Kolekcja Sary, w y l a n s o w a n a p o d szyldem wielkiego sklepu, który należał do jej ojca, odniosła piorunujący sukces. M a x obawiał się, że spotka kobietę kapryśną, z d o l n ą do rysowania sukienek, i być m o ż e u t a l e n t o w a n ą krawcową, która jednak 89

nie będzie niczego wiedziała o j e g o pracy i spróbuje na niego wpłynąć. M a x w głębi duszy nie ufał kobietom. Z a w s z e były takie zaaferowane i nieuchwytne, p e w n e siebie. Ciągle w biegu, nie potrafiły usiedzieć na miejscu. Na spotkaniach z Mariettą i jej przyjaciółkami zdawało mu się czasem, że traci oddech. W Republice Weimarskiej kobiety tańczyły w kabaretach, pa­ liły samotnie na kawiarnianych tarasach, nie kryły zdrad mał­ żeńskich i chętnie pokazywały się w klubach przeznaczonych wyłącznie dla pań. Studentki i urzędniczki, artystki i lekarki, reżyserki, sprzedawczynie, tancerki w rewiach, stenotypistki, telefonistki, panie parające się fotografią, k r a w c o w e - to ko­ biety były d u s z ą stolicy. Lubiły szybkie samochody, s h i m m y i fokstrota. Lubiły dobrych kochanków. Miały zgrabne n o ­ gi i czerwone usta. Były j e d n o c z e ś n i e groźne i apodyktyczne. A m i m o to, przy całym swoim szaleństwie, nie były beztro­ skie, i być m o ż e to właśnie stanowiło ich najbardziej poru­ szającą cechę. M a m nadzieję, że ta dziewczyna pozwoli mi p r a c o w a ć w spokoju - pomyślał strapiony M a x . Kilka ulic dalej dostrzegł imponującą fasadę d o m u m o d y Lindnera. Przed b ę b n o w y m i drzwiami stali portierzy w galo­ nach, a przechodnie zatrzymywali się, żeby podziwiać wysta­ wy. Lindnerowie należeli do pierwszych, którzy zrozumieli z n a c z e n i e o d p o w i e d n i e j ekspozycji towaru. K a ż d y przed­ m i o t - od szminki po męski płaszcz - traktowano z t a k ą s a m ą uwagą. O Lindnerach m ó w i o n o , że są wizjonerami, którzy s m y k a ł k ę do interesów mają we krwi, a na ich sukces skła­ dała się mieszanka zuchwałości, uporu i szczęścia. Ich ostatni wynalazek to restauracja na ostatnim piętrze, w której grał j e ­ den z najlepszych j a z z o w y c h b a n d ó w w mieście. M a x wszedł do holu na parterze sześciopiętrowego gma­ chu. Pośrodku, w cylindrze padającego z oszklonego dachu światła, wznosiła się zadziwiająca piramida z kryształu. Pre­ z e n t o w a n o w niej inkrustowane e m a l i ą szklanki z Czech, kie-

90

liszki do szampana, wazony, karafki ze srebrną szyjką na whisky lub porto, kawałki a m e t y s t ó w i górskich kryształów. Kompozycja była subtelna, c u d o w n i e oświetlona i młodzie­ niec przez kilka minut nie m ó g ł oderwać od niej oczu. P o ­ deszła do niego sprzedawczyni, u b r a n a w prostą c z a r n ą su­ kienkę ze szklaną b r o s z k ą w kształcie e m b l e m a t u sklepu piwonii, i zapytała, w c z y m m o ż e p o m ó c . G d y wyjaśnił, że ma spotkanie z Fräulein Lindner, dziewczyna zaproponowała, że zaprowadzi go na szóste piętro, do części biurowej. Za­ pewnił ją, że sobie poradzi, i wstąpił na r u c h o m e schody. M o c n e , podwójne drzwi, pokryte płytkami inkrustowany­ mi m a s ą perłową, oddzielały biura Lindnerów od sklepowego zgiełku. G d y się przedstawił, sekretarka zaprowadziła go na koniec korytarza o ścianach wyłożonych boazerią. G r u b a be­ żowa wykładzina tłumiła dźwięk j e g o kroków. Sekretarka w p r o w a d z i ł a go do dużego pomieszczenia, w którym stał bu­ kiet kwiatów, kanapa oraz kilka krzeseł, i odeszła, nie zamy­ kając za sobą drzwi. Na ścianie wisiała piękna martwa natura, przedstawiająca kosz owoców. Z d a w a ł o mu się, że rozpozna­ je w niej dzieło C e z a n n e ' a . P a n o w a ł a tu zaskakująca atmo­ sfera spokoju i skupienia; spodziewał się czegoś bardziej j a s k r a w e g o . C z y nie m ó w i o n o o Ż y d a c h , że są ludźmi peł­ nymi przesady, którzy afiszują się swoim b o g a c t w e m ? Gdy­ by kierować się wyglądem tego dyskretnego, eleganckiego wnętrza, m o ż n a by uznać L i n d n e r ó w za porządnych, prote­ stanckich mieszczan. Widok na d a c h y i wielkie arterie mia­ sta był wspaniały. Z daleka dobiegał przytłumiony tumult na P o t s d a m e r Platz. Na gerydonie leżały gazety. M a x pobieżnie przebiegł w z r o k i e m po tytułach.

Informowano o wyroku

w trwającym w M o n a c h i u m procesie. Skazano w nim na karę więzienia ludzi odpowiedzialnych za p r ó b ę z a m a c h u sta­ nu w Bawarii - w tym niejakiego Adolfa Hitlera, szefa jed­ nej z tych n i e z l i c z o n y c h w o j s k o w y c h partii p o l i t y c z n y c h , z k t ó r ą związał się H e r m a n n Goring. Kartkując gazetę, M a x

91

wyczytał, że d a w n y towarzysz z eskadry Ericha został ciężko ranny p o d c z a s p u c z u i uciekł do Austrii. - P a n von Passau? - rozległ się melodyjny głos. M a x zawsze przywiązywał w a g ę do pierwszego wrażenia. P o d o b n o nigdy nie jest mylące, a on, j a k o człowiek kierujący się w życiu intuicją, wierzył w żarliwość pierwszego spojrze­ nia, pozbawionego wszelkiej sztuczności i wyrachowania, peł­ nego zaciekawienia i czasem także niepokoju, wierzył w m o c tej pierwszej chwili, w której nawet osoba nieśmiała jest j a k p o s z u k i w a c z przygód, chłonący wzrokiem człowieka lub pej­ zaż, który ma przed sobą. Nigdy nie zapomniał dnia, w którym po raz pierwszy ujrzał Sarę Lindner. Wbijała w niego intensywnie wielkie, błyszczące oczy, pełne żywej inteligencji. M i a ł a na sobie j a s n o s z a r ą krepd e s z y n o w ą sukienkę z d o p a s o w a n y m i rękawami, z plisowa­ ną spódniczką k o ń c z ą c ą się tuż nad kolanem, odkrywającą szczupłe nogi. Naszyjnik z drobnych pereł podkreślał ele­ g a n c k ą linię jej szyi. Twarz Sary zdradzała niezwykły charak­ ter, choć jej rysy nie były d o s k o n a ł e : miała wydatny nos, nie­ co zbyt w ą s k ą g ó r n ą wargę i płaskie policzki. A j e d n a k była to twarz tak oryginalna, że M a x miał ochotę chwycić apa­ rat i utrwalić ją na kliszy fotograficznej. Była j e d n ą z tych in­ spirujących kobiet, które nagle otwierają przed m ę ż c z y z n ą całkiem n o w e perspektywy. Przy takich kobietach j a k ona wszystko staje się m o ż l i w e i nie m o ż n a im się oprzeć. - Pan von Passau? Chyba że się m y l ę - dodała przekor­ nie, p o d c h o d z ą c bliżej. Z d a ł sobie sprawę, że stoi, gapiąc się na n i ą j a k kretyn, a j e g o serce bije j a k oszalałe. - Proszę mi wybaczyć. Fräulein Lindner, p r a w d a ? Wyciągnęła do niego dłoń. M a x upuścił nieporęczne, peł­ ne zdjęć p u d ł o , usiłując przełożyć je z jednej ręki do drugiej. Na p o d ł o g ę p o s y p a ł się deszcz fotografii. Zażenowany, schy­ lił się i zaczął je zbierać. 92

- B a r d z o przepraszam... Owionął go zapach perfum, dyskretne kwiatowe nuty, spod których przebijało coś j a k b y ostrzeżenie. Sara Lindner schy­ liła się, żeby mu p o m ó c . Jej c i e m n e w ł o s y były porządnie p o d k r ę c o n e na karku, nie w y m k n ą ł się ani j e d e n niesforny kosmyk, i M a x p o c z u ł n a g ł ą ochotę, żeby zanurzyć w nich palce. M i a ł a śliczne ręce b e z p i e r ś c i o n k ó w , s m u k ł e p a l c e o paznokciach polakierowanych na blady róż. N i e śmiał na n i ą spojrzeć, więc podziwiał jej dłonie i chłonął zapach jej perfum. - Proszę p o k a z a ć - powiedziała, rozkładając fotografie w półkolu w o k ó ł siebie. Przyglądała się im z powagą, w milczeniu, poświęcając każdej z nich kilka długich sekund. N i e śmiał jej przerywać. Podał j e d n o ze zdjęć, które trzymał w dłoni. Nigdy j e s z c z e nie oczekiwał na czyjś werdykt z t a k ą obawą. N a w e t opinia dyrektora artystycznego w Ullstein miała dla niego mniejsze znaczenie. Patrzył na jej twarz, próbując wyczytać wskazów­ kę w układzie ust i w c i e m n y m spojrzeniu spod czarnych rzęs. N i e znał tej kobiety, lecz p o t r z e b o w a ł jej aprobaty nie­ mal j a k namaszczenia. C z u ł niewyraźnie, że w grę w c h o d z i nie tylko j e g o praca, ale także on sam. Jego osobowość, na­ dzieje, j e g o najbardziej szalone marzenia, strachy, j e g o skry­ w a n e namiętności, j e g o przyszłość - wszystko zależało od niej, od tej młodej nieznajomej, klęczącej, tak po prostu, w o g r o m n y m pokoju, z którego rozciągał się w i d o k na berliń­ skie niebo. Wreszcie uniosła głowę, a M a x w s t r z y m a ł oddech. -

L u b i ę to - rzekła, a jej

o c z y rozświetlił spokojny

uśmiech. Zadrżał. N i e w i a d o m o dlaczego powiedziała to po francu­ sku - j a k b y czasownik aimer oznaczał coś innego niż j e g o n i e m i e c k i o d p o w i e d n i k , j a k b y t y l k o w j ę z y k u francuskim m o g ł a wyrazić to, co czuła. To b y ł o tak nieoczekiwane, że M a x nie odpowiedział. Wyglądało na to, że Sara Lindner kie93

ruje się w życiu emocjami, że nie boi się szukać odpowied­ nich słów i p r a w d o p o d o b n i e z r ó w n ą pasją wykonuje swoje projekty. Tym j e d n y m słowem zrobiła mu prezent najcenniej­ szy z możliwych. Po prostu go zrozumiała. Zaproponowała, że oprowadzi go po sklepie. Przypadła mu do gustu estetyka tego miejsca, starannie zorganizowane dzia­ ły, lady z metalu i szkła, na których p r e z e n t o w a n o kosmetyki, sklepienie, pod którym wznosiła się zadziwiająca fontanna perfum, miękki buduar, w którym sprzedawano bieliznę. Na piętrze p r z e z n a c z o n y m na dział męski p a n o w a ł a atmosfera angielskiego klubu: skórzane fotele, stoliki na skrzynki z cy­ garami oraz na brzytwy i pędzle do golenia importowane z L o n d y n u . Największe wrażenie sprawiał bez wątpienia wy­ rafinowany asortyment strojów kobiecych. Przed wojną klient­ kami L i n d n e r ó w były głównie Rosjanki, a także małżonki bo­ gatych p r z e m y s ł o w c ó w i właścicieli ziemskich z P o m o r z a i Prus W s c h o d n i c h . Dziś, choć klientela m o c n o się zróżni­ cowała, w sklepowych wnętrzach nadal p a n o w a ł a atmosfe­ ra spokojnego wyrafinowania, kojarzonego od zawsze z luk­ susem. - I p o m y ś l e ć , że z a c z y n a l i ś m y od h a n d l u u ż y w a n y m i s z m a t a m i - rzuciła rozbawiona, zauważywszy, j a k wielkie wrażenie zrobiła na Maksie ta wizyta. Najwyraźniej chciała mu pokazać, iż nie ma manii wielko­ ści. Rzeczywiście, począwszy od średniowiecza, gdy tylko wbrew licznym z a k a z o m Żydzi zaczęli osiedlać się w Euro­ pie Środkowej, mieli prawo sprzedawać i k u p o w a ć wyłącznie używane ubrania. W XVII wieku, gdy z p o w o d u wojny trzy­ dziestoletniej E u r o p a pogrążyła się w biedzie, elektor bran­ denburski przyznał pięćdziesięciu ż y d o w s k i m r o d z i n o m pra­ wo do sprzedawania chrześcijanom tkanin i ubiorów. Tym s a m y m stworzył podwaliny pod rozkwitający w kolejnych wiekach przemysł konfekcyjny. Król pruski Fryderyk Wil­ helm w y m a g a ł od swoich żołnierzy, żeby co roku kupowali 94

sobie n o w y mundur, jednocześnie zakazując importu teks­ tyliów i innych zagranicznych produktów. Niektóre rodziny zbiły majątek j u ż w XVIII wieku. E m a n c y p o w a ł y się coraz bardziej, otwierały sklepy, oferowały produkty luksusowe, ubrania p r o d u k o w a n e seryjnie, redingoty dla m ę ż c z y z n i pe­ leryny dla pań. N a t a n Lindner i d w ó c h j e g o braci założyli fir­ mę Lindner w

1839 roku, w czasie rozkwitu berlińskiego

przemysłu konfekcyjnego. W następnej dekadzie produkcja jeszcze wzrosła dzięki wynalezionej przez p r z e m y s ł o w c a Isaaca Merrita Singera maszynie do szycia. Na początku XX wieku Berlin eksportował swoją produkcję do wszystkich krajów Europy i do Stanów Zjednoczonych. Przedstawiciele klasy średniej i robotnicy szybko przekonali się do dobrej ja­ kości i przystępnych cen. - Lindnerowie stworzyli wspaniałe przedsiębiorstwo. Je­ stem pełen podziwu. - Ja także - odparła Sara. - Moi p r z o d k o w i e byli ludźmi twórczymi i p e ł n y m i inspiracji. Przyczynili się do u n o w o ­ cześnienia tego kraju. Ale dla nas nigdy nic nie jest ostatecz­ n y m triumfem. -

Dlaczego?

Jej spojrzenie zasnuło się m g i e ł k ą smutku. -

P r o s z ę w y b a c z y ć , z b a c z a m z t e m a t u . C h o d ź m y - do­

dała nieco weselej. - P o k a ż ę panu swoją p r a c o w n i ę i kilka modeli. G d y wrócili do biura na piętrze, do Sary podeszła m ł o d a p r a c o w n i c a o czarnych, kręconych włosach i pokazała jej fakturę. Wyglądała na zmartwioną, na jej policzkach wykwitły dwie czerwone plamy. Kobiety rozmawiały przez chwilę, po c z y m Sara z westchnieniem złożyła na d o k u m e n c i e swój podpis. - To rosyjscy emigranci. Sprzedajemy im towary na kre­ dyt i zdarza się, że niektórzy z nich płacą n a m guzikami od mundurów. Nie ś m i e m im o d m ó w i ć , pęka mi serce na myśl o ich trudnej sytuacji, ale moja kolekcja guzików rozmaitych 95

p u ł k ó w carskiej Rosji zaczyna się niepokojąco powiększać oświadczyła z u ś m i e c h e m . Zeszli po kilku stopniach i znaleźli się w przestronnym, j a s n y m pomieszczeniu, w którym było rojno j a k w ulu. Kraw­ c o w e w białych fartuchach, z miarami zawieszonymi na szy­ jach, pochylały się nad m a s z y n a m i do szycia lub siedziały przy dużych stołach. Od czasu do czasu rozlegał się dziew­ częcy śmiech. J e d n a z pracownic wstawała z ustami pełnymi szpilek i poprawiała na m a n e k i n a c h powstające ubrania, któ­ rym b r a k o w a ł o kołnierzyków lub rękawów. Sara odpowie­ działa na kilka pytań, skontrolowała pracę hafciarki, którą k o m p l e m e n t o w a ł a , a następnie udzieliła reprymendy młodej dziewczynie za j a k o ś ć ściegów. Kazała jej wszystko spruć i zacząć od nowa. W pracy była skoncentrowana i nieugięta. Z c a ł ą p e w n o ś c i ą nie tolerowała spoufalania się z pracowni­ cami, które w y d a w a ł y się onieśmielone i pełne szacunku wo­ bec szefowej. Sara zaprosiła M a k s a do swojego gabinetu. Na regałach leżały stosy a l b u m ó w sztuki i kartonowych teczek. Na klono­ w y m stole stała półkolista lampa, leżały kolorowe ołówki, duże nożyczki i kilka rysunków. W kącie prężył się manekin ubrany w sukienkę w y s z y w a n ą migotliwymi paciorkami, któ­ rej frędzle w y d a ł y się M a k s o w i j e s z c z e krótsze od tych, j a k i e widział przy sukniach Marietty czy Asty. D w a fotele wykona­ ne z metalowych rurek i jasnej skóry stały po obu stronach stolika do kawy, na którym leżała biała orchidea. - C z y życzy pan sobie k a w ę z ciastkiem? - zapytała. - A czy byłoby nieuprzejme, g d y b y m poprosił o whisky? Sara odchyliła g ł o w ę i w y b u c h n ę ł a żywym, r a d o s n y m śmiechem. Trudno było uwierzyć, że ten śmiech w y d o b y w a się z jej kruchego ciała. -

Skądże! A ja napiję się z panem.

Podniosła słuchawkę telefonu, poleciła, żeby przyniesiono napoje, po c z y m usiadła w fotelu i założyła n o g ę na nogę.

96

Ż e b y dodać sobie animuszu, M a x wyjął paczkę papierosów i poczęstował Sarę. Zadrżał, gdy m u s n ę ł a j e g o rękę, pochy­ liwszy się nad zapalniczką, i to go z i r y t o w a ł o . P r z y s z e d ł tu, żeby pracować z Sarą Lindner, a nie pozwolić się onie­ śmielać. - Czuję się zaszczycona, że m a g a z y n „Die D a m e " wybrał m o j ą kolekcję do swojej nowej rubryki. P r z y z n a m się panu, że w o l ę fotografie m o d y od ilustracji. Wydaje mi się, że po­ kazują ubrania tak, j a k na to zasługują. Pracuje pan dla nich od d a w n a ? - N i e . To moje pierwsze zlecenie. - B a r d z o się cieszę. Po tym, co pan mi pokazał, wniosku­ j ę , że ma pan duży talent. P o d o b a mi się pańskie ujmowanie tematu. Ż a d n y c h ozdobników. Ż a d n e g o artystycznego roz­ mazania, tylko proste, zdyscyplinowane linie, podkreślające ubranie i charakter modela. - Jeśli m a m wierzyć swojej siostrze, to utalentowana jest przede wszystkim pani. Od j a k i e g o ś czasu j e s t zapatrzona w Sarę Lindner. Przestała j u ż nawet dostrzegać paryskie krawcowe. M ł o d a kobieta u ś m i e c h n ę ł a się p r o m i e n n i e . - To p r a w d o p o d o b n i e jest również związane z bojkotem, który nastąpił po zajęciu Zagłębia Ruhry. W zeszłym roku Związek Przemysłu i M o d y Niemieckiej wydał dekret, że do­ póki Francuzi nie przestaną prześladować naszych rodaków, nie b ę d z i e m y j e ź d z i ć na pokazy paryskich kolekcji. Jedno­ cześnie wiele klientek doszło do wniosku, że berlińscy kraw­ cy potrafią ubierać r ó w n i e dobrze. Pańska siostra z a p e w n e do nich należy. Dziś nadal czerpiemy od F r a n c u z ó w inspirację, ale pozbyliśmy się kompleksów. Rywalizacja nie zaczęła się wczoraj, p e w n i e pan o t y m wie. U w a ż a m , że Paryż z a c h o w a bezdyskusyjnie najwyższą pozycję w dziedzinie haute cou­ ture. Niech pan popatrzy, j a k a z u c h w a ł o ś ć . - I pokazała mu fotografię w ilustrowanym magazynie, na której M a x rozpo-

97

znał dżersejowy kostium projektu słynnej C o c o Chanel. - Ta kobieta ma niezwykły talent, choć u nas j e s z c z e nie została doceniona. Rozległo się pukanie. Maître d'hôtel postawił na gerydonie karafkę z whisky i likiery, po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi. - Po wojnie odcięliśmy się od Paryża i staliśmy się całko­ wicie niezależni. M a m szczęście. Moje kreacje się podobają. A j e d n a k ojciec miał wątpliwości, gdy p o w i e d z i a ł a m mu, że c h c ę rozpocząć przygodę z projektowaniem. Prawdopodob­ nie obawiał się, że nie stanę na wysokości zadania. - Ojcowie zawsze obawiają się, że nie staniemy na wyso­ kości zadania, nie u w a ż a pani? Przyjrzała mu się z uwagą. -

Słyszę w p a ń s k i m głosie nutkę goryczy. W m o i m jej nie

ma. Mój ojciec to zacny człowiek. Jego j e d y n ą w a d ą jest to, że chce m n i e chronić, a to czasem przekracza granice zdro­ w e g o rozsądku. C h o ć zależało mu, ż e b y m skończyła studia, i zachęcał m n i e do pracy u j e g o boku, czeka, aż wyjdę za mąż i obdarzę go w n u k a m i . Ale dzisiejsze w y e m a n c y p o w a n e ko­ biety nie potrzebują ochrony mężczyzny, nauczyły się radzić sobie same. Myślę, że ojciec trochę się ich boi. M a x uśmiechnął się lekko. -

I nie jest w tym odosobniony.

To niemal nieśmiałe wyznanie, w którym p o b r z m i e w a ł a niespodziewana u tak młodego i czarującego mężczyzny wraż­ liwość, wzruszyło Sarę Lindner. Pije pan whisky straight czy on the rocks? Nie zdziwił się, słysząc określenia godne doświadczone­ go barmana. Sara była przecież kobietą, która potrafi zaska­ kiwać. - Z lodem, ale bez wody. Bardzo dziękuję. - Za nas, M a x - powiedziała z przebiegłą miną, podając mu szklankę. - C z y m o g ę nazywać pana M a k s e m ? 98

Oczywiście.

- Za n a s z ą współpracą. Za nasz sukces. - Za naszą przyjaźń, Saro. Przede wszystkim za naszą przyjaźń.

* Max zakasał rękawy i zaczął w a l k ę z cieniami. Żeby wło­ sy nie w p a d a ł y mu do oczu, zawiązał chustkę na czole. Pra­ cował sam, bo asystent w ostatniej chwili zostawił go na lo­ dzie. Dzień był szary, przez co oświetlenie w pracowni miało niespotykaną gęstość. Po kilku nieudanych próbach M a x z d e c y d o w a ł się na neu­ tralną scenografię i użycie m a n e k i n a z

papier-mache,

zapro­

j e k t o w a n e g o przez rzeźbiarza Rudolpha Bellinga, których setki zdobiły wystawy dużych sklepów. P o m a l o w a n a na m e ­ taliczny brąz

sylwetka

e m a n o w a ł a dziwnym,

onirycznym

pięknem. Brak twarzy i wyrafinowana abstrakcja kobiecego torsu o smukłych r a m i o n a c h zakończonych niewielkimi kula­ mi tworzyły interesujący kontrapunkt dla peleryny, którą M a x p r ó b o w a ł tak ułożyć, żeby o p a n o w a ć grę świateł na cekinach, jakimi była wyszyta. Używał starego aparatu na szklane płyty. Po ostatnich ko­ rektach wybrał czas naświetlania, z a m k n ą ł przesłonę, wsunął płytkę, o d b l o k o w a ł ją i odczekał chwilę. Po kwadransie miał j u ż serię satysfakcjonujących fotografii. Zgasił lampy i spoj­ rzał na z a w i e s z o n ą na wieszaku suknię wieczorową. Jak, do diabła, mógłby ją w y e k s p o n o w a ć ? Zapalił papierosa i usiadł okrakiem na krześle. Krople deszczu rozpryskiwały się na szklanym dachu, wydając głuchy, regularny odgłos. Wyszy­ wana perłami, obcisła suknia była prosta, bez rękawów, z głę­ b o k i m d e k o l t e m i z d ł u g i m i frędzlami w miejsce spódni­ cy. Na m e t a l o w y m wieszaku ten srebrny ciuszek w y d a w a ł się o s a m o t n i o n y . M a x przyjrzał się i m p o n u j ą c y m haftom, przypominającym kolczugę. A m o ż e , na przekór swej bez­ czelnej pewności siebie, kobiety p r a g n ą ochrony? Nie chciał

99

statycznych ujęć. Ż a d n e g o n u d n e g o neoklasycyzmu ani de­ koracyjnego przepychu. Ta suknia zasługiwała na uchwyce­ nie jej w ruchu, na tanecznym parkiecie, a nie zamknięcie w czterech ścianach. Psiakrew, ależ ciężko znieść te ograni­ czenia techniczne! Potarł czoło. Był rozdrażniony. Potrzeba dynamiki, żeby dać tej kreacji życie i j e d n o c z e ś n i e podkreś­ lić żywiołowość nowoczesnej kobiety o świeżej, energicznej twarzy, która tańczy tak, j a k b y to robiła na szczytach wul­ kanów... -

Ma pan rację, Max. Berlinianki uwielbiają tańczyć na

wulkanach. Drgnął i zdał sobie sprawę, że rozmyśla na głos. To niedo­ bre przyzwyczajenie dawało o sobie znać zwłaszcza wtedy, gdy się koncentrował. Na progu pracowni stała Sara. Trzymała w ręku duże, płaskie, kartonowe pudło. M i a ł a na sobie b o r d o w ą garson­ kę i b i a ł ą j e d w a b n ą kurtkę, a do tego z a m s z o w e rękawiczki o muszkieterskich mankietach. Wąski filcowy kapelusz osła­ niał jej czoło i podkreślał spojrzenie. - P u k a ł a m , ale pan chyba nie usłyszał... - wytłumaczy­ ła się. - Rzeczywiście - odparł, wstając. - G d y pracuję, głuchnę. Straszne, p r a w d a ? N i e słyszę nawet d z w o n k a telefonu. Ale proszę wejść, zapraszam. Żałuję, że pani nie słyszałem. Przyjąłbym p a n i ą znacznie lepiej. - Proszę wybaczyć - powiedziała, rumieniąc się. - Nie chciałam panu przeszkadzać. P o m y ś l a ł a m po prostu, że przy­ niosę panu dwie brakujące suknie i przy okazji obejrzę pań­ skie atelier. P o w i n n a m p a n a uprzedzić. Przychodzenie bez zapowiedzi nie jest w dobrym tonie. Z o s t a w i a m p a c z k ę i j u ż m n i e nie ma. - Ależ n i e ! Skoro pani j u ż tu jest... Bardzo mi miło, na­ prawdę. Proszę zaczekać, zrobię nieco więcej miejsca. Zaczął się krzątać, żeby uprzątnąć tę część pracowni, któ­ ra służyła za salon. D w a fotele całkowicie zniknęły p o d m n ó 100

stwem rozmaitych przedmiotów. Stos gazet chwiał się nie­ bezpiecznie. - Nie r o z u m i e m , skąd ten bałagan. Im częściej sprzątam, tym większy m a m nieporządek, ale nie zawsze tak to wy­ gląda - tłumaczył się, próbując ukryć brudne szklanki i po­ pielniczkę p e ł n ą niedopałków. Patrzyła na niego z u ś m i e c h e m . M a x von Passau miał w sobie rozbrajającą szczerość. Nagle zdał sobie sprawę, że ma chustkę na głowie, więc zdarł ją gwałtownie i szybko scho­ wał d o kieszeni. R o z c z o c h r a n e w ł o s y n a d a w a ł y m u m ł o ­ d z i e ń c z y wygląd, c h o ć t w a r z m i a ł bardziej z m ę c z o n ą niż ostatnio. M o ż e z p o w o d u bezsennej nocy? Sara była zasko­ czona w ł a s n y m zaciekawieniem. Rozpięta p o d szyją koszula ukazywała trójkąt jasnej skóry. M a x miał ciało sportowca i szczupłe ręce. Sara zawsze zwracała u w a g ę na ręce męż­ czyzn, którzy jej się podobali. Nie chciała być niedyskretna, więc odwróciła wzrok. Na tablicy wisiały, przypięte pinezkami, zdjęcia wycięte z magazynów. R o z p o z n a ł a dzieła słynnego b a r o n a Adolfa de Meyera, którego niektórzy uważali za prekursora w dziedzi­ nie fotografii mody. Od 1913 roku królował w „ V o g u e ' u " , amerykańskim magazynie w y d a w a n y m przez koncern C o n d e N a s t i o b o w i ą z k o w o k u p o w a n y m przez wszystkie elegantki. Był mistrzem fotografowania p o d światło i do perfekcji opa­ nował

efekt

migotliwego

światłocienia,

który

decydował

o niezwykłej atmosferze j e g o prac. Fotografował aktorki i ko­ biety z wielkiego świata, najczęściej z profilu, z j e d n ą r ę k ą na biodrze, i obdarzał je zawsze aurą p e ł n ą tajemnicy i poezji. A j e d n a k m ł o d a stylistka uważała r o m a n t y z m tych artystycz­ nych miękkości za dość irytujący. Jej u w a g ę zwróciły inne fotografie. Linie na nich były precyzyjne, gra cieni śmiała, a modelki p e w n e siebie. Atmosfera tych prac była szczegól­ na, niemal dramatyczna. Zaintrygowana Sara pochyliła się, żeby lepiej im się przyjrzeć. - To prace Edwarda Steichena - wyjaśnił Max. - Jestem 101

j e d n y m z j e g o adeptów. Dostał pracę w N o w y m Jorku j a k o fotograf „ V o g u e ' a " i „Vanity Fair". -

W miejsce M e y e r a ? - zdziwiła się Sara. - U m k n ę ł o mi

to, ale przyznaję, że ostatnio m a m zbyt wiele pracy. N i e oglą­ d a m m a g a z y n ó w zbyt uważnie. -

M e y e r to wielki artysta, ale m a m wrażenie, że niezbyt

dobrze r o z u m i e dzisiejsze kobiety. Jego dzieła nie są w stanie ewoluować. A przecież wszystko przyspiesza. M o d a to zwier­ ciadło panującego w d a n y m m o m e n c i e stanu ducha, i właśnie to powinien u c h w y c i ć fotograf. „ P o w i e d z mi, jak się ubie­ rasz, a p o w i e m ci, kim jesteś..." Akurat pani nie m u s z ę tego uczyć, prawda, Saro? -

Pamięta pan francuskie karykatury, które pojawiły się

podczas wojny? Pokazywały wielką niemiecką babę o ogrom­ nych piersiach, u b r a n ą jak as pikowy. Za to Francuzka za­ w s z e przedstawiana była j a k o kobieta urocza, szczuplutka i bardzo szykowna. - I często z nagimi piersiami - dodał, rozbawiony. - Jak przystało na k a ż d ą szanującą się M a r i a n n ę . Sara się uśmiechnęła. - To d o w ó d na to, że nie należy uogólniać. A zwłaszcza gdy m o w a o ludziach. Z n a m w Berlinie m n ó s t w o niezwykle szykownych kobiet, które nie mają czego zazdrościć Francuz­ kom. Wystarczy wybrać się na herbatę do Adlonu, żeby zro­ zumieć, o czym m ó w i ę . Właśnie stamtąd wyszłam. Spędzi­ ł a m kilka miłych chwil, podziwiając bywalczynie. -

Miały na sobie stroje projektu Sary Lindner?

- Niektóre tak... Na szczęście! - Zrobiła przebiegłą minkę. - Z a p e w n e te, które najlepiej orientują się w światowej modzie. -

Interesują m n i e skromne kobiety. Dziś wiele berlińskich

kobiet pracuje. Z d o b y ł y p e w n ą niezależność, więc są coraz bardziej stylowe i wymagające. Podglądają, jak się n o s z ą ich ulubione aktorki, znają najnowsze tendencje w modzie. Pro­ ponujemy stroje i dodatki na k a ż d ą kieszeń. 102

- G d y b y nie to, zostałyby w a m tylko wielkie księżne, które p ł a c ą za klejnoty guzikami od mundurów. Sara się roześmiała. - Z a w s z e to lepiej niż te okropne taczki bezwartościo­ wych marek, które wszyscy pchaliśmy jeszcze całkiem nie­ dawno! Wyciągnął ręce i odebrał od niej p u d ł o . -

Spójrzmy, co pięknego pani przyniosła.

- Dlaczego mężczyźni nigdy nie potrafią porządnie otwo­ rzyć pudełka? - spytała rozbawiona, widząc, jak w a l c z y ze wstążkami. - Proszę pozwolić, p o m o g ę panu, bo zaraz się pan zdenerwuje. Zdjęła rękawiczki, a M a x znów usiadł okrakiem na krześ­ le i skrzyżował ręce na oparciu. Z lekkim sercem upajał się jej z a p a c h e m i obserwował pełne wdzięku ruchy. Sara Lind­ ner nie była rozgorączkowana j a k Marietta czy Asta - te energiczne, szybkie kobiety, które z p e w n o ś c i ą rozerwałyby wstążkę i rozdarły papier. Ruchy Sary charakteryzował po­ w a ż n y spokój i poruszające skupienie, choć przecież cały czas była wesoła i uśmiechnięta. Jej ciemne oczy lśniły. Te kontrasty fascynowały Maksa. - O p a k o w a n i e jest tak piękne, że strach je zniszczyć. - Ach, to j e d e n z sekretów sukcesu Lindnerów. Mój dzia­ dek zrozumiał to znacznie wcześniej niż inni. Należy dbać, żeby klient z przyjemnością d e m o n s t r o w a ł nasze opakowa­ nie, n a w e t jeśli j e g o z a k u p był skromny. S p r z e d a w c z y n i e otrzymują w tej kwestii dokładne zalecenia. Musiałby pan zobaczyć nasze b o ż o n a r o d z e n i o w e pudełka. Niektórzy klien­ ci p r z y c h o d z ą raz w roku wyłącznie dla nich. Wreszcie rozwiązała wstążki, uniosła wieczko i wyłuskała z jedwabistych papierów niebieską suknię ze szczypankami na biuście i szalem-trenem. - Przyniosłam dwie suknie w tym stylu. To tegoroczna kolekcja zimowa. Myśli pan, że są odpowiednie? A m o ż e wolałby pan coś swobodniejszego? 103

W

przypływie

nagłej

niepewności

przygryzła

wargę,

a M a x poczuł, że ma ochotę ją przytulić. -

Świetna - powiedział, nawet nie patrząc na sukienkę. -

Ale powoli z a c z y n a m mieć dość pracy. Znalazłaby pani chwi­ lę na drinka? A m o ż e pójdziemy na kolację? Z a w a h a ł a się. - Chciałam zostawić panu paczkę i wrócić do d o m u . Cze­ kają na mnie. -

Czyżby mąż?

Zauważył, że jest zaniepokojony. C h o ć w firmie nazywa­ no ją panienką, m o g ł a przecież m i e ć męża. M o ż e w pracy zdejmowała pierścionki? Ale chyba nie zdjęłaby obrączki? Nie chciałby, żeby za kulisami czaił się jakiś mąż, niczym złowróżbny ptak. A jeszcze gorzej, gdyby to był narzeczony. Mąż, cóż, zawsze jest nadzieja, że wkrótce się znudzi. N a r z e ­ czeni oznaczają całkiem świeżą miłość, raczej trudną do na­ ruszenia. - Nie, nie mąż. Po prostu rodzice - uspokoiła go cicho. - M o g ł a b y im pani powiedzieć, że w y p a d ł o pani spotka­ nie, od którego zależy sukces pani następnej kolekcji - zapro­ ponował, wstając. - M o g l i b y ś m y wymyślić przebieg rozmo­ wy z przyszłym klientem. Kimś bardzo ważnym... - Nie lubię kłamać. Patrzył na n i ą poważnie, z m o c n o bijącym sercem. -

W takim razie niech im pani powie prawdę. Niech im

pani powie, że bardzo chciałbym spędzić z p a n i ą trochę czasu i że odkąd dwa dni temu pojawiła się pani w m o i m życiu, nie m o g ę przestać o pani myśleć. Była chyba nieco zaskoczona, cofnęła się o krok. W jej oczach dostrzegł nieufność, ale także coś w rodzaju zacieka­ wienia. Przed sobą, j a k tarczę, trzymała suknię. -

Dlaczego?

- A musi być j a k a ś przyczyna? Co m a m wymyślić, żeby p a n i ą przekonać? Podoba mi się pani i tyle. - To dlaczego jest pan zagniewany? 104

- To nie gniew, to niecierpliwość, to ochota. To także strach. Robi pani na m n i e wrażenie, więc m ó w i ę głupstwa, tak j a k teraz. G d y b y m był inteligentnym facetem, nie wy­ z n a ł b y m tego pani. U d a w a ł b y m p e w n e g o siebie. M ę ż c z y z n a zawsze powinien w y d a w a ć się p e w n y siebie, prawda? Ale pani mnie onieśmiela. Nic na to nie poradzę. Wzruszyła r a m i o n a m i . - C z e g o pan ode m n i e oczekuje? - Jeszcze nie wiem. Patrzył na n i ą nieustępliwie. Jego szczerość nie zaszoko­ wała Sary. Została w y c h o w a n a przez liberalnych rodziców, głoszących idee tolerancji i h u m a n i z m u , i była n o w o c z e s n ą m ł o d ą kobietą. M i a ł a j u ż kiedyś kochanka. Związek trwał kil­ ka miesięcy, ale wolała go zerwać, bo zaczęło jej się nudzić. W Berlinie r o m a n t y z m wyszedł z mody. Od zakończenia wojny i nieudanej rewolucji w tym mieście p e ł n y m uciech tylko pożądanie nie kryło się pod makijażem. Bez

mrugnięcia

okiem

wyprostowała

ramiona.

W jej

oczach pojawił się chłodniejszy błysk. - Ja również j e s t e m p a n e m zainteresowana. Ma pan coś, co m n i e intryguje. Ale wie pan, kim j e s t e m i skąd p o c h o d z ę . M a m na imię Sara, a to znaczące imię. Jestem Ż y d ó w k ą , ba­ ronie. Nie zdziwiła go ta uwaga. W kilku słowach odbijała się e c h e m nienawiść tłumów, które od pokoleń znieważały Ży­ dów. Ostatnio zarzucano im, że nie brali udziału w wojnie i tym s a m y m doprowadzili do klęski oraz podpisania krzyw­ dzącego traktatu wersalskiego, który u p o k o r z y ł kraj. Niektó­ rzy mieli pretensje do L i n d n e r ó w i innych rodzin, które trzy­ mały w garści przemysł tekstylny i konfekcyjny, a także największe sklepy w mieście, o odbieranie chleba u c z c i w y m niemieckim h a n d l o w c o m . Oczywiście M a x o tym wszystkim wiedział. Nie m ó g ł nie wiedzieć. Tego typu poglądy stale po­ wtarzały gazety, antysemiccy nacjonaliści, a także spora część opinii publicznej. A on od d a w n a znał wielu Ż y d ó w - byli 105

wśród nich natchnieni profesorowie, wspaniali artyści, a tak­ że j e g o wierni przyjaciele. Podszedł do niej, chwycił jej rękę i podniósł ją do ust. - A ja m a m na imię M a x i j e s t e m zakochany. Zostali k o c h a n k a m i w sposób naturalny, nie m o g ł o być inaczej. Oboje byli wolni i odważni i oboje mieli równie duży apetyt na życie. Ciekawiło ich wszystko. Chcieli p o z n a ć wza­ j e m n i e swoje ciała, lecz także myśli, pragnienia, oczekiwa­ nia. Biegali na wystawy malarstwa, na koncerty, spektakle, rewie. Sara miała giętkie ciało, delikatne ruchy, p r z e p i ę k n ą skó­ rę. O d d a w a ł a się mu z radością, a on nigdy nie miał jej dosyć. Po raz pierwszy w życiu czuł, że kobieta wypełnia całe j e g o serce i umysł. Z d a w a ł o mu się, że całując Sarę, całuje cały świat. Kochali się w sypialni Maksa, przy oknie otwartym na niebo. Jak to często bywa w krajach Północy, lato było j a k obietnica, wieczory stawały się coraz dłuższe, leniwe i zmys­ łowe, a świadomość, że będzie się m o ż n a nimi cieszyć tylko przez kilka krótkich tygodni, czyniła je j e s z c z e cenniejszymi. M a x i Sara spali niewiele, po kilka godzin, byli zbyt niecierp­ liwi i spragnieni siebie, a j e d n a k w pracy stali się skutecz­ ni j a k nigdy. Gorączka burzyła krew w ich żyłach. N a g l e wszystko w y d a w a ł o im się świetliste i jasne. M a x nabrał pewności siebie. Powtarzał Sarze, że go inspiruje, choć ona wiedziała, że to miłość dodaje mu skrzydeł i łagodzi strach przed popełnieniem błędu. Po południu Sara niecierpliwie spoglądała na zegarek, któ­ ry stał na jej biurku, i gdy tylko wskazówki zatrzymywały się na szóstej, zrywała się, zdejmowała z wieszaka kapelusz, ła­ pała rękawiczki i torebkę. Nie miała cierpliwości, żeby cze­ kać na windę, tylko zbiegała po schodach. M a x czekał na nią na dole, zawsze oparty o tę s a m ą latarnię. Przybiegała zdy­ szana, zarumieniona. Przez chwilę patrzyli na siebie z uśmie­ c h e m , bez słowa, jakby trudno im było uwierzyć, że znów 106

się spotkali. Splatając palce, za k a ż d y m razem byli tak samo olśnieni. - Wychodzę za mąż, M a x . Leżał ociężały na plecach na brzegu Wannsee, wystawiw­ szy twarz ku słońcu, i delektował się słodką niemocą. Na po­ bliskim korcie tenisowym podskakiwały piłki. W oddali wiosła cięły z pluskiem powierzchnię jeziora. Łódeczka z prążko­ w a n y m d a c h e m należąca d o s p r z e d a w c y lodów d o b i ł a d o p o n t o n o w e g o mostu ku ogromnej radości dzieci. Była nie­ dziela, dzień w o l n y i pełen różnych możliwości. M a x nie miał ochoty o d p o w i a d a ć siostrze. Czuł, że m o g ł a b y to być nieprzyjemna r o z m o w a , i miał jej za złe, że zakłóciła mu chwilę błogiego lenistwa. - P o w i n i e n e m się cieszyć czy niepokoić? - Ależ oczywiście cieszyć, moje serce! To będzie wspa­ niała chwila. Najpiękniejsza w m o i m życiu. A Sara zapro­ jektuje mi c u d n ą suknię, j e s t e m o tym przekonana, prawda, Saro? - Zrobię, co w mojej mocy, Marietto - odpowiedziała Sara. M a x westchnął i przekręcił się na bok. Nie dostrzegał twa­ rzy

siostry

pod

wielkim

rondem

słomianego

kapelusza.

W przeciwieństwie do większości swoich przyjaciółek Ma­ rietta nadal robiła wszystko, żeby z a c h o w a ć bladą cerę. -

Skąd ten pośpiech? Chyba nie jesteś w ciąży?

- A j a k myślisz, dlaczego ludzie się pobierają? - odparła sucho. - K o c h a m go, to wszystko. C z y to nie najlepszy po­ w ó d na świecie? - Nie wierzę w ani j e d n o twoje słowo. Nie możesz ko­ chać takiego faceta j a k on. Na s a m ą myśl p r z e c h o d z ą m n i e dreszcze. - Jest uroczy, zabawny, inteligentny i jest w s p a n i a ł y m ko­ chankiem. - A przede wszystkim jest obrzydliwie bogaty. 107

Sara chwyciła czepek kąpielowy i wstała. R o z m o w a przy­ brała taki obrót, że poczuła się niezręcznie. - Pójdę się wykąpać - powiedziała przepraszająco. O d p r o w a d z i ł j ą wzrokiem. Jakieś dziecko rzuciło dziew­ czynie piłkę p o d nogi. Pochyliła się ze śmiechem, oddała ją m a l u c h o w i i pogłaskała go po głowie. -

Myślę, że robisz błąd, Marietto - ciągnął. - Lista argu­

m e n t ó w „ p r z e c i w " jest bardzo długa, ale Ferdynand lepiej z n i ą sobie poradzi... N o , stary, wyrazisz swoją opinię? - Dał kuksańca przyjacielowi, pogrążonemu w lekturze gazety. - Jeżeli nie m a s z nic przeciwko temu, w o l a ł b y m się po­ wstrzymać - powiedział Ferdynand, poprawiając s ł o m k o w y kapelusz. - A cóż to za trybunał?! - zaprotestowała Marietta. - K o ­ c h a m tego m ę ż c z y z n ę , a on poprosił m n i e o rękę. N i e rozu­ miem, czemu miałabym mu odmówić. - Cóż. Od czego by tu zacząć? - M a x zaczął wyliczać na palcach. - N i e w i e m y nic o j e g o pochodzeniu. Ma reputację brutalnego biznesmena. Skorzystał na wojnie i zbił majątek w dość podejrzany sposób. Jest przeciwny demokracji i chce śmierci republiki. A jeżeli wierzyć artykułom w prasie, wąt­ pię, żeby pozwolił młodej Ż y d ó w c e zaprojektować twoją suknię ślubną - zakończył. - To będzie p o w ó d waszej pierw­ szej kłótni. - Jesteś śmieszny, Maximilianie! - uniosła się Marietta. N a w e t go nie znasz. Nigdy j e s z c z e nie zjadłeś z n a m i kolacji, choć cię zapraszaliśmy. To prawda, że startował od zera. Jego ojciec był szewcem. I co z tego? Został o d z n a c z o n y w czasie wojny i zbił majątek. Nikt mu nie p o m ó g ł . N i e przyszedł na świat spowity w złotogłów. - Nie przeszkadza mi j e g o pochodzenie, lecz opinie poli­ tyczne. On dopuszcza do głosu antyrepublikańskich ekstremi­ stycznych fanatyków. To pospolity bojówkarz. - N i e b ę d ę z t o b ą rozmawiać w ten s p o s ó b ! - krzyknęła Marietta. - M ó g ł b y ś chociaż ucieszyć się m o i m szczęściem

108

zamiast prawić mi kazania. Jak tak dalej pójdzie, nie zaproszę cię na wesele. Poślubię Kurta Eisenschachta, czy ci się to po­ doba, czy nie. Z a g n i e w a n a , złożyła ręcznik i wcisnęła go do koszyka. Pochylił się i złapał ją za nadgarstek. N a g l e odeszła mu ocho­ ta na żarty. Siostra wbijała w niego wielkie, c i e m n e oczy. N i e w i e l k i e z m a r s z c z k i r y s o w a ł y się w kącikach jej

ust,

a grzbiet nosa wyraźnie odcinał się od reszty wychudzonej twarzy. - Podaj mi j e d e n powód, Marietto. Jeden, jedyny. Siedziała n i e r u c h o m o , uwięziona w j e g o uścisku. Czuł, że drży. Z a w s z e była dla niego zagadką. Miała wszystko, żeby się p o d o b a ć : świetne nazwisko, urodę, inteligencję, porywczy i n i e z ł o m n y charakter, a j e d n a k ciągle zdawało mu się, że ona wiecznie przed c z y m ś ucieka. - Przy n i m się nie n u d z ę - m r u k n ę ł a . - A dla m n i e nuda to śmierć. Wyrwała rękę z j e g o uścisku, wstała i ruszyła ku przebie­ ralniom. Tuż nad n i ą majaczył dach i k o m i n y jednej z pięk­ nych, luksusowych willi stojących na brzegu jeziora. Leżąc na brzuchu, M a x przechylił g ł o w ę na bok, uformował z pal­ c ó w obiektyw i uwięził siostrę w w y o b r a ż o n y m kadrze. - A co na to wasz ojciec? - spytał Ferdynand, składając gazetę. - Freiherr von Passau miał nadzieję na lepszą partię dla córki, ale teraz jest bezsilny. Co miałby zrobić? Nie zapraszać ich do d o m u ? Przekląć Mariettę albo zamknąć na cztery spu­ sty w pokoju? To dorosła kobieta, poza tym Eisenschacht nie tolerowałby takiego zachowania. - A m o ż e wcale nie będzie tak źle, j a k myślisz - zasuge­ rował nieśmiało Ferdynand, próbując uspokoić przyjaciela. W końcu opinie polityczne nie decydują o szczęściu małżeń­ skim. Marietta potrzebuje silnego mężczyzny. Ostatnio nad­ używa kokainy. M o ż e on da jej poczucie bezpieczeństwa, uszczęśliwi. Kto wie? Kłótnie z n i ą nic ci nie dadzą. Oboje 109

jesteście uparci j a k osły. Myślę, że gdy stanie się Frau Eisenschacht, będzie potrzebować cię j e s z c z e bardziej niż dotąd. Najbardziej ucierpi Milo. - Milo jest głupi, ale tysiąc razy wolałbym mieć szwagra takiego j a k on. Z b u l w e r s o w a n y M a x westchnął i oparł się na łokciach, patrząc, j a k Sara zbliża się do brzegu. Płynęła prosto j a k strzała. Jej s m u k ł e , j a s n e r a m i o n a rozbijały powierzchnię w o ­ dy w regularnym, k r a u l o w y m rytmie. Wiatr figlował w drze­ wach, tworzących w o k ó ł jeziora barierę głębokiej zieleni, a most rysował linię, która z d a w a ł a się niemal dotykać bez­ c h m u r n e g o nieba. Sara wstała i wyszła z wody. Trykotowy kostium kąpielowy ciasno oblepiał jej ciało. Śmiała się, pełna życia. J e d n y m r u c h e m zdarła czepek, pokręciła g ł o w ą i jej ciemne włosy rozsypały się na ramionach. M a x pomyślał, że jest piękna i że ma ochotę się z n i ą kochać.

Paryż,

kwiecień

1925

Był w życiu Kseni F i o d o r o w n y Ossolinej ktoś, kto pod koniec każdego kwartału zatruwał jej życie do granic możli­ wości. Była to niska, ledwo sięgająca jej do ramienia kobieta, sucha j a k tyka, z włosami związanymi w n i e m o d n y kok. N a ­ m o l n a i czujna m a d a m e Grandin była konsjerżką w nędznej czynszówce stojącej

przy wąskiej

uliczce w XV dzielnicy

n i e d a l e k o skweru o b r o ś n i ę t e g o k i l k o m a m a r n y m i kaszta­ n o w c a m i . To tu po przyjeździe do Francji osiadła w r a z z r o ­ dziną. Pierwszego kwietnia nad Paryżem wisiały ciężkie c h m u ­ ry. W tej m ż a w c e wszystko w y d a w a ł o się Kseni takie szare. Była to szarość odpychająca, ponura, bez żadnej fantazji, sza­ rość samotnych dusz i sennych koszmarów. Ksenia szła pie­ szo od przystanku tramwajowego. W p o ł o w i e drogi zaczęła 110

utykać. Podeszwa jej prawego botka odkleiła się w najmniej stosownym m o m e n c i e , a ona nie miała pieniędzy na szewca. O n o w y c h trzewikach m o g ł a tylko p o m a r z y ć . Pomyślała, że chyba prędzej osiwieje, niż kupi sobie buty. Z n ó w będzie mu­ siała prosić Ilię Antonowicza, żeby sprzedał jej „na k r e c h ę " kawałek skóry. K o z a k prowadził kramik z artykułami metalo­ wymi, który Rosjanie z dzielnicy traktowali jak jaskinię Ali Baby. M o ż n a tam było kupić gwoździe i guziki do ubrań, otwieracze do konserw i korki do butelek. W licznych szufla­ dach Ilia trzymał wszystko, co „zawsze się m o ż e do czegoś p r z y d a ć " . I rzeczywiście, j e g o uboga klientela znajdowała dla tych p r z e d m i o t ó w różne sprytne zastosowania. N a w e t gdy proszono go o coś całkiem niedorzecznego, odpowiadał zado­ wolony: „Ani we francuskim, ani w rosyjskim nie ma słowa n i e m o ż l i w e " . Było to zresztą j e d n o z niewielu zdań, któ­ re w y p o w i a d a ł p o p r a w n ą francuszczyzną, grasejując. Mijając sklepik, dziewczyna zerknęła na wystawę. Jej długi u Ilii za­ c z y n a ł y osiągać w y s o k o ś ć rosyjskich d ł u g ó w we Francji. Kiedy, do diabła, b ę d z i e m i a ł a pieniądze, żeby je uregu­ lować? Ku jej

wielkiej

rozpaczy sytuacja finansowa Ossolinów

j e s z c z e się pogorszyła. Teraz zdarzało jej się pożyczać od j e d n y c h , żeby oddać drugim, a wszystkie rachunki zapisy­ wała w m a ł y m , c z a r n y m kajeciku. Niestety, wsparcie rosyj­ skiego C z e r w o n e g o Krzyża i stowarzyszeń charytatywnych takich, j a k komitet Z e m g o r - które doradzały u c h o d ź c o m , gdzie mają szukać p o m o c y prawnej lub materialnej i stypen­ diów dla uczniów, nie wystarczało do wyżywienia rodziny. A przecież po przyjeździe do Paryża Ksenia miała nadzie­ ję, że wszystko się j a k o ś ułoży. Przez te wszystkie lata tułacz­ ki, gdy samotność stawała się nie do zniesienia, gdy chłód wdzierał się do ich namiotu na L e m n o s , a szorstkie koce sta­ wały się beznadziejnie wilgotne, cały czas marzyła o tym mieście. Marzyła o nim także później, podczas letnich nocy p o d ś r ó d z i e m n o m o r s k i m niebem nakrapianym gwiazdami, 111

gdy koszula kleiła jej się do ciała, a powietrze kładło się m a r t w y m ciężarem na udach i brzuchu. A także wtedy, na pokładzie greckiego parowca, którym przypłynęli do Marsy­ lii p e w n e g o bezlitosnego g r u d n i o w e g o dnia, gdy wiał silny wiatr, i zeszli na ląd z resztą przemarzniętych pasażerów, któ­ rzy przez osiem dni morskiej podróży nie mieli nic ciepłego w ustach. Marzyła o Paryżu gorączkowo, żarliwie i rozpaczli­ wie. Musiała przecież w coś wierzyć, pocieszać się nadzieją na lepsze j u t r o , powtarzać sobie, że wkrótce trochę odpocz­ nie, położy się i zaśnie. Po prostu zaśnie. Rzeczywistość była j a k mocny policzek. Żywność i miesz­ kania w stolicy okazały się bardzo drogie. Zaraz po przyjeź­ dzie musiała sprzedać za bezcen ostatnie klejnoty matki. G d y wyjmowała z kieszeni starannie owinięte w chusteczkę kol­ czyki ze szmaragdami i d i a m e n t a m i , prezent od Katarzyny Wielkiej dla ich przodka, który w XVIII wieku p o m ó g ł jej w zajęciu K r y m u , nie m o g ł a o p a n o w a ć drżenia palców. Wró­ ciły obrazy z dzieciństwa, w s p o m n i e n i a o rodzinnym mie­ ście, o rycerzu z brązu i d u m n y c h k a m i e n n y c h lwach, o mie­ ście p e ł n y m przesady, wprawiającym ludzi w stan egzaltacji i szaleństwa, i zdawało jej się, że słyszy ponury trzask kry na Newie. Z n a m a s z c z e n i e m położyła kolczyki na suknie przed j u b i l e r e m i poczuła się podle, j a k b y brukała p a m i ę ć swojego ojca. K o m p l e t był przeznaczony dla Cyryla, który p e w n e g o dnia miał go dać swojemu p i e r w o r o d n e m u synowi, a ten swo­ j e m u , i tak aż do końca świata. Teraz ta tradycja obracała się w proch i pył. Jubiler starannie obejrzał kolczyki przez m a ł ą lupę przy­ m o c o w a n ą do monokla. Palce miał grube, usiane czarnymi włoskami, a w j e d e n z nich w r z y n a ł a się obrączka. „Nie m o ­ gę z a p r o p o n o w a ć wiele, p a n i e n k o . Wie pani, że rynek jest p r z e s y c o n y " - oświadczył z u d a w a n y m smutkiem. Rzeczy­ wiście, trudno było zliczyć diademy, naszyjniki, pierścionki i bransolety, które imigranci upłynniali, żeby przeżyć. Znosili poniżenia w lombardach, gdy handlarze uznawali ich klejnoty 112

za „niższej jakości z ł o t o " . I zawsze słyszeli tę s a m ą śpiewkę: teraz nikogo nie interesują rubiny i szmaragdy, zapotrzebo­ wanie jest na rżnięte d i a m e n t y i na brylanty - a i tu z w r a c a n o uwagę na proporcje cięć. Jubiler był p a n e m i władcą, Ksenia F i o d o r o w n a m o g ł a się j e d y n i e p o d p o r z ą d k o w a ć . G d y znalazła się na placu Vendôme, tak s k r o m n y m i pro­ wincjonalnym w p o r ó w n a n i u z miejscami, w których doras­ tała, p o c z u ł a zawroty głowy. Straciła ojczyznę i punkt odnie­ sienia. Miała wrażenie, że stawia czoło wichurze z pustymi rękoma, o g o ł o c o n a z własnej prawdy i wszystkiego, w co wierzyła. Każdy musiał uczyć się siebie od nowa. Niektórzy robili to z odwagą, inni żyli z dnia na dzień, zmęczeni w ł a s n ą egzystencją, która czasem p r z y p o m i n a ł a karę boską. Byli też tacy, którzy nie potrafili znieść tego w e w n ę t r z n e g o rozdarcia między d u s z ą a ciałem. Dla nich j e d y n y m wyjściem b y ł o sa­ mobójstwo. U c h o d ź c y skupili się w kilku dzielnicach miasta. Ulica, na której osiedli O s s o l i n o w i e , m i a ł a c a ł k o w i c i e rosyjski cha­ rakter: szyldy wypisane cyrylicą, sklepik spożywczy pachną­ cy kiszonymi ogórkami i w ę d z o n ą rybą, przechodnie o rumia­ nych policzkach i głosy dochodzące na ulicę z półotwartych okien.

Ludzie przychodzili do stołówki w godzinach jej

przerw, żeby podgrzać w ł a s n e posiłki. W nędznych klitkach i trzeciorzędnych hotelikach dzielili się ł ó ż k a m i : j e d n i cho­ dzili do pracy na noc, drudzy - na rano. Dla wielu z nich Ro­ sja stała się źródłem utrzymania - w k a ż d y m razie taka Rosja, j a k ą wyobrażali sobie Francuzi i turyści. W Paryżu j a k grzy­ by po deszczu wyrastały restauracje, cygańskie orkiestry, ka­ barety i rewie k o n n e p r o w a d z o n e przez kozackich jeźdźców. Ksenia czuła się czasem upokorzona, widząc, j a k ludzie spro­ wadzają jej kraj do barwnego folkloru, do towaru na sprze­ daż. Jej własny związek z ojczyzną z d a w a ł się bardziej in­ stynktowny. Potrzeba serca, smak duszy. Imigranci, którzy osiedlili się nad S e k w a n ą - p o d o b n i e j a k ich liczni rodacy w Berlinie - spotykali się na piętrach kamie113

nic i na chodnikach, na krętych schodach śmierdzących ko­ cim m o c z e m , przy taśmach produkcyjnych Renault i Citro­ ena. Często to właśnie kobiety przynosiły do d o m u pierwsze pieniądze. Haftowały, szyły, robiły na drutach, m a l o w a ł y na k o l o r o w y m jedwabiu, pracowały j a k o modelki u krawcowych. Otwierały maleńkie pracownie we Faubourg Saint-Honoré, robiły kapelusze i kokoszniki, rosyjskie nakrycia głowy d e k o r o w a n e szklanymi k a m y k a m i , które zainspirowały Jeana Lanvina do stworzenia kilku kolekcji. Mężczyźni godzinami przesiadywali

w kawiarniach,

grali w szachy,

wspominali

przegrane bitwy, zabójstwo admirała Kołczaka na Syberii, odwrót żołnierzy Wrangla, ostatnich bojowników Białej Ar­ mii, którzy opuścili K r y m i byli przetrzymywani w nieludz­ kich warunkach w Gallipoli. Wszyscy wracali bezustannie myślami na czarną i ciężką rosyjską ziemię i do zapachu lilii, a ich zniszczone walizki czekały w nędznych klitkach na prawdziwy powrót. Tworzyło się n o w e życie, pełne niepewności i obaw. Nia­ nia rzadko opuszczała ich mansardę. Czuła ulgę, kiedy m o g ł a zrobić zakupy, nie wychodząc poza obręb ciasnej uliczki. N i e interesowały jej Paryż ani Francja. Troszczyła się o dzieci i tego się trzymała. Wyjątek robiła w niedzielę. W k ł a d a ł a gra­ natowy kostium z d ł u g ą spódnicą, wiązała na głowie chust­ kę i szła na oficjum. Przechodziła przez skwer, przemierzała długie, na w p ó ł uśpione ulice i docierała wreszcie do pra­ wosławnej parafii znajdującej się w d a w n y m garażu. W Wiel­ kanoc brała Ksenię pod ramię, a M a s z ę za rękę i przechodziły aż na drugi brzeg Sekwany, na rue Daru, do soboru Świętego Aleksandra N e w s k i e g o . Niedaleko d o m u Ksenia zwolniła. Nie chciała, żeby konsjerżka zauważyła ją przez okienko stróżówki. M i a ł a nadzie­ j ę , że przyłączy się do jakiegoś sąsiada, który krzyknie: „Pro­ szę za m n ą ! " , i schowana za j e g o plecami p r z e m k n i e do kamienicy. Gra w kotka i m y s z k ę trwała j u ż bardzo długo i Ksenia nie miała siły wymyślać kolejnych w y m ó w e k . 114

Z z a rogu wyłoniła się sylwetka m ę ż c z y z n y w kaszkiecie. Wasilij Borysowicz dostrzegł Ksenię i zatrzymał się przy bra­ mie. Miał czerwone ręce i n e r w o w o zaciągał się papiero­ sem. Był m a g a z y n i e r e m w d o m u t o w a r o w y m La Samaritaine i właśnie skończył pracę. M i a ł krótką przerwę. Wieczorem poszedł n a D w o r z e c W s c h o d n i , gdzie p r a c o w a ł j a k o n o c n y stróż. Ten p o c h o d z ą c y z M o s k w y inżynier otwarcie kochał się w Kseni i często wyrażał nadzieję, że się z n i ą ożeni. Od­ powiadała mu, że nie ma najmniejszego zamiaru w ogóle wy­ chodzić za mąż, a j u ż zwłaszcza za niego. Wasilij boczył się i nie ustawał, lecz gdy p e w n e g o dnia okazał się zbyt n a m o l ­ ny, Ksenia tak się wściekła, że postanowił na jakiś czas dać jej spokój. Od czasu do czasu zapraszał ją tylko do kina. - Witaj, w y b r a n k o mojego serca - rzucił zaczepnie. - M u s i mi p a n teraz p o m ó c u n i k n ą ć spotkania ze s t a r ą Grandin. - Pani życzenie jest dla m n i e r o z k a z e m - odrzekł, kła­ niając się sztywno. - Jak m a m tego dokonać, droga contesso? Wkładając p a n i ą do kieszeni mojego płaszcza? - Jestem szczupła, Wasilij. P r z e m k n ę pod ścianą, scho­ w a m się za pańskimi plecami. N i e c h pan d o d a t k o w o zasłoni się t y m - powiedziała, podając mu sporą p a c z k ę owiniętą w szary papier. - Co to j e s t ? - A j a k pan myśli? - odparła zirytowana. - Kolejne kurt­ ki do wyhaftowania. Z n ó w b ę d ę psuła sobie wzrok przez pół nocy. Dalej, pospieszmy się, z i m n o mi. Weszli do kamienicy. Wasilij wyprężył tors i zasłonił się o g r o m n ą paczką. Ksenia schowała g ł o w ę w ramionach i ru­ szyła m i ę k k i m krokiem. Już dotarła do schodów, j u ż zaczęła po nich wchodzić, j u ż przeskakiwała po d w a stopnie naraz, gdy nagle zatrzymał ją ostry głos: - P a n n o Ossolina! Skuliła się, j a k b y kula trafiła ją między łopatki. - Jest pierwszy dzień miesiąca, panienko. Czy m u s z ę pa115

ni przypominać, że mija termin zapłaty? I że nie uregulowała pani j e s z c z e opłat za cały miniony kwartał? Właściciel miesz­ kania zaczyna tracić cierpliwość. Ksenia podeszła do niej krokiem skazańca. - Właśnie, m a d a m e Grandin, chciałam spytać panią... -

Pieniądze, p a n i e n k o - zażądała konsjerżka, wyciągając

bezlitośnie rękę. - Tym razem nie p o z w o l ę pani odejść. U p o k o r z o n a o b e c n o ś c i ą Wasilija, przewieszona przez po­ ręcz schodów, Ksenia pogrzebała chwilę w torebce, po czym wyjęła z niej kopertę. Od rana przeczuwała, że tak to się skończy, więc wolała się zabezpieczyć. - Proszę, m a d a m e . Już pani m ó w i ł a m , że spłacę dług co do grosza do k o ń c a przyszłego miesiąca. M a d a m e Grandin wcisnęła kopertę do kieszeni, oszczę­ dzając jej kolejnego upokorzenia, j a k i m byłoby przeliczanie pieniędzy. - Co miesiąc powtarza mi pani te same dyrdymały, pa­ nienko. Jeszcze pomyślę, że ma pani jakieś dziwne poczucie czasu. Od dziś ma pani cztery tygodnie na uregulowanie za­ ległości. Mieszkacie tu j u ż od roku i nigdy nie płacicie w ter­ minie. Trzeba będzie t e m u zaradzić. -

Świetnie, m a d a m e , b ę d ę o t y m pamiętać.

Konsjerżka zatrzasnęła jej drzwi przed nosem. Ksenia za­ cisnęła pięści. Czuła, że p ł o n ą jej policzki. J a k i m p r a w e m ta kobieta traktowała ją jak kogoś gorszego? Ksenia wierzyła w m o c przekleństw. Oby ta wstrętna Grandin umarła - tu, na­ tychmiast - na zawał serca i w możliwie j a k największych cierpieniach! N a p a w a ł a się n i e d o b r ą r a d o ś c i ą wyobrażając sobie przez chwilę, j a k stara zwija się w śmiertelnych kon­ wulsjach, a p o t e m odwróciła się na pięcie. - Chętnie pani p o m o g ę - mruknął Wasilij. - Dziś rano dostałem pensję, m ó g ł b y m pani pożyczyć... - B ł a g a m pana - powiedziała, wyjmując mu z rąk pacz­ kę. - Niech pan j e s z c z e nie pogarsza sytuacji. Wszyscy j e ­ dziemy na j e d n y m wózku w tym nieszczęsnym d o m u . A ja 116

i tak nie p o w i n n a m się skarżyć. Na razie m a m y j e s z c z e dach nad głową. Schody

były

wąskie,

drewniane

stopnie

-

nierówne.

W ściany wżarł się smród zjełczałego tłuszczu i wilgoci. Cza­ sem Ksenia tak nienawidziła tego miejsca, że czuła mdłości na s a m ą myśl o nim. - M i m o wszystko dziękuję - dodała z krzywym uśmie­ chem, gdy Wasilij zatrzymał się na trzecim piętrze. - Ż y c z ę dobrego wieczoru panu i pana bliskim. Ruszyła dalej, czując na ramionach palący wzrok Wasilija. Jego pociąg do niej był tak widoczny, że zaczynał być śmiesz­ ny. Jak ten m ę ż c z y z n a w ogóle m ó g ł jej p o ż ą d a ć ? M i a ł a szorstką skórę, z m ę c z o n ą twarz, ubranie j a k strach na wróble. Z a c h o w y w a ł a się czasem j a k zbity pies, który nie wie, czy oczekiwać pieszczoty, czy kopniaka. Była znużona, tak bar­ dzo znużona, że bolało ją całe ciało. Dotarła na ostatnie piętro, poszła w głąb korytarza i pchnę­ ła drzwi. Z p o w o d u nieuregulowanych opłat odcięto im elek­ tryczność, więc wnętrze oświetlały płomienie świec, ukazu­ j ą c drewniany stół, łóżka bez m a t e r a c ó w i walizki stłoczone w kącie. Na z a w i e s z o n y m pod sufitem sznurku suszyło się pranie. Wisiała też na nim płachta, która n o c ą dzieliła po­ mieszczenie na dwie części, dając m i e s z k a ń c o m złudzenie intymności. Bieda przejawiała się w dbałości o każdy, naj­ mniejszy nawet przedmiot, patelnię, żelazko, pościel. Stosik wieczorowych torebek, które Niania wyszyła w ciągu dnia, leżał na czystej ściereczce i skupiał na sobie całe światło. Na wieszaku wisiała m u ś l i n o w a suknia, usiana metalicznymi ce­ kinami, i stanowiła szyderczy kontrapunkt dla panującej wo­ kół nędzy. Tuż po wojnie b r a k o w a ł o pięknych i cennych tkanin, więc paryskie k r a w c o w e szybko zrozumiały, że m o g ą wykorzystać delikatne skrawki do ozdabiania kobiecych strojów. N a p ł y w sprawnie posługujących się igłą rosyjskich emigrantek był dla nich p r a w d z i w ą gratką. N a u k a haftu stanowiła podstawo117

wy element edukacji każdej młodej Rosjanki. Pod w p ł y w e m j e d n e g o ze swoich kochanków, kuzyna cara, wielkiego księ­ cia Dmitrija Pawłowicza, Gabrielle Chanel tworzyła kolekcje inspirowane m u n d u r a m i rosyjskiej piechoty i długimi, prze­ w i ą z y w a n y m i w pasie bluzami muzyków. Masza leżała na d u ż y m łóżku, które dzieliła z N i a n i ą i Cy­ rylem. Podkuliwszy nogi, czytała książkę i nie zareagowała, gdy siostra weszła do mieszkania. Niania siedziała przy kalo­ ryferze z szalem z a r z u c o n y m na ramiona. Na widok Kseni odłożyła koronkę, nad którą pracowała, a jej twarz rozjaśnił uśmiech. - Wejdź, gołąbeczko, pewnie zmarzłaś - powiedziała i ru­ szyła, żeby p o m ó c Kseni zdjąć płaszcz i filcowy kapelusz. M a s z podkrążone oczy - stwierdziła, stanąwszy na palcach, żeby lepiej ją widzieć. - Jak znam życie, nie poszłaś na obiad. A przecież potrzebujesz sił do pracy. Jesteś niepoważna, moje serce. Ksenia się uśmiechnęła. Uspokoiły ją te czułe utyskiwa­ nia. Było coś c u d o w n i e słodkiego w świadomości, że starusz­ ka czeka na nią w d o m u , zawsze tak s a m o spokojna, kocha­ j ą c a i troskliwa. Nianiuszka postawiła na piecu e m a l i o w a n y czajniczek i zabrała się do odgrzewania kolacji. Po pokoju rozniósł się zapach kapusty i cebuli. - Gdzie Cyryl? -

Przecież m a m y czwartek. Jest j e s z c z e w szkole, ale nie­

długo wróci. Siedmioletni Cyryl uczył się w zwykłej francuskiej szko­ le, ale w każdy czwartek chodził do rosyjskiej szkółki pro­ wadzonej przez p r a w o s ł a w n ą parafię. Wolontariusze uczyli w niej historii, geografii i religii, tak by dzieci w y g n a ń c ó w nie czuły się w y o b c o w a n e , gdyby u d a ł o im się wrócić do kra­ ju. Nikt nie wątpił ani przez chwilę, że pobyt w Paryżu jest tylko b o l e s n y m etapem, nawiasem, który wkrótce się za­ m k n i e . Nikt, oprócz - być m o ż e - Kseni Fiodorowny. Przez j a k i ś czas miała j e s z c z e nadzieję, gdy w styczniu 1924 roku 118

zmarł Lenin, j e d n a k po tym wydarzeniu ze Związku Radziec­ kiego nie dotarł do nich j u ż żaden zachęcający sygnał. Ksenię przeszedł dreszcz. Wilgoć przenikała ją do szpiku kości. G d y b y tak m o g ł a wziąć ciepłą kąpiel! P r z y p o m n i a ł a jej się obłożona kaflami łazienka w ich domu, z o b s z e r n ą w a n n ą na rozwidlonych nogach, szum w o d y w rurach, grube, rozgrzane na k u c h e n n y m piecu ręczniki przynoszone przez pokojówki. Odwróciła się zirytowana i zdjęła sztućce z półki. Nienawidziła tych podstępnych, zatruwających duszę wspo­ mnień. Reminiscencje d a w n e g o szczęścia były j a k gangrena. Gdyby Ksenia pozwoliła im się rozplenić, byłaby zgubiona. Usiadła przy stole jak automat. K a ż d y przedmiot w man­ sardzie miał ustalone miejsce. Ksenia nie tolerowała nieładu. Było tu tak ciasno, że wystarczało zrobić trzy kroki, żeby sięgnąć czegokolwiek. Rozkładając na stole talerze i łyżki, zauważyła, że siostra nadal się nie poruszyła. W jednej ręce Masza trzymała świeczkę, żeby lepiej widzieć. Nie p o d n o ­ sząc wzroku, przewróciła stronę książki. Najwyraźniej miała zły humor. G d y b y Ksenia nie była taka zmęczona, kazałaby jej - dla zasady - wstać i p o m ó c , choć równie dobrze mog­ łaby sama sobie poradzić. W pierwszych latach po drama­ tycznych wydarzeniach Masza słuchała Kseni, bo nie m o g ł a inaczej, a myśl o buncie napawała ją przerażeniem. Jednak te­ raz, j a k o osiemnastolatka, robiła tylko to, na co miała ochotę. Drzwi otworzyły się nagle i Ksenia drgnęła. Cyryl w czer­ w o n y m szaliku, w kaszkiecie n a ł o ż o n y m daszkiem do tyłu, który odsłaniał j e g o butne czoło, j a s n e oczy i pyzate policzki, wszedł do mieszkanka, podbiegł do siostry, oplótł r ę k o m a jej talię i m o c n o uścisnął. U ś m i e c h n ę ł a się. Cyryl był darem od Boga, wdzięcznym, p r o m i e n n y m dzieckiem. Od dnia, w któ­ rym braciszek uczepiony jej szyi patrzył, j a k ciało matki zni­ ka w w o d a c h Bosforu, nikt nigdy nie usłyszał z j e g o ust słowa skargi. Przetrwał zimno, głód i wyrzeczenia. W cza­ sie długiej podróży nasłuchał się narzekań najstarszej siostry i szlochów Maszy, czuł lęk Niani i robił wszystko, żeby ją po119

cieszyć. A w nieoczekiwanych i cennych chwilach radości pierwszy wybuchał śmiechem. Był wrażliwym chłopczykiem, lubił rysować i recytować wiersze, a przy t y m nie miał w so­ bie nic ze słabeusza. Bił się często podczas przerw, gdy kole­ dzy nazywali go brudnym Ruskiem czy przeklętym cudzo­ z i e m c e m . Teraz odchylił głowę, by spojrzeć Kseni w oczy, i j e g o twarz m o m e n t a l n i e się wyciągnęła. - Kseniu, co to znaczy bezpaństwowiec? - spytał zduszo­ n y m głosikiem. - To prawda, że j e s t e ś m y włóczęgami j a k Cyganie? - Od kogo to usłyszałeś? Kto naopowiadał ci takich bzdur? - Chłopcy w szkole. Nie wiedziałem, co im odpowiedzieć. Odwrócił się gwałtownie i zdjął płaszcz. P r ó b o w a ł ukryć poruszenie - nie lubił okazywać słabości przy najstarszej sio­ strze. Ale Ksenia złapała go za ręce i dostrzegła zadrapania na knykciach. Westchnęła, bo domyśliła się, że wkrótce z n ó w w e z w i e ją dyrektorka szkoły i p o n o w n i e będzie się skarżyć na Cyryla, twierdząc, że jest zbyt zadziornym dzieckiem. P o ­ leciła bratu usiąść przy stole, pochyliła się i wyciągnęła z dna szafy p u d ł o p e ł n e dokumentów. Pieczołowicie wyjęła z nie­ go o s i e m n a s t o s t r o n i c o w e , z ł o ż o n e w h a r m o n i j k ę papiery, z w y d r u k o w a n y m na p o m a r a ń c z o w e j okładce napisem Pasz­ port

Nansenowski. -

Spójrz - powiedziała spokojnie. - Te d o k u m e n t y to

dzieło człowieka, który nazywa się Fridtjof N a n s e n . To Nor­ weg, sławny podróżnik, taki, j a k i c h lubisz. Jako pierwszy do­ tarł w głąb Arktyki. Kilka la t e m u na zlecenie Ligi N a r o d ó w opracował status dla takich Rosjan j a k my. Rzeczywiście, od tysiąc

dziewięćset

dwudziestego

pierwszego

roku byliśmy

b e z p a ń s t w o w c a m i . Właśnie wtedy w ł a d z e bolszewickie po­ zbawiły narodowości „ p e w n e kategorie osób, rezydujących za granicą", bo tak nazywali nas ci łajdacy. Zamilkła na chwilę, p r z y p o m n i a w s z y sobie to wrażenie braku stabilności, jakie w ó w c z a s jej nie opuszczało. Męż­ czyźni, kobiety i dzieci, pozbawieni legalnego statusu, w ob120

liczu p r a w a przestali istnieć. Ż a d n a w ł a d z a nie chroniła wte­ dy uchodźców, którzy stali się j a k b y przezroczyści. - N a l e ż a ł o coś zrobić z tą n i e d o p u s z c z a l n ą sytuacją mówiła dalej Ksenia. - Były nas setki tysięcy, rozsianych po całej Europie, przede wszystkim imigrantów z d a w n e g o im­ perium rosyjskiego, ale także ludzi innych nacji. Ten paszport przywrócił n a m legalny status. W zeszłym roku uznało nas oficjalnie kilka państw, w t y m Francja. Tak więc zostaliśmy „osobami pochodzenia rosyjskiego, które nie przyjęły żadnej innej n a r o d o w o ś c i " , a Francja broni naszych praw, bo zdecy­ dowaliśmy się tutaj żyć. Cyryl siedział skulony na krześle i p o d r a p a n y m i palcami ostrożnie przewracał kartki paszportu. W j e g o spojrzeniu ma­ lowała się j a k a ś nieznana Kseni rozpacz. Nagle ten dzielny braciszek w y d a ł jej się straszliwie delikatny. - Ale m i m o wszystko j e s t e ś m y Rosjanami, prawda, Kseniu? Jesteś tego pewna, prawda? Poruszona dziewczyna uklękła o b o k krzesła i ujęła w obie dłonie j e g o twarz. - Na zawsze, Cyrylu Fiodorowiczu. Na zawsze pozosta­ niemy Rosjanami. Uspokojony chłopiec uśmiechnął się do siostry i uścisnął ją z całej siły. - No dobrze - powiedziała wesoło, wstając. - A teraz opowiedz, co dziś ci się zdarzyło. N a u c z y ł e ś się czegoś inte­ resującego? G d y Ksenia piąte przez dziesiąte słuchała Cyryla, sprząta­ j ą c j e d n o c z e ś n i e cenne dokumenty, Niania przyniosła garnek i zaczęła nalewać zupę. - C h o d ź zjeść, M a s z o , bo wystygnie - powiedziała. - N i e j e s t e m głodna. - Musisz jeść, słonko. Dalej, pospiesz się. - M ó w i ę ci, że nie j e s t e m g ł o d n a ! Z o s t a w m n i e w spoko­ ju, stara s o w o ! Ksenia podniosła g ł o w ę i spojrzała gniewnie. 121

- Co się z t o b ą dzieje, M a s z o ? ! Przeproś natychmiast N i a n i ę ! I siadaj do stołu, pora na kolację! Z i r y t o w a n a M a s z a z a m k n ę ł a z trzaskiem książkę. Jej okrągłe policzki, n a b u r m u s z o n a m i n a i niezdarne ruchy zdra­ dzały, że całkiem n i e d a w n o przestała być dzieckiem, ale su­ rowe spojrzenie błękitnych oczu było równie dojrzałe j a k star­ szej siostry. - D o c h o d z i w p ó ł do siódmej. Dzień się jeszcze nie skoń­ czył. Uważasz, że to odpowiednia pora na kolację? - Wiesz dobrze, że j e m y teraz, bo potrzebujemy stołu do pracy, i że później Cyryl idzie spać - odparła Ksenia, roz­ drażniona tą dziecinadą. - Gdzie ty jesteś, żeby w y m a g a ć rozkładu dnia o d p o w i e d n i e g o do swoich w y m a g a ń ? ! - Nigdzie nie j e s t e m i właśnie w tym problem. Nigdzie nie j e s t e m - upierała się Masza, otwierając r a m i o n a w tea­ tralnym geście. - C z e g o m o g ę oczekiwać po tej śmierdzącej wilgocią klitce? I po tej garści franków, którą udaje n a m się zarobić, szyjąc całymi n o c a m i ? - N i e z a u w a ż y ł a m , żebyś się słaniała z przepracowania. G d y b y ś m y byli zdani tylko na ciebie, umarlibyśmy z głodu. M a s z a poderwała się j a k sprężyna. Wyrosła na s m u k ł ą i równie w y s o k ą dziewczynę j a k siostra, ale jej kształty były nieco bardziej toporne, a rysy mniej regularne. M i a ł a zbyt blisko osadzone oczy i smutne usta. U b r a n a była w prostą su­ kienkę z u d r a p o w a n y m na biodrach m a l i n o w y m szalem. Lek­ cje szycia i malarstwa w rosyjskiej Szkole Sztuk Pięknych wyrobiły jej gust artystyczny i teraz ze skrawka tkaniny po­ trafiła w y c z a r o w a ć ciekawe ubranie. Ale choć stale czytała m a g a z y n y dla kobiet, to nie po to, żeby czerpać z nich inspi­ rujące pomysły. Nie. Dziewczyna chciała znaleźć bogatego m ę ż a i wrócić do w y g o d n e g o życia, z którego w y r w a n o ją tak brutalnie, gdy miała zaledwie dziesięć lat. Jej niezadowolenie wypełniało cały pokoik, który przez to w y d a w a ł się jeszcze mniejszy.

122

-

Wiecznie m a s z do m n i e o coś pretensje! Ale ja nie m a m

zamiaru przez całe życie być j a k ą ś nieszczęsną s z w a c z k ą do wynajęcia. Tobie to wystarcza, tak j a k większości kobiet z wyższych sfer, które znamy. Trudno. Twoje aspiracje ogra­ niczają się do wstawania rano, chodzenia do pracy u Marii Pawłowny. O n a płaci ci grosze za haftowanie sukienek, na których Chanel zbija fortunę. I w dodatku znosisz do d o m u górę roboty dla Niani i dla m n i e . - Z a b r a n i a m ci m ó w i ć w ten sposób o wielkiej księżnej. Przyjęła m n i e do pracy w swoim atelier i zawsze b ę d ę jej za to wdzięczna. Dzięki niej masz co włożyć do ust. Przypo­ m i n a m ci, że niektóre z kobiet, którymi tak pogardzasz, są znacznie lepiej wykształcone od ciebie. Z n a m nauczycielki, uczone i utalentowane koncertantki, które nie wahają się za­ rabiać na życie w taki sposób. M a m y szczęście, że zapano­ wała m o d a na wszystko, co rosyjskie. Ta praca pozwala n a m przeżyć. - Praca! Praca! M ó w i s z tylko o niej. Przy tobie nikt nie ma p r a w a się bawić. Jesteś a p o d y k t y c z n ą egoistką. N i g d y nie pytasz nas o zdanie. Wiesz, że my też m a m y mózgi? Ale mu­ simy słuchać twoich rozkazów bez mrugnięcia okiem. Niania i Cyryl odwracali wzrok, j a k gdyby zgadzali się z Maszą, lecz bali się to powiedzieć. Ksenia, choć dotknięta do żywego, musiała przyznać, że rzeczywiście nie potrafi się bawić. Zapomniała, jak smakuje beztroska. Pomyślała, że jesz­ cze całkiem n i e d a w n o była sprytną, n o r m a l n ą piętnastolatką, że nudziła się w liceum i fioletowym atramentem pisała na marginesach imiona ładnych chłopców. Tamta Ksenia w y d a ł a jej się k i m ś obcym, p o d o b n y m do dawnych przyjaciółek od­ nalezionych na pożółkłych klasowych fotografiach, których imiona z a p o m i n a m y po latach. - Jeżeli myślisz, że przez resztę życia będę tracić wzrok, szyjąc tradycyjne kostiumy dla j a k i c h ś żałosnych paryskich laleczek, to się grubo mylisz! Takie życie nie ma żadnej war-

123

tości i do niczego nie p r o w a d z i ! Jest m n ó s t w o innych rzeczy do roboty! Ksenia pomyślała z irytacją i rozbawieniem, że z a p e w n e całe piętro słyszało wybuch Maszy. Gdyby tak m ł o d s z a sio­ stra wiedziała, że m ó w i na głos to, o czym ona sama myśli każdej nocy, gdy przewraca się na p o l o w y m łóżku... - C z e k a m na twoje przeprosiny - nakazała z i m n o Maszy, która stała z założonymi r ę k o m a i mierzyła ją wzrokiem. Kłótnie wyczerpywały Ksenię. K a ż d e g o ranka musiała j e ­ chać na rue Montaigne, niedaleko Pól Elizejskich, gdzie pod n u m e r e m s i ó d m y m mieściła się pracownia Kitmir, założo­ na przez w i e l k ą księżną M a r i ę P a w ł o w n ę , k u z y n k ę cara Mi­ kołaja II. Księżna była c i e m n o w ł o s a i dystyngowana, a lekko kanciasta szczęka podkreślała z d e c y d o w a n y wyraz jej twarzy. Bez p r o b l e m u przyjęła Ksenię do pracy. Zatrudniała więk­ szość paryskich Rosjan i m i a ł a dla nich wystarczająco dużo roboty. Rosyjskie wpływy w m o d z i e zaczęły cieszyć się po­ w o d z e n i e m na początku wieku, gdy balety Siergieja Diagilewa zbulwersowały zachodnioeuropejską publiczność o d w a g ą interpretacji i kostiumami w śmiałych barwach. Na szczęście lata wojny nie zdusiły w ludziach u p o d o b a n i a do fantazji i egzotyki. - Już dobrze - szepnęła Niania, uspokajająco kładąc dłoń na ręce Kseni. - Z a p o m n i j m y o tym. Zjedzmy wreszcie. - Nie ma mowy. M a s z a źle cię potraktowała, choć powin­ na dziękować ci na kolanach za to, co dla niej zrobiłaś. Z m i e s z a n a staruszka spuściła oczy. Jej p o m a r s z c z o n e po­ liczki pokryły się m ł o d z i e ń c z y m rumieńcem. K o m p l e m e n t y wprawiały ją w zakłopotanie. Ale przecież j a k dalibyśmy so­ bie radę bez Niani? - zastanawiała się Ksenia. Wyruszając na tułaczkę wraz z nimi, wyzbyła się wszystkiego, ona, która m ó w i ł a wyłącznie w s w y m ojczystym j ę z y k u i zupełnie nie znała Z a c h o d u . Poświęciła się dla nich z miłości. Ileż to razy ta stara kobieta wstawała w nocy, żeby czuwać n a d snem

124

m ł o d y c h Ossolinów! Ileż razy ich pocieszała! G d y Ksenia chodziła na kurs obsługi m a s z y n wyszywających, Niania pra­ cowała dniem i nocą, żeby ich wszystkich wyżywić. A kiedy wczoraj Ksenia ukłuła się w palec, wyszywając j e d w a b , tylko Niania znalazła sposób na wywabienie plamy krwi z cennej tkaniny. - No dobrze, wystarczy tego dobrego, Mario Fiodorowna - zwróciła się sucho Ksenia do siostry. - Twoja niewdzięcz­ ność zaczyna m n i e m ę c z y ć . Najwyższy czas, żebyś się na­ uczyła p a n o w a ć nad dziewczęcymi kaprysami. Najwyższy czas wydorośleć. Teraz idź się przewietrzyć, a po powrocie przeprosisz Nianię. Odgrzejemy twój posiłek. A jeżeli nadal będziesz o d m a w i a ć jedzenia, twoja strata. Sama zaczniesz zdobywać dla siebie pożywienie, skoro zawsze wszystko wiesz lepiej od nas. Masza, z pięściami na biodrach, z twarzą, na której malo­ wały się smutek i gorycz, z trudem p o w s t r z y m y w a ł a łzy. - M o g ę sobie świetnie poradzić sama. Ale nie byłabyś za­ dowolona, gdybyś się dowiedziała, w j a k i sposób. - D o ś ć tego! - krzyknęła Ksenia, odpychając krzesło. Nie zniosę dłużej twoich h u m o r ó w i żałosnego szantażu. Naj­ chętniej dałabym ci w tyłek. Wyjdź! - rozkazała, pokazując drzwi. - Idź do tych swoich przyjaciół artystów na Montparnassie! Idź tańczyć w kabaretach, jeżeli właśnie na to masz ochotę. Wiem, że lubisz się tam w ł ó c z y ć . Nie obchodzi mnie, co zrobisz. - N i e n a w i d z ę cię, Kseniu! - krzyknęła M a s z a i wybuchnęła płaczem. Chwyciła płaszcz i kapelusz, po c z y m j a k huragan wy­ biegła z pokoju. Płomienie świec zadrżały w przeciągu. Kilka chwil p a n o w a ł a cisza, z a n i m Cyryl zsunął się z krzesła i za­ mknął drzwi. Po minie widać było, j a k bardzo nie lubi, gdy siostry się kłócą. W y k o ń c z o n a Ksenia podniosła drążącą rękę do czoła.

125

- Wybaczcie mi, ona m n i e czasem d o p r o w a d z a do szału. - Jest m ł o d a - m r u k n ę ł a N i a n i a . - C i ę ż k o jej z t y m wszystkim. - A mnie może nie jest ciężko? - odparła chłodno Ksenia. - Ty jesteś silna. D z i e w c z y n a przygryzła usta, żeby nic nie powiedzieć. Cy­ ryl wbijał w nią wystraszone spojrzenie i nie chciała przera­ żać go j e s z c z e bardziej, kontynuując kłótnię. „Jesteś silna...". Ile razy słyszała to nieszczęsne zdanie, które p o d o b n o miało być komplementem? Szeptała je matka, przepełniona wdzięcz­ nością i trawiona gorączką w z a p c h l o n y m oraz p e ł n y m kara­ luchów pokoiku w miasteczku nad D o n e m . „Jesteś silna...". Z tymi słowami opuścił ją wuj Sasza na nabrzeżu w Ode­ ssie w czasie burzy. Wolał walczyć za ojczyznę, więc zosta­ wił rodzinę na p a s t w ę losu i śmierci. Przylgnęły do Kseni te przeklęte słowa, a cały ten podziw chwytał ją za gardło, nie chciała go wcale. „Jesteś silna... więc poradzisz sobie z każ­ dą przeszkodą, m o ż n a o wszystko cię poprosić, obarczyć się wszystkim...". Usiadła za stołem i podniosła do ust łyżkę z zupą. Popa­ rzyła sobie wargi.

* Maszy nie było j u ż od dziesięciu dni. Niania nie m o g ł a spać. Siedziała z zaczerwienionymi oczami i m a m r o t a ł a m o ­ dlitwy, pomlaskując cicho. Cyryl wracał biegiem ze szkoły z n a d z i e j ą że zastanie siostrę. Bladł na wieść, że ciągle nie daje znaku życia. Ksenia miotała się p o m i ę d z y g n i e w e m a wyczerpaniem. Spała źle, wydzierając nocy po kilka godzin męczącego snu. Kusiło ją, żeby pójść na komisariat i zgłosić zaginięcie małoletniej siostry, ale bała się, że ściągnie na sie­ bie u w a g ę władz. Emigrant zawsze boi się policji, nawet wte­ dy, gdy nie ma sobie nic do zarzucenia. Przeszła dzielnicę wzdłuż i wszerz, wypytała kilka zaufa126

nych przyjaciółek M a s z y - bez skutku. Nauczyciele w szkole nie mieli żadnych wiadomości. Nie widział jej nawet Ilia An­ tonowicz, a przecież Masza lubiła przesiadywać w j e g o skle­ piku, bo częstował ją zawsze karmelkami Moskwa, które przypominały jej dzieciństwo. Ksenia z trudem prosiła ludzi o p o m o c , czerwieniła się, j a k b y przyznawała się do źle wyko­ nanego zadania. Albo ktoś o k ł a m y w a ł ją z powodu, którego nie znała, albo też siostra postanowiła raz a dobrze zapaść się pod ziemię, żeby dać Kseni nauczkę. U w a ż a ł a to za przejaw zupełnego egoizmu. Gorzej, musiała przyznać się sama przed sobą, że poczuła się t y m zraniona. C h o ć często się sprzeczały, darzyły się przecież wzajemnym szacunkiem. Z a c h o w a n i e Maszy w y d a w a ł o jej się równie nieodpowiedzialne, co nie­ sprawiedliwe. Ksenia właśnie niedawno wróciła z pracy i kończyła j e ś ć kolację z Cyrylem. Włączyli im prąd, światło sprawiło, że w mansardzie p a n o w a ł a nieco weselsza atmosfera. Chłopiec j a d ł w milczeniu, wpatrując się w talerz. Niania siedziała na łóżku i haftowała krzyżykiem długie pasy tkaniny. Od dnia ucieczki Maszy nie miała apetytu. Zapadły się jej policzki, a ciemne tęczówki błyszczały j a k główki od szpilek. Ksenia poważnie bała się o zdrowie starej służącej i w k o ń c u zmusiła ją, żeby wypiła chociaż czarną herbatę z cukrem. Cisza stała się nie do zniesienia. - Pójdę poszukać jej na Montparnassie - odezwała się nagle Ksenia. - Teraz? - N i a n i a drgnęła i przerażona uniosła głowę. Zaraz n o c . Nie m o ż e s z iść tam sama. - Owszem, mogę. Stawiałam czoło ludziom znacznie gor­ szym niż p o d p i c i artyści. M a s z a na p e w n o t a m się włóczy. To jej ulubione dzielnice. Założę się, że ma przyjaciół, o któ­ rych nigdy n a m nie m ó w i ł a i którzy z r a d o ś c i ą g o s z c z ą ją u siebie. Oczy Niani zaszły mgłą. Staruszka podniosła do ust drżą­ c ą rękę. 127

- Nie w i e m dlaczego, ale ona od p e w n e g o czasu jest taka nieszczęśliwa. Czasami w nocy słyszę, jak płacze. A m o ż e ona...? - Na p e w n o nie, co też ci przyszło do głowy! - odparła stanowczo Ksenia. Pamiętała, jak kilka tygodni temu zaszo­ kowała Nianię w i a d o m o ś ć o samobójstwie j e d n e g o z sąsia­ dów. - M a s z a nie potrafiłaby zrobić sobie krzywdy. Za bar­ dzo lubi s a m ą siebie. N o , nie czekajcie na mnie, idźcie spać. M o g ę wrócić p ó ź n o . - Gdybyś chociaż poprosiła Wasilija Borysowicza, żeby poszedł z t o b ą - z a p r o p o n o w a ł a staruszka. - On pracuje, Nianiu. D n i e m i nocą. Jak wielu z nas. Założę się, że Masza świetnie się bawi i będzie zła, gdy przyj­ dę i zepsuję jej bal... Bądź grzeczny, aniołku - dodała, pochy­ lając się nad bratem i całując go w czoło. - Przywlokę ją tu za kołnierz, zobaczycie. Ksenia wyszła z u ś m i e c h e m , który zniknął z jej ust, zaraz gdy z a m k n ę ł a za s o b ą drzwi. O k ł a m a ł a ich: j a k nie spodzie­ wać się najgorszego, gdy nie ma żadnych w i a d o m o ś c i ? Ma­ sza zgrywała dorosłą, ale to j e s z c z e dziecko. M o g ł a dać się uwieść m ę ż c z y ź n i e bez skrupułów, ktoś m ó g ł ją napaść albo zgwałcić. A m o ż e sama rzuciła się na szyję j a k i e m u ś o b c e m u mężczyźnie, żeby dać n a u c z k ę starszej siostrze i u d o w o d n i ć jej, że jest kobietą. Przecież tak często w y p o m i n a ł a Kseni, że traktuje ją zbyt surowo. A m o ż e po prostu bała się wrócić do d o m u , bo zrobiła jakieś głupstwo? W Paryżu powoli zapadał zmierzch, cienie się wydłużały. Na gałęziach k a s z t a n o w c ó w pękały pąki, na balkonach do­ m ó w z czerwonej cegły stały doniczki z geranium. N a d peł­ nymi k o m i n ó w dachami świecił cienki księżyc. K o ń c z y ł się j a s n y dzień, a niebieskawy z m r o k nadawał paryskiej wiośnie ten j e d y n y w s w o i m rodzaju klimat, lekkość p e ł n ą obietnic, delikatną i pudrową. I z w o d n i c z ą - pomyślała Ksenia, przy­ spieszając kroku.

128

La R o t o n d e , j a k zawsze, była p e ł n a ludzi. Goście kawiarni na bulwarze M o n t p a r n a s s e krzyczeli, gestykulowali, n a w o ­ ływali się g o r ą c z k o w o we wszystkich j ę z y k a c h świata. Na ścianach wisiały płótna, ofiarowane właścicielowi przez arty­ stów. Barwy i kształty mieszały się j a k wizje w malignie. Ma­ larze, natchnieni poeci, rzeźbiarze, beztalencia, oświeceni i geniusze spotykali się tu w r a d o s n y m rozgardiaszu. Dysku­ towali zawzięcie i cicho, pochyleni nad blatami ciasno zsu­ niętych stolików, pośród karafek z c z e r w o n y m w i n e m i fili­ żanek kawy. Kobieta o n i e z w y k ł y m profilu, w y p u k ł y m czole przykry­ tym g r z y w k ą i h a c z y k o w a t y m nosie sprawdzała w m a ł y m lu­ sterku j a s k r a w o ś ć karminu, podkreślającego jej

żarłoczne

usta. We w ł o s y m i a ł a wetknięte frywolne piórka. D w ó c h stu­ d e n t ó w rozgrywało partyjkę m a d ż o n g a . W kącie, z g ł o w ą na przedramieniu, spał mężczyzna, i nikt nie zwracał na niego uwagi. M i a ł tak m o c n o wytartą kurtkę na łokciach, że przez cienką tkaninę prześwitywały rękawy koszuli. Najwyraźniej panujący w kawiarni j a z g o t w ogóle mu nie przeszkadzał. M a x v o n Passau o b s e r w o w a ł go od dobrego kwadransa. Fa­ scynował go ten bezruch. M ł o d y berlińczyk wybrał hotel w tej właśnie paryskiej dzielnicy, symbolizującej w oczach wszystkich artystów sen n a j a w i e . Niektórzy nazywali j ą nawet Z i e m i ą Obiecaną. Re­ dakcja wysłała go, żeby obsługiwał otwarcie Międzynaro­ dowej Wystawy Sztuki Dekoracyjnej. Dziś rano przybył na Gare de l'Est. G d y stanął na peronie, słysząc syk wypuszcza­ nej przez l o k o m o t y w ę pary, poczuł, j a k b y zszedł z pokładu statku. N o c spędzona w pociągu sprawiła, że uginały się pod nim nogi. Z dziennikarską akredytacją w kieszeni spacerował przez cały dzień między Polami Elizejskimi a P l a c e m Inwalidów, między Placem Z g o d y a m o s t e m Alma, w o k ó ł G r a n d Palais i w z d ł u ż b r z e g ó w Sekwany, żeby nasycić się fermentem pa-

129

nującym w niektórych pawilonach. Tu i ó w d z i e rozlegał się stukot m ł o t k ó w spóźnionych robotników. Niektórzy wystaw­ cy klęli, bo bali się, że nie zdążą. K a ż d y kraj przygotował swój pawilon na święto nowoczesnej sztuki. Każdy, oprócz Niemiec, kraju z w y c i ę ż o n e g o , k t ó r e g o w ł a d z e twierdziły, że o t r z y m a ł y zaproszenie z opóźnieniem, i Stanów Zjednoczo­ nych, którego przedstawiciele uznali w y m a g a n ą przez orga­ nizatorów n o w o c z e s n ą estetykę za zbyt ograniczającą. Je­ dynym obowiązującym słowem była „innowacja". Panował z a k a z o d t w a r z a n i a czy n a ś l a d o w a n i a d a w n y c h stylów. Sztu­ ka dekoracyjna w z n o s i ł a swoją świątynię w j e d n y m z naj­ piękniejszych miast świata i M a x , d a w n y u c z e ń B a u h a u s u , p o c z u ł przypływ wielkiego entuzjazmu: wszystko było inspi­ rujące, kolorowe, prowokujące! Te ostre kąty, te m o c n e linie! Wieczorem poszedł do słynnej kawiarni Victora Libiona, żeby oddać się swojemu ulubionemu zajęciu - obserwowaniu ludzi wokół. W tym miejscu królowały „gęby". N i e było twa­ rzy, której nie miałby ochoty sportretować. Oglądał oblicza orientalne, o czarnych, poskręcanych włosach i jasnej skórze, która z n ę d z y stała się niemal przezroczysta, i fizys na wskroś paryskie, spiczaste, o szczupłych nosach i cienkich, prostych, j a k gdyby n a m a l o w a n y c h od linijki usteczkach, a także twa­ rze o napuchniętych z m ę c z e n i e m policzkach, czołach p ł o ­ nących gorączką. Przyglądał się z m y s ł o w y m cieniom pod zbyt w y m a l o w a n y m i oczami bardzo młodej dziewczyny. Życie z a w o d o w e M a k s a zmieniło się, odkąd kupił sobie j e d e n z pierwszych modeli Leiki, m a ł e g o aparatu o niezwyk­ łych właściwościach, stworzonego przez niemieckiego inży­ niera. To cacko działało na kliszę 35 mm i umożliwiało dys­ kretne w y k o n a n i e trzydziestu sześciu ujęć j e d n o po drugim. Studyjny formalizm rezerwował j u ż tylko dla portretów i prac wymagających czasu i zastanowienia. Na ulicy czuł się j a k u siebie. D o p i e r o zaczynał sobie uświadamiać zakres możli­ wości, jakie dawał mu aparat. Miał wrażenie, że dotyka pal­ c e m tego, co stanowi s a m ą esencję życia: kloszarda śpiącego 130

na ławce, przechodzącej kobiety, szarpanej p o d m u c h e m wia­ tru gry cieni w parku. N o w e możliwości techniczne podsy­ cały j e g o z a m i ł o w a n i e do wolności w ogóle. Z a m ó w i ł u kelnera j e s z c z e j e d e n kufel, a j e g o głos z tru­ dem przebił się przez dźwięki melodii grającego na chodniku akordeonisty. Ktoś pchnął drzwi kawiarni. Na progu stała nie­ r u c h o m o m ł o d a kobieta. Na widok przepełnionej sali zrobiła taki ruch, j a k b y chciała się cofnąć, zmarszczyła brwi i nie­ świadomie uniosła ramiona, po czym zaczęła przyglądać się klientom, jak gdyby kogoś szukała. R o n d o zielonego filcowe­ go kapelusza w kształcie d z w o n k a ocieniało niezwykle czy­ sty profil. Była smukła, szczupła i rasowa. Miała na sobie skromny czarny kostium ze s z m a r a g d o w y m i w s t a w k a m i na mankietach i na wyłogach kołnierza oraz znoszone buty ze sprzączką. W rękach cały czas ściskała teczkę z klapką. Zro­ biła kilka k r o k ó w naprzód i zaczęła powoli obchodzić po­ mieszczenie. M i a ł a wąskie biodra, szczupłe łydki i delikatne kostki. M a x nie spuszczał z niej oczu. Urzekło go zadziwiające połączenie pewności siebie i nieśmiałości, z j a k ą przyglądała się b y w a l c o m kawiarni. Niektórzy mężczyźni bez skrępowa­ nia patrzyli na n i ą z zainteresowaniem. Niezdarnie w y m i n ę ł a p o d c h m i e l o n e g o klienta, który szukał drogi do stolika. G d y przeprosił, dziewczyna się uśmiechnęła. Z jej postawy bił j e d n a k taki chłód, iż łatwo się było domyślić, że nie pozwoli mu na dłuższe nagabywanie. K o g o szuka? - zastanawiał się zaintrygowany Max. Przyjaciół? K o c h a n k a ? Robiło się póź­ no. Z a p a d a ł a głęboka noc. Z a s k o c z y ł o go, że weszła tu sama, bo o tej godzinie zazwyczaj kobiety nie pojawiały się na ulicy bez towarzystwa. G d y wracała powoli do drzwi, Max ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że czeka, aż spotkają się ich spojrzenia. W za­ dymionej sali, w jazgocie gości, wśród wybuchów śmiechu, rubasznych żartów, zamówień rzucanych barmanowi przez kelnerów, nie m o ż n a było przeoczyć tej niezwykłej, samotnej 131

dziewczyny. Z a t r z y m a ł a się d w a kroki od niego, tuż przed śpiącym mężczyzną, i przechyliła g ł o w ę na bok, najwyraźniej równie zaintrygowana j a k Max. -

M a m wrażenie, że on nie żyje, ale nikt nie śmie tego

powiedzieć - o d e z w a ł się po francusku. Natychmiast odwróciła się do Maksa, a on po raz pierw­ szy zobaczył ją en face i uderzyła go regularność jej rysów. Wbiła w niego świdrujące spojrzenie, a on w s t r z y m a ł oddech. Było to spojrzenie piorunujące, spojrzenie zmącone. Cienie pod wielkimi oczami zdradzały o g r o m n e zmęczenie. Dziew­ czyna była j e s z c z e bardzo młoda, ale p o w a g a malująca się na jej twarzy dodawała jej lat. M a x odczuł n i e o c z e k i w a n ą n a g ł ą i szaloną chęć, żeby jej dotknąć, chwycić jej zziębnięte ręce i przyciągnąć do siebie to stojące sztywno ciało. -

Proszę wybaczyć, p a n i e n k o - powiedział, wstając z ba­

rowego stołka. - Nie chciałem pani przestraszyć. Widziałem, j a k pani weszła, i odniosłem wrażenie, że kogoś pani szuka. Siedzę tu j u ż od jakiegoś czasu, więc m o ż e m ó g ł b y m pani pomóc? Patrzyła na niego, nie poruszając się. W przeciwieństwie do innych kobiet nie miała u m a l o w a n y c h ust i jej naturalna uroda była j e s z c z e bardziej magnetyzująca. Najwyraźniej coś ją martwiło. W oczach pojawiły się łzy, policzki zbladły. Wy­ ciągnął rękę i chwycił ją za ramię. - Źle się pani czuje? - zaniepokoił się. - Proszę na chwilę usiąść. -

Dziękuję, nie trzeba - odpowiedziała ochryple.

- N a l e g a m . Wygląda pani na wyczerpaną. Napije się pani czegoś? M o ż e w o d y ? Jakiś w e w n ę t r z n y głosik podszeptywał Kseni, że p o w i n n a odejść, że nie zna tego mężczyzny, że nie p o w i n n a rozma­ wiać z nieznajomym w miejscu publicznym w środku nocy i że zresztą nigdy nie należy r o z m a w i a ć z nieznajomymi - ani w dzień, ani w nocy. Ale na cóż zdały jej się te wszystkie lek­ cje przyzwoitości, głoszące, że w każdym nieznanym męż132

czyźnie czaił się potwór? Na cóż zasady dobrego wychowa­ nia, które wbijano jej do głowy w ciepłym pokoiku, gdzie w lustrach odbijały się tańczące fale petersburskiego kanału? Na co jej było to wszystko, skoro ojciec został zamordowany, rodzina r o z p r o s z y ł a się na cztery strony świata, a ona żyła z dnia na dzień w nędznej mansardzie, walcząc o parę centy­ mów, żeby nie u m r z e ć z głodu, a teraz na p r ó ż n o szukała młodszej siostry po kawiarniach i barach i godzinami cho­ dziła po paryskim bruku ze ściśniętym sercem, z n o g a m i ugi­ nającymi się ze zmęczenia i obawy? Na co zdało jej się to wszystko? Mężczyzna łagodnie, lecz stanowczo skłonił ją, żeby usiad­ ła. Pozwoliła mu na to - była zbyt znużona, by zareagować. Siedziała kilka m i n u t w milczeniu i uspokajała oddech. - P o z w o l i ł e m sobie z a m ó w i ć dla pani j e d n ą fine z wodą. Chyba potrzebuje pani pokrzepienia, a to nie jest zbyt m o c n y alkohol. U ś m i e c h n ę ł a się słabo, poruszona gorliwością nieznajo­ m e g o . G d y b y wiedział, że bez mrugnięcia okiem wypija do dna kilka kieliszków wódki pod rząd... - N i e jest pan F r a n c u z e m , prawda? - Z n ó w zdradził m n i e mój akcent! - zażartował. - Ma pani rację. Przyjechałem z Berlina. - Co pana tutaj sprowadza? - Wystawa. Jestem fotografem mody. Przysłano m n i e tu, ż e b y m zrobił reportaż. Tematów nie brakuje. Z w i e d z i ł e m j u ż klasę ubioru w G r a n d Palais i pawilon Elegancji. H y m n na cześć francuskiej urody. A krawiec Paul Poiret prezentuje pro­ jekty na trzech barkach z a c u m o w a n y c h wzdłuż quai d'Orsay. Wiedziała pani, że n a z w a ł je Amours, Délices i

Orgues? Za­

stanawiam się, dlaczego. - Ze w z g l ę d u na p e w n ą regułę gramatyczną. Te słowa w liczbie pojedynczej są rodzaju męskiego, a w liczbie m n o ­ giej - żeńskiego. - Naprawdę? - zdziwił się. - Trzeba być Francuzem, żeby 133

wymyślić coś p o d o b n e g o . P o d o b n o swoją kolekcją składa hołd kobiecie. Obiecujące, nieprawdaż? Kelner przyniósł dwie fine z w o d ą w pękatych kielisz­ kach. Koniak miał piękną, złotą barwę. - Poczuje się pani lepiej. To skuteczne lekarstwo. - Na co? - spytała rozbawiona. - Na wszystko, co p a n i ą martwi i od czego chciałbym p a n i ą uwolnić, g d y b y m miał czarodziejską różdżkę. - Nie wierzę w czarodziejskie różdżki. - To niedobrze. Trzeba wierzyć w cuda. Ksenia zirytowała się lekko. Zaczęła się zastanawiać, czy ten m ę ż c z y z n a p r z y p a d k i e m nie kpi sobie z niej. Ale gdy z przyjaznym u ś m i e c h e m podniósł kieliszek, zbiła ją z tropu szczerość j e g o spojrzenia. Poczuła dreszcz i po raz pierw­ szy n a p r a w d ę dokładnie mu się przyjrzała. Dostrzegła gęste, czarne włosy, niesforny k o s m y k na czole, regularne rysy twa­ rzy p o m i m o zbyt m o c n o zarysowanej szczęki, pełne usta... Ubrany był niedbale. Flanelowa marynarka o w y p c h a n y c h kieszeniach, biała koszula z m i ę k k i m kołnierzykiem, rozluź­ niony krawat. N o n s z a l a n c k o oparty o kontuar, wyglądał na człowieka pogodzonego ze sobą samym. Patrząc na niego, za­ pominała o panującym w o k ó ł zgiełku i o lekkim bólu w skro­ niach. Z d a ł a sobie sprawę, że o d c z u w a przyjemność, gdy on na n i ą patrzy. Zalecało się do niej wielu Rosjan - Wasilij i j e m u podobni - ale w ich zalotach czuła tę rozpacz, która za bardzo przypominała jej własną. U c h o d ź c y nie potrafili wy­ obrazić sobie życia poza ich społecznością. W obawie, że w y p a d n ą z szeregu, żenili się między s o b ą dźwigając j a r z m o ubóstwa i prawosławnej religii, i wychowywali dzieci w at­ mosferze miłości do wiecznej Rosji, przekonani, że wkrótce p o w r ó c ą do domów. A Ksenia w głębi serca - choć nie śmiała wypowiedzieć tego na głos - nie podzielała ich marzeń. Sły­ sząc r o z m o w y o przyszłości, ze z d u m i e n i e m stwierdzała, że czuje tylko w e w n ę t r z n ą pustkę i podwójne w y o b c o w a n i e . Je­ stem kawałkiem spalonej ziemi - pomyślała przerażona. 134

Patrząc na tego nieznajomego m ę ż c z y z n ę , Ksenia Fiodorowna odniosła dziwne wrażenie, że odegra on w jej życiu w a ż n ą rolę. Co doprowadziło ją do tak absurdalnego wnios­ ku? M o ż e ta nagła chęć ucieczki, która pojawiła się znikąd? Jej serce waliło j a k młot. Nie p o w i n n a siadać obok niego. W tym j e d n y m jej w y c h o w a w c y mieli rację: nieznajomi są niebezpieczni, j e d n a k nie w sposób, jaki p o w s z e c h n i e się m o g ł o wydawać. Lepiej zrobi, gdy natychmiast ucieknie, nie zdradziwszy mu, jak się nazywa, i nie poznawszy j e g o imie­ nia. A j e d n a k wpatrywała się w niego, nie mogąc ruszyć się z miejsca. C z a s e m los stawia nas na rozstaju dróg i wtedy wszystko jest możliwe. Ksenia była fatalistką. Myślała, że Opatrzność daje człowiekowi wolność w y b o r ó w i jednocześnie prowadzi go nieuchronnie ku j e g o przeznaczeniu. Tamtego wieczoru chciała myśleć, że j e s z c z e jest czas, aby do niczego nie dopu­ ścić, bo przecież jest niepokorna i w jej życiu nie ma miejsca dla tego mężczyzny. Przez ostatnie lata los rzucał ją to tu, to tam, niczego nie była w stanie kontrolować, więc chciała chociaż sama wybrać sobie kochanka, nie zdając się na przy­ m u s przeznaczenia. Ale zrozumiała, że j u ż za p ó ź n o , że los przywiódł ją tu, w s a m o serce M o n t p a r n a s s e ' u , w tę ciepłą, w i o s e n n ą paryską noc, nie po to, by znalazła z b u n t o w a n ą sio­ strę, lecz by spotkała m ł o d e g o Niemca, który teraz patrzył na n i ą z żarliwością i niepokojem. Później, gdy Niania spyta ją oburzona, oparłszy pięści na biodrach, j a k mogła zwierzać się całkiem n i e z n a n e m u mężczyźnie, Ksenia odpowie, że było to dla niej czymś oczywistym. N i e wiedziała o nim prawie niczego, nie znała nawet j e g o imienia. Wiedziała, z j a k i e g o miasta pochodzi i czym się zaj­ muje; w y c z u w a ł a j e g o inteligencję oraz szlachetność pozba­ w i o n ą ckliwości, która była dla niej tym bardziej cenna, że się jej j u ż po nikim nie spodziewała. Ksenia nie pragnęła ni­ czego więcej. Wystarczała jej sama j e g o obecność, szerokie ramiona, długie nogi, sylwetka bardziej krępa niż u Francu135

zów, którzy czasem wydawali się jej cherlawi, bo była przy­ zwyczajona do p ó ł n o c n e g o typu męskiej urody. Stopniowo opuszczała gardę - ona, bojowniczka - ale nie wybacza się w o j o w n i k o m chwil odpoczynku, życie zrobi wszystko, by prędzej czy później za nie zapłacili. Ale tego Ksenia Fiodorowna nie m o g ł a się domyślać, tamtego wieczoru czuła się tak dobrze, siedząc na b a r o w y m stołku przy fine z wodą. Na d ł u ż s z ą chwilę z a p o m n i a ł a o strachu przed przyszłością, o chłodzie, który przeszywał ją lodowatym dreszczem. Była j a k a ś upojna lekkość w r o z m o w i e z tym nieznajomym, w bra­ ku przymusu, żeby go osaczyć czy wszystkiego się o nim do­ wiedzieć, p r z y m u s u , który w gruncie rzeczy j e s t cywilizo­ w a n y m s p o s o b e m na przywłaszczenie sobie drugiej osoby i odebranie jej swobody. Była ś w i a d o m a j e g o każdego, naj­ mniejszego nawet gestu - sposobu, w jaki podnosił kieliszek do ust, wyjmowania papierosa ze zmiętej, rzuconej na kon­ tuar paczki, braku reakcji na śmiech, który rozległ się tuż za nimi niczym dźwięk cymbałów. Słuchał tylko j e j . C z a s e m miała ochotę z a m k n ą ć oczy i zamilknąć - tylko po to, żeby w pełni n a p a w a ć się j e g o bliskością. Czas mijał. Powiedziała mu, że musi ruszać dalej, szukać siostry, która gdzieś przepadła. Z a p r o p o n o w a ł , że odprowadzi ją w stronę Saint-Germain-des-Pres. Na zewnątrz światła la­ tarni dziurawiły ciemność j a s n y m i kręgami, a s a m o c h o d o w e reflektory omiatały ulice. Wzdłuż kamienic biegł bezpański pies, wietrząc uważnie. Od czasu do czasu rozlegał się donoś­ ny głos, okrzyk jakiegoś pijaka, który brał cały świat na świad­ ka swojego nieszczęścia. - Jestem dla niej j a k m a t k a i ojciec - powiedziała Ksenia, zdziwiona, że dała się ponieść emocjom, i szczęśliwa, że nie widać jej w tych ciemnościach. - M a s z a dobrze pamięta cza­ sy, gdy jej życie b y ł o spokojne, a przyszłość zaplanowana, i nie m o ż e mi wybaczyć, że to straciła. - Ale chyba nie obarcza pani w i n ą za w y g n a n i e ? - zdzi­ wił się M a x . 136

- N i e , ale czuje się zdradzona, bo była stworzona do szczęścia, które jej odebrano. - K a ż d y jest odpowiedzialny za własne szczęście. Prawa do szczęścia nie n a b y w a się w dniu narodzin. U w a ż a m , że trzeba sobie na nie zasłużyć poprzez wyrzekanie się wielu rzeczy. - Ależ ponura wizja! A więc nasze życie ma być pełne poświęceń? Ludzie tacy jak Masza nie podzielają pańskich poglądów. B ę d ą się bili o to, co - j a k sądzą - im się należy. O n a jest szczęśliwa wyłącznie w ś r ó d ludzi, którzy ją c h r o n i ą i jej schlebiają. Moja siostra marnieje, jeśli nie czuje czyjejś miłości. N a s z a m a t k a była ucieleśnieniem dobroci, a ojciec uwielbiał m ł o d s z ą córeczkę. Wybaczali jej wszystko. Ja je­ stem porywcza, surowa, często nieprzejednana. - M a m wrażenie, że trochę pani przesadza. D o w i o z ł a ją pani aż tu, c a ł ą i zdrową. P o w i n n a raczej być pani wdzięczna. Ksenia wzruszyła ramionami. - P e w n i e pan wie, że Rosjanie są sentymentalni. A ja nie potrafię cierpliwie znosić jej humorów. Szantaż emocjonalny nie robi na m n i e żadnego wrażenia. To wielki dramat Maszy. Nie jest p e w n a mojej miłości. U w a ż a , że j e s t e m obojętna. - A przecież nie jest pani. Na p e w n o kocha pani siostrę. Podniosła ku n i e m u twarz, wydymając szyderczo usta. - Jestem odpowiedzialna za M a s z ę , o d d a ł a b y m życie, żeby j ą chronić, ale czy j ą k o c h a m ? Nie wiem. N i g d y nie m i a ł a m czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Zresztą nie tego się ode m n i e w y m a g a , prawda? Jej szczerość zaskoczyła Maksa. Od godziny r o z m a w i a ł z nieznajomą dziewczyną, która była równie dzika, co zdu­ miewająca. Nigdy j e s z c z e nie spotkał nikogo, kto wprawiałby go w p o d o b n e zakłopotanie. - N i e ma nikogo w waszej rodzinie, kto m ó g ł b y wycho­ w y w a ć ją nieco bardziej po m ę s k u ? - spytał, gdy docierali do placyku przed k o ś c i o ł e m na Saint-Germain-des-Pres. Ksenia natychmiast pomyślała o Saszy, który wrócił wraz 137

z ostatnimi kombatantami ze zdziesiątkowanych oddziałów generała Wrangla, j e d n y m z niewielu, którzy cało i z d r o w o dotarli do Paryża po przerażającej w ę d r ó w c e . - M ó g ł b y to być nasz wuj Sasza, ale nie m o g ę na niego liczyć. Żyje w s p o m n i e n i a m i i czeka tylko na j e d n o : na możli­ wość powrotu do Rosji i walki z bolszewikami. Masza p o ­ trzebuje kogoś, kto myśli o przyszłości, ale najwidoczniej ja jej nie wystarczam. - Ja też m a m siostrę - powiedział niespodziewanie. - D o b r z e się rozumiecie? M a x p o m y ś l a ł o chwiejnym charakterze Marietty, o jej czasem irytujących kaprysach, o sposobie, w j a k i m wystawia pazurki zawsze wtedy, gdy się boi, że ktoś ją wykorzysta. Za­ stanawiał się, skąd w niej to poczucie niepewności, które skłania ją żeby wiecznie coś sobie samej udowadniać. - Marietta jest urocza. To dziewczyna p e ł n a życia, z ser­ c e m na dłoni, tylko wrażliwa. Co ciekawe, od m a ł e g o czu­ łem, że p o w i n i e n e m ją chronić. Ale ponieważ j e s t e m od niej m ł o d s z y o rok, nie chce m n i e słuchać. Z a c h m u r z y ł się. Opowiadając o Marietcie, nie m ó g ł odpę­ dzić od siebie myśli o szwagrze. Od celebrowanego z w i e l k ą p o m p ą wesela w obfitości organdyny i kwiatów pomarańczy, na którym szampan lał się strumieniami i wygłaszano solidnie zakrapiane przemówienia, rzadziej się z n i ą widywał. Willa Eisenschachtów stała się o b o w i ą z k o w y m miejscem spotkań śmietanki towarzyskiej. Widywano tam zwyczajowych berliń­ skich bywalców, należących do mniej lub bardziej elitarnych kręgów: przemysłowców o nacjonalistycznych i antysemickich poglądach, dyplomatów, finansistów, członków konserwatyw­ nej arystokracji, krewnych rodziny von Passau, i kilku arty­ stów, którym schlebiało zainteresowanie, j a k i m Kurt Eisenschacht darzył ich dzieła. Przyjęcia były wystawne, lecz dobór gości nie o d p o w i a d a ł gustom Maksa. Dochodziła druga w nocy, ale na ulicach p a n o w a ł o oży­ wienie. W Berlinie zima sypała jeszcze w mieszkańców ostat138

nim śniegiem, a Paryż ogarnęło j u ż to upojne ciepło, które skłaniało ludzi do nocnych spacerów. Ksenia potknęła się o kocie łby i M a x wyciągnął rękę, żeby ją p o d t r z y m a ć . G d y się na nim wsparła, poczuł ciężar jej ciała i zdziwił się, że jest taka lekka. Ich wzajemne przyciąganie było instynktowne, pełne i b e z k o m p r o m i s o w e . Znieruchomieli, wbijając w siebie niemal przerażone spojrzenia. G d y dwoje ludzi pożąda się wzajemnie, rozpoznają się natychmiast. Ich ciała zaczyna­ ją nagle płonąć z ochoty i wszystko, co ich dzieli, staje się nie do zniesienia. To chwila zawieszenia - rozgorączkowana, wspaniała i straszna j e d n o c z e ś n i e . P r a g n ą siebie nawzajem bez reszty, natychmiast, p r a g n ą absolutnego oddania. Poca­ łunki w takich chwilach są g w a ł t o w n e j a k ukąszenia, bo chce się d r u g ą o s o b ę posiąść i objąć, ogarnąć, poczynając od twa­ rzy, od ust, chce się poznać smak skóry, której nie m o ż n a się oprzeć, odkryć jej wyjątkowy zapach, w o ń ciała, j e d n o c z e ś ­ nie w tej samej chwili pojawia się coś j a k b y obawa, j a k a ś bezładna udręka, i w żyłach szybciej krąży krew. G d y gwałtownie się od niego oderwała, M a x miał wraże­ nie, że zaczyna dryfować w nieznane. Tuż przed nimi zaha­ m o w a ł a czarna taksówka. Jej rozżarzona tabliczka świeci­ ła j a k latarnia morska w środku nocy. Miejsce pasażera było puste. - Ksenia F i o d o r o w n a ! - zawołał szofer z silnym rosyj­ skim akcentem. W ten sposób M a x dowiedział się, j a k ma na imię, i to imię odcisnęło się na zawsze w j e g o pamięci. Dziewczyna podbiegła do drzwiczek. Pyzaty mężczyzna z zawadiackim w ą s e m o d e z w a ł się do niej po rosyjsku, wyraźnie poruszony. Rzuciła mu kilka pytań, odpowiedział twierdzącym ruchem głowy. Odwróciła się do Maksa. -

Siostra wróciła do d o m u . Przysłali po m n i e Jurija. Od

godziny jeździ po Montparnassie i m n i e szuka. - N i c jej nie j e s t ? - Absolutnie nic. Postawiła mi się, j a k zwykle. N o c o w a ł a 139

u przyjaciółki, malarki. G d y panienka stwierdziła, że dała mi wystarczającą nauczkę, wróciła. Już ja jej p o k a ż ę ! Ale widać było, że czuje ulgę, bo nie m o g ł a powstrzymać uśmiechu, który ujmował jej lat. -

Wracam do siebie. R a n o m u s z ę wstać, idę do pracy. Ju­

rij m n i e odwiezie... Zaletą tych wszystkich rosyjskich tak­ sówkarzy w Paryżu jest to, że często w o ż ą m n i e za d a r m o dodała żartem. Bawiła go impertynencja, z j a k ą obracała w żart niedo­ godności wygnania. M a x nie był beztroskim idiotą. Z d a w a ł sobie sprawę, j a k wielkim jest to d r a m a t e m . D z i e w c z y n a nag­ le spoważniała, a on zachwycił się tysiącem emocji mienią­ cych się na jej wyrazistej twarzy. -

Dziękuję - rzekła.

- Za co? - Za tę chwilę, którą z p a n e m spędziłam. Kierowca wysiadł z s a m o c h o d u i trzymał jej drzwiczki. Miał kaszkiet ze skórzanym d a s z k i e m i gruby płaszcz do ko­ stek. Ten ponury kolos wyglądał na byłego gwardzistę carskiej armii. M a x cieszył się, że Ksenia nie musi s a m a w ł ó c z y ć się po n o c y i że ma w o k ó ł siebie siatkę protektorów, ale dziw­ nie się zirytował, że ten m ę ż c z y z n a w y r ó s ł m i ę d z y n i m i j a k p r z e s z k o d a . D z i e w c z y n a usiadła z tyłu. - Nie m o g ę pani tak zostawić - powiedział nagle, uświa­ d o m i w s z y sobie, że nieznajoma zniknie na zawsze. - N i e c h pani sekundę zaczeka... Jedno z nas musi mieć możliwość skontaktowania się z drugim. R o z u m i e pani, prawda? Pogrzebał w kieszeni, znalazł notes, wyrwał z niego kart­ kę i nabazgrał na niej swoje imię, nazwisko i n a z w ę hotelu. - Proszę, teraz wszystko zależy od pani - rzucił, wcis­ kając jej papier w rękę. - Zostaję w Paryżu do końca mie­ siąca. Szofer z a m k n ą ł drzwiczki i wrócił za kierownicę. Twarz kobiety za szybą była blada, p r o f i l ostry, a mina chłodna, nie­ mal wyniosła, a j e d n a k Max nie m ó g ł się pozbyć lekkiej sa140

tysfakcji, gdy odwróciła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy, gdy samochód oddalał się w kierunku Sekwany.

* Ksenia biegła rue Montaigne, podtrzymując r ę k ą toczek. Dotarła zdyszana do atelier Kitmir, przeszła pod szyldem ze złotymi literami na w e w n ę t r z n e p o d w ó r z e i zniknęła na klat­ ce schodowej. Była spóźniona o kwadrans. Szefowa na pew­ no ją zbeszta. Na piętrze, przed gabinetem wielkiej księżnej, stali dwaj dostawcy. Pod ścianą piętrzyły się przywiezione przez nich pudła, pełne różnokolorowych koralików, ceki­ nów, m e t a l o w y c h strużek, groszków z m a s y perłowej, krążków-lusterek, koronek, tasiemek oraz miedzianych i alu­ m i n i o w y c h nitek... Spuściwszy głowę, Ksenia złapała swój biały fartuch i zapięła go drżącymi palcami. Wyglądało na to, że nikt nie zauważył spóźnienia. Jej dwie sąsiadki siedziały p o c h y l o n e nad r o b ó t k ą i nawet nie uniosły głów, gdy zajęła swoje miejsce. Ksenia, przyzwycza­ j o n a do tej obojętności, nie obruszyła się. N i e udało jej się zdobyć w atelier przyjaciółek. Pracowały tu głównie kobiety starsze od niej, matki, które marzyły tylko o powrocie do Ro­ sji. G o r z k o płakały, gdy premier Edouard Herriot i Kartel Le­ wicy uznali Związek Radziecki, przeżyły to m o c n o i uznały za z d r a d ę ze strony Francji. M ł o d s z e myślały tylko o znale­ zieniu męża, a ich sentymentalizm drażnił Ksenię, która od d a w n a nie wierzyła j u ż w księcia z bajki. Z kolei jej cynizm d e n e r w o w a ł koleżanki. W kamienicy p a n o w a ł o nadzwyczajne poruszenie. O k o ł o pięćdziesięciu hafciarek p r a c o w a ł o bez wytchnienia, ponie­ w a ż wielka księżna postanowiła wziąć udział w Wystawie Sztuki Dekoracyjnej. Wystawą kierowała Jeanne Lanvin, je­ dyna kobieta w komitecie generalnym, i krawiectwo zajmo­ w a ł o na niej poczesne miejsce. M a r i a P a w ł o w n a postanowiła pokazać swoje projekty wraz z innymi d o m a m i mody, gdy

141

tylko się dowiedziała, że Związek Radziecki zarezerwował cały pawilon, żeby p r o m o w a ć swoją sztukę. To była kwestia dumy. Potomkini R o m a n o w ó w chciała z a d e m o n s t r o w a ć sze­ rokiej publiczności talenty rosyjskich uchodźców. Ksenia obejrzała s u k i e n k ę z j e d w a b n e j żorżety zawie­ s z o n ą na m a n e k i n i e . B a r w n e p l a m y na tle z szarych i czar­ n y c h c e k i n ó w p r z y p o m i n a ł y fajerwerki. Jej z a d a n i e m było dokończenie frędzli z koralików, bardzo popularnych wśród klientek tańczących charlestona, z których od jakiegoś czasu słynęła p r a c o w n i a księżnej. -

P a n n o Kseniu - wycedziła szefowa atelier, spoglądając

groźnie zza maleńkich okularków - zdaje mi się, że jest pani spóźniona. Klientka p o w i n n a otrzymać suknię w c z e s n y m po­ południem. Potrzebuje jej na wieczór. - Jakby nie miała dziesięciu innych - w y m a m r o t a ł a Kse­ nia półgłosem. - Słucham? - Nic, m a d a m e . Będzie g o t o w a na czas. - M a m nadzieję - odparła surowo hafciarka. - Od kilku dni jest pani rozkojarzona. Czas najwyższy wziąć się w garść, panienko. Ksenia zacisnęła zęby. Cóż mogła odpowiedzieć? Że ostat­ nio niewiele spała z p o w o d u nieposłusznej siostry? Że czuje się zmęczona, jest w złym h u m o r z e i chce tylko, żeby wszys­ cy zostawili ją w spokoju? T ł u m a c z e n i a nie zdałyby się na nic. Ż a d n a z pracownic nie miała łatwego życia. N i e było czasu na litowanie się nad tą czy inną. Ksenia posłusznie spu­ ściła głowę. Musiała wyszywać nitka po nitce, żeby zacho­ wać płynność tkaniny. Od czasu do czasu kłuła się igłą w pa­ lec.

Szybko rozbolała ją ręka od powtarzanego w kółko

ruchu. Przez salę przeszła j e d n a z projektantek, niosąc pod p a c h ą zwinięty w rulon papier kalkowy. W sąsiednim p o ­ mieszczeniu co chwila dzwonił telefon. N i e licząc nieporozu­ mienia z Gabrielle Chanel, która wymagała podpisania u m o w y na wyłączność, atelier Kitmir rozwijało się bardzo prężnie, 142

realizując z a m ó w i e n i a od tak słynnych d o m ó w m o d y j a k Lanvin czy Patou, a sława ich j e d w a b n y c h i złotych haftów, ich tkanin zdobionych cekinami i koralikami dotarła aż do Stanów Zjednoczonych. Kobiety szyły w ciszy i skupieniu, szepcząc sobie niekiedy tajemnice, do których Ksenia nie miała dostępu. Na ulicach rozszalała się wiosna. Wstając, by poprawić frędzle sukienki, Ksenia za k a ż d y m r a z e m patrzyła zazdroś­ nie na błękitne niebo. Uwięziona w czterech ścianach, miała wrażenie, że się dusi. Nienawidziła tych przypływów nostal­ gii, które w y w o ł y w a ł o w niej wnętrze atelier. Jak w takim otoczeniu nie myśleć o garderobie matki? Contessa Ossolina była klientką największych paryskich krawców, a także jedy­ nej zawodowej rosyjskiej projektantki Nadieżdy L a m a n o w e j , której stroje o czystych liniach oczarowały carski dwór. Te­ raz jej pierworodna córka odkrywała drugą stronę medalu. Ileż to razy Ksenia poparzyła sobie ręce żelazkiem, nakła­ dając nadruk na muślin! R o z p r o s t o w a ł a palce, żeby nieco rozluźnić przykurcz. C z a s e m miała wrażenie, że krew płonie jej w żyłach. Kilka godzin później rozległ się dźwięk dzwonka, ozna­ czający początek przerwy. We wszystkich salach natychmiast podniósł się gwar. Hafciarki pospiesznie łapały kapelusze i zbiegały po schodach, a ich obcasy stukały na drewnianych stopniach. Ksenia z westchnieniem ulgi zdjęła fartuch i odło­ żyła go na krzesło. -

S k o ń c z o n e ? - zapytała szefowa.

- Tak, m a d a m e . - Niech spojrzę - powiedziała, taksując jej pracę. - N o , nieźle. Z wyjątkiem tego, widzi pani? Niesymetryczne. Niech pani szybko idzie coś zjeść. Potrzebuję sukienki na czter­ nastą. Ksenia dyskretnie wzniosła oczy ku niebu. Tak czy ina­ czej drugie śniadanie nie zajmie d u ż o czasu. Niania przygoto­ wała jej plaster szynki, kilka korniszonów i herbatniki. Przy 143

ładnej pogodzie Ksenia lubiła siadać na ławce w ogrodach Grand Palais, ale przygotowania do Wystawy sprawiły, że wszystko w dzielnicy stanęło na głowie. Mijając gabinet wiel­ kiej księżnej, w p a d ł a na m ę ż c z y z n ę , który wychodził z niego pospiesznie. - Proszę wybaczyć, panienko - powiedział i zaczął mie­ rzyć ją w z r o k i e m od stóp do głów. Poczuła ostry zapach wetiweru. Zbił ją z tropu nachalny wzrok mężczyzny. Nieznajomy był niski, Ksenia przerastała go o głowę, p o d idealnie skrojonym garniturem ukrywał spo­ rą tuszę, a w butonierce miał bławatek. Wykrochmalony kołnierzyk podpierał obfity podwójny podbródek. Farbowa­ ne włosy nie zdołały zakryć początków łysiny. N a d g ó r n ą wargą widniał cienki wąsik. T r z y m a ł laskę z kulką z kości słoniowej. Ksenia przeprosiła i ominęła go, rozdrażniona, że zagrodził jej drogę, bo była g ł o d n a i nie m i a ł a czasu do stra­ cenia. Szła dalej korytarzem, gdy nagle usłyszała za s o b ą okrzyk nieznajomego. - To ona, wasza w y s o k o ś ć ! C h y b a nareszcie z n a l a z ł e m ! B o g u niech b ę d ą dzięki! Już traciłem nadzieję! Ksenia się odwróciła, zastanawiając się, czy ten człowie­ czek jest przy zdrowych zmysłach. W drzwiach stanęła Maria Pawłowna. Miała na sobie ciemnoszarą suknię, e l e g a n c k ą lecz skromną, rozjaśnioną długim naszyjnikiem z pereł. C i e m n e , pełne nieopisanej nostalgii, spojrzenie wielkiej księżnej spo­ częło łagodnie na Kseni. -

Dzień dobry, Kseniu F i o d o r o w n o .

- Wasza Wysokość. - Nie m a m wątpliwości, właśnie jej potrzebuję - ciągnął szaleniec. - Jestem pewien, że ma idealne wymiary. Panien­ ko, potrzebuję panienki, natychmiast! Musi pani iść ze mną, to sprawa życia i śmierci, prawda, Wasza Wysokość? N i e przesadzam, Wasza Wysokość dobrze wie. Proszę mi ją poży­ czyć, proszę mi ją dać, a b ę d ę pani d o z g o n n y m sługą. - N i e j e s t e m przedmiotem, proszę pana - odparła Ksenia, 144

z d e n e r w o w a n a tą ekscytacją, która w y d a w a ł a jej się przesad­ na i śmieszna. Wielka księżna się uśmiechnęła. - Pan Rivière szuka wyjątkowej modelki na pokaz swojej nowej kolekcji - wyjaśniła. - Powoli zaczyna tracić nadzieję, bo nie m o ż e znaleźć takiej, jakiej potrzebuje. Ż a d n a z pań, które odpowiedziały na ogłoszenie, zostawione przy rue Daru, nie była odpowiednia. Przyszedł do m n i e z nadzieją na znale­ zienie rzadkiej perły. - Wasza Wysokość dobrze wie, że haute couture z rado­ ścią przyjmuje dziś wszystko, co rosyjskie - oświadczył męż­ czyzna, machając d ł o ń m i pełnymi sygnetów. - Co my byśmy bez pań zrobili? N i e tylko swoimi czarodziejskimi palcami zdobicie tkaniny j a k nikt inny, ale należycie do najpiękniej­ szych kobiet, j a k i e m a m y szczęście oglądać w Paryżu. Teraz, gdy p a n i ą p o z n a ł e m , panienko, nie wypuszczę pani z rąk. Z g a d z a się pani dla m n i e pracować? - Jako m o d e l k a ? - zdziwiła się nieco Ksenia. - Ależ ja nigdy nie robiłam nic p o d o b n e g o . Przeciągnęła drżącą ręką po rozczochranych włosach. Po­ winno jej to pochlebiać, lecz czuła się zażenowana. A prze­ cież

wiele

rosyjskich

arystokratek

zostawało

modelkami.

Były dystyngowane i pełne wdzięku, a ich maniery umożli­ wiały im prowadzenie konwersacji z klientami po skończo­ nych pokazach. To one wniosły do tego z a w o d u pierwsze szlachetne rysy. Wcześniej wyłącznie uznane aktorki albo ko­ biety światowe reklamowały kreacje swoich ulubionych kraw­ ców. Ale ona? C ó ż takiego widział w niej Rivière? Nosiła sta­ ry, wytarty k o s t i u m z n i e c o zbyt d ł u g i m ż a k i e t e m , który opadał na spódnicę w fałdy, miała podkrążone oczy, obgry­ zione p a z n o k c i e i w n i c z y m nie p r z y p o m i n a ł a wspaniałej księżniczki Marii Eristowej, pięknej Gali B a ż e n o w e j ani ślicznej contessy Lisy G r a b b l e , których fotografie zdobiły stronice „ F e m i n y " czy „ V o g u e ' a " . - Myślę, że p o w i n n a ś spróbować, Kseniu - dodała spo145

kojnie wielka księżna. - Ciąży ci praca szwaczki. Próbujesz to ukryć i p o d z i w i a m twoją determinację, ale nie jesteś tutaj szczęśliwa. Teraz masz, być m o ż e , szansę spróbować czegoś innego. Pan Rivière, jak wiesz, jest utalentowanym kreatorem. -

Wasza Wysokość jest dla m n i e zbyt łaskawa - zaprze­

czył człowieczek, komicznie prężąc tors. - Dziękuję pani za to zaufanie, postaram się go nie zawieść... Błagam, panienko, niech pani pójdzie ze m n ą . Jestem pewien, że dzięki m n i e zrobi pani w i e l k ą karierę. Autorytet J a c q u e s ' a Rivière'a był nie do podważenia. Po­ dobnie jak Paul Poiret czy Lucien Lelong, oczarowywał klient­ ki oryginalnymi fasonami, otwartością na nowinki, nowoczes­ nymi deseniami i d o b o r e m tkanin. Miał opinię gadatliwego, ale nie grubiańskiego. Wielka księżna nigdy nie doradziła­ by Kseni przystać na tę propozycję, gdyby wątpiła w j e g o przyzwoitość. Niektórzy uważali z a w ó d modelki za niezbyt chlubny. Sposób, w jaki przedstawiano ciało, m ó g ł ranić wrażliwość, ale Ksenia nie obawiała się tego. Z d a ł a sobie sprawę, że staje przed n i ą szansa na wydostanie się z tego ograniczonego życia, i poczuła nadzieję. A j e d n o c z e ś n i e nie chciała okazywać niewdzięczności Marii Pawłownie, którą podziwiała za o d w a g ę i niezależność sądów. - Nie m o g ę teraz wyjść. M u s z ę dokończyć pracę. - A c h ! Panie B o ż e ! - wykrzyknął pan Rivière, ściągając brwi. - Że też musiałem trafić na pilną p r a c o w n i c ę ! Ależ ro­ z u m i e m , oczywiście. Kiedy będzie panienka w o l n a ? - Co pan p o w i e na koniec tygodnia, mój drogi Jacques? z a p r o p o n o w a ł a księżna, wyraźnie rozbawiona. - Jutro, Wasza Wysokość, błagam, proszę pozwolić jej przyjść od jutra - nalegał ze złożonymi rękoma. - M u s z ę na­ uczyć ją chodzić. To przecież nie takie proste. - Ależ ja potrafię chodzić, proszę pana - obruszyła się Ksenia. - Myli się pani, moja droga - rzucił z i m n o . - Widziałem,

146

jak szła pani korytarzem krokiem g o d n y m szeregowca, a ja potrzebuję wróżki. Ale tego m o ż n a się nauczyć w ciągu kilku godzin, proszę się nie obawiać. Oto moja wizytówka. Cze­ k a m na panią j u t r o o ósmej rano. To niedaleko stąd, rue Fran­ cois 1-er, więc nie będzie się pani czuła w y o b c o w a n a , nie­ prawdaż? Wasza Wysokość m n i e ratuje, ale ani przez chwilę nie wątpiłem, że tak się stanie - powiedział, całując księżną w rękę. - Moi pracownicy p r z y w i o z ą jutro bluzy do wyszy­ cia, tak j a k się umawialiśmy. Proszę pamiętać, że potrzebuję inspiracji egipskich. P r z y k ł a d e m niech będzie płaskorzeźba, którą p o k a z a ł e m Waszej Wysokości. Liczę na coś pięknego. Do zobaczenia, drogie panie. U c h w y c i w s z y ostre spojrzenie godne człowieka interesu, j a k i e projektant rzucił wielkiej księżnej, Ksenia zrozumiała, że Rivière świetnie grał rolę artysty dziwaka, choć tak na­ p r a w d ę był sprytny i zdeterminowany. G d y wyszedł, kobiety stały przez chwilę o s z o ł o m i o n e , ale zaraz księżna się roze­ śmiała. - Ma w sobie coś z kapryśnego dziecka - powiedziała rozbawiona. - N i e bój się, Kseniu, on cię nie skrzywdzi. Do­ brze płaci m o d e l k o m , nawet lepiej niż inni, których nazwisk nie b ę d ę w y m i e n i a ć . Cieszę się... No dobrze, zjedz szybko drugie śniadanie, a później dokończ pracę. Będziesz się cza­ sem odzywać, p r a w d a ? Księżna pogłaskała ją po policzku m a t c z y n y m gestem. Ta nieoczekiwana czułość zaskoczyła Ksenię. Omal się nie cof­ nęła, a j e d n o c z e ś n i e miała w i e l k ą o c h o t ę rzucić się jej w ra­ miona. Nagle dziko zatęskniła za m a t k ą - tak m o c n o , że aż zaparło jej dech. Czy miała rację, przyjmując propozycję? Musiała się zde­ c y d o w a ć w ciągu kilku sekund, nie miała chwili na zastano­ wienie. A jeśli Rivière zmieni zdanie? Wszystkiego się m o ż ­ na spodziewać po tak kapryśnym mężczyźnie. Na p e w n o był zdolny odesłać kogoś bez zastanowienia. A jeśli stwierdzi, że

147

jest zbyt niezdarna albo za brzydka, by nosić j e g o kreacje? Wyrzuci ją na ulicę? - Czy będę mogła nadal wyszywać dla Waszej Wysoko­ ści? - zapytała i z przerażeniem zdała sobie sprawę, że ma łzy w oczach. - Pensja modelki na p e w n o nie wystarczy, żeby utrzymać i wyżywić rodzinę. Maria P a w ł o w n a przyciągnęła ją czule do siebie i ucało­ wała w czoło. - Ależ oczywiście, moja piękna. B ę d ę ci dawać pracę do domu. Słyszałaś, co powiedział Rivière, prawda? M o d n y jest styl egipski. M o ż e wypróbujemy motywy skarabeuszy i kwiatu lotosu? Co o tym myślisz? Bardzo lubię lotos... M u s z ę się wybrać do Luwru i przyjrzeć się temu, co mają - dodała za­ frasowana. W jej gabinecie zadzwonił telefon. - A teraz bieg­ nij! I wpadnij do mnie pod koniec dnia, wypłacę ci pensję. Ksenia złożyła głęboki ukłon, po czym nacisnęła toczek aż na oczy. Wyszła i szybko ruszyła w kierunku Sekwa­ ny. Słońce odbijało się od c h r o m o w a n y c h k l a m e k p o w o z ó w . W j e g o blasku kroki p r z e c h o d n i ó w w y d a w a ł y się lżejsze. C h ł o d n y wietrzyk igrał pośród liści kasztanowców. W ka­ wiarnianych ogródkach stały rzędy małych, okrągłych stoli­ ków. Paryż przejmował w posiadanie chodniki. Ksenia pomyślała, że oto otwiera się przed nią nieoczeki­ w a n a szansa. Mijając szklane drzwi jakiejś restauracji, przej­ rzała się w nich z p e w n ą rezygnacją. Była jasnowłosa, wy­ soka i szczupła - zbyt chuda zdaniem Niani - a w modzie d o m i n o w a ł y raczej brunetki. M ó w i o n o , że jest piękna, ale nie potrafiła w to uwierzyć. W dzieciństwie nie wpajano jej tego przekonania. Kuzynki, jeszcze w Rosji, w y d a w a ł y jej się za­ wsze znacznie bardziej eleganckie i wyrafinowane, a matka słynęła z urody nawet na carskim dworze. W rodzinie to ra­ czej Masza była kokietką, która lubiła godzinami przeglądać się w lustrze. Minęły ją dwie koleżanki, hafciarki z pracowni Kitmir.

148

Szły pod rękę, miały radosne miny, zaróżowione policzki i błyszczące oczy. Ksenia p o w i n n a być szczęśliwa, a jed­ nak nagle poczuła straszne przygnębienie. Powoli przeszła przez plac, oparła łokcie o poręcz mostu Alma i kontemplo­ wała a ż u r o w ą w i e ż ę Eiffla, która prężyła się ku niebu. Nie miała żadnej przyjaciółki, której m o g ł a b y się zwierzyć ze swoich obaw zmieszanych z podnieceniem, które pozosta­ wiało w ustach metaliczny p o s m a k . Od tak d a w n a musiała sama p o d e j m o w a ć wszystkie decyzje! Powrót wuja Saszy ni­ czego nie zmienił. C h o ć rozumiała konieczność walki za oj­ czyznę, nie mogła mu wybaczyć, że opuścił ich wtedy w Odes­ sie. Straciła do niego zaufanie i teraz traktowała go z c z u ł y m dystansem. Tęskniła za d a w n y m i przyjaciółkami, nie zdołała ich nikim zastąpić. Życie sprawiło, że zdziczała. Aby prze­ trwać, wytworzyła sobie pancerz, który najwyraźniej stopnio­ wo przeistaczał się w więzienie. Miała, oczywiście, Nianię, lecz ta stara, o d d a n a służąca była raczej k i m ś w rodzaju sojusznika niż p o w i e r n i c z k i . Ciągle trzeba było ich wspierać. Cyryla też. G d y podzieli się z nimi nowiną, p o p a t r z ą na n i ą zatroskani i z n ó w będzie mu­ siała się do nich uśmiechać i zapewniać, że wszystko będzie dobrze. M a s z a p r a w d o p o d o b n i e będzie zazdrosna i przypo­ mni zgryźliwie, że przed rokiem Ksenia nie pozwoliła jej pra­ cować u Jeanne Lanvin, p o n i e w a ż r z e k o m o była zbyt młoda. Tak, to prawda, Ksenia stwierdziła, że M a s z a nie jest wystar­ czająco dojrzała, i nalegała, żeby siostra zapisała się do ro­ syjskiej

Szkoły

Sztuk Pięknych, p o n i e w a ż miała zdolno­

ści plastyczne. M a s z a nie odzywała się do niej później przez dwa dni. Od p e w n e g o czasu Ksenia zupełnie nie m o g ł a dogadać się z siostrą. Wiecznie się ze s o b ą sprzeczały. M o ż e p o w i n n a zmienić postępowanie w o b e c niej? M a s z a dorastała. M o ż e Ksenia p o w i n n a obdarzyć ją większym zaufaniem i pozwolić żyć w ł a s n y m życiem, p o z n a ć ryzyko i z a w o ż e n i a , j a k i e ze

149

s o b ą niosło... P o d o b n o matki z b ó l e m p a t r z ą na oddalające się dzieci. M a s z a nie była jej córką, ale Ksenia ciągle nosiła w sercu tę zadrę, w s p o m n i e n i e m a ł e j , lodowatej rączki, którą ściskała na zdewastowanej krymskiej kei. N i e c o zdziwiona poczuła, że ma mokre policzki, i zagnie­ w a n a starła zdradliwe łzy. Ależ z niej idiotka! Dlaczego pła­ cze, zamiast się cieszyć? Wyjęła z kieszeni chusteczkę. Dalej, więcej życia! Za pieniądze z pierwszej pensji od Riviere'a kupi im butelkę szampana. Chociaż raz M a s z a nie będzie miała nic przeciwko jej decyzji. Nazajutrz rano, dokładnie o ósmej, Ksenia stawiła się u J a c q u e s ' a Riviere'a. Miała na sobie niedzielną sukienkę-tunikę, o z d o b i o n ą k o r o n k ą przy szyi i na mankietach, a w dło­ ni trzymała rękawiczki. G d y dotarła do b r a m y kamienicy, zatrzymała się na chwilę, żeby złapać oddech. Z a s c h ł o jej w gardle, czuła się niezdarna i nienaturalna. Dzień wcześniej, po południu, do pracowni weszła Maria Pawłowna. „ C h c i a ł a b y m zrobić ci prezent - oświadczyła. Mademoiselle Chanel powiedziała mi kiedyś, że aby dostać pracę, należy o d p o w i e d n i o wyglądać, i m y ś l ę sobie, moja m a ł a , że twoje w ł o s y potrzebują p o r z ą d n e g o strzyżenia. Nia­ nia nie jest najlepszą fryzjerką". I w ten sposób Ksenia znalazła się nagle w salonie piękno­ ści z uszami pełnymi piany. Manikiurzystka zajęła się jej d ł o ń m i , próbując nadać z n ę k a n y m p a z n o k c i o m przyzwoity kształt. G d y depilowano jej brwi, przeistaczając je w delikat­ ne łuki, dziewczyna nie m o g ł a przestać kichać. A później, ogłuszona brzękiem nożyczek, które n a d a w a ł y jej w ł o s o m kształt świetlistego kasku, patrzyła, j a k jej kosmyki spadają, j e d e n po drugim, na podłogę. Siedziała sztywno, w milcze­ niu, i obserwowała w lustrze swoje odbicie. Z k a ż d y m ru­ c h e m nożyczek jej

twarz stawała się coraz wyraźniejsza.

Odkąd przyjechała do Paryża, bezwiednie odwlekała tę chwi­ lę, lecz oto wreszcie p o d d a ł a się jej, czując, j a k przeciąg 150

gładzi jej skórę, j a k b y strzygąc włosy, obnażała nie tylko kark, jakby całe jej ciało stało się nagle bezbronne i wrażliwe. Wkrótce ujrzała w lustrze całkiem n o w ą twarz: j a s n e , gład­ kie, proste w ł o s y podkreślały wysokie czoło, cienki nos, wy­ stające kości policzkowe, pełne usta i tajemnicze spojrzenie. „ N i e p o z n a panienka samej siebie" - szepnął o c z a r o w a n y fry­ zjer. Mylił się. Ksenia F i o d o r o w n a od d a w n a znała tę kobietę, ale robiła wszystko, by ją ukryć, bo była zbyt zajęta w i e c z n ą w a l k ą i m o ż e też zbyt przestraszona, by przyjąć fakt, iż doj­ rzała - podobnie j a k jej m a ł y brat i siostra. Potrzeba pewnej zuchwałości, żeby uznać kolejne etapy swojego życia, n a z w a ć swoje zwycięstwa i przyjąć do wiado­ mości porażki. Życie kształtuje nas cięciami miecza. Kobieta, k t ó r ą Ksenia zobaczyła w lustrze, m i a ł a w sobie rozpieszczo­ ne i apodyktyczne dziecko z Petersburga, dziewczynę, która odkryła z m a s a k r o w a n e zwłoki ojca, wojowniczkę rozproszo­ nej armii, z m u s z o n ą zostawić m a t k ę na p a s t w ę morskiej toni, emigrantkę, której nie zostało j u ż nic, nic oprócz ciała, chłos­ t a n e g o w i a t r e m b u r z l i w y c h dni, i o d p r y s k ó w w s p o m n i e ń o świecie o b r ó c o n y m wniwecz. Chyba właśnie zuchwałości b r a k o w a ł o tej dzielnej dziew­ czynie. I oto nadeszła chwila, w której musiała podjąć n o ­ we wyzwanie, j e d n o z najbardziej niebezpiecznych. Musiała wreszcie stać się kobietą. Ksenia F i o d o r o w n a Ossolina prze­ kroczyła próg atelier m o d y J a c q u e s ' a Riviere'a z p o d n i e s i o n ą głową, nie przypuszczając, że wkrótce fotografowie b ę d ą to­ czyć boje o jej p i ę k n ą j a s n ą twarz, j e d n o c z e ś n i e magnetyzującą i nieprzeniknioną, o szczupłe ciało, o sposób pozowa­ nia, którego n i k o m u nie u d a ł o się podrobić. Nie wiedziała jeszcze, że wszyscy, od M a n a Raya po G e o r g e ' a Hoyning e n a - H u e n e ' a , od E d w a r d a Steichena po M a k s a von Passau, b ę d ą wkrótce próbowali uchwycić to, co było w niej nie­ uchwytne.

* 151

Berlin,

lipiec

1925

Minęły trzy miesiące, ale M a x nie potrafił z a p o m n i e ć . Obraz młodej nieznajomej, spotkanej w kawiarni na Montparnassie, był tak wyraźny i mocny, że czasem budził go w środku nocy. Wyjechał z Paryża, nie o t r z y m a w s z y od niej znaku życia. Odtąd, gnany dziwną, g n i e w n ą niecierpliwością, szukał jej wszędzie w Berlinie: na g w a r n y m skrzyżowaniu Potsdamer Platz, pod schludnymi rzędami lip w alei Unter den Linden i na rojnych ulicach Charlottenburga, ulubionej dzielnicy ro­ syjskich imigrantów, gdzie odwiedzał kabarety, słuchał bała­ łajek, obserwował aktorki filmowe o bladych twarzach i m o c ­ no u m a l o w a n y c h powiekach. O świcie, z g ł o w ą ciężką od wódki, zjadał szybko, parząc sobie palce, kilka pasztecików z francuskiego ciasta, po c z y m wracał do d o m u i walił się na łóżko. Wystarczyła sylwetka, profil, sposób chodzenia, żeby odwrócił się na ulicy za tą czy i n n ą nieznajomą. To było nie­ mal poniżające, bo niby z j a k i e g o p o w o d u Ksenia mogła­ by się znaleźć w Berlinie? O p ę t a n y w s p o m n i e n i a m i , rozpa­ miętywał k a ż d ą chwilę tego krótkiego w s p ó l n e g o wieczoru, śpiewność jej głosu, p r o m i e n n y uśmiech, który pojawił się raz czy dwa razy na jej twarzy, j a k b y przez nieuwagę. Z n ó w widział jej p o w a ż n e spojrzenie, p ł y n n e ruchy, czuł ciężar cia­ ła dziewczyny, wspominając, jak potknęła się na kamieniach bruku. N i g d y przedtem nikogo tak nie potrzebował. M i a ł wyrzuty sumienia, myśląc o Sarze, choć w gruncie rzeczy ich związek zaczął wygasać j u ż przed j e g o wyjazdem do Francji. W y c z u w a ł u kochanki pewien nieznany dotąd dy­ stans, o d p o w i e d ź na j e g o w ł a s n ą narastającą obojętność, do której nie śmiał się sam przed s o b ą przyznać. G d y się pozna­ li, szybko pomyśleli o ślubie, ale w r o z m o w a c h traktowali ten temat z d a w k o w o , j a k gdyby chcieli

sobie wzajemnie wy­

świadczyć uprzejmość. Od kilku miesięcy widywali się rza­ dziej, a gdy się kochali, ich gesty nabierały pewnej nonsza-

152

lanckiej apatii właściwej z n u d z o n y m k o c h a n k o m . Ale m i m o to nadal łączyła ich szczera obopólna czułość, j a k b y się oba­ wiali, że jeśli się od siebie oddalą, u t r a c ą się nawzajem. - Co się dzieje, M a x ? Błądził myślami gdzieś daleko. Sara m ó w i ł a coś do niego j u ż od kilku minut, ale nie był w stanie niczego powtórzyć. - Przepraszam - odparł, zapalając papierosa. - M a m zmart­ wienia. Problemy w pracy. Siedzieli przy stole w d u ż y m ogrodzie Lindnerów, w cie­ niu dębu. Przed chwilą służący przyniósł im dzban cytrynady z lodem. Sara pochyliła się, żeby napełnić szklanki. Biała te­ nisowa sukienka podkreślała p i ę k n ą opaleniznę. Podała mu szklankę z napojem i założyła n o g ę na nogę. U jej stóp leżał pies, spaniel K i n g Charles, i dyszał ciężko z w y w i e s z o n y m językiem, w y c z e r p a n y lipcowym u p a ł e m . - N i e zniżajmy się do takich gierek, proszę cię, Max. N i e są nas godne. - O czym ty mówisz? - zirytował się, przykładając szklan­ kę do czoła, żeby się nieco ochłodzić. - N i e zaczynajmy się o k ł a m y w a ć , byłoby szkoda. - Ale ja nie k ł a m i ę ! -

Skoro tak twierdzisz - odparła, wzruszając lekko ra­

m i o n a m i . - Więc o p o w i e d z mi o swoich kłopotach, M a k s i e v o n Passau. Krytycy j e s z c z e nie przestali w y c h w a l a ć twojej wystawy portretów w galerii Holländer. Sprzedałeś wszystkie e k s p o n o w a n e tam prace za okrągłe sumki. W ciągu sześciu miesięcy stałeś się j e d n y m z ulubieńców Berlina, a każde dziecko wie, że ten, kto zdoła podbić Berlin, podbije wkrótce cały świat, p r a w d a ? - zakpiła. Gdyby Max nie znał Sary lepiej, doszukiwałby się w jej tonie szczypty zazdrości. Rzeczywiście, w ciągu kilku mie­ sięcy odniósł piorunujący sukces. Dyrektorzy artystyczni roz­ maitych p i s m podziwiali j e g o reportaże dotyczące m o d y za ich oryginalność, a śmiałość, z j a k ą k a d r o w a ł twarze, kusiła w a ż n e osobistości, które koniecznie chciały mu p o z o w a ć . 153

Musiał zatrudnić drugiego asystenta i sekretarkę, która spisy­ wała zamówienia. Ta nagła popularność zaskakiwała go i po­ chlebiała m u j e d n o c z e ś n i e . Sara splotła dłonie na karku i zawiesiła wzrok na listowiu, którym nie poruszał nawet najlżejszy wietrzyk. Na jej ustach igrał półuśmiech. M a x p o c z u ł ulgę, widząc, że nie jest smut­ na ani zagniewana. - N i c mi nie powiesz? - ciągnęła. - To zabawne. Męż­ czyźni tak ładnie i tak rozwlekle opowiadają o błahostkach, a z takim trudem przychodzi im m ó w i e n i e o sprawach serco­ wych. N a s z a piękna miłosna historia dobiega końca, prawda, M a x ? Obydwoje w i e m y o tym j u ż od j a k i e g o ś czasu, ale nie znaleźliśmy jeszcze słów, żeby to sobie powiedzieć. Być m o ż e j e s t e ś m y zbyt leniwi, na p e w n o brakuje n a m żarliwo­ ści... A kto wie, czy się tego nie b o i m y - d o d a ł a półgłosem. Ale ja chciałabym, ż e b y ś m y się postarali i znaleźli te słowa. Nie pozwólmy, żeby nasza historia ugrzęzła w błocie. Powin­ na pozostać lekka, tak j a k na początku. Lekka, piękna i godna naszej pamięci. M a x poczuł dreszcz. Z trudem o p a n o w a ł gest zniecierpli­ wienia. W pewnej mierze miał za złe dziewczynie, że go po­ gania. Po co wszystko psuć, skoro nie ma po t e m u w a ż n y c h p o w o d ó w ? O d e b r a ł to j a k o brak uprzejmości z jej strony. - Ale ja cię k o c h a m , Saro. - Oczywiście! - rzuciła, prostując się, żeby spojrzeć mu w oczy. - I j u ż zawsze cząstka ciebie będzie m n i e kochała, podobnie j a k ty zawsze będziesz zajmował wyjątkowe miej­ sce w m o i m sercu. Ale skończył się j u ż czas naszej miłości. N i e m o ż e być większa, nie m o ż e się rozwijać. Teraz m o ż e j u ż tylko stopniowo się kruszyć, a tego nie chcę. - Ale dlaczego?! - krzyknął, dotknięty do żywego. C z e m u akurat dziś m ó w i s z takie rzeczy?! Przecież wszystko jest d o b r z e ! Szerokim ruchem ramienia wskazał na ogród, fasadę pięk­ nej willi i taras, na którym pokojówka szykowała stół do

154

obiadu. Przez otwarte drzwi b a l k o n o w e słychać było tony so­ naty Beethovena, którą m a t k a Sary grała na pianinie. - Bo taka jest prawda, Max. N a s z a prawda. Nie rozu­ miesz? M u s i m y zwrócić sobie wzajemnie wolność, bo w in­ nym w y p a d k u z a c z n i e m y w y m y ś l a ć coraz bardziej małost­ kowe kłamstewka, p o d o b n e do tego, którym poczęstowałeś m n i e dziś, karmić się co dzień stekiem tchórzliwych w y m ó ­ wek, tanich i banalnych. A wszystko niby po to, żeby się wzajemnie nie ranić. - Znużona, pokręciła głową, a kilka czarnych k o s m y k ó w wydostało

się spod satynowej

białej

opaski. - B ę d z i e m y się wzajemnie zwodzić, a p o t e m zacznie­ my się zdradzać. Dlaczego nie m a m y odwagi stwierdzić, że między nami wszystko skończone, że przeżyliśmy przygodę krótką i intensywną, lecz dziś nasze drogi się r o z c h o d z ą i po­ stanawiamy rozstać się teraz, przy tak pięknej pogodzie, gdy panuje tu taki spokój, a wczoraj wieczorem było n a m razem tak dobrze? Jej twarz była tak łagodna, że spojrzawszy na nią, M a x nie był w stanie się odezwać. O g a r n ę ł o go pełne trwogi uczu­ cie, j a k b y stopniowo oddalał się od brzegu w łodzi bez cum. Sara poprawiła włosy, a na jej szczupłych, muskularnych ra­ m i o n a c h osiadły promienie słońca i rozbłysły ogniwa złotej bransoletki. Z a u w a ż y ł jej piersi prężące się pod c i e n k ą tka­ n i n ą sukienki i zdziwił się, bo nagle nie poczuł pożądania, lecz olbrzymią czułość na widok tej młodej kobiety, która zdobyła się na o d w a g ę i powiedziała to, co on bał się powie­ dzieć. W pobliżu żwirowaną dróżką przechodził ogrodnik, pcha­ j ą c wypełnione kwiatami taczki. Później, po południu, gdy cienie się wydłużą, a u t o m a t y c z n e natryski z a c z n ą mruczeć swoją uspokajającą piosenkę. Ojciec Sary p r a c o w a ł ciężko od rana do wieczora, sześć dni w tygodniu, w s a m y m sercu gwarnego miasta, więc zależało mu, żeby ze swej ukrytej w cieniu wysokiego płotu posiadłości uczynić spokojną przy­ stań. M a x czuł, że wewnętrzna równowaga Sary płynie z ogól155

nej harmonii panującej w rodzinie Lindnerów. O w a harmonia przejawiała się z a r ó w n o w ich dyskretnych manierach, j a k i w wyglądzie d o m u , p e ł n e g o eleganckich boazerii, portretów przodków, mebli zdobnych w mozaiki, książek oprawionych w szagryn i safian, wyrafinowanych sreber i porcelanowych serwisów. Wina pite przy ich stole zawsze były wyśmienite, a r o z m o w y błyskotliwe i inteligentne. -

Skąd u ciebie ta mądrość, Saro? Wydajesz się zawsze

taka niewzruszona, taka p e w n a tego, co należy zrobić, a ja wiecznie się w a h a m , zastanawiam, stawiam sobie tysiące py­ tań, nigdy niczego nie w i e m na p e w n o . Przy tobie sam czuję się czasem j a k dziecko. Posłała mu ten sam spokojny uśmiech, który tak go za­ chwycił p o d c z a s ich pierwszego spotkania, a w jej ciemnych oczach tlił się ledwo dostrzegalny p ł o m y k rozbawienia. - Nie m a s z w sobie nic z dziecka, z a p e w n i a m cię - po­ wiedziała żartobliwie i zaraz spoważniała. - C ó ż zrobić, nie m a m gorącego t e m p e r a m e n t u . Jestem przeciwieństwem ko­ biety impulsywnej. Najpierw się zastanawiam, a p o t e m doko­ nuję wyborów. Ale, wierz mi, zastanawiam się krótko. G d y coś nie idzie j a k trzeba, nieważne, stosunki z pracownicą, de­ seń na sukience, przygotowanie pokazu czy relacje z bliskimi, stawiam t e m u czoło i działam. N i e znoszę bierności. A jesz­ cze bardziej nie znoszę marnotrawstwa. N a s z e uczucie jest dla mnie zbyt w a ż n e i nie pozwolę, żeby przeistoczyło się w jakiś n ę d z n y związek i trwającą wieki agonię. - M ó w i s z o nim w czasie teraźniejszym. - N a u c z y ł a m się już, że miłość to rzecz znacznie bardziej złożona, niż to sobie w y o b r a ż a m y j a k o bardzo młodzi ideali­ ści. Nadal cię k o c h a m , Max, i j a k sam widzisz, wyznaję ci to bez skrupułów i bez fałszywego wstydu, ale nie c h c ę już, że­ byś był m o i m k o c h a n k i e m . - D o ś ć trudno to zrozumieć - zaprotestował z lekkim roz­ drażnieniem. - Przecież to jasne. Jesteśmy w tym s a m y m wieku, ale 156

m a m y inne oczekiwania w o b e c życia. Ty zaczynasz błyskot­ liwą karierę, potrzebujesz swobody r u c h ó w i działania. Ja da­ lej c h c ę p r a c o w a ć , lecz j e d n o c z e ś n i e nie m o g ę zbyt d ł u g o zwlekać z u r o d z e n i e m dzieci. G d y b y j e d n o z nas zrezygno­ wało ze swojego przeznaczenia, rzekomo w imię miłości, ska­ zalibyśmy nasz związek na straszliwy koniec. Przerwała, a jej policzki lekko się zapadły. Po obu stronach ust zarysowały się zmarszczki. M a x zrozumiał, że rozsądne słowa Sary skrywają cierpienie. - To także j e d y n y sposób, jaki u d a ł o mi się znaleźć, żeby nasze rozstanie nie było j e d n o c z e ś n i e k o ń c e m naszej przyjaź­ ni - dodała ze s m u t n y m u ś m i e c h e m . - Jeżeli b ę d z i e m y się starali na siłę przezwyciężyć ten impas, za jakiś czas pozo­ staną n a m tylko wyrzuty sumienia. A żadna przyjaźń nie prze­ trwa, jeśli będzie się opierać na wyrzutach sumienia. Usłyszeli chrzęst opon na żwirze. Aleją w stronę ganku j e ­ chał samochód. Sara poderwała się z krzesła, a jej pies uniósł głowę, wydając pełen zaskoczenia skowyt. - Ojciec wraca z biura. Zaraz będzie obiad. Pójdę się przebrać. Tata na p e w n o chętnie z t o b ą porozmawia, jeżeli zechcesz poświęcić mu trochę czasu. Wiesz, j a k cię lubi. Stała przed nim, tyłem do słońca. Spod cienkiej tkaniny sukienki prześwitywały jej s m u k ł e nogi, dość szerokie bio­ dra, wąska talia, ciało, które znał na p a m i ę ć , któremu spra­ wiał rozkosz tyle razy, w którym się tyle razy zatracał. G d y pochyliła się nad nim, zamknął oczy i w d y c h a ł jej zapach. C z u ł smutek i j e d n o c z e ś n i e p e ł n ą rezygnacji ulgę. Decyzja Sary miała słodko-gorzki smak, podziwiał j a s n o ś ć jej wybo­ ru. Poczuł, że usta dziewczyny muskają j e g o policzek. Z ł a p a ł ją za rękę i złożył pełen wzruszenia pocałunek na jej skórze, która - akurat tego dnia - miała zapach cytrusów. Przycisnęła c h ł o d n ą dłoń do j e g o policzka, po c z y m wyrwała mu się i po­ biegła do d o m u , a za nią pies. Zbliżał się ojciec Sary w s ł o m k o w y m kapeluszu nasunię­ tym na j e d n o oko, z laską w dłoni. Poruszał się z w y r a ź n y m 157

trudem. N i e w i a d o m o dlaczego M a x poczuł ukłucie w sercu i wstał z szezlonga. Saul Lindner należał do tych patriarchów, którzy b u d z ą szacunek i sprawiają wrażenie, iż posiedli c a ł ą m ą d r o ś ć świata. Nosił ubrania d o p a s o w a n e do swojej tu­ szy. Biel gęstych, poskręcanych na karku w ł o s ó w kontrasto­ wała z czernią krzaczastych brwi. Wąsy na okrągłej twarzy skrywały pełne usta, a j e g o przeszywające spojrzenie bez­ litośnie wbijało się w r o z m ó w c ę . Należał do tego s a m e g o po­ kolenia co ojciec Maksa, lecz w przeciwieństwie do niego z u w a g ą słuchał tego, co m ł o d y m ę ż c z y z n a miał mu do po­ wiedzenia. - O, M a x ! - zauważył go Lindner. - Tak się cieszę... Za­ p o m n i a ł e m , że je pan dziś z n a m i obiad. Pije pan coś orzeź­ wiającego? Ależ upał, p r a w d a ? -

Dzień dobry panu. To cytrynada. Napije się pan?

- Moja żona z p e w n o ś c i ą byłaby t e m u przeciwna, ponie­ w a ż m u s z ę u w a ż a ć na cukier, ale raz m o g ę zaszaleć! - zażar­ t o w a ł starszy pan. - Proszę mi nalać do szklanki Sary. Bo, j a k przypuszczam, to ona była tu z p a n e m . - Tak, proszę pana. Poszła na górę przebrać się do obiadu. Lindner rozparł się na szezlongu i zdjął kapelusz, który położył sobie na kolanie. Pociągnął długi łyk napoju, po czym otarł usta chusteczką. Miał z m ę c z o n ą twarz i podkrążone oczy. Fortepian wewnątrz willi zamilkł. Słychać było tylko brzęczenie pszczół i szczęk sekatora, którym posługiwał się niewidoczny stąd ogrodnik. -

Wygląda pan na z m a r t w i o n e g o - zauważył Max. - Coś

poszło źle? -

Przeciwnie, wszystko idzie świetnie.

M a x spojrzał na niego zaskoczony. -

Ma pan na myśli interesy?

-

Interesy, życie, miłość... - Lindner zrobił niedbały ruch

ręką. - Era Stresemanna jest senna i nudna, a N i e m c y to na­ ród, któremu nie należy pozwolić się nudzić. Ten naród nie

158

został stworzony do spokojnej egzystencji, ponieważ brakuje mu wyobraźni, żeby wypełnić pusty czas. - Ale przecież spokój to coś wspaniałego, prawda? Tyle się nacierpieliśmy w ostatnich latach, wojna i inflacja dały n a m popalić! G d y b y ł e m mały, obsesją ludzi stały się ruchy wojsk. Później wszyscy trawili energię na szukaniu miliar­ dów, za które mogliby kupić kawałek chleba. Nie m o ż n a było swobodnie poświęcić się rzeczom n a p r a w d ę istotnym. - A jakie rzeczy są istotne dla pana, M a x ? - zapytał Lind­ ner z zainteresowaniem, które zbiło z tropu m ł o d e g o foto­ grafa. - N i e wiem... Na razie myślę, że moja praca. G d y rano c h w y t a m aparat, m a m wrażenie, że ruszam ku nowej przygo­ dzie. Być m o ż e w y d a m się p a n u zarozumiały, ale czuję, że j e s t e m teraz na tropie czegoś, sam nie wiem, m o ż e jakiejś formy prawdy... No i miłość - dodał po chwili milczenia. Jak m o ż n a z a p o m n i e ć o miłości? - Oczywiście - odparł z a m y ś l o n y Lindner. - Jest pan in­ teligentnym i c i e k a w y m świata m ł o d z i e ń c e m . Artystą o boga­ t y m życiu w e w n ę t r z n y m . P r a w d z i w ą indywidualnością, j a k Sara i ja. Od p e w n e g o czasu nabieram przekonania, że nale­ ż y m y do czegoś w rodzaju duchowej elity. G d y obserwuję swoich rodaków, o d n o s z ę wrażenie, że większość N i e m c ó w potrafi egzystować wyłącznie w sercu jakiejś grupy. Podczas wojny straciliśmy p o n a d półtora miliona mężczyzn, a nie m o ż n a z a p o m i n a ć o czterech milionach okaleczonych na całe życie. Wojna doprowadziła do rozbicia rodzin, śmierci j e d n o ­ stek, a j e d n a k to właśnie ona stanowiła źródło zrywów i en­ tuzjazmu. Teraz wielu z N i e m c ó w czuje, że osierocono ich z ideałów. N i e m c y się nudzą. Roztrząsają urazy, twierdzą, że sygnatariusze traktatów byli zbyt zaślepieni i zachłanni, żeby bronić ich interesów. O b a w i a m się, że prędzej czy później zjawi się ktoś, kto zaproponuje im traktat na i n n y c h wa­ runkach.

159

Nie do końca rozumiejąc, do czego Lindner zmierza, M a x pomyślał nagle o swojej siostrze Marietcie. „Z nim przynaj­ mniej się nie n u d z ę . . . " - odpowiedziała mu, gdy spytał, co ta­ kiego widzi w tym wstrętnym karierowiczu, za którego wy­ szła za mąż. M a n e t t a brylowała na najważniejszych przyjęciach i sa­ ma, kilka razy w miesiącu, podejmowała gości w swojej wil­ li, nieopodal posiadłości Lindnerów, bez umiaru wydając pie­ niądze. W towarzystwie p o w s z e c h n i e uchodziła za elegancką i kapryśną ż o n ę w p ł y w o w e g o mężczyzny, który nie krył swo­ ich nacjonalistycznych i antysemickich poglądów politycz­ nych. - Co skłania p a n a do takich w n i o s k ó w ? - zapytał Max. -

Wybór marszałka Hindenburga na prezydenta Republiki

Weimarskiej to działanie ostrzegawcze. Ten w p ł y w o w y sta­ rzec reprezentuje ciemne siły w kraju, w którym aż roi się od zniechęconych ludzi. To wojskowy, zatwardziały monarchi­ sta. Stanowi duże zagrożenie dla republiki, której powstania nigdy nie przetrawił. Proszę nie z a p o m i n a ć , że to on w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku m ó w i ł o „nożu w b i t y m w p l e c y " niemieckiej armii. Jesteśmy, niestety, republiką bez republikanów. Komuniści p r a g n ą republiki pozbawionej tego, co nadaje sens republice, a narodowościowa prawica domaga się powrotu cesarza i końca - jak to m ó w i - „żydowskiej do­ minacji". N i e d a w n o , podczas kolacji, r o z m a w i a ł e m o tym ze Stresemannem. Nasz minister spraw zagranicznych zrobił, co mógł, żeby zapobiec tej prezydenturze. Na próżno. Z westchnieniem otarł czoło. M a x słuchał dalej, pełen sza­ cunku. - N i e d a w n o przeczytałem p e w n ą książkę. Należałoby ją kartkować w rękawiczkach, tyle się z niej sączy nienawiści i fanatyzmu. Partia narodowosocjalistyczna była zakazana, ale w lutym z n ó w stała się legalna. Z m r o z i ł a m n i e pisanina tego n ę d z n e g o agitatora Adolfa Hitlera. Został skazany na pięć lat więzienia, ale w y p u s z c z o n o go po kilku miesiącach. 160

Jego w y p o w i e d z i b u d z ą strach w k a ż d y m , kto u m i e czytać między wierszami. - Ale chyba nie wierzy pan, że ten typ m ó g ł b y mieć ja­ kiekolwiek w p ł y w y ? N i e m c y nie udzielą kredytu zaufania tak groteskowej postaci. To tylko m a ł y austriacki kapral, który się miota niczym drewniany pajacyk. Lindner odchylił głowę. Promienie słońca prześwitywały p o m i ę d z y liśćmi i osiadały mu na twarzy. - Postanowił obalić n a s z ą republikę jej w ł a s n ą bronią, le­ galnie, nie z d o b y w a ć jej siłą. Ani on, ani j e g o poplecznicy wcale się z tym nie kryją. Jeden z m o i c h przyjaciół słyszał go przed trzema laty w Monachium. To demagog i groźny orator. Niech pan sobie przypomni Greków. Elokwencja to j e d n o ­ cześnie talent i oręż. - Na p e w n o , lecz Grecy byli d e m o k r a t a m i . - C z e g o nie m o ż n a powiedzieć o m a ł y m kapralu ubra­ nym w skórzane bawarskie portki - powiedział Lindner z cie­ niem uśmiechu. - Bardzo k o c h a m swój kraj, M a x . Mój jedy­ ny syn został o d z n a c z o n y K r z y ż e m Ż e l a z n y m i oddał życie za naród. Ale m o ż n a kochać ojczyznę i dostrzegać jej słabo­ ści. M a m nadzieję, że się mylę. M a m nadzieję, że N i e m c y potrafią zwalczyć swoje d e m o n y i że nasza m ł o d a demokra­ cja w k o ń c u dojrzeje. Jednak nie wszyscy głosują tak j a k pan czy ja. To, co zdarzyło się podczas ostatnich wyborów, bar­ dzo m n i e niepokoi. - O b i a d ! - zawołała Sara z tarasu, przyłożywszy do twa­ rzy dłonie zwinięte w trąbkę. - C h o d ź c i e szybko, umieram z głodu! - Obowiązki wzywają, drogi M a k s i e - stwierdził Lind­ ner, próbując podnieść się z szezlonga. - N i e psujmy tak pięknego dnia smutnymi myślami. Sara miałaby mi za złe, prawda? M a x wstał i p o d a ł mu rękę. -

Dziękuję, chłopcze. Wygląda na to, że się starzeję. Być

m o ż e to jest p r z y c z y n ą tych p r z y p ł y w ó w rozczarowania. 161

Ruszyli w stronę domu. Saul Lindner z czułością położył dłoń na ramieniu m ł o d e g o towarzysza. Marietta Eisenschacht j e c h a ł a szybko aleją Unter den Linden kabrioletem talbotem z szoferem u boku. M ą ż nie lubił widoku kobiet za k i e r o w n i c ą i twierdził że Marietta jeździ w sposób nieodpowiedzialny, lecz ona u k r a d k i e m łamała j e g o zakazy, zmuszając kierowcę do trzymania j ę z y k a za zębami. Zacisnąwszy usta i oparłszy łokieć o drzwiczki, szofer wpa­ trywał

się

w

doryckie

kolumny

Bramy

Brandenburskiej,

zwieńczone statuą Wiktorii i Kwadrygą. Marietta j a k zwykle była spóźniona. Objechała w o k ó ł Pariser Platz i p o m k n ę ł a ku hotelowi Adlon tak szybko, że pasażer musiał przytrzymać się klamki, aby nie uderzyć g ł o w ą o p r z e d n i ą szybę. Portier podbiegł otworzyć drzwiczki. Marietta wysłała szofera na kawę. Musiał się trochę uspokoić. Marietta uwielbiała Adlon. G d y b y mogła, mieszkałaby w nim przez cały rok, j a k niektórzy aktorzy czy śpiewacy. Wznosił się d u m n i e w miejscu d a w n e g o R e d e r n a i od otwar­ cia w 1907 roku cieszył się sławą najnowocześniejszego i naj­ bardziej luksusowego w Europie. Nie m ó g ł ominąć go nikt, kto chciał się pokazać i zobaczyć, j a k się mają inni. Przeta­ czały się tu m a s y znakomitych gości, należących do wpływo­ wej socjety miasta. Wieczorki taneczne w Adlonie to była prawdziwa instytucja. Szybkim krokiem p o k o n a ł a pokryte c z e r w o n y m d y w a n e m stopnie. K a m e r d y n e r otworzył drzwi, żeby wpuścić j ą d o środka, po c z y m szybko potrząsnął d z w o n k i e m , sygnalizując przybycie ważnej osobistości. Hol z m a l o w a n y m sufitem tęt­ nił życiem. Boy hotelowy pchał wózek w y p c h a n y luksuso­ w y m i skórzanymi walizkami. D w ó c h śniadych b i z n e s m e n ó w czekało przed b u d k a m i telefonicznymi. Jakiś klient w stroju w i e c z o r o w y m i z cylindrem w dłoni r o z m a w i a ł z odźwier­ n y m , gestykulując, a j e g o małżonka, o szyi owiniętej ciasno s z m a r a g d o w y m i naszyjnikami, ściskała pod p a c h ą drżącego 162

pieska. Każdy, kto znalazł się w tej pełnej złoceń szkatule z r ó ż o w e g o m a r m u r u , przesyconej z a p a c h e m perfum i cię­ tych kwiatów, m r u ż y ł oczy j a k krótkowidz, co n a d a w a ł o j e g o spojrzeniu wyraz pełen dystansu i skupienia, j a k to zwykle bywa u ludzi, którzy czują się ważni. Niektórzy klienci spe­ cjalnie wysiadali z windy na pierwszym piętrze, żeby zejść po szerokich schodach i z p o m p ą wkroczyć na salę. Marietta nawet nie zwolniła kroku. Chciała j a k najszybciej spotkać się z Astą, która dopiero co wróciła z podróży poślubnej do Włoch. Wysłała przyjaciółce kilka z d a w k o w y c h widokówek, n a s z p i k o w a n y c h wykrzyknikami, ale Marietta nie m o g ł a się doczekać świeżych wiadomości. Pary na parkiecie ślizgały się w rytmie fokstrota. Tuż przed orkiestrą tańczyły dwie przytulone do siebie kobiety z m i n a m i p e ł n y m i wyższości. Marietta rozejrzała się po sali i rozpoznała kilka aktorek n i e m e g o kina, które przyszły tu za­ p e w n e po dniu zdjęciowym w studiu Babelsberg. Byli tu tak­ że tancerze do towarzystwa, o włosach ulizanych brylantyną, zbyt poważni, żeby wierzyć w ich uczciwe intencje, a także ludzie, których często gościła u siebie na prośbę męża, lecz nazwisk nie pamiętała, p o n i e w a ż uważała, że są nieciekawi. Znalazła na to sposób, nadając im czułe i w y m i e n n e przezwi­ ska, które jej do niczego nie zobowiązywały, a im dawały złudzenie, że są tu mile widziani. I tak mamiła gości, uszczęś­ liwiając j e d n o c z e ś n i e Kurta. Asta, u p o z o w a n a niedbale w fotelu, sprawiała wrażenie egzotycznego owada. Jej nogi i ręce były tak szczupłe i wiot­ kie, że każdy, kto na nią patrzył, zastanawiał się, j a k w ogóle m o ż e je zginać, nie łamiąc ich. Na jej czerwonej sukni pysz­ niły się zadziwiające hafty inspirowane sztuką aztecką i Ma­ rietta na ich widok natychmiast p o c z u ł a zazdrość. Na jej głowie lśniła cienka opaska. Asta r o z m a w i a ł a z m ł o d ą , ja­ s n o w ł o s ą kobietą o bladoniebieskich oczach i miłej dla oka sylwetce, a jej piękno z d e c y d o w a n i e p r z y ć m i e w a ł o niepo­ z o r n ą urodę r o z m ó w c z y n i . 163

- Ach, jesteś nareszcie, k o c h a n i e ! - wykrzyknęła Asta i wstała, by uściskać Mariettę i musnąć ustami jej usta. M a m wrażenie, że nie w i d z i a ł a m cię całe wieki. C z y w ogóle jeszcze m n i e pamiętasz? - Wyjechałaś na miesiąc, Asto. To długo, ale tyle jeszcze można wytrzymać. -

M a m ci tyle do opowiedzenia! Było tak romantycznie.

Pragnę, żeby po śmierci rozsypano moje prochy w Wenecji, nad Wielkim Kanałem... Właśnie m ó w i ł a m o t y m M a g d z i e dodała, odwracając się do młodej kobiety. - O n a też zaraz po ślubie wyjechała do Włoch, niestety, podróż została skrócona, p o n i e w a ż jej m ą ż ma zbyt dużo pracy, niedobry. Nie znacie się? M a g d a Quandt, Marietta Eisenschacht. Na szczęście mój drogi m a ł ż o n e k nie jest aż tak p o w a ż n y j a k pani mąż, M a g d o . N i e z d o ł a ł a b y m ani przez sekundę być z ponurakiem. Życie jest takie krótkie... Marietta słuchała j e d n y m u c h e m niezbyt ciekawych aneg­ dotek młodej małżonki i zastanawiała się, skąd Asta wytrzas­ nęła tę Frau Quandt, która zaciągała się d y m e m z papierosa, nie tknąwszy nawet tych wyśmienitych ciasteczek, i była chyba zbyt powściągliwa, żeby m o g ł y ją przyjąć do swojej kliki. Z a m ó w i ł a herbatę, choć Asta i Marietta poprosiły o eg­ zotyczne koktajle, które b a r m a n zawsze przyrządzał specjal­ nie dla nich, gdy się tu zjawiały. Po p e w n y m czasie Frau Quandt przeprosiła uprzejmie, obiecując, że przyjdzie wraz z m ę ż e m na j e d n o z przyjęć w y d a w a n y c h przez Astę. Mariet­ ta patrzyła za n i ą spod półprzymkniętych powiek. - Dlaczego się n i ą interesujesz? - spytała zaciekawio­ na. - Jest ładna, lecz nieco m d ł a , nie? - Jej mąż jest prawie tak s a m o bogaty j a k twój - odparła półgłosem Asta. - To przemysłowiec, dwadzieścia lat od niej starszy. Jeden z tych porządnych i ponurych protestanckich burżujów, z którymi życie jest śmiertelnie n u d n e . Mają ma­ łego synka... Myślisz, że wkrótce i my będziemy ciężarne,

164

Marietto? - rzuciła zachłannie, prostując się na fotelu. - Ja się trochę tego boję. To prawie n i e p r a w d o p o d o b n e , żeby dziecko m o g ł o przeżyć w m o i m brzuchu. Jak myślisz, ile po­ trzeba czasu, by odzyskać formę po porodzie? Marietta zastanawiała się nad t y m j u ż kilkakrotnie od dnia ślubu. Kurt chciał mieć liczną rodzinę. S a m był j e d y n a k i e m i twierdził, że j e g o dzieciństwo było bardzo smutne. Pragnął kilkorga dzieci - zwłaszcza synów. „To także obowiązek wo­ bec naszego kraju" - mawiał, a ona zastanawiała się, w jaki sposób ich progenitura miałaby w p ł y n ą ć na losy N i e m i e c . Była g o t o w a dać mu j e d n o lub dwoje dzieci - raczej córki ale postanowiła stanowczo, że na tym koniec. N i e chciała, żeby ciąże zniszczyły jej ciało. W odpowiedzi na nagabywa­ nia m ę ż a uśmiechała się do niego, bo jej się podobał i lubiła j e g o zdecydowanie, które dawało poczucie bezpieczeństwa. Eisenschacht miał w życiu dwie pasje: pracę i żonę, a ponie­ waż

swoją z a w o d o w ą obsesję wynagradzał

Marietcie wy­

myślnymi prezentami, była łaskawa dla tej j e g o „ k o c h a n k i " , która przecież nie przynosiła jej w n i c z y m ujmy. - Marietta? - rozległ się n i e p e w n y głos. Zadrżała, w y r w a n a ze swoich myśli. - Mój drogi Milo, co u ciebie słychać? - spytała na wi­ dok pyzatej twarzy j e d n e g o ze swoich najwytrwalszych wiel­ bicieli. Ten m ł o d y człowiek należał do jednej z niezliczonych hra­ biowskich rodzin niemieckich, posiadających w ł a s n e herby i proporce, zamki o ząbkowanych wieżach i w y t a p e t o w a n e salony, przepełnione z a p a c h e m cygarowego d y m u i pergami­ nu. Jego p r z o d k o w i e ginęli na polach bitew, których nazwy pojawiały się na kartach p o d r ę c z n i k ó w do historii. A jednak, patrząc na Milona, m o ż n a się było zastanawiać, czy wigor, p ł y n ą c y w r a z z k r w i ą w żyłach p r z o d k ó w , nie w y c z e r p a ł się przez te wszystkie wieki. Milo miał cofnięty podbródek, włosy w strąkach i płaczliwe spojrzenie, a j e g o rasowa ślama-

165

zarność zawsze d o p r o w a d z a ł a Mariettę do szału i sprawiała, że nigdy nie traktowała tego adoratora inaczej j a k z p e w n ą p o g a r d ą i lekkim rozdrażnieniem. - U mnie? Świetnie. Wręcz wspaniale. Jestem zakocha­ ny - rzucił, prostując się dumnie, j a k gdyby obwieszczał waż­ ne zwycięstwo. - N i e ! - krzyknęła z drwiącym uśmieszkiem. Chłopak, który kilka dni przed jej ślubem napisał do niej p ł o m i e n n y list, by oznajmić, że złamała mu serce, tak pręd­ ko znalazł sobie pocieszycielkę? Poczuła się zawiedziona. Z n a c z n i e bardziej schlebiała jej myśl, że zakochany w niej mężczyzna wybiera cierpienie i samotność. - Kto to? Z n a m y j ą ? -

Ma na imię Sofia. Jest Rosjanką.

- Rosjanka? A cóż to za p o m y s ł ? Gdzie ją znalazłeś? - To przyjaciółka Ferdynanda. Poznał ją na wydziale pra­ wa. Studiuje w i e c z o r o w o . Jej ojciec był a d w o k a t e m przed re­ wolucją bolszewicką. To świetna dziewczyna - zakończył z dumą. - Nie taka j a k ja, prawda? - najeżyła się lekko Marietta. G d z i e ona j e s t ? Przedstawisz n a m j ą ? - Za chwilę tu będzie. W ciągu dnia pracuje j a k o sekre­ tarka u Lindnerów. Musi j a k o ś zarabiać na życie. Jest taka dzielna! Sama rozumiesz, wygnanie... W j e g o spojrzeniu był taki blask, takie oddanie, że Mariet­ ta poczuła lekką irytację. -

B o g o w i e ! - krzyknęła ironicznie. - Ależ ta kobieta to

w z ó r cnót wszelakich! Myślisz, że jesteśmy godni, by ją po­ znać? Co o t y m sądzisz, Asto? -

U w a ż a m , że jesteś złośliwa, Marietto, i że M i l o zasłu­

guje na szczęście. Pragnę, by wszyscy w o k ó ł m n i e czuli się szczęśliwi. Siadaj, chłopcze - dodała, klepiąc wolne krzesło. I nie pozwalaj Marietcie, by ci dokuczała. Dobrze wiesz, że potrafi być słodko perfidna. Milo posłusznie usiadł i z a m ó w i ł koniak. 166

- C u d o w n i e , że z n ó w j e s t e ś m y r a z e m , przyjaciele!

-

krzyknęła Asta. - Wypijmy za m i ł o ś ć ! Za przyszłość! M a n e t t a j e d n y m haustem wypiła koktajl, żeby przegonić dręczące ją poczucie niedosytu, i próbowała wyjąć palcem wisienkę, spoczywającą na dnie kieliszka. Zbyt dobrze znała to zniecierpliwienie, które c z a s e m ją ogarniało i sprawiało, że m o g ł a przejrzeć na wylot s a m ą siebie. W takich chwilach jej własna rozpacz napawała ją agresją. Miała ochotę gryźć i drapać. Fala gorąca opływała ją od głowy aż do stóp. Ra­ dosna gra orkiestry działała jej na nerwy. Ale w chwili, gdy pomyślała, że musi iść do d o m u , i to zaraz, natychmiast, do­ strzegła męża. Stał na progu sali. N i e zdziwiła się na j e g o widok. Niedaleko stąd, w o k ó ł Leipzigerstrasse i Friedrich­ strasse, znajdowała się dzielnica redakcji p r a s o w y c h i wy­ dawnictw. Kurt wiedział, że żona kilka razy w tygodniu przy­ j e ż d ż a na koktajl do Adlona. Teraz j a k gdyby wyczuł jej niepokój. M a n e t t a uważała niemal za cud, iż zjawił się tu właśnie w chwili, gdy była taka roztrzęsiona bez żadnego specjalnego p o w o d u . Poczuła, że mąż, j e g o szerokie r a m i o n a i nieprzenikniona twarz są dla niej opoką, i ucisk na jej skro­ niach rozluźnił się nieco. - Z o s t a w i a m was. - M a n e t t a wstała tak gwałtownie, że omal nie wywróciła kieliszków na stole. - Zjedzmy jutro obiad u Horchera, Asto. Wszystko mi opowiesz. Do zobacze­ nia, Milo. Przyprowadź do m n i e kiedyś swoją narzeczoną. Z wielką radością ją p o z n a m . Nie odrywając wzroku od Kurta, przeszła przez parkiet, roztrącając tancerzy, którzy gromili ją wzrokiem. W holu hotelu Adlon stał M a x i prosił portiera, żeby zapo­ wiedział j e g o przyjście Fräulein Anicie Berber. W oczach szczupłego m ę ż c z y z n y w sztywnym uniformie pojawił się błysk obawy. M a x dobrze wiedział, co go niepokoi. Był aku­ rat w sali restauracyjnej hotelu w dniu, w którym wkroczyła do niej ta słynna kabaretowa tancerka, ubrana w futro i złoco167

ne buty na niebotycznych obcasach. Zdziwił się, że nie ma pończoch. Kobieta z a m ó w i ł a szampana, po c z y m zrzuciła futro, ukazując z e b r a n y m nagie ciało. Trudno mu było stwier­ dzić, co wywarło na nim większe wrażenie: prowokacja Ber­ ber, symbolu seksu w Republice Weimarskiej, słynnej tancer­ ki i aktorki, kokainistki, morfinistki, pożeraczki serc męskich i niewieścich, która tańczyła nago w kabaretach i pozowała w eleganckich strojach dla rubryki m o d y w „Die D a m e " , czy niewzruszona postawa kierownika sali, który po prostu narzu­ cił futro na r a m i o n a klientki i odprowadził ją do wyjścia. Ta niespełna trzydziestoletnia kobieta nie bała się nikogo. Otto Dix miał zamiar n a m a l o w a ć jej portret, lecz ona zatele­ fonowała do Maksa, żeby ją sfotografował, p o n i e w a ż właśnie przygotowywała n o w ą choreografię. M a x znał jej występy, widział, j a k wyraża t a ń c e m chorobę, poród i śmierć. Od pew­ nego czasu balansowała na skraju psychicznej

przepaści.

D a w n y Berlin, w którym p a n o w a ł a galopująca inflacja i roz­ wiązłość, Berlin, którego w młodości była królową, teraz uspokajał się i stawał się coraz bardziej powściągliwy. Berber nie m o g ł a sobie znaleźć w nim miejsca. Właśnie ten m o m e n t w życiu artystki fascynował Maksa. W tej upudrowanej na biało, kociej twarzy-masce pragnął odnaleźć rozpacz, skrzęt­ nie s k r y w a n ą p o d ciężkimi p o w i e k a m i . - Fräulein Berber j e s z c z e nie przyszła - oznajmił por­ tier. - Czy pan baron zechce zaczekać? M a x miał nadzieję, że nie będzie musiał siedzieć tu zbyt długo. Od reżyserów wiedział, że Berber spóźnia się czasem pół dnia na plan filmowy. Kupił w kiosku kilka dzienników i paczkę papierosów, po czym usiadł na fotelu przy fontannie, zdobnej w słonie z brązu. Dostrzegłszy siostrę i szwagra, pożałował, że nie ukrył się w którymś z dyskretniejszych sa­ lonów. Jednak trudno było odwiedzić Adlon, pozostając nie­ zauważonym. Napotkał spojrzenie Kurta Eisenschachta i wstał zrezygnowany.

168

Marietta była wyraźnie nie w formie. Bladość jej twarzy podkreślała m o c n a czerwień u m a l o w a n y c h ust. M a x zastana­ wiał się, czy nie ma przypadkiem gorączki. Siostra jak zwyk­ le zarzuciła mu r a m i o n a na szyję. Dobrze znał to jej rozedrga­ nie. Pamiętał Mariettę j a k o dziecko - jej kaprysy i histerie pamiętał, j a k uspokajały ją guwernantki. Później on sam sta­ rał się łagodzić jej humory, które skłaniały siostrę do picia, palenia o p i u m i szukania przejściowej rozrywki w kokainie. J e d y n ą zaletą, j a k ą M a x dostrzegał u Eisenschachta, była j e g o anielska cierpliwość, j a k ą okazywał młodej

żonie. Widać

było, że daje Marietcie ukojenie, j a k i e g o nie zaznała nigdy wcześniej - ani ze strony rodziców, ani od mężczyzn, z który­ mi się wiązała. - Kurt! - z d e c y d o w a n i e uścisnął dłoń szwagra. -

Witaj, M a x !

Gratuluję ostatniej wystawy. C z y t a ł e m

w s w o i c h gazetach entuzjastyczne recenzje. -

M a m nadzieję, że były szczere.

Eisenschacht się uśmiechnął. - Z a p e w n i a m cię, że nie daję n i k o m u żadnych zaleceń dotyczących mojego szwagra. Dobrze wiesz, że toleruję na ł a m a c h swojej prasy wyłącznie prawdę, niezależnie od tego, czy dotyczy ona kultury, czy też polityki. Dlatego właśnie moi czytelnicy pozostają mi wierni. M a x z a c h o w a ł k a m i e n n ą twarz. U w a ż a ł , że sposób przed­ stawiania w i a d o m o ś c i politycznych w prasie Eisenschachta pozostawia wiele do życzenia. N a w o ł y w a n o w nich do odro­ dzenia rzekomo „autentycznych" Niemiec i wprowadzenia z h i e r a r c h i z o w a n e j w s p ó l n o t y l u d o w e j . O p i s y w a n o schyłek Zachodu i często powtarzano pojęcie: krew i ziemia. Po uwol­ nieniu agitatora Hitlera w jednej z gazet na całej stronie uka­ zał się j e g o portret. Dzięki s w o i m w y d a w n i c t w o m i dziesiąt­ k o m tytułów prasowych Eisenschacht wywierał na społeczeń­ stwo szkodliwy wpływ. Był to człowiek inteligentny, który wierzył w siłę reklamy i n o w o c z e s n y c h sposobów komunika-

169

cji - takich j a k radio czy fotografia. Wojna, zamieszki rewo­ lucyjne i następujące po sobie kryzysy polityczne sprawiły, że spora część społeczeństwa zainteresowała się polityką i d o m a g a ł a się informacji. - Wiedziałeś, że Kurt kupił kilka twoich prac z wysta­ w y ? - rzuciła z d u m ą Marietta. Max nie bez złośliwości zastanawiał się, czy powinien okazywać radość, czy wręcz przeciwnie. - N i e , nie wiedziałem. - Dyskrecja

czasem

popłaca - mruknął

Eisenschacht

z fałszywą skromnością. - Myślę, że p o w i n n o mi to pochlebiać. Wiem, że twoja kolekcja ma sporą r e n o m ę . - Cóż począć, mój drogi, p o d o b a mi się twój styl. G e o metryzacja form, dramatyzacja portretu... D o s t r z e g a m w two­ ich pracach p e w n ą ideę siły i porządku, która mi odpowiada. Jesteś autentycznie wrażliwy. Od razu widać, że nie zostałeś fotografem przez przypadek, lecz z powołania. W b r e w sobie M a x p o c z u ł się mile połechtany t y m k o m ­ p l e m e n t e m . Spuścił wzrok, lekko zażenowany. Jednocześnie przy wejściu rozległ się dźwięk d z w o n k a i Marietta się od­ wróciła. -

Spójrz, to Anita Berber - stwierdziła z radością. - Przy­

gotowuje n o w y spektakl. Trzeba go będzie koniecznie zoba­ czyć. O n a jest z n a k o m i t a ! - Z o b a c z y m y - odparł z i m n o Eisenschacht. - Nie sądzę, żebyśmy musieli oglądać jej wulgarne pląsy. Wystarczająco długo była na pierwszym planie. Najlepiej by było, gdyby znikła. Ludzie szybko by zapomnieli... Do zobaczenia, M a x dodał, biorąc p o d ramię Mariettę, która koniuszkami palców posłała mu całusa. M a x spojrzał na artystkę. Podszedł do niej m ł o d y kamer­ dyner i zapowiedział, że fotograf j u ż czeka. Kobieta odwró­ ciła się w j e g o stronę, z jej ramienia spłynęła krótka j e d w a b ­ na pelerynka. Od razu oczarował go jej przebiegły uśmiech. 170

Ksenia położyła biały peniuar przy drzwiach do łazienki i sprawdziła temperaturę wody. Mała tabliczka ostrzegała go­ ści, że należy uważać, gdyż w a n n a napełnia się w ciągu kilku minut. Rozbawił ją ten napis, gdy przeczytała go po raz pierw­ szy. Z westchnieniem satysfakcji weszła do pachnącej w o d y i zanurzyła się aż do podbródka. J e d n ą z rzeczy, których najbardziej brakowało jej w Pary­ żu, był luksus intymności. Pokryta rdzą łazienka na korytarzu śmierdziała wilgocią. Na drzwiach do toalety często psuła się zasuwka i trzeba je było trzymać ręką. Odkąd zamieszkała w Adlonie, kąpała się dwa razy dziennie i nadal było jej m a ł o . Jacques Rivière zarezerwował w tym hotelu dla swoich dziesięciu paryskich modelek, które przywiózł na pokaz, dość s k r o m n e pokoje. Ale nawet te żółte zasłony, m a h o n i o w e ku­ bańskie meble i ryciny z w i d o k a m i Berlina przypominały Kseni dawne, w y s t a w n e życie. Szybko stała się j e d n ą z najbardziej charakterystycznych modelek d o m u m o d y Rivière i dołączyła do grupy „latają­ cych", czyli tych, które brały udział w pokazach za granicą. N a u c z o n o ją chodzić, obracać się na piętach, przybierać pozy. Była obdarzona w y n i o s ł ą urodą, której często używała j a k o tarczy, broniąc się przed spojrzeniami pełnymi podziwu albo pożądania. Przypomniała sobie lekcje gracji, które odebrała j a k o dziecko, ostrożne stąpanie z książką na głowie, głębokie ukłony, które składałaby dziś na carskim dworze, gdyby losy świata potoczyły się inaczej. Przez kilka lat zamiast wachla­ rza i białych rękawiczek do łokcia nosiła przy sobie rewol­ wer. Ubierała się w wojskowe kurtki, szorstkie spodnie, buty na grubej podeszwie. A m i m o to łatwo wróciło jej zamiłowa­ nie do pięknych przedmiotów. M o ż e nawet zbyt łatwo. Na początku czuła się poniżona, gdy proszono ją o poka­ zanie nóg czy wypchnięcie miednicy. Rivière zrobił kilka przymiarek bezpośrednio na niej i upinając materiał, muskał 171

czasem jej ramię, pierś czy udo. N a u c z y ł a się stać prosto całymi godzinami, gdy krawcy krzątali się w o k ó ł niej, wyko­ nując precyzyjne i szybkie gesty. Krytykowano i k o m p l e m e n ­ t o w a n o jej

wygląd

w

sposób

zadziwiająco

naturalny,



wreszcie zrozumiała, że dla tych ludzi ciało modelki to tylko instrument. N a w e t p o d o b a ł a jej się ta myśl. W pewien sposób wszystko nagle stało się prostsze. Usłyszała, j a k otwierają się podwójne drzwi do pokoju i zaraz ktoś radośnie krzyknął po rosyjsku: - N i e mów, że z n ó w się kąpiesz! Skóra ci się całkiem po­ marszczy! - Daj mi spokój, Taniu. Czy ja ci coś m ó w i ę , gdy się opy­ chasz ciastkami? Jak tak dalej pójdzie, nie zmieścisz się w sukienki i wylądujesz na bruku. - Mój Boże, n a p r a w d ę tak myślisz? - spanikowała kole­ żanka. Stanęła bokiem do d u ż e g o lustra i dokładnie się w n i m przejrzała. - Żartowałam, Taniu - fuknęła Ksenia. - Pytałaś Riviere'a, o której m a m y być g o t o w e ? - Tak jest, generale! C z e k a na nas za godzinę. P o d o b n o nie ma j u ż w o l n y c h miejsc na wieczorny pokaz. W c a l e m n i e to nie dziwi. Od czasów przedwojennych p o k a z ó w Poireta berlińczycy wykorzystują k a ż d ą okazję do oglądania pary­ skiej haute couture. No dobrze, pójdę j u ż , bo inaczej z n ó w będziesz miała h u m o r pod psem. -

Świetny p o m y s ł - m r u k n ę ł a Ksenia.

Kilka minut później wyszła z wanny, owinęła się peniuarem i b o s o wróciła do pokoju. Otworzyła o k n o , żeby popa­ trzeć na g w a r n ą Wilhelmstrasse. Wieczorne powietrze było nieco chłodniejsze, ostre, niemal pieprzne - pachniało mie­ szanką benzyny, węgla i kurzu z licznych placów budowy. Podobał jej się Berlin. Lubiła ten elektryzujący tumult, Potsdamer Platz, który nie miał nic wspólnego z placem i był raczej fantastycznym skrzyżowaniem ulic, pstrokate wózki kwiaciarek, światła, które rozbłyskiwały, gdy tylko zapadał 172

zmierzch, lubiła Alexanderplatz, z którego wychodziły ma­ lownicze uliczki pełne kamienic o liszajowatych fasadach, dzwonki tramwajów, klaksony automobilów, gęste listowie Tiergarten, Szprewę wijącą się pośród kanałów, słupy ogło­ szeniowe oklejone afiszami spektakli teatralnych, koncertów, operetek, filmów, kabaretów... P a n o w a ł a tu atmosfera przy­ j e m n o ś c i , ale także zbrodni. Było to miasto zduszonej w za­ rodku rewolucji i powstań, które kończyły się r o z l e w e m krwi. Wszystko s m a k o w a ł o tu intensywniej niż gdzie indziej - za­ równo p r z e m o c , j a k i poszukiwanie przyjemności oraz zapo­ mnienia. To nie było miejsce dobre dla nieśmiałych, to miasto rzucało człowiekowi rękawicę w twarz, jak gdyby w y z y w a ł o go na pojedynek. Berlin był żarłoczny, j e g o tłumy - gęste i niecierpliwe, a j e g o apetyt na życie pulsował na ogarniętych gorączką ulicach. K s e n i a p o c z u ł a , że jej serce bije szybciej. P r z e s z y ł ją dreszcz. Jestem wolna - pomyślała niemal o c z a r o w a n a i po raz pierwszy od lat poczuła, j a k z ramion zsuwa jej się o g r o m n y ciężar. Niania, Masza, Cyryl, wuj Sasza... Byli dale­ ko, p o z a jej zasięgiem. Cokolwiek by się stało, nie m o g ł a nic dla nich zrobić. N i e dziś, nie tej nocy. Wszystko zostało dale­ k o : ciasna mansarda, walka o pozwolenie na pracę czy o kartę pobytu, kolejki w prefekturze, niezapłacony czynsz, długi. Dziś była po prostu dwudziestotrzyletnią kobietą, u p o j o n ą at­ mosferą miasta o tysiącu zaskakujących twarzy, w którym schronienie znalazło dwieście tysięcy jej rodaków, k o s m o p o ­ litycznego miasta p e ł n e g o talentów, miasta z u c h w a ł e g o i nie­ pokornego, w którym gdy tylko stanęła na d w o r c o w y m pero­ nie, poczuła się j a k u siebie. Z u ś m i e c h e m posłała przez o k n o całusa, j a k b y oklaski­ wały ją niewidzialne tłumy, po c z y m podeszła do dużej szafy i zaczęła się ubierać. Rivière obiecał, że po pokazie zabierze je do Błękitnego Ptaka, j e d n e g o z najsłynniejszych rosyjskich kabaretów w mieście. Ksenia postanowiła, że tego wieczoru nie będzie się zastanawiać, kalkulować, analizować, dopaso173

wywać do tych czy innych... Nie, tego wieczoru Ksenia Fiod o r o w n a Ossolina miała ochotę n a p r a w d ę żyć. W p ó ł m r o k u dużej sali modelki paradujące na p o d i u m nie m o g ł y dostrzec twarzy widzów. Widziały tylko białe gorsy mężczyzn w smokingach, rozżarzone końcówki papierosów i błyski cekinów na opaskach zdobiących czoła kobiet. Co jakiś czas, niczym fajerwerki, na widowni rozlegały się głośne, entuzjastyczne oklaski. Jacques Riviere zaplanował cały pokaz z K s e n i ą w roli głównej. Krzątał się za kulisami w przekrzywionych okula­ rach, które stłukł na kilka minut przed prezentacją. P e w n e przesądne osoby uznały to za z ł ą wróżbę. „Ależ to nie lustro, to białe szkło, monsieur - skwitowała to Ksenia. - Wręcz przeciwnie, zbite szkło to znak p o w o d z e n i a " . „ O b y cię B ó g usłyszał, m a l e ń k a " - odparł na to projektant, m o c n o zaniepo­ kojony. M ł o d a Rosjanka miała rację: pokaz odniósł sukces. W kącie przycupnęli ilustratorzy, tworząc szkice, które następnego dnia miały się ukazać w prasie. Amerykańskie klientki, przebywające akurat w Berlinie, wpadły podziwiać ostatnią kolekcję Riviere'a. Również rodowite berlinianki, któ­ re ostatnio, j a k się w y d a w a ł o , wolały rodzime d o m y mody, takie j a k Gerson, M a n h e i m e r czy Lindner, były oczarowane. Ukryte za wachlarzami, wymieniały uwagi, że choć niemiec­ cy projektanci są utalentowani, to j e d n a k paryski szyk jest nie do podrobienia. Ksenia m i a ł a j u ż za sobą kilka wyjść, przygotowywała się do ostatniego. K a ż d e jej pojawienie się na wybiegu publicz­ ność przyjmowała nadspodziewanie przychylnie. Ż e b y opa­ n o w a ć strach, wyobrażała sobie, że jest postacią g o d n ą pióra Puszkina. To ona z a m y k a ł a pokaz, ubrana w suknię ślubną ze srebrnej lamy, suknię tak śmiałą, że kilku w i d z ó w powitało ją okrzykami. Przejrzyste rękawy h a r m o n i z o w a ł y z cienkim k o r o n k o w y m w e l o n e m . Dotarła do końca wybiegu, znieru­ chomiała, patrząc c h ł o d n y m wzrokiem spod opaski w kształ174

cie szyszaka, po c z y m odwróciła się i powoli podeszła do czerwonej kurtyny, na której widniały inicjały kreatora. Jej chód był tak płynny, że zdawała się unosić nad podłogą. Od­ wróciła się, żeby obdarzyć publiczność ostatnim spojrzeniem, jakby p r ó b o w a ł a dostrzec kogoś, kogo dotąd nie zdołała zna­ leźć. W i d z o w i e wstrzymali o d d e c h , wpatrując się w krąg światła, który o t a c z a ł K s e n i ę n i c z y m aureola. N i e było na w i d o w n i ani j e d n e g o mężczyzny, który nie p r a g n ą ł b y w y n a ­ grodzić zawodu, wyraźnie malującego się na twarzy tej prze­ pięknej modelki. Dziewczyna dostrzegała ich chciwe spojrze­ nia. U ś m i e c h n ę ł a się tajemniczo i j e d n y m ruchem nadgarstka rzuciła na w i d o w n i ę bukiet p a n n y m ł o d e j . W tej samej chwili zgasł reflektor i publiczność trwała w oszołomieniu przez kil­ ka sekund, a p o t e m rozległa się burza oklasków. Po drugiej stronie kurtyny Ksenia ostrożnie schodziła po drewnianych schodach. Przed oczami tańczyły jej świetlne punkciki, reflektory były zbyt m o c n e . O d d y c h a ł a szybko, bo i jej udzieliło się to chwilowe podniecenie, a krew tętniła jej w skroniach. Za kulisami zapanował zamęt. Dziewczyny ścis­ kały się, przeżywały najbardziej emocjonujące chwile, gdy Tania omal nie skręciła kostki tuż przed wyjściem na estra­ dę albo gdy elektryk wyłączył na m o m e n t światło w kilku hotelowych salonach, naprawiając korki, no i tę zdradliwą opaskę, która zsunęła się Kseni na oczy... Wszystkie te małe przeszkody i sekrety są częścią d r a m a t y z m u i prawdy każ­ dego spektaklu, a ich istnienia publiczność nawet się nie do­ myśla. - Dobry wieczór, Kseniu Fiodorowno. Cieszę się, że pa­ n i ą widzę. Nieco zaskoczona, odwróciła głowę i natychmiast go po­ znała. Był wyższy, niż jej się zdawało, i miał na sobie smoking z jedwabnymi wyłogami. Czarna muszka zdobiła wykrochmalony kołnierzyk, który trzymał j e g o szyję w sztywnym uścis­ ku. Max von Passau opierał się nonszalancko o ścianę z apa­ ratem w ręku i uśmiechał się do niej łobuzersko. 175

- Z m i e n i ł a m się od naszego spotkania w Paryżu - powie­ działa, zdziwiona i uszczęśliwiona j e g o obecnością. - C z y choć przez chwilę myślała pani, że m ó g ł b y m panią z a p o m n i e ć ? Od razu panią rozpoznałem, chociaż była pani w sukni ślubnej. Zapamiętuję twarze. Tego w y m a g a ode mnie mój zawód - zażartował, po c z y m dodał p o w a ż n i e : - C z e m u nie dała pani znaku życia po naszym spotkaniu? C z e k a ł e m na panią i tęskniłem. - Wyleciało mi z głowy - przyznała zażenowana. - To okropne - obruszył się. - Czuję się głęboko dotknięty. Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. - Jestem pewna, że szybko da pan sobie z tym radę. - N i g d y w życiu! To straszliwy afront. Musi się pani po­ starać, ż e b y m pani wybaczył. Widzę tylko j e d n o rozwiązanie: p o w i n n a pani zjeść dziś ze m n ą kolację. - N i e m o ż l i w e . Pan Rivière zaprasza dziś c a ł ą grupę. Poza tym nie z n a m pana. - A j e d n a k bez strachu wałęsała się pani ze m n ą po Pary­ żu w środku nocy - powiedział i stanął na baczność. - Nie chcę się chwalić, mademoiselle, ale musi pani wiedzieć, że moja rodzina jest dość znana w okolicy. Ojciec jest nieznoś­ n y m dyplomatą, siostra - m a ł ż o n k ą bajecznie bogatego cha­ m a . Sam m i a ł e m szczęście i osiągnąłem pewien sukces dzięki temu tutaj aparatowi, ale nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Mój najlepszy przyjaciel ma na imię Ferdynand i jest obiecującym adwokatem. Nie znoszę deserów czekoladowych i konformizmu, za to uwielbiam jeździć na nartach. Ł a d n e kobiety m n i e onieśmielają i teraz, gdy do pani mówię, moje serce bije j a k oszalałe. W szkole m i a ł e m opinię pilnego sa­ motnika, który z trudem odnajdywał się w grupie. I tyle - wy­ rzucił z siebie zdyszany, otwierając dłonie w przepraszającym geście. - C z y teraz, gdy p r z e k a z a ł e m pani wszystkie te m a ł o znaczące wiadomości, m o ż e m y przejść do spraw poważniej­ szych i ruszyć wreszcie na tę kolację, bo u m i e r a m z głodu? Boże, j a k i ż on piękny - pomyślała Ksenia. 176

To była mała, banalna knajpka: dwie amfiladowe sale, ciemna boazeria, niskie belki, fotografie z autografami arty­ stów na ścianach, szefowa o wielkich piersiach i tlenionych włosach. Na stole leżał stos świeżych gazet. P o d a w a n o tu musujące, cierpkie piwo, którego smak ł a g o d z o n o syropami z malin lub z marzanki, barwiącymi napój na r ó ż o w o albo na zielono. Niektórzy klienci zamawiali obfite posiłki, ale Ksenia nie była głodna, a M a x chyba też po drodze stracił apetyt. Tylko oni mieli na sobie stroje wieczorowe, ale chyba ni­ k o m u to nie przeszkadzało. Szefowa posadziła ich przy na­ rożnym stole. Ich kolana się stykały. Goście przy sąsiednich stolikach rozmawiali tak głośno, że M a x musiał pochylać się ku Kseni, by mogli się wzajemnie usłyszeć. Nie m o g ł a napa­ trzeć się na j e g o twarz: na prosty nos, na policzki, na w y d a t n ą szczękę. Jego c i e m n e oczy o b u r s z t y n o w y c h refleksach były świetliste i przenikliwe. G d y weszli do zadymionej sali, za­ uważyła, że zastanawia się, czy spodoba jej się to dość pry­ m i t y w n e miejsce, i wzruszyła ją j e g o troska. Od razu spłynął na n i ą ten s a m spokój, którego po raz pierwszy zaznała przy n i m wtedy, w Paryżu. Jak to się dzieje, że m o ż n a p o c z u ć tak całkowite p o r o z u m i e n i e z n i e z n a n y m mężczyzną, który zjawił się w n a s z y m życiu przez przypa­ dek? Ale przypadek nie istnieje - pomyślała, muskając spoj­ rzeniem usta M a k s a i nie zatrzymując na nich wzroku, powo­ d o w a n a onieśmieleniem, ale i obawą, bo j u ż wszystko do niej dotarło, ale potrzebowała j e s z c z e trochę czasu, żeby to zaak­ ceptować. Czasem, gdy krzyżują się drogi dwojga ludzi, każde z nich w p e w n y m m o m e n c i e życia musi d o k o n a ć wyboru i zaakcep­ tować lub nie narastające w nim pożądanie. Ksenia siedziała w milczeniu, nasłuchując, j a k narasta w niej pożądanie do tego mężczyzny, niczym swobodna, pełna buntu siła, niepo­ korna, najwyższa potrzeba, która zmiatała wszystkie jej oba­ wy i wszystkie zmartwienia. M a x mówił, lecz ona go nie 177

słyszała. Była daleko, raz j e s z c z e przemierzała tę b o l e s n ą drogę, która doprowadziła ją do tego stolika w berlińskiej knajpce. Przejechała p a l c e m po rysach na d r e w n i a n y m blacie. Scyzoryk? Sztylet? U w a ż n i e odkrywała swoje kolejne obli­ cze i zgodziła się uznać fakt, iż stała się kobietą, k o b i e t ą z krwi i kości, która miała ochotę pogłaskać m ę ż c z y z n ę po policzku, wsunąć dłonie w gęstwinę j e g o włosów, p o s m a k o ­ w a ć j e g o ust i pieścić j e g o skórę d ł o n i ą i ustami. Wiedziała, że M a x jej pragnie. Wyczytała to w j e g o roz­ iskrzonym wzroku, w j e g o wahaniu, rezerwie, z j a k ą dotknął jej pleców, pomagając jej wsiąść do samochodu, w sposo­ bie, w jaki przygryzał d o l n ą wargę. Słyszała to w j e g o ni­ skim, czasem zachrypniętym głosie, w słowach, które czasem nie m o g ł y przejść mu przez usta. Niekiedy p o w s t r z y m y w a ł oddech albo żartował, starając się nie pokazać swoich prag­ nień. P o d o b a ł o jej się, że jest pożądana, schlebiało jej to, czuła wzruszenie i d u m ę na myśl o swojej mocy. Do tej pory życie robiło z n i ą to, na co m i a ł o ochotę, i trwało to stanowczo zbyt d ł u g o . Wybiła godzina prawdy. N i e chciała j u ż więcej nicze­ go ukrywać. Pragnęła tego mężczyzny, pragnęła trzymać go w ramionach, przytulić się do niego, pragnęła j e g o pieszczot, j e g o wigoru, j e g o czułości. Właśnie z n i m chciała się stać ko­ bietą, z a p o m n i e ć się i odkryć na n o w o . Nagle chwyciła Mak­ sa za rękę i pochyliła się ku niemu. - N i e traćmy więcej czasu, dobrze? - szepnęła mu do u c h a i poczuła, j a k kręci jej się w głowie od zapachu, w któ­ rym rozpoznawała nuty skóry i drzewa sandałowego. - Oboje wiemy, czego chcemy, więc na co c z e k a m y ? M a x siedział bez słowa, z m o c n o bijącym sercem, nie m o g ą c poruszyć się p o d intensywnym spojrzeniem Kseni. Z u c h w a ł e kobiety bywają okropne - pomyślał i poczuł, że delikatna dłoń leżąca na j e g o ręce jest dziwnie gorąca. To j u ż nie była ta zagubiona, rozczochrana dziewczyna w połata­ n y m kostiumiku, szukająca siostry w barach M o n t p a r n a s s e ' u , 178

to była wymagająca piękność, której z a c h o w a n i e zbiło go z tropu. - Tak pani sądzi? - Ja nie sądzę, M a x . Ja to wiem. Była taka radosna i zdeterminowana, że uśmiechnął się do niej, bo wiedział, że nie m o ż n a się oprzeć kobiecie, która ma ochotę k o c h a ć i b y ć kochaną. Wyjął z kieszeni garść m o n e t i rzucił je na stół. Kilka z nich u p a d ł o na podłogę. Ksenia po­ chyliła się, żeby je pozbierać. - Niech pani to zostawi - powiedział, chwyciwszy ją za rękę, a ich usta znalazły się tak blisko siebie, że czuli wza­ j e m n i e swoje oddechy. - Ma pani rację, Kseniu. Po prostu ma pani rację! Wyszli ze ś m i e c h e m z knajpki, znaleźli się na ulicy. M a x chwycił Ksenię w pasie, zawołał taksówkę. Podał szoferowi adres i usiadł o b o k niej na tylnym siedzeniu. Światła reklam i szyldów rozjaśniały chwilami twarz dziewczyny, jej ogrom­ ne oczy, błyszczące usta, j a s n e , gładko uczesane włosy. Dłu­ gie kolczyki podskakiwały przy wstrząsach. Nie odzywali się do siebie. Słowa nie były im potrzebne. Gorzej, m o g ł y być niebezpieczne. N i e należało zakłócać tej delikatnej równowa­ gi dwojga linoskoczków. M a x pomyślał, że widział ją tylko nocą, pomyślał też, że jest p i ę k n a i że straszliwie jej prag­ nie. M u s n ą ł d ł o n i ą jej policzek. M i a ł a t a k ą g ł a d k ą skórę. U ś m i e c h a ł a się do niego z t a k ą ufnością, z takim szczęściem w oczach, że musiał się p o w s t r z y m y w a ć , by nie zasypać jej p o c a ł u n k a m i . Wolał delektować się tą c h w i l ą w której jesz­ cze wszystko było możliwe. Dotarli nieco zdyszani na ostatnie piętro, pod drzwi j e g o mieszkania. Pchnął je i przepuścił ją pierwszą. Trójkątny de­ kolt na plecach odkrywał jej delikatny kark i opalizującą skó­ rę. Cienkie ramiączka sukienki podkreślały elegancki kształt jej ramion. Przez chwilę poczuł niepokój, że to miejsce nie jest jej godne. Maleńkie, zabałaganione mieszkanko, stosy książek i m a g a z y n ó w na podłodze, koszula przerzucona przez 179

oparcie krzesła. Nigdy nie przyłożył się, żeby urządzić to wnętrze, które bardziej p r z y p o m i n a ł o norę niż cokolwiek in­ nego. Spędzał w nim niewiele czasu, ale lubił je ze względu na piękny widok i taras pod g o ł y m niebem. W sypialni zdołał tylko ściągnąć z łóżka indyjską tkaninę, która służyła mu za kapę. Na poduszce widać było j e s z c z e odcisk j e g o głowy po wczorajszej nocy. Wyrzucał sobie, że nie u m i e z a c h o w a ć porządku, że nie mieszka w przestronnym apartamencie, u m e b l o w a n y m zgodnie z obowiązującą modą, takim, jakie widział w salach wystawowych w Paryżu, z mięk­ kimi d y w a n a m i na parkiecie, z w y g o d n y m i fotelami i pali­ sandrowymi meblami, obitymi skajem, inkrustowanymi ko­ ścią s ł o n i o w ą lub szylkretem. W przypływie paniki zdał sobie sprawę, że czuje się niezdarny i żałośnie śmieszny, i zakręciło mu się w głowie. Ksenia położyła na stole rękawiczki i torebkę. M a x pa­ trzył na n i ą bez ruchu. To ona podeszła i ujęła w dłonie j e g o twarz. P o c z u ł na ustach jej oddech, ich wargi się spotkały. Ksenia przylgnęła do niego, otoczyła r a m i o n a m i i j e g o nagły, poniżający lęk natychmiast się rozpłynął. Świat w o k ó ł niego wrócił na swoje miejsce i wszystko było dobrze, wszystko było j a k trzeba. To było takie proste, takie oczywiste. To była po prostu ich prawda. C u d o w n e ręce Maksa, błądzące po ciele Kseni, szorstkość j e g o dłoni, cienkie, delikatne palce, ręce artysty, w których ona stawała się piękna. Dzięki n i e m u odkryła swo­ je ciało. N a w e t nie wyobrażała sobie, że m o ż e być właśnie takie: ramiona, piersi, twarde sutki, niemal wklęsły brzuch, łagodna linia bioder, wilgotne fałdy warg sromowych, kształt uda, wklęsłość p o d kolanem, delikatne kostki. Każda piesz­ czota, każdy uścisk burzył w niej krew, budził skórę do życia, j a k gdyby rodziła się na n o w o . I zachwycała się, gdy kochanek drżał pod jej dotykiem, choć przecież się domyślała, że M a x świetnie zna kobiety. A j e d n a k z a c h o w y w a ł się tak, j a k b y z trudem h a m o w a ł e m o 180

cje, i to d o d a w a ł o Kseni pewności, i odkrywała świat, które­ go nie znała wcale - ani niespodziewanej delikatności, ani kontrolowanej siły ciała, znacznie mocniejszego niż jej ciało. Nadawali t e m p o swoim o d d e c h o m , które mieszały się, tak jak mieszała się ich ślina. Nie spieszyli się, czas przestał dla nich istnieć. Ich wilgotne, lśniące ciała wydzielały nieznane dotąd zapachy - m o c n e , p i ż m o w e , opowiadające o ich pożą­ daniu, o pragnieniu, żeby rozpłynąć się w sobie nawzajem, żeby dawać i o t r z y m y w a ć . Ich taniec nie znał ani wstydu, ani umiaru, ich ruchy były sprężyste i h a r m o n i j n e . N a r a s t a ł a w n i c h ta gorączka, ten buntowniczy apetyt, i pojawiło się g w a ł t o w n e ukąszenie, paznokcie, pozostawiające na skórze ramienia czerwone pręgi, bo o d d a w a n i e się sobie nie uśmie­ rza bólu. Im większa ogarniała ich gorączka, im bardziej ob­ fity pot spływał im po żebrach, tym wyraźniej dostrzegali, że odciskają na sobie wzajemnie wieczne piętno, że każdy gest, każdy pocałunek, każda rana nierozerwalnie ich ze s o b ą łą­ czyły, i że jest za p ó ź n o , aby się wycofać, więc poddawali się temu, i była w t y m także odwaga. Ich pożądanie zmie­ niało oblicze p o d w p ł y w e m dziwnej alchemii czułości, uwagi i żaru. Później, wsparłszy się na łokciu, Ksenia patrzyła, j a k śpi. We śnie twarz M a k s a się rozluźniała, stawała się niewinna i delikatna. Ogarnęła ją fala czułości. Patrzyła na niego długo, a później wstała, owinęła się w prześcieradło i wyszła na ta­ ras. Oparła się o ścianę i poczuła, j a k szorstki kamień wbija jej się w łopatki. Berlin u jej stóp spał. Pod a k s a m i t n y m nie­ b e m fasady d o m ó w wydawały się ciemne i pełne powagi. W oddali migotały świetlne szyldy, przypominając tym, któ­ rzy śmieli w to wątpić, że z a b a w a w mieście trwa. Na podjeździe stał rząd luksusowych samochodów. Nikiel błyszczał w świetle pochodni. Majordomus w liberii otworzył drzwiczki i p o d a ł Kseni dłoń w rękawiczce, pomagając jej wysiąść. N i e b o było nakrapiane gwiazdami, a z pobliskiego 181

lasu docierał zapach ziół i listowia. Księżyc rysował srebrzy­ ste refleksy na tafli jeziora. Przed otwartymi na oścież d w u s k r z y d ł o w y m i drzwiami stało kilku gości. Ksenia zauważyła część holu, żyrandol i wielki bukiet kwiatów stojący na konsoli. Słychać było or­ kiestrę. Przeszył ją dreszcz obawy. Na t y m przyjęciu, wyda­ nym, by uczcić urodziny siostry Maksa, Ksenia nie znała nikogo. C o j ą n a p a d ł o , ż e przyjęła t o zaproszenie? Poczuła nagle, że chce wrócić do hotelowego pokoju i z n ó w usłyszeć paplaninę Tani. M i a ł a ochotę stąd uciec. M a x chwycił ją delikatnie za łokieć i ciepło j e g o dłoni uspokoiło ją nieco. Znali się dopiero od kilku dni, lecz j u ż ro­ zumieli się bez słów. Wystarczyło im j e d n o spojrzenie, cza­ sem szybkie dotknięcie. Ksenię dziwiło to naturalne porozu­ mienie, którego zaznawała po raz pierwszy w życiu. - Nie m u s i m y zostawać długo - szepnął jej do ucha. Dziękuję ci, że ze m n ą przyszłaś, cieszę się, że poznasz Ma­ riettę. Ale przede wszystkim nie chcę, żebyś się źle czuła. - O d z w y c z a i ł a m się od przyjęć - wyznała. - Ostatnia ga­ la, w jakiej b r a ł a m udział, to były moje urodziny. K o ń c z y ł a m piętnaście lat. Poszliśmy do teatru, a później rodzice wydali w d o m u kolację. To działo się w przeddzień rewolucji. Było trochę tak j a k dzisiaj: światła, m u z y k a i to rozedrganie, ale w o k ó ł toczyła się wojna... W s p o m n i e n i a spadły na nią znienacka, aż zaparło jej dech w piersi. Krystalicznie czyste powietrze Piotrogrodu, zima, chrzęst opon na śniegu, otulona futrem m a t k a wysiadająca z powozu, jej profil madonny, lśniące kolczyki, czekolada na policzku Sofii, czułe spojrzenie ojca, w z n o s z ą c e g o toast za jej zdrowie, i krew, wszędzie krew i jej mdlące opary, krew, która nigdy nie przestaje płynąć, gdziekolwiek by pojechała... - Kseniu, jesteś chora? - zaniepokoił się M a x , gdy po­ czuł, j a k się chwieje. G ł ę b o k o o d e t c h n ę ł a . Nie b ę d z i e ż a d n y c h o m d l e ń ani tchórzliwych ucieczek. Max był taki szczęśliwy, gdy zgodziła 182

się pójść z n i m na to przyjęcie. Wiedziała, że sam wolałby uniknąć tej pańszczyzny i że nie miał ochoty być gościem szwagra, ale nie chciał robić przykrości Marietcie. Wejdę to tego d o m u , z ł o ż ę ż y c z e n i a siostrze M a k s a i w z n i o s ę toast wraz z innymi gośćmi - postanowiła Ksenia. Była przekonana, że Rivière nie omieszka wypytać jej szcze­ gółowo o przebieg wieczoru. Był zachwycony, że j e d n a z je­ go modelek została zaproszona przez tak w a ż n e osoby, i po­ życzył jej nie tylko o z d o b ę swojej kolekcji - k o r o n k o w ą czarną suknię, w y s z y w a n ą kryształkami, której szerokie ręka­ wy i delikatne frędzle przepięknie wirowały w tańcu, lecz także rubinowe, długie kolczyki. Ksenia poczuła lekkie zde­ nerwowanie i z trudem p o w s t r z y m a ł a śmiech. Uważała, że jest coś poniżającego w paradowaniu w p o ż y c z o n y c h ubra­ niach, które na drugi dzień trzeba zwrócić. „I proszę uważać, żeby nie zniszczyć, mademoiselle". Była zwykłym, nieszczęs­ nym kopciuszkiem, który m ó g ł pójść na bal pod warunkiem, że wróci grzecznie do swojej mansardy, zanim karoca z po­ w r o t e m zamieni się w dynię. - Przepraszam - powiedziała z u ś m i e c h e m , bo M a x przy­ glądał jej się zaniepokojony. - To nic takiego. Chwila zmę­ czenia. Ale j u ż dobrze. M a x wziął Ksenię pod rękę, a ona wyprostowała się dum­ nie. Wielki świat elit nie robił na niej wrażenia. W innym ży­ ciu ona także znała ów p r o m i e n n y świat, do którego nie miały wstępu wstrząsy, lęki i bieda. Z r e s z t ą cóż m o g ł a wiedzieć o p r a w d z i w y m życiu, skoro spędziła dzieciństwo w ślicznym pokoiku i w ogrodzie przy d o m u na Krymie? Później myślała tylko o pełnych podziwu spojrzeniach u m u n d u r o w a n y c h ka­ detów, których ojciec czasem zapraszał na obiad. Przez całe swoje dzieciństwo widziała tylko najpiękniejsze strony życia. Poznała zwyczaje i zbytek panujące w wyrafinowanych krę­ gach, skupiających największe nazwiska armii, szlachty, finansjery czy świata sztuki, lecz także ich perfidie czy drobne kłopoty. Była to rozrywka, której reguł zawsze ściśle prze183

strzegano. Ksenia F i o d o r o w n a u ś m i e c h n ę ł a się ironicznie i stwierdziła, że jest do tej gierki przygotowana. - Tak się cieszę, że m o g ą p a n i ą p o z n a ć ! - wykrzyknęła Marietta Eisenschacht, biorąc Ksenię pod rękę. Zaprowadziła ją na taras, z dala od gości, od których roiło się w dwóch sa­ lonach, w bibliotece i w namiocie stojącym w głębi ogrodu. Z n a m M a k s a jak w ł a s n ą kieszeń i dobrze słyszałam to wzru­ szenie w j e g o głosie, gdy o pani opowiadał. Jest pani dokład­ nie t a k ą kobietą, jakiej mu potrzeba - rzuciła, wydymając lekko usta i mierząc ją w z r o k i e m od stóp do głów. Ksenia poczuła rozdrażnienie. Nie p o d o b a ł a jej się ta in­ spekcja i zastanawiała się, dlaczego głupie kobiety tak bardzo pociągają mężczyzn. Marietta miała na sobie sukienkę w sty­ lu Jeanne Lanvin, z obcisłym gorsetem i w y s z y w a n ą cekina­ mi, rozłożystą s p ó d n i c ą p o d o b n ą do dawnych krynolin. Była śliczna i radosna, ale n e r w o w e mruganie, zbyt ostry śmiech i pełne niepokoju spojrzenia, które rzucała mężowi, zdradzały jej

nadwrażliwość.

Pod pewnym względem przypominała

Kseni M a s z ę . Obie były kobietami, które potrzebują wsparcia mężczyzny, by istnieć, i szukają męża, który byłby dla nich ostoją lub tarczą. Ksenia j u ż od d a w n a nie liczyła na o c h r o n ę ze strony mężczyzn. Chciała znaleźć partnera, który p o m o ż e jej p o z n a ć siebie s a m ą i j e d n o c z e ś n i e pozostawi jej s w o b o d ę i niezależność. Ciepłe n o c n e powietrze wypełnione było wrzawą. Pod na­ m i o t e m pary tańczyły szalonego charlestona. Frędzle wiro­ wały w o k ó ł s m u k ł y c h ud tancerek, które wywijały długimi, szczupłymi r a m i o n a m i , a ich partnerzy próbowali dotrzymać im kroku i nie zgubić tempa, kręcąc młynki n o g a m i i rękoma. - A więc co pani myśli o Maksie? - nalegała Marietta, zdejmując w locie kieliszek s z a m p a n a z tacy kelnera. -

Myślę, że jest uroczy i utalentowany.

- Tylko tyle? - zdziwiła się Marietta. -

Wolę nie mieć zbyt dużych w y m a g a ń , żeby się później

nie rozczarować. 184

- M i e s z k a pani w Paryżu, prawda? Wyobrażam sobie, ja­ kim strasznym d o ś w i a d c z e n i e m jest ucieczka z w ł a s n e g o kra­ ju w tak okropnych okolicznościach. M a m y tu w Berlinie wielu rosyjskich uchodźców. Uwielbiam wszystko, co rosyj­ skie. M u z y k ę , taniec, filmy... Wasze aktorki to groźne femmes fatales, i organizujecie takie wspaniałe z a b a w y ! - Chciała pani powiedzieć: zabawy trupów? - zgasiła ją Ksenia. Marietta p o r u s z y ł a leniwie w a c h l a r z e m , u n i o s ł a brew i spojrzała na n i ą z d u m i o n a , ale Ksenia nawet nie mrugnęła. Zbyt dobrze znała te kobiece gierki o przewagę, polegające na subtelnym wbijaniu szpilek konkurentce. - Zdaje się, że słyszałem nutkę goryczy - rozległ się niski głos. Ksenia się odwróciła. Pan d o m u stał n i e r u c h o m o , j a k na czatach, i wbijał w n i ą wzrok. Jasne, zaczesane do tyłu włosy odsłaniały inteligentną twarz i błękitne oczy. Na białym gor­ sie j e g o koszuli lśnił rząd d i a m e n t o w y c h guzików. Ksenia wiedziała, że jest bardzo bogaty i że zbił fortunę, zaczynając od zera; odkąd sama wszystko straciła, nie odnosiła się j u ż do n u w o r y s z ó w ze szlachecką pogardą, lecz darzyła ich p e w n y m podziwem. - Gorycz to uczucie znane ludziom słabym. Ja wolę gniew i nadzieję, że p e w n e g o dnia sprawiedliwości stanie się za­ dość. Są zbrodnie, które zasługują na karę. Eisenschacht uśmiechnął się lekko i w j e g o oczach poja­ wił się błysk zainteresowania. - Ma pani całkowitą rację. Podpisuję się pod wszystkim, co pani powiedziała. - W takim razie ja j u ż pójdę - rzuciła Marietta. - Niech pani nie zawróci w głowie m o j e m u m ę ż o w i , Kseniu. To wiel­ biciel pięknych kobiet. A pani jest nie tylko piękna, ale i inte­ ligentna. To groźna mieszanka. Pogłaskała m ę ż a po policzku i odeszła, kręcąc lekko bio­ drami. 185

- B o l s z e w i z m to zaraza, którą należy zwalczać bez wy­ tchnienia - ciągnął Eisenschacht, nie zwracając uwagi na żo­ nę. - Na szczęście po wojnie zdołaliśmy zdusić zakusy na­ szych żydowskich rewolucjonistów. Ale niebezpieczeństwo czyha i należy pozostać czujnym. Tylko najsilniejsi zdołają stawić czoło tej gangrenie. Jak d ł u g o będzie pani w Berlinie? B y ł b y m szczęśliwy, mogąc przedstawić p a n i ą grupie przyja­ ciół, którzy m y ś l ą podobnie j a k my. - Jutro w i e c z o r e m w r a c a m do Paryża. - J u ż ! - wykrzyknął, unosząc brwi. - Jakież to p r z y k r e ! Biedny M a x będzie zrozpaczony. Z a u w a ż y ł e m , że szwagier pożera p a n i ą wzrokiem. N i e ma wątpliwości, to miłość od pierwszego wejrzenia. Ale czy mogłoby być inaczej? Jest pani j e d n ą z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widziałem. Ksenia nie zareagowała na k o m p l e m e n t , uznała go za łat­ w ą sztuczkę. Drażnili j ą m a ł o subtelni podrywacze. Kilka k r o k ó w od nich, przy oszklonych drzwiach do salonu, stał M a x i r o z m a w i a ł z niskim, okrągłym c z ł o w i e c z k i e m o j o ­ wialnej twarzy i pryszczatym nosie. Przewyższał go o głowę. - To Heinrich Hoffmann - poinformował Ksenię Eisenschacht, patrząc w t y m s a m y m kierunku. - Sybaryta i świetny fotograf. Jego klientami byli świętej pamięci car i bawarska rodzina królewska. Pozowali mu najlepsi artyści naszych cza­ sów. Prace M a k s a bardzo go interesują. Hoffmann roześmiał się głośno. M a x również się uśmiech­ nął, lecz zmarszczył brwi, napotkawszy spojrzenie Kseni. Uprzejmie z a k o ń c z y ł r o z m o w ę z Hoffmannem i ruszył w ich stronę. - O wilku m o w a - zażartował Eisenschacht. - Wspaniałe przyjęcie, Kurt - odezwał się Max. - Moje gratulacje. P r z y s z e d ł cały Berlin. M o ż e b y ć pan z siebie dumny. - Zbyt rzadko nas odwiedzasz, drogi szwagrze. G d y b y m się tym przejmował, j u ż b y m się zastanawiał, czy nas przy­ p a d k i e m celowo nie unikasz. Zdziwiłbyś się, ilu Marietta i ja 186

m a m y przyjaciół. A teraz pozwólcie, że pójdę sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ukłonił się Kseni. M a x o d p r o w a d z a ł szwagra wzrokiem, ściskając kieliszek tak m o c n o , j a k b y chciał go zmiażdżyć. - Pięć minut temu byłeś rozbawiony - zauważyła Kse­ nia. - Co się dzieje? - To ten Kurt. Nie znoszę go. To instynktowne, nie był­ b y m nawet w stanie ci w y t ł u m a c z y ć , z j a k i e g o p o w o d u . Sama słyszałaś, że m ó w i o Marietcie, j a k b y była j e g o własnością. Uwielbiam swoją siostrę, a on m n i e drażni, szczególnie j e g o pyszałkowatość i opinie polityczne. - Nienawidzi k o m u n i z m u . I m u s z ę przyznać, że słusznie. - Nienawidzi k o m u n i z m u , Żydów, swobody myśli... Wy­ bacz, dobrze wiem, że czujesz nienawiść do ludzi, którzy za­ mordowali twoich bliskich, ale podejście Eisenschachta jest niebezpieczne. Rozejrzyj się w o k ó ł . Większość ludzi, których tutaj widzisz, popiera tak jak on partię narodowosocjalistyczną. Tamta kobieta to żona producenta fortepianów Bechsteina. N i e d a w n o z a m ó w i ł a u m n i e portret. Ma j e d e n z najbar­ dziej w p ł y w o w y c h salonów w mieście i to ona w p r o w a d z i ł a Adolfa Hitlera do berlińskiego towarzystwa. Słucha go j a k ja­ kiegoś mesjasza. Tamten stary człowiek z m o n o k l e m i nie­ m o d n y m w ą s e m to j e d e n z najważniejszych w kraju kon­ struktorów s a m o c h o d o w y c h . Jego najstarszy syn ożenił się z Astą, najlepszą przyjaciółką Marietty. A Hoffmann, z któ­ r y m r o z m a w i a ł e m , to osobisty fotograf Hitlera, pierwszy, który m i a ł p r a w o zrobić mu zdjęcie, i zresztą j e d y n y . To mistrz inscenizacji... Ale przecież nie b ę d ę ci sporządzał ka­ talogu wszystkich ludzi, do których nie czuję żadnej sympa­ tii. Stracilibyśmy humory. - N i e r o z u m i e m , dlaczego tak b a r d z o bierzesz sobie to wszystko do serca. Przecież N i e m c y są teraz republiką d e m o ­ kratyczną. Poprawiła się sytuacja gospodarcza. C z e m u eks­ tremiści mieliby przejąć władzę? To j e d n a k nie to samo co nasi bolszewicy. 187

- Prawdopodobnie

masz

rację - wzruszył

ramionami

Max. - Pewnie martwię się bez p o w o d u . No dobrze, chodź­ my zatańczyć i p o m y ś l m y o c z y m ś miłym, dobrze? Przepięk­ nie wyglądasz, Kseniu. Chciałbym, żebyś pozowała mi przed wyjazdem. Jacques Riviere powiedział, że jest zadowolony z mojej pracy z tobą i resztą modelek, ale m u s z ę mieć kilka twoich portretów. Obiecałaś, że przyjdziesz jutro do pracow­ ni. M a m nadzieję, że nie zapomniałaś. Nagle Ksenia chwyciła M a k s a za przedramię. - Mój Boże, przecież to Sofia D m i t r i e w n a ! - wykrzyk­ nęła wstrząśnięta. -

Kto?

- Ta m ł o d a kobieta o czarnych, kręconych włosach. To j e d n a z m o i c h przyjaciółek z dzieciństwa. Trudno w to uwie­ rzyć.

Ależ m a m szczęście!

Na emigracji

straciłyśmy się

z oczu. N i e m i a ł a m pojęcia, że jest w Berlinie. - Przyszła z M i l o n e m Aschaàgerem. M o ż e m y się z nimi przywitać, jeśli chcesz. Serce Kseni waliło j a k młotem. N i g d y się nie spodzie­ wała, że spotka Sofię w luksusowej willi w Grunewaldzie. Była podekscytowana i zaniepokojona, czuła, że między t a m t ą piętnastoletnią dziewczynką, którą była, i m ł o d ą kobietą, j a k ą się stała, istnieje wielka przepaść. G d y Sofia dostrzegła Kse­ nię, zaczerwieniła się aż po cebulki włosów. Otworzyła sze­ roko usta i długo przyglądała się przyjaciółce, j a k b y chciała się upewnić, że to nie sen, a po chwili rzuciły się sobie w ra­ miona. Ksenia klepała Sofię po plecach. Sofia zalała się łzami. - B o g o w i e ! - wykrzyknął Milo. - N i e spodziewałem się, że u Eisenschachta będę świadkiem równie wzruszającej sce­ ny. Zazwyczaj towarzystwo jest tu raczej powściągliwe. - Pruska dyscyplina, co? - zażartował Max. Ksenia pa­ plała po rosyjsku, ściskając w dłoniach ręce przyjaciółki. - Pruska i taka nudna, przyjacielu - dodał z u ś m i e c h e m Milo. - Z d r a d z ę ci pewien sekret: m a m zamiar poprosić Sofię o rękę, nawet jeśli nie spodoba się to m o i m rodzicom. Do

188

końca mieli nadzieją, że poślubią Mariettę, ale twoja siostra wolała innego. Z a s t a n a w i a m się, k o m u bardziej z ł a m a ł a ser­ ce: mojej m a t c e czy mnie. Na szczęście Opatrzność zesłała mi Sofią i nie zmarnują szansy na szczęśliwe życie. - Bardzo się cieszę, Milo - odparł Max, klepiąc go po ra­ mieniu. Z d a ł sobie sprawę, że j e g o radość jest szczera. Milo patrzył, j a k Ksenia ociera c h u s t e c z k ą policzki Sofii. Dziewczyny raz po raz wybuchały ś m i e c h e m i co chwila pa­ dały sobie w ramiona, składając na swoich policzkach siar­ czyste pocałunki. - A ty? Znalazłeś j u ż kobietę swego życia? - zapytał Milo. Zaskoczyło M a k s a to błahe pytanie, zadane lekko kpiarskim t o n e m , p r z y b i e r a n y m z w y k l e n a w y k w i n t n y c h przy­ jęciach. Życie przynosi n a m oczywiste odpowiedzi. N i e po­ trzebujemy czasu do namysłu, żeby zareagować. Wystarczy kierować się intuicją, tą m i e s z a n k ą przeczuć i p o r y w ó w ser­ ca. J e d n a k c z a s e m potrzeba sporej odwagi, żeby zaakcepto­ wać prawdę, bo m o ż e ona zmienić bieg życia, a każda rewo­ lucja - choć ekscytująca - b y w a także i straszna. M a x nie uważał, że jest r o m a n t y c z n y czy sentymentalny. Był mężczyzną, który k o c h a ł życie, kobiety, ludzi mądrych i utalentowanych. Pod koniec wojny wstąpił do wojska, i choć był zbyt młody, by walczyć, to j e d n a k o w o doświadczenie sporo go n a u c z y ł o . Żyjąc z n i e w y r a ź n y m poczuciem, że cu­ d e m uniknął masakry, ochoczo rzucił się w radosny ferment lat dwudziestych, odrzucając pancerz surowego w y c h o w a n i a i j a r z m o dziedzictwa, które po śmierci starszego brata wyda­ w a ł o mu się zbyt ciężkie. Narażając się na niechęć ojca, wy­ brał w ł a s n ą drogę, i choć nie obyło się bez przeszkód, nigdy tego nie żałował. Wierzył w Boga, ale nie była to kwestia osobistych przekonań, lecz wierności p r z o d k o m . Wierzył też w sprawiedliwość i w tolerancję. P r a w d o p o d o b n i e najmniej wierzył w s a m e g o siebie. Dążył do doskonałości i uważał, że jest niewystarczająco dobry. Ale właśnie t a m t e g o wieczoru po raz pierwszy w życiu poczuł n i e z w y k ł ą p e w n o ś ć , tę egzal189

tację, która rodzi się ze szczęścia, z ryzyka i z upojenia, pew­ ność, która dala mu poczucie, że świat należy do niego i że wszystko jest możliwe. - Tak, znalazłem ją - szepnął, wbijając wzrok w Ksenię. Ale Milo j u ż go nie słyszał. Odszedł, bo M a x zbyt długo milczał, a na spotkaniach tego typu nikt nie dba o podstawo­ we prawdy. M a x von Passau pozostał sam ze swoim zwierze­ niem i bijącym sercem, onieśmielony i podekscytowany. W tej samej chwili Ksenia uniosła g ł o w ę i obserwowała go zafrasowana, jakby zaniepokojona, lecz zaraz na jej twa­ rzy wykwitł niemal okrutny, zaskakujący uśmiech. Ta m ł o d a kobieta o n i e z w y k ł y m szarym spojrzeniu, p e ł n y m tajemnic i gniewu, przemierzyła cały kraj n a z n a c z o n y ogniem i krwią, w a l c z y ł a o o c a l e n i e s w o i c h bliskich, znosiła trudy wygna­ nia. Przyszłość była n i e p e w n a , bo Ksenia w a l c z y ł a bez bro­ ni, bez tarczy i bez m u r ó w o b r o n n y c h , ale jej p o s t a w a nie b u d z i ł a w s p ó ł c z u c i a ani litości. Hrabina Ksenia F i o d o r o w n a Ossolina trzymała się d u m n i e i prosto. Skąd brała się jej wytworność? C z y była to kwestia harmonijnych rysów, wspa­ niałych przodków, siły charakteru, odwagi, która zawsze, raz za razem, kazała jej podnosić się z kolan? Była j e d n ą z tych wiecznych wojowniczek, j e d n ą z dzi­ kich i wspaniałych żołnierek. M a x domyślał się, że miłość do Kseni będzie nieprzerwanym i stałym w y z w a n i e m . Ta ko­ bieta powściągliwie zdradzała prawdę o sobie, skrywając ból p o d eleganckim strojem.

Za to z upojną żarliwością oddała

mu swoje ciało... M a x wiedział, że Ksenia nigdy nie odda się cała ż a d n e m u mężczyźnie, że przez całe życie pozostanie wierna tylko sobie samej. A j e d n a k czuł, że nie ma wyboru, że ta kobieta j u ż na zawsze odcisnęła piętno w j e g o sercu. N o s i ł w sobie jej zapach, jej rany, tę nadzieję, z którą nigdy się nie rozstawała, i zdawał sobie sprawę, że to on będzie m u ­ siał opuścić Berlin, bo Kseni nie m o ż n a będzie wykorzenić po raz drugi. Wiedział, że jeśli teraz pozwoli jej zniknąć ze swojego życia, to będzie tak, j a k b y stracił część swojej duszy. 190

Paryż,

marzec

1926

- Kseniu, gdzie pani j e s t ? ! C z e k a m y na p a n i ą w salonie! Niechże się pani pospieszy, zawsze się pani spóźnia! Ksenia, w futrze n a r z u c o n y m n i e d b a l e na j e d w a b n ą bie­ liznę, paliła akurat papierosa. Z i r y t o w a ł j ą n o s o w y głos eks­ pedientki. Specjalnie schroniła się na b a l k o n i e z w i d o k i e m na wewnętrzny dziedziniec kamienicy stojącej przy rue Fran­ cois I e r . Po raz ostatni zaciągnęła się a r o m a t y c z n y m d y m e m , po c z y m pstryknęła niedopałkiem, wyrzucając go za poręcz balkonu. Pan Rivière zabraniał palić w swoim d o m u mody. Po pierwsze, bał się, że rozżarzony popiół m ó g ł b y przypad­ kiem uszkodzić któreś z j e g o arcydzieł, a po drugie uważał, że oddech kobiety powinien być zawsze świeży. Raz nawet wyrzucił j e d n ą ze szwaczek, która - na swoje nieszczęście śmierdziała czosnkiem. - Ach, nareszcie - zauważyła m a d a m e Jeanne, sznurując usta. - Klientka nie może zbyt długo czekać. Proszę się ubrać. - Już idę - mruknęła Ksenia. Miała dość. Skronie pulsowały jej lekko i boleśnie. Za­ częła pracę o dziewiątej rano. Cały ranek spędziła, stojąc nie­ r u c h o m o , a szefowa pracowni upinała na niej zwoje mate­ riału. Później przymierzała płócienne szablony. Ksenia, j a k zwykle, nudziła się śmiertelnie. Trudno jej było wytrzymać w tej statycznej, nienaturalnej pozycji. Miała wrażenie, że po nogach c h o d z ą jej jakieś ludożercze mrówki. Puszczała wo­ dze fantazji, kontemplując leżące na regałach zwoje tkanin. C z a s e m powieki opadały jej ciężko i omal nie zapadała w drzemkę. O d k ą d M a x był w Paryżu, niewiele spała. Uwiel­ biał się bawić i z u p o d o b a n i e m odwiedzał Le Jockey, n o c n y klub, którego fasadę zdobiły podobizny Indian i kowbojów. Dzielnica, w której się zatrzymał, przypominała m a ł e mia­ steczko, w którym wszyscy się znali. Malarze, rzeźbiarze, fo­ tografowie, poeci, reżyserzy, piosenkarki, modelki, tancerki 191

całe to rozentuzjazmowane, szalone towarzystwo przesiady­ w a ł o w kawiarniach i bawiło się nocami aż do świtu. Ksenia spotykała dziesiątki osób, również Rosjan, którzy znali Ma­ szę i spędzali czas w La R o t o n d e przy kawie z m l e k i e m za dwadzieścia centymów. Tego dnia Ksenia nie miała siły, żeby wyjść gdzieś na obiad. Zjadła w kantynie puree bez smaku i żylaste mięso, przysłuchując się m i m o c h o d e m b a n a l n y m r o z m o w o m krawcowych i modelek. W przeciwieństwie do innych lata na wy­ gnaniu nie nauczyły jej zawierania n o w y c h przyjaźni. Nadal uważano, że jest cyniczna, a jej wypowiedzi zbyt ostre. A ona po prostu nie znosiła głupoty i łatwowierności. Nie umiała też trzymać j ę z y k a za zębami i swoją szczerością potrafiła przy­ sporzyć sobie wrogów. Bez w a h a n i a oceniała toalety pana Riviere'a, gdy pytał ją o zdanie, i drażniło ją, że się złości. Zbyt p ó ź n o zrozumiała, że projektant oczekuje pochlebstw, a nie szczerych opinii. „ M u s i s z być bardziej elastyczna, Ksen i u " - powiedziała jej kiedyś Tania. „To znaczy, że m a m na­ uczyć się k ł a m a ć ? " - odparła na to. Popołudniami, punktualnie o piętnastej, umalowana i ubra­ na, musiała p r e z e n t o w a ć stroje w j e d n y m z salonów, od pod­ łogi po sufit o b w i e s z o n y m lustrami, w których odbijało się światło k r y s z t a ł o w y c h żyrandoli. Klientki, u s a d o w i o n e n a miękkich krzesłach, podziwiały najnowszą kolekcję pod okiem specjalnie wyznaczonej ekspedientki. Te anioły stróże ele­ gancji znały na pamięć gusta i obawy swoich klientek. Wie­ działy, kiedy szepnąć im zachęcające słówko, żeby skłonić je do większej odwagi, lub też - przeciwnie - przywoływały do porządku tę czy i n n ą klientkę, z a c h w y c o n ą strojem, który zupełnie do niej nie pasował. Ksenia z p o w a g ą prezentowała p o p o ł u d n i o w e sukienki, kostiumy, swetry z dżerseju, płaszcze i stroje wieczorowe. Jej niewidzące spojrzenie prześlizgiwało się po u p u d r o w a n y c h twarzach. M y ś l a ł a o c z y m ś całkiem innym, o ostatnich lek­ cjach Cyryla, o brzydkim kaszlu Niani, o wybrykach Maszy, 192

o rękach M a k s a na jej ciele. M ę ż c z y ź n i rzadko towarzyszyli ż o n o m podczas tych prezentacji. Od czasu do czasu pojawiał się żigolak albo bogaty kochanek. Ksenia nie zwróciła uwagi na wygląd tego mężczyzny, bo nie wyróżniał się niczym szczególnym, ani na j e g o słowa, bo obserwował p o k a z w mil­ czeniu. Przyszedł tu j e d n a k z Josephine Baker, c i e m n o s k ó r ą tancerką, którą Ksenia poznała, gdy M a x zabrał ją na Mu­ rzyńską

rewię.

Gdy

tylko

Amerykanka

dostrzegła

Ksenię,

jej d r o b n ą twarz rozświetlił przebiegły, dziewczęcy uśmiech. P o m a c h a ł a ręką o srebrnych paznokciach. R o z d z w o n i ł y się bransoletki na jej nadgarstku. - Hello, Ksenia! - szepnęła, wychylając się do przodu. You are so beautiful! Próbowała mówić cicho, ale i tak wszyscy ją słyszeli. Kse­ nia zrzuciła na m o m e n t m a s k ę obojętności. Trudno było za­ c h o w a ć k a m i e n n ą twarz w obecności tej artystki, która śmia­ łym t a ń c e m ekscytowała cały Paryż. Tydzień wcześniej ta niespełna dwudziestoletnia kobieta p o z o w a ł a M a k s o w i . Jej ekspresyjna twarz, pełne usta i sprężyste ciało pięknie wy­ chodziły na zdjęciach. Po sesji M a x odprowadził ją do teatru Champs-Elysees, gdzie czekała na nich Ksenia. O dziesiątej piętnaście podniosła się p e r ł o w a kurtyna i rozpoczął się fes­ tiwal barw w dekoracjach przedstawiających statki w fan­ tastycznym porcie. W ś r ó d kobiet w wysokich pióropuszach pojawiła się ona, czarna perła, giętka j a k kocica, i zaczęła po­ drygiwać, pląsać, wyginać się do dźwięków saksofonów i ban­ j o . Tańczyła naga, osłonięta tylko cienką opaską z czerwonych i niebieskich piór w o k ó ł bioder i p o d o b n y m naszyjnikiem, a w jej frenetycznych ruchach była taka swoboda, taka nie­ z w y k ł a radość, że publiczność wstała, klaskała, tupała, gwiz­ dała i wznosiła okrzyki. Runęły wszystkie bariery. Na wi­ downi pozostali j u ż tylko ci, którzy dali się ponieść tej rytmicznej m u z y c e i egzotycznym t a ń c o m . Reszta, konfor­ miści, tak zwani obrońcy moralności, którzy brzydzili się ży­ w i o ł o w ą zmysłowością, bo się jej bali, krzyczeli, że to skan193

dal, i krytykowali barbarzyństwo tej gorączkowej, niemal zwierzęcej witalności. W p o d o b n y sposób kilka lat wcześniej odrzucili ekstrawagancję Baletów Rosyjskich. Po spektaklu M a x i Ksenia zjedli kolację z tancerką i jej zespołem, śmiejąc się i pijąc piwo, bo tylko na ten alkohol pozwalała sobie Jose­ phine, oraz wznosząc toasty za w i e c z n ą przyjaźń. - Rusz się, Kseniu! - syknęła Tania. Zaskoczona Ksenia uświadomiła sobie, że sterczy j a k idiot­ ka naprzeciw tancerki, podczas gdy reszta modelek konty­ nuuje majestatyczny rytuał. Josephine wydęła policzki i prze­ wróciła oczami. Mina była tak zabawna, że Ksenia m i m o woli wybuchnęła śmiechem. Jednak uchwyciwszy wściekłe spojrzenie ekspedientki stojącej za klientką, odwróciła się na piętach i poszła się przebrać przed następnym wyjściem. -

I

want this and this and this,

Mr Rivière! - wykrzyki-

w a ł a godzinę później Baker, pokazując stroje, które najbar­ dziej przypadły jej do gustu. Ksenia siedziała w j e d w a b n y m peniuarze i słuchała jej radosnego głosu, zmywając makijaż przed lustrem. M i n ę ł o jeszcze kilka chwil i tancerka wpadła j a k burza do garderoby, klapnęła na fotel i oznajmiła, że jest głodna i że przed wystę­ p e m musi koniecznie zjeść swoje ulubione danie, spaghetti z czerwonym pieprzem. Dziewczyny zazdrośnie przyglądały się Kseni, zafascynowane tą niespodziewaną zażyłością mię­ dzy ich koleżanką a najsłynniejszą tancerką w stolicy. Jose­ phine umościła się w fotelu, zdjęła buty i podkurczyła nogi. Ksenia się ubierała, a modelki podchodziły kolejno do gwiaz­ dy, prosząc ją o autograf. Przy drzwiach przepychało się kilka szwaczek w białych fartuchach. Wszystkie chciały ujrzeć to zjawisko. Josephine bawiła je śmiesznymi m i n a m i , a one pry­ chały z uciechy. G d y Ksenia była gotowa, tancerka j e d n y m susem poderwała się z miejsca. Podniosła z podłogi sandały i stwierdziła, że bolą ją nogi i że Francuzki n o s z ą zbyt wyso­ kie obcasy. Chwyciła Ksenię pod rękę i wyszły na korytarz. 194

Mężczyzna w szarym garniturze czekał w pustym salonie. W ręku trzymał kapelusz. -

Gabriel, j e s t e m g ł o d n a ! Spaghetti!... N a t y c h m i a s t ! -

krzyknęła Josephine. - This is my friend Ksenia - dodała, wskazując d z i e w c z y n ę ręką. - Let 's go! I nie czekając na nich, zbiegła na dół, przeskakując ze stopnia na stopień. -

Proszę się nie obawiać, nie ucieknie nam. Będzie po­

trzebować co najmniej d w ó c h minut, żeby włożyć buty przed wyjściem na ulicę - zażartował nieznajomy, uśmiechając się m i ł o . - Pozwoli pani, że się przedstawię. Gabriel Vaudoyer. Stał nieco przygarbiony, j a k b y onieśmielał go wzrost Kseni. Był to szatyn o ruchliwych ustach, okrągłych policzkach i zmarszczkach w kącikach oczu. Jego twarz budziła zaufa­ nie. Patrzył na nią spokojnie, a w j e g o oczach m a l o w a ł o się zaciekawienie. - Niedaleko stąd jest m a ł a włoska restauracja. Być m o ż e szef kuchni zgodzi się przygotować makaron specjalnie dla Josephine. Nie sądzę, żeby miała pani ochotę na kolację o pią­ tej po południu. -

Rzeczywiście, jest nieco za wcześnie - odparła Ksenia

z u ś m i e c h e m , gdy wchodzili na schody. - Natomiast j e s t e m pewien, że deser sprawi pani przy­ j e m n o ś ć . I proszę mi nie m ó w i ć , że dba pani o linię. Życie jest zbyt krótkie, by odmawiać sobie dobrych rzeczy, nie uwa­ ża pani? Z rozmowy Ksenia dowiedziała się, że Vaudoyer jest zna­ nym paryskim adwokatem. Oczarowany rewią, poprosił swoje­ go przyjaciela, dyrektora teatru, żeby przedstawił mu artystkę. G d y się okazało, że Josephine ma p e w n e kłopoty z francuską administracją, p o m ó g ł jej bez wahania, i od tamtej pory tan­ cerka lubiła przebywać w j e g o

towarzystwie, prosząc go

o drobne przysługi. Rozstali się godzinę później. Vaudoyer odprowadził tancerkę do teatru, a Ksenia zeszła na stację me­ tra i pojechała do Maksa. 195

M a x miał na sobie rozpiętą koszulę i wytarte w e l u r o w e spodnie. Na w i d o k wchodzącej do p r a c o w n i Kseni otworzył szeroko ramiona. Cały promieniał. B e z s e n n e noce sprawiły, że Ksenia marniała w oczach, za to M a x nawet nieco przytył od dnia przyjazdu. Zachłystywał się życiem. Jego oczy p ł o ­ nęły z podniecenia, a inspiracje nie miały granic. Zgłaszali się do niego szefowie prestiżowych pism. Podziwiano dyscy­ plinę i czystość linii w j e g o kompozycjach, talent, z j a k i m w y d o b y w a ł m a g i ę z materii, podkreślał elegancję stroju i de­ likatność tkaniny. M ł o d y fotograf o g r o m n ą w a g ę przywią­ zywał d o sposobu w y w o ł y w a n i a s w o i c h zdjęć; z d a r z a ł o m u się w c h o d z i ć do ciemni o jedenastej w i e c z o r e m i wyjść z niej dopiero o świcie. Jego czyste, ascetyczne portrety ukazywa­ ły duszę modeli. Ż e b y dać się p o z n a ć i zacząć zbierać z a m ó ­ wienia, M a x Freiherr von Passau musiał prowadzić bujne ży­ cie towarzyskie, i wcale mu to nie przeszkadzało. Życzliwie przyjęto go w wielu salonach. Przez j e g o p r a c o w n i ę prze­ wijały się tak ekscentryczne osobistości j a k markiza Casati. Ta włoska arystokratka o oczach o b m a l o w a n y c h c z a r n ą k r e d k ą kazała się fotografować z ż y w y m w ę ż e m w miejscu naszyjnika. Jej w i d o k s p o w o d o w a ł w dzielnicy spore poru­ szenie. M a x przytulił Ksenię, p o c a ł o w a ł namiętnie i zaczął głas­ kać jej biodra i plecy. O d e p c h n ę ł a go, rozdrażniona. - Co się stało? - spytał lekko zaskoczony. -

L e d w o przyszłam, a ty się na m n i e rzucasz. Cały dzień

p r a c o w a ł a m . Jestem z m ę c z o n a . Nie m a m teraz ochoty się ko­ chać. Tak trudno to zrozumieć? - Ależ ja niczego od ciebie nie c h c ę ! - zaprotestował, otwierając ręce w o b r o n n y m geście. - Po prostu cieszę się, że j u ż jesteś. N i e widzieliśmy się od trzech dni. T ę s k n i ł e m za tobą. Ksenia z w e s t c h n i e n i e m zdjęła kapelusz, rozpięła żakiet i usiadła na fotelu. Odchyliła g ł o w ę i z a m k n ę ł a oczy. Była szczęśliwa, gdy M a x niespodziewanie zjawił się w Paryżu. 196

P e w n e g o popołudnia, w y c h o d z ą c z pracowni, ujrzała go sie­ dzącego na ławce z bukietem kwiatów, nieco onieśmielone­ go, j a k b y obawiał się jej reakcji. Rzuciła mu się w ramiona. Spędziła noc w h o t e l o w y m pokoju Maksa, wróciła do d o m u o świcie. Wcześniej u p r z e d z i ł a N i a n i ę , że zje kolację na mieście. Staruszka nie b y ł a zdziwiona, bo od czasu sukcesu berlińskiego p o k a z u pan Rivière chętnie zabierał K s e n i ę na spotkania c h a r y t a t y w n e lub na przyjęcia o r g a n i z o w a n e przez p a r y s k ą ś m i e t a n k ę . Stała się j e g o najlepszą m o d e l k ą i w związku z t y m twardo wynegocjowała podwyżkę. Rivière zgodził się z takim bólem, j a k b y wyrwała mu ząb. Przez pierwsze miesiące dawała się ponieść m i ł o s n e m u fermentowi. Przy M a k s i e czuła się bezpiecznie. Był sponta­ niczny, szczery, zakochany. G d y na n i ą patrzył, czuła się naj­ ważniejszą o s o b ą na świecie. Kiedy czasem budziła się na j e g o wąskim łóżku p o l o w y m , miała na ustach uśmiech. „Je­ stem szczęśliwa" - powtarzała niemal z obawą. Wszystko między nimi było j a s n e i proste, bez żadnych zadr, bez wstrząsów. G d y drzemali przytuleni, po nocy pełnej miłości, Ksenia kładła policzek na torsie k o c h a n k a i słuchała głuchych uderzeń j e g o serca. Po raz pierwszy, odkąd straciła wszystko, przepełniało ją poczucie pełni szczęścia, i odbierała to j a k o stan łaski. A m i m o to nie powiedziała rodzinie o Maksie. Zbyt m a ł o ufała losowi, by wierzyć, że to uczucie przetrwa, i n a p a w a ł a się zazdrośnie k a ż d ą c h w i l ą szczęścia, które zda­ w a ł o jej się tak ulotne. M a x zarzucał jej czasem, że się dąsa, że zasklepia się w czarnych myślach, które chmurzyły jej czoło i zasnuwały spojrzenie m g i e ł k ą smutku. Te pretensje zbijały ją z tropu, nie wiedziała, co odpowiedzieć. D o m y ś l a ł a się, że martwi go jej milczenie, że czuje się odrzucony, lecz nie odzywała się słowem. Istnieją p e w n e rany, p e w n e sekret­ ne ogrody, do których nie m o ż n a się zapuszczać, nie tracąc niewinności. Po raz pierwszy p o z o w a ł a M a k s o w i dla zabawy. Chciała mu sprawić przyjemność, bo tak bardzo nalegał, a w Berlinie 197

zabrakło jej czasu. W naturalnym świetle, którego strumienie wpadały przez o k n a pracowni, otulona zbyt d u ż ą koszulą, którą od niego pożyczyła, z m o k r y m i , gładko zaczesanymi włosami, twarzą p o z b a w i o n ą wszelkich sztucznych ozdób, śmiała się głośno, pokazując białe zęby, szyję, plecy. Pro­ m i e n n a witalność, pełna brawury i zuchwałości. Opuściła przed chwilą r a m i o n a kochanka, była kobietą zaspokojoną, i nikt nie m ó g ł w to wątpić. G d y n o c ą M a x wywołał te zdjęcia, z wrażenia w s t r z y m a ł oddech. Ta spontaniczność, ta swoboda, ten blask... Artysta dostrzegł u Kseni Ossolinej coś c u d o w n e g o , coś, co przeczu­ wał j u ż pierwszego dnia. Poprosił, żeby p o z o w a ł a mu nago, i Ksenia się nie wahała. M a x potrafił stosować grę cieni i na­ uczył się rysować ciało ukochanej wielkimi p l a m a m i światła. Kontrasty rodziły się z j e g o pożądania. W przeciwieństwie do współczesnych sobie fotografów, którzy tolerowali akty pod warunkiem, że model na nich będzie nieruchomy i m o n o ­ chromatyczny, M a x celebrował naturalne piękno ciała i j e g o potrzeby. Nie interesowała go czysta plastyczność, zbyt zim­ na, wręcz nieludzka. K a d r o w a ł z u w a g ą i stosował „fragmentację", ukazując tę lub inną część ciała, ale nigdy nie oszu­ kiwał.

Szukał prostej

prawdy:

skóry,

która buntuje

się

w chłodzie, kropel w o d y spływających po piersi, nieskończo­ nej subtelności fałdy w pachwinie czy zagłębienia p o d kola­ n e m , delikatnego brzucha, z którego rodzi się cały świat, fali­ stej, przyprawiającej o zawrót głowy, linii pośladków. Sublimował Ksenię, a ona spełniała wszystkie j e g o n i e m e prośby. N i e rozmawiali ze s o b ą podczas pracy. Nie potrzebo­ wali słów. Rozumieli się instynktownie. Pełna gracji m o d e l k a w milczeniu przybierała pozy, j a k b y składała się w ofierze. Była w tym wszystkim niezwykle szczodra, co d o d a w a ł o jej pokory, a przy t y m z a c h o w y w a ł a ten tajemniczy i urzekający dystans. Jej szare oczy były nieobecne, spojrzenie zagubione w oddali, ledwie widoczne spod półprzymkniętych powiek, albo - przeciwnie - ostre, w y c e l o w a n e prosto w obiektyw. In198

tensywność tych sesji wyczerpywała oboje. Opadali więc na łóżko na piętrze i zapadali w sen, splątani ze sobą, połączeni oddechem. Otworzyła oczy. Czuła się przygnębiona, przepełniona smutkiem, który sprawiał, że zdawało jej się, iż jej ciało w a ż y tonę. Skąd się wzięło to nagłe znużenie? M a x siedział na ta­ borecie i patrzył na nią, oparłszy podbródek na dłoni. Był rozczochrany, miał zmarszczone czoło i ciemne spojrzenie. Ksenia pomyślała, że ma dziś j e d e n z tych gorszych dni, kie­ dy ostro o d p o w i a d a na pytania, jest niemiły i stara się jej uni­ kać. Dotarło do niej, j a k p o d o b n e są ich charaktery. N i g d y nie zadowalali się przeciętnością. Kierowała nimi ta sama żar­ liwość, której M a x m ó g ł łatwo dać ujście w swojej pracy, a którą Ksenia dusiła w sobie, bo tak wiele spraw z d a w a ł o jej się bolesnych i złożonych. Wyciągnęła do niego rękę, j a k b y na zgodę, j a k b y chciała go o coś poprosić. N a t y c h m i a s t zerwał się z krzesła i uklęk­ nął przy jej fotelu. Ujął w dłonie twarz dziewczyny, zbliżył czoło do jej czoła, zajrzał głęboko w oczy. - K o c h a m cię, Kseniu. To było j a k rozdarcie serca, j a k z d u s z o n y szloch, j a k m u ś ­ nięcie

czarnego

skrzydła.

Miłość

m ę ż c z y z n y jest

czymś

wspaniałym i strasznym, bo nosi w sobie całą cierpkość na­ dziei, rany z dzieciństwa, j a r z m o przeszłości, zdrady i nie­ spełnione marzenia, i wszystkie ułudy, spojrzenie w przy­ szłość i p e w n o ś ć . Już nie tylko ciało się obnaża, ale i dusza. D a w a n i e miłości jest aktem wiary, przyjęcie jej - a k t e m bra­ wury, bo trzeba wyrzec się cząstki siebie s a m e g o i przystać na opuszczenie gardy - tak by dopuścić do siebie coś, co jest n a m obce, choć zdawało n a m się, że się w tym rozpoznajemy. Ale tamtego dnia, gdy o szyby pracowni bębnił delikatny deszcz, gdy powoli zapadał zmierzch, rozmywając kontury p r z e d m i o t ó w i myląc wszystkie tropy, Ksenia F i o d o r o w n a u ś w i a d o m i ł a sobie, że brakuje jej odwagi. Milczała ze ściś­ niętym gardłem, czując na lodowatych policzkach ciepłe 199

dłonie kochanka. Wiedziała, że jest tchórzem, że jest j e g o niegodna, poczuła się okaleczona, osierocona, zagubiona. Kilka lat później, podczas pogrzebu swojego ojca w Berli­ nie, Max, wbity w żałobny garnitur, pomyślał nagle o t a m t y m m o k r y m , d e s z c z o w y m popołudniu, gdy wyznał Kseni miłość, gdy był gotów zrobić wszystko, poślubić ją i dać jej dzieci, oddać się jej d u s z ą i ciałem z c a ł ą żarliwością i n i e ś w i a d o m o ­ ścią z a k o c h a n e g o mężczyzny. Pomyślał też o niej, o tym, j a k siedziała n i e r u c h o m o w fotelu, bez słowa, wbijając w niego nieprzeniknione spojrzenie. Tamtego dnia odkrył, że m o ż n a kochać, nie otrzymawszy miłości w zamian, i poczuł, że ta­ kiej rany wyleczyć nie sposób. Wtedy spojrzeli na siebie z przerażeniem, j a k b y przeczu­ wali coś strasznego. Splotły się ich palce, a p o t e m M a x m o c ­ no przytulił Ksenię. Zrozumieli oboje, że nie powinni dopu­ ścić, żeby pogłębiała się ta niepojęta rysa między nimi, która pojawiła się znikąd. Deszcz bębnił o dachy Paryża, nad chod­ nikami unosił się zapach siarki, a oni kochali się zachłannie, zbyt d u m n i , zbyt pyszni, by w siebie wątpić. Mieli swoje m ł o d z i e ń c z e przekonania, wierzyli zwłaszcza w ciało, w j e g o zapach, w j e g o zamęt, w z u c h w a ł e miłosne uniesienia. Kse­ nia p r ó b o w a ł a przeprosić za to, że nie jest g o d n a Maksa, że nie potrafi odpowiedzieć na j e g o wyznanie, którego wartość tak dobrze znała, a on starał się ją uspokoić, i nie chciał się przyznać sam przed sobą, że go zraniła. Ze z d u m i e n i e m zdał sobie sprawę, że kocha Ksenię niezależnie od jej powściągli­ wości, od jej milczenia, że k o c h a ją dla niej samej, a nie dla siebie, i o g r o m j e g o miłości niemal go przeraził, bo dotąd j e ­ d y n ą r z e c z ą jakiej szukał w życiu, była beztroska.

* Ksenia powoli wchodziła po schodach, taszcząc w obu rę­ kach spore kobiałki. Dręczyły ją lekkie wyrzuty sumienia, że kupiła wszystkie te przysmaki: kawior, pierożki, ogórki 200

małosolne, brzoskwinie, k a n d y z o w a n e o w o c e i butelkę do­ brego wina, żeby uczcić powrót Cyryla, który wieczorem miał przyjechać do d o m u po miesiącu s p ę d z o n y m na koloniach w departamencie Isère. Po raz pierwszy - i z d u ż y m i oporami - puściła go same­ go, lecz zależało jej, żeby na jakiś czas wyjechał z Pary­ ża, uprawiał sport i bawił się z rówieśnikami. Niespełna dzie­ więcioletni Cyryl był ruchliwym c h ł o p c e m , potrzebującym przestrzeni, żeby rosnąć, i nie wystarczał mu ten maleńki stryszek. Niania nie miała sił, by go zabawiać, a on nie wy­ trzymywał j u ż całych dni w zamknięciu, tylko w jej towa­ rzystwie. Ksenia nie chciała, żeby jej brat rósł na ulicy, choć kilkoro dzieci z sąsiedztwa o p a n o w a ł o b r u k o w a n e p o d w ó r z a dzielnicy, wymyślając najbardziej niestworzone i dzikie za­ bawy. N i e p o k o i ł a się o przyszłość Cyryla. Zależało jej, aby ode­ brał staranną edukację, możliwie najbliższą tej, którą za­ p e w n i o n o by mu, gdyby mogli zostać w Sankt Petersburgu. To była kwestia s z a c u n k u w o b e c r o d z i c ó w i całej rodziny. Wokół

Paryża

zaczęły

powstawać

rosyjskie

pensjonaty,

w których dzieci w y g n a ń c ó w w y c h o w y w a n e były w d u c h u n a r o d o w e g o d z i e d z i c t w a i p r a w o s ł a w i a , uczęszczając jed­ nocześnie do francuskich szkół, żeby m ó c z p o w o d z e n i e m odnaleźć się we Francji, gdyby powrót do Rosji okazał się niemożliwy. To rozwiązanie wydawało się Kseni najlepsze. Trzeba było odnaleźć r ó w n o w a g ę między przywiązaniem do korzeni a otwarciem na n i e p e w n ą przyszłość. Cyryl był dziedzicem Ossolinów, c u d o w n y m dzieckiem. Niania przyglądała mu się czasem z drżącymi ustami, z ocza­ mi z a m g l o n y m i wzruszeniem, m a m r o c z ą c , że jest niezwykle p o d o b n y do swoich wujów. G d y Ksenia opowiadała mu cza­ sem anegdoty z przeszłości, bardzo uważała, żeby przybierać lekki ton. Przodkowie opromienieni c h w a ł ą m o g ą stać się zbyt d u ż y m ciężarem, a przeszłość m o ż e wziąć człowieka w niewolę. Ksenia Fiodorowna nie była kobietą p e ł n ą nostal201

gii. Doświadczywszy trudów rewolucji, wojny i wygnania, okrzepła, lecz pozostała wolna. Tylko na tym jej zależało. N i e pozwalała sobie wpadać w p u ł a p k ę przeszłości, z której nale­ żało z a c h o w a ć tylko dobre wspomnienia, i nie zamierzała za­ truwać życia brata próżnymi złudzeniami. Chciała j e d y n i e o d p o w i e d n i o go uzbroić, tak by miał udane życie. Zatopiona w myślach, omal nie zdeptała m ę ż c z y z n y roz­ ł o ż o n e g o u szczytu schodów, prowadzących na ostatnie pię­ tro. Chyba się zdrzemnął, oparłszy głowę o ścianę. M a m r o t a ł coś gniewnie, wstając. - Wuj Sasza! Co ty tutaj robisz?! - wykrzyknęła Ksenia na widok j e g o wychudłej twarzy. - C z e k a ł e m na ciebie - mruknął, masując obolały kark. - Dlaczego nie wszedłeś do d o m u ? - P u k a ł e m . N i e ma nikogo. Ksenia przypomniała sobie, że Niania spędza dziś p o ­ południe w cerkwi, pomagając w porządkach. Najprawdo­ podobniej jeszcze nie wróciła. Jeśli zaś chodzi o Maszę, to ra­ czej nie należało się jej

spodziewać za dnia. Wakacyjne

miesiące były - zdaniem Kseni - najbardziej niebezpieczne, bo M a s z a nie miała zajęć i przy najmniejszej okazji w y m y ­ kała się, żeby się włóczyć z przyjaciółmi po kawiarniach. Ksenia j u ż nie protestowała. W końcu M a s z a była dorosła. Wymagała od niej tylko, żeby kończyła szycie na czas. C h o ć zachowanie siostry było nieprzyjemne, Ksenia nie czuła się uprawniona do robienia jej w y m ó w e k . Odkąd M a x mieszkał w Paryżu, sama również w y m y k a ł a się często na wieczór pod pretekstem jakiegoś przyjęcia, na którym Rivière kazał jej się stawić. Niania nie pytała o nic, za to Masza zawsze obdarzała ją ironicznym uśmieszkiem, gdy na drugi dzień rano wracała do d o m u . - Chodź, d a m ci coś do zjedzenia - z a p r o p o n o w a ł a wujo­ wi znużona. - Wyglądasz na w y k o ń c z o n e g o . Otworzyła o k n o w mansardzie, żeby przegnać nieprzy­ j e m n y zaduch. C h o ć robiła wszystko, co w jej mocy, pokoik 202

latem po prostu śmierdział. M i a ł a wrażenie, że k u c h e n n e wy­ ziewy z całej kamienicy znajdowały złośliwą przyjemność w zbieraniu się właśnie u nich. Rury w przylegającej do po­ koju łazience przeciekały, a w o d a tworzyła na ścianach zapleśniałe plamy. Na sznurku wisiały ubrania, które wyprała przed wyjściem do pracy. Były suche. Złożyła na łóżku kilka par pończoch, stanik, czarną spódnicę Niani i dwie bawełnia­ ne koszule. Sasza zdjął czapkę i z westchnieniem zwalił się na krzes­ ło. Ksenia rozpaliła w piecyku, żeby przygotować mu her­ batę, i sprawdziła, czy zostało trochę chleba i szynki na ko­ lację. - Potrzebuję pieniędzy, Kseniu. Dziewczyna poczuła, jak przez jej plecy przebiega dreszcz. Sasza ciągle potrzebował pieniędzy. W Sankt Petersburgu miał opinię lekkoducha. Był a m a t o r e m pięknych kobiet i wy­ ścigów konnych, i w y d a w a ł tyle, ile chciał. Pochodził z za­ możnej rodziny i nigdy nie ukrywał, że ma zamiar poślubić bogatą dziedziczkę. Uważał, że pieniądze są niewiele zna­ czącym, choć k o n i e c z n y m narzędziem, i twierdził, że mart­ wienie się o nie jest niegodne arystokraty. Pozostając pod w p ł y w e m b a n d y znacznie bogatszych niż on sam przyjaciół, dał się p o z n a ć j a k o człowiek zostawiający niezwykle hojne napiwki. Teraz, j a k o robotnik w fabryce Renault, z trudem zarabiał na j e d z e n i e i wynajem u m e b l o w a n e g o pokoju, który dzielił z d w o m a kolegami. Przynajmniej łóżko jest zawsze ciepłe - żartował. Jadał źle i niewiele, bo sporą część pensji topił w zakładach na hipodromie. Ksenia często mu to wypo­ minała, lecz dotarło do niej, że zdziera gardło na próżno, i za­ przestała walki. Postawiła na stole talerz, nalała wujowi herbaty. Sasza miał zapadnięte policzki i brudne paznokcie. Mankiety ko­ szuli osłaniały c h u d e nadgarstki. Jego błękitne oczy, daw­ niej pełne werwy, dziś zmętniały i od czasu do czasu m o ż n a w nich było dostrzec błysk niechęci. Sasza był człowiekiem 203

przegranym. Pozostawił s w ą duszę gdzieś na ojczystej ziemi, a tu, we Francji, żyła tylko pusta muszelka j e g o ciała. Ksenia pomyślała, nie bez pewnej goryczy, że lepiej byłoby dla nie­ go, gdyby zginął z bronią w ręku zamiast znosić to powolne schodzenie do piekieł. - Ile chcesz tym razem? - spytała go. - Tysiąc franków. - Tysiąc franków?! Na g ł o w ę u p a d ł e ś ? ! G d z i e ja ci znaj­ d ę taką s u m ę ? ! Zauważyła, że drżą jej ręce. Odwróciła się do zlewu, żeby nalać w o d y do szklanki. Wypiła j e d n y m haustem. Zwariuje przez tego Saszę, zwariuje przez nich wszystkich. - Wyrzucili m n i e - powiedział wyzywająco, wpychając do ust kawał chleba i plaster szynki. O s z o ł o m i o n a Ksenia usiadła powoli naprzeciw niego. Bla­ de usta Saszy układały się w p o n u r ą linijkę. C z a p k a odcisnęła się i pozostawiła ślad na tłustych włosach. D z i e w c z y n a wie­ działa, że praca w fabryce jest ciężka, że trzeba stać długie godziny w piekielnym upale bijącym od pieców, w których przetapiano tony ołowiu, wśród h u k u m ł o t ó w kuźniczych i świstu przekładni. Wiele u m ó w kończyło się po roku i sko­ nani Rosjanie szukali innej pracy. Ale Sasza o d m ó w i ł udzia­ łu w szkoleniach, dzięki którym m ó g ł zająć znacznie mniej uciążliwe stanowisko majstra. Oświadczył, że człowiek taki j a k on nie będzie zginał karku przed w y m o g a m i systemu ni­ c z y m jakiś g a m o ń . Skoro j u ż musi być robotnikiem, to pozo­ stanie na najniższym szczeblu. Niestety, pycha biedaka m o ż e być ostatnim gwoździem do j e g o trumny - pomyślała Kse­ nia, a gdy Sasza odwrócił oczy, poczuła przypływ litości i gniewu. - Dlaczego? - spytała sucho. -

Spóźniłem się o j e d e n raz za dużo. - Wzruszył ramiona­

m i . - To się nie spodobało m o j e m u zmiennikowi. A to nie moja wina. Andriej nie zbudził m n i e na czas. - Oczywiście, że to nie była twoja wina - ironizowała 204

Ksenia. - Ty nigdy nie jesteś winien, prawda? W k o ń c u to nie twoje zmartwienie, żeby wstać rano, wyglądać j a k człowiek, punktualnie stawiać się w miejscu pracy i zarabiać na życie... Skąd! Andriej ma się t o b ą zajmować j a k niańka, a ja m a m spłacać długi, które zaciągnąłeś na wyścigach. A m o ż e to Bóg jest winien? W k o ń c u m ó g ł b y przecież wykazać się uprzejmością i zesłać ci z nieba budzik! - N i e bluźnij, Kseniu F i o d o r o w n o ! - huknął surowo wuj, j a k b y chciał przywołać j ą d o porządku. Tak m o c n o walnęła pięścią w stół, że aż blat podskoczył. - Nie bluźnię, wuju Saszo! M ó w i ę prawdę, czy chcesz ją usłyszeć, czy nie. Dość m a m twoich lamentów i twojego bra­ ku powagi. N a w e t Cyryl jest bardziej odpowiedzialny od cie­ bie. Tak, wiem, walczyłeś w imieniu Świętej Rusi i zostałeś ranny, broniąc naszej sprawy. Ale w życiu nie ma sprawiedli­ wości i los obszedł się z n a m i okrutnie, redukując nas do tego - rzuciła, zataczając zuchwale ramieniem, by pokazać mu pogięte rondle, ścierki wiszące na sznurku, ikonę z lamp­ ką i zdjęcie Mikołaja II przypięte p i n e z k ą do ściany nad łóż­ k i e m Cyryla. (Ale szyby były czyste, p o d ł o g a zamieciona i wszystko leżało na s w o i m miejscu). - Nie znoszę słuchać twoich skarg, nie znoszę, j a k zrzucasz w i n ę na kolegę z poko­ ju - m ó w i ł a dalej ostro. - N i e m o ż e s z być aż tak niesolidny. Jesteś d o r o s ł y m m ę ż c z y z n ą nie dzieckiem, a więc zachowuj się j a k dorosły. Sasza żuł j e d z e n i e , a j e g o twarz nie zdradzała żadnych emocji. Ksenia wiedziała, że wuj nie odezwie się słowem. P r a w d o p o d o b n i e właśnie to znosiła najgorzej - to uparte mil­ czenie, w którym się zasklepiał, nie mając wystarczająco dużo odwagi, żeby podnieść na n i ą głos. - I co teraz zrobisz? Szukasz innej pracy? Roboty nie bra­ kuje. Francuska gospodarka, na szczęście, kwitnie. Proponują w a m umowy, nie widząc was nawet na oczy, bo Rosjanie mają opinię wykształconych i zdyscyplinowanych pracowni­ ków. Co się tyczy ciebie, na p e w n o jesteś wykształcony, ale 205

wątpiłabym bardzo w twoje poczucie dyscypliny - stwier­ dziła nie bez pogardy. - M a s z m o ż e cukier? Rozdrażniona, wzniosła oczy ku niebu i przyniosła cukierniczkę. - Twój pułk także powinien ci p o m ó c , prawda? Nie bra­ kuje w Paryżu stowarzyszeń kombatantów carskiej

armii.

Tracicie czas na tych zebraniach. S a m a niedawno byłam na przyjęciu, na którym zbierano dla was pieniądze. Wiem, że kombatanci spod Gallipoli mają swoje biuro pośrednictwa. M ó g ł b y ś się wybrać na rue de la Faisanderie. Znajdą ci jakąś pracę. - P o m a g a j ą mi, fakt... na swój sposób. Starannie mieszał herbatę, uderzając ł y ż e c z k ą o brzegi fi­ liżanki. Ksenia miała ochotę go pogryźć. P o t e m uniósł g ł o w ę i rozejrzał się płochliwie dookoła. - Kiedy wraca Cyryl? - Dziś wieczorem. C z e m u pytasz? - Tak sobie. Pomyślałem, że gdyby był dłużej na waka­ cjach, m ó g ł b y m zostać u was na kilka nocy, dopóki nie znaj­ dę jakiegoś pokoju. - N i e powiesz mi chyba, że Andriej też cię wyrzucił? -

Miał zły humor, to wszystko. To dzielny chłopak, szyb­

ko się uspokoi. Od trzech miesięcy nie płaciłem za p o k ó j . - Z n o w u przegrane zakłady, m a m rację? - To głupstwa, uwierz mi. Po prostu potrzebuję czasu, żeby wziąć się w garść i wrócić do pracy. Przeciągnął się i z chrzęstem rozprostował palce. Ksenia wstała. O szybę obijała się wielka, lśniąca mucha. Powietrze było ciężkie i lepkie. Dachy wyglądały tak, j a k b y pokrywała je warstewka żółtawego pyłu. Kilka geraniów usychało w gli­ nianych doniczkach. Przez cały dzień nad miastem wisiała pokrywa dusznego upału. D o m m o d y Rivière działał na zwolnionych obrotach i Ksenia pracowała więcej dla atelier Kitmir, 206

w którym

przygotowywano j u ż z i m o w ą kolekcję.

Piękne dzielnice opustoszały, żaluzje były opuszczone, uli­ ce - ciche i zdradzone na rzecz wiejskich posiadłości i willi w N o r m a n d i i lub na L a z u r o w y m Wybrzeżu. Ksenia zazdro­ ściła tym szczęśliwcom. Już tak d a w n o nie widziała morza. Wyobrażała

sobie

granie

świerszczy,

z u c h w a ł y błękit

fal

z grzywami białej piany, szerokie i płaskie liście palm, roz­ grzane kamienie w e r a n d y pod nagimi stopami... Letni wiatr m u s k a ł jej zaczerwienione z gniewu policzki. Na dziedzińcu kamienicy unosiła się woń kurzu i resztek jedzenia. Gdyby dodać do tego j e s z c z e słodki zapach wiosennych lilii, m o ż n a by się poczuć j a k na południu Rosji. - P o s z u k a m innej pracy, Kseniu - o d e z w a ł się Sasza bez­ b a r w n y m g ł o s e m . - P r z y s i ę g a m ci. W fabryce nie b y ł e m szczęśliwy. To nie była robota dla m n i e , dobrze wiesz. Na p e w n o znajdę coś, co mi bardziej odpowiada... Potrzebuję tylko nieco więcej energii. Ty m a s z szczęście, zawsze cię wprost rozsadzała - rzucił z w y r a ź n ą pretensją. - Nie wiesz, co to znaczy leżeć bezwładnie na łóżku i nie być w stanie po­ stawić stopy na podłodze. C z a s e m m a m wrażenie, że z a m u r o ­ w a n o m n i e żywcem. W j e g o głosie brzmiało takie znużenie, takie rozczarowa­ nie, że Ksenia poczuła się bezradna; z a m k n ę ł a oczy i oparła czoło o szybę. Szukała słów pocieszenia i nie potrafiła ich znaleźć. Nie m o g ł a wziąć na siebie porażki Saszy, j e g o depre­ syjnych nastrojów, nie m o g ł a oddać mu tego, co stracił. Wuj ją osaczał. C ó ż m ó g ł wiedzieć o jej własnych lękach, o nę­ kających ją wątpliwościach?

Oczywiście,

była

energiczna.

Musiała taka być. Nie zastanawiała się nad tym. Bez senty­ m e n t ó w parła naprzód. A wuj obnosił się ze swoim smutkiem j a k z m e d a l e m . Ksenia pomyślała, że nienawidzi melancholii i w s z y s t k i e g o , co ze s o b ą niesie: p r z y g n ę b i e n i a , g n u ś n o ­ ści i bezwolności w o b e c w y r o k ó w losu. Nie m o g ł a opędzić się od podejrzeń, że Sasza lubuje się w tym stanie. - Jeżeli to ci j a k o ś p o m o ż e , m o g ę na kilka dni przenieść się do przyjaciółki - powiedziała, myśląc o Maksie, z którym 207

nigdy j e s z c z e nie spędziła całej nocy. - Ale nie dłużej niż ty­ dzień, słyszysz? Później będziesz musiał znaleźć sobie miesz­ kanie i pracę. - Oczywiście! - krzyknął rozradowany. - Dziękuję ci, Kseniu. Ratujesz mi życie, gołąbeczko! Pójdę po walizkę. Zostawiłem ją w sklepiku, u Ilii Antonowicza. Jakimś c u d e m nagle zniknęło j e g o zmęczenie. Zarumienił się, a oczy mu rozbłysły, prawie tak j a k dawniej, gdy był jed­ n y m z najprzystojniejszych mężczyzn w mieście, od którego trudno było oderwać wzrok. Chwycił ją za ramiona i złożył na jej policzkach d w a głośne pocałunki. G d y otwierał drzwi wyjściowe, Ksenia pomyślała, że po raz kolejny dała mu się nabrać, ale j u ż nawet nie miała o to do niego żalu. J a c q u e s Rivière, ze szpilkami w ustach i z m r u ż o n y m o k i e m , obserwował uważnie m u ś l i n o w ą draperię. Powoli ob­ chodził Ksenię dokoła, upinając fałdy drżącą ręką. Na czole dziewczyny perliły się krople potu. G u m k i podtrzymujące tkaninę nieprzyjemnie ściskały jej skórę. Drażniło ją, że m u ­ si wkładać z i m o w e ubrania w środku lata. Za to w grudniu zdarzało jej się marznąć w letnich sukienkach. Miała o c h o t ę napić się cytrynady, wziąć chłodny prysznic i spotkać się z M a k s e m , który wynajął samochód, żeby zawieźć ją na kola­ cję nad brzeg Marny. Na szczęście czekały ją trzy tygodnie odpoczynku. Pan Rivière tego samego wieczoru j e c h a ł noc­ n y m pociągiem na Lazurowe Wybrzeże. Szkoda, że nie chce nas zaprosić do swojej willi - pomyślała Ksenia. Widziała ją na zdjęciach w czasopiśmie. Był to wspaniały d o m o ścianach pokrytych r ó ż o w y m , szorstkim tynkiem, stojący nad s a m y m brzegiem M o r z a Śródziemnego, z wielkim o g r o d e m p e ł n y m sosen i m i m o z , z tarasami, na których unosiła się w o ń jaśmi­ nów, i j a s n y m i pokojami z widokiem na zatokę, m o z a i k o w ą p o d ł o g ą i łożami otulonymi m g i e ł k ą baldachimów. Ksenia, nie mogąc się poruszyć, oddała się m a r z e n i o m . - M u s z ę natychmiast widzieć się z siostrą! 208

To był dźwięczny, z d e c y d o w a n y głos. Z a s k o c z o n a szefo­ wa drgnęła tak m o c n o , że aż binokle zsunęły jej się z nosa i zadyndały na złotym łańcuszku. Zirytowany pan Rivière wyjął szpilki z ust i wyprostował się ze wściekłą miną. - A cóż to z n o w u ? ! - krzyknął, m n ą c projekt sukienki, który zaraz rzucił na p o d ł o g ę j a k rozkapryszone dziecko. Jak m a m się skupić, skoro ciągle ktoś mi przeszkadza?! Ksenia rozpoznała głos Maszy. G d y b y nie była aż tak za­ skoczona, rozbawiłyby ją demonstracje p a n a Rivière'a, który - j a k się domyślała - w głębi duszy cieszył się z tej nie­ spodziewanej przerwy. Projektant od trzech kwadransów na próżno szukał natchnienia. W drzwiach stanęła Masza. Miała na sobie białą, niemal komunijną sukienkę i s ł o m k o w y kape­ lusz z c z e r w o n ą wstążką. Rozejrzała się zaczepnie dookoła z niespokojną i z d e t e r m i n o w a n ą miną. - To moja siostra, m o n s i e u r - powiedziała Ksenia. - Je­ żeli to możliwe, poproszę o chwilę przerwy. - To niedopuszczalne, p a n i e n k o ! - wrzasnął Rivière, prę­ żąc tors z oburzenia. - Myśli pani, że n o w a kolekcja powstaje ot, tak?! Że wystarczy pstryknąć p a l c a m i ? ! No dobrze, niech pani idzie! Tylko szybko! Za dziesięć minut ma pani być na swoim miejscu! Panno Solange, proszę przynieść mi do gabi­ netu szklankę w o d y ! G d y wyszedł z pokoju, Ksenia j e d n y m ruchem ręki unios­ ła muślin i z bijącym sercem podeszła do siostry. - Co się stało, M a s z a ? - Chodzi o wuja Saszę. Ksenia poczuła m i m o w o l n ą ulgę. Spodziewała się czegoś gorszego: nagłej choroby Niani, w y p a d k u Cyryla... Ale prze­ cież Masza nigdy nie przyszłaby aż tutaj, gdyby nie stało się coś n a p r a w d ę p o w a ż n e g o . - Co z n i m ? ! Nagle oczy Maszy napełniły się łzami, a jej usta zaczęły drżeć. Była całkiem rozbita. - Musisz iść ze mną, Kseniu. N i e wiem, co robić. Sasza 209

bił się na ulicy i zabrała go żandarmeria. Nie w i e m nawet, gdzie teraz jest. To okropne, tak bardzo się boję! - Co zrobił?! - spytała oszołomiona Ksenia. Tych kilka dni, jakie dała wujowi na znalezienie innego lokum, d a w n o j u ż m i n ę ł o , lecz Sasza nadal z nimi mieszkał. Twierdził, że dostał pracę w drukarni i że zaczyna od pierw­ szego września. Nie chciała go poniżać i d o m a g a ć się, żeby pokazał u m o w ę . Wolała korzystać z chwil niespodziewanej swobody. Spędzała noce u Maksa, a Tania zgodziła się p o ­ służyć za alibi. - O p o w i e d z mi - nakazała siostrze, ruszając szybko ku pokojowi, który służył m o d e l k o m za szatnię. R u c h e m ramion strząsnęła muślin i zaczęła się ubierać. Masza drżała. M ó w i ł a zdyszana, j a k b y biegła. - B y ł a m w pokoju, niczego nie widziałam. To Wasilij mi powiedział. Pobiegłam na dół. P o d o b n o j a k i c h ś d w ó c h mężczyzn zaczepiło Saszę na ulicy. Zaczęli się bić. To było straszne, chyba złamali mu nos. Rozkwasili mu twarz. Ludzie obserwujący to z d a r z e n i e powiedzieli, że wuj Sasza wyjął pistolet i strzelił. Na ziemi leżał mężczyzna. Miał krew na piersi i chyba nie żył. -

Co ty o p o w i a d a s z ? ! Skąd miałby mieć pistolet?! To nie­

dorzeczne! - Ktoś zadzwonił na policję. Tamten drugi uciekł. R a n n y pojechał do szpitala. Wuja Saszę zabrali. Och Boże, co się te­ raz z n i m stanie? - załkała głośno Masza. - Dalej, w e ź się w garść. Wyjaśnimy tę sprawę. To na p e w n o jakieś nieporozumienie... P a n n o Solange! - zawołała Ksenia, zaglądając do salonu przez drzwi. - Proszę przepro­ sić p a n a Riviere'a. W mojej rodzinie wydarzył się p o w a ż n y wypadek i m u s z ę natychmiast się tym zająć. - Ależ, panienko, nie m o ż e pani... - wyjąkała z d u m i o n a szefowa atelier. - Proszę, oddają sukienkę. - Ksenia wcisnęła jej w ręce zwój 10

poprzetykanego szpilkami muślinu. - Proszę powie-

dzieć panu Riviere'owi, że b a r d z o mi przykro, lecz to siła wyższa. Ż y c z ę m u udanych wakacji. Wcisnęła na głowę kapelusz, złapała siostrę za rękę i zbieg­ ła z n i ą po schodach. Sekretarka Gabriela Vaudoyera była drobną, z a s u s z o n ą kobietką o długim nosie, u b r a n ą w w y s o k o zapięty żakiet i szarą spódnicę sięgającą do pół łydki. Na szyi miała naszyj­ nik z drobnych perełek, którego kokieteryjność kontrastowa­ ła z s u r o w y m w y r a z e m twarzy właścicielki. G d y Ksenia za­ dzwoniła do drzwi gabinetu, otworzyła jej i s u c h y m t o n e m nakazała zaczekać w salonie. Prawdopodobnie miała niezna­ j o m e j za złe, że musi zostać w pracy, chociaż j u ż zbierała się do wyjścia. S u r o w o ś ć k a s z t a n o w e g o parkietu i mebli z c i e m n e g o d r e w n a łagodziły ściany barwy kości słoniowej obwieszone rycinami

w radosnych

kolorach, przedstawiającymi różne

dyscypliny sportu, które w y d a w a ł y się dość z u c h w a ł e w tak u r z ę d o w y m miejscu. Po obu stronach skórzanej kanapy stały dwie duże lampy ze srebrzonego brązu i alabastru. Atmosfera salonu ukoiła nieco Ksenię, która usiadła na brzegu kanapy i n e r w o w o wygładzała fałdy sukienki. Była spłoszona i nie­ świeża. Wyglądała na kompletnie rozbitą. Wychodząc z do­ mu, nie spodziewała się, że to będzie taki paskudny dzień. Biegała od s a m e g o rana i czuła się brudna, przesiąknięta za­ p a c h e m atramentu, strachu i papierosowego d y m u komisaria­ tów, do których dotarła. Nie m o g ł a wytrzymać, wstała i po­ deszła do uchylonego okna. Od rana nic nie j a d ł a , ale nie czuła głodu ani pragnienia. Jej ciało nie d o m a g a ł o się nicze­ go - b u n t o w a ł się tylko jej mózg. Zastanawiała się, czy da radę logicznie wszystko opowiedzieć Gabrielowi Vaudoyerowi, czy też m o ż e on w e ź m i e ją za wariatkę. Pomyślała też z n a g ł y m przerażeniem, że M a x na p e w n o na nią czeka, a ona nie miała czasu, aby mu o wszystkim powiedzieć. - P a n n a Ossolina! Tak się cieszę, że panią w i d z ę ! 211

Vaudoyer szedł ku niej, otwierając ramiona w powitalnym geście,

z

tym

samym

ujmującym

uśmiechem,

który

tak

spodobał się Kseni za pierwszym razem. Patrzył na nią uprzej­ mie. W jasnoszarym flanelowym garniturze i krawacie w prąż­ ki wyglądał j a k brytyjski elegant. Był świeży i wypoczęty, j a k b y spędził właśnie p o p o ł u d n i e na wsi. Uniósł dłoń Kseni i u c a ł o w a ł ją, nie spuszczając z dziewczyny zaciekawionego wzroku. - Z a p r a s z a m do gabinetu - powiedział, prowadząc ją do pomieszczenia obok i zamykając za sobą drzwi. Gabinet był skąpany w n a s y c o n y m świetle p ó ź n e g o po­ południa, które w p a d a ł o tu przez d w a wysokie okna. Przy jednej ze ścian stała imponująca biblioteka, a na biurku le­ żał starannie ułożony stos teczek. Vaudoyer przysunął fotel i usiadł obok Kseni. - Jak się pani m i e w a ? N a p r a w d ę cieszę się, że p a n i ą wi­ dzę, choć przypuszczam, że przyszła pani do mnie w konkret­ nej sprawie, więc nie b ę d ę przedłużał. P o d o b n o powiedziała pani sekretarce, że to pilne. Wydał się Kseni tak solidny i p e w n y siebie, tak bardzo opanowany, że poczuła, iż j e s z c z e nie wszystko stracone i że jeśli w ogóle ma się zdarzyć cud, to tylko dzięki Gabrielowi Vaudoyerowi. O d p o c z y n e k trwał krótko. Z n ó w musiała zma­ gać się z przeszkodami, które zatruwały jej życie. - Proszę wybaczyć, mecenasie, ale zastanawiałam się... pańskie honorarium... Jak to powiedzieć? N i e j e s t e m z a m o ż ­ na i nie wiem, czy... Usłyszała, j a k ł a m i e jej się głos, i poczuła irytację. Jak zwykle, gdy musiała stawić czoło poniżającej sytuacji, unios­ ła podbródek i spojrzała mu prosto w oczy. Pochylił się i p o ­ łożył dłoń na jej nadgarstku, między m a n k i e t e m szerokiego rękawa a wyłogiem nicianej rękawiczki. Ksenia zadrżała. - Mademoiselle, wybrałem ten zawód przede wszystkim ze względu na umiłowanie sprawiedliwości. Proszę, nie m ó w -

212

my o pieniądzach. Na p e w n o będziemy mieli okazję do roz­ m ó w na ciekawsze tematy. N i e c h mi pani lepiej opowie, co p a n i ą gnębi. Przez krótką chwilę Ksenia nie wiedziała, co odpowie­ dzieć. Nikt nigdy nie przychodził jej z p o m o c ą , nigdy jeszcze nie miała do czynienia z wybawicielami. Była jakaś koją­ ca lekkość w tym, że m o g ł a się zwierzyć temu mężczyźnie, zrzucić z siebie ten ciężar. Poczuła wdzięczność do Gabriela Vaudoyera, który otwierał przed nią n o w e horyzonty. Ale gdy przypomniała sobie, co tak n a p r a w d ę ją tu przywiodło, powa­ ga sytuacji raziła ją j a k grom. Zbladła. Cały dzień spędziła dziś na policji, przesiadując na m a ł y c h , niewygodnych krze­ sełkach w obskurnych korytarzach. Była odsyłana od gabine­ tu do gabinetu, gdzie traktowano ją obojętnie bądź podejrzli­ wie, aż wreszcie znalazła k o m p e t e n t n e g o człowieka, który łaskawie i z wyższością wyjaśnił jej, dokąd został zawieziony jej wuj i z j a k i e g o p o w o d u p r z e t r z y m y w a n o go za kratkami. G d y funkcjonariusz lakonicznie oświadczył, że prawdopodob­ nie trzeba mu będzie przydzielić adwokata z urzędu, natych­ miast przed oczami stanął jej Gabriel Vaudoyer. Powiedziała: nie, nie trzeba, wuj ma adwokata, który natychmiast zostanie o wszystkim poinformowany. Później musiała znaleźć książ­ kę telefoniczną i odszukać wśród niezliczonych Vaudoyerów mieszkających w stolicy tego, na którym jej zależało. Zeszła do podziemi jakiejś kawiarni, rozłożyła przed s o b ą kilka żetonów, na w y p a d e k gdyby telefonistka przerwała r o z m o w ę , i z gardłem ściśniętym od ohydnej woni m o c z u , dobiegającej z toalet, chwyciła słuchawkę w obie ręce, błagając niebiosa, by Vaudoyer nie okazał się a m a t o r e m letnich urlopów. Ksenia westchnęła głęboko. - Potrzebuję pańskiej pomocy, mecenasie. Mój wuj, Alek­ sander Piotrowicz Serebrow, jest w więzieniu. Został oskar­ żony o zabójstwo, a pan jest j e d y n y m człowiekiem, który m o ż e go ocalić.

213

Z tego, co działo się przez dwa kolejne miesiące, Ksenia zapamiętała niewiele. Letnie burze, deszcz, tworzący na chod­ nikach kałuże nie do przebycia, fontanny brudnej w o d y wy­ tryskające spod kół automobilów, całkiem czyste niebo, ostre i bardzo j a s n e , powrót bogatych paryżan, wiozących w waliz­ kach tęsknotę za m o r z e m i egzotycznymi koktajlami, n o w a tabliczka

dla

Cyryla,

początek

roku

szkolnego,

pierwsze

zwiędłe liście, kasztany połyskujące spod miękkich skorupek, czarna, obszyta c z e r w o n ą lamówką, toga Gabriela Vaudoyera, szarpana wiatrem na dziedzińcu Pałacu Sprawiedliwości, za­ cięta twarz Saszy, j e g o wspaniała postawa w o b e c sędziów, j e g o usztywnione ciało i nieruchome, nieobecne spojrzenie. Był też, rzecz jasna, Max, j a k stały punkt, j a k ucieczka, i to wielkie pożądanie, które zawsze prowadziło ją w k o ń c u do niego, podniecenie s k u m u l o w a n e w dole brzucha, drżące ciało i rozkosz ostra jak nóż. To j u ż nie była błogość pierw­ szych dni, szczęście olśnienia, oczarowanie faktem, że M a x przywraca ją do życia i przypomina o jej w ł a s n y m istnieniu na przekór innym. Teraz Ksenia czuła w sobie żar p o d o b n y do głuchego gniewu, który nie miał żadnego związku z Mak­ sem. Nienawidziła prób, na które wiecznie wystawiał ją los, i zaczęła wreszcie się przeciw nim b u n t o w a ć . Już nie czekała na rozkosz, nieśmiała, oczarowana i pełna wdzięczności; wy­ ruszała na podbój, zadziorna, zachłanna, wydzierała życiu te chwile lekkości, w których szukała tylko zapomnienia, a jej miłosne gesty przeistoczyły się w poczynania wojownika. M a x patrzył na Ksenię. Leżała tuż przy nim z g ł o w ą opar­ tą o j e g o ramię, z j e d n ą n o g ą wsuniętą p o m i ę d z y j e g o nogi. Zasnęła na m o m e n t , spocona, smutna, wilgotna. O d k ą d aresz­ towano jej wuja i w y m i a r sprawiedliwości zaczął rozszyfro­ w y w a ć skomplikowany rebus, na który składały się przegrane zakłady, lichwiarze bez skrupułów i uzbrojone rzezimieszki, wykonujące b r u d n ą robotę, Ksenia j a k b y okrzepła, zasklepiła 214

się w kłopotach. Budziła szacunek wytrwałością, a j e d n o ­ cześnie stawała się coraz bardziej odległa, uwięziona w zbroi, która dawała jej siłę, a j e d n o c z e ś n i e odgradzała od świata. G d y M a x usłyszał tę złą w i a d o m o ś ć , z a p r o p o n o w a ł , że wesprze ją w staraniach. Na próżno. Z b y w a ł a większość j e g o pytań. „Jesteś tu, to i tak d u ż o " - powiedziała surowo, budząc w nim dość poniżające poczucie, że jest jej potrzebny tylko do rozkoszy i rozrywki. Ale M a x nie był j e s z c z e wystar­ czająco zahartowany, by uchwycić c a ł ą złożoność tej zaska­ kującej kobiety. Nie śmiejąc narzucać się jej i sprzeciwiać, zgodził się na takie traktowanie przez m ł o d ą Rosjankę, po­ zwalał, żeby raniła go lakonicznymi odpowiedziami, podda­ w a ł się jej kaprysom i h u m o r o m i cieszył się j a k wariat, gdy jej twarz rozjaśniał uśmiech i gdy nagle w y d a w a ł a mu się szczęśliwa. Ponieważ kochał j ą zbyt m o c n o , kochał j ą źle. List od Sary leżał na stole przy oknie. Dostał go poprzed­ niego dnia i natychmiast zarezerwował kuszetkę w pociągu sypialnym do Berlina. Zostało mu tylko kilka godzin, by do­ kończyć p a k o w a n i e . Miał zamiar powiedzieć o tym Kseni, gdy tylko przyszła na obiad, ale tego dnia, bez widocznej przyczyny, była tak radosna, że bał się ją zasmucić. Max, choć j e s z c z e młody, był j u ż dojrzałym mężczyzną. Wolał od­ wlekać przykre wydarzenia z n i e u ś w i a d o m i o n ą n a d z i e j ą że w jakiś c u d o w n y sposób rozwiążą się same. W bistrze na rogu j e g o ulicy zjedli jajka sadzone, popijając je w i n e m Chiroubles, a p o t e m poszli do mieszkania, trzymając się za ręce. W pewnej chwili ogarnęło go nagłe zniecierpliwienie. Ciężar Kseni w y d a ł mu się nie do zniesienia, a spokojny od­ dech kochanki brzmiał niemal j a k pretensja. Ogarnięty nag­ ł y m lękiem, spróbował u k r a d k i e m w y m k n ą ć się z łóżka. Kse­ nia obróciła się z westchnieniem, ukryła twarz w poduszce, naciągnęła na g ł o w ę prześcieradło i zaraz je odchyliła. -

Która godzina?

- Minęła druga. - Już druga! M u s z ę lecieć! 215

Poderwała się z łóżka i stanęła naga naprzeciw Maksa. Na jej widok j e g o serce ścisnęło się j a k zwykle i p o c z u ł nieod­ partą żądzę. Byli k o c h a n k a m i od wielu miesięcy, ale ciągle j e s z c z e się nią nie nasycił. Sylwetka Kseni, zapach jej skóry, jej paskudny charakter, jej szczerość, jej b e z s e n s o w n a pycha, poczucie humoru, odwaga, czułość, która wybuchała w dziew­ czynie nagle, z wstrząsającą szczerością: Ksenia była nie­ uchwytna, inspirująca i M a x von Passau nieuleczalnie się w niej zakochał. A j e d n a k sam m u s i a ł przyznać, że było coś niespokojnego w tej miłości. Jakaś rezerwa - powstrzymywa­ na, lecz bolesna. Ksenia nie chciała, żeby poznał jej bliskich: ani starej Niani, ani Maszy, ani Cyryla. M a x w głębi duszy cierpiał z tego p o w o d u . „ N i e c h c ę się t o b ą z nikim d z i e l i ć " powiedziała mu kiedyś żarliwie. Pocieszał się tymi słowami i myśląc o nich, o d c z u w a ł nawet n u t k ę dumy. Wydawało mu się, że j u ż ją dobrze zna. Z t r u d e m ukry­ wała przed nim zniecierpliwienie i smutek. Wiele jej wyba­ czał. P r a w d o p o d o b n i e zbyt wiele - myślał czasem, nie wie­ dząc, j a k p o k o n a ć tę słabość. Ostatnio na twarzy dziewczyny m a l o w a ł się wielki niepokój, którego nie potrafiła ukryć. Za­ trzymanie wuja dotknęło do żywego jej d u m ę i rodzinne poczucie wartości. „ O n nie jest j a k i m ś tam pospolitym prze­ stępcą. Jesteśmy znacznie więcej w a r c i " - szepnęła, pochy­ lając nisko głowę, i M a x zrozumiał, że jest jej wstyd i że to uczucie było jej dotąd obce. Ze w z r u s z e n i e m obserwował walkę, j a k ą toczyła nie tylko z instytucjami, ale też z s a m ą sobą. Nie dawała się z ł a m a ć i kierowała się w tej walce o w ą inteligencją cierpienia, która sprawiała, że trudno było jej się oprzeć. Przygotowywali r a z e m serię fotografii z m y ś l ą o wysta­ wie. Z a p r o p o n o w a ł jej, żeby przerwali na j a k i ś czas sesje, ale o d m ó w i ł a , wiedząc, j a k w a ż n a była dla niego ta praca. Trud­ ne doświadczenia nadały jej twarzy bardziej stanowczy wy­ raz, p o w a g ę , która czyniła ją j e s z c z e piękniejszą. M a x stwo­ rzył scenografię, tak by na niektórych zdjęciach K s e n i a 216

pozostawała w cieniu podkreślającym niejednoznaczność jej postaci. Mając przykre poczucie, że u k o c h a n a kobieta trzyma go na dystans, postanowił zbliżyć się do niej w inny sposób, odkrywając jej intymność okiem obiektywu. C h o ć Ksenia nie była tego do k o ń c a świadoma, zrywał jej maski, obnażał emocje i fotografował ją, j a k b y fotografował wszystkie ko­ biety świata, ich odwagę, żarliwość i ich delikatność. - Co ci się stało? - spytała rozbawiona, mijając go w dro­ dze do maleńkiej łazienki, służącej również za ciemnię. Na początku ich związku Ksenia była słodko wstydliwa, owijała się prześcieradłem, koszulą, wszystkim, co miała pod ręką, lecz teraz, po kilku miesiącach, oswoiła się z w i d o k i e m swojego ciała, ze swoją w d z i ę c z n ą nagością i przestała się zasłaniać. Z a n i m zdążył odpowiedzieć, w rurach zaszumiała ciepła woda. Do pokoju w p a d ł lekki wiatr i przyprawił go o dreszcz. M a x ubrał się, wyjął z paczki papierosa i zaczął palić go n e r w o w o . Nalał sobie koniaku, wypił j e d n y m hau­ stem. Ksenia zaczęła zbierać rozrzucone po pokoju części garderoby. Z z a c h w y t e m patrzył na każdy jej gest. Nuciła, była taka promienna. Już od d a w n a nie widział jej tak odprę­ żonej. Nasiliło się j e g o poczucie winy. -

Widzimy się wieczorem, j a k ustaliliśmy? - zapytała.

- N i e miej mi za złe, ale dziś nie m o g ę . - N a p r a w d ę ? Dlaczego? Przesunął ręką po włosach. Ta sytuacja była szczytem ab­ surdu. M i a ł wrażenie, że Ksenię zdradza, a przecież nie zrobił jej nic złego - z wyjątkiem faktu, że do ostatniej sekundy zwlekał z p o w i e d z e n i e m czegoś, co p r a w d o p o d o b n i e bardzo j ą zasmuci. - M u s z ę na jakiś czas wrócić do Berlina. Znieruchomiała, zdumiona. - Słucham? - Wiem, że m ó w i ę ci o tym dość niespodziewanie, ale dziś rano przyszedł list od Sary. Wiesz, tej przyjaciółki, o któ­ rej ci o p o w i a d a ł e m . Jej ojciec miał atak. Jest przykuty do 217

łóżka i Sara musi teraz sama dbać o sprawy sklepów Lindne­ ra. Czuje się zagubiona. Potrzebuje wsparcia. Ksenia patrzyła raz po raz to na twarz Maksa, to na list, który trzymał. Zesztywniała niepostrzeżenie, a twarz jej stę­ żała. - I to ty miałbyś jej p o m a g a ć ? - Oczywiście nie codziennie. Zupełnie się na tym nie z n a m , p o z a tym Sara to bardzo zdolna dziewczyna. Ale myś­ lę, że się ucieszy, jeżeli b ę d ę przy niej, żeby po prostu doda­ wać jej odwagi - rzekł, wzruszając r a m i o n a m i . - A więc zostawiasz całe swoje życie tutaj i jedziesz do niej. M y ś l a ł a m , że przygotowujesz wystawę. Ostatnio sporo razem pracowaliśmy. - Wiem. Byłaś cudowna, choć sama przeżywasz trudne chwile, i b a r d z o ci za to dziękuję. Ale na razie to, co przytra­ fiło się Sarze, wydaje mi się ważniejsze. Saul Lindner to wspaniały człowiek. Lekarze nie dają zbyt wielkich nadziei. Trzeba umieć być o b e c n y m tam, gdzie ktoś cię potrzebuje. N i e chciałbym, żeby Sara czuła się opuszczona. - Nieszczęsna - prychnęła Ksenia, poprawiając pończo­ chy, a pogarda w jej głosie zirytowała Maksa. - Jest dla mnie kimś w a ż n y m . Nie chcę jej zawieść. Ksenia zapinała sukienkę w milczeniu, próbując opano­ wać drżenie palców. Ta niespodziewana w i a d o m o ś ć o wyjeź­ dzie ścięła ją z nóg. Miała sobie za złe tę słabość. M a x był m ę ż c z y z n ą w o l n y m i miał p r a w o wrócić do swojego kraju. C z y ż j e g o rodzina nie mieszkała w Berlinie? Zresztą zawsze m ó g ł wrócić. W końcu nie powiedział nic o zerwaniu, a cała ta historia nie miała z K s e n i ą nic w s p ó l n e g o - to była całkiem rozsądna decyzja. No więc c z e m u czuła te przeklęte zawroty głowy? - Dlaczego się bronisz, Max? - spytała, wkładając płaszcz. Świetnie to r o z u m i e m . Sara ma szczęście, że ktoś taki j a k ty jest jej przyjacielem. Ktoś, kto potrafi rzucić wszystko z dnia na dzień, żeby spieszyć jej na p o m o c . 218

- Na tym właśnie polega przyjaźń. - P r a w d o p o d o b n i e - powiedziała, wzruszając ramiona­ mi. - Ja nic o t y m nie wiem. N i e m a m przyjaciół. M a x nie widział u niej j e s z c z e tego kwaśnego uśmiechu. Wydawał się sobie żałosny. Dał się postawić pod pręgierz, a przecież chciał tylko p o m ó c kobiecie, którą cenił i którą kiedyś kochał; a j e d n a k miał wyrzuty sumienia, że nie potrafi znaleźć słów, które ukoiłyby Ksenię. Pomyślał o tych wszyst­ kich chwilach, gdy nie dopuszczała go do siebie - nie fizycz­ nie, rzecz jasna, bo Ksenia była hojną kochanką, lecz nie miała sobie r ó w n y c h w z a m y k a n i u przed innymi swojego ser­ ca. N a g l e p o c z u ł do niej żal o te wszystkie maleńkie rany, które bez ustanku mu zadawała. - C z e m u m ó w i s z o tym w ten sposób? - zdenerwował się. - N i e m o g ł e m powiedzieć ci o tym wcześniej, bo dopiero co dostałem ten list. Zresztą nie m u s z ę się przed t o b ą tłuma­ czyć. Dla ciebie zrobiłbym dokładnie to samo. - Ach, ale ja nie pstrykam palcami z byle p o w o d u , żeby wołać m ę ż c z y z n ę n a p o m o c . - No i świetnie! Czego oczekujesz? Gratulacji? Wszyscy wiedzą, że nikogo nie potrzebujesz. Tak długo sama bory­ kałaś się z przeciwnościami losu, że teraz nie potrafisz j u ż nawet przyjąć p o m o c y od tych, którzy cię kochają. Zachowu­ j e s z się tak, j a k b y ś gardziła ludźmi, którzy c h c ą ci p o m ó c . Z a u w a ż y ł w oczach Kseni błysk smutku i p o c z u ł złośliwą radość na myśl, że udało mu się wreszcie p r z e ł a m a ć tę barie­ rę, którą odgradzała się od innych, ale w tej samej chwili za­ pragnął wziąć ją w ramiona, powiedzieć, że ją kocha, i prosić o wybaczenie. - Więc nie pozostaje mi nic innego j a k życzyć ci przy­ j e m n e j podróży. Jestem pewna, że będziesz wielką p o d p o r ą dla swojej drogiej Sary. Dopiero wtedy wszystko do niego dotarło i miał sobie za złe, że nie potrafił p o w s t r z y m a ć tej głupiej kłótni, która wzię­ ła się z niczego. 219

- A m o ż e ty jesteś po prostu zazdrosna, Kseniu - rzucił z przekornym u ś m i e c h e m , z wyższością charakterystyczną dla mężczyzn, którym pochlebia myśl, że z ich p o w o d u ko­ biety traktują się wzajemnie z nieufnością. - Ż e b y być zazdrosnym, Max, trzeba najpierw być zako­ chanym. Przez krótką chwilę wytrzymała j e g o spojrzenie. Bezlitos­ na. Niedostępna. A później, nie odezwawszy się więcej sło­ w e m , otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Stał bez ruchu, j a k idiota, ze ściśniętym sercem, wbijając wzrok w drzwi, którymi k o ł y s a ł przeciąg. Słyszał, j a k o b c a s y Kseni stukają o d r e w n i a n e schody. Wkrótce zapadła cisza i M a k s a ogarnęło poczucie takiej samotności, że omal nie upadł.

* Gabriel Vaudoyer był cierpliwym mężczyzną. P o d o b n o wytrwałość jest z a l e t ą a tej nigdy mu nie b r a k o w a ł o . W dzie­ ciństwie nie wiedział, co to kaprysy. We wczesnej m ł o d o ­ ści był traktowany jak dziwoląg przez niezdyscyplinowanych i ogarniętych słomianym zapałem kolegów z liceum. Bo cierp­ liwość w y m a g a p a n o w a n i a nad sobą, a o p a n o w a n i e często spotyka się z pogardą. P o d c z a s wojny, dzięki determinacji, połączeniu uporu z w y r a c h o w a n i e m , został świetnym ofice­ rem. Jako adwokat nie miał sobie r ó w n y c h w zapędzaniu przeciwników w kozi róg. Tego ranka Gabriel stał w łazience z ręcznikiem zawiąza­ n y m w o k ó ł bioder i przeglądał się w lustrze, pogwizdując. Właśnie skończył się czesać. Twarz miał starannie o g o l o n ą skórę gładką, cerę świeżą. Skończył czterdzieści cztery lata i wiele uwagi poświęcał swojemu wyglądowi. Twierdził, że pokazywanie światu schludnego oblicza to sprawa podstawo­ wa. Wcześniej odbył g o d z i n n ą gimnastykę w towarzystwie instruktora, który przychodził do niego do domu. Ćwiczył, żeby w z m o c n i ć plecy, które często dawały o sobie znać, od220

kąd kilka lat wcześniej niefortunnie spadł z konia. Był dość przystojny i m i a ł opinię uwodziciela, choć tak n a p r a w d ę sku­ piał się zwłaszcza na zaspokajaniu swoich potrzeb estetycz­ nych. Nigdy nie cierpiał brzydoty, ale też przeciętności, wąskich horyzontów i n i e z n o ś n e g o m a r a z m u niedzielnych popołudni. Jednak bardzo wcześnie zrozumiał, że bliscy nie podzielają j e g o rozdrażnienia. Ojciec, urzędnik w Ministerstwie Oświa­ ty, wierzył w republikę i jej g ł ó w n e wartości: laickość, rów­ ność i przyzwoitość. M a t k a była b e z b a r w n ą kobietą, dbającą o d o m , dobre samopoczucie m ę ż a i w y c h o w a n i e j e d y n a k a . Z dzieciństwa Gabriel zapamiętał zapach charakterystyczny dla skromnych mieszkań: m i e s z a n k ę woni wosku do podłóg, wspólnych posiłków i uparcie z w a l c z a n e g o kurzu. W d o m u Vaudoyerów ubrania traktowano z nadzwyczajną troską, a ob­ rusy zawsze g o t o w a n o we wrzątku. Wystrzegano się zbytku i marnotrawstwa, fantazji i nadmiaru. Pewnego wieczoru, pod­ niósłszy nos znad z u p y i w s ł u c h a w s z y się w tykanie ścienne­ go zegara oraz m i a r o w y brzęk sztućców, dziesięcioletni Ga­ briel p o c z u ł nagle, że ściany pokoju zbliżają się do siebie, j a k gdyby miały go zmiażdżyć. Pot wystąpił mu na czoło. Wtedy właśnie przyrzekł sobie, że zrobi wszystko, by uciec od tej rozlazłej duchoty. Z wielkim sukcesem skończył prawo, starannie dobierał kolegów, nawiązał znajomości, bywał w elitarnych kręgach, p o k o n y w a ł kolejne stopnie w ł a d z y z n i e z ł o m n ą determina­ cją, ale nigdy nie o p o w i a d a ł r o d z i c o m o swojej karierze. N i e kochał ich, ale szanował i nie chciał przerażać, zdradzając się ze s w o i m oryginalnym u p o d o b a n i e m do amerykańskiego j a z z u czy z m i ł o ś c i ą do dzieł sztuki i pieniędzy. W ciągu tych wszystkich lat m a t k a często dawała mu do zrozumienia, że czeka na wnuki, j e d n a k dwie m ł o d e kobiety, które Gabriel miał zamiar poślubić, rozczarowały go p e w n y m i ułomnościa­ mi, które innym m ę ż c z y z n o m m o g ł y w y d a w a ć się drobnost­ ką: j e d n a miała niezgrabne stopy, druga zaś - nieprzyjemny 221

śmiech. Wolał brać sobie kochanki i uzbroić się w cierpli­ wość. G d y w odstępie kilku miesięcy stracił oboje rodziców, nie przyznał się nikomu, że j e g o ulga była większa niż smutek. Z a d o w o l o n y ze swojego wyglądu Gabriel wrócił do sy­ pialni i zaczął się ubierać. O k n a pokoju zdobiły szerokie za­ słony z b e ż o w e g o jedwabiu. Z i m n e światło lutowego poranka podkreślało puste ściany, m e b l e z markieterią z lakierowanej słomy, j a s n e drewno. Na dywanie walała się, niedbale rzuco­ na, kapa z alpaki, a na łóżku leżały zmięte prześcieradła i wy­ pełnione pierzem poduszki. Gabriel poprawił luźny węzeł j e ­ d w a b n e g o krawata, zrosił chusteczkę w ł o s k ą w o d ą toaletową, przysłaną mu przez perfumiarza z Parmy, po czym spojrzał na zegarek. Skończył pięć minut przed czasem. Przechodząc przez przedpokój, a p o t e m przez duży salon, poczuł - j a k za k a ż d y m r a z e m - g ł ę b o k ą satysfakcję, że jest właścicielem tak pięknego apartamentu z w i d o k i e m na O g r ó d Luksemburski. Tylko sobie zawdzięczał swój sukces i był z tego dumny. W s z e d ł do pokoju pełniącego rolę biblioteki i palarni. Skrzywił się, czując w o ń wczorajszych cygar. Było j e d n a k zbyt z i m n o , żeby otworzyć okno. Przez d ł u ż s z ą chwi­ lę studiował d o k u m e n t y leżące na p a l i s a n d r o w y m biurku. Z reguły sprawy karne, takie j a k afera Aleksandra Serebrowa, nie leżały w j e g o zakresie działania, p o n i e w a ż wybierał bar­ dziej lukratywne tematy. Jednak Gabriel Vaudoyer nie należał do ludzi, którzy przepuściliby t a k ą okazję. Szczęśliwym zbie­ giem okoliczności z n ó w m ó g ł pojawić się w życiu Kseni Ossolinej, i to bez żadnego wysiłku ze swojej strony. Kiedy po raz pierwszy ujrzał m ł o d ą Rosjankę w wystaw­ nym salonie projektanta, gdy zobaczył jej odbicie zwielo­ krotnione w nieskończoność przez lustra, zrozumiał, że j e g o cierpliwość i żądze, przelotne pragnienie innych kobiet, j e g o pogoń za czystą formą piękna, w której znalazłby ukojenie wszystko to zebrało się w j e d n y m n a d r z ę d n y m celu: zdobyć tę wyjątkową kobietę, która stała przed n i m z m i n ą p e ł n ą wyższości, z ręką wspartą na biodrze. Natychmiast zrozu222

miał, j a k bardzo pociąga go ta piękna nieznajoma. Z a w s z e dążył do perfekcji w życiu c o d z i e n n y m i u c z u c i o w y m , był m ę ż c z y z n ą wymagającym, n i e p o z b a w i o n y m instynktu łowcy, i zrozumiał, że nie zazna spokoju, dopóki jej nie zdobędzie. Schował do neseseru g r u b ą s k ó r z a n ą teczkę. Apelację w y z n a c z o n o za kilka miesięcy, co było raczej d o b r ą n o w i n ą zważywszy na o g ó l n ą opieszałość sądów. Miał zamiar wysłać liścik do Kseni, by przekazać jej tę w i a d o m o ś ć i zaprosić na kolację. Był pewien, że się zgodzi. Wyszedł z pokoju, n a w o ­ łując kamerdynera, który czekał j u ż na niego w westybulu, trzymając w rękach czarny melonik i płaszcz z futrzanym kołnierzem. - D z i e ń dobry panu. Czy dobrze się panu spało? - D o s k o n a l e , dziękuję, Julien. N i e w r ó c ę dziś do d o m u na kolację. Proszę przekazać to Madeleine. - Oczywiście, proszę pana. Ż y c z ę panu miłego dnia. Gabriel Vaudoyer zignorował w i n d ę i zbiegł po schodach. Z a t r z y m a ł się na chodniku i spojrzał w opalizujące niebo. Dzień był mroźny, należało uważać na zamarznięte kałuże. Uśmiechnął się, nie wiedząc jeszcze, czy to ostre, pachnące śniegiem powietrze tak go podekscytowało, czy też raczej słodka p e w n o ś ć , że zobaczy dziś K s e n i ę Ossoliną. Poprawił futrzane rękawiczki i p e w n y m krokiem ruszył w kierunku rue de Vaugirard. Ksenia siedziała przy stole w mansardzie. Na r a m i o n a na­ rzuciła szal, w rękach ściskała filiżankę ze s ł o d k ą h e r b a t ą a nogi podciągnęła pod siebie w nadziei, że je rozgrzeje. Jed­ nak z i m n o , przeszywające do szpiku kości, nie m i a ł o nic wspólnego z temperaturą panującą na zewnątrz. Ksenia była rozczochrana, twarz miała zszarzałą, a cienie pod oczami tak ciemne, że p r z y p o m i n a ł y siniaki. Od kilku nocy bardzo źle sypiała. Wstawała rano z ciężką głową, nogi miała jak z waty. Najmniejszy problem wytrącał ją z r ó w n o w a g i albo doprowa­ dzał do płaczu. S u r o w o zganiła Cyryla za jakieś głupstwo 223

i pokłóciła się z Tanią, która straciła cierpliwość i nazwała ją m a ł ą zarazą. Szefowa pracowni oświadczyła, że zawoła pana Rivière'a, jeżeli panienki zaraz nie przestaną się sprzeczać jak uczennice. Na korytarzu rozległ się mokry kaszel. Sąsiedzi wycho­ dzili do pracy. Cyryl zarzucił tornister na r a m i ę i nawet się z n i ą nie pożegnał. N i e wybaczył jej wczorajszej niespra­ wiedliwości i nie m o g ł a się mu dziwić. Pomyślała, że pod ko­ niec dnia będzie czas na pogodzenie się z bratem. Teraz nie miała siły. M a s z a nie mieszkała z nimi j u ż od kilku tygodni. Po dłu­ giej walce w y m u s i ł a na siostrze pozwolenie na przeprowadz­ kę, wraz z d w i e m a przyjaciółkami, do maleńkiej pracowni na Montparnassie. Zaraz po studiach w klasie rysunku zaczęła pracować dla Baletów Rosyjskich j a k o dekoratorka. Zarabia­ ła, była dorosła i z b u n t o w a n a przeciwko wszystkiemu. Kse­ nia pozwoliła jej odejść, pobłogosławiwszy znakiem krzyża, co M a s z a przyjęła z ironicznym uśmieszkiem, choć oczy miała pełne łez. Po w y p r o w a d z c e siostry w mansardzie zro­ biło się trochę przestronniej. Po p o d w y ż c e Ksenia m o g ł a sobie pozwolić na lepsze mieszkanie, ale wolała odkładać pieniądze. Zbyt wiele lat przeżyła bez żadnych oszczędności w banku. Teraz wolała zabezpieczać się przed trudnościami zamiast stawiać im czo­ ło. Niepokoiła się o przyszłość: trzeba było pomyśleć o stu­ diach Cyryla i o coraz słabszym zdrowiu Niani. Bolesny artretyzm nie pozwalał staruszce pracować, co s p o w o d o w a ł o j e d n a k p e w n ą lukę w oszczędnościach. Życie nauczyło Kse­ nię ostrożności. Nie w k a ż d y c h okolicznościach - pomyślała gorzko, napawając się chwilą cennego spokoju. - Jak długo j e s z c z e zachowasz tę n o w i n ę dla siebie, Kseniu? D z i e w c z y n a zadrżała. Na łóżku siedziała N i a n i a - m a ­ leńka, skulona staruszka o artretycznych palcach i pergami­ nowej skórze. Jej delikatny głos przeszył K s e n i ę j a k igła. 224

Powoli spuściła g ł o w ę i o p a r ł a c z o ł o o blat stołu. P r a g n ę ł a zapaść się w siebie, rozpuścić to ciężkie ciało, które zajmo­ wało tyle miejsca i z którym nie wiedziała, co robić, to ciało, którym wkrótce będzie musiała się podzielić. - Domyśliłaś się, oczywiście. Jak m o g ł a m w to wątpić! P r a w d o p o d o b n i e domyśliłaś się wcześniej niż ja. Staruszka w czarnej sukience patrzyła na nią poważnie. Na jej wąskich ustach nie było cienia u ś m i e c h u . Siedzia­ ła n i e r u c h o m o . Jej siwe, przerzedzone włosy związane były w cienki ogonek. W ciemnych oczach Niani, w których współ­ czucie mieszało się ze smutkiem, ale też i z rozczarowaniem, Ksenia ujrzała błogosławione dni zbyt odległego dzieciństwa, kiedy najlżejszy nawet senny k o s z m a r był pretekstem, by schronić się w jej kojącym uścisku. Ogarnął ją taki wstyd, że aż się zaczerwieniła. N a g l e poczuła się bardzo krucha, miała wrażenie, że wiatr przenikający do pokoiku przez źle ocieplo­ ne szyby rozdrapuje jej ciało. Ona, która uważała się za ko­ bietę wyzwoloną, która o d d a w a ł a się k o c h a n k o w i z r a d o s n ą żarliwością i dzikim apetytem, ona, która miała się za niepo­ kornego zdobywcę, p o z n a w a ł a teraz smak bezkresnego i za­ wrotnego lęku - obawy, którą zna każda kobieta oczekująca niechcianego dziecka. Przeszył ją dreszcz. Wbiła sobie paznokcie w dłoń, j a k b y chciała powrócić do rzeczywistości. Przyszedł czas spojrzeć prawdzie w oczy. Na razie jej brzuch był tylko lekko za­ okrąglony, od czasu do czasu m i e w a ł a mdłości, lecz zdra­ dzały ją piersi - nabrzmiałe, bolesne. Drażniło ją każde, naj­ mniejsze nawet muśnięcie tkaniny. Ale ta gra na z w ł o k ę nie m o g ł a trwać wiecznie. K r a w c o w e się z o r i e n t u j ą Rivière także. Już czasem widziała krzywe spojrzenia i z d a w a ł o jej się, że słyszy w pracowni zduszone śmieszki. Koleżanki Kseni nie lubiły, więc t y m chętniej ją obgadywały. - Wyjdziesz za niego? - spytała Niania. Ksenia w y p r o s t o w a ł a się i opuściła nogi na p o d ł o g ę . G o ­ rąca herbata nieco ją rozgrzała. Wyjść za M a k s a ? To byłoby 225

takie proste, takie oczywiste. Nie odmówiłby. K o c h a ł ją. C z y nie u d o w o d n i ł jej tego pieszczotami, słowami, uwagą, j a k ą ją obdarzał? N a g l e w y d a ł o jej się, że M a x stoi tuż obok, widziała j e g o intensywne spojrzenie, w d y c h a ł a j e g o zapach, czuła delikatną skórę, tam, zaraz za u c h e m , rysowała w pa­ mięci każdy szczegół j e g o ciała, które w y d a ł o jej się dziwnie kruche: pieprzyk na ramieniu, linię karku, bliznę na p r a w y m kolanie. Wracał do niej j e g o uśmiech, sposób, w j a k i odrzucał głowę, gdy włosy opadały mu na czoło, ruch j e g o ciała, gdy się ku niej pochylał. Wypełniał ją całą, a j e d n a k jej serce po­ zostało k a m i e n n e , i to ją przerażało, bo czuła, że to nieludz­ kie. I choć jej oczy były suche, to gdzieś w niej, w s a m y m środku, p o p ł y n ę ł y łzy żrące j a k kwas. - Nie - powiedziała. - R o z u m i e m - m r u k n ę ł a stara Rosjanka. Niania myślała p e w n i e , że jej k o c h a n e k ma żonę. A m o ż e sądziła, że Ksenia nie zna nazwiska ojca swojego dziecka. N i e , niemożliwe, że tak nisko u p a d ł a m w oczach Niani. N i e m o g ł a b y u w a ż a ć m n i e za d z i w k ę - pomyślała dziewczyna. Wstała nagle, zirytowana. N i e c h Niania sobie myśli, co c h c e ! Nie będzie jej się tłumaczyć. Ta religijna wieśniaczka nigdy nie zrozumie, dlaczego nie mogłaby poprosić mężczyzny, który kochał ją j u ż od p o n a d roku, żeby się z n i ą ożenił. Kse­ nia sama tego nie rozumiała. Kierowała n i ą j a k a ś niewyraź­ na obawa, ale także pycha. Wiedziała j e d n o : nie chce być w d z i ę c z n a k o m u k o l w i e k za podjęcie tak poważnej decyzji. Wydawało jej się niemożliwe prosić o p o m o c w związku z czymś, za co s a m a była odpowiedzialna. C z y to nie ona z d e c y d o w a ł a z własnej, nieprzymuszonej woli, że zostanie k o c h a n k ą M a k s a ? Nie będzie na niego zrzucać konsekwencji w ł a s n y c h czynów. Przez całe życie powtarzałaby sobie, że poślubił ją z litości. Ksenia dostrzegła ze z d u m i e n i e m , że za bardzo jej na n i m zależy, by żądać od niego małżeństwa. - Zastanawiałaś się, co się stanie z twoim dzieckiem? - Oczywiście, p r z e c i e ż j e s t e m odpowiedzialna - odparła 226

Ksenia i zaczęła się ubierać. - U r o d z ę je, b ę d ę je karmić, czu­ wać nad nim, a p o t e m poślę je do szkoły, tak j a k to robią mat­ ki wszystkich dzieci w o k ó ł nas. - A czyje będzie nosić nazwisko? - naciskała, nieco ostrzej, Niania. - N a z w i s k o matki czy ojca? D o b r z e wiesz, j a k traktowane są bękarty na przerwach w szkole, i później, w życiu. Nikt was nie będzie chronił, ani ciebie, ani dziecka. Będzie odrzucane, poniżane, a na ciebie ludzie b ę d ą patrzeć j a k na powietrze, nie będziesz mogła... - D o ś ć ! - krzyknęła Ksenia. - N i e j e s t e m głupia! Nie mu­ sisz się nade m n ą pastwić! Wiem, co robię! Niania uparcie kręciła głową. - N i e b y ł a b y m tego taka p e w n a . Myślę, że nie zdajesz so­ bie sprawy, co się będzie działo. Pomyślałaś, co b ę d ą gadać o M a s z y i Cyrylu? Sądzisz, że znajdą sobie odpowiednich małżonków, jeśli ich siostra będzie p a n n ą z dzieckiem? Na­ zwisko waszego rodu zostanie nieodwracalnie zbrukane. Gdy­ by nieszczęsny pan i słodka pani tu byli... - No właśnie, ale ich nie m a ! Nie m o g ą n a m p o m ó c , ani mnie, ani rodzeństwu, bo nie żyją. Więc p o r a d z ę sobie sama, j a k zwykle. Chyba nie zaczniesz narzekać, co? M a s z a i Cyryl też nie mają p o w o d ó w do narzekań. Ci, co n i e d a w n o uciekli z raju bolszewików, opowiadają, że miliony ludzi umierają tam z głodu. Te gnoje musiały prosić o p o m o c zagraniczne organizacje charytatywne... Ale jeśli nie podoba się w a m ży­ cie tu, to zawsze m o ż e c i e wrócić do d o m u - zakończyła i zro­ biła gniewny gest dłonią. Wiedziała, że gada głupstwa, ale nie m o g ł a znieść, że Nia­ nia rozdrapuje lęki, które tak bardzo ją dręczyły. - Ciągle mi powtarzacie, że j e s t e m silna, p r a w d a ? - ironi­ zowała, pochylając się, żeby zasznurować botki. - Więc b ę d ę m i a ł a wystarczająco d u ż o siły, ż e b y s a m o t n i e w y c h o w a ć d z i e c k o , czy ci się to podoba, czy nie. - Twoje dziecko potrzebuje ojca, Kseniu F i o d o r o w n o powtórzyła swoje staruszka i się przeżegnała. - Czuję to c a ł ą 227

sobą, m o i m sercem i duszą. O n o jest niewinne. Nie m o ż e s z zadać mu takiej rany, zanim j e s z c z e w ogóle ujrzy światło dzienne. A wszystko dlatego, że jesteś zbyt pyszna, by słu­ chać rozumu. To tchórzostwo, słyszysz? Jesteś odpowiedzial­ na za to dziecko. - M i l c z ! Jak w ogóle możesz m ó w i ć coś takiego?! P o ­ święcałam się bez przerwy i za wszystkich. Od dnia, w któ­ rym z a m o r d o w a n o tatę, zawsze myślałam tylko o innych. Czy chociaż raz p o m y ś l a ł a m o tym, co będzie dobre dla m n i e ? O własnej przyjemności? Staruszka spojrzała na nią c h m u r n i e : - Przynajmniej raz: gdy płodziłaś to dziecko. Ksenia patrzyła w osłupieniu na Nianię, która stała, po­ bladła i drżąca. Miała jej za złe tę szczerość, ale podziwiała ją za odwagę. N i a n i a rzadko w y p o w i a d a ł a się z t a k ą siłą. Bro­ niła dziecka, które Ksenia nosiła w brzuchu. Tak postępowały wszystkie nianie, dla których książętami były tylko niewinne dzieci. Dla nich m o g ł y poświęcić wszystko, nawet w ł a s n ą s w o b o d ę i życie. Kseni w jednej chwili przeszedł cały gniew. Podeszła do staruszki, która patrzyła na n i ą z zaciętą miną, chwyciła ją za ręce, pogłaskała p o w y k r ę c a n e stawy, szorstkie dłonie, które kołysały tak wiele niemowląt, które przynosi­ ły jej ukojenie, gdy j a k o dziecko leżała trawiona g o r ą c z k ą i później, przez te wszystkie bolesne lata, po c z y m podniosła je do ust, by je u c a ł o w a ć . - N i e c h ci Bóg błogosławi, Kseniu F i o d o r o w n o - szep­ nęła staruszka. - Niech cię prowadzi i chroni. N i e c h ci poka­ że drogę ku Prawdzie. Ksenia bez słowa włożyła płaszcz, owinęła szyję szali­ kiem i wzięła do ręki futrzany toczek. Wychodząc tego ranka z mansardy, nie wiedziała, że oto usłyszała ostatnie słowa sta­ rej Niani. Po południu, po powrocie z pracy, znalazła ją le­ żącą na łóżku, z g ł o w ą o d w r ó c o n ą ku oknu, z otwartymi oczami. „Serce nie w y t r z y m a ł o - powiedział lekarz, który przyszedł stwierdzić zgon. - To była stara kobieta. Wie pani, 228

ile miała lat?". A Ksenia odpowiedziała mu, że nie, nie wie, bo nianie są wieczne, są stare j a k dusza Świętej Rusi, praw­ dziwe i wierne. Niezastąpione. I w t e d y po raz pierwszy po­ łożyła dłoń na s w o i m brzuchu i p o m y ś l a ł a o dziecku, które urodzi się i dorośnie w całkiem i n n y m świecie. W świecie, w którym Niania nie ochroni go przed z ł ą ciemnością. Miała na sobie c z a r n ą k r e p d e s z y n o w ą sukienkę, długi na­ szyjnik z pereł, sięgający aż do talii, a w uszach kolczyki z nieoszlifowanych pereł. Światło tańczyło na jej jasnych, gładko i skromnie zaczesanych włosach. Miała nagie ramio­ na, p o w a ż n ą twarz, nieobecne spojrzenie. Gabriel Vaudoyer pomyślał, że nie ma wspanialszej piękności niż piękność w żałobie. P o m y ś l a ł też, że bardzo by chciał sprawić, aby Ksenia z n ó w się uśmiechnęła. N i e zdołał zaprosić jej na kolację t a m t e g o wieczoru. Po­ wiedziała mu, że właśnie z m a r ł a Niania. W jej b e z b a r w n y m głosie słychać było, że odejście tej starej kobiety nie było dla niej ulgą, lecz - przeciwnie - b o l e s n ą i g ł ę b o k ą raną. To za­ skoczyło Gabriela. Nie wyobrażał sobie, żeby służąca, nawet wierna, m o g ł a być tak w a ż n a w życiu kogokolwiek. Wyda­ w a ł o mu się, że po tych kilku r o z m o w a c h , j a k i e odbyli pod­ czas procesu jej wuja, dobrze poznał tę m ł o d ą kobietę. Teraz zdał sobie sprawę, że Ksenia F i o d o r o w n a Ossolina pochodzi z innego świata niż on i że jej porywy serca, jej gniew, jej rozdrażnienie, jej zmartwienia też p o c h o d z ą z innych źródeł. Wydawała mu się taka odległa tu, w tej paryskiej restauracji. N i e zwracała uwagi ani na balet kelnerów, ani na ogień w ko­ minku. Gabriel pragnął być częścią jej życia, lecz czuł się j a k intruz i - ku swojemu wielkiemu zdumieniu - to go nieco onieśmielało. - N i e chcę o tym rozmawiać - odpowiedziała, gdy zadał jej kilka pytań. - N i e chcę r o z m a w i a ć o Niani ani o m o i m d a w n y m życiu. Wszystko to należy teraz do przeszłości. A dla m n i e najważniejsza jest przyszłość. 229

M i a ł a z m ę c z o n ą twarz, oczy rozżarzone gorączką. G ł a s ­ kała obrus drżącymi palcami. -

A jak widzi pani swoją przyszłość?

Ksenia u ś m i e c h n ę ł a się gorzko. Jak odpowiedzieć na to pytanie, niewinne i j e d n o c z e ś n i e tak n i e w y g o d n e ? Przyszłość była jak przepaść. Nie myślała o niej, wcale w n i ą nie wie­ rzyła. Świat kończył się każdego wieczoru i każdego ranka rodził się na n o w o . Pomyślała o swojej popołudniowej wizy­ cie w więzieniu, o w y c h u d z o n y m ciele Saszy, wbitym w bez­ kształtny uniform więźnia. Po k a ż d y m widzeniu miała wra­ żenie, że za tym ponurym, przesiąkniętym r o z p a c z ą m u r e m zostawia strzępy swojej duszy. Zależało jej, żeby osobiście p o w i a d o m i ć wuja o śmierci Niani. To była kwestia szacunku w o b e c staruszki, która zawsze wszystko wybaczała swojemu m a ł e m u Saszy. Ksenia była przekonana, że j e g o uwięzienie przyspieszyło śmierć wiernej opiekunki, ale Niania nigdy nie powiedziała o nim złego słowa. Usłyszawszy nowinę, wuj bardzo posmutniał. O p a d ł bezwładnie na krzesło, odchylił głowę, j a k b y łykał łzy, lecz j u ż po chwili j e g o twarz przy­ brała swój zwykły, obojętny wyraz, z j a k i m obnosił się, od­ kąd siedział za kratkami. Ksenia poczuła się tak znużona, że najchętniej położyłaby się tam, na betonowej podłodze, by czekać na śmierć. Była dziwnie oszołomiona. Kryształowe kieliszki, świece w srebrnych kandelabrach, pieczona kaczka, której prawie nie tknęła - wszystko to mieniło jej się w oczach. Przyłożyła do czoła drżącą rękę. Gdzie była? W lodowatej więziennej rozmównicy, cuchnącej nędzą, czy na miękkiej kanapie w re­ stauracji, w której cicho grała orkiestra? Wykwintna suknia w y d a ł a jej się nagle szorstka j a k uniform skazańca. Pomyś­ lała o Cyrylu, który spał sam w mansardzie, nagle tak prze­ stronnej; i o Niani, pochowanej tak daleko od Rosji; i o dziec­ ku, które poruszało się w niej czasem, a o którym nie chciała nic wiedzieć. Ksenia podniosła wzrok i spojrzała na człowie230

ka, który patrzył na n i ą z troską, bez słowa. Domyślała się, że nie chce j u ż dłużej z a m ę c z a ć jej pytaniami z obawy, że ją zniechęci, i była mu wdzięczna za tę subtelność. - Chyba j u ż się pani najadła - szepnął, wskazując ostygłe mięso i stężałe w z i m n y m sosie warzywa. - Przykro mi - powiedziała, kładąc ręce na kolanach. Gabriel przywołał kelnera i poprosił, żeby zabrał talerze. - Zje pani trochę sera? Deser? Pokręciła głową. Miała ściśnięte gardło. Chciała jak naj­ szybciej wyjść z tej restauracji i chodzić po ulicach, jak gdy­ by m r ó z miał jej p o m ó c u p o r z ą d k o w a ć myśli. - Widzę, że coś p a n i ą gnębi, i bardzo chciałbym pani po­ m ó c - powiedział Gabriel ciepło. - Myślę, że są w życiu takie chwile, kiedy nie m o ż e m y poradzić sobie sami. C z a s e m trze­ ba przyjąć czyjąś p o m o c . Jest pani dziś taka spięta. Z n a m y się j u ż od kilku miesięcy. Widziałem p a n i ą w trudnych chwi­ lach, ale j e s z c z e nigdy nie była pani tak... tak... - Adwokat, który nie m o ż e się wysłowić, to rzadkość, prawda? - zażartowała. - G d y o pani myślę, słowa wydają mi się takie błahe odparł szczerze. - Proszę, niech pani ze m n ą porozmawia, Kseniu. N i e c h mi p a n i zrobi ten zaszczyt. Jest pani taka płochliwa. Taka niedostępna. N i g d y j e s z c z e nie spotkałem ta­ kiej kobiety jak pani. Przy pani czuję się b e z b r o n n y ! - A cóż m i a ł a b y m panu powiedzieć? - rzuciła zirytowa­ na. - Moje życie jest nieciekawe. - Jak m o ż e pani tak m ó w i ć ? Zabiegają o p a n i ą wszystkie magazyny mody. Widziałem pani portrety na kilku wystawach fotografii. N a w e t dzisiaj ludzie p a n i ą rozpoznawali. Ksenia Ossolina to j e d n a z ważnych osobistości Paryża. Pani nazwi­ sko pojawia się w rubrykach towarzyskich. Powinna być pani d u m n a . O p o w i a d a ł a mi pani, j a k ą przyjemność sprawiło pani p o z o w a n i e dla M a n a Raya. Z g a d z a m się jednak, że trudno p a n i ą rozpoznać na niektórych j e g o dziełach. - U ś m i e c h n ą ł się, uczyniwszy aluzję do dość oryginalnych prac artysty. 231

- I co z tego? W ten sposób zarabiam na życie. Nie ma w tym nic niezwykłego. Poza t y m b ę d ę musiała zrobić kil­ k u m i e s i ę c z n ą przerwę. Bo, widzi pan, j e s t e m w c i ą ż y Po uro­ dzeniu dziecka p o p a d n ę w zapomnienie.

Pan Rivière nie

pozwoli mi nawet przekroczyć progu swojej pracowni w oba­ wie, że zarażę resztę dziewczyn. Uważa, że ciężarne kobiety to w r o g o w i e publiczni. Później zadecyduje, czy w y s z ł a m j u ż z mody, czy nie. Być m o ż e pan tego nie zauważył, ale łaska pańska na pstrym koniu jeździ. - A ojciec dziecka? - Jest daleko, i bardzo dobrze. Ksenia p o c z u ł a ból na s a m ą myśl o Maksie. C z y kiedykol­ wiek się z niego wyleczy? - Potrzebuje pani męża, i dobrze pani o tym wie - oświad­ czył nagle Gabriel z n i e s p o d z i e w a n y m naciskiem. - Dlatego jest pani taka nerwowa. Ślub m o ż e dać pani niezbędne poczu­ cie bezpieczeństwa. Takie serdeczne p o r o z u m i e n i e p o m i ę d z y dwojgiem ludzi, którzy potrzebują siebie nawzajem. W życiu liczy się nie tylko pasja. Ważny jest także szacunek i przy­ wiązanie. O b o p ó l n e porozumienie. Ku swojemu zaskoczeniu Ksenia uznała ten opis m a ł ż e ń ­ stwa za zasmucający, ale przecież dla niej w z o r e m byli ko­ chający się rodzice. Była świadkiem ich spojrzeń, gestów, uwagi, j a k ą stale sobie okazywali. Jak m o g ł a zadowolić się c z y m ś równie b a n a l n y m ? To tak, j a k b y ktoś kazał ptakowi uciąć sobie skrzydła. A z drugiej strony miłość N i n y Piotrowny do ojca była j a k skok w g ł ę b o k ą przepaść z bezwarun­ k o w ą ufnością, j a k upojenie, j a k czyste szaleństwo. Ksenia zaś tak zahartowała się w bojach, że pozostała nieczuła wo­ bec człowieka, który wyznał jej miłość. Zastanawiała się, czy nie cierpi przypadkiem na jakąś p o d s t ę p n ą chorobę. Na gan­ grenę serca. - Daje pan zawsze takie dobre rady, Gabrielu - uśmiech­ nęła się, próbując rozluźnić nieco tę przykrą atmosferę. Więc uważa pan, że p o w i n n a m teraz zacząć szukać męża. To 232

nie będzie łatwe. M a m na utrzymaniu m ł o d s z e g o brata i nie z n a m mężczyzny, który z własnej woli poślubiłby kobietę będącą w ciąży z innym. - A ja z n a m . Powiedział to cicho, z w a h a n i e m , odkrywając niespodzie­ w a n ą wrażliwość, niezwyczajną u tak dostojnego mężczyzny. Ksenia natychmiast zrozumiała, że Gabriel m ó w i o sobie. Była zaskoczona, bo nigdy nie zastanawiała się nad j e g o ży­ ciem prywatnym. Był m ę ż c z y z n ą o dwadzieścia lat od niej starszym, urządzonym, w y k s z t a ł c o n y m , p e w n y m siebie. I bo­ gatym. Byłaby głupia, gdyby tego nie zauważyła. Przez jej g ł o w ę zaczęły przebiegać szalone myśli. Lubiła j e g o niski głos, tak podziwiany w salach sądowych. Był dobrze wycho­ wany, skupiony. Jej dziecko nosiłoby j e g o nazwisko, Cyryl zamieszkałby w bardziej p r z y z w o i t y m miejscu niż ta przeklę­ ta mansarda. M a s z a na p e w n o by jej zazdrościła. Gabriel Vaudoyer rzeczywiście by ją chronił, bo taki j u ż ma charak­ ter. Ale p o z o s t a n ą j e s z c z e noce. - Fascynuje m n i e pani, Kseniu - ciągnął. - Jest pani pięk­ na, nieprzewidywalna, magnetyczna. Jeżeli da mi pani szansę i pozwoli się do siebie zbliżyć, spędzimy r a z e m wspaniałe chwile. To dziecko jest cząstką pani, więc j a k m i a ł b y m go nie a k c e p t o w a ć ? Jestem z natury samotnikiem, ale samotność bywa trudna do zniesienia i j a ł o w a . Bardzo chciałbym p a n i ą poślubić, ale p r o s z ę się zastanowić. Nie chciałbym wyjść na człowieka, który wykorzystuje m o m e n t pani rozpaczy... Chy­ ba j u ż chciała pani wracać, p r a w d a ? - dodał jeszcze. Kilka lat później, gdy Ksenia się zastanawiała, co skłoniło ją do ślubu z Gabrielem Vaudoyerem, pomyślała, że nie zro­ biła tego dla dziecka ani ze strachu o n i e p e w n ą przyszłość, lecz dlatego, że on ani przez chwilę nie m ó w i ł o miłości, co byłoby absolutnie nie na miejscu, a ona doceniła j e g o uczciwość.

Część trzecia

Berlin,

listopad

1932

Sara Lindner siedziała przy biurku i sprawdzała rejestr ra­ chunków. Raz jeszcze przebiegła w z r o k i e m k o l u m n y cyfr z nadzieją, że źle przeczytała, a później z westchnieniem zdjęła okulary i potarła oczy. M u s i a ł a przyjąć to do w i a d o m o ś c i : sprzedaż w sklepie spadła o pięćdziesiąt procent. Trzeci rok z rzędu. Poczuła ból m i ę d z y łopatkami. Zniecierpliwiona, wstała i podeszła do okna. Z gabinetu na szóstym piętrze rozciągał się rozległy w i d o k na niebo i dachy Berlina. P o g o d a była przepiękna. Śnieg na rynnach i parapetach stężał od mrozu. Pomyślała, że jej synek na p e w n o obrzuca się teraz śnieżkami z kolegami na szkolnym dziedzińcu, i zaniepokoiła się, czy nauczycielka dobrze ubrała dzieci. Miała ochotę zatrzasnąć wszystkie te przygnębiające teczki i zabrać Feliksa na spacer do G r u n e w a l d u , żeby karmić kaczki nad j e z i o r e m ! Przez chwilę stała bez ruchu i zaraz wróciła do biurka. Spojrzała na swoją dwuletnią córeczkę na fotografii. Pogłaskała p a l c e m srebrną ramkę. M a x zrobił to zdjęcie podczas przyjęcia uro­ d z i n o w e g o małej. M a m a i córka miały takie same ciemne włosy, a z ich błyszczących oczu i z pozycji przytulonych do siebie ciał m o ż n a było odczytać łączące je czułe porozumie­ nie. Lilii p r ó b o w a ł a uchwycić tłustą rączką jej kolczyk, a ona odrzucała g ł o w ę ze śmiechem. 237

Nagle ktoś zapukał do drzwi. Nie zdążyła się odezwać, gdy do gabinetu w p a d ł a m ł o d a kobieta z m i a r ą krawiecką i n o ż y c z k a m i zawieszonymi na szyi. Sarę ogarnęła niezrozu­ miała obawa. Twarz pracownicy była równie biała jak jej far­ tuch. D z i e w c z y n a miała krótkie, kręcone włosy, zaczerwie­ nione oczy i to błędne spojrzenie, które od kilku lat było charakterystyczne dla berlińczyków stojących w kolejkach po d a r m o w ą z u p ę i przesiadujących w biurach zatrudnienia oraz punktach wypłaty zasiłków. - Fräulein Lindner, to niemożliwe - zaczęła, załamując ręce. - Nie m o ż e mi pani tego zrobić. Czy dociera do pani, że mój Hans nie ma pracy? Za co będziemy j e ś ć i płacić za mieszkanie? My, kobiety, nie m a m y nawet p r a w a do zasiłku dla bezrobotnych. Błagam, niech mi pani pozwoli zostać! N i e m o ż e m n i e pani wyrzucić. N i e zimą. Poza tym m a m starą matkę. Jest bez środków do życia. To ja kupuję jej jedzenie. Błagam panią... Sara przestraszyła się, że kobieta padnie za chwilę na kola­ na tuż przed jej biurkiem. Wstała szybko i zahaczyła o nie bio­ drem. Kolorowe ołówki rozsypały się po podłodze. Szwaczka natychmiast się rzuciła, żeby je pozbierać. -

Proszę zostawić, to nic takiego. Niestety, z n ó w m u s z ę

zredukować liczbę pracownic w atelier. Trudności nie omijają nikogo, dobrze pani wie. Klientki nie mają pieniędzy, żeby regulować faktury. P r ó b o w a ł a m utrzymać stanowiska, obni­ żając pensje, ale sytuacja stała się nie do wytrzymania, więc p o s t a n o w i ł a m zostawić osoby, które mają dzieci. Jest mi na­ p r a w d ę przykro, Liselotte. D a m pani świetne referencje. M o ­ że znajdzie pani pracę gdzie indziej... Głos jej się załamał. Sara sama nie wierzyła w to, co mówi. Nikt nie zatrudniał n o w y c h pracowników. W kraju było sześć milionów bezrobotnych. Na ulicach mieszczanie w wytartych paltach żebrali razem z pozbawionymi nadziei robotnikami. Rząd narzucał swoje decyzje, wydając kolejne

238

dekrety. Najpierw zredukował zasiłki socjalne i pensje urzęd­ ników, a teraz wywierał presję na właścicieli sklepów, żeby obniżali ceny na produkty żywnościowe. - Ale przecież sklep działa - naciskała szwaczka. - Przy­ chodzi wielu klientów. Pani nadal sprzedaje sukienki. Ostat­ nia, którą w y k a ń c z a ł a m , była przepiękna. Bardzo kobieca, tak j a k pani prosiła. Przedłużyłyśmy spódnicę, poszerzyły­ śmy ją. P o s t ę p o w a ł a m ściśle w e d ł u g pani wskazówek. Pod­ kreślone ramiona, łagodniejsze cięcia. - Tu nie chodzi o jakość pani pracy, Liselotte. Z n a m panią od kilku lat i nigdy nie m i a ł a m żadnych uwag, ale kryzys... - K r y z y s ! - zawołała żałośnie pracownica, wznosząc ręce ku niebu. - Dlaczego m a m y odpowiadać za krach na n o w o ­ jorskiej giełdzie? To przecież nie nasza wina. C z e m u m a m y płacić za n i e p o w o d z e n i e tych przeklętych A m e r y k a n ó w ? Te słowa m o g ł y w y d a w a ć się naiwne, lecz Liselotte na­ p r a w d ę nie m o g ł a tego zrozumieć, i Sara zaczęła współczuć tej młodej kobiecie. Jak ta m a ł a berlinianka miała zrozu­ mieć reperkusje kryzysu gospodarczego, który rozpoczął się w 1929 roku, tysiące kilometrów stąd, od krachu na Wall Street? C ó ż m o g ł a wiedzieć o s k o m p l i k o w a n y m , zaklętym kręgu pożyczek udzielanych N i e m c o m przez Amerykę, żeby kraj m ó g ł wypłacić odszkodowania wojenne Anglii i Francji, które z kolei spłacały długi zaciągnięte uprzednio w Stanach Zjednoczonych na sfinansowanie konfliktu zbrojnego? N i e m ­ cy natychmiast ucierpiały z p o w o d u krachu, bo gospodarka kraju rozwijała się dzięki amerykańskim środkom. Żądanie spłaty długów i ograniczenie kredytów pociągnęły za s o b ą liczne bankructwa, zwłaszcza że w bankach brakowało go­ tówki. Kryzys odczuły wszystkie przedsiębiorstwa. Od mie­ sięcy ludzie manifestowali na ulicach, kontestując nędzę. Sara rozumiała o b a w y szwaczki, ale to ona kierowała firmą Lindner i była za nią odpowiedzialna. - Wiem, że wydaje się to pani niesprawiedliwe - ode-

239

zwała się łagodnie. - I proszę mi wierzyć, robię to z ciężkim sercem. M o ż e być pani pewna, że jeśli tylko sytuacja się po­ prawi, natychmiast znajdzie się dla pani miejsce. - Nie chce mi pani p o m ó c , co? Niech pani p o w i e szcze­ rze - wycedziła Liselotte, ściągnąwszy gniewnie brwi. - Przykro mi, ale żąda pani ode m n i e niemożliwego. Nie­ stety, jesteśmy zmuszeni zwalniać pracowników, tak jak więk­ szość niemieckich przedsiębiorstw. - Chciała pani powiedzieć: żydowskich przedsiębiorstw! Mój Hans ma rację: to wy w tym kraju m a c i e wszystkie pra­ wa. Trzymacie w garści pieniądze, banki i h a n d e l ! To z po­ w o d u takich dużych d o m ó w towarowych j a k ten mój ojciec musiał z a m k n ą ć swój sklepik. Dusicie nas. Jesteście z w y k ł ą b a n d ą oszustów. Zatruwacie wszystko, nawet wodę, którą pi­ j e m y ! Czego chcecie? Ż e b y ś m y wszyscy umarli z głodu, my, prawdziwi N i e m c y ? Wtedy będziecie mieli j e s z c z e w i ę k s z ą w ł a d z ę . Będziecie j e s z c z e bogatsi. Wszyscy widzą, że w a m śmierć g ł o d o w a nie grozi. M a c i e piękne domy, piękne samo­ chody... N i e c h pani spojrzy na ten pałac - zrobiła szeroki gest ręką. - A c h ! P i ę k n y s p a d e k zostawił pani ten drań, pani ojciec. Sara uderzyła dłonią o blat biurka. - Z a b r a n i a m pani m ó w i ć do mnie tym tonem. R o z u m i e m pani rozpacz, ale nie pozwolę, żeby m n i e pani obrażała i bru­ kała pamięć mojego ojca. Proszę wyjść! O t r z y m a pani pensję, którą j e s t e ś m y pani winni, oraz odprawę, której wysokość określa prawo. Liselotte stała, drżąca z gniewu, z twarzą wykrzywioną nie­ nawiścią. Na policzki wystąpiły jej brzydkie czerwone plamy. Zdjęła z szyi metr krawiecki, wycelowała nożyczki w twarz Sary. -

Kiedyś mi za to zapłacisz, przeklęta Ż y d ó w k o ! Nie zo­

stawię tak tego, m o ż e s z mi wierzyć! Rzuciła nożyczki na biurko i wyszła z gabinetu. Przez d ł u g ą chwilę Sara stała j a k zaklęta. C h o ć zdążyła 240

się j u ż przyzwyczaić do pretensji pracownic, z którymi mu­ siała się rozstać, j e s z c z e nigdy nie była świadkiem podobnej zjadliwości. Zauważyła, że drży, i z wysiłkiem podeszła do drzwi. W pomieszczeniu obok siedziało kilka krawcowych. Pracowały z p o c h y l o n y m i g ł o w a m i , w milczeniu. W pracow­ ni rozlegał się stukot m a s z y n y do szycia, ale Sara była pew­ na, że kobiety wszystko słyszały. W Berlinie z a p a n o w a ł a nę­ dza j e s z c z e gorsza niż dziesięć lat wcześniej, gdy po zakupy c h o d z o n o z taczkami pełnymi bezwartościowych banknotów. Po szalonej inflacji w latach dwudziestych N i e m c y przeży­ wały c i ę ż k ą deflację. Rząd chciał wykorzystać czas kryzysu, żeby raz na zawsze zakończyć wypłacanie o d s z k o d o w a ń , lecz taka polityka gospodarcza sprawiła, że przedsiębiorcy byli bezradni, i doprowadziła p a ń s t w o na skraj kolejnego, znacz­ nie poważniejszego kryzysu. D w a lata wcześniej, po wyborach, do Reichstagu weszło stu siedmiu p o s ł ó w n a l e ż ą c y c h do niewielkiej, n a r o d o w o socjalistycznej i antysemickiej partii Adolfa Hitlera, która wcześniej miała zaledwie dwanaście miejsc w parlamencie. Podczas pierwszego posiedzenia nowi posłowie weszli na salę w m u n d u r a c h , wrzeszcząc: „Niemcy, obudźcie się! Śmierć Ż y d o m ! " . W mieście rzucano kamieniami w szyby kilku du­ żych sklepów. Jeden z odźwiernych został ciężko ranny w gło­ w ę . Po raz pierwszy w życiu Sara ucieszyła się, że ojciec nie żyje. Został mu oszczędzony ten przygnębiający spektakl, którego tak obawiał się od dawna. Od tamtego czasu brunatne koszule metodycznie p o k o n y w a ł y kolejne szczeble władzy. Ostatnia, letnia k a m p a n i a wyborcza była skrajnie brutalna. Naziści i komuniści walczyli na ulicach. Ludzie Hitlera wy­ grali wybory z d u ż ą przewagą, ale Reichstag z n ó w był po­ dzielony. Co się stanie t y m r a z e m ? Kraj znajdował się na skraju przepaści i niektórzy przepowiadali wojnę d o m o w ą . Jeszcze trochę,

a wszyscy zwariujemy - pomyślała

Sara.

Z d u m n i e uniesioną g ł o w ą z a m k n ę ł a cicho drzwi, a szwaczki pracowały, wstrzymując oddech. 241

Z lekkim znużeniem popatrzyła na szkice przyczepione pinezkami do tablicy, na próbki tkanin, p o r o z r z u c a n e bezład­ nie na kanapie i stoliku do kawy. Spóźniała się z w i o s e n n ą kolekcją. Po śmierci ojca przejęła p r o w a d z e n i e firmy i miała znacznie mniej czasu na projektowanie. O d k ą d brat zginął na froncie, była j e d y n ą dziedziczką Lindnerów. Musiała stawić czoło nieufnym spojrzeniom pracowników, a nawet oddalić kilku zbyt głośno okazujących swój sceptycyzm. Od dziecka kochała ten okręt i j e g o rozległe galerie, szklane gabloty, ży­ randole z czeskich kryształów, wyrafinowaną elegancję towa­ rów, uśmiechy sprzedawczyń w czarnych sukienkach... Z n a ł a każdy kąt d o m u t o w a r o w e g o . Była niemal organicznie zwią­ zana z t y m imponującym b u d y n k i e m . W przeciwieństwie do tego, co sądziła Liselotte, martwiła się o liczący dwa tysiące osób personel, ale nie m o g ł a sobie pozwolić na czułostkowość. Posiedzenia rady nadzorczej, na których przewodni­ czyła grupie surowych mężczyzn w sztywnych kołnierzykach, były dla niej bardzo trudne. N i e czuła onieśmielenia, ale wie­ działa, że c z ł o n k o w i e rady bacznie obserwują jej posunię­ cia i nie w y b a c z ą żadnego, najmniejszego nawet fałszywego kroku. Westchnęła i pochyliła się, żeby zebrać szkice, które Lise­ lotte zrzuciła na p o d ł o g ę . Marszcząc brwi, przyjrzała się pro­ j e k t o w i płaszcza, sięgnęła po g u m k ę i o ł ó w e k i narysowała wciętą talię, oficerski kołnierz, galony, jakby te n o w e projek­ ty d o d a w a ł y jej pewności w świecie, w którym niczego nie była j u ż pewna. Już od dekady wystawy fotografii cieszyły się niezwyk­ ł y m p o w o d z e n i e m w N i e m c z e c h . Fotografowie brali udział we wszystkich debatach artystycznych.

Czytelnicy niemal

wyrywali sobie z rąk m a g a z y n y ilustrowane, takie j a k „Berli­ ner Illustrirte Z e i t u n g " , którego nakłady sięgały d w ó c h milio­ n ó w egzemplarzy. P r e z e n t o w a n o w nich dzieła tak słynnych artystów j a k Martin M u n k a c s i czy M a x von Passau. Uwiel242

biano kobiety parające się t y m z a w o d e m , Lucię M o h o l y czy Lotte Jacobi, i żaden szanujący się bywalec nie opuszczał wernisaży w szykownej galerii na p i ę k n y m placu Gendarmenmarkt. Max zapalił papierosa. Kontemplował widoczną za oszklo­ nymi drzwiami, uspokajającą symetrię bliźniaczych katedr, francuskiej i niemieckiej, które w y b u d o w a n o na początku XVIII wieku: j e d n ą dla wspólnoty hugenockiej, drugą dla wiernych niemieckojęzycznych. Przed galerią parkowały sa­ mochody, spowalniając znacznie ruch uliczny. P o m i m o chło­ du za czerwonymi linkami stała grupka gapiów, rozgląda­ j ą c y c h się w nadziei na dostrzeżenie tej czy innej sławnej aktorki. Ż a ł o w a n o , że nie pojawi się Dietrich, która wyje­ chała do Ameryki. Na ścianach wisiało około dziesięciu jej portretów, kilka z nich autorstwa Maksa. Oświetlając twarz z góry, wydobył rysy jej twarzy i podkreślił tajemniczą aurę, która uczyniła aktorkę sławną. M a x był w p o n u r y m nastro­ ju, czuł się zgorzkniały j a k starzec, którego drażnią hałas i światło. Co się z nim działo? Jeszcze niedawno uwielbiał wychodzić na imprezy i bawić się do białego rana. Jednak dziś dałby wszystko, żeby wrócić do d o m u i spędzić czas przy kieliszku wina nad d o b r ą książką. Na tej wystawie p o ś w i ę c o n o mu c a ł ą salę. Tak j a k inni ar­ tyści również i M a x proponował mieszankę stylów. O b o k słyn­ nych portretów prezentował serie w y k o n y w a n y c h „na gorą­ c o " ulicznych fotografii, które bezlitośnie obnażały ludzką kondycję. Właściciel galerii, oglądając je, uniósł wysoko brwi ze zdziwienia, ale nie śmiał protestować. Wiedział, że M a x nie zgodziłby się na ż a d n e zmiany w swojej selekcji. Przed galerią zaparkował długi mercedes. Szofer otworzył drzwiczki. Z samochodu wysiadł Kurt Eisenschacht w filco­ w y m kapeluszu i grubym, d w u r z ę d o w y m płaszczu z futrza­ nym kołnierzem. Marietta ubrana była w długą, c z e r w o n ą suknię. Na r a m i o n a zarzuciła gronostajową etolę. Dostrzegła brata za szybą, p o m a c h a ł a mu ręką, uradowana j a k dziecko, 243

i m o m e n t a l n i e spoważniała, wsuwając dłoń p o d r a m i ę męża. M a x nie m ó g ł powstrzymać się od uśmiechu. Ta dziewczyna nigdy się nie zmieni. Była teraz m a ł ż o n k ą ważnej osobisto­ ści i m a t k ą m a ł e g o chłopca, lecz w głębi duszy pozostała tą sprytną d z i e w c z y n k ą która nie m i a ł a zamiaru dostosować się do obowiązujących zasad. A przecież Kurt z lubością starał się więzić ją w sztywnej sieci uprzedzeń i konwencjonalnych zachowań. C h c i a ł b y m , żeby zawsze miała siłę się b u n t o w a ć pomyślał M a x ze ściśniętym sercem. - Dobry wieczór, M a x - zabrzmiał cichy głos. Od razu minął mu zły humor. Odwrócił się do Sary i uca­ łował jej rękę. P o w a ż n ą twarz młodej kobiety okalały falo­ w a n e włosy, ciemne oczy patrzyły na M a k s a z u ś m i e c h e m . W uszach Sary błyszczały s z m a r a g d o w e kolczyki. Biała saty­ n o w a suknia opływała jej długie nogi, a śmiała k o r o n k o w a wstawka podkreślała szczupłą talię. Z a w s z e na w i d o k Sary ogarniała M a k s a m i ł a ekscytacja, j a k gdyby nagle poczuł za­ pach przywodzący mu na myśl szczęśliwe chwile. -

Przyszłaś.

- Oczywiście. Za nic w świecie nie przegapiłabym twoje­ go triumfu - odpowiedziała, patrząc na niego z nieskrywaną przyjemnością. - K ł a m i e s z tak uroczo, że nie m u s z ę ci wybaczyć. Wiem, że nie cierpisz towarzyskich spędów, na które ludzie przy­ chodzą, żeby się pokazać. - To prawda... ale p o d o b a mi się to, co wisi na ścianach stwierdziła, wskazując na fotomontaże Johna Heartfielda. Podzielał jej opinię. Był zaskoczony i szczęśliwy, dowie­ dziawszy się, że właściciel galerii zdobył się na o d w a g ę i p o ­ kazał prace tego niepoprawnie złośliwego k o m u n i s t y c z n e g o artysty. O Heartfieldzie mówiono, że posługuje się swym apa­ ratem j a k bronią. Na jednej z fotografii twarz Mussoliniego, przemieniona częściowo w trupią czaszkę, górowała nad tłu­ m e m biedaków i burżujów w cylindrach. Na innej - kilku spokojnych przechodniów, wśród nich chłopiec w marynar244

skim ubranku i dziewczynka w białych skarpetkach, patrzyło na defiladę wysokich oficerskich butów. Przyglądali się t e m u marszowi biernie, niemal obojętnie. -

Sfotografował w i d z ó w od tyłu, żeby nie m o ż n a było zo­

baczyć ich twarzy. Obute nogi żołnierzy też są anonimowe... Dość nieprzyjemny widok, prawda? - To jest zaraza, M a x . Rozejrzyj się wokół. Ile wszędzie insygniów partii. N a w e t tu, w klapie jednej z dam, zauwa­ żyłam swastykę w y s a d z a n ą rubinami i d i a m e n t a m i - powie­ działa Sara, sznurując usta. - A przecież j e s t e ś m y w s a m y m sercu „ c z e r w o n e g o " Berlina. Naziści nienawidzą naszego mia­ sta za j e g o n i e z ł o m n o ś ć . Właśnie dlatego coraz rzadziej cho­ d z ę w miejsca takie j a k to. Wystarczy m i , że m u s z ę znosić manifestacje i brutalność tych drapieżców na ulicach. - P o d o b n o ktoś w y m a l o w a ł w a m swastyki na wystawo­ w y c h szybach... - N i e tylko n a m . Grunfeldom i W e r t h e i m o m także. Anty­ semickie pamflety głoszą, że żydowscy krawcy wypaczają moralność niemieckich kobiet, ubierając je j a k dziwki i ciąg­ nąc je na dno perwersji. N i e s a m o w i t e , prawda? Naziści nie­ nawidzą wolnych,

niezależnych

kobiet,

androginicznych

i skandalizujących, które same wybierają sobie k o c h a n k ó w albo u w o d z ą inne kobiety w klubie Monbijou. W „Völkischer Beobachter", o h y d n y m szmatławcu, j e d n a z dziennikarek na­ pisała, że m o d a na odkryte plecy to zachęta do biczowania. Wolę nie myśleć o jej fantazjach seksualnych - zakończyła Sara ironicznie. Kelner z tacą torował sobie drogę wśród j a s n y c h sukien i ciemnych garniturów. M a x przywołał go r u c h e m ręki i wziął dwa kieliszki musującego wina. -

To w s z y s t k o jest takie przygnębiające. N a p i j m y się,

Saro. M a m ochotę się upić. -

Świetny p o m y s ł ! Ja też!

- Co na to twój mąż? - N i c . Wolał zostać w d o m u . 245

Sara wyszła za m ą ż za gruntownie wykształconego i dys­ kretnego profesora literatury. Był to szczupły, wysoki męż­ czyzna o w y s o k i m czole i melancholijnym spojrzeniu. G d y M a x po raz pierwszy spotkał Victora Seligsohna, potraktował go podejrzliwie. Czy ten łysiejący pracownik uniwersytetu, autor wychwalanych przez krytyków książek, jest godny Sary? Czy potrafi ją uszczęśliwić? Dziwił go wybór dawnej ko­ chanki. Z a w s z e myślał, że zdecyduje się na jakiegoś otwarte­ go, p e w n e g o siebie m ę ż c z y z n ę , kogoś takiego j a k on sam. A j e d n a k Sara traktowała m ę ż a niezwykle czule, on zaś ją uwielbiał. „Potrzebuję spokoju, by założyć r o d z i n ę " - wy­ znała Maksowi, j a k b y prosiła go o wybaczenie. Podał Sarze r a m i ę i ruszyli do drugiej sali. Poczuł ciepło i bliskość jej szczupłego ciała. T ł u m był coraz gęstszy, goście przepychali się w przejściu. Ludzie mówili podniesionymi głosami, w o k ó ł unosiła się ciężkawa w o ń perfum. Sara po­ zwoliła, żeby M a x ją prowadził. Była ufna i taka wiotka. Od czasu ich związku minęły lata, ale nadal łączyło ich głębokie porozumienie, zrodzone ze szczerej miłości. Poruszony M a x pomyślał, że człowiek właściwie nigdy nie przestaje kochać; Sara uwielbiała męża, lecz M a x nadal ją pociągał, tak j a k ona pociągała j e g o , i było to j e d y n e w s w o i m rodzaju uczucie, czułość pozbawiona wszelkiego sentymentalizmu. Oboje wie­ dzieli, że w każdej chwili mogliby z n ó w zacząć się kochać, że ich ciała rozpoznałyby się od razu, że sprawiłoby im to szaloną przyjemność... Wiedzieli to, czego wielu ludzi nie chce przyjąć do w i a d o m o ś c i - że m o ż n a odczuwać fizyczny pociąg do d w ó c h osób naraz i że m o ż n a kochać j e d n o c z e ś n i e je obie, nie dopuszczając się przy t y m zdrady. Z a t r z y m a ł a się przed j e g o pracami. Na krótką chwilę z po­ dziwu zaparło jej dech w piersi: - Mój Boże, to jest wspaniałe. Och M a x , ależ ty ją ko­ chasz... Nie byłaby sobą, gdyby nie trafiła w samo sedno - p o m y ś ­ lał z lekką goryczą. Ciało Kseni Ossolinej lśniło j a s n y m blas246

kiem na serii aktów. N i c nie zostało na nich p o k a z a n e wprost, ale m ó w i ł y same za siebie. Akcenty światła na wysublimo­ wanym

ciele wydobywały

czystość

linii

ramion,

wygięcie

pleców, delikatność karku czy nadgarstka o cienkich żyłach, gotowych, by złożyć je w ofierze. Pod skórą biło niemal wy­ czuwalne tętno. Tak ukazana m o d e l k a budziła n i e z n a n ą do­ tąd, g w a ł t o w n ą i n i e p o h a m o w a n ą żądzę. Sara złapała M a k s a dyskretnie za rękę i splotła palce z j e g o palcami. Niewiele wiedziała o j e g o b o l e s n y m związ­ ku z Ksenią. Niechętnie o n i m opowiadał. Ale teraz, gdy po raz pierwszy ujrzała twarz i ciało kobiety, o której nadal myś­ lał, zrozumiała wszystko i M a x odczuł ulgę. Jeden z gości rozpoznał autora fotografii i w sali rozległy się spontaniczne brawa. Sara natychmiast puściła rękę M a k s a i odsunęła się od niego, j a k b y zbliżyli się do siebie przez p o m y ł k ę . On, roz­ drażniony, z d e c y d o w a n y m gestem chwycił j ą z a ramię, po­ chylił głowę, żeby p o d z i ę k o w a ć admiratorom, i j e d n o c z e ś n i e poprosił r u c h e m ręki, by przestali klaskać. - Z a s t a n a w i a m się, czy oklaskują akty, czy to, co wisi na drugiej ścianie - szepnął do ucha towarzyszki. Sara odwróciła się i nie zdołała p o w s t r z y m a ć uśmiechu. To była czysta prowokacja: u c h w y c o n e na gorąco portrety, ciasne kadry, podkreślające bezwolność c z ł o n k ó w SA, nazi­ stowskich bojówek siejących terror w dzielnicach robotni­ czych i w ś r ó d żydowskich handlowców. Niektórzy z nich zo­ stali uwiecznieni w stanie całkowitego upojenia, przy kuflach z p i w e m w jednej z tawern służących im za sypialnię i kwate­ rę główną. Jeden w y m i o t o w a ł do rynsztoka, inny spał, uwalo­ ny ciężko na ławce, a j e g o wielki brzuch ciasno opinała bru­ natna koszula. Ale fotograf uwiecznił także strach w oczach ich ofiar, nienawiść robotnika komunisty w kaszkiecie, pełne wrogości napisy na pokrytych liszajem m u r a c h Berlina, roz­ pacz urzędniczki z tablicą, na której wypisała prośbę o ja­ kąkolwiek pracę, bezrobotnych stojących w kolejkach przed biurami zatrudnienia, bose dziecko z pięścią przy ustach, 247

wbijające w obiektyw żarłoczne spojrzenie. M a x von Passau bezlitośnie o b n a ż a ł rzeczywistość, donosił i oskarżał. - Gratuluję ci, stary - podszedł do nich Ferdynand Ha­ vel. - Wspaniała robota. C h o ć nie j e s t e m pewien, czy wszys­ cy tutaj obecni podzielają moje zdanie... Dobry wieczór, Saro, jesteś coraz piękniejsza. Inne kobiety p e w n i e cię za to niena­ widzą. -

Pochlebca! - roześmiała się.

Ferdynand p o c a ł o w a ł ją w rękę. M i a ł na sobie, j a k zwyk­ le, koszulę o sztywnym kołnierzyku i zbyt długich rękawach, a na nosie - przekrzywione okulary. B i a ł ą chusteczkę wcisnął tak głęboko, że ledwo ją było widać w kieszonce zbyt luźnej marynarki. Z a w s z e wyglądał tak, j a k b y ubierał się w pośpie­ chu. Ale choć j e g o ubiór pozostawiał często wiele do życze­ nia, był z n a n y i s z a n o w a n y przez przewodniczących wszyst­ kich trybunałów.

Dzięki błyskotliwej

inteligencji

stał się

j e d n y m z najbardziej r e n o m o w a n y c h berlińskich adwokatów. Miał trzydzieści cztery lata i był zatwardziałym kawalerem. Uparcie stronił od trwałych związków i twierdził, że pierwsze siwe włosy zawdzięcza niestałości kobiet. - P r a g n ę w a m z a a n o n s o w a ć przybycie naszego szanow­ n e g o Eisenschachta - zakpił Ferdynand, zerkając na przyja­ ciela. - Twój szwagier jest teraz w sąsiedniej sali. Jego przy­ bycie powinien poprzedzać brzęk skarbonek, takich j a k te, którymi potrząsają na ulicach te brunatne potwory, gdy pro­ szą o datki. Podobnie jak w dawnych czasach trędowaci. Przy­ najmniej m o g l i b y ś m y się przygotować, nie sądzisz? M a x poczuł niepokój o Sarę. Kurt Eisenschacht nie prze­ bierał w słowach. Jego niewybredne wypowiedzi m o g ł y obra­ zić m ł o d ą , w r a ż l i w ą kobietę. M a x g o t ó w był bronić przy­ j a c i ó ł k i , ale wiedział, że Sara nie lubi z w r a c a ć na siebie uwagi i że p r z y s z ł a tu tylko po to, żeby sprawić mu przy­ jemność. -

Chcesz zostać? - zapytał.

-

Nie ma m o w y ! - J e d n y m haustem opróżniła kieliszek. -

248

Nie m a m y sobie nic mądrego do powiedzenia, a ty raczej nie będziesz m ó g ł go uniknąć... Victor czeka. Pójdę do d o m u . Gratuluję ci, M a x . Gratuluję, że z taką o d w a g ą pokazałeś Berlin w p r a w d z i w y m świetle. Jednak przede wszystkim gra­ tuluję ci tej opowieści o pożądaniu i miłości. Jeżeli ta m ł o d a kobieta kiedykolwiek jeszcze przyjedzie do Berlina, b y ł a b y m szczęśliwa, g d y b y m m o g ł a j ą poznać. U ś m i e c h n ę ł a się j e s z c z e raz i ruszyła ku wyjściu. M a x chętnie poszedłby za nią, ale czuł, że musi zostać do końca wernisażu. Niestety, gęsty t ł u m zagrodził mu drogę do dalszej sali. Kilka minut później stanął t w a r z ą w twarz ze szwagrem. - Odważnie

sobie

poczynasz,

Max

-

zawyrokował

Eisenschacht, oglądając sceny uliczne. - Fotografuję wyłącznie rzeczywistość, ze wszystkim, co w niej dziwne, zdumiewające i wstrętne. - Ale, jeśli się nie mylę, m a s z też p e w n e intencje poli­ tyczne? - N i e zajmuję się polityką, Kurt. C h o d z ę po mieście z aparatem w kieszeni, chwytam chwile... C ó ż chcesz - dodał Max, wzruszając ramionami. - Niektórzy m o d e l e stwarzają niezwykłe okazje do obnażenia ludzkiej natury. Pijacy, rzezi­ mieszki, członkowie bojówek... - G d y b y m miał ci coś poradzić, M a x , p o w i e d z i a ł b y m : uważaj, żeby nie zbłądzić - oznajmił z i m n o Kurt Eisenschacht. - To byłoby nierozsądne. Wielka strata dla niemiec­ kiego środowiska artystycznego. W s z y s c y ci żydowscy foto­ grafowie z Węgier, od których aż roi się w Berlinie i których prace kalają ściany tej galerii, długo nie pociągną. - N i e p o z w a l a m ci tak m ó w i ć . Węgrzy, których ataku­ jesz, to najbardziej uzdolniony naród w dziedzinie fotografii. André Kertész, Rogi André, Brassai, Munkàcsi i tylu innych... To artyści bez uprzedzeń. Patrzą na świat i przedstawiają uni­ w e r s a l n ą prawdę. Poza tym, utrwalając coś na kliszy, opowia­ dają o ludzkiej duszy. A dusza nie jest ani żydowska, ani aryj­ ska, ani męska, ani kobieca. Dusza jest, po prostu. 249

G d y szwagier, imponujący i groźny w garniturze o kancia­ stych ramionach i szerokich wyłogach, wbił w niego blade oczy, M a x miał wrażenie, że gwar r o z m ó w i brzęk szkła nag­ le ucichły. Powinien wiedzieć, że nie należy pogrywać sobie z Eisenschachtem, a j e d n a k nie m ó g ł się powstrzymać. W tej samej chwili ktoś po przyjacielsku poklepał go po plecach. Heinrich Hoffmann patrzył na niego z u ś m i e c h e m rozkapry­ szonego dziecka, kiwając się na piętach. - Dobry wieczór, p a n o w i e - powiedział, unosząc podbró­ dek, bo Kurt i Max przewyższali go o głowę. - Marnuje pan swój talent, drogi baronie. Powinien pan skupić się wyłącznie na kobietach. Chyba że zatrudni się pan u m n i e . Wiem, że na­ czelni pańskich m a g a z y n ó w mają p e w n e kłopoty związane z kryzysem, czego nie m o ż n a powiedzieć o m n i e - podkreś­ lił z satysfakcją i zaciągnął się d y m e m z papierosa. - Lubię pańskie kompozycje. Zebrania partyjne nabierają ostatnio ta­ kiego znaczenia, że ja i garstka m o i c h asystentów nie nadą­ ż a m y z robotą. N i e c h więc wykorzysta pan swoje celne o k o w słusznej sprawie. Dobrze pan wie, mój drogi, że to jest właśnie przyszłość. M a x poczuł dreszcz przerażenia. Na początku lat dwudzie­ stych jeden z amerykańskich dzienników zlecił Hoffmannowi sfotografowanie Adolfa Hitlera. Od tamtej pory nie opuszczał Fuhrera na krok. Zresztą Hitler tolerował wyłącznie j e g o pra­ ce. Krążyły plotki, że godzinami p o z o w a ł przy sztucznym i d z i e n n y m świetle, a p o t e m wykorzystywał zdjęcia do anali­ zy i pracy nad gestykulacją. To właśnie Hoffmann w p a d ł kil­ ka lat wcześniej na pomysł, żeby przedstawić Hitlera j a k o z w y k ł e g o człowieka. Pokazał go w sytuacjach prywatnych, idącego na spotkanie z dziećmi i m ł o d y m i entuzjastami. In­ t y m n y charakter tych reportaży z a s z o k o w a ł c z ł o n k ó w rządu, lecz oczarował m a s o w ą publiczność, spragnioną wizerunku Fuhrera blisko narodu, otwartego i ciepłego przewodnika, który nie miał nic do ukrycia. 250

P r o s z ę w y b a c z y ć , ale c e n i ę sobie s w o b o d ę - o d p a r ł

oschle Max. Olimpijski spokój Ferdynanda, który stał w po­ bliżu, dodał mu odwagi. - Powtórzę to, co powiedziałem przed chwilą, Max: po­ staraj się nie zejść na z ł ą drogę. Szkoda by było - pogroził mu Eisenschacht i odwrócił się, żeby przyjrzeć się serii ak­ tów. - Przepiękne! - okazał entuzjazm. - M ó g ł b y m na nie pa­ trzeć godzinami. M a m nadzieję, że księżna Ossolina sprawi n a m ten zaszczyt i wkrótce odwiedzi Berlin. Potrzeba n a m ta­ kich kobiet j a k ona. Jakiś m ę ż c z y z n a pozdrowił Kurta. Szwagier oddalił się, a wraz z n i m Hoffmann. M a x zdał sobie sprawę, że trzęsie się z wściekłości. Ferdynand podał mu kieliszek. - N a p r a w d ę musisz zacząć się kontrolować, stary. Twoja twarz jest j a k otwarta księga. - R o z k w a s z ę mu gębę - mruknął Max. - N i e m o ż e m y so­ bie na to pozwalać, nie? -

M ó w i ę p o w a ż n i e - nalegał Ferdynand. - Musisz zacząć

uważać. Typowy zwolennik partii narodowosocjalistycznej to j u ż nie tylko protestujący rolnik. Z a u w a ż y ł e m , że większość studentów, z którymi m a m zajęcia na uniwersytecie, głosuje na nazistów. Ich elektorat jest zaciekły i zdeterminowany. Nie ufam aktualnemu kanclerzowi. Franz von Papen nie jest poli­ tykiem, lecz światowcem. Reakcyjnym dyletantem, który są­ dzi, że zawierając pakt z nazistami, będzie w stanie nad nimi zapanować. Nie wiem, czy jest szalony, czy tylko naiwny, bo trzeba mieć sporo samozaparcia, żeby spotykać się z kimś ta­ kim j a k twój szwagier. - Ale przecież Adolf Hitler to groteskowy szarlatan! Rzu­ ca się j a k epileptyk. Jego p r z e m o w y to stek inwektyw i oczy­ wistych kłamstw. S a m zresztą widzisz, że ludzie nie traktują go poważnie. N i e d a w n o naziści stracili niemal d w a milio­ ny głosów. P o d o b n o w salonach hotelu Kaiserhof atmosfera jest gorąca. Partia tonie w długach. Jest bliska rozpadu. Zoba­ czysz, wkrótce pozostanie po niej tylko złe w s p o m n i e n i e . - Wpadasz w p u ł a p k ę beztroskiego o p t y m i z m u . Nie ma 251

stabilnej większości. Kraj dryfuje. Ludzie mają dość niepew­ nych sterników. Hitler obiecuje pracę dla wszystkich i po­ wrót porządku. Ten mały austriacki kapral nawołuje do wojny, która miałaby przywrócić d u m ę sponiewieranym N i e m c o m , i o p o w i a d a o polityce gospodarczej, która nabije ludziom portfele. M ó w i tylko o j e d n y m : o wspólnocie narodu. Wraca sen o wielkiej wspólnotowej przygodzie. N i e m c y nie są in­ dywidualistami, wielu z nich nie m o ż e oprzeć się tej wizji. P r z e m y s ł o w c y dają pieniądze, p r o p a g a n d a robi resztę. Ten człowiek hipnotyzuje masy. Wszyscy, którzy znaleźli się bli­ sko niego, opowiadają o j e g o przenikliwym błękitnym spoj­ rzeniu. - Daj spokój, Ferdynandzie - zakpił Max. - Mówisz o nim j a k o j a k i m ś magu. - N i e doceniasz go, tak j a k wielu naszych rodaków. Ani j e g o , ani zbirów z j e g o otoczenia. To duży błąd. Głupi i nie­ wybaczalny. M a x nie m ó g ł się nadziwić zjadliwości zazwyczaj tak bez­ troskiego Ferdynanda. N i g d y j e s z c z e nie widział u niego tak poważnej miny. N i g d y nie słyszał, by m ó w i ł z tak drama­ t y c z n ą siłą. M i a ł o c h o t ę odpowiedzieć mu j a k dawniej dowci­ p e m , ale nic nie przychodziło mu do głowy, więc tylko wypił do dna ciepławe, musujące wino i skrzywił się z niesmakiem.

* Ogień trzaskał w kominku, tryskając od czasu do czasu snopami iskier. Sara siedziała n i e r u c h o m o na taborecie, grze­ jąc spięte plecy w odprężającym cieple. Na zewnątrz padał ciężki, wilgotny śnieg, uderzał o szyby i osiadał na trawie. Gałęzie sosen zwisały s m u t n o ku ziemi. Podwójne, oszklone drzwi biblioteki wychodziły na ogród zimowy, pełen karło­ watych palm, oświetlonych dyskretnym światłem lamp. Sara nastawiła ucha, żeby - j a k co wieczór - posłuchać, czy przy­ padkiem któreś ze śpiących dzieci jej nie potrzebuje. D a ł a 252

niani w o l n e na niedzielny wieczór i czuła dziwny, niewy­ raźny niepokój. - Ależ jesteście dzisiaj m a ł o m ó w n e - odezwała się So­ fia von Aschänger, kładąc na kolanach poduszkę, którą haf­ towała. - Co się z wami dzieje, dziewczyny? Zaskakujecie mnie! C z a r n e kędziorki opadły jej na p y z a t ą twarz, gdy pochy­ liła się ku ptifurkom z cukierni Miericke, którym - ku swej wielkiej rozpaczy - nie potrafiła się oprzeć. G d y wyszła za mąż za Milona, przestała pracować j a k o sekretarka Sary, ale m ł o d e kobiety zaprzyjaźniły się. Teraz przenikliwym wzro­ kiem wodziła po koleżankach, delektując się przysmakiem. O d p o w i e d z i a ł o jej kilka niewyraźnych pomruków. Sara odziedziczyła po matce,

renomowanej

pianistce,

zwyczaj skupiania w o k ó ł siebie z n a j o m y c h . Przychodzili, żeby r a z e m p o s ł u c h a ć m u z y k i , r o z m a w i a ć o sztuce i litera­ turze oraz w y m i e n i a ć b ł y s k o t l i w e uwagi. Tradycja berliń­ skich salonów, z a p o c z ą t k o w a n a przez ż y d o w s k i e kobiety w X V I I wieku, teraz p o p a d ł a n i e c o w z a p o m n i e n i e , lecz kil­ k a w p ł y w o w y c h d a m p r z y j m o w a ł o n a d a l r ó ż n e osobistości, które chętnie odpoczywały w towarzystwie inspirującej i zna­ nej pani d o m u . Tej niedzieli Sara zaprosiła najbliższe przyja­ ciółki. - Atmosfera jest nie do zniesienia - westchnęła Charlotte Heffner, filigranowa dziennikarka pisząca o modzie, autorka znanej i lubianej kroniki towarzyskiej. - M a m dość tego co­ dziennego cierpienia. - Jesteś zbyt wrażliwa - stwierdziła Sofia. - J e s t e m człowiekiem, po prostu. Jak m o ż e s z spokojnie patrzeć na tych nieszczęśników z tabliczkami na szyjach, któ­ rzy oferują siebie p r a c o d a w c o m , j a k b y byli z w i e r z ę t a m i idą­ c y m i n a rzeź? D o m o i c h drzwi d z w o n i ą b e z r o b o t n i , żebrząc o resztki posiłków. W Berlinie z a m y k a się szpitale i szko­ ły, bo w ł a d z e miasta nie m o g ą ich finansować. Najbiedniejsi lokatorzy są wyrzucani z mieszkań i znajdują schronienie 253

w nędznych kryjówkach w o k ó ł jeziora, niedaleko stąd. Przy­ p o m i n a m w a m , że ludzie umierają z głodu! - W czasie rewolucji bolszewickiej

ludzie też umierali

z głodu - odparła oschle Sofia. - Z a p e w n e tak właśnie było, ale nie r o z u m i e m , dlaczego cierpienia N i e m c ó w miałyby zasługiwać na mniejsze współ­ czucie? N a w e t jeśli w t a m t y c h czasach b y l i ś m y w a s z y m i wrogami. Sofia przygryzła wargę i skupiła się na robótce, zamaszy­ ście wywijając igłą. - Zauważyłyście, że ulice są pełne m ę ż c z y z n ? - zapytała Marietta Eisenschacht. - W ł ó c z ą się po parkach, przeganiają starców z ławek i całymi dniami grają w karty. Miasto prze­ obraziło się w gigantyczną szulernię. - A czasem się biją - dorzuciła Charlotte. - K o m u n i ś c i i naziści m o r d u j ą się nawzajem w robotniczych dzielnicach. C o d z i e n n i e c z y t a m y w gazetach o ofiarach śmiertelnych. W mieście panuje poczucie stałego zagrożenia i niepewności. B y ł a m niedawno w Londynie i w Paryżu. Tam sytuacja też jest poważna, ale z a p e w n i a m was, że atmosfera zupełnie inna niż u nas - zakończyła, rzucając Marietcie spojrzenie pełne przygany. Sara, nieco zmartwiona, zastanawiała się, czy interwenio­ wać. Pokój ten - dawniej biblioteka ojca, którą po jego śmierci całkowicie przemeblowała - miał być jej azylem. Przytłumio­ ne światło lamp ze z ł o c o n e g o drewna odbijało się w parawa­ nie z żółtej laki i d w ó c h dużych w a z o n a c h z kutej miedzi, stojących po obu stronach kominka. Na stole leżały w nie­ ładzie stosy książek, a obite aksamitem sofy zachęcały do błogiego lenistwa. Na dywanie leżało kilka zabawek, wśród nich elektryczna kolejka Feliksa. Jednak dziś, odkąd poko­ j ó w k a wprowadziła tu Mariettę, Sara czuła, że zapowiada się niespokojny wieczór. - N i e rozmawiajmy o polityce - poprosiła z westchnie­ niem. 254

- A dlaczego, skoro w tym kraju wszyscy żyją polityką z braku innych p o ż y w e k ? - obruszyła się Lenore Epstein i wstała, żeby nalać sobie koniaku. - Co pięć minut odbywają się jakieś wybory. K o r o w ó d kanclerzy byłby śmieszny, gdyby sytuacja nie była tak beznadziejna. Hindenburg jest stetry­ czały i całkowicie bezwolny w o b e c prowokatorów, którzy j a k pijawki żerują na naszych nieszczęściach. Chcecie? - zapy­ tała, zakreślając krąg karafką z alkoholem. Kobiety pokręciły głowami. Wolały pozostać przy herba­ cie z r u m e m i z cytryną. Lenore nalała sobie spory kieliszek. Ta energiczna pani radiolog z aureolą srebrnych, kręconych włosów, których nie miała zamiaru farbować, działała ak­ tywnie w Stowarzyszeniu Kobiet Żydowskich, pociągając za wszystkie sznurki oraz broniąc głośno i bez skrępowania de­ m o k r a t y c z n y c h zasad. Jej mąż, poseł w Reichstagu, był rów­ nie m o c n o zaangażowany. -

Spójrzmy prawdzie w oczy - podjęła przerwany temat. -

G d y b y nie było z n a m i Marietty, powiedziałybyście wszyst­ ko, co leży w a m na sercu, i bez skrępowania przyznałybyście, że członkowie SA to grubiańscy brutale, że propaganda Adol­ fa Hitlera jest skandaliczna... - Ale skuteczna - weszła jej w słowo Charlotte, unosząc palec. -

...i że należałoby wszystkich tych ludzi wtrącić do wię­

zienia, niezależnie od tego, co myśli o tym Herr Eisenschacht. Wszystkie spojrzenia spoczęły na Marietcie. - Oskarżona, proszę wstać! - rzuciła ironicznie. - Prze­ stańcie przyglądać mi się z t a k ą złością. Wiem, że Kurt ma u g r u n t o w a n e opinie. C h c e p r z y w r ó c i ć N i e m c o m u t r a c o n ą wielkość. Nienawidzi panującej wszędzie przeciętności i draż­ nią go kompromisy zawierane przez republikę, która nie potra­ fiła krytycznie ocenić skutków traktatu wersalskiego. W pew­ n y c h punktach nie m o g ę o d m ó w i ć mu słuszności. W końcu nie tylko dranie popierają tę partię. - A co powiesz o j e g o antysemityzmie? - naciskała Le255

nore, oparłszy pięści na biodrach. - Myślisz, że byłby zado­ wolony, gdyby wiedział, że jesteś teraz z n a m i ? G d y b y zapy­ tał cię dziś, dokąd wychodzisz, na p e w n o byś skłamała, m o g ę się założyć. Marietta się zaczerwieniła. - I co z tego? - rzuciła zaczepnie. - Nudziłam się w domu. D a w n o was nie widziałam. - Oczywiście, teraz jesteś bardzo zajęta - zakpiła Char­ lotte. - Wolisz towarzystwo n o w y c h przyjaciółek, na przy­ kład wspaniałej Magdy, która nie m o g ą c poślubić u k o c h a n e ­ go Fuhrera, ostatecznie została Frau Goebbels. A przecież jej ojczym jest Ż y d e m , a jej samej zarzuca się, że była kiedyś związana ze z d e k l a r o w a n y m syjonistą. Przebyła zadziwiającą drogę, nieprawdaż? C ó ż ona takiego widzi w t y m utykającym karle? To zrozumiałe, że nie m a s z dla nas czasu. Musisz prze­ cież uczestniczyć we wszystkich rautach w y d a w a n y c h przez gauleitera Goebbelsa. - C h o d z ę z K u r t e m na niektóre przyjęcia, ale to nie zna­ czy, że m a m legitymację partyjną. - Nie musisz, skoro twój mąż jest j e d n y m z pierwszych członków tej partii. - Co w a s dzisiaj

ugryzło?!

- krzyknęła zarumieniona

z wściekłości Marietta. - Wygląda to tak, jakbyście nagle m n i e znienawidziły! Spędziłyśmy r a z e m tyle miłych chwil! Czyżbyście o wszystkim z a p o m n i a ł y ? ! Spojrzenie Marietty było niemal błagalne, z a c h o w y w a ł a się j a k dziecko, które szuka oparcia. Sara była poruszona. Agresja przyjaciółek w y d a w a ł a jej się przesadna, lecz z dru­ giej strony dobrze je rozumiała. Marietta Eisenschacht stano­ wiła zagadkę. Wymogła na mężu, żeby to Sara zaprojekto­ wała jej suknię ślubną, i nadal ubierała się u Lindnera, tak j a k żony niektórych w p ł y w o w y c h bankierów i p r z e m y s ł o w c ó w finansujących nazistowską partię i pełniących w niej w a ż n e stanowiska. Sara obsługiwała te klientki z p e w n ą odrazą, ale ze względu na sytuację g o s p o d a r c z ą nie m o g ł a pozwolić so256

bie na fochy. M i m o wszystko ciążyła jej ta p r z y m u s o w a hipo­ kryzja. - W ciągu sześciu lat wiele się zmieniło - powiedziała oschle Lenore. - Nie możesz ciągle przymykać oczu, Marietto. Czy ty w ogóle czytasz artykuły, j a k i e pojawiają się w dzien­ nikach w y d a w a n y c h przez twojego m ę ż a ? Powszechnie wia­ d o m o , że Kurt finansuje partię narodowosocjalistyczną. M o ­ że nie na t a k ą skalę j a k Thyssen czy Krupp, ale j e d n a k . Zirytowana Marietta zerwała się na r ó w n e nogi. Miękkie fałdy sukienki z krepy omiatały jej łydki. - Przestań m n i e a t a k o w a ć ! To nie ja d o p r o w a d z a m kraj do ruiny! Nie ja każę ludziom głosować tak, j a k głosują! Mają w o l n y wybór, czyż n i e ? ! Nikt ich nie zmusza, żeby wrzucali do urn karty do głosowania! - Wręcz przeciwnie - odparła Charlotte, splatając ramio­ na. - Presja, j a k ą wywierają naziści, nie ma nic w s p ó l n e g o z demokracją. -

Myślisz, że bolszewicy są lepsi? Wolałabyś, żeby wła­

dzę przejęły komunistyczne potwory? Spytaj Sofię, co o tym myśli. - M a s z rację, to dwie materialistyczne i tyrańskie ideolo­ gie - oświadczyła Lenore. - Ale u bolszewików przynajmniej kobieta ma p r a w o głosu. Jak m o ż e s z zgadzać się na to, co o kobietach m ó w i ą naziści? Brak możliwości jakiejkolwiek emancypacji. Z a k a z k a n d y d o w a n i a do Reichstagu i wykony­ wania p e w n y c h zawodów, u z n a w a n y c h za zbyt „ m ę s k i e " . Dla nazistów kobieta jest b r z u c h e m p r z e z n a c z o n y m do rodzenia dzieci. Najlepiej, żeby nosiła strój ludowy, a na głowie miała koronę z warkoczy. M o ż e s z p o ż e g n a ć swoje kosmetyki, cy­ garetki i kieliszki szampana, moja piękna. Od dziś twój świat ogranicza się do dzieci, kuchni i kościoła. Całkowity regres... Wychowuję czterech synów, ale nie m a m zamiaru zrezygno­ wać z praktyki lekarskiej - stwierdziła. - C e n i ę sobie swoje prawo do głosowania i zależy mi na p o s z a n o w a n i u m o i c h swobód. Myślałam, że jesteś kobietą w y e m a n c y p o w a n ą , Ma257

rietto. Ale ty swoim milczeniem popierasz opinie politycz­ ne męża. Są w życiu chwile, w których trzeba się odważyć i p r z e m ó w i ć . Dobrze wiesz, że milczenie również m o ż e być bronią. Marietta zbladła. Drżącą r ę k ą poprawiła pasek sukienki, j a k b y chciała dodać sobie odwagi, po czym chwyciła torebkę. - Cóż, skoro trybunał uznał m n i e za winną, nie m a m cze­ go szukać wśród was. Przyszłam tu rozmawiać o sprawach innych niż codzienne kłopoty, które zatruwają n a m życie, ale widzę, że jesteście tak samo n u d n e j a k przyjaciele Kurta. -

Spokojnie, spokojnie - zainterweniowała Sara, widząc,

że oczy Marietty napełniają się łzami. - Ponosi nas trochę i z a c z y n a m y gadać głupstwa. Nie chcę, ż e b y ś m y się sprze­ czały. W trudnych sytuacjach dobrze jest m i e ć przyjaciół, na których m o ż n a liczyć. - Jeżeli Hitler zostanie kanclerzem, będziesz się m o g ł a pożegnać ze swoimi aryjskimi przyjaciółmi - rzuciła Lenore, krzywiąc się z ironią. - Marietta nie będzie miała prawa się do ciebie odezwać. Z tego, co w y c z y t a ł a m w Mein Kampf, Sofia, która wprawdzie nie jest Ż y d ó w k ą , lecz Słowianką, też raczej nie zostanie u z n a n a za świętą... Cóż, m a m wrażenie, że m ó w i ą c prawdę, psuję w a m miły wieczór - dodała, zasmuco­ na. - Ale nie m a m serca do r o z m ó w o głupstwach. Wybacz­ cie mi. To ja p o w i n n a m wyjść. Nie odprowadzaj m n i e , Saro, z n a m drogę. Kilka chwil później drzwi wejściowe zatrzasnęły się za Lenore, a zebrane w bibliotece kobiety zadrżały. P r ó b o w a ł y robić d o b r ą m i n ę do złej gry i szukały mniej delikatnych te­ m a t ó w do rozmowy, ale wszystkie były wyraźnie zmartwio­ ne. Zapowiadający się przyjemnie wieczór zakończył się tak szybko... Do pokoju wdarł się przeciąg, Sara zadrżała, pożegnała przyjaciółki, z a m k n ę ł a drzwi i oparła się o nie na chwilę. Ż w i r e k na podjeździe zachrzęścił pod o p o n a m i samochodów. Miała wrażenie, że sosnowy las coraz bardziej zbliża się do 258

domu. Szerokie aleje, niegdyś tak gwarne, dziś były całkiem puste. Właściciele okolicznych solidnych willi, r o k o k o w y c h d o m k ó w i n o w o c z e s n y c h b u d y n k ó w ze stali i szkła, w więk­ szości członkowie bogatych żydowskich rodzin, pozamykali bramy o g r o d ó w i pozaciągali zasłony. Lęk wsiąkał w ściany mieszkań i zostawiał w ustach m i e s z k a ń c ó w metaliczny po­ smak. Sara szybko wbiegła na schody. Zapragnęła popatrzeć na dzieci, poczuć ich zapach, pogłaskać ich m a ł e , gibkie ciałka. Przemierzyła korytarz. Drzwi do ich pokoju były uchylone i Sara zmusiła się, żeby wejść tam na palcach i ich nie obu­ dzić. G d y b y mogła, zapaliłaby wszystkie światła, tuliła do siebie dzieci i liczyła im palce u rąk i u stóp, j a k w dniu ich narodzin. Felix spał na plecach, rozłożony w poprzek łóżka, trzy­ mając w jednej ręce p l u s z o w ą żyrafę. Odrzucił kołdrę, a kil­ ka k o s m y k ó w przykleiło się do j e g o wilgotnego czoła. Sara sprawdziła, czy nie ma gorączki, ale nie - to było j e d n o z tych uderzeń gorąca, j a k i e często zdarzają się m a ł y m c h ł o p c o m . Uniosła delikatnie synka i ułożyła go w wygodniejszej pozy­ cji, zachwycając się niezwykle głębokim s n e m dziecka. Deli­ katnie pogłaskała go po policzku. Po drugiej stronie dużego pokoju, w łóżeczku ze szczebelkami, spała Lilii, tuląc do sie­ bie maskotkę. Sara przygryzła wargi. Miała wielką ochotę obudzić dziewczynkę. Uklęknęła przy łóżeczku i podziwiała twarzyczkę córki. Dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, że nie widzi wyraźnie, bo ma w oczach łzy. W drzwiach pojawił się długi cień, zasłaniając wpadające do pokoju światło z korytarza. M ą ż podszedł do Sary, pochy­ lił się i położył dłoń na jej ręce. Tak bardzo chciała mu po­ wiedzieć, że się boi, że wszystko zrobiło się takie trudne do zniesienia: kłopoty z pracownikami, coraz mniejsze zyski, walka z b a n k a m i o uzyskanie kredytów, pogarda, z j a k ą od­ nosili się do niej niektórzy współpracownicy, ich skryte groź­ by, delikatne zdrowie matki, która mieszka z nimi, lecz rzad-

259

ko opuszcza swoją część domu, niepokój o przyszłość dzieci. Jej serce było tak ciężkie, że miała wrażenie, iż zaraz się udu­ si, ale bała się otworzyć usta i wylać z siebie ten potok zmart­ wień i lęków. Victor poprawił córeczce kołderkę i m u s n ą ł p a l c e m jej po­ liczek, po c z y m p o m ó g ł żonie wstać. Na korytarzu Sara obję­ ła go i uniosła głowę, żeby popatrzeć na tę pociągłą twarz, krzaczaste brwi, czarne, zaczesane do tyłu włosy. Poczuła kwaskowaty zapach pomarańczy, które mąż tak lubił j a d a ć zimą. Uśmiechnął się pocieszająco, lecz w j e g o ukrytych za rogowymi okularami ciemnych oczach czaiła się troska. Bez słowa przytulił ją m o c n o i oparł b r o d ę o czubek jej głowy. Sara z a m k n ę ł a oczy i ukryła twarz w znajomym, starym weł­ nianym swetrze męża. Była mu wdzięczna za to milczenie. Victor należał do tych troskliwych i powściągliwych męż­ czyzn, którzy wiedzieli, że czasem j e d e n gest jest wart więcej niż wszystkie słowa świata. W ten lutowy wieczór światła ulicznych latarń i n e o n ó w rozpraszały się w mroźnej mgle, a w rynsztokach zbierała się mieszanina na w p ó ł stopionego śniegu i podartych serpentyn. M a x wracał do pracowni. Twarz ukrył w zwojach szalika, żeby uchronić j ą przed z i m n y m wiatrem. Z a c z y n a ł o d o p a d a ć go zmęczenie. N o m i n a c j ę Adolfa Hitlera, którego 30 stycznia prezydent Hindenburg p o w o ł a ł na stanowisko kanclerza Rze­ szy, odebrał j a k cios. Nie spodziewał się tego. Ferdynand za­ chował się z klasą i nie kpił z j e g o naiwności. Zaciskał tylko usta i kiwał głową. Usłyszawszy tę w i a d o m o ś ć , M a x u m ó w i ł się z Ferdynan­ d e m i M i l o n e m von Aschängerem. Mieli się spotkać kilka go­ dzin później w pokoju na pierwszym piętrze hotelu Adlon, bo M a x chciał sfotografować stamtąd defiladę wojskową. Przez niemal cztery godziny od strony Tiergarten ciągnął nieprze­ rwany strumień esesmanów, e s a m a n ó w i wojsk pancernych. Defilujący żołnierze przekroczyli B r a m ę Brandenburską, po260

wiewając czerwonymi sztandarami ze swastyką i niosąc dwa­ dzieścia tysięcy pochodni, które rzucały niepokojące blaski na fasady budynków, i szli dalej ku Wilhelmstrasse, gdzie Adolf Hitler czekał na nich na balkonie Kancelarii. - Myślałem, że nie można manifestować pod Bramą Bran­ denburską - mruknął gniewnie Milo, zaciągając się n e r w o w o d y m e m z papierosa. - Skąd ten cholerny Goebbels wytrzas­ nął te wszystkie pochodnie? Wygląda na to, że miał w d o m u niezły zapas. Wdychając przez otwarte okno cierpką w o ń dymu, Max, Fryderyk i Milo słuchali Goebbelsa, który drżącym głosem wygłaszał swoje pierwsze radiowe przemówienie. M a x słu­ chał rytmicznego stukotu skórzanych butów, patrzył na równe szeregi wojsk oraz m e c h a n i c z n y hipnotyzujący ruch ramion i nóg i poczuł, że j e g o ciało sztywnieje. Orkiestracja defilady była doskonała, estetyka gestów - podniosła i pełna patetyzmu. Armia niezwyciężonych anonimów. Od czasu do czasu podekscytowani gapie unosili prawe r a m i o n a i wrzeszczeli Heil! stentorowym głosem. Wyrażali swoje poparcie, prag­ nęli być częścią tej niezwyciężonej siły. W latach powojen­ nej n ę d z y po ulicach Berlina chodzili nawiedzeni kaznodzie­ je, głosząc, że oto B ó g zesłał ich, by ratowali świat... Dziś, w wytrzeszczonych oczach tych ludzi, M a x dostrzegał tę sa­ mą m i s t y c z n ą i p e ł n ą szaleństwa gorączkę. M i n ę ł o kilka tygodni, a M a k s a nadal m ę c z y ł ten okropny kac. N i e miał serca do karnawałowej zabawy, nie poszedł z przyjaciółmi na bal, j e d e n z tych, których tyle było teraz w mieście. Zaszywał się w ciemni w nadziei, że choć na kilka godzin z a p o m n i o goryczy, która go przepełniała, gdy myślał o tym, co się dzieje w j e g o kraju. Otwierając drzwi na klatkę schodową, modlił się, żeby nie spotkać portiera, który z ra­ dością celebrował nominację Fuhrera, śpiewając pieśni pa­ triotyczne. Czekając na windę, M a x rozsupływał szalik. Wil­ gotna wełna wydzielała nieprzyjemny zapach. 261

Dotarł na swoje piętro i zdziwił się na widok uchylonych drzwi do pracowni. Natychmiast przez g ł o w ę przeszła mu niedorzeczna myśl: Czyżby Ksenia wróciła? Czyżby portier wpuścił j ą d o środka? C h o ć p o śmierci ojca M a x zmienił mieszkanie, z a c h o w a ł p r a c o w n i ę w tej kamienicy - i był to j e d y n y adres, który znała Ksenia. Zaraz j e d n a k dostrzegł, że ktoś zniszczył zamek. Z biją­ c y m sercem w s z e d ł do atelier. To, co zobaczył, zmroziło go. P o w y w r a c a n e reflektory, zawartość szaf w y r z u c o n a na podłogę, klisze rozwleczone na meblach j a k szydercze węże. Krzesła i k a n a p ę pokrywa­ ła warstwa gipsowego pyłu ze stłuczonego manekina. Ktoś w y r w a ł część zasłon, strzępy j e d w a b i u z w i s a ł y z białych ekranów. Na podłodze, wśród plątaniny kabli, leżały rozbite szklane płytki i podarte fotografie. G ł o w y d w ó c h m a n e k i n ó w Siegla, które sprowadził z Paryża z m y ś l ą o pokazach mody, leżały na szklanej gablocie. M a x szedł powoli, j a k lunatyk. O k r u c h y szkła chrzęściły mu p o d stopami. Drzwi do labora­ torium były otwarte na oścież. Na p o d ł o d z e wyłożonej cera­ m i c z n y m i kaflami leżały stłuczone na drobny m a k flakoni­ ki, kuwety i probówki. W powietrzu unosiły się c h e m i c z n e wyziewy. K t o ś b a r b a r z y ń s k o i m e t o d y c z n i e splądrował pra­ cownię. M a x stanął oszołomiony pośrodku obszernego po­ mieszczenia i poczuł, że ktoś wdarł się w najintymniejszy ob­ szar j e g o życia. - O B o ż e , n e g a t y w y ! - szepnął, w y s k o c z y ł na klatkę i zbiegł schodach. Na szczęście drzwi do d a w n e g o mieszkania wyglądały na nietknięte. Ręka drżała mu tak bardzo, że z t r u d e m wsunął klucz w otwór zamka. Zapalił światło i westchnął z ulgą. Wszystko było w porządku. Solidne, zamykane na klucz szafy, w których p r z e c h o w y w a ł p o n u m e r o w a n e negatywy, spokoj­ nie i pewnie podpierały ściany. Segregatory stały na regałach w równych szeregach. Tu, w półmroku, ukrywał wszystkie swoje dzieła, być m o ż e najlepszą, najbardziej w a r t o ś c i o w ą 262

część

samego

siebie.

Bandyci

najwyraźniej

nie

wiedzieli

o tym pomieszczeniu. C h y b a że - po prostu nie mieli czasu doprowadzić do k o ń c a dzieła zniszczenia. M o ż e przeszkodził im portier, którego z a a l a r m o w a ł hałas. M a x skrzywił się szy­ derczo i starannie zamknął za s o b ą drzwi. Ten wstrętny nazi­ sta raczej z radością pokazałby skrytkę w a n d a l o m . M a x ani przez chwilę nie wątpił, że to przejaw represji ze strony esamanów, którzy na swój specyficzny sposób odpłacali mu za kilka reportaży, j a k i e najwyraźniej nie przypadły im do gustu. Wrócił do pracowni, postawił j e d n o z krzeseł i usiadł. Był zbity z tropu. D r ż ą c ą ręką potarł kark. Straci kilka dni na po­ sprzątanie tego wszystkiego i będzie musiał z a m ó w i ć n o w e urządzenia. Sekretarka przeżyje szok. Trzeba będzie anulo­ wać sesje zdjęciowe. N i e m i a ł pojęcia, j a k przedstawia się plan zajęć na przyszły tydzień, ale nie wątpił, że j e g o droga Inge w y d a kilka pełnych oburzenia okrzyków, po c z y m z ty­ p o w ą dla berlińczyków ironią zakasze rękawy i p o m o ż e mu w porządkach. Będzie musiał iść na policję i złożyć skargę. Jak przyjmą go funkcjonariusze w czakach, urzędujący w imponującym g m a c h u na Alexanderplatz? Krążyły plotki, że zeznania ob­ ciążające SA nie były dobrze widziane, zwłaszcza, że G ó r i n g p o w o ł a ł korpusy policji pomocniczej złożonej z e s e s m a n ó w uzbrojonych w białe pałki. P r a w d o p o d o b n i e trafię do kartote­ ki, jeżeli j u ż tam nie trafiłem - pomyślał z odrazą. Pochylił się, żeby zebrać kilka podartych fotografii. Dzi­ waczny kolaż. O d ż a ł o w a ł miejskie widoki i serię fotografii kapeluszy, w y k o n a n ą n a z a m ó w i e n i e „Die D a m e " , czy m a ł o pochlebne portrety c z ł o n k ó w SA, z m a s a k r o w a n e tak, że roz­ poznanie modeli stało się niemożliwe. Jednak szczególnie pieczołowicie p r ó b o w a ł odtworzyć sylwetkę Kseni. Ogarnę­ ła go nagle wielka, gwałtowna tęsknota. W pierwszych mie­ siącach po rozstaniu nie było dnia, żeby o niej nie p o m y ś ­ lał. T ę s k n o t a sprawiała mu fizyczny ból, zapierała dech 263

w piersiach. Była jak otwarta rana. Jak kwas, który żarł go dniem i nocą, gdy dopadały go bezlitosne, p e ł n e szczegółów wspomnienia. Drwiący grymas ust, uniesione d u m n i e czoło, uśmiechy. I jej porywy, jej entuzjazm. Odcięty od Kseni, od­ c z u w a ł jej nieobecność bez przerwy, i był to bardzo perfidny brak, którego nie mógł zapełnić ani alkohol, ani inne kobiety. Nosił Ksenię w sobie, pod skórą, w sercu. Zraniła go podczas ostatniej kłótni. D o p i e r o po j a k i m ś czasie był w stanie napi­ sać do niej list, wysłał ich kilka, a p o t e m k a ż d e g o ranka cze­ kał na odpowiedź. Był coraz bardziej niecierpliwy, d w a razy zdarzyło mu się nawet wyjść z d o m u i wypatrywać listono­ sza na ulicy, narażając się na śmieszność. Nadzieje okazały się p ł o n n e , Ksenia nie odpowiedziała. M a x czuł nie tylko go­ rycz, ale i gniew. Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej smut­ niał. D u ż o czytał, starając się zrozumieć, co im się przytra­ fiło i j a k to się stało, że tak po prostu zaczęli się ignorować, j a k gdyby wyjaśnienie kryło się między słowami. W samot­ ności przekonał się, że cierpienie wyrabia charakter i zamiast doprowadzić człowieka do szaleństwa czyni go bardziej p o ­ kornym. Ojciec Sary długo chorował i długo umierał. Stary Frei­ herr von Passau odszedł pierwszy, z m a r ł na atak serca w swo­ im gabinecie na Wilhelmstrasse. Było to dla M a k s a wielkie zaskoczenie. Ojciec cieszył się d o s k o n a ł y m zdrowiem, za­ c h o w a ł j a s n o ś ć umysłu i p e w n y krok. Na wieść o j e g o śmier­ ci ogarnęło go wstrętne uczucie, że nie zdążył mu powiedzieć tego, co najważniejsze, że za życia ojca rozmawiali ze s o b ą tak niewiele, tak źle. Na pogrzeb przyszli wszyscy: zagranicz­ ni dyplomaci i członkowie rządu, wujowie i ciotki, sztywni, milczący kuzyni, kryjący w fałdach m u n d u r ó w i ciemnych garniturów zapachy wschodniopruskich równin i bałtyckiego wiatru. Marietta w głębokiej żałobie czuwała nad przebie­ giem stypy w willi na Dahlem. M a x ściskał dłonie i przyjmo­ wał kondolencje. Miał wrażenie, że przestał być sobą. Sprzedali z Mariettą d o m na D a h l e m i M a x zaczął szukać 264

dla siebie mieszkania w mieście. N i e spieszył się, ale w koń­ cu trafił na pusty apartament w kamienicy o majestatycznej, secesyjnej fasadzie, z oknami w y c h o d z ą c y m i na labirynt we­ wnętrznych dziedzińców. Był wystarczająco przestronny i ory­ ginalny, żeby czuł się w n i m d o b r z e taki artysta j a k Max. Wstawił do niego kilka skórzanych mebli, które przywodziły mu na myśl dzieciństwo, a na ścianach zawiesił j a s k r a w e obrazy znajomych malarzy. Z a d b a ł o prostotę tego wnętrza. Przejął część sporej fortuny, k t ó r ą ojciec rozsądnie inwesto­ wał w nieruchomości, i był u z n a n y m artystą, którego dzieła kupowali wielcy kolekcjonerzy. D o c h o d y z praw autorskich za fotografie, ukazujące się na c a ł y m świecie, również były niemałe. M a x von Passau stał się teraz z a m o ż n y m człowie­ kiem. „Teraz to z ciebie p r a w d z i w y bogacz - zażartował Fer­ dynand, gdy pili s z a m p a n a i palili papierosy, świętując prze­ p r o w a d z k ę M a k s a do n o w e g o mieszkania. - M a m nadzieję, że przynajmniej nie staniesz się n u d n y " - droczył się z przy­ jacielem. Z a c z ą ł p o d r ó ż o w a ć . S p ę d z i ł kilka m i e s i ę c y w N o w y m Jorku, pracując dla „ V o g u e ' a " . D y r e k t o r artystyczny c e n i ł dyscyplinę j e g o kompozycji, w y r a ź n ą grę światłem i cieniem. Od swojego mistrza E d w a r d a Steichena M a x n a u c z y ł się, że g ł ó w n y m i w y m o g a m i fotografii z zakresu m o d y są „dystynk­ cja, elegancja i szyk". Ponieważ nie znosił statycznego rygo­ ryzmu, do tych trzech zasad dodał j e s z c z e duszę. Na portre­ tach, w które w k ł a d a ł zawsze najwięcej serca, m o ż n a było nieodmiennie dostrzec nieuchwytną, tajemniczą rysę. Pro­ m i e ń światła w y d o b y w a ł nieokreślony smutek z twarzy prze­ pięknej kobiety i strach przed śmiercią w oczach n a u k o w c a ateisty. J e d n y m ruchem ramienia M a x zsunął z biurka kartki glans o w a n e g o papieru i waty szklanej, z których w y c z a r o w y w a ł białą scenografię do kolejnej zimowej sesji. Musiał odtwo­ rzyć fotografię Kseni. To b y ł o j e d n o z pierwszych zdjęć, ja­ kie jej zrobił. M i a ł a na nim wilgotne włosy. Pod r o z c h y l o n ą 265

m ę s k ą koszulą widoczny był łagodny zarys piersi. D l a c z e g o mu nie odpisała? Przestał pisać, gdy któregoś dnia znalazł w skrzynce j e d e n ze swoich listów w kopercie przekreślonej s t a n o w c z ą linią, z pieczątką: Adresat nieznany. Z a c h o w a ł e m się j a k tchórz - myślał, grzebiąc wśród po­ w y w r a c a n y c h szuflad. M o g ł e m p r ó b o w a ć j ą odszukać, nawet wtedy, gdy w czasopismach przestały pojawiać się jej zdjęcia. Ale nagła śmierć ojca odebrała mu ochotę do działania, a co­ dzienne życie dopełniło reszty. Z a d z w o n i ł telefon. - Max, to ty? - zapytał rozgorączkowany Ferdynand, pod­ nosząc głos, żeby przebić się przez strzępy r o z m ó w wokół. - O c z y w i ś c i e - o d p a r ł zirytowany. - A s p o d z i e w a ł e ś się kogoś innego? Chyba że m o i uroczy goście zabawiają się w recepcjonistów, gdy p r z y c h o d z ą do m n i e z wizytą... W słuchawce zapadło milczenie. Usłyszał coś, j a k b y wy­ krzykiwane w oddali przekleństwa. - N i e r o z u m i e m , o czym mówisz. M ó g ł b y ś powtórzyć? - Ktoś splądrował m o j ą pracownię. Zostały ruiny i zglisz­ cza. Przypuszczam, że odwiedzili m n i e nasi przyjaciele - iro­ nizował. - Z n a s z ich m e t o d y ? P o w i n i e n e m się cieszyć, że m n i e nie zastali. Zmasakrowaliby m n i e , nie mrugnąwszy na­ wet okiem. - Zniszczyli negatywy? - zaniepokoił się Ferdynand. - Dzięki Bogu nie, ale reszta - szkoda gadać. Moja sekre­ tarka dostanie jutro rano zawału... Gdzie jesteś? Co się tam dzieje? L e d w o cię słyszę. - To nic nie wiesz? Reichstag płonie. P o d o b n o komuniści podłożyli ogień.

* Sara przez całą noc nie zmrużyła oka. O świcie, gdy pierw­ sze promienie słońca pojawiły się w szparach p o m i ę d z y za­ słonami, wyślizgnęła się cicho z łóżka, tak by nie zbudzić 266

Victora. Przejrzała się w ł a z i e n k o w y m lustrze. Przeraziła ją własna bladość. Wzięła kąpiel, zrobiła staranny makijaż, do­ bierając j a s k r a w ą szminkę do koloru muślinowej bluzki. Spód­ nica garsonki z wełny i jedwabiu wisiała jej na biodrach. Skrzywiła się z irytacją. Z n o w u schudła. Od tych wszystkich zmartwień traciła apetyt. - Już jesteś ubrana? - spytał zaspany Victor. Na krzywo zapiętą p i ż a m ę narzucił szlafrok. Niezdarnie wiązał pasek w o k ó ł talii. Miał z m i ę t ą twarz i ciężkie powieki. Wydał się Sarze taki bezbronny, że na j e g o widok ścisnęło jej się serce. - Przepraszam, że cię obudziłam, kochanie. Nie m o g ł a m spać. Pójdę do biura. Nie wiem, co m n i e dziś czeka. Czuję, że to będzie ciężki dzień. - Nie ma mowy, żebyś j e c h a ł a tam sama, słyszysz? Poja­ dę z tobą. - Ależ, Victorze! To niedorzeczne. M a s z zajęcia na uni­ wersytecie. Zresztą nie pojadę sama, m a m przecież szofera. - Wolałbym, żebyś została w domu, Saro - nalegał, marsz­ cząc brwi. - Prosiłem cię o to j u ż kilka razy. C z e m u nigdy m n i e nie słuchasz? Czule przyłożyła dłoń do policzka męża. - Nie m a r t w się. U p r z e d z i ł a m pracowników, że czekają nas trudne czasy. D a ł a m urlopy tym, którzy woleli zostać w d o m a c h , ale nie ma mowy, ż e b y m zostawiła ich samych te­ raz, gdy naziści nawołują do bojkotu żydowskich sklepów. Byłabym ostatnim tchórzem i nigdy b y m sobie tego nie wy­ baczyła - stwierdziła zdecydowanie, po czym stanęła na pal­ cach i ucałowała Victora. - M u s z ę nabrać sił, prawda? Z a ł o ż ę się, że nasza droga Simone przygotowała mi p r a w d z i w ą ucztę i nie pozwoli mi wyjść z d o m u , dopóki nie zjem wszystkiego, co znajdę na talerzu. Sara p r ó b o w a ł a ż a r t o w a ć , ale jej w e s o ł y głos b r z m i a ł dość fałszywie. Odwróciła się, by przypiąć do klapy broszkę w kształcie piwonii, w y s a d z a n ą ametystami i turmalinami. 267

Ojciec p o d a r o w a ł jej emblemat sklepu na dwudzieste pierw­ sze urodziny. Victor dostrzegł, że żonie d r ż ą palce, więc po­ chylił się nad nią, by p o m ó c . N o c ą naziści rozkleili na słupach ogłoszeniowych plaka­ ty nawołujące do bojkotu żydowskich sklepów. Pośród afi­ szów kabaretowych spektakli, ostatniego filmu z G r e t ą Garbo i próśb o z i m o w ą p o m o c dla najbiedniejszych widniały krzy­ czące

napisy:

Niemiecki

Żydzi z

narodzie,

całego

stawiaj

świata

chcą zniszczyć Niemcy!

opór! Nie kupuj

u

Żydów!.

Ty­

dzień wcześniej posłowie zebrali się w O p e r z e Kroll, ozdo­ bionej na tę okazję flagami i girlandami z d ę b o w y c h liści, p o n i e w a ż z sali posiedzeń w Reichstagu została kupka popio­ łów. Przyznali k a n c l e r z o w i p e ł n ą w ł a d z ę n a cztery kolej­ n e lata. Z e w z g l ę d u n a w y m u s z o n ą n i e o b e c n o ś ć k o m u n i ­ stów j e d y n i e socjaldemokraci odrzucili tekst nowej ustawy. G d y tylko policja z a t r z y m a ł a p o d p a l a c z a , m ł o d e g o holen­ derskiego k o m u n i s t ę van den L u b b e g o , naziści skorzystali z okazji i rozpoczęli falę aresztowań, twierdząc, że partia ko­ munistyczna szykuje niebezpieczne powstanie. P o m i m o ostrej i zastraszającej kampanii p o n a d p o ł o w a w y b o r c ó w nie za­ głosowała na partię w m a r c o w y c h wyborach, lecz kanclerz m a n e w r o w a ł wszystkimi z tak w i e l k ą wprawą, że całkowicie legalnie z a p e w n i ł sobie w kraju w ł a d z ę u s t a w o d a w c z ą i wy­ konawczą. Teraz nad drzwiami rządowych g m a c h ó w łopotały flagi ze swastyką, a gazety głosiły, że oto wybiła godzina Trzeciej Rzeszy. Już nie b y ł o przeszkód, by rozpocząć zajadłą k a m p a n i ę antysemicką. G o d z i n ę później Sara, w szczelnie zapiętym w e ł n i a n y m płaszczu i płaskim kapelusiku przypiętym d ł u g ą szpilką, sie­ działa w y p r o s t o w a n a na tylnym siedzeniu mercedesa. Popro­ siła szofera, żeby j e c h a ł d ł u ż s z ą d r o g ą - chciała zobaczyć, co się dzieje w mieście. Przechodnie tłoczyli się wokół słupów ogłoszeniowych, unosząc głowy do góry, by przeczytać treść afiszów. Elegancki sklep Adolfa Jandorfa na Wittenbergplatz,

268

słynny Kaufhaus des Westens, był zamknięty. Inne żydowskie butiki - także. W ostatnim spisie p o w s z e c h n y m doliczono się w N i e m ­ czech pięciuset tysięcy Ż y d ó w - j e d e n procent całej popula­ cji - z czego j e d n a trzecia mieszkała w Berlinie. Odkąd Hitler przejął władzę, Sara m i a ł a wrażenie, że każdy niemiecki Żyd jest pod obserwacją. S a m o c h ó d zatrzymał się na c z e r w o n y m świetle na P o t s d a m e r Platz, obok ciężarówki. Na jej platfor­ mie tłoczyli się młodzi, pyzaci chłopcy w m u n d u r k a c h Hi­ tlerjugend. Na j e d n y m z proporczyków widniał napis szwabachą: FÜHRER ROZKAZUJE! MY JESTEŚMY POSŁUSZ­ N I ! Sara tak m o c n o ściskała torebkę, że złapały ją skurcze w palcach.

Wszystko będzie dobrze - powiedziała sobie,

myśląc o ojcu, j a k b y m ó g ł dodać jej otuchy. Dotarła wreszcie pod b ę b n o w e drzwi d o m u m o d y Lindnera. M a ł y boy, który zazwyczaj podbiegał, żeby wpuścić ją do środka, dziś się nie pojawił. Dzień wcześniej zakazała mu w y c h o d z i ć ze sklepu. Z d a w a ł o jej się teraz, że dostrzega za szybą j e g o p r z e r a ż o n ą twarzyczkę. - Dziękuję, Rudi. P r o s z ę przyjechać po m n i e o siedemna­ stej, j a k zwykle. - Oczywiście, proszę pani - odpowiedział oschle i sztyw­ no szofer. Woził ją od pięciu lat.

Sara p r ó b o w a ł a dopatrzyć się

w j e g o spojrzeniu b ł y s k ó w otuchy czy przychylności. Nieste­ ty, na kamiennej twarzy szofera nie m a l o w a ł o się ż a d n e uczu­ cie i m ł o d a kobieta poczuła się tak, j a k b y była przezroczysta. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z d w o m a funkcjo­ nariuszami SA w przebrzydłych, brunatnych mundurach. Czar­ ne buty, szerokie pasy i bandoliery lśniły w p o r a n n y m słońcu. W miękkich, zapinanych p o d b r o d ą czapkach wyglądali głup­ kowato, ale ich spojrzenia pozostały przeszywające. Nieśli ta­ blice: ŚMIERTELNE Z A G R O Ż E N I E ! ŻYDZI! Sara patrzyła z zaciśniętym gardłem, j a k stają przy drzwiach do sklepu, j a k

269

gdyby mieli zamiar go zająć. Wyraźnie chcieli zastraszyć pra­ cowników. Mieli groźne miny i zaciśnięte szczęki. Przechod­ nie odwracali się na ich widok z zaciekawieniem. Sara zro­ biła kilka kroków i zdecydowanie pchnęła skrzydło drzwi. Sprzedawczynie czekały w milczeniu, zastygłe przy szkla­ nych gablotach. W wielkim sklepie, przypominającym nie­ gdyś rojny ul, zalegała przygniatająca cisza. Jest wcześnie pomyślała Sara. Przed dziesiątą. Dopiero otworzyliśmy. Być m o ż e berlińczycy j e d n a k z ł a m i ą ten niedorzeczny zakaz. Nie wierzyła, że klienci, który przychodzili tu od pokoleń i któ­ rych wymiary znajdowały się w rejestrach działów odzieżo­ wych sklepu, p o z w o l ą się zastraszyć tej bandzie chuliganów sprawujących w ł a d z ę . Życie p o w i n n o toczyć się dalej. Nie m o ż n a wyrzec się własnej godności ze względu na tych sza­ leńców. P r ó b o w a ł a dodać sobie odwagi. Branża tekstylna i odzie­ ż o w a zatrudniała w N i e m c z e c h trzy miliony osób. Doświad­ c z e n i e Żydów, ich m i ę d z y n a r o d o w a reputacja p r o d u c e n t ó w eleganckich ubrań dobrej j a k o ś c i - w s z y s t k o to t w o r z y ł o aurę, która budziła pożądanie nazistów, zmuszając ich jed­ nocześnie do zachowywania ostrożności. A j e d n a k pełne ja­ du artykuły w prasie i przemówienia Goebbelsa, który został ministrem informacji i p r o p a g a n d y Rzeszy, n a w o ł y w a ł y do „ o c z y s z c z e n i a " świata mody. N a r z e k a n o , że żydowscy właś­ ciciele wielkich sklepów b o g a c ą się dzięki haniebnie wyso­ k i m m a r ż o m . K r y t y k o w a n o projektantów, którzy r z e k o m o zagrażali fizycznemu i p s y c h i c z n e m u zdrowiu Niemców, in­ spirując się d e k a d e n c k ą m o d ą francuską. Jeżeli kobiety b ę d ą ich słuchać, z a c z n ą się niedługo stroić w worki po ziemnia­ kach - myślała poirytowana Sara, idąc do windy. Kątem oka dostrzegła szefa działu męskiego. Siwowłosy mężczyzna przy­ piął do marynarki wojskowe ordery, które zdobył podczas Wielkiej Wojny. Sara pomyślała wzruszona o bracie, który zginął na polu chwały, i o tysiącach niemieckich Ż y d ó w p o ­ ległych za ojczyznę. 270

- Dzień dobry p a n i o m - odezwała się, wchodząc do pra­ cowni krawieckiej. - Dzień dobry, Fräulein Lindner - odpowiedziały midinetki, wstając grzecznie. Sara p c h n ę ł a drzwi do gabinetu, zdjęła rękawiczki, kape­ lusz, po c z y m usiadła i popatrzyła na ręce, nie mogąc opano­ wać ich drżenia. Metro zatrzymało się ze zgrzytem. Do w a g o n u wtłoczył się tłum n o w y c h pasażerów, wśród nich grupka rozradowa­ nych dziewcząt. Miały białe koszule, czarne chustki, ściąg­ nięte skórzanymi rzemykami, granatowe spódniczki i grube białe skarpetki. Paplały cienkimi głosikami, a ich krótkie ku­ cyki podskakiwały rytmicznie. C o ś kłuło M a k s a w plecy. Jed­ na z dziewczynek wbijała mu między łopatki drzewce staran­ nie zwiniętego nazistowskiego sztandaru. - P r o s z ę u w a ż a ć - u p o m n i a ł ją. - Przewożenie m e t r e m dużych p r z e d m i o t ó w jest zabronione. Wychowawczyni grupy, dwudziestoletnia blondynka o wło­ sach starannie splecionych w koronę, rzuciła mu wściekłe spojrzenie. M a x z ulgą wysiadł na stacji i przeskakując po dwa stop­ nie naraz, pokonał schody wiodące na ulicę. P o g o d a od kilku tygodni była przepiękna. Białe grona kwiatów robinii pach­ niały m o c n o i słodko. C h ł o p i e c , członek Hitlerjugend, p o ­ trząsnął mu skarbonką przed nosem, prosząc o datki, ale M a x go minął. Rzeczywiście, nie m o ż n a było w y c h o d z i ć na ulicę bez pieniędzy w kieszeni. G d y dotarł do d o m u towarowe­ go Lindnera, zauważył przechodniów rozmawiających przed drzwiami z d w o m a funkcjonariuszami SA. N i e c o dalej stał m ę ż c z y z n a oparty o latarnię, z p r z e w i e s z o n y m przez r a m i ę aparatem. Dziennikarz? A m o ż e ktoś, kto robi zdjęcia lu­ d z i o m mającym o d w a g ę wejść do sklepu? -

Proszę p a n a ! - zawołał j e d e n z esamanów, stając mu na

drodze. - To jest żydowski sklep. 271

-

Dziękuję, b a r d z o pan uprzejmy, ale w i e m o t y m od

d a w n a - odpowiedział bezczelnie Max, patrząc mu prosto w oczy. - Jest pan Aryjczykiem? -

D o s k o n a ł y m Aryjczykiem. M o i p r z o d k o w i e p r a w d o ­

p o d o b n i e uprawiali z i e m i ę tego kraju z n a c z n i e wcześniej niż pańscy. J e s t e m więc u siebie i jeżeli c h c ę w y d a ć pie­ niądze w t y m sklepie, to nikt mi w t y m nie p r z e s z k o d z i . Zrozumiano? Przez kilka chwil mierzyli się wzrokiem, ale p u c o ł o w a t y m ę ż c z y z n a najwyraźniej stracił rezon. M a x minął go z wy­ m u s z o n y m u ś m i e c h e m , po c z y m w s z e d ł p o d szklany dach sklepu. C h o ć kupujących było znacznie mniej niż zazwyczaj w sobotę, M a x p o c z u ł ulgę, gdy stwierdził, że nie jest jedy­ n y m klientem. Stare, dostojne berlinianki z g o d n o ś c i ą robiły zakupy, j a k to miały w zwyczaju. Zbliżała się Wielkanoc, okres przedświąteczny zawsze sprzyjał h a n d l o w c o m .

Max

wstąpił na r u c h o m e schody, z których rozciągał się widok na sklep. Rozglądał się, żeby sprawdzić, czy wszędzie są klienci. W dziale m ę s k i m p a n o w i e tłoczyli się w o k ó ł gabloty z cyga­ rami. O m i ó t ł nieznajomych przyjaznym spojrzeniem i dotarł wreszcie na szóste piętro. Z a p u k a ł do drzwi i rozedrgany głos nakazał mu wejść. Zajrzał do gabinetu. Sara siedziała przy biurku z p i ó r e m w rę­ ku. Na widok M a k s a jej twarz się rozjaśniła. -

M a x ! M i ł o , że przyszedłeś.

- A co, myślałaś, że opuszczę cię w tak w a ż n y m dniu? zażartował. Podbiegła i przytuliła się do niego. Poczuł, że Sara drży, i z niepokojem stwierdził, że jest j e s z c z e szczuplejsza niż zwykle. - Przyszedłem zabrać cię na obiad. Dopilnuję, żebyś coś zjadła. A po południu zrobię spore zakupy. B ę d ę potrzebował kilku twoich b o y ó w do p o m o c y w niesieniu pakunków. Myś­ lisz, że nowi wartownicy z e c h c ą n a m p o m ó c ? 272

C z u ł y m gestem otarł łzę z jej policzka. - Przepraszam - powiedziała z u ś m i e c h e m . - W z r u s z a m się j a k idiotka. Ostatnio jest mi bardzo ciężko. - Wiem - szepnął. - Ale nie jesteś sama, słyszysz? N i g d y cię nie opuszczę, Saro. Musisz to wiedzieć. Ścisnął jej ręce, j a k b y chciał ją przekonać. - N i e p o k o j ę się zwłaszcza o Victora - wyznała. - Sytu­ acja na uniwersytecie nie jest wcale lepsza. Kilku profesorów zostało wyproszonych z zajęć. O d p r o w a d z o n o ich do drzwi i znieważono przy studentach. Wyobrażasz sobie? Jakie po­ niżenie... - Rzeczywiście, słyszałem o t y m - westchnął Max, cze­ kając, aż Sara w ł o ż y żakiet. - Przed chwilą b y ł e m w redakcji. Ludzie na korytarzach krzywo na siebie patrzą. Z a u w a ż y ł e m znaczki partii w klapach osób, po których najmniej b y m się tego spodziewał. Ullstein to szanowana żydowska firma, a jed­ nak ta zaraza rozprzestrzenia się jak pluskwy. - N a z y w a j ą nas pasożytami - powiedziała drżącym gło­ s e m Sara, szczypiąc się lekko w policzki, żeby n a b r a ł y ko­ lorów. - J e s t e m g o t o w a . Wyjdźmy i s t a w m y c z o ł o t e m u miastu. Sarę najwyraźniej uspokoił widok klientów tłoczących się przy kasach i spacerujących po sklepowych alejkach. Raz czy d w a razy pochyliła uprzejmie głowę, by pozdrowić znajome­ go. Jednak gdy tylko wyszli na ulicę, usłyszeli stukot żołnier­ skich butów. Z z a rogu wyłonił się oddział m ę ż c z y z n w bru­ natnych koszulach,

śpiewających Horst-Wessel-Lied, pieśń na

cześć m ł o d e g o nazisty poległego w potyczce z komunistami, która stała się oficjalnym h y m n e m partii. Sara zacisnęła rękę na ramieniu Maksa. - O Boże, m ę ż c z y z n a na czele oddziału to mój szofer szepnęła zaszokowana. - Pracuje dla m n i e od kilku lat. Z n a m j e g o żonę. Daję j e g o dzieciom prezenty na G w i a z d k ę . N i e m i a ł a m pojęcia, że jest j e d n y m z nich. M ę ż c z y z n a minął ich, nie spojrzawszy w oczy szefowej, 273

i śpiewał j a k opętaniec, prowadząc środkiem ulicy swój nie­ wielki oddział. Niektórzy przechodnie pozdrawiali ich, prę­ żąc ramiona. - Myślę, że powinnaś zmienić szofera - mruknął Max. Nie możesz go zwolnić, bo zaraz by na ciebie doniósł. Jedyny sposób na pozbycie się go to awans. M o g ł a b y ś to zrobić? - Tak, myślę, że tak - wyjąkała, zbita z tropu. - Ale to oznacza, że każdy... ludzie, których spotykamy na co dzień. Ludzie, z którymi nigdy nie mieliśmy kłopotów... G ł o s jej się załamał. Na frontonach niektórych kamienic łopotały czerwone flagi ze swastykami. Dokładnie w tej sa­ mej chwili M a x poczuł, że ich życie chwieje się w posadach. Od tego m o m e n t u b ę d ą musieli patrzeć na świat przez pry­ z m a t donosicielstwa, niechęci, represji. B ę d ą musieli obser­ w o w a ć ludzi w swoim otoczeniu i odgadywać ich skrywane głęboko przekonania. Niczego nie będzie m o ż n a być do koń­ ca p e w n y m . Ani przyjaźni, ani miłości. Poczuł nagłe obrzy­ dzenie. N i e m c y rozsypały się j a k d o m e k z kart, zdradzone przez parlamentarzystów i partie polityczne, niezdolne wznieść budzącej zaufanie t a m y przeciwko ekstremistom, którzy le­ galnie przejęli władzę. Zostały zdradzone przez robotników, którzy od kilku tygodni m a s o w o zapisują się do nazistow­ skich organizacji, przez urzędników, którzy przysięgają po­ słuszeństwo n o w e m u panu i władcy, przez studentów, profe­ sorów i administrację, przez c h ł o p ó w i żołnierzy tęskniących za z w y c i ę s k ą armią. Ich wszystkich upajała świadomość, że oto są teraz obywatelami silnego państwa. N i e m c y zostały zdradzone przez tych wszystkich, którzy w ostatnich dniach pospiesznie składali wnioski o przyznanie legitymacji par­ tyjnej, zanim skończą się zapisy, przez tych wszystkich tchó­ rzy, oportunistów, moralnych karłów - i to bolało M a k s a naj­ bardziej. Tuż przed nimi zatrzymała się długa, czarna limuzyna. Szofer w szarym uniformie otworzył drzwiczki. Z s a m o c h o d u wysiadła Marietta Eisenschacht w garsonce z purpurowej 274

wełny, z etolą z lisa na ramionach i w miękkim, kokieteryj­ nym kapelusiku z s u n i ę t y m na o k o . M a x i Sara patrzyli na n i ą w osłupieniu. - A c h kochani! - w y k r z y k n ę ł a radośnie. - Jak się cieszę, że was tu widzę. Przejrzałam dziś rano zawartość szaf i oka­ zało się, że nie m a m co na siebie włożyć. M u s z ę w y m i e n i ć c a ł ą garderobę. Niewiarygodne, p r a w d a ? Marietta spojrzała bratu w oczy. Pod kpiącą m i n ą starała się ukryć zatroskanie, na którego w i d o k M a k s o w i mocniej zabiło serce. Poczuł, j a k rozluźnia się nieco obręcz w o k ó ł j e g o skroni i że z n ó w m o ż e o d d y c h a ć , napawając się tą krót­ ką chwilą niespodziewanej radości.

* Paryż,

grudzień

1933

O tej godzinie świt stanowił tylko n i e p e w n ą obietnicę. Było j e s z c z e c i e m n o . Latarnie oświetlały puste aleje. Woda w rynsztokach zamarzła. Nieliczni przechodnie stąpali ostroż­ nie, uważając, żeby się nie poślizgnąć. W górę ulicy szedł perszeron zaprzężony do p o w o z u . Węglarze ciągnęli worki z węglem, który pozostawiał na ich dłoniach i twarzach czar­ ne smugi. Ksenia siedziała na obłażącej z farby ławce i obser­ w o w a ł a wysoki m u r więzienia La Sante. B r a m a się otworzyła, żeby wypuścić m ę ż c z y z n ę w niefor e m n y m płaszczu i w kaszkiecie, z m a ł ą w a l i z k ą w dłoni, i natychmiast zatrzasnęła się z g ł u c h y m łoskotem. Mężczyzna stał niepewnie, j e g o wątła sylwetka odcinała się od posępne­ go muru. Ksenia podniosła się z ławki i przeszła na d r u g ą stronę ulicy. Sasza wyprostował się i spojrzał na nią nieufnie. Z a t r z y m a ł a się tuż przy nim, przestraszona i skrępowana, si­ ląc się na spokój. Objęła wuja, ale on stał sztywno j a k kołek, a nawet nieznacznie się cofnął. - Wujku Saszo - szepnęła. - Bardzo się cieszę. 275

Nie o d e z w a ł się, więc wzięła go p o d rękę i powoli popro­ wadziła do stacji metra. Dzięki m o w i e obronnej Gabriela Vaudoyera Sasza dostał najmniejszy z m o ż l i w y c h w y m i a r kary, ale kilka lat spędzonych za kratkami odcisnęło na nim nieodwracalne i bolesne piętno. Szedł powoli i ostrożnie j a k starzec albo ktoś, kto stracił orientację w terenie, i Ksenia po­ myślała z lekkim przerażeniem, że trzeba będzie czasu, aby nauczył się poruszać jak wolny człowiek. Z a p r o p o n o w a ł a , żeby zamieszkał u niej, ale Sasza cenił sobie niezależność. - N i e udało mi się znaleźć dla ciebie pokoju, więc za­ mieszkasz z M a s z ą - powiedziała do wuja, który siedział, podskakując, na drewnianej ławce w wagonie metra. - Sytu­ acja jest dramatyczna. Wielu ludzi straciło pracę. Więc, sam rozumiesz, t y m bardziej nikt nas nie chce. G d y b y ś widział te o h y d n e tabliczki w y w i e s z o n e n a niektórych k a m i e n i c a c h w XV dzielnicy: Ż A D N Y C H PSÓW, Ż A D N Y C H KOTÓW, Ż A D N Y C H ROSJAN! Jest kryzys, rozumiesz? - N i e za bardzo. Spędziłem siedem lat za kratkami. N a ­ brałem złych przyzwyczajeń. P r z y w y k ł e m do posiłków o sta­ łych porach i do braku zainteresowania życiem na zewnątrz. - W takim razie będziesz się musiał szybko przestawić odpowiedziała oschle Ksenia ze ściśniętym sercem. Cztery lata wcześniej, po śmierci Diagilewa, M a s z a stra­ ciła pracę dekoratorki w Baletach Rosyjskich. Kryzys po­ krzyżował jej plany. Miała trudności ze znalezieniem nowej pracy. Zaczęto zamykać j e d n ą po drugiej rosyjskie p r a c o w n i e krawieckie, nie tylko z powodu odpływu amerykańskich klien­ tów, lecz również dlatego, że k o s z t o w n e aplikacje z pereł i cekinów oraz m a l o w a n y j e d w a b wyszły z mody. M ó w i o n o , że Rosjanie nie mają żyłki do interesów. Wielu zbankruto­ wało, tak jak książę J u s u p o w i j e g o d o m m o d y Irfe. M a s z a miała nadzieję, że p o m o ż e jej wielka księżna Maria P a w ł o w na. O k a z a ł o się jednak, że Kitmir został sprzedany, a arystokratka wyjechała do N o w e g o Jorku. Na szczęście M a s z a mia­ ła klasyczną n o r d y c k ą urodę, jasne, kręcone włosy i z g r a b n ą 276

sylwetkę. Znalazła pracę modelki u krawca Luciena Lelonga, a Ksenia dbała, żeby niczego jej nie b r a k o w a ł o . - N i e traktują nas j u ż tak dobrze j a k kiedyś - ciągnęła Ksenia cicho, w obawie, że pasażerowie, usłyszawszy obcy język, z a c z n ą krzywo na nich patrzeć. - W zeszłym roku Francuzi bardzo źle przyjęli w i a d o m o ś ć , że Rosjanin zamor­ dował prezydenta D o u m e r a . Patrzą n a m na ręce. Musisz się z a c h o w y w a ć nienagannie, rozumiesz? W każdej chwili m o g ą nas aresztować i odwieźć do granicy. Wielu Rosjan siedzi w belgijskich więzieniach. Wystarczy niewiele. Złamanie prze­ pisów drogowych. Brak świadectwa pracy. Francuzi wyśmie­ wają się z naszego akcentu, który j e s z c z e n i e d a w n o uwa­ żali za uroczy. Niektórzy przyjaciele Cyryla poprosili nawet o z m i a n ę pisowni nazwisk na francuską. - M a m nadzieję, że on nie! - krzyknął oburzony Sasza. - Oczywiście, że nie. Znasz Cyryla. Ma szesnaście lat i j a s n o sprecyzowane poglądy na wiele spraw. N i e m o ż e się doczekać twojego powrotu. Prosił, ż e b y m ucałowała cię od niego. Bladą twarz Saszy rozjaśnił słaby uśmiech. Ksenia chwy­ ciła go gwałtownie za rękę i m o c n o ścisnęła. - Wszystko będzie dobrze - powiedziała, wzruszona. Obiecuję ci. Przetrwaliśmy j u ż o wiele gorsze próby, p r a w d a ? - A ty? Jak się m a s z ? Jesteś szczęśliwa z m ę ż e m ? - rzucił pospiesznie, po raz pierwszy patrząc jej prosto w oczy. Milczała. Była przyzwyczajona do e g o i z m u Saszy i to nie­ oczekiwane pytanie zbiło ją z tropu. Dotarło do niej, że jesz­ cze nigdy się nad tym nie zastanawiała. Czy jest szczęśliwa? Przed oczami przesunęło jej się m n ó s t w o ulotnych obrazów. Trzask żaluzji, które odsuwała rano w oknach z w i d o k i e m na Ogród Luksemburski, spokój salonu pełnego j a s n y c h draperii, ogień w kominku. Radosna twarz kucharki. Teraz Ksenia nie musiała się j u ż martwić, j a k wyżywić rodzinę. Gabriel, j e g o wysoka, przygarbiona sylwetka. Jego budząca zaufanie tusza i urzędniczy wąsik. Okulary zsunięte na czubek nosa, 277

gdy w skupieniu czytał akta. Wspólne wyprawy do antykwa­ riatów. Wybuchy śmiechu. Sposób, w jaki przyglądał się jej, oczarowany, j a k b y nie m ó g ł się nadziwić, że ją poślubił i że ona ciągle tu jest. - Tak - przyznała. - M o ż e trudno w to uwierzyć, ale je­ stem szczęśliwa. Gabriel jest dla Nataszy c u d o w n y m ojcem. Powiedziałabym nawet: rewelacyjnym. - Tak często bywa z m ę ż c z y z n a m i , którzy p ó ź n o mają dzieci. G d y b y m ja m ó g ł zaznać tego szczęścia, szalałbym z radości. Nikt nie wiedział, że Gabriel nie jest ojcem jej córeczki. Jego wspaniałomyślność w o b e c dziecka, któremu dał nazwi­ sko, nie przestawała zadziwiać Kseni. Dotrzymał słowa i wy­ glądało na to, że wychowuje Nataszę z radością. Na myśl o tym poczuła o g r o m n ą wdzięczność. - Co się ze m n ą stanie, Kseniu? - zapytał Sasza cicho, gdy jechali c i e m n y m tunelem. Od czasu do czasu migały słabe światełka, które szybko zostawały w tyle. Sasza był zlany z i m n y m potem, koszula kleiła mu się do pleców. Czuł, że wydziela zjełczałą w o ń celi i pokoju widzeń. Drżącymi palcami poprawiał krawat. W szy­ bie odbijała się j e g o twarz. Blizna na czole, j a s n e , przerze­ d z o n e włosy, dwie głębokie zmarszczki przy ustach. M i a ł czterdzieści j e d e n lat, a czuł się j a k starzec. - Z m a r n o w a ł e m sobie życie - powiedział s m u t n o . - Przestań, wuju! Przeszłość, to j u ż przeszłość. N a r o b i ł e ś głupstw i Bóg j e d e n wie, że słono za to zapłaciłeś. Nie zasłu­ giwałeś na to. Teraz musisz zacząć walczyć. -

Walczyć? - uniósł się Sasza. - Z c z y m ? I przeciwko

c z e m u ? Wszyscy b ę d ą m n i e pytać, co robiłem przez ostatnie siedem lat. Siedem lat, Kseniu! To wieczność. - Nikt cię nie będzie o nic pytał. Gabriel znalazł ci posa­ dę stróża nocnego. Nie patrz tak na mnie. Wiem, że to nic nadzwyczajnego, ale przynajmniej m a s z pracę. I wierz m i , w tych czasach to dar niebios. 278

- Więc i to będziemy zawdzięczać j e m u - rzucił Sasza z n u t k ą goryczy w głosie. - Sporo tego, prawda? W oczach wuja Ksenia dostrzegła błysk tamtej młodzień­ czej arogancji, z j a k ą odnosił się do ludzi, gdy królował w pe­ tersburskich salonach. Odwróciła głowę. C z y czuła, że jest coś winna m ę ż o w i ? Gabriel przyjął p o d swój dach ją i Cyry­ la, uznał jej dziecko. Bronił wuja w sądzie i nadal go chronił, bo Saszy po wyjściu z więzienia groziło wydalenie z Francji. Gabriel znał ministra i wysoko postawionych urzędników, którzy umorzyli tę sprawę. Zawdzięczała mężowi wiele, ale rozumiała reakcję wuja. M o ż n a znienawidzić tych, którzy wyciągają do nas p o m o c n ą dłoń, a wdzięczność napawa go­ ryczą ludzi pysznych. W dniu ślubu Ksenia zdała sobie sprawę, że Gabriel ma wiele znajomości wśród parlamentarzystów, ministrów, gene­ rałów, wysokich urzędników, przemysłowców. K a n d y d o w a ł na stanowisko radnego w dzielnicy, lecz przegrał. W okresie częstych zmian w słabym rządzie krótko dzierżył nawet tekę ministra. We wszystkim, co dotyczyło j e g o spraw zawodo­ wych, był skryty, często nawet podejrzliwy. Należał do kasty ludzi w p ł y w o w y c h . Początkowo Ksenia próbowała okazać zainteresowanie działalnością męża, myśląc, że sprawi mu tym przyjemność, ale dał jej do zrozumienia, że nie p o w i n n a się w to mieszać. Gabriel przede wszystkim potrzebował od­ danej pani d o m u i towarzyszki, a Ksenia skrupulatnie pełniła tę rolę. Poza t y m zupełnie niespodziewanie okazało się, że do siebie pasują. Był dobrym k o c h a n k i e m i stosunki z nim spra­ wiały jej przyjemność. Ich ciała połączyło serdeczne porozu­ mienie. C z y ż b y m się uspokoiła? - zastanawiała się Ksenia, obijając się o r a m i ę wuja w rytm p o d s k o k ó w w a g o n u metra. - N i e m o g ę zostać we Francji, Kseniu - ciągnął Sasza ochryple. - Wykończę się tu. Wolę wracać do Rosji. - Zabiją cię albo prędzej czy później w y w i o z ą na Syberię i na j e d n o wyjdzie. Niektórzy spośród nas postanowili wró­ cić, ale ty nigdy nie przywykniesz do tego, co się tam teraz 279

dzieje. Nasza Rosja na zawsze przestała istnieć. Musisz to za­ akceptować. To jest inny świat i nie ma w nim dla nas miej­ sca. Nasza przyszłość jest tutaj. Przerwała, wygładziła spódnicę na kolanach. - Po urodzeniu Nataszy wystąpiłam o obywatelstwo fran­ cuskie. - N i e m o ż l i w e ! Nie zrobiłaś t e g o ! - A dlaczego nie? - odparła zirytowana. - To przecież żadna zbrodnia. M ó w i s z tak, j a k b y m sprzedała duszę diabłu! Przez dziesięć lat większość nas siedziała na walizkach! By­ liśmy przekonani, że wkrótce w r ó c i m y do kraju. Ale oczeki­ w a n i e się przedłuża, wujku. Z a t r a c a m y się w nim. I umiera­ my, czekając - mówiła, m o c n o ściskając dłonie. - Dzięki ustawie z tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku moja córka, urodzona we Francji z ojca Francuza, jest Fran­ cuzką. N i e oznacza to, że nie będzie znała Rosji. Wychowuję ją w miłości do ojczyzny p r z o d k ó w i w szacunku do kraju, który nas przyjął. Ale paszport N a n s e n a przestał mi wystar­ czać. M u s z ę mieć możliwość ochrony swojego dziecka, gdy­ by życie z n ó w zaczęło się k o m p l i k o w a ć . - I myślisz, że lepiej poradzisz sobie j a k o Francuzka? zapytał z pogardą. - W razie wojny - na p e w n o . - Chyba żartujesz. - S a m m ó w i s z , że przez te wszystkie lata byłeś daleko od prawdziwego życia. Skończyła się p e w n a epoka. Powojenna. Czas upojenia tym, że przeżyliśmy. Że ocaleliśmy z walk, z masakr. R a d o ś ć życia, przesada, entuzjazm... Teraz m a m y Mussoliniego we Włoszech, Hitlera w N i e m c z e c h , Stalina w Związku Radzieckim. I miliony ludzi na ulicach, bez pracy, bez grosza przy duszy. Życie drogo kosztuje, zarobki zmalały o dwadzieścia procent, wielu rentierów p o p a d ł o w ruinę. Nikt nie czuje się bezpiecznie. Przyszłość rysuje się w c i e m n y c h barwach. Poczekaj trochę, a zrozumiesz, o c z y m m ó w i ę . Z d a ł a sobie sprawę, że m ó w i p o d n i e s i o n y m głosem. Pasa280

żerowie przyglądali się jej nieufnie, doszukując się związku pomiędzy kobietą w futrze a m ę ż c z y z n ą o zapadłych policz­ kach w wytartej kurtce i dziurawych butach. - J e s t e ś m y na miejscu - p o w i e d z i a ł a Ksenia z u l g ą i wstała. -

Cudzoziemskie brudasy!

Wracajcie do siebie! - za­

grzmiał czyjś głos. Należał do m ę ż c z y z n y o gęstych, czarnych włosach i peł­ nych, wilgotnych ustach, w których obracał wykałaczkę. Wró­ cić do siebie... Do domu... N a g l e d o p a d ł o Ksenię w s p o m n i e ­ nie o rodzinnym mieście, o ściętych lodem brzegach Newy, bizantyjskich kopułach, złoconej iglicy Twierdzy Pietropawłowskiej, przecinającej z i m o w e n i e b o . J e d n o n i e s z c z ę s n e s ł o w o w y s t a r c z y ł o , żeby rozbić w p y ł jej p i ę k n ą p r z e m o w ę i o d s ł o n i ć tę g ł ę b o k ą ranę, z n a n ą tylko u c h o d ź c o m . Sasza m i a ł rację. W Paryżu, p o ś r ó d p a s a ż e r ó w o ostrych rysach, o ciałach s z t y w n y c h ze z m ę c z e n i a , była c u d z o z i e m k ą . Na z a w s z e p o z o s t a n i e K s e n i ą F i o d o r o w n ą Ossoliną. W y g n a n a ze swojego kraju, z w i ą z a n a z m ę ż c z y z n ą , którego darzyła szczerym, lecz m d ł y m u c z u c i e m , uległa z a k ł a d n i c z k a m a ł ­ żeństwa, na które z d e c y d o w a ł a się z b r a k u i n n y c h możli­ wości, u p o d o b n i ł a się do j e d n e g o z tych znikających cie­ ni, które nawiedzają w i o s n ą białe petersburskie noce, gdy światło i ciemność ł ą c z ą się, mieszają ze s o b ą i zamieniają w chimery. -

Mamusia!

Dziewczynka w

granatowym marynarskim

płaszczyku

krzyknęła i puściła huśtawkę. Biegła do matki tak szybko, że spadł jej kapelusz i j a s n e kosmyki rozwiewał wiatr. Rzuciła się Kseni w ramiona, a ta uniosła ją, śmiejąc się głośno. - G d z i e byłaś? - spytało dziecko z wyrzutem, przykła­ dając dłonie do policzków matki. - Obiecałaś, że pójdziesz ze m n ą do ogrodu, gdy będzie ładna pogoda. C z e k a ł a m na ciebie. 281

- M u s i a ł a m p o m ó c wujowi wprowadzić się do cioci Ma­ szy, serce. Zajęło mi to więcej czasu, niż myślałam. Mu­ siałam kupić mu ubrania. - N i e m ó g ł sam sobie kupić? - M ó g ł , oczywiście, ale w o l a ł a m mu p o m ó c . Wiesz, że jest chory. Bądź dla niego wyrozumiała, gdy się z nim zoba­ czysz. Postawiła córeczkę. Natasza miała sześć lat, ślicznie wy­ krojone usteczka, krągłe policzki, o r z e c h o w e oczy i twardy charakterek. Z u c h w a ł o ś ć dziewczynki przerażała czasem bo­ nę, której m a ł a nie dawała ani chwili wytchnienia. P o d c z a s spacerów w ogrodzie m ł o d a Burgundka wodziła w z r o k i e m za c h ł o p c a m i w marynarskich ubrankach, bo bardziej prawdopo­ d o b n e było, że N a t a s z a przebywa w ich towarzystwie, wspi­ nając się na poręcze i ścierając sobie kolana, niż gra w serso czy bawi się lalką z dziewczynkami w s w o i m wieku. W głębi duszy Ksenia była d u m n a z córki. U ż y w a ł a czasem matczy­ nego autorytetu, żeby u t e m p e r o w a ć kaprysy Nataszeńki, ale lubiła jej z d e c y d o w a n y charakter. Nie znosiła n a d m i e r n i e w r a ż l i w y c h i mizdrzących się dzieci. G d y Natasza przyszła na świat, Ksenia przez m o m e n t p o ­ czuła się zagubiona. Na widok pomarszczonej twarzyczki i za­ różowionego ciałka ogarnęło ją poczucie obcości, j a k b y nic jej nie łączyło z tym dzieckiem, j a k b y miała przed s o b ą ja­ kąś n i e z n a n ą istotę. Ogarnął ją strach. Przecież w y c h o w y w a ł a Cyryla od dnia j e g o narodzin. Skąd więc wzięło się to wstręt­ ne poczucie, że traci grunt pod nogami, patrząc na w ł a s n ą córkę? W takiej chwili brak Niani był jeszcze bardziej dotkli­ wy niż zwykle. Mądra staruszka na p e w n o znalazłaby słowa pocieszenia i j e d n y m r u c h e m dłoni rozwiała wszystkie wątp­ liwości Kseni. A p o t e m Natasza chwyciła ją za palec z in­ stynktownym z d e c y d o w a n i e m w ł a ś c i w y m n o w o r o d k o m i ta niespodziewana siła zaskoczyła Ksenię. Dojrzała w swoim dziecku tę s a m ą m o c , która od tylu lat prowadziła ją samą. Odnalazła się w niej i poczuła, j a k zalewa ją fala miłości. 282

Przeczuwała niejasno, że w przyszłości córka będzie dla niej nie ciężarem, lecz wsparciem. K u c n ę ł a obok dziecka, nie dbając o to, że m o ż e zabrudzić płaszcz i spódnicę, ujęła w dłonie m a ł ą twarzyczkę i obsypała ją głośnymi p o c a ł u n k a m i . M a ł a roześmiała się, wydostała z objęć matki i zaczęła biec. - Chodź, m a m u s i u ! C h o d ź , pohuśtasz m n i e ! Gabriel Vaudoyer czekał w salonie. Przejrzał się w lustrze nad k o m i n k i e m i sprawdził w ę z e ł białego krawata. Czarny ogon fraka leżał doskonale. Gabriel obawiał się dzisiejszego wieczoru, choć nie chciał się do tego przyznać. Ksenia miała go przedstawić wspólnocie rosyjskiej. Wiedział, że ślub m ł o ­ dej contessy Ossolinej nie został dobrze przyjęty. Tego same­ go 1927 roku ze z g r o z ą k o m e n t o w a n o m a ł ż e ń s t w o księżnej Natalii Paley, wnuczki cara Aleksandra II, ze słynnym kraw­ c e m L u c i e n e m Lelongiem, choć przecież Lelong był bohate­ rem o d z n a c z o n y m krzyżem w o j e n n y m i j e d n y m z najbardziej szczodrych d a r c z y ń c ó w podczas wieczorów charytatywnych organizowanych na cześć uchodźców. Rosjanie pobierali się m i ę d z y s o b ą przez w i e r n o ś ć i d e a ł o m ojczyzny, której ich p o z b a w i o n o , i w p o s z a n o w a n i u zasad religii p r a w o s ł a w n e j , której za nic w świecie nie chcieli się w y r z e c . P o z a t y m nie czuli się do k o ń c a a k c e p t o w a n i przez francuskie społeczeń­ stwo. Gabriel bez zmrużenia oka zgodził się, gdy Ksenia spytała go, czy mogliby wziąć ślub w cerkwi przy rue Daru. Ku w ł a s n e m u zdumieniu, choć od wielu lat uważał się za agno­ styka, niezmiernie wzruszył go zapach kadzidła, płomyki cienkich świec oświetlające złote ikony, chór głębokich, prze­ nikliwych głosów - cała ta w s c h o d n i a ceremonia pełna nie­ zwykłego majestatu, tak różna od tego, czego sam doświad­ czył w dzieciństwie. Jeden z licznych świadków, rosły oficer dawnej carskiej armii, stał tuż za nim, trzymając nad g ł o w ą z ł o t ą koronę. Były sąsiad Ossolinów trzymał p o d o b n ą koro283

nę nad g ł o w ą Kseni. Z nieufnych twarzy m ę ż c z y z n Gabriel wyczytał, że nie są mu przychylni. Mały Cyryl, niebiesko­ oki chłopiec o jasnych, niesfornych w ł o s a c h zaczesanych do tyłu i okiełznanych brylantyną, stał przy M a s z y onieśmielony i drżący i sam nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy martwić o siostrę. No i sama Ksenia w bladoróżowej, krótkiej sukien­ ce z trenem barwy kości słoniowej i staniczkiem wyszywa­ n y m perłami, w welonie z koronki o haftowanych brzegach, który opływał jej p o w a ż n ą twarz... Podczas przeprowadzki ż o n y Gabriel u ś w i a d o m i ł sobie, j a k trudne wiodła dotąd życie. Przyniosła do d o m u tylko jed­ ną niewielką walizkę ze sfatygowanej skóry, i w tym jej ubó­ stwie była n i e z w y k ł a g o d n o ś ć . Stała spokojnie w salonie, trzymając za rękę brata, a pod sukienką wyraźnie rysował się jej zaokrąglony brzuch. Bardzo go wzruszył ten widok. Spodziewał się kobiety zmiennej, twardej i zapalczywej, ekstrawaganckiej, przeplatającej chwile gniewu i płaczu m o ­ mentami egzaltacji. Takie wyobrażenie o „duszy słowiańskiej" wyniósł z lektur i przedstawień Baletów Rosyjskich. Tym­ czasem Ksenia nie była kapryśna. Mijały miesiące, a Gabriel odkrywał kobietę o w y s z u k a n y c h manierach, która zachowy­ wała się tak, j a k b y wierzyła w ich m a ł ż e ń s t w o . W głębi du­ szy obawiał się narodzin dziecka, lecz - ku swojemu wiel­ kiemu zaskoczeniu - natychmiast przywiązał się do małej. C z a s e m nawet zapominał, że nie jest jej ojcem, i gdy N a t a s z a obejmowała go za szyję, patrząc na niego przebiegle lub czu­ le, odczuwał zadowolenie dziwnie p o d o b n e do szczęścia. - Gabriel? Przepraszam, że kazałam na siebie czekać. N a ­ tasza była dziś wyjątkowo wymagająca. Chciała, ż e b y m prze­ czytała jej kilka bajek. Ksenia stanęła w drzwiach. Jej jasne włosy wiły się miękko wokół na karku, a w brylantowych kolczykach, które podaro­ wał jej z okazji narodzin córki, odbijało się światło. C i e n k a bransoletka z o n y k s ó w i d i a m e n t ó w podkreślała szczupłość nadgarstka. 284

Miała d ł u g ą w i e c z o r o w ą suknię bez r ę k a w ó w

z białej, drapowanej satyny, z trójkątnym wycięciem na ple­ cach, przekreślonym cieniutkimi, skrzyżowanymi ramiączkami. W ręku trzymała etolę i torebkę. Była tak spokojna, że Gabriel, patrząc na n i ą nie m ó g ł wykrztusić słowa. Stał, urzeczony, jak za k a ż d y m razem. - Jesteś gotów, kochany? - zaniepokoiła się. - N i e chcia­ łabym cię poganiać, ale właśnie zatelefonowała Masza. Pyta, czy m a m zamiar przyjść j e s z c z e dziś, czy dopiero jutro. Nie m o ż e m y się spóźnić na pierwsze głosowanie jury. Jeżeli od razu odpadnie, b ę d ę musiała j ą pocieszać, ale m a m nadzieję, że moja siostra dojdzie co najmniej do finału. M o i m zdaniem należy jej się tytuł Mademoiselle Russie i jeżeli go zdobędzie, z a b a w a potrwa c a ł ą n o c . M a m nadzieję, że nie m a s z j u t r o o świcie żadnych spotkań. U ś m i e c h n ą ł się i sprawdził, czy ma w kieszeni papieroś­ nicę. - Twoja siostra nigdy nie będzie tak piękna j a k ty, moja droga, ale rzeczywiście jest urocza. B e z wątpienia ma duże szanse. C h o d ź m y więc stawić czoło Rosjanom, skoro tak trze­ ba - dodał z westchnieniem. - Ależ, Gabrielu, nie jesteś przecież N a p o l e o n e m - zażar­ towała Ksenia, gdy p o d a w a ł jej ramię. - Nie zjedzą cię, zoba­ czysz. Wybory Mademoiselle Russie

stały

się w a ż n y m

wydarze­

n i e m . Od kilku lat k o n k u r s y p i ę k n o ś c i o r g a n i z o w a n o we w s z y s t k i c h krajach, w których p r z e b y w a l i uchodźcy. Ten, który odbywał się we Francji, kraju u z n a w a n y m za ikonę mody, był wyjątkowo prestiżowy. N a z w i s k o szczęśliwej zwy­ ciężczyni p o d a w a n o na pierwszych stronach gazet. Jej portre­ ty zdobiły karty pocztowe, sprzedawane w Berlinie, Rydze, Szanghaju i w Harbinie, mieście w dalekiej Mandżurii, w któ­ rym schroniło się wielu Rosjan. Każda m ł o d a Rosjanka mog­ ła zgłosić chęć udziału w konkursie, organizowanym przez j e d e n z emigracyjnych dzienników. Warunkiem było posiada­ nie paszportu N a n s e n a . Masza aż podskoczyła z radości, gdy 285

j a k o j e d n a z dwudziestu kandydatek otrzymała zaproszenie do ścisłych eliminacji. W jury zasiadały w a ż n e rosyjskie oso­ bistości ze świata sztuki, pisarze, aktorki czy słynne baleriny. Masza poprosiła siostrę, żeby przyszła jej kibicować. Bardzo to Kseni pochlebiło. Ich stosunki nadal były napięte. Ksenia nie wiedziała, czy Masza zaakceptuje obecność Gabriela w jej życiu. Na szczęście obawy okazały się bezpod­ stawne. Gabriel traktował M a s z ę z kurtuazją, a ona flirtowała z n i m naiwnie. Pieniądze i pozycja szwagra wywierały na niej duże wrażenie. Ksenia zastanawiała się czasem, czy sio­ stra przypadkiem jej nie zazdrości. Przecież, w ogóle o to nie zabiegając, dostała to, czego Masza tak bardzo pragnęła: za­ bezpieczenie materialne, piękny dom... Tak czy inaczej Kse­ nia zachowała czujność, nie dawała się zwieść iluzji życia, które prezentowało jej teraz swoją nową, uśmiechniętą twarz. Od jej dobrych stosunków z m ę ż e m zależał także spokój Cy­ ryla. Odkąd ich życie codzienne stało się prostsze, Cyryl bry­ lował w liceum H e n r y k a IV i z entuzjazmem uczestniczył w obozach rosyjskich skautów. Brat Kseni znalazł równowa­ gę p o m i ę d z y Francją - j e g o zastępczą ojczyzną - i Rosją, z której pochodził i którą znał j e d y n i e z opowieści sióstr. N a taszeńka dorastała w spokojnej atmosferze, a M a s z a nie mu­ siała się bać o dach nad głową, gdyby straciła pracę. Było coś słodkiego w świadomości, że zapewniła spokój rodzinie, na­ wet za cenę własnej wolności - bo Ksenia trzeźwo ocenia­ ła swoją sytuację. Wiedziała, że wybierając drogę rozsądku, złożyła w ofierze tę część samej siebie, którą odkryła kiedyś, d a w n o temu, przed j e d n y m tylko mężczyzną. I gdy jej myśli wstępowały na tę niebezpieczną drogę, zamykała oczy, j a k b y chciała odegnać ostre jak brzytwy okruchy w s p o m n i e ń . Kilka godzin później Masza odbierała pierwszą nagrodę, witana oklaskami. Jej piękne, krągłe policzki pokrył radosny rumieniec, a oczy błyszczały. Była śliczna j a k nigdy dotąd. Ksenia cieszyła się razem z nią. N a g r o d a zapewniała siostrze 286

stałą pracę modelki. Przez najbliższy rok laureatka nie mu­ siała się o nic martwić. P ó ź n y m w i e c z o r e m wylądowali w Szeherezadzie, j e d n y m z najmodniejszych rosyjskich kabaretów w Paryżu. Cygań­ ska orkiestra grała pośród draperii i pufów, upodabniających wnętrze do orientalnego haremu. Strzelały korki szampana. Co jakiś czas Ksenia dyskretnie sprawdzała, czy Gabriel się nie nudzi. Pił w ó d k ę , rozglądając się z zaciekawieniem po sali. N i e sprawiał wrażenia w y o b c o w a n e g o . Podczas kolacji chwalił kulebiak z łososiem, szaszłyk kaukaski i syberyjski suflet. - Kseniu, nigdy nie zgadniesz, j a k ą dostałam przed chwi­ lą propozycję! - krzyknęła nagle Masza, opadając na p u f tuż obok. - Proszę cię, m ó w po francusku, żeby Gabriel zrozumiał! poprosiła Ksenia, przekrzykując harmider. - Mikołaj Aleksandrowicz pracuje w studiu Billancourt nad adaptacją książki Kessla. P o d o b n o kompletują obsadę. Powiedziałam mu, że nie j e s t e m aktorką, tylko dekoratorką. C h c e m n i e przedstawić Borysowi Bilińskiemu. Wyobrażasz sobie? Być m o ż e z n ó w b ę d ę p r a c o w a ć przy tworzeniu sceno­ grafii i k o s t i u m ó w ! Byłoby cudownie, prawda? - mówiła, ściskając j e d n ą rękę w drugiej j a k m a ł a dziewczynka. - Biliński to rzeczywiście w a ż n a osobistość. To byłaby dla ciebie wielka szansa. A kim jest ten Mikołaj Aleksandro­ wicz? - Pójdę po niego. - Masza poderwała się z miejsca. Podeszła do s m u k ł e g o , czarnowłosego m ę ż c z y z n y w smo­ kingu, poruszającego się z w y s t u d i o w a n ą nonszalancją. M i a ł pociągłą twarz, m i ę k k o zarysowany podbródek i podłużne oczy o żywym spojrzeniu. Patrzył na M a s z ę w sposób charak­ terystyczny dla uwodzicieli, z żarliwością pomieszaną z wyra­ chowaniem. Dziewczyna tańczyła wokół niego j a k ćma, ośle­ piona zbyt m o c n y m światłem. G d y ruszyli r a z e m ku Kseni, skrzypce zagrały w szybszym rytmie i rozszalały się bałałajki. 287

M ł o d ą kobietą przeszył nagły dreszcz, miała niedobre prze­ czucia. - N i e lubię tego człowieka - stwierdziła Ksenia kilka ty­ godni później. - Oczywiście, przecież jest we m n i e zakochany - odparła oschle Masza. - Zamiast cieszyć się m o i m szczęściem robisz wszystko, żeby zepsuć mi humor. Ksenia stała przy oknie. Policzyła do dziesięciu, przyglą­ dając się s k o m p l i k o w a n y m liniom gałęzi przysypanych śnie­ giem. Masza potrafiła być denerwująca j a k m a ł o kto. Ksenia odetchnęła głęboko. Musiała z a c h o w a ć spokój. Ten Mikołaj Aleksandrowicz stał się w a ż n ą postacią w życiu siostry. C h o ć Ksenia starała się okazywać d o b r ą wolę, nie potrafiła do­ strzec w tym m ę ż c z y ź n i e żadnych zalet. - Nie rywalizujemy ze sobą, M a s z o - westchnęła. - Dla­ czego zachowujesz się, jakby było zupełnie odwrotnie? Wy­ c h o w a ł a m cię, bo tak z a d e c y d o w a ł o przeznaczenie, i cały czas robię wszystko, co m o g ę , żeby było ci w życiu dobrze. Masza siedziała n a b u r m u s z o n a na kanapie. Z a ł o ż y ł a n o g ę na nogę. Oczy jej błyszczały. - W takim razie powinnaś być szczęśliwa, że w y c h o d z ę za mąż. K o c h a m Mikołaja. Z całego serca pragnę spędzić ży­ cie przy j e g o boku. Ksenię drażniła ta ckliwość. Z trudem powstrzymała się, żeby nie wznieść oczu ku niebu. Jak m o ż n a pozostać tak na­ i w n ą po przejściu tych wszystkich strasznych p r ó b ? Pomyśla­ ła, iż stało się tak być m o ż e dlatego, że - p o m i m o wszystko zawsze chroniła m ł o d s z ą siostrę. Masza była zbyt m ł o d a , by samodzielnie p o d e j m o w a ć decyzje, dlatego zadowalała się w y k o n y w a n i e m poleceń Kseni - cóż z tego, że niechętnie? Starsza siostra była dla niej j a k tarcza. Na tę myśl kark Kseni zesztywniał, j a k b y odpowiedzialność, którą musiała unieść, nabrała nagle prawdziwego, fizycznego ciężaru. - M y ś l a ł a m , że szukasz bogatego męża. A ten twój Mi288

kołaj zajmuje się po trochu wszystkim, prawda? Jednego dnia pisze do bliżej nieokreślonej gazety, drugiego pracuje przy adaptacji powieści Josepha Kessla. Nie ma stałego zawodu, a wkrótce skończy trzydzieści lat. N i e uważasz, że to dość niepokojące? - Ale przynajmniej nie gra na wyścigach ani w kasynie. Wiesz tak s a m o dobrze j a k ja, że czasy są trudne. Poza tym teraz, gdy spotkałam p r a w d z i w ą m i ł o ś ć , nie d b a m o pienią­ d z e ! - w y k r z y k n ę ł a Masza. - Z a w s z e sobie poradzę, żeby za­ spokoić w ł a s n e potrzeby. M i a ł a m ś w i e t n ą n a u c z y c i e l k ę dodała przebiegle. - N i e p r o s z ę cię o błogosławieństwo, Kseniu. P o b i e r z e m y się, czy tego chcesz, czy nie. I b ę d ę szczęśli­ wa, zobaczysz. Jak jej to w y t ł u m a c z y ć ? - myślała Ksenia. Jej nieufność w o b e c Mikołaja była instynktowna. M i a ł fałszywe oczy, uda­ w a ł uwodziciela, a j e g o pretensjonalne wypowiedzi zdradzały zainteresowanie wyłącznie w ł a s n ą osobą. Kilka razy przy­ szedł do nich z M a s z ą na kolację i Ksenia zawsze odnosiła nieprzyjemne wrażenie, ż e rozbiera j ą w z r o k i e m . N i e m o g ł a zdradzić siostrze, że poprosiła Gabriela o przeprowadzenie m a ł e g o śledztwa w sprawie Mikołaja Aleksandrowicza Rostoffa. Nie znalazł niczego kompromitującego, żadnych kon­ fliktów z p r a w e m ani p o w a ż n y c h długów. P o r z ą d n y c z ł o ­ wiek. Karierowicz - p o m y ś l a ł a Ksenia z pogardą. - Nie sądzę, żeby był ciebie godzien, M a s z o . Jest w nim coś, co bardzo mi się nie podoba. Rodzaj jakiegoś... - C z e g o ? C ó ż takiego wymyślisz, skoro nie znajdujesz słów, żeby to n a z w a ć ? - Nie w i e m ! - piekliła się Ksenia. - Nie p o d o b a mi się j e g o arogancja. Za kogo on się u w a ż a ? M a m wrażenie, że chce się t o b ą posłużyć, ale nie w i e m jeszcze, w j a k i m celu. - A jeśli po prostu mnie kocha? Ksenia miała dość tej walki. Siostra i tak zrobi, co zechce. Wróciła do ubierania choinki, pachnącej pięknie igliwiem i żywicą. Patrząc na łańcuchy, zastanawiała się z uśmiechem, 289

k o m u bardziej przypadła do gustu ta tradycja - Gabrielowi czy Nataszeńce. Jej mąż j a k o dziecko nigdy nie ubierał cho­ inki. Wkrótce na gałęziach z a w i s n ą owoce, prezenciki i orze­ chy owinięte w złoty papier. W pudełku leżało kilka sreberek. Ksenia rozwinęła je delikatnie. - Pamiętasz Boże Narodzenie u nas w d o m u ? - zapytała wzruszona. - Za k a ż d y m razem chciałaś zawiesić gwiazdę na czubku choinki. Tata sadzał cię na swoich ramionach. M a s z a podeszła do siostry. M u s n ę ł a palcami dekoracje, powiesiła j e d n ą z nich na gałązce. - P a m i ę t a m wszystko - powiedziała cicho. - K a ż d ą mi­ nutę. Wszystkie cierpienia. N i g d y o t y m nie rozmawiamy, i tak jest lepiej. Nie chciałaś, ż e b y ś m y przeżyły życie, oglą­ dając się za siebie. Był czas, gdy m i a ł a m do ciebie o to żal. Byłaś nieprzejednana. Taka surowa. Ale ufałam ci w głębi duszy. Wiedziałam, że zawsze będziesz blisko. Ksenia patrzyła na siostrę, która spuściła oczy i bawiła się sreberkami,

rzucającymi

spomiędzy jej

palców

migotliwe

błyski. Pomyślała, że Masza ma rację. Z a w s z e będzie blisko swoich, cokolwiek się stanie. Z obowiązku i z miłości.

Gabriel Vaudoyer obserwował rozmówcę znad półkolistych szkieł okularów. Zegar wybił siódmą. Za oknem zapadał grud­ niowy zmierzch, otulając ulice s m u g a m i mgły. Bardzo chciał w r ó c i ć d o d o m u , ale nie o k a z y w a ł zniecierpliwienia. N i e o d p r a w i a się z kwitkiem kolegi ze studiów, który w dodat­ ku jest w y r a ź n i e poruszony. Na w i d o k w z b u r z o n e j t w a r z y z n a j o m e g o Gabriel z r o z u m i a ł , że sytuacja jest p o w a ż n a , i o d e s ł a ł sekretarkę do domu. Wolał uniknąć j a k i c h k o l w i e k świadków. Camille Bellecourt nie m ó g ł usiedzieć na miejscu. Wielki­ mi krokami przemierzał gabinet, ocierając chusteczką pot z czoła. Miał spory brzuch, obwisłe policzki i kozią bródkę, 290

maskującą cofnięty podbródek. Dyszał, jak gdyby przed chwi­ lą przebiegł sto metrów. - M u s i s z mi p o m ó c , Gabrielu - błagał. - W d a ł e m się w niezłą kabałę. N a w e t sobie nie wyobrażasz... I z a ł a m a n y opadł na fotel. - Pamiętasz Aleksandra Stavisky'ego? Kilka lat temu od­ mówiłeś j e g o obrony. G d y zwrócił się do m n i e , zacierałem ręce. M y ś l a ł e m , że wypuściłeś z rąk dobrego klienta, ale ty tylko wzruszyłeś ramionami i życzyłeś mi szczęścia. Ach, gdybym wiedział! Z a s t a n a w i a m się, co cię przed nim prze­ strzegło. - Jego ojciec - odpowiedział spokojnie Gabriel. - Jak to? Nie r o z u m i e m . - Rzeczywiście, o d m ó w i ł e m obrony Stavisky'ego, w prze­ ciwieństwie do Paula Boncoura, H e n r y ' e g o Torresa czy cie­ bie, drogi przyjacielu. Nieźle sobie poradził, nieprawdaż? Wybrał sobie na a d w o k a t ó w najlepszych mówców. Od razu w y c z u ł e m , że to oszust, ale nie to było p r z y c z y n ą mojej od­ mowy. G d y B a n q u e Nationale de Crédit podał informację o czekach bez pokrycia na olbrzymie sumy, Stavisky zbiegł, a policja w e z w a ł a j e g o ojca. Ten dzielny mężczyzna zapro­ ponował, że wypłaci ofiarom o d s z k o d o w a n i e z własnych oszczędności. Później wrócił do d o m u i odebrał sobie życie. C ó ż zrobić, w o l ę zabójców, którzy mordują własnoręcznie, od takich, którzy zabijają przez zaniedbanie. Bellecourt patrzył na niego osłupiały. Najwyraźniej nie ro­ zumiał niechęci kolegi po fachu, a Gabriel nie miał zamiaru mu tego wyjaśniać. Świetnie pamiętał Aleksandra Stavisky'ego. Pyszałek o ciemnych, przenikliwych oczach i wysokim czole. Z a c h o w y w a ł się z ostentacją, k t ó r ą nieudolnie m a s k o w a ł p e w n ą prymitywność swego charakteru. To właśnie ta ledwo skrywana wulgarność tak bardzo nie spodobała się Gabrie­ lowi. Los tego człowieka był nietuzinkowy. Był to mistrz wszelkich oszustw, amator fałszowanych czeków i sztucznej biżuterii, szef firm równie nieokreślonych, co efemerycznych. 291

Wniesiono przeciwko niemu dwadzieścia cztery pozwy. Przez wiele lat wychodził cało z każdej opresji. Wspólnicy? Korup­ cja? Raz, w gabinecie Gabriela, Stavisky rzucił: „Znajomości, oto sekret". A on miał znajomości. Oczywiście w parlamen­ cie, lecz także w redakcjach gazet, w tajnej policji i na pre­ fekturze. - M y ś l a ł e m , że zmądrzał po osiemnastu miesiącach spę­ dzonych w więzieniu La Sante. Nigdy więcej o n i m nie sły­ szałem. - Z m i e n i ł nazwisko. Teraz nazywa się Serge Alexandre, przedstawia się j a k o człowiek interesu i bryluje z żoną. Jest w i d y w a n y w s z ę d z i e , w Deauville, w C a n n e s .

Wyłącznie

w ś w i e t n y m towarzystwie. Gabriel zrobił r o z b a w i o n ą minę. Wielcy oszuści mają nie­ w y c z e r p a n ą zdolność wymyślania sobie n o w y c h tożsamości. Prawdziwi magicy i k a m e l e o n y ! - No dobrze, przejdźmy do faktów. Aż tak się go boisz, że musiałeś się ze m n ą zobaczyć? Bellecourt pochylił się i zbladł. Zaczął m ó w i ć półgłosem, j a k gdyby się obawiał, że ktoś ich usłyszy. - Przy skandalu, który m o ż e wybuchnąć w każdej chwili, wszystkie d o t y c h c z a s o w e oszustwa Stavisky'ego to fraszka. Będzie w to zamieszana Partia Radykalno-Socjalistyczna. D e p u t o w a n i , dziennikarze, nie m ó w i ą c j u ż o ludziach z magistratury i z policji. Cała republika zachwieje się w posadach. Nie przesadzam, przysięgam. Gabriel patrzył w milczeniu na coraz bardziej z a ł a m a n e g o kolegę po fachu. Widok obwisłych, drżących policzków nie był mu miły, ale w spojrzeniu Bellecourta dostrzegał j e s z c z e coś, jakiś blask, który przykuł j e g o uwagę. Sytuacja politycz­ na była niestabilna. Światowy kryzys gospodarczy dotknął Francję później niż inne kraje, lecz był coraz bardziej odczu­ walny. Rolnicy, drobni p r z e m y s ł o w c y i h a n d l o w c y tworzący klasę średnią ucierpieli najbardziej. To oni stanowili podsta­ wę s p o ł e c z n ą Trzeciej Republiki. Od kilku j u ż lat kwestiono292

wali kompetencje reżimu, niezdolnego do w p r o w a d z e n i a sku­ tecznych reform. Szerzył się antyparlamentaryzm. Wytykano palcami b ę d ą c ą u władzy Partię Radykalno-Socjalistyczną, a także jej sojuszników socjalistów oraz wszystkie instytucje państwowe. Obywatele oskarżali parlamentarzystów o nie­ kompetencję i korupcję. -

Słucham cię - powiedział sucho Gabriel.

-

Stavisky przekonał m e r a B a y o n n e , członka Partii Rady-

kalno-Socjalistycznej, do utworzenia banku pod n a z w ą Credit Municipal, tak n a p r a w d ę - lombardu. Znasz zasadę: pożycz­ ka w z a m i a n za zastaw przedmiotów. Aby sfinansować po­ życzki, bank ma prawo emisji b o n ó w pieniężnych. Stavisky nie tylko dał w zastaw fałszywe klejnoty, które zostały wyce­ nione na astronomiczne sumy, lecz także przemycał o w e bony. Minister pracy ze swej strony zachęcał towarzystwa ubezpie­ czeniowe do ich subskrybowania. Znajomi Stavisky'ego stano­ wili coś w rodzaju ośmiornicy, która wkrótce się rozpadnie. G ł o s Bellecourta się załamał. Gabriel wstał i nalał w o d y do szklanki. M ę ż c z y z n a wypił do dna. -

W Ministerstwie Finansów złożono skargę. Puszczono

w obieg p o n a d d w a miliony fałszywych bonów. - Mój Boże, aż tyle? - rzucił Gabriel, nie m o g ą c ukryć zaskoczenia. - Ach, sam widzisz, że to nie żarty! To wszystko dziś, ju­ tro m o ż e e k s p l o d o w a ć ! Tissier, dyrektor Credit Municipal, trafił do więzienia. Podobno wysłano j u ż list gończy za Staviskym, który zwiał. - Jak zwykle - zakpił Gabriel. - Ale tym razem byłoby dobrze, gdybyśmy nie dali mu się oszukać. A ty? Co m a s z so­ bie do zarzucenia? - M i a ł e m długi. Stavisky z a p r o p o n o w a ł p o m o c . Przedsta­ wił m n i e Tissierowi. I po nitce do kłębka... łapówki... Jestem skończony, Gabrielu. Policja do m n i e dotrze. To oczywiste. Co p o w i e moja żona, gdy się o t y m dowie? A mój syn? M u ­ sisz m n i e obronić, b ł a g a m ! 293

Gabriel zapatrzył się w pustkę. Miał złe przeczucia. Fran­ cuzi coraz głośniej wyrażali niezadowolenie: w kawiarniach, na ulicach, podczas zebrań związków z a w o d o w y c h i organi­ zacji wojskowych, w codziennych gazetach... Wybuch był blisko, w y s t a r c z y ł a b y j e d n a iskra.

D a w n i bojownicy byli

w kraju liczni i coraz bardziej wściekli. Z d e g u s t o w a n i finan­ sowymi skandalami i c h r o n i c z n ą niestabilnością rządów, na­ rzekali na nieudolność polityków i oskarżali ich o z m a r n o ­ w a n i e o k u p i o n e g o niezliczonymi cierpieniami

zwycięstwa.

Gabriel także walczył podczas Wielkiej Wojny. Aby zrozu­ mieć pewne emocje, trzeba było samemu poznać życie w oko­ pach. N i g d y o tym nie mówił, ale nie było dnia, żeby o tym nie myślał. Od kilku miesięcy wrzało w prawicowych stowarzysze­ niach. Ogniste Krzyże kierowane przez p u ł k o w n i k a La R o c q u e ' a przeistoczyły się w organizację paramilitarną. Charles Maurras w błyskotliwych artykułach ostro krytykował republi­ kę, zagrzewając do boju rojalistów z Action Française. Z w o ­ lennicy monarchii nawoływali do zabicia „gęsi". Młodzież patriotyczna w baskijskich beretach i c i e m n y c h koszulach, pupile bajecznie bogatego Pierre'a Taittingera, występowa­ ła z hasłami nacjonalistycznymi, a członkowie Solidarności Francuskiej, założonej przez perfumiarza miliardera François C o t y ' e g o , skandowali dewizę: „Francja dla F r a n c u z ó w " , de­ filując w beretach, niebieskich koszulach i szarych spodniach. J e d y n y m uczuciem łączącym te setki tysięcy ludzi była po­ garda w o b e c chorej republiki parlamentarnej i skorumpowa­ nych polityków. Natomiast Gabriel odnosił się z dystansem do pogardy, uważając ją za wyraz niebezpiecznych emocji, które - d o p r o w a d z o n e do p a r o k s y z m u - odzierają przeciwni­ ka z wszelkiej ludzkiej godności i obracają wniwecz. Teraz ulitował się nad r o z m ó w c ą . - Wystarczy na dziś, Camille, j u ż i tak bardzo d u ż o mi powiedziałeś. Teraz trzeba zaczekać i obserwować, co się wydarzy. 294

O d k ą d Natasza potrafiła odpowiednio z a c h o w y w a ć się przy stole, Ksenia j a d a ł a z nią śniadania. Był to ich j e d y n y wspólny posiłek w ciągu dnia. Gabriel j a d a ł , j e s z c z e zanim wstały, bo wcześnie wychodził do biura. Złocistożółta tapeta w koliste wzory ogrzewała blade świat­ ło z i m o w e g o poranka. Na m a h o n i o w y m stole w jadalni stały filiżanki z gorącą czekoladą, talerz z rogalikami i dzbanek z kawą. Leżały też na nim porozrzucane kartki, na których ry­ sowała Natasza. Była pochylona, a palce miała upstrzone róż­ nymi

kolorami.

Ksenia w jedwabnej

piżamie przeglądała

dzienniki pozostawione przez Gabriela. Wszyscy członkowie sceny politycznej, poczynając od prawicy, kończąc na skraj­ nej lewicy, mówili tylko i wyłącznie o Aleksandrze Staviskym. Kilka tygodni wcześniej satyryczny tygodnik „Le ca­ nard

enchaîné"

Postrzelono

go z

poinformował: rewolweru

w głowę!

Samobójstwo Ciało

Stavisky'ego!

oszusta

zostało

znalezione przez policję na początku stycznia w górskim d o m k u w C h a m o n i x . Nikt nie wierzył w j e g o samobójstwo. U w a ż a n o , że zginął, bo wielu ludziom zależało na śmierci protagonisty afery, w którą wmieszani byli znani politycy. K a ż d e g o dnia dziennikarze zdradzali n o w e nazwiska wpły­ w o w y c h osobistości, z którymi spotykał się oszust: parlamen­ tarzyści z obozu radykalnego, ministrowie i dziennikarze, a na­ wet stojący na czele prokuratury Pressard, skądinąd szwagier premiera C a m i l l e ' a Chautempsa. Widząc, że sprawa jest na­ p r a w d ę p o w a ż n a , Gabriel zgodził się bronić swojego kolegi po fachu Bellecourta, który pozostawał pod n a d z o r e m policji. Pojawiały się głosy, że Stavisky finansował Partię Radykalno-Socjalistyczną i że jej c z ł o n k o w i e nie są godni rządzenia Francją. Przedstawicieli rządu nazywano oszustami - tym bardziej że radykał C h a u t e m p s nie zezwolił na utworzenie komisji śledczej. I w dodatku ten łobuz miał rosyjskie korze­ nie - pomyślała Ksenia. Skrzywiła się, zdegustowana. Od kilku dni chodziła p o d e n e r w o w a n a , czuła dziwny nie­ pokój. M n o ż y ł y się demonstracje. Wieczorem, po wyjściu 295

z biur, niezadowoleni ludzie zbierali się na ulicy, w o k ó ł gma­ chu Izby D e p u t o w a n y c h . Rojaliści wyrywali ławki i ogrodze­ nia, którymi rzucali w policję. Komuniści manifestowali na placu przed

Ratuszem,

śpiewając

Międzynarodówkę.

Starcia

ze służbami porządkowymi były pełne przemocy. Ludzie sypa­ li piaskiem w oczy koni Gwardii Republikańskiej, która szar­ żowała na tłum, oraz wznosili prowizoryczne barykady na torach tramwajowych. Trudno było zliczyć rannych i areszto­ wanych. Ta p r z e m o c budziła w Kseni złe wspomnienia. Ro­ sjanka z Petersburga znała siłę tłumu, wiedziała, c z y m jest to nieuchwytne, głuche, rozprzestrzeniające się niebezpieczeń­ stwo, które rozpala zmysły, mąci umysł, daje najsłabszym ułudę władzy, a najsprytniejszym - okazję do obalenia rządu i ustanowienia dyktatury. N a l a ł a sobie kawy. G d y powiedziała o wszystkim Gabrie­ lowi, mąż j e d n y m ruchem dłoni przegnał jej obawy. „To prze­ cież nie K o m u n a " - powiedział. Po raz pierwszy o d e z w a ł się do niej takim t o n e m , i ta beztroska bardzo Ksenię zirytowała. C z y w ten nieudolny sposób p r ó b o w a ł ją uspokoić? M o ż e uważał ją za idiotkę, która martwi się j e d y n i e o to, czy zdoła dotrzeć do krawca i wyjść w i e c z o r e m na kolację? Rozdraż­ niona, złożyła gazetę. Czuła, że budzi się z otępienia, w które m i m o w o l n i e popadła w dniu ślubu. Ostatnio, przechodząc obok hotelu Lutetia, wzięła w y b u c h y petard za wystrzały. Na­ t y c h m i a s t p r z y p o m n i a ł a sobie inne z a m i e s z k i - p a m i ę t a ł a je ostro i w y r a ź n i e , j a k gdyby to było wczoraj, ale K s e n i a F i o d o r o w n a nie była j u ż t a m t ą b e z t r o s k ą d z i e w c z y n ą . Sta­ ła się z d e t e r m i n o w a n ą i czujną kobietą. K o b i e t ą stojącą na czatach. N o ż y k i e m do papieru rozcinała kolejne koperty. Zaprosze­ nia do teatru, na kolacje, na wernisaże. Ksenia nie pracowała j u ż j a k o modelka, ale jej aura nie osłabła. Regularnie widy­ wała się z M a n e m Rayem, z eleganckim estońskim b a r o n e m G e o r g e ' e m H o y n i n g e n e m - H u e n e ' e m i j e g o protegowanym, m ł o d y m N i e m c e m Horstem. C z a s e m zdarzało jej się j e s z c z e 296

p o z o w a ć dla któregoś z tych artystów, poszukujących trudne­ go do podrobienia paryskiego „szyku", którego Ksenia była ucieleśnieniem - połączenia elegancji, wyrafinowania i ta­ jemnicy. Na kartoniku z zaproszeniem figurowała Juliette grająca w piłkę na plaży. U w i e c z n i o n a została na kliszy Rolleiflexa przez m ę ż a Jeana Morala, który świetnie uchwycił witalność jej giętkiego ciała. Ksenia u ś m i e c h n ę ł a się, czytając kilka słów, Pani

dopisanych niezbędna!

ręcznie

Ten

przez

urzekający

Jeana: fotograf

Proszę przyjść! Jest był

uwielbiany

przez publiczność od Berlina po N o w y Jork za „graficzne" prace o zadziwiającej sile sugestii. Ksenia spotkała go pod­ czas wystawy w galerii La P i u m e d'Or. Ceniła spontanicz­ ność j e g o portretów w ciasnych kadrach. Zaproszenie doty­ czyło międzynarodowej wystawy aktów w galerii przy rue Rivoli we wtorek, 6 lutego 1934 roku, o siedemnastej. - Jestem spóźniony! - Cyryl j a k huragan wpadł do jadalni. Miał włosy w nieładzie. Ubrany był w szerokie spodnie i ciemny golf, na który narzucił t w e e d o w ą marynarkę bez podszewki. Nonszalancka elegancja nastoletniego brata wpra­ wiała K s e n i ę w bezustanny podziw. Wychyliła się na bok. Dziś rano chłopiec włożył c z e r w o n e skarpetki do idealnie wypastowanych

butów.

Świetny,

niezwykle

wyrafinowany

j a k na m ł o d y wiek gust Cyryla Fiodorowicza Ossolina przy­ sparzał mu żarliwych wielbicielek. Chłopiec miał s m u k ł ą syl­ w e t k ę i szare, świetliste spojrzenie. Z p r o m i e n n e g o dziecka przeistoczył się w czarującego młodzieńca. Patrząc na brata, Ksenia odnajdywała cechy wspaniałej urody członków ro­ dziny matki, która oczarowała carski dwór. Cyryl zgrabnym r u c h e m chwycił ostatni rogalik, który pozostał w koszyku, ugryzł go, nalał sobie czekolady i wypił ją na stojąco. - Z n o w u spotka cię kara, wujku - powiedziała Natasza, robiąc wielkie oczy. Dziewczynka darzyła wuja bezgranicznym podziwem. Cy­ ryl opowiadał jej niekończące się wojenne epopeje, w których 297

prym wiodły zazwyczaj pułki dowodzone przez ich przodków. Ksenia nie musiała się niepokoić, że jej córka nie pozna hi­ storii Rosji. Czuła, że wkrótce Natasza będzie na ten temat wiedzieć więcej od niej. Cyryl czule pogłaskał siostrzenicę po głowie, po czym wybiegł z d o m u i w jadalni z a p a n o w a ł o dziwne milczenie. Ksenia i jej córka poczuły się przez m o ­ ment osierocone. Ksenia szła z d e c y d o w a n y m krokiem p o d arkadami przy rue Rivoli. Od rana po mieście hulał chłodny, słony wiatr. Ulotki zapychały rynsztoki. Słupy ogłoszeniowe były oble­ pione afiszami zapowiadającymi manifestacje. Na skrzyżowa­ niu z figurą Joanny d ' A r c stał policjant w białych rękawicz­ kach i zatrzymywał kierowców, którzy wyjechali do miasta nie w porę. Najwyraźniej nie spieszyło mu się do rozpraszania tłumu. P o n o w n e powołanie na prefekta policji Jeana Chiapp e ' a , surowego Korsykanina wynoszonego pod niebiosa przez prawicowe ligi,

lecz znienawidzonego przez lewicę, było

kroplą, która przelała czarę goryczy. G n i e w u m a s nie uspo­ koiła nawet nominacja na premiera Edouarda Daladiera, czło­ wieka b u d z ą c e g o zaufanie, który wyglądał na kogoś, kto jest w stanie ocalić n ę k a n ą zamieszkami Francję. Kombatanci i ligi nawoływali manifestantów do zgroma­ dzenia się p ó ź n y m p o p o ł u d n i e m pod g m a c h e m Izby D e p u t o ­ wanych. Kilka godzin wcześniej, po przeczytaniu artykułu w „ L e Petit Parisien", Gabriel doradził Kseni, żeby unikała tych części miasta, w których p r z e w i d y w a n e są manifestacje. Nie odpowiedziała mu. Pokiwała tylko głową. Wszyscy, p o ­ cząwszy od Jeunesses Patriotes, a skończywszy na Action Française, nawoływali do rozpoczęcia manifestacji o osiem­ nastej. Ksenia miała czas, żeby odwiedzić galerię, u c a ł o w a ć Jeana M o r a l a i wrócić do domu. Pomyślała, że jeśli taksówka nie zdoła przebić się przez tłum manifestantów, wróci metrem lub pieszo. Przecież nie pozwoli się zastraszyć. Elektryzująca atmosfera, panująca w mieście, przypomniała jej rewolucję 298

z lat młodości. Czuła, jak ogarnia ją utajony lęk i j e d n o c z e ś ­ nie coś na kształt podniecenia - jakby na widok konnej Gwar­ dii R e p u b l i k a ń s k i e j , policyjnych b a r y k a d i d e m o n s t r a n t ó w w z n o s z ą c y c h okrzyki burzyła jej się krew w żyłach. Ksenia nie opowiadała się po żadnej stronie. Polityka w e w n ę t r z n a Francji była jej obojętna. Nie dziwiła jej bezwolność polity­ ków; nauczyła się gardzić większością mężczyzn u władzy, niezdolnych do p a n o w a n i a nad rozszalałym t ł u m e m i po­ wstrzymywania masakr. To wszystko było zupełnie bez klasy. C z a s e m przypominała się jej brawura trzystu kobiet z Kobie­ cego Batalionu Śmierci, d o w o d z o n e g o przez nieustraszoną Marię Baczkariową, które w i o s n ą 1917 roku pobiły N i e m ­ ców, broniąc honoru Rosji i dając tym s a m y m przykład żoł­ nierzom, którzy - przeżarci b o l s z e w i c k ą p r o p a g a n d ą - myśle­ li tylko o dezercji. P c h n ę ł a drzwi galerii i zauważyła, że oprócz niej nie ma tu nikogo. Minęła obojętnie zawieszone na ścianach fotogra­ fie i w a z o n y z orchideami, rozstawione na gerydonach z laki. Przeszła do drugiego, większego pomieszczenia z oknami wy­ chodzącymi na p o d w ó r z e . Poczuła się j a k intruz. Jakiś męż­ czyzna w szarym flanelowym garniturze stał o d w r ó c o n y do niej plecami i m o c o w a ł się z kablem elektrycznym. -

Proszę p a n a ?

- O B o ż e ! - krzyknął, prostując się tak szybko, że stracił r ó w n o w a g ę i omal nie upadł. - Proszę mi wybaczyć, ma­ d a m e . Myślałem, że z a m k n ą ł e m drzwi w y c h o d z ą c e na ulicę. Nie spodziewałem się, że ktoś tu wejdzie. - Bardzo mi przykro. Drzwi były otwarte, z a p e w n i a m pa­ na. Przyszłam na wernisaż... - N i e otrzymała pani zawiadomienia, że wernisaż odwo­ łano? Nie chciałem wyciągać dziś ludzi z domów. Sama pani widzi, co się dzieje w mieście... Że też m u s z ą manifesto­ wać właśnie dziś, w dniu mojego wernisażu! - krzyknął, roz­ kładając ręce w p r z e s a d n y m i dość k o m i c z n y m geście. - Je­ stem n a p r a w d ę skonfundowany, m a d a m e . Ale skoro j u ż pani 299

przyszła, to m o ż e zechciałaby pani obejrzeć wystawę. Opro­ w a d z ę panią. - Z przyjemnością. - Pozwoli pani, że się przedstawię. Jean Bernheim. Szczęś­ liwy właściciel tej galerii. No dobrze, zanim republika runie w gruzy, p o k a ż ę pani cuda, które z d o b i ą te ściany. Poprowadził ją ku serii portretów pięknej Assi Granatouroff. Młodziutka Rosjanka przybyła z Ukrainy w 1921 roku razem z m a t k ą i bratem. Od d w ó c h lat p o z o w a ł a z prostotą, która oczarowała fotografów - adeptów Nouvelle

Vision. Jej

okrągła twarz i giętkie ciało świetnie ucieleśniały zamiłowa­ nie do m o d n e g o ostatnio naturalnego wyglądu. Była niezwykła s w o b o d a w jej j a s n y c h k ę d z i o r a c h , j ę d r n y c h , spiczastych piersiach i świeżej, jasnej cerze, którą tak pięknie podkreślało światło. Ksenia z u w a g ą przyglądała się fotografiom Jeana Morala, M a n a R a y a i Lee Miller, j e g o dawnej uczennicy i to­ warzyszki, Amerykanki obdarzonej idealną, c h ł o d n ą urodą, j e d n o c z e ś n i e fotografki i modelki. Właściciel galerii intere­ sująco o p o w i a d a ł o k a ż d y m z eksponatów, ale Ksenia słu­ chała go nieuważnie, zafascynowana siłą i r u c h e m utrwalony­ mi na kompozycjach André Steinera, ukazujących w dużych zbliżeniach pachy, piersi, w e w n ę t r z n ą stronę uda... Na ulicy rozległy się gwizdy i wrzaski. Roztrąbiły się klaksony samo­ chodów. B e r n h e i m odwrócił się do drzwi wejściowych. - Wygląda na to, że nie jest dobrze - powiedział, zatro­ skany. - Ludzie idą środkiem ulicy w kierunku Placu Zgody. Jest j e s z c z e dość wcześnie, ale m o ż e lepiej by było, gdyby wróciła pani do d o m u , m a d a m e . Nie chciałbym, żeby padła pani ofiarą zamieszek. Przyznała mu rację. Dołączyła do niego i szybko omiotła wzrokiem ściany pierwszej sali. I nagle jej serce zaczęło bić jak młot. Poczuła, że gwałtownie cofa się o kilka lat, do m a ł e g o , zabałaganionego pokoiku, w którym M a x rzeźbił światłem lampy ruchy jej ciała, a ona k a ż d y m gestem wyra300

żała targające n i ą emocje. Po raz pierwszy widziała zdjęcia, nad którymi tyle razem pracowali. C z u ł e oko fotografa prze­ pięknie wydobyło jaśniejącą z m y s ł o w o ś ć młodej modelki. - M a n Ray uważa, że akt powinien budzić pożądanie szepnął Bernheim. - A M a x von Passau j a k nikt inny ukazuje to wszystko, co w pożądaniu fascynujące i niepokojące zara­ zem, nie uważa pani? Ksenia milczała, niemal onieśmielona. W delikatnej linii swojego karku, zarysie piersi, wygiętych plecach, otwartych dłoniach odnajdywała gorące pragnienie, jakie budził w niej mężczyzna, którego tak bardzo kochała. B e r n h e i m jej nie r o z p o z n a ł . N a szczęście. M i a ł a wtedy krótsze włosy, a jej profil w i d o c z n y b y ł tylko na j e d n y m zdjęciu - w d o d a t k u u c h w y c o n y p o d światło. A przecież M a x w y k o n a ł też serię prac, na których była z n a c z n i e lepiej r o z p o z n a w a l n a . C z y r o z m y ś l n i e nie p o k a z a ł ich na tej wy­ stawie? - G d y b y przyszła pani nieco wcześniej, miałaby pani okazję spotkać autora tych zdjęć - ciągnął radośnie właściciel galerii. - To czarujący człowiek. Przyjechał do Paryża na wernisaż i przyszedł pocieszyć mnie, gdy się okazało, że wszystko anulowane. To bardzo uprzejmie z j e g o strony. Tak więc M a x był w Paryżu. Dlaczego aż tak zaskoczyła ją ta w i a d o m o ś ć ? Jak m o g ł a myśleć, że przez te wszystkie lata trzymał się z dala od stolicy Francji wyłącznie ze wzglę­ du na nią? Po rozstaniu się z M a k s e m i po decyzji poślubienia Gabriela Ksenia ukryła d a w n e g o kochanka w najbardziej se­ kretnym zakątku pamięci. To był odruch obronny, który na­ uczyła się stosować bardzo wcześnie, kiedy odkryła zmasak­ r o w a n e ciało ojca. To była kwestia przeżycia. Życie nie stworzyło jej okazji do odpoczynku, nie miała chwili, żeby pochylić się nad całym tym bólem, tak subtelnym, że za­ drżała na s a m ą myśl o nim. Związek z M a k s e m von Passau był j e d n y m z tych w s p o m n i e ń , które wolała przemilczeć. - Dziękuję panu - powiedziała, wyciągając nagle rękę. 301

Był pan dla m n i e niezwykle uprzejmy. Wystawa jest wspa­ niała. Jestem pewna, że odniesie wielki sukces, gdy tylko uspokoi się sytuacja w mieście. -

M a m nadzieję, droga pani - odparł, przytrzymując jej

drzwi i niespokojnie zerkając na ulicę, j a k b y się obawiał, że j a k i ś rewolucjonista splądruje galerię. - Niech pani szybko wraca do d o m u . G d y tylko Ksenia znalazła się na zewnątrz, starannie za­ mknął za n i ą drzwi. Nieco zbita z tropu, zastanawiała się, któ­ rędy wrócić. Żadnej wolnej taksówki na horyzoncie. S a m o ­ chody i p o w o z y na rogu nie m o g ł y ruszyć dalej. Poirytowani kierowcy gestykulowali, stojąc na ulicy. Pomyślała, że lepiej wrócić piechotą. Zresztą musiała się trochę uspokoić. Ścis­ nęła torebkę pod p a c h ą i postanowiła przejść przez ogród Tuilieries, żeby dotrzeć na lewy brzeg Sekwany. M a x o b s e r w o w a ł r o z m ó w c ę , który bez pośpiechu nabijał fajkę. Był to m ę ż c z y z n a w nieokreślonym wieku, okutany w wełniane swetry, w szaliku o k r ę c o n y m w o k ó ł szyi. Najwy­ raźniej marzł, choć w pomieszczeniu ciepło p o m r u k i w a ł pie­ cyk. Pachniało tu tytoniem, węglem d r z e w n y m i papierem. Na podłodze piętrzyły się stosy świeżo w y d r u k o w a n y c h ulo­ tek. M a x wiedział, że część ich zostanie nielegalnie przerzu­ cona d o N i e m i e c . - Ilu Ż y d o m planuje pan p o m ó c w wyjeździe? - zapytał księgarz, unosząc nagle głowę. Pan Brun miał zachrypnięty głos, a na czole perliły mu się kropelki potu. M a x pomyślał, że ten dzielny człowiek powi­ nien leżeć w łóżku, ale data spotkania była u m ó w i o n a kilka tygodni wcześniej. - Dziesięć małżeństw i o ś m i o r o dzieci. A do tego d w ó c h komunistów, którzy od kilku miesięcy żyją w ukryciu, żeby uniknąć obozu koncentracyjnego. - To wszystko? - Na razie tak. Wielu niemieckich Ż y d ó w chce wyemigro302

wać do Palestyny. Inni w o l ą A m e r y k ę albo Francję. Zwłasz­ cza kobiety p r a g n ą wyjechać. M y ś l ą o przyszłości swoich dzieci. Mężczyźni obawiają się j e c h a ć w nieznane. Są prze­ konani, że N i e m c y wkrótce zauważą, iż Hitler to niebezpiecz­ ny głupiec i że j e g o reżim nie przetrwa. Kobiety są bardziej przewidujące. Organizują się i uczestniczą w kursach, dzięki którym b ę d ą m o g ł y poradzić sobie w n o w y m życiu: u c z ą się j ę z y k ó w obcych, szyć płaszcze, piec ciastka... Rodziny, które do pana wyślę, b ę d ą m o g ł y p r a c o w a ć . Zresztą b ę d ą musiały, żeby zaspokoić swoje potrzeby, bo w ł a d z e zabraniają im wy­ wozić pieniądze z kraju - dodał z goryczą. Naziści zachęcali Ż y d ó w do wyjazdu, ustaliwszy j e d n o ­ cześnie ilość pieniędzy w gotówce i dóbr, które mogli ze sobą wywieźć. Do tego dochodził j e s z c z e podatek od konfiskaty, ustanowiony w 1931 roku przez rząd Bruninga, żeby zapo­ biec wyciekaniu kapitałów. Rodziny musiały się zrzec niemal całego majątku, by otrzymać cenne pozwolenia na opuszcze­ nie terytorium N i e m i e c . C z ł o n k o w i e SA napychali sobie kie­ szenie i za śmieszne ceny nabywali meble i dzieła sztuki, któ­ re kandydaci do wyjazdu musieli wyprzedawać. Najczęściej więc nieszczęśnicy docierali za granicę zrujnowani. Pana Bruna złapał nagły atak kaszlu. P r ó b o w a ł go opano­ wać, klepiąc się po piersi. - P r o b l e m w t y m - zauważył - że wszyscy goście są w n a s z y m kraju dość niemile widziani z p o w o d u kryzysu. Pracy nie starcza j u ż nawet dla naszych. Więc, j a k się pan p e w n i e domyśla, cudzoziemcy nie są j u ż serdecznie witani. - Właśnie dlatego poradzono mi, ż e b y m się zwrócił do pana - nie dawał za w y g r a n ą Max. - P o d o b n o wie pan, jak załatwić niezbędne papiery. Potrzebujemy pana. M ę ż c z y z n a zdjął okulary i zaczął wycierać je chusteczką wątpliwej

czystości.

- Dobrze - zgodził się niechętnie. - Proszę zostawić mi listę nazwisk. Zajmę się tym. M a x podziękował, p o d a ł mu kartkę papieru, wstał i ru303

szył do wyjścia. Z a c z y n a ł się dusić w tym ciasnym pomiesz­ czeniu. - Co skłoniło pana, żeby im p o m a g a ć ? - spytał nagle Brun, wbijając w niego błyszczące od gorączki oczy. - Nie jest pan Ż y d e m i raczej wątpię, by był pan komunistą. M a x zawahał się przez krótką chwilę. Nigdy się nad t y m nie zastanawiał. Przed oczami stanął mu obraz Ferdynanda, Sary i jej dzieci, lecz także obraz ojca, tego oświeconego konserwatysty, i s m u k ł a sylwetka brata j a d ą c e g o na wojnę. I Prusy, w których spędził dzieciństwo, profesorowie w szko­ le z internatem, zdyscyplinowani humaniści. I kopuły chrześ­ cijańskich katedr. Przesunął wzrokiem po regałach wypełnio­ nych po sufit książkami. Teraz w Niemczech pali się książki na stosach ułożonych pośrodku ulic. - Wpojono mi p e w n ą określoną ideę człowieka, proszę pana - odezwał się w końcu dziwnie o b c y m głosem. M a x starannie zamknął za s o b ą drzwi. Wiedział, że j e g o r o z m ó w c a boi się przeciągów. Przechodząc przez księgarnię, pozdrowił r u c h e m głowy m ł o d ą kasjerkę. Wreszcie znalazł się na rue Rivoli. Był z a d o w o l o n y ze spotkania. G d y powie­ dział F e r d y n a n d o w i o podróży do Paryża, ten poprosił go, żeby się spotkał z p a n e m Brunem. Wtedy właśnie M a x do­ wiedział się, że przyjaciel p o m a g a niektórym ludziom opu­ ścić Niemcy. „Trzeba działać, rozumiesz? - oświadczył Fer­ d y n a n d s u r o w o . - Trzeba d z i a ł a ć , żeby się nie p o g r ą ż y ć . Obojętność byłaby przejawem największego tchórzostwa". Na ulicy natychmiast poczuł podniecenie gęstego, zdeter­ m i n o w a n e g o tłumu. Wiedział o demonstracjach. Sprawdził, czy założył kliszę w swojej leice. W pewnej odległości woj­ sko i G w a r d i a Republikańska ustawiały się, tworząc posępne barykady. W stronę Placu Z g o d y sunął nieprzebrany strumień manifestantów. Eleganccy mężczyźni w rękawiczkach i fil­ cowych kapeluszach szli szybko środkiem ulicy. W klapach niektórych z nich M a x dostrzegł Legię H o n o r o w ą . „Wiwat C h i a p p e , p r e c z ze z ł o d z i e j a m i ! " - r o z b r z m i e w a ł y c z a s e m 304

okrzyki, lecz większość ludzi szła w milczeniu. Oddechy two­ rzyły obłoki pary w c h ł o d n y m powietrzu. Wszystkie drogi były zablokowane, więc M a x przeciskał się p o m i ę d z y s a m o c h o d a m i . Postanowił dotrzeć do ogrodu Tuileries, skąd rozciągał się widok na Plac Z g o d y i Izbę De­ p u t o w a n y c h na drugim brzegu S e k w a n y Z a p a d ł zmierzch. Światło latarni gazowych rzucało cienie na m u r y domów. Drzewa wyciągały bezbronne gałęzie ku niebu koloru sadzy. W ogrodzie, tuż przy s m u t n y m wraku splądrowanego kiosku, wściekli mężczyźni wyrywali

stalowe ogrodzenia otaczają­

ce rabatki. W powietrzu unosił się zapach potu i spalonego drewna. P o m i ę d z y drzewami przemykali się ludzie, którym worki na plecach n a d a w a ł y wygląd garbusów. - Z a m k n ę l i ogród! - rozległ się czyjś p o d n i e c o n y głos. Wszystkie b r a m y są zatrzaśnięte! M a x dotarł na szczyt w z g ó r z a i spojrzał z góry na plac, na którym rozlegały się okrzyki i odgłosy wybuchów. Ludzie rozbili większość latarni. Przed hotelem Crillon płonął auto­ bus, rzucając fantasmagoryczne błyski. Wokół obelisku i obu fontann demonstranci wznosili barykady i wysypywali całe worki kulek p o d kopyta koni. Zwierzęta ślizgały się na nich, rżąc przeraźliwie. Dwaj jeźdźcy leżeli przywaleni wierzchow­ cami, które nie dawały rady się podnieść. Manifestanci rzuca­ li kamieniami w gwardzistów, którzy od czasu do czasu szar­ żowali na tłum, żeby za chwilę się wycofać. Nie bacząc na słabe światło, M a x zaczął robić zdjęcia. Zdziwił się, widząc, że Mostu Z g o d y pilnuje zaledwie kilku gwardzistów i kon­ nych policjantów. Zaczął się zastanawiać, czy tysiące manife­ stantów nie osiągną przypadkiem swojego celu: przedostać się na drugi brzeg Sekwany i o p a n o w a ć Izbę. Wokół niego rozlegały się wrzaski: -

Ca ira! Ca ira! Ca ira! D e p u t o w a n i na latarnię! Ca ira!

Ca ira! Ca ira! Powiesimy d e p u t o w a n y c h ! Jedni rzucali kawałki ołowiu, inni strzelali kamieniami z proc. Od czasu do czasu - jak w ponurej grze w kręgle 305

padał któryś ze stróżów porządku i w y n o s z o n o rannego. Po chwili wahania policjanci zaczęli się schylać, zbierać kamie­ nie i rzucać nimi w tłum. Jakiś m ł o d y chłopak, stojący tuż obok Maksa, dostał w g ł o w ę i u p a d ł do tyłu. Miał sporą ranę na czole i krew spływała mu do oczu. M a x rozejrzał się za kimś, kto mógłby mu p o m ó c , ale nikt nie przejmował się ran­ nym młodzieńcem. - Chodźmy. Trzeba opatrzyć ranę - powiedział, poma­ gając mu wstać. Cofnęli się o kilka metrów. Po kilku minutach chłopak odzyskał rezon. - Już dobrze. To tylko draśnięcie. Dziękuję panu. M a x pozwolił mu odejść. O m i n ę ł a ich para nastolatków. M a x podążył wzrokiem za dziewczyną w spódnicospodniach, chcąc ostrzec ją, że sytuacja n a p r a w d ę jest poważna. N i e zdą­ żył się o d e z w a ć - poczuł, że kamienieje. Wrzaski t ł u m u nagle ucichły. Była j u ż tylko ona, Ksenia Fiodorowna. Stała na­ przeciw niego - nieruchoma, szczupła figurka w c i e m n y m płaszczu, w kapelusiku ocieniającym bladą twarz.

* Ksenia nie m o g ł a oderwać oczu od Maksa. Stał w mroku rozświetlanym odległymi płomieniami, w b e ż o w y m płaszczu z postawionym kołnierzem, z aparatem fotograficznym w dło­ ni. Jego obecność była tak intensywna, że wszystko w o k ó ł przestało istnieć. Ostre rysy i ciemne oczy, w których dostrzeg­ ła delikatną w y m ó w k ę : niczego nie zapomniała. Jak mogłaby z a p o m n i e ć ? M a x von Passau był częścią jej samej. Dała mu dziecko, choć nigdy nawet nie p r ó b o w a ł a mu o tym powie­ dzieć. W tamtej chwili, w ogrodzie Tuileries, pośród tysięcy ludzi wykrzykujących swój gniew, Ksenia zdała sobie spra­ wę, że go zdradziła, i zadała sobie pytanie, czy kiedykolwiek jej to wybaczy. - Zamknęli b r a m ę ogrodu od strony Sekwany - powiedzia­ ła, podnosząc głos, tak by ją usłyszał. - Nie m o g ł a m wyjść. 306

M a x zadrżał, j a k b y w y r w a n o go z transu. Rozejrzał się w o k ó ł n e r w o w o . W powietrzu unosiła się gryząca w o ń d y m u i prochu. - Tu zaczyna być niebezpiecznie. Sytuacja staje się coraz poważniejsza. Musisz się gdzieś schronić. Ale Ksenia stała bez ruchu. Nie bała się. W k a ż d y m razie nie tego. Pomyślała, że dobrze się stało, iż odnalazła tego m ę ż c z y z n ę w s a m y m środku zamieszek. Przecież rewolucja jest jej żywiołem. Nagle w okolicy mostu C o n c o r d e rozległy się strzały i manifestanci zaczęli biegać w panice. D w ó c h z nich niosło n i e p r z y t o m n e g o m ę ż c z y z n ę . - D r a n i e ! Strzelają do n a s ! - krzyknął ktoś. Z policyjnych wozów, z a p a r k o w a n y c h pod drzewami, wy­ sypywali się funkcjonariusze i biegli, celując do tłumu. Nie­ wiele myśląc, M a x chwycił Ksenię za rękę i pociągnął ją w stronę ogrodzenia graniczącego z rue Rivoli. Brama, na szczęście, pozostała uchylona. Zbiegli po schodkach. Gwar­ dziści konni postawili szable i szarżowali pośrodku ulicy. Spod końskich kopyt sypały się iskry. Inne konie, całkiem blisko, ledwo trzymały się na nogach, z ich ścięgien lała się krew. Piesi gwardziści ewakuowali rannych. M a x nie wie­ dział, czy w y d a n o rozkaz strzelania do tłumu, ale obawiał się zbłąkanej kuli. Chciał chronić Ksenię. Nie widział innego wyjścia, j a k tylko ukryć się razem z n i ą w hotelu Meurice, w którym się zatrzymał, zaledwie kilkadziesiąt m e t r ó w od Tuileries. Od strony Placu Z g o d y dobiegały ich głośne tony Marsylianki. Huki petard potęgowały panikę, p o n i e w a ż ni­ czym nie różniły się od strzałów. M a x dostrzegł szparę po­ m i ę d z y d w o m a szpalerami jeźdźców. Postanowił zaryzyko­ wać i przebiec na d r u g ą stronę ulicy. Musiał uważać, żeby się nie potknąć, bo wtedy niechybnie oboje zostaliby stratowani przez konie. Ścisnął rękę Kseni i rzucił się naprzód, a ona bez w a h a n i a pobiegła za nim. Torował sobie przejście wśród tłu­ mu aż do drzwi hotelu, p i l n o w a n e g o przez spanikowanych pracowników, i wciągnął Ksenię do środka. 307

Pod szklanym dachem p a n o w a ł dziwny chaos. Jakaś ko­ bieta łkała, wystraszona. Na prowizorycznych noszach, roz­ łożonych na podłodze, leżeli ranni. Krew na ich twarzach i ubraniach nie pasowała do żyrandoli, m a r m u r ó w i złoceń. Zatroskani kelnerzy nosili miski z ciepłą w o d ą i czyste prze­ ścieradła, a d w ó c h pielęgniarzy w białych fartuchach opatry­ w a ł o rany. Zaniepokojony M a x odwrócił się do Kseni. - Nic ci nie jest? Nie jesteś ranna? Zgubiła kapelusz. Była rozczochrana, zarumieniona. Od­ dychała szybko, oczy jej błyszczały. Pokręciła g ł o w ą i nagle jej twarz rozświetlił uśmiech. Zaczęła się śmiać. M a x p o c z u ł ulgę i przytulił ją m o c n o , a ona się nie opierała. Z a m k n ą ł oczy,

napawając

się

niespodziewanym

szczęściem.

Znów

czuł ciało Kseni przy swoim. Jego tęsknota była tak dzika, że omal go nie zabiła. Ileż to dni i nocy strawił na w s p o m i n a n i u pierwszego spotkania, dnia, w którym zostali k o c h a n k a m i , każdej wspólnej chwili? Nikt nie m ó g ł jej zastąpić. Ż a d n e inne ciało, zapach, żadna pieszczota gorliwych kochanek nie były w stanie zapełnić pustki. A teraz, gdy z n ó w trzymał ją w ramionach, zrozumiał, że przez wszystkie lata spędzone z dala od tej kobiety z a c h o w y w a ł się j a k lunatyk. - Max, dość już, udusisz m n i e - szepnęła ze śmiechem. Czuję się niezręcznie, wszyscy na nas patrzą. - I bardzo dobrze - odparł, nie wypuszczając jej ręki. Chodź, p e w n i e znajdziemy tu jakiś spokojny kąt, żeby poroz­ m a w i a ć . M a s z chwilę, prawda? I pociągnął ją, nie czekając na odpowiedź. Niepokój i roz­ ruchy ominęły bar. Przygaszone lampy zawieszone tuż pod sufitowym freskiem oświetlały c i e m n ą boazerię i piramidę butelek napełnionych kolorowymi trunkami przypominający­ mi farbki. Na stołach drżały p ł o m y k i świec. Kilku klientów piło alkohol, rozmawiając cicho, a pianista w smokingu grał amerykańskie standardy. Ksenia przygładziła włosy, usiadła i założyła nogę na nogę. M a x z a m ó w i ł dla niej martini dry, które tak bardzo niegdyś lubiła. Rozbawiło ją, że o tym pa308

mięta, lecz gdy minęły pierwsze emocje, poczuła się osłabio­ na. M a x odłożył aparat, zdjął szalik i płaszcz, a ona wpatry­ wała się w każdy j e g o gest. Nabrał pewności siebie, zmężniał, rysy j e g o twarzy wyostrzyły się. Barman przyniósł szklanki, a M a x usiadł na fotelu naprzeciw niej. N a g l e wbił wzrok w rękę Kseni. -

Wyszłaś za mąż.

-

Tak.

Jego twarz stężała. Pokiwał głową, pogrzebał w kieszeni i wyciągnął paczkę papierosów. -

M a s z dzieci?

- Córeczkę. To także twoja córeczka - pomyślała Ksenia z bijącym sercem i poczuła się nagle tak, j a k b y Natasza tu była, j a k b y tuliła swoje pulchne ciałko do jej ciała, p o c z u ł a jej słodki, m i g d a ł o w y zapach, jej intensywne, przenikliwe spojrzenie... M a x podał jej papierosa, zapalił zapałkę. Kostki lodu zagrze­ chotały, gdy upił łyk whisky. Odstawił szklankę z p r z e s a d n ą s t a r a n n o ś c i ą j a k b y się bał, że ją rozbije. Ksenia patrzyła na j e g o szczupłe palce i krótkie paznokcie. Miała w i e l k ą ochotę gryźć je i całować. Widziała, że M a x bije się z myślami. Jego spojrzenie b y ł o n i e o b e c n e i po raz pierwszy Kseni z d a w a ł o się, że ma przed s o b ą nieznajomego mężczyznę. Bała się tej rozmowy. Bała się p o n o w n e g o spotkania z M a k s e m . Wszyst­ ko opierało się na kłamstwie. N i e m o g ł a ni z tego, ni z o w e g o oświadczyć mu, że on także ma córkę. Łudziła się, że będzie m o g ł a się z n i m widywać, nie wywracając przy tym swojego życia do góry n o g a m i . - Jesteś szczęśliwa? - Ach, podchwytliwe pytanie. D o b r z e wiesz, że nie m a m talentu do szczęścia. Przyszłam na wernisaż do Bernheima. Nie wiedziałam, że ty także tam wystawiasz. - Nie zostawiłaś mi adresu, nie m o g ł e m wysłać zaprosze­ nia - uciął. Nie o d e z w a ł a się. Czy była aż tak naiwna, że sądziła, iż 309

uniknie w y m ó w e k ? I czy m o g ł a mieć mu to za złe? Z a c h o ­ wała się j a k tchórz, to prawda, ale jak miała dać mu do zrozu­ mienia, że czuje się zagrożona j e g o miłością, t y m bezgranicz­ nym, bezlitosnym o d d a n i e m ? - P r ó b o w a ł e m cię odnaleźć, Kseniu. Zniknęłaś bez śladu. W p e w n y m momencie złożyłem broń. M a m swój honor. Myś­ lałem, że m o ż e ty zrobisz kiedyś pierwszy krok, ale teraz wszystko zrozumiałem. Spoglądał na n i ą z góry i j e d n o c z e ś n i e nie m ó g ł się napa­ trzeć. Pożerał wzrokiem twarz, szyję, ramiona Kseni, a gdy spojrzał na piersi dawnej kochanki, poczuła, że krew szybciej zaczyna krążyć jej w żyłach. Czuła pulsowanie w brzuchu, drżała. A więc wystarczy, żeby na m n i e spojrzał - pomyślała z p o d z i w e m . Wystarczy j e d n o przeciągłe i wyzywające spoj­ rzenie. M a x von Passau p a n o w a ł nad nią. A m i m o to nawet nie m r u g n ę ł a i dostrzegła z satysfakcją, że to z kolei j e g o zbiło z tropu. P r a w d o p o d o b n i e oczekiwał, że Ksenia się spło­ szy, lecz ona - zamiast zbuntować się czy uciec - z rozkoszą wsłuchiwała się w siebie, w to narastające w niej błogie po­ żądanie zmieszane z n a d z i e j ą o b a w ą i egzaltacją. Postano­ wiła, że nie będzie się z tym kryć. Po co tracić czas? Po co się męczyć, szukając w y m ó w e k ? Pragnęła tego m ę ż c z y z n y j a k wtedy, pierwszego dnia. Nic się nie zmieniło. Nic nigdy nie zmieni się między nimi. Kilka tygodni później w Paryżu spadł śnieg, choć zbliżała się wiosna. Kapryśne płatki sypały się z białego nieba, a bla­ de światło wygładzało k a m i e n n e fasady i zacierało ślad po spalonej altance w ogrodzie Tuileries i poczerniałym bruku na Placu Zgody. S a m o c h o d y zwalniały, przechodnie stąpali ostrożnie, wciskając głowy pomiędzy ramiona. Paryż lizał rany i opłakiwał zmarłych. Miasto odzyskiwało spokój po fali strajków i krwawych manifestacji. Republika przetrwała za­ mieszki. Gaston D o u m e r g u e przejął w o d z e kraju, a marszałek Petain otrzymał tekę ministra wojny. Socjaliści i komuniści 310

poprzysięgli, że nie d o p u s z c z ą do rozprzestrzeniania się fa­ szyzmu i przejmą władzę. A śnieg padał, tłumiąc wszelkie hałasy, i był j a k prośba o ciszę, o z a d u m ę . Ksenia szła zoba­ czyć się z M a k s e m w j e g o h o t e l o w y m pokoju, gdzie nie do­ cierał do nich zgiełk świata. Wystarczyło, że pierwszego wieczoru złapali się za ręce i spletli palce bez słowa w przytulnym barze paryskiego hote­ lu. Wystarczył zapach ciał, muśnięcie wnętrza nadgarstka, tam gdzie splątane żyły tworzą niebieskawy węzeł, by zrozu­ mieli, że ich pragnienie jest silniejsze od strachu i od pychy i że nic nie zdoła oprzeć się namiętności. Ksenia i M a x ko­ chali się j e s z c z e tego samego wieczoru - po prostu dlatego, że pragnęli siebie nawzajem i byli zbyt uczciwi, by się tego wypierać. Kochali się z wielką radością, z niesfornym entu­ zjazmem, a szyby w pokoju M a k s a drżały od wrzasków tłu­ mu. Upajali się tym zawirowaniem, które należało wyłącz­ nie do nich. Ksenia zadrżała, gdy M a x dotknął jej brzucha, w którym nosiła ich dziecko, ale szybko odgoniła od siebie tę myśl. Teraz istniały tylko ich złączone ciała, skupiali się na sobie z egoizmem, na jaki zdobyć się m o g ą tylko dwie ko­ chające się istoty. M a x był w o l n y m mężczyzną, a Ksenia tego wieczoru stała się niewierną żoną, lecz oboje poczuli spełnie­ nie przez tę j e d n ą , w y r w a n ą codzienności godzinę, w której mogli się kochać. Przez kolejne miesiące Ksenia oczywiście wracała do Mak­ sa. Ciągle i ciągle. Z m y s ł o w e upojenie jest takim s a m y m n a ł o g i e m j a k inne. Nie m o ż n a mu się oprzeć. To zaślepienie, które nie baczy na zakazy, które sprawia, że krew w żyłach zaczyna krążyć szybciej. M a x i Ksenia nie mieli wątpliwości: j e d y n ą p r a w d ą był ich związek, na przekór wyborom, których Ksenia dokonała kilka lat wcześniej. Ich miłość była zakaza­ na, ale prawowita. N i e miała w o b e c Gabriela żadnych w y r z u t ó w sumienia, lecz czuła, że musi go przed tym wszystkim chronić. Za nic 311

w świecie nie chciałaby, aby mąż dowiedział się, że go zdra­ dza, i od początku dawała to do zrozumienia M a k s o w i . To ona d e c y d o w a ł a o czasie i miejscu spotkań z kochankiem. Początkowo M a x zgadzał się na to, zżerany uczuciem do Kseni. Przedłużył pobyt, bo nie m ó g ł się bez niej obejść, ale wiedział, że ten przejściowy stan nie potrwa długo i że j e g o p r a w d z i w e życie nie jest w Paryżu. M i a ł n i e n o r m o w a n y czas pracy i m ó g ł nim swobodnie d y s p o n o w a ć , ale sytuacja poli­ tyczna w j e g o w ł a s n y m kraju była dość niestabilna. Za po­ średnictwem pana Bruna nawiązał n o w e kontakty i odwiedzał fotografów, którzy schronili się w Paryżu, gdy naziści przejęli w N i e m c z e c h władzę. R o z m o w y w kawiarniach na Montparnassie były znacznie mniej beztroskie niż dziesięć lat wcześ­ niej. R o z m a w i a n o o obozie koncentracyjnym w Oranienburgu, p o ł o ż o n y m na p ó ł n o c od Berlina, w którym z a m y k a n o opozycjonistów, o tym czy innym spikerze radiowym, kaba­ retowej szansonistce czy redaktorze naczelnym, którzy nag­ le zniknęli i nie dają znaku życia. O pobiciach i torturach w lokalach zajmowanych przez SA. Najgorsze było u tych u c h o d ź c ó w poczucie bezradności. Jednak M a x nie opowiadał o tym wszystkim Kseni. Wolał z a c h o w a ć dyskrecję, k r ę p o w a ł się o tym m ó w i ć . Istniała m i ę d z y nimi niepisana u m o w a , że skupią się na tym, co wesołe, i starannie unikali r o z m ó w o przeszłości, by nie rozdrapywać ran. Liczyła się tylko teraź­ niejszość, z której korzystali bez skrupułów. Zaraz po przyjeździe do Paryża M a x odwiedził Luciena Vogla w biurze na Polach Elizejskich. To on w 1928 roku zainspirowany d o k o n a n i a m i swoich niemieckich kolegów po fachu - stworzył pierwszy n o w o c z e s n y m a g a z y n ilustrowany we Francji - „Vu". Jego dewiza brzmiała: „Tekst objaśnia, zdjęcie u d o w a d n i a " . Ten uprzejmy, wyrafinowany mężczyz­ na o szczerych, błękitnych oczach w s p ó ł p r a c o w a ł z agencja­ m i , lecz także z fotografami niezależnymi. M a x zaczął pra­ cować z nim d w a lata wcześniej przy n u m e r z e specjalnym zatytułowanym Niemiecka zagadka. 312

Vogel b y ł dziennikarzem

o liberalnych poglądach i bardzo niepokoiła go droga, na którą wstąpiły Niemcy. Cenzura narzucona niemieckim agen­ cjom przez reżim zmusiła go do szukania prawdy gdzie in­ dziej. Pragnął „pokazać, jak »to« wygląda od wewnątrz, nie po to, by oceniać, lecz po to, by inni też mogli to z o b a c z y ć " j a k napisał w artykule wstępnym. M a x dostarczył mu pod pseudonimem fotografie obnażające c i e m n ą stronę hitleryzmu: pobici socjaldemokraci, barbarzyńskie napaści na Żydów, bru­ tale z oddziałów szturmowych siejący postrach w oklejonych propagandowymi plakatami lokalach, pełnych broni skonfisko­ wanej komunistom. Od tego czasu zdarzało mu się wysyłać Voglowi zdjęcia, na które w Niemczech nigdy nie znalazłby chętnych. Teraz zwierzył mu się ze swojej frustracji: odkąd minister­ stwo doktora Goebbelsa zaczęło kontrolować wszystko, co dotyczy fotografii, M a x nie m ó g ł pracować swobodnie. „ M o ­ gę robić wyłącznie studyjne portrety bez z n a c z e n i a " - mówił, wzruszając r a m i o n a m i . G d y Vogel z a p r o p o n o w a ł mu, żeby wykorzystał swój pobyt w Paryżu na wykonanie serii reporta­ ży w duchu tych, które pokazywali światu Brassai czy A n d r é Kertész, przyjął z w d z i ę c z n o ś c i ą tę ofertę. Był równie eklek­ tyczny j a k j e g o wielcy koledzy. Wszyscy trzej potrafili wyko­ rzystywać swój talent w rozmaity sposób, tworząc fotografie na potrzeby mody, reklamy czy publicystyki. Ale niezależnie od tego, czy pracuje w atelier, czy w plenerze, fotograf za­ wsze pozostaje samotnikiem, u w a ż n y m i skrupulatnym ł o w c ą dusz, oczekującym godzinami, żeby uchwycić tę ulotną, nie­ mal c u d o w n ą chwilę, w której w y c h o d z ą na j a w autentyczne emocje. A M a x czekał także na Ksenię. - Potrzebuję cię - mruknęła. Siedzieli w kawiarni, pochyleni nad m a ł y m , kulawym sto­ likiem, stykając się n o g a m i , jak gdyby szukali potwierdze­ nia swej fizycznej obecności. Był ciepły czerwcowy wieczór. Ksenia miała na sobie b r ą z o w ą j e d w a b n ą sukienkę w białe 313

groszki, z d o p a s o w a n y m stanem i szczypankami na wysoko­ ści bioder. Na g ł o w ę włożyła beret ozdobiony broszką. Jej twarz promieniała. - Pochlebiasz mi. Myślałem, że nie potrzebujesz nikogo. - Któż śmiałby tak powiedzieć? To byłby d o w ó d głupiej pychy. - A j e d n a k są ludzie, których potrzebujesz bardziej niż innych - wycedził z goryczą. Przerwał i spuścił oczy. Poczuł n a g ł ą irytację. Za chwilę Ksenia będzie musiała wrócić do męża. Dyskretnie zerknie na zegarek, skrzywi się, naciągnie rękawiczki, po czym wy­ p o w i e te okrutne słowa: „ M u s z ę j u ż iść". M a x nienawidził tych ciągłych rozstań, tych codziennych rozdarć, kiedy nie pozostawało mu nic innego j a k tylko czekać na kolejny dzień z nadzieją, że nie zdarzy się nic, co zburzy ich plany - żadna nagła gorączka dziecka, żaden nieprzewidziany obiad z m ę ­ żem. W i a r o ł o m n a miłość to historia pełna białych plam. Po­ cięta na kawałki. Rozbita na dziesiątki szklanych o k r u c h ó w o ostrych krawędziach. Z a w s z e ktoś na kogoś czeka z pusty­ mi rękami i ze ściśniętym sercem, jak na pustym dworco­ w y m peronie. Coś w nim pękło. Poczuł w ustach gorycz. Był znacznie bardziej wymagający niż Ksenia. Pragnął nie tylko jej zaangażowania. Chciał także jej dni i nocy. Każdej chwili. W s p ó l n y c h wspomnień, bliskości, ciszy, w której mogliby obserwować r a z e m czas, który mija, i napawać się swoją mi­ łością - bo dzięki t e m u wszystkiemu dojrzewał i się rozwijał. Pragnął też mieć z n i ą dzieci. -

Dlaczego on, a nie ja, Kseniu? - zapytał zaczepnie. -

C ó ż więcej m o ż e ci zaoferować? Gabriel k o c h a cię bardziej niż j a ? - Tu nie chodziło o ciebie, lecz o m n i e - westchnęła Kse­ nia. - B y ł a m j e s z c z e taka młoda. A ty byłeś taki szalony, taki rozentuzjazmowany. Przekonany, że to wszystko jest dla nas dobre. Tak j a k b y ś kochał za nas oboje. I p r a w d o p o d o b n i e miałbyś na to siłę. Wszystko ci się udawało. Wszystko, czego 314

dotknąłeś, zamieniało się w złoto. To było zbyt piękne, żeby m o g ł o być prawdziwe. A ja m i a ł a m obawy. B y ł a m nieufna. Być m o ż e na swój sposób bałam się, że cię stracę? - Wzru­ szyła ramionami. - Załóżmy, że zabrakło mi wiary. - A dziś, Kseniu, jak dziś m o ż e wystarczać ci tak niewie­ le? Kochasz się ze m n ą , ale dzielisz życie z innym. Nie ko­ chasz go, to oczywiste. Przecież gdyby było inaczej, nie wi­ dywałabyś się ze m n ą codziennie od tylu miesięcy. Przy m n i e odżywasz, Kseniu. Wiesz o tym, prawda? Z n a m cię na wylot. Widzę to w twoich ruchach, w t w o i m spojrzeniu, w gestach. Jeżeli ten m ę ż c z y z n a n a p r a w d ę cię kocha, na p e w n o też to zauważył. Co was naprawdę łączy? Sympatia, wzajemny sza­ c u n e k ? To nic nie znaczy. To jest m a ł e . N i k c z e m n e . Jak m o ­ żesz żyć w takim zakłamaniu? I jak długo jeszcze masz zamiar ciągnąć tę m a s k a r a d ę ? Aż się wszyscy troje zestarzejemy? A g d y b y m cię poprosił, żebyś go zostawiła, przeniosła się do Berlina i wyszła za mnie za mąż? Co byś powiedziała? C z y dziś m i a ł a b y ś m n i e j , j a k to m ó w i s z , o b a w ? - z a k o ń c z y ł wzburzony. Twarz M a k s a płonęła. Z w ł o s a m i w nieładzie, w garnitu­ rze w j a s k r a w ą kratkę, w batystowej koszuli z mankietami wywiniętymi na rękawy marynarki w y d a ł się Kseni boleśnie piękny. - N i e m o g ę zrobić tego Gabrielowi - powiedziała z za­ schniętym gardłem. - Ale m n i e m o ż e s z to zrobić?! - wściekł się Max. - Co takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na p o d o b n ą karę?! Co takie­ go uczyniłem, do diabła, oprócz tego, że cię k o c h a m ? ! Ksenia miała łzy w oczach. Przeszył ją ból tak ostry i nie­ spodziewany, że zaparło jej dech w piersiach. - N i e wiem, Max, nie wiem... Nie m o g ę wszystkiego zo­ stawić ot tak, po prostu. - Ot tak, po prostu? - powtórzył o s z o ł o m i o n y i pobladł. A p o t e m długo patrzył na nią w milczeniu. Ksenia dobrze wiedziała, że targa nim wściekłość i ból. 315

Była na siebie zła, że zadała mu cierpienie, że nie znalazła o d p o w i e d n i c h słów, a j e d n o c z e ś n i e poczuła się jak w pułap­ ce. Z n o w u . Dlaczego M a x zawsze musiał zapędzać ją w kozi róg? Skąd brało się to ciągłe poczucie, że balansują oboje na skraju przepaści? I dlaczego nie potrafiła żyć bez tego męż­ czyzny? G d y Max p o n o w n i e się odezwał, w j e g o głosie pobrzmie­ wały szorstkie, spiżowe tony. - Nie miej do m n i e żalu, Kseniu, ale nie w i e m , czy b ę d ę miał siłę czekać przez całe życie. C h w y c i ł kapelusz, odepchnął krzesło. Pochyliła się gwał­ townie do przodu i złapała go za nadgarstek. - Potrzebuję cię - rzuciła b e z b a r w n y m głosem. Tylko w ten sposób potrafiła w y z n a ć mu miłość. Po kilku sekundach M a x zmusił ją, żeby rozluźniła uścisk. - Przed chwilą m ó w i ł a ś o wierze. M o ż e p o w i n n a ś jej po­ szukać? Jeśli tak, musisz to zrobić sama. Ja nie m o g ę ci w tym pomóc. Patrzyła, j a k idzie przez salę kafejki. Wokół niej rozbrzmie­ wały głośne r o z m o w y paryżan, niebieski d y m z papierosów snuł się pod sufitem. Chciała krzyczeć za nim, by wracał, wrzeszczeć, że go kocha, że urodziła mu córkę, chciała, aby zrozumiał, że bez niego jest nikim. Jej życie p o d kloszem, piękny apartament, spokojna myśl o tym, że bliskim niczego nie brakuje, ten odpoczynek wojowniczki, którego tak bardzo pragnęła - wszystko to było tylko ułudą. Od dnia ślubu grała p e w n ą rolę, dała sobie chwilę wytchnienia p o d o b n ą do dłu­ giego snu, lecz M a x rozbił w drobny m a k to życie, które tak cierpliwie b u d o w a ł a w ostatnich latach. O d k r y ł przed n i ą p r a w d ę o jej ciele i pragnieniach. J e d y n ą prawdę. Pokazał jej, że jest zuchwałą, o d w a ż n ą wojowniczką, a nie uległą i mil­ c z ą c ą żoną. W przeciwieństwie do m ę ż c z y z n pokroju Gabrie­ la, którym wystarczały pozory, M a x chciał wszystkiego. Ale gdyby dała mu to, czego pragnie, czy cokolwiek zostałoby dla niej samej? 316

Berlin,

czerwiec

1934

M a x dotarł do Berlina p e w n e g o czerwcowego wieczoru w złym humorze. Podczas długiej podróży pociągiem był zbyt smutny, żeby skupić się na książce. N i e w i d z ą c y m wzrokiem śledził przesuwające się za o k n e m pejzaże. Od trzech miesię­ cy w N i e m c z e c h p a n o w a ł a a n o r m a l n a susza. Plony były za­ grożone, żółkły pastwiska i liście na drzewach. Na dworcu przy Friedrichstrasse, w kłębach pary i w tłumie podróżnych, czekał na niego komitet powitalny. N i e odpowiedział uśmie­ c h e m na j e g o uśmiech. Dwaj tajni agenci w cywilu zachowy­ wali się tak, j a k b y kogoś szukali. Odprowadzili M a k s a na bok wraz z g r u p k ą pasażerów i starannie przejrzeli j e g o do­ kumenty. Wypytali go o pobyt we Francji. O d p o w i a d a ł pół­ gębkiem, ale starał się nie okazywać rozdrażnienia. Ludzie z gestapo byli przewrażliwieni na s w o i m punkcie. Taksówka przemierzała dziwnie w y l u d n i o n e ulice. Czer­ w o n e sztandary ze swastykami sprawiały, że miasto wyda­ w a ł o się opieczętowane. Naziści nie lubili Berlina. Woleli M o n a c h i u m , miasto, w którym wszystko się zaczęło, i N o ­ rymbergę, w której odbywały się prestiżowe kongresy partii. Hitler twierdził, że berlińczycy są oporni. Przecież przez lata rząd pruski zakazywał im publicznych wystąpień. Podczas gdy mieszkańcy innych rejonów N i e m i e c głosowali j u ż ma­ sowo na partię narodowosocjalistyczną, robotnicy z dzielnic Wedding czy Neukölln nie kryli, że w o l ą socjaldemokratów czy komunistów. A elita intelektualna Berlina, złożona z pi­ sarzy i prawników, artystów i polityków, okazywała j a w n e przywiązanie do instytucji Republiki Weimarskiej. Stolica, ze swym z a m i ł o w a n i e m do nowoczesności, otwartością i mie­ szanką klas społecznych, budziła niechęć w ludziach, którzy przejęli władzę. Nikt z bliskiego otoczenia Hitlera nie był berlińczykiem, lecz niezależnie od tego, czy pochodził z Ba­ warii, z Saksonii, czy z Nadrenii, albo nawet - j a k niektó317

rzy - dorastał poza granicami Niemiec, każdy musiał układać sobie stosunki z niechętną w o b e c nich stolicą. W domu, na konsoli, leżał stos korespondencji. Max uprze­ dził pokojówkę, że wraca, i ta spędziła cały dzień na ściera­ niu kurzów i polerowaniu sreber. Zaniósł walizki do pokoju, po czym otworzył wszystkie okna, żeby w y g n a ć zaduch. Na niebie błyszczały gwiazdy. Cieszył się, że wrócił do siebie. W kuchni nalał w o d y do szklanki i j u ż miał iść pod prysznic, gdy zadzwonił telefon. - Dobry wieczór, Max, jak ci minęła podróż? - G ł o s Fer­ dynanda był dziwnie zmieniony. - Cześć, stary, co się sta...? - C z y m o ż e m y spotkać się u ciebie dziś wieczorem, j a k zwykle? - Moglibyśmy, ale... - To zaraz przyjdziemy - zakończył Ferdynand i odłożył słuchawkę. Przez kilka sekund M a x nie m ó g ł dojść do siebie. Patrzył głupio na słuchawkę. Wyjechał zaledwie cztery miesiące te­ mu, lecz w t y m czasie atmosfera w mieście stała się jeszcze trudniejsza do zniesienia. Poczuł bolesne pulsowanie w skro­ niach. Poszedł po aspirynę. To Ferdynand wpadł na p o m y s ł cotygodniowych spotkań. Było ich dziesięcioro, mężczyźni i kobiety, w tym lekarz, prawnik, urzędnik państwowy, skrzypek i dyplomata. I - oczy­ wiście - Milo von Aschänger. Większość ich od zawsze spo­ tykała się w nieformalnych okolicznościach. Dojście Adolfa Hitlera do władzy w y w o ł a ł o u nich odruch spontanicznego protestu. Szukali pocieszenia w możliwości swobodnej roz­ m o w y o swych lękach w kręgu zaufanych znajomych. Ich opór był instynktowny. Na ulicach kryli się w bramach na wi­ dok plutonu SA, żeby nie w y k o n y w a ć hitlerowskiego gestu powitalnego. Pewnego dnia zaczytany Ferdynand nie zdążył zrobić uniku i został dotkliwie pobity przez m ę ż c z y z n w bru­ natnych m u n d u r a c h , bo nie chciał pozdrowić nazistowskie318

go sztandaru. P o d c z a s bojkotu żydowskich sklepów wszyscy mieli za p u n k t h o n o r u robienie ostentacyjnych zakupów, i j e s z c z e nigdy ich szafy nie były tak pełne. G d y sytuacja za­ częła być coraz bardziej poważna, ukrywali męża Lenore Ep­ stein, d e p u t o w a n e g o socjaldemokratę, któremu groziło inter­ nowanie w Oranienburgu za w y w r o t o w e wypowiedzi, a także aktora znanego z sympatii do komunistów. Wspierali rodzinę uwięzionego dziennikarza, starali się o d o k u m e n t y dla emi­ grujących opozycjonistów. Wszystkie te gesty nie miały m o ­ że większego znaczenia, ale niosły p o m o c ludziom prześlado­ w a n y m przez reżim, znienawidzony przez c z ł o n k ó w Kręgu Agora. Postawa j e d n y c h wynikała z przekonań politycznych, innych - z wyznawanej religii. Jeszcze inni, j a k Max, po pro­ stu stawiali wolność i godność jednostki ponad wszelkie inne wartości. M a x długo stał p o d prysznicem, ochlapując twarz strumie­ niem letniej wody. Od kilku dni był dziwnie apatyczny. Miał ciało j a k z ołowiu i bezkształtny m ó z g . Stracił chęć do życia, ale nie chciał litować się nad sobą. Nie myśleć o Kseni! - na­ kazał sobie gniewnie. Ani przez chwilę nie myśleć o niej i o rozpaczy, j a k ą poczuł, gdy dała mu do zrozumienia, że nie m o ż e z nim żyć. Nie starać się zrozumieć złożonej duszy ko­ biety, która budziła w n i m uczucia najsilniejsze z możliwych i j e d n o c z e ś n i e najgłębszy smutek. M u s z ę zacząć się z niej le­ czyć - pomyślał ze ściśniętym sercem. W ten lub w inny spo­ sób. Bo inaczej nie przeżyję. - Co się dzieje? - zapytał M a x pół godziny później, otwie­ rając drzwi F e r d y n a n d o w i . - Wyglądasz j a k z krzyża zdjęty. - Dobry wieczór. M ó g ł b y m o tobie powiedzieć to samo, choć przypuszczam, że z całkiem innego p o w o d u . Ferdynand zawiesił kapelusz na wieszaku w przedpokoju i w s z e d ł do salonu, w którym j a k zwykle p a n o w a ł m i ł y roz­ gardiasz. J e d n ą ze ścian zajmowała d ę b o w a biblioteka, obok gramofonu piętrzyły się płyty. Nad k o m i n k i e m wisiały zdję319

cia zrobione przez Maksa, przedstawiające Berlin w różnych porach roku. Całość tworzyła dość o d w a ż n e połączenie. - C z e m u tak dziwnie z a c h o w y w a ł e ś się podczas naszej r o z m o w y ? - nie dawał za w y g r a n ą Max. - Jesteś blady j a k ściana. M a m nadzieję, że nie jesteś chory. Ferdynand spojrzał na niego zdziwiony. - To ty j e s z c z e o niczym nie wiesz? - Wyobraź sobie, że dopiero przyjechałem. Spędziłem cały dzień w pociągu. Ferdynand bez słowa otworzył teczkę, wyjął z niej gaze­ tę i podał M a k s o w i . Był to dodatek do dziennika „Berliner Z e i t u n g " , który krzyczał tytułem: Radykalna akcja Führera. Röhm

pozbawiony

swych funkcji

i

wykluczony

z partii

oraz

z SA. Ferdynand wybierał alkohol, a M a x przebiegł wzrokiem artykuł. Była w nim m o w a o spisku zawiązanym przez szefa sztabu SA Ernsta R ö h m a , stojącego na czele tysięcy ludzi, którzy znaleźli się w grupach szturmowych. Wszyscy wie­ dzieli, że ta armia, dziesięć razy liczniejsza od regularnego wojska, zaczęła przysparzać Hitlerowi problemów, bo R ö h m m i a ł wysokie wymagania, a j e g o wizja socjalistycznej i mili­ tarnej Rzeszy, której chciałby być w o d z e m , nie pokrywała się z wizją Führera. Rozległ się dwukrotny d z w o n e k do drzwi. F e r d y n a n d po­ szedł otworzyć. - To nic innego j a k nazistowska N o c Świętego Bartło­ mieja! - grzmiał Milo von Aschänger, w c h o d z ą c do salonu. Data, którą należy napisać k r e d ą w kominie. Cieszę się, że cię widzę, Max, ale m y ś l ę sobie, że lepiej byś zrobił, zostając w Paryżu. Tam przynajmniej jest czym oddychać. - Co się dzieje? - zapytał Max, machając gazetą. - Nalej mi czegoś mocniejszego, dobrze? - poprosił Milo i opadł na fotel. - Od rana biegam, żeby się czegoś dowie­ dzieć. Ambicja R ö h m a doprowadziła go do zguby. C ó ż chce­ cie, za bardzo d o m a g a ł się rewolucji socjalistycznej po re­ wolucji n a r o d o w e j ! A te wszystkie j e g o fanfaronady, zakup 320

broni za granicą i h o m o s e k s u a l n e orgie, o których wszyscy wiedzieli... Tego wielki gospodarz nie m ó g ł strawić, nie uwa­ żacie? Dzięki - dodał, odbierając od M a k s a szklankę p e ł n ą whisky. - Hitler za wszelką cenę stara się utrzymać swoje kruche porozumienie z p r z e m y s ł o w c a m i i armią. Przestał znosić pretensje R ö h m a i j e g o koledzy ruszyli do akcji. I to z j a k ą siłą! Fala zabójstw. Z m a s a k r o w a l i większość dowód­ c ó w SA w Bawarii. Brutalny rozlew krwi. Wierzcie mi, przy­ jaciele, zabijanie ludzi, którzy byli waszymi najbliższymi to­ warzyszami, to co innego niż likwidowanie zaprzysięgłych wrogów. Słowo żołnierza. - Ale najgorsze jest to, że wykorzystali te represje, żeby dobrać się do skóry innym w r o g o m reżimu - uściślił Ferdy­ nand. - Zakatrupili Kurta von Schleichera i j e g o ż o n ę w ich domu w Poczdamie. - Niemożliwe... byłego kanclerza?! - wykrzyknął M a x . -

D o m n i e m a n y pucz R ö h m a to dobra okazja do wyelimi­

nowania konserwatywnych opozycjonistów, nie? - ironizo­ wał Milo. - A także starych, lecz niewiernych towarzyszy, ta­ kich j a k G r e g o r Strasser. Klausener został zabity w swoim gabinecie, w g m a c h u Ministerstwa Transportu. Nikt nawet p a l c e m nie kiwnął w j e g o obronie. Najwidoczniej k o m u ś nie spodobał się fakt, że przewodniczący Akcji Katolickiej prze­ mawiał n i e d a w n o do dziesiątków tysięcy ludzi, by przypo­ m n i e ć im znaczenie B o g a w życiu. - W więzieniu Lichterfelde salwy plutonów egzekucyj­ nych rozbrzmiewały przez cały dzień - przejął pałeczkę Fer­ dynand. - Dobrali się też do skóry dziennikarzom i adwoka­ tom. Jednego z m o i c h kolegów gestapo wyciągnęło z łóżka o świcie. Zabrali go ze sobą, nie m ó w i ą c j e g o żonie, dokąd. Jeżeli nawet nie rozstrzelali nieszczęśnika przy j a k i m ś murze, to najpewniej z a m k n ą go w obozie. Osłupiały Max patrzył to na j e d n e g o , to na drugiego przy­ jaciela. W ich kpiących tonach słyszał lęk. Byli wyraźnie za­ troskani, zmarszczki pogłębiły się na ich twarzach. Włosy 321

Ferdynanda j e s z c z e mocniej posiwiały, choć przecież miał dopiero trzydzieści pięć lat. - Kto morduje? - spytał dość naiwnie M a x . Ferdynand odwrócił się i spojrzał na niego. - Widać, że d a w n o cię tu nie było. Mordują, oczywiście, k o m a n d a SS pod d o w ó d z t w e m Himmlera. C z a r n e koszule, do których należy także twój szwagier Eisenschacht - zakoń­ czył z naciskiem. Max poczuł, j a k krew krzepnie mu w żyłach. C z ł o n k o w i e Schutzstaffel, czyli Sztafet Ochronnych, uważali się za preto­ rianów Fuhrera i składając przysięgę, poświęcali mu swoje ciała i dusze. W przeciwieństwie do SA, do którego przyjmo­ w a n o ochotników, aspiranci SS byli p o d d a n i surowej selek­ cji: musieli m i e ć od d w u d z i e s t u pięciu do trzydziestu lat, p r e z e n t o w a ć o d p o w i e d n i e p r z y m i o t y fizyczne i - p r z e d e w s z y s t k i m - l e g i t y m o w a ć się „aryjskim p o c h o d z e n i e m " . Do tej pory niewiele słyszano na t e m a t tych kilku tysięcy męż­ czyzn, lecz odkąd zajęli się organizacją o b o z u k o n c e n t r a c y j ­ n e g o w Dachau w Bawarii, pogłoski o ich brutalności były co­ raz częstsze. - Co ty opowiadasz? - zaprotestował M a x . - Facet taki j a k Eisenschacht miałby zostać policjantem czy też strażni­ kiem p r z y b o c z n y m Hitlera? To n i e d o r z e c z n e ! - H i m m l e r planuje stworzyć elitę intelektualną kraju cał­ kowicie o d d a n ą Hitlerowi - wyjaśnił Ferdynand, przecierając oczy, j a k b y nie spał od kilku dni. - Jego wypowiedzi podo­ bają się l u d z i o m z m ę c z o n y m b r u t a l n o ś c i ą SA o r a z n a w o ­ ł y w a n i e m do rewolucji i w y w ł a s z c z e n i a . Ale on nie szuka w y ł ą c z n i e bojowników. G d y b y ś widział tych, którzy teraz n o s z ą czarne m u n d u r y z trupią g ł ó w k ą ! Z n a l a z ł b y ś wszyst­ kich:

arystokratów,

dyplomatów,

przemysłowców,

urzęd­

ników, prawników, uczonych... H i m m l e r przyznaje im coś w rodzaju h o n o r o w y c h stopni... Tak właśnie rzecz się ma z Eisenschachtem - dodał, zakładając okulary, i spojrzał na przyjaciela. 322

Z n ó w ktoś zadzwonił do drzwi. Ferdynand poszedł otwo­ rzyć. Skonsternowany M a x usiadł w fotelu naprzeciw Milona. Ból głowy wrócił i zaczął przechodzić w migrenę. M a x niepokoił się o Mariettę i jej pięcioletniego synka, którego był ojcem chrzestnym. Jak szwagier m ó g ł przystać do czło­ wieka takiego j a k Himmler, piewcy dyscypliny, nieprzejedna­ nego heroizmu i czystości rasy? Czego chciał Eisenschacht? Uważał się za gorliwego misjonarza czarnej gwardii, a m o ż e po prostu p r ó b o w a ł utrwalić swoją, j u ż i tak wysoką, pozy­ cję? Z d e z o r i e n t o w a n y Max spojrzał na Milona. W k o ń c u kie­ dyś kochał on Mariettę tak bardzo, że chciał się z n i ą ożenić. Nie m ó g ł pozostać obojętnym. - Wiem - westchnął Milo. Przez j e g o pociągłą twarz prze­ biegł skurcz. - P r ó b o w a ł e m r o z m a w i a ć z twoją siostrą, ale nie chce o niczym słyszeć. Nie m a m pojęcia, czy Marietta ko­ cha swojego męża, ale wiem, że nie chce spojrzeć na niego w p r a w d z i w y m świetle. M o ż e w ten sposób sama u m y w a ręce? A m o ż e n a p r a w d ę jest taka naiwna? N i e wiem. Zresztą czego mielibyśmy się po niej spodziewać? Że się rozwiedzie? Ale po co? Ma z tym facetem syna. Eisenschacht nie odda jej chłopca. Spośród kobiet, które znam, Marietta nie ma, być m o ż e , najbardziej rozwiniętego instynktu macierzyńskiego, ale k o c h a swoje dziecko. G d y bąknąłem coś o h o n o r z e rodu von Passau, w y m i e n i ł a mi przedstawicieli innych znakomi­ tych rodzin, którzy poszli za p r z y k ł a d e m jej męża. A najgor­ sze, że nie m o g ł e m nawet jej zaprzeczyć - zakończył zdegu­ stowany. -

Pójdę p o g a d a ć z E i s e n s c h a c h t e m . - M a x zerwał się

i w i e l k i m i krokami przemierzał salon. - Powiem, co o tym wszystkim myślę. Powiem, że to niedopuszczalne... - Wręcz przeciwnie, Max. Od dziś powinieneś odnosić się do szwagra wyjątkowo uprzejmie. I nie tylko do niego również do j e g o przyjaciół, takich j a k Heinrich Hoffmann czy H e r m a n n Goring. M a x odwrócił się na pięcie. O b o k Ferdynanda stał Walter 323

von Briskow, młody,

obiecujący dyplomata na p l a c ó w c e

w Warszawie, wysoki, niebieskooki blondyn, j e d e n z j e g o da­ lekich kuzynów. Podszedł do niego i dał mu przyjacielskie­ go k u k s a ń c a , ale M a x b y ł w p r o s t s p a r a l i ż o w a n y z wściek­ łości. - Oszalałeś, Walter? - wycedził przez zęby. - Jak śmiesz m ó w i ć mi, że m a m podlizywać się t y m g o d n y m pogardy ty­ pom? K u z y n wyjął cygarnicę i poczęstował wszystkich. Tylko M a x o d m ó w i ł ruchem ręki, nieco zirytowany u p o d o b a n i e m Waltera do teatralnych gestów, j e g o chęcią, żeby zwrócić u w a g ę wszystkich z g r o m a d z o n y c h . - G d y cię tu nie było, dużo rozmyślaliśmy - o d e z w a ł się w końcu Walter. - Naziści nie o d d a d z ą szybko władzy. Jeżeli c h c e m y rzeczywiście im przeszkodzić, to każdy z nas powi­ nien działać zgodnie ze swoimi kompetencjami. Ferdynand j a k o adwokat, Milo - j a k o żołnierz Reichswehry, ja - w dy­ plomacji, a ty - j a k o fotograf. - Wy m o ż e tak, ale j a ? To śmieszne! Cóż m i a ł b y m takie­ go robić? - Hoffmann ceni twoje prace. To j e d e n z zaufanych Hitle­ ra. Masz wyjątkową okazję zbliżyć się do Fuhrera. M ó g ł b y ś sfotografować go p o d c z a s jednej z tych sesji, j a k i e organizuje Hoffmann, żeby pokazać n a m wielkiego w o d z a w roli czu­ łego i kochającego mężczyzny. Wiesz, o c z y m m ó w i ę , Führer w górach, Führer w otoczeniu młodzieży... - kpił Walter. Cholera, te obrazki są takie słodkie, że przypominają ilustra­ cje bajek dla dzieci. Ale nigdy nie w i a d o m o , które informacje m o g ą w d a n y m m o m e n c i e okazać się przydatne. Poza tym twój starszy brat był j e d n y m z towarzyszy broni Göringa. Walczyli w tej samej eskadrze. G ö r i n g na p e w n o z sympatią odniesie się do faceta o nazwisku von Passau. Wykorzystaj to. Słuchając go, M a x robił się coraz bledszy. Wszystko to b y ł o n i e d o r z e c z n ą mrzonką. Miał wrażenie, że w czasie j e g o kilkumiesięcznej nieobecności życie znacznie przyspieszyło. 324

- Przykro mi, ale nie sądzę, ż e b y m się nadawał do prowa­ dzenia podwójnej gry. Zapytaj F e r d y n a n d a - nigdy nie potra­ fiłem ukrywać uczuć. N i e w y t r z y m a ł b y m ani sekundy w ich towarzystwie. P o z a tym nigdy mi nie uwierzą. Moje nazwi­ sko z p e w n o ś c i ą figuruje j u ż na jednej z czarnych list Heydricha; przecież H i m m l e r i on przejęli kierownictwo gestapo. Wszyscy widzieliście moją ostatnią wystawę. Ż a d n a galeria nie proponuje mi ekspozycji. D o b r z e , że przynajmniej m o g ę robić fotografię m o d y i że nie zabrali mi legitymacji pra­ sowej. Walter spojrzał na niego z w y m ó w k ą . - Nie w y m a g a m y od ciebie, żebyś został szpiegiem, Max. Ż a d e n z nas nie byłby do tego zdolny. W s z y s c y wiemy, że sytuacja jest p o w a ż n a . Naziści przygotowują ustawę dotyczą­ cą tego, co nazywają p o d s t ę p n ą zdradą. Będzie m o ż n a uwię­ zić każdego, kto ośmieli się wypowiedzieć choćby j e d n o kry­ tyczne słowo na temat rządu czy partii. To będzie raj dla donosicieli.

Już teraz m n o ż ą się p o d s ł u c h y telefoniczne.

Uważajcie na podejrzane odgłosy, gdy podnosicie słuchawkę. Na razie nie m o ż e m y zrobić niczego konkretnego, ale musi­ my trzymać rękę na pulsie. Tym bardziej że należymy tylko do nielicznych w tym kraju, którzy m ó w i ą o d m i e n n y m gło­ sem. Wiem także o istnieniu innych tego typu kręgów. F e r d y n a n d zmrużył oczy i zaciągnął się d y m e m z cygara. Trzymał je niezręcznie, rozstawiał palce j a k nastolatek, który dopiero uczy się palić. - Niestety, przeciętny N i e m i e c jest rozanielony - powie­ dział. - U w a ż a , że nie ma nic lepszego j a k wtopienie się w m a s ę i upajanie się d u c h e m n i e z d r o w e g o koleżeństwa, któ­ ry naziści sławią na prawo i lewo. Przynajmniej nie musi myśleć samodzielnie - dodał z p e w n ą pogardą. - Popatrzcie tylko, jak oni dają się szeregować od najmłodszych lat! Wkrót­ ce z a c z n ą p o w o ł y w a ć do wojska niemowlęta w kołyskach. N a w e t kobiety zaciągają się do pułków. Trudno zliczyć te or­ ganizacje wszelkiej maści. Z a w s z e znajdzie się ktoś, kto bę325

dzie obserwował nasze gesty i starał się rozszyfrować k a ż d ą n a s z ą myśl. S a m n a u c z y ł e m się, że m u s z ę siedem razy po­ myśleć, z a n i m otworzę usta. Postanowiliśmy stawiać opór z pustymi rękoma, Max. N a s z ą j e d y n ą b r o n i ą jest świado­ m o ś ć i inteligencja. A więc - jesteś j e d n y m z nas? M a x poczuł, j a k wbijają się w niego spojrzenia trzech przyjaciół. Oczy Waltera, przenikliwe i p o w a ż n e , z a s m u c o n e oczy Milona i oczy Ferdynanda, w których palił się p ł o m i e ń rewolty. Jeszcze nie tak d a w n o spotykali się wieczorami, żeby wspólnie zdecydować, w którym kabarecie tym r a z e m s p ę d z ą noc. Rozmawiali o literaturze i filmie, o ostatniej wal­ ce bokserskiej, o dziewczynach, w których się kochali. G d z i e się podziała ich beztroska? Dziś, j a k większość ich przyja­ ciół, Walter i Milo mieli żony i dzieci. Tylko F e r d y n a n d i on pozostali kawalerami. Jeden z wyboru, drugi - z braku innej możliwości. Przez otwarte okna do salonu w p a d a ł y miejskie hałasy, chrzęst s a m o c h o d o w y c h opon, czyjeś głosy. Powietrze było ciężkie, bez j e d n e g o p o d m u c h u wiatru. K r o p l e potu perliły się na czole Maksa. Wiedział, że nie nadaje się do życia w obłudzie i kłamstwie. Przez całe życie p o s z u k i w a ł prawdy. C h o ć w pracy czasem bawił się z cieniem, w życiu liczyło się dla niego tylko światło. Opuścił Ksenię z k r w a w i ą c y m ser­ c e m właśnie dlatego, że nie potrafił sprowadzić swojej egzy­ stencji do m a ł y c h , codziennych oszustw. Przyjaciele nie b ę d ą mieli mu za złe, jeżeli nie zechce z a a n g a ż o w a ć się bardziej niż dotąd i pozostanie przy udzielaniu p o m o c y t y m czy in­ n y m ludziom - tak j a k to robił do tej pory. Ale co m a m do stracenia? - p o m y ś l a ł z goryczą. C z u ł przez skórę, że właś­ nie znalazł się na rozstaju. M ó g ł wybrać spokój d u c h a i oszu­ kiwać sumienie, stojąc nieśmiało na skraju drogi. Ale m ó g ł też z a a n g a ż o w a ć się w o b r o n ę sprawy, o której wiedział, że j e s t słuszna. Trzej przyjaciele przyglądali mu się w mil­ czeniu. Walter n e r w o w o kiwał nogą, a Ferdynand obgryzał paznokcie. 326

- Ferdynandzie, zasłużyłeś na naganę. Jak m o g ł e ś choć przez sekundę p o m y ś l e ć , że do was nie dołączę? - zażartował Max, unosząc szklankę. Napotkawszy spojrzenie swojego naj­ lepszego przyjaciela, dostrzegł w nim błysk podziwu i dumy. Uchylone o k n o wychodziło na ogród, w którym ptaki trze­ potały skrzydłami w ś r ó d listowia. Sara ubierała się za para­ w a n e m . Było jej gorąco, poruszała się powoli. Jak staruszka pomyślała, krzywiąc usta. Wygładziła bluzkę i sprawdziła za­ pięcie spódnicy, po c z y m usiadła naprzeciw lekarza. - Wszystko w porządku, proszę pani - powiedział doktor, odkładając pióro. - Nie sądzę, żeby miała pani jakieś szcze­ gólne kłopoty z tą ciążą. Jednak proszę się nie p r z e m ę c z a ć . Z w ł a s z c z a w taki upał. Pokiwała głową. G d y odkryła, że spodziewa się trzeciego dziecka, poczuła ukłucie w sercu, którego natychmiast poża­ łowała. Czy to nie szaleństwo - w y d a w a ć na świat dziecko w kraju, w którym nienawiść i strach stały się najwierniejszy­ mi towarzyszami ludzi? Czy ma p r a w o do narzucania mu nie­ pewnej przyszłości? Ale Victor był taki szczęśliwy! Ta n o ­ wina stała się b a l s a m e m na j e g o serce. G d y Sarę ogarniał niepokój, głaskał ją serdecznie po ręce. Rozumiał, że kobieta w ciąży nie panuje czasem nad emocjami. Podczas bezsen­ n y c h n o c y nie m o g ł a opędzić się od myśli o ojcu. Czy gdyby żył, opuściłby kraj, żeby zapewnić schronienie rodzinie? Ale j a k porzucić dziedzictwo Lindnerów, rodzinny d o m i cały majątek? B u n t o w a ł a się na myśl o wyjeździe i odcięciu się od wszystkiego, co p r z y p o m i n a ł o jej dzieciństwo. Dokąd mieli­ by j e c h a ć ? To nie takie proste. Coraz trudniej było z d o b y ć paszporty i pozwolenia, a obce kraje stawały się coraz mniej przychylne u c h o d ź c o m . Poza t y m pogarszało się zdrowie matki Sary. Potrzebowała stałej opieki i Sara nie wyobrażała sobie, jak m o g ł a b y narzucić jej trudy wygnania. M a t k a po­ winna umrzeć we w ł a s n y m d o m u i spocząć u boku męża. Na­ tomiast Victor, choć nie m ó w i ł o tym otwarcie, obawiał się 327

wykorzenienia. Tak czy inaczej na razie nie ma o tym m o ­ wy - postanowiła w k o ń c u Sara. Pomyślę o tym po narodzi­ nach dziecka. Lekarz odprowadził ją do drzwi. Był wyraźnie zmęczo­ ny - garbił się i p o w ł ó c z y ł nogami. Sara znała go od kilku lat. Przyjął jej dwa poprzednie porody. Leczyły się u niego wszystkie z a m o ż n e berlinianki. Cieszył się nie tylko świetną reputacją, lecz również p o c z u c i e m h u m o r u i potrafił uspo­ koić nawet najbardziej zalęknione pacjentki. Sara dostrzegła nagle, że doktor nie ma j u ż sekretarki i że poczekalnia jest pusta. Czyżby była j e d y n ą pacjentką dzisiejszego ranka? Nie­ stety, to całkiem możliwe. Z g o d n i e z n o w y m i dekretami ży­ dowscy lekarze nie mieli p r a w a leczyć Aryjczyków. Scho­ dząc po schodach prowadzących na ulicę, Sara zrozumiała, że doktor, tak j a k wielu innych, stał się ofiarą ostracyzmu. Stopniowo o d s u w a n o Ż y d ó w od życia publicznego. Nie­ którzy dawni przyjaciele Sary przestali się do niej odzywać lub unikali publicznego pokazywania się w jej towarzystwie i m ł o d a kobieta była rozgoryczona. Jednak najbardziej bolało ją cierpienie jej dzieci. W szkole Felix musiał znosić docin­ ki aryjskich kolegów. Podczas przerw dzieci prześcigały się w złośliwościach, tańcząc w o k ó ł niego w kręgu i przezy­ wając go. G d y Sara poskarżyła się profesorom, popatrzyli na n i ą z góry i nawet się nie odezwali. Felix nie m ó g ł chodzić na basen, nie wziął też udziału w występach z okazji zakończe­ nia roku szkolnego. Profesor zabronił mu pisać wypracowa­ nia na nazistowskie tematy, każąc mu w zamian redagować absurdalne rozprawki. G d y Sara odkryła, że jej siedmioletni synek z n ó w zaczął nocami się moczyć, postanowiła wypisać go z tej szkoły i przenieść do prywatnej placówki żydowskiej. Flagi na b u d y n k a c h publicznych spuszczono na znak ża­ łoby po z m a r ł y m marszałku Hindenburgu. Przechodnie czy­ tali afisz na murze. Sara podeszła i też zaczęła czytać. Funk­ cje

prezydenta

Rzeszy. 328

Rzeszy

W związku z

zostały połączone tym

z funkcjami

wszelkie kompetencje

kanclerza

i prerogatywy

prezydenta przejmuje Fuhrer i kanclerz Adolf Hitler.

Rada

ga­

binetowa nie traciła czasu. Jeszcze nigdy w N i e m c z e c h żaden człowiek nie miał w ręku aż tak wielkiej władzy. Jakiś prze­ chodzień dorzucił półgłosem, że armia natychmiast przysięg­ ła Fuhrerowi wierność. G d y Sara dotarła przed d o m towaro­ wy Lindnera, poczuła mdłości i zaczęła się zastanawiać, czy to z p o w o d u ciąży, upału, czy też m o ż e nazistowskiego imad­ ła, które coraz mocniej zaciskało się w o k ó ł niej. Pobiegła do damskiej toalety. G d y poczuła się nieco le­ piej, odkręciła z i m n ą w o d ę i zrosiła sobie twarz oraz nad­ garstki. Zostało kilka minut do posiedzenia komitetu dyrek­ cji. Oparła się r ę k o m a o u m y w a l k ę i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Nie chciała p o k a z a ć po sobie, że jest rozbi­ ta. Kwestia dumy. Jeden z dyrektorów okazał się gorliwym nazistą. Erich K a r n e r nosił w klapie znaczek partii i robił wszystko, żeby właścicielkę firmy zbić z tropu. Niestety, sy­ tuacja polityczna była taka, że Sara nie m o g ł a go zwolnić. U p u d r o w a ł a się i wyszczypała policzki, żeby nabrać trochę kolorów. G d y weszła do sali wyłożonej j a s n ą boazerią, r o z m o w y nagle ucichły. Sara powitała z g r o m a d z o n y c h i usiadła na miejscu przewodniczącej przy stole, przy którym siedziało j u ż dziewięciu m ę ż c z y z n . Przez godzinę dyskutowali o stra­ tegii finansowej. Na przekór antyżydowskiej propagandzie sklep stracił niewielu klientów dzięki jakości oferowanych produktów, lojalności k o n s u m e n t ó w i rozwoju poszczegól­ nych działów. Sara r o z b u d o w a ł a dział z artykułami sportowy­ mi, ponieważ zaczęto p r o p a g o w a ć aktywny styl życia kobiet. Dopilnowała także p r z e b u d o w y czwartego piętra, które teraz zostało w całości p o ś w i ę c o n e artykułom dla dzieci. Zaprojek­ t o w a n a przez n i ą kolekcja w z o r o w a n a na dirndlach - trady­ cyjnych bawarskich i tyrolskich strojach z d o p a s o w a n y m gor­ setem, szeroką s p ó d n i c ą i haftowanym fartuchem - odnosiła coraz większe sukcesy. Podczas ostatniego pokazu, zorgani­ z o w a n e g o przez Instytut M o d y Niemieckiej, Sara zaprezento329

wała wyrafinowane j e d w a b n e dirndle, w których następnie kilka aktorek p o z o w a ł o do zdjęć dla prasy. W oczach nazi­ stów ubiór ten uchodził za esencję germańskości. Właśnie taki styl odpowiadał ich ideałowi Niemki, wyzwolonej ze szkodliwych w p ł y w ó w m o d y żydowskiej i francuskiej. -

Dobrze, panowie. - Sara z a m k n ę ł a teczkę, którą prze­

glądała od jakiegoś czasu. - Zajmiemy się teraz ostatnim p u n k t e m spotkania. Herr Karner poprosił o głos. Siliła się na uprzyjmy ton, choć w głębi duszy obawiała się wystąpienia tego złowrogiego mężczyzny, którego noso­ wy głos szarpał jej nerwy. - Przechadzając się po poszczególnych działach, nie za­ u w a ż y ł e m szczególnej promocji tekstyliów p r o d u k o w a n y c h w N i e m c z e c h - oświadczył Karner. - Co z n a s z y m sztucz­ n y m j e d w a b i e m , dzięki któremu m o ż e m y ograniczyć import z zagranicy? To przecież wynik godnej p o d z i w u pracy na­ szych inżynierów. Trzeba t e m u zaradzić. Zgłaszałem j u ż tę u w a g ę na p o p r z e d n i m zebraniu. P o w i n n i ś m y e k s p o n o w a ć na­ sze niemieckie produkty, ale pani, j a k się zdaje, nadal prefe­ ruje te p o c h o d z ą c e z Francji. - Proszę wybaczyć, ale myli się pan, H e r r Karner. Oso­ biście d b a m o to, żeby w swoich kolekcjach używać wyłącz­ nie wełny i koronek p r o d u k o w a n y c h w n a s z y m kraju - odpar­ ła Sara ze ściśniętym gardłem. - Z a m ó w i ł a m liczne akcesoria i dodatki w y k o n y w a n e ręcznie przez naszych rzemieślników. Z p e w n o ś c i ą zauważy pan pióra i satynowe wstążki, a także sztuczne kwiaty, które w tym sezonie proponuję w postaci broszek. Była poirytowana. W innych okolicznościach Karner ni­ gdy nie odezwałby się do niej takim tonem. P r z y p a d k o w o do­ wiedziała się, że jest on członkiem Zrzeszenia N i e m i e c k i c h Aryjskich P r a c o w n i k ó w Przemysłu Tekstylnego. Celem tej organizacji było „rozbicie hegemonii żydowskiego pasożyta", którym r z e k o m o zainfekowane zostało całe środowisko pro­ d u c e n t ó w konfekcji i tekstyliów w N i e m c z e c h . Przystało do 330

niej j u ż ponad dwieście przedsiębiorstw, ale jej j a w n i e anty­ semicki program nie o d p o w i a d a ł każdemu. D o b r e stosunki, od dziesiątków lat łączące firmę Lindnera z aryjskimi do­ stawcami, nadal przynosiły korzyści - ku wielkiemu niezado­ woleniu Karnera. - C h c i a ł a b y m robić w tym kierunku więcej - ciągnęła Sara z k r z y w y m u ś m i e c h e m . - Niestety, j a k sam pan wie, my, Żydzi, nie m a m y p r a w a sprzedawać akcesoriów głoszących c h w a ł ę Fuhrera. Wszystkich tych flag, proporczyków, znacz­ ków, książek czy fotografii, które m o ż n a znaleźć praktycznie wszędzie - wskazała w o k ó ł ręką. - Żałuję, że nie m o ż e m y zaoferować tego n a s z y m klientom. Podobnie rzecz się ma z m u n d u r a m i , co zresztą niekorzystnie wpływa na wysokość naszych obrotów. M o ż e m ó g ł b y p a n napisać w tej sprawie słówko do doktora Goebbelsa, Herr Karner? Co pan o tym sądzi? M ę ż c z y z n a uniósł g ł o w ę i zgromił Sarę wzrokiem. Rzecz jasna, dostrzegł jej ironię. - To niedopuszczalne, żeby Żydzi bogacili się, sprzedając przedmioty sławiące naszego Fuhrera. Sara zaczynała tracić cierpliwość. Nie m o g ł a znieść niena­ wiści tego m ę ż c z y z n y i pogardy, która wyraźnie m a l o w a ł a się na j e g o twarzy. - A j e d n a k Frau Goebbels i m a ł ż o n k i innych ważnych osobistości nadal ubierają się u żydowskich krawców. Sama zresztą m a m zaszczyt zaliczać je do grona swoich klientek. Wygląda na to, że te d a m y nie mają p o w o d ó w do narzekań. Karner poczerwieniał. Dyrektorzy, słuchający tej ostrej w y m i a n y zdań, wyglądali na przestraszonych i rozbawionych j e d n o c z e ś n i e . Ten i ów lekko kasłał i spuszczał oczy, ale żaden się nie o d e z w a ł i nie wziął Sary w obronę, choć wie­ działa, że większość ich ma u m i a r k o w a n e poglądy politycz­ n e . Tchórze - pomyślała, ściskając pod stołem kciuki, żeby dodać sobie odwagi. - To h a ń b a ! - krzyknął Karner. - Należy zakazać nosze331

nia tych nieprzyzwoitych strojów narzucanych n a m przez fran­ c u s k ą haute couture, których fasony bezczelnie pani kopiuje. Dość j u ż poniżania niemieckiej kobiety. P o w i n n a pani także zamknąć dział kosmetyczny. Lakier do paznokci i szminka to atrybuty prostytutki - wycedził, patrząc pogardliwie na czer­ w o n e usta i paznokcie Sary. - Zdaje mi się, że j e d n a z bliskich przyjaciółek Fuhrera kupuje wyłącznie amerykańskie produkty marki Elizabeth Arden - odgryzła się Sara. Nie śmiała wypowiedzieć nazwi­ ska Ewy Braun, sekretnej kochanki kanclerza, która uważała się za poślubioną Rzeszy. Karner wytrzeszczył oczy i wprost zakipiał z oburzenia, ale nie wiedział, co odpowiedzieć. Miał trudności z rozwinię­ ciem swoich argumentów, p o n i e w a ż rzeczywista rola kobiety skłaniała nazistów do m ó w i e n i a o niej w sposób niejedno­ znaczny. Z jednej strony ideologia stworzyła wizerunek ko­ biety naturalnej, zdrowej i wysportowanej - matki zajmującej się p o t o m s t w e m , której świętym obowiązkiem było umożli­ wienie rozwoju narodowej wspólnoty. Z drugiej zaś nikt nie potrafił okiełznać zamiłowania kobiet do mody, dyktowanej j a k zwykle - przez francuską haute couture. M a g a z y n y m o d y nadal p r o m o w a ł y wizerunek wyrafinowanej kosmopolitki ku wielkiej radości Maksa, któremu nie b r a k o w a ł o zleceń. Wszyscy wiedzieli, że M a g d a Goebbels na swój sposób bro­ ni praw kobiet, co d o p r o w a d z a ł o jej m ę ż a do konsternacji. W takich sytuacjach jak najszybciej starał się wejść jej w sło­ w o . Ani małżonki nazistowskich dygnitarzy, ani zwyczajne, s k r o m n e N i e m k i nie miały zamiaru rezygnować z elegancji w imię zasad politycznych. - P r z y p o m i n a m panu, że Fuhrer nigdy nie w y p o w i a d a ł się na temat damskiej m o d y - zakończyła oschle Sara. I właśnie dlatego z a m i e r z a m dalej iść ścieżką rozwoju, którą obrałam j a k o szefowa firmy Lindner. C z y się to p a n u p o d o b a czy nie, H e r r K a m e r . Z bijącym sercem zacisnęła usta, powstrzymując kolejną 332

falę mdłości. M ę ż c z y z n a patrzył na n i ą z tak d z i k ą nienawiś­ cią, że zaczęła się go bać. Czyżby posunęła się za daleko? Ale j a k długo miała znosić te j e g o uporczywe prowokacje? - To wszystko na dziś, p a n o w i e - powiedziała, wstając. Ż y c z ę p a n o m m i ł e g o dnia. Proszę wybaczyć, spieszę się. Je­ stem u m ó w i o n a na obiad. Chwyciła teczkę i wyszła z sali. Ucieszyła się, że nikt jej nie zatrzymywał. N i e byłaby w stanie wypowiedzieć ani jed­ nego sensownego słowa.

* - N i e ma m o w y - oświadczyła Marietta Eisenschacht. Kategorycznie o d m a w i a m . Odwróciła g ł o w ę i patrzyła przez szybę mercedesa. Był piękny wiosenny wieczór. Berlin został odświętnie przybrany. Kamienice obwieszone były flagami i girlandami kwiatów, tysiące żołnierzy tworzyły szpalery h o n o r o w e w z d ł u ż ulic. Dzień był wolny od pracy, żeby mieszkańcy mogli hucznie świętować ślub H e r m a n n a Góringa z aktorką E m m y Sonnem a n n . W przeddzień uroczystości, podczas wspaniałej gali w Operze, liczni goście wysłuchali u t w o r ó w Richarda Straus­ sa, po c z y m udali się na kolację z s z a m p a n e m . Teraz, po ce­ r e m o n i i w katedrze, p o n a d trzystu najbliższych przyjaciół i członków rodziny zostało zaproszonych do hotelu Kaiserhof. - Zależy mi, żebyś odgrywała swoją rolę z godnością nalegał mąż. - To w a ż n e . Pomyśl o przyszłości mojej i nasze­ go syna. - Axel nie potrzebuje matki przebranej w mundur, żeby wyrosnąć na p o r z ą d n e g o człowieka - odparła. - N i e m a m za­ miaru tracić czasu w groteskowych organizacjach kobiecych. Za to, jeśli chcesz, chętnie zainteresuję się działalnością Czer­ wonego Krzyża. Będziesz m ó g ł o p o w i a d a ć przyjaciołom, że twoja m a ł ż o n k a angażuje się w życie ojczyzny. Bo przecież tego chcesz. To wszystko, co m o g ę ci z a p r o p o n o w a ć . 333

Zamiast okazać rozdrażnienie o d m o w ą współpracy Kurt Eisenschacht lekko się uśmiechnął. Po dziesięciu latach od ślubu Marietta nadal go zaskakiwała. Dawniej pociągał go przede wszystkim jej

arystokratyczny tytuł i wytworność.

Marietta von Passau miała być dla niego wyłącznie t r a m p o ­ liną, dzięki której m ó g ł osiągnąć w y ż s z ą pozycję społeczną. U w a ż a ł , że jest głupiutka i podatna na wpływy. Nie domyślał się, że ta na p o z ó r rozedrgana i bezczelna m ł o d a kobieta ma silny charakter, który ujawniał się przez lata i zbijał z tropu, a j e d n o c z e ś n i e podniecał Kurta. Być m o ż e właśnie dzięki temu żona nigdy mu się nie znudziła i nigdy jej nie zdradził. Ze względu na pracę często b y w a ł poza d o m e m , lecz zawsze z przyjemnością do niej wracał. - C z e r w o n y Krzyż, czemu nie? Rzeczywiście, to do cie­ bie pasuje. - Widzisz, Kurt? Tak łatwo z t o b ą żyć, gdy okazujesz rozsądek - uśmiechnęła się Marietta. Usłyszeli radosne okrzyki tłumu. N i e m c y lubili Göringa, zwłaszcza za j e g o lotnicze w y c z y n y podczas wojny i za mi­ łość, j a k ą obdarzał swą pierwszą ż o n ę Carin, s z w e d z k ą hrabi­ nę, która zmarła po długiej i ciężkiej chorobie. Jego werwa, z a m i ł o w a n i e do m u n d u r ó w i sto czterdzieści kilo wagi, które obnosił z d u m ą g o d n ą komedianta - wszystko to z d a w a ł o się fascynować m i e s z k a ń c ó w Rzeszy. Jego n o w a żona, aktorka teatralna, miała licznych wielbicieli. - C h c i a ł b y m mieć drugie dziecko - powiedział nagle Kurt. - Jestem coraz starszy, Axel rośnie. Dlaczego tak nie­ chętnie o t y m myślisz? - Natura nie zawsze działa na n a s z ą korzyść - odparła Marietta, spięta j a k zawsze, gdy o k ł a m y w a ł a męża. - Wiesz, że ciężko znosiłam ciążę. Lekarz uważa, że w m o i m przypad­ ku to ryzykowne. C z y n a p r a w d ę chcesz narażać m n i e na utra­ tę zdrowia? - Nie, oczywiście, że nie - mruknął, całując ją w rękę. Po prostu chciałbym mieć z t o b ą więcej dzieci. 334

Z n ó w odwróciła głowę. To był drażliwy temat. Kurt ma­ rzył o synach, pragnął zapewnić sobie dziedziców, lecz ona nie miała najmniejszego zamiaru po raz kolejny przeżywać tego przykrego, bolesnego doświadczenia. Była zdrowa j a k ryba i lekarz zapewnił ją, że m o ż e m i e ć tyle dzieci, ile tylko zechce. Od sześciu lat o k ł a m y w a ł a Kurta i nie zamierzała przestać tego robić. Teraz przez kilka godzin b ę d z i e uda­ w a ć , że p o c z u ł a się dotknięta j e g o sugestiami, a on będzie robił w s z y s t k o , aby mu wybaczyła. To był j e d e n ze sposo­ b ó w p a n o w a n i a nad a m b i t n y m i c z a s e m w ł a d c z y m m a ł ż o n ­ kiem. Szofer zgasił silnik tuż przy wejściu do hotelu Kaiserhof. M ł o d y portier w uniformie podbiegł do s a m o c h o d u i otwo­ rzył drzwiczki. Ludzie tłoczący się za barierką z linek wy­ machiwali proporczykami z wizerunkiem swastyki, próbując rozpoznać sławnych gości. P a n o w a ł nastrój j a k na premierze filmowej. G d y Marietta odwróciła się do gapiów, powitali ją nieśmiałymi oklaskami. Nikt nie wiedział, kim jest, lecz wszyscy podziwiali jej d ł u g ą suknię z zielonego jedwabiu, z dekoltem o z d o b i o n y m elegancką plecionką, podkreślającą piękne ramiona kobiety i s z m a r a g d o w y naszyjnik. G d y unios­ ła rękę, żeby im p o m a c h a ć , ujrzała nagle las wyprężonych ra­ mion. Musiała więc w y k o n a ć gest hitlerowskiego pozdrowie­ nia, choć czuła się niezręcznie. Wiedziała jednak, że Kurt obserwuje j ą kątem oka. W wielkiej sali udekorowanej ogromnymi girlandami kwia­ tów Marietta otaksowała pobieżnie kobiety w wieczorowych sukniach i m ę ż c z y z n w smokingach. Towarzystwo było do­ borowe. Drogie tkaniny, p o d e k s c y t o w a n e twarze, pośpiech kelnerów... Wszędzie unosił się zapach pieniędzy i władzy. Marietta ciągle nie m o g ł a się przyzwyczaić do tej zadziwia­ jącej mieszanki, j a k ą stanowiła nazistowska elita. Jakieś nie­ z n a n e jej kobiety obnosiły diademy i biżuterię n i e w i a d o m e g o pochodzenia. Wszyscy byli mistrzami w w y m y ś l a n i u sobie drzew genealogicznych. A j e d n a k , choć opowiadali niestwo335

rzone rzeczy, nie byli w stanie ukryć pyzatych policzków, ł a k o m y c h oczu i gestów bez wdzięku. Na przekór w y s i ł k o m wyraźnie różnili się od arystokracji czystej krwi i od ludzi in­ teresu. Marietta zauważyła księcia Filipa Heskiego, spadko­ biercę stalowni Fritza Thyssena, swoją przyjaciółkę Astę, konwersującą z M a g d ą Goebbels, kilku zagranicznych dyplo­ m a t ó w we frakach. Richard Heydrich pochylał ostrą, o k o l o n ą aureolą j a s n y c h w ł o s ó w twarz ku swojemu zwierzchnikowi Heinrichowi Himmlerowi, którego małe, okrągłe okularki lśni­ ły w świetle kandelabrów. Tata p e w n i e przewraca się w gro­ bie - pomyślała rozbawiona. I nagle, ku wielkiemu zdziwieniu, dostrzegła Maksa. Stał z boku, oparty o filar. G d y ich spojrzenia się skrzyżowały, su­ rowa twarz brata nagle złagodniała. Marietta pozdrowiła ja­ kiegoś dyplomatę, który u c a ł o w a ł ją w rękę, zbyła gadatliwą aktorkę i ruszyła ku bratu. - Co ty tutaj robisz? Myślałam, że obca ci jest ideologia n o w y c h Niemiec, których przedstawiciele zebrali się w tej sali - wyszeptała kpiąco. - P o p r o s z o n o mnie, ż e b y m sfotografował szczęśliwych m a ł ż o n k ó w - odrzekł t y m s a m y m tonem. - W y k o n a ł e m zada­ nie i zostałem zaproszony na bankiet. Cóż za szczęście, praw­ da? Druga po Fuhrerze osobistość Rzeszy długo opowiadała mi o Erichu, i to ze łzami w oczach. Z a c h o w a ł wspaniałe w s p o m n i e n i a o naszym g o d n y m podziwu starszym bracie. Wygląda na to, ze Goring jest w głębi serca sentymentalny. - A j e g o żona? Jaka jest? - Czarująca. A przy tym ładna, prawda? Germański typ urody, fotogeniczna blondynka. Jednak m n i e przede wszyst­ kim spodobało się to, że uparła się, by j e d n ą z druhen była jej przyjaciółka, której korzenie w oczach większości zebranych tu osób są raczej podejrzane. Marietta otworzyła m a l e ń k ą torebkę i wyjęła papierosa. - Nie obawiasz się krytyki? - szepnął M a x , podając jej ogień. - Zdaje się, że palące kobiety nie są dobrze widziane. 336

- A od kiedy to przywiązuję w a g ę do tego, co ludzie o m n i e m ó w i ą ? - zapytała rozbawiona. - Zgoda, uspokoiłam się po ślubie, ale nie przesadzajmy. Poproszono gości do stołu. M a x zajął miejsce p o m i ę d z y m a ł ż o n k ą bankiera i o p e r o w ą śpiewaczką. P o d a w a n o kolejne dania, a każde z nich było wykwintniejsze od poprzedniego; w innych okolicznościach Max doceniłby wina ze znakomi­ tych roczników, ale był w stanie przełknąć niewiele. Nieuważ­ nie słuchał r o z m ó w sąsiadek. Pewnie mają m n i e za m r u k a albo za idiotę - myślał, posyłając im od czasu do czasu roz­ targnione uśmiechy. Adolf Hitler rozsiadł się na h o n o r o w y m miejscu tuż obok p a n n y młodej. M a x nie m ó g ł oderwać od niego oczu. Po raz pierwszy widział go z tak bliska. M ę ż c z y z n a dużo gestykulo­ wał, odrzucał g ł o w ę w tył, gdy się śmiał, i kobiecym ruchem odgarniał z czoła k o s m y k czarnych włosów. Jak zauważył je­ den z przyjaciół Maksa, dziennikarz, Fuhrer miał grubo cio­ sane rysy twarzy oraz wyjątkowo mięsisty i szeroki nos, od którego bezskutecznie p r ó b o w a ł odwrócić u w a g ę grotesko­ w y m wąsikiem, oraz bladobłękitne oczy, które nikogo nie po­ zostawiały obojętnym. M a x pomyślał o Ferdynandzie, któ­ ry o p o w i a d a ł mu o t y m hipnotyzującym spojrzeniu. Wtedy śmiał się z niego, dziś nie miałby odwagi tego zrobić. W p e w n y m m o m e n c i e kanclerz wstał, żeby zabrać głos. Zaszurał krzesłem i potrącił nim lampę, która z łoskotem upadła na podłogę. Natychmiast otworzyło się kilkoro drzwi, a w nich ukazali się uzbrojeni po zęby esesmani. Heinrich H i m m l e r dał znak, że nic się nie stało, i mężczyźni zniknęli tak szybko, jak się pojawili. M a x z trudem p o w s t r z y m a ł n e r w o w y chichot. Było coś surrealistycznego w tym całym bankiecie, na którym stoły uginały się pod ciężarem świeczników i delikatnej porcelany, a zbieranina morderców bawiła się jak królowie świata. Po­ dwójna twarz nazizmu jawiła się w całym swoim majesta­ cie. Kobiety wystrojone w ociekające złotem suknie od pary337

skich projektantów oraz wyrafinowane potrawy, a za drzwia­ mi - czarne szakale, gotowe zaatakować w każdej chwili. Ci sami mężczyźni, którzy z zimną krwią mordowali urzędników, emerytowanych generałów i niewinnych dziennikarzy. G d y kanclerz winszował młodej parze ochrypłym, lecz doskonale m o d u l o w a n y m głosem, w którym p o b r z m i e w a ł au­ striacki akcent, słuchacze siedzieli w takim milczeniu, że moż­ na było usłyszeć brzęczenie m u c h y w weselnej sali. Kilka lat wcześniej magazyn „Vanity F a i r " nazwał Hitlera najlepszym oratorem swoich czasów. M a x dyskretnie rozejrzał się po sali. Wszystkie twarze z w r ó c o n e były ku Fuhrerowi, wszystkie oczy lśniły w ekstazie. M a x dotrzymał słowa. G d y pokazał Ferdynandowi i Wal­ terowi zaproszenie na wesele, przyjaciele pogratulowali mu, trochę sobie z niego pokpiwając. Jednak nie skorzystał z po­ m o c y Hoffmanna ani nawet szwagra, żeby się zbliżyć do lu­ dzi władzy, j a k sugerował mu kuzyn. P r z y p o m n i a ł się tele­ fonicznie jednej z d a w n y c h przyjaciółek, która nie kryła podziwu dla Adolfa Hitlera. P o z o w a ł a mu, gdy była jeszcze aktorką, i zachwycała ją erotyczna intensywność j e g o port­ retów. M a x fotografował ją m o k r ą w kostiumie kąpielowym, na tle geometrycznych linii miejskiej pływalni. Pokazał jej o d p r ę ż o n ą symetryczną twarz o h a r d y m spojrzeniu, zmys­ ł o w o ś ć ust i sylwetkę tancerki. Rozmawiając z n i ą M a x j a k zwykle przyjął berliński akcent, i Leni Riefenstahl co chwila w y b u c h a ł a ś m i e c h e m . Spotkali się przy fontannie ze słoniami i poszli na herbatę do kawiarni w hotelu Adlon. Po sukcesie reportażu o kongresie N S D A P w N o r y m b e r d z e reżyserka zo­ stała poproszona o zrealizowanie filmu p o d c z a s olimpiady, która wkrótce miała się odbyć w Berlinie. Rząd p l a n o w a ł wy­ korzystać to wydarzenie j a k o narzędzie p r o p a g a n d o w e na ś w i a t o w ą skalę. Leni nie wyglądała na z a d o w o l o n ą z p r o p o ­ zycji. Nie widziała sensu w filmowaniu bez k o ń c a rywalizacji zawodników; wolałaby nawiązać do olimpijskiego ideału, wyreżyserować przeniesienie mitologii greckiej na grunt n o 338

woczesnego Berlina. Była pogrążona w rozmyślaniach, miała nieobecne spojrzenie.

M a x podrzucił jej

kilka pomysłów.

Prześcigali się w koncepcjach tak długo, aż wreszcie rozen­ tuzjazmowana Leni z a p r o p o n o w a ł a mu udział w projekcie. Rozległa się burza oklasków i M a x drgnął. Führer zakoń­ czył p r z e m o w ę i usiadł, wyraźnie z siebie zadowolony. Max zaczął klaskać z lekkim opóźnieniem, dostrzegłszy c h m u r n e spojrzenia sąsiadek. M i n ę ł o kilka miesięcy. Sara siedziała w s w o i m gabinecie na ostatnim piętrze d o m u t o w a r o w e g o Lindnera. R o z m a w i a ł a przez telefon. Ściskała słuchawkę tak m o c n o , że zbielały jej palce. -

Chyba m o ż e s z się t y m zająć, Victorze? - d e n e r w o w a ł a

się. - Położenie dzieci spać to przecież nic trudnego. Wystar­ czy, że przeczytasz im bajkę i zaczekasz, aż zasną. Niania zajmuje się malutką... Nie, nie wiem, o której wrócę. I nie za­ p o m n i a ł a m , że twoi rodzice p r z y c h o d z ą dziś na kolację. Nie­ stety, p r a w d o p o d o b n i e będziecie musieli zacząć beze m n i e dodała, wznosząc oczy ku niebu. - To nie jest odpowiedni m o m e n t na takie rozmowy, Victorze. Jestem zajęta. Do zoba­ czenia. Rozdrażniona, odłożyła słuchawkę. M a x patrzył na n i ą za­ troskany. -

Coś nie w porządku?

-

Pokaż mi coś, co jest w porządku, a b ę d ę najszczęś­

liwszą z kobiet - zakpiła, wstając. - Odkąd Victor został zwolniony z uniwersytetu, całymi dniami snuje się po domu. Z a m y k a się w sobie, pisze, nie chce w y c h o d z i ć do miasta i spotykać się z ludźmi. Ma depresję, ale nie chce przyjąć tego do wiadomości. N i e poznaję go. - Głos jej się z a ł a m a ł . Dawniej m n i e wspierał. M o g ł a m na niego liczyć. Teraz tylko dokłada mi zmartwień. Poprosiłam teściów, żeby przyszli pod­ trzymać go na duchu, ale nie wiem, czy to coś da. -

Pewnie ma sobie za złe, że nie m o ż e pracować, choć to 339

przecież nie j e g o wina. Z r o z u m , dla m ę ż c z y z n y to kwestia honoru. - Boję się z nim o c z y m k o l w i e k rozmawiać, więc udaję, że nic się nie dzieje. Nie chcę, żeby nasze kłopoty odbiły się na dzieciach. Ale nie m o g ę s a m a wszystkiego naprawić. Nie m a m czarodziejskiej różdżki. Powinien coś z siebie dać. Sara była tak zasmucona, że M a x objął ją i przytulił. Po­ łożyła z uśmiechem głowę na j e g o ramieniu i m o c n o się o nie­ go oparła. - Bank nie przyznał mi kredytu - szepnęła. - Kilku do­ stawców odesłało moje zamówienia, a dwa czasopisma anu­ lowały reklamy. Ustawy rasowe tylko pogarszają sytuację. N i e w i a d o m o , j a k się z a c h o w y w a ć . K a ż d e g o dnia n o w e de­ krety i n o w e zakazy. Pewnie znasz j u ż te najświeższe? Odbie­ rają n a m p r a w a cywilne. Z a k a z a n e są śluby i związki między Ż y d a m i i Aryjczykami. O d s u n ę ł a się od niego. W mieście zapadał wieczór, ostat­ nie p r o m i e n i e słońca oświetlały gabinet i pobłyskiwały na ciemnych w ł o s a c h Sary. Na palcach jej dłoni lśniły obrączka i pierścionek zaręczynowy. - Dziesięć lat więzienia - szepnęła. - Oto na co zasługi­ walibyśmy oboje w e d ł u g nazistów. Patrzył ze ściśniętym gardłem na tę dzielną kobietę, swo­ ją pierwszą miłość. Sara miała na sobie s k r o m n y kostium z czarnym aksamitnym kołnierzykiem. Jeszcze nigdy nie wy­ dała mu się tak piękna. - To niewiele j a k na miłość, która nas połączyła - powie­ dział, muskając czule jej policzek. Z a m k n ę ł a oczy, żeby przywołać zapach szczęśliwych lat, zapach świeżo skoszonej trawy w ogrodzie w Grunewaldzie, zapach ich splecionych ciał. -

Dlaczego się nie ożeniłeś, M a x ? Kręci się w o k ó ł ciebie

tyle kobiet. Podszedł do okna. Powoli zapalały się kolejne neony. Wiele firm ostatnio zmieniło nazwy. 340

- O n a m n i e nie chciała - wyznał b e z b a r w n y m głosem, wzruszając r a m i o n a m i . - Przez nią nie żyjesz p e ł n i ą życia. Czy n a p r a w d ę jest aż tak wyjątkowa? Z a k o c h a n y człowiek zawsze uważa, że obiekt j e g o wes­ tchnień jest niezwykły, lecz przecież M a x wiedział, że istnie­ ją na świecie kobiety o wiele odważniejsze i bardziej namięt­ n e . Zdobywczynie, które na zawsze zapadają m ę ż c z y z n o m w serce. Wspaniałe i groźne, przy których wszystkie inne wy­ dają się przeciętne. - W p e w n y m sensie Ksenia jest do ciebie p o d o b n a - po­ wiedział z lekkim u ś m i e c h e m . - Wygląda na to, że mężczyźni nie potrafią się wyleczyć z kobiet takich jak wy. Ktoś zapukał do drzwi. Sara, nieco zdziwiona, bo nikogo nie oczekiwała, poprosiła, żeby wszedł. - Jakiś pan do pani, m a d a m e - powiedziała zaniepokojo­ na sekretarka, podając jej wizytówkę. - Przykro mi. Propo­ nowałam, żeby u m ó w i ł się na spotkanie, ale on nie chciał m n i e słuchać. Sara z rezygnacją spojrzała na wizytówkę. - H a n s Dieterhausen... Nic mi to nie m ó w i . - Nic d z i w n e g o - zabrzmiał męski głos. - Maluczkich ma pani za nic. Najbardziej uderzającym szczegółem twarzy gościa była blizna przecinająca j e g o prawy policzek. R a n a została nie­ dbale zaszyta i pozostały teraz brzydkie zrosty. M ę ż c z y z n a miał na sobie marynarkę o zbyt szerokich ramionach i spodnie, których przydługie nogawki marszczyły się, opadając na buty. Pod p a c h ą trzymał teczkę. - Jakim p r a w e m wchodzi pan do mojego gabinetu? - za­ pytała Sara. - Jeszcze trochę i ten gabinet przestanie być pani - wyce­ dził z pogardą. - Chyba nie myśli pani, że p o z w o l i m y w a m trzymać w garści przemysł związany z m o d ą w n a s z y m kra­ j u ? Moje nazwisko nic pani nie m ó w i , ale m o ż e p r z y p o m i n a 341

sobie pani m o j ą żonę Liselotte, szwaczkę, którą wyrzuciła pani na bruk, gdy nie mieliśmy co do garnka włożyć. Sara była zmieszana. - Oczywiście, że p a m i ę t a m Liselotte. Jak m o g ł a b y m za­ p o m n i e ć . Okoliczności... - Nie o b c h o d z ą m n i e pani w y m ó w k i ! N a s z ą misją jest oczyszczenie wszystkich

niemieckiego

przemysłu

żydowskich pasożytów.

konfekcyjnego

ze

Oddacie n i e m i e c k i e m u

narodowi to, co mu się należy. Oddacie to wszystko! - zakoń­ czył, robiąc szeroki gest ramieniem. - Jeżeli m i a ł a b y m cokolwiek oddawać, to na p e w n o nie panu - odparła wściekła Sara. - Pańskie pogróżki nie robią na m n i e wrażenia. Firma Lindner ma zbyt duże zyski i zatrud­ nia zbyt wielu ludzi, żeby taki nieudacznik j a k pan m ó g ł mieć nadzieję na cokolwiek. Niech pan idzie terroryzować inne ofiary. - O d d a pani firmę Aryjczykom - nie dawał za wygraną. O d d a ją pani z własnej woli lub odbierzemy ją siłą. C h c i a ł e m powiedzieć to pani w twarz. Teraz p o w i n n a pani znaleźć od­ p o w i e d n i e g o następcę i - dobrze radzę - niech się pani po­ spieszy. Nie zostało zbyt dużo czasu. Cofnęła się o krok, j a k b y się bała, że m ę ż c z y z n a podniesie na n i ą rękę. - Nie wiem, kim pan jest - powiedział M a x lodowato i p r a w d o p o d o b n i e tak jest lepiej dla pana, ale powinien pan wiedzieć, że Frau Lindner nie jest sama i że ma wysoko posta­ wionych przyjaciół. A teraz natychmiast opuści pan to miejsce. M ę ż c z y z n a p r ó b o w a ł się stawiać, ale M a x przewyższał go o głowę, więc stracił p e w n o ś ć siebie. Rzucił teczkę na stół, przewracając zdjęcie trójki dzieci Sary. - Oto propozycja, której radzę przyjrzeć się z bliska - p o ­ wiedział szyderczo. - Niedobrze by było, gdyby coś złego stało się z tym pięknym sklepem, nieprawdaż? Odwrócił się na pięcie. Pobladła sekretarka z a m k n ę ł a za nim drzwi. 342

- Co za o k r o p n o ś ć ! - krzyknęła Sara, drżąc. - Widziałeś to, M a x ? ! Widziałeś to spojrzenie, tę arogancję?! C ó ż za bru­ talność! Nigdy się do tego nie przyzwyczaję! Ten p o t w ó r ma czelność m n i e n a c h o d z i ć ! M n i e ! - krzyknęła, uderzając się w pierś. - Z a s t r a s z a n i e przybiera wszelkie m o ż l i w e f o r m y Anonimy, wizyty takie j a k ta. Wiesz, że Aryjczycy wykupili j u ż p o n a d pięćdziesiąt p r o c e n t w s z y s t k i c h ż y d o w s k i c h firm? Zaczęła niespokojnie chodzić po gabinecie. Słychać było brzęk jej bransoletek. - W i e m - powiedział przygnębiony Max. - To hańba. Ullstein przeszedł przez to w zeszłym roku. Nakłaniają właś­ cicieli do sprzedawania firm za śmieszne sumy i siłą zwalnia­ ją żydowskich pracowników, z a r ó w n o ze stanowisk kierow­ niczych, j a k i z niższych. Sara była tak zła, że nie m o g ł a wydusić słowa. Wzruszyła r a m i o n a m i . Jej twarz przybrała surowy wyraz, który M a x wi­ dział u niej po raz pierwszy. C h w y c i ł a w d w a palce teczkę, k t ó r ą m ę ż c z y z n a cisnął na jej biurko, podniosła ją ze zdegu­ s t o w a n ą m i n ą i wrzuciła do kosza na śmieci. - N i e zobaczysz, co to za oferta? - zaniepokoił się Max. Posłała mu c h m u r n e spojrzenie. - Zatrudniam

czterystu pięćdziesięciu

pięciu

Żydów.

W sumie m a m tysiąc dwustu pracowników. Najstarszy ma sześćdziesiąt pięć lat. Pracował j e s z c z e dla mojego dziadka. Najmłodszy ma lat osiemnaście i rodzinę na utrzymaniu, bo j e g o ojciec i bracia zostali wyrzuceni z pracy. Wszyscy po­ trzebują tej firmy, by żyć. Jak możesz myśleć, że przestraszę się szantażu j a k i e g o ś smarkacza? Tylko p o k i w a ł głową. Oto p r a w d z i w a wojowniczka - p o ­ myślał, lecz j e d n o c z e ś n i e nie m ó g ł się pozbyć poczucia real­ n e g o zagrożenia.

P a d a ł o cały dzień. Pod wieczór zaczęło się przejaśniać i zza c h m u r wyszło sierpniowe słońce. N a d stadionem olim343

pijskim szybował pękaty zeppelin. N a d m u r a w ą unosił się za­ pach rozgrzanych ziół, a z trybun niósł się głuchy gwar, po­ dobny do brzęczenia roju pszczół. Sukcesy Jesse O w e n s a , czarnoskórego amerykańskiego lekkoatlety, który zdobył czte­ ry złote medale, budziły entuzjazm tłumów, choć Fuhrer zaj­ mujący trybunę h o n o r o w ą ostentacyjnie o d w r a c a ł się po każ­ d y m j e g o zwycięstwie. Wykończony M a x wsunął się do j e d n e g o z r o w ó w w mu­ rawie, w którym zwykle przebywali operatorzy kamer. Wyjął z chlebaka butelkę wody, napił się łapczywie, po czym zaczął się rozglądać za Leni Riefenstahl. Za w s z e l k ą c e n ę chciał uniknąć spotkania z nią. Nie miał ochoty na w y m ó w k i . W pra­ cy Leni z a c h o w y w a ł a się j a k generał armii - nie tolerowała rozprzężenia. Sprawnie dowodziła ekipą czterdziestu opera­ torów. D o k o n y w a ł a rewolucji w sztuce reportażu dzięki efek­ t o m specjalnym i umiejętnemu kontrolowaniu perspektywy. Jej

poprzedni

film

Triumf woli p o k a z y w a ł w

korzystnym

świetle kongres nazistowskiej partii. To ona zasugerowała, by powiesić k a m e r y na wysokości czterdziestu m e t r ó w i założyć operatorom wrotki, żeby uzyskać bardziej płynny obraz. Po­ dobnie j a k Max, który godzinami przesiadywał w ciemni, Leni osobiście c z u w a ł a nad m o n t a ż e m filmu. Podziwiał jej wy­ obraźnię i w i e d z ę techniczną. Reżyserka lubiła p o k a z y w a ć się w j a k najlepszym świetle. Jej osobista p r o p a g a n d a nie była gorsza od p r o p a g a n d y nazi­ stowskiej. Poprosiła Maksa, żeby fotografował j ą p o d c z a s pracy na planie. Trudno mu było nadążyć za Leni i w pewnej chwili d o p a d ł o go z m ę c z e n i e . Dostrzegł ją wreszcie. Stała w pewnej odległości, ubrana w szare flanelowe spodnie i bia­ łą bluzkę, z o p a s k ą podtrzymującą jej c i e m n e loki. Natych­ miast się skulił i schował za d u ż ą kamerą. M u s z ę odpocząć, jeszcze chwilę! - jęknął. Na szczęście to ostatni dzień igrzysk. Ostatnio mało sypiał. Przy okazji tego święta dygnitarze prze­ ścigali się w w y d a w a n i u wystawnych przyjęć. Trudno b y ł o

344

zliczyć wszystkie koncerty, pokazy sztucznych ogni i pokazy mody, w których mogli uczestniczyć cudzoziemcy. Berlin przypominał dziecko w niedzielnym stroju, którym rodzice c h w a l ą się przed gośćmi. Kilka tygodni wcześniej M a x otrzymał od m a g a z y n u „Die D a m e " zlecenie na zilustrowanie zdjęciami reportażu, w któ­ rym znalazły się porady w zakresie m o d y dla czytelniczek. C h o d z i ł o o światową promocję niemieckiej elegancji. Sara przeczytała artykuł. Ani linijki nie poświęcono w n i m ba­ warskim strojom ludowym i m u n d u r o m wychwalanym przez władze: pisano wyłącznie o dopasowanych kostiumach i o suk­ niach - dziennych i wieczorowych. Autorka opisywała ide­ alną długość spódnic oraz najbardziej pożądane kolory i ak­ cesoria. Jeszcze większym c y n i z m e m wykazali się naziści, maskując na czas igrzysk wszystkie w i d o c z n e oznaki prześla­ d o w a n i a Żydów. Znikły białe ławki, wydzielone dla nich w Tiergarten. Na d w a tygodnie zawieszono w y d a w a n i e zjad­ liwie antysemickiego p i s m a „Der Stürmer". Wstęp na stadio­ ny w m u n d u r a c h był zakazany. N i c nie m o g ł o zakłócić har­ monijnego wizerunku p r o m i e n n y c h N i e m i e c , które nareszcie podnosiły g ł o w ę i wierzyły w swoją przyszłość. W ciągu kilku dni M a x był na balu w y d a n y m na cześć J o a c h i m a Ribbentropa, na którym szampan P o m m e r y lał się strumieniami, żeby uczcić j e g o nominację na ambasadora w Londynie, na kolacji u Kurta i Marietty, podczas które­ go gości zabawiali akrobaci, i na przyjęciu u Göringa, gdzie g w o ź d z i e m p r o g r a m u były pokazy lotnicze. Został mu jesz­ cze tylko fajf, który po zakończeniu igrzysk w y d a w a ł G o e b ­ bels na Pfaueninsel, niedaleko P o c z d a m u . A później zrobię sobie urlop - pomyślał Max, ocierając czoło. Biała koszula nieprzyjemnie kleiła mu się do pleców. G d y usłyszał stentorowy głos Leni, stwierdził, że lepiej będzie wyjść z kryjówki, zanim przyłapie go na chwili lenistwa.

345

Ksenia przyjechała do Berlina zaciekawiona i pełna obaw. Gabriel chciał obejrzeć olimpijskie zmagania z trybun. Prag­ nął p o z n a ć Niemcy, które - ku wielkiej niechęci Francji i in­ nych sygnatariuszy paktu z Locarno - od niedawna okupo­ w a ł y zdemilitaryzowaną strefę Nadrenii. Poza tym kilku j e g o klientów prowadziło interesy z niemieckimi przedsiębior­ stwami. Zaskoczyła go niechęć żony do tego pomysłu. Podej­ rzewał, że Ksenia obawia się pierwszego dłuższego rozstania z Nataszą. N i e w y p r o w a d z a ł a go z błędu. Tamtej nocy nie zmrużyła oka. W nawiedzających ją w s p o m n i e n i a c h mieszały się pokazy pana Riviere'a, impulsywność Tani, z którą dzie­ liła pokój, jej w ł a s n e młodzieńcze porywy i ta złość zrodzona z poczucia niesprawiedliwości i b e z r a d n o ś c i . W s z y s t k i e jej p o p l ą t a n e emocje znajdowały odbicie w gorączkowym życiu stolicy Niemiec. Właśnie tu odkryła smak wolności. N i e p o ­ słuszeństwa. Tu stała się i n n ą kobietą. Dla Kseni Ossolinej Berlin na zawsze pozostał miastem zuchwałości, pożądania i tego wszystkiego, co dopiero ma się zdarzyć. Przekroczywszy próg hotelu Adlon, Ksenia miała wraże­ nie, że wraca do d o m u . Obejrzała z Gabrielem kilka konku­ rencji lekkoatletycznych, byli świadkami triumfu niemieckich j e ź d ź c ó w w zawodach hippicznych. Spacerowali po mieście, chodzili na przyjęcia. Ale z biegiem dni Ksenia czuła się co­ raz bardziej zbita z tropu, nie potrafiła dzielić entuzjazmu męża, urzeczonego uprzejmością berlińczyków i widokiem ludzi tłoczących się na tarasach i nieskazitelnie czystych uli­ cach. Gabriel pozwalał sobie na „flirt" z niemieckimi biznes­ m e n a m i i otwarcie podziwiał p e w n o ś ć siebie, z j a k ą odnosili się do niego berlińscy przemysłowcy i urzędnicy. C h o ć za­ zwyczaj nie dawał się łatwo uwodzić, teraz był pod wraże­ niem ich poczucia siły. Błyszczały mu oczy, gdy mówił, że znalazł n o w e rozwiązania dla swoich klientów. Ksenia nie dawała się zwieść p o z o r o m . Lipy rosnące w z d ł u ż najpiękniejszej alei miasta ustąpiły teraz miejsca szeregom białych kolumn, na których ustawio346

no posągi orłów z rozpostartymi skrzydłami, trzymających w szponach swastykę - d a w n y orientalny symbol naśladujący ruch słońca, który Hitler uznał za e m b l e m a t czystości aryj­ skiej rasy. Na tle fasad kwitły olbrzymie czerwone sztanda­ ry. Na frontonach nowych, neoklasycznych g m a c h ó w Ksenia dostrzegła wyrżnięte w kamieniu swastyki, mozaiki i fryzy, przedstawiające tematy bliskie n o w y m w o d z o m . Na Wilhelmstrasse roiło się od brunatnych i czarnych garniturów. Ksenia zauważyła, że w miejsce jej d a w n e g o beztroskiego podekscy­ towania pojawiło się budzące o b a w ę podniecenie. Na k a ż d y m rogu odnajdywała piętna totalitaryzmu i czasem czuła nie­ przyjemny ucisk w gardle. - Źle się dzieje w państwie Adolfa Hitlera - mruknęła, parodiując Szekspira. - Oczywiście - zgodziła się Sofia von Aschanger. - Oni są obdarzeni szatańskim sprytem. Pokazują c u d z o z i e m c o m uśmiechnięte oblicze, a w t y m s a m y m czasie torturują w lo­ chach niewinnych ludzi. Ł a m i ą postanowienia międzynaro­ d o w y c h traktatów i nikt nie reaguje. Stały z dala od t o w a r z y s t w a w o g r o d a c h Pfaueninsel. Dawniej królowie Prus przyjmowali w n i m c a ł ą europejską arystokrację, a dziś odbywało się tu przyjęcie, którego gospo­ darzem był minister propagandy. Tysiące latarenek, zawie­ szonych na gałęziach drzew, rozświetlało mrok. Pawie pu­ szyły się na trawniku. Dla dwóch tysięcy gości grało kilka orkiestr, a kelnerzy z hukiem odkorkowywali coraz to n o w e butelki szampana. - A przecież wystarczyłby j e d e n strzał, żeby go wyelimi­ nować. - Ciszej, Kseniu! - krzyknęła Sofia, rozglądając się do­ koła. - Z w a r i o w a ł a ś ? ! Ktoś m ó g ł b y usłyszeć... Ależ ja j e s t e m głupia - dodała po chwili ze śmiechem. - R o z m a w i a m y po rosyjsku. Wątpię, żeby ktoś tu nas rozumiał. -

Poza tym j e s t e ś m y w ogrodzie. Chyba nie p o w i e s z mi,

że szpiedzy chowają się w krzakach. 347

- Niestety, wszystko jest m o ż l i w e - stwierdziła z ironią Sofia. - Od trzech i pół roku znosimy reżim szpicli. Wszyst­ kich należy traktować nieufnie. Portierów i motorniczych. Fryzjerki i windziarzy w hotelu. P o d o b n o gestapo otrzymuje liściki zapisane starannym p i s m e m . Jedna niezobowiązująca uwaga i czeka cię obóz koncentracyjny. Ludzie się boją. - On jest otoczony wojskowymi - nie d a w a ł a za w y g r a n ą Ksenia. - N i e c h zabije go j e d e n z nich. - To nie takie proste. Po śmierci Hindenburga Hitler wy­ m ó g ł na armii, żeby żołnierze składali przysięgę na j e g o oso­ bę, a nie na naród i partię, j a k to było w zwyczaju. Dla żołnie­ rzy takich j a k Milo taka przysięga to świętość. - Nie ma świętości, gdy chodzi o tyrana! - uniosła się Ksenia. - Pomyśl o Stalinie, który męczy nasz naród, wywozi i morduje miliony kułaków, mężczyzn, kobiet i dzieci, tylko dlatego, że posiadają kawałek ziemi. Takie potwory zasługują wyłącznie na kulkę w ł e b ! Sofia spojrzała na n i ą rozbawiona. - Nic się nie zmieniłaś. N a d a l uważasz, że życie p o w i n n o się naginać do twojego widzimisię. Musisz nauczyć się sub­ telności, kochanie. Z a p o m i n a s z , że istnieją także ludzie, któ­ rzy popierają reżim. Spójrz choćby na swego męża. Czuje się tu j a k ryba w wodzie. R o z m a w i a ł a m z n i m przez chwilę i j u ż zdążyłam zauważyć, że jest j e d n y m z nawróconych. Rozdrażniona Ksenia podążyła w z r o k i e m za spojrzeniem Sofii. Tuż o b o k n i c h Gabriel r o z m a w i a ł z K u r t e m Eisenschachtem.

Sprawiali wrażenie najserdeczniejszych przyja­

ciół. Jak na k o m e n d ę obrócili się ku nim i Eisenschacht po­ zdrowił Ksenię skinieniem głowy, po c z y m ruszył ku niej. - Gabriel ma dwie słabości: estetyzm i w ł a d z ę . To łatwa zdobycz dla ludzi takich j a k oni - szepnęła Ksenia. - M a d a m e - rzekł Eisenschacht, całując ją w dłoń. - Jak­ że się cieszę, że z n ó w p a n i ą w i d z ę ! Jest pani nadal tak pięk­ na, że na pani widok zapiera mi dech. Ksenia u ś m i e c h n ę ł a się lekko. Widziała, że Gabriel jest 348

wściekły, choć na p o z ó r stał spokojnie. Nie zdradziła mu, że zna Berlin. M ó g ł ośmieszyć się przed Eisenschachtem. - M a m nadzieję, że zostanie pani z nami j e s z c z e jakiś czas - ciągnął N i e m i e c . - Moja m a ł ż o n k a i ja bylibyśmy za­ chwyceni, mogąc podjąć p a n i ą w n a s z y m domu. - To bardzo uprzejme z pana strony, ale jutro w r a c a m y do Paryża - odparła Ksenia. - Z a s t a n a w i a m się, czy nie przedłużyć pobytu - wtrącił z i m n o Gabriel. - Pan Eisenschacht chciałby przedstawić mi kilku swoich współpracowników. - Zostań, jeśli chcesz, Gabrielu. Ja w r a c a m do domu. Na­ tasza na mnie czeka. N i e chcę zbyt długo zostawiać jej samej. - Przecież nie jest sama.

Ma wykwalifikowaną guwer­

nantkę. Wuj Cyryl także nad n i ą czuwa. Poza tym zawsze m o ż e s z zatelefonować. Myślę, że p o w i n n i ś m y spędzić jesz­ cze kilka dni w Berlinie. Z r ó b mi tę przyjemność, moja dro­ ga. Z w ł a s z c z a że przecież dobrze znasz to miasto. Jestem pe­ wien, że istnieją miejsca, których nie zdążyłaś mi pokazać. Ksenia rzadko widziała Gabriela w takim stanie. Eisenschacht najwyraźniej bawił się, słuchając tej w y m i a n y zdań. Poczuła, jak narasta w niej głucha wściekłość. Gabriel Vaudoyer nie będzie jej mówił, co ma robić. Za kogo on się uwa­ ża? Z dala od mieszkania i paryskiego życia Ksenia j e s z c z e jaśniej zdawała sobie sprawę, że tkwi zamknięta w pance­ rzu. Sofia opowiadała jej o ślubie z M i l o n e m Aschängerem, o trójce dzieci i r o d z i n n y m z a m k u nad M o r z e m Bałtyckim. Jej przyjaciółka z dzieciństwa nabrała ciałka, w czarnych lo­ kach pojawiły się siwe pasma, lecz na twarzy m a l o w a ł o się szczęście. Ksenia p o c z u ł a się przy niej krucha j a k szkło. Nagle rozległ się grzmot. Goście drgnęli ze strachu. Z n a d koron drzew trysnęła fontanna białych i zielonych iskier. Wy­ biła p ó ł n o c . Z a c z y n a ł się p o k a z sztucznych ogni. M ó w i o n o , że doktor Goebbels zaplanował spektakl, j a k i e g o jeszcze nie było. Chciał wywrzeć odpowiednie wrażenie na zaproszo­ nych gościach i na berlińczykach, zebranych kilka kilome349

trów od ogrodów, na P o t s d a m e r Platz. Ksenia skorzystała z zamieszania i odeszła. Wokół niej trzaskały petardy, na c i e m n y m niebie rozkwitały rozety, a ona schroniła się w salo­ nie, w którym świeciła się tylko j e d n a lampa. - Nie lubisz sztucznych ogni? - zabrzmiał głęboki głos. Ksenia obawiała się tego spotkania, odkąd wysiadła z sa­ molotu, ale nie dała tego po sobie poznać. Z radością i lękiem patrzyła, j a k M a x von Passau wyłania się z półmroku. M i a ł na sobie czarne ubranie ze sztywnym kołnierzykiem i musz­ kę. G d y b y teraz uciekła na koniec świata, byłoby za p ó ź n o . Ich drogi z n ó w się skrzyżowały. Wolałaby, żeby jej to nie spotykało. - D o b r y wieczór, K s e n i u - o d e z w a ł się, kłaniając się z p r z e s a d n ą emfazą. - Widzę, że przyszłaś z m ę ż e m . Obser­ wuję go od dobrej godziny. Inteligentny mężczyzna. Potrafi się znaleźć. Z a u w a ż y ł e m , j a k i e osoby go interesują. To wpły­ wowi ludzie. Tacy jak on. Mogłabyś nas sobie przedstawić. B y ł b y m zachwycony, m o g ą c go p o z n a ć . - Nie r o z u m i e m , po co. Tak bardzo się od siebie różnicie. -

P o w i n i e n e m uznać to za k o m p l e m e n t czy obelgę?

- Co chcesz przez to powiedzieć? Nie r o z u m i e m . - Przecież to takie proste. Kochałaś nas obu. Jego - wy­ starczająco m o c n o , żeby za niego wyjść, ale nie na tyle, by pozostać mu wierną. Zdradzasz go z innymi? Ksenia zbladła. N i e dziwiła jej ironia Maksa. Ta ironia ją zraniła. Kilkakrotnie. Ich związek był zbyt intensywny, żeby m ó g ł być spokojny. Z a w s z e będzie istnieć między nimi ta siła, która przyciąga ich do siebie. Jednak tym razem w oczach M a k s a dostrzegła coś, co ją przeraziło. Jego spojrzenie było zgaszone. - To moje życie. N i c ci do tego. C z y ja wypytuję cię o twoje kochanki? - N i e , ale palisz się, żeby wiedzieć, czy je m a m , praw­ da? - odparł z szyderczym uśmiechem. Podszedł, a ona się nie cofnęła. Był tak blisko, że czuła 350

j e g o zapach, nuty drzewa sandałowego i skóry. Nie dotykał jej. Był wyższy o głowę. Jego ciało było j a k góra. Z n a ł a wszystkie j e g o płaszczyzny i zagłębienia. Napięcie było tak wielkie, że Ksenię przeszył dreszcz. M a x wyraźnie chciał ją onieśmielić. Drażniło ją to. Co takiego jest w tych mężczyz­ nach, że tak bardzo lubią popisywać się siłą? Lekkoatleci, wojskowi, naziści, Gabriel, który p r ó b o w a ł narzucać jej swo­ je zdanie, a teraz Max, który chciał jej u d o w o d n i ć B ó g wie co, odebrać jej poczucie bezpieczeństwa, zemścić się za tę miłość, której nie potrafiła mu okazać, choć przecież nosiła tego m ę ż c z y z n ę w sercu i nie było dnia, żeby o nim nie po­ myślała. - N i e boję się ciebie, Max. D ł u g o patrzył jej w oczy. N i e b o za o k n e m rozświetlały czerwone, zielone i białe fontanny sztucznych ogni. Goście, stłoczeni na tarasie, wznosili pełne podziwu okrzyki. -

Kłamiesz - stwierdził.

Zamiast odpowiedzieć Ksenia stanęła na palcach i poca­ ł o w a ł a go prosto w usta. Stali prosto, z rękami spuszczonymi w z d ł u ż ciał, ale ona go całowała, długo, długo, i M a x po chwili oddał jej pocałunek. - Z a w s z e tak będzie między nami - szepnęła. - Nie wy­ p r z e m y się tego. To, co nas łączy, jest silniejsze od tego, co nas dzieli. Przeżyła chwilę słabości. Pragnęła, żeby ją przytulił, chcia­ ła położyć g ł o w ę na j e g o ramieniu i zaczerpnąć od niego siły, która tak nagle ją opuściła. Ale M a x się nie poruszył. Ksenia po raz pierwszy wyczuła ten dystans i była wstrząśnięta. - Gdzie się zatrzymaliście? - Głos M a k s a nie zdradzał żadnych emocji. -

W Adlonie.

- Na długo przyjechałaś? - N i e . Wyjeżdżam jutro. W b r e w woli męża. -

Dlaczego?

- C h c e przedłużyć pobyt o kilka dni, ale teraz, gdy się 351

spotkaliśmy, nie m o g ę zostać. Wiem, że prędzej czy później znalazłabym się z t o b ą w łóżku - powiedziała zaczepnie, jak­ by chciała go uwieść. - Jesteś zarozumiała. - Jestem realistką. - Czy to byłoby aż takie straszne? -

Skądże! N a s z e ciała c u d o w n i e się rozumieją. Gdyby

j e s z c z e n a m s a m y m m o g ł o się to udać... Tylko kiwnął głową. Ksenia po raz pierwszy w życiu wy­ czuwała j e g o dystans. Przestraszyła się. Nagle zdała sobie sprawę, że do tej pory miłość M a k s a w y d a w a ł a jej się c z y m ś oczywistym, a teraz jej się w y m y k a , i poczuła się zagubiona. Zabolało ją, gdy delikatnie i niemal niechętnie musnął d ł o n i ą jej plecy. - To jest j a k kara, prawda? - rzuciła ze łzami w oczach. Tyle lat z dala od siebie. A każde nasze spotkanie jest takie bolesne. -

Sama tego chciałaś, Kseniu.

Odwrócił się od niej ze s m u t n y m u ś m i e c h e m . Rozbłysku­ j ą c e światła m a l o w a ł y na ścianach kolorowe arabeski. Pa­ trzyła na niego z bijącym sercem. - Dlaczego jesteś taki odległy? Nie odpowiedział. Podeszła do niego, spojrzała w j e g o za­ ciętą twarz, położyła mu rękę na piersi. Poczuła, że M a x się spina, i serce ścisnęło jej się z bólu. - Co jest nie tak, M a x ? M o ż e m o g ł a b y m ci p o m ó c . P o ­ rozmawiaj z e m n ą proszę. Wzruszyła go ta niespodziewana kruchość Kseni. Wyraź­ nie na coś czekała, a on przeczuwał, że j e s z c z e wszystko jest między nimi możliwe. Eksplozje za o k n e m były coraz głoś­ niejsze, wręcz ogłuszające. Zadrżał. Nie m ó g ł jej tego wyjaś­ nić. N i e teraz. Los miał dla niego inne zadania. Dopóki te be­ stie trzymają kraj w swoich szponach... - N i e miej mi za złe - w y m a m r o t a ł .

352

Pokaz sztucznych ogni dobiegł końca i rozległy się głośne brawa. Goście zaczęli wracać do salonu. Max i Ksenia ode­ szli na bok. - C h o d ź , przewietrzymy się - powiedział. G d y wyszli na taras, na niebie dogasały ostatnie fajerwer­ ki. W powietrzu unosił się zapach prochu. Zobaczyli Sofię. Szła ku nim szybko, ciągnąc Milona za rękę. D r u g ą ręką sze­ roko gestykulowała. - N i g d y nie zgadniecie, co się stało! - krzyknęła ze śmie­ c h e m . Nie okazała zdziwienia, widząc M a k s a i Ksenię razem. - Zauważyliście te urocze dziewczyny w strojach paziów, trzymające pochodnie? - powiedział rozbawiony Milo. - Wy­ obraźcie sobie, że niektórzy goście obmacują je właśnie w za­ roślach. Goebbels zaprosił kilku towarzyszy, którzy aktywnie działali w robotniczych dzielnicach przed przejęciem władzy. Ale m a m wrażenie, że nie panuje n a d swoimi oddziałami. M a x i Ksenia spojrzeli po sobie w osłupieniu. - Popatrzcie! - krzyknęła Sofia, pokazując p a l c e m biją­ cych się kelnerów. Kilku pijanych gości zaczęło ze ś m i e c h e m wywracać sto­ ły. Zastawa, świeczniki i kieliszki z ł o s k o t e m spadały na zie­ mię. Z krzaków dochodziły pojękiwania. Minęła ich biegiem j a k a ś trzymająca się za ręce para. Skonsternowani dyplomaci biegli ku statkom, które miały ich przewieźć na d r u g ą stronę rzeki. M a g d a Goebbels stała nieco na uboczu, w pięknej suk­ ni z organdyny, w naszyjniku z pereł, i szeroko otwierała oczy ze zdumienia. Czerwony z wściekłości doktor Goebbels gestykulował szeroko i obrzucał inwektywami swoich adiu­ tantów, którzy biegali pośród drzew, próbując przywołać pi­ j a k ó w do porządku i ratować wieczór, który przeradzał się w porażkę na oczach gości przybyłych z całego świata. G d y trochę ochłonęli, Max, Ksenia, Milo i Sofia wymieni­ li p o r o z u m i e w a w c z e spojrzenia i zaczęli się śmiać na całe gardło.

353

* Paryż,

maj

1937

Ksenia przystanęła na czwartym piętrze, żeby złapać od­ dech. Z m a r s z c z y ł a nos, gdy poczuła wyziewy zupy cebulo­ wej. Poręcz zostawiła czarną s m u g ę na jej nicianej rękawicz­ ce. Szybko otrzepała ręce. Jeszcze dwa piętra. U ś m i e c h n ę ł a się gorzko, wspominając czas, w którym cała jej rodzina mieszkała na poddaszu, a ona bez słowa skargi p o k o n y w a ł a te schody kilka razy dziennie. G d y wreszcie dotarła na górę, zapukała do drzwi mieszkania wuja Saszy. - Co ty tu robisz? - spytał naburmuszony. - N i e odwiedzasz m n i e od kilku tygodni. Nie odpowia­ dasz na moje wiadomości. Z a c z y n a ł a m się niepokoić. M o g ę wejść? - dodała, bo nadal zagradzał jej drogę. Po krótkim wahaniu cofnął się o krok. Pokoik był staran­ nie wysprzątany, a za otwartym o k n e m rozciągał się widok na b e z c h m u r n e niebo. W j e d n y m z kątów stała ikona Matki Bo­ skiej Kazańskiej, należąca niegdyś do Niani. Na ścianie - fo­ tografie cara Mikołaja II, carewicza w marynarskim ubranku w otoczeniu sióstr, księżniczek o długich, jasnych, rozpusz­ czonych włosach. Na łóżku leżała w połowie pusta, niewielka walizka. Zaskoczona Ksenia patrzyła na n i ą przez kilka chwil. Sasza bez słowa zdjął z wieszaka kurtkę, złożył ją i schował w walizce. Było coś nieodwołalnego w precyzji j e g o ruchów. - Co to ma znaczyć? - spytała ostro. - N i e zaczynaj, proszę cię, Kseniu. - Jak to? Od wielu dni nie dajesz znaku życia. Przycho­ d z ę do ciebie. Pokonuję sześć pięter w u p i o r n y m upale i za­ staję cię podczas pakowania walizki. Miałeś zamiar wyje­ chać, nie m ó w i ą c mi o t y m ? Wuj pochylił się nad łóżkiem, żeby zdjąć ze ściany ikonę. Poła j e g o koszuli uniosła się, odsłaniając pas bardzo białej skóry. Serce Kseni zaczęło bić j a k oszalałe. - Dokąd jedziesz, wujku? M a m prawo wiedzieć. 354

Sasza ucałował ikonę, po c z y m owinął ją starannie w czer­ w o n ą tkaninę i położył w walizce. - Nie m o g ę tu zostać. Jadę się bić. -

Do Hiszpanii?

-

Tak.

Ksenia pokiwała g ł o w ą ze ściśniętym gardłem. Nie m o g ł a wydusić słowa. Po raz kolejny Sasza stawiał ją przed faktem d o k o n a n y m . Wojna w Hiszpanii j u ż od roku budziła wiel­ kie emocje. Po abdykacji króla Alfonsa XIII kraj świętował narodziny republiki, organizowano kiermasze i pokazy ogni sztucznych, j e d n a k rząd Frontu L u d o w e g o nie zdołał przefor­ sować swoich reform w czasie kryzysu. Przez kraj przeto­ czyła się g w a ł t o w n a fala antyklerykalnych manifestacji, Ko­ ściół stał się s y m b o l e m reakcji. Nacjonalistyczna prawica, z a a l a r m o w a n a m n o ż ą c y m i się z a m a c h a m i , zebrała się w o k ó ł generała Francisca Franco, który ogłosił się w r o g i e m repub­ likańskiego rządu. Wojna d o m o w a szybko urosła do rangi kwestii międzynarodowej. Z p o w o d ó w strategicznych Franco, który w y k a z y w a ł faszystowskie inklinacje, poprosił o wsparcie N i e m c y i Włochy, żądając od nich ludzi i sprzętu. Re­ publikanie zwrócili się o p o m o c do Związku Radzieckiego. O c h o t n i c y z całego świata zaciągali się do Brygad Międzyna­ rodowych. Na oczach wszystkich Półwysep Iberyjski prze­ istoczył się w arenę k r w a w y c h walk, pole konfrontacji dwóch bezlitosnych sił - antyfaszystowskich republikanów i wro­ gów bolszewizmu. Ksenia pomyślała o bracie. Cyryl będzie załamany, gdy dowie się o wyjeździe u k o c h a n e g o wujka. G o ­ rzej - mógłby w p a ś ć na pomysł, żeby j e c h a ć za nim. Po m o i m trupie - pomyślała Ksenia. - C z y Cyryl o tym wie? - zapytała. - Tak. P o w i e d z i a ł e m mu kilka dni temu. Maszy także. O d w i e d z i ł e m j ą żeby jej t o oznajmić. - A ja nie zasługuję na informację? - Poczuła się ura­ żona. - A m o ż e j a k zwykle czekałeś, żeby powiedzieć mi o wszystkim w ostatniej chwili? 355

Sasza położył ręce na r a m i o n a c h Kseni. Była zła na łzy, które same napłynęły jej do oczu. - D o m y ś l a ł e m się, j a k zareagujesz, i b a ł e m się, że po raz kolejny zrobię ci przykrość. Tak wiele ci zawdzięczam, Kseniu. Od tylu j u ż lat. M u s i a ł e m najpierw znaleźć siłę w sobie, by powiedzieć ci to w oczy i poprosić cię o błogosławień­ stwo. To, którego o d m ó w i ł a ś mi w Odessie. Sasza przypomniał sobie m ł o d ą d z i e w c z y n ę w wojsko­ w y m płaszczu, z n a g a n e m zatkniętym za pasek. Była taka młoda, gdy zostawił ją s a m ą w porcie na Krymie. Wokół sza­ lała zamieć i tłoczyli się wygnani Rosjanie, a ona stała wy­ prostowana, rzucając w o k ó ł c h m u r n e , szare spojrzenia. To wilczyca - pomyślał wtedy, podziwiając jej o d w a g ę i deter­ minację. To biała wilczyca, która oddałaby życie za swoich bliskich. Wiedział, że sobie poradzi, i właśnie dlatego m ó g ł zostawić j ą samą. - Po co ci moje błogosławieństwo, skoro idziesz na pew­ ną śmierć? - odparła wściekła Ksenia. - To twój najnowszy p o m y s ł na zwalczanie komunistów, tak? M a s z nadzieję, że wrócisz do życia, które skończyło się dwadzieścia lat temu? Tak n a p r a w d ę nigdy nie zaakceptowałeś naszej klęski. A te­ raz, gdy Sowieci zbroją czerwonych, myślisz, że idąc na woj­ nę z republikanami, będziesz się bił w imieniu Białej Armii. Chyba śnisz, wujku! To jest straszliwa wojna, to niewyobra­ żalne okrucieństwo, j a k wszystkie wojny bratobójcze. O b a obozy dopuszczają się najstraszliwszych potworności.

Co­

dziennie czytamy o tym w gazetach. Na cóż z d a d z ą ci się ideały, gdy będziesz się w y k r w a w i a ł na hiszpańskiej ziemi? Myślisz, że ci ludzie b ę d ą ci wdzięczni? N i e m ó w i s z ich języ­ kiem, nie znasz ich kultury. Oni nawet religię mają i n n ą niż m y ! Dlaczego chcesz wtrącać się do konfliktu, który nas nie dotyczy? Z a m k n ą ł walizkę i postawił ją na podłodze, po czym usiadł na łóżku i popatrzył na siostrzenicę. - M n i e to dotyczy. M a s z rację, to moja ostatnia szansa, 356

żeby bronić swoich ideałów. To kwestia honoru. Wierności. Będę się bić u boku innych chrześcijan przeciwko wyznaw­ com ideologii bolszewickiej, przez którą zginęła moja rodzi­ na i która wzięła w j a r z m o mój kraj. Z p o w o d u tej ideologii miliony ludzi głodują i giną m ę c z e ń s k ą śmiercią. C a ł y m sobą nienawidzę bolszewików - rzucił, zaciskając zęby. - Przez lata obijałem się tu j a k nieszczęśnik i wstydzę się tego. Wsty­ dzę się, słyszysz? W p a d ł e m w hazard. Z a c z ą ł e m pić. Sie­ działem w więzieniu. Stałem się ż y w y m trupem. Kiedy ty to wreszcie zrozumiesz? Sasza nagle uniósł wyżej głowę. Odzyskał d a w n ą pew­ ność siebie i błysk w oku, który odziedziczył po n i m Cyryl. - Jesteś większą racjonalistką niż ja, Kseniu. Twoje wy­ bory są zawsze przemyślane. Potrafisz chronić bliskich, zna­ leźć im dach nad g ł o w ą i pracę. Dla ich dobra zamykasz ich w przytulnych, ciasnych klatkach i sprawdzasz co jakiś czas, czy mają co j e ś ć i pić. Ustanawiasz reguły, żeby ich chronić, i biada tym, którzy o ś m i e l ą się do nich nie dostosować. Spójrz na siebie! S a m a jesteś uwięziona w jednej z tych czyściuteńkich cel. C ó ż za d o s k o n a ł o ś ć ! Elegancja, u ł o ż e n i e , p r z e k o n a n i a ! Wychowanie twojej córki, wnętrze twojego do­ m u . Rola m ę ż a w twoim życiu. To wszystko jest tak uporząd­ kowane, że aż przerażające. Stoisz tu przede m n ą , a ja cię nie rozpoznaję. C z a s e m odnoszę wrażenie, że zgubiłaś drogę. Stał z w y s o k o uniesioną głową. Patrzył w nią p e w n y m wzrokiem. A jego słowa wbijały się w siostrzenicę jak strzały. - To nie jest życie, Kseniu - ciągnął spokojniej. - Życie to płomień, który goreje w k a ż d y m z nas. To wiara w coś, czego czasem nie m o ż n a dotknąć, zmierzyć, ale co nas inspi­ ruje i pozwala stać się lepszymi, niż jesteśmy. Po co k o m u choćby najpiękniejsza zbroja, jeżeli w środku jest pusta? Wstał, zrobił dwa kroki w kierunku okna. P o m i ę d z y łóż­ kiem, przykrytym połatanym kocem, a u m y w a l k ą i m a ł y m w ę g l o w y m piecykiem było bardzo ciasno. Ksenia czuła, że za chwilę się udusi. Bała się poruszyć, żeby czegoś nie stłuc. Ja357

kim p r a w e m Sasza m ó w i ł do niej w ten sposób? Jakby stała się k a m i e n n y m potworem... I to pełne politowania spojrze­ nie! To nie do zniesienia! Tak, otoczyła swoich bliskich pan­ cerzem. Ale czy to powód, żeby robić jej w y m ó w k i ? Dzię­ ki niej dotarli do bezpiecznej przystani. Przynajmniej ci, których dało się uratować. W s p o m n i e n i e o m a t c e owiniętej w biały całun rozdarło jej serce. Zadrżała. Tamtego dnia źle odegrała s w ą rolę i do dziś nie m o g ł a sobie tego wybaczyć. Opuściła m a t k ę i nigdy nie miała czasu, by jej powiedzieć, że j ą kocha. Łza spłynęła jej po policzku. Otarła ją gwałtownie. N i e chciała, żeby Sasza dostrzegł jej słabość. Jego słowa dotknęły ją do żywego. Dobrze znała ten płomień, o którym mówił, spalała się w nim tyle razy... G d y wuj Sasza odwrócił się do niej, był uśmiechnięty. Po­ liczki miał gładkie, a oczy spokojne. - Nie myśl, że jestem niewdzięczny. Z całego serca dzię­ kuję ci za to, co dla m n i e zrobiłaś. Ale u w a ż a m , że ciało, w którym wypaliła się dusza, nie nadaje się do niczego. Ja na­ reszcie b ę d ę żył. Przez cały ten czas, który został mi jeszcze na ziemi. Wziął ją w ramiona, ostrożnie, j a k b y obawiał się, że zrobi jej krzywdę, i przytulił do siebie. Pozostała sztywna, zaskle­ piona w cierpieniu. Poczuła dreszcz. P r z y p o m n i a ł o się jej dzieciństwo, spędzone w Sankt Petersburgu, radość, j a k ą czuła, gdy wuj Sasza wołał ją j u ż od progu. Zbiegała po scho­ dach i rzucała mu się w ramiona, a on ją podnosił i wirowali razem w świetle lamp, śmiejąc się głośno. W tamtych cza­ sach życie w y d a w a ł o się obietnicą szczęścia tak wielkiego, że nie byliby w stanie objąć go r a m i o n a m i . Westchnęła i przytu­ liła się do wuja. Wiedziała, że zaraz odjedzie, a ona nie zoba­ czy go j u ż nigdy więcej. Sasza zginie na obcej ziemi, pełnej spalonych słońcem nizin, lecz ona da mu błogosławieństwo, o które prosi, bo nagle, w tej paryskiej mansardzie, uświado­ miła sobie, że próba kontrolowania wszystkiego nie zdaje się 358

na nic, że mury, które wznosi, m o g ą się zamienić w groby i że tym, co n a p r a w d ę się liczy, jest pragnienie i nadzieja, to, co nieuchwytne i podniecające. Ksenia Ossolina stała u stóp wzgórza Chaillot, przed ra­ dzieckim pawilonem na Światowej Wystawie Sztuki i Techni­ ki. Uniosła g ł o w ę i spojrzała wyzywająco na dziesięciometro­ wy pomnik kobiety i mężczyzny dzierżących w wyciągniętych rękach sierp i młot, symbole znienawidzonego przez n i ą tota­ litaryzmu. Była na siebie zła, że nie m o ż e się w y z b y ć podzi­ wu dla energii emanującej z gigantycznego dzieła Wiery Muchinej. To robotnik i kołchoźnica, lecz przede wszystkim para Rosjan - pomyślała. Miała o g r o m n ą ochotę zwiedzić pawi­ lon, lecz się powstrzymała. Nie chciała, żeby wzięto ją za za­ fascynowanego gapia. Wiatr omal nie strącił jej z głowy kapelusza. W ostatniej chwili podtrzymała go ręką. Odwróciła się na pięcie i ujrza­ ła monolityczny sześcian o grubych pilastrach, u w i e ń c z o n y posągiem majestatycznego orła. Niemiecki pawilon, zapro­ j e k t o w a n y przez Alberta Speera, stanowił symboliczną, lecz n i e m o ż l i w ą do przebycia barierę. K o m u n i s t y c z n a rewolucja miała się rozbić o nazistowską skałę. Było coś złowrogiego w widoku stojących naprzeciw siebie symboli dwóch wojow­ niczych mocarstw. -

Kseniu! - rozległ się kobiecy głos.

M a s z a była ubrana w uroczy kostiumik z zielonego lnu, z d o p a s o w a n y m żakiecikiem, podkreślającym jej szczupłą ta­ lię. Na głowie miała gustowny kapelusik. Ksenia zauważyła z troską, że siostra ma sińce pod oczami. -

Pięknie, p r a w d a ? ! - zawołała Ksenia z dziecięcym en­

tuzjazmem. - Zwiedziłaś j u ż Pawilon Elektryczności? Mu­ sisz koniecznie obejrzeć robotę D u f y ' e g o . To pasjonujące. A Hiszpanie? Wystawiają płótno Picassa. To hołd złożony ofiarom tych straszliwych b o m b a r d o w a ń w Guernice... - K t o m ó w i o b o m b a r d o w a n i a c h ? Nie w i a d o m o nawet, 359

czy to prawda - wszedł jej w słowo Mikołaj Aleksandrowicz, wyłaniając się niczym duch zza pleców żony. - Słyszałem, że to kolejna p r o p a g a n d o w a sztuczka hiszpańskich republika­ nów. Czerwoni podpalili miasto i zrzucili winę na nacjonali­ stów. - Nie w i e r z ę w to - odparła Ksenia. - Angielski dzienni­ karz szczegółowo opisuje to, co się tam stało. Był na miejscu nazajutrz po masakrze. N i e m c y traktują ten kraj j a k gigan­ tyczny poligon. - Powinnaś uważać na to, co mówisz - szepnął Mikołaj. Są tu, blisko - dodał, wskazując r u c h e m p o d b r ó d k a nazi­ stowski p a w i l o n . - Ale m o ż e Sasza któregoś dnia p o w i e n a m , j a k b y ł o n a p r a w d ę . M a c i e j a k i e ś wieści o d d z i e l n e g o bojownika? Ksenia miała ochotę posłać go do diabła, ale powstrzy­ m a ł o ją lękliwe spojrzenie siostry. Z a r a z po ślubie para prze­ niosła się do mieszkania przy rue Lecourbe. M a s z a promie­ niała. C h o ć nie była tak z n a n ą m o d e l k ą j a k Ksenia, to praca umożliwiała jej godziwe życie. W tej kwestii nie m o g ł a li­ czyć na swojego męża. Mikołaj Aleksandrowicz zmieniał pracę j a k rękawiczki. Podpisywał u m o w y na korzystnych wa­ runkach, którymi przechwalał się, j a k b y było to coś nadzwy­ czajnego, lecz po kilku miesiącach zaczynał rozglądać się za czymś n o w y m . Ksenia nie wiedziała, czy tracił pracę, czy też sam z niej rezygnował, bo był wyjątkowo leniwy. Jednak m o g ł a b y wybaczyć szwagrowi dyletanctwo, gdyby nie fakt, że zaczęła podejrzewać go o złe traktowanie Maszy. Początkowo zmiany w z a c h o w a n i u siostry były niemal niezauważalne. Rozgorączkowanie, przesadne reakcje na nie­ wiele znaczące uwagi, nieobecne spojrzenie p o d c z a s zabawy z Nataszą... Kilka miesięcy po ślubie poroniła i nabawiła się anemii. „ N i e r o z u m i e m , Kseniu, c z e m u nie m a s z więcej dzie­ ci - powiedziała któregoś dnia z w y m ó w k ą . - Mikołaj i ja b ę d z i e m y mieć liczną r o d z i n ę " . Stwierdziła to z zadziwiającą pewnością, chociaż z natury była bardzo przesądna. 360

Tamtego dnia M a s z a bezwiednie trafiła w czuły punkt sio­ stry. Ksenia nie wyznała jej, iż była zdziwiona, że nie za­ chodzi w ciążę z Gabrielem. M ą ż nigdy nie poruszał tego te­ matu. N i e w y k l u c z o n e , że wiedział, iż nie m o ż e mieć dzieci, i obawiał się jej o t y m powiedzieć. Czy właśnie z tego p o w o ­ du tak łatwo zaakceptował obecność Nataszy w s w o i m życiu? Początkowo Ksenia była zawiedziona. Chciała urodzić mu dziecko. Ale wszystko się zmieniło, gdy w jej życiu z n o w u pojawił się M a x . Poczuła ulgę. D z i e c k o p o w i n n o być owo­ cem miłości, a nie spłatą długu. Z miesiąca na miesiąc M a s z a coraz bardziej z a m y k a ł a się w sobie. Przestała sprzeciwiać się siostrze przy każdej moż­ liwej okazji. N e r w y miała j a k postronki, błądziła myślami gdzieś daleko. Ksenia była przekonana, że odpowiedzialność za tę sytuację ponosi jej szwagier, który - gdy tylko m ó g ł strofował ją w obecności innych i traktował j a k głupiutkie dziecko. Masza nie była erudytką, ale miała artystyczną du­ szę i gust. N a i w n o ś ć d o d a w a ł a jej uroku. Dawni wielbiciele lubili ją chronić. Jednak Mikołaj z a c h o w y w a ł się tak, j a k b y irytowała go ta jej niewinność. W takim razie po co się z n i ą żenił? - zastanawiała się czasem Ksenia. Jej podejrzenia po­ głębiły się jeszcze, gdy p e w n e g o dnia Cyryl opowiedział jej zdarzenie, którego był świadkiem w mieszkaniu przy rue Lecourbe: Mikołaj wrócił niespodziewanie do domu, co wy­ w o ł a ł o p a n i k ę u Maszy, która natychmiast wyprosiła brata z mieszkania. Ksenia próbowała p o r o z m a w i a ć o t y m z sio­ strą, lecz ta za k a ż d y m razem czerwieniła się i posyłała ją do diabła. - Gabriel jest z tobą? - zapytała Masza. - N i e . Jest j e s z c z e w sądzie, ale n i e d ł u g o p o w i n i e n przyjść. - P a n Vaudoyer pracuje j a k szalony - zakpił Mikołaj. Wi­ dać było, że zazdrości szwagrowi. - Tak. W przeciwieństwie do innych - odgryzła się Kse­ nia. - C z y m się teraz zajmujesz, Mikołaju Aleksandrowiczu? 361

- K o ń c z ę pisać powieść. Wydawca twierdzi, że to nie­ zwykle wartościowe dzieło. - Nie wątpię. Tyle j u ż lat pracujesz nad n i ą bez wytchnie­ nia. Nie m o g ę się doczekać, kiedy ją wreszcie przeczytam. Ironia Kseni boleśnie dotknęła Mikołaja. Chwycił żonę za rękę. - Wybacz, Kseniu F i o d o r o w n o , ale m a m y j e s z c z e sporo do zrobienia. Masza posłała jej przepraszający uśmiech i ruszyła za mę­ żem. Ksenia odprowadziła ich wzrokiem. Mikołaj stawiał wielkie kroki i ciągnął za rękę żonę, która musiała szybko dreptać za nim. C ó ż za c h a m ! Jak Masza m o ż e go znosić? Spojrzała na zegarek. Została zaproszona wraz z Gabrie­ lem na przyjęcie wydane przez ambasadora Rzeszy na cześć kilkorga wystawców, którym przyznano medale. Straciła tro­ chę czasu, rozmawiając z M a s z ą i Mikołajem. Nie m o g ł a za­ p o m n i e ć spłoszonego spojrzenia młodszej siostry. Poruszona, szybko wbiegła po stopniach pawilonu i weszła do środka po­ między d w i e m a m o n u m e n t a l n y m i rzeźbami stojącymi po obu stronach drzwi. Wielkie żyrandole rozświetlały to rozległe, ponure wnętrze. T ł u m y przesuwały się p o m i ę d z y gablotami, w których wystawiano niemieckie dzieła sztuki. Ksenia rzu­ ciła na nie okiem. N i e p r e z e n t o w a n o prac artystów, których naziści uważali za „ z d e g e n e r o w a n y c h " . Ich dzieła, u z n a n e za wyklęte, zostały p o k a z a n e w tym s a m y m czasie na wystawie w M o n a c h i u m . Z a p r o w a d z o n o Ksenię do windy. Wjechała na ostatnie piętro, na którym prezentowała się znana berlińska restauracja Horcher. Goście rozmawiali rozbawieni, popijając szampana. Kse­ nia szukała wzrokiem Gabriela. Zastanawiała się, czy mąż j u ż dotarł. Mieli się spotkać w recepcji. Stoły ozdobione były bu­ kietami kwiatów i małymi, czerwonymi flagami ze swastyką. Tak jak w Berlinie było tu wielu mężczyzn ze z n a c z k a m i par­ tii w klapach, j e d n a k żaden z nich nie przyszedł w m u n d u r z e . Niektórzy mężczyźni wbijali w Ksenię palące, natarczywe

362

spojrzenia. Była blondynką, o d p o w i a d a ł a gustom N i e m c ó w , i to ją bawiło. G d y b y wiedzieli, że jest Słowianką... Wolała się odwrócić niż rozpoczynać konwersację z j a k i m ś gorli­ w y m nazistą. Widok na wieżę Eiffla i plac Trocadero był wspaniały. Ksenia podeszła do szyby, żeby się nim napawać. Paryż roz­ ciągał się u jej stóp. Nagle usłyszała dyskretne brawa. Do sali weszła młoda, s m u k ł a kobieta. Ksenia rozpoznała Leni Riefenstahl, która otrzymała z rąk prezydenta Edouarda Daladiera złoty medal za swój film dokumentalny Triumf woli. Każda p r o p a g a n d a jest dobra - pomyślała Ksenia. A c u d z o z i e m c y dają się zwodzić. M a x w s p ó ł p r a c o w a ł z reżyserką podczas olimpiady. Jak m ó g ł o b c o w a ć z ludźmi takimi j a k ona? Kse­ nia spytała go, dlaczego nie przeniesie się do N o w e g o Jorku albo do Paryża, j a k wielu innych fotografów. Tylko wzruszył r a m i o n a m i . „Lubię swój kraj - odpowiedział. - Nie chcę opuszczać go w takiej chwili". -

Proszę wybaczyć, m a d a m e , ale czy Ksenia Ossolina to

pani? - spytał ją ktoś po niemiecku. O d w r ó c i ł a się i ujrzała elegancką brunetkę w marszczo­ nej sukience barwy kości słoniowej, o zapinanych na guziki rękawach. D w a d i a m e n t o w e klipsy zdobiły kołnierzyk. Kape­ lusz z szerokim r o n d e m ocieniał twarz o wyrazistych rysach, a czarne rękawiczki podkreślały elegancję stroju. Ciemne oczy kobiety były bardzo poważne. C z y spotkały się j u ż kiedyś podczas którejś z wizyt Kseni w Berlinie? -

My się z n a m y ? - spytała zaintrygowana Ksenia.

- Nie, ale często p o d z i w i a ł a m pani portrety. Ksenia się uśmiechnęła, ale w jej oczach pojawiła się re­ zerwa, niemal niepokój. To Sara Lindner - przyszło jej nagle do głowy. Przyjaciółka od serca Maksa, j e g o pierwsza mi­ łość. Poczuła zazdrość. To z p o w o d u Sary Lindner po raz pierwszy pokłóciła się z M a k s e m i tamto zerwanie - które p o w i n n o było być c z y m ś m a ł o znaczącym, zwyczajną kłótnią dwojga żarliwych, niepokornych k o c h a n k ó w - skończyło się 363

ślubem Kseni z Gabrielem. Jej życie nagle weszło na inne tory, oddalając ją od Maksa. Od lat zmagała się z w e w n ę t r z n ą samotnością, która przez lata przybierała na sile. Pomyślała o emfazie, z j a k ą M a x m ó w i ł zawsze o tej ko­ biecie. Mieszanka podziwu, czułości i miłości, rzecz jasna, bo j a k a ś j e g o cząstka nadal kochała Sarę i p r a w d o p o d o b n i e mia­ ła ją kochać zawsze. P o w i n n a m jej nienawidzić - pomyślała rozgorączkowana Ksenia. Ale wiedziała, że jest niesprawied­ liwa. Sara Lindner nigdy nie była jej rywalką. Cóż, skoro wtedy Ksenia nie chciała zrozumieć, że m o ż n a darzyć szcze­ g ó l n ą przyjaźnią kogoś, kogo się dawniej k o c h a ł o . Poczuła się zagrożona, chociaż przecież tamta decyzja M a k s a wyni­ kała przede wszystkim z wierności s a m e m u sobie. Była zbyt młoda, żeby zrozumieć subtelne różnice p o m i ę d z y uczucia­ mi, z których składa się życie, między m i ł o ś c i ą krótką i gwał­ t o w n ą jak letnia burza i inną, znacznie głębszą, która odbija się w nieskończoność w zwierciadłach jednej duszy. Zdała sobie sprawę, że od dłuższej chwili przygląda się Sarze Lindner z natarczywością, której nie udało jej się za­ m a s k o w a ć . N i e m k a stała nieporuszona. -

Proszę wybaczyć - odezwała się Ksenia, wyciągając do

niej dłoń. - Zaskoczyła m n i e pani. Nie z n a m pani, ale j e s t e m pewna, że nazywa się pani Sara Lindner, czyż nie? - Cóż za ulga! - u ś m i e c h n ę ł a się Sara. - Przez chwilę b a ł a m się, że odejdzie pani bez słowa. - Mój Boże, nie j e s t e m aż tak nieuprzejma! Tylko że Max... N a s z a historia jest tak bardzo... - R o z u m i e m - szepnęła Sara. - N i e chciałam pani prze­ straszyć. Jeżeli pani chce, m o g ę odejść. - N i e ! W ż a d n y m razie! Proszę powiedzieć, co robi pani w Paryżu. Przypuszczam, że pani wizyta ma związek z wy­ stawą... - Oczywiście. Kilka zaprojektowanych przeze m n i e su­ kienek jest prezentowanych w Pawilonie Elegancji. Spotkał

364

mnie zaszczyt: o t r z y m a ł a m medal od j u r y - wyznała, rumie­ niąc się. - Gratuluję! Ale j a k to możliwe, że znalazła się pani tu­ taj? Jest pani przecież... O mój Boże, nie wiem, j a k to powie­ dzieć! Widok czerwieniącej się ze wstydu Kseni rozbawił Sarę, lecz zaraz poczuła p e w n e napięcie. - Nie bójmy się tego słowa. Rzeczywiście, j e s t e m Ży­ dówką. Z a p e w n e zastanawia się pani, j a k narodowi socjaliści znoszą m o j ą obecność w tak s z a c o w n y m miejscu - zakpiła. Nie j e s t e m j e d y n y m „ p a s o ż y t e m " , któremu przyznano nagro­ dę. Fritz Grunfeld to właściciel najbardziej eleganckiego sklepu z bielizną w Berlinie. Jego klientkami są Frau G o e b ­ bels i Frau Góring. N a g r o d z o n o go złotym m e d a l e m . Na tym właśnie polega nazistowska perwersja. Prześladują niewielkie grupki Żydów.

Szukają wyjątków, żeby jeszcze skuteczniej

wytrącić nas z równowagi. Kombatantów, kobiety, ludzi wy­ kształconych lub takich, którzy pracują w sektorze ekono­ m i c z n y m zatrudniającym wielu Aryjczyków... M o g ł a b y m go­ dzinami wymieniać listę odstępstw. Ludzie próbują się tym uspokajać. C z e p i a m y się, czego m o ż e m y , ale pętla się zacis­ ka. Wyjątki są coraz mniej liczne. Wkrótce nie będzie ich wcale - zakończyła b e z b a r w n y m t o n e m . Policzki Sary p ł o n ę ł y na jej bladej twarzy. Podniosła rękę do piersi, rozglądając się w o k ó ł lękliwie. Ksenia poczuła, j a k ściska jej się serce. Było coś poniżającego w strachu na twa­ rzy tej eleganckiej kobiety. Tuż za szybą ujrzała łopoczące czerwone flagi Związku Radzieckiego.

Poczuła w ustach

smak popiołu. Z n a ł a ten lęk, który pojawia się nagle gdzieś w brzuchu, budzi człowieka w środku nocy, szarpie, gdy idzie ulicami swego miasta, znosząc nienawistne spojrzenia prze­ c h o d n i ó w - znała go i nigdy o nim nie zapomniała. W k o ń c u nie wytrzymała i chwyciła Sarę za rękę. - C h o d ź m y - powiedziała, ciągnąc ją w stronę windy.

365

* Sara od razu zauważyła tę d y s t y n g o w a n ą kobietę w be­ ż o w y m kostiumie przeszytym białą nitką i naszyjniku z niere­ gularnych pereł, która stała z boku i k o n t e m p l o w a ł a widok rozciągający się za wielką szybą. U ś m i e c h a ł a się tajemniczo i wydawała się tak spokojna, że Sara niemal jej zazdrościła. Sama d a w n o j u ż zapomniała, co to spokój, który j a w i ł jej się teraz j a k luksus. C z a s e m życie potrafi zaskakiwać. Sara początkowo nie zgodziła się na wyjazd do Paryża. Nie chciała zostawiać rodzi­ ny - nawet na kilka dni. Jednak M a x ją przekonał. Twierdził, że bezwzględnie p o w i n n a j e c h a ć i odebrać nagrodę. „Twoje nazwisko powinno pojawić się w gazetach - nalegał. - B ę d ą o tobie m ó w i ć . N i e p o w i n n a ś być a n o n i m o w a " . N i e chciała mu się sprzeciwiać, lecz nie wierzyła, żeby popularność w ja­ kikolwiek sposób w p ł y n ę ł a na los, j a k i g o t o w a n o Ż y d o m . Jednak dwa dni spędzone w Paryżu uświadomiły j e j , j a k trud­ na do zniesienia stała się atmosfera w Berlinie. P o d c z a s bez­ sennej nocy Sara doszła do wniosku, że p o w i n n a wywieźć r o d z i n ę z N i e m i e c . Jej c h o r a m a t k a nie c h c i a ł a słyszeć o opuszczeniu d o m u , j e d n a k n a m a w i a ł a ją, żeby wyjechała wraz z dziećmi. Wierzyła, że przekona Victora, by udał się r a z e m z nimi. D z i e ń później, w w y n i k u n i e z w y k ł e g o zbiegu okoliczności, spotkała kobietę, której portrety nadal zdobiły p r a c o w n i ę Maksa. Było jej miło, że Ksenia dostrzegła jej złe samopoczucie i niemal siłą wyprowadziła ją na świeże powietrze, nie pusz­ czając jej ręki nawet wtedy, gdy zbiegały po schodach pawi­ lonu. W ich biegu była witalność sprytnych dziewczynek, które idą bawić się w najdalszym kącie ogrodu, ale także żar­ liwość d w ó c h kobiet, które wiedzą, c z y m są prześladowania i strach, i z podniesioną g ł o w ą stawiają czoło życiu. Bieg d w ó c h kobiet, które kochały tego s a m e g o m ę ż c z y z n ę . Ksenia wzięła ją pod r a m i ę i szły razem aż do placu Tro366

cadero. Tam niemal siłą posadziła ją na krześle w kawiar­ nianym ogródku. Było ciepło, k o l u m n a Pokoju odcinała się wyraźnie od nieba, na którym słońce m a l o w a ł o r ó ż o w a w e smugi. Ksenia zawołała kelnera w długim fartuchu i z a m ó ­ wiła d w a koktajle z wódką. Sara chciała zaprotestować, ale Rosjanka zrobiła niedbały gest, dając jej do zrozumienia, że obie potrzebują się w z m o c n i ć i że nic nie przywraca nadziei tak dobrze j a k wódka. Rozbawiona Sara w końcu jej ustąpiła. Poczuła się dobrze z tym, że wreszcie ktoś d e c y d o w a ł za nią, zwłaszcza że zazwyczaj to ona wychodziła z inicjatywami. Ksenia Ossolina w charakterystyczny dla siebie sposób narzucała swoje zdanie. Jej szare spojrzenie nagle twardniało i zaczynała m ó w i ć t o n e m nieznoszącym żadnego sprzeciwu. To przejęcie inicjatywy m o g ł o w y d a w a ć się nieprzyjemne, ale e m a n o w a ł a z niego taka energia, której nie m o ż n a było się oprzeć, a jej autorytarne zachowanie było najprawdopodob­ niej w y n i k i e m targających n i ą emocji. G d y m ó w i ł a o bli­ skich, o swojej córce i o bracie Cyrylu, jej twarz jaśniała wzruszającym blaskiem. C z a s e m w y b u c h a ł a spontanicznym śmiechem, tak bardzo się ciesząc, że trudno było nie dzielić jej radości. Ksenia interesowała się r o d z i n ą Sary, jej dziećmi, Victorem. Wyrzucała z siebie pytania z prędkością karabinu ma­ szynowego, a p o t e m uważnie słuchała odpowiedzi. Patrzyła Sarze głęboko w oczy, j a k gdyby świat w o k ó ł przestał dla niej istnieć. Skupiała się na tym, co tu i teraz, a w jej żarliwo­ ści było coś urzekającego. M a x uchwycił i w y s u b l i m o w a ł tę intensywność uczuć na swoich fotografiach. Sara zrozumiała nareszcie, dlaczego jej przyjaciel nie potrafi z a p o m n i e ć o tej miłości. Rok wcześniej, wstrząśnięty spotkaniem p a ń s t w a Vaudoyerów w Berlinie, M a x opowiedział Sarze o losach Kseni Ossolinej. Po raz pierwszy odkrył przed n i ą sekrety ich mi­ łości, rozdzielenie, p o n o w n e spotkanie po kilku latach - i to wzajemne pożądanie, które nigdy nie wygasło. Z przygnębio367

nego spojrzenia przyjaciela i dreszczy, które co jakiś czas przebiegały j e g o ciało, Sara wyczytała, że nieobecność kobie­ ty, którą tak kochał, jest dla M a k s a j a k kara i że codziennie cierpi z tego powodu. - Co się z nim dzieje? - zapytała nagle Ksenia półgłosem. Sara drgnęła. - Pyta pani o M a k s a ? -

Oczywiście.

Sara zawahała się. Co powiedzieć? Banały? Wyjawić, że Max pracuje od czasu do czasu dla Heinricha Hoffmanna, osobistego fotografa Fuhrera, bez którego berliński światek artystyczny nie m o ż e się obejść i który zleca mu portretowa­ nie nazistowskich dygnitarzy i nastolatków z Hitlerjugend, d o w o d z o n e g o przez zięcia Hoffmanna Baldura von Schiracha? Zdradzić jej, że M a x n i e d a w n o zerwał z ostatnią ko­ c h a n k ą i że nigdy nie w y t r z y m y w a ł dłużej niż kilka miesięcy z j e d n ą kobietą, choć przecież zasługiwał na coś więcej niż pozostawanie w i e r n y m miłości sprzed lat? A m o ż e wyznać jej, że M a x należy do tych porządnych ludzi, którzy w głębi duszy i sumienia nie zgadzają się na k r w a w ą dyktaturę, lecz nikt nie m o ż e o tym wiedzieć? Poczuła irytację. Upiła łyk koktajlu. Paryżanie korzystali z pięknej pogody. Wokół niej, na zatłoczonych tarasach, roz­ brzmiewał radosny gwar. D o o k o ł a placu krążyły kabriolety j a d ą c e w kierunku Lasku Bulońskiego, w którym restauracje czynne były do późnej nocy. Kobiety nosiły kostiumiki z bufkami i sukienki z d u ż y m i kokardami na plecach. Naturalne lub sztuczne kwiaty zdobiły ich gorsety, mankiety i kapelu­ sze. Tego lata paryżanki chciały być r o m a n t y c z n e . M o g ą so­ bie na to pozwolić - pomyślała z goryczą Sara i poczuła, j a k ogarnia ją nagły gniew na tych ludzi, którzy obojętnie ob­ serwowali dramat rozgrywający się po drugiej stronie R e n u i pozwalali Hitlerowi bezkarnie zbroić swoje państwo, ł a m a ć postanowienia m i ę d z y n a r o d o w y c h traktatów i prześladować niewinnych ludzi. 368

-

Max cierpi, bo zerwała pani z nim, a on nie m o ż e o pani

z a p o m n i e ć - rzuciła oschle. Ksenia zbladła. W jej oczach pojawił się wściekły błysk. Najwyraźniej nie była przyzwyczajona do słuchania nieprzy­ j e m n y c h rzeczy. - Nie wiem, o c z y m pani m ó w i - powiedziała, wzrusza­ jąc r a m i o n a m i . - Ależ wie p a n i ! - zirytowała się Sara. - Proszę wyba­ czyć, ale nie m a m czasu do stracenia. Jutro rano w r a c a m po­ ciągiem do Berlina. W m o i m kraju torturuje się ludzi w obo­ zach koncentracyjnych. Moje dzieci są zastraszane. Naziści próbują odebrać mi majątek w z a m i a n za kęs chleba. Pozba­ wiono m n i e praw cywilnych. Nie m o g ę ot tak sobie wejść do restauracji czy usiąść w kawiarnianym ogródku, tak j a k dziś. M o i aryjscy przyjaciele ryzykują, widując się ze mną. Rozu­ m i e pani teraz, dlaczego od razu przystępuję do rzeczy. Westchnęła głęboko, stwierdziwszy, że udało jej się przy­ ciągnąć u w a g ę Kseni, która wbijała w nią nieruchomy wzrok. - M a x p a n i ą kocha. N i g d y nie widziałam kogoś tak zako­ chanego j a k on. K o c h a panią, odkąd przyjechał odnaleźć pa­ nią w Paryżu jakieś dziesięć lat temu. N i e wiem, czemu nie chciała pani przyjąć j e g o miłości. P r a w d o p o d o b n i e ma pani swoje racje i ja je szanuję. Ale nie m o g ę spokojnie patrzeć na smutek mężczyzny, którego sama kiedyś k o c h a ł a m i którego zostawiłam, bo wiedziałam, że nie j e s t e m kobietą, jakiej po­ trzebuje. Sara spuściła głowę. Nagle wróciła do niej m ł o d o ś ć z c a ł ą siłą beztroski i s m a k i e m swobody, i ze złudnymi obietnicami szczęśliwej przyszłości. Dziś pozostały z nich tylko n ę d z n e szczątki. - Jak doszła pani do takiego wniosku? - zapytała poru­ szona Ksenia. -

P r z e c z u w a ł a m to. M o g l i ś m y się pobrać. Mój ojciec nie

miał nic przeciwko n a s z e m u związkowi. Ojciec M a k s a za­ p e w n e miał nadzieję na lepszą żonę dla j e d y n e g o syna, który 369

mu pozostał, ale on zawsze był niezależny. Ja j e d n a k wie­ działam, że nasza miłość nie wytrzyma próby czasu. Mieli­ śmy inne oczekiwania w o b e c życia, i te różnice na p e w n o na­ siliłyby się przez lata. W k a ż d ą miłość wpisany jest naturalny czas jej trwania. Kilka dni, kilka miesięcy, czasem całe życie. N a s z a też miała swój czas. Jednak dla m n i e zerwanie nie musi być porażką. C z a s e m trzeba znaleźć w sobie odwagę, żeby zakończyć związek z g o d n o ś c i ą i z a c h o w a ć przy tym szacunek do tego, co się przeżyło razem. Wolałam z a c h o w a ć to, co nas łączy, niż próbować wpłynąć na z m i a n ę przezna­ czenia. I nie żałuję - w y z n a ł a Sara z u ś m i e c h e m . - G d y spo­ tkałam swojego przyszłego męża, wiedziałam, że to z n i m chcę dzielić życie. K o c h a m j e g o lojalność, j e g o szlachetność. D a ł mi dzieci, o których marzyłam. M a x też dałby pani to wszystko, Kseniu. Myślę, że w przeciwieństwie do m n i e jest pani j e g o bratnią duszą. Przenikliwość i odwaga tej kobiety, jej uczuciowa inteli­ gencja sprawiły, że Ksenia poczuła się nieswojo. Odebrała lekcję pokory. A pokora należała do emocji, z którymi nie po­ trafiła sobie poradzić. - On j u ż dał mi prezent - szepnęła niepewnie. - To on jest ojcem mojej córki. Pokłóciliśmy się. G d y odkryłam, że j e s t e m w ciąży, nie m i a ł a m siły, by mu o t y m powiedzieć. To m n i e przerosło... Był taki wymagający, nienasycony. To, co do niego czułam, było zbyt trudne do określenia, rozumie pani? Miałam wrażenie, że niczego nie kontroluję. Więc stwo­ rzyłam dla siebie inne życie. U n i k a ł a m Maksa, bo był niebez­ pieczny. To być m o ż e było tchórzostwo. A na p e w n o egoizm. Zagryzła usta. Zaczęło jej zależeć, żeby Sara Lindner ją zrozumiała, ale nie znajdowała słów, by to wszystko wyjaś­ nić, a nie cierpiała się tłumaczyć. Zaczynała sobie niewyraź­ nie uświadamiać, że zaślepiła ją własna pycha, i m i a ł a irra­ cjonalną potrzebę zwierzenia się tej nieznajomej kobiecie. -

Proszę wybaczyć - ciągnęła zażenowana. - N i e wiem,

co m n i e napadło, że p o w i e d z i a ł a m pani o tym. To niedorzecz370

ne. Nikt o t y m nie wie. Oczywiście, oprócz męża. N i g d y wcześniej o tym z nikim nie r o z m a w i a ł a m . N a g l e zrobiło jej się z i m n o . Po co w y z n a w a ć tak głęboko skrywany sekret? Wydało się to jej nietaktowne. Ona, która nienawidziła czułostkowości, miała teraz łzy w oczach. Nagle naszła ją chęć, żeby wstać i uciec. Sara przytrzymała rękę r o z m ó w c z y n i , j a k gdyby odgadła jej zamiary. - Nie m o ż e pani cofnąć czasu, Kseniu, ale trzeba p o m y ś ­ leć o przyszłości. Od lat m ó w i się o nadchodzącej wojnie. In­ teligentni ludzie wiedzą, że jest nieuchronna. Trzeba zająć się tym, co n a p r a w d ę ważne, dopóki j e s z c z e czas. Nie m o ż e pani ukrywać przed M a k s e m tak w a ż n e g o faktu. - To niemożliwe - zaprotestowała przerażona Ksenia. O n nigdy m i tego nie wybaczy. N i e zrozumie, j a k m o g ł a m pozwolić innemu mężczyźnie w y c h o w a ć nasze dziecko. Ku­ siło mnie, żeby powiedzieć mu o tym, gdy ostatnio się spotka­ liśmy, ale zabrakło mi odwagi. M a x będzie wściekły. Sama pani wie, j a k w a ż n y dla niego jest honor. Pomyśli, że go zdra­ dziłam. I nie sądzę, a b y m była w stanie znieść świadomość, że m n i e nienawidzi. Na widok tego w y b u c h u rozpaczy Sara poczuła ulgę. Roz­ m o w a pozwoliła jej przebić ten w e w n ę t r z n y pancerz Kseni, który tak ją przerażał. Ta kobieta zbyt długo samotnie wal­ czyła z przeciwnościami losu, by pozwolić sobie na jakąkol­ wiek słabość, a Sara była przekonana, że n a p r a w d ę szcze­ rze m o ż e kochać tylko ktoś, kto złożył broń, co również w y m a g a pewnej odwagi. Ale najwyraźniej nie wszystko było stracone, skoro Ksenia okazała się na tyle wielkoduszna, że umiała zwątpić w słuszność swojej postawy. - M a x nie potrafi nienawidzić. To uczucie jest mu całko­ wicie obce. Na p e w n o będzie smutny. I zagniewany. Ale je­ żeli o d w a ż y się pani w y z n a ć mu p r a w d ę w taki sam sposób, j a k to zrobiła pani przed chwilą, na p e w n o pani wybaczy. To niezwykle szlachetny mężczyzna. Proszę mu to powiedzieć, z a n i m będzie za p ó ź n o , Kseniu. 371

Sara z trudem się powstrzymała, aby nie powiedzieć za dużo. M a x kazał jej obiecać, że nie zdradzi n i k o m u j e g o przynależności do Kręgu Agora. Groziła mu denuncjacja, na­ miastka procesu i internowanie w obozie koncentracyjnym. A m o ż e nawet j e d n a z tych doraźnych egzekucji, które tak uwielbiali naziści. Sara dostrzegała jednak, że nie tyle bał się o siebie, ile o ludzi, z którymi w s p ó ł p r a c o w a ł . M a x miał nie­ wiele do stracenia w życiu. Znalazł sprawę, której będzie bro­ nił do dnia u p a d k u nazistowskiego reżimu, ale c z a s e m Sarze zdawało się, że to ślepe zaangażowanie w y n i k a ł o przede wszystkim z j e g o rozpaczy. - Niech m n i e pani posłucha, Kseniu. P e w n e g o dnia M a x będzie pani potrzebował - powiedziała surowo, boleśnie ścis­ kając nadgarstek Rosjanki. - A wtedy nie będzie go m o g ł a pani opuścić. Przynajmniej to jest mu pani winna. Kilka tygodni później w pliku porannej korespondencji Ksenia znalazła list. Chwyciła go i zaraz upuściła na stół, jak­ by parzył jej palce. B y ł o na n i m m n ó s t w o zagranicznych znaczków, n u m e r ulicy i mieszkania p o d a n o w złej kolejno­ ści. N i e była to też staranna kaligrafia Saszy, lecz n i e p e w n e bazgroły kogoś, kto nie jest przyzwyczajony do pisania fran­ cuskich adresów. Przeklęty list, ociekający nieszczęściem. W pokoju obok Natasza miała właśnie lekcję gry na piani­ nie. Fałszywe akordy zniekształcały etiudę Szopena, nad któ­ rą dziewczynka pracowała z nauczycielką od kilku tygodni. Ksenia ciężko usiadła przy biurku. Od dnia, w którym wyje­ chał Sasza, obawiała się nadejścia tego listu, lecz w głębi du­ szy miała c i c h ą nadzieję, że p e w n e g o dnia wuj wróci i zapuka do drzwi. Wiedziała, że pojechał na wojnę, by odżyć, więc zginąć, i dała mu swoje błogosławieństwo. Ale ciągle miała m u to za złe. M u s n ę ł a niemal przezroczystą kopertę, wzięła nożyk do papieru. W kilku nabazgranych cyrylicą linijkach j e d e n z to­ warzyszy Saszy pisał o odwadze, z j a k ą bił się w pododdziale 372

rosyjskich ochotników, i oddawał cześć pamięci wyjątkowe­ go człowieka, w a l e c z n e g o oficera, który żarliwie wierzył, że zwycięstwo frankistów w Hiszpanii będzie pierwszym kro­ kiem do w y z w o l e n i a j e g o własnej ojczyzny... i zwłaszcza pa­ mięci przyjaciela, niezwykle szlachetnego człowieka... Linij­ ki zlewały się Kseni przed oczami. Sasza zginął tak, j a k chciał: szanowany przez towarzyszy broni, kochany przez żołnierzy. U m a r ł szczęśliwy, i być m o ż e to właśnie b y ł o j e g o najwięk­ szym zwycięstwem. Złożyła starannie list i w s u n ę ł a go do koperty. Cyryl prze­ czyta go, gdy wróci z uniwersytetu. Na p e w n o z a m k n i e się p o t e m w pokoju, żeby opłakiwać wuja. Jest zbyt dumny, by obnosić się ze swoją r o z p a c z ą przy siostrze i - zwłaszcza przy Nataszeńce. I Ksenia to uszanuje. Śmierć jest częścią życia. To Ossolinowie wiedzieli od dawna. Postanowiła, że pójdzie przekazać tę w i a d o m o ś ć Maszy. W przeciwieństwie do Cyryla siostra najprawdopodobniej bę­ dzie potrzebowała pocieszenia. Uprzedziła g u w e r n a n t k ę N a ­ taszy, że wróci na obiad, w ł o ż y ł a beret i płaszcz, po czym wyszła na ulicę p o s z u k a ć taksówki. G d y dotarła do XV dzielnicy, rozpadało się na dobre. Wiatr miotał g w a ł t o w n i e kroplami deszczu i przewrócił jej parasol na d r u g ą stronę. Ksenia musiała szarpać się przez chwilę, żeby przywrócić mu z w y k ł y kształt. Spod kół p o w o ­ zu trysnęła fontanna w o d y i ochlapała jej stopy. Rozdrażnio­ na, odskoczyła w bok, po c z y m p c h n ę ł a drzwi kamienicy, w której mieszkała Masza. Po krętych schodach weszła na drugie piętro i zaczęła gwałtownie d z w o n i ć . Była p r z e m o c z o n a , w o d a ściekała na wycieraczkę. Nikt nie otwierał. C z y ż b y M a s z a wyszła w t a k ą p o g o d ę ? Nie p r a c o w a ł a w poniedziałki rano. Z a p e w n e była jeszcze w łóżku. Ż e b y tylko Mikołaja nie było w d o m u - p o ­ myślała nagle Ksenia. Nie miała ochoty widzieć się ze szwag­ rem. Na szczęście p r z y p o m n i a ł a sobie, że pojechał do Nicei z w i z y t ą do swoich rodziców. 373

-

Kto tam? - zabrzmiał za drzwiami głos jej siostry.

- To ja. O t w ó r z ! Jestem przemoczona. Nie chcę się prze­ ziębić. - Nie m o g ę cię teraz przyjąć, Kseniu. Wracaj do d o m u . Była tak z d u m i o n a , że aż szeroko otworzyła usta. Rosja­ nie mieli w zwyczaju w p a d a ć do siebie wzajemnie bez zapo­ wiedzi. Odesłanie przyjaciela czy członka rodziny było nie do pomyślenia. - Żartujesz? - nie dała za wygraną. - M a m ci coś ważne­ go do powiedzenia. Otwórz mi, proszę. - Nie. - Chodzi o wujka Saszę. M u s i m y p o r o z m a w i a ć , M a s z o . Zapadła cisza, po c z y m klucz zazgrzytał w zamku. M a ł y przedpokoik tonął w półmroku. Masza stała w progu, otulona w peniuar. Odwróciła się do Kseni plecami i ruszyła do sy­ pialni. Ksenia zostawiła w kuchni m o k r e ubranie i parasol, po czym poszła do siostry. M a s z a ubierała się pospiesznie przy zamkniętych okiennicach. Ksenia szybko zapaliła światło. - O B o ż e ! - krzyknęła osłupiała, ujrzawszy posiniaczone ciało siostry. - Co robisz w mojej sypialni?! - wrzasnęła Masza, przy­ ciskając koszulę do piersi. - M o g ł a b y ś być chociaż na tyle uprzejma, żeby zaczekać na mnie w salonie. - O d w r ó ć się, chcę zobaczyć twoje plecy! - rozkazała jej Ksenia. Usta Maszy zaczęły drżeć, a w jej oczach pojawiły się łzy. -

Proszę cię, daj mi spokój - błagała siostrę.

Jeszcze nigdy Ksenia nie była tak wściekła! Zacisnęła pię­ ści, żeby nie wrzasnąć. Gdyby miała szwagra p o d ręką, to chybaby go zabiła. Jakim p r a w e m ten łajdak śmiał podnieść rękę na Maszę? Odetchnęła głęboko, żeby dojść do siebie i j e s z c z e bardziej nie przerazić siostry. - Za późno, Maszeńko - oświadczyła spokojnie. - Wszyst­ ko widziałam. N i e musisz j u ż dłużej milczeć. Przypuszczam, że trwa to od miesięcy. Wiedziałam, że m a s z kłopot, ale ni374

gdy nie podejrzewałabym czegoś p o d o b n e g o . Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Siostra nie była w stanie utrzymać się na nogach. Drżąc, usiadła na brzegu łóżka. Po policzkach płynęły jej łzy. Bez­ wiednie mięła rąbek koszuli. - Wstydziłam się - mruknęła. Ksenia uklękła przed siostrą i chwyciła ją za ręce. B ó g je­ den wiedział, ile razy Masza d o p r o w a d z a ł a ją do białej go­ rączki. Ich kłótnie były naprawdę burzliwe. Ileż to razy Masza zamykała jej drzwi przed nosem, twierdząc, że jest pyszna i niewrażliwa? I ileż razy Ksenia klęła Maszę, na c z y m świat stoi? Jednak nie m o g ł a znieść, gdy ktoś podnosił na n i ą rękę. - N i e m o ż e s z się wstydzić, że bije cię mężczyzna, M a s z o . To on jest p o t w o r e m . On jest winien. Nie podnosi się ręki na kobietę. N i g d y ! To sprawa honoru. - N i e potrafię robić tego, co on chce - łkała Masza. A przecież próbuję. Ale ja nie j e s t e m taka j a k ty, źle się do tego biorę. Mikołaj cały czas porównuje mnie z tobą, robię, co m o g ę , żeby być do ciebie podobna, ale to niemożliwe... Zabiję drania, niech no tylko go d o r w ę ! - pomyślała zim­ no Ksenia. Podniosła p a l c e m podbródek M a s z y i zmusiła sio­ strę, żeby spojrzała jej w oczy. - Nie musisz być do mnie podobna, kochanie. Jesteś słod­ sza i lepsza niż ja. Trzeba dziękować Bogu, że nie odziedzi­ czyłaś mojego o k r o p n e g o charakteru. Mikołaj Aleksandro­ wicz nie wytrzymałby ze m n ą ani chwili, gdybym była j e g o żoną. N i e wiem, kto kogo udusiłby pierwszy. P r a w d o p o d o b ­ nie ja j e g o - dodała i poczuła ulgę na widok nieśmiałego uśmiechu Maszy. - Ale teraz j u ż koniec. Przeprowadzisz się do mnie. Zajmę się tobą. - Och, n i e ! - zaprotestowała siostra, wytrzeszczając prze­ rażone oczy. - Mikołaj się wścieknie, gdy nie zastanie m n i e po powrocie. - Posłuchaj mnie, M a s z o , bo nie będę powtarzać: ten m ę ż c z y z n a nie miał prawa cię bić. Jakakolwiek w y m ó w k a , 375

jakiekolwiek wyjaśnienie jest nie do przyjęcia. Dopuścił się czegoś, czego nie będę tolerować. I ty także nie. - Ale ja go k o c h a m ! - krzyknęła M a s z a i rozpłakała się na dobre. - Wiem. N i e pierwszy raz mi to mówisz. Ale na razie nie m o g ę się tym martwić. Spakuję ci walizkę. Zamieszkasz u m n i e jakiś czas. A potem - zobaczymy. A potem zażądasz rozwodu - pomyślała Ksenia. A ja d a m do zrozumienia temu łajdakowi, żeby lepiej trzymał się z da­ leka od rodziny Ossolinów. N i e wątpiła ani przez chwilę, że jej stary przyjaciel Jurij z przyjemnością zrobiłby p a p k ę z tej nędznej kreatury.

* Berlin,

listopad

1938

Sara gwałtownie usiadła na łóżku. Zdezorientowana, z bi­ j ą c y m sercem, wsłuchiwała się we własny puls. C z y przy­ śniło jej się coś złego? Krzyczało któreś dziecko? D r ż ą c ą ręką zaczęła szukać wyłącznika lampki nocnej, lecz zamiast tego rozlała tylko w o d ę ze szklanki. - Co się dzieje? - spytał zaspany Victor. - N i e w i e m - odpowiedziała i poczuła ulgę, gdy w poko­ ju nareszcie rozbłysło światło. - Coś m n i e obudziło. Pójdę sprawdzić, co u dzieci. Victor w y m a m r o t a ł kilka niezrozumiałych słów i odwrócił się na drugi bok. Zegar w s k a z y w a ł piątą. Sara wstała i za­ drżała z zimna. G d y wkładała szlafrok, w pobliżu d o m u roz­ legł się podejrzany chrobot. Victor zerwał się na równe nogi. Sara otworzyła drzwi i wybiegła na korytarz. Usłyszała prze­ kleństwa i walenie do drzwi. - Zajmij

się dziećmi! - krzyknął Victor, zbiegając po

schodach. - Uważaj na siebie! - zawołała za nim. Zapaliła światło w pokoju dziewczynek, podbiegła do ł ó 376

żeczka, w którym spała m a l e ń k a Dalia, i chwyciła córeczkę w ramiona. - Lilii, obudź się, kochanie - powiedziała do ośmioletniej córeczki, która spała, j a k b y nic się nie działo. Ze ściśniętym sercem szarpnęła ją za ramię. Było coś nie­ ludzkiego w budzeniu dzieci siłą, w wyciąganiu ich z łóżek o dziwnej porze, w środku listopadowej nocy, przed włącze­ niem ogrzewania w d o m u . - Co się stało, m a m o ? - Felix stanął w drzwiach pokoiku, trąc zaspane oczy. Dwunastoletni chłopiec w niebieskiej piżamie był kropla w kroplę p o d o b n y do ojca. Takie samo inteligentne czoło, to samo spokojne spojrzenie spod ciemnej czupryny. - P o m ó ż mi ubrać dziewczynki! - nakazała mu Sara. Nie chcę, żeby z m a r z ł y ! Pomyślała z przerażeniem o tym, co się dzieje na parte­ rze. G d y tylko usłyszała wściekłe walenie w drzwi, p o m y ś ­ lała o gestapo. Wszyscy znali okropne historie o ludziach Himmlera, którzy bez uprzedzenia wdzierali się do d o m ó w i aresztowali niewinnych ludzi.

M o g ł a m wyjechać wcześ­

niej - pomyślała. To moja wina! Przez g ł o w ę przebiegła jej myśl o papierach, których stosy leżały w nieładzie na stole w bibliotece. Od kilku miesięcy robiła wszystko, żeby zebrać dwadzieścia różnych dokumentów, j a k i c h w y m a g a ł a admi­ nistracja, by Victor i ona mogli opuścić Niemcy. R ó w n i e trudno było otrzymać wizę do obcego kraju, jak i pozwolenie na opuszczenie terytorium Rzeszy. Kaprysy urzędników przy­ p o m i n a ł y zaklęty krąg. Wszędzie panowała korupcja. Być m o ż e właśnie to odkrycie najbardziej zaszokowało Sarę: ze z d u m i e n i e m obserwowała tę postępującą gangrenę, która za­ truwała wszystkie p o z i o m y codziennego życia. Jej ciało było z i m n e z przerażenia, ale nie panikowała. U m y s ł trzeźwo analizował sytuację. Wyobrażała sobie naj­ gorsze, a j e d n o c z e ś n i e z m u s z a ł a się do odrzucania najokrut­ niej szych obrazów i skupienia się na tym, co n a p r a w d ę waż377

ne. Liczyło się tylko to, żeby uchronić dzieci i starą matkę, mieszkającą w drugim skrzydle d o m u . Na razie musiała za­ ufać pielęgniarce, która z a p e w n e wstała, słysząc pierwsze krzyki w ogrodzie. - Pospiesz się! - nalegała Sara. Lilii zaczęła popłakiwać, bo brat ciągnął ją za włosy i zmuszał do w ł o ż e n i a sweterka. - To gestapo? - zapytał Felix cichutko. - N i e wiem. Ojciec się t y m zajmie. A teraz chodźcie. Wyszła na korytarz z D a l i ą w ramionach. Felix trzymał za rękę Lilii. Po schodach dla służby zeszli na parter. Kilka mie­ sięcy wcześniej Sara rozmyślała o miejscu, w którym mogli­ by się ukryć w razie potrzeby. Victor chciał ją przekonać, że powinni się z a m k n ą ć na strychu, gdzie drewniane drzwi były bardzo grube, ale się nie zgodziła. N i e było mowy, żeby z a m k n ę ł a się z dziećmi w domu. Miała atak klaustrofobii na s a m ą myśl, że u t k n ą na ostatnim piętrze bez wyjścia awaryj­ nego. Wolała uciekać przez ogród. W pralni przywarła do ściany, przycisnęła dzieci do siebie i nastawiła ucha. Postano­ wiła, że wyjdzie z d o m u tylko wtedy, gdy uzna to za koniecz­ ne. Z i m n o wyłożonej płytkami podłogi rozlało się po jej na­ gich nogach, a wszystkie dźwięki rozbrzmiewały w ciemności z przerażającą siłą. Słuchali w milczeniu w r z a s k ó w wandali, brzęku tłuczone­ go szkła, złowrogiego chrzęstu. Brzmiało to tak, j a k b y w do­ mu szalała burza. Jakiś czas wcześniej naziści nakazali usu­ nąć siatki ogradzające posesje. Chcieli mieć łatwiejszy dostęp do domów. Od tego czasu Sara czuła się wiecznie zagrożo­ na. Dziś potwierdziły się jej obawy. Lilii popłakiwała. M a t k a w o l n ą r ę k ą pogłaskała j ą p o włosach. Wahała się jeszcze, czy prowadzić dzieci do ukrytej mię­ dzy drzewami szopy ogrodnika, gdy nagle rozległ się łoskot tak wielki, że ściany d o m u zadrżały. Nie m o g ł a ryzykować spotkania z tymi barbarzyńcami. Przy odrobinie szczęścia nie b ę d ą zapuszczać się do ogrodu. Zdjęła klucz z gwoździa w ścianie i otworzyła drzwi. 378

- Za m n ą ! - rozkazała dzieciom. Przebiegli przez trawnik, przemykając się tuż przy drze­ wach, żeby nikt ich nie zauważył. G d y dotarli do szopy, Sara ukryła dzieci za taczkami i stosem szpadli, oddała Dalię Fe­ liksowi i nakazała im, żeby się nie ruszali. Posłuchali bez protestów. Na ich twarzach m a l o w a ł się strach. Trzyletnia Dalia, cała we łzach, z całej siły ściskała brata za szyję. Sara podeszła do m a ł e g o okienka, r ę k a w e m szlafroka star­ ła kurz i pajęczyny z szyby. Spomiędzy nagich gałęzi wyła­ niał się widok na część d o m u . W o k n a c h na parterze paliło się światło, drzwi wejściowe były otwarte na oścież. Przy ganku stały dwa czarne samochody. W z i m o w y m ogrodzie i w bibliotece poruszały się szybko ciemne cienie. Mężczyźni wywracali gerydony, rzucali książki na podłogę, miażdżyli meble m e t a l o w y m i sztabami. Jeden z nich podniósł fotel i rzucił nim w okno. Szyba rozbiła się z łoskotem w drobny mak. Zegar, który Sara odziedziczyła po dziadku, przewrócił się na p o d ł o g ę . Destrukcja była metodyczna, p r z e p r o w a d z o n a z zapierającą dech w piersi wściekłością i zaciętością. Okien­ nice otworzyły się nagle z trzaskiem i przez otwarte okna wy­ sypały się obłoki piór. Z rozdzieranych przez wandali podu­ szek, pierzyn i m a t e r a c ó w sypało się wypełnienie gęste j a k śnieg. Wstrząśnięta Sara pomyślała, że kilka minut wcześniej jej mąż, dzieci i ona sama spali w tej pościeli. Dla nazistow­ skich hord nie istniała żadna świętość. Pozbawiwszy Ż y d ó w ich praw, pracy, świadczeń społecznych, wykluczywszy ich z narodowej niemieckiej wspólnoty, zabierali się teraz do ich domów, osobistych dóbr, do miejsc ostatniego schronienia. Zagrożenie było wyraźne. Ż y d o m nic nie zostanie oszczędzo­ ne. N i e mieli j u ż nawet miejsca, w którym mogliby ze spoko­ j e m położyć się i zasnąć. Patrząc, j a k naziści plądrują jej d o m , Sara zrozumiała, że wybiła j u ż ostatnia godzina. Ostat­ nia nadzieja na znalezienie k o m p r o m i s u z barbarzyńcami, na trudną, lecz g o d n ą egzystencję w kraju, do którego przodko­ wie dzisiejszych Ż y d ó w przybyli p o n a d dwa stulecia wcześ379

niej, legła w gruzach na oczach Sary. Teraz nie miała j u ż wy­ boru. Musiała wywieźć bliskich za granicę, żeby przeżyli. Nagle w drzwiach pojawił się Victor z d w o m a mężczyz­ nami w czarnych m u n d u r a c h SS. Trzymali go pod pachy j a k zwykłego kryminalistę. Na szczęście m ó g ł w ł o ż y ć płaszcz na piżamę. Sara podniosła obie dłonie do ust, żeby nie krzyknąć, widząc, j a k mężczyźni zmuszają jej męża do zajęcia miej­ sca na tylnym siedzeniu j e d n e g o z samochodów. Trzasnęły drzwiczki. Ten, który prowadził, wrzasnął jakiś rozkaz. Z do­ mu wybiegło czterech mężczyzn, d w ó c h z nich niosło na ra­ m i o n a c h chlebaki. Zniknęli w czeluściach drugiego samocho­ du, który ruszył z piskiem opon. Smugi świateł reflektorów omiotły szopę i Sara instynktownie schyliła głowę, żeby nikt jej nie dostrzegł. G d y m i n ę ł o niebezpieczeństwo, szybko wy­ szła i patrzyła, j a k s a m o c h o d y z szaleńczą szybkością j a d ą w dół alei i po trawniku, żeby wreszcie skręcić i zniknąć. Była w takim szoku, że nie m o g ł a ruszyć się z miejsca. Cała się trzęsła. Dlaczego zabrali Victora? Ten nieszczęśnik nie zrobił nic złego. N i e prowadził żadnej działalności, która m o g ł a być u z n a n a przez g e s t a p o w c ó w za szkodliwą. Odkąd zakazano mu pracy na uniwersytecie, praktycznie nie wycho­ dził z d o m u . Patrzyła na swój dom, otwarty na oścież. Zasłony powie­ wały z rozbitych okien, na ziemi leżały okruchy szkła. P o ­ myślała z przerażeniem o matce. Na szczęście trzy okna apar­ t a m e n t ó w starszej pani były zamknięte. Sara miała nadzieję, że nie zdążyli jej przerazić! - M a m o , z i m n o mi - powiedziała Lilii i przytuliła się do matki. - Przemarzłaś, kochanie moje! Felix i Dalia p e w n i e też! Wrócimy i zrobimy sobie ciepłej czekolady. P e w n i e zostało j e s z c z e trochę chleba. Chodźcie, kochani. C h o ć w głębi duszy Sara wyła z przerażenia i gniewu, czuła panikę, jakiej nigdy przedtem nie zaznała, to nie uroniła ani jednej łzy. U ś m i e c h n ę ł a się spokojnie do dzieci i wzięła 380

Dalię z ramion Feliksa. Z w y s o k o p o d n i e s i o n ą głową, boso, ruszyła w stronę splądrowanego d o m u . Kilka godzin później w d o m u M a k s a rozdzwonił się tele­ fon. Przeciągły d z w o n e k wyrwał go z głębokiego snu. Ode­ brał, m a m r o c z ą c , nie do końca przytomny, w złym h u m o r z e . Za o k n e m szarzał świt, a M a x nie lubił wcześnie zrywać się z łóżka. - N i e pomyliliśmy się! - krzyknął Ferdynand. - On umarł i natychmiast rozpoczął się p o g r o m . Ja chyba śnię! - Kto u m a r ł ? - spytał zaspany M a x . - Ernst vom Rath, idioto! M a x natychmiast oprzytomniał i usiadł na łóżku. Trzy dni wcześniej w Paryżu m ł o d y żydowski emigrant postrzelił nie­ mieckiego dyplomatę, żeby zwrócić u w a g ę świata na straszli­ wy los Ż y d ó w polskiego pochodzenia, których naziści brutal­ nie wydalili z terytorium Francji. Polacy nie wpuścili ich do kraju. Żydzi tułali się po Europie, sypiając w p r z y p a d k o w y c h obozowiskach, na mrozie, bez ciepłych ubrań i bez jedzenia. Kilka kobiet, dzieci i starców z m a r ł o w straszliwych warun­ kach. Wśród tych nieszczęśników znajdowała się rodzina Herszela Grynszpana, chłopca, który w przypływie rozpaczy strzelił do dyplomaty. G d y sekretarz ambasady walczył o ży­ cie, niemieckie gazety podniosły lament pełen nienawiści i oburzenia na ten „tchórzliwy i wstrętny z a m a c h " , podkreśla­ j ą c , że „ m i ę d z y n a r o d o w e żydostwo nareszcie pokazało swoje p r a w d z i w e oblicze". -

Spodziewaliśmy się represji, ale nigdy nie wpadliby­

śmy na coś takiego - ciągnął Ferdynand. - Nie wyobrażasz sobie, co się dzieje w mieście. Jakbyśmy byli w Rosji w ze­ szłym wieku. Widziałem, j a k płonie synagoga na Fasanenstrasse. Z a k a z a n o strażakom gasić pożar. Mają j e d y n i e zabez­ pieczać sąsiednie niemieckie budynki. Esamani i esesmani plądrują sklepy. Chodniki na Kurfürstendamm są zasłane stłuczonym szkłem. Aresztowano setki Żydów. Przed chwilą 381

przyszedłem do kancelarii. Jest tu m n ó s t w o ludzi. Mają na­ dzieję, że m o g ę im p o m ó c . -

Mój Boże, to n i e m o ż l i w e ! - O s z o ł o m i o n y M a x nerwo­

wo przeczesał włosy ręką. - Przyjdź do mnie do kancelarii. Nie sądzę, ż e b y m pręd­ ko m ó g ł się stąd wydostać. Ludzie są spanikowani. M u s z ę zobaczyć, co da się zrobić z ich papierami. Cześć, stary! Ferdynand się rozłączył. M a x wstawił w o d ę na kawę, wziął prysznic, zaklął siarczyście, gdy zaciął się przy goleniu w podbródek, ubrał się ciepło, po c z y m wyszedł z d o m u , chwyciwszy w biegu aparat. Był 10 listopada 1938 roku. Przyjaciel m ó w i ł prawdę. Płomienie podpalonych syna­ gog lizały oślepiająco białe niebo. Wszędzie unosił się swąd spalonego drewna. Przechodnie przyglądali się bezradnie te­ mu spektaklowi. Niektóre twarze były bardziej stężałe od in­ nych, ale nikt nie protestował. To tchórzostwo czy strach? N i g d y nie w i a d o m o , czy w tłumie nie kryje się donosiciel. Max pospiesznie przeszedł się po dzielnicy. Wszystkie wy­ stawy żydowskich sklepów były potłuczone. Naziści zmusili właściciela j e d n e g o z butików, żeby gołymi r ę k o m a zbierał szkło sprzed swojego sklepu. Starszy m ę ż c z y z n a posłusznie wziął się do pracy. Po kilku minutach miał ręce całe we krwi. Gapie zaczęli się śmiać i go znieważać. M a x poczuł obrzy­ dzenie. Z a w o ł a ł taksówkę i podał szoferowi adres d o m u to­ w a r o w e g o Lindnera. Z z a szyby o b s e r w o w a ł przygnębiające sceny, rozgrywające się na każdej ulicy. - Aresztowali m n ó s t w o ludzi - o d e z w a ł się niepewnie szofer, patrząc w lusterko. Ferdynand tysiące razy nakazywał mu trzymać j ę z y k za zębami i nigdy nie okazywać emocji, ale tym r a z e m M a x nie m ó g ł się nie o d e z w a ć . Ta w y m i e r z o n a w Żydów, odbywa­ j ą c a się z n i e b y w a ł ą p r z e m o c ą destrukcja była j a k s e n n y koszmar. Jak legalne w ł a d z e r z e k o m o c y w i l i z o w a n e g o kraju m o g ł y d o p u ś c i ć się tak h a n i e b n e g o czynu i a t a k o w a ć nie­ w i n n y c h ludzi? 382

- To hańba! - krzyknął, ostrzeliwując uliczne sceny mi­ g a w k ą swojej leiki. - To prawda, proszę pana - zgodził się szofer. Miał silny berliński akcent. - Nie lubię Żydów. Od zawsze mieliśmy przez nich kłopoty. Też u w a ż a m , że należy ich ukarać. Ale nie w ten sposób. Nie, nie w ten sposób... - Wysiądę tutaj! - poprosił M a x , gdy szofer wyjechał zza rogu i skręcił w kierunku d o m u t o w a r o w e g o Lindnera. Zapłacił, wysiadł pospiesznie i utorował sobie drogę po­ między stłoczonymi przechodniami. Grupki c h ł o p a k ó w z Hit­ lerjugend, uzbrojonych w kije i stalowe sztaby, tłukły wysta­ w o w e szyby, które pękały z przygnębiającym trzaskiem i roz­ sypywały się na m i l i o n y okruchów. Na ziemi leżały tablice z napisem ŻYDOWSKI SKLEP, które Sara miała wstawić w miejsce wybitych szyb. R o z r a d o w a n i wandale wychodzili ze sklepu przez obrotowe drzwi i pozbawione szyb okna. Bez oznak jakiegokolwiek zażenowania wynosili towary.

Przed

wejściem do sklepu stało kilka ciężarówek. Esesmani siłą wpychali do nich pracowników. Oszalały ze strachu M a x spytał, czy Sara j u ż przyszła do p r a c y P o n i e w a ż rząd zakazał Ż y d o m zatrudniać aryjskie słu­ żące w wieku poniżej czterdziestu pięciu lat, Sara musiała się rozstać z k u c h a r k ą i guwernantką. Ż y d o w s k a dziewczyna, którą zatrudniła na jej miejsce, nie prowadziła samochodu. Sara sama odwoziła dzieci do szkoły. Przy odrobinie szczę­ ścia o tej porze m o g ł a być jeszcze w d o m u , bezpieczna. Ż e b y tylko ci dranie nie podpalili sklepu - pomyślał prze­ rażony Max. Po chwili j e d n a k doszedł do wniosku, że nazi­ ści p r a w d o p o d o b n i e nakazali oszczędzić placówki handlowe, które m o g ł y b y przynieść im zyski. Wiedział, że nie ma sen­ su się b u n t o w a ć . Jedyne, co m ó g ł b y zyskać, to zatrzymanie przez policję. Uzbroił się więc w cierpliwość i stanął prosto, niemal na baczność, oddając hołd w sposób równie niepo­ trzebny, co niedorzeczny Saulowi Lindnerowi, ojcu Sary, jed­ n e m u z najbardziej dystyngowanych i inteligentnych ludzi, 383

jakich miał zaszczyt znać. I myśląc o nim z żarliwością przy­ pominającą modlitwę, Max von Passau prosił Lindnera o prze­ baczenie. Pół godziny później, gdy nie ostała się j u ż ani j e d n a wy­ stawowa szyba, a cały parter sklepu został splądrowany, sępy się oddaliły, zostawiając za sobą obraz nędzy i rozpaczy. Cię­ żarówki

ruszyły,

uwożąc

kilkudziesięciu p r a c o w n i k ó w do

rozrzuconych po mieście placówek gestapo. Przechodnie spo­ kojnie rozeszli się do swoich zajęć. M a x z m o c n o bijącym sercem wszedł do sklepu. Ze słynnej na cały świat krysz­ tałowej piramidy nie zostało nic poza n ę d z n y m i odpryskami czeskich kryształów, weneckich w a z i miśnieńskiej porcela­ ny. Kilka przerażonych sprzedawczyń tłoczyło się w kącie, łkając. Z lad aż na p o d ł o g ę spływały zwoje jaskrawych, kolo­ rowych tkanin. Fontanna perfum została rozbita w drobny mak. C e n n y bursztynowy płyn sączył się na m a r m u r o w e pły­ ty, a w powietrzu unosiły się duszące, stężone zapachy. Ktoś zdołał stłumić pożar w zarodku i M a x brodził po kostki w wo­ dzie. Na podłodze leżały w o s k o w e m a n e k i n y z groteskowo p o w y k r ę c a n y m i k o ń c z y n a m i . Z e r w a n o z nich sukienki, płasz­ cze i trykotowe kurtki. Bladzi sprzedawcy na próżno próbo­ wali zaprowadzić porządek. Podnosili z ziemi kapelusz czy torebkę i trzymali je z n i e p e w n y m i m i n a m i . Jeden z nich przyniósł miotłę i teraz stał, nie wiedząc, co z n i ą zrobić. M a x wrócił do holu. Pochylił się i podniósł c u d o w n i e oca­ lały kawałek ametystu, który j e s z c z e n i e d a w n o zdobił pirami­ dę. Ostrożnie położył go na ladzie. G d y się odwrócił, ujrzał Sarę. Stała pod szklanym sufitem w brązowym płaszczu z koł­ nierzem z norek. Ocieniona rondem czarnego kapelusza twarz była nieruchoma. Bez słowa rozglądała się wokół, niczego nie omijając wzrokiem. - Herr Werner! - krzyknęła. Podszedł do niej jakiś męż­ czyzna, stawiając wielkie kroki. - Oczywiście zamykamy dziś sklep. Proszę, żeby p r a c o w n i c y zorganizowali się w ekipy sprzątające. D a n o mi do zrozumienia, że nie m o g ę prosić 384

swoich aryjskich p r a c o w n i k ó w o posprzątanie szkła z chodni­ ka przed sklepem, dlatego bardzo proszą, by zajęli się tym panowie wyznania mojżeszowego. - Ale to niemożliwe, Fräulein Lindner - wyjąkał męż­ czyzna. - Jak to? - Większość ich została wywieziona przez SS. Po raz pierwszy twarz Sary skurczyła się z bólu. M a x zro­ bił krok w jej stronę. G d y go dostrzegła, przez d ł u ż s z ą chwilę wbijała w niego wzrok, j a k b y sama obecność przyjaciela do­ dawała jej otuchy. - W takim razie będziemy musieli zwrócić się do kobiet stwierdziła. - Frau Kaplan, gdzie pani jest? - Rozejrzała się w o k ó ł siebie i przywołała chudą, s i w o w ł o s ą d a m ę . - Przykro mi, ale m u s i m y spytać nasze pracownice, które z nich po­ d e j m ą się tego niewdzięcznego zadania. Przyjdę im p o m ó c , gdy tylko będzie to możliwe. - Oczywiście, Fräulein Lindner - odpowiedziała kobieta ze łzami w oczach. - Wszystkich proszę o okazanie dobrej woli - dodała Sa­ ra, podnosząc głos. - Zdaję sobie sprawę, że odczuwacie te­ raz państwo strach i targają w a m i silne emocje. C h c ę zapew­ nić, że całym sercem j e s t e m z w a m i . Ale m a m y zadanie do wypełnienia. Musimy uratować, co tylko się da, sporządzić spis wyniesionych i zniszczonych towarów oraz posprzątać. Uda się nam. Bądźmy odważni i zdeterminowani. Z góry dzię­ kuję państwu za współpracę. A teraz do dzieła, przyjaciele! I nagle we wszystkich wstąpiła nowa energia. Młode sprze­ dawczynie otarły łzy, włożyły rękawiczki i fartuchy. Kierow­ nicy d z i a ł ó w zaczęli o r g a n i z o w a ć zespoły. Teraz w s z y s c y wiedzieli, co mają robić. Sara podeszła do Maksa, a on się do niej uśmiechnął. Chciał pogratulować, powiedzieć, że podziwia jej opanowa­ nie i inteligencję, ale p o w s t r z y m a ł się na widok spłoszonego wzroku przyjaciółki. 385

- M a x - szepnęła b e z b a r w n y m głosem. - Przyszli do nas dziś nad ranem. Było j e s z c z e c i e m n o . Zabrali Victora.

* Przed B o ż y m N a r o d z e n i e m kalendarz M a k s a był wypeł­ niony po brzegi terminami rodzinnych sesji zdjęciowych. Berlińskie rodziny chciały uwiecznić na papierze w s p o m n i e ­ nie szczęścia, które w y d a w a ł o im się coraz bardziej kruche. Po każdej

kolejnej aneksji d o k o n y w a n e j przez Hitlera

p o m r u k artylerii stawał się coraz wyraźniejszy. F ü h r e r sza­ tańsko

sprawnie

prowadził

politykę

zagraniczną,

budząc

w N i e m c a c h przerażenie zmieszane z p o d z i w e m w o b e c tej zuchwałości, której Europejczycy przyglądali się niemal bez­ czynnie. A j e d n a k aneksja Sudetów, na którą porwał się po przyłączeniu w i o s n ą Austrii do Rzeszy, omal nie wywołała zamieszek. P o d c z a s wrześniowej konferencji w M o n a c h i u m , zwołanej w trybie pilnym z inicjatywy W ł o c h a Mussoliniego, cała Europa wstrzymała oddech. C z y kanclerz Rzeszy przy­ stanie na warunki? Anglicy i Francuzi triumfalnie świętowali p o w r ó t swoich polityków, Chamberlaina i Daladiera, którym u d a ł o się zażegnać konflikt. Ze swojej strony naród niemiecki również cieszył się z u m ó w gwarantujących pokój - ku wiel­ kiemu niezadowoleniu kanclerza Rzeszy, który twierdził, że p o z b a w i o n o go okazji do wojny z Czechosłowacją. Jednak w przededniu n o w e g o , 1939 roku napięcie sięgnęło zenitu. Asystent Maksa skończył ustawiać reflektory, tak by bocz­ ne i górne oświetlenie wygładziło rysy modeli. M a x prze­ sunął biały ekran, aby nieco złagodzić świetlistość ich jas­ nych włosów. Odniósł wrażenie, że oślepia go blask białych koszul i jasnej cery dzieci siedzących grzecznie na j a s n y m tle. Siedemnastolatek w m u n d u r z e Hitlerjugend, trzymający n a rękach

k i l k u m i e s i ę c z n ą siostrzyczkę,

stanowił j e d y n ą

c i e m n i e j s z ą p l a m ę w tej jasnej m a s i e . B ó g j e d e n wiedział, j a k w i e l k ą M a x m i a ł o c h o t ę w y m a z a ć ten wstrętny kontrast p o m i ę d z y b a r w ą m u n d u r u a c z e r w i e n i ą opaski ze swastyką! 386

Nie lubił fotografować dzieci w p r a c o w n i . Nie inspirowały go ich gładkie twarzyczki. Wolał p o r t r e t o w a ć szorstkie rysy dorosłych, uwieczniać chwile, w których model nagle ujaw­ nia skrywane emocje i nieświadomie odkrywa najmroczniejsze tajemnice duszy. M a x obawiał się pułapek niewinności. Niania i guwernantka siedziały w kącie salonu, przegląda­ jąc kolorowe magazyny. C h o ć nastolatek i pięcioro dzieci, wlepiających wzrok w M a k s a zachowywali stoicki

spokój,

sam fotograf nie m ó g ł skoncentrować się na pracy. - Wraz z Ż y d a m i znika z Berlina cała elegancja - usły­ szał za sobą kobiecy głos i westchnienie. Odwrócił się. N i e słyszał, j a k do pracowni weszła M a g d a Goebbels. Oglądała tablicę, na której Max zawiesił serię fo­ tografii

najbardziej

efektownych

strojów zaprojektowanych

przez Sarę w ostatnich latach. Wiele z nich pokazano na okład­ kach kobiecych pism. Znając z a m i ł o w a n i e Frau Goebbels do luksusu i elegancji, nie zdziwił się, że rozpoznała styl Lind­ nerów. Ale co chciała powiedzieć, rzucając tę niejednoznacz­ ną uwagę? Czy po prostu żałowała czasów, w których korzy­ stała z talentu żydowskich krawców, czy też poruszał ją tra­ giczny los ofiar, których jej mąż był j e d n y m z najgorliwszych p r z e ś l a d o w c ó w ? M a x powątpiewał w e współczucie M a g d y Goebbels. Mieszkała we wspaniałej posiadłości nad Wannsee, którą jej małżonek odebrał Ż y d o m , jeździła sportowym w o z e m , pływała j a c h t e m po jeziorze i spędzała wakacje w rozmaitych wiejskich posiadłościach, chyba że akurat prze­ bywała w sanatorium. Straszliwe konsekwencje antysemity­ z m u chyba raczej nie były jej największym zmartwieniem. Kobieta nazywana największą d a m ą Rzeszy miała dziś na sobie czarny kostium, ożywiony białą k o s z u l o w ą b l u z k ą z je­ dwabiu i naszyjnikiem z pereł. Jej twarz była ściągnięta i zmęczona, a błękitne spojrzenie - nieobecne. M a x pomyślał o plotkach, które powtarzali sobie wszyscy. W i a d o m o było powszechnie, że Frau Goebbels ma dość niekończących się zdrad męża. Ostatni związek ministra p r o p a g a n d y z m ł o d ą 387

i uroczą Lidą B a a r o v ą wyglądał na dość poważny. To napa­ wało M a g d ę wstrętem, zwłaszcza że jej mąż p o k a z y w a ł się z k o c h a n k ą publicznie. Poniżona, pogrążona w depresji, osła­ biona licznymi ciążami, myślała o rozwodzie, ale m ó w i o n o , że Fuhrer nie ma zamiaru przychylać się do jej prośby. Ko­ bieta, która przyjmowała u j e g o boku gości w imponującej, pachnącej nowością kancelarii na Wilhelmstrasse, była pierw­ szą, którą odznaczył H o n o r o w y m K r z y ż e m Matki N i e m k i nie tylko w nagrodę za liczne potomstwo, lecz także za dosko­ nale aryjską i g o d n ą postawę. Fuhrer w żadnym wypadku nie chciał dopuścić do zniszczenia jej sielankowego wizerunku ko­ biety pięknej, zdrowej i pełnej macierzyńskich uczuć. Rywa­ lizować z n i ą m o g ł a tylko E m m y Góring. „Więc M a g d a szu­ ka pocieszenia w ramionach Karla H a n k e g o - zdradziła bratu rozbawiona Marietta. - To sekretarz stanu jej męża. Usłużny i wierny rycerz, którego j e d n a k M a g d a uważa za ograniczone­ go intelektualnie. Zasypuje ją płomiennymi listami". - M a m nadzieję, że dzieci są grzeczne - powiedziała z u ś m i e c h e m Frau Goebbels. - Oczywiście, proszę pani - odpowiedział Max. - Dzieci jak malowane. M a g d a obeszła reflektor, uważając, żeby nie zaplątać się w kable, wyjęła n i e m o w l ę z objęć nastolatka - syna z pierw­ szego m a ł ż e ń s t w a z G u n t h e r e m Q u a n d t e m . Przyzwyczajona do pozowania, usiadła w fotelu z niemowlęciem na ręku, a syn stanął za nią i położył jej dłoń na ramieniu. M a x sprawdził, czy wszystko w porządku. Biel była bar­ dzo na czasie. Dziewiczy kolor obecny był w modzie, we wnętrzach, w poszukiwaniach artystycznych - niczym symbol panicznego poszukiwania niedostępnej czystości. Jednak krew lała się wszędzie: na suchych równinach Hiszpanii, na zie­ miach, którymi rządzili Sowieci, i w nazistowskich obozach koncentracyjnych. To dekada kłamstwa - pomyślał M a x z go­ r y c z ą czując na sobie łagodny wzrok dzieci. G d y spodobały mu się ich pozy, poprosił je o uśmiech i nacisnął migawkę. 388

Kilka dni później w Berlinie spadł śnieg. Za oknami mieszkania M a k s a tańczyły grube płatki. W salonie stała ude­ k o r o w a n a ł a ń c u c h a m i choinka. W k o m i n k u trzaskały polana i szyszki. Było ciepło, pachniało c y n a m o n e m i korzennymi przyprawami. P r z y g o t o w a n o j u ż ciasto na p o d w i e c z o r e k dla dzieci Sary. M a x zdołał zdobyć wystarczająco dużo masła, żeby zrobić im najprawdziwszy deser. Od kilku miesięcy żyw­ ność w N i e m c z e c h była reglamentowana. „Przynajmniej bę­ dziemy potrafili posługiwać się kartkami żywnościowymi, gdy wybuchnie w o j n a " - ironizowała Sara. Z a p a d a ł wieczór. M a x siedział sam z książką na kolanach i czekał na powrót przyjaciółki. Po splądrowaniu jej d o m u Sara zgodziła się zamieszkać u niego jakiś czas razem z dzieć­ mi i z matką. Mieszkanie b y ł o wystarczająco duże, żeby po­ mieścić wszystkich - nawet jeśli M a x sypiał teraz na kanapie w salonie. Sarze nie tylko o d e b r a n o d o m i sprzedano go nazi­ stowskiemu dygnitarzowi za ś m i e s z n ą sumę, ale musiała tak­ że wszcząć p r o c e d u r ę sprzedaży firmy. Była u m ó w i o n a na szesnastą, by podpisać ostatnie dokumenty. Chciał jej towa­ rzyszyć, ale zabroniła mu, twierdząc, że i tak naraża się na spore niebezpieczeństwo, goszcząc ich w swoim mieszkaniu. Od czasu listopadowego p o g r o m u rząd j e s z c z e bardziej represjonował Żydów. Zostali skazani zbiorowo na wpłace­ nie do kasy państwa miliarda marek. Wszelkie pieniądze, w y p ł a c o n e przez firmy ubezpieczeniowe za szkody, których doznali, również musiały zostać o d d a n e w ł a d z o m , a koszty n a p r a w ponosili wyłącznie Żydzi. Deszcz n o w y c h dekretów pozbawił ich praw jazdy, wstępu do kin, m u z e ó w i innych miejsc publicznych, wykluczył ich dzieci z niemieckich szkół. W k o ń c u n a k a z a n o im również sprzedać sklepy i przedsię­ biorstwa. Coraz więcej Ż y d ó w w y k l u c z o n y c h z życia pu­ blicznego i społecznego szykowało się do wyjazdu. Sara z g r o m a d z i ł a wszystkie d o k u m e n t y n i e z b ę d n e d o otrzymania azylu we Francji, ale nie chciała opuszczać Nie­ miec, dopóki Victor był p r z e t r z y m y w a n y w obozie w Sach389

senhausen koło Oranienburga. „Trzydzieści kilometrów od Berlina, czyli na końcu świata" - zrzędził Max. O d m o w a wy­ j a z d u przez Sarę bardzo go niepokoiła. Wolałby, żeby była bezpieczna j u ż teraz i nie czekała dłużej. O b i e c y w a ł jej, że zajmie się Victorem, nie rozumiejąc, dlaczego nie udaje im się wydostać go z obozu, zwłaszcza że naziści wypuszczali Żydów, którzy mieli pozwolenie na opuszczenie terytorium Rzeszy. F e r d y n a n d i M a x martwili się tym bardziej, że znali straszliwe warunki, w j a k i c h naziści więzili zatrzymanych. Byli tacy, którym u d a w a ł o się uciec, ale wracali j a k o psy­ chiczne i fizyczne wraki. Z a w a l o n y aktami F e r d y n a n d prowa­ dził zażarte walki ze s k o r u m p o w a n y m i

i drobiazgowymi

urzędnikami. Spojrzał na zegarek. Sara p o w i n n a zaraz być. Z a d z w o n i ł telefon. M a x drgnął. Połączenie było słabe. - M a x ? ! To t y ? ! Na dźwięk melodyjnego głosu z leciutkim akcentem po­ czuł, j a k zalewa go fala szczęścia. C z a s mijał, ale j e g o sła­ bość pozostała taka j a k dawniej. N o g i się pod n i m ugięły, oparł się o ścianę. - Tak, to ja. - Cieszę się, że cię słyszę - powiedziała. - Dziś rano przyszedł twój list. Oczywiście, że m o g ę ich przyjąć. Jak m o g ł e ś w to wątpić? To Felix i Lilii, prawda? - Tak. D w a n a ś c i e i osiem lat. Sara za żadne skarby nie zgodzi się wyjechać z Berlina bez m ę ż a i nie odda najmłod­ szej córeczki. Ale chcę ją przekonać do wysłania dwojga star­ szych dzieci. Tu sytuacja jest nie do zniesienia. Sara nie ma rodziny we Francji, więc p o m y ś l a ł e m o tobie. Jesteś m o j ą j e ­ d y n ą nadzieją. - Tylko czy Sara zgodzi się powierzyć mi swoje dzieci zawahała się Ksenia. - A c z e m u nie? Ja ci ufam. Zapadło milczenie. Ze słuchawki wydobywały się nieprzy­ j e m n e trzaski. 390

-

Słyszysz mnie, Kseniu?

- Tak, oczywiście - zniecierpliwiła się, po c z y m szybko m ó w i ł a dalej. - P o w i e d z Sarze, że jej dzieci b ę d ą u nas mile widziane. Że b ę d ą bezpieczne do czasu, gdy dołączy do nich z m ę ż e m i małą. Musisz ją przekonać, M a x . To ważne. Dzieją się u w a s straszne rzeczy. - Wiem. P o r o z m a w i a m z n i ą dziś w i e c z o r e m i d a m ci znać... A j a k ty się miewasz? Ksenia z n ó w zamilkła. M a x rysował w pamięci sylwetkę i twarz kobiety, czuł jej zapach, chciał się z n i ą k o c h a ć . Sza­ lone, nieracjonalne pragnienie. M i a ł sobie za złe tę słabość i czuł jednocześnie coś w rodzaju d u m y z niezmiennej i trwa­ łej miłości do tej kobiety. - Codziennie o tobie myślę - w y z n a ł a nagle poważnie. Ksenia zawsze była nieprzewidywalna, z b u n t o w a n a przeciw­ ko k o n w e n a n s o m , które w y m a g a ł y w y m y ś l a n i a uprzejmości i kłamstw, żeby z a m a s k o w a ć g ł ę b o k ą prawdę. - K o c h a m cię - powiedział. Oczywiście nie odpowiedziała. Z a w s z e wierna sobie. -

C z e k a m na dzieci, M a x . Jeśli chcesz, m o g ę przyjechać

po nie do Berlina. Jeżeli Sara woli... Zdecydujcie sami. Daj mi znać. - Dziękuję - szepnął. - Dziękuję z całego serca. N i e d ł u ­ go zadzwonię. G d y odkładał słuchawkę, w pokoju na końcu korytarza dał się słyszeć radosny szczebiot dzieci. G o d z i n ę później Sara przekręciła klucz w drzwiach i we­ szła do mieszkania. M a x patrzył, j a k zdejmuje płaszcz, ciem­ ny kapelusz, rękawiczki. Przejrzała się w lustrze, starannie przygładziła włosy. Poruszała się bardzo powoli. Miał ochotę zapytać o tyle rzeczy, ale nie o d e z w a ł się w obawie, że każde nieodpowiednie słowo sprawi, iż Sara rozpadnie się na ka­ wałki. G d y odwróciła się do niego, zobaczył jej smutne, zga­ szone spojrzenie. Usiadła w fotelu przy kominku.

Bez słowa podał jej 391

szklankę whisky, po czym usiadł obok. C z u ł się nieporadny, niezdarny. Nagle zawstydził się w o b e c tej

kobiety, która

wszystko straciła i której mąż gnił w obozie. Wstydził się, że jest N i e m c e m , on, Freiherr von Passau, bo uważał, że Sara Lindner również jest N i e m k ą i że została niesprawiedliwie ukarana za zbrodnię, której nie popełniła. Wstydził się, że jest m ę ż c z y z n ą i nie potrafił ochronić jej przed tym cierpieniem mrożącym ciało, które kiedyś tak kochał. Odebrano jej wszyst­ ko: dom, pracę, majątek, wszystko oprócz godności. Bez jed­ nej łzy, bez drżenia siedziała n i e r u c h o m o , skupiona, j a k b y się modliła. A p o t e m nagle podniosła na niego wzrok. -

Stało się - powiedziała, a cała wrażliwość odzwiercied­

lała się na jej twarzy. - D o m m o d y Lindnera j u ż nie istnie­ je. W przyszłym tygodniu zobaczysz inny szyld nad drzwia­ m i . W gazetach pojawią się ogłoszenia, że od teraz sklep znajduje się w rękach godnych szacunku Aryjczyków. Wiesz, o kim teraz myślę? - O swoim ojcu. - Oczywiście. Czuję się tak, j a k b y ktoś wbijał we m n i e sztylet. Tutaj - podniosła rękę do serca. Chciał powiedzieć, że mu przykro, ale każde słowo było­ by teraz nieodpowiednie. Gorzej, byłoby przejawem imperty­ nencji. Oto do czego nas doprowadzili - pomyślał z goryczą. - M u s z ę przyznać, że b y ł a m zaskoczona, gdy n o w y właś­ ciciel wszedł do sali. - M y ś l a ł e m , że to jakiś fabrykant tekstyliów z Hambur­ ga - zdziwił się M a x . - Wiesz, że chciałem stanąć do przetar­ gu, by odkupić twoje akcje. Dzięki temu byłabyś bezpieczna aż do k o ń c a tej przygnębiającej historii. Ale nie przyjęli m o ­ jej kandydatury. - N i e dziwię im się - rzuciła Sara ironicznie, a w jej oczach pojawił się maleńki płomyk. - Do przetargu zgłosił się ktoś znacznie ważniejszy od ciebie. M a x poczuł, j a k przeszywa go dreszcz. Sara upiła nieco whisky. 392

- Tylko nie m ó w mi... - Niestety, tak. Kurt Eisenschacht jest n o w y m właścicie­ lem świętej pamięci domu towarowego Lindnera. Od dziś two­ ja siostra będzie m o g ł a robić zakupy na swoich włościach. Nie była w stanie ukryć goryczy. Poderwał się, podszedł do okna i oparł czoło o z i m n ą szybę. Stał tak przez kilka se­ kund, aż wreszcie wziął się w garść. - Przykro mi. N a p r a w d ę . Proszę, wybacz mi. - Ale przecież to nie twoja wina, biedaku! - Z m u s i ł a się do uśmiechu. - Wygląda na to, że Kurt wykorzystuje ostatnie wydarzenia na pomnożenie majątku. Podobno chce również kupić sklep N a t h a n a Israela. Z r e s z t ą Marietta p r a w d o p o ­ dobnie nic o tym nie wie - dodała, wstając. - Wątpię, żeby mąż szczegółowo opowiadał jej o swoich interesach... Cóż, pójdę położyć dzieci, dobrze? M a s z jakieś wieści od Ferdy­ nanda? - Nie, ale obiecał, że wpadnie dziś wieczorem. - Jedyna dobra w i a d o m o ś ć tego dnia jest taka, że teraz całą energię b ę d ę mogła włożyć w wydostanie Victora z Sach­ senhausen. Nie m a m j u ż nic innego do roboty. Ferdynand zadzwonił do drzwi p ó ź n y m wieczorem. Był rozczochrany, a kapelusz i stary płaszcz miał przysypane śnie­ giem. M a x zaniósł j e g o ubranie do kuchni, żeby nie ociekało w przedpokoju. G d y wrócił, przyjaciel był j u ż w salonie. Ku­ cał przed k o m i n k i e m i ogrzewał zziębnięte ręce. - Jadłeś kolację? - zapytał M a x . - Nie. - Zostało n a m trochę jedzenia. Przygotuję ci. N o , jakie przynosisz wieści? - Ż a d n e - odpalił n a b u r m u s z o n y - Na razie sprawa Vic­ tora stoi w miejscu. Zarzucają mu, że kilka lat t e m u pisał do syjonistycznej

gazety.

- To niedorzeczne! Victor jest profesorem literatury. Inte­ resował go G o e t h e i Schiller. 393

- Z a p e w n e , ale tak j a k ty i ja był kiedyś m ł o d y m zapaleńcem. Niestety, j e g o pierwsze artykuły wzbudziły pewien od­ zew i odpowiednie służby szybko skojarzyły j e g o nazwisko z t a m t y m wydarzeniem. Sam wiesz, każdy pretekst jest do­ bry. Niepokoję się - w y z n a ł cicho Ferdynand. - Boję się, że nie d a m rady go stamtąd wyciągnąć w najbliższym czasie. Sara p o w i n n a wyjechać, dopóki ma komplet papierów. Jej francuska wiza niedługo straci ważność.

Będzie musiała

wszystko zaczynać od nowa. To niebezpieczne. - Nie wyjadę bez Victora - odezwała się Sara, która od dłuższego czasu przysłuchiwała się w progu r o z m o w i e . - N i e ma mowy. Będę walczyć, żeby mi go oddali. -

Wiem, wiem... - westchnął Ferdynand. - C z a s e m wo­

lałbym, żebyście wy, kobiety, były mniej o d w a ż n e . Z a c h o w u ­ j e c i e się tak, jakbyście chciały zatruć n a m życie! Nie zamie­ r z a m zostawić twojego m ę ż a na p a s t w ę losu i m a m nadzieję, że jesteś tego świadoma. Ale równie dobrze zajmę się nim, gdy ty będziesz cała i zdrowa na drugim brzegu Renu. - Victor m u s i wiedzieć, że j e s t e m blisko - odparła sta­ nowczo. Ferdynand pokręcił głową. Był rozdrażniony i niespokojny. -

W takim

razie p o z w ó l

chociaż wyjechać

Feliksowi

i Lilii - powiedział łagodnie Max. - Musisz trzeźwo ocenić sytuację. Zebrałaś wszystkie dokumenty, pieczątki, wizy, p o ­ zwolenia... Miesiącami m ę c z y ł a ś się, żeby to wszystko do­ stać. Musisz zgodzić się na wyjazd dzieci. Nie m o ż e s z nara­ żać ich na niebezpieczeństwo w tym szalonym kraju. Zbladła i usiadła powoli. Przeszył ją dreszcz. - Ale ja tam nikogo nie m a m - powiedziała zrezygno­ wana. -

Ksenia Ossolina zgodziła się wziąć dzieci do siebie -

oświadczył Max. - D z w o n i ł a dziś do mnie. Prosiła, a b y m ci przekazał, że m o ż e s z jej zaufać, że będzie je chronić do cza­ su, gdy do nich dołączysz z Victorem i Dalią. 394

Skąd o wszystkim wie? - zdziwiła się Sara.

- Z a p y t a ł e m ją listownie, czy zgodzi się przyjąć Feliksa i Lilii. N i e wahała się ani przez sekundę. Wybacz, ale wo­ lałem rozeznać się przed r o z m o w ą z tobą. Bądź rozsądna. Błagam cię, Saro. Spojrzała na swoich dwóch najlepszych przyjaciół. Cze­ kali w napięciu na jej odpowiedź. Była rozdarta. Czy powin­ na zgodzić się na wyjazd dzieci do kogoś, kogo nie znają? Do obcego kraju? Pomyślała o żydowskich dzieciach, które zo­ stały przyjęte przez Anglików. O fotografiach tych dziewczy­ nek i c h ł o p c ó w okutanych w z i m o w e ubrania z tabliczkami zawieszonymi na szyjach. O ich zagubionych spojrzeniach. Czy miała prawo narzucać swoim dzieciom równie straszne przeżycia? - Tak trzeba, Saro - nalegał twardo Max. - Chcesz być blisko Victora i nikt nie m o ż e mieć ci tego za złe. N i e m o ż n a też cię zmusić do rozdzielenia się z Dalią. Jest za mała. Ale dwoje starszych dzieci p o w i n n o wyjechać. Natychmiast. Sara pomyślała o Kseni, o wzruszeniu, jakie poczuła, gdy Rosjanka opowiadała o swojej córeczce, rówieśniczce jej dzie­ ci. O córce Maksa, o której on nic j e s z c z e nie wiedział. Zda­ wało jej się, że ta kobieta, matka, która wie, co to wygnanie, woła ją po imieniu i błaga o rozsądek. M o ż n a było zarzucać Kseni Ossolinej, że jest b e z k o m p r o m i s o w a i egoistyczna. M o ż n a było mieć do niej żal, że nie potrafiła przyjąć miłości, którą darzył ją m ę ż c z y z n a o czystym sercu, ale nikt nie m ó g ł o d m ó w i ć tej białej Rosjance odwagi i determinacji. Jeżeli ist­ niała na świecie osoba, której Sara Lindner powierzyłaby swo­ je dzieci z zamkniętymi oczami, to była nią właśnie Ksenia Ossolina. - Świetnie - powiedziała, podnosząc głowę. Na twarzy mężczyzn natychmiast o d m a l o w a ł się wyraz ulgi. - Felix i Lilii pojadą do Paryża.

Część czwarta

Droga gdzieś

we Francji,

czerwiec

1940

Po obu stronach drogi falowały pola pszenicy. N i e b o było błękitne i b e z c h m u r n e . Sznur samochodów, wozów, bryczek, ciężarówek i r o w e r ó w ciągnął się w nieskończoność. Gdzie­ niegdzie, niczym maki, wykwitały czerwone plamy propor­ czyków

zawieszonych

na

dachach.

Rozdrażniona

Ksenia

otworzyła drzwiczki i stanęła na schodku auta. Dziwaczna karawana stała beznadziejnie n i e r u c h o m o w drżącym, roz­ grzanym powietrzu. Tylko piesi posuwali się j e s z c z e naprzód: wlekli się noga za n o g ą ze zwieszonymi głowami. W i a d o m o było, że przybyli z daleka: z A m i e n s , Lille, Sedanu i z R o u e n . Na ich wyniszczonych twarzach m a l o w a ł się niewypowie­ dziany strach. Tego lata cała Francja wyruszyła w drogę. Star­ cy, chorzy psychicznie, skuci ł a ń c u c h a m i więźniowie, chłopi, zaniepokojeni o bydło, pozostawione na p a s t w ę losu, kobiety w niedzielnych ubraniach, na zbyt wysokich obcasach, dzieci uczepione matczynych spódnic, maruderzy... Ksenia próbo­ wała przecisnąć się przez tłum, ale wojskowy pilnujący ruchu przywołał ją do porządku: obowiązywał zakaz wyprzedzania. Z r e s z t ą ta część drogi była nie do przebycia. Na poboczu sie­ działy kobiety w kapeluszach i mężczyźni w koszulach z krót­ kimi rękawami. Niektórzy spali, wyczerpani. Dzieci bawiły się w p r z y d r o ż n y m pyle. Jesteśmy w p u ł a p c e - pomyślała Ksenia, wznosząc oczy ku niebu. N i c z e g o nie widać na hory­ zoncie. Ż a d n e g o nieprzyjacielskiego samolotu. Na razie. 399

Wolała zrezygnować z jazdy pociągiem, bo Luftwaffe bom­ bardowała głównie dworce i tory, ale teraz zastanawiała się, czy dobrze zrobiła. Gabriel postarał się o przepustkę, dzięki której mogli wyjechać z Paryża trasą z a r e z e r w o w a n ą dla woj­ ska. Zyskali kilka cennych godzin, bo wszyscy cywile byli kierowani na inną drogę. Opuścili Paryż nocą, zaraz po usły­ szeniu w radiu wiadomości o wyjeździe rządu. G d y zapinała walizki, gotowe od kilku tygodni, Gabriel wykrzykiwał, że wróg nie przedostanie się przez Marnę i nie przekroczy Sommy. „Nie zapominajmy o linii M a g i n o t a " - m r u k n ę ł a sarka­ stycznie Ksenia. Ale czy m o g ł a mieć pretensje do oficera z lat Wielkiej Wojny, który - jak większość F r a n c u z ó w - ro­ z u m o w a ł j e s z c z e po staremu? Najpierw zaślepiła go skutecz­ ność nazistów w biznesie, a teraz wierzył, że francuska armia jest niepokonana. Ksenia również wolałaby w to wierzyć, zwłaszcza że Cyryl zaciągnął się do j e d n e g o z pułków. Za­ wsze gdy spotykała żołnierzy, szukała wśród nich brata. To było głupie, bo nie miała żadnych szans, żeby znaleźć go w t y m tłumie uchodźców. Przyłączanie się do zbieraniny żoł­ nierzy tułaczy nie było w stylu jej brata. G d y Gabriel o d m ó ­ wił opuszczenia stolicy, Ksenia nie nalegała. -

I co? Zaraz będziemy j e c h a ć ? - niecierpliwiła się Ma­

sza, wachlując się m a p ą i przytulając swoją dwuletnią śpiącą córeczkę. - Tysiąc razy ci powtarzałam, żebyś nie m ó w i ł a po rosyj­ sku - skarciła ją Ksenia. - W tym kraju panuje zaraza szpie­ gostwa. Nie m a m ochoty na lincz. - Przepraszam - mruknęła siostra. Niemiecko-sowiecki pakt o nieagresji został podpisany w sierpniu 1939 roku, na kilka dni przed atakiem Wehrmach­ tu na Polskę. To nienaturalne p o r o z u m i e n i e d w ó c h mocarstw, które walczyły przeciw sobie na hiszpańskich polach bitew, zbulwersowało nie tylko rosyjską wspólnotę i francuskich komunistów, lecz także resztę świata. Tamtego dnia Ksenia dziękowała Bogu, że poprosiła o francuskie obywatelstwo 400

i zdołała przekonać siostrę i brata do tego samego. J e d n o pociągnięcie piórem wystarczyło, żeby Rosjanie przeszli na stronę niemieckiego wroga.

Liczni u c h o d ź c y p o c h o d z ą c y

z „terytoriów należących do w r o g a " - j a k określał ich oficjal­ ny okólnik - trafili do o b o z ó w w Vernet w regionie Ariège i w G u r s w Pirenejach. Z a m y k a n o w nich N i e m c ó w , Austriaków, Włochów, Rosjan i Hiszpanów, komunistów, Ż y d ó w i republikanów z rozgromionych Brygad Międzynarodowych. W obozach panowały straszliwe warunki. - Pić mi się chce, m a m u s i u - poskarżyła się Natasza. Ksenia podniosła butelkę wody, stojącą u stóp Maszy, i od­ wróciła się, żeby p o d a ć ją córce. - Jeden łyk - powiedziała z naciskiem. - Felix i Lilii tak samo. Ściśnięte na tylnym siedzeniu dzieci nie protestowały. Kse­ nia m ó w i ł a t o n e m nieznoszącym sprzeciwu. Natasza skrzy­ wiła się tylko, lecz nie odezwała się słowem, gdy stwierdziła, że w o d a jest zbyt ciepła, aby porządnie ugasić pragnienie. Ta dwunastoletnia dziewczynka była j u ż na tyle inteligentna, by wiedzieć, że w sytuacjach takich jak ta nie należy irytować matki. N a t o m i a s t Felix i Lilii nie protestowali nigdy. O d k ą d przybyli do Francji, autorytet i czułość kobiety, którą nazy­ wali ciocią Ksenią, dodawały im otuchy. Stała się ich skałą na w z b u r z o n y m morzu. G d y tęsknota za rodzicami, którzy pozo­ stali w N i e m c z e c h , dawała się im zbyt m o c n o we znaki, tylko ciocia potrafiła znaleźć słowa pocieszenia. - W t y m tempie będziemy potrzebować kilku dni na do­ tarcie do Nicei - niepokoiła się Masza. - M ó w i ł a m ci, że po­ w i n n y ś m y wyjechać wcześniej. - Nie z a t r z y m y w a ł a m cię. Mogłyście z O l g ą wyjechać wcześniej, prawda? - odparła Ksenia. - Zresztą na p e w n o znajdziemy jakiś pociąg, gdy tylko przedostaniemy się na drugi brzeg Loary. Wyjęła z torebki chusteczkę, skropiła ją perfumami, po czym zwilżyła sobie kark. O b a w y wolała zachować dla sie401

bie. Trzeciego września, w dniu, w którym Wielka Brytania i Francja wypowiedziały N i e m c o m wojnę, Ksenia z a m k n ę ł a się sama w swoim pokoju. Przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze. Patrzyła na szare oczy, w których znów pojawił się ten twardy błysk, na surową linię ust. P o n o w n i e dała o sobie znać wojna, niosąc ze sobą wszystkie, znane jej już, udręki i obawy. Wojna, stara znajoma. Ksenia uśmiechnęła się kwaś­ no. Przez kilka pierwszych miesięcy p a n o w a ł złudny spokój. Jednak Ksenia nie była głupia. N i e m i e c k a inwazja na Holan­ dię, Luksemburg i Belgię, m a s o w e b o m b a r d o w a n i a i nie­ uchronny marsz j e d n o s t e k opancerzonych - wszystko to spra­ wiło, że na drogi wyległy setki tysięcy uchodźców. Ksenia natychmiast odnalazła w sobie tę n i e z ł o m n o ś ć , dzięki której od dwudziestu lat przeszła zwycięsko wszelkie próby, i pod­ j ę ł a decyzję: trzeba wyjechać i ukryć bliskich, także dwójkę niemieckich dzieci, w dodatku Żydów. Zwlekała z tym tylko dlatego, że w przeciwieństwie do wielu F r a n c u z ó w nie miała d o m u w b e z p i e c z n y m miejscu. Kilku dalekich k u z y n ó w Gabriela mieszkało w okolicach Bordeaux, ale nie utrzymywał z nimi żadnych kontaktów. Ksenia nie znała ich i nie miała zamiaru tułać się po d o m a c h obcych ludzi. P e w n e nadzieje wiązała natomiast z rodziną teściów Maszy. Zatelefonowała do rodziców Mikołaja Alek­ sandrowicza, którzy od przyjazdu do Francji na początku stu­ lecia mieszkali w okolicach Nicei. Z typowo rosyjską, impul­ sywną wielkodusznością wymogli na Kseni, żeby przyjechała do nich w r a z z M a s z ą i m a l e ń k ą Olgą. Niepokoili się i mieli pretensje, że j e s z c z e tego nie zrobiły. Trzy lata wcześniej Masza nie zgodziła się odejść od Mi­ kołaja. Ksenia odbyła krótką, lecz k o n k r e t n ą r o z m o w ę ze szwagrem na temat j e g o zachowania. Wszystko w s k a z y w a ł o na to, że w małżeństwie M a s z y nastały lepsze czasy, zwłasz­ cza po narodzinach ich córki. Masza nie była j u ż taka roztrzę­ siona, Mikołaj spoważniał. Ksenia uważnie pilnowała szwa­ gra i nadal nie cierpiała go z całego serca, ale za to dobrze 402

w s p o m i n a ł a j e g o rodziców, których spotkała na ślubie siostry. Jego ojciec był r e n o m o w a n y m chirurgiem okulistą na emery­ turze, a matka - p o b o ż n ą kobietą, która poświęciła się rodzi­ nie. Siostry Mikołaja były szlachetne i radosne. Masza i jej córeczka b ę d ą wśród nich bezpieczne. Nagle, jakimś cudem, kolejka drgnęła. Ludzie zaczęli wra­ cać do samochodów. Rozległ się trzask batów. Rowerzyści siadali okrakiem na rowerach z przyczepkami. Ksenia prze­ kręciła kluczyk w stacyjce i zabrzmiał głuchy pomruk silnika. P ó ź n y m p o p o ł u d n i e m , w pobliżu Etampes, z m ę c z e n i e za­ częło dawać znać o sobie. Dzieci płakały, wyczerpane n u d ą i upałem. W j a k i m ś samochodzie skończyła się b e n z y n a i lu­ dzie spychali go na p o b o c z e , klnąc głośno. Pasażerowie bła­ gali o podwiezienie, ale inne pojazdy j u ż i tak były przełado­ w a n e . Nieszczęśnicy nie chcieli zostawiać walizek i ruszać pieszo w dalszą drogę.

Wszyscy pilnowali swoich bagaży

w obawie przed złodziejami. Nikt n i k o m u nie ufał. W sytua­ cji, którą wszyscy uważali za karę boską, nie było m o w y o żadnej międzyludzkiej solidarności. W najbardziej widocz­ nych miejscach wisiały ogłoszenia o zaginionych dzieciach, o rozproszonych rodzinach - przypominały listy w butelkach wrzucane do morza. P o m p y na stacjach b e n z y n o w y c h zostały opróżnione do ostatniej kropli. Paliwo było zresztą reglamen­ towane. B r a k o w a ł o jedzenia, a także wody. Mieszkańcy po­ bliskich miejscowości bez skrupułów sprzedawali ją uchodź­ c o m na szklanki. Wieści z frontu były alarmujące: N i e m c y parli naprzód. Przerażeni ludzie opowiadali, że są j u ż tylko kilka kilometrów od Paryża. U n i e r u c h o m i o n a na skrzyżowaniu Ksenia bębniła palcami o kierownicę. Sukienka kleiła jej się do pleców. Na czole i między piersiami perliły się krople potu. C z u ł a pragnienie, ale nie śmiała się napić. Wolała z a c h o w a ć ostatnią butelkę w o d y dla dzieci. Tuż przed n i ą szedł żołnierz piechoty. Przy­ p o m i n a ł stracha na wróble w onucach i grubej kurtce, z chle403

bakiem i manierką, które obijały mu się o uda. Patrząc, j a k mężczyzna bezradnie wymachuje rękami, Ksenia poczuła n e r w o w y skurcz żołądka. N i e wytrzymała i skręciła nagle w p r a w o , o m a l nie rozjechawszy j e d n e g o z rowerzystów, który zaczął j ą w y z y w a ć . Z n a l a z ł a się n a krętej d r ó ż c e p o ­ śród w z g ó r z i w c i s n ę ł a p e d a ł gazu. Dzieci r a d o ś n i e p o k r z y ­ kiwały. - Co cię n a p a d ł o ? ! - zapytała przerażona Masza. - Tej drogi nie m a m y z a z n a c z o n e j n a m a p i e ! Wiesz, d o k ą d j e ­ dziesz?! Nie odpowiedziała. D r o g a była pusta. S a m o c h ó d wreszcie j e c h a ł , a przez opuszczone szyby w p a d a ł do środka ożywczy wiatr. W tej samej chwili na niebie dał się słyszeć złowrogi pomruk. - Ciociu, w i d z ę samoloty! - wykrzyknął Felix, który pa­ trzył przez tylną szybę. - Boże, co my teraz z r o b i m y ? ! - przeraziła się M a s z a i tak m o c n o ścisnęła w r a m i o n a c h córeczkę, że m a ł a zaczęła głośno szlochać. - Drzewa, m a m o ! Szybko! - krzyknęła Natasza, poka­ zując p a l c e m niewielki lasek. Ksenia w c i s n ę ł a p e d a ł gazu i s a m o c h ó d o d p o w i e d z i a ł g w a ł t o w n y m szarpnięciem. Kilka chwil później koła bukso­ wały w trawie na poboczu. Ksenia zgasiła silnik. - Wysiadajcie! - nakazała, otwierając drzwiczki. - Ukry­ j e m y się w rowie. Dzieci pospiesznie w y k o n a ł y polecenie. Ksenia chwyciła za ręce Lilii i Nataszę. M a s z a biegła obok z O l g ą na rękach. Wszyscy przywarli płasko do ziemi w wysokiej trawie. Kse­ nia chroniła dziewczynki, j a k mogła. Feliks przykrywał ra­ m i e n i e m g ł o w ę Lilii. Ksenia sprawdziła kątem oka, czy jej siostra także leży. M a s z a przykryła s o b ą niemal c a ł ą Olgę, spod jej ciała wystawała tylko stópka małej. Ksenia unio­ sła lekko g ł o w ę i przerażona dostrzegła c z a r n ą c h m u r ę tuż nad sobą. G r o ź n y cień. Samoloty pikowały w kierunku drogi. 404

Cienkie świsty cięły spokojne, popołudniowe powietrze. Roz­ legło się kilka eksplozji. Z i e m i a zadrżała, a na d r o g ę spadł grad kul. Ksenia miała usta pełne trawy i ziemi. Otaczały ją kłęby pyłu, który wciskał się jej w uszy i nos. Osłaniała cia­ ł e m N a t a s z ę i Lilii, lecz w głębi duszy miała ochotę zerwać się na r ó w n e nogi, wygrażać pięścią niebu i wrzeszczeć z gniewu. N i e c h zostawią w spokoju niewinnych ludzi! Dzie­ ci, kobiety i przygnębieni cywile, którzy p r a g n ą tylko ujść z życiem. Ale nadal leżała, przyciskając Nataszę do piersi i czując ciało córki tak blisko j a k w dniu jej narodzin. Samoloty przeleciały nad nimi po raz drugi. Rozległy się kolejne serie wystrzałów, po czym przerażający warkot silni­ ków się oddalił. D a ł y się słyszeć wrzaski i z a w o d z e n i e ofiar. Ksenia wstała. N a d d r o g ą unosił się czarny d y m . W d y c h a ł a ostry smród stopionego kauczuku. - Wszystko w porządku? - spytała, oglądając kolejno każ­ de dziecko. - Natasza, nic ci się nie stało? A ty, Lilii? Felix, nie jesteś ranny? Drżącymi d ł o ń m i ścierała łzy z obsypanych k u r z e m po­ liczków, o b m a c y w a ł a r a m i o n a i nogi w poszukiwaniu zbłąka­ nej kuli. Na szczęście dzieci były całe i zdrowe. G d y odwró­ ciła się do Maszy, jej serce na m o m e n t z a m a r ł o . Siostra leżała n i e r u c h o m o , zakrywając ciałem płaczącą córeczkę. - M a s z a ! - krzyknęła Ksenia, potrząsając ją za ramię. Po twarzy M a s z y płynęła krew. Miała niewielkie zadraś­ nięcie na czole. Mrugała, ogłuszona. - Boże, ale m n i e wystraszyłaś... Ale to chyba nic poważ­ n e g o - m ó w i ł a Ksenia, przyglądając się ranie. - Słyszysz mnie, M a s z o ? ! O d p o w i e d z ! - Co z Olgą? - spytała siostra, pochylając się ku dziecku. - W s z y s t k o w porządku - odparła Ksenia i przytuliła pła­ c z ą c ą Maszę. Natasza klęczała, trzymając w ramionach Lilii. Jej j a s n e warkoczyki rozplotły się. W umorusanej twarzyczce błysz­ czały zagniewane oczy. D z i e w c z y n k a nie uroniła ani jednej 405

łzy. M a t k a i córka patrzyły na siebie przez d ł u ż s z ą chwilę, po czym wymieniły p o r o z u m i e w a w c z e uśmiechy. - Nie martw się, m a m u s i u - szepnęła Natasza. - D a m y dobie radę. Cyryl Fiodorowicz Ossolin otworzył oczy. Był zdezorien­ towany. Oślepiał go blask słońca, przenikający p o m i ę d z y ga­ łęziami. Przewrócił się na bok i poczuł tak przenikliwy ból w r a m i e n i u , że aż krzyknął. Od razu p r z y p o m n i a ł sobie wszystko, co działo się w ostatnich tygodniach. B o m b o w c e ostrzeliwujące

francuskie

pozycje,

niedostateczny

ekwipu­

nek, śmieszne ilości amunicji, niezbyt skuteczne działo prze­ ciwlotnicze, rozkazy, które nie docierały lub docierały zbyt p ó ź n o . A naprzeciwko - Wehrmacht: groźny, szybki i sku­ teczny. Zawzięte jednostki lotnicze przygotowujące atak na formacje opancerzone, wspierane przez z m o t o r y z o w a n e jed­ nostki piechoty, piechurzy dowodzeni przez wyższych ofice­ rów, którzy byli na pierwszej linii, podczas gdy francuscy generałowie znajdowali się daleko od j e d n o s t e k i nie dyspo­ nowali n o w o c z e s n y m i urządzeniami komunikacyjnymi. Nie­ którzy żołnierze bili się dzielnie, kierowani beznadziejną wściekłością. Wśród nich był Cyryl. Został ranny w r a m i ę podczas odwrotu swojego pułku. Uratował go j e d e n z towa­ rzyszy. Z g o d n i e z r o z k a z e m rozpoczęli odwrót, a kilka dni później, z u c h e m przyklejonym do p o l o w e g o radioodbiorni­ ka, słuchali drżącego głosu marszałka P e t a i n e ' a . „ Z ł o ż y ł e m siebie w darze dla Francji, żeby zmniejszyć w y m i a r jej nie­ szczęścia... Ze ściśniętym sercem m ó w i ę w a m : zaprzestańcie walk...". - To nieprawda - mruknął ochryple Augustin. - To nie­ możliwe. Nie m o ż n a nas tak zostawiać. Cyryl odwrócił g ł o w ę i b r u d n ą ręką otarł łzy płynące po policzku. Jego pierwsza konfrontacja z wojną kończyła się h a n i e b n ą klęską. Po z a l e d w i e sześciu n i e s z c z ę s n y c h tygo­ dniach. Porażką przeżywaną bez honoru, w nieopisanym chao406

sie. Wstrząśnięty, zastanawiał się, czy to dzwonienie w uszach ma związek z wczorajszymi b o m b a r d o w a n i a m i , czy też jest w y r a z e m konsternacji i osłupienia, w j a k i e w p a d ł a francuska armia. Wstał z trudem. Jego m u n d u r był j e d n y m wielkim, popla­ m i o n y m krwią ł a c h m a n e m . Augustin spał jeszcze, oparty ple­ cami o drzewo. Obaj śmierdzieli i wyglądali strasznie, mieli w y c h u d z o n e twarze i kilkudniowy zarost. M u s i m y koniecz­ nie znaleźć cywilne ubrania - p o m y ś l a ł Cyryl, przesuwając d ł o n i ą po szorstkich policzkach. Szukając po kieszeniach ka­ w a ł k a wczorajszego chleba, natrafił na k o m p a s i m a p ę Mi­ chelina. G d y w r a z z Augustinem doszli do wniosku, że nie są stworzeni do tego, żeby gnić w obozie j e n i e c k i m w Niem­ czech, zaczekali na odpowiedni m o m e n t i uciekli wartowni­ kom. Od p o n a d d w ó c h tygodni szli na południe, omijając drogi i wioski oraz sprawdzając starannie, czy żaden Szwab nie kręci się w pobliżu gospodarstw, do których podchodzili, żebrząc o t r o c h ę jedzenia. Od chłopa dowiedzieli się, że w chwili podpisania aktu kapitulacji kraj podzielono na dwie części, a strefa p ó ł n o c n a jest o k u p o w a n a przez N i e m c ó w . Musieli więc przekroczyć linię demarkacyjną, by się dostać do strefy p o ł u d n i o w e j . C h ł o p c y byli wystraszeni. Jaka czekała ich przyszłość? Obawiali się p o w r o t u do Paryża, słusznie podejrzewając, że N i e m c y nie b ę d ą ł a s k a w y m okiem patrzeć na zbiegów z obo­ zu dla jeńców. Augustin postanowił więc schronić się w do­ mu swoich d z i a d k ó w w Montpellier i tam zaczekać na lepsze czasy. Cyryl wyruszył w drogę bez konkretnego celu. Słyszał o o d b u d o w y w a n i u francuskiej armii na Południu, ale przecież nie był z a w o d o w y m żołnierzem. Zastanawiał się, czy - j a k wielu Rosjan - nie zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej, żeby bronić kraju, który go przyjął. Ale skoro Francja złożyła broń, to na co k o m u potrzebna była armia? Czy będzie m ó g ł podjąć przerwane studia, gdy wszystko się uspokoi? Osłabio407

ny przez głód i zmęczenie, z a s z o k o w a n y porażką, Cyryl dzia­ łał instynktownie. Na razie postanowił ukryć się na Południu i tam, z dala od Niemców, spokojnie pomyśleć. G d y tylko to będzie możliwe, skontaktuje się z K s e n i ą i zapyta ją o zdanie. Augustin się ocknął. Przeciągnął się tak m o c n o , że aż chrupnęły kości, i wstał, żeby się wysikać. - No i jak, stary, dobrze spałeś? - zakpił Cyryl. - Wolę spać pod g o ł y m n i e b e m na francuskiej ziemi niż na sienniku gdzieś u S z w a b ó w - m a m r o t a ł p o n u r o , zapinając spodnie. - Ale nie obraziłbym się, gdyby ktoś przyniósł n a m tu k a w ę i kilka kanapek. Augustin, niewysoki, czarniawy i bystry, miał złamany nos, który nadawał jego twarzy stanowczy wyraz. W cywilu był uczniem piekarza. Cyryl podał mu kawałek czerstwego chleba. - Tylko to mi zostało - powiedział. - Jeżeli c h c e m y napić się kawy, m u s i m y spróbować szczęścia u sąsiadów. Dwaj towarzysze niedoli zaczęli niechętnie żuć chleb, ob­ serwując rozciągające się naprzeciwko gospodarstwo, które mieli na oku od poprzedniego wieczoru. Na razie nie zauwa­ żyli tam nic podejrzanego. D e s p e r a c k o pragnęli coś zjeść, u m y ć się i w ł o ż y ć czyste ubrania. Marzyli, żeby choć przez kilka godzin pospać spokojnie w łóżku. Postanowili, że Au­ gustin poprosi gospodarza o p o m o c . Przy odrobinie szczęścia trafią, być m o ż e , na porządnego człowieka, który - kto wie p o m o ż e im przekroczyć tę przeklętą linię demarkacyjną, znajdującą się - w e d ł u g ich obliczeń - j a k i ś kilometr stąd. - Już pachnie wolnością, nie? - Augustin mrugnął do Cy­ ryla. Ten rozejrzał się. Wokół rozciągały się zielone pagórki. Spokojne. Zdradliwe. Przeszył go dreszcz. N a g l e p o c z u ł się m ł o d y i zagubiony. Tęsknił za głosem najstarszej siostry, za jej połajankami, za jej zachętami... Tak bardzo chciał jej p o ­ wiedzieć, że ją kocha, że szanuje ją za to, czego go nauczyła. Za jej siłę. Za odwagę. Teraz on także m u s i a ł p o d e j m o w a ć w a ż n e decyzje. Tak bardzo zależało mu, żeby Ksenia była 408

z niego d u m n a ! N a w e t na wygnaniu potrafiła wpoić mu war­ tości, które od zawsze w y z n a w a ł a jej rodzina. Po raz pierw­ szy w życiu Cyryl zdał sobie sprawę, j a k dobrze Ksenia przy­ gotowała go do stawienia czoła życiu.

Pomyślał o ojcu,

którego nie znał. O wujku Saszy, który zginął w słusznej sprawie. O rosyjskiej Gwardii Carskiej, której ducha wyzna­ wał, bez względu na to, co przyniosła ze s o b ą rewolucja. Kontemplując łagodny francuski pejzaż, ten urodzony w Piotrogrodzie dwudziestodwulatek zrozumiał i poczuł, że nadal będzie walczył - j a k zawsze za wolność i za honor Ossolinów, ale także za wolność i honor Francji, która stała się j e g o ojczyzną i za k t ó r ą zdążył j u ż przelać krew.

* Paryż,

listopad

1940

Po letnim exodusie nadeszła zima, najsroższa od wielu lat. Ksenia b e z p i e c z n i e d o w i o z ł a c a ł ą g r o m a d k ę d o t e ś c i ó w M a ­ szy. Po miesiącu p o s t a n o w i ł a w r ó c i ć do Paryża, żeby d o w i e ­ dzieć się c z e g o ś o Cyrylu. Było z i m n o . Przeraźliwie z i m n o . O s z r o n i o n y P a r y ż trwał w śmiertelnej ciszy. Trzaski pęka­ j ą c y c h , r o z s a d z a n y c h m r o z e m gałęzi w O g r o d z i e Luksem­ b u r s k i m rozlegały się n i c z y m w y s t r z a ł y z k a r a b i n ó w w oku­ p o w a n y m mieście. Od świtu przed sklepami spożywczymi tworzyły się kolejki. Brakowało węgla. Ludzie marzli w miesz­ kaniach. Najstarsi, postępując zgodnie z r a d ą pisarki Colette, nie wstawali z łóżek, ogrzewając się papierem gazetowym, wsuniętym p o m i ę d z y liczne warstwy ubrań. Ci, którzy cho­ dzili do pracy, niechętnie dostosowywali się do obowiązu­ j ą c e g o czasu niemieckiego. G d y p o p o ł u d n i a m i wracali do do­ mów, na oblodzonych ulicach p a n o w a ł j u ż przykry mrok. Był późny ranek. Ksenia szła w stronę stacji metra. C h o ć w jej d o m u , tak j a k wszędzie, p a n o w a ł przenikliwy chłód, zawsze gdy w y c h o d z i ł a na dwór, z radością oddychała świe­ żym, m r o ź n y m powietrzem. Mijając hotel Lutetia, odwróciła 409

głowę, żeby nie patrzeć na łopoczące na wietrze czerwone flagi ze swastyką.

Szybko prześlizgiwała się w z r o k i e m po

zielonoszarych m u n d u r a c h , jaskrawożółtych tablicach z nie­ mieckimi napisami i plakatach okupanta. W ciągu kilku mie­ sięcy spojrzenia paryżan stały się zamglone, niemal ogłupia­ ł e , niewidzące. Punktualnie dotarła na rue du Faubourg Saint-Honore 102 i

pewnym

krokiem

przekroczyła

próg

Zawodowej

Izby

Krawców. Na korytarzu p a n o w a ł o n e r w o w e poruszenie. Se­ kretarki w szalach i mitenkach biegały po schodach, nie od­ zywając się do Kseni słowem. Przez otwarte drzwi dobiegał głos sekretarza generalnego Daniela Gorina. Wrzeszczał na kogoś przez telefon. Ksenia była ciekawa, czego chce od niej przewodniczący Izby Lucien Lelong, który posłał jej tajemni­ czy liścik z p r o ś b ą o spotkanie. Z n a ł a słynnego krawca od dziesięciu lat. Spotkali się, gdy Ksenia była m ł o d z i u t k ą ege­ rią J a c q u e s ' a Rivière'a, a jej fotografie zdobiły najbardziej l u k s u s o w e m a g a z y n y mody. Był o c z a r o w a n y o s o b o w o ś c i ą K s e n i i żałował, że Rivière sprzątnął mu sprzed nosa tę „wy­ j ą t k o w ą m u z ę " , j a k kiedyś z u ś m i e c h e m szepnął konkurento­ wi do ucha. Kilka lat później zatrudnił Maszę, która praco­ wała dla niego j a k o m o d e l k a aż do wybuchu wojny. - Moja droga Kseniu, j a k się cieszę, że p a n i ą w i d z ę ! wykrzyknął, gdy weszła do jego gabinetu. - Zapraszam... Pro­ szę wybaczyć bałagan, ale nie w i e m już, w co włożyć ręce. U c a ł o w a ł jej dłoń i p o m ó g ł zdjąć futro, które dotąd miała na ramionach. Maleńki elektryczny grzejnik dawał tylko na­ miastkę ciepła. Ksenia wygładziła spódnicę b o r d o w e g o aksa­ mitnego kostiumu i usiadła na krześle. Lucien Lelong nie wyglądał dobrze, miał ściągnięte rysy, p o n u r e spojrzenie. Ten wyrafinowany i inspirujący m ę ż c z y z n a wyglądał na przygnę­ bionego. - Dzieje się coś złego, Lucien? - zapytała, zaniepokojona nieco j e g o milczeniem. Westchnął i bezradnie rozłożył ręce. 410

-

R o z m a w i a ł e m w sierpniu z N i e m c a m i - wyjaśnił. -

C h c ą włączyć p a r y s k ą haute couture do organizacji działają­ cej w Berlinie i w Wiedniu. Pracownie, szwaczki, kreatorzy... musielibyśmy się przenieść. - Jak t o ? ! - krzyknęła osłupiała Ksenia. - Ależ to niedo­ r z e c z n e ! Co im pan o d p o w i e d z i a ł ? ! Wzniósł oczy, rozbawiony, j a k b y p r z y p o m n i a ł sobie włas­ n ą reakcję. - Wszystko inne możecie narzucić n a m siłą, ale żaden element paryskiej haute couture nie m o ż e zostać przeniesiony gdzie indziej. Albo Paryż, albo nic. - N i e zyskał pan zapewne przyjaciół. - Ksenia się uśmiech­ nęła. L u c i e n Lelong, szczupły, r u c h l i w y pięćdziesięciolatek, z wyglądu dość delikatny, walczył dzielnie w poprzedniej wojnie. Kawaler Krzyża Wojennego i Legii Honorowej na p e w n o nie dał się zastraszyć N i e m c o m , ale był wystarczająco inteligentny, żeby się ich obawiać. - M u s i m y uratować paryskie krawiectwo - oświadczył z powagą. - Z a t r u d n i a m y prawie dwadzieścia tysięcy robot­ n i k ó w i pięćset osób na innych stanowiskach. N i e liczę pro­ ducentów jedwabiu, koronek i futer. Sama pani wie, jak wielu utalentowanych ludzi pracuje w naszej branży. Hafciarze, pro­ ducenci o z d ó b z piór... Lista jest długa. N i e m c y c h c ą odebrać n a m nasze sekrety i wyjątkowe umiejętności. M u s i m y kulty­ w o w a ć tradycję, m u s i m y zagwarantować pensje t y m wszyst­ k i m ludziom. M u s i m y sprzedawać nasze produkty zagranicz­ n y m klientom i dopilnować, by zarobione dewizy trafiły do Francji. N i e m c y zażądali, ż e b y m pojechał na r o z m o w y do Berlina - zakończył. - Potrzebuję pani pomocy, Kseniu. Musi pani pojechać ze m n ą . Poczuła dreszcz. Wyjazd do Berlina oznaczał wdarcie się na terytorium wroga, zetknięcie się z tym, co było w nim po­ tworne i straszne, ale niósł ze s o b ą także niechybne spotkanie z M a k s e m . Co się z n i m działo? Co sądził o tej wojnie, która 411

pogrążyła E u r o p ę w ogniu i w morzu krwi? C z y był bez­ pieczny? C z y m o ż e ryzykował? Od początku wojny nie da­ wał znaku życia. Poczuła n a g ł ą tęsknotę za M a k s e m - tak wielką, że z trudem przywołała się do porządku. -

R o z u m i e m pański p u n k t widzenia, Lucien. Jest p a n

ś w i a d o m y swego celu i odważny. Wcale m n i e to nie dziwi. Nie w i e m natomiast, na co ja m i a ł a b y m się panu przydać. - Minister zlecił mi do w y k o n a n i a w N i e m c z e c h p e w n e zadanie. M u s z ę doprowadzić do porozumienia, na m o c y któ­ rego b r a n ż a k r a w i e c k a będzie m o g ł a spokojnie p r a c o w a ć . C h o d z i o o c h r o n ę francuskich interesów przed skutkami sys­ tematycznych kradzieży. Był wyraźnie poruszony, zaczął chodzić po pokoju. - Wyobraża sobie p a n i ? ! Mieli czelność w e d r z e ć się tutaj siłą i wynieśli dokumentacje szkół krawieckich oraz zagra­ nicznych klientów! - Nie dziwi m n i e to - powiedziała Ksenia z ironią. - Są zdolni do wszystkiego. Słynna projektantka Hilda R o m a t z ki ukradła dwa guziki oznaczone literą „ S " , wykorzystane w ostatniej kolekcji Schiaparellego. Po powrocie do Berlina przyszyła je do jednej z czarnych kurtek w ł a s n e g o projektu, za co została zbesztana przez j e d n e g o z oficerów SS. Twier­ dził, że p o d w a ż a prestiż esesmańskiego m u n d u r u . Lucien Lelong uśmiechnął się słabo. - Byłoby to śmieszne, gdyby sytuacja nie stała się aż tak dramatyczna. - Ale ja nadal nie wiem, w czym miałabym panu p o m ó c ciągnęła nieco bezradna Ksenia. - Z n a pani Niemców. M ó w i pani biegle w ich języku. Uwielbiano p a n i ą w Berlinie, była pani j e d n ą z kultowych m o d e l e k lat dwudziestych, u w a ż a n o p a n i ą za niepodważalny symbol paryskiej elegancji. Chciałbym, żeby wsparła pani moje propozycje. Pragnąłbym także poznać pani wrażenia i zrozumieć nieco lepiej sposób, w j a k i funkcjonują - dodał, znacząco dotykając ręką skroni. 412

Ksenia nie wiedziała, co powiedzieć. Na twarzy Luciena Lelonga m a l o w a ł a się żarliwość, która poruszała ją do głębi. Krawiectwo było integralną częścią d u c h a Francji i pochle­ biało jej, że Lelong zwraca się o p o m o c do niej, do Rosjanki. Ale przecież w p ł y w y słowiańskie nie były mu obce. Jego d o m m o d y wiele zawdzięczał urodzie i tajemniczemu uroko­ wi j e g o rosyjskiej małżonki, wspaniałej księżnej Natalii Paley, która była m o d e l k ą i aktorką. C h o ć oboje poznali smak pozamałżeńskich miłości i namiętności, j a k o para budzili za­ interesowanie elegancją i talentem. W końcu j e d n a k się roz­ wiedli i księżna zamieszkała w N o w y m Jorku. Ksenia, j a k wielu innych, myślała o t y m mieście z p e w n ą nostalgią. Nic o nim nie wiedziała, ale było ono dla niej symbolem wolno­ ści, której p o z b a w i o n o Francję. - Jestem zaszczycona p a ń s k ą propozycją, Lucien - po­ wiedziała, nie namyślając się długo. - Pojadę z p a n e m i zro­ bię wszystko, żeby panu p o m ó c . Poczuła się szczęśliwa. Pochlebił jej uśmiech na inteli­ gentnej twarzy Lelonga, lecz tak n a p r a w d ę myślami była j u ż przy j e d y n y m mężczyźnie, jakiego w życiu kochała, a który w oczach świata był teraz jej wrogiem. Kilka dni później Gabriel Vaudoyer patrzył, jak żona pa­ kuje walizki. Z trudem krył rozdrażnienie, j e d n a z j e g o nóg drżała n e r w o w o . Szafy były otwarte, kostiumy i sukienki roz­ łożone na łóżku i fotelach. Piramida pudeł z kapeluszami chwiała się niebezpiecznie. Od kilku lat Ksenia miała o s o b n ą sypialnię. G d y żartem zaproponował, że teraz mogliby spać w j e d n y m łóżku, by się wzajemnie rozgrzewać, piękna twarz j e g o żony przybrała na chwilę wyraz tak nieprzyjemnego za­ skoczenia, że poczuł się z r a n i o n y Już miała się zgodzić, lecz on r u c h e m ręki dał jej do zrozumienia, że tylko żartował. Tego rodzaju niewielkie przykrości powtarzały się od lat. Gabriel m ó g ł dokładnie wskazać chwilę, w której j e g o re­ lacje z Ksenią całkowicie zmieniły charakter. Jego żona stała 413

się tajemnicza. Odległa. Nadal była p r z y k ł a d n ą p a n i ą d o m u i w y r o z u m i a ł ą towarzyszką, ale często miała nieobecne spoj­ rzenie, a Gabriel znał ją zbyt dobrze, by nie wyczuć, że drże­ nie jej ciała, gdy jej dotykał, to odruch ucieczki. Było mu p r z y k r o , ale nie pytał o nic, k i e r o w a n y d u m ą z m i e s z a n ą z powściągliwością. C z a s e m wybuchał gniewem. Bywał nie­ cierpliwy. C z a s e m w j e g o głowie pojawiała się myśl o istnie­ niu innego mężczyzny. Po czym poznać, że ta druga osoba jest nam niewierna? Poruszenie, rozgorączkowanie, zbyt głoś­ ny śmiech, radość bez wyraźnego powodu, napady m e l a n c h o ­ lii? Trzeba n a p r a w d ę kochać, by uchwycić m o m e n t , w któ­ rym ktoś zaczyna w y m y k a ć n a m się z rąk. I trzeba kochać j e s z c z e bardziej, żeby z a c h o w a ć milczenie. Kiedyś, w j a k i m ś szaleńczym transie, śledził ją przez całe p o p o ł u d n i e . Na­ pawało go to wielkim wstydem; j e d n a k spacery Kseni po sklepach i spotkania z siostrą przy herbacie okazały się prze­ raźliwie banalne. Wrócił do d o m u i poczuł, że zasługuje na pogardę. Był dwadzieścia lat starszy od Kseni, a z a c h o w y w a ł się j a k dzieciak. - Ta podróż nie ma najmniejszego sensu - zrzędził, pa­ trząc, jak żona starannie składa parę j e d w a b n y c h pończoch, towar bardzo rzadki i cenny. Ksenia z westchnieniem usiadła na brzegu łóżka. Gruby szlafrok ogrzewał ją, lecz j e d n o c z e ś n i e m a s k o w a ł sylwetkę, która - o c z y m doskonale wiedział Gabriel - nadal była ideal­ na. Spojrzała na niego jak na krnąbrne dziecko. - Nie m o g ł a m o d m ó w i ć - powiedziała. - To dla m n i e wielki zaszczyt. To również okazja, żeby pojechać do Berlina dowiedzieć się, co z Sarą. Niepokoję się o nią. C h c i a ł a b y m wiedzieć, czy jej mąż jest nadal w obozie. Być m o ż e uda mi się ją przekonać, żeby wyjechała bez niego. Z a s t a n a w i a m się, czy w ogóle pozwolą jej opuścić Niemcy - dodała z troską. - Jesteś pewna, że to j e d y n a osoba, z którą chcesz się tam spotkać? Twarz Kseni stężała. 414

- Co m a s z na myśli? - N i c . Z a w s z e miałaś dziwne związki z tym miastem, ale nie wiem, dlaczego. Wstała i zaczęła krzątać się n e r w o w o . - Jako m ł o d a dziewczyna bardzo

lubiłam Berlin.

To

wszystko. M a m tam przyjaciół. -

Ale trwa wojna.

- Nie j e s t e m ślepa, Gabrielu. Z n a m wojnę równie dobrze j a k ty - odparła, patrząc na niego tak nieustępliwie, że nie śmiał się odezwać. Skończyła wybierać stroje na podróż. Zdjęła z wieszaka j e d n ą z wieczorowych sukien, przyłożyła ją do siebie i przez kilka chwil przeglądała się w lustrze. To była j e d n a z najpięk­ niejszych kreacji Sary Lindner - aksamitna, ciemnoczerwo­ na, usiana maleńkimi złotymi guziczkami, z d o p a s o w a n y m gorsetem, prostym dekoltem i długimi, bufiastymi r ę k a w a m i z d r u k o w a n e g o aksamitu. - To mój obowiązek - odezwała się w końcu. - C z a s e m życie stawia przed nami zadania, które p o w i n n i ś m y podejmo­ w a ć bez strachu. - Na przykład miłość - westchnął Gabriel. - N i e b ę d ę ci dłużej przeszkadzał, Kseniu. Widzę, że jesteś bardzo zajęta. Ale b ę d ę za t o b ą tęsknił. Bez Nataszy, Cyryla i ciebie d o m jest taki smutny... N i e odwróciła się, gdy wychodził z pokoju. Po raz kolejny wojna wstrząsała jej życiem. Myślała o tym, żeby przywieźć N a t a s z ę do Paryża, w k o ń c u j e d n a k postanowiła zostawić ją z M a s z ą w wolnej strefie, gdzie - j a k jej się w y d a w a ł o - bę­ dzie bezpieczniejsza. Nadal nie miała wieści od Cyryla. Na próżno sprawdzała długie listy N a r o d o w e g o C e n t r u m J e ń c ó w Wojennych. Napisała do C z e r w o n e g o Krzyża. Dostała odpo­ wiedź, że brat nie figuruje w ich kartotekach. Gabriel nie śmiał p o r o z m a w i a ć z n i ą o tym otwarcie, ale obawiał się, że chłopiec nie żyje. N i e chciała przyjąć tego do wiadomości. Odkąd

18 czerwca n i k o m u nieznany francuski wojskowy, 415

niejaki generał de Gaulle, zaapelował przez londyńskie radio o k o n t y n u o w a n i e walki, w sercach wielu ludzi zakiełkowa­ ła nadzieja. Każdy wierzył w coś innego. Ksenia - w to, że brat żyje. R o z u m i a ł a reakcję Gabriela. Wiedziała, że p o w i n n a m ę ż a wspierać, ale nie mogła bezczynnie trwać przy j e g o boku. Ja­ kaś siła pchała ją do działania, a los z n ó w rzucał ją w dalekie strony. Dopóki M a x był blisko, na wyciągnięcie ręki, m o g ł a pozwolić sobie na obawy. W głębi duszy zawsze wiedziała, że będzie do niego wracać i że wszystko jest kwestią cza­ su. Przy całej o d w a d z e , j a k a cechowała jej charakter, Ksenia bała się kochać. M a x nie tylko zagrażał jej sercu, on dotykał sedna jej duszy. Teraz, gdy ich kraje prowadziły ze sobą woj­ nę, gdy m o g ł a stracić go na zawsze, w y d a ł o jej się nie do p o ­ myślenia, że miałaby przepuścić jakąkolwiek okazję do spo­ tkania z nim.

* Berlin,

listopad

1940

G ł ó d stał się o b s e s j ą żelazną ręką, która ściskała wnętrz­ ności. Był to głód wynikający nie tylko z braku jedzenia, lecz także - i było to znacznie dotkliwsze - z niezaspokojonej po­ trzeby swobody i sprawiedliwości. W i e r n y m towarzyszem te­ go głodu stał się strach. Wszechobecny, nieprzejednany strach, który chwyta ciało w swoje kleszcze rankiem, tuż po przebu­ dzeniu, który czasem łagodnieje tak bardzo, że m o ż n a o nim z a p o m n i e ć , a p o t e m wraca znienacka i człowiek musi się ukrywać, udawać, kłamać. A na początku lat czterdziestych k ł a m s t w o było p o w s z e c h n e w Berlinie, mieście z a m k n i ę t y m , które szaleni w ł a d c y chcieli stworzyć na n o w o w e d ł u g włas­ nej wizji. M a x von Passau nauczył się oswajać tych d w ó c h wier­ nych towarzyszy, którzy nie opuszczali go nigdy. G d y noca416

mi słuchał wycia syren ostrzegających przed nalotem angiel­ skich b o m b o w c ó w i kiedy przygotowywał się do zejścia do schronu, rozmyślał o drodze, którą przebył w ciągu tych kilku ostatnich lat. Jego beztroska i wielkoduszność, wiara czło­ wieka, którą kierował się w pracy, poszukiwanie prawdy, któ­ ra odbijała się w j e g o portretach - wszystko to nieco się zmieniło. M a x spoważniał, stał się bardziej powściągliwy. Nosił w sobie, nie wyrażając ich, wszystkie te emocje, które kiedyś czyniły go szczęśliwym. Potrzebował czasu, by zrozu­ mieć, że w pobliżu czai się absolutne zło, by przyznać, że człowiek jest w stanie pokazać p o t w o r n e oblicze i że pod k a ż d ą w s t r ę t n ą m a s k ą kryje się następna, jeszcze straszniej­ sza. Kilka lat wcześniej, gdy do głosu dochodziły idee nazi­ stowskie, starał się je zrozumieć. Teraz wiedział, że zła nie da się objaśnić. Że trzeba z nim walczyć. Z przerażeniem ob­ serwował zbrodnicze szaleństwo takich ludzi, j a k Heinrich Himmler, Adolf Hitler czy Joseph Goebbels, ale p r a w d z i w y m wstrętem n a p a w a ł o go przyzwalające milczenie, w które po­ p a d ł a z n a c z n a część j e g o rodaków. Ich egzaltacja, podsyca­ na z w y c i ę s t w a m i na p o l a c h walk, ich m i s t y c z n a żarliwość podczas

wojskowych

parad

przed

Bramą Brandenburską

m r o z i ł y mu k r e w w żyłach. W m i e ś c i e roiło się od szpicli, w k a ż d y m c z ł o w i e k u o d o b r o t l i w y m wyrazie twarzy m ó g ł się czaić w r ó g . Z a c h ę c a n o dzieci, żeby d o n o s i ł y na rodzi­ ców, a bezlitosna dyktatura ujarzmiała kolejne kraje Europy. M a x von Passau, M i l o v o n Aschänger, F e r d y n a n d Havel, Walter v o n Briskow i im podobni dysponowali n ę d z n y m i środkami oporu, ale ich skromne czyny były odbiciem pro­ stoty ich dusz. Max, w kapeluszu nasuniętym na brwi i w grubym szaliku owiniętym w o k ó ł szyi, ściskał pod p a c h ą torbę z prowiantem. K o ń c z y ł się m r o ź n y dzień, zapadał zmierzch i czarne szyby n a d a w a ł y d o m o m wygląd ślepców. M a x szedł szybko, tuż przy murach kamienic. Czuł dziwne napięcie w ramionach. G d y nagle wyrosło przed nim d w ó c h mężczyzn w brunatnych 417

m u n d u r a c h ze skarbonkami w dłoniach, przeszukał kieszenie i wyjął drobne. Zawsze miał w zapasie kilka monet. Nie m ó g ł zwracać na siebie ich uwagi, odmawiając datku na „ p o m o c z i m o w ą dla narodu n i e m i e c k i e g o " . R z e k o m o d o b r o w o l n e uczestnictwo ludzi w różnego rodzaju składkach na szczytne cele, co chwila w y m y ś l a n e przez rząd, było w rzeczywistości b e z w a r u n k o w e . Wszyscy wiedzieli, że pieniądze idą na zbro­ jenia i nigdy nie trafiają do potrzebujących, ale każdego, kto uchylał się od datku, u w a ż a n o za osobnika aspołecznego. W Trzeciej Rzeszy, która miała ambicję przetrwać tysiąc lat, ludzie żyjący na marginesie byli bardzo źle widziani. Kilka ulic dalej Max zniknął w przepastnej bramie. P o ­ d w ó r k a kamienic przechodziły j e d n o w drugie i dzięki temu m ó g ł sprawdzać, czy nikt go nie śledzi. Jego s a m o t n e kroki niosły się echem po oblodzonym bruku. Kilkoro mieszkańców tego kompleksu budynków było Żydami. Siedzieli w mieszka­ niach, p o n i e w a ż zgodnie z n a k a z e m władz mogli przebywać na zewnątrz tylko godzinę dziennie i był to czas przezna­ czony na zrobienie zakupów. M a x wszedł na ostatnie piętro, przywarł plecami do ściany i nastawił uszu. Jego oddechy tworzyły w z i m n y m powietrzu kłąbki pary. N i e usłyszał żad­ nego podejrzanego dźwięku. Dyskretnie zapukał trzy razy. N a t y c h m i a s t zazgrzytał z a m e k w drzwiach. - Dobry wieczór, M a x - szepnął Ferdynand. - W c h o d ź , szybko. Zaraz się zacznie. Przyjaciel Maksa miał na sobie rozciągnięty narciarski sweter i w e l u r o w e spodnie. Szpakowate włosy były rozczo­ chrane, j a k b y dopiero wstał z łóżka. Wyglądał na z m ę c z o n e ­ go. M a x zdjął płaszcz, rękawiczki i szalik, po c z y m wszedł za nim do salonu o szczelnie zasłoniętych oknach. Ferdynand kucnął przy ukrytym pod k o c e m odbiorniku r a d i o w y m i za­ czął kręcić gałkami. Od początku wojny słuchanie zagranicz­ nych audycji było zakazane pod g r o ź b ą surowych kar i każ­ dy, kto się tego dopuszczał, m ó g ł być zadenuncjowany przez sąsiada albo p r z y p a d k o w e g o przechodnia. M a x usiadł obok 418

niego, próbując p o m i ę d z y zakłóceniami na falach dosłyszeć nosowy głos dziennikarza B B C . Po zadaniu dotkliwej klęski Francji Hitler sądził, że z Ang­ lią też poradzi sobie bez trudu. Od lipca do października trwały zażarte walki powietrzne między Luftwaffe H e r m a n n a Góringa a brytyjską Royal Air Force. Angielscy piloci z od­ w a g ą i b r a w u r ą stawili czoło N i e m c o m i pokrzyżowali im plan inwazji. Po raz pierwszy naziści ponieśli tak duże straty militarne. Aby osłabić morale przeciwników, N i e m c y podję­ li decyzję o z b o m b a r d o w a n i u Londynu i miast na południu Anglii. M a x i Ferdynand spojrzeli na siebie z niepokojem, usły­ szawszy o dużych nalotach na Coventry, w których bardzo ucierpiała ludność cywilna. Z r z u c o n o tam ponad sześćset ton ł a d u n k ó w wybuchowych, miasto z r ó w n a n o z ziemią, były setki ofiar śmiertelnych. G ł o s angielskiego dziennikarza nie wyrażał żadnych emocji. Anglia trzymała się dzielnie. G d y audycja się skończyła, Ferdynand westchnął, pokręcił gałką, żeby trafić na n i e m i e c k ą stację, po czym wyłączył odbiornik. -

Anglicy stawiają opór - powiedział. - Wspaniale, praw­

da? O d w a g a godna podziwu. G d y b y tylko wykazali się po­ d o b n ą bystrością w tysiąc dziewięćset trzydziestym ó s m y m roku, zamiast pozwalać Chamberlainowi ustępować r a z e m z Daladierem w o b e c dyktatu Hitlera! - dodał nie bez pogar­ dy. - To była j e d y n a prawdziwa okazja, żeby zapobiec tej ka­ tastrofie. Ale nie słuchali tego, co mieli im do powiedzenia tacy ludzie j a k Goerdeler czy generał Beck. Były nadburmistrz Lipska Carl Friedrich Goerdeler był człowiekiem utalentowanym, energicznym i o d w a ż n y m . Od­ m ó w i ł zawieszenia nazistowskiej flagi na ratuszu i zrezygno­ wał z urzędu, gdy zlikwidowano p o m n i k żydowskiego k o m ­ pozytora M e n d e l s s o h n a - B a r t h o l d y ' e g o . Od chwili ogłoszenia planu zniszczenia Czechosłowacji zaangażował się w działal­ ność opozycyjną przeciwko Hitlerowi. Tworzył konserwa­ tywne skrzydło ruchu oporu wspólnie z d y p l o m a t ą Ulrichem 419

von Hasslem i generałem Ludwigiem Beckiem, d a w n y m sze­ fem sztabu generalnego, który p o d a ł się do dymisji, p o n i e w a ż nie zgadzał się z awanturniczą polityką wojenną. - Anglicy nie wierzyli, że część niemieckiej armii m o ż e z b u n t o w a ć się przeciwko kanclerzowi - stwierdził Max. W ich opinii była to zdrada stanu, więc nie brali takiej ewen­ tualności pod uwagę. - Jednak trzeba ich będzie skłonić do przyznania, iż ist­ nieją także inne Niemcy, które walczą, jak m o g ą z tym niego­ dziwym, zbrodniczym r e ż i m e m . Spisałem wszystkie nielegal­ ne czyny, których d o p u s z c z o n o się do tej pory, na w y p a d e k gdybyśmy mieli opowiadać o Hitlerze i j e g o ludziach przed sądem. - Z w a r i o w a ł e ś ! - krzyknął M a x . - To zbyt ryzykowne. Twój nałóg zapisywania wszystkiego jest wręcz groteskowy. Bądź tak miły i spal to j a k najszybciej! Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi. F e r d y n a n d poszedł otworzyć, a M a x wyjął z kieszeni p a c z k ę papierosów. G d y podnosił zapalniczkę, zauważył, że drżą mu ręce. Nagle po­ czuł się wyczerpany. Od początku wojny zdarzało mu się od­ czuwać głębokie przygnębienie, m i e w a ł n a p a d y rozpaczy, od których dostawał zawrotów głowy. Z a d a n i e w y d a w a ł o mu się p o n a d siły. Ilu ludzi b u n t o w a ł o się przeciwko Adolfowi Hit­ lerowi? Spośród tych wszystkich, którzy sprzeciwiali mu się w 1933 roku, wielu zostało z a m o r d o w a n y c h , tysiące z nich zamknięto w obozach koncentracyjnych, torturowano i poni­ żano. Niektórzy dosłownie zniknęli. Po przejęciu władzy na­ ziści bezlitośnie tępili opozycję. O p ó r stawiała tylko garstka najwytrwalszych, którzy kierowali się w i a r ą tak j a k teolog Dietrich Bonhoeffer, n i e z g o d ą na oddanie N i e m i e c w ręce hordy zabójców albo n i e z ł o m n y m pragnieniem przestrzega­ nia fundamentalnych praw człowieka. Do salonu wszedł Milo w szarym m u n d u r z e oficera Wehr­ machtu. Miał zaczerwienione od m r o z u policzki i czubek n o ­ sa. Zacierał dłonie, żeby je rozgrzać. 420

- Kilkudniowa przepustka, w s a m ą p o r ę - powiedział, ściskając przyjaciół. - Już nie w y t r z y m y w a ł e m . Jestem taki szczęśliwy, że m o g ę zobaczyć się z Sofią i z dziećmi, no i spotkać się z w a m i , kochani. B r a k o w a ł o mi was... Proszę, m a m dla ciebie prezent, Ferdynandzie - powiedział, wyjmu­ j ą c butelkę koniaku. - Czyżby nudziło ci się we Francji? - zapytał rozbawio­ ny Max. - A m n i e się zdawało, że wiedziesz tam przyjemne życie. -

Tak czy inaczej z F r a n c j ą k o n i e c . M ó j p u ł k j e d z i e do

Polski. Ale p r z y z n a m ci się, że nie m o g ł e m się p r z y z w y ­ czaić. W m ł o d o ś c i p r z e z trzy lata s t u d i o w a ł e m na Sorbonie i teraz b y ł o mi p r z y k r o , że ludzie k r z y w o na m n i e patrzą. C z ł o w i e k o w i nie j e s t m i ł o , gdy inni traktują go j a k barba­ rzyńcę. Milo von A s c h ä n g e r należał do 9. Pułku Piechoty w Pocz­ damie, w którym liczni oficerowie podzielali opinie M a k s a i j e g o przyjaciół. Wziął od Ferdynanda pełny kieliszek i usiadł w fotelu. Jego niebieskie oczy były smutne, a rysy twarzy wyostrzone. Pochylił się, przygnębiony. - Ale nie to jest najgorsze - podjął. - Najstraszniejsze jest to, że w a l c z ę w imieniu Adolfa Hitlera, mając nadzieję na j e g o porażkę. Pamiętacie, że zastanawiałem się, czy nie odejść z armii, lecz w końcu p o s t a n o w i ł e m zostać, bo nie mieliśmy żadnych szans na obalenie go bez wsparcia sił zbrojnych. Ale gdybym wiedział, że będzie aż tak ciężko... Podczas całej kampanii w Polsce, a później we Francji pro­ w a d z i ł e m ludzi do walki o sprawę, w którą nie wierzę. Cały czas m a m nadzieję, że przy pierwszej nadarzającej się okazji z d o ł a m y unieszkodliwić tego potwora. Nawiązuję kontakty z ludźmi o poglądach p o d o b n y c h do naszych i próbuję prze­ kazać nasze idee. Stałem się zdrajcą swojej ojczyzny - za­ kończył b e z b a r w n y m głosem. - C z a s e m czuję wstyd, patrząc na siebie w lustrze. Mężczyźni milczeli przez chwilę. Nie musieli rozmawiać, 421

żeby się rozumieć, i nie wstydzili się odkrywać wzajemnie przed sobą własnych słabości. Wszyscy trzej byli zdrajcami. W nazistowskich N i e m c z e c h za tę zbrodnię karano ścięciem przy użyciu topora, ale z a n i m w y k o n a n o wyrok, długo tor­ turowano skazańca w lochach przy Prinz-Albrecht-Strasse, w kwaterze głównej gestapo. Każdy z nich był tego świadom, choć woleli nie rozmawiać na ten temat. - N i k o g o i niczego nie zdradzasz - szepnął M a x . - Ten człowiek to tyran. Działa bezprawnie. Was, wojskowych, su­ mienie gryzie jeszcze bardziej, bo musicie składać osobistą przysięgę, ale ta przysięga jest całkowicie niezgodna z kon­ stytucją, pozbawiona sensu. Nie m o ż e m y zgadzać się na sto­ sowanie zbrodniczego prawa ani na krwawe czyny. M u s i m y pozostać wierni własnej koncepcji ludzkiej godności. Jedynej prawdziwej. To kwestia honoru, który pozostaje p o n a d nacjo­ nalizmem. - To Hitler jest zdrajcą ojczyzny - dolał oliwy do ognia Ferdynand. - Z ł a m a ł przysięgę m ó w i ą c ą o działaniu na rzecz narodu niemieckiego i przekształcił demokrację w dyktatu­ rę. Jedyna wierność, na j a k ą p o w i n n i ś m y się p o w o ł y w a ć , to wierność w ł a s n e m u sumieniu. Milo podniósł szklankę na znak, że zgadza się ze słowami w y p o w i e d z i a n y m i przez Maksa. Jego twarz przybrała spokoj­ niejszy wyraz, ale oczy nadal pozostały smutne. Wszyscy znali to w e w n ę t r z n e rozdarcie. Samotność niemieckich opo­ zycjonistów w Trzeciej Rzeszy była tak głęboka, że przypo­ minała czasem przepaść. Czy tego chcieli, czy nie, kraj był w stanie wojny i każdego dnia ginęli żołnierze w niemiec­ kich m u n d u r a c h . Ci mężczyźni, w y c h o w a n i w tradycji lojal­ ności i honoru, nie mogli w y z b y ć się poczucia winy, że nie wkładają wszystkich sił w służbę ojczyźnie. Stawali przed najtragiczniejszym wyborem w życiu. Ich walka nie była rów­ nie oczywista j a k walka obywateli podbitych krajów, bun­ tujących się przeciwko niemieckiemu okupantowi, który na­ j e c h a ł na ich ojczyznę. Ich opór był nieskończenie bardziej 422

bolesny i dramatyczny. Płonął czystym p ł o m i e n i e m wśród chaosu i ciemności. L u d z i e stawiający o p ó r dyktaturze p o t r z e b o w a l i siebie nawzajem, dawali sobie siłę. Tkali d e l i k a t n ą pajęczą sieć w oparciu o stosunki rodzinne i towarzyskie. M a x wiedział o innych grupach oporu w Berlinie. Jedna z nich spotykała się w salonie H a n n y Solf i skupiała wielu członków świata dy­ plomacji. Wszyscy utrzymywali kontakt z a d m i r a ł e m Canarisem, który kierował w y w i a d e m w o j s k o w y m Abwehry. Krył opozycjonistów przy wsparciu szefa swojego gabinetu, puł­ kownika H a n s a Osterà, który niedawno zwerbował do współ­ pracy Ferdynanda. F e r d y n a n d w y d o b y ł z teczki g r u b ą kopertę i rozłożył na stole papiery. M a x i Milo wstali, żeby je przejrzeć. Paszporty, kartki zaopatrzeniowe, d o w o d y tożsamości. Nowiutkie fał­ szywe dokumenty, opieczętowane z n a k i e m swastyki. - Widzę, że służby Abwehry z n o w u świetnie się spisały. Gratuluję, Ferdynandzie. - Milo się uśmiechnął. Ten tylko kiwnął g ł o w ą i odwrócił się do Maksa. - Teraz twoja kolej, stary. Z a w s z e tak samo: spotkanie na dworcu Z o o . Przed odjazdem pociągu o dziesiątej. Ł a t w o ich rozpoznasz. Zdjęcia w d o k u m e n t a c h są autentyczne. M a x przyjrzał się twarzom kobiet i mężczyzn na fotogra­ fiach. Jak zwykle miał się z nimi spotkać pod zegarem w hali dworca. L o k o m o t y w y b ę d ą wypuszczać kłęby dymu. Podróż­ ni b ę d ą biegać po peronach. A on będzie udawał rozkojarzonego przechodnia, potrąci ojca rodziny i wsunie mu do ręki kopertę. Weźmie sobie za punkt honoru, żeby spojrzeć mu w oczy i uścisnąć r a m i ę dla dodania odwagi, a p o t e m szybko odejdzie. Jak zwykle, gdy wróci do d o m u , m i n ą go­ dziny, zanim się uspokoi. - Moltke zaprosił m n i e do siebie, do Krzyżowej - powie­ dział głucho, chowając fałszywe d o k u m e n t y do torby z zapa­ sami. - Jego przyjaciele chcieliby mnie p o z n a ć . Walter opo­ wiadał im o mnie. 423

- Ach, więc zwiedzisz posiadłość „czerwonego b a r o n a " zauważył rozbawiony Ferdynand. - To wielki zaszczyt, wierz mi. B a r d z o go szanuję. Jest wizjonerem. H e l m u t h von Moltke o d m ó w i ł złożenia aplikacji na sędziego w tysiąc dziewięć­ set trzydziestym czwartym roku, bo nie chciał być członkiem N S D A P . Już wtedy m ó w i ł m i , że ten ustrój to katastrofa. To świetny adwokat o międzynarodowej

sławie, lecz przede

wszystkim człowiek wolny wewnętrznie, który pragnie zmie­ nić nasz nieszczęsny kraj w państwo prawa. Mijam go cza­ sem w kuluarach Abwehry. D u ż o podróżuje. Szuka wsparcia głównie w Skandynawii. Jeszcze przez godzinę dyskutowali o p o m y s ł a c h na wy­ zwolenie N i e m i e c spod j a r z m a tyrana, unikając przywoły­ w a n i a s w o i c h najgłębiej s k r y w a n y c h obaw. W k o ń c u j e d n a k musieli się rozstać. Ż e g n a l i się j a k z w y k l e bez w y l e w n o ­ ści. Tylko ich p o w a ż n e spojrzenia z d r a d z a ł y w z r u s z e n i e . W s z y s t k i e próby, na j a k i e w y s t a w i ł o ich życie, sprawiły, że ł ą c z y ł o ich coś więcej niż zwyczajna przyjaźń. To była żarli­ w o ś ć , p o r o z u m i e n i e d u c h o w e . N a cichej ulicy M a x patrzył ze ściśniętym s e r c e m za oddalającym się M i l o n e m do chwi­ li, w której sylwetka w szarym m u n d u r z e r o z p ł y n ę ł a się w ciemności.

* Ksenia szła w dół Wilhelmstrasse. N i e b o było stalowoszare. P a n o w a ł iście polarny mróz, a w powietrzu unosił się za­ pach siarki i śniegu. Ulicami sunęły imponujące czarne mer­ cedesy. Na frontonach oficjalnych gmachów, podobnie j a k w Paryżu, łopotały arogancko czerwone, b u d z ą c e lęk sztan­ dary. M ę ż c z y ź n i w m u n d u r a c h przyspieszali kroku. Na rogu ulicy, w pobliżu hotelu Adlon, skontrolowano dokumenty Kseni. Pokazała w e z w a n i e od ministra propagandy. Spojrzenie policjanta było bez wyrazu. Czując na sobie ten m a t o w y wzrok, odniosła wrażenie, że krew krzepnie jej w żyłach. 424

N i e była przygotowana na to, co poczuła, gdy tylko przy­ j e c h a ł a do Berlina. Stała się dziwnie wrażliwa, całym ciałem reagowała na n e r w o w e napięcie panujące w rządowej dzielni­ cy, pełnej żołnierzy oraz m ł o d y c h kobiet i mężczyzn, pracow­ n i k ó w administracji i wojskowych. Ich wola i żarliwość wi­ doczne były w pewności, z j a k ą kroczyli po ulicach, słychać ją było w głosach nawołujących się przed ministerialnymi g m a c h a m i . W okolicach B r a m y Brandenburskiej i pięknej alei Unter den Linden nie spacerowały j u ż dzieci i z rzadka tylko m o ż n a było spotkać jakiegoś staruszka. N e w r a l g i c z n e serce nazistowskich N i e m i e c chciało być m ł o d e i silne. Este­ tyczne, piękne i zimne. Ksenia uniosła g ł o w ę przed g m a c h e m ministerstwa. M o ­ nolityczna masa budowli przytłaczała ją. Poczuła rozdrażnie­ nie. Z d e c y d o w a n y m krokiem weszła na schody. G d y wyjaś­ niła cel wizyty, m ł o d a kobieta w surowym, szarym kostiumie, o jasnych, spiętych na karku w ł o s a c h poprosiła, żeby poszła za n i ą przez długie, w y k ł a d a n e m a r m u r e m korytarze peł­ ne brązowych popiersi Adolfa Hitlera i Josepha Goebbelsa. W s z y s t k o było tu zbyt d u ż e . Wysokie sufity, wielkie, obwie­ szone k i l i m a m i p o m i e s z c z e n i a , w których g ł o ś n y m e c h e m odbijał się stukot oficerek i b u t ó w na szpilkach. M e g a l o m a ­ nia n a z i s t o w s k i c h w o d z ó w przejawiała się, j a k w starożyt­ nym Rzymie, w ogromie gmachów i cennych materiałach, z j a k i c h je wznosili. K s e n i a b e z w i e d n i e w y p r o s t o w a ł a ra­ miona. Szły tak długo, że Ksenia zaczęła p a n i k o w a ć . C z y kiedy­ kolwiek wydostanie się z tego labiryntu? Wreszcie, na jed­ n y m z pięter, sekretarka zapukała do drzwi i wpuściła ją do środka. Za o g r o m n y m biurkiem o z d o b i o n y m skórą i brązem siedział Kurt Eisenschacht i parafował dokumenty. Za pleca­ mi miał portret Hitlera. Wstał, gdy weszła do gabinetu. Jego twarz tryskała zdrowiem, a świetnie skrojony garnitur nie był w stanie ukryć faktu, że imponująca postać Kurta m o c n o się zaokrągliła od ich ostatniego spotkania. 425

- D r o g a pani, niezmiernie się cieszę, że z n ó w przyjechała pani do Berlina. - Ja również się cieszę, że m o g ł a m tu wrócić - odparła Ksenia, oddając płaszcz sekretarce. U c a ł o w a ł jej dłoń, przytrzymując ją w rękach nieco dłu­ żej, niż b y ł o to konieczne. Nie zareagowała. W gabinecie Eisenschachta było ciepło, ale ona miała wrażenie, że marz­ nie j a k na ulicy. Kurt z u ś m i e c h e m wskazał jej fotel. Nie od­ rywał od niej wzroku. Milczała, zachowując pozory spokoju. To on pierwszy przerwał tę ciszę: - P r z y z n a m pani, że b y ł e m zdziwiony, gdy się dowie­ działem, że towarzyszy pani w delegacji p a n u Lelongowi o d e z w a ł się w końcu. - Nie m o g ł e m o d m ó w i ć sobie przyjem­ ności spotkania się z panią, nawet jeśli otoczenie jest dość urzędowe, a mój czas m o c n o ograniczony. - To dla mnie zbyt wielki zaszczyt. P o p r o s z o n o m n i e tyl­ ko o p o m o c w objaśnieniu specyficznego charakteru pary­ skiej haute couture. Jak z a p e w n e pan wie, dobrze z n a m tę branżę. - A pani z a p e w n e wie, że przyszłość krawiectwa jest w tej chwili zależna od Wielkiej Rzeszy. Teraz, gdy nareszcie pozbyliśmy się szkodliwych żydowskich wpływów, udowod­ n i m y c a ł e m u światu wyższość naszej elegancji i naszych ta­ lentów w tej dziedzinie. - W takim razie nie potrzebujecie nas państwo, p r a w d a ? - Ależ nie m o ż n a w a m o d m ó w i ć p e w n y c h wyjątkowych umiejętności, m a d a m e . F r a n c u s k i szyk, n i e m i e c k a wizja... T r z e b a połączyć nasze siły. - Albo w y e l i m i n o w a ć konkurenta przy użyciu wszelkich możliwych ś r o d k ó w ? - rzuciła, zirytowana. - W y d a w a ł o mi się, że N i e m c y nie potrzebują nikogo i niczego. Twarz Eisenschachta stężała, a spojrzenie stało się bar­ dziej przenikliwe. Serce Kseni zaczęło bić szybciej. Czyżby posunęła się za daleko? C z y Kurt dostrzegł ironię w jej sło­ wach? Nie była stworzona do potyczek słownych z takim re426

kinem j a k on. Nie miała w wystarczającym stopniu perfidii i sprytu, żeby kryć swoje emocje. - Pan Lelong doskonale wyłuszczył problem - podjęła pojednawczym tonem. - Jak m o ż e c i e planować przewiezie­ nie tak dużej liczby projektantów i wykwalifikowanych pra­ cownic do Berlina i do Wiednia? Te kobiety u s c h n ą z tęskno­ ty za d o m e m . Nie w s p o m n ę o setkach dostawców, którzy tworzą niezbędne dodatki. Trzeba słuchać Luciena Lelonga. Zduście inspirację kreatorów, zmarnujcie p r z e k a z y w a n ą z po­ kolenia na pokolenie wiedzę, a cały ten przemysł legnie w gruzach. Haute couture jest nierozerwalnie związana z Pa­ ryżem. Trzeba być ślepcem, żeby tego nie zrozumieć, i trudno mi uwierzyć, że administracja tak potężna j a k w a s z a nie jest w stanie tego dostrzec. - N i e czekaliśmy na Paryż, żeby zaistnieć. Koniec z k o m ­ pleksem niższości, który tak często paraliżował naszych kre­ atorów. Od dziś to my z m i e n i a m y świat. Niech pani spojrzy na naszych architektów, rzeźbiarzy, nasze poszukiwania arty­ styczne... - Właśnie. Nie wątpię, że wasi projektanci potrafią wska­ zać drogę - odpowiedziała Ksenia łagodniej. - N i e m c y nie potrzebują nas, żeby u d o w o d n i ć swój talent. Zostawcie pa­ ryską haute couture tam, gdzie jej miejsce. Jak sugeruje pan Lelong, każdy kraj powinien kreować w ł a s n ą m o d ę . Byłoby uwłaczające sądzić, że Berlin potrzebuje Paryża, by rozsławić swój styl na całym świecie, prawda? U ś m i e c h n ę ł a się niewinnie. Eisenschacht wyglądał na od­ prężonego. Rozległo się pukanie do drzwi. Do gabinetu we­ szła sekretarka z teczką pod pachą. - H e r r Lelong i francuska delegacja j u ż tu są - oświad­ czyła. -

Doskonale - odparł radośnie Eisenschacht. - Pani chy­

ba nie uczestniczy w tej naradzie, prawda, m a d a m e ? - Nie w tej - odparła Ksenia, udając idiotkę. - Wolę po­ zostać przy nieformalnych spotkaniach.

Dyskusje specjali427

stów są dla mnie zbyt p o w a ż n e . Wszystkie te liczby śmiertel­ nie m n i e nudzą. Była p e w n a , że jej n a i w n o ś ć u s p o k o i ł a Eisenschachta. M ę ż c z y z n a taki j a k on był p r a w d o p o d o b n i e przekonany, że kobieta nie jest w stanie przekroczyć p e w n e g o określonego progu inteligencji. Podając Kseni płaszcz, szepnął jej do ucha: - Do zobaczenia, moja droga Kseniu. Pozwoli pani, że b ę d ę ją tak nazywał? Z wielką przyjemnością zobaczę dziś p a n i ą na w i e c z o r n y m przyjęciu. P o r o z m a w i a m y na lżejsze te­ maty. Te wszystkie n u d n e rozważania nie p o w i n n y zatruwać n a m życia. Pochyliła głowę. Odetchnęła dopiero, gdy wyszła na świe­ że powietrze. Od dnia przyjazdu do Berlina kilkakrotnie tele­ fonowała do Maksa. Nikt nie odbierał - ani w domu, ani w pracowni. N i e m o g ł a dłużej czekać, musiała j a k najszyb­ ciej zobaczyć Sarę. Podniosła rękę, zatrzymała taksówkę i po­ dała szoferowi ostatni adres, jaki Sara przekazała jej w liście. Błagała niebiosa, żeby ją tam zastać. Wąska uliczka pełna stłoczonych kamieniczek o spęka­ nych fasadach znajdowała się w dzielnicy Berlina, której Ksenia j e s z c z e nie znała. Pod ścianami przemykali przechod­ nie w zniszczonych ubraniach. Z a w a h a ł a się przez chwilę i sprawdziła adres. Na j e d n y m z b u d y n k ó w wisiała tablica, na której gotyckie litery oznajmiały, iż k a m i e n i c ę tę zamiesz­ kują Żydzi. Korytarz był ciemny i Ksenia po o m a c k u szu­ kała włącznika światła. Na skrzynkach na listy nie dostrzeg­ ła żadnych nazwisk. Stróżówka była zamknięta na klucz. Nieco zagubiona, Ksenia weszła na pierwsze piętro i zapu­ kała. Nikt się nie odezwał. Czy p o w i n n a zaczekać, aż ktoś pojawi się w drzwiach? Przeszył ją dreszcz. Na korytarzu pa­ n o w a ł a przenikliwa wilgoć. Weszła na drugie piętro, prze­ mierzyła korytarz i zadzwoniła do innych drzwi. Po kilku ciągnących się w nieskończoność minutach ktoś je wreszcie uchylił. Pojawiła się w nich niewyraźna sylwetka m ę ż c z y z n y 428

okutanego w płaszcz, w czapce naciągniętej na oczy. Patrzył na nią ze strachem. -

Przepraszam, że przeszkadzam, gnädiger Herr. S z u k a m

Frau Lindner. Wie pan m o ż e , na którym piętrze mieszka? - Tu nie ma żadnych Lindnerów - mruknął staruszek. - O n a szuka żony Victora Seligsohna - rozległ się drżący głos. W drzwiach pojawiła się starsza pani, odepchnęła mę­ ża i podniosła głowę. - Po co jej pani szuka? - spytała po­ dejrzliwie. - Jestem jej przyjaciółką. M u s z ę się z n i ą zobaczyć, żeby p o r o z m a w i a ć o jej dzieciach. Wie pani m o ż e , czy ona nadal tu mieszka? To ostatni adres, jaki mi podała. Staruszka zastanawiała się przez chwilę, mierząc Ksenię wzrokiem, po czym postanowiła odpowiedzieć. - Piętro wyżej, ostatnie drzwi na prawo. - Dziękuję pani. C h o ć kamienica była stara, Ksenia zauważyła, że klatka schodowa jest czysta, a miedziane przyciski d z w o n k ó w przy drzwiach - wypolerowane. Tym razem otworzyła jej Sara. Na szyi miała zawieszoną miarkę krawiecką. U b r a n a była w gru­ by sweter z golfem i starą w e ł n i a n ą spódnicę. C i e m n e włosy związała w s k r o m n y kucyk, odsłaniając n i e u m a l o w a n ą twarz o bezbarwnych ustach. Zbladła na widok gościa. - Ksenia! - krzyknęła osłupiała. - Jak to m o ż l i w e ? ! Pro­ szę wejść! Kilka minut później Ksenia siedziała w niewielkim salo­ nie, którego nie był w stanie ogrzać maleńki piecyk węglowy. Ściany pokoju pokrywała wyblakła tapeta. Na stole w nie­ ładzie leżały książki. W kącie, na p o l o w y m łóżku, walały się stosy starych ubrań. Sara u ś m i e c h n ę ł a się niepewnie, odkła­ dając naparstek i miarę. - C a ł y m i dniami szyję. To j u ż nie jest kwestia elegancji, tylko przetrwania. Żydzi nie mają p r a w a k u p o w a ć ubrań dla kobiet i dzieci. Z a k a z a n o n a m nawet k u p o w a n i a n o w y c h tka­ nin, więc stałam się ekspertem od poprawek krawieckich 429

zakończyła z ironią. - Ale proszę opowiedzieć mi o Feliksie i Lilii - rzuciła łapczywie, a jej oczy stały się jeszcze więk­ sze. - Jak się mają? -

Świetnie - zapewniła ją pospiesznie Ksenia z uśmie­

chem. - Proszę, przywiozłam pani kilka zdjęć - dodała, otwie­ rając torebkę. - Mieszkają na południu Francji z m o j ą c ó r k ą Nataszą. C z u w a nad nimi moja siostra Masza. Są tam bez­ pieczni. Nic złego nie m o ż e im się stać. Wolałam wysłać ich w p e w n e miejsce, gdy N i e m c y wkroczyli do Francji. Oczy Sary napełniły się łzami, podniosła drżącą rękę do ust. Wstrząśnięta Ksenia usiadła obok niej i m o c n o ją przytu­ liła. Przez grubą dzianinę swetra czuła wątłe ciało kobiety, która łkała, przytulona do jej ramienia. -

Są bardzo dzielni i dobrze rozumieją się z m o j ą c ó r k ą -

ciągnęła Ksenia. - M ó w i ą biegle po francusku. Z a d b a ł a m o prywatne lekcje, gdy tylko przyjechali. Felix jest świetnym uczniem, a Lilii kontynuuje n a u k ę gry na pianinie, j a k sobie pani tego życzyła. Proszę spojrzeć, j a k wyrośli! Lilii jest uro­ cza. Mają kolegów w szkole. M a s z a ma d w u l e t n i ą córeczkę. Jest wspaniałą matką. To odpowiedzialna osoba. M o ż e pani jej ufać tak s a m o j a k mnie. Ksenia zauważyła, że m ó w i bez ładu i składu, ale czuła beznadziejną potrzebę ukojenia Sary, która wprost pożerała wzrokiem czarno-białe fotografie. Domyślała się, j a k zrozpa­ czona musi być matka, która od d w ó c h lat nie widziała swo­ ich dzieci. - Dlaczego pani do nich nie dołączyła, Saro? - szepnę­ ła. - Przecież miała pani wszystkie potrzebne dokumenty. Sara potrzebowała kilku chwil, żeby się uspokoić. - Nie m o g ł a m zostawić starej matki samej, poza tym chcia­ ł a m zaczekać, aż Victor wyjdzie z Sachsenhausen. Mieliśmy wyjechać wszyscy razem. Wypuścili go w końcu w marcu zeszłego roku. Ale był... Mój Boże... Zadrżała. Wbiła w Ksenię wzrok i zaczęła pospiesznie szeptać: 430

- Miał o d m r o ż o n e ręce i stopy. Więźniowie o b o z ó w mu­ szą godzinami stać na zimnie. O g o l o n a głowa. Przy dwudziestostopniowych m r o z a c h ! I do tego tortury. Poniżenia... Na­ wet sobie pani nie wyobraża. Śpią ściśnięci w barakach... Robactwo... Choroby... Miał rany na całym ciele. M u s i a ł a m go leczyć. Już nawet m ó w i ć nie miał siły. Teraz czuje się le­ piej, ale nie wiem, czy kiedykolwiek dojdzie do siebie - do­ dała ł a m i ą c y m się głosem, pochylając głowę. Ksenia uklękła tuż przed Sarą i ujęła jej lodowate ręce. Jak ją pocieszyć? Nie wiedziała, co powiedzieć. Nic nie m o g ­ ło ukoić bólu tej kobiety, która j e s z c z e nie tak d a w n o odbie­ rała w Paryżu medal za swoją pracę, kobiety inteligentnej i utalentowanej, która tamtego dnia tak pięknie wyglądała w eleganckiej sukience, a dziś narażona jest na prześladowa­ nia ze strony przedstawicieli p o t w o r n e g o reżimu. Z m i e s z a n a Ksenia położyła czoło na dłoniach Sary, j a k gdyby składała p o k ł o n przed o g r o m e m jej cierpienia. - Moja m a t k a zmarła miesiąc temu - ciągnęła Sara. - To było j a k wyzwolenie. N i e zdołaliśmy zdobyć dla niej wizy. M a x i Ferdynand zrobili wszystko, co w ich mocy, próbowali przerzucić nas przez Szwajcarię, ale teraz jest to znacznie trudniejsze niż na początku wojny. - Victor m ó g ł b y odbyć tak d ł u g ą podróż? - Będzie musiał - szepnęła Sara. - Nie m o ż e tu zostać. Nikt nie m o ż e tu zostać. Ja i tak m i a ł a m szczęście. Zamiesz­ k a ł a m tu dzięki p o m o c y Maksa. Nie mogliśmy dłużej zostać u niego. To było zbyt niebezpieczne. Jego dozorca to gorliwy nazista. Bardzo nieprzychylnie odnosił się do Ż y d ó w w ka­ mienicy. M a x przynosi mi j e d z e n i e i węgiel, żebyśmy mieli czym palić w piecu. W innych mieszkaniach jest bardzo zim­ n o , a nasze racje żywności są tak niewielkie, że wkrótce za­ c z n i e m y u m i e r a ć z głodu. Ksenia wstała. Była spięta, czuła ucisk w żołądku. -

P r ó b o w a ł a m się z nim skontaktować, ale nie odbiera te­

lefonu. Jak on się m i e w a ? 431

Sara spojrzała na n i ą z ożywieniem i zawahała się przed odpowiedzią. -

Wyjechał na kilka dni na Śląsk, ale niedługo wróci.

Niepokoję się o niego. -

Dlaczego?

- Jest nieostrożny. Wszyscy dziennikarze i fotografowie podlegają Goebbelsowi, ale od początku wojny M a x balansu­ je na ostrzu noża. Przez jakiś czas pracował dla agencji Hein­ richa Hoffmanna, którego Goebbels nienawidzi. Ze swojej strony M a x nie m ó g ł dłużej znieść przyjaźni, j a k a łączy Hit­ lera z j e g o osobistym fotografem. Miał poczucie, że oddaje swój talent na służbę nazistowskiej propagandzie. Zadowala się więc robieniem studyjnych portretów bez znaczenia. Żoł­ nierze, którzy j a d ą na front i c h c ą zostawić pamiątkę narze­ czonej, chrzty, śluby... I zdjęcia mody, ma się rozumieć. Re­ żim przywiązuje do niej w a g ę ze względu na morale narodu. M a x zarzucił wszelkie artystyczne poszukiwania. Jakby coś w nim pękło. Ale czy m o ż n a mieć o to do niego pretensje? Świat zwariował. W N i e m c z e c h dzieją się straszliwe rzeczy. - Nie tylko u was - rzuciła Ksenia. Lęk sprawił, że łat­ wiej się irytowała. - Wy, Żydzi, macie na p e w n o strasznie ciężkie życie, ale inni, ci prawdziwi Niemcy... - P r o s z ę tak nie m ó w i ć - odparła oschle Sara. - Proszę nie w p a d a ć w p u ł a p k ę tych potworów. U w a ż a m się za t a k ą s a m ą N i e m k ę j a k Max. Mężczyźni i kobiety, którzy w a l c z ą u boku F e r d y n a n d a i Maksa, nie dzielą ludzi w ten sposób. My, Niemcy, cierpimy z p o w o d u tyranii, jakiej nikt nigdy nie zaznał. - Ale większa część narodu na to się z g a d z a ! - uniosła się Ksenia. - Wystarczy spojrzeć, j a k przy każdej okazji wyma­ chują nazistowskimi chorągiewkami. O d p o w i a d a im prześla­ d o w a n i e Żydów. Ukradli w a m d o m y i firmy, a teraz zaczy­ nają robić to samo gdzie indziej. Pozwalają na bezlitosne plądrowanie o k u p o w a n y c h krajów. Klaszczą, gdy Luftwaffe

432

niszczy miasta takie j a k Rotterdam czy Coventry. G d y ucie­ k a ł y ś m y z dziećmi na południe, ostrzelano nas na drodze. Wyobraża sobie pani? N i e w i n n e kobiety i dzieci. To cud, że nie zginęliśmy. Mój ojciec i moi wujowie byli oficerami Gwardii Carskiej. Z n a m kodeks h o n o r o w y p r a w d z i w e g o żoł­ nierza. Naziści to barbarzyńcy, dla których nie ma świętości, a N i e m c y wspierają ich i dodają im odwagi. Kraj stoi m u r e m za Adolfem Hitlerem i wie pani to tak samo dobrze j a k ja. N a l e ż y ubić tego szakala i się z b u n t o w a ć ! Ksenia przerwała, zdyszana. - Nie wszyscy są tak odważni j a k pani - powiedziała Sara, uśmiechając się smutno. - Ludzie się boją. O siebie i o swoje rodziny. Od tylu lat funduje im się pranie mózgów. - Ale proszę spojrzeć, co oni z p a n i ą zrobili - powie­ działa Ksenia, zataczając krąg ręką. - To h a ń b a ! Jak m o ż e ich pani t ł u m a c z y ć ? N i e n a w i d z ę ich z całego serca. - Moja żona ich nie tłumaczy. - P o w a ż n y głos rozległ się tak niespodziewanie, że Ksenia drgnęła. - O n a nie ma czasu ich nienawidzić. Jest zbyt zajęta tym, żeby przeżyć. W drzwiach stał wysoki, przerażająco chudy mężczyzna. Miał czarne włosy i wystające kości policzkowe. Trzymał m a ł ą dziewczynkę, która ssała kciuk. - Victor, obudziłyśmy cię? - zaniepokoiła się Sara, wsta­ j ą c , żeby wziąć od niego córeczkę. - To nie ma znaczenia - odparł z u ś m i e c h e m . - Bardzo się cieszę, że m o g ę wreszcie poznać damę, która od d w ó c h lat c z u w a nad Feliksem i Lilii. Słuchając pani, nabrałem pew­ ności, że nasze dzieci są w dobrych rękach. Sara powiedziała mi, że jest pani kobietą z charakterem, Kseniu Fiodorowno. Ale nie dodała, że jest pani kobietą p e ł n ą w e w n ę t r z n e g o światła. Podszedł, kulejąc, pochylił się nad K s e n i ą i u c a ł o w a ł jej rękę, po czym dodał p o w a ż n i e : - A teraz p r o s z ę opowiedzieć mi o dzieciach.

433

W świetle skrzących się żyrandoli jednej z sal w Minister­ stwie P r o p a g a n d y Ksenia prezentowała się świetnie. Stała wyprostowana i spokojna w wieczorowej sukni z czerwonego aksamitu. W uszach miała długie rubinowe kolczyki, j a s n e włosy związała w luźny kok. Przyglądała się c h ł o d n o białym gorsom mężczyzn we frakach i ich m a ł ż o n k o m w sukniach ze sztucznego jedwabiu, które trzymały w dłoniach kieliszki z w i n e m musującym. Nic tu nie wskazywało na to, że w ca­ ł y m kraju brakuje żywności i ubrań. Posiłek podany na białej porcelanowej zastawie ze złotym m o t y w e m był bardzo obfity. Wina - doskonałe. Dekoracje z kwiatów i świec ułożone pod linijkę na a d a m a s z k o w y c h obrusach. Przyjęcie ubarwiło kilka przemówień, ale przede wszystkim chodziło o zrobienie wra­ żenia na zagranicznych gościach. Głosy sytych biesiadników, zebranych p o d olbrzymią swastyką, niosły się e c h e m po lu­ strzanej sali. Do Kseni docierały strzępy r o z m ó w p r o w a d z o ­ nych po w ł o s k u i po francusku. W Krzyżach Żelaznych i or­ derach przypiętych do klap m u n d u r ó w odbijało się światło. U ś m i e c h y były ostre j a k ukąszenia. Kątem oka dostrzegła Luciena Lelonga. Miał z m ę c z o n ą twarz, ale wyglądał na z a d o w o l o n e g o . G d y podszedł do niej, żeby towarzyszyć jej podczas kolacji, zwierzył się, że nego­ cjacje są na dobrej drodze. Jeszcze nic nie było przesądzone, ale haute couture najprawdopodobniej

z a c h o w a paryską sie­

dzibę, pozostając j e d n o c z e ś n i e pod n i e m i e c k ą kontrolą. Lelong p l a n o w a ł opracować w najbliższym czasie kartę praw projektantów i postara się o pozwolenia, dzięki którym kraw­ cy b ę d ą mogli zaopatrywać się w surowce. To umożliwiłoby niektórym w y b r a n y m d o m o m m o d y k o n t y n u o w a n i e działal­ ności i wystawianie kolekcji. G d y podeszła do nich M a g d a Goebbels, Lucien zrobił uprzejmą minę. Ż o n a ministra dora­ stała w Brukseli i świetnie znała francuski. Ksenia zauwa­ żyła, że ma opuchniętą twarz i nieobecne spojrzenie. Od męż434

czyzny siedzącego obok niej przy stole dowiedziała się, że Frau Goebbels całkiem n i e d a w n o wydała na świat córeczkę. Minister m ó g ł się teraz puszyć j a k o ojciec sześciorga dzieci. Joseph Goebbels był całkiem blisko, śmiał się głośno i gesty­ kulował, uwodząc kilka wpatrzonych w niego kobiet. G d y Ksenia ścisnęła mu rękę na powitanie, musiała się powstrzy­ m a ć , żeby nie zmierzyć go w z r o k i e m od stóp do głów. Był ni­ ski i niezgrabny, miał wielką g ł o w ę i wątłe ciało, ale j e g o ciemne oczy błyszczały mocno na bladej twarzy. Ksenia, uśmie­ chając się krzywo, pomyślała, że skoro tak odrażający męż­ czyzna m o ż e poszczycić się tyloma miłosnymi podbojami, oznacza to tylko jedno: władza zaślepia kobiety. Gdy nazistow­ scy w o d z o w i e rozprawiali o wyższości rasy aryjskiej i chwa­ lili u r o d ę z g o d n ą ze starannie o p r a c o w a n y m i estetycznymi k a n o n a m i , ich w ł a s n a brzydota była j e s z c z e wyraźniejsza. Nagle Ksenia usłyszała, że ktoś r o z m a w i a po rosyjsku. Zadrżała. D w ó c h d y p l o m a t ó w gawędziło półgłosem. Byli niezmiernie wytworni, ubrani w c i e m n e garnitury. Obserwo­ wali salę. Pierwszy raz, odkąd w y g n a n o ją z kraju, Ksenia miała do czynienia z Sowietami. Była jak ogłuszona. Nagle wróciło do niej w s p o m n i e n i e rodzinnego d o m u , przypomnia­ ła sobie zapach tytoniu i wosku pszczelego, którym konser­ w o w a n o podłogi w westybulu. Cóż z tego, skoro żyrandole rozprysły się od strzałów karabinowych, krew jej ojca trys­ kała na fotel, a przed nim leżały rozrzucone białe kartki. Kse­ nia zachwiała się i wbiła paznokcie w dłoń, żeby przywołać się do porządku. Iluż niewinnych ludzi zmasakrowali przez te wszystkie lata? Stalin uczynił z Rosji niewolnicę. Były setki tysięcy ofiar. Głód, deportacje, masowe egzekucje... Kto spra­ wi, że skończą się te przyprawiające o zawrót głowy zbrod­ nie? Ksenia przełknęła ślinę i odwróciła się na pięcie. - Już pani w y c h o d z i ? Marietta Eisenschacht miała na sobie suknię z czarnej kre­ py, siatkę na włosach i diamenty w uszach. Wydawała się zdenerwowana, niemal krucha. 435

-

Dość się napatrzyłam - odparła Ksenia.

-

Ma pani szczęście - stwierdziła z ironią Marietta. - My

m u s i m y zostać. - Ale m a c i e z tego same korzyści, nieprawdaż? Zwłasz­ cza pani. Przechadzając się dziś po mieście, z a u w a ż y ł a m , że pani mąż jest n o w y m właścicielem d o m u t o w a r o w e g o Lind­ nera. Między innymi. - Co z tego, skoro półki są puste? - Co z tego, skoro pozostajecie głusi na krzyki ofiar? Marietta u ś m i e c h n ę ł a się z i m n o i delikatnie wzruszyła ra­ mionami. - N i e wiem, do czego pani zmierza. - W takim razie nic nie m o g ę dla pani zrobić, a koniec m o ż e być tylko straszniejszy. Proszę wybaczyć, ale m u s z ę wyjść. Nie m o g ę tu oddychać. Odsunęła się na bok i ruszyła w stronę szatni. Jej obcasy stukały głośno o posadzkę, lecz ona słyszała tylko bicie włas­ nego serca. Drżącymi rękoma grzebała w torebce w poszuki­ waniu numerka. Poprosiła, żeby przywołano dla niej taksów­ kę. G d y wyszła, m r o ź n e powietrze zacisnęło się w o k ó ł niej j a k imadło. Przez szybę s a m o c h o d u obserwowała zamknięte na cztery spusty budynki i opustoszałe ulice, po których cho­ dzili wyłącznie żołnierze. Kilka samotnych świateł błyszcza­ ło w nocnej ciemności niczym sygnały alarmowe. A Ksenia j e c h a ł a do M a k s a z n e r w a m i j a k p o s t r o n k i , z sercem j a k otwarta rana. Przebijała się przez mrok, żeby nareszcie do­ trzeć do mężczyzny, którego kocha, j a k b y robiła rzecz najoczywistszą na świecie. Ciszę Berlina rozdarło g w a ł t o w n e wycie. Długi lament wzniósł się ku niebu, które przeczesywały teraz m o c n e re­ flektory w poszukiwaniu wrogich samolotów. Samochód zje­ chał na chodnik. - Proszę się nie z a t r z y m y w a ć ! - nakazała Ksenia. - To zabronione. Trzeba ukryć się w p i e r w s z y m napotka­ nym schronie - odparł szofer. 436

-

Proszę j e c h a ć ! - krzyknęła. - Już niedaleko. Niech się

pan pospieszy! Szofer, trochę zbity z tropu, posłuchał i szybko przejechał przez skrzyżowanie, żeby z a p a r k o w a ć przed k a m i e n i c ą Mak­ sa. Ksenia zapłaciła i podbiegła do budynku. D o z o r c a oświet­ lał hol l a m p ą naftową. Ksenia złapała go za ramię i zapytała, na którym piętrze mieszka Max. Spojrzał na nią zaskoczony. - Na piątym. Ale musi pani zejść z nami do piwnicy. Dla świętego spokoju obiecała mu, że zejdzie najszyb­ ciej, jak będzie mogła, i utorowała sobie drogę p o m i ę d z y mieszkańcami, którzy tłoczyli się przy zejściu do schronu. Ktoś p o p c h n ą ł ją na s c h o d a c h . U d e r z y ł a r a m i e n i e m o ścianę, lecz w c h o d z i ł a dalej. Myślała, ż e M a x n a p e w n o w r ó c i ł j u ż ze Śląska, bo przecież o n a przyszła, aby p o w i e d z i e ć m u , że go k o c h a , że z a w s z e k o c h a ł a tylko j e g o . Wyjęła zapalnicz­ kę i oświetliła pogrążony w ciemności korytarz. Dotarła do drzwi i zadzwoniła. N i e odpuszczała. Syreny na zewnątrz nie kończyły swego p o n u r e g o wycia. - Boże, spraw, aby był w d o m u - modliła się gorączko­ w o . Postanowiła, że będzie czekać tu, na tym pustym, lodo­ w a t y m korytarzu, tyle, ile będzie trzeba, przez długie godzi­ ny, dni, przez całe życie, aż do j e g o powrotu. Nagle drzwi się otworzyły. Słabe światło oświetliło korytarz. M a k s stanął na­ przeciw niej. Miał s m u t n ą twarz, rozczochrane włosy. Za­ drżał ze zdumienia na jej widok. Ksenia stała zastygła, nie­ zdolna do w y m ó w i e n i a słowa.

Jej

życie nabrało

innego

wymiaru, bo wreszcie zdołała spojrzeć prawdzie w oczy. K o ­ chała tego m ę ż c z y z n ę . Za j e g o prawość, odwagę, za j e g o ta­ lent. K o c h a ł a go, p o n i e w a ż ją inspirował, pokazał jej, k i m na­ p r a w d ę jest, b o j ą rozśmieszał. N i e m o g ł a żyć bez zapachu j e g o ciała. K o c h a ł a go od chwili, w której ich spojrzenia spo­ tkały się w barze na Montparnassie, i wiedziała, że będzie go k o c h a ć aż do ostatniego tchnienia. A j e d n o c z e ś n i e Ksenia F i o d o r o w n a Ossolina j e s z c z e nigdy nie czuła się taka bez­ bronna. C a ł e jej życie sprowadzało się do tych paru sekund. 437

Jeszcze nigdy nie była tak szczera i tak wrażliwa j a k teraz, gdy odłożyła na bok swój pancerz i swoje lęki. Max powoli podniósł rękę i pogłaskał ją po policzku. Rysy j e g o twarzy złagodniały, ale spojrzenie pozostało zgaszone. -

M i a ł e m nie s c h o d z i ć do p i w n i c y z innymi - p o w i e ­

dział. - Ale skoro ty tu jesteś, to chyba to zrobimy. - N i e . Nie trzeba. C h c ę zostać u ciebie. - To niebezpieczne. - Nie. N i c n a m się nie stanie. Nie dziś wieczorem. - Bo tak pani postanowiła, Kseniu F i o d o r o w n o ? - zapytał rozbawiony. Rozłożyła ręce, uśmiechnęła się lekko. - G d y kobieta przychodzi do mężczyzny, którego kocha, czuwają nad nimi anioły. Przez przystojną twarz M a k s a przebiegł bolesny skurcz. - To rosyjskie przysłowie? - To prawda uniwersalna. A teraz w p u ś ć m n i e do środka, bo zapuszczę korzenie na progu. Przez cały nalot siedzieli przytuleni, oparci o ścianę salo­ nu, na w y p a d e k gdyby p o d m u c h eksplozji wybił szyby w ok­ nach. C z e r w o n e i zielone rozbłyski oświetlały pokój. Samo­ loty latały tak nisko, że drżały ściany, a ryk ich silników był tak głośny, że czuli go w swoich ciałach. W oddali słyszeli w y b u c h y i zgrzyty działka przeciwlotniczego, które strzelało do b o m b o w c ó w . M a x otoczył r a m i o n a m i Ksenię, a ona p o ­ łożyła g ł o w ę na j e g o piersi. Czuła oddech k o c h a n k a we włosach, j e g o usta na policzku, i niczego się nie bała. Była spokojna. Myślała, że mogłaby się stąd nie ruszać. Już nigdy. Jak długo tak siedzieli? G o d z i n ę , dwie? Jakie to ma zna­ czenie. W piwnicach i schronach berlińczycy grali w karty, robili na drutach, czytali przy świecach, odmawiali pacierze. Na p e w n o byli ranni i zabici i M a x niepokoił się o Ksenię. Miesiąc wcześniej, podczas pierwszych nalotów, b o m b y znisz­ czyły kilka szpitali. Ucierpiały niemal wszystkie dzielnice. 438

Jednak M a x nie miał siły w y m a g a ć od Kseni, by zeszła do schronu. Miał wrażenie, że j e g o przepełnione u d r ę k ą i lękiem ciało w a ż y tonę. Źle sypiał - nie tylko z p o w o d u nocnych alarmów, które budziły wszystkich berlińczyków, lecz także dlatego, że nie potrafił j u ż odpoczywać. A dziś w d y c h a ł za­ pach Kseni, pieścił jej twarz i z zachwytem czerpał od niej nieoczekiwane pocieszenie. G d y odleciały ostatnie samolo­ ty, w ich uszach nadal dźwięczał ryk ich silników. Wreszcie syrena obwieściła koniec alarmu. M a x p o m ó g ł Kseni wstać i zapalił kilka lamp. Dopiero teraz m o g ł a mu się dokładnie przyjrzeć. Schudł, a rysy j e g o twarzy wyostrzyły się, wymazując z niej ostatnie ślady młodzieńczości. Ale bez wątpienia największe wraże­ nie wywarły na niej j e g o oczy - zupełnie bez wyrazu. - Nie zapytasz, co robię w Berlinie? - zauważyła niespo­ kojnie. - Jestem przesądny. Powiedziałaś mi coś przed nalotem, ale zastanawiam się, czy to nie był sen. Natychmiast poczuła dobrze jej znany, kwaśny smak trwo­ gi. Nadeszła chwila, w której będzie musiała wyznać mu praw­ dę. Nie m o g ł a przewidzieć j e g o reakcji. P e w n e g o pięknego, letniego wieczoru w Paryżu Sara Lindner powiedziała jej, że p o w i n n a w y k a z a ć się odwagą. Stwierdziła też, że któregoś dnia będzie musiała p o m ó c M a k s o w i . Teraz Ksenia zrozu­ miała, dlaczego. Jeżeli M a x będzie poświęcał się tak jak do tej pory, nie dożyje k o ń c a wojny. -

K o c h a m cię, Max. Przyjechałam cię przeprosić.

- Za to, że m n i e kochasz, czy za to, że czekałaś tyle lat, aby mi o tym powiedzieć? - rzucił z goryczą. - Za to, że nie potrafiłam ci o tym powiedzieć, gdy byłam z t o b ą w ciąży. M a x zbladł. W j e g o spojrzeniu pojawił się błysk gniewu, niemal nienawiści. Zachwiał się, po c z y m usiadł na kanapie ostrożnie i powoli, jakby był ranny. Ksenia nie spuszczała go z oczu. Najwyraźniej nie miał ochoty zrobić niczego, żeby 439

ułatwić jej to zadanie. Była sama. Jak zwykle. Drżącą dło­ nią m u s n ę ł a suknię, którą kiedyś zaprojektowała Sara, j a k b y chciała zaczerpnąć z niej nieco siły. - Z a c h o w a ł a m się jak tchórz. N i e wiedziałam, j a k ci o tym powiedzieć. Bałam się, że będziesz ode m n i e chciał tego, czego nie m o g ł a m ci dać. Że będziesz w y m a g a ł ode mnie miłości równie bezwarunkowej j a k ta, którą ty m n i e da­ rzyłeś. Ja nie m o g ł a m tak ryzykować. M i a ł a m zamiar urodzić to dziecko i w y c h o w a ć je sama, ale do tego również zabrakło mi odwagi. Gabriel Vaudoyer zaproponował, że przyjmie do siebie moją rodzinę. Dał mi poczucie bezpieczeństwa i przy­ jaźń. W t a m t y m m o m e n c i e mojego życia bardzo go potrzebo­ wałam. M a x zacisnął pięści. Był wściekły. -

I nie przeszkadzało ci, że moje dziecko nie nosi mojego

nazwiska! I nic mi nie powiedziałaś, chociaż kilka lat później z n ó w zostaliśmy k o c h a n k a m i ! - N i e p o w i n n a m tego robić. M o g ę tylko prosić cię o wy­ baczenie. - W Paryżu mówiłaś, że m a s z córkę, prawda? W j a k i m jest teraz wieku? - zapytał b e z b a r w n y m głosem. - N a t a s z a skończyła trzynaście lat. - Trzynaście lat... To cała wieczność. Wstał, przysunął do siebie stolik na kółkach, zastawiony kryształowymi flakonami, nalał alkoholu do szklanki i wypił do dna. O b s e r w o w a ł a każdy j e g o gest, j a k b y widziała go po raz ostatni. Czuła, że ostrze sztyletu przeszywa jej serce. Nie wyobrażała sobie, że cierpienie M a k s a sprawi jej aż taki ból. A więc to właśnie była miłość. O d c z u w a n i e cierpienia kocha­ nej osoby. - I oczywiście jest przekonana, że Vaudoyer to jej ojciec? zapytał. -

Tak.

- A on o nas wie?

440

- Nie, ale chyba się domyśla, iż ojciec mojego dziecka mieszka w Berlinie. - Boże, co za strata! - szepnął i przesunął d r ż ą c ą r ę k ą po włosach. - Dlaczego przyjeżdżasz i m ó w i s z mi to teraz, ot tak? Teraz, gdy wszystko jest takie trudne... - M i a ł a m ci do powiedzenia dwie w a ż n e rzeczy, a j e d n a nie istnieje bez drugiej. Wiem, ryzykuję, że cię stracę, ale nigdy wcześniej nie w y p o w i a d a ł a m tych słów. Niedorzeczne, p r a w d a ? M o ż n a by sądzić, że brakuje mi doświadczenia szepnęła z gorzkim u ś m i e c h e m . - Na wszystko przychodzi odpowiedni m o m e n t . Być m o ż e źle go wybrałam, ale mu­ siałam powiedzieć ci to prosto w oczy. N i e b ę d ę próbowała się tłumaczyć, nie b ę d ę błagać cię o wybaczenie. K o c h a m cię, to wszystko. Zamilkła. Siedziała n i e r u c h o m o w d u ż y m salonie, a po ulicach Berlina niosło się wycie strażackich syren. Sąsiedzi M a k s a wracali do swych przytulnych mieszkań. Ksenia za­ drżała ze strachu i z zimna. Miłosne z a a n g a ż o w a n i e zawsze wiązało się z ryzykiem, lecz ona świadomie przeżywała te decydujące chwile. I nagle, w dziwny sposób, zeszło z niej całe napięcie. Z a m k n ę ł a oczy, zaskoczona tym n a g ł y m spo­ kojem. Potrzebowała kilku chwil, aby zrozumieć. Kochała tego m ę ż c z y z n ę . Znalazła w sobie odwagę, żeby przyznać się do tego przed s a m ą sobą, a p o t e m w y z n a ć to j e m u . Złożyła broń i cokolwiek się teraz zdarzy, niezależnie od tego, czy M a x odrzuci ją, czy też jej wybaczy, czuła się w o l n a i nieza­ leżna. Najpierw p o c z u ł a r a m i o n a M a k s a i przeszył ją długi dreszcz. Więc dał jej j e s z c z e j e d n ą szansę. Wykazał się praw­ d z i w ą klasą i zbliżył się do niej p o m i m o bólu, który czuł. Poczuła wdzięczność. Za tego wyjątkowego m ę ż c z y z n ę . Za j e g o wielkoduszność. G d y ją objął, oparła się o niego, od­ chyliła g ł o w ę i zatopiła się w tym intensywnym spojrzeniu, p o d o b n y m do spojrzenia ich córki, w którym znów lśniło ży-

441

cie - to j e d y n e w s w o i m rodzaju połączenie gniewu i cierpie­ nia, zaciekawienia i pożądania.

* Paryż,

maj

1942

Gabriel Vaudoyer z rozbawieniem o b s e r w o w a ł z a t ł o c z o n ą salę Oranżerii w ogrodzie Tuileries. To była istna apoteoza. Nikt nie odrzucił zaproszenia na retrospektywę twórczości rzeźbiarza Arnona Brekera, protegowanego Fuhrera, niezmor­ d o w a n e g o apostoła francusko-niemieckiej kolaboracji. Przy­ szli politycy, tacy j a k Pierre Laval; artyści, j a k Van D o n g e n czy D u n o y e r de Segonzac; pisarze: Drieu la Rochelle i Jean Cocteau. Niemieckie mundury mieszały się z ciemnymi, dwu­ r z ę d o w y m i garniturami. Ekstrawaganckie nakrycia g ł ó w ele­ gantek wykwitały fiołkami i o z d ó b k a m i z piór. W ten sposób d a m y próbowały odwrócić u w a g ę od swoich zbyt skromnych, j a k na ich gust, kostiumików. Goście konwersowali zawzię­ cie, przechadzając się pośród m o n u m e n t a l n y c h dzieł. Cały kolaboracyjny Paryż oddawał hołd u t a l e n t o w a n e m u artyście, który tak dobrze potrafił uchwycić charakter narodowosocjalistycznego nadczłowieka, a co bardziej ostrożni goście uspo­ kajali swoje sumienia. C z y sztuka nie łączy ludzi p o n a d po­ działami? Czy Breker nie rozpoczął przemówienia od słów, że jest „starym p a r y ż a n i n e m " i że należy zwiedzać tę wysta­ wę tak j a k „w czasach p o k o j u " ? Absurd - pomyślał Vaudo­ yer, wykrzywiając usta w ironicznym grymasie. Jak zapomnieć o niemieckiej okupacji? Jak z a p o m n i e ć o racjonowaniu towa­ rów, zapaści gospodarczej, niemożności zaspokojenia gło­ du i ogrzania się z i m ą oraz s w o b o d n e g o poruszania się po mieście? Jak zapomnieć o bezprawnych aresztowaniach, roz­ strzelanych zakładnikach, tysiącach więźniów? A m i m o to Gabriel nie mógł wyzbyć się pewnego podziwu dla niemiec­ kiej potęgi. 442

G d y 22 czerwca 1941 roku Fuhrer zarządził atak na Rosję, Gabriel nie m ó g ł wyjść z osłupienia na myśl o j e g o zuchwa­ łości. Pierwsze błyskotliwe sukcesy Wehrmachtu w y d a w a ł y się potwierdzać niemal boską p r z e w a g ę Adolfa Hitlera. Pod­ czas przyjęć w ambasadzie niemieckiej Gabriel z przyjemno­ ścią gratulował Ottonowi Abetzowi. Ale Rosja była ogromna. Oszałamiająca. A nazistowska m a c h i n a wojenna zaczęła się zacinać. Przed Moskwą. Przed Leningradem. Gabriel p o m y ś ­ lał o ponurej twarzy Kseni, gdy z gazet dowiedziała się o oblę­ żeniu swojego rodzinnego miasta. Obawiając się, że strzelcy wyborowi, m i n y i walki na ulicach byłego Sankt Petersburga m o g ą s p o w o d o w a ć zbyt duże straty, Hitler postanowił oto­ czyć drugie co do wielkości miasto w Rosji. „Wytrzymają, w i e m o tym - oświadczyła Ksenia, zaciskając pięści. - B ę d ą się bronić, dopóki na ulicach z o s t a n ą same trupy". W tym, co mówiła, była taka pasja, że Gabriela przeszył dreszcz. G d y patrzył w j a s n e oczy żony, ogarnęły go dziwne przeczucia. P o m i m o setek tysięcy sowieckich j e ń c ó w wojennych, p o m i ­ m o niesłychanego marszu niemieckich j e d n o s t e k pieszych i opancerzonych Wehrmacht wykrwawi się w Rosji - w kra­ ju, który wydaje się nie mieć końca, w którym życie i śmierć przybierają niemal nienaturalne rozmiary. Dlatego właśnie, gdy r o z p r a c o w a n o pierwszą siatkę pary­ skiego ruchu oporu, Gabriel nie był zdziwiony, dowiedziaw­ szy się, że jej inicjatorzy mieli rosyjskie korzenie. Borys Vilde urodził się w Piotrogrodzie, uciekł przed rewolucją i przyjął francuskie obywatelstwo, a następnie podjął pracę w Mu­ z e u m Człowieka j a k o lingwista. R a z e m ze swoim kolegą Ana­ tolem Lewitskym rozpoczął drukowanie ulotek, a następnie podziemnej gazetki „Resistance", od której n a z w ę wzięły wszystkie ruchy zrodzone z buntu Francuzów. To za ich po­ średnictwem Ksenia dowiedziała się, że Cyryl cały i zdrowy dotarł do Londynu i dołączył do wojsk generała de G a u l l e ' a . Jak się okazało, w siatce działał szpieg, gdy jej członkowie organizowali

akcję przerzucania przez linię demarkacyjną 443

francuskich uciekinierów i brytyjskich żołnierzy. W procesie tak zwanej grupy M u z e u m Człowieka Lewitsky i Vilde zosta­ li skazani na śmierć, po c z y m rozstrzelani w forcie Mont Va­ lerien. Tamtego dnia Ksenia poszła pomodlić się do cerkwi. Po powrocie - przygnębiona i s m u t n a - m o c n o przytuliła się do Gabriela. Trzymał ją w ramionach i upajał się jej zapa­ chem, wzruszony, że w chwili największej rozpaczy przyszła właśnie do niego. Nagle p r z y p o m n i a ł sobie o żonie. Nie wiedział, gdzie się podziała. W miarę upływu czasu fascynowała go coraz bar­ dziej. Byli w mieszkaniu sami, bo Natasza została w wolnej strefie, i Gabriel m ó g ł się skoncentrować na Kseni, która stała się j e g o obsesją. Początkowo, zaraz po ślubie, rezerwa żony mu odpowiadała, p o n i e w a ż sam był powściągliwy i nie potrafił okazywać uczuć, j e d n a k z biegiem lat zaczął cierpieć z tego p o w o d u . Dystans w z m a g a pożądanie, ale też zżera ser­ ce niczym gangrena. On, o p a n o w a n y esteta, d u m n y z tego, że jest w stanie kontrolować całe swoje życie, stał się niewolni­ kiem Kseni Ossolinej. Wyjął chusteczkę i otarł czoło. Skąd brało się złe samopoczucie? Roztrącił ludzi stojących obok i odszedł nieco dalej, szukając jej wzrokiem. Była ubrana w tabakowy kostium, przeszyty złotą n i t k ą na mankietach i kołnierzyku. Na głowie miała turban ozdobiony broszą. Patrzyła w oczy j a k i e m u ś nieznajomemu mężczyźnie. Wtedy Gabriel zrozumiał. Więc to on - pomyślał ze ściśnię­ tym sercem. Szczupły brunet o wydatnej szczęce i harmonij­ nych rysach. Dyskretna, lecz nieskazitelna elegancja. Jeden z tych mężczyzn, którym nie m o ż n a się oprzeć. Promienny. W tamtej chwili rozpierała Gabriela m o c całej j e g o miłości, niszczycielski poryw zazdrości i nienawiść do tego mężczyz­ ny, do swojej żony, a przede wszystkim do siebie samego za to, że łudził się, iż jest w stanie zdobyć serce kobiety, któ­ ra w sposób naturalny była przeznaczona temu człowiekowi. W oczach ludzi tych dwoje było tylko j e s z c z e j e d n ą czarują­ cą parą pośród tylu innych, ale Gabriel okazał się zbyt prze444

nikliwy, by nie dostrzec w ruchach pochylonego ku Kseni m ę ż c z y z n y i w czystości jej profilu tego skupienia charak­ terystycznego dla ludzi, którzy poza tym, że są kochanka­ mi, tworzą j e d n o ś ć . Był wstrząśnięty. Krew pulsowała mu w skroniach. Nie podejrzewał siebie o taką wrażliwość ani o tak gwałtowne uczucia. Gabriel Vaudoyer uświadomił sobie nagle, że poślubiwszy Ksenię Ossoliną, odniósł najwspanial­ sze w życiu zwycięstwo, które j e d n a k od początku było na­ znaczone p o r a ż k ą o smaku popiołu. N i e czekając dłużej, wy­ szedł z sali. G d y Ksenia dowiedziała się, że M a x przyjeżdża do Paryża j a k o członek delegacji artystów niemieckich towarzyszących Arnonowi Brekerowi, nie posiadała się z radości. Zaraz po przyjeździe wysłał jej liścik, ale zastrzegł, żeby nie odwie­ dzała go w hotelu. Była Francuzką, a on N i e m c e m , i obawiał się dwuznacznych sytuacji. Musiała cierpliwie czekać, aż znaj­ dą się w tłumie. Było coś nieskończenie bolesnego w tym, że nie m o g ł a rzucić mu się w ramiona. M a x przystał na prośbę jednej z paryskich galerii i wystawił kilka swoich prac, a przy okazji wywiózł z N i e m i e c p o n u m e r o w a n e negatywy i ukrył je w b e z p i e c z n y m miejscu. Ale wyglądał na przygaszonego i Ksenia się przestraszyła. -

Dzieje się coś złego? - zapytała.

-

Chodzi o Sarę. Nigdy nie dotarła do Szwajcarii.

M ó w i ł tak cicho, że Ksenia musiała się do niego przy­ sunąć, żeby cokolwiek usłyszeć. - O B o ż e ! - Na m o m e n t straciła oddech. - Co się stało? - Przygotowaliśmy wszystko, j a k zwykle. Papiery, wizy dla niej i dla Victora. Przeprowadzał ich zaufany człowiek. Ktoś na niego doniósł. Z a t r z y m a n o c a ł ą grupę. Przewodnika zastrzeliło gestapo. Od tego czasu nie m o g ę ich odnaleźć. N i e d ł u g o zwariuję! Widząc, że jest przygnębiony, Ksenia nie m o g ł a się po­ wstrzymać i dyskretnie położyła dłoń na j e g o ramieniu. 445

- Ale nie zabito ich, prawda? Ktoś znalazł ich ciała? - Nie. Prawdopodobnie wywieziono ich do obozu kon­ centracyjnego. Ferdynand rozpaczliwie szuka jakichś infor­ macji, ale to niebezpieczne. Praktycznie niemożliwe. - Przykro mi, Max. Myślałam, że wszystko pójdzie do­ brze. To potworne, ale to nie twoja wina. Uspokoił się, rozejrzał wokół, po czym uśmiechnął się tak, j a k b y rozmawiali na błahe tematy. - A co z Feliksem i Lilii? -

Są w bezpiecznym miejscu z Maszą. W wolnej strefie

nic im nie grozi. - Nie b y ł b y m tego taki pewien. Anglii przestało wystar­ czać stawianie oporu. Coraz zacieklej atakuje nasze teryto­ ria. Ich b o m b o w c e zniszczyły Lubekę i Rostock. Sytuacja w Związku Radzieckim jest coraz cięższa. A teraz, gdy do wojny przyłączyły się Stany Zjednoczone, konflikt całkowi­ cie zmieni charakter. W styczniu Hitler wygłosił p r z e m ó w i e ­ nie, w którym otwarcie nawiązywał do eksterminacji Żydów. Zbrodniczy szał nazistów nie ma granic. - Milcz! - wycedziła Ksenia przez zęby. - Zwariowałeś, że m ó w i s z o tym tutaj? Każdy m o ż e nas usłyszeć. - Wcale nie - odparł, krzywiąc się ironicznie. - Wszyscy są przekonani, że ś p i e w a m y peany na cześć Brekera. Bardziej boję się miejsc publicznych, restauracji czy w a g o n ó w metra, bo tam zawsze znajdzie się jakiś szpicel. - O p o w i e d z mi o sobie - zaczęła nalegać Ksenia. - Ist­ nieje ryzyko, że w e z m ą cię do wojska i w y ś l ą na front? - Jako fotograf j e s t e m na usługach Wehrmachtu. Na razie nie ma mowy, żeby wysłali m n i e na pierwszą linię. Myślę, że nie mają przekonania co do moich kompetencji w roli wojen­ nego reportera, a ja nie m a m zamiaru w y p r o w a d z a ć ich z błę­ du - zakpił, ale Ksenia dobrze wiedziała, że stara się ukryć niepokój. - Jak się czujesz? - szepnęła. Wzruszył r a m i o n a m i . 446

- Jestem niespokojny. Bezradny. W s t y d z ę się, że nie m o ­ gę działać skuteczniej. A ty? - A ja j e s t e m wściekła, bo chciałabym, żebyś m n i e przy­ tulił. Natychmiast. Zastanawiam się, dlaczego j e s z c z e cię nie pocałowałam. R o z e ś m i a ł się. Figlarne spojrzenie Kseni p r z y p o m n i a ł o mu d a w n e czasy, kiedy bawili się do białego rana. G d y po­ wiedziała mu, że Natasza jest j e g o córką, p o c z u ł palący gniew za te wszystkie stracone lata, ale prostota, z j a k ą po­ prosiła go o wybaczenie, sprawiła, że się uspokoił. Życie stało się dla niego c z y m ś c e n n y m i kruchym. Nie było j u ż m o w y o żalach czy urazach. N a l e ż a ł o zajmować się tym, co n a p r a w d ę istotne. Ksenia była j e d y n ą kobietą, z którą m ó g ł b y dzielić życie. C h o ć po rozstaniu z nią p r ó b o w a ł zaangażować się raz czy drugi w inne związki, ostatecznie wybrał samot­ ność, przerywaną miłymi, choć nietrwałymi przygodami. Nie chciał zwodzić innych kobiet. Nie był stworzony do prowa­ dzenia podwójnego życia. Z a w s z e kochał tylko j e d n ą kobietę: Ksenię Ossoliną. To było oczywiste. G d y w Berlinie patrzył na n i ą ubraną w d ł u g ą czerwoną suknię, poczuł, że wszystko, co ich łączy, staje się nareszcie proste i że m o ż e potrzebna była ta straszliwa, bezlitosna wojna, by się mogli odnaleźć. Tamtej nocy, w mieście, które przez kilka godzin odpoczy­ wało od strachu przed b o m b a m i , kochali się m o c n o i żar­ liwie. Ujął jej rękę i podniósł do ust. - M u s z ę j u ż iść - szepnął. - M a m spotkanie. Przyjdź ju­ tro po południu do mojej galerii, dobrze? - Do jutra, M a x - odparła poważnie. - Uważaj na siebie. G d y M a x wyszedł z Oranżerii i ruszył w dół rue Rivoli, minął go pluton maszerujących głośno żołnierzy. Na fron­ tonie hotelu Meurice p o w i e w a ł sztandar ze swastyką. M a x wiedział, że mieszka tu k o m e n d a n t Paryża. Wszystkie pary­ skie hotele zostały zarekwirowane. G d y j e g o kuzyn Walter 447

przyjeżdżał d o Paryża, z a t r z y m y w a ł się n a l e w y m b r z e g u Sekwany, w hotelu Lutétia, gdzie znajdowały się biura Abwehry. Dotarł do księgarni i zerknął do środka. N i e zauważył nic podejrzanego. Pchnął drzwi, udał, że kartkuje książki rozło­ żone na ladach, po c z y m wziął pierwszą lepszą z brzegu po­ wieść, nie zadając sobie nawet trudu, by przeczytać tytuł. Pan Brun siedział przy kasie. Nie zmienił się. Wciąż przypominał starego niedźwiedzia. Pakując powieść, księgarz szepnął: - Most des Arts, za pół godziny. M a x zapłacił, nie mrugnąwszy okiem. Powoli przeszedł przez ogród Tuileries, wspominając z nostalgią egzaltację, w y b u c h y i zamieszki, j a k i e miały miejsce tutaj p e w n e g o luto­ w e g o wieczoru. W miejscu trawników rosły teraz warzywa, ale gazony z kwiatami były starannie utrzymane. W Paryżu, skutym bagnetami nazistowskiego okupanta, p o z b a w i o n y m s a m o c h o d ó w i autobusów, w mieście, po którym jeździły tyl­ ko rowery, a na drzwiach sklepów spożywczych wisiały su­ che informacje: CHLEBA BRAK, MLEKA BRAK, MIĘSA BRAK, tamta gorączka lat trzydziestych w y d a w a ł a się snem. U d e r z y ł o go powściągliwe z a c h o w a n i e zawsze tak wy­ lewnych paryżan. A przecież nie nosił wrogiego m u n d u r u . Po czym poznawali, że nie jest F r a n c u z e m ? P r z y p o m n i a ł sobie, co m ó w i ł Milo o s w o i m pobycie we Francji: że traktowano go j a k barbarzyńcę. Z drugiej zaś strony od początku wojny naziści robili wszystko, aby u m o c n i ć ten wizerunek. Podczas ich ostatniego spotkania Milo był bardzo poruszony. Właśnie wrócił z Ukrainy. Pobladły, opowiadał mu o zdziczeniu w sze­ regach Einsatsgruppen SS na froncie rosyjskim, o systema­ tycznej eksterminacji Żydów, o egzekucjach j e ń c ó w i ra­ dzieckich komisarzy. „Trzeba zabić Hitlera, zanim pociągnie nas na s a m o d n o p i e k ł a " - szepnął niemal niedosłyszalnie. Max, pełen smutnych myśli, oparł się o barierkę mostu i przyglądał się b ł y s k o m promieni słonecznych na falach Se­ kwany. Z trudem przegnał czarne myśli i odetchnął różowa448

w y m powietrzem Paryża, który dla niego na zawsze pozosta­ nie miastem pierwszego spotkania z Ksenią. -

Dzień dobry. M a m nadzieję, że nie czekał pan długo.

M a x drgnął. Zmieszany, pomyślał, że szybko z a p o m n i a ł wyuczone odruchy, bo nawet nie słyszał k r o k ó w księgarza. Mężczyzna udał, że zapala papierosa zepsutą zapalniczką. Max nonszalanckim gestem podał mu ogień. - M a m oficjalne pieczątki prosto z Berlina. Te, o które pan prosił. -

Świetnie. P r o s z ę położyć przed s o b ą kopertę i odejść.

Dziękuję panu - dodał pan Brun głośniej, unosząc kapelusz, gdy dostrzegł przechodzących przez most d w ó c h nieznajo­ m y c h w cywilu. M a x uprzejmie pochylił głowę i ruszył w kierunku lewego brzegu. G d y po chwili nieznacznie obrócił się za siebie, do­ strzegł, że pan Brun zniknął z kopertą. Od razu poczuł się lżejszy. Pomyślał, że j u t r o zobaczy się z Ksenią. S p ę d z ą ra­ z e m popołudnie, a ona opowie mu o Nataszy. Będzie słuchał z uwagą, zapamiętując każde jej słowo i gest. Dotknie jej ręki, policzka i będzie tak, j a k b y się kochali. Na s a m ą myśl, że b ę d ą tak blisko, że z n ó w w j e g o życiu zdarzył się cud i m o ż e ją zobaczyć, i na tych kilka godzin w y z b y ć się lęku, M a x poczuł przypływ radości, która uderzyła mu do głowy j a k m o c n y alkohol.

* Było piękne lipcowe popołudnie. Zaintrygowana Ksenia patrzyła na zadziwiającą procesję autobusów sunących ni­ czym leniwe chrabąszcze po ulicach Paryża. Od p e w n e g o czasu autobusy były w stolicy rzadkim widokiem. Na tylnych platformach stali funkcjonariusze policji i obserwowali prze­ chodniów. Do szyb przyciśnięte były wystraszone twarze ko­ biet i dzieci. Ksenia zatrzymała się na brzegu chodnika, żeby im się przyjrzeć. 449

- Boże, oni n o s z ą opaski z g w i a z d ą D a w i d a ! - szepnęła zdumiona. Miesiąc wcześniej N i e m c y nakazali, żeby wszyscy Żydzi, którzy skończyli sześć lat, nosili naszyte na ubraniach sześcioramienne żółte gwiazdy wielkości dłoni, o czarnych kon­ turach i z napisem Ż Y D . G w i a z d y należało przyszywać z le­ wej strony. Po stronie serca - zdała sobie sprawę oburzona Ksenia. Z niepokojem pomyślała o Feliksie i Lilii, na szczę­ ście w wolnej strefie noszenie gwiazdy nie było obowiązko­ we. Ż ą d a n o tylko, by w dokumentach tożsamości widniała adnotacja „ Ż y d " . Ksenia wiedziała, że nie m o ż e poprosić Ma­ szy w liście, aby nie robiła niczego z papierami dzieci, więc tylko modliła się, by jej siostra nie wypełniła nakazu władz. Na szczęście charakterek Maszy się nie zmienił. Przy odrobi­ nie szczęścia mali Seligsohnowie nie znajdą się w kartote­ kach. Tak czy inaczej M a x miał rację: imadło zaciskało się coraz mocniej. Ksenia przez jakiś czas k o n t e m p l o w a ł a defiladę autobu­ sów. Nagle, kierowana d z i w n y m impulsem, zeszła z roweru, zawróciła i ruszyła za nimi. Jej przeklęte buty ślizgały się na pedałach, a płócienny chlebak chybotał się na biodrze. Z d e ­ c y d o w a n y m r u c h e m pochyliła się do przodu. Jeden ze stoją­ cych na platformie policjantów krzyknął do niej, machając wściekle r a m i o n a m i : - Proszę stąd odjechać! Rzuciła mu c h m u r n e spojrzenie i skręciła w prawo. Na szczęście znała wszystkie zakamarki i ulice XV dzielnicy. P o ­ czuła, jak koszula w groszki w y s u w a się spod paska spódnicospodni. Zachichotała n e r w o w o na widok przechodniów, którzy odprowadzali ją przerażonym wzrokiem. Musiała wy­ glądać jak wariatka, jadąc tak w dół bulwaru z z a w r o t n ą pręd­ kością. Tak j a k przewidziała, dogoniła autobusy, lecz t y m ra­ zem była bardziej dyskretna. Gdy pojazdy zatrzymały się w z d ł u ż rue Nelaton, przed wejściem do Welodromu Z i m o w e -

450

go, Ksenia zsiadła z roweru i ukryła się p o d m a r k i z ą pobli­ skiej kawiarni. Patrzyła na kobiety próbujące uspokoić dzieci i j e d n o c z e ś ­ nie pilnować bagaży. Jedna z nich pchała n i e m o w l ę c y wózek, na którym leżały stosy kartonów i rondli. N i e m o w l ę t a pła­ kały w ramionach matek, wyczuwając panujące w o k ó ł napię­ cie. Policjanci mówili głośno, szarpali ludzi i zmuszali ich do przechodzenia przez ciemne korytarze, prowadzące na płytę welodromu. Starcy szli z wielkim trudem, ciągnąc za sobą walizki i obwiązane sznurkiem kartony, z których od czasu do czasu w y p a d a ł jakiś drobiazg.

Ksenia była w szoku.

Oparła się o ścianę, żeby nie upaść. Co się dzieje? Z n ó w obława? Jednak tym r a z e m ofiarami były kobiety i dzieci. Były ich tu setki, tysiące. Poczuła mdłości. Zanosiło się na coś strasznego. Na coś nie do zniesienia. Ksenia była o tym przekonana i po raz pierwszy w życiu poczuła się napraw­ dę zagubiona. Rozejrzała się dokoła w popłochu. Niektórzy przechodnie zatrzymywali się, ale ich twarze nie wyrażały ni­ czego poza r a d o s n y m przyzwoleniem. Oni nic z tym nie zro­ bią. Nikt niczego nie zrobi. Pociemniało jej przed oczami. I właśnie wtedy przypomniała sobie o znajomej mniszce, matce Marie Skobtsoff, która kierowała niedaleko stąd, przy rue Lourmel, przytułkiem dla nędzarzy. Nie czekając dłużej, Ksenia wsiadła na rower i ruszyła po wsparcie do kobiety, która od tylu lat pomagała ludziom najbardziej pokrzywdzo­ nym przez los. Dotarła na dziedziniec, zeskoczyła z roweru, który upadł z łoskotem na bruk, po czym pobiegła do kaplicy. Unosił się w niej zapach kadzidła i m o d l i t e w n e g o skupienia. Wiele pa­ ryskich cerkiewek powstawało w miejscu opuszczonych staj­ ni czy garażów, przywłaszczanych przez Rosjan z wielką skwapliwością. Przed ikonami paliły się świece. Przez krótką chwilę Ksenia pławiła się w tej atmosferze spokoju. Myślała o Leningradzie i o heroicznym oporze, j a k i oblężeni miesz-

451

kańcy stawiali nazistom tysiące kilometrów od Paryża. Żyję myślała - a dopóki żyję, m o g ę walczyć. M ł o d a Rosjanka czerpała siłę do walki tu, wśród swoich, w skromnej kaplicz­ ce, tak odległej od wspaniałych zborów Petersburga, wznie­ sionych z m a r m u r u i złota. Tak odległej, a j e d n a k tak bliskiej. Skrzypnęły drzwi. Ksenia odwróciła się na pięcie. Postaw­ na mniszka w habicie i czarnym welonie zbliżała się do niej energicznym krokiem. - M a t k o M a r i o ! - krzyknęła Ksenia, ruszając ku niej. Wie matka, co się dzieje?! Coś potwornego. Z n o w u była obła­ wa. Z w o ż ą Ż y d ó w na w e l o d r o m . Widziałam ich. Trzeba coś zrobić. - Wiem, Kseniu. Właśnie tam szłam. M o ż e s z pójść ze m n ą , jeśli chcesz. Spróbujemy przyłączyć się do wolontariu­ szy z C z e r w o n e g o Krzyża. Ale najpierw p o m ó d l m y się. Ksenia posłusznie spuściła głowę, z a m k n ę ł a oczy i słu­ chała, j a k mniszka spokojnym głosem o d m a w i a modlitwę do Matki Boskiej. Wróciła do d o m u dopiero po trzech dniach. Weszła do holu swojej kamienicy i minęła konsjerżkę, nie pozdrowiw­ szy jej nawet. Kobieta spojrzała na n i ą zdziwiona. Rosjanka miała rozpuszczone, rozczochrane włosy, rozdarty rękaw bluz­ ki i poruszała się j a k automat. Bolało ją całe ciało. Przez cały ten czas prawie nie zmrużyła oka. Przespała j e d y n i e kilka go­ dzin na j e d n y m z łóżek w przytułku matki Marii. Służby p o r z ą d k o w e w e l o d r o m u zgodziły się na obecność zaledwie kilkorga wolontariuszy w miejscu, w którym zebra­ no około dziesięciu tysięcy Żydów, w tym kilka tysięcy dzie­ ci. P o m i ę d z y b e t o n o w y m i ł a w k a m i rozstawiono z rzadka zbiorniki z wodą, nie było toalet. Szklany, p o m a l o w a n y na niebiesko dach ocieniał tę apokaliptyczną scenę, na której, w p o t w o r n y m upale, g ł ó w n ą rolę odgrywał brud i wstrętny odór. Ksenia i m a t k a Maria dołączyły do dwóch lekarzy, ra452

t o w n i k ó w i dziesięciu pielęgniarek C z e r w o n e g o Krzyża, żeby nieść przynajmniej n a m i a s t k ę ulgi nieszczęśnikom, którym brakowało dosłownie wszystkiego. Ksenia nosiła bańki z wo­ dą. Spragnieni ludzie rzucali się na nie i łapczywie pili z włas­ nych dłoni. P r ó b o w a ł a ukoić ból cierpiących, obawiając się gruźliczego kaszlu i zakaźnych chorób. O d w o d n i o n e dzie­ ci umierały w czterdziestostopniowej gorączce. Kilka kobiet oszalało: zrywały z siebie ubrania, drapały sobie twarze i ra­ m i o n a aż do krwi. Były takie, które chciały zabić swoje dzie­ ci, a p o t e m popełnić samobójstwo. Ludzie mieli załatwiać swoje potrzeby w korytarzach, j e d n a k często nie mogli się p r z e p c h a ć w t ł u m i e . Z m a r ł y m i nikt się nie interesował. O p u s z c z o n e ciała leżały w ś r ó d żywych przez długie godziny. Smród trupów zatruł i tak j u ż cuchnące powietrze. N i e było czym oddychać. M a t k a Maria zdołała schować kilkoro dzieci w śmietnikach, które wywiozła z terenu welodromu. Ksenia traciła siły, omal nie zasłabła, i m a t k a Maria wysłała ją do d o m u , żeby nieco odpoczęła. G d y znalazła się w swoim mieszkaniu, odetchnęła głębo­ ko. Promienie słońca lśniły na klepkach parkietu, muskając j a s n e d r e w n o i m e b l e o czystych liniach. Oparła się o r a m ę drzwi i napawała się spokojnym p i ę k n e m salonu, z którego okien widać było korony drzew w Ogrodzie Luksemburskim. Miała wrażenie, że wróciła z piekła. Przeszył ją długi dreszcz. Ciągle jeszcze słyszała krzyki i płacz tamtych ludzi. Była brudna, spocona i czuła w duszy strach wszystkich tych nie­ w i n n y c h ofiar, których czekała w y w ó z k a do Drancy lub do obozu w Loiret. - Nareszcie jesteś - rzekł Gabriel, sznurując usta i przy­ glądając jej się z lekkim obrzydzeniem. Z n u ż o n y m gestem potarła kark. Wiedziała, że okropnie wygląda. I brzydko pachnie. - M ó w i ł a m , że nie wiem, kiedy w r ó c ę . - Wygląda na to, że miałaś straszne przeżycia. Jeszcze nigdy nie widziałem cię w takim stanie. 453

W oczach Kseni błysnął ognik irytacji. M ą ż stał godnie, wbity w b e ż o w y lniany garnitur. Jego siwe włosy były sta­ rannie zaczesane. Jak wszyscy Francuzi schudł od początku okupacji i skóra na j e g o szyi tworzyła brzydkie fałdy. N i e miała nastroju do wysłuchiwania j e g o pretensji. O d k ą d Fran­ cja została podbita, Gabriel przyjął postawę p e ł n ą rezygna­ cji i Ksenia znosiła go z trudem. Bez wahania wykorzystał przedwojenne niemieckie znajomości, żeby uzyskać możli­ wość prowadzenia pewnych spraw, i spotykał się z nazistami z u p o d o b a n i e m , które dla Kseni stało się w p e w n y m m o m e n ­ cie nie do zniesienia. - P r z y p o m i n a m ci, że dziś wieczorem idziemy na przyję­ cie do niemieckiej ambasady. Pewnie będziesz potrzebowała kilku godzin, żeby doprowadzić się do porządku. Pokręciła głową. - Nie idę, Gabrielu. - A dlaczegóż to? - Ponieważ od tej chwili o d m a w i a m uczestniczenia w tej perwersyjnej

gierce.

Od

dziś

ograniczam

swoje

kontakty

z N i e m c a m i do niezbędnego m i n i m u m . B ę d ę musiała mijać ich na ulicy, ale nie b ę d ę do nich chodzić. Nie b ę d ę też przyj­ m o w a ć ich pod s w o i m d a c h e m . Uśmiechnął się brzydko. - Twój kochanek będzie zapewne niepocieszony, gdy przy­ jedzie do Paryża. Chyba że to ty pojedziesz spotkać się z nim w Berlinie p o d byle j a k i m pretekstem. Serce stanęło Kseni w gardle. W zachowaniu Gabriela b y ł o coś n i e p o k o j ą c e g o , j a k a ś n i e z n a n a dotąd brutalność. G r o ź b a jest bronią ludzi słabych i Ksenia poczuła przypływ pogardy wobec męża, ale nie potrafiła o p a n o w a ć strachu. Co tak naprawdę wiedział? Prawdopodobnie zauważył M a k s a w Oranżerii. Każdy mógł mu powiedzieć, że ten mężczyzna to fotograf M a x von Passau, a Gabriel wiedział, że Ksenia znała go przed wojną. Pomyślała o ruchu oporu, w który za­ angażowany był Max. O niebezpieczeństwach, na jakie się co 454

dzień narażał. Wystarczyłoby słowo wyszeptane do odpo­ wiedniego ucha, żeby M a x znalazł się w lochach g m a c h u ge­ stapo na Prinz-Albrecht-Strasse. Poczuła, jak krew krzepnie jej w żyłach, i z trudem zachowała spokojny wyraz twarzy. - Nie wiem, co m a s z na myśli, Gabrielu. Jestem wykoń­ czona i źle się czuję. Wybacz, ale teraz cię zostawię. I chciała się odwrócić. - Będziesz gotowa o ósmej, Kseniu. Pojedziesz ze m n ą do ambasady. Będziesz piękna i uprzejma. Jak zawsze. Oże­ niłem się z t o b ą nie po to, żebyś zajmowała się garstką nędz­ nych Żydów, którzy dostali to, na co zasługują. W ł ó ż tę zie­ l o n ą suknię od Rochas. Tę, którą miałaś na sobie ostatnio. D o b r z e w niej wyglądasz. *

Berlin,

luty

Było

późne

1943 popołudnie.

Berliński

Sportpalast p ę k a ł

w s z w a c h . Czternaście tysięcy miejsc i ani j e d n e g o wolne­ go siedzenia. Pierwsze rzędy zajmowali ranni żołnierze pod o p i e k ą pielęgniarek. Słynni aktorzy siedzieli obok robotni­ k ó w w kaszkietach, a obwieszeni m e d a l a m i oficerowie w to­ warzystwie pań okutanych w wytarte płaszcze z wyleniałymi futrzanymi kołnierzami. Na trybunach zajęli miejsca członko­ wie rządu i kilku gauleiterów. Pracownicy techniczni kręcili się w o k ó ł mikrofonów, a dziennikarze fotografowali salę. Kto śmiałby odrzucić zaproszenie ministra propagandy? - myś­ lała Marietta Eisenschacht. Próbowała znaleźć w y m ó w k ę , żeby uniknąć tej męki, ale Kurt nie chciał jej słuchać. Nale­ gał także, by towarzyszył im ich syn. Axel siedział teraz obok niej, ubrany w ciemnoniebieski zimowy m u n d u r e k Hit­ lerjugend, ozdobiony epoletami, blaszkami i o p a s k ą ze swa­ styką, i toczył w o k ó ł z b l a z o w a n y m wzrokiem. Ten tłum nie robił na nim wrażenia. Miał trzynaście lat i w i d o w i s k o w e 455

parady narodowych socjalistów stały się dla niego chlebem p o w s z e d n i m . W krótkim życiu miał j u ż okazję m a c h a ć pro­ porcami w N o r y m b e r d z e , pozdrawiać Hitlera podczas pry­ w a t n y c h przyjęć i n i e z l i c z o n ą liczbę razy defilować w r a z z k o l e g a m i ulicami Berlina. Z d u s i ł z i e w n i ę c i e . Marietta, w przypływie niewyraźnej czułości do syna, poklepała go po kolanie. N i e c o go to rozdrażniło, więc zmarszczył brwi, a ona uśmiechnęła się do niego. Nie zbijały jej z tropu h u m o r y na­ stolatka, który p r ó b o w a ł pokazać, kto tu rządzi. Czy mu się to podobało, czy nie, Axel był jej synem i ciągle j e s z c z e dzieckiem. Spojrzała na Josepha Goebbelsa, który akurat przemawiał na trybunie. Nie m o g ł a mu o d m ó w i ć niepokojącego talentu oratora. G ł o s e m , którego najmniejsze załamanie kontrolował, raz wibrującym, raz ciepłym, a innym razem p e ł n y m wojow­ niczych tonów, wypowiadał krótkie, celne sentencje, które trafiały w audytorium jak strzały. Z n i e z ł o m n ą energią akcen­ tował słowa, ciął powietrze długimi, nerwowymi ramionami, a cała sala pozostawała pod urokiem j e g o brawury. Marietta pochyliła się, żeby spojrzeć na M a g d ę Goebbels, która przy­ szła w towarzystwie d w ó c h córek. G r z e c z n e blondyneczki, Helga i Hilde, nie odrywały oczu od ojca. Na twarzy M a g d y m a l o w a ł się z a g a d k o w y uśmiech, który w oczach ignorantów m ó g ł uchodzić za wyraz podziwu. Marietta wiedziała jed­ nak, że m a ł ż o n k a ministra śmiertelnie się nudzi. Niewierność m ę ż a zabiła entuzjazm, z j a k i m Frau Goebbels j e s z c z e nie­ d a w n o słuchała j e g o k r a s o m ó w c z y c h popisów. Tak czy ina­ czej - pomyślała Marietta, kręcąc się na n i e w y g o d n y m krze­ sełku - ludzie w Berlinie znają j u ż tylko dwa rodzaje emocji: strach przed b o m b a r d o w a n i a m i i nudę. G d y działania wojen­ ne przybrały na sile, zamknięto luksusowe sklepy, butiki jubi­ lerów, cukiernie i m o d n e bary. Od d a w n a obowiązywał zakaz tańca. Po zuchwałych szansonistach i kabaretach pozostały wspomnienia. Tylko w Adlonie m o ż n a było j e s z c z e napić się koktajlu g o d n e g o swojej nazwy. 456

Przez salę przebiegł dreszcz i wszyscy wstrzymali oddech. Stalingrad... Goebbels wypowiedział n a z w ę rosyjskiego mia­ sta nad Wołgą, która mroziła krew w żyłach wszystkich Niemców. Marietta poczuła, że Kurt sztywnieje. Na początku miesiąca, przy dźwiękach Piątej Symfonii Beethovena, poin­ formowano przez radio o kapitulacji niemieckiej armii w Sta­ lingradzie po kilku miesiącach straszliwego oblężenia. Fuhrer zarządził żałobę n a r o d o w ą na cześć dzielnych bojowników, których poświęcenie nie było d a r e m n e . Ze z d u m i e n i e m m ó ­ w i o n o o stratach w Wehrmachcie. Według szacunków było dwieście pięćdziesiąt tysięcy zabitych. Blisko sto tysięcy żoł­ nierzy p o d d a ł o się w Armii Czerwonej. Czekała ich w y w ó z k a na Syberię. N i e m c y nie wątpili ani przez sekundę, że lepiej zginąć niż oddać się w ręce bolszewików. W zawoalowanych słowach m ó w i o n o o zwrocie, jaki nastąpił w tej wojnie. Wielu ludzi czuło, że poświęcenie żołnierzy było zupełnie niepotrzebne, co źle w p ł y w a ł o na nastroje w kraju. Dziś jed­ nak mają się dobrze - pomyślała Marietta, przekonana, że lu­ dzie zostali zmuszeni do okazania takiego entuzjazmu. G o e b ­ bels m ó w i ł teraz tak głośno i zapalczywie, że nie miała wyjścia: musiała zacząć przysłuchiwać się j e g o słowom. - N a r ó d niemiecki stoi w tej chwili przed k l u c z o w ą kwe­ stią! - wykrzyknął. - Nadeszła pora wojny totalnej ! Czy chce­ cie wojny totalnej?! W tym m o m e n c i e Axel wyprostował się na krześle. Zanie­ pokojona Marietta zerknęła na syna. Ten chłopiec, przesiąk­ nięty do szpiku kości narodowosocjalistyczną kulturą, świet­ ny uczeń, darzący żarliwym p o d z i w e m swojego ojca, pragnął tylko j e d n e g o : walczyć za ojczyznę. - C z y wraz z F u h r e r e m wierzycie w absolutne i totalne zwycięstwo niemieckiego n a r o d u ? ! - wrzeszczał Goebbels, a tłum odpowiedział mu p e ł n y m aprobaty wyciem. Przerażona Marietta poczuła, że jej serce bije coraz szyb­ ciej. Czy oni wszyscy potracili głowy? Pragnęli unicestwie­ nia całego narodu? Co oznaczała n a z w a „wojna totalna"? 457

Wojna to śmierć. Od kiedy śmierć dzieliła się na totalną i czę­ ściową? Jak m o ż n a było j e s z c z e wierzyć w zwycięstwo, sko­ ro do wojny włączyły się Stany Zjednoczone, na niemieckie miasta spadały bomby, a Związek Radziecki zadał Wehrmach­ towi historyczną klęskę? Ale Goebbels ciągnął bezlitośnie: - A teraz z w r a c a m się do was, kobiety. C z y pragniecie decyzji rządu, na m o c y której niemiecka kobieta, ona także, będzie mogła wziąć czynny udział w wojnie, zastępując męż­ czyzn na ich stanowiskach, aby z c z y s t y m s u m i e n i e m stanę­ li oni do walki na froncie? Zabrzmiały gromkie brawa. Mój Boże - pomyślała Ma­ rietta, z m r o ż o n a równie przerażającą, co n i e d o r z e c z n ą wizją kraju, w którym oszalali w o d z o w i e wysyłają na śmierć setki mężczyzn, kobiet, a później także dzieci. Twarz jej m ę ż a była poważna, żarliwa; twarz Axla - pełna uniesienia. Po raz pierw­ szy w życiu Marietta zaczęła się zastanawiać, czy przypad­ kiem nie popełniła błędu w y c h o w a w c z e g o , pozwalając syno­ wi wierzyć w te bzdury. Goebbels nadal zadawał pytania, a tłum odpowiadał mu entuzjastycznym „tak". To wszystko p r z y p o m i n a jakieś bezwstydne zaślubiny - pomyślała Mariet­ ta, powstrzymując n e r w o w y chichot. Połączeni na dobre i na złe, dopóki śmierć nas nie rozłączy. - Czy zgadzacie się, żeby rząd przyjął radykalne m e t o d y w celu obalenia grupki szpiclów i zdrajców, którzy p r a g n ą pokoju w czasie wojny i wykorzystują nieszczęście narodu do własnych potrzeb? C z y zgadzacie się, żeby każdy, kto sprze­ ciwia się wojnie, został skazany na ścięcie? Okrzyki były przeraźliwie głośne. T ł u m odpowiadał na­ w o ł y w a n i e m p e ł n y m żarliwości i nienawiści. Marietta wstała niechętnie i zaczęła klaskać. Widzowie tupali i gwizdali, za­ głuszając wycie syren i zgrzyt działek przeciwlotniczych, które rozbrzmiały nad miastem. Marietta czuła ciało syna i przypo­ mniała sobie czas, gdy j a k o m a ł y chłopiec z takim s a m y m p r z e k o n a n i e m przybiegał chronić się w jej ramionach. M a ­ rietta von Passau doznała o h y d n e g o wrażenia, że właśnie 458

ukradziono jej syna. Poczuła smutek i wstyd, bo domyślała się, że sama jest temu winna.

* L o d o w a t e światło. Płaskie i bezduszne. Światło zimowe­ go m r o ź n e g o poranka. Polskie niebo nad o b o z e m Auschwitz, 1943 rok. W pracowni krawieckiej były dwadzieścia cztery kobiety. Frau Hoss, m a ł ż o n k a k o m e n d a n t a obozu, zażyczyła sobie, żeby wykorzystano talent krawcowych. Na początek wzięła dwie więźniarki do siebie do domu. Miały szyć ubrania dla rodziny komendanta. Garnitury dla Rudolfa Hossa, który za­ n i m objął w ł a d z ę w tym obozie, był adiutantem k o m e n d a n t a obozu w Sachsenhausen, a także eleganckie stroje dla j e g o żony i dzieci. G d y w SS zaczęto patrzeć na to niechętnie, w ł a d z e otworzyły szwalnię w obozie, w bloku z a j m o w a n y m przez niektóre klawiszki. Z czego szyły? Przerabiały ubrania zabierane ofiarom w y s y ł a n y m na śmierć, do gazu. Czasem, zupełnie nieoczekiwanie, dostawały też bele n o w y c h tkanin, satyny, aksamitu czy jedwabiu, skonfiskowane przez N i e m ­ c ó w w krajach o k u p o w a n y c h . W pracowni powstawała deli­ katna bielizna, kostiumy, wdzięczne sukienki... Sara wbijała oczy w robótkę. Było jej z i m n o . Ciągle marz­ ła w tych ł a c h m a n a c h i w za dużych chodakach wsuniętych na gołe stopy... Na ogolonej głowie miała zawiązaną chustkę. Ta chwila skupienia na pracy - jeżeli udawało jej się skupić była j e d y n y m m o m e n t e m w ciągu dnia, w którym jej znisz­ czone ręce przestawały drżeć. Victor nie żył. E s e s m a n i zabrali go ze s o b ą zaraz po przy­ jeździe do obozu. Już na rampie, wśród wrzasków wartow­ ników i gorączkowego ujadania psów, lekarz-oficer j e d n y m r u c h e m kciuka odesłał go do kolejki ludzi niezdolnych do pracy. C z a s e m Sara była tak wyczerpana, że nie m o g ł a przy­ p o m n i e ć sobie twarzy męża, jak gdyby j e g o rysy rozpłynęły 459

się w m l e c z n y m świetle, okrywającym bezkresną równinę, t o n ą c ą w śniegu. Dalia nie żyła. Wyrwano ją Sarze z rąk, gdy tylko wy­ siadły z bydlęcych wagonów. Był wieczór, reflektory oświet­ lały druty kolczaste, wieże strażnicze i czarne płaszcze anio­ ł ó w śmierci. Po Dalii p o z o s t a ł tylko p o p i ó ł . Sara p a m i ę t a ł a wszystko - zapach jej karczku, c z e r w o n ą p l a m k ę na ramie­ niu, ufne spojrzenie - bo siedmioletnia dziewczynka nie wy­ obraża sobie, że m o ż e przydarzyć jej się coś złego w ramio­ nach mamy. Nożyczki wysunęły się z palców Sary i ukłuły ją w przed­ ramię. Więźniarka wbiła wzrok w krew perlącą się na skórze tuż nad n u m e r e m w y t a t u o w a n y m niebieskim tuszem. Nie czuła niczego. - U w a ż a j ! - szepnęła kobieta siedząca obok, wycierając jej r a m i ę r ę k a w e m swojego pasiaka. - Zniszczysz materiał. Pospiesz się, m u s i m y skończyć na czas. Każdej soboty, dokładnie w południe, odbierano ubrania przeznaczone dla strażniczek, a także dla żon i kochanek ofi­ cerów SS. K r a w c o w e musiały szyć na miarę dwie sukienki tygodniowo. Jeżeli efekt był zadowalający, dostawały czasem dodatkowy kawałek chleba. Z d a r z a ł o się, że panie składały specjalne z a m ó w i e n i a z okazji ślubów czy chrzcin. M ó w i o n o , że najlepsze stroje j e c h a ł y do Berlina. Sara zignorowała sąsiadkę, wstała i podeszła do m a ł e g o okna. Niebo było zamglone. Wiał wiatr ostry j a k brzytwa. W nocy znów padał śnieg. Pokrył bagna i równiny G ó r n e g o Śląska. Sara pomyślała o Feliksie. O Lilii. Jej dzieci żyły pod pogodniejszym niebem, tysiące kilometrów stąd, z dala od smrodu śmierci. Z dala od potworności. Nie m o g ł o być ina­ czej. Powierzyła swoje skarby kobiecie, która będzie je chro­ nić. Tylko myśl o dzieciach trzymała ją jeszcze przy życiu. Zacisnęła pięści. Teraz, gdy odebrano jej nazwisko i godność, chciała w to wierzyć. Musiała wierzyć z całej siły, j a k a jej jeszcze została - z całej swojej duszy. 460

Berlin,

listopad

1943

Kikuty ścian d o m u towarowego Lindnera strzelały w gó­ rę, w y c e l o w a n e w błękitne, z i m o w e niebo. Na zamkniętych drzwiach wisiały podarte p r o p a g a n d o w e plakaty, ostrzegające przed szpiegami. Po markizach pozostały j u ż tylko metalowe szkielety, które chwiały się i skrzypiały na z i m n y m wietrze. Tkanina znikła z nich j u ż dawno. Bomby, które z impetem spadły na budynek, stłukły szklany dach. Powykręcane pręty wystające z fasad p r z y p o m i n a ł y poczerniałe koronki, a okna bez szyb ziały pustką. Co się dzieje z Sarą? - myślał M a x i poczuł, j a k przeszywa go silny ból. N i e udało mu się wpaść na jej trop. Czy j e s z c z e żyła? K o c h a ł ją przecież, więc m o ż e powinien życzyć jej śmierci? Jedna z fasad zawaliła się z trzas­ kiem, wznosząc w o k ó ł tumany pyłu. M a x przeszukał kiesze­ nie, wyjął chusteczkę i przyłożył ją do nosa. W całym mie­ ście unosił się wstrętny odór: mieszanina siarki, cierpkiego d y m u i woni rozkładających się trupów. Potrzeba było kilku dni, by p o w y n o s i ć ciała z piwnic i schronów. C h o d z ą c po uli­ cach, m o ż n a było niechcący nadepnąć na kawałek ludzkiego mięsa. Od kilku miesięcy amerykańskie samoloty atakowały za dnia, a b o m b o w c e Arthura Traversa Harrisa z Royal Air Force nękały berlińczyków nocami. „ M o ż e m y zamienić Ber­ lin w stos r u i n " - oświadczył. M a x zakasłał i z j e g o płuc wydostała się czarna para. O m i n ą ł gruzy, które chłopcy z Hitlerjugend ładowali szpadla­ mi na o g r o d o w e taczki. Kobiety i dzieci e w a k u o w a n o j u ż w sierpniu. M a x był spokojny o Mariettę, która znalazła schro­ nienie w d o m u j e d n e g o z k u z y n ó w w Bawarii, i o Axla, który przebywał w internacie. Przed wyjazdem siostra przyszła bła­ gać go, żeby j e c h a ł z nią. „Kurt zostanie tu do końca. To j e g o problem. Ale ty, M a x , powinieneś j e c h a ć ze m n ą . Nic tu po t o b i e " . M i a ł a na sobie wytarty kostium i turban na głowie. Jej oczy błyszczały g o r ą c z k o w o w wychudłej twarzy. M a x tylko 461

się uśmiechnął. Co miał jej powiedzieć? Był świadom, że to, co robi, nie ma wielkiego znaczenia, ale istnieli ludzie, którzy na niego liczyli. Ofiary pracy przymusowej z podbitych kra­ jów, dla których zdobywał fałszywe papiery, ludzie uchy­ lający się od służby w armii,

potrzebujący podrabianych

świadectw lekarskich. Ci, którzy szukali kryjówki. Musiał także drukować i - z trudem, bo z trudem, ale j e d n a k - rozno­ sić ulotki p o d o b n e do tych, które redagowali H a n s i Sophie Schollowie, studenci z M o n a c h i u m zaangażowani w ruch oporu, których zatrzymano i stracono jakiś czas temu. Mariet­ ta nic o tym nie wiedziała. Była chyba zbyt zaślepiona, żeby cokolwiek zrozumieć. G d y wyjechała, poczuł ulgę. Od czasu do czasu dostawał list, w którym siostrzeniec skarżył się, że uważają, iż jest zbyt młody, by p o m a g a ć w obronie Berlina. -

Guten Morgen - pozdrowił go ironicznie jakiś niezna­

jomy. M a x nie odpowiedział, tylko pokiwał głową. Odkąd mia­ sta, j e d n o po drugim, znikały z mapy, ludzie przestali pozdra­ wiać się słowami Heil Hitler. Swój protest przeciwko reżi­ m o w i wyrażali, witając się bardziej konwencjonalnie. Już za p ó ź n o - pomyślał Max, przyspieszając kroku. Poza t y m zbyt łatwy rodzaj buntu. Był wściekły. Co takiego zrobili ci lu­ dzie, żeby zapobiec klęsce? C z y kiedykolwiek zbuntowali się przeciwko t e m u zbrodniczemu reżimowi? Ludność sponta­ nicznie zaprotestowała tylko raz - i były to kobiety z Rosenstrasse. Na początku roku, gdy rząd zadecydował, że w ciągu sze­ ściu tygodni należy oczyścić Berlin z Żydów, obławy stały się j e s z c z e brutalniejsze. Z a t r z y m y w a n o ludzi w miejscach pracy, wyciągano ich z łóżek, zabijano na ulicach, gdy próbo­ wali uciec. M a x bezradnie przyglądał się temu bestialstwu. I nagle gruchnęła w i a d o m o ś ć , że aryjskie żony zebrały się i żądają uwolnienia swoich żydowskich mężów. Przez kilka dni i nocy oblegały budynek, w którym p r z e t r z y m y w a n o ich małżonków. G e s t a p o i SS próbowały je zastraszyć, ale ko462

biety nie dały za wygraną. Klęska w Stalingradzie osłabiła reżim, którego przedstawiciele troszczyli się o m o r a l e aryj­ skich obywateli, więc u w o l n i o n o tysiąc pięciuset mężczyzn przeznaczonych do deportacji. „To c u d o w n e , a j e d n o c z e ś n i e bolesne j a k cios prosto w twarz - stwierdził Ferdynand. G d y b y ś m y wszyscy zbuntowali się w o d p o w i e d n i m czasie, m o g l i b y ś m y zapobiec tym zbrodniom. Do końca życia bę­ dziemy borykać się z p o c z u c i e m winy". M a x z trudem szedł przez miasto, które zmieniło się w ist­ ny labirynt. Zniknęły całe skupiska domów. Z w a ł y gruzów tarasowały ulice. Ludzie opuszczający schrony po nalocie od­ krywali za k a ż d y m razem księżycowy krajobraz, pełen gruzu, pyłu i płomieni trawiących budynki. Ulicami płynęły fosfo­ ryzujące masy p o d o b n e do j ę z o r ó w zielonkawej lawy. Nie oszczędzono żadnego kościoła, żadnego gmachu. Destrukcja była metodyczna. Bezlitosna. Od miesięcy radzono miesz­ k a ń c o m , żeby przenieśli się w bezpieczniejsze miejsca. Na czarnej szkolnej tablicy, zawieszonej wśród ruin, widniały wypisane k r e d ą n o w e adresy ludzi, którzy wyjechali. Berlińczycy żyli tak, j a k b y byli przejazdem we w ł a s n y m mieście. Z a w s z e mieli przy sobie walizki z apteczką i czystą koszulą na zmianę. Przy schodzeniu do schronu należało uważać, że­ by nie m i e ć na sobie ubrań łatwopalnych, uszytych na przy­ kład ze sztucznego j e d w a b i u czy z tiulu. Iluż ludzi spłonę­ ło ż y w c e m w piwnicach, iluż utonęło w wodzie, lejącej się z pękniętej rury kanalizacyjnej! Coraz więcej nie m i a ł o dachu nad głową. Tułali się po znajomych lub próbowali wydostać się na wieś. Max dotarł wreszcie do Ferdynanda, lecz kulał. Rozpadała się j e g o ostatnia para butów, a od dwóch lat nie m ó g ł zdobyć nowych, bo skóra stała się p r a w d z i w y m rarytasem. Wszedł w bramę, zastanawiając się, czy przyjaciel nie ma przypad­ kiem starej podeszwy, która akurat nie jest mu potrzebna. W p o d w ó r z u stał czarny samochód. M ę ż c z y z n a w cywilu opierał się o j e g o lśniący bagażnik i palił papierosa. M a x po463

czuł dreszcz strachu. Nie zmieniając tempa, gwałtownie skrę­ cił w p r a w o i ruszył ku innej kamienicy. Serce biło mu tak m o c n o , że nie był w stanie usłyszeć żadnych innych dźwię­ ków. Pchnął drzwi i wszedł po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Na półpiętrze przywarł do ściany i wyjrzał przez okno. Pojawił się Ferdynand w swoim bezkształtnym kapeluszu na g ł o w i e i w p ł a s z c z u z a r z u c o n y m na r a m i o n a . Szedł w otoczeniu d w ó c h mężczyzn. Bez ceregieli wepchnęli go do samochodu. Szofer zaciągnął się po raz ostatni, rzucił niedopałek, po czym usiadł za kierownicą. Koła zachrzęściły na bruku. Powoli, bardzo powoli M a x osunął się i usiadł na scho­ dach. Nie był w stanie utrzymać się na nogach. Ktoś musiał donieść na Ferdynanda. Czyżby ich kręgi infiltrował szpieg gestapo? C h o ć każdy z nich nieufnie odnosił się do nieznajo­ m y c h , trudno było oddzielić tych, którzy byli w stanie rze­ czywiście p o m ó c , od tych, którzy mogli zaszkodzić. Przecież musieli zdobyć fałszywe d o k u m e n t y i znaleźć ludzi goto­ wych ukrywać u siebie Żydów. Zasada była taka, że szukano członków ruchu oporu z a r ó w n o w kraju, jak i za granicą. P e w n e kręgi opozycjonistów zostały zdradzone, j a k te sku­ pione w o k ó ł H a n n y Solf czy Elisabeth von Thadden. Wykrył je agent gestapo, który podał się za szwajcarskiego lekarza próbującego nawiązać kontakt z antynazistami. „To okropny r o k " - narzekał niedawno Ferdynand w przy­ pływie złego h u m o r u . Dwie, podjęte w marcu, p r ó b y zama­ chu na Hitlera zakończyły się fiaskiem. P u ł k o w n i k H e n n i n g von Tresckow wniósł na pokład samolotu, którym Fuhrer wracał ze swojej kwatery w Smoleńsku, dwie b o m b y zegaro­ we w butelkach po cointreau. Niestety, nie w y b u c h ł y i samo­ lot w y l ą d o w a ł bez szwanku. Tydzień później p u ł k o w n i k Rudolf-Christoph Freiherr von Gersdorff chciał wysadzić się w powietrze w pobliżu Hitlera, gdy ten oglądał w M u z e u m Wojny broń zdobytą na wrogu. Niestety, nie przewidział, że Fuhrer spędzi tylko dwie minuty w sali wystawowej Zeghaus, 464

podczas gdy detonator potrzebował dziesięciu minut, żeby zadziałać. Kolejni konspiratorzy padali jak kręgle w straszliwej, przy­ gnębiającej grze. Szybko rozchodziły się informacje o aresz­ towaniu pastora Bonhoeffera i H a n s a von D o h n a n y i , który p r a c o w a ł w A b w e h r z e razem z F e r d y n a n d e m . C z ł o n k o w i e ruchu oporu byli wstrząśnięci. We wrześniu w więzieniu Plotzensee w ciągu pięciu dni w y k o n a n o blisko trzysta w y r o k ó w śmierci. Czy krew nigdy nie przestanie płynąć? M a x z a m k n ą ł oczy i oparł g ł o w ę o ścianę. Czuł się tak strasznie znużony. Strach coraz mocniej zaciskał swoje imadło. Być m o ż e na niego też j u ż ktoś czekał za rogiem ulicy. Musiał się pozbyć kompromitujących papierów, które miał w torbie. Później trzeba będzie uprzedzić Waltera i Milona. Zrobił nadludzki wysiłek, żeby wstać, wejść po schodach i schronić się na koń­ cu korytarza. Spalił papiery, używając do tego ostatnich zapa­ łek, jakie mu j e s z c z e zostały. Bał się wrócić do d o m u , więc postanowił pójść na Wilhelmstrasse. Kuzyn p r a w d o p o d o b n i e był o tej porze w biurze. Na ulicy nie dostrzegł żadnego podejrzanego samochodu. Wsiadł do metra, które funkcjonowało j e s z c z e na p e w n y c h trasach. Dalszą drogę przeszedł pieszo, lawirując wśród ruin. Przeszywał go wilgotny chłód. Listopadowy zmierzch okry­ wał miasto czarnym woalem. Nigdzie nie paliło się żadne światło. Jak co wieczór berlińczycy czekali na nalot w całko­ witych ciemnościach. N i e m ó g ł przestać myśleć o Ferdynan­ dzie i torturach, jakie zgotuje mu gestapo. Poczuł gwałtowne mdłości i zgiął się wpół. Wstrząsany torsjami, z w y m i o t o w a ł cały swój strach i obrzydzenie, poczucie bezsilności i wściek­ łość, swoją beznadziejną pewność, że wszyscy są skazani na śmierć w tej ciemnej kostnicy, na zgliszczach m a r z e ń Adolfa Hitlera. Po raz kolejny zawyły syreny. Przechodnie o twarzach ściągniętych lękiem pospiesznie szukali najbliższych schro­ nów. Max otarł usta wierzchem dłoni. Naprzeciw niego wzno465

siła się

Brama Brandenburska na żałosnych kolumnach,

ozdobiona sylwetkami koni w szaleńczym biegu. Ryk samo­ lotów był coraz bliższy. Nie m ó g ł ruszyć się z miejsca. Pod j e g o stopami drżała ziemia, wibracje przeszywały mu nogi, wypełniały ciało. Spojrzał w niebo, na którym rysowały się cienie latających fortec. Chciał zobaczyć, j a k przelatują tuż nad nim, ujrzeć ich grube brzuchy pełne b o m b zapalających i p o c z u ć p o d m u c h eksplozji. Chciał zostać tutaj, bo wiedział, że nie ma wyjścia, że wszyscy członkowie ruchu oporu zo­ staną - j e d e n po drugim - zatrzymani, że mężczyźni i kobiety b ę d ą torturowani i postawieni przed tym n i k c z e m n y m wy­ miarem sprawiedliwości, który skaże ich na obóz koncentra­ cyjny, na powieszenie albo na ścięcie toporem. Ale teraz Ma­ ximilian von Passau chciał pokazać światu, że część N i e m i e c się zbuntowała, że była ich - być m o ż e - garstka w porówna­ niu z milionami zwolenników tego barbarzyńskiego reżimu, ale przelali krew w imię szacunku dla sumienia i godności ludzkiej: godności robotników k o m u n i s t ó w i p o s ł ó w socjal­ demokratów, godności studentów i intelektualistów, którzy redagowali ulotki i książki, godności ludzi Kościoła, katoli­ ków i protestantów, żołnierzy i dyplomatów, a także kobiet i wreszcie arystokracji, która ratowała honor ojczyzny i której szlachectwo nie było j u ż wyłącznie kwestią w i ę z ó w krwi, lecz również hardości ducha. - Panie baronie! - rozległ się czyjś głos, próbując przebić się przez trzask ognia. - Panie baronie! Co pan tutaj r o b i ? ! Musi się pan s c h o w a ć ! Portier hotelu Adlon złapał go za r a m i ę i potrząsnął n i m j a k śliwą. Osłupiały, na wpół ogłuszony, M a x potrzebował kilku sekund, żeby zdać sobie sprawę, że znajduje się w alei Unter den Linden. - Źle się pan czuje? Proszę, szybko! B ę d ą walić przez c a ł ą noc, ale u nas będzie pan bezpieczny. M a m y wszystko, co trzeba. Jak zawsze. Chodźmy, panie baronie. N i e m o ż e pan tutaj stać. Wie pan, że to niebezpieczne. 466

I stary portier w liberii o podartych epoletach pociągnął Maksa w stronę hotelu Adlon.

Paryż,

sierpień

1944

Ksenia wracała do d o m u , p o d e k s c y t o w a n a i radosna, upo­ j o n a szałem uszczęśliwionego tłumu. Ludzie machali trój­ kolorowymi flagami, płakali i ze śpiewem rzucali się sobie w ramiona. D z w o n y paryskich kościołów obwieściły koniec trwającej cztery lata ciszy. Basowy d z w o n Notre D a m e i carillony innych świątyń zabrzmiały 24 sierpnia. W ten ciepły letni wieczór paryżanie wylegli na ulice. Biegali po mieście, w którym nadal jeszcze j e ż y ł y się barykady. Krzyże Lotaryńskie, n a m a z a n e na murach, przekreślały afisze ruchu oporu z opisem wykonania pocisków zapalających i nawołujące do atakowania Niemców. Ostatnie dni były bardzo wyczerpujące. Ludzie przestra­ szyli się na widok łuny i d y m u unoszącego się nad d a c h e m G r a n d Palais. O p o w i a d a n o , że stolica jest z a m i n o w a n a . Czy Szwaby c h c ą wszystko wysadzić w powietrze przed opusz­ czeniem miasta? C h o ć większość oddziałów została j u ż ewa­ kuowana, w Paryżu uchowała się jeszcze garstka Niemców. Ksenia zasunęła żaluzje w oknach salonu i wsłuchiwała się w k a n o n a d ę i staccato karabinów m a s z y n o w y c h rozbrzmie­ wające w o k ó ł O g r o d u Luksemburskiego i placu przed Pante­ onem. W ogrodach kilkuset żołnierzy Wehrmachtu, uzbrojo­ nych w pancerzownice, oczekiwało na amerykańskie czołgi. A potem przyszło wyzwolenie. Od strony mostu Sèvres, od strony porte de Gentilly i porte d'Italie nadciągały czołgi francuskiej Drugiej

Dywizji, d u d n i ą c na p a r y s k i m bruku.

Dziewczyny w lekkich, rozkloszowanych sukienkach o za­ znaczonej talii w d r a p y w a ł y się na nie, żeby ucałować żoł­ nierzy. W s a m o c h o d a c h z otwartymi dachami stali młodzi 467

mężczyźni z Francuskich Sił Wewnętrznych w podkoszul­ kach i koszulach z krótkimi rękawami i w beretach nasunię­ tych na j e d n o oko. Na ich twarzach m a l o w a ł a się radość i du­ ma. Sporadyczne wystrzały d o d a w a ł y kurażu przechodniom, którzy p o m i m o zaleceń wojskowych nie mieli zamiaru pozo­ stawać w bezpiecznych miejscach. W ciągu tych kilku go­ rączkowych dni każdy paryżanin miał się za herosa i pragnął uszczknąć dla siebie choć cząstkę chwały. Ale prawdziwych bohaterów jest bardzo niewielu - myślała Ksenia z p e w n y m niepokojem. Dochodziła j u ż do domu, gdy jakiś m ę ż c z y z n a potrącił ją, złapał za r a m i o n a i pocałował w usta. U ś m i e c h n ę ł a się do niego. Pełnia szczęścia przepełniła całe jej ciało, uszło z niej całe napięcie. Nareszcie będzie m o g ł a pojechać do Nataszki. Poczuła palącą potrzebę zobaczenia i uściskania córki. P o m y ­ ślała o tym, j a k przestraszone spojrzenia mieli Felix i Lilii, gdy przyniosła im fałszywe d o k u m e n t y i podrobione świa­ dectwa chrztu, które dostała od popa. Dzięki determinacji M a s z y i jej teściów dzieci Sary L i n d n e r u n i k n ę ł y najgor­ szego. Ksenia była zbyt podekscytowana, żeby czekać na windę. Wbiegła na schody i zdyszana weszła do mieszkania. - Gabriel, jesteś? - Ściągnęła czerwony beret i rzuciła go w stronę wieszaka. - W mieście dzieje się coś w s p a n i a ł e g o ! Zamiast kisić się w d o m u powinieneś wyjść. Weszła do salonu z u ś m i e c h e m na ustach i natychmiast stanęła. Przeszył ją lodowaty dreszcz. Gabriel siedział pochy­ lony w fotelu, oparłszy łokcie na kolanach. W ręku trzymał rewolwer. Poczuła, j a k krew krzepnie jej w żyłach. Stała za­ stygła pośrodku zalanego słońcem salonu, a wszystkie drama­ tyczne zdarzenia z jej życia wracały do niej z bezlitosną siłą. Gabriel miał zaczerwienione oczy i zapadłe policzki. N i e golił się od d w ó c h dni i - co ciekawe - właśnie ten niedbały wygląd m ę ż a zaszokował j ą najbardziej. - A więc opowiedz mi, co się dzieje, moja piękna mał468

żonko. Wyglądasz na niezwykle szczęśliwą. - Gabriel wydął usta w grymasie p e ł n y m pogardy. - Ależ święto, co? Francuz jest wolny i opromieniony chwałą, p o n i e w a ż jest gaullistą. To nie do wiary, prawda, to c u d o w n e pojawienie się milionów gaullistów, j a k za dotknięciem czarodziejskiej różdżki... Ale ty, ty jesteś p r a w d z i w ą j e g o wyznawczynią, czyż nie? Nigdy mi o tym nie mówiłaś, ale przez te wszystkie lata udało mi się przejrzeć te twoje sztuczki. Wyrazy podziwu, moja droga. Cóż za o d w a g a ! Kto wie, m o ż e nawet dostaniesz medal. Stała w milczeniu, ze w z r o k i e m utkwionym w rewolwer. Skąd Gabriel go wytrzasnął? Wiedziała, co to broń - przez kilka lat swojego życia miała ją zawsze pod ręką. Zauważyła, że mąż potrafi się z n i ą obchodzić. - K o l a b o r o w a ł e m , dobrze o tym wiesz - m ó w i ł Gabriel, patrząc na n i ą gorączkowo. - Och, nic, co robiłem, nie zasłu­ guje na karę. W przeciwieństwie do innych nie w y s ł a ł e m ni­ kogo na śmierć. Ale za chwilę zacznie się smutny spektakl p o d tytułem: w y r ó w n y w a n i e rachunków. Dojdzie do mniej lub bardziej sprawiedliwych procesów, godnych pogardy czy­ stek. N i e będzie to nic miłego, sama zobaczysz. Jeśli chodzi o mnie, to g d y b y m był w stanie to znieść, d o s t a ł b y m po łapach, a p o t e m życie wróciłoby do n o r m y - m ó w i ł zamyślo­ ny, głaszcząc lufę. - Wystarczyłoby przez jakiś czas trzymać się w cieniu. Ale to by ci nie odpowiadało, prawda, Kseniu? N i e jesteś stworzona do zwykłego, spokojnego życia. W każ­ d y m razie nie ze m n ą . A przecież w y c h o d z ą c za m n i e , właś­ nie tego oczekiwałaś, p r a w d a ? Cóż, natury nie oszukasz, ko­ chanie. Przeznaczeniem kobiety takiej j a k ty są wieczne burze. Zamilkł, a na j e g o twarzy m a l o w a ł o się odprężenie. Przez krótką chwilę przybrała ona wyraz czułości i uwagi, który Ksenia pamiętała z początków ich małżeństwa. - Tak bardzo cię k o c h a ł e m - szepnął. Przez otwarte okna Ksenia słyszała radosne okrzyki tłu­ mów. Było jej z i m n o , lecz po jej plecach płynęły krople potu. Czego on chciał? Czego oczekiwał? Przez głowę przebiegały 469

jej szalone myśli. Czy będzie miała czas, żeby dobiec do drzwi wyjściowych? Czy Gabriel strzeli jej w plecy? Czy m o ż e p o w i n n a rzucić się na niego i wyrwać mu z ręki re­ wolwer? - I j a k ? M a s z jakieś wieści od niego? Co się stało z two­ im n i e z w y k ł y m kochankiem, w s p a n i a ł y m b a r o n e m M a x i m i ­ lianem von Passau? - pytał z ironią. - Bo to on, prawda? Przeprowadziłem m a ł e śledztwo. Podejrzewam, że to on jest ojcem Nataszy. Ale na cóż ta cała tajemnica? To milczenie? Przecież z r o z u m i a ł b y m - mówił, muskając jej policzek lufą. Stała n i e r u c h o m o . Nie drżała. Przepełniał ją dziwny spo­ kój. A więc nadeszła ta chwila. Dopełniło się. Nie spodzie­ wała się tego. N i e w taki sposób. Z ręki oszalałego z zazdro­ ści mężczyzny. To było przykre i żałosne jednocześnie. Zdała sobie sprawę, iż nigdy wcześniej nie myślała o tym, że umrze. Ani na zniszczonej kei w Odessie, gdy bolszewicy ostrzeli­ wali uchodźców, ani wtedy, gdy przewoziła fałszywe papiery, o b s e r w o w a n a przez Niemców. A j e d n a k śmierć przez cały czas była jej w i e r n ą towarzyszką. Ksenia pomyślała o ojcu, którego tak kochała. O matce Marii, aresztowanej przez ge­ stapo i deportowanej do obozu. I o innych. O wszystkich in­ nych. Z d a w a ł o jej się, że cień śmierci i zniszczenia wypeł­ nił wszystkie rozdarcia jej życia wygnańca. Z p e w n ą goryczą pomyślała, że to niesprawiedliwe. A później zawstydziła się z powodu tego momentu słabości. Czy nie było w jej życiu ta­ kże miłości do Maksa? Czy nie było spojrzenia ich córki? - Nie zostaniesz ze mną, Kseniu - szepnął jej do ucha Gabriel. - Jestem o tym przekonany z całego serca, z całej duszy. Jestem tego świadom. Jeżeli on nadal żyje, bez waha­ nia pójdziesz do niego. Nikt nie m o ż e rywalizować z taką m i ł o ś c i ą jak wasza. A jeśli zginął, na zawsze stanie się czę­ ścią ciebie. Jak m o ż n a było w to wątpić, widząc was r a z e m ? Nic nie m ó w i s z ? - zdziwił się, a ona poczuła j e g o oddech na policzku. - Nie widziałem cię jeszcze takiej milczącej.

470

A przecież m a m prawo wiedzieć. Przynajmniej to jesteś mi winna. Proszę powiedzieć mi prawdę, m a d a m e : czy k o c h a pani M a k s a von Passau? Ksenia spojrzała mu w oczy. Jej mąż miał rację. Jeżeli M a x przeżył tę tragiczną wojnę dusz, która zniszczyła c a ł ą Europę, nikt i nic nie p o w s t r z y m a jej, żeby go odnalazła. - Tak, k o c h a m go - powiedziała. Gabriel zachwiał się. Jego twarz przybrała bolesny wyraz. Ksenia próbowała zabrać mu broń, ale brutalnie wykręcił jej rękę. - P o w i n n a ś się wstydzić! - wrzasnął. - Jak śmiesz pa­ trzeć na m n i e w ten sposób?! B e z w y r z u t ó w sumienia! J e d n o z nas będzie dziś w o l n e - dodał bezgłośnie, przyciskając lufę do skroni Kseni. - Zagrajmy, kochanie. Ostatni raz. Po ich twarzach spływał pot. Ciała były sztywne. N a p i ę t e do granic. Ich o d d e c h y - krótkie. - Jest tylko j e d n a kula - mruknął Gabriel. - Jedna, jedy­ na. Ale przedtem d a m ci szansę. Chciałbym, żebyś błagała m n i e o darowanie życia, bo ty m a s z siłę, żeby żyć b e z e m n i e . N i e p r ó b o w a ł a się szarpać. To byłby przejaw tchórzostwa. N i e g o d n y jej. C z u ł a na skórze chłód metalu, ale stała nie­ wzruszona. Przeszyła męża j a s n y m spojrzeniem. - Ja nigdy nie błagam, Gabrielu. Powinieneś to wiedzieć. A teraz, skoro w grę w c h o d z i nasz honor, proszę, strzelaj! Na co czekasz? W y z y w a m cię: zrób to. Rosjanie nie boją się śmierci. Jest częścią naszego życia. Gabriel Vaudoyer zawahał się. Był zbity z tropu. Wiedział tylko j e d n o : szalał z niespełnionej miłości do tej kobiety. A ona z n ó w mu się w y m y k a ł a . Nagle ktoś załomotał do drzwi. Gabriel drgnął i nacisnął spust. Rozległ się suchy trzask. N i c więcej. Ksenia się za­ chwiała. Przed oczami tańczyły jej czarne punkciki. Gabriel brutalnie j ą odepchnął. - Wyjdź! - wrzasnął. - Wyjdź stąd!

471

Nie myśląc wiele, Ksenia rzuciła się do drzwi i zaczęła się szarpać z klamką. Ktoś nadal pukał. Z a b r z m i a ł wystrzał i cia­ ło Gabriela ciężko upadło na p o d ł o g ę . - Ksenia! Co się dzieje?! - zawołał ktoś głośno po rosyj­ sku. - O t w ó r z mi, natychmiast, to ja, Cyryl! Wreszcie zdołała otworzyć drzwi. Uniosła głowę. Naprze­ ciw niej stał brat w m u n d u r z e khaki. Jego p r o m i e n n ą twarz ocieniała burza jasnych, prostych włosów. Dziecko Piotrogrodu. C u d o w n e dziecko. Ksenia F i o d o r o w n a uśmiechnęła się, wyciągnęła rękę, żeby go dotknąć, po czym zemdlała - po raz pierwszy w życiu.

Auschwitz-Birkenau,

styczeń

1945

Radziecki generał Igor Kunin przemierzał równiny i bag­ na G ó r n e g o Śląska, nie rozumiejąc tego, co widzi. Nikt go nie uprzedził. Dotarł tu ze swoimi ludźmi przez przypadek. Od­ nosił dziwne wrażenie, że j e g o ciało i dusza przestały two­ rzyć j e d n o ś ć . Z mlecznego nieba padał m o k r y śnieg i topniał na wojsko­ wej futrzanej czapce z c z e r w o n ą gwiazdą, osiadał na rozpię­ tym płaszczu, ślizgał się po twarzy. Jego ciało szło przez to opalizujące światło p o m i ę d z y d w o m a ciemnymi barakami, pełnymi bosych istot w ł a c h m a n a c h i pasiakach, które w mil­ czeniu wbijały w niego puste spojrzenia. Patrzył na te żywe szkielety i nie m ó g ł zrozumieć. Widział trupy. I z n o w u trupy. Niczego nie rozumiał. A przecież miał pięćdziesiąt d w a lata i w swoim życiu wi­ dział j u ż niejeden absurd. Przeżył nienawiść i ślepe masakry bolszewickiej rewolucji. Przeżył stalinowskie czystki. Bezli­ t o s n ą walkę, którą Armia C z e r w o n a prowadziła przeciwko nazistowskim barbarzyńcom j u ż od p o n a d trzech lat. Jego

472

żona i siedemnastoletnia córka zmarły z głodu podczas oblę­ żenia Leningradu. Syn nadal walczył. Według ostatnich in­ formacji żył, a j e g o pułk parł na Berlin. Ale choć ciało Igora Kunina szło powoli i w milczeniu, o w i e w a n e wiatrem pach­ n ą c y m odwilżą, j e g o dusza krzyczała. W obliczu tej strasz­ liwej ruiny, tej z a p o w i e d z i p o t w o r n o ś c i , której nie m o ż n a opisać słowami, buntowała się j e g o dusza sprawiedliwego człowieka. Przystanął przed j e d n y m z b l o k ó w i pchnął drzwi. U d e ­ rzyła go fala wstrętnego fetoru. Kobiety. Leżały na pryczach. W pierwszym odruchu chciał się wycofać. Zaraz j e d n a k po­ czuł wstyd i wytrzymał. Jedna z kobiet stała tuż przy drzwiach. Miała na sobie łachmany, chustkę na głowie. Rysy jej wy­ chudłej twarzy były ostre j a k żyletki. Spojrzenie zrozpaczo­ ne. Rozgorączkowane. N i e znał jej. Przybył z odległej Rosji. Z daleka. Ale nawet gdyby pojechał na koniec świata, nigdy nie przebyłby drogi, j a k ą przebyła ta kobieta. N i e c o onieśmielony, zrobił ku niej j e d e n krok. Chciał ją uspokoić. J e d n y m gestem, słowem. Powiedzieć, że teraz j u ż będzie dobrze. Że nie rozumie tego, co się tu dzieje, ale na p e w n o istnieje jakieś wytłumaczenie. A m o ż e nie. P r a w d ę mówiąc, nie wiedział nic. Sara patrzyła na m ę ż c z y z n ę w m u n d u r z e . B y ł wysoki, m i a ł szerokie ramiona. Zajmował całe drzwi. Przyniósł ze sobą świeży zapach śniegu i wiatru. N i e rozpoznawała j e g o twarzy, ale miał w sobie coś, co dawało poczucie bezpieczeń­ stwa. Uspokajało. D a w n o j u ż nie czuła podobnej błogości. N i e zauważyła nawet, że nogi ugięły się pod nią, a ciało osu­ nęło się na podłogę. Sara Lindner-Seligsohn zmarła w Polsce w dniu wyzwole­ nia obozu Auschwitz-Birkenau w c z e s n y m p o p o ł u d n i e m , oko­ ło piętnastej.

* 473

Droga gdzieś

w Niemczech,

kwiecień

1945

Szedł od wielu dni. C a ł ą wieczność. Na północ, w stronę Bałtyku, pod w i o s e n n y m niebem, które przywodziło mu na myśl dzieciństwo. M a x v o n Passau szedł do Lubeki nierów­ nym krokiem człowieka u kresu sił, bo był posłuszny rozka­ z o m K o m e n d a n t u r y SS, bo Armia C z e r w o n a dotarła do Berli­ na, a nazistowskie władze chciały zatrzeć ślady hańby. Ilu ich było, ocalałych z niewoli w obozie Sachsenhausen, pilnowanych przez w a r t o w n i k ó w trzymających czujnie palce na spustach? Tylko kilka tysięcy. Rosjanie, Ukraińcy, N i e m ­ cy, francuscy członkowie ruchu oporu. Ci, których nie roz­ strzelano, nie powieszono, nie zabito pałkami, ci, których nie wbito na pal, ci, którzy nie umarli z głodu i chorób, nie zgi­ nęli w k o m o r z e

gazowej,

którzy przetrwali

godziny

sta­

nia w bezlitosnym wietrze szalejącym na centralnym placu palącym sercu obozu, gdzie codziennie odbywały się apele i skąd w y s y ł a n o więźniów do pracy w fabrykach, gdzie kara­ no ich i w y k o n y w a n o egzekucje - wreszcie ci, którzy zdołali znieść trudy wyczerpującego marszu i nie zmarli po drodze. M a x wbijał wzrok w nogi m ę ż c z y z n y niepewnie idącego przed nim. Wyciągał rękę, gdy nieszczęśnik wypadał z szere­ gu. Z niewytłumaczalnych przyczyn robił wszystko, żeby ten nieznajomy nie odpuścił. M ę ż c z y z n a nie w a ż y ł dużo, najwy­ żej czterdzieści kilogramów. M a x skupiał się na nim, żeby nie myśleć o niczym innym. Ż e b y zapomnieć o głodzie. O niedającym spokoju pragnieniu. Z a p o m n i e ć o tym, że w każdej chwili m o ż e zostać rozstrzelany. Przy k a ż d y m kroku j e g o ciało przeszywał ból, ale nie da­ wał za wygraną. To była kwestia honoru, bo M a x von Passau szedł ku czci swoich umarłych. Ruch oporu przestał istnieć. Spiskowcy zostali zatrzymani i skazani na śmierć. Jego kuzyna Waltera von Briskowa po­ wieszono na haku rzeźniczym. F e r d y n a n d a ścięto toporem za zdradę stanu. 474

Dwudziestego lipca 1944 roku miała miejsce j e s z c z e jed­ na próba z a m a c h u na Hitlera - ukoronowanie ich dziesię­ cioletnich wysiłków. W kwaterze głównej Hitlera w Prusach Wschodnich wybuchła b o m b a wniesiona przez p u ł k o w n i k a Clausa Schenka Grafa von Stauffenberga. Siła eksplozji po­ waliła na ziemię obecnych przy kanclerzu żołnierzy. Zginęły cztery osoby, kilka innych zostało poważnie rannych. Adolf Hitler miał m u n d u r w strzępach, kilka niegroźnych opa­ rzeń i pęknięty bębenek w uchu. Tego samego wieczoru po p o w r o c i e do Berlina Claus von Stauffenberg i j e g o trzej wier­ ni towarzysze zostali rozstrzelani na dziedzińcu przy Bendlerstrasse, ich ciała spalono następnego dnia na rozkaz Hein­ richa Himmlera, a prochy rozsypano na polu. Tak zakończył się ostatni spisek niemieckich oficerów i cywilów, którzy dłu­ go i starannie przygotowywali zamach stanu. Jak wszystkie poprzednie p r ó b y również i ta zakończyła się klęską. Zemsta Adolfa Hitlera była bezlitosna. Podczas sterowa­ nego głośnego procesu przewodniczący Trybunału L u d o w e g o wykrzyczał swoją pogardę i wściekłość w twarze oskarżo­ nych, którzy do końca zachowali się z godnością. Milo von A s c h ä n g e r został rozstrzelany. Z g o d n i e z p r a w e m „odpowie­ dzialności r o d z i n n e j " bliscy zhańbionych zdrajców również zostali skazani. Sofię von A s c h ä n g e r w y s ł a n o do obozu kon­ centracyjnego w Ravensbrück r a z e m z m a ł ż o n k ą Clausa von Stauffenberga, a ich dzieci umieszczono w placówkach pod egidą SS. Po n i e u d a n y m z a m a c h u aresztowano o k o ł o siedmiu tysięcy osób. Blisko dwieście z nich zostało straconych. Oddalając się krok po kroku od Berlina, M a x myślał o s w o i m mieście, które zajmowali Rosjanie. Kilka dni przed aresztowaniem na j e g o mieszkanie i p r a c o w n i ę spadły b o m b y zapalające. Patrząc na gruzy, myślał o Kseni. O n a też kiedyś straciła wszystko. W tamtej chwili dzielił z u k o c h a n ą kobietą o w o poczucie lekkości i przerażenia, które rodzi się z nędzy. W chorobliwym szaleństwie Hitler pragnął, żeby N i e m c y za­ płacili za klęskę, która w j e g o m n i e m a n i u zasługiwała na po475

gardę. Ponieważ naród niemiecki nie był w stanie wygrać tej wojny totalnej, zasłużył na unicestwienie. N i e będzie żad­ nej kapitulacji. Ż a d n e g o żądania złożenia broni. Niech u m r ą wszyscy ci przeklęci mężczyźni i kobiety - co do j e d n e g o . M a x nie wiedział, że w Berlinie nie ma bieżącej wody, elektryczności i jedzenia. Tysiące nazistowskich oficerów szu­ kały cywilnych ubrań w nadziei, że w m i e s z a j ą się w lud­ n o ś ć . Kobiety w ł a c h m a n a c h i c h u s t k a c h na g ł o w a c h błą­ dziły w ś r ó d ruin w poszukiwaniu schronienia i żywności. Tego dnia przez Berlin biegł posłaniec. N a k a z a n o chłopcu pośpiech, ale p o n i e w a ż cały transport w mieście był sparali­ żowany, gubił się pośród ruin. Przerażony wyciem radzieckich dział, robił wszystko, żeby sprostać swej misji. Niósł ostroż­ nie niebieską, w y s z y w a n ą cekinami suknię od j e d n e g o z naj­ lepszych berlińskich stylistów i parę włoskich b u t ó w z czar­ nego zamszu od Ferragamo. Fräulein Braun zgodziła się wyjść za Führera i chciała być elegancka w dniu swojego ślubu. M a x poczuł, że prawe kolano o d m a w i a mu posłuszeństwa. Z a c h w i a ł się, o m a l nie upadł. Mężczyzna, który szedł obok, złapał go za r a m i ę i p o m ó g ł odzyskać r ó w n o w a g ę . Bolały go p o ł a m a n e żebra, lecz ten kwietniowy dzień był taki piękny. Kilkadziesiąt kilometrów od s m u t n e g o k o r o w o d u posu­ wały się naprzód brytyjskie samochody. Anglicy chcieli do­ trzeć do Berlina w tym s a m y m czasie co Rosjanie. Jechali M a k s o w i na spotkanie, a on nie miał na razie pojęcia, że niedługo odzyska wolność i odnajdzie d r o g ę do Paryża. Teraz czuł, że musi iść. Krok za krokiem. Jak dziecko, które uczy się chodzić. N i e słabnąć. Po usłanych cierniami drogach swo­ j e g o splądrowanego kraju, wspominając towarzyszy, którzy oddali życie za h o n o r ojczyzny. Prowadziła go wiara i miłość, którą darzył kobietę spotkaną p r z y p a d k i e m w paryskiej ka­ wiarni przed wielu laty, przed wiekami.

Podziękowania

O g r o m n i e dziękuję pani Lisie Roussel za u w a g ę i czas, który mi poświęciła. Panu Ludwigowi N o r z o w i za c e n n ą p o m o c w Berlinie. Pani Nataszy Derevitsky za rzeczowe uwagi literackie. Podziękowania z e c h c ą przyjąć pan Alexandre Bobrikoff, konserwator i dyrektor M u z e u m Gwardii Carskiej, pan Peter K n a p p , pani Cristina Mugnaini, pan François Lesage i pani Corinne M a h é , szefowa pracowni d o m u m o d y Lesage, pani Sylvie Glaser-Chuard i pani D o m i n i q u e Revellino z paryskie­ go M u z e u m M o d y - za poświęcenie mi czasu i sugestie. Dziękuję historykom i pisarzom, z których książek korzy­ stałam przy pisaniu tej powieści. Podziękowania z e c h c ą mię­ dzy innymi przyjąć Fabrice Almeida, Henri A m o u r o u x , Ruth Andreas-Friedrich, Jean-Paul Cointet, Bella F r o m m , Patrick de Gmeline i Gerard Gorokhoff, Marina Gorboff, Marina Grey, Irene Guenther, Sebastian Haffner, Birgit Haustedt, Marion Kaplan, Ursula von Kardoff, Anja Klabunde, G u i d o Knopp, A n d r e i Korliakov, Gilbert Merlio, Lionel Richard, William L. Shirer, A n n a Maria Sigmund, Laurence Varaut, Alexandre Vassiliev, D o m i n i q u e Veillon, D o m i n i q u e Venner, „ M i s s i e " Wassiltchikoff, G ü n t h e r Weisenborn. M a m nadzieję, że do­ brze wykorzystałam przekazane przez nich informacje. 477

Dziękuję Axelle Givaudan, Éricowi Ollivierowi i Paulowi Révayowi za poświęcenie mi czasu i książki. Z całego serca dziękuję Geneviève Perrin. Dziękuję wreszcie wszystkim tym, których sekretne i bo­ lesne zwierzenia zainspirowały mnie do napisania p e w n y c h ustępów tej powieści.
Theresa Revay - Biała wilczyca 01 - Biała wilczyca

Related documents

467 Pages • 206,187 Words • PDF • 1.9 MB

8 Pages • 3,566 Words • PDF • 114 KB

34 Pages • 787 Words • PDF • 1.9 MB

2 Pages • 411 Words • PDF • 127 KB

61 Pages • 2,877 Words • PDF • 3.9 MB

77 Pages • 18,698 Words • PDF • 473.3 KB

11 Pages • 6,125 Words • PDF • 300.3 KB

821 Pages • PDF • 211.3 MB

2 Pages • 1,049 Words • PDF • 546.8 KB

4 Pages • 998 Words • PDF • 459 KB

1 Pages • 352 Words • PDF • 541.8 KB

308 Pages • 108,777 Words • PDF • 3.6 MB