38. Conrad Joseph - Wspólnik - Opowiadanie

21 Pages • 11,030 Words • PDF • 263.9 KB
Uploaded at 2021-09-24 18:29

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


JOSEPH CONRAD

WSPÓLNIK TYTUŁ ORYGINAŁU: THE P ARTNER P RZEŁOŻYŁA: ANNA NIKLEWICZ

Niech licho weźmie takie głupie gadanie. Przewoźnicy tu, w Westport, od lat opowiadają to kłamstwo letnikom. Takim, co to każą się wozić łódką za szylinga od głowy - i zadają głupie pytania trzeba coś opowiadać dla zabicia czasu. Czy zna pan coś głupszego niż kazać się wozić łódką wzdłuż plaży?... To tak, jakby kto pił mdłą lemoniadą nie czując pragnienia. Nie wiem, po co to robią! Nie dostają nawet morskiej choroby. Zapomniana szklanka piwa stała koło jego łokcia; działo się to w małej, przyzwoitej palarni małego, przyzwoitego hotelu, a zamiłowanie do zawierania przypadkowych znajomości tłumaczy fakt, że siedziałem z nim późnym wieczorem. Wielkie jego policzki, płaskie i poorane zmarszczkami, były wygolone; kosmyk gęstych, równo przyciętych białych włosów zwisał mu z brody; chwiejąc się podkreślał jeszcze głęboki ton jego głosu; a ogólną pogardę dla ludzkości z jej czynami i zasadami moralnymi wyrażał sposób noszenia dużego, miękkiego kapelusza z czarnego filcu, o szerokim rondzie, którego nigdy nie zdejmował z głowy. Wyglądał na starego awanturnika, który osiadł na emeryturze po wielu nieczystych sprawkach w najbardziej zapadłych zakątkach świata, miałem jednak wiele powodów przypuszczać, że nigdy nie opuścił Anglii. Z czyjejś przypadkowej uwagi wywnioskowałem, że w młodości musiał mieć do czynienia z żeglugą - z okrętami w dokach. Indywidualnością był wybitną. I to właśnie zwróciło moją uwagę z początku. Ale nie łatwo było go zaklasyfikować i przed upływem tygodnia zrezygnowałem z tego, określiwszy go jako «imponującego starego łotra». Pewnego deszczowego popołudnia zgnębiony nieskończoną nudą wszedłem do palarni. Siedział tam w absolutnym bezruchu, zdumiewającym i naprawdę podobnym do bezruchu fakira. Zacząłem się zastanawiać, jakich mógł mieć znajomych taki człowiek, jakie jest jego milieu, jego prywatne stosunki, jego poglądy, jego moralność, jego przyjaciele, nawet jego żona - kiedy ku mojemu ogromnemu zdziwieniu zaczął ze mną rozmowę głębokim, mrukliwym głosem. Muszę powiedzieć, iż odkąd dowiedział się od kogoś, że piszę powieści, uznał moje istnienie, wyrażając to co rano jakimś nieokreślonym pomrukiem. Był w najwyższym stopniu małomówny. Jego fragmentaryczne zdania robiły wrażenie nieuprzejmości. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że chodziło mu o to, w jaki sposób powstają opowiadania - opowiadania dla czasopism. Co można powiedzieć takiemu człowiekowi? Ale byłem śmiertelnie znudzony; pogoda w dalszym ciągu była niemożliwa; postanowiłem więc być miły. - Więc pan sam sobie wymyśla te historie. Skąd one panu przychodzą do głowy? - mamrotał. Wyjaśniłem, że zwykle coś dostarcza tematu do opowiadania. - Jakiego tematu? - No, na przykład - powiedziałem - parę dni temu kazałem się zawieźć łódką do skał. Mój przewoźnik opowiedział mi o rozbiciu statku na tych skałach prawie dwadzieścia lat temu. Tego można by użyć jako tematu do opisowego opowiadania pod jakimś takim tytułem, jak na przykład: «W kanale la Manche». Wtedy właśnie wybuchnął gniewem na przewoźników i letników, którzy słuchają ich opowiadań. Nie poruszając ani jednego mięśnia twarzy wyrzucił gdzieś z głębi piersi potężne - Bzdura - i ciągnął dalej swoim zachrypniętym, urywanym mamrotem.

- Gapią się na te głupie skały - kiwają głupimi głowami (przypuszczam, że letnicy). Co oni myślą, że człowiek jest - nadmuchaną torbą papierową, czy co? Pęka sobie, paf, kiedy go uderzyć... Cholernie głupia historia... Dobry temat!... Kłamstwo - to temat! Trzeba sobie wyobrazić tego posągowego łotra, z głową otoczoną aureolą czarnego ronda kapelusza, mówiącego to wszystko w taki sposób, jak czasami warczą stare psy, z głową uniesioną do góry i oczyma wpatrzonymi przed siebie. - Rzeczywiście! - zawołałem. - No, ale nawet jeśli to nie jest prawda, to jest to temat, który pozwala mi widzieć te skały, ten wiatr, o którym mówią, wzburzone morze i tak dalej, i tak dalej w stosunku do ludzkości. Walka z siłami natury i wpływ jej wyniku na przynajmniej jeden, powiedzmy, szczytowy... Przerwał mi zaczepnie: - Czy prawda przyda się panu na co? - Nie mogę powiedzieć na pewno - odpowiedziałem ostrożnie. - Mówią, że prawda jest dziwniejsza od fantazji. - A któż to tak mówi? - zapytał. - Och! Nikt w szczególności. Odwróciłem się do okna, ponieważ widok tego pogardliwego człowieka z nieruchomą ręką na stole był przygnębiający. Przypuszczam, że moje bezceremonialne zachowanie pobudziło go do stosunkowo długiego przemówienia. - Czy pan kiedy widział takie głupie skały? Jak rodzynki w kawałku zimnego puddingu. Patrzyłem na nie - na akr lub więcej czarnych punkcików rozsianych po stalowo szarych odcieniach spokojnego morza, powleczonych jednolitą pajęczyną szarej mg z bezkształtną, jaśniejszą plamą w jednym miejscu, gdzie zamglona białość stromej skały prześwitywała jak rozproszony, tajemniczy blask. Był to subtelny i cudowny dok, przejmujący i smutny, czarnoszara symfonia - obraz Whistlera. Lecz następne słowa wypowiedzianej przez głos poza mną zmusiły mnie do odwrócenia się. Podobny do warczenia, zwięźle i energicznie wyraził pogardę dla wszystkich pojęć związanych z rozszalałym morzeni i ciągnął dalej: - Mnie - patrząc na tamte skały - żadne takie głupstwa - raczej przypomina się pewne biuro - do którego kiedyś zachodziłem - biuro w Londynie - na jednej z tych małych uliczek za stacją na Cannon Street... Mówił bardzo ostrożnie, nie urywanie, ale fragmentarycznie, od czasu do czasu klął. - To ma dosyć odległy związek ze skałami - zauważyłem zbliżając się do niego. - Związek? Do diabła z pańskimi związkami. To był wypadek. - Jednak każdy wypadek - powiedziałem - ma związek z tym, co go poprzedza i co po nim następuje, który, gdyby ujawnić... Nie poruszając się zdawał się słuchać uważnie. - Tak! Ujawnić. To może mógłby pan zrobić. Mógłby pan? Nie ma nic o życiu na morzu w tym, co ma związek z tym wypadkiem. Ale to może pan dodać z głowy - jeśli pan chce. - Tak. Mógłbym, jeśliby to było potrzebne - powiedziałem. - Czasem opłaca się dodać dużo rzeczy z głowy, a czasem nie. To znaczy opowiadanie nie jest tego warte. Wszystko od tego zależy. Bawiła mnie taka rozmowa z nim. Zauważył głośno, że przypuszczał, iż pisarze gonią za pieniędzmi, jak inni ludzie, którzy muszą zarabiać na życie własnym sprytem, i że to niesłychane, jak daleko posuwają się ludzie, którzy gonią za pieniędzmi... Niektórzy.

Potem zaatakował życie na morzu. Nazwał je głupim życiem. Żadnych możliwości, żadnych przeżyć, żadnego urozmaicenia, nic. Przyznawał, że czasem wydawało wspaniałych ludzi, ale zupełnie bezradnych w życiu. Dzieci. Tak samo kapitan Harry Dunbar. Dobry marynarz. Znany jako doskonały komendant statku. Duży mężczyzna; krótkie siwiejące bokobrody, piękna twarz, donośny głos. Porządny człowiek, ale tyle się znał na ludzkich sprawach co małe dziecko. - Pan mówi o kapitanie Sagamore - powiedziałem pewnie. Powiedziawszy cicho, pogardliwie - Oczywiście - utkwił spojrzenie w ścianie, jakby przytrzymywał wzrokiem wizję tego biura w city, «za stacją na Cannon Street»; jednocześnie mamrotał niepełny jego opis, od czasu do czasu podrzucając gwałtownie brodę do góry, jak gdyby był rozgniewany. Było to, według jego słów, skromne przedsiębiorstwo, nie podejrzane w żadnej mierze, ale mieszczące się na uboczu, w małej uliczce, dziś całkowicie przebudowanej. - Siódmy dom od Cheshire Cat baru pod mostem kolejowym. Jadałem tam lunch, kiedy interesy wzywały mnie do city. Cloete przychodził tam zwykle zjeść kotlet i pożartować z kelnerką. Nie potrzebował nawet dużo mówić, tylko błysnął w czyjąś stronę okularami i skrzywił swoje grube usta, a już się człowiek śmiał, zanim jeszcze zaczął jedną ze swoich historyjek. Zabawny człowiek, ten Cloete, C-1-o-e-t-e - Cloete. - Czy to był - Holender? - zapytałem nie wiedząc zupełnie, co to wszystko ma wspólnego z przewoźnikami i letnikami z Westport i podrażnieniem tego dziwacznego człowieka, uważającego ich za kłamców i durniów. - Diabeł wie - chrząknął utkwiwszy oczy w ścianie, jakby nie chciał stracić żadnego ruchu obrazu kinematograficznego. - W każdym razie mówił tylko po angielsku. Pierwszy raz go widziałem wysiada w porcie ze statku ze Stanów Zjednoczonych - pasażer. Pyta mnie o mały hotel w pobliżu. Chciał mieć spokój i rozejrzeć się przez parę dni. Zaprowadziłem go do hotelu - mojego przyjaciela...Następny raz - w City - „Hallo! Pan jest bardzo uprzejmy - napijmy się.” - Mówi dużo o sobie. Długie lata był w Stanach. Różne interesy w całym kraju. Także z jakimiś ludźmi od specyfików farmaceutycznych. Podróżuje. Pisze ogłoszenia i tak dalej. Opowiada mi śmieszne historie. Wysoki, niezgrabny, sterczące czarne włosy, jak szczotka, długa twarz, długie nogi, długie ręce, błyski w okularach, żartobliwy sposób mówienia - cichym głosem...Czy pan go widzi? Kiwnąłem głową, ale on nie patrzył na mnie. - Nigdy w życiu tak się nie uśmiałem. Ten człowiek mógł rozśmieszyć opowiadając, jak obdzierał ze skóry rodzonego ojca. A zdolny był do tego. Człowiek, który handlował specyfikami, zdolny jest do wszystkiego - od gry w orła i reszkę do morderstwa z premedytacją. Trzeba sobie zdawać sprawę z tej przykrej prawdy. Zdolni do wszystkiego myślą, że wszystko im się uda i że ze wszystkiego się wykręcą - wszyscy są dla nich głupi. Głowa do interesów, ten Cloete. Przyjechał z kilkuset funtami. Szuka jakiejś pracy - czegoś niewielkiego. „Pomimo wszystko nie ma to jak stary kraj” mówi...Tak się rozstajemy - wypiłem trochę za dużo. Po jakimś czasie, może z sześć miesięcy, czy coś koło tego, znów natknąłem się na niego w biurze pana George’a Dunbar. Tak, w tym biurze. Nieczęsto się zdarzało, żebym... Jednakże na statku w dokach był pewien ładunek pana George’a, o który chciałem go zapytać. A tu wchodzi Cloete z dalszego pokoju z jakimiś papierami w ręku. Wspólnik. Rozumie pan? - Ach! - powiedziałem. - Te paręset funtów. - I ten jego język - warknął. - Niech pan nie zapomina o jego języku. Parę jego historyjek musiało

George’owi Dunbar trochę otworzyć oczy na to, co to są interesy. - Odpowiedni człowiek - poddałem. - Hm! Pan to musi po swojemu - naturalnie. Dobrze. Wspólnik. George Dunbar wkłada cylinder, mówi mi, żebym zaczekał chwilę...George zawsze wyglądał, jakby zarabiał kilka tysięcy rocznie znakomitość z city...”Chodź, stary!” I on, i kapitan Harry wychodzą razem - jakaś sprawa u adwokata na sąsiedniej ulicy. Kapitan Harry, ile razy był w Anglii, zjawiał się regularnie w biurze brata około dwunastej. Siedział grzecznie w kącie, czytając gazetę i paląc fajkę. Więc wychodzą. „...Wzorowi bracia - mówi Cloete - dwie nierozdzielne papużki - ja zajmuję się działem konserw owocowych w tej milutkiej firmie.”...Tak do mnie mówi. A potem, po jakimś czasie: „Co to za stary grat ten Sagamorel Najlepszy statek na morzu - co? Przypuszczam, że dla pana wszystkie statki są dobre. Pan z nich żyje. Wie pan co? Ja bym z równym przekonaniem ulokował pieniądze w starej pończosze. Bah, z większym!” Odetchnął i zauważyłem, jak jego ręka leżąca swobodnie na stole zamykała się powoli w pięść. U tego nieruchomego człowieka to było przerażające, złowróżbne, jak słynne kiwnięcie głową Komandora* [*Aluzja do sztuki Tirso de Molina: „Uwodziciel z Sewilli, czyli kamienny gość”. Don Juan zaprasza posąg Komandora, który w odpowiedzi kiwa głową. (Przyp. tłum.)]. - Więc już wtedy - niech pan zauważy, już wtedy - warknął. - Ale chwileczkę - przerwałem. - Słyszałem, że Sagamore należał do firmy Mundy i Rogers. Parsknął pogardliwie. - Przeklęci przewoźnicy - nic nie wiedzą. Pływał pod banderą tej firmy. To zupełnie co innego. Uprzejmość. To było tak: kiedy stary Dunbar umarł, kapitan Harry już dowodził statkiem tej firmy. George rzucił bank, w którym był urzędnikiem, i założył własne przedsiębiorstwo za swoją część spadku po starym. Był sprytny. Założył hurtownię; potem zaczął handlować paroma rzeczami na raz: miazgą drzewną, konserwami owocowymi i tak dalej. A kapitan Harry oddawał mu swoją część, żeby nią obracał. „...Ja mam to, co mi potrzeba, na statku”, mówi...Ale wkrótce Mundy i Rogers zaczęli wyprzedawać cudzoziemcom wszystkie swoje statki - przechodzili szybko na parowce. Kapitan Harry bardzo się martwi - straci dowództwo, rozstanie się ze statkiem, do którego się przywiązał:- bardzo przykre. Właśnie wtedy tak się złożyło, braciom wpadło trochę pieniędzy jakaś stara baba umarła, czy coś takiego. Zupełnie okrągła sumka. Wtedy młody George mówi: „Mamy obaj dosyć pieniędzy, żeby kupić Sagamore.” „...Ale tobie będzie potrzeba więcej pieniędzy na twoją firmę”, woła kapitan Harry - a tamten śmieje się z niego: „Moja firma dobrze idzie. Mogę wyjść i zarobić garść suwerenów* [*Suweren - (sovereign) złota moneta angielska wartości 20 szylingów (1 funt); począwszy od roku 1917 miejsce suwerenów zajęły banknoty. (Przyp. tłum.)] w tym czasie, kiedy ty, stary, próbujesz zapalić fajkę.”...Mundy i Rogers bardzo przychylni: „Naturalnie, kapitanie. I jeśli pan sobie życzy, będziemy go i nadal traktować, jakby był naszą własnością.”...Przy takich stosunkach kupno tego statku było dobrą lokatą pieniędzy. Dobrą! Tak, wtedy. Lekki obrót głowy w moją stronę w tym momencie znaczył u niego tyle, co objaw silnego wzruszenia u każdego innego człowieka. - Niech pan pamięta, że to było na długo, zanim Cloete w ogóle się pojawił - mruknął ostrzegawczo. - Tak. Będę pamiętał - powiedziałem. - Zwykle mówimy: minęło kilka lat. To prędko idzie. Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu niewidzącymi oczyma, jakby pogrążony w myślach o tych latach, nad którymi się tak łatwo przechodzi do porządku; były to również i jego własne lata, te lata przed, i te lata po (tych nie tak wiele) pojawieniu się Cloete’a na horyzoncie.

Kiedy znów zaczął mówić, poznałem, że zamierzał mi wykazać w swój niejasny i obrazowy sposób wpływ, jaki na George’a Dunbar wywarło długie obcowanie z beztroskimi zasadami moralnymi Cloete’a, jego pozbawionym skrupułów a urzekającym humorem (zabawny człowiek) i awanturniczym, niespokojnym usposobieniem. Pragnął, żebym ten obraz starannie opracował, a ja zapewniłem go, że to całkowicie leży w granicach moich możliwości. Chciał również, żebym zrozumiał, że firma George’a miała swoje dobre i złe chwile (drugi brat tymczasem żeglował spokojnie tam i z powrotem), że czasami był pod wozem, co go bardzo martwiło, bo ożenił się z młodą kobietą o kosztownych gustach. Ogólnie biorąc, miał z tym sporo kłopotów i wtedy właśnie Cloete spotkał gdzieś w mieście człowieka prowadzącego z pewnym powodzeniem wyrób jakiegoś specyfiku farmaceutycznego (jego dawna branża), ale to, gdyby mieć kapitał, kapitał idący w tysiące funtów, które można wydawać bez ograniczeń na reklamę, dałoby się rozwinąć w ogromne przedsiębiorstwo - opłacające się daleko lepiej niż kopalnia złota. Możliwości, jakie dawał taki interes, na którym się doskonale znał, podnieciły Cloete’a. Zrozumiałem, że wspólnik George’a palił się do tej jedynej w swoim rodzaju okazji. - Więc chodzi co dzień do pokoju George’a około jedenastej i powtarza swoją śpiewkę, aż George zgrzyta zębami z wściekłości. „Zamknij się. Po co to mówić? Nie ma pieniędzy. Ledwo starczy, żeby prowadzić dalej interesy, a co dopiero pakować tysiące w reklamę. „Nigdy się nie odważy zaproponować bratu, żeby sprzedał statek. Nie może o tym myśleć. Zamartwiłby się na śmierć. To by był koniec świata. A już na pewno nie dla takiego interesu! „...Czy myślisz, że to by było oszustwo?” pyta Cloete, usta mu drgają...George przyznaje się: Nie - byłby ckliwym osłem, gdyby tak myślał po tylu latach prowadzenia interesów. Cloete przygląda mu się uważnie - nigdy nie przyszło mu na myśl sprzedać statku. Sądzi, że za ten stary grat nie dostaliby teraz nawet połowy sumy asekuracyjnej. Wtedy George wybuchnął. Co wobec tego znaczy to głupie wyśmiewanie się przez ostatnie trzy tygodnie z posiadania statku? W każdym razie ma tego dosyć. Gniewa się, że mu z tego powodu ślinka idzie, widzi pan. Cloete nie traci spokoju. „...Ja też nie jestem ckliwym osłem”, mówi bardzo powoli. „To nie chodzi o sprzedanie waszego starego Sagamore. Ten przeklęty grat trzeba porąbać tomahawkiem” (zdaje się, że nazwa Sagamore oznacza indiańskiego wodza, czy coś takiego. Figura na dziobie przedstawiała półnagiego dzikiego człowieka z piórem nad jednym uchem i toporem za pasem). „Porąbać”, mówi. „Co to znaczy?” pyta George. „...Rozbicie - to by można urządzić zupełnie bezpiecznie - ciągnie Cloete - twój brat oddałby wtedy swoją część odszkodowania. Nie potrzeba mówić mu dokładnie na co. On myśli, że ty jesteś najsprytniejszym businessmanem na świecie. Zrobi przy tym majątek.”...George z wściekłości chwyta obu rękami za biurko. „...Ty myślisz, że mój brat jest człowiekiem, który rozbiłby swój statek naumyślnie. Nie śmiałbym nawet pomyśleć o czymś podobnym w jego obecności - to najuczciwszy człowiek na świecie.” „...Nie krzycz tak głośno; mogą cię usłyszeć w drugim pokoju”, powiada Cloete; i mówi, że jego brat to zamarynowany wzór wszelkich cnót, ale trzeba go tylko namówić, żeby został na lądzie na czas jednej podróży - na urlopie - odpocznie - dlaczego nie? „...Mam nawet na oku kogoś nadającego się do takiej roboty” szepcze. George prawie się dusi. „...Więc ty myślisz, że ja jestem taki - myślisz, że j a jestem zdolny... Za kogo ty mnie masz?”... O mało nie stracił głowy, a tymczasem Cloete jest ciągle spokojny, tylko mu usta zbielały. „...Uważam cię za człowieka, który w niedługim czasie będzie w diabelnie ciężkiej

sytuacji finansowej.”... Podchodzi do drzwi i wyprawia urzędników - było ich tylko dwóch - na przerwę obiadową. Wraca. „...Czego się oburzasz? Czy ja chcę, żebyś okradł wdowę czy sierotę? Ależ człowieku! Lloyd to towarzystwo, nie człowiek, który by umarł z głodu. Ze czterdziestu ich albo i więcej ponosi gwarancję za ten twój głupi statek. Nikt nie będzie z tego powodu głodować ani marznąć. Oni biorą pod uwagę każde ryzyko. Wszystko, mówię ci.”... Tak do niego mówił. Hm! George tak wytrącony z równowagi, że nie może mówić - tylko bełkocze i macha rękami; to tak nagle przyszło, widzi pan. A tamten grzejąc plecy przed kominkiem, mówi dalej. Handel miazgą drzewną o krok od bankructwa. Handel konserwami owocowymi prawie wykończony. „...Boisz się, powiada, ale prawo jest tylko po to, żeby odstraszać durniów.”...I przedstawia, jak bezpiecznie dałoby się rozbić ten statek. Stawki płacone przez tyle, tyle lat. Nie byłoby nawet cienia podejrzenia. I do licha! Każdy statek musi się kiedyś skończyć... „Ja się nie boję. Jestem oburzony”, mówi George Dunbar. Cloete wewnątrz kipi ze złości. Raz w życiu trafia się taka szansa - jego szansa! I mówi dobrotliwie: „Twoja żona będzie dużo bardziej oburzona, kiedy poprosisz ją, żeby się wyniosła z tego waszego ładnego domku i wprowadziła do dwóch pokoi od podwórza - może jeszcze z dziećmi...” George nie miał dzieci. Żonaty od kilku lat, bardzo chciał mieć jedno lub dwoje. To go jeszcze bardziej rozdrażniło. Mówi, że chce, żeby jego dzieci miały uczciwego ojca i tak dalej. Cloete uśmiecha się: „Pośpiesz się, zanim przyjdą na świat, a będą miały bogatego ojca i nikt na tym nie ucierpi. Na tym polega całe piękno tej sprawy.” George prawie płacze. Przypuszczam, że czasem płakał. To ciągnęło się tygodniami. Nie mógł zerwać z Cloetem. Nie mógł spłacić jego paruset funtów; a poza tym przyzwyczaił się do jego obecności. Słaby człowiek, ten George. Przy tym Cloete wspaniałomyślny. „...Nie myśl o mojej sumce, mówi. Przepadnie, oczywiście, kiedy będziemy musieli zwinąć interes. Ale mniejsza o to”, mówi... A poza tym była jeszcze młoda żona George’a. Kiedy Cloete jest zaproszony do nich na obiad, ubiera się we frak, to się kobietce podobało... Pan Cloete, wspólnik mojego męża; taki inteligentny człowiek, taki światowiec, taki zabawny!... Kiedy jest u nich na obiedzie i są sami - ona: „Och proszę pana, tak bym chciała, żeby George coś zrobił, aby polepszyć nasze widoki na przyszłość. Nasza pozycja jest naprawdę taka skromna...A Cloete się uśmiecha, ale nie dziwi się, bo sam nabił jej pustą głowę tymi wszystkimi pomysłami. „...Pani mężowi brak przedsiębiorczości, śmiałości. Pani sama może go najlepiej zachęcić...” To był bezmyślny, rozrzutny głuptas. Kazała George’owi wynająć dom w Norwood. Dorównać stopą życiową wielu ludziom bogatszym od nich. Widziałem ją raz; jedwabna suknia, ładne buciki, pióra i perfumy, różowa twarz. Więcej mi to wyglądało na promenadę w Alhambrze niż na porządny dom. Ale niektóre kobiety mają diabelną władzę nad mężczyzną. - Tak, niektóre mają - zgodziłem się - nawet jeśli to jest mąż. - Moja żona - zwrócił się do mnie niespodziewanie uroczystym, dziwnie głuchym głosem - mogła mnie owinąć sobie dookoła małego palca. Odkryłem to dopiero, kiedy jej już nie było. Tak, ale ona była rozsądną kobietą, a ta nadawała się do włóczenia się po ulicach, tylko tyle mogę o niej powiedzieć...Musi ją pan wymyślić z głowy. Zna pan takie kobiety. - Niech pan to mnie zostawi - powiedziałem. - Hm! - chrząknął z powątpiewaniem, a potem wrócił do swojego pogardliwego tonu. - Mniej więcej w miesiąc potem Sagamore wraca do Anglii. Wszystko bardzo wesoło z początku. „...Jak się

masz, George! Jak się masz, Harry!...” Ale wkrótce kapitan Harry widzi, że jego zdolny brat nie wygląda bardzo dobrze. A George zaczyna wyglądać coraz gorzej. Nie może zapomnieć pomysłu Cloete’a. Utkwił mu w głowie...Nic się nie stało - czuje się dobrze...Kapitan Harry w dalszym ciągu się niepokoi. „Interesy dobrze idą, co?” „Zupełnie dobrze. Mnóstwo interesów. Dobre interesy.”...Kapitan Harry oczywiście z łatwością uwierzył w to. Zaczyna po swojemu wesoło żartować z brata, że tarza się w złocie. George poci się i koszula przykleja mu się do grzbietu, bierze go prawdziwa złość na kapitana. „...Co za dureń, myśli sobie. Tarzam się w złocie, rzeczywiście!” I wtedy nagle przychodzi mu myśl: Dlaczego by nie?...Bo pomysł Cloete’a utkwił mu w głowie. Ale następnego dnia jego opór słabnie i George mówi do Cloete’a: „...Może najlepiej byłoby sprzedać. Czy nie mógłbyś porozmawiać z moim bratem?” A Cloete tłumaczy mu znów od początku, po raz dwudziesty, dlaczego ze sprzedaży w żadnym wypadku nic nie przyjdzie. Nie! Sagamore musi być porąbany tomahawkiem - jak się wyrażał, może żeby oszczędzić uczucia George’a. Ale za każdym razem George’a dreszcz przechodzi na te słowa. „...Mam pod ręką odpowiedniego człowieka do tej roboty, który to zrobi za pięćset funtów i będzie bardzo zadowolony z takiej okazji”, mówi Cloete... George nie chce słuchać takiego gadania - ale jednocześnie myśli: Bujda! Nie ma takiego człowieka na świecie. Ale gdyby się taki człowiek znalazł, to byłoby - może - dosyć bezpiecznie. A Cloete wciąż żartuje na ten temat. O czym by nie mówił, zawsze się wydawało, że w tym się kryje jakiś doskonały kawał. „...Teraz, George, mówi, wiem, że jesteś moralnym obywatelem. Moralność to głównie tchórzostwo, a myślę, że ty jesteś najtchórzliwszym człowiekiem, jakiego spotkałem w moich podróżach. Przecież boisz się mówić o tym ze swoim bratem. Boisz się otworzyć usta, kiedy są widoki na majątek dla nas wszystkich.”... George wybucha: nie, nie boi się; pomówi; wali pięścią w biurko. A Cloete klepie go po plecach. „...Wkrótce będziemy bogaci”, mówi. Ale kiedy George pierwszy raz próbuje o tym mówić z kapitanem, dusza ucieka mu w pięty. Kapitan Harry śmieje się tylko z jego pomysłu zostania na lądzie. Nie potrzebuje żadnego urlopu. Ale Jane zamierza pozostać w Anglii na czas tej podróży. Pojeździ trochę i odwiedzi rodzinę. Jane to była żona kapitana; miła pani z okrągłą twarzą. George daje za wygraną tym razem; ale Cloete nie pozostawia go w spokoju. Więc znów próbuje; a kapitan marszczy brwi. Marszczy brwi, bo jest zaniepokojony. Nie rozumie, o co chodzi. Nie wyobraża sobie, żeby mógł żyć z daleka od swojego Sagamore... - Ach! - zawołałem - Teraz rozumiem. - Nic pan nie rozumie - warknął miażdżąc mnie swym ciemnym, pogardliwym spojrzeniem. - Przepraszam - szepnąłem. - Hm! No, dobrze. Kapitan Harry robi srogą minę, a George kurczy się w środku...Przejrzał mnie, myśli...To było naturalnie niemożliwe; ale George już wtedy bał się własnego cienia. Wykręca się też przed Cloetem. Daje swojemu wspólnikowi do zrozumienia, że jego brat jest na pół zdecydowany pobyć trochę na lądzie, i tak dalej, Cloete czeka gryząc palce; taki niespokojny. Cloete naprawdę znalazł człowieka do tej roboty. Może pan nie wierzyć, ale znalazł - go w tym samym pensjonacie, w którym mieszkał - gdzieś w okolicy Tottenham Court Road. Zauważył na dole człowieka - lokatora i nie-lokatora - trzymającego się przeważnie ciemnej części korytarza; coś w rodzaju «gospodarza», mętny typ. Czarne oczy. Blada twarz. Gospodyni - mówiła o sobie, że jest wdową - ciągle opowiadała o panu Staffordzie; pan Stafford to, pan Stafford tamto...W każdym razie Cloete pewnego wieczora zabiera go z sobą do baru. Cloete przeważnie spędzał wieczory w barach. Ale ten Cloete to nie był pijak; dla towarzystwa; lubił rozmawiać tam z różnymi ludźmi; po prostu takie

przyzwyczajenie; amerykańska moda. Więc Cloete zabiera z sobą do baru tego człowieka parę razy. Chociaż nie był bardzo dobrym kompanem. Mało mówi. Siedzi cicho i pije, co mu dają, oczy zawsze na pół przymknięte, odzywa się nieśmiało. „...Miałem nieszczęścia”, mówi. W rzeczywistości wyrzucili go z jakiegoś dużego towarzystwa okrętowego za złe sprawowanie; nic, co by miało wpływ na jego patent, rozumie pan; i na dno bez oporu. Dobrze mu z tym było, przypuszczam Wszystko lepsze od pracy. Był na utrzymaniu wdowy - i właścicielki pensjonatu. - To nie do wiary - odważyłem się przerwać. - Człowiek z patentem kapitana, mówi pan? - Tak; znałem takich, co byli konduktorami omnibusów - warknął pogardliwie. - Tak, trzyma się taki za uchwyt na tylnej platformie i Wrzeszczy: „Dwa pensy za cały kurs”. Przez pijaństwo. Ale ten Stafford był innego rodzaju. Piekło jest pełne takich Staffordów; Cloete żartował sobie z niego, a wtedy w jego półprzymkniętych oczach pojawiał się zły błysk. Ale Cloete był zwykle dobry dla niego. Cloete byłby dobry dla parszywego psa. W każdym razie stawiał mu wódkę i od czasu do czasu dawał mu pół korony - bo wdowa skąpiła panu Staffordowi pieniędzy na drobne wydatki. Prawie co dzień były między nimi awantury w suterenie... Fakt, że ten człowiek był marynarzem, podsunął Cloete’owi pomysł pozbycia się Sagamore. Obserwuje go przez jakiś czas, dochodzi do wniosku, że ma w sobie diabła, który się da skusić, i pewnego wieczora mówi mu... „Myślę, że nie miałby pan nic przeciwko temu, żeby wypłynąć znów na morze na jakiś czas?”...Tamten nie podnosi nawet oczu; mówi, że to nie warto za tę marną pensję, jaką się dostaje. „...No, ale co pan powie na pensję kapitana przez jakiś czas i paręset funtów dodatkowo, jeśliby pan był zmuszony powrócić bez statku? Wypadki się zdarzają”, mówi Cloete. „...Och! z pewnością”, mówi ten Stafford; i dalej popija, jakby go ta sprawa wcale nie interesowała. Cloete trochę nalega, ale tamten, bezczelny i obojętny, zauważył: „Widzi pan, taka rzecz nic nie daje na przyszłość, prawda?” „...Och! nie, mówi Cloete. Z pewnością nie. To wcale nie ma nic dawać na przyszłość - jeśli chodzi o pana. To jest taka transakcja «raz na zawsze». No, na ile pan szacuje swoją przyszłość?”, pyta Cloete...Tamten jeszcze bardziej obojętny niż kiedykolwiek prawie śpi. Przypuszczam, że drań był naprawdę za leniwy, żeby się zainteresować. Drobne oszustwa w kartach, naciąganie kobiet pochlebstwem lub groźbą, żeby go utrzymywały - to było bardziej w jego stylu. Cloete strasznie klnie na niego szeptem. To wszystko dzieje się w barze «Pod Podkową», na Tottenham Court Road. Wreszcie przy drugiej szklance gorącej szkockiej whisky za sześć pensów zgodzili się na pięćset funtów jako cenę za porąbanie tomahawkiem Sagamore. I Cloete czeka, co George może zrobić. Mija parę tygodni. Tamten włóczy się po domu, jakby nic nie zaszło, a Cloete zaczyna wątpić, czy rzeczywiście zamierza wziąć się do tej roboty. Ale pewnego dnia zatrzymuje Cloete’a przy drzwiach i pyta ze spuszczonymi oczyma: „Co z tą pracą, którą mi pan chciał dać?”...Widzi pan, wypłatał tej kobiecie jakiegoś jeszcze brudniejszego figla niż zwykle i spodziewał się później strasznych awantur; a z pewnością wypędzenia. Cloete bardzo zadowolony. George tak kręcił, że naprawdę uważał sprawę za załatwioną. I mówi: „Tak. Czas, żebym pana przedstawił memu przyjacielowi. Niech pan bierze kapelusz i pójdziemy...” Wchodzą obaj do biura, a George siedzący przy swoim biurku poderwał się w nagłym przerażeniu - i patrzy. Widzi dosyć wysokiego człowieka o twarzy nikczemnej i przystojnej, o ciężkich powiekach i na wpół przymkniętych oczach, w krótkim jasnym płaszczu, wytartym meloniku, bardzo ostrożnego w ruchach. I myśli sobie: Więc tak wygląda taki człowiek! Nie, to jest niemożliwe...Cloete przedstawia ich sobie, a Stafford odwraca się, żeby

spojrzeć na krzesło, na którym ma usiąść. „...Bardzo odpowiedni człowiek”, ciągnie Cloete... Tamten nic nie mówi, siedzi zupełnie cicho. A George nie może mówić, w gardle mu zaschło. Potem z wysiłkiem: „Hm! Hm! Ach, tak - niestety - przykro mi rozczarować - mój brat - postanowił inaczej jedzie sam.” Tamten wstaje, nie podnosząc oczu jak skromna panienka, i wychodzi spokojnie z biura, bez słowa. Cloete łapie się za brodę i gryzie wszystkie palce naraz. George’owi serce przestaje bić i mówi do Cloete’a. „...To nie może być. Przecież to niemożliwe. Jakby tylko statek zatonął, Harry by się domyślił. Ty wiesz, że on gotów pójść do biura asekuracyjnego ze swymi podejrzeniami. Serce by mu przeze mnie pękło. Jak mógłbym mu to zrobić? Jest nas tylko dwóch na świecie...” Cloete wyrzuca z siebie ohydne przekleństwo, zrywa się, ucieka do swojego pokoju i George słyszy, jak się tam rozbija. Po jakimś czasie George podchodzi do drzwi i mówi drżącym głosem: „Żądasz ode mnie niemożliwości.”... Cloete gotów jest wyskoczyć na niego jak tygrys i rozszarpać go, ale uchyla drzwi i mówi cicho: „Jeśli mowa o sercach, to pozwól sobie powiedzieć, że twoje jest nie większe niż serce myszy.”...Ale George’owi jest już wszystko jedno - ciężar spadł mu z serca, w każdym razie i właśnie wtedy wchodzi kapitan Harry. „...Jak się masz, George. Spóźniłem się trochę. Może byśmy poszli na kotlety do baru Cheshire?” „...Masz rację, stary...” I obaj wychodzą razem na lunch. Cloete nic nie je tego dnia. George odżył na jakiś czas; ale nagle ten Stafford zaczyna wałęsać się po ulicy w pobliżu biura. Kiedy George widzi go pierwszy raz, myśli, że się pomylił. Ale nie; kiedy wychodzi następnym razem, znów ten sam człowiek czai się po drugiej stronie ulicy. George’a to niepokoi; musi jednak wychodzić dla załatwienia interesów i kiedy Stafford przechodzi przez ulicę, wymija go. Wyminął go raz, drugi, trzeci; ale w końcu tamten nagabuje go w samej bramie domu. „...Czego pan chce?” pyta, próbując wyglądać groźnie. Zdaje się, że musiało dojść do awantur w suterenie tego pensjonatu i wdowa (będąc nieprzytomnie zazdrosna), wsiadła na niego do tego stopnia, że zaczęła mówić o policji. A tego pan Stafford nie mógł znieść; więc umknął jak przestraszony jeleń, no i można powiedzieć, że został wyrzucony na bruk. Cloete wyglądał tak wściekle, kiedy przechodził tam i z powrotem, że nie miał odwagi go zaczepić, ale George wydawał mu się łagodniejszy. Ucieszyłby się z pół funta, z czegokolwiek. „...Miałem nieszczęścia”, mówi cicho, w swój skromny sposób, co George’a przeraża więcej, niż by go przeraziła awantura. „...Niech pan weźmie pod uwagę, jak ciężki był mój zawód”, mówi... Zamiast powiedzieć mu, żeby poszedł do diabła, George traci głowę. Woła: „...Nie znam pana. Czego pan chce?” i ucieka na górę do Cloete’a. „...Patrz, co z tego wynikło, mówi zdyszany; jesteśmy teraz na łasce tego wstrętnego człowieka...” Cloete próbuje wytłumaczyć mu, że Stafford nie może nic zrobić; ale George uważa, że jakiś skandal w każdym razie może wyniknąć. Mówi, że nie może żyć prześladowany taką okropnością. Cloete śmiałby się z tego, gdyby nie był zbyt znużony tym wszystkim. Potem przychodzi mu pewna myśl do głowy i zmienia ton...No, może być! Przede wszystkim zejdą na dół i odprawią go. „...Wraca... Poszedł sobie. Ale może masz rację. Ten człowiek jest w ciężkim położeniu, a to doprowadza ludzi do czynów desperackich. Najlepiej byłoby wyprawić go z kraju na jakiś czas. Widzisz, ten biedak rzeczywiście potrzebuje pracy. Nie będę żądał wiele od ciebie tym razem: tylko żebyś trzymał język za zębami, a ja spróbuję namówić twego brata, żeby go przyjął jako pierwszego oficera.” Na to George położył głowę i ramiona na biurku, aż Cloete’owi robi się go żal. Ale w ogóle Cloete jest w lepszym nastroju bo podniósł na duchu tego

Stafforda. Tego samego dnia po; południu kupuje mu granatowe ubranie i mówi mu, że będzie musiał teraz wziąć się do roboty i pracować na życie. Zaciągnąć się jako oficer na Sagamore. Drań nie bardzo miał na to ochotę, ale nie mając co jeść ani gdzie spać i przestraszony tym, co mówiła wdowa o jakimś prześladowaniu, nie miał, prawdę mówiąc, innego wyboru. Cloete zajmuje się nim parę dni. „...Nasza umowa stoi, mówi. Statek płynie do Port Elizabeth; wcale nie bezpieczne kotwowisko. Gdyby przypadkiem kotwica puściła podczas północno-wschodniego wiatru i statek rozbił się na brzegu, jak to się wielu statkom zdarza, no, to ma pan pięćset funtów w kieszeni - i szybki powrót do domu zapewniony. Potrafi pan to zrobić, prawda?” Nasz pan Stafford słucha tego wszystkiego ze spuszczonymi oczyma. „...Jestem doświadczonym marynarzem, mówi ze swoją chytrą, skromną miną. Pierwszy oficer statku ma niewątpliwie wiele okazji do zmajstrowania czegoś przy łańcuchach i kotwicach...” Na to Cloete wali go w plecy: „Nadajesz się, mój szlachetny marynarzu. Idź i zwyciężaj...” George ani się obejrzał, kiedy mu brat mówi, że miał okazję wyświadczyć przysługę jego wspólnikowi. Bardzo jest z tego zadowolony. Strasznie lubi tego wspólnika. Przyjął jego znajomego jako oficera. Zdaje się, że miał jakieś kłopoty, rok był na lądzie pielęgnując umierającą żonę. Nie wiedzie mu się... George gorąco oświadcza, że nic nie wie o tym człowieku. Raz go widział. Wygląd ma nie bardzo pociągający... A kapitan Harry mówi poczciwie jak to on zwykle: „Tak, ale trzeba biedakowi pomóc...” Więc pan Stafford zgłosił się w doku. I zdaje się, że udało mu się coś zmajstrować przy jednym z łańcuchów - z myślą o Port Elizabeth. Robotnicy pracujący przy olinowaniu wyciągnęli wszystkie łańcuchy na pokład, żeby oczyścić komorę łańcuchową. Nowy oficer obserwuje ich, jak schodzą na ląd - pora obiadowa - i wysyła dozorcę ze statku po butelkę piwa. Wtedy zabiera się do uszkodzenia szakla czterdziestopięciosążniowego łańcucha kotwicznego. Uderza parę razy młotkiem, tylko żeby go obluzować; naturalnie ten łańcuch już nie był pewny. Robotnicy wracają - wie pan, jacy oni są: byle dzień zeszedł, a Pan Bóg zesłał niedzielę. Łańcuch idzie do komory, a majster nie spojrzał nawet na szakle. Co go to obchodzi? On nie płynie na statku. I w dwa dni później statek wychodzi w morze... W tym miejscu byłem na tyle nieostrożny, że szepnąłem ponownie - Rozumiem - co go znów rozgniewało i ściągnęło na mnie nieuprzejme słowa - Nic pan nie rozumie - jak poprzednim razem. W tej przerwie jednak przypomniał sobie o szklance piwa, stojącej koło jego łokcia. Wypił połowę, wytarł wąsy i zauważył ponuro: - Niech pan nie myśli, że w tym będzie mowa o życiu na morzu, bo nie będzie. Jeśli pan chce dodać trochę o tym z głowy, to właśnie teraz. Przypuszczam, że pan wie, co to jest dziesięć dni złej pogody w kanale La Manche? Ja nie wiem. W każdym razie mija całe dziesięć dni. Pewnego poniedziałku Cloete przychodzi do biura trochę spóźniony - słyszy kobiecy głos w pokoju George’a i zagląda tam. Na biurku, na podłodze gazety, żona kapitana Harry’ego siedzi z czerwonymi oczyma, a na krześle obok niej torba podróżna. „...Popatrz”, mówi George bardzo podniecony, pokazując mu gazetę. Cloete’owi serce zabiło mocniej. Ha! Rozbicie statku w zatoce Westport. Sagamore został wyrzucony na rafy wczesnym rankiem w niedzielę, więc dziennikarze mieli czas zrobić z tego sensację. Całe szpalty o tym. Łódź ratunkowa chodziła dwukrotnie. Kapitan i załoga pozostają na statku. Wezwano na pomoc holowniki. Jeśli pogoda się poprawi, jest nadzieja uratowania tego ogólnie znanego doskonałego statku...Wie pan, jak oni zwykle piszą... Pani kapitanowa w drodze na stację na Cannon Street. Ma jeszcze godzinę do pociągu.

Cloete bierze George’a na bok i szepcze: „Nadzieja uratowania! Do diabła! Nie można do tego dopuścić; słyszysz?” Ale George patrzy na niego oszołomiony, a pani kapitanowa w dalszym ciągu szlocha cicho: „...Powinnam była jechać z nim. Ale jadę do niego.” „...Jedziemy wszyscy razem”, woła nagle Cloete. Wybiega, ze sklepu naprzeciwko posyła kapitanowej filiżankę gorącego bulionu, kupuje koc dla niej, myśli o wszystkim; a w pociągu otula ją pledem i rozmawia przez całą drogę z ożywieniem niby dla podtrzymania jej na duchu; ale naprawdę to dlatego, że nie mógł usiedzieć spokojnie z wielkiej radości. Oto stało się nagle to, czego pragnął, i nie trzeba płacić. Stało się. Naprawdę stało się. W głowie mu się kręci od czasu do czasu, kiedy o tym myśli. Co za ogromne szczęście! Strach go prawie ogarnia na myśl o nim. Chciałby krzyczeć i śpiewać. Tymczasem George Dunbar siedzi w rogu i wygląda tak strasznie nieszczęśliwy, że w końcu biedna kapitanowa próbuje go pocieszyć, przez co jednocześnie sama się pociesza, rozmawiając o tym, jaki jej Harry jest roztropny; nie będzie ryzykował niepotrzebnie życia swojej załogi ani własnego - i tak dalej. Na stacji w Westport od razu usłyszeli, że łódź ratunkowa jeszcze raz została wysłana do statku i przywiozła drugiego oficera, który był ranny, i paru marynarzy. Kapitan i reszta załogi, razem około piętnastu ludzi, są jeszcze na statku. Lada chwila oczekują holowników. Odwożą kapitanowa do zajazdu, mieszczącego się prawie naprzeciwko skał; ona biegnie prosto na górę wyjrzeć przez okno i wydaje głośny okrzyk na widok wraku. Nie spocznie, dopóki nie dostanie się tam, do swojego Harry’ego. Cloete uspokaja ją, jak może. „...Dobrze, niech się pani postara coś zjeść i pojedziemy dowiedzieć się czegoś.” Wywołuje George’a z pokoju: „Słuchaj, ona nie może jechać na statek, ale ja pojadę. Dopilnuję, żeby on nie został na statku za długo. Chodźmy poszukać sternika łodzi ratunkowej.”... George idzie za nim, od czasu do czasu wstrząsa nim dreszcz. Fale zalewają stare molo, wiatr niewielki, nad zatoką dzikie, ponure niebo. Na całym horyzoncie tylko jeden holownik, daleko, trzymający kurs w morze, fale go rzucają, pojawia się i niknie z oczu co minuta, regularnie, jak w zegarku. Znajdują sternika, który im mówi: Tak! Znów wyrusza. Nie, tym na statku nie grozi niebezpieczeństwo - jeszcze nie. Ale jest bardzo mała nadzieja uratowania statku. Jednak jeśli wiatr nie podniesie się znów i fala opadnie, będzie można próbować coś zrobić. Po krótkiej rozmowie zgadza się zabrać Cloete’a na statek; pod pozorem, że ma dla kapitana pilne zlecenie od właścicieli statku. Ile razy Cloete spojrzy na niebo, otucha w niego wstępuje, tak groźnie wygląda. George Dunbar chodzi za nim, blady i milczący. Cloete prowadzi go do baru, żeby się czegoś napił, i po jakimś czasie nastrój zaczyna mu się poprawiać. „...No, to już lepiej, mówi Cloete, niech mnie licho weźmie, jeśli nie czułem się, jakbym chodził z nieboszczykiem. Człowieku, powinieneś czapkę podrzucać do góry. Ja jestem w takim nastroju, że mógłbym krzyczeć z radości na środku ulicy. Twojemu bratu nic nie grozi, statek jest stracony, a my jesteśmy bogaci.” „Czy jesteś pewny, że statek jest stracony? pyta George. To byłby straszny cios, gdyby po tych mękach duchowych, które przeżyłem od chwili, kiedy mi pierwszy raz o tym powiedziałeś, mieli go uratować - i - i - te wszystkie pokusy miałyby się zacząć na nowo. Bo my nie przyczyniliśmy się do tego, prawda?” „Naturalnie, że nie, mówi Cloete. Czy twój brat nie dowodził sam? To jest opatrznościowe.” „...Och!” krzyczy George zgorszony. „...No, to mów, że to diabeł sprawił, powiada wesoło Cloete. Mnie tam wszystko jedno! Ty się do tego przyczyniłeś tyle, co nienarodzone dziecko, ty głuptasie jeden...” Cloete w tej chwili niemal kochał George’a Dunbar. Tak, tak było. Nie chcę przez to

powiedzieć, że go szanował. Po prostu lubił swojego wspólnika. Wracają do hotelu prawie podskakując z radości i zastają żonę kapitana w otwartym oknie, wpatrzoną w statek, jakby chciała przefrunąć zatokę. „...No, proszę pani, woła Cloete, pani nie może pojechać do nich, ale ja jadę. Ma pani jakieś polecenia? Niech się pani nie wstydzi. Powtórzę wiernie każde słowo. A jeśliby pani chciała dać mi dla niego całusa, niech mnie licho porwie, jeśli go też nie oddam.” Rozśmiesza kapitanową swoją gadaniną. „...Och, kochany panie, pan jest taki spokojny, rozważny. Niech pan wpłynie na niego, żeby się zachowywał rozsądnie. On jest trochę uparty, wie pan, i tak przywiązany do tego statku. Niech pan mu powie, że ja tu jestem - patrzę na niego.” „...Może pani na mnie liczyć. Tylko niech pani będzie grzeczna i zamknie to okno. Bo inaczej na pewno się pani zaziębi i kapitan nie będzie zadowolony, jeśli wróci z rozbitego statku i zastanie panią tak kaszlącą i kichającą, że nie będzie mu pani mogła powiedzieć, jak się pani cieszy. A teraz niech mi pani znajdzie kawałek tasiemki, żebym mógł mocno przywiązać okulary do uszu, i już jadę...” Jak Cloete dostaje się na statek - nie wiem. Przemoczony, zdenerwowany, podniecony i bez tchu dostaje się jakoś. Statek leży na boku. Zbryzgany pianą, ale nie bardzo się rusza; tyle tylko, żeby trochę podrażnić nerwy. Znajduje ich wszystkich stłoczonych na przednim kasztelu w lśniących żółtkach* [*żółtko - ceratowa kurta. (Przyp. tłum.)], z twarzami ciężko chorych ludzi. Kapitan Harry nie wierzy własnym oczom. „Co! Pan Cloete! Na miłość boską, co pan tu robi?” „...Pańska żona jest tam na lądzie, patrzy”, dyszy Cloete; i po chwili rozmowy kapitan Harry dochodzi do wniosku, że taki przyjazd dowodzi niebywałej odwagi i dobroci ze strony wspólnika brata. Człowiek cieszy się, że ma z kim pogadać. „...Żle jest z nami, panie Cloete”, mówi. A Cloete cieszy się z tego. Kapitan Harry uważa, że zrobił wszystko, co było można, ale łańcuch się zerwał, kiedy próbował zakotwiczyć statek. To bardzo ciężko stracić statek. No, będzie musiał to znieść. Wzdycha głęboko od czasu do czasu. Cloete żałuje prawie, że się przeprawił, bo od przebywania na tym wraku cały czas dusi go w piersiach. Dla ochrony przed wiatrem przycupnęli pod lewoburtową szalupą, w pewnym oddaleniu od załogi. Łódź ratunkowa odpłynęła po wysadzeniu Cloete’a, ale z następnym przypływem miała wrócić po załogę, jeśliby nie można było próbować spuścić statku na wodę. Zmierzch zapadał; zimowy dzień; czarne niebo; wiatr się podnosi. Kapitan Harry jest bardzo melancholijny. Niech się dzieje wola Boża. Jeśli statek musi zostać na skałach - no, to musi. Człowiek powinien odważnie znosić to, co Bóg na niego zsyła... Nagle głos mu się łamie i kapitan ściska ramię Cloete’a: „Wydaje mi się, że nie będę mógł opuścić tego statku”, szepcze. Cloete ogląda się na marynarzy, stłoczonych jak stado owiec i myśli sobie: Ci nie zostaną... Nagle statek podnosi się nieco i ciężko osiada. Rozpoczyna się przypływ. Wszyscy zaczynają wypatrywać łodzi ratunkowej. Kilku marynarzy rozpoznało ją w oddali, a także dwa holowniki. Ale burza znów się wzmogła i wszyscy wiedzą, że żaden holownik nie odważy się zbliżyć do statku. „To koniec”, mówi kapitan Harry bardzo cicho... Cloete myśli, że nigdy w życiu nie było mu tak zimno. „..-.I mam takie uczucie, jakbym teraz już nie chciał dalej żyć”, mamrocze kapitan Harry... „Żona pana jest na brzegu, patrzy na pana”, mówi Cloete. „...Tak. Tak. To musi być straszne dla niej patrzeć na nasz biedny, stary statek, leżący na boku, wykończony. Przecież to nasz dom.” Cloete myśli, że jeśli Sagamore jest skończony, to już go nic nie obchodzi i tylko pragnie być poza nim. Najlżejszy ruch statku zapiera mu oddech, jak cios w piersi. A niebezpieczeństwo go podnieca. Kapitan odciąga go na bok. „...Łódź ratunkowa nie może podpłynąć do nas wcześniej niż

za godzinę. Słuchaj pan, panie Cloete, skoro pan tu jest i jest pan taki odważny - niech pan zrobi coś dla mnie...” Mówi mu potem, że na dole, w jego kabinie na rufie w pewnej szufladzie jest paczka ważnych papierów i około sześćdziesiąt złotych funtów w płóciennym woreczku. Prosi Cloete’a, żeby poszedł i wydostał te rzeczy. Nie był na dole od chwili rozbicia statku i wydaje mu się, że gdyby oderwał od niego oczy, statek rozleciałby się w kawałki. A poza tym ludzie - teraz już wystraszone stado - gdyby zostawił ich samych, ogarnięci paniką po jakimś mocniejszym uderzeniu spróbowaliby spuścić na wodę którąś z szalup, a wtedy część musi się utopić. „...Gdzieś na półkach w mojej kabinie są ze dwa czy trzy pudełka zapałek, jeśli panu potrzebne światło, mówi kapitan Harry. Tylko niech pan wytrze ręce, zanim pan zacznie ich szukać...” Cloete’owi wcale się to nie podoba, ale nie chce pokazać po sobie, że się boi - więc idzie. Masa wody na śródokręciu, więc brnie, chlapiąc; w dodatku ściemniło się. Nagle koło fok-masztu ktoś łapie go za ramię. Stafford. Wcale o Staffordzie nie myślał. Kapitan Harry mówił coś, że nie bardzo był zadowolony ze swego oficera, ale to niewiele. Cloete nie poznaje go z początku w tym żółtku. Widzi bladą twarz i wielkie oczy wpatrujące się w niego. „...Czy pan jest zadowolony, panie Cloete...?” Cloete’owi chce się śmiać z jego płaczliwego głosu i usuwa go z drogi. Ale tamten wdrapuje się na rufę i idzie za nim do kabiny tego rozbitego okrętu. I stoją tam we dwóch, ledwo się widzą. „...Czy pan chce, abym uwierzył, że pan się do tego w jakiś sposób przyczynił?...” pyta Cloete. Obaj drżą odchodząc prawie od zmysłów z podniecenia, że znajdują się na tym statku. Statek uderza o skały i przechyla się na bok, a oni obaj chwieją się na nogach, robi im się niedobrze. Cloete znowu wybucha śmiechem z tej nędznej istoty, udającej, że przyczyniła się do czegoś tak straszliwego. „...To pan myśli, że może mnie pan teraz tak traktować?” wrzeszczy nagle Stafford... Fala uderza w rufę, cały statek drży i stęka, ryk fal dokoła nich i ponad głową ogłusza Cloete’a, który słyszy, że tamten wrzeszczy jak wariat. „...Acha, nie wierzysz mi! Idź i obejrzyj lewoburtowy łańcuch. Zerwany? Co? Idź i zobacz, czy zerwany. Poszukaj uszkodzonego ogniwa. Nie znajdziesz. Żadne ogniwo nie jest uszkodzone. To znaczy tysiąc funtów dla mnie. Ani pensa mniej. Tysiąc na drugi dzień po wylądowaniu - natychmiast. Nie będę czekał, aż statek się rozleci, panie Cloete. Pójdę do towarzystwa asekuracyjnego, choćbym miał boso iść do Londynu. Lewoburtowy łańcuch! Powiem im - obejrzyjcie lewoburtowy łańcuch. Spreparowałem go - dla właścicieli - podmówiony przez jednego podłego łotra nazwiskiem Cloete.” Cloete niezupełnie rozumie, co to znaczy. Wie tylko, że ten człowiek zamierza im szkodzić. Przewiduje kłopoty. „...Myślisz, że mnie nastraszysz, ty nędzny, podły tchórzu?” pyta... A Stafford patrzy mu w twarz i mówi bezczelnie - obaj trzymają się stołu: „Nie, do diabła, ty jesteś tylko marnym przybłędą, ale mogę nastraszyć tamtego, tego faceta w czarnym surducie...” To znaczy George’a Dunbar. Na myśl o tym Cloete’owi kręci się w głowie. Nie wyobraża sobie, żeby Stafford mógł naprawdę zaszkodzić, ale wie, jaki jest George; zdradzi całą sprawę; zepsuje cały ten interes, na którym mu tak zależy. Nic nie mówi; słyszy, jak tamten ze strachu, wysiłku i podniecenia sapie jak pies - a potem warczy... „Tysiąc funtów na stół w dwadzieścia cztery godziny po wylądowaniu; pojutrze. To moje ostatnie słowo, panie Cloete.” „...Tysiąc funtów pojutrze, powtarza Cloete. Dobrze. A teraz masz to, ty podły łajdaku...” I zdzielił go z całej siły z samej furii. Stafford zatacza się wzdłuż grodzi. Widząc to Cloete zbliża się i zadaje mu drugi cios gdzieś w okolicę szczęki. Tamten chwiejąc się cofa się przez otwarte drzwi prosto do kabiny kapitana. Cloete postępuje za nim, słyszy, jak Stafford pada ciężko i toczy się na stronę zawietrzną, potem zatrzaskuje

drzwi i przekręca klucz. „...Masz! mówi do siebie, teraz nie zrobisz nam kłopotu.” - Do pioruna! - szepnąłem. Stary człowiek porzucił swą imponującą nieruchomość i zwracając głowę z zawadiacko włożonym kapeluszem spojrzał na mnie swoimi czarnymi oczyma, starymi i matowymi. - Zostawił go tam - powiedział z naciskiem, powracając do kontemplowania ściany. - Cloete nie zamierzał pozwolić nikomu, a co dopiero takiemu stworzeniu jak Stafford, stanąć na przeszkodzie jego wielkiemu pomysłowi wzbogacenia George’a i siebie, a również kapitana Harry’ego, jeśli o to chodzi. Nie myślał o konsekwencjach. Tym ludziom od specyfików jest wszystko jedno, co mówią albo robią. Wydaje im się, że świat musi połknąć każde kłamstwo, które będą mieli ochotę opowiedzieć...Przez chwilę stoi i słucha. Strach go bierze, gdy słyszy dobijanie się do drzwi w kabinie kapitana. Wydaje mu się też, że słyszy swoje nazwisko poprzez straszny łoskot, Medy stary Sagamore podnosi się i opada na fali. Hałas i straszny wstrząs zmusiły go do szybkiego wyjścia z kabiny. Na rufie uspokoił się. Ale strach go trochę oblatuje na widok czarnej, dzikiej nocy. Może sam niedługo utonie. Zagląda do mesy. Poprzez ryk wiatru i łoskot uderzających fal słyszy, jak Stafford wali w drzwi i klnie. Słucha chwilę i mówi do siebie: „Nie. Nie można mu teraz ufać...” Kiedy wraca na przedni kasztel - odpowiada kapitanowi, który pyta, czy przyniósł te rzeczy, że bardzo mu przykro, ale nie. Drzwi są zepsute. Nie mógł ich otworzyć. „I prawdę rzekłszy, mówi, nie miałem ochoty dłużej zostać w tej kabinie. Taki tam hałas, jakby statek rozpadał się na kawałki...” Kapitan Harry myśli: Zdenerwowany; drzwi nie mogą być zepsute. Ale mówi: „Dziękuję, nic nie szkodzi, nic nie szkodzi.” Wszyscy marynarze oczekują teraz łodzi ratunkowej. Każdy myśli o sobie. Cloete zastanawia się, czy zauważą, że go nie ma? Rzecz w tym, że pan Stafford tak się marnie spisywał na morzu, że od chwili rozbicia statku nikt nie zwracał na niego uwagi. Nikogo nie obchodziło, gdzie był i co robił. W dodatku ciemno choć oko wykol - nie ma mowy o liczeniu ludzi. Widać światło zbliżającego się holownika ciągnącego za sobą łódź ratunkową i kapitan Harry pyta: „Czy jesteśmy wszyscy?”...Ktoś odpowiada: „Wszyscy, panie kapitanie.” „...W takim razie przygotować się do opuszczenia statku, mówi kapitan Harry; a dwóch ludzi niech najpierw pomoże zejść temu panu.” „...Tak, tak, panie kapitanie.”...Cloete chciał prosić kapitana, żeby mu pozwolił zostać do końca, ale łódź ratunkowa zahacza bosak o fok-maszt, dwóch ludzi łapie go, czekają odpowiedniej chwili i spuszczają go do łodzi, zdrowego i całego. Cloete jest prawie zupełnie wyczerpany; widzi pan, nieprzyzwyczajony do takich rzeczy. Siedzi na ławce z zamkniętymi oczyma. Nie chce patrzeć na spienioną wodę, burzącą się dookoła. Załoga zeskakuje do łodzi jeden po drugim. Potem słyszy głos kapitana Harry’ego wołający poprzez szum wiatru do sternika, żeby zaczekał chwilę, i jakieś inne słowa, których nie może dosłyszeć, i sternika wołającego w odpowiedzi: „Niech się pan spieszy, panie kapitanie...” „O co chodzi?” pyta Cloete bliski omdlenia. „...Coś tam z okrętowymi papierami, mówi sternik bardzo niespokojny. Teraz nie pora na trzymanie się blisko statku bez potrzeby, rozumie pan.” Odpływają trochę dalej i czekają. Wielkie fale przelewają się ponad łodzią. Cloete prawie odchodzi od zmysłów. Nie myśli o niczym. Jest odrętwiały, aż rozlega się krzyk: Jest!... Widzą jakąś postać czekającą wśród want fokmasztu podciągają łódź przy pomocy liny i bosaka i z łatwością wciągają go do niej. Słychać krzyki wszystko miesza się z łoskotem morza. Cloete’owi wydaje się, że słyszy głos Stafforda tuż koło swojego ucha. Wiatr przycicha na chwilę i głos Stafforda zdaje się mówić bardzo szybko do sternika; mówi mu, że naturalnie, że był przy kapitanie, był przy nim cały czas, aż do momentu, kiedy stary powiedział w ostatniej chwili, że musi iść wziąć papiery okrętowe z rufy; uparł się, że sam pójdzie;

kazał jemu, Staffordowi, wsiąść do łodzi ratunkowej... Miał zamiar czekać na swego kapitana, ale fale się właśnie uspokoiły i pomyślał, że skorzysta z tej chwili. Cloete otwiera oczy. Tak. Stafford siedzi przy nim w tej zatłoczonej łodzi ratunkowej. Sternik pochyla się nad Cloetem i woła: „Słyszał pan, co powiedział oficer?...” Cloete ma takie uczucie, jakby jego twarz, wargi i cała reszta była z gipsu. Zmusza się do odpowiedzi: „Tak, słyszałem.” Sternik czeka chwilę, a potem mówi: „Nie podoba mi się to...” I zwraca się do oficera mówiąc mu, że szkoda, że nie spróbował pobiec wzdłuż pokładu i ponaglić kapitana, kiedy się uspokoiło. Stafford odpowiada natychmiast, że myślał o tym, tylko w ciemności bał się rozminąć z nim na pokładzie. „Ponieważ, mówi, kapitan mógł od razu wsiąść do łodzi ratunkowej sądząc, że już tu jestem, i może odholowalibyście beze mnie.” „...To prawda, mówi sternik.” Mija minuta czy dwie. „To na nic”, mruczy sternik. Nagle Stafford zaczyna mówić jakimś głuchym głosem: „Byłem przy tym, jak mówił panu Cloete’owi, że nie wie, czy będzie miał odwagę opuścić swój statek. No, nie mówił tak?”... I Cloete w ciemności czuje, jak ktoś ściska go za ramię. „...Czy nie mówił tak? Staliśmy razem, bezpośrednio zanim pan wsiadł do łodzi, prawda, panie Cloete?...” W tej chwili sternik woła: „Idę na statek zobaczyć...” Cloete wyrywa ramię: „Idę z panem...” Kiedy dostali się na pokład, sternik mówi Cloete’owi, żeby szedł ku rufie wzdłuż jednej burty, a on pójdzie wzdłuż drugiej, aby nie minąć się z kapitanem. „...I niech pan też maca rękami, mówi; mógł upaść i leży gdzieś nieprzytomny na pokładzie...” Kiedy Cloete wreszcie dochodzi do nadbudówki na rufie, sternik już tam jest, zagląda w dół i węszy. „Czuję zapach dymu tam, na dole, mówi. I krzyczy: Jest pan tam, panie kapitanie?” „...Tu nie ma co krzyczeć”, mówi Cloete czując, jakby mu serce zamierało... Schodzą na dół. Ciemno, choć oko wykol; statek jest tak mocno przechylony, że sternik idąc po omacku do kabiny kapitana pośliznął się i spada na dół. Cloete słyszy, że krzyknął, jakby się uderzył, i pyta, co się stało. A sternik odpowiada cicho, że upadł na kapitana, który leży tu nieprzytomny. Cloete bez słowa zaczyna szukać po omacku na półkach pudełka zapałek, znajduje je i zapala jedną. Widzi sternika w pasie ratunkowym klęczącego nad kapitanem Harrym. „...Krew”, mówi sternik podnosząc głowę, i zapałka gaśnie... „Czekaj pan, mówi Cloete; porobię fidybusy z papieru...” Wymacał przedtem grzbiety książek na półkach. I stoi zapalając jeden fidybus od drugiego, a sternik tymczasem odwraca biednego kapitana. „Nie żyje, mówi. Postrzał w serce. Tu jest rewolwer.”...Podaje go Cloete’owi, który ogląda go przed włożeniem do kieszeni i widzi na kolbie tabliczkę z napisem: H. Dunbar. „...Jego własny”, mruczy. „...A czyj miał być? mówi ostro sternik. Patrz pan, zdjął swoje długie żółtko w kabinie, zanim tu wszedł. Ale co to jest, ta kupa spalonego papieru? Dlaczego chciał spalić papiery okrętowe?...” Cloete widzi, że wszystkie szufladki są otwarte, i prosi sternika, żeby je dobrze przeszukał. „Nic nie ma, mówi tamten. Zupełnie puste. Wygląda na to, że wyciągnął wszystko, co mu wpadło w ręce, i podpalił cały stos. Zwariował - ot co - zwariował. A teraz nie żyje. Będzie pan musiał zawiadomić o tym żonę...” „Czuję się, jakbym sam miał zwariować”, mówi Cloete nagle, a sternik błaga go na miłość boską, żeby się wziął w garść, i wyciąga go z kabiny. Musieli zostawić ciało, a i tak ledwo zdążyli, zanim nadszedł wściekły szkwał. Cloete’a wciągają do łodzi ratunkowej, a sternik zwala się do niej. „Odbijaj bosakiem, krzyczy; kapitan zastrzelił się...” Cloete był jak nieżywy - nic go nie obchodziło. Pozwolił temu Staffordowi dwa razy uszczypnąć się w ramię nie dając znaku życia. Prawie całe Westport wyległo na stare molo zobaczyć marynarzy wysiadających z łodzi ratunkowej i z początku słychać było zmieszany, radosny gwar, gdy łódź

przybiła do brzegu; ale kiedy sternik coś krzyknął, głosy zamierają i robi się bardzo cicho. Cloete, jak tylko poczuł stały ląd pod nogami, wraca do siebie. Sternik podaje mu rękę: „Biedna kobieta, biedna kobieta, wolałbym, żeby pan to zrobił niż ja...” „Gdzie starszy oficer? pyta Cloete. On ostatni rozmawiał z kapitanem.”...Ktoś pobiegł wzdłuż molo - załogę prowadzono właśnie do Mission Hali, gdzie przygotowano dla nich ogień na kominku i posłania - ktoś pobiegł wzdłuż molo i dogonił Stafforda. „Hej! Agent właściciela statku wzywa pana.”...Cloete bierze go pod rękę i odchodzi z nim w lewo, tam gdzie jest port rybacki. „...Przypuszczam, że dobrze pana zrozumiałem. Chce pan, żebym się panem trochę zaopiekował”, mówi. Tamten opiera się o niego bezwładnie, ale roześmiał się nieprzyjemnie: „Radziłbym panu, mamrocze, ale niech pan pamięta, panie Cloete, bez kawałów; jesteśmy na lądzie teraz.” „Posterunek policji jest o pięćdziesiąt jardów stąd”, mówi Cloete. Wchodzi do małego baru, popycha Stafforda przez korytarz. Właściciel wybiega z baru. „...To jest oficer z tego statku, który się rozbił na skałach, objaśnia Cloete; chciałbym, żeby pan się nim dziś trochę zaopiekował.” „...Co mu jest?” pyta właściciel. Stafford opiera się o ścianę korytarza, wygląda jak upiór. Cloete mówi, że nic - wyczerpany, naturalnie. „...Ja pokryję wydatki; jestem agentem właściciela statku. Wrócę tu za godzinę lub dwie, żeby zobaczyć, co się z nim dzieje.”„ I Cloete wraca do hotelu. Wiadomość dotarła tam już i pierwszą osobą, jaką widzi, jest George czekający na niego przed drzwiami, blady jak prześcieradło. Cloete tylko kiwnął mu głową i wchodzą do środka. Kapitanowa stoi na szczycie schodów; kiedy widzi, że tylko ci dwaj wchodzą, wyrzuca ręce w górę i wpada do swego pokoju. Nikt jej nie miał odwagi powiedzieć, ale wystarczyło, że nie ujrzała męża. Cloete słyszy okropny krzyk. „...Idź do niej”, mówi do George’a. Kiedy zostaje sam w hotelowym salonie, Cloete wypija kieliszek wódki i układa plan działania. Po chwili wchodzi George. „...Gospodyni jest z nią” mówi. I zaczyna chodzić po pokoju tam i z powrotem, gestykulując i mówiąc bez związku, z tak twardym wyrazem twarzy, z jakim Cloete nigdy go jeszcze nie widział. „Co się stało, to się stało. Nie żyje - jedyny brat. No, nie żyje - skończyły się jego kłopoty. Ale my żyjemy, mówi do Cloete’a. I przypuszczam, mówi patrząc na niego suchymi, płonącymi oczyma, że nie zapomnisz zatelegrafować rano do twojego znajomego, że na pewno przystępujemy do interesu...” Myśli o tym jegomościu od specyfików. „...Śmierć śmiercią, a interes jest interesem, ciągnie George; i patrz - moje ręce są czyste”, mówi pokazując je Cloete’owi. Cloete myśli: Zwariował. Łapie go za ramiona i zaczyna nim potrząsać: „Do diabła - gdybyś był rozsądny i wiedział co powiedzieć twojemu bratu, gdybyś miał odwagę w ogóle powiedzieć mu, ty moralny człowieku, żyłby teraz”, krzyczy. Na to George wlepia w niego oczy, potem wybucha głośnym płaczem. Rzuca się na kanapę, chowa twarz w poduszkę i beczy jak dziecko... To już lepiej, myśli Cloete, i zostawia go mówiąc gospodarzowi, że musi wyjść, bo dzisiaj wieczorem ma do załatwienia jakąś drobną sprawę. Żona gospodarza łapie go na schodach: „Och, proszę pana, ta biedna pani dostanie pomieszania zmysłów”, mówi z płaczem... Cloete pozbywa się jej i myśli sobie: O nie! Nie dostanie pomieszania zmysłów. Uspokoi się. Jeśli kto zwariuje przez tę sprawę, to ja. To nie nieszczęście doprowadza ludzi do obłędu, ale troski. Tu Cloete się pomylił. Co kapitanową najbardziej bolało, to to, że jej mąż odebrał sobie życie wtedy, gdy ona jak gdyby patrzyła na to. I tak się dręczyła rozmyślaniem o tym, że w niespełna rok musieli ją oddać do zakładu. Była bardzo, bardzo spokojna; po prostu łagodna melancholia. Żyła

dosyć długo. No więc Cloete chlapiąc brnie przez deszcz i wiatr. Nikogo na ulicach - całe podniecenie minęło. Właściciel baru wybiega na jego spotkanie na korytarz i mówi: „Nie tędy. Nie jest w swoim pokoju. Nie mogliśmy go nijak namówić, żeby poszedł do łóżka. Jest w tamtym małym saloniku. Rozpaliliśmy dla niego ogień na kominku.” „...I daliście mu się też czegoś napić, mówi Cloete; wcale nie powiedziałem, że zapłacę za wódkę. Ile kieliszków?” „...Dwa”, mówi tamten. „Dobrze. Tyle mogę zrobić dla rozbitka.”...Cloete uśmiecha się w swój dziwny sposób: „Co? Powiedzcie. Zapłacił za nie.”...Właściciel tylko mruga. „Zapłacił złotem, co? Gadaj pan!”...No to co z tego! krzyczy tamten. Zresztą o co panu chodzi? Dostał resztę ze swojego suwerena jak się należy.” „Właśnie”, mówi Cloete. Wchodzi do saloniku i widzi tam naszego Stafforda; z rozczochranymi włosami, w koszuli i kalesonach gospodarza, w rannych pantoflach na gołych nogach siedzi przy kominku. Kiedy zobaczył Cloete, spuścił oczy. „Pan nie chciał, żebyśmy się kiedyś jeszcze spotkali”, mówi Stafford skromnie... Ten człowiek, kiedy sobie trochę wypił - nie był pijakiem - przybierał taki chytry, skromny ton. „...Ale od chwili, kiedy kapitan popełnił samobójstwo, mówi, siedzę tu rozważając to wszystko. Różne rzeczy się zdarzają. Spisek, żeby stracić statek - usiłowanie morderstwa - i to samobójstwo. Bo jeśli to nie było samobójstwo, panie Cloete, to w takim razie wiem o ofierze najokrutniejszej próby morderstwa przeprowadzonej z zimną krwią; o kimś, kto tysiąc razy przeżył śmierć. A to czyni ten tysiąc funtów, o których kiedyś mówiliśmy, zupełnie nieznaczną sumą. Niech pan pomyśli, jak bardzo wygodne jest to samobójstwo... Podnosi oczy na Cloete’a, który uśmiecha się do niego i podchodzi zupełnie blisko do stołu. „Pan zabił Harry’ego Dunbar”, szepcze... Stafford patrzy na niego złowrogo i pokazuje zęby: „Naturalnie, że ja go zabiłem! Siedziałem w tej kabinie półtorej godziny, jak szczur w pułapce... Zamknięty i zostawiony, żebym zatonął na tym wraku. Niech mnie sądzą. Naturalnie, że ja go zabiłem! Myślałem, że to ty, ty podły zabójco, wracasz, żeby ze mną skończyć. Otwiera raptem drzwi i wali się prosto na mnie; miałem rewolwer w ręku i zastrzeliłem go. Byłem szalony. Ludzie wariowali z mniejszych powodów.” Cloete patrzy na niego bez mrugnięcia. „Aha! To jest twoja wersja, co?... I mówiąc to potrząsa trochę stołem w pasji... Teraz posłuchaj mojej. Co to za spisek? Kto tego dowiedzie? Rabowałeś w jego kabinie; zaskoczył cię niespodziewanie z rękami w szufladzie; a ty go zastrzeliłeś jego własnym rewolwerem. Zabiłeś dla kradzieży - dla kradzieży. Jego brat i urzędnicy w biurze wiedzą, że wziął ze sobą na morze sześćdziesiąt funtów. Sześćdziesiąt funtów w złocie w płóciennym woreczku. Powiedział mi, gdzie były. Sternik łodzi ratunkowej może przysiąc, że wszystkie szuflady były puste. A ty jesteś taki głupi, że w niecałe pół godziny po wylądowaniu zmieniasz suwerena, żeby zapłacić za wódkę. Słuchaj, jeśli nie pójdziesz pojutrze do adwokata George’a Dunbar, żeby złożyć odpowiednie zeznanie o rozbiciu statku, to podam cię na policję. Pojutrze... I co pan myśli, że się wtedy stało? Ten Stafford zaczyna rwać sobie włosy. Właśnie. Szarpie je obiema rękami nie mówiąc słowa. Cloete pchnął stół, tak że tamten o mało nie zleciał z krzesła i nie wpadł do kominka; tak, musiał złapać się za kratę przed kominkiem, żeby się uratować... „Wiesz, jaki ja jestem, mówi z wściekłością Cloete. Doszedłem do tego, że nie dbam, co się ze mną stanie. Zastrzeliłbym cię teraz za nic.” Na to ten łotr chowa się pod stół. Wtedy Cloete wychodzi i kiedy znalazł się na ulicy - wie pan, małe domki rybackie, wszędzie ciemno; i deszcz leje jak z cebra - tamten otwiera okno saloniku i

mówi płaczliwym głosem: „Ty podły amerykański diable - jeszcze ci za to zapłacę.” Cloete mija go śmiejąc się gorzko i myśli, że ten człowiek w pewien sposób już mu zapłacił, gdyby tylko mógł wiedzieć jak. Mój imponujący łotr wypił resztę swego piwa, a jego czarne zapadnięte oczy patrzyły na mnie sponad brzegu kufla. - Nie bardzo rozumiem - powiedziałem. - W jaki sposób? Rozprostował się nieco i wyjaśnił bez większej pogardy, że po śmierci kapitana Harry’ego połowa odszkodowania przypadła jego żonie, a jej opiekunowie naturalnie kupili za nie państwowe papiery wartościowe. To wystarczyło, żeby jej zapewnić dostatnie życie. Połowa George’a Dunbar, jak Cloete obawiał się od początku, nie okazała się wystarczająca na puszczenie specyfiku na dobre w ruch; inni ludzie z pieniędzmi weszli do spółki i ci dwaj musieli wystąpić z tego interesu, obdarci prawie ze wszystkiego. - Ciekaw jestem - zapytałem - co było głównym motorem tej tragicznej sprawy, to jest, jaki to był specyfik. Czy pan wie? Wymienił go; gwizdnąłem z szacunkiem. Ni mniej, ni więcej, tylko Parkers Lively Lumbago Pills* [*Ożywcze pigułki Parkera przeciw lumbago. (Przyp. tłum.)]. Olbrzymie przedsiębiorstwo! Znacie je; cały świat je zna. Przynajmniej co drugi człowiek na kuli ziemskiej wypróbował je. - No! - zawołałem. - Ominął ich olbrzymi majątek. - Tak - wymamrotał - za cenę strzału z rewolweru. Powiedział mi także, że Cloete w końcu wrócił do Stanów, jako pasażer na statku towarowym z Albert Dock. W przeddzień wyjazdu spotkał go wieczorem wałęsającego się po bulwarze i zabrał go do domu na grog. - Dziwny człowiek, ten Cloete. Przesiedzieliśmy całą noc pijąc grog, aż do chwili, kiedy musiał wsiąść na statek. Wtedy to Cloete, nie rozgoryczony, ale znużony, opowiedział mu tę historię, z tą całkowicie nieświadomą szczerością człowieka handlującego specyfikami, któremu obce są wszelkie zasady moralne. Cloete zakończył uwagą, że „ma już dosyć starego kraju”. George Dunbar też się w końcu pokłócił z nim. Cloete był wyraźnie nieco rozczarowany. A co do Stafforda, to ten umarł jako zawodowy włóczęga w jakimś szpitalu w East-End, a ostatniego dnia przed śmiercią zażądał „pastora”, bo sumienie nie dawało mu spokoju z powodu zabójstwa niewinnego człowieka. - Chciał, żeby mu ktoś powiedział, że to w porządku - warknął mój stary łotr pogardliwie. - Powiedział pastorowi, że ja znam tego Cloete’a, który go chciał zamordować, więc pastor (pracował wśród robotników w dokach) rozmawiał kiedyś ze mną o tym. Ten tchórz zorientowawszy się, że wpadł w potrzask, wył o litość... Obiecywał, że się poprawi i tak dalej... Potem zaczął szaleć... wrzeszczał i rzucał się w koło, tłukł głową o grodź, może się pan domyślić tego wszystkiego - co?... aż się wyczerpał. Zrezygnował. Rzucił się na ziemię, zamknął oczy i chciał się modlić. Tak mówi. Próbował przypomnieć sobie jakąś modlitwę o szybką śmierć taki był przerażony. Myślał, że gdyby miał nóż lub coś takiego, poderżnąłby sobie gardło i skończył z tym. Potem myśli: Nie! Byłby próbował odłupać drzewo naokoło zamku... Nie miał noża w kieszeni... Płakał i błagał Boga, żeby mu zesłał jakieś narzędzie, kiedy nagle pomyślał: Siekiera! Na większości statków jest zapasowa siekiera, na wszelki wypadek przechowywana w jakiejś szafie w kabinie kapitana... Zrywa się na równe nogi... Ciemno, choć oko wykol. Otwiera szuflady, żeby znaleźć zapałki, i kiedy szuka ich po omacku, pierwsza rzecz, na jaką natrafia - rewolwer kapitana Harry’ego. I to jeszcze nabity. Uspokaja się zupełnie. Może roztrzaskać zamek w kawałki. Rozumie

pan? Ocalony! Opatrzność Boża! Są także pudełka zapałek. Myśli: mogę się rozejrzeć dookoła. Zapala zapałkę i widzi płócienny woreczek wsunięty w głąb szuflady. Od razu wiedział, co to jest. Szybko pakuje go do kieszeni. Aha! mówi sobie: to wymaga więcej światła. Więc zrzuca dużo papieru na podłogę, podpala go i zaczyna pośpiesznie szperać w poszukiwaniu dalszych wartościowych przedmiotów. Słyszane rzeczy! Powiedział temu pastorowi z East-End, że diabeł go skusił. Najpierw zmiłowanie Boże - potem robota diabła. Kręcenie dokoła... Każdy podły krętacz może takie rzeczy opowiadać. Był tak zajęty przeszukiwaniem szuflad, że usłyszał dopiero okrzyk: „Wielkie nieba.” Patrzy w górę i widzi drzwi otwarte (Cloete zostawił klucz w zamku) i kapitana Harry’ego wysoko ponad nim, wyglądającego bardzo groźnie w świetle palących się papierów. Oczy wychodziły mi z głowy. „Kradniesz, grzmi kapitan. Marynarz! Oficer Nie! Taki nędznik jak ty nie zasługuje na nic innego jal tylko, żeby go tu zostawić, żeby utonął.” Ten Stafford - na łożu śmierci - opowiedział pastorowi, że kiedy usłyszał te słowa, znów oszalał. Wyrwał rękę z rewolwerem z szuflady i strzelił nie celując. Kapitan Harry wpadł do środka z trzaskiem, jak kamień, prosto na płonące papiery, gasząc ogień. Zupełnie ciemno Żadnego dźwięku. Nadsłuchiwał przez chwilę, a potem upuścił rewolwer i wdrapał się na pokład, jak wariat. Stary uderzył w stół swą ciężką pięścią. - Niedobrze mi się robi, kiedy słyszę, jak ci głupi przewoźnicy opowiadają, że kapitan popełnił samobójstwo. Bah! Kapitan Harry był człowiekiem, który mógł stanąć przed swoim Stwórcą w każdej chwili, tam w niebie i tu na ziemi też. Nie był z tych, co to wymykają się-chyłkiem z życia. Nie on! To był z gruntu dobry człowiek.. On dał mi pierwszą pracę dokera w trzy dni po moim ślubie. Ponieważ oczyszczenie kapitana Harry’ego z zarzutu, samobójstwa zdawało się być jego jedynym celem, nie podziękowałem mu zbyt wylewnie za ten materiał. Zresztą, nie był wart wielkich podziękowań. Bo nawet myśl o tym, że takie rzeczy mogą się dziać w naszym czcigodnym kanale La Manche, na oczach, że tak powiem, wytwornych pasażerów udających się na kontynent, do Szwajcarii i Monte Carlo, jest zbyt przerażająca. Opowiadanie to, żeby mogło być dobrze przyjęte, powinno być przeniesione gdzieś na morza południowe. Ale byłoby zbyt wiele kłopotu z przyprawieniem tego tak, żeby było strawne dla czytelników czasopism. Więc oto jest surowe, że tak powiem - tak jak mnie zostało opowiedziane - niestety jednak pozbawione uderzającego efektu osoby opowiadającego, najbardziej imponującego starego łotra, jaki kiedykolwiek poświęcił się mało romantycznemu zawodowi dokera w porcie londyńskim.
38. Conrad Joseph - Wspólnik - Opowiadanie

Related documents

21 Pages • 11,030 Words • PDF • 263.9 KB

321 Pages • 5,045 Words • PDF • 26 MB

1 Pages • 49 Words • PDF • 283.7 KB

361 Pages • 153,109 Words • PDF • 1.5 MB

7 Pages • 1,941 Words • PDF • 1.1 MB

4 Pages • 2,522 Words • PDF • 313.3 KB

2 Pages • 392 Words • PDF • 250 KB

260 Pages • 51,279 Words • PDF • 1.7 MB

9 Pages • 7,383 Words • PDF • 1.1 MB

2 Pages • 665 Words • PDF • 533.5 KB