243 Pages • 107,908 Words • PDF • 1.3 MB
Uploaded at 2021-09-24 08:54
This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.
Catherine Coulter
Dziedzictwo Valentine Tytuł oryginału The Valentine Legacy Przełożyła Hanna Rostkowska-Kowalczyk
ROZDZIAŁ 1 Okolice Baltimore, Maryland marzec 1882 roku Wyścigi w hrabstwie Slaughter: sobotnie gonitwy, ostatni bieg na pół mili Przegrywał. Do diabła, nie chciał przegrać, zwłaszcza z Jessie Warfield, tym okropnym bachorem. Tuż za sobą czuł obecność Rialto, mocno i rytmicznie uderzającego kopytami w czarną ziemię, z wyciągniętą do przodu głową, z napiętymi, wyraźnie zarysowanymi mięśniami. Spojrzał za siebie przez lewe ramię. Rialto pędził szybciej niż człowiek uciekający z łóżka kochanki na widok jej męża. Przeklęty pięciolatek miał w sobie więcej wytrzymałości niż energiczny mężczyzna. James przycisnął twarz do uszu Tinpina. Zawsze przemawiał do swoich koni przed wyścigiem i w trakcie jego trwania, aby ocenić ich nastrój. Dobroduszny Tinpin chętnie współpracował z Jamesem. Jak większość jego wierzchowców, był zawziętym zawodnikiem; miał serce do walki. Koń, podobnie jak James, chciał zwyciężać. Tylko raz, kiedy jeden z dżokejów zdzielił go batem po bokach, zapomniał o zawodach i wpadł w szał. Omal nie zabił dżokeja i przegrał wyścig. James czuł pod sobą ciężki oddech poczciwego Tinpina. Koń wolał raczej krótkie biegi na ćwierć mili niż dystans półmilowy, więc Rialto górował nad nim zarówno możliwościami, jak i doświadczeniem. W karierze Tinpina był to dopiero drugi taki bieg. James ścisnął nogami boki konia i zaczął mu w kółko powtarzać, że da radę, że jest w stanie zachować przewagę nad tym nędznym, małym kasztankiem, że potrafi zostawić Rialto - nazwanego tak samo, jak ten głupi most w Wenecji daleko w tyle. Powinien ruszyć do przodu teraz, bo za chwilę będzie już za późno. James obiecywał Tinpinowi dodatkowe wiadro owsa i wodę z dodatkiem szampana. Koń przyspieszył, ale to nie wystarczyło. Przegrał - zaledwie o jedną długość. Boki Tinpina wznosiły się i opadały. Dyszał ciężko, po szyi spływał mu pot. James poprowadził go wolno, słuchając okrzyków i wiwatów tłumu. Pogładził mokrą szyję Tinpina, powtarzając mu, że walczył dzielnie i wygrałby, gdyby to nie James na nim jechał. I stałoby się tak, do diabła, pomimo słynnego, magicznego podejścia Jamesa do koni. Niektórzy utrzymywali nawet, że James sam donosi swoje konie do linii mety. Cóż, ostatnio mu się to nie zdarzało. Właściwie nie przybiegł nawet drugi po Rialto. Zajął trzecie miejsce, za innym kasztanem pełnej krwi ze stajni Warfielda, czterolatkiem o imieniu Poławiacz Pereł, który w ostatniej chwili wyprzedził Tinpina, muskając ogonem nogę Jamesa. Tinpin nie należał do wytrzymałych, ale w końcu to nie była gonitwa na dystansie czterech mil, a jedynie półmilowy wyścig, gdzie wytrzymałość nie powinna odgrywać specjalnej roli. Znaczenie miał pokaźny ciężar Jamesa. Tinpin wygrałby bieg, mając lżejszego jeźdźca na grzbiecie. James zaklął i uderzył szpicrutą w but do konnej jazdy. - James, niech cię diabli, przez ciebie przegrałem dziesięć dolarów! James z opuszczoną głową przekazał Tinpina chłopcu stajennemu. Otrząsnął się z przygnębienia i uśmiechnął do swojego szwagra Gifforda Poppletona, który zmierzał w jego stronę, podobny do ucywilizowanego byka - niski, mocarny, bez grama zbędnego tłuszczu. Lubił Giffa i w pełni aprobował jego ubiegłoroczny ożenek z Urszulą, swoją siostrą.
- Stać cię na to - zawołał w odpowiedzi. - Oczywiście, ale nie w tym rzecz. - Gifford zaczął iść obok niego, stawiając długie, niespieszne kroki. - Próbowałeś, James, ale jesteś o wiele za duży na dżokeja. Pozostali jeźdźcy ważyli nawet o kilkanaście kilogramów mniej od ciebie. - Do diabla, Giff, ty masz głowę - powiedział James z udawanym przekonaniem. - Szkoda, że o tym nie pomyślałem. A ja sądziłem”, że tylko znawcy o tym wiedzą. - Ha, ja znam się na wielu rzeczach - odparł Giff z szerokim uśmiechem. - Kurczę, nie stawiałbym na ciebie, gdyby Urszula nie zmusiła mnie do tego. - Ten dzieciak waży chyba jeszcze mniej - odezwał się James. - Dzieciak? Ach, Jessie Warfield. Z pewnością. Tym większa szkoda, że w drugiej gonitwie biedny Redcoat złamał sobie nogę. Tak dobrze go wyszkoliłeś. Ile on waży? Z pięćdziesiąt kilogramów? - Czterdzieści pięć. Wiesz, jak złamał nogę? Inny dżokej wepchnął go na drzewo. - Denerwuje mnie to. Wiesz, James, ktoś powinien opracować reguły wyścigów konnych. Ta brutalna walka na torze to po prostu kpiny. Czytałem, że na zawodach w Wirginii koń faworyt został otruty przed wyścigiem. - Może to śmieszne - powiedział James - a może czasem i niebezpieczne, ale wyścigi to czysta przyjemność, Giff. Daj więc spokój. Uważaj tylko, z kim się zakładasz. - Tak jakbyś ty uważał. Hej, Oslow, jak leci? Oslow Penny był zarządcą farmy hodowlanej Jamesa. Jednak w czasie wyścigów pełnił rolę głównego stajennego, sprawującego pieczę nad wszystkimi końmi biorącymi udział w gonitwach. Był chodzącą „końską encyklopedią”, przynajmniej takim mianem obdarzy! go James. A Klub Jeździecki Maryland przychylał się do tej opinii. Oslow znal przodków każdego konia startującego w wyścigach od Południowej Karoliny po Nowy Jork. Znał także każdego ogiera i każdą klacz oraz wyniki wszystkich gonitw w Ameryce i Anglii. Oslow zbliżył się do nich, mrucząc coś pod nosem, i delikatnie wyjął z rąk Jamesa lejce Tinpina. Oslow miał krzywe nogi, wymizerowany wygląd i najsilniejsze ręce, jakie kiedykolwiek zdarzyło się Jamesowi spotkać. Jego twarz była ogorzała i poorana zmarszczkami, a brązowe oczy kryły w sobie tyle samo inteligencji, ile mocy miały jego dłonie. Oczami przymrużonymi z powodu ostrego, popołudniowego słońca zerknął na twarz Giffa. - Dzień dobry panu. Powodzi mi się świetnie, jak Lilly Lou na zawodach Virginia High Ebb w ubiegłym tygodniu. A z pewnością lepiej niż panu Jamesowi. O właśnie, a jak ty się czujesz, kolego? Zmęczony, prawda? Cóż, robiłeś wszystko, co tylko się dało, byłeś lepszy niż Dour Keg, ta krzywonoga kreatura, której stary Wiggins wciąż każe startować w wyścigach. Diabli nadali, nie zapamiętałem nawet imienia ogiera, od którego pochodzi, taki jest marny. - Postawiłeś na pana Jamesa, Oslow? - Ja nie, panie Poppleton - odparł Oslow, żylastą, szorstką dłonią gładząc szyję Tinpina. Zrobiłbym to, gdyby na Tinpinie jechał nie pan James, ale biedny Redcoat. Pan James po prostu za bardzo wyrost, lak jak Mała Neli, ta, która w czasie wyścigu osłów w Północnej Karolinie straciła głowę do tego stopnia, że nie była w stanie przekroczyć linii mety, chociaż i tak zajmowała już ostatnie miejsce. Gifford roześmiał się. - Uważasz, że poszłoby mi lepiej niż panu Jamesowi? Oslow poklepał Tinpina po lewej łopatce. - Nie z rękami, w które pana wyposażono, panie Poppleton. Proszę mi wybaczyć, ale ma pan
kiepskie dłonie, w przeciwieństwie do pana Jamesa, który samymi czubkami palców potrafi zaczarować konia. - Dziękuję ci, Oslow, chociaż za to - odezwał się James. - A teraz, Giffordzie, poszukajmy Urszuli. Nie przypuszczam, abyście przywieźli ze sobą matkę? - Odchodząc, poklepał szyję Tinpina. - Dzięki Bogu, nie. Usiłowała odwieść Urszulę od przyjazdu w to bezbożne miejsce. James zaśmiał się. Uśmiechał się jeszcze, gdy dostrzegł małą Warfield zbliżającą się w jego kierunku. W dżokejce, spod której wysuwały się rude włosy, wyglądała zupełnie jak chłopiec. Twarz miała zaczerwienioną od palącego słońca. Nos przecinała linia piegów. Nie miał ochoty się zatrzymywać, przystanął jednak. Nie było to łatwe. Najchętniej by ją ignorował do końca życia, ale, niech to diabli, był przecież dżentelmenem. - Gratulacje - powiedział, usiłując rozewrzeć szczęki. Chociaż już wielokrotnie go pokonała, odkąd ukończyła czternaście lat, nadal źle to znosił. Nie umiał się do tego przyzwyczaić. Jessie Warfield, nie zwracając najmniejszej uwagi na Gifforda Poppletona, prezesa Union Bank w Baltimore, podeszła bardzo blisko do Jamesa i powiedziała: - Na drugim okrążeniu próbowałeś mnie zepchnąć do rowu. Brwi Jamesa uniosły się wysoko do góry. - Doprawdy? Wspięła się na palce, aż jej nos znalazł się o centymetry od jego nosa. - Dobrze wiesz, że tak było. Nawet nie próbuj się wykręcać, James. Prawie ci się udało. Gdybym nie była tak dobrym jeźdźcem, straciłabym równowagę. Ale utrzymałam się. Wróciłam na tor i wygrałam z tobą - i to jak. - Istotnie, pokonałaś mnie - powiedział lekko, chociaż miał ochotę ją trzepnąć. To dopiero sportowe zachowanie. Ale była kobietą. Gdyby tylko była mężczyzną, dowiedziałaby się, że nie należy grać na nosie pokonanemu. Chociaż zaraz przyszło mu do głowy, że kiedy następnym razem z nią wygra, zmiesza ją z błotem. Wiesz, że masz popękane wargi? Czy wiesz, że z tej odległości mogę policzyć twoje piegi? zapytał. - Jeden, drugi, trzeci - Boże, tyle ich, że liczenie zajęłoby mi cały tydzień. Cofnęła się gwałtownie. - Nie próbuj tego po raz drugi, bo zdzielę cię szpic rutą. - Polizała spierzchnięte usta, potrząsnęła mu szpicrutą przed nosem, skinęła głową Giffowi i odeszła. Gifford zauważył: - Wydawało mi się, James, że istotnie zawadziłeś Tinpinem jej konia. - Owszem, ale nie tak mocno. Chciałem tylko od wrócić jej uwagę. To nic w porównaniu z tym, co mi zrobiła w zeszłym roku na wyścigach w Hacklesford. - A cóż ci wtedy zrobiła ta dzielna dziewczyna? - Naciskałem trochę na nią, żeby dać jej nauczkę. Ona doskonale zna każdą nieczystą zagrywkę. W każdym razie odsunęła się ze swoim koniem na taką odległość, żeby móc mnie kopnąć. Trafiła mnie dokładnie w nogę, zrzucając z konia. Gifford roześmiał się, myśląc jednocześnie, że James niewątpliwie wściekle rozjuszył pannę Warfield. Patrząc na oddalającą się Jessie Warfield, której szpicruta kołysała się rytmicznie w górę i dół, w górę i w dół, zapytał: - Czy wygrała tamten bieg? - Nie, była ostatnia. Kopiąc mnie sama też straciła równowagę i wpadła na innego konia. Oba się
przewróciły. Byłoby to może śmieszne, gdyby nie fakt, że leżałem wtedy na torze zwinięty w kłębek, usiłując chronić głowę przed pędzącymi końmi. Spójrz na nią, Giff. Jest wyższa od jakiejkolwiek znanej mi kobiety, patrzy mężczyznom prosto w oczy, a widząc, jak idzie, nigdy bym nie zgadł, że to kobieta. Gifford nie był tego taki pewny, jednak umiał zrozumieć gniew Jamesa. Powiedział łagodnie: - Jeździ bardzo dobrze. - Tak, do diabła, trzeba jej oddać sprawiedliwość. - A kto tam stoi z Urszulą? - To inna córka Warfielda. Ma ich trzy. I najstarsza, i najmłodsza w niczym nie przypominają Jessie. Obie są piękne, eleganckie, obie są damami, no, może nie do końca, ale wiele im nie brakuje. To Nelda, najstarsza. Jest żoną Bramena Carlysle, tego potentata okrętowego. Chodź, przedstawię cię. Nie znasz jej pewnie dlatego, że obie dziewczyny dopiero dwa miesiące temu przyjechały od ciotki z Filadelfii. Ty zaś aż do końca stycznia przebywałeś w Bostonie. - Bramen Carlysle? Na Boga, James, Carlysle jest starszy niż Fort McHenry. Uczestniczył w wojnie o niepodległość. Był przy kapitulacji Cornwallisa pod Yorktown. Jest stary jak świat. A ile lat ma ta Nelda? - Jakieś dwadzieścia dwa. Gifford tylko jęknął. Urszula nie była najszczęśliwsza. Posłała mężowi spojrzenie zawierające obietnicę wielu małżeńskich uciech w zamian za uwolnienie od Neldy. Gifford, z pewnością siebie charakteryzującą każdego bogatego bankiera, ruchem pełnym galanterii zdjął kapelusz. - Pani Carlysle, jakże mi milo wreszcie panią poznać. - Mnie również, panie Poppleton. Och, James. Tak mi przykro z powodu tej ostatniej gonitwy. Wszystkie panie stojące koło mnie były zgodne, że Jessie nie zasłużyła na wygraną. Ona jest okropna. Jestem przekonana, że ojciec porozmawia z nią na ten temat. Jej zachowanie nie przystoi damie. Przynosi nam wstyd. - Jestem pewien, Neldo, że wasz ojciec z nią porozmawia. Pewnie uhonoruje ją najlepszym szampanem. I nie wstydź się jej, jest piekielnie dobra. Powinnaś raczej ją chwalić. - Co to, to nie. - Nelda westchnęła i przeniosła wzrok na czubki swoich butów. - Nie powinna być dobra w tak męskim zajęciu. Dżokej! - Aż się wzdrygnęła. - Teraz nie będę mogła pójść na żadną herbatkę z paniami, żeby nie... James, w skrytości ducha uważając, że Jessie należałoby wychłostać, powiedział jeszcze bardziej przewrotnie: - Świetnie się zna na koniach. Powinnaś okazać więcej tolerancji, Neldo. Ona jest po prostu inna, i tyle. - Możliwe - odrzekła Nelda, ręką w rękawiczce leciutko dotykając jego ramienia. - Byłeś dobry w tych wyścigach. - Nie tak dobry, jak dwa inne konie twojego ojca. - To dlatego, James, że jesteś takim dużym mężczyzną. Nie odwiedziłeś mnie jeszcze. Teraz, kiedy jestem mężatką, mam chyba więcej swobody niż w panieńskich czasach. Urszula chrząknęła. - Cóż, Neldo, pozdrów Bramena. Musimy już wracać do domu. Moja matka zatrzymała się u nas
do poniedziałku. Teściowa. Gifford wolałby pozostać do północy poza domem. Jego teściowa, Wilhelmina, nie miała sobie równych. Jakieś dwa lata temu James, żeby nie zwariować, przeniósł matkę ze swojego domu w Maratonie do uroczego budynku z czerwonej cegły w niemieckiej dzielnicy Baltimore. Odwiedzała Urszulę i Gifforda w ich odległej o niespełna milę, eleganckiej siedzibie, stojącej w szeregu trzypiętrowych budynków wzdłuż St. Paul Street, twierdząc, że jej malutkie mieszkanko od czasu do czasu ją przygnębia. Jednak przez cały czas pobytu u córki stale narzekała. Nelda nie zamierzała odejść. Przysunęła się do Jamesa. - Na pewno Wilhelmina może jeszcze troszkę poczekać. James, mój drogi mąż wspominał, że zamierzasz osiąść na stałe w Baltimore. - Nie planuję powrotu do Anglii w tym roku - powiedział James. - Candlethorpe, moja stadnina w Yorkshire, jest w dobrych rękach. Tymczasem Maraton wymaga wiele pracy i zaangażowania. - Maraton? - Nazwałem tak moją farmę dla uczczenia pamięci tego Greka, który zmarł wycieńczony biegiem do Aten, żeby donieść o zwycięstwie nad Persami pod Maratonem. Gdyby miał wtedy jednego z moich koni, nie padłby martwy po przekazaniu tej wieści. - Och - rzekła Nelda. - Powinieneś wybrać jakąś inną nazwę, James, może coś bardziej okazałego, łatwiejszego do zapamiętania. Maraton brzmi bardzo cudzoziemsko. - Bo to jest obca nazwa - wtrąciła Urszula. - Może nawet nieprzyzwoita. - Och - rzuciła nagle Nelda i zamachała ręką. - Widzę Alicję i Allena Belmonde. Tutaj, Alicjo! James zdrętwiał. Zerknął na Giffa, który mrugnął do niego i powiedział: - Dzień dobry, Alicjo. Pięknie wyglądasz. Witaj, Belmonde - dodał, kiwając głową człowiekowi, który ożenił się z Alicją dla pieniędzy i teraz usiłował wydawać roczną pensję otrzymywaną od ojca Alicji, co, na szczęście, nie było wielką sumą. Chciał zarabiać na wyścigach - zamysł tak samo trudny, jak poślubienie bogatej panny, a przecież to mu się właśnie udało. Dzisiaj brał udział w jednej gonitwie. Jego koń przyszedł do mety szósty w stawce dziesięciu wierzchowców. James uniósł głowę, kiedy Allen Belmonde zwrócił się do niego. - Chciałbym, żeby Spokojny John pokrył jedną z moich klaczy, Słodką Susie. Twoja cena, Wyndham, jest dość wygórowana, ale może koń jest tego wart. - Decyzja należy do ciebie - odparł swobodnie James, po czym odezwał się do Alicji. - Podoba mi się twój kapelusz. Dobrze ci w różowym. Zarumieniła się, co umiała robić na zawołanie. Zawsze go to zdumiewało. Chciał jej jednak powiedzieć, że nie wywierało to na nim zbytniego wrażenia. Poza tym lubił Alicję, znał ją od urodzenia. Uśmiechnął się więc, kiedy powiedziała: - Jesteś taki miły dla mnie, James, a mnie jest przykro, że przegrałeś, ale jestem zadowolona, że zwyciężyła Jessie. Czyż ona nie jest wspaniała? Właśnie mówiłam Neldzie, jak bardzo podziwiam Jessie. Robi dokładnie to, co chce, nie skrępowana tymi wszystkimi zasadami. - Zasady są po to, by chronić damy - stwierdził Allen Belmonde, poklepując ramię żony. Nie był to najdelikatniejszy gest, co James mógł wywnioskować z grymasu na twarzy Alicji. - Damy nie powinny narzekać na zasady. - No tak, Jessie zawsze będzie postępować tak, jak jej się podoba - powiedziała Urszula. Chodź, James, naprawdę musimy już iść. Neldo, przekaż ukłony swojemu mężowi. Alicjo, życzę tobie i Allenowi miłego dnia. Zobaczymy się jutro w kościele.
James uśmiechnął się do Neldy, która zrobiła krok w jego stronę. - Śmierdzę koniem, lepiej więc zachowaj dystans. Jeśli spotkasz ojca, powiedz mu, że dziś wieczorem wpadnę do jego stajni z butelką jego ulubionego klaretu, chociaż jestem pewien, że i bez tego liczy na nią. Potrafi napawać się sukcesem. - Nadal pijacie razem z moim ojcem? - Kiedy tylko udaje mi się go pokonać, przyjeżdża do Maratonu, przywożąc butelkę szampana. - Chyba więc - wtrąciła Alicja - powinieneś zawieźć klaret Jessie. To ona wygrała z tobą, a nie jej ojciec. - Ale to jego stajnia - odparł James, marząc, by przeklęty bachor znalazł się w pobliżu i aby znów mógł policzyć jej piegi. To szybko zamknęło jej buzię. - Powiem mojej matce - stwierdziła Nelda. - Rzadko teraz widuję ojca. A jeśli chodzi o Jessie, dlaczego miałabym chcieć się z nią spotykać? Wiecie sami, że jest taka dziwna. Nie zgadzam się z Alicją, chociaż ona się tym nie przejmuje. Damom potrzebne są zasady. Czynią one cywilizację, jak by to powiedzieć, bardziej cywilizowaną. Potrzebni nam są rycerscy dżentelmeni, aby nas osłaniać, przewodzić, mówić nam, co mamy robić... - To już naprawdę wystarczy - powiedziała Urszula, niecierpliwie ściskając ramię męża. James, który uważał Jessie za najbardziej nietypową niewiastę, rzucił szybko: - Wcale nie jest taka dziwna, Neldo. No i jest twoją siostrą. - Odwrócił się do Giffa. - Zobaczę się z wami obojgiem jutro. - I z mamą - dorzuciła Urszula głosem poważnym jak u mniszki, ze złośliwym, jak u grzesznika, błyskiem w oczach. - Właśnie - powiedział James, obdarzył wszystkich wyniosłym uśmiechem i ruszył przez rozpraszający się powoli tłum. - Cóż - odezwała się Nelda Carlysle, pogodna jak popołudniowe słońce nad ich głowami - pójdę już sobie. Urszulo, mam nadzieję, że teraz, gdy obie jesteśmy mężatkami, będziemy się częściej widywać. Może odwiedziłabym cię w mieście? Wreszcie udało mi się przekonać pana Carlysle, jak to wygodnie mieć ładny dom w mieście, przy George Street. To niedaleko od was, prawda? - Całkiem blisko - odpowiedziała Urszula, myśląc jednocześnie: Jeżeli przeniesiesz się do miasta, Neldo, to ja wyprowadzę się do Felis Point. Mogłabyś też nieco subtelniej czynić propozycje mojemu biednemu braciszkowi. Ojej, dopiero by się wszystko zawikłało, gdyby Neldzie udało się schwytać Jamesa w swoje pazurki. Nie, mój brat nigdy by nie kłusował na małżeńskim podwórku. Urszula i Giff dojrzeli jeszcze, jak Nelda pochyliła się, aby coś powiedzieć Alicji, która była niewielką osóbką, położyła jej rękę na ramieniu, wreszcie kiwnęła głową. Z uśmiechem skinęła też Allenowi Belmonde, chociaż, o czym Urszula wiedziała, nie znosiła tego człowieka. - O czym dumasz, Urs? - Co? Ach, przyszło mi do głowy, że Felis Point jest uroczym miejscem. - Byłaś tam ostatnio? - Nie, ale to nie ma znaczenia, uwierz mi.
ROZDZIAŁ 2 Gdyby w 1780 roku Lord Derby nie wygrał przez rzut monetą, może dziś określalibyśmy te wyścigi mianem Kentucky Bunbury. - uwaga historyczna Jak na koniec marca, pogoda była przyjemna, jedynie delikatny nocny podmuch wiatru szeleścił w pierwszych wiosennych liściach starych dębów, rosnących wzdłuż podjazdu na farmę Warfielda. Była pełnia księżyca. Galopując na oklep na Spokojnym Johnie, koniu tak szarym, jak wspaniała cynowa waza stojąca na stole w jadalni, James gwizdał piosenkę, którą rok temu napisała Duchessa. Duchessa, będąca w rzeczywistości hrabiną Chase z angielskiej linii Wyndhamów, zdawała się nigdy nie cierpieć na brak pomysłów. James podejrzewał, że łatwo jej było o natchnienie dla tak bezwstydnej twórczości w kraju zidiocianego króla Jerzego IV i innych polityków. Piosenka ławo wpadała w ucho. Uśmiechnął się na myśl o tym, jak Marcus Wyndham, hrabia Chase i mąż Duchessy, na całe gardło wyśpiewuje jej piosenki w czasie kąpieli, a pokojówki, chichocząc, przebiegają pod drzwiami ogromnej sypialni w Chase Park. James delikatnie poklepał Spokojnego Johna po karku. Ogier miał już dwadzieścia lat i był główną podporą farmy hodowlanej Jamesa. Wygrywał wszelkie biegi płaskie na cztery mile, organizowane między Massachusetts a Kentucky. Spokojny John byt koniem pełnej krwi, pewniakiem, którego wytrzymałość zyskała sławę na wyścigach. Teraz, dzięki Bogu, zdobył uznanie jako ogier rozpłodowy. Jasna poświata księżyca oświetlała biały, drewniany płot, który, podobnie jak szpaler dębów, ciągnął się wzdłuż całej drogi dojazdowej do dużego domu. Stadnina Warfielda i Stajnia Wyścigowa były przedsięwzięciem ogromnym, dochodowym i świetnie prowadzonym. James podziwiał je i modlił się, aby pewnego dnia Maraton stał się podobnym sukcesem. Szczególnie podobały mu się te białe płoty, ciągnące się bez końca, znikające gdzieś w mroku za kępą dębów. Mógł się jedynie domyślać, ile kosztuje samo malowanie takiego ogrodzenia. Kiedy James zatrzymał Spokojnego Johna przed stajniami, młody czarnoskóry niewolnik wypadł, by wziąć od niego lejce. - Wyszczotkuj go porządnie, Jemmy - powiedział James, wciskając chłopcu kilka monet. - Sprzedaj mi Spokojnego Johna. - Zapomnij o tym, Oliverze. - Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń starszego mężczyzny. Był to człowiek o włosach czerwieńszych jeszcze niż włosy smarkuli, chociaż przetkanych siwizną, jak szczotka do włosów Jamesa. Miał wyblakłe, niebieskie oczy, podczas gdy oczy Jessie sprawiały wrażenie wilgotnej zieleni o odcieniu mokrego mchu, rosnącego na brzegu błotnistej kałuży pośrodku bagien. - W dzisiejszych zawodach miałeś cztery zwycięskie konie, wszystkie są potomstwem Friara Tucka. A ta dwuletnia klacz - Miss Tilly - jeśli tylko nie ulegnie żadnemu wypadkowi, przysporzy ci licznych zwycięstw przez wiele lat. Spokojny John nie jest ci potrzebny. - Gdybym miał Spokojnego Johna, wyeliminowałbym cię z konkurencji, chłopcze. - Mam nadzieję, że ta myśl nie da ci spać w nocy.
Oliver westchnął głęboko. - Starzeję się. Różne bóle i dolegliwości nie pozwalają mi spać po nocach. Do diabła, gdybym miał twoje lata, ukradłbym Spokojnego Johna, wyzwał cię na pojedynek i przestrzelił ci gardło. Teraz jestem w tak podeszłym wieku, że mogę tylko skomleć i ujadać jak stary pies. - Jak stary pies, który lubi klaret. Oliver Warfield roześmiał się, ukazując na samym przodzie sczerniały ząb, wymagający szybkiego wyrwania. - Ty miałeś trzy zwycięstwa. Nie najgorzej, jak na młodego człowieka ze szczyptą talentu. Z pewnością zdobyłbyś więcej, gdyby twój dżokej, Redcoat, nie złamał nogi. - Nie złamałby jej, gdyby ten gbur ze stajni Richmond Rye nie próbował uderzyć go na odlew szpicrutą i nie zepchnął go na drzewo. - Daj więc swoim dżokejom pistolety, James. Wiesz, że niektórzy właściciele koni tak robią. Wejdź mój chłopcze. Mam ochotę na mój klaret. Chcę się nim delektować. Jessie powiedziała, żebym się porządnie napił, bo dzisiaj usiłowałeś ją zrzucić. - Nie sądzę, żeby to było możliwe. - Co? - Wyeliminowanie Jessie. Podejrzewam, że smaruje sobie siodło klejem. Musiałbym zrzucić ją razem z siodłem. James podążył za 01iverem Warfieldem do przestronnego gabinetu, dobudowanego na końcu ogromnej stajni. Pomieszczenie oświetlały cztery lampy. Powietrze przesycone było zapachem skóry, koni, siana i oleju lnianego. James głęboko wciągnął powietrze. Kochał te zapachy, kochał je przez cale życie. Oliver gestem skierował go w stronę głębokiego fotela z czarnej skóry. Wziął butelkę, otworzył i nalał im obu po solidnej szklaneczce. - Za twe zwycięstwo - powiedział James, nienawidząc wypowiedzianych słów. Oliver, stary drań, świetnie zdawał sobie z tego sprawę. - Za moje zwycięstwo. - Stuknął szklaneczkę Jamesa, po czym oparł się wygodnie i wypił do dna. - Czy dużo było dzisiaj wyścigów? Musiałem wcześnie wyjść. Ten mój przeklęty reumatyzm z każdym rokiem coraz bardziej mi dokucza. - Pewien jestem, że doktor Dancy Hoolahan powie, iż klaret ci nie pomoże. - Powinieneś więc częściej wygrywać. - Do diabła, więc to moja wina, że masz reumatyzm? - Cóż, to wszystko przez twój cholerny klaret. Wystarczy tylko, abym zwyciężył, a zaraz się zjawiasz, żeby mi go wlać do gardła. - Najlepszy z najlepszych cholerny klaret. 01iver Warfield zaśmiał się i znów uniósł swoją szklaneczkę. - Za mój przeklęty reumatyzm i twój diabelnie, cholernie dobry klaret. A teraz, mój chłopcze, powiedz mi, czy w ciągu dnia było dużo ludzi na wyścigach? - Całkiem sporo. Mnóstwo pań, a to dobry znak. Purytanie robią wszystko, żeby zakazać wyścigów, ale nie sądzę, aby im się udało. Za wielcy grzesznicy z nas wszystkich. - Co do tego, to masz rację. Ach, wyścigi, cóż to za przyjemność! Nieodmiennie poprawiają mi samopoczucie. W ciepły, słoneczny dzień zawsze warto tam być. Szkoda, że nie mogłem zostać do końca. - Straciłeś jeszcze parę złamanych kości, które dostarczyły dodatkowych atrakcji. Słuchaj,
Oliver, ja tylko lekko potrąciłem Jessie - powiedział James, siadając w fotelu ze szklaneczką wina. Naprawdę nie chciałem jej zrzucić. Pragnąłem jedynie zetrzeć z jej twarzy ten uśmieszek. - Jej wersja wydarzeń jest trochę inna, ale zawsze skłonna była krzywo na ciebie patrzeć, James. Nie rozumiem, czemu ta dziewczyna nie potrafi cię znieść. Przecież moja Jessie sama wcale nie jest świętoszką. Ale nie lubiła cię od pierwszej chwili, gdy cię ujrzała - kiedy to było? Co najmniej sześć lat temu. Była wtedy jeszcze małym brzdącem. - Nigdy w życiu nie była mała. Kiedy miała czternaście lat, składała się wyłącznie z długich nóg i niewyparzonej buzi. - Wiesz, to może być prawda - rzekł Oliver. - Zawsze cię przegada, James. James dolał klaretu. - Za twoje zwycięstwo - powiedział, mając świadomość, że te słowa będą powtarzane jak litania przez cały wieczór. Dobry Bóg wiedział, że James będzie potrzebował jeszcze dużo klaretu, aby przetrwać to spotkanie. - Tyle zwycięstw w czasie tych lat - odezwał się Oliver, rozluźniając węzeł krawata. Wiedział, że wiek dawał mu przywilej rzucania od czasu do czasu filozoficznej uwagi, szczególnie w rozmowach z Jamesem, człowiekiem młodym i nieukształtowanym. Wygrywanie było przyjemniejsze niż filozofowanie przez cały dzień. A obie te czynności razem wzięte były wszystkim, czego człowiek może pragnąć. - Wiesz, oczywiście, że stajnie Warfieldów są tu od osiemnastego wieku, założone jeszcze przez mojego dziadka. Tak, właśnie w Bristolu opuścił pokład statku z jednym tylko koniem wyścigowym, wychudzony jak patyk męczącymi go przez całą podróż wymiotami, ale przepełniony optymizmem młodości. - Oliver Warfield upił duży łyk, potem westchnął. - Z ojca na syna i z ojca na syna. Dziedziczenie po ogonie. - Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś użył takiego określenia wobec ludzi. - Żadna różnica, tyle że zawiodłem. Umiałem tylko płodzić dziewczynki. Trzy cholerne baby. Wystarczający powód do płaczu dla mężczyzny. - Może da to początek określeniu „dziedziczenie po grzywie”. - Raczej nieprawdopodobne. Co za pożytek z dziewcząt? Wychodzą za mąż, opuszczają dom, zmieniają nazwisko i rodzą - dzieci, a nie konie. Nie uskarżam się. Robią to, co powinny robić. Spójrz na moje kobiety. Tylko jedna z nich trzech ma męża, a stary Bramen jest starszy ode mnie, James. Czy widziałeś jego chude nogi i ogromne brzuszysko? Jest chyba bardziej pomarszczony niż dwuletni ziemniak. Pokiwałem jedynie Neldzie głową i powiedziałem, że jest głupia, a już jej matka zawołała, żebym pilnował swoich spraw, czyli koni, i się nie wtrącał. Stary Bramen jest bogaty, to prawda. I jak ma postępować ojciec, Jamesie? - Nelda wydaje się szczęśliwa - bez wahania, gładko skłamał James. - Dzisiaj ją widziałem. Nie martw się tym. Klamka zapadła. Ciesz się życiem, Oliverze. Zajmij się swoimi bólami i dolegliwościami. Jakiś zięć na pewno się pojawi. Glenda jest śliczna, posażna, mężczyźni kręcą się wokół niej. Czym więc się martwisz? - Trzeba pomyśleć o Jessie. - Dlaczego? - James łyknął klaretu. Szklaneczki były stare i ponadtłukiwane, ale dobrej jakości; kiedyś z pewnością stanowiły ozdobę wykwintnego stołu. Zastanowiło go, czy pani Warfield jest przekonana, że już dawno wylądowały na śmietniku. - Wyrośnie z tych niedorzeczności. Jeszcze będzie chciała zostać żoną i matką, daj jej tylko trochę czasu. - Biedne dziecko. Powinna była urodzić się chłopcem. Jessie jest dokładnie taka jak ja, tak samo
dumna, pełna życia, uparta. Ma nawet po mnie rude włosy. Zaś co do piegów na jej nosie, to pani Warfield utrzymuje, że to moja wina, bo pozwalałem Jessie swobodnie biegać po łąkach, jak źrebakowi, gdy była jeszcze małym berbeciem. James nic nie powiedział. Obaj wiedzieli, że prawdziwa dama nie powinna mieć piegów. Ani spierzchniętych warg. Oliver Warfield zmarszczył gęste, rude brwi. - Jessie nie chce wyjść za mąż. Zakomunikowała mi to w ubiegłym tygodniu. James dalej zachowywał milczenie. Spojrzał na niemal pustą butelkę klaretu, żałując, że nie przyniósł dwóch. - Oświadczyła, że wszyscy mężczyźni to egoistyczne, krótkowzroczne świnie. - Mocno powiedziane, nawet jak na pyskatą Jessie. - Jessie nigdy nie umiała się pohamować, chyba że chodziło o konie. - Nigdy bym nie pomyślał, że jestem krótkowzroczny. - Młody jesteś. Pewnie, że jesteś krótkowzroczny. To dlatego Nelda poślubiła starego Bramena. Znudziło ją czekanie na ciebie, ale teraz nie jest to już ważne. Bramen ma tyle pieniędzy, ile my nie zdobędziemy przez całe życie. Uważaj jedynie, żebyś nie został kochankiem Neldy. Tak, James, obiło mi się coś o uszy. Wiem, że Nelda miałaby ochotę na jurnego młodego człowieka w swoim łóżku i że pragnie ciebie. No i co mam począć z Jessie? Tak, dobrze, dolej mi klaretu. Masz dobre wino w piwnicy, Jamesie. Do diabla, chyba powinniśmy ustalić, że pokonany przynosi dwie butelki. Wyraźnie nie wystarcza na dzisiejszy wieczór. Czy mówiłem ci, że pani Warfield mnie oskarża, twierdząc, że Jessie jest nienaturalna przeze mnie, bo pozwalałem jej dosiadać konia okrakiem, w męskich bryczesach i nie wyszło jej to na dobre. Twierdzi, że pozbawiam Jessie jej kobiecości. Jessie mówi zaś, że kobiecość jest nudna, a spódnice za ciasne. Powtarza, że nie chce dreptać w kółko w butach kaleczących nogi. Nie chce być zmuszana do traktowania mężczyzn, jakby byli mądrzy i uroczy, skoro tacy nie są. Mówi, że mężczyźni żenią się, tyją i bekają przy kolacji. Uważa, że są tępi i zupełnie nie potrafią jeździć konno. Nie do końca rozumiem, co to wszystko ma znaczyć, ale powtarzam ci. Bo Jessie to piekielnie dobry jeździec. A Glenda to piękność w sam raz dla ciebie, doskonała dama. Prawda, James? James upił następny łyk klaretu. Nie znał Glendy zbyt dobrze, ale na podstawie zakłopotanego wyrazu twarzy Urszuli mógł się domyślać, że dziewczyna była tak samo zepsuta, jak jej śliczna siostra. Przynajmniej Jessie nie była zepsutą smarkulą. Była okropną smarkulą, ale nie było w niej żadnego zepsucia. Glenda zaś grała na harfie i recytowała wiersze swojego autorstwa. Oszczędzono mu poezji, ale nie harfy. - Małżeństwo z Glenda uszczęśliwi każdego mężczyznę. Ona jest taka delikatna i radosna. James chrząknął. Glenda była niewysoka, pulchna, ze wspaniałymi piersiami, którym pozwalała na więcej swobody niż jakakolwiek inna znajoma Jamesa. Od czasu do czasu sepleniła, seplenienie bowiem stawało się coraz modniejszą manierą w kręgach towarzyskich w Baltimore. Miała też wyprowadzający z równowagi zwyczaj patrzenia mężczyznom na rozporek. W ubiegłym roku musiał schować się za rosnącą w donicy palmę, kiedy na przyjęciu zastosowała ten chwyt wobec niego. Wypił duszkiem resztkę klaretu. Słodkie, ciężkie wino przyjemnie rozlało się po ciele. - Przyszedłem tutaj, abyś mógł napawać się zwycięstwem, a nie próbować mi swatać którąś z dwóch pozostałych pociech. - To prawda, ale czasem człowiek musi pomyśleć o przyszłości. Jeśli poślubisz Glendę, będziesz
mógł połączyć Stadninę Warfielda i Stajnie Wyścigowe ze swoją farmą Maraton. Może ci się powieść znacznie gorzej, James. Jakiej wielkości jest twoja farma hodowlana w Anglii? - Candlethorpe jest mała, jak pół Maratonu. Hrabia Rothermere, właściciel... - Wiem wszystko o Hawksburys, James. Jedna z najlepszych stadnin w całej północnej Anglii. Słyszałem, że Philip Hawksbury ożenił się z dziewczyną ze Szkocji, która ma cudowne podejście do koni. - Tak, Frances jest w tym bardzo dobra. Ma zdumiewające umiejętności postępowania z końmi. Kiedy wyjeżdżam do Ameryki, wraz z Sigmundem, moim głównym stajennym, opiekuje się moją stadniną. Ojcem Spokojnego Johna jest Ecstasy ze stadniny Rothermere, ten zaś wywodzi się od samego Godolphina Arabiana. - Sprzedaj mi Spokojnego Johna. - Zapomnij o tym, Oliverze. - Może bym i mógł - powiedział Oliver. - Jednak będę cię dalej nękał. Może, żeby cię rozmiękczyć, nasię na ciebie którąś z moich dziewcząt. - Tylko nie przysyłaj Jessie. Raczej wbiłaby mi nóż między żebra, niż spojrzała na mnie. - James wyciągnął przed siebie długie nogi i skrzyżował je w kostkach. Zamknął oczy i zaplótł ręce na piersiach. Po chwili dodał: - Więcej mnie nie pokonasz, Oliverze. - Jak to sobie wyobrażasz, mój chłopcze? - Zobaczysz, staruszku, zobaczysz. - Otworzył oczy i wyciągnął rękę z pustym kieliszkiem. Oliver Warfield zarechotał i wlał ostatnie krople klaretu do szklaneczki Jamesa. Nagle rozległ się odgłos łamiącego się drewna, wrzask i głuchy łoskot. W jednej chwili obaj mężczyźni byli na nogach i pędzili do drzwi gabinetu. Wypadli na zewnątrz i zatrzymali się gwałtownie. - Co u licha? - Oliver Warfield wpatrywał się w swoją córkę, która, ubrana jak chłopak, z rudymi włosami wciśniętymi pod wełnianą czapkę, leżała rozciągnięta na plecach, z rozrzuconymi rękami i nogami, w stojącym tuż za drzwiami, na szczęście wypełnionym sianem, korycie. - Jessie! Na litość boską, co się stało? Dziewczyno, żyjesz? Złamałaś sobie coś? Odezwij się do mnie! Rozległ się cichy, niezbyt przekonujący jęk. Od pierwszego rzutu okiem James wiedział, że jest zupełnie przytomna, dostrzegł bowiem drżenie jej powiek. Odezwał się więc: - Złego diabli nie wezmą. Wyjaśnię ci, 01iverze, co robiła. Smarkula podsłuchiwała na górze, leżąc na brzuchu, oczami i uszami przywarta do szpary między deskami. Prawda, Jessie?
ROZDZIAŁ 3 - Dziewczyno, odezwij się do mnie! - Oliver delikatnie dotknął ręką jej policzka. Wydała z siebie następny cichy jęk, który ani na chwilę nie zwiódł Jamesa. Powiedział głosem pełnym angielskiej arogancji, która, jak wiedział, pobudzi ją do ataku: - No, powiedz coś, Jessie. Obaj z twoim ojcem pragniemy powrócić do naszego klaretu. Przerwałaś nam w niewłaściwym momencie. Jeśli nie wstaniesz, będę musiał wylać na ciebie wiadro wody. Powinnaś zachować trochę ostrożności. Czy mi się wydaje, Oliverze, że ta woda ma zielonkawy odcień? Czyżby to była warstewka pleśni na powierzchni? Wbrew chęci, Jessie Warfield otworzyła oczy. Zwalczyła pokusę ciśnięcia wiadrem z wodą w twarz Jamesowi Wyndhamowi. Najchętniej by teraz zniknęła, ale nie pozostawało jej nic innego, jak stawić czoło zaistniałej sytuacji. - Nic mi nie jest, tatusiu. Paskudnie upadłam, ale świadomość utraciłam tylko na chwilę. - Posłała ojcu smutny uśmiech. - Straciłaś świadomość zaraz po urodzeniu - rzekł James i wyciągnął rękę. Chwyciła ją i pozwoliła, aby pomógł jej wstać z koryta. Potem przez dłuższy czas otrzepywała się z siana. - Podsłuchiwałaś? - zapytał Oliver. - Tak jak twierdzi James? Jeszcze energiczniej zaczęła się doprowadzać do porządku. - No, Jessie, pewnie, że miałaś ucho przyklejone do stropu nad gabinetem twojego ojca. Chyba chciałaś usłyszeć, czy zdradzę jakieś sekrety dotyczące wyścigów. - Doprawdy - powiedziała Jessie i wyprostowała się, aby spojrzeć Jamesowi prosto w oczy. Połknęła zarzuconą przez niego przynętę, - Nie masz żadnego sekretu dotyczącego wyścigów, który mógłby mnie zainteresować. Więcej wiem o gonitwach niż ty. - Jessie, przecież James przyznał, że być może jest krótkowzroczny, ale za to jest młody. - O czym ty mówisz, tatusiu? - Nie pamiętasz? Stwierdziłaś, że nie chcesz wychodzić za mąż, bo wszyscy mężczyźni są egoistycznymi, krótkowzrocznymi świniami. - Jessie, słyszałaś, że przyznaję się do krótkowzroczności. Słyszałaś wszystko. Przypomnij mi, proszę. Czy rozmawialiśmy o tobie i twych licznych upadkach? Spuściła wzrok, on zaś spojrzał na nią z góry. Nie za bardzo z góry, była bowiem piekielnie wysoka, a nogi miała niemal tej samej długości, co on. - Co, u licha, masz na twarzy? Oliver przyjrzał się uważniej córce. - Tak, Jessie, co to za świństwo na twoich policzkach i na nosie? Obiema rękami zasłoniła twarz i cofnęła się o krok, zawadziła nogami o koryto z sianem i powtórnie, wywijając ramionami, upadła na słomę. James roześmiał się, założył ręce na piersiach i powiedział: - Oliverze, sądzę, że twoja córka usiłuje rozjaśnić piegi jakąś miksturą znaną jedynie niewiastom. Zastanawia mnie więc, skąd zna taki przepis. - No, James, Jessie jest kobietą. Otóż przypominam sobie, że w ubiegłym miesiącu nie mogła
pobiec w gonitwie, ponieważ... Głos Ołivera Warfielda ucichł jak nożem uciął. Jego córka wygramoliła się z koryta z sianem i bez słowa wypadła ze stajni, zostawiając bardzo zakłopotanego, milczącego ojca i równie milczącego Jamesa Wyndhama. - Eeee - przemówił Oliver - opowiedz mi o hrabim i hrabinie Chase. Jak sądzisz, czy kiedyś odwiedzą Maryland? James sprawiał wrażenie roztargnionego, i tak istotnie było. Nieoczekiwany upadek Jessie z dziury w suficie rozbawił go i jednocześnie sprawił, że zrobiło mu się jej odrobinę żal. A kiedy ojciec usiłował przyjść jej z pomocą, zawstydził ją jeszcze bardziej. Na dodatek przyłapali ją z tą papką na twarzy. Pachniała ogórkami. - Co mówiłeś, 01iverze? Ach, moi angielscy kuzyni. Mają teraz wiele na głowie, bo trzy miesiące temu Duchessa urodziła drugie dziecko, chłopczyka. Nazwali go Charles James. Jestem jego ojcem chrzestnym. Ma ciemne włoski, jak jego tata, ale po matce odziedziczył ciemnoniebieskie oczy. Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, to Marcus też ma ciemnoniebieskie oczy, a Duchessa ciemne włosy. - Duchessa. Zawsze uważałem, że to dziwne imię. - Tak nazwał ją jej mąż, gdy miała dziewięć lat, a on niespełna czternaście. Widzisz, już wówczas była bardzo opanowana, skupiona i spokojna w obliczu kryzysu. Nadal taka jest, tylko nie w pobliżu Marcusa. Bywa bardzo napastliwy, a szczególnie dobrze wychodzi mu to w jej obecności. Doprowadza to Duchessę do szału. Zdarza się nawet, że zmusza to ją do podniesienia głosu, choć ma to miejsce bardzo rzadko. - Czy nie wspominałeś, że pisuje piosenki? Chociaż jest bogatą hrabiną? - Tak, i dobrze jej to wychodzi. - To męskie zajęcie. James wyglądał na zaskoczonego. - Być może. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. W jej przypadku jest to naturalny talent, który każdy przyjmuje jako rzecz oczywistą - przynajmniej teraz tak jest. - Dokładnie tak samo jest z talentem Jessie do koni - powiedział Oliver. - Wiele osób traktuje jej zdolności jak coś naturalnego. - Poprowadził Jamesa z powrotem do gabinetu. - Zostało nam jeszcze trochę klaretu do wypicia. - Nie, został tylko łyczek w mojej szklaneczce - ze smutkiem odrzekł James. - Cóż takiego dobrego mogą zdziałać ogórki? Spokojny John pokrył Słodką Susie dwa dni później. Oslow pilnował koniuszych, prowadzących oba konie, ogiera i klacz, która od tygodnia miała ruję. - Tak, już czas - stwierdził Oslow. - Zbadałem ją, i już czas. Spokojny John jest gotowy. Zagroda rozpłodowa była przestronna i czysta, przylegała do stajni. Każdy z pięciu stajennych wiedział, co ma robić. Aby ochronić Słodką Susie, owinęli kopyta Spokojnego Johna miękką bawełną. Przytrzymywali ją delikatnie, kiedy Oslow przyprowadził Spokojnego Johna. Bardzo go podniecił zapach klaczy i ugryzł ją mocno w zad. Na chwilę zapanował chaos, bowiem jeden ze stajennych nie miał wystarczającego doświadczenia i Słodka Susie wyrwała mu się. Ale tylko na moment. Stajenni szybko zmusili Spokojnego Johna, aby się skoncentrował na swoich obowiązkach, które podjął z ogromnym entuzjazmem. Oslow osobiście odprowadził trzęsącego się Spokojnego Johna do jego boksu, po drodze
mówiąc mu, że był wspaniały i dostanie dodatkową porcję owsa. W okresie godowym utrzymywanie wagi ogierów stanowiło pewien problem. Spokojny John otrzyma też ekstra porcję lucerny. James natomiast, poklepując spoconą szyję Słodkiej Susie, zaprowadził ją na ocieniony przez trzy potężne dęby wybieg, aby mogła się ochłodzić. Klacz głośno parskała i nadal niezbyt pewnie stawiała nogi. Dał jej trzy wiadra zimnej wody, wyczesał ją, aż zaczęła z zadowoleniem parskać mu w dłoń. Allen Belmonde w końcu przywiózł ją do Jamesa i niechętnie uiścił opłatę. Po ślubie z Alicją Allen nabył niewielką stajnię wyścigową na południe od Baltimore. Wcześniej chciał się ożenić z Urszulą, ona jednak nie była nim zainteresowana. James podejrzewał zresztą, że i tak jej posag nie byłby dla Allena wystarczająco duży. Niestety, ich matkę Allen Belmonde interesował jako zięć, co prowadziło do kłótni, a te z kolei spowodowały, iż przez wiele dni sąsiedzi obdarzali Jamesa bezczelnymi uśmieszkami. James miał nadzieję, że Słodka Susie urodzi źrebaka, który będzie zwyciężał w wielu gonitwach. Nadałoby to rangę i Spokojnemu Johnowi, i Maratonowi. James podał Słodkiej Susie marchewkę, poklepał ją po zadzie i powiedział: - To twój drugi raz ze Spokojnym Johnem. Po prostu czuję, że jesteś źrebna. Jedenaście miesięcy, moja panno - dodał, kierując się w stronę wyjścia z wybiegu - i będziesz mamą. - Ponieważ miał to być jej pierwszy źrebak, James wiedział, iż trzeba będzie na nią szczególnie uważać. Skierował się w stronę dużego domu w stylu georgiańskim, z czerwonej cegły, od frontu otoczonego kwitnącymi właśnie jabłoniami, śliwami i wiśniami, od zachodu zaś pięknym niegdyś ogrodem różanym. Jego lokaj, Thomas, zajmował się rozległym ogrodem warzywnym, położonym na tyłach domu. James kupił posiadłość trzy lata temu od Boomera Bankesa, który został przyłapany na sprzeniewierzeniu publicznych pieniędzy, przeznaczonych na wodociągi. Wraz z domem Jamesowi przypadły dwa tuziny niewolników, którym natychmiast nadal wolność. Wszyscy pozostali u niego. Za własne pieniądze wybudował nowe domostwa dla wszystkich swoich żonatych pracowników, dobudował też przy stajni obszerną wspólną sypialnię dla chłopców stajennych. Zaopatrzył ich w nasiona roślin ogrodowych i dobre drewno na meble. Kiedy skończył swoje dzieło, został bez grosza. Nadal zalewała go żółć na widok zgniłozielonej tapety na ścianach w salonie, brzydkiej, porysowanej podłogi czy wyłażącego z tapicerki foteli i krzeseł końskiego włosia. Kuchnia była chyba jeszcze starsza niż młyny zbożowe nad Patapsco River, na szczęście Stara Bess umiała nakłonić wszystkie sprzęty do działania. Z wygódki tak okropnie śmierdziało, że każdemu przechodzącemu obok robiło się niedobrze. Polecił więc wszystkim zawiązać chustki na twarzy i razem zasypali ubikację niemal dwumetrową warstwą ziemi, zbudowali nową i posypali wapnem, tak aby już nikt nie musiał zatykać nosa. Potem nadał farmie nową nazwę - Maraton - aby, jak to skomentował przekornie jego kuzyn Marcus, pochwalić się swymi wiadomościami o starożytnym Rzymie i Grecji. Dodał też, że nie podejrzewał kolonistów o taką wiedzę. W minionym roku James coraz więcej czasu spędzał w Baltimore. Przez chwilę rozważał nawet możliwość sprzedania swojej stadniny w Yorkshire, ale szybko wycofał się z tego pomysłu. Kochał Candlethorpe, kochał Anglię, kochał swoich angielskich krewnych. Nie, nie zrezygnuje z żadnego ze swoich domów. Obszedł stajnię od wschodniej strony, sprawdzając, czy dobrze wykonał swoje poranne zadania, i zastanawiając się, co musi jeszcze zrobić po południu. Zatrzymał się na dźwięk głosu Osiowa, niskiego i głębokiego, głosu, który hipnotyzował każdego, kto go usłyszał. Natychmiast nadstawił
uszu. - Tak, Diomed wygrał gonitwę trzylatków w Anglii, w Epsom, już w tysiąc siedemset osiemdziesiątym roku. Lecz potem przepadł, nie zwyciężył w żadnym innym wyścigu, nie osiągnął kompletnie nic. Zrobili z niego ogiera rozpłodowego, ale i tam poniósł klęskę, utracił całą swoją płodność. Przybył tu w tysiąc osiemsetnym roku, kupiony za grosze, rozumie panienka. I wie panienka Jessie, co się stało? Nasze dobre, zdrowe, amerykańskie powietrze, amerykańskie jedzenie i nasze amerykańskie klacze sprawiły, że z tym starym koniem zdarzył się cud. Wróciła mu płodność i pokrył chyba każdą klacz we wszystkich stanach. Tak, gdyby Diomed był człowiekiem, byłby z niego Casanovą. Diomed jest praojcem amerykańskich koni wyścigowych. Powiadam panience, że wystarczył za wszystkie konie. I wystarczy na zawsze, niech panienka zapamięta moje słowa, panienko Jessie. - Och, Oslow. Pamiętam, kiedy zdechł. Byłam wtedy małą dziewczynką, to było - kiedy to było? - W tysiąc osiemset ósmym. Był wspaniałym staruszkiem. Więcej ludzi w Ameryce opłakiwało jego odejście niż George’a Washingtona. Roześmiała się - czystym, słodkim, głośnym śmiechem. James wyszedł zza rogu stajni i ujrzał siedzącego na beczce Osiowa i Jessie, która przycupnęła u jego stóp, ze skrzyżowanymi nogami i źdźbłem trawy w ustach. Stary kapelusz trzymał się tyłu jej głowy, a pasma gęstych, rudych włosów, wysunąwszy się z podtrzymujących je spinek, opadały wzdłuż twarzy. Ubrana była w sposób niebudzący szacunku, jak byle chłopiec stajenny, w stare, wełniane spodnie wypchane na kolanach, a podwinięte wokół kostek. Wydawało mu się jednak, że piegi na jej nosie były mniej wyraźne. Również wargi nie wyglądały na popękane. - Cóż to za środek stosujesz, Jessie? - zagaił. - Miałem wrażenie, że czuję zapach ogórków. - Jaki środek? - spytał Oslow. James tylko potrząsnął głową. - A więc opowiadałeś jej o Diomedzie. - Nie używałam żadnego środka. Po prostu lubię ogórki. Czy widziałeś kiedyś Diomeda, James? - Raz, kiedy byłem małym chłopcem. Mój ojciec zabrał mnie i mojego brata na wyścigi i Diomed tam był, wspaniały staruszek, dokładnie tak, jak to mówił Oslow, stał jak król, a wszyscy podchodzili i kłaniali mu się. Niezły był to widok. Chcesz mi więc powiedzieć, że ty tylko nosisz ze sobą ogórki i je zjadasz? - Czasami. - Jessie gwałtownie zerwała się z miejsca i otrzepała się. James dostrzegł, że jej wełniane spodnie były bardzo opięte na pośladkach. Zmarszczył brwi. Jessie zauważyła ten grymas i odezwała się obronnym tonem, jak bankier, przyłapany na wybieraniu pieniędzy z sejfu. Zatrzymałam się na parę minut, żeby spotkać się z Oslowem. Nie przyjechałam tu szpiegować czy coś takiego. Oslow mówił, że Spokojny John pokrył Słodką Susie. - Tak. Poszło dobrze. - Chciałabym kupić Spokojnego Johna. - Nie wystarczy ci pieniędzy, Jessie, Nigdy nie zdobędziesz potrzebnej sumy. - Kiedy będę miała własną stajnię wyścigową, będę miała i pieniądze. Zamierzam zostać najsławniejszym i najbogatszym posiadaczem koni wyścigowych w Ameryce. Oslow również się podniósł. - Wcale bym się nie zdziwił, panienko Jessie, wcale. Już teraz jesteś dobra, dziewczyno. Przypomnij mi, że mam ci jeszcze opowiedzieć o kocie Grimalkinie. - I Oslow odszedł,
pogwizdując. - Jak długo konferowałaś z Oslowem? - Znam Osiowa od urodzenia. Jest moim przyjacielem, wie wszystko o każdym koniu, poczynając od takich, jak Byerley Turk, Dariey Arabian i Godolphin Arabian. Czy wiedziałeś, że Spokojny John jest w prostej linii potomkiem Godolphina Arabiana? - Tak, wiem. Nigdy wcześniej cię tu nie widziałem. Jak często go odwiedzasz? Zaszurała nogami po błocie. - Jessie, przecież nie oskarżam cię o szpiegowanie czy chęć domieszania trucizny do owsa któregoś z koni. - Prędzej bym dodała truciznę do twojego owsa, niż skrzywdziła jakiegoś konia. No dobrze, przychodzę tutaj od czasu, gdy byłam małą dziewczynką. Kiedy mieszkał tu pan Boomer, zawsze częstował mnie szklaneczką klaretu rozcieńczonego lemoniadą. - Boże, to brzmi okropnie. - Bo to było okropne, ale on tylko chciał mi sprawić przyjemność. Nic nie wiedział o dzieciach. Biedny pan Bankes, kiepski był z niego przestępca. Był za miły. - Był skamlącym tchórzem, błagającym na klęczkach, aby nikt nie wyzywał go na pojedynek. Wolał więzienie niż stawienie czoła któremukolwiek z oszukanych przez siebie mężczyzn. - Dla mnie nie był skamlącym tchórzem. - Nie miałaś nic, co dałoby się ukraść. No, dość już o tym. Przypuszczam, że nie złamałaś sobie niczego przy upadku? - Nie, byłam tylko trochę obolała. Wczoraj tata kazał naprawić sufit. Cholerne drewno było zupełnie przegniłe w miejscu, gdzie oparłam kolano. - Nie sądzę, aby ten wypadek czegoś cię nauczył. Słowa te wycedził z nieprzyjemnym, brytyjskim akcentem, wiedząc, że tym ją rozwścieczy. Gwałtownie poruszyła szczęką, ale głowę nadal trzymała opuszczoną. - Owszem - powiedziała i wreszcie spojrzała na niego. - Nauczyłam się, że przed postawieniem każdego kroku powinnam dobrze zbadać niepewny teren. Roześmiał się, nie umiał się opanować. - Może miałabyś ochotę wstąpić do domu na szklaneczkę klaretu? Nagle wyglądała jak dziecko, któremu niespodziewanie zaproponowano łakocie. Odsunął się poza zasięg tego promiennego uśmiechu. - Oczywiście rozcieńczonego lemoniadą. Jessie Warfield odskoczyła jak najdalej. Przeniosła spojrzenie z Jamesa na zarośnięty ogród różany. - Dziękuję za miłą propozycję, ale muszę już iść do domu. Ten ogród to jeden wielki bałagan, James. Powinieneś kazać komuś go uporządkować. Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i odeszła, aż dotarła do Rialto, tego piekielnego konia, który pokonał Tinpina. Patrzył, jak głaszcze nozdrza Rialto, sprawdza popręg i wdzięcznie wskakuje na koński grzbiet. Nasunęła kapelusz na oczy, lekko ścisnęła muskularne boki Rialto i odjechała. Nie obejrzała się ani razu. Długie pasmo rudych włosów wymknęło się spod kapelusza i opadło jej na plecy. Mógłby przysiąc, że czuje zapach ogórków. Zastanowił się, czy nosi je ze sobą w kieszeniach płaszcza.
ROZDZIAŁ 4 Glenda Warfield wpatrywała się w krocze Jamesa Wyndhama. Nie miało znaczenia, że mężczyzna na nią nie patrzy, tak jak James w tej chwili. Wkrótce na nią spojrzy, nawet jeśli pogrążony jest w zażartej dyskusji z kimś innym, tak jak James, który rozmawiał właśnie z Allenem Belmonde, ciemnowłosym, smagłym mężczyzną, w którego krocze nigdy się nie wpatrywała, bała się bowiem jego ciemnych, mrocznych oczu. Nie znosiła jego kruchej, rozdygotanej żoneczki Alicji, która, co bardzo dziwne, była chyba wielbicielką Jessie i stale wychwalała jej niezależność, swoimi pochwałami usypiając Glendę. Popatrzyła na Jamesa. Jeśli będzie się przyglądać dostatecznie długo, w końcu James się odwróci. Zobaczy wtedy błysk pożądania w jego oczach, a także ból, gdyż szybko zrozumie, że w żaden sposób nie może tej żądzy zaspokoić. Ale James nie odwracał się bardzo długo. Wreszcie zrobił to w chwili, gdy witał się ze swoim szwagrem, Giffem Poppletonem. Na moment pochwycił spojrzenie Glendy, ukłonił się, lecz potem zajął się dyskusją z Poppletonem, śmiejąc się ze słów swego rozmówcy. To Glendy nie usatysfakcjonowało. Była dość ładna, miała osiemnaście lat i kremowobiałe, pełne piersi. Mężczyźni uwielbiali patrzeć na jej biust; wiedziała o tym od chwili, gdy dwa lata temu piersi jej się zaokrągliły. Kiedy tylko przechodziła obok, chłopcy stajenni wpadali w stan samczego podniecenia. Zdarzało się to często, odkąd bowiem skończyła szesnaście lat, ochoczo sprawdzała swe możliwości na mężczyznach. Dlaczego James Wyndham nie był zainteresowany? Z pewnością zdawał sobie sprawę, że po ślubie z nią będzie mógł dodać do swoich posiadłości jeszcze stajnie Warfielda. - To nie ma najmniejszego sensu. - Co nie ma sensu, kochanie? - Och, mamy, myślałam właśnie, że James Wyndham, zamiast mnie ignorować, powinien raczej mi się oświadczyć. - Masz rację - powiedziała Portia Warfield, krzywiąc się na samą myśl o takiej niesprawiedliwości. - To nie ma żadnego sensu. Wprawia w zakłopotanie. Kochanie, twój staniczek przestał cokolwiek zasłaniać. Chodź ze mną do pokoju dla pań, to ci go poprawię. Nie chcesz przecież, aby inne panie uważały cię za rozwiązłą. - Dobrze, mamo - odparła Glenda. Posłusznie podążyła za matką i obie opuściły wielki salon Poppletonów. Kiedy wspinały się po szerokich schodach z wiśniowego drewna, prowadzących na piętro domu Poppletonów, Portia Warfield odezwała się do córki: - Właśnie wyciągnęłam informację od twojego ojca. James był żonaty z Angielką. Twój ojciec chciał na tym poprzestać, ale mu nie pozwoliłam. Poddał się w końcu, gdy powiedziałam, że pozwolę mu zamówić na kolację wszystko, na co tylko będzie miał ochotę. Kobieta, którą poślubił James, była córką jakiegoś barona, bardzo młodą. Najwyraźniej zmarła przy porodzie, w pierwszym roku małżeństwa. Istnieją podejrzenia, że James nadal cierpi, przynajmniej na tyle, na ile jest w stanie cierpieć mężczyzna po śmierci żony. Naturalnie nie znali się długo, krócej niż rok. Dziecko
także umarło. Sądzę, że śmierć dziedzica może załamać mężczyznę, ale z tego, co wiem, wydarzenia te miały miejsce co najmniej trzy lata temu. Powinien się już otrząsnąć z obojętnej postawy wobec wszystkich ślicznych dziewcząt w Baltimore. - Przecież ma kochankę. Nie potrzebuje żadnego ślicznego dziewczęcia, dopóki nie będzie chciał się ożenić, żeby mieć dziedzica. - Kochankę? - powiedziała pani Warfield, przerywając na chwilę i zaciskając wargi. - Dlaczego nic o tym nie słyszałam? Czy wiesz, kim ona jest, Glendo? Co prawda nie powinnaś nic wiedzieć o takiej niewłaściwej sytuacji, ale może jednak słyszałaś, kto to taki? Glenda przysunęła się bliżej. - Pani Maxwell. - Connie Maxwell? Mój Boże, ona musi mieć co najmniej trzydzieści pięć lat! Już od wielu lat jest wdową. Coś podobnego! Jesteś pewna, kochanie? - Tak. Maggie Harmon mówiła mi, że słyszała, jak jej tata opowiadał jej mamie, iż widział ich razem w ogrodzie, całujących się, śmiejących i robiących jeszcze inne rzeczy. Jej tata mówił też mamie, że zniknęli za ogromnym krzewem różanym i śmiech umilkł. - Ciekawe - powiedziała pani Warfield. - Nie twierdzę, że Connie Maxwell to stara czarownica, ale nie ma w sobie tej niewinnej świeżości, co ty, kochanie. Muszę przyznać, że zachowała świetną figurę. Sądzę też, że ma dość ładną twarz, okoloną tymi jasnymi włosami, i tak białą cerę, że często miałam ochotę ją za to zastrzelić. No cóż, James jest mężczyzną, więc wcale mnie ta sytuacja nie dziwi. Wkrótce jednak będzie musiał znaleźć sobie żonę. Musi już mieć koło trzydziestki. - James ma dwadzieścia sześć lat - powiedziała Glenda załamującym się głosem. - Trzy tygodnie temu skończył właśnie dwadzieścia sześć, nie jest to dużo jak na mężczyznę, mamo. - Wystarczająco dużo. Nie krzyw się, kochanie, bo ci się zrobią zmarszczki nad twymi anielskimi brwiami. - Może gdy James zdecyduje się na małżeństwo, będzie chciał znów poślubić Angielkę. Może już ją poznał. Wiesz przecież, że jego kuzyn jest hrabią, a to oznacza niemal królewskie koligacje. Może się ożenić z każdą. - Dlaczego miałby chcieć następnej Angielki? Pierwsza nie przeżyła nawet roku. Chociaż jego akcent zdaje się wskazywać, że jest Anglikiem, naprawdę jest nim tylko w połowie, i to niewątpliwie w tej gorszej połowie, która nadal cierpi, ale nie do tego stopnia, aby odmówić sobie męskich przyjemności. Twój ojciec wspomniał, że James będzie tu do końca roku. Masz więc sporo czasu, Glendo. Ale pamiętaj, kochanie, że istnieją również inni młodzi dżentelmeni, godni zastanowienia. - Kto, mamo? - Po pierwsze, Emerson McCuddle. Miły młody człowiek z bogatym ojcem. - Ma nieświeży oddech. - Niech więc całuje cię w policzek, a ty w tym czasie nie oddychaj. - Emerson jest prawnikiem. Nie interesują go wyścigi końskie ani hodowla koni. Co by robił ze stajniami i całą stadniną? - No właśnie. Natomiast jeśli chodzi o Jamesa Wyndhama, może niedługo dojdzie do siebie. Może znudzi się Connie Maxwell. Może na jej twarzy zacznie się odbijać upływ czasu, chociaż nie liczyłabym na to zanadto. Dziś wieczorem będziesz z nim tańczyła. Nie podciągaj za bardzo stanika sukni do góry, dobrze, kochanie?
Jessie wycofała się w zarośla. Gotowa była przysiąc, że James spojrzał prosto na nią, ale było to niemożliwe. Znajdował się w środku, w pełnym świetle. Mógł jedynie zobaczyć mrok nocy i sierp księżyca tuż nad obsypaną pąkami jabłonią. Słyszała, jak czterej muzycy, siedzący w końcu salonu, zaczynają grać walca. Choć nie miała pojęcia, jak się go tańczy, kochała tę muzykę, jej brzmienie, nastrój, które sprawiały, że miała ochotę zataczać szerokie kręgi i śmiać się, śmiać radośnie. Usiadła i zajrzała przez okno. Zobaczyła Jamesa schylającego się nad dłonią Glendy i wprowadzającego ją w rytm melodii. Ujrzała, jak pochyla się, aby dosłyszeć coś, co mówiła do niego Glenda. Uśmiechnął się. Jessie nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz Glenda powiedziała jej coś zabawnego. Zobaczyła matkę przesuwającą się w stronę, gdzie stała Wilhelmina Wyndham, matka Jamesa i Urszuli. Urszula tańczyła walca z mężem, oboje śmiali się do Jamesa. Giff coś krzyknął. Więcej śmiechu. Wkrótce cały parkiet się zapełnił. Nawet pan Ornack, tłusty jak nadziewane prosię, galopował radośnie ze swoją chudą żoną. Ostrożnie dotknęła czubkami palców swoich policzków. Ogórkowa mikstura ładnie stwardniała. Dziś rano dokładnie się sobie przyjrzała. Smuga piegów na nosie była mniej wyraźna, to pewne. Wciągnęła nosem powietrze. James miał rację. Istotnie pachniała ogórkami. Nie był to nieprzyjemny zapach, chociaż z pewnością bardzo charakterystyczny. Westchnęła i obserwowała dalej. Liczyła kroki i kiwała się w rytm muzyki. Kiedy muzycy skończyli, zobaczyła, że James odprowadza Glendę z powrotem do jej matki, stale rozmawiającej z panią Wyndham. Jessie odwróciła się od okna, gdy księżyc przesłoniła ciemna chmura. Znając pogodę w Baltimore, można było w każdej chwili spodziewać się deszczu. Jessie podniosła się i otrzepała. Wtedy dotarły do niej głosy i zauważyła Jamesa i jego szwagra, Gifforda Poppletona, wychodzących przez drzwi prowadzące do ogrodu. - Mówię ci, że widziałem ją stojącą z nosem przyklejonym do szyby. - Giff, to śmieszne. Musiałeś wypić za dużo ponczu. Przyznaj się, dodałeś do niego rumu? Co u diabła miałaby tu robić? Jessie zamarła. O Boże, musi stąd zniknąć. Podchodzili coraz bliżej, schodząc po schodach wiodących od drzwi w głąb ogrodu. Opadła na czworaki i zaczęła się przeciskać pomiędzy różanymi krzewami, które porastały cały teren, aż po ogrodową furtkę, znajdującą się w odległości niespełna dziesięciu metrów. Wystarczyło tylko dalej się posuwać na czworakach. Zatrzymała się jednak, usłyszawszy słowa Jamesa: - Czy Glenda Warfield też gapi się na twoje krocze, Giff? Giff roześmiał się. - Słyszałem, że wpatruje się w rozporek każdego mężczyzny. Urszula mówiła mi, że Glenda zaczęła to praktykować rok temu. Po naszym powrocie z Bostonu w końcu stycznia przez długi czas ćwiczyła na mnie. To dopiero było przeżycie. Podejrzewam, że jest teraz nieco dyskretniejsza. A to oznacza, że nie gapi się na każdego wolnego mężczyznę, a jedynie na tych, którzy jej zdaniem mogą się z nią ożenić. Czyżby obdarzyła cię dziś wieczorem tym specjalnym spojrzeniem? - Tak. Było to bardzo denerwujące. Giff zaśmiał się. - Może jeszcze Jessie Warfield nauczy się tego od siostry, bo siedziała w krzakach i obserwowała wszystko przez okno. - Giff, chyba zwariowałeś. Popatrz, jesteśmy na miejscu. To jest to okno, prawda? Nie ma Jessie.
- Musiała usłyszeć nasze głosy i uciekła. Tak, musiała się wydostać przez furtkę w głębi ogrodu, która wychodzi na Sharp Street. Gotów jestem się założyć, że miała tam uwiązanego konia. - Cóż, teraz nie ma już sposobu, aby to udowodnić. Przepadła. Zastanawia mnie, dlaczego tu była, jeśli w ogóle była. Głosy oddaliły się i Jessie znów mogła zacząć oddychać. Gdyby James wyjrzał przez furtkę, zauważyłby Benjiego, przywiązanego do karłowatego krzaka tuż obok furtki. Wzdrygnęła się, wyobraziwszy sobie upokorzenie, jakiego by doznała, gdyby ją przyłapali. Nie może więcej tak robić. Pobiegła do furtki i wydostała się na zewnątrz. James stal koło wielkich drzwi balkonowych. - Dobry Boże - mruknął, zapalając cygaro - Giff miał rację. Co ta smarkula tu robiła? Zastanowiło go, czy była zaproszona. Pewnie tak. Nie umiał jednak wyobrazić jej sobie ubranej inaczej, niż w te powypychane spodnie, za duże koszule i marynarki. Tak, odrzuciłaby każde zaproszenie, wymagające od niej bycia kobietą. Rzucił na ziemię cygaro, obrócił się na pięcie i ruszył ku stajniom. - Ta droga wymaga naprawy, nie uważasz, Jessie? Lilac potknęła się co najmniej z tuzin razy. Z powodu zaskoczenia omal nie spadła z grzbietu Benjiego. Musiał jechać po trawie, rosnącej na poboczu drogi. - James! Boże drogi, czego chcesz? Co tu robisz? - Zobaczyłem cię i ruszyłem za tobą. Nie uwierzyłem Giffowi, który utrzymywał, że widział cię z nosem przylepionym do okna, podglądającą nas wszystkich. Lecz potem, kiedy stałem na balkonie, zauważyłem, że wymykasz się przez ogrodową furtkę. Dlaczego tam byłaś, Jessie? - Wcale mnie tam nie było. Nie powiedziała nic więcej. Popatrzyła do tyłu za Jamesa, wytrzeszczyła oczy, szeroko otworzyła usta. Kiedy wykręcił się do tyłu w siodle, ruszyła do przodu. Lecz jechała na dwunastoletnim Benjiem, łagodnym i delikatnym, toteż w ciągu paru minut Lilac galopowała tuż obok niej. James pochylił się do przodu i zauważył: - Kapelusz zaraz ci spadnie. Chociaż może nie, bo jesteś tak potargana, że może się zatrzymać na włosach. Nie spojrzała na niego, a tylko dłonią przytrzymała kapelusz na głowie. - Bardzo przypomina stary kapelusz Osiowa. Pewnie ci go podarował, gdy doszedł do wniosku, że nie chce już nosić tak żałosnego nakrycia głowy? Popatrzyła na niego z czymś, co można by nazwać pogardą. Sprawiała wrażenie jeszcze bardziej wściekłej niż James w dniu, gdy Grand Master ugryzł go w ramię, zamiast zająć się klaczą, którą miał pokryć. - Idź do diabła. Nie muszę z tobą rozmawiać. Zjeżdżaj. Benjie zwalniał. Jessie pozwoliła na to. James wiedział, że nie zajeździłaby biednego staruszka na śmierć. Wkrótce oboje jechali stępa. Benjie lekko dyszał. Lilac potrząsnęła głową i parsknęła. - Przypomina ciebie - powiedziała Jessie, patrząc prosto przed siebie, między uszami Benjiego. Niemiła i niecierpliwa. Sprowadziłeś ją z Anglii? - Nie podoba ci się mój brytyjski akcent? - zapytał, przeciągając każde słowo i każdemu nadając najbardziej wyniosłe, brytyjsko-angielskie brzmienie, jakie tylko mógł osiągnąć. - Mówisz jak pederasta.
James tak gwałtownie szarpnął za wodze Lilac, aż koń zboczył z drogi. - Co powiedziałaś? - Słyszałeś, co powiedziałam. - Skąd, u diabła, znasz takie słowo? Żadna dama nie wypowiedziałaby takiego słowa, ba, żadna by go nie znała. Jessie odwróciła się powoli, aby na niego spojrzeć. Księżyc świecił za jej plecami, podkreślając kontury starego kapelusza i pasma rudych włosów, spływających po obu stronach twarzy. - Nie jestem głupia. Dużo czytam. - Problem w tym, co czytasz. - Wszystko. W tym przypadku zgadzam się, że pederasta jest zdecydowanie męskim słowem. James rąbnął się dłonią w czoło. - Nie mogę w to uwierzyć. Dochodzi północ. Jesteśmy w Baltimore, lada chwila spadnie na nas deszcz, a ty wiesz wszystko o pederastach. Co gorsza, tak mnie nazwałaś. - Tak właśnie brzmisz, kiedy mówisz z tym swoim śmiesznym akcentem. Robisz tak, aby dodać sobie powagi, aby brzmieć inaczej niż my, mieszkańcy Kolonii. Chcesz, żebyśmy się czuli gorsi od ciebie tylko dlatego, że twój cholerny kuzyn jest angielskim hrabią. Chcesz, żeby wszyscy zapomnieli, iż sam jesteś półkrwi kolonistą. Jesteś oszustem, James. - Pragnęła poderwać Benjiego do galopu, wiedziała jednak, że nie może. - Tak? Jestem oszustem? A ty, smarkulo? Z tymi twoimi męskimi strojami, z włosami do pasa, jak u czarownicy. Wyglądasz jak chuligan, jeden z tych, którzy rzucają kamieniami w okna na Felis Point. Nie, może wcale nie jesteś oszustką. Może twój ojciec się myli. Jesteś kobietą tylko dlatego, że raz w miesiącu twoje ciało ci to uświadamia. - Zignorował jej prychnięcie. - Powiedz mi więc, co robiłaś dziś wieczorem na przyjęciu u mojej siostry? Była równie cicha, jak czarna chmura nad ich głowami. - No i? Nie potrafisz znaleźć odpowiedzi? Czyżbyś robiła coś niewłaściwego? Skuliła się, on zaś nie przestawał mówić. - Mogę się założyć, że wiem, dlaczego tam byłaś. Przyglądałaś się wszystkim mężczyznom. Może chciałaś znaleźć kogoś twojej postury, aby pójść, włamać się do jego domu i ukraść mu ubranie? Łaskawy Pan Bóg wie, że twoja matka nie pozwoliłaby ci kupić męskiego stroju. Czyż nie tak, Jessie? Dostał ją. Obiecała sobie, że nie pozwoli mu wyprowadzić się z równowagi, ale udało mu się. Zawsze mu się udawało, kiedy się uparł. Obróciła się w siodle i wrzasnęła mu prosto w twarz: - Chciałam zobaczyć ciebie i niech cię piekło pochłonie, Jamesie Wyndhamie! Zatrzęsła się, zdawszy sobie sprawę z tego, że właśnie się odkryła, wystawiła na całkowite zniszczenie. Czuła się naga i bezbronna. Czekała na cios. I czekała. Ale cios nie spadł. Zamiast tego, James powiedział: - To bardzo dziwne, smarkulo. Czemu chciałaś mnie widzieć? Czy dlatego, że dybie na mnie Glenda i chciałaś się upewnić, czy jestem dla niej wystarczająco dobry? Chciałaś zyskać pewność, że po ślubie nie będę jej bił? Zobaczyłaś, że się przyglądam jej piersiom, które odsłania przy każdej nadarzającej się okazji i chciałaś sprawdzić, czy będę umiał się pohamować? Mogła się tylko w niego wpatrywać. Nie zrzucił jej z konia, ale zranił ją bardziej, niż kiedykolwiek mogłaby sobie wyobrazić. Był mężczyzną; w tym rzecz. Był mężczyzną, i dlatego był
tak tępy i głupi, jak mops jej matki, Pretty Boy, którego Jessie, gdy tylko matki nie było w pobliżu, nazywała Półgłówkiem. Tak wpatrywała się w Jamesa, aż ten zmarszczył brwi i powiedział: - I co? Chodzi o Glendę, prawda? - Tak - odpowiedziała. - Tak, właśnie o Glendę. Wracam do domu, James. Nie musisz już ze mną dalej jechać. Dobranoc. Cmoknęła na Benjiego. Ku jej wielkiej uldze, James nie podążył za nią. Korciło ją, żeby się obejrzeć, ale się powstrzymała. Tymczasem James, jadąc na Lilac w stronę farmy Maraton, zastanawiał się, czemu w ogóle za nią pojechał. Jego siostra była na pewno niezadowolona, że wyszedł tak wcześnie. Giff będzie się z nim drażnił, dogadywał mu, rozważając, czy zniknął, aby się spotkać z kimś szczególnym. Na przykład z Connie Maxwell, której nie było tego wieczoru na przyjęciu. James mógłby mu wyjaśnić, że do Connie przyjechał jej syn z Harvardu i dlatego oboje wstrzymali swoje spotkania aż do powrotu Danny’ego do szkoły. Kropla deszczu kapnęła mu na nos. Przekleństwo. Cmoknięciem popędził Lilac, która, nienawidząc deszczu bardziej niż wysiłku, pobiegła jak zrywająca się wichura w kierunku stajni. Skoro Jessie martwiła się, czy będzie dobrym mężem dla jej siostry, to ludzie musieli uważać, że darzy Glendę szczególnymi względami. Nie darzył; był tego pewny. Nie lubił Glendy. Denerwowała go, bo zawsze, gdy ze sobą tańczyli, jej ręka wędrowała po nim. Nudziła go, gdy trzymając spuszczone w dół oczy opowiadała o zwiedzaniu przepięknej Anglii na wiosnę, latem, nawet zimą. Wysłuchanie recytowanej przez nią poezji stanowiło najboleśniejsze dwadzieścia dwie minuty w jego życiu. Wzdrygnął się na myśl o tym, że miałby siedzieć w ciszy i słuchać jej gry na harfie. Popędził Lilac. Kiedy dotarł do domu, był przemoczony do suchej nitki, w złym humorze, trochę przestraszony, że Glenda Warfield usiłuje go złowić, i gotowy wyładować swą złość na każdym, kto mu stanie na drodze. Powitało go istne pandemonium. Nie zważając na deszcz, Oslow i dziesięciu stajennych biegało dookoła, wyraźnie na niego czekając. Stara Bess trzymała ogromny, czarny rondel. Kogo chciała bronić? Thomas stał w otwartych drzwiach; z założonymi na piersiach rękami wyglądał niezwykle statecznie. Ale nawet on sprawiał wrażenie gotowego do działania. Schowany pod wystającym daszkiem frontowego ganku, stał bardzo zły Allen Belmonde. Wyglądało na to, że w czasie pobytu Jamesa na przyjęciu u Poppletonów ktoś ukradł z padoka Słodką Susie. Allen znalazł się w Maratonie, przyjechał tu bowiem natychmiast, gdy jeden z chłopców stajennych pojawił się na przyjęciu w poszukiwaniu Jamesa, a znalazł jedynie Allena. I oto, pomyślał James, otoczony przez krzyczących chłopców stajennych i wściekle przeklinającego Allena Belmonde, przyjemne zakończenie tego miłego wieczoru.
ROZDZIAŁ 5 Kapelusz Jessie, dawny podarunek od ojca, osłaniał przed deszczem większą część twarzy, ale cała reszta szybko nasiąkła wodą, i to bardziej niż mech pod wodospadem Ezekiela. Jessie jechała ze spuszczoną głową, czując się w dwóch trzecich nieszczęśliwa, zaś w jednej trzeciej zła. Tak czy inaczej, niech James będzie przeklęty. Ale za co przeklęty? Co takiego zrobił? Nic, i dlatego go przeklinała. Kiedy usłyszała rżenie i stukot kopyt kilku koni zbliżających się w jej stronę, zatrzymała Benjiego. - Jest prawie północ. Kto, poza mną, przebywa teraz na dworze, w tym koszmarnym deszczu? - pomyślała. I wtedy usłyszała męskie głosy. Sprzeczały się, przeklinały deszcz, przeklinały nieudane kombinacje swoich partnerów, przeklinały klacz, która drażniła konia, dosiadanego przez Billy’ego. Billy krzyczał: - Ta cholerna klacz jest nadal napalona. Idź, trzymaj się z daleka od mojego staruszka! Jest za stary dla takich jak ty, a poza tym w twoich żyłach płynie błękitna krew, a nie taka wymieszana i pospolita, jak mojego konika. Co za cholerna klacz? - Zamknij mordę, Billy - wrzasnął w odpowiedzi inny mężczyzna. - Popędź swojego konia, bo inaczej przepadliśmy. Patrz tylko, oba konie chcą tu kopulować, na drodze, w deszczu. Przeklęte rozpustniki. Jessie usłyszała głośne rżenie konia, a potem jeszcze głośniejszy krzyk Billy’ego. Dotarł do niej głuchy łomot. Koń, chcąc się dobrać do klaczy, musiał go zrzucić. Cmoknęła na Benjiego i poprowadziła go do przodu po zielonej trawie, rosnącej wzdłuż drogi. Dojechała do zakrętu, gdzie szybko zatrzymała konia. Była tam Słodka Susie, odwrócona zadem do konia, którego właściciel siedział pośrodku drogi, przemoczony, zabłocony i złorzeczący. Koń - zwyczajny, należący do Billy’ego - gorliwie usiłował wspiąć się na klacz. Gdyby Jessie nie zrozumiała, że ci ludzie ukradli Słodką Susie z farmy Jamesa i że prawdopodobnie byli niezwykle niebezpieczni, pewnie roześmiałaby się na widok Słodkiej Susie i konia Billy’ego, które szczypały się nawzajem, przewracały oczami i z rozwianymi grzywami parskały na siebie w strugach ulewnego deszczu. Drugi mężczyzna próbował odciągnąć konia od klaczy, usiłując jednocześnie zachować równowagę i krzycząc na Billy’ego, żeby ruszył swój tyłek i pomógł. Nie miał zbytniego szczęścia. Koń Billy’ego chciał dopaść Słodką Susie i z niezwykłą determinacją zmierzał do celu. Klacz z równie niezwykłą determinacją zdecydowanie zmierzała do tego samego celu. Jessie pojęła, że na tym polega jej szansa. Podobna okazja mogła się jej już nie przytrafić. Wrzasnęła na całe gardło i zmusiwszy Benjiego do wściekłego galopu, skierowała go między oba konie, niemal zderzając się z Billym, który pełznąc przez błoto na czworakach, rozpaczliwie usiłował się usunąć z drogi. Dostrzegła, że koń Billy’ego wyrwał się drugiemu mężczyźnie, przeskoczył przez rów i pogalopował przez pole, ciągnące się wzdłuż drogi. Jessie chwyciła lejce Słodkiej Susie i
wbiła pięty w boki Benjiego. Zarżał i pognał do przodu. Słodkiej Susie spodobało się parsknięcie Benjiego, zarżała więc w odpowiedzi, wierzgnęła tylnymi nogami i pobiegła najszybciej jak mogła, aby go dogonić. Jessie słyszała za sobą krzyki mężczyzn, żądających oddania konia i nazywających ją złodziejem. Roześmiała się na głos. Wszystko, co musiała teraz zrobić, to dotrzeć do Maratonu, farmy Jamesa, zanim ją dogonią. Nie chciała myśleć, co by się stało, gdyby ją złapali. Modliła się, żeby nie chcieli pozostawić swojego druha, Billy’ego. Schwytanie konia Billy’ego, poczciwego staruszka, zajęłoby im trochę czasu. Znajdowała się w odległości zaledwie trzech mil od Maratonu. Jeśli będzie się trzymała drogi, najpewniej ją dopadną. Odczekała, aż Benjie minie zakręt. Sprowadziła go z drogi, w kępę wiązów. Aż do Stawu Gympsonów, gdzie woda wystąpiła z brzegów na skutek ulewnego deszczu, ciągnęła Słodką Susie za sobą, ścieżka bowiem była wąska. Było to trudne przedsięwzięcie, ale się udało. Nad stawem znajdowała się otoczona dębami łąka. Słodka Susie była głodna, była też zainteresowana Benjiem. Jessie zaczęła opowiadać klaczy, że Benjie zrobi, co będzie chciała, jeśli tylko zechce biec z nim dalej, nie zatrzymując się na popas. Słodka Susie gwałtownie trzepnęła ogonem i zrobiła, o co ją poproszono. Odgłos wystrzału tak przestraszył Jessie, że niemal spadła z Benjiego. Odwróciła się i jakieś pięćdziesiąt metrów za sobą zobaczyła jakiegoś człowieka. Nie był to Billy. Zanim zdążyła się pochylić, rozległ się drugi strzał, który, ku jej całkowitemu zaskoczeniu, trafił w cel. Poczuła chłodny dreszcz z boku głowy, nic więcej, tylko zimny podmuch. Skoro nie czuła nic poza tym, nie mogło być tak źle. Przynajmniej ten idiota strzelał do niej, a nie do Słodkiej Susie. Krzyknęła: - Benjie! Biegnij, ty diable! Biegnij! - Nie wolno jej było spaść z konia. Nie mogła zemdleć, bo wtedy wszystko byłoby stracone. Wczepiła się w grzywę Benjiego i wodze Słodkiej Susie. Następnych strzałów nie było. Pomyślała, że mężczyźnie w końcu przyszło do głowy, iż może trafić Słodką Susie, a to przecież pokrzyżowałoby plany dotyczące klaczy. Deszcz spływał jej po twarzy, ściekał do ust. Kiedy polizała wargi, zrozumiała, że to nie deszcz, lecz coś słodkiego, lepkiego, o dziwnym, metalicznym posmaku. To była krew, jej krew. Zrobiło jej się niedobrze i słabo. W momencie, kiedy dotarło do niej, że została postrzelona, naprawdę postrzelona, poczuła przenikliwy ból w głowie. O nie. Musi czuć się dobrze - na tyle dobrze, aby dojechać do Maratonu. W końcu ujrzała przed sobą urodzajne pastwiska, należące do Maratonu, upstrzone gęstymi kępami wiązów. Głosy ludzkie słyszała coraz bliżej. Zrozumiała, że ma szansę tylko wtedy, gdy będzie pędzić jak dotychczas. Przygalopowała na Benjiem pod same drzwi, po drodze mijając przynajmniej z tuzin osób. Na widok Jamesa, zbiegającego po wysokich schodach, zatrzymała się. - Co tu, u licha, robisz, Jessie? - Witaj James. Przyprowadziłam ci Słodką Susie. Zachwiała się w siodle. - Do diabła, co ci się stało? - Był już przy Benjiem, patrzył na nią, wyjmował z jej zaciśniętych dłoni lejce, żeby przekazać je chłopcu stajennemu. - Oslow, weźmiesz Słodką Susie i sprawdzisz, czy nic jej nie jest. No i co, smarkulo, co się dzieje?
Thomas przyniósł zapaloną latarnię. W deszczu świeciła upiornym, żółtym światłem. - Dobry Boże, co ty masz na twarzy, panienko? - zapytał Thomas. Koń szybko odskoczył w bok, podrzucił do tyłu głowę i Jessie zaczęła spadać z jego grzbietu. Złapał ją James. Ciężko się na nim oparła. - Przynieś bliżej latarnię, Thomas. - Och, co się stało z jej śliczną buzią? - Dlaczego Jessie ma moją Słodką Susie? - wrzasnął, wybiegający właśnie z domu, Allen Belmonde. - Nie obchodzi mnie, że jest dziewczyną; poślę ją do więzienia. Stale podsuwa Alicji różne pomysły, które nie przystoją żadnej kobiecie, a teraz zobaczcie, co zrobiła. Jest zwyczajną złodziejką. Jeśli jej przeklęty tatuś sądzi, że może zlecać swojej córce brudną robotę, to... - Uspokój się, Allen - powiedział James bardzo cicho, tonem, jakiego używał niezwykle rzadko. Zabrzmiało to twardo, groźnie, a zarazem całkiem spokojnie. Belmonde zamilkł. James mocniej objął Jessie. Ciągle była przytomna, ale silnie zamroczona. Zwrócił się ponownie do Allena Belmonde Chyba została postrzelona. - Sam nie mógł uwierzyć, że mówi to tak spokojnie. Boże, została postrzelona! - Wejdźmy do środka, zobaczymy, jak poważnie to wygląda. Na pewno opowie nam, skąd się u niej wzięła Słodka Susie. Wziął ją na ręce. Stary kapelusz spadł Jessie z głowy, przycisnął ją więc do piersi, aby jak najlepiej osłonić przed deszczem. Dopiero po wejściu do salonu zorientował się, że z tuzin ludzi depcze mu po piętach. Stara Bess powiedziała: - O Boże, panie James, niech pan tylko spojrzy na jej nieszczęsną twarz. Cała we krwi. Biedna mała. Co się stało? Stara Bess miała rację. Przyjrzał się uważnie włosom nad skronią Jessie, pozlepianym krwią i deszczem, strużkom krwi na policzku, i na ramieniu. - Thomas, wezwij natychmiast doktora Hoolahana. Powiedz mu, że Jessie została postrzelona. Bess, podaj mi koc. Jest przemoczona na wylot. James stał pośrodku salonu, trzymając Jessie w objęciach. Nie tak wyobrażał sobie zakończenie tego wieczoru. Nie brał również pod uwagę w swoich rachubach spotkania Allena Belmonde, krzyczącego o skradzionym koniu. Teraz wszystko uległo zmianie. Co Jessie robiła ze Słodką Susie? Przesunął się w stronę kominka. - Mogę sama stać, James. - Cicho bądź. Chociaż ważysz więcej, niż kobieta ważyć powinna, wytrzymam to jeszcze parę minut dłużej. Próbowała się od niego uwolnić. - Przestań, do cholery. Nie ruszaj się znowu. Nie chcę, żebyś zakrwawiła mój dywan. - Panie James, przyniosłam koc. James wiedział, że nie wygląda to najlepiej. Była bardzo przemoknięta. Owijając ją w koc wiedział, że nabawiła się zapalenia płuc. Z wielką ulgą spostrzegł, że krwawienie jest coraz mniej intensywne. - Pozwól, Bess, musimy zdjąć z niej mokre ubranie, bo inaczej naprawdę porządnie się rozchoruje, mnie na złość. Chyba nie powinniśmy z tym czekać na doktora Hoolahana. Automatycznie skierował się w stronę swojej sypialni. W pewnej chwili dotarło do niego, co
robi, zawrócił więc i zaniósł ją do najlepszego w całym domu pokoju gościnnego. - Zajmę się nią, panie James. Niech pan sam idzie się przebrać. Przecież jest pan prawie tak samo mokry, jak biedna panienka Jessie. Zaopiekuję się nią. Niech się pan nie martwi, panie James. Kiedy po jakichś siedmiu minutach James zastukał do drzwi pokoju gościnnego, Stara Bess zawołała, że może wejść. Jessie Warfield przykryta była po szyję trzema kocami. Miała na sobie jedną z nieużywanych przez niego koszul nocnych, zapiętą po samą brodę. Jej włosy były rozrzucone na poduszce, a Stara Bess delikatnie przecierała mokrą ściereczką ranę, znajdującą się tuż nad lewą skronią. Dzięki Bogu, kula nie trafiła w twarz. Bo to musiała być kula. Wiedział to od samego początku. Był tym śmiertelnie przerażony. Zachowanie świadomości to dobry znak. Rana głowy i utrata przytomności mogłyby oznaczać śmierć. Zadrżał na samą myśl o takiej możliwości. Ulżyło mu, kiedy zobaczył, że smarkula miała czyste spojrzenie, niezamglone przez ból i zamroczenie. Jessie patrzyła, jak podchodził do jej łóżka. Miał potargane włosy, krzywo zapiętą koszulę, smutną minę. Martwił się o nią? Nie, znacznie prawdopodobniejsze było to, że przejmował się Słodką Susie. - Teraz ja się nią zajmę, Bess. Zejdź na dół i czekaj na doktora Hoolahana. - Tak jest, panie James. Jessie obserwowała Bess, która pochyliła się, podniosła z podłogi swój żelazny rondel i opuściła pokój. Jessie powiedziała: - Ten pokój wymaga remontu. Tapety są takie stare, że... auuua! - Przykro mi. Przez jakiś czas nie powinnaś otwierać ust. Nie ruszaj się, chcę zobaczyć, jak poważna jest rana. Zacisnęła zęby i zamknęła oczy. - Boli. - Wyobrażam sobie, że może boleć. Pocisk otarł się o czaszkę. Dlatego krwawisz jak zarzynana świnia. Do diabła, dziewczyno, nie ruszaj się. Nie odsuwaj się ode mnie. I nie próbuj zasnąć. I wtedy właśnie zobaczył łzy, wypływające spod jej przymkniętych powiek. Nie spodobał mu się ten widok, ale nie wiedział, co mógłby zrobić. - Przepraszam, Jessie, więcej cię nie dotknę. Doktor Hoolahan powinien się wkrótce pojawić. Delikatnie musnął miękką chusteczką jej policzki, żeby otrzeć łzy. Czuł się jak głupek. - Leż tylko spokojnie. Tak jest dobrze. Nie ruszaj się; po prostu leż i spróbuj się rozluźnić. Ale nie zasypiaj. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. - Słodka Susie w dalszym ciągu jest podniecona. Chciała się parzyć z koniem Billy’ego. - Wyjaśnisz to wszystko później, Odpoczywaj, Jessie, i... - Tak, wiem. I nie zasypiaj. Nie jestem głupia, James. Nie zamierzam spać z raną na głowie. Znów zamknęła oczy, ale ból nie ustępował. W głowie uporczywie jej pulsowało. Jak miała się rozluźnić, skoro chciało jej się tylko płakać? - Głupio robił, strzelając do mnie; mógł przecież trafić Słodką Susie. Właśnie to go w końcu powstrzymało - obawa przed zranieniem klaczy. Ona miała chętkę nawet na Benjiego. Musisz ją trzymać z dala od ogierów, James. - Dobrze. Westchnęła głęboko, obdarzyła go niepewnym uśmiechem i zemdlała. Przeraził się śmiertelnie.
Nie wolno jej było mdleć! Nie teraz. Boże, a nuż to nie była tylko powierzchowna rana głowy? A co, jeśli... - Jessie, obudź się! Nie podoba mi się to. No już, budź się. - Potrząsnął ją za ramiona, ale jej głowa tylko przetoczyła się na poduszce. Zaklął. Klął wciąż, rozkazując jej się obudzić i zaprzestać straszenia go, kiedy drzwi otworzyły się i do pokoju wkroczył doktor Hoolahan. Prawdę powiedziawszy, doktor nigdy nie kroczył; drobił. Stawiał krótkie, delikatne, małe kroczki. Miał trzydzieści lat, zaledwie metr siedemdziesiąt wzrostu, obfitą czuprynę jasnych, niemal białych włosów i skośne, niebieskie oczy. Zwykle jego drobniutkie kroczki budziły w Jamesie chęć, żeby go uderzyć, teraz jednak poczuł taką ulgę na widok doktora, że poderwał się z łóżka i rzekł: - Szybko Dancy, została postrzelona, ma zadraśniętą skórę na głowie i ciągle trochę krwawi. Właśnie zemdlała, a wiem, że to niedobrze. O Jezu, szybko. - Wszystko będzie dobrze, James. Odsuń się tylko nieco na bok. Zrób mi trochę miejsca. Dancy Hoolahan stawiał co prawda drobne kroczki, ale głos miał niski i uspokajający jak biskup Morgan z Waszyngtonu. Miał wprawne ręce i był czysty - czyli posiadał cechy niezbędne zarówno przy leczeniu ludzi, jak i koni. James obserwował, jak delikatnie bada miejsce wokół rany, a potem nachyla się i przykłada ucho do klatki piersiowej Jessie. Patrzył, jak mierzy jej puls, jak siłą otwiera jej oczy i ogląda źrenice. - Odzyskuje przytomność. Jessie? No już, dziecino, obudź się i przestań straszyć swojego gospodarza. Jessie jęknęła i uniosła powieki. James zauważył, że pod wpływem bólu jej zielone oczy stały się prawie czarne i powiedział: - Czy możesz jej dać laudanum, Dancy? - Jeszcze nie w tej chwili. Rany głowy bywają podstępne - sam wiesz. Może znieść ból, ale wątpię, czy zniosłaby bycie trupem. Trzymaj się, Jessie. Słyszysz mnie? - Oczywiście, że tak. Nie jestem głucha. Doktor Hoolahan roześmiał się głębokim, bardzo miłym śmiechem, który bardziej pasowałby do człowieka postury Jamesa. - Grzeczna dziewczynka. A teraz będę musiał obciąć włosy dookoła rany. Pozostanie łyse miejsce, masz jednak tyle włosów, że wcale nie będzie tego widać. - Ze swojej czarnej, skórzanej torby wyciągnął brzytwę. - James, niech Bess przygotuje mi gorącą wodę. Będzie mi też potrzebny bandaż i dużo czystego, białego płótna. Była to najdłuższa godzina, jaką James przeżył w całym swoim dotychczasowym życiu. Jessie płakała, ale bezgłośnie; leżała tam tylko, z mocno zamkniętymi oczami, a zaciśnięte w pięści dłonie spoczywały po obu jej bokach. Kiedy doktor Hoolahan golił miejsce wokół rany, James wzdrygnął się. Jessie się nie poruszyła. Dancy rzucał długie pasma mokrych włosów na podłogę. Miała mnóstwo szczęścia. Gdyby strzelający do niej człowiek trafił odrobinę bardziej w lewo, już byłoby po niej. A wszystko dlatego, że ratowała Słodką Susie. Za podjęcie takiego ryzyka zamierzał ją zamordować osobiście. Kiedy Dancy zakończył owijanie bandażem głowy Jessie, dziewczyna wyglądała tak wzruszająco, że musiał się uśmiechnąć. Słuchał, jak Dancy z nią rozmawia, zadając jej pytania o datę urodzenia i imiona wszystkich koni, których dosiadała na zawodach w ubiegłym tygodniu. Po każdej odpowiedzi zerkał na Jamesa i czekał na potwierdzenie. Jamesa zastanowiło, skąd, u diabła, miałby
wiedzieć, czyjej odpowiedzi są właściwe. I tylko kiwał potakująco głową. - Bardzo dobrze - powiedział wreszcie doktor Hoolahan. - Damy jej teraz trochę laudanum, żeby mogła spać. Tuż przed zaśnięciem Jessie odezwała się; - James, tam było dwóch mężczyzn. Jeden miał na imię Billy. Obaj mieli kasztany, przynajmniej dziesięcioletnie. Jeden koń miał białą gwiazdkę na czole, a drugi strzałkę, biegnącą od czoła aż po nozdrza. Nie prosił, żeby opisała mężczyzn. Wątpił, aby potrafiła. Mówiła jeszcze coś o obu koniach, aż słowa zaczęły się zlewać w jedno. - Wystarczy już, Jessie. Spij teraz. Porozmawiamy rano. Ale nie odszedł, dopóki nie zasnęła głęboko. Naciągnął jej koc pod brodę, zdmuchnął świece i cichutko zamknął drzwi pokoju. Allen Belmonde, doktor Hoolahan, Thomas, Oslow i Stara Bess czekali na niego w salonie. Stara Bess wyglądała, jakby miała ochotę zdzielić Allena Belmonde swoim żelaznym rondlem. - Czy powiedziała, co się wydarzyło? - zapytał Allen Belmonde. - Czy przyznała, że ukradła Słodką Susie? - Z czystej głupoty wyratowała twoją klacz z rąk dwóch złodziei. Nie umiała opisać mężczyzn, za to opisała konie, na których jechali. Były zupełnie zwyczajne, dwa kasztany, jeden miał zapadły grzbiet, drugi był nieduży, dobrze umięśniony. Inaczej mówiąc, był w jednej czwartej czystej krwi. - Przypomni sobie więcej - zauważył Oslow - kiedy lepiej się poczuje. - Piekielna dziewczyna - powiedział Belmonde - Nie mogę uwierzyć, że pokonała dwóch mężczyzn. To się nie mieści w głowie. Thomas chrząknął. - Przekazałem wiadomość na farmę Warfieldów. O Boże, chyba słyszę pana 01ivera. Bardzo jest wzburzony. Oliver Warfield wpadł do salonu Wyndhama, który w delikatnym świetle świec sprawiał wrażenie mniej odrapanego. Słyszał już wystarczająco dużo o tym, co się stało, żeby być przerażonym. - Gdzie moja dziewuszka? Niech cię diabli, James, gdzie ona jest? Prowadź mnie do niej natychmiast, żebym mógł z niej pasy drzeć za taki brak rozumu. Nie mogę uwierzyć, że ratowała twoją cholerną klacz, Allen. Kogo by to obchodziło? - Twoja córka wyzdrowieje, Oliverze - powiedział James. - A jeśli mi nie wierzysz, spytaj doktora Hoolahana. Dancy Hoolahan odchrząknął, zrobił jeden mały kroczek w stronę Olivera Warfielda i odezwał się swoim niskim, kojącym głosem: - Jessie teraz śpi, 01iverze. Przestań się zadręczać. Kula trafiła ją w głowę, ale tylko skaleczyła skórę na skroni. Nie ma żadnych trwałych okaleczeń. - Ha, skoro to nie wina Belmonde, w takim razie ty jesteś winien, James. Psiakrew, czemu lepiej nie pilnowałeś Słodkiej Susie? Przez twoją niekompetencję moja mała dziewczynka mogła zostać zabita. Allen Belmonde dodał swoje trzy grosze. - 01iver ma rację. To wszystko twoja wina, Wyndham. Powierzyłem ci moją Słodką Susie i zobacz, co się stało. Powinieneś iść za to do więzienia, ot co. Może sam wynająłeś tych ludzi, żeby ukradli klacz.
- Ty idioto! Nie waż się grozić i fałszywie oskarżać, Allenie Belmonde! James nigdy by niczego nie ukradł. No, może z wyjątkiem zwycięstwa w wyścigu, ale każdy dobry dżokej próbowałby to uczynić. Wszyscy obrócili się, żeby spojrzeć na Jessie Warfield, chwiejącą się w drzwiach salonu. Okręcona była czarnym, wełnianym kocem. Rude włosy opadały jej na plecy i ramiona, unosząc się nad grubym bandażem, którym doktor Hoolahan owinął jej głowę. Nocna koszula Jamesa z cienkiego, białego płótna, uszyta przez jego matkę, ledwo zakrywała jej kolana.
ROZDZIAŁ 6 - Do diabla, czemu nie jesteś w łóżku? - wrzasnął na nią James, biegnąc jednocześnie w jej stronę, wiedział bowiem, że w każdej chwili dziewczyna może upaść. Ale nie upadła. Oparła się o drzwi. - Musiałam... załatwić swoje prywatne sprawy - powiedziała. - Otworzyłam więc drzwi pokoju i usłyszałam wasze krzyki. - Spojrzała w stronę Allena Belmonde, przyszpilając go wzrokiem. James omal się głośno nie roześmiał na widok jej wyrazu twarzy. Zaczęła kroczyć w kierunku Allena, ale szybko zmieniła plany. Zdołała jednak unieść w górę zaciśniętą pięść i pogrozić mu nią. - Nie waż się straszyć Jamesa, Allenie. Maraton jest najlepszą farmą hodowlaną w stanie Maryland, poza hodowlą mojego taty i moją. Nawet gdybym przypadkiem tamtędy nie przejeżdżała, James i tak znalazłby twoją klacz. Nie spocząłby, dopóki by nie znalazł. Jeśli uważasz inaczej, to jesteś głupi. Mówiłam Alicji, żeby nie wychodziła za ciebie, lecz ona mnie nie posłuchała i popatrz, jak ją unieszczęśliwiłeś. A teraz jeszcze oskarżasz Jamesa o kradzież twojej cholernej klaczy. - Dziękuję, Jessie - powiedział James, czując jednocześnie zmieszanie i rozbawienie. - Skoro już powiedziałaś, co miałaś do powiedzenia, pora z powrotem do łóżka. - James - odezwał się Oliver Warfield, wkraczając pomiędzy niego i swoją córkę - Jessie jest niezamężna. Nie może przebywać w twoim domu bez przyzwoitki. Przekleństwo, chyba będę musiał zostać. Czy masz jeszcze jedną sypialnię? - Założę się, że wymaga remontu - rzekła Jessie, znowu opierając się o futrynę drzwi. - Moja też jest w opłakanym stanie, a dostałam najlepszy pokój w całym domu. Tapeta jest zielona i wyblakła wszędzie tam, gdzie nie jest mokra. Pasy papieru odłażą ze ścian. - Dziękuję ci, Jessie - powtórzył James, tym razem czując wyłącznie pragnienie, żeby ją stłuc. - Ta rozmowa o tapetach jest niedorzeczna. Mam tego dość. Natychmiast zabieram stąd Słodką Susie - oświadczył Allen Belmonde. - Nie będę dłużej ryzykował jej bezpieczeństwa. James odparł swobodnie: - Oczywiście, Allenie. Oslow, wyczesz Słodką Susie i naszykuj ją do drogi. - Nie podoba mi się to - powiedział Oslow. Zwrócił się do Allena Belmonde. - Niech pan posłucha. Słodka Susie nadal jest podniecona. Najgorszą rzeczą, jaką można zrobić, będzie zabranie jej stąd w chwili, gdy pociąga ją każdy napotkany ogier. Może się pokaleczyć. A tutaj będziemy ją chronić. - Tak jak tej nocy? - Dowiem się, co się wydarzyło - powiedział Oslow. - Sam będę jej pilnował. - Rób co chcesz, Allenie - rzucił James - naprawdę nie obchodzi mnie, co zdecydujesz. - Ujął Jessie pod ramię i pociągnął ją na korytarz. - Wszyscy się o tym dowiedzą, Wyndham! - Pozwól mi go uderzyć, James - powiedziała Jessie, usiłując mu się wyrwać. James uśmiechnął się do niej i nadal trzymał ją mocno. - Wystarczy, że na niego popatrzysz, a już napędzisz mu śmiertelnego strachu.
- Tak źle wyglądam? O cholera, pomyślał, spoglądając na jej pobladłą twarz, na ból widoczny w zielonych oczach, którego jeszcze przed chwilą tam nie było. Zranił jej uczucia? Nie, nie uczucia Jessie Warfield. Przecież nie była ani odrobinę próżna; nie było w niej więcej kobiecości, niż... - Nie, wyglądasz podejrzanie, jak kobieta-pirat. Bardzo interesująco. Miałem na myśli tamto twoje groźne spojrzenie, które go zmroziło. Szkoda, że nie na dłużej. - Nigdy nie lubiłam Allena Belmonde. Źle traktuje Alicję. Swoich koni też nie traktuje dobrze. Nie pozwól mu zabrać Słodkiej Susie. Odkup ją. - Jessie, to jego klacz. A teraz uważaj, bo zaraz upadniesz. Ja zaś zamierzam cię podtrzymywać. Zgoda? - Wydawało mi się... mówiłeś, że jestem za ciężka. - Owszem, ale ja jestem bardzo silny. Bądź już wreszcie cicho. - Już idę - zawołał w ich stronę doktor Hoolahan. - Dam ci jeszcze trochę laudanum, Jessie. Oliverze, posłuchaj, z twoją córką wszystko będzie dobrze. Co prawda jest to kawalerskie gospodarstwo, ale James wie, co robi. Z pewnością nie musisz się przejmować takimi sprawami. Głowa Jessie spoczywała na ramieniu Jamesa. Gęste, poskręcane, rude włosy przesuwały się po jego twarzy, łaskotały go w nos. Nie zdawał sobie do tej pory sprawy z tego, że ona ma tyle włosów. - Jeszcze nie śpisz? Kiwnęła głową, wciśniętą w jego szyję. Kiedy zapakował ją do łóżka, rozłożył jej włosy na poduszce, tak jak to wcześniej uczyniła Stara Bess, żeby mogły wyschnąć. - Jak się czujesz? - Jak koński boks w stajni, w którym przez miesiąc nie sprzątano. - A więc dość paskudnie. Jessie, dziękuję za obronę. - Naprawdę nie znoszę Allena. Alicja popełniła ogromny błąd wychodząc za niego, a teraz jest już za późno. Dopadnę Allena, jeśli będzie mówił coś złego o tobie, przysięgam. - Dziękuję - powiedział jeszcze raz, a tymczasem jej oczy się zamknęły. Miała bardzo bladą twarz, poza wysepką piegów na nosie. Doktor Hoolahan pojawił się w drzwiach. - Zasnęła, Dancy. Niech śpi. - Wstał i zgasił świeczkę stojącą koło łóżka. - Powiedz mi, co mogę dla niej zrobić. *** Następnego ranka James stanął w rozkroku przy łóżku Jessie, ręce oparł na biodrach. Odezwał się cichym, kontrolowanym głosem: - Teraz opowiedz mi dokładnie, co się wydarzyło. Potem wyjaśnisz mi, dlaczego tak ryzykowałaś dla głupiego konia. Źle postąpiłaś, Jessie, i omal nie straciłaś życia, żeby się o tym przekonać. Jest wściekły, pomyślała, obserwując uderzenia pulsu na jego szyi. Zastanowiło ją, skąd wytrzasnął to żelazne opanowanie. Zwykłe, kiedy był zły, a teraz był niewątpliwie zły, zdzierał sobie gardło. Czemu nie krzyczał na nią wczorajszej nocy? Pokręciła głową. Bał się, że może umrzeć; dlatego zachowywał taki spokój. Lecz teraz wiedział, że przeżyje i był gotów wytoczyć swoje działa. - Do licha, odpowiedz mi. I nie próbuj się wykręcać twierdząc, że za bardzo cierpisz. Zasłużyłaś na każdy ból, jaki odczuwasz, cholernie dobrze o tym wiesz. - Bardzo dobrze.
- Co, bardzo dobrze? - Odpowiem ci. Naprawdę wcale się nie zastanawiałam. Zobaczyłam Słodką Susie, dostrzegłam dla siebie szansę w chwili, gdy ta ruszyła do konia Bily’ego i zaczęła podszczypywać mu zad. Koń zrzucił już Billy’ego, więc po prostu wjechałam na Benjiem pomiędzy nie. Koń Billy’ego przeskoczył przez rów i pognał na pole przy drodze. Złapałam wodze Słodkiej Susie. Miałam nadzieję, że będą łapać konia Bily’ego, ale nie zajęli się tym. Drugi mężczyzna podążył za mną. Zanim uświadomił sobie, że może trafić Słodką Susie, dwa razy strzelił, potem przestał. To wszystko, James. Niewielkiego. - Jesteś nierozważna i odważna, i nie podoba mi się to, Jessie. Czemu to zrobiłaś? - Już ci mówiłam. Po prostu chciałam uratować Słodką Susie. Wcale nie przyszło mi do głowy, że tamten człowiek może mieć broń. - Powinnaś była przyjechać tutaj i o wszystkim mi opowiedzieć. Wziąłbym paru ludzi i ruszylibyśmy w pościg. Wbiła w niego wzrok. Niewielki do tej pory ból głowy wybuchnął na nowo. - Ale co miałabym ci powiedzieć, James? - Nie wiem, zawsze mogłabyś mnie zaprowadzić do miejsca, gdzie ich widziałaś. - Pozwoliłbyś mi się tam zaprowadzić? Padał rzęsisty deszcz. Czy nie obawiałbyś się, że mogę się rozchorować? Przecież jestem taka delikatna. Nie, sądzę, że zmusiłbyś mnie do powrotu do domu, a ty i twoi przeklęci ludzie krążylibyście na oślep i nie złapalibyście nic, poza przeziębieniem. To ja ocaliłam Słodką Susie. Pogódź się z tym, James. - Jessie, dziecino, jak się czujesz? Przynieśliśmy ci z Bess śniadanie. Doktor Hoolahan powiedział mi, że dziś rano będziesz straszliwie głodna. Spójrz tylko, co Bess naszykowała dla ciebie. Owsianka i jajka z nie ściętymi żółtkami, tak jak lubisz, chrupiące kawałki bekonu i... - 01iver Warfield przerwał i wpatrzył się w córkę, mocno zaciskającą powieki. Zerknął na Jamesa, stojącego koło łóżka, sztywno wyprostowanego, z założonymi na piersiach rękami, straszącego swoim wyglądem, groźnego jak jadowita miedzianka, którą w ubiegłym tygodniu Oliver zrzucił ze skały. - Co tu się u diabła wyprawia, James? Nie krzyczysz chyba na moją córkę, prawda? - Nie krzyknąłem ani razu. Tłumaczyłem jedynie bardzo spokojnie, że zachowała się jak zupełna idiotka. Nadał nie mogę uwierzyć, że po prostu wjechała na Benjiem pomiędzy złodziei i odgrywała bohaterkę. To było głupie i... - I udało mi się. Zamknij się więc, James. - Moja krew - powiedział z uczuciem Oliver i wszedł do środka, umożliwiając Bess wyminięcie go i wniesienie ogromnej srebrnej tacy z ilością jedzenia wystarczającą dla dwóch żarłoków. - Daj mu do wiwatu, Jessie. - O, jesteśmy dzisiaj troszkę nadpobudliwi, nieprawdaż - rzekł James i odsunął się na bok, aby Bess mogła poprawić poduszki Jessie i podciągnąć ją do pozycji siedzącej. - Teraz, słoneczko moje, pora, żebyś zignorowała mężczyzn i coś zjadła. Zresztą, co tam mężczyźni mogą wiedzieć? Potrafią jedynie dumnie się przechadzać, wydawać rozkazy i spodziewać się, że taka dziewczyna, jak ty, usunie im się z drogi i nic nie będzie robiła. Mów dalej, Jessie. Pan James nie przywykł do docinków, więc dogaduj mu dalej. - Stale rozkazujesz, Bess - odparł James. - Nie udzielaj jej żadnych rad. Ona i tak robi wszystko, czego nie powinna, a nawet więcej. Nazywasz ją swoim słoneczkiem? Człowiekowi może się od tego zrobić niedobrze.
- Mnie się „słoneczko moje” podoba. Uspokój się, James. Jesteś wściekły, bo to ja uratowałam Słodką Susie, a nie ty. Twoja zraniona próżność staje się nudna. - Niech cię diabli, Jessie. To nie ma nic wspólnego z moją zranioną próżnością i świetnie o tym wiesz. - Wystarczy już, panie James. Nie chcę, żeby dziecku podskoczyła gorączka. - Nie, ty chcesz, żeby tyle zjadła i zrobiła się taka gruba, że nie będzie mogła przecisnąć się przez drzwi. Wtedy będzie musiała tu zostać i na wszystko będzie wybrzydzać. Czy dostrzegasz jeszcze coś, co wymaga naprawy, Jessie? Psiakrew, ta tapeta nie jest najgorsza. Stara Bess umieściła tacę na kolanach Jessie i pochyliła się ku niej. - A teraz po prostu zjedz wszystko, co ci przyniosłam, Jessie. Od razu ci się zacznie wydawać, że twoja głowa jest jak soczyste, zdrowe winogrono. - Soczyste winogrono z łysym plackiem - wtrącił James. - To ty potrzebujesz naprawy, James. Przepraszam, Bess, ale nie jestem zbyt głodna. - Byłabyś, gdyby nie pan James, który ci dokucza. Dajcie spokój, oboje. Wychodząc z pokoju za Oliverem Warfieldem, James rzucił przez ramię: - Jedz, Jessie. Wolę cię chyba tłustą. - Co powiedziałeś, James? - zapytał Oliver Warfield. Jessie zamknęła oczy, palcami nerwowo zaczęła rozdrabniać plasterek bekonu. James planował zniknąć, kiedy pani Warfield i Glenda przybędą powozem, żeby zabrać Jessie do domu. Miał opracowany system alarmowy. James miał czekać, aż pomocnik Osiowa, Gypsom, dwa razy zagwiżdże, i wtedy dosiąść Tinpina i pognać jak wiatr. Ale plan się nie powiódł. James zamarł na pierwszym stopniu schodów, gdy Thomas otworzył drzwi, aby powitać panią Warfield i Glendę. Co, do diabła, stało się z Gypsomem i z całym planem? - Pani Warfield - odezwał się, dochodząc do siebie. - Wielka to dla mnie przyjemność, madam. Witaj, Glendo. Właśnie zamierzałem zanieść Jessie herbatę. Gdzie jest Oliver? - My jesteśmy twoimi wybawczyniami, James - powiedziała Glenda, sunąc w jego stronę w ślad za swoim wspaniałym biustem. - Przyjechałyśmy uwolnić cię od Jessie. Czy bardzo narzekała? Zwykle to robi. Jestem pewna, że było ci trudno. - Żadnych trudności. Dzisiaj Jessie czuje się znacznie lepiej. Czy chciałyby panie mi towarzyszyć, czy też może wolą zaczekać w salonie? - Och, pójdziemy - powiedziała Glenda i ruszyła ku niemu z oczami wbitymi w jego krocze. Zatrzymała się na dolnym stopniu schodów tak blisko, że piersiami ocierała się o jego ramię. Pani Warfield obdarzyła ich promiennym spojrzeniem. - Tak - rzekła - chodźmy zobaczyć drogą Jessie. Droga Jessie czuła się bardzo podle. Głowa bolała ją potwornie. James nie dał jej czytać „Federal Gazette” twierdząc, że od tego ból będzie jeszcze dokuczliwszy. Nudziła się. Pragnęła obecności Jamesa, aby móc się z nim kłócić - albo tylko patrzeć na niego. Kiedy nagle ukazał się w drzwiach, miała wrażenie, jakby słońce przebiło się przez czarne chmury. Posłała mu szeroki uśmiech. Potem dostrzegła idące za nim Glendę i matkę i jej uśmiech rozpłynął się jak we mgle. - Och, moja najdroższa Jessie - powiedziała pani Warfield, patrząc krzywym okiem na córkę. - Siostro, wyglądasz paskudnie z włosami w strąkach i w tym idiotycznym bandażu na czole. James na moment przymknął oczy. - Mamo, Glendo, witajcie. Czuję się dobrze, mimo że źle wyglądam. Gdzie jest tatuś?
- Twój kochany tatuś nie miał czasu, żeby przyjechać po ciebie. Twój ostatni wyczyn boleśnie go dotknął. Twój biedny tatuś musiał spać w cudzym łóżku, żeby ochronić cię przed utratą reputacji. Ale przecież tatuś powiedział jej, że sam po nią przyjedzie, a potem jeszcze mrugnął porozumiewawczo, żeby wiedziała, iż oszczędzi jej wizyty matki. Nie udało mu się. Jessie westchnęła i, z tęsknotą patrząc na czajniczek w rękach Jamesa, powiedziała: - Myślę, że tatusiowi podobało się spędzenie tutaj ubiegłej nocy, mamo. Mówił Jamesowi, co powinien zrobić, żeby dom wyglądał lepiej. - To prawda, pani Warfield. Pani mężowi podobało się tu. - Podobała mu się też moja brandy, dodał w myślach. Glenda krążyła po niewielkiej sypialni, nie zwracając uwagi na nic szczególnego. James nie mógł pojąć, po co to robi. Wreszcie dotarło do niego, że ze wszystkich stron prezentuje mu swoje wdzięki. Nie najgorszy widok. Obróciła się do niego i słodko uśmiechnęła. - Może zejdziemy oboje na dół, żeby mama mogła pomóc Jessie się ubrać? - O, Boże - zawołała pani Warfield. - Zapomniałam o ubraniu, Jessie. No cóż, będziesz chyba musiała włożyć sukienkę, którą miałaś wczoraj wieczorem. Jessie pomyślała o swoich bryczesach i pobladła. James odstawił tacę i odezwał się swobodnie: - Przykro mi, pani Warfield, ale wczoraj w nocy deszcz całkowicie zniszczył sukienkę Jessie. Stara Bess usiłowała ją uratować, niestety na próżno. - Twój tatuś, Jessie, nie wyjaśnił mi, dlaczego jeździłaś w deszczu. Nieskończoną ilość razy ci powtarzałam, że musisz przestać się tak dziwacznie zachowywać. I co teraz mamy zrobić? - Jeśli James pożyczy mi koszulę nocną i szlafrok, to mogę tak jechać do domu. - Moja koszula należy do ciebie, Jessie - odparł James z lekkim ukłonem. - Idziemy na dół, James? - zapytała Glenda, przysuwając się bardzo blisko niego. Poczuł różany zapach jej perfum. Chciało mu się kichać. - Wydaje mi się, że nie musimy tego robić, Glendo - odpowiedział. - Pani Warfield, proszę mi pozwolić znieść Jessie na dół. Och, najpierw jeszcze muszę znaleźć dla niej szlafrok. Jessie, nie ruszaj się. Za moment jestem z powrotem. Glenda patrzyła, jak James wychodzi z pokoju, żeby znaleźć szlafrok. Zwróciła się do Jessie. - James jest taki przystojny. Czy wypytywał cię o mnie? - Nie przypominam sobie, żeby pytał - oświadczyła Jessie. - Na pewno musiał. Przecież tańczyłam z nim na balu u Poppletonów. Schylał się nad moją ręką, zanim w ogóle zdążyłam go zauważyć. Nie mógł oderwać ode mnie wzroku. Powiedział mi, że wspaniale tańczę. Jessie tylko potrząsnęła głową. Glenda zgarnęła swoją spódnicę, odsuwając ją od plamy wilgoci na ścianie. - Znam cię, Jessie. Zmusiłaś go, żeby poświęcił ci swoją uwagę, prawda? Udałaś, że jesteś bardzo chora, aby czul się zobowiązany pozwolić ci tutaj zostać. Mogę się założyć, że nawet stale jęczałaś, żeby cię nie zostawiał. Trzymał cię za rękę, prawda? Wcale nie miał na to ochoty, Jessie. Nawet nie myśli o tobie jak o kobiecie. Przecież wiesz. - Wystarczy już, Glendo - odezwała się pani Warfield, nerwowo oglądając się za siebie. - A teraz zmuszasz go, żeby cię znosił na dół. Żeby cię niósł. Wstydziłabyś się, Jessie. Gotowa jestem się założyć, że celowo zniszczyłaś swoją sukienkę. - Wystarczy już, Glendo - powtórzyła pani Warfield, widząc niepokojącą bladość Jessie. - Może
twoja siostra naprawdę nie czuje się najlepiej. Zostaw ją. Tak, powyglądaj sobie przez okno, kochanie. O, James, już jesteś. Niewiele myśląc, podszedł do łóżka z zamiarem założenia Jessie szlafroka, kiedy pani Warfield sapnęła. - O nie, James, tak nie wypada. Nie, drogi chłopcze, zabierz kochaną Glendę na chwilkę z pokoju, a ja zajmę się Jessie. Dobrze, Glendo, idź z Jamesem. James zniósł Jessie na dół. Była sztywna w jego ramionach, odsuwała się od niego; czuł to. Słyszał większość z tego, co zostało jej powiedziane i poczuł się winien, że pozwala jej odjechać. Nie zdawał sobie sprawy, że jej życie w Warfield było aż tak nieprzyjemne. Nic dziwnego, że każdą chwilę spędzała z końmi. Sprzątała boksy. Naprawiała uprzęże. Jeździła konno, brała udział w wyścigach. Regularnie z nim wygrywała. Z pewnością więc była w stanie dać sobie radę z matką i denerwującą siostrzyczką. Jeśli zaś nie potrafiła dać sobie rady, cóż, zawsze mogła uciec. Zaniósł ją do powozu i posadził na miejscu. - Jesteśmy, Jessie. Zajrzę jutro, zobaczę, jak się miewasz. Trzymaj się. Uśmiechnął się do pani Warfield i Glendy. - Panie, opiekujcie się dobrze Jessie. Miała ciężką noc. - Nie wiem, jak to się stało - powiedziała Glenda i wpatrzyła się w jego krocze. - Dowiemy się - stwierdziła pani Warfield i pozwoliła Jamesowi, by jej pomógł wsiąść do powozu. - Posuń się, Jessie - rzuciła, po czym odwróciła się z uśmiechem do Jamesa. - Dziękuję za przygarnięcie jej. Tak, jakbym była tonącą lalką, a on mnie wyciągnął, pomyślała Jessie. James stał bez ruchu, obserwując powóz oddalający się krętą drogą. Zielsko zaczynało wypełzać z pobocza i ją zarastać. Będzie musiał wysiać kogoś, aby powyrywał chwasty. Na dodatek wszędzie było jakoś pusto. Pomyślał, że będzie musiał posadzić więcej drzew, trochę dębów i wiązów. Chciał, żeby Maraton wyglądał kwitnąco, dostatnio. Jessie miała rację, a niech ją. Tyle tu było do poprawienia. Biedna Jessie, pomyślał i zaraz roześmiał się na tę myśl. Będzie mu jej żal... aż do następnych wyścigów.
ROZDZIAŁ 7 Tego wtorkowego poranka słońce świeciło mocno, kiedy James wędrował wzdłuż Calvert Street, mijając po drodze niezliczone wydawnictwa i księgarnie, żeby dojść do numeru dwudziestego siódmego. Od dziecka odwiedzał księgarnię Comptona Fieldinga. Wszedł do pomieszczenia zastawionego zapchanymi aż po sufit regatami z ciemnego drewna, pomiędzy którymi pozostawiono jedynie wąskie przejścia. Wiele książek ułożono w nieuporządkowanych stosach - specjalistyczna książka Masona na temat irygacji leżała na „Pameli” Richardsona - ale Fielding dokładnie wiedział, gdzie znaleźć każdy tom. Tego poranka nie było dużego ruchu. James nie widział innych klientów i cieszył się z tego, bo poprzedniego dnia słyszał od Fieldinga, że z Paryża przybyły sztuki Corneille’a. Okrążył róg i zatrzymał się jak wryty. Stała tam Jessie Warfield, pogrążona w rozmowie z Comptonem. Co, u licha, tu porabiała? Niewątpliwie nie czytywała książek, prawda? Z pewnością jedyne, czym się zajmowała, to były konie. Uśmiechnął się do siebie i podszedł jeszcze odrobinę bliżej, aby usłyszeć, o czym rozmawiają. Skoro ona mogła podsłuchiwać, to i jemu też wolno. - Panie Fielding, już po raz trzeci proponuje mi pan przeczytanie starych pamiętników. Czego dotyczy ta książka? Compton Fielding, uczony związany z Baltimore, świetny skrzypek, grywający na różnych uroczystościach, człowiek o ogromnej wiedzy w wielu dziedzinach, ostrożnie otworzył delikatne strony. - Spójrz, Jessie, rzecz ma dobrze ponad sto lat, sądzę, że jest gdzieś z początku osiemnastego wieku. Szkoda, że autor nie datował swojego dzieła. Stary Elisha Bentworth poradził mi, żebym poszukał starych kalendarzy i dopasował dni do dat, co powinno umożliwić odgadnięcie lat, ale kto by miał na to czas? Ten konkretny pamiętnik obejmuje jakieś trzy lata, większość z nich spędzona była na Karaibach. Co wiesz o życiu w tamtych czasach na Karaibach, Jessie? - Kompletnie nic, panie Fielding, i skoro pan chce, przeczytam ten pamiętnik. Oba poprzednie również przeczytałam z przyjemnością, ale rozszyfrowanie niektórych słów było potwornie trudne. - Ale warto było? - O tak, zwłaszcza w przypadku książki, której akcja dzieje się w Charlestonie, na początku epoki osadnictwa. - Ach, pamiętniki pana Nestora. Dziwak z tego Nestora, ale pomyślałem, że rzecz ci się spodoba. A skoro nie jesteś przekonana, czy polubisz opowieści z Karaibów, może zabierzesz te wspomnienia do domu i je przejrzysz. Jeśli ci się spodobają, przyjdziesz i mi zapłacisz. Jessie zabrała się za ostrożne kartkowanie pamiętników. - O, niech pan posłucha, panie Fielding. Przybyliśmy na Jamajkę, gdzie zastaliśmy potworny deszcz i sfermentowany rum, przepalający wnętrzności. Musiałem zanurzyć swój miecz w trzewiach Daviego, nędznej kreatur. - Uniosła pojaśniałą twarz. - Czy to o piratach? Boże, wyglądają na bardzo krwiożerczych. - Podejrzewam, że brat handlarza rumem mógł być piratem albo znał niektórych z nich - z
namysłem powiedział Compton Fielding, biorąc od niej pamiętniki. - Masz rację. To może być zbyt krwiożercza lektura dla młodej damy. - Biorę ją - rzekła Jessie, a James omal nie roześmiał się na głos. - Dobrze, jeśli jesteś pewna. Przeczytaj całość, a potem się zdecyduj. James wyszedł zza regału i odezwał się: - Dzień dobry, Jessie, dzień dobry, Compton. Co to za historia z tym potwornym deszczem i sfermentowanym rumem? Co tam macie? - Podsłuchiwałeś - stwierdziła Jessie, miała jednak na tyle przyzwoitości, żeby z zawstydzeniem wbić wzrok w czubki swoich butów. - Tak, ale przynajmniej nadal jestem cały i zdrowy - odparł James. - James, książka, którą ma Jessie, to pamiętniki sprzed około stu lat. W gruncie rzeczy nie wiem, czego dotyczą. Jessie ją przeczyta i potem mi opowie. - Nie wiedziałem, że w ogóle umiesz czytać - James zwrócił się do Jessie. - Co chcesz przez to powiedzieć, Jamesie Wyndhamie? Uważasz, że jestem niewykształcona? - Nigdy dotąd nie widziałem cię z książką. Nigdy dotychczas cię tu nie spotkałem. - Mogę powiedzieć to samo o tobie. Co właściwie tu porabiasz, James? Sądziłam, że jedyne, czym się zajmujesz, to objeżdżanie swoich akrów, ujeżdżanie źrebaków i wydawanie rozkazów chłopcom stajennym. Ponieważ dokładnie to samo myślał o niej, nie powiedział tego, co miałby ochotę powiedzieć. Odwiedzam księgarnię Comptona od dziecka. To on zapoznał mnie z francuskimi powieściami i sztukami. Pan Fielding znany był z ogromnej kolekcji francuskiej literatury, ale Jessie, nie znając ani słowa po francusku, nigdy nie zwróciła na nią uwagi. Przeczytała wszystkie angielskie powieści, które miał w księgarni, a ostatnio zaczął wprowadzać ją w świat pamiętników. Musiała przyznać, że były dość interesujące, chociaż nie miały porywającej fabuły. Brakowało w nich przystojnego dżentelmena, porywającego dziewczynę w objęcia. Tak, ubóstwiała dobrą fabułę. - Jesteś hodowcą koni i bierzesz udział w wyścigach, James. Jak możesz znać francuski? - Tak się składa, że znam. Dużo czasu spędziłem we Francji. - Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. - Masz na sobie sukienkę. Skąd, u licha, ją wytrzasnęłaś? Jest za krótka i w paskudnym, żółtawym odcieniu, na dodatek wypchana na biuście. Ach, wiem. Musi to być jedna ze starych kreacji Neldy albo Glendy. Chcesz, żebym ci pożyczył skarpetki do wypchania stanika? Compton Fielding odchrząknął. - James, czy chcesz obejrzeć zbiór sztuk Corneille’a, które właśnie otrzymałem? Szczególnie interesował cię „Cyd”. W skład kolekcji wchodzą też „Cynna” oraz „La Mort de Pompee”. Osobiście wolę „Cyda”. Pozostałe są nieco nudnawe, na tę pompatyczną, klasyczną modłę. Na pożegnanie James obrzucił Jessie spojrzeniem przepojonym głęboką niechęcią i ruszył za Comptonem Fieldingiem w stronę małego biurka w głębi księgarni. Powietrze było tak ciężkie od zapachu drewna, książek i kurzu, że James zaczął się zastanawiać, jak Compton może oddychać po kilku godzinach spędzonych w zaduchu sklepu. Wziął w ręce sztuki Corneille’a i ostrożnie otworzył „Cyda”. Zaczął czytać pierwszą scenę pomiędzy Elwirą i Chimeną. - Naprawdę to rozumiesz? - Jessie podeszła bliżej i stała teraz u jego boku, wpatrując się w strony książki. - Sprawia wrażenie bełkotu.
- Naturalnie, że rozumiem. Czy chciałbym ją kupić, nie umiejąc nawet jej przeczytać? - Może, żeby mi przytrzeć nosa. Mnie i tej całej napływowej hołocie. O to ci chodziło, prawda, James? Uważasz, że wszyscy jesteśmy zarozumiałymi ignorantami. - Ani przez chwilę nie myślałem o tobie jak o ignorantce, Jessie, zresztą jak mógłbym, widząc, co kupujesz? Czytasz właśnie pamiętniki - rzecz o historycznej wartości. Jestem pod wrażeniem. - Zanim zainteresowałem ją pamiętnikami, przeczytała wszystkie powieści gotyckie, jakie mogłem dla niej zdobyć. - Wcale mnie to nie dziwi - powiedział James i roześmiał się. Wyglądała, jakby chciała go żywcem obedrzeć ze skóry, ale nie pisnęła nawet słowa, zadziwiając go tym. Ogarnięty pewnym poczuciem winy, James pomyślał, że spróbuje jej to wynagrodzić. - Chodź, Jessie. Postawię ci lody na Baltimore Street. Masz ochotę? Aż pojaśniała z radości. - Chyba mam troszeczkę ochoty. James zapłacił Comptonowi Fieldingowi za Corneille’a i ruszył w towarzystwie Jessie i jej pamiętników wzdłuż Calvert Street. Zdumiało go, gdy zobaczył, że wyposażona jest nawet w parasol w kwieciste wzory, który niosła jak kij. Rude włosy miała zbyt mocno odgarnięte do tyłu i związane na wysokości szyi czarną, aksamitną wstążką. - Idziemy do Balboneya? - Owszem. Syn pana Balboneya, Gray, chce się nauczyć, jak hodować konie. Rozważam przyjęcie go do siebie. - O Boże! - Co, o Boże? - Tam jest twoja kochanka, pani Maxwell. Macha do ciebie. Istotnie, Connie Maxwell stała po drugiej stronie ulicy przed biurem gazety Hezekiaha Nilesa, zapamiętale wymachując. Odmachał jej, dając znak, aby na niego zaczekała. Zwrócił się do Jessie. - Na litość boską, nie powinnaś nic wiedzieć o kochankach. - Może nie powinnam, ale Glenda wie o niej wszystko. Słyszałam, jak rozmawiała o niej z mamą. Glenda się boi, że nie ożenisz się z nią, tylko z panią Maxwell, lecz mama powiedziała, że tak się nie stanie. Pani Maxwell jest dla ciebie za stara, a ty będziesz chciał synów, i na to też jest za stara. Mama powiedziała, że będziesz chciał młodą panienkę, podatną, posłuszną i łagodną, kogoś, kto przyniesie ci pieniądze, kogoś takiego jak Glenda. Mimo to zgodziła się jednak, że pani Maxwell jest bardzo piękna, bo to prawda. Jest śliczna. Wcale nie wygląda staro. James zapatrzył się na nią, zafascynowany słowami, które tak otwarcie wypływały z jej ust. - Jessie, nie mam zamiaru żenić się z twoją siostrą. - Naprawdę? Na jej buzi pojawił się wyraz ufności i rozmarzenia, jak u dziecka, które poczęstowano świątecznym ciasteczkiem. - Naprawdę. Znowu podsłuchiwałaś? - Och, nie. No, może troszeczkę. Czasem rozmawiają przy mnie. Jakby mnie nie było. - Ale teraz tak nie było? Podsłuchiwałaś? - Tak. Przynajmniej tym razem nie wpadłam przez drzwi ani nie narobiłam hałasu. - Jessie, czy wiesz, kim jest kochanka? - To ktoś, z kim się możesz parzyć, kiedy tylko masz ochotę.
- Konie się parzą. Ludzie się kochają. Wiesz, na czym to polega? - Bez względu na twoje sprostowanie sądzę, że ma to wiele wspólnego z tym, co robią ogiery i klacze. Wszystko bardzo głośno, w rozgardiaszu, boleśnie. - Boleśnie? - Klacze zawsze rżą i rzucają się dookoła, a ogiery gryzą je w szyje i zady. Ale nie przestają tego robić, więc podejrzewam, że sprawia im to przyjemność. Słodka Susie miała chętkę na każdego napotkanego ogiera, nawet na biednego, starego Benjiego. Kiedy uciekaliśmy od tamtych mężczyzn, powiedziałam Benjiemu, żeby obiecał jej, co tylko chce, byle tylko nadal biegła najszybciej, jak potrafi. Pędziła naprawdę szybko, James. - Jessie, trudno mi uwierzyć, że o tym rozmawiamy. Ale teraz chciałbym, żebyś weszła do Balboneya. Za chwilę do ciebie dołączę, dobrze? - Zgoda. Och, James, lubię panią Maxwell. Jest taka ładna i tyle się śmieje. Zawsze była dla mnie bardzo miła. I zawsze na mnie stawia. - Wiem, mówiła mi. Masz rację. Jest bardzo miła. Poczekaj na mnie, Jessie. Obserwowała, jak James przeciska się między furmankami, końmi, powozami i wozami z piwem, żeby dostać się na drugą stronę ulicy. Patrzyła, jak wita się z panią Maxwell i widziała jej uśmiech skierowany do niego i jej rękę w rękawiczce, opartą na jego ramieniu. Pochylił się ku niej, aby lepiej słyszeć, co do niego mówiła. Pani Maxwell była bardzo niska, sięgała Jamesowi zaledwie do ramienia. Jessie odwróciła się i tak mocno ścisnęła rączkę parasolki, że aż ją połamała. - A niech to - mruknęła i wkroczyła do Lodowego Imperium Balboneya na Baltimore Street. Kiedy niespełna pięć minut później James wszedł do cukierni, Jessie zajęta była wyjadaniem lodów waniliowych z małej, błękitnej miseczki. Usiadł naprzeciwko niej, także zamówił lody i powiedział: - Connie przesyła ci pozdrowienia. Powiedziała mi też, że poprawia mi się gust. Odparłem, że potrzebne jej są okulary. A ona na to, że powinienem cię ładnie poprosić o parę rad na temat wyścigów. - Mogłabym ci udzielić wielu rad, James, wątpię jednak, żebyś ich posłuchał. Wytargałbyś mnie za uszy nawet wówczas, gdybym delikatnie coś ci zasugerowała, prawda? A poza tym, wcale nie potrzebujesz wskazówek. Prawdę powiedziawszy, jesteś po prostu za duży na to, aby brać udział w wyścigach. Współczuję ci z tego powodu, bardzo to nieprzyjemne, ale będziesz musiał się pogodzić z tym faktem. Zresztą, gdybyś był prawdziwym dżokejem, ważącym koło pięćdziesięciu kilogramów, nie mógłbyś paradować dumnym krokiem, tak jak to robisz. Jak się miewa Redcoat? Czy będzie mógł wystartować w sobotnich gonitwach w Axminster? - Nie, znowu ja wezmę udział. Noga Redcoata będzie się zrastać jeszcze przynajmniej przez kilka miesięcy. Szkoliłem Petera, ale chłopak jeszcze nie jest przygotowany. Połknęłabyś go żywcem. A dżokeje płci męskiej zrzuciliby go z konia do rowu, nawet nie zmieniając tempa swojego biegu. Nie, więcej czasu potrzeba, żeby mógł zacząć wam zagrażać. W sobotę będziesz więc miała mnie za przeciwnika, Jessie. Zamierzasz jechać na Rialto? - Nie. Bolą go pęciny. Nie mam pojęcia, co się stało, lecz podejrzewam, że chłopiec stajenny nie był dość uważny. A ponieważ jest to wyścig koni niepełnej krwi, dosiądę Jigga i Bonny Black. Potrafią biec szybciej niż wiatr na dystansie ćwierć mili. A ty? - Na Tinpinie. Tym razem cię pokona, Jessie. Nie masz szans. Przez cały tydzień rozmawiałem z nim w cztery oczy, przekupując go, mówiąc mu, że jesteś tylko nędzną kobietą i że jeśli znowu
pozwoli ci się pokonać, będzie musiał przejść na emeryturę w niesławie. Jest przygotowany. Będzie żądny krwi. - Tylko trzymaj się ode mnie z daleka, James. Żadnego spychania na drzewo czy do rowu. I pojedź na Console. Nigdy nie widziałam konia, który miałby więcej serca do walki. Nie powinien być zaskoczony. - Masz rację - powiedział z namysłem. - Console ma może odrobinę za długi tułów, ale istotnie ma serce do walki. Zawsze się boję, że jeśli będę się na nim ścigał na dystansie dłuższym, niż ćwierć mili, serce mu pęknie z nadmiernego wysiłku. - Nie będziesz go poganiał. Doskonale znasz się na koniach. Może nie tak dobrze jak mój ojciec i ja, ale wystarczająco dobrze. Myślałam też o czymś innym, James. Doszłam do wniosku, że Connie Maxwell w gruncie rzeczy nie jest twoją kochanką. - Masz całkowitą rację. Jest moją przyjaciółką, lubi mnie i ja ją lubię, dobrze się czujemy w swoim towarzystwie. Mężczyzna płaci kobiecie, żeby była jego kochanką. Connie jest niezależna. Może mi kazać wynosić się z jej życia, kiedy tylko będzie miała mnie dość. Natomiast ty, Jessie, jesteś niezamężną panienką i prowadzenie z tobą takiej rozmowy nie jest właściwe. To temat dobry dla Glendy, ale z tobą nie wypada. Zjadaj swoje lody. - Jem. Są przepyszne. Mam ochotę na jeszcze jedną porcję. - Tylko mnie potem nie proś, żebym cię gdzieś nosił. - Uważasz, że jestem gruba? - Na litość boską, Jessie, jesteś tak chuda jak noga od stolika. Drażnię się tylko z tobą. - Nelda i jej mąż, Bramen, byli na kolacji wczoraj wieczorem. James, on jest taki gruby, a do tego je nie mniej niż Friar Tuck, który jest teraz w okresie godowym i może jeść jak świnia. Nie wydaje mi się, żeby Nelda za bardzo go lubiła. - Friar Tucka czy swojego męża? Jessie wzięła do ust następną łyżeczkę lodów. - Nelda w ogóle nie znosi koni, więc domyślam się, że jednego i drugiego. Glenda powiedziała jej, że pod koniec lata zamierza wyjść za ciebie za mąż. Stwierdziła, że będzie śliczną wrześniową panną młodą. Powiedziała, że do tego czasu będziesz już gotowy. Mama się z nią zgodziła. Oznajmiła, że zakończysz wreszcie okres żałoby, jeśli istotnie nosisz żałobę w sercu, w co mama wątpi, bo jesteś mężczyzną, a mężczyźni oczywiście nigdy nie są w żałobie. Po czym ta żałoba, James? Odpowiedział głosem tak odległym, jak najodleglejsza afrykańska pustynia. - Byłem żonaty. Moja żona umarła w czasie porodu. Zdarzyło się to trzy lata temu. Mówiłem ci już, że nie ożenię się z twoją siostrą. Może napomkniesz o tym w czasie rozmowy przy kolacji dziś wieczorem? Nie chcę być wobec niej niegrzeczny, Jessie, ale nie zamierzam jej poślubić. - Lubisz mnie? - Nie, niezbyt. Jesteś zarazą. Ale przynajmniej znasz się na koniach. Nie miej takiej obrażonej miny. No dobrze, czasami cię lubię. Widzę, że skończyłaś. Masz ochotę na następną porcję lodów? - Nie. Gdybym mogła utyć w biuście, zjadłabym jeszcze jedne, ale nie mogę. Glenda zawsze demonstruje swój biust. Jest bardzo ładna. - Kogo to obchodzi? W następny wtorek wchodząca do księgarni Comptona Fieldinga Jessie była nieco przygnębiona, gdyż James, zgodnie ze swoją obietnicą, pokonał ją w sobotnim wyścigu, wyprzedziwszy ją na mecie
o dobre dwie długości konia. Musiała wysłuchać utyskiwań ojca, który potem wziął butelkę szampana i pojechał do Maratonu, żeby pić zdrowie Jamesa tak długo, aż obaj byli zalani w pestkę. Modliła się, żeby James miał koszmarnego kaca, ale w niedzielę rano pojawił się w kościele ze swoją matką, z Urszulą i Giffem, aby wysłuchać, jak Winsley Yellot napomina wszystkich obecnych, żeby wprowadzili więcej umiarkowania w swoje doczesne życie. Posiała Jamesowi złośliwy uśmieszek. W księgarni zaczekała, aż pan Fielding skończy obsługiwać klienta, i z pamiętnikami w ręce podeszła do niego. - Co o nich sądzisz, Jessie? - Są fascynujące. Dzięki żywym opisom autora miałam wrażenie, że znajduję się w tamtym świecie. To znaczy nie wszystkie sceny wywarły na mnie takie wrażenie, ale wystarczyło, żeby przykuć moją uwagę. - Wzdrygnęłaś się. Dlaczego? - Och, po prostu przypomniało mi się, jak w trakcie czytania tych wspomnień miałam dziwne wrażenie, że jest w nich coś znajomego. Oczywiście, to głupie. Chciałabym kupić tę książkę, panie Fielding. A może ma pan jeszcze jakieś pamiętniki dla mnie? Naturalnie, jeśli nie ma żadnych powieści. Miał jeszcze inne wspomnienia, za które zapłaciła od ręki. Były autorstwa angielskiego żeglarza, tropiącego i wieszającego piratów na początku osiemnastego wieku. Fielding, odprowadzając ją ze sklepu na ulicę, mówił: - Poświęć tej książce trochę czasu, Jessie. Nie napisał jej zbyt mądry człowiek, na dodatek często się powtarza, ale może znajdziesz w niej coś zabawnego. - Mam nadzieję... - Głos uwiązł jej w gardle. Równocześnie usłyszała i zobaczyła zbliżający się powóz. Woźnica kierował pędzący w szaleńczym tempie wóz prosto na nią, konie parskały i dyszały, waląc kopytami w ubitą ziemię. Na nic nie było czasu. Ten człowiek musiał być szalony. Pijany. Udało jej się wskoczyć z powrotem na chodnik. Oddychała ciężko, sparaliżowana największym strachem, jakiego kiedykolwiek doświadczyła w życiu. A potem wóz znów pędził wprost na nią, mężczyzna krzykiem popędzał konie, bił je batem, kierował je w jej stronę. W ostatniej chwili Compton chwycił ją i dosłownie cisnął na drzwi swojej księgarni. Uderzyła głową o framugę i straciła przytomność. - Mój Boże, Jessie, ocknij się! Uczyniła to po paru sekundach i spojrzała na Fieldinga, tak bladego jak prześcieradła, które w każdy wtorek pojawiały się na sznurach na tyłach domu Warfieldów. - Boli mnie głowa. Ten człowiek był szalony. Usiłował mnie zabić. - Nie. Wydaje mi się, że był pijany. To tylko głupi wypadek. Nie przejmuj się nim, Jessie. - Czemu więc tak pędził? - Nie wiem, ale popytam ludzi. - Może chodziło mu o pana, panie Fielding. - Też możliwe, jak sądzę - zgodził się Fielding i uśmiechnął się. - Być może chciał, żebym mu udzielał lekcji gry na skrzypcach, a ja odmówiłem. Roześmiała się. Tego wieczora przy kolacji Jessie opowiedziała o zdarzeniu swojej rodzinie. Kiedy skończyła, matka rzekła:
- Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby cię zabić, Jessie. Niewątpliwie był to jakiś dziwny przypadek. Albo też rację ma Compton Fielding. Mogło chodzić o niego. Glenda wzięła do ust odrobinę galaretki, polizała wargi, tylko po to, aby je ściągnąć, i odezwała się: - Mama ma rację. Kto by się tobą interesował na tyle, żeby chcieć cię zabić? To zupełny absurd. Podobnie jak cała twoja historyjka. Ojciec, który dotychczas nie zabierał głosu, powiedział: - Wszystko odbyło się tak, jak mówisz, Jessie? Dobrze, porozmawiam na ten temat z Comptonem. Zapomnij teraz o tym, moja droga. Zjedz swój gulasz. Grzeczna dziewczynka. Nigdy więcej ojciec o tym nie wspominał. Do następnego wyścigu, kiedy przysięgła, że z ogromną przewagą wygra z Jamesem, zapomniała o całym zdarzeniu. Pewien dżokej z Wirginii próbował wyrzucić ją z siodła za pomocą rączki szpicruty. To był zwariowany dzień na wyścigach, wielu dżokejów było rannych i ani ona, ani James nie wypadli za dobrze.
ROZDZIAŁ 8 Idealny rumak pełnej krwi rodzi się po to, żeby biegać, jest hodowany po to, by wygrywać, i będzie się ścigał dosłownie do samej śmierci. Baltimore, Maryland kwiecień 1822 roku Gdy James zobaczył Jessie Warfield wychodzącą z małego sklepiku z odzieżą, zastanowiło go, czego, u diabła, tam szukała. Pomachał do niej. Kiedy ją dopędził, zaprosił ją do Balboneya na następne lody. Nie miał pojęcia, co go do tego skłoniło, ale zrobił to. Może dlatego, że oboje przegrali w ostatnich wyścigach. I znowu zachwyt Jessie był alarmująco oczywisty. Wspólne omówienie wyścigu doprowadziło ich do niezwykle rzadkiej sytuacji, w której poczuli wzajemne współczucie. Do czasu, kiedy zamówił dla Jessie jeszcze jeden pucharek lodów, James nie wygłosił ani jednej złośliwej uwagi. W tym momencie do Lodowego Imperium wpadł pan Parvis, wieloletni reporter z „Federal Gazette”, wołając: - Właśnie znaleziono Allena Belmonde zabitego strzałem w usta! - Ojej! - wykrzyknęła Jessie. - Nie żyje, panie Parvis? - A, to ty. Tak, jest bardziej nieżywy niż makrela złowiona w Patapsco i leżąca potem przez tydzień na pokładzie. Ma odstrzelony tył głowy. Nieszczęsna żona znalazła go w spiżarni. - Dobry Boże - bezbarwnym głosem powiedział James. - Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że Allen się zastrzelił. - Ależ się nie zastrzelił - odparł pan Parvis, zacierając dłonie. - Ktoś go zabił. O Boże, pomyślała Jessie, słodka, bezradna Alicja, krucha i słabego charakteru, co nie przeszkadzało Jessie jej lubić, może dlatego, że Alicja nigdy nie powiedziała nic złego na temat jej jazdy na koniach i noszenia bryczesów. To Alicja poinformowała ją o papce ogórkowej na rozjaśnienie piegów. Wyobraziła sobie Allena Belmonde z tyłem głowy roztrzaskanym przez kulę i omal nie zwymiotowała. Oslow Penny powiedział: - Jessie, jesteś przygnębiona z powodu biednej Alicji Belmonde. Zobaczysz ją jutro i wtedy będziesz mogła trząść się nad nią do woli. Ale teraz koniec ze wzdychaniem i bolesnym wyrazem twarzy. Pogryź sobie słomkę, nasuń kapelusz mocniej na twarz, żeby osłonić piękną białą skórę i posłuchaj opowiadania o kocie Grimalkinie. - Słucham, Oslow - Jessie naciągnęła stary, zniszczony skórzany kapelusz na oczy, oparła się o stóg siana, podkuliła nogi i zajęła się gryzieniem słomki. - Pamiętasz, że wszystkie konie pełnej krwi pochodzą jedynie od trzech, i tylko trzech, ogierów? - Tak, to był Byerley Turk, Darley Arabian i... - Godolphin Arabian. Dobrze, Jessie. A teraz bądź cicho. Godolphin Arabian przyszedł na świat w tysiąc siedemset dwudziestym czwartym roku. Otóż przyjacielem Godolphina Arabiana nie był ani chłopak stajenny, ani właściciel, ani nawet osiołek. Był nim kot Grimalkin. Ten drański, pręgowany kot jeździł na jego grzbiecie, siedział dumny i zadowolony z siebie, z wyciągniętą szyją, spoglądając na świat jak jakiś książę. Kot jadał koło ogiera, łapami rozczesywał mu grzywę i sypiał owinięty
wokół końskiej szyi. Nikt nie mógł pojąć, dlaczego byli tak nierozłączni. Aż wreszcie przyszedł czas, kiedy kot Grimalkin zdechł. Koń oszalał. Przez wiele dni nie jadł. Nie pozwalał nikomu zbliżyć się do siebie. Marniał w oczach. A potem znów zaczął wyglądać normalnie, ale to były pozory. Nie dopuszczał w swoje pobliże żadnego kota i każdego napotkanego kota usiłował zabić. Szalał na sam widok kocura w oddali. Mówią, że kiedy zdechł, pochowano go przy stajennej bramie, tuż obok Grimalkina. Jessie odchyliła głowę: - To za dobra historia, Oslow. Wydaje mi się, że sam ją wymyśliłeś. - Nie wymyślił jej, naprawdę. - O Boże, James, co tutaj robisz? - Peter doniósł mi, że opowiadacie sobie dziwaczne historie. - Jest bardzo zmartwiona z powodu biednej Alicji Belmonde. Nie wiem dlaczego, skoro dziewczyna uwolniła się od łajdackiego mężusia. Chciałem ją zabawić. Udało mi się. - Świetnie. Nie przeszkadzaj sobie, Jessie. Masz nowy kapelusz? - Znalazłam go w kufrze na strychu. Wymagał jedynie drobnego czyszczenia i uformowania. Podoba mi się. - Ma charakter. Chroni twój nos przed słońcem. Jednak wydaje mi się, że czuję zapach proszku na mole. Ile ma lat, Jessie? - Chyba należał do mojego dziadka. Przyglądał się kapeluszowi jeszcze przez chwilę, potrząsnął głową i powiedział: - Gordon Dickens z magistratu jest tutaj. Chce porozmawiać o Allenie Belmonde. Wygląda na to, że Gordon słyszał o jakimś zamieszaniu, które miało tu miejsce kilka dni przed zastrzeleniem Allena i o tym, że tamtej nocy potwornie wściekły Belmonde chciał stąd zabrać Słodką Susie. Jessie, czemu łapiesz się za szyję? Czemu jesteś bledsza niż płótno? - James, groziłam mu. W obecności wielu świadków. Musiałeś mnie prawie siłą od niego odciągać. Sądzisz, że mnie powieszą? - Nie. Czy naprawdę odciągałem cię od niego? Dziwne, ale niezupełnie tak przypominam sobie te wydarzenia. Chodźcie ze mną, oboje. Dancy Hoolahan już jest - chyba można powiedzieć, że obecne są wszystkie postaci dramatu. Gordon Dickens nienawidził herbaty od czasu, kiedy macocha zmuszała go do jej picia tak długo, dopóki nie zsikał się w majtki. Świetna kara dla wygadanego małego chłopca, oświadczała mu z ogromną satysfakcją, gdy w końcu tracił kontrolę. Doszło do tego, że nie znosił nawet, aby ktokolwiek w jego obecności pił ten głupi trunek, gdyż od razu czuł parcie na pęcherz. Powstrzymywał się z najwyższym trudem, patrząc, jak Jessie Warfield popija przeklętą herbatę. Wiedział, że musi to znieść. Był tutaj służbowo. Powinien zachować czujność. Nie tylko należało słuchać wypowiadanych słów, ale także uważnie badać twarze mówiących. Ojciec zawsze mu powtarzał, że można dostrzec winę na twarzy kobiety czy mężczyzny, jeśli się wie, czego szukać. Nie był zupełnie pewien, co to znaczy, ale zawsze uważnie obserwował. Nie mógł myśleć o swojej świeżo poślubionej żonie, leżącej jeszcze w ich łóżku, ciepłej, nagiej i potarganej. Przełknął nerwowo i zmusił się do powrotu do swych obowiązków. Oderwał wzrok od pijącej herbatę kobiety, Jessie Warfield, i przeniósł go na Dancy’ego Hoolahana, a potem na Jamesa Wyndhama. Odchrząknął. - Chciałbym usłyszeć, co tu się wydarzyło, kiedy Jessie przyprowadziła klacz. Tak, Thomas,
ciebie to też dotyczy. Byłeś jednym ze świadków całej tamtej zabawy w nocy. - To wcale nie była zabawa, panie Dickens - powiedział Thomas surowo, świadom, że sprawa jest poważna. - Biedna panienka Jessie była cała zakrwawiona, a pan James ją podtrzymywał. Nie, to nie była zabawa. - Nie to miałem na myśli. Opowiedz mi, co się działo. Kiedy wyciągnął wszystkie fakty od każdego z nich, Gordon Dickens nastroszył wąsy, wbił wzrok w Jessie i odezwał się: - Rozumiem, że jesteście z Jamesem Wyndhamem rywalami. Zawsze stawiam na Jamesa, ale udaje ci się go pokonać przynajmniej w połowie biegów, co go z pewnością nie cieszy. Widziałem, jak usiłowałaś wjechać na niego swoim koniem. Widziałem, jak kopnięciem starałaś się go zrzucić. Widziałem, jak James próbował wepchnąć cię do rowu. Jesteście wrogami. Czemu go broniłaś i groziłaś Allenowi Belmonde? Czemu w ogóle zajęłaś się ratowaniem tego konia? To nie twoja klacz. - Lubię Słodką Susie. Jest fantastyczna. Nie sądzę, aby znalazł pan już tych dwóch ludzi, którzy ją ukradli. I tego, który ich wynajął. Gordon Dickens był zanadto zajęty ślubem i poznawaniem rozkoszy małżeńskiego łoża, żeby prowadzić dochodzenie, ale nie przyznał się do tego. Przypomniał sobie, jak spędzał poranne godziny i spłonął rumieńcem. Aż zadrżał. Kogo obchodził jakiś głupi koń, kiedy Helen leżała tam, czekając na niego, uśmiechała się do niego, wyciągała ramiona? - Jeszcze nie - rzekł głosem tak zimnym, jak wiosenny deszcz w Baltimore. Jak ta przeklęta dziewczyna ma czelność zadawać mu pytania? - Nie odpowiedziała pani na moje pytania, panno Warfield. - Nie miało znaczenia, że Słodka Susie należy do Allena Belmonde, który nie był zbyt przyjemnym człowiekiem. Próbowałabym ratować Słodką Susie nawet, gdyby jej właścicielem był Mortimer Hackley, naprawdę paskudny typ. Tak czy inaczej, Allen Belmonde znudził już wszystkich wykrzykiwaniem oskarżeń pod adresem Jamesa - oskarżeń absolutnie nieuzasadnionych - i miałam ochotę go uderzyć. - Może zamiast tego wczoraj go zastrzeliłaś? James, opierający się plecami o gzyms kominka, skoczył do przodu i zawisł nad Gordonem Dickensem. Poderwał go z krzesła za kołnierz i potrząsnął. - Jest to najgłupsza uwaga, jaka wydobyła się z twoich ust. Spójrz tylko na nią - jest kompletnie biała z przerażenia. Pilnuj swojego języka, bo inaczej zrobię to za ciebie. - Posłuchaj, James. Ja tylko wykonuję swoją pracę. Groziła mu, zachowuje się jak mężczyzna, może też włada bronią jak mężczyzna i... Doktor Hoolahan, widząc, że James aż się rwie, aby zadać Gordonowi cios pięścią w szczękę, postanowił odwrócić jego uwagę i odezwał się pospiesznie: - Sądzę, że nie wiesz, iż kiedyś Allen Belmonde chciał poślubić Urszulę Wyndham, siostrę Jamesa? James szybko odkręcił głowę w jego stronę i spojrzał tak, jakby doktorowi wyrosło trzecie ucho. - Cóż, nie ożenił się z Urszulą, więc nie miałem powodu, aby go zabijać. Skąd, u diabła, o tym wiesz, Dancy? - Żona pana Belmonde rozchorowała się wkrótce po ślubie. Była załamana, blada i przez cały czas na granicy łez. Powiedziała mi, że zaczął jej unikać niemal od razu po ślubie, a nawet, w chwilach, hmmm, uniesień, kilkakrotnie nazwał ją Urszulą.
James odwrócił się i spojrzał na Dancy’ego Hoolahana. Puścił Gordona Dickensa, w roztargnieniu otrzepał mu przód płaszcza i delikatnie posadził go z powrotem na krześle. - Mówiłem Alicji, żeby nie wychodziła za niego - powiedział James. - Poślubił Alicję Stoddert na złość, po tym, jak Urszula wyszła za Giffa. Podejrzewam, że chciał wywołać jej zazdrość, ale mu się to nie udało. Nie mógł uwierzyć, że go nie chciała, że wolała Giffa Poppletona. Również Alicja mi nie wierzyła. - Spojrzał prosto w twarz Gordona Dickensa. - Pomyśl dobrze, Gordon, żeby te informacje nigdy ci się nie wymsknęły. Wszystkie, rozumiesz? Ty także, Dancy. Tak, świetnie pojmuję, dlaczego wywlokłeś je właśnie w tym momencie. Otóż teraz panuję już nad sobą i nie uduszę Gordona, przynajmniej nie w ciągu najbliższych pięciu minut. Pamiętajcie - każde z was - że żaden z tych faktów nie ma nic wspólnego z zabójstwem Belmonde. - Muszę wypełniać moje obowiązki - powiedział Gordon Dickens. - Zgadzam się jednak z tobą, Jamesie, że nic z tego, o czym rozmawialiśmy, nie wydaje się mieć znaczenia w sprawie nieszczęśliwej śmierci Belmonde. - Jak sądzisz, James, kto zabił pana Belmonde? - Nie mam zielonego pojęcia. Jak wspomniałaś, Jessie, nie był to najprzyjemniejszy człowiek. Słuchaj, Gordon, Allen Belmonde miał dwóch wspólników w interesach. Pewnie między tą trójką wybuchało wiele sporów. Sprawdzałeś to? - O tak. Wszyscy się nawzajem nienawidzili. Oskarżali się wzajemnie o łajdactwa, malwersacje i oszustwa. - Gordon Dickens wstał z posępnym wyrazem twarzy. - Ładny bigos. A już miałem nadzieję, że jedno z was okaże się winne. To by znacznie uprościło sprawę. - Cóż, wielkie dzięki, Gordon - odrzekł Dancy Hoolahan. - Są jeszcze wyścigi - odezwał się Oslow. - Pan Belmonde brał udział w zakładach, słyszałem, że grał o duże stawki, a kiedy przegrywał, nie zawsze oddawał pieniądze. Krążyły też plotki, że był odpowiedzialny za otrucie Rainbowa - czterolatka pełnej krwi, którego ojcem był Bellerton, a matką Medley - na wyścigach o puchar Baltimore w ubiegłym roku. Wygrał koń, na którego postawił, więc Belmonde także wygrał mnóstwo pieniędzy. Oczywiście niczego nie udowodniono. - Nic nie jest udowodnione - powiedział Gordon Dickens i westchnął. - Cały świat jest nieudowodniony. - Podnosząc się, westchnął po raz wtóry. Obciągnął kamizelkę. Była luźna. Zeszczuplał. Dobrze mu z tym było. Wiedział, że zawdzięcza to niezwykłej aktywności, jakiej doświadcza w nocy i we wczesnych godzinach porannych. - Przeklęty Belmonde - powiedział, patrząc na wszystkich z ponurą irytacją. - Czemu po prostu nie spadł w przepaść podczas zawodów Millera. Wtedy mógłbym stwierdzić, że był to wypadek i na tym cała sprawa by się zakończyła. Pani Wilhelmina Wyndham mocno trzymała ramię syna. - Kto składa wizytę biednej Alicji? Pozbądź się tych ludzi, bez względu na to, kim są, James. Teraz my tu jesteśmy i tylko my będziemy wyrażać współczucie biednej dziewczynie. Niektórzy mają niedźwiedzie maniery. James udał się do miejskiej rezydencji Belmonde’ów na St. Paul Street, aby zaoferować Alicji wszelką pomoc. Tymczasem jego matka właśnie gramoliła się z landa, które dla niej kupił trzy lata temu. - Ach, mój najdroższy chłopcze - powiedziała, pozwalając sobie pomóc przy wysiadaniu i chwyciła go za ramię. - Czy mówiłaś Alicji, że przyjedziesz ją odwiedzić?
- Naturalnie, że nie, ale to nie ma znaczenia. Idź dopilnować wszystkiego, James. Tylko się uśmiechnął do swojej matki, wiedział bowiem, że nic mniejszego od huraganu nie wpłynie na jej plany. Zresztą może nawet huragan by nie wystarczył. Gośćmi okazały się Glenda i Jessie Warfield. Chuda kobieta o spadzistych ramionach zaprowadziła ich do ogromnego salonu Belmonde’ów. Glenda, w jasnożółtej muślinowej sukience, siedziała pięknie upozowana na kanapce. Jessie stała koło Alicji, trzymając rękę na zgarbionych plecach wdowy. Ubrana była w jeszcze jedną sukienkę po siostrze, z bladoszarej wełny, w której wyglądała jak młoda mniszka, przymierzająca habit matki przełożonej. Podobnie jak inne sukienki, ta również była za krótka i za obszerna w biuście. James usłyszał, że mówiła: - Alicjo, pani Partridge powiedziała mi, że nic nie chcesz jeść. Popatrz, tutaj mam kilka świeżych bułeczek. Czy mam ci posmarować jedną masłem i dżemem? Alicja posłała jej bezradne spojrzenie, które obudziło w Jamesie chęć otoczenia jej ramionami. Sądził, że w ten sposób reaguje na nią większość ludzi. Ale najwyraźniej nie Jessie. Stropiła go, mówiąc: - Dość już tego, Alicjo. Zjesz tę bułkę sama albo ci ją wcisnę w gardło. Sprowadziło to uśmiech na blade usta Alicji. Nawet jej drobne ramiona odrobinę się wyprostowały. Słysząc chrząknięcie pani Partridge, spojrzała do góry. - O, pani Wyndham! James. Wejdźcie, proszę. - Alicja poderwała się na równe nogi i Jessie wiedziała, dlaczego. Każdy to robił, gdy w pobliżu pojawiała się pani Wlhelmina Wyndham. Ta dama śmiertelnie ją przerażała. W przeszłości Jessie bez trudu udawało się jej unikać, ale nie dzisiaj. Dziś nie było przed nią ucieczki. Wilhelmina spojrzała na Alicję, na której bladych policzkach wykwitły niezdrowe rumieńce, i odezwała się: - Rozpaczałaś przez trzy dni, Alicjo. Allen Belmonde nie jest wart więcej niż trzech dni bez jedzenia. To szok, wywołany znalezieniem jego ciała tak cię wyczerpał, a nie poczucie straty. A teraz chciałabym dostać filiżankę herbaty i jedną z tych świeżych bułeczek, o których wspominała Jessie. - Dobrze, proszę pani - powiedziała Alicja i wybiegła z salonu. - Nie wiedziałam nawet, że Alicja potrafi tak szybko się poruszać. Świetnie powiedziane, proszę pani - zauważyła Jessie. Wilhelmina obrzuciła ją szybkim spojrzeniem, uniosła brodę i zwróciła się do Glendy, siedzącej teraz na samym brzeżku kanapki: - Dobrze wyglądasz, Glendo, jedynie dekolt twojej sukienki jest za głęboki. Widać ci za wiele biustu. Proszę. - Wilhelmina podała jej białą chusteczkę z cienkiego płótna. Glenda przyjęła ją i bezradnie popatrzyła na chusteczkę. - Przysłoń nią biust, moja droga - powiedziała Wilhelmina. - A teraz, Jessie, usiądę sobie, zanim ci coś powiem. Jesteś jaka jesteś, więc się nie dziwię. Przynajmniej dzisiaj nie śmierdzisz jak koń. Szkoda, że nie mam więcej chusteczek, bo dałabym ci jedną, żebyś wypchała sobie stanik sukienki. Powinnam porozmawiać z twoją matką. Musi kazać uszyć sukienki dla ciebie. James, którego po tylu latach obserwowania matki w działaniu nic już nie powinno zaskoczyć, słysząc te słowa omal się nie zadławił. - Mamo, sądzę, że powinnaś usiąść. O, jest już pani Partridge z herbatą dla ciebie i bułeczką. Tak, weź dwie. A teraz, Alicjo, przestań się tak nerwowo kręcić. Chciałbym z tobą porozmawiać.
Chodź ze mną do gabinetu Allena. Gabinet Allena Belmonde znajdował się w ciemnym pokoju z ciężkimi, obitymi skórą meblami, ciemnobrązowym dywanem i ciągnącymi się wzdłuż ścian regałami zastawionymi książkami, których, jak James dobrze wiedział, nieboszczyk nigdy nawet nie otworzył. James delikatnie popchnął Alicję na fotel, a sam przykucnął przed nią i ujął w ręce jej białe dłonie. - Moja matka ma wrażliwość słonia, Alicjo, ale generalnie ma rację. Allen był łajdakiem. Musisz się teraz zająć ogromnym majątkiem. Zostali ludzie, którzy są zależni od ciebie. - James, jestem kobietą. Na niczym się nie znam. Allen nigdy mi niczego nie mówił. Zawsze powtarzał, że mam być tutaj, kiedy tylko będzie mnie potrzebował. Mówił, że to moje jedyne zadanie, no i jeszcze rodzenie dzieci. Teraz go nie ma. Czuję się, jak by to określić, jak zamrożona. Nie ma nikogo, kto by mi powiedział, co mam robić. - Kochałaś go, Alicjo? - Bardzo chciałam, James. Wiesz o tym. Wierzyłam, że uda mi się sprawić, aby zapomniał o Urszuli, ale on nigdy nie zapomniał. Zawsze twierdził, że Urszula nie mówiłaby takich głupstw, jakie ja plotę. Powtarzał, że nigdy by nie jęczała, narzekała i płakała jak ja. Nie, już go nie kochałam. Chyba teraz pójdę za to do piekła. - Nie, myślę, że właśnie wydostałaś się z piekła. Przetrzymasz to, Alicjo. - Byli już u mnie jego wspólnicy, żeby mi zakomunikować, że interesy źle stoją, że im przykro, ale nie ma dla mnie pieniędzy. Naprawdę mi na tym nie zależy, bo mój ojciec zaopiekuje się mną. Mój posag przekazywał Allenowi w rocznych ratach, czego, uwierz mi, Allen nie mógł znieść. Ojciec oświadczył mi już, że będzie kontynuował wypłacanie mi rocznej pensji, żebym nie musiała wychodzić powtórnie za mąż, jeśli nie będę chciała. - Cieszę się, Alicjo. I nie przejmuj się wspólnikami. Prawnik Allena, Daniel Raymond, zajmie się tymi łotrami. Może ci nie zależeć na pieniądzach, ale musi być jakaś sprawiedliwość. Jest jeszcze sprawa farmy, Alicjo. Myślę, że poznanie zasad gospodarowania na farmie hodowlanej dobrze ci zrobi. - To samo powiedziała Jessie. Oświadczyła, że mnie nauczy. To dało mu do myślenia. Co, u licha, knuła Jessie? - Nie zdawałem sobie sprawy, że ty i Jessie jesteście tak bliskimi przyjaciółkami. - O tak, już od lat. Również z Glenda i Nelda. Mama i tata zawsze mnie przed wszystkim chronili. A Jessie była taka wolna, robiła to, na co miała ochotę, nie przejmując się krzykiem matki czy zakazem wychodzenia przez tydzień z pokoju, jeśli się opaliła albo podarła sukienkę, albo koń ją kopnął. Jessie zawsze była odważna. Ja byłam zawsze tchórzem. Ale ona powtarza, że to nie musi być prawda. Mówi, że teraz nie mam już mężczyzny, który by mi mówił, co mam robić. Ze mogę postępować tak, jak mi się podoba. Wierzy, że się wyzwolę. Twierdzi, że pieniądze pomogą mi wyzwolić się szybciej. Jessie to wszystko powiedziała? Czyżby się mylił? James zawsze uważał Alicję Stoddert Belmonde za jedną z tych dam, które bezwzględnie muszą mieć męża, który by o nie dbał, albo brata, którego roli James się podjął. Gotów byt postawić sporą sumę pieniędzy, że jego przekonanie jest słuszne. Teraz go zadziwiła. Czyżby dosłyszał w jej kruchym dotąd głosie nutę stanowczości? - Jessie nie jest aż tak niezależna, Alicjo - powiedział. - Pamiętaj, że jest kobietą. Córką, mieszkającą z rodzicami. Matka nadal mówi jej, co ma robić. W oczach Alicji zabłysły łzy.
- Nie sądzisz, żeby mogła mi pomóc, James? - Tego nie powiedziałem. Zauważyłem jedynie, że niekoniecznie wszystko jest takie, na jakie wygląda. Ale wracając do głównego tematu naszej rozmowy, Raymond i ja spotkamy się z byłymi wspólnikami Allena. Raymond przyjdzie później z papierami do podpisania. Ty natomiast myśl tylko o tym, żeby więcej jeść i, jak to ujęła Jessie, wyzwolić się. - Przyszedł Mortimer Hackey - przerwała Alicja, lekko się wzdrygając. Hackey był właścicielem niewielkiej stajni wyścigowej na zachód od Baltimore. Był małostkowy, nieuczciwy i psuł opinię środowiska związanego z wyścigami. - Co ten drań ma wspólnego ze śmiercią Allena? - Chce kupić stajnię. Chyba chce również zająć miejsce Allena. Od chwili jego śmierci zagląda tu co najmniej pięć razy dziennie. Przez cały czas trzyma mnie za rękę, a raz nawet pocałował mnie w policzek. Zrobiło mi się niedobrze. On jest okropny. - Powiedz pani Partridge, żeby go więcej nie wpuszczała. Porozmawiam z nim, Alicjo. Kiedy wrócili do salonu, James usłyszał, jak jego matka ryczy tak głośno, że z pewnością słychać ją było na najdalszym krańcu St. Paul Street. - Nie ma nic bardziej godnego ubolewania niż dziewczyna, niemająca szacunku dla starszych. A ty, Jessico Warfield, nigdy więcej nie odzywaj się do mnie w ten sposób. Nie sprzeczaj się ze mną, skoro wiem, że mam rację. - Ależ, proszę pani, Nelda wyszła za mąż, bo tego chciała. Myli się pani sądząc, że mama zmusiła ją do poślubienia Bramena. Jeśli zaś chodzi o tatę, to aż go skręcało ze złości, że jego córka wyszła za mąż za człowieka starszego od niego. Nie, proszę pani, to był pomysł Neldy. Wilhelmina Wyndham parsknęła, wydając dźwięk tyleż nieelegancki, co skuteczny. - Jesteś jeszcze dzieckiem, Jessico. Nic nie wiesz. Znam twoją matkę. Spiskuje. Knuje. Istotnie jest w tym dobra. Sama wiele ją nauczyłam. Pragnęła worków pieniędzy dla Neldy i zastawiła sidła na Bramena. Nelda nie miała prawa głosu w tej sprawie. I nie zaprzeczaj, bo będę musiała porozmawiać o tobie z twoją mamą. I nauczę ją, jak ma z tobą postępować. Jessie zerwała się na równe nogi. - Glendo, musimy już wracać. Pożegnam się tylko z Alicją. - Nigdzie nie wychodzę, Jessie. Nie bądź niegrzeczna wobec pani Wyndham. Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z oczekiwaniami, będzie miała wszelkie prawa, aby wtrącać się w nasze życie. - A cóż to miało oznaczać? - rzuciła Wilhelmina Wyndham, obrzucając Glendę nieprzyjemnym spojrzeniem. - Znam cię, Glendo Warfield. Chcesz mojego syna. Otóż, moja droga, jeśli tak pragniesz być wychowywana przeze mnie, może da się to zrobić. Przypomniałam mu właśnie, że jego źle zaaranżowane angielskie małżeństwo nie zakończyłoby się tak tragicznie, gdyby tylko mnie słuchał. Naprawdę, nigdy by się tak nie stało. James odezwał się bardzo spokojnie od drzwi: - Mamo, pora, żebyśmy się pożegnali. Alicja jest zmęczona i chciałaby odpocząć. To znaczy, chciałaby zjeść dwie bułeczki, a potem odpocząć. Chodźmy, mamo. - Już idę, mój drogi. - Wilhelmina podniosła się, przygładziła loki wokół ciągle jeszcze przystojnej twarzy i podała rękę synowi. Jessie sprawiała wrażenie ostatecznie wyprowadzonej z równowagi i wścieklejszej od dzikiego psa. Glenda cichutko mruczała coś do siebie, miękkimi, białymi palcami wygładzając materiał sukni. - Jessie, chcesz, żebym cię odwiózł do domu? - zapytał James.
Glenda poderwała się natychmiast, aż chusteczka otrzymana od pani Wyndham spadla jej z dekoltu. - To nie będzie konieczne, James. Musimy z Jessie już jechać. Miłego dnia, Alicjo. Kiedy całe towarzystwo opuszczało dom Belmonde’ów, zajechał powóz Neldy. Siostry tylko skinęły sobie głowami na powitanie.
ROZDZIAŁ 9 Jessie modliła się ze wszystkich sil, żeby nie padało, chociaż nie przypuszczała, aby Bóg jej wysłuchał. W końcu to było Baltimore, gdzie większość mieszkańców wierzyła, iż Bóg, kierując się kaprysem, pozwala niebiosom się otworzyć i spuszcza deszcz już po dziesięciu minutach słońca na niebie. Było przenikliwie zimno, powietrze wydawało się ciężkie, a noc ciemniejsza niż najmroczniejsze tajemnice. Jessie szczelniej owinęła się swoim męskim płaszczem i wychyliła zza krzaków róż, żeby lepiej widzieć przestronną salę balową Blanchardów. Jamesa dostrzegła niemal od razu. Górował wzrostem nad większością mężczyzn. Kiedy się roześmiał, odchylił do tyłu głowę, ukazując opaloną szyję. Zaczęła się zastanawiać, co skłoniło go do śmiechu. Niewątpliwie jej nigdy nie udało się go rozśmieszyć, a przynajmniej nie w ten sposób - aby śmiał się tak swobodnie i wesoło. Została zaproszona na ten bal, ale jak zwykle odmówiła. Tylko że tym razem uczyniła tak, bo matka obrzuciła ją spojrzeniem od góry do dołu i jeszcze raz od góry do dołu, i jeszcze raz, i obdarzyła ją uśmiechem zaciśniętych warg, który nie miał nic wspólnego z radością. Nie chodziło o to, że matka nie chciała, aby spędziła wieczór na czczej rozrywce. Wiedziała po prostu, że Jessie wystawi na pośmiewisko siebie, rodzinę i, co najważniejsze, matkę, kiedy pojawi się ubrana jak Glenda, usiłując zachowywać się jak dama. Nie, to nie mogło się udać. Matka miała słuszność. A jednak. Jessie westchnęła i przysunęła się bliżej do okna. Wiedziała, że to była ta noc. Słyszała, jak Glenda z matką planują ten wieczór. Wiedziała, że nie wolno jej pozwolić, aby omotały Jamesa. Zasłużył sobie na wiele niemiłych rzeczy, ale nie na obecność Glendy u swego boku aż po kres jego dni na tym świecie. Sprawa oczywiście wyglądałaby inaczej, gdyby pragnął Glendy, ale jasno stwierdził, że nie chce jej poślubić. Nie, nie da matce i Glendzie zgotować mu takiego losu. Dostrzegła Glendę, na wprost Jamesa. Dziwne; Glenda wpatrywała się w jego talię, a nie w twarz. Jessie zobaczyła, że w końcu James odwrócił się i uśmiechnął do Glendy. Ukłonił się i powrócił do rozmowy z Danielem Raymondem, prawnikiem, który pomagał biednej Alicji stanąć na nogi. Ale Glenda nie zamierzała rezygnować. Jessie bezbłędnie odczytała wszystkie symptomy. Glenda wysoko uniosła głowę, podała biust do przodu i znów zaczęła się gapić prosto na talię Jamesa. Wyciągnęła miękką, białą rączkę i położyła ją na ciemnym rękawie Jamesa. Skrzywił się i odwrócił, żeby na nią spojrzeć. W jednej chwili powiedział coś do Daniela Raymonda i poprowadził Glendę na parkiet. To był walc. No właśnie. Jessie wycofała się z krzaków i szybko pobiegła do wspaniałego wiązu, rosnącego na środku ogrodu Blanchardów. Objęła pień nogami, schwyciła długą, grubą gałąź i podciągnęła się na nią, siadając okrakiem. Nie mogła jednak trzymać nóg dyndających w dole; ktoś mógłby ją zauważyć. Wyciągnęła się na brzuchu wzdłuż gałęzi. Czekała. I jeszcze czekała.
Walc powinien był się już skończyć całe wieki temu. Glenda miała wystarczająco dużo czasu, żeby zemdleć przynajmniej kilkanaście razy. Jessie jednak bała się poruszyć. A co, jeśli byli już w ogrodzie, ale nie dość blisko, żeby mogła ich usłyszeć? Co się stanie, jeśli podejdą pod drzewo i spojrzą do góry? Zostanie przyłapana. I nie uda jej się. Zdrętwiała jej lewa stopa, uniosła więc nogę i potrząsnęła nią. Nie na wiele się to zdało. Poczuła, że się zsuwa i kurczowo uczepiła się gałęzi, kalecząc policzek. Usłyszała jakieś głosy, mocno objęła gałąź i zastygła w bezruchu. O Boże, znajdowali się niemal dokładnie pod drzewem. Ale nie było tam Glendy. To dwaj mężczyźni, a jednym z nich był James. Mężczyźni sprzeczali się. - Słuchaj, Wyndham, zamierzam ją kupić i nie możesz się temu sprzeciwić. - Jessie rozpoznała niski, chropawy glos Mortimera Hackeya. Poznała go jako człowieka o złośliwym charakterze, któremu w tajemniczy sposób udało się dojść do pieniędzy. Jego dżokej zawsze posługiwał się batem wobec każdego jeźdźca, który w czasie biegów znalazł się koło niego. - Nie wiem, po co wychodziłem tu z tobą - powiedział James. - Nie mam ci nic więcej do powiedzenia, Hackey. Zresztą ona zamierza nauczyć się sama prowadzić stajnię, więc zapomnij o tym pomyśle. - Nie będziesz się do tego mieszał, ty sukinsynu! Cóż, może nawet ożenię się z tą małą, kto wie? Allen mówił mi, że jest do niczego w łóżku, ale nie dbam o to. Będę miał farmę. - Powtórzę to po raz ostatni, Hackey. Zostaw Alicję w spokoju. Jeśli usłyszę, że znowu się jej naprzykrzasz, zrobię z ciebie krwawą miazgę. - Nie będziesz mi groził, ty pruderyjny chłoptasiu, z tymi swoimi angielskimi manierami! Wściekłość w jego głosie diabelnie przeraziła Jessie. Słyszała kiedyś, jak w ten sam sposób mówił do dżokeja, który właśnie przegrał wyścig, po czym zdzielił go batem po twarzy. Udało jej się wyciągnąć z kieszeni płaszcza pistolet. Objęła nogami gałąź i usiadła, aby móc lepiej widzieć obu mężczyzn. To, co zobaczyła, niemal odebrało jej rozum ze strachu. Mortimer Hackey wymierzył broń w Jamesa i zaczął nią wymachiwać. - Nikt nie wie, że tu przyszedłeś, Wyndham. Sprawdziłem to. Upewniłem się, że nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi. Wiem wszystko o tobie i Alicji Belmonde. Słyszałem, że sypiałeś z nią w czasie, gdy biedny Allen Belmonde zajmował się każdą dziwką w Baltimore. Ale teraz dasz jej spokój. Nie będziesz się wtrącał. Nie będę z tobą rywalizował, Wyndham. Przestrzelę twój karłowaty łeb! - Sypiałem z Alicją? Ty głupcze! Hackey poderwał pistolet do góry, celując w serce Jamesa. W tym momencie James rzucił się na niego, złapał rękę Hackeya i wykręcił ją do góry. Rozległ się ostry huk wystrzału. Morze liści opadło na ziemię. Obaj mężczyźni zaczęli się mocować, wściekle walcząc i waląc pięściami, bez większego efektu usiłując uzyskać przewagę. Jessie zobaczyła, jak James, młodszy i wyższy od przeciwnika, zadał mu cios w brzuch. Hackey zawył z bólu i odskoczył do tyłu, uwalniając się na moment. Podniósł pistolet i, ciężko oddychając, powiedział: - Ty nędzny gnojku, ty... - Gdzie jesteś, James? - To była Glenda. James nie poruszył się. Czujność Hackeya odrobinę zmalała. James krzyknął: - Nie podchodź, Glendo! Hackey powtórnie wymierzył pistolet i zaśmiał się: - Ty bękarcie, ja...
Jessie wycelowała swój pistolet i wystrzeliła. Usłyszała okrzyk zaskoczenia, a następnie jęk. Odrzut wystrzału wykręcił ją do tyłu. Rozpaczliwie złapała się gałęzi, ale udało jej się jedynie pokaleczyć palce. Wrzasnęła na cały głos i poleciała w dół. James miał tylko tyle czasu, aby spojrzeć w górę, w kierunku, z którego padł niespodziewany strzał, kiedy Jessie z łoskotem znalazła się na ziemi, przewracając Jamesa na plecy. Wylądowała na nim z rozciągniętymi rękami i nogami. Mortimer Hackey stanął nad nimi, z pistoletem w luźno zwisającej dłoni. - Dobry Boże, Jessie Warfield! Próbowałaś mnie zabić, ty nieszczęsna dziewczyno. Postrzeliłaś mnie w nogę. Cóż, zasłużyłaś sobie na... James był niemal nieprzytomny, ale zebrał się w sobie. Zobaczył stojącego nad nimi Hackeya. Przeraził się, że ten strzeli do Jessie. Przygotował się do przetoczenia się na dziewczynę. I wtedy znów usłyszał wołanie Glendy: - James! Potem zaś dotarł do niego głos pani Warfield, głośno pouczającej córkę. - Otóż, moja droga, nie możesz sama wychodzić z drogim Jamesem. Czy wiesz, co już wszyscy mówią? Wiesz chyba, co to oznacza, prawda? Poczekaj chwilkę, Glendo. Coś nie jest tu w porządku. Gdzie jest drogi James? Znajdowały się zaledwie parę kroków od nich. Jessie potrząsała głową, żeby ją oswobodzić. James leżał pod nią zupełnie bez ruchu, ale oddychał. Obawiała się jednak, czy nie jest nieprzytomny. Udało jej się wysapać: - Panie Hackey, najlepiej będzie, jeśli pan stąd sobie pójdzie. Nie może pan zabić nas obojga. Nadchodzą świadkowie. Nie chciałam pana zranić w nogę. W rzeczywistości celowałam w pańskie ramię. Mortimer Hackey zaklął płynnie, kopnął nogę Jamesa, potem kopnął Jessie w żebra i oddalił się w głąb ogrodu. Jessie uniosła się odrobinę i zaczęła klepać Jamesa po twarzy. - No, James, obudź się. Przepraszam, że wylądowałam na tobie. Proszę, ocknij się. I niech ci nic nie będzie, błagam. Powieki Jamesa drgnęły i uniosły się. Jessie leżała na nim z piersiami przyciśniętymi do jego torsu, jej rozchylone uda napierały na jego lędźwie. Twarz dziewczyny znajdowała się tak blisko, że czuł na swoich ustach jej gorący oddech. Gdyby nie było tak ciemno, mógłby policzyć piegi na jej nosie. - Zabiłaś mnie - odezwał się. - Nic ci się nie stało? - Chyba jestem tylko troszeczkę oszołomiona. Za chwilkę z ciebie zejdę. - Nie spiesz się - odparł i wyciągnął ręce, żeby ją trochę przesunąć. Bolała go prawa noga, a Jessie całym ciężarem opierała się na niej. - Jesteś kobieca, Jessie. - Cóż, jestem przecież kobietą. O Boże, rozumiem, co chcesz powiedzieć, to znaczy, o Boże... - Nie, nie uciekaj ode mnie jak pensjonarka. Uspokój oddech i po prostu zsuń się na bok. - Słyszę Glendę i mamę. Jamesowi nie starczyło czasu, żeby przesunąć Jessie choćby o centymetr w którąkolwiek stronę, a co dopiero mówić o podniesieniu jej z siebie i wyprowadzeniu z ogrodu. - O mój Boże! - wykrzyknęła pani Warfield. - Glendo, z Jamesem jest twoja siostra, a nie ty.
Dobre nieba, ona na nim leży. Jak to się mogło stać? Dopadł ich jeszcze jeden ryczący głos. - James, mój kochany chłopcze, co robisz z Jessie, która leży na tobie, całuje cię i głaszcze? James nie mógł w to uwierzyć. To była jego matka. Usłyszał też inne głosy w oddali. Co najmniej z pół tuzina głosów. Zamknął oczy. Nie, nie mógł w to uwierzyć. Glenda wydarła się: - Jesteś wredną suką, Jessie Warfield. Zostaw Jamesa. On należy do mnie. Nie będziesz go miała. Nie mogę uwierzyć, że oddałaś mu się tutaj, w ogrodzie. I nawet nie założyłaś sukienki. - Cóż - odezwała się Portia Warfield, biorąc się pod boki - wygląda na to, że mamy do czynienia z niezłym galimatiasem. Lecz nie martw się, Glendo, wszystko da się jeszcze naprawić. - O Boże - powiedział James. Jessie była poobijana i podrapana, ale nie do tego stopnia, jak James, tak przynajmniej sądziła. Filiżankę z herbatą trzymała w obu dłoniach i, pijąc powoli, usiłowała się rozgrzać. James nie pił herbaty. Pił brandy. Patrzył przed siebie tępym wzrokiem. Wszyscy siedzieli w salonie pani Wyndham; w bardzo ładnym salonie, pomyślała Jessie, chociaż były dość denerwujące te wszystkie brzoskwiniowe odcienie. Bladobrzoskwiniowy brokat na kanapach, ciemnobrzoskwiniowy jedwab na fotelach. Wszędzie brzoskwiniowo. Miejski dom pani Wyndham usytuowany byt w pobliżu domu Blanchardów, stanowił więc naturalny punkt spotkania. Miała ochotę umrzeć. Znowu zerknęła na Jamesa. Wpatrywał się w gzyms nad kominkiem takim wzrokiem, jakby chciał go zjeść, a może raczej pogryźć i wypluć na kogoś - prawdopodobnie na nią. Jej ojciec, matka i Glenda byli tam i na błogosławioną chwilę zamilkli. Pani Wyndham zasiadła na kanapie naprzeciwko Jessie. Sprawiała wrażenie pogrążonej w głębokich rozważaniach. Glenda przebiegła z wdziękiem przez pokój, aby opaść na kolana przed fotelem Jamesa. - Czy doktor Hoolahan nie powinien cię zbadać, James? - Nie - rzucił James nie patrząc na nią. - Niewątpliwie zajmuje się teraz nogą Hackeya. Tam go trafiłaś, prawda, Jessie? - Tak mi się wydaje. Wyglądał, jakby tańczył na lewej nodze. I kopnął cię lewą stopą. - Ciebie też kopnął. W żebra? - Tak, ale tylko mnie posiniaczył, nic więcej. - Oliverze, czy gotów już jesteś mnie wysłuchać? Oliver Warfield potarł brodę. - Sam nie wiem, James. Widziałem Jessie rozciągniętą na tobie. Widziałem, jak cię całuje. - Nie całowała mnie. - Przesuwała palcami po całej twojej twarzy. Wszyscy to widzieli. No, dobrze. Mów, co masz do powiedzenia. - Miałem sprzeczkę z Mortimerem Hackeyem. Groził, że będzie się naprzykrzał Alicji Belmonde. Pragnie mieć ją i jej farmę. Chciał, żebym się do tego nie wtrącał. Nasza dyskusja stała się dość gorąca. Nie miałem zamiaru wychodzić z nim do ogrodu, ale wyszedłem. Nie było powodu, aby urządzać scenę na środku sali balowej Blanchardów. Wieść o niej dotarłaby do Alicji, która poczułaby się tym zraniona. Poszedłem więc z nim do ogrodu. Kiedy wyciągnął broń, skoczyłem na niego. Pistolet wystrzelił w powietrze i zaczęliśmy walczyć. Zdobył przewagę, kiedy uderzyłem go w brzuch. Wyrwał mi się, a stale miał broń. I w tej właśnie chwili padł drugi strzał, a za nim spadła z
wiązu Jessie, prosto na mnie. Nic więcej się nie stało. Oliver Warfield westchnął. Natomiast pani Warfield oświadczyła: - Nie rozumiem, dlaczego tam byłaś, Jessie. Nie wybierałaś się na przyjęcie u Blanchardów. Dlaczego miałaś pistolet? I dlaczego siedziałaś na górze na tym drzewie? Wszyscy na nią popatrzyli, także James. Zaczęła się wpatrywać w swoje podrapane dłonie. Żałowała, że nie może przybrać brzoskwiniowego odcienia i wtopić się w dywan pani Wyndham. Spojrzała na Jamesa, który w tej jednej chwili nabrał przekonania, że nie chce się dowiedzieć, dlaczego znalazła się z bronią w ręku na tym przeklętym wiązie. Nie w obecności wszystkich zebranych. Odezwał się szybko: - Zastanawiam się, skąd się nagle wzięło tylu ludzi w ogrodzie. Słyszałem jak wolała mnie Glenda, słyszałem panią, pani Warfield, pytającą Glendę, gdzie jestem. - Ach, to nic ważnego, naprawdę - odparła pani Warfield i zawołała: - Miałabym jeszcze ochotę na herbatę, Wilhelmino. - A więc to tak - wolno powiedziała Wilhelmina Wyndham, wpatrując się w swoją przyjaciółkę z lat młodości, którą zawsze tyranizowała. - Powiedziałaś, żebym przyszła do ogrodu i przyprowadziła moich przyjaciół, bo masz dla nas wszystkich, a zwłaszcza dla mnie, wspaniałą niespodziankę. Mój Boże, potrzebni ci byliśmy jako świadkowie. Mówiłam Glendzie, Portio, że nieźle knujesz i planujesz, ale tym razem ci się nie udało. Chciałaś, żebyśmy zobaczyli Glendę z Jamesem. To była ukartowana intryga, a ty mi nic nie powiedziałaś. - Nieprawda! - Prawda, Portio. Spójrz tylko na Glendę. Ma czerwoną twarz, zupełnie jakby miała wymalowany na czole napis: WINNA. Ale Hackey i Jessie pokrzyżowali wszystkie plany. I teraz Jessie ma zrujnowaną reputację, a mój syn wygląda, jakby był uwodzicielem niewinnych dziewic, co we wszystkich niemądrych, niewieścich oczach tylko zyska na romantyczności. Życzę sobie, abyś przestała zaprzeczać, że wspólnie z Glenda ukartowałyście, że zmusicie go do ślubu. Gdybyś przedyskutowała ten pomysł ze mną, mogłabym ci pomóc przewidzieć wszelkie trudności. Ale nie zrobiłaś tego i sama widzisz, jakie są tego konsekwencje. Jessie miała już dosyć. Udało jej się wstać bez jęku z powodu bolesnych stłuczeń. - To wszystko jest śmieszne. Nie jestem skompromitowana. Jestem ostatnią dziewicą, jaką James usiłowałby uwieść. Wszyscy wiecie, że był to tylko głupi zbieg okoliczności. Idę do domu. Tato, idziesz ze mną? - Masz podrapaną twarz - powiedział James, również powoli podnosząc się z miejsca. - Pilnuj, żeby ją dobrze oczyścić. - Będę pamiętać. Nie przejmuj się Hackeyem, James. Jutro na torze będzie biegał ten jego trzylatek ze sterczącymi kolanami i dopilnuję, żeby jego dżokej wylądował w rowie. - Jessie, pilnuj swoich spraw. A teraz, czy wszyscy mają już dosyć tej dyskusji? - Chcę się tylko dowiedzieć, co Jessie tam robiła - rzekła pani Warfield, stojąc już i patrząc na córkę. - Dlaczego tam byłaś, Jessie? Tylko proszę o prawdę. W następnej chwili James był już na nogach. - Mam dość tego wszystkiego. Guzik mnie obchodzi, czemu Jessie schowała się na wiązie, ale jestem szczęśliwy, że tam była. Sądzę, że ocaliła moją skórę, bowiem Mortimer zamierzał mnie
zastrzelić. A teraz wychodzę. Dobrej nocy paniom i tobie, Oliverze. - Nie wiem, James - odezwała się jego matka - może poczekałbyś jeszcze chwilę. - Wychodzę, tato - oświadczyła Jessie i kulejąc skierowała się ku drzwiom wejściowym, ignorując głośne wołanie matki za plecami. James znalazł się u jej boku. - Chodź, Jessie, odprowadzę cię do domu. Przynajmniej to mogę zrobić, żeby ci się zrewanżować za postrzelenie Mortimera. Jechali obok siebie, w dół Sharp Street, a potem Waterloo Road i Calvert Street. Zaczęło padać zimny, rzęsisty deszcz. Niebo było czarniejsze od węgla. Oboje mieli kapelusze, ale nie na wiele się one zdały. Deszcz zacinał z boku, mocząc ich płaszcze i nieosłonięte szyje. Nagły poryw wiatru cisnął kapelusz Jessie do rowu i tyle go widzieli. Za późno przycisnęła ręce do głowy. - Ojej - jęknęła. - To był jedyny kapelusz, jaki udało mi się znaleźć w kufrach. Wyciągnął w jej stronę dłoń, w której trzymał swój cylinder. Potrząsnęła tylko głową, więc włożył go z powrotem. Jechali obok siebie, trzęsąc się, cicho przeklinając deszcz i głowiąc się, co też drugie właśnie sobie myśli, aż wreszcie James powiedział: - Jessie, dlaczego siedziałaś na tamtym wiązie? - Żeby cię uratować. - No cóż, uratowałaś mnie. Ale czemu naprawdę tam się znalazłaś? - Żeby cię uratować. Westchnął, aż poczuł deszcz w ustach. - Tak, domyśliłem się tego. Wiedziałaś, co zaplanowały Glenda i wasza matka, prawda? - Tak, bo podsłuchiwałam. Z korzyścią dla ciebie. Więc nie drzyj ze mnie pasów. - Och, nie będę. Gdybyś mnie nie ocaliła przed Mortimerem i możliwą śmiercią, to co byś zrobiła, Jessie? Zastrzeliłabyś Glendę, omdlewającą w mych ramionach? - Zamierzałam strzelić w ziemię w niewielkiej odległości od was. Glenda nie znosi broni palnej i podskakuje na trzy metry w górę na odgłos wystrzału. Pobiegłaby najszybciej, jak potrafi, z powrotem na salę balową. - Dlaczego chciałaś mnie ochronić przed Glenda? Jessi odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Włosy oblepiały jej twarz, mokrymi pasmami opadały na plecy i na ramiona. Wargi miała sine z zimna. Musiał wyglądać równie nędznie, jak ona. - Musiałam - odparła wreszcie, po czym ścisnęła butami boki Benjiego. Koń posłusznie przyspieszył, skory, by jak najszybciej dotrzeć do suchego siana i suchego boksu. James zawołał za nią: - Jestem przemarznięty i przemoczony. Obolały. Wiem, że czujesz się tak samo. Zawrę z tobą umowę. Jutro po wyścigach ty i ja spróbujemy znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. - Nie. - Co powiedziałaś? - Nie ma co szukać sensu gdziekolwiek, James. Po prostu zapomnij o wszystkim. Nie chcę znów być zmuszona do ratowania cię, jutro więc uważaj na tych wszystkich złośliwych dżokejów. Wysforowała się przed niego i wkrótce skręciła w piękną, szeroką drogę wiodącą do Stajni i Stadniny Warfieldów, tak bowiem głosiły wykute w żelazie litery, umieszczone na szczycie bramy, znajdującej się na początku drogi dojazdowej. Nie zwolnił biegu Dimple, łagodnej, starej klaczy, którą miał od dziecka. Lubiła równy krok. Nie
znosiła deszczu nie mniej od niego, była jednak na tyle stara, by wiedzieć, że jeśli nie przestanie przebierać nogami, niedługo dotrze do domu. Gdyby tylko wtedy wiedział, co się stanie w najbliższych dwóch dniach, bardzo by go kusiło, aby ruszyć na północ, nie oglądając się za siebie.
ROZDZIAŁ 10 Gdyby był koniem, nie znalazłby nabywcy. - Walter Bagemot Dzięki Bogu, nie padało, ale i tak cały tor pokryty był zwałami błota. W związku z tym na wyścigi przybyło niewiele pań. Obecni byli co twardsi mężczyźni, lecz i oni oddawali się zakładom z mniejszym niż zazwyczaj zapałem. Jednak podniecenie wisiało w powietrzu. Wszyscy lubili wyścig koni na ćwierć mili. Był szybki i trudny. James miał jechać na Console w trzeciej gonitwie. Console był ochoczy, parskał raźnie i podrzucał głową. Oslow poklepał muskularną, siwą szyję konia i powiedział: - Musisz chwilkę poczekać, staruszku, zaraz przyjdzie pan James i pojeździcie sobie pięknie. - No właśnie - rzekł James i szybko sprawdził popręgi, automatycznie dociskając je, gdy Console wydychał powietrze. - A teraz chodźmy razem na miły spacer i omówmy parę spraw. James wyprowadził Console z tłumu, przez cały czas do niego przemawiając. - Dzisiaj nie będziemy próbowali zepchnąć Jessie do rowu. Może w przyszłym tygodniu, ale nie dzisiaj. Z dżokejem Mortimera sprawa wygląda inaczej. Widzisz wchodzącego nędznego krętacza, starego Mortimera? - Console obrócił głowę i zarżał. - No właśnie - powiedział James. - Chcę, żeby mu było bardzo nieprzyjemnie. Console znów zarżał. *** Przeklęte bioto, połamane gałęzie i wystające kamienie sprawiły, że ten płaski bieg okazał się niebezpieczny. James przywarł mocno do grzbietu Console i powiedział coś do konia. Potem słuchał. Console był gotowy. Znudzony. Chciał pofrunąć. W jednej chwili Console wyprzedził Jessie, jadącą na czarnym trzylatku, Jiggu. Nawet jej nie zauważył. W biegu brało udział dwanaście koni. Ponieważ była to trzecia gonitwa, szybko przerodziła się w bieg najeżony trudnościami spowodowanymi przez błoto, bryzgające na konie i jeźdźców. Gdyby tylko James na to pozwolił, Console tańczyłby z radości. Włożył w bieg cale serce, nie zwrócił uwagi na poszarpaną skałkę na torze, którą cudem udało mu się ominąć, gotów był zabić każdego konia i jeźdźca, którzy próbowaliby zepchnąć go z trasy. Kiedy James dostrzegł konia Mortimera Hackeya tuż obok, po lewej stronie, szepnął do Console: - Jest tutaj. Weźmy się za niego. Console skręcił w lewo i uderzył swoim potężnym łbem w szyję konia. Ten potknął się, a jadący na nim dżokej poleciał prosto w kałużę błota. Console zaś przejechał linię mety z radością równą tej, jakiej doświadcza wikary, który właśnie ochrzcił wszystkich grzeszników w swoim stadzie. Console wygrał dwieście dolarów. Potrząsał łbem, nie był nawet zdyszany, mógłby pobiec jeszcze raz, lecz James oddał lejce Oslowowi. - Daj mu dodatkowy worek owsa. Wyeliminował z biegu konia Mortimera Hackeya. - Widziałem, jak to zrobił. Dobra robota, przyjacielu. - Oslow poklepał mocną szarą szyję i Console głośno zarżał.
Tego dnia odbyło się jeszcze sześć gonitw na dystansie ćwierć mili, do trzeciej po południu, kiedy znów zaczęło padać - strugi ulewnego deszczu rozpędziły widzów. James wygrał również piątą gonitwę, a w szóstej był drugi. Bonny Black pod Jessie zajął pierwsze miejsce w szóstym biegu. Tinpin, apatyczny i skwaszony, zajął trzecią pozycję. James był zdumiony, że tak dobrze mu poszło. Oslow i trzej stajenni okrywali konie kocami i przygotowywali do długiej podróży z powrotem do Maratonu, gdy w polu widzenia ukazał się Mortimer Hackey. James uśmiechnął się do niego. - Jak twoja stopa, Hackey? - spytał. - Ty parszywy draniu, poprowadziłeś swojego konia prosto na mojego! Przez ciebie mój dżokej uderzył się mocno w głowę. Doktor Hoolahan twierdzi, że będzie mógł z powrotem jeździć nie wcześniej niż za trzy tygodnie. James ziewnął. - Próbowałeś mnie zastrzelić, Hackey. Myślałeś, że nadstawię ci drugi policzek? A poza tym ten dżokej zawsze nazbyt chętnie używał szpicruty. Zasłużył na nauczkę. - Jeśli podejdzie pan jeszcze o krok bliżej, to znów do pana strzelę, panie Hackey. James przerwał następne ziewnięcie i zamknął usta. - Na litość boską, Jessie, pan Mortimer nie zrobił nic złego, przynajmniej nie dziś. Jest tylko odrobinę nie w humorze, ponieważ w trzeciej gonitwie jego dżokej spadł z konia. Mortimer żachnął się, pogroził im obojgu pięścią i odszedł parskając. Ledwie udało mu się ominąć głęboką, błotnistą kałużę. - Widziałam. Świetna robota. - Dziękuję. Console miał przyjemność. Jeśli tylko chce, potrafi być złośliwy jak cholera. Jak się czujesz, Jessie? - Ja? Ach, dobrze. A ty? - Przeżyję. Wyndhamowie są zbyt żywotni, żeby dać się ukatrupić. Jessie tylko kiwnęła głową i odeszła, siekana kolejnymi falami deszczu. Była z gołą głową. Miał ochotę zapytać, jak rodzina się do niej odnosi, ale nie zrobił tego. Nie wyglądała na nieszczęśliwą. Miała rację mówiąc ojcu, że to wszystko jest po prostu śmieszne. Przestało padać równie niespodzianie, jak zaczęło. Natura była przewrotna - słońce świeciło na niebie jaśniej niż kula ognia. Ale nie kontynuowano wyścigów, jako że większość ich uczestników już zdążyła wyruszyć w drogę powrotną do domu. Pogwizdując, James podszedł do osławionego wozu Luthera Swanna, pokrytego białym płótnem pomalowanym w niebieskie pasy. Kiedy wyszedł zza rogu wozu, zatrzymał się jak wryty. Jessie stała przyciśnięta do boku wagonu. Luther, który zawsze po dorwaniu się do butelki whisky, co zdarzało się zbyt często, zmieniał się w podłego gada, napierał na nią, całował, pieścił rękami jej piersi, przyciskał swoje krocze do jej łona. James ruszył do przodu, rycząc: - Puszczaj ją, ty cholerny, nędzny draniu! Czemu, u diabła, Jessie się nie broniła? Dlaczego stała, pozwalając, by robił, co tylko chciał? - Co? A, James. Właśnie się troszeczkę zabawiałem. Tak, zawsze się zastanawiałem, jak może smakować ta Jessie Warfield. Boże, ależ ona ma wspaniale cycuszki. - Zostaw ją, Luther. Natychmiast! - Sam masz na nią ochotę, prawda? Cóż, taki jest ten świat. Wziąłeś ją ostatniej nocy w ogrodzie
Blanchardów, wszyscy widzieli, że ją miałeś, ale ty się nie przejąłeś, porzuciłeś ją, a jej tatuś na to pozwolił. Czemu więc i ja nie mógłbym jej mieć? James schwycił go za kark i dosłownie oderwał od Jessie, po czym z hukiem cisnął na błotnistą ziemię. Odwrócił się i zobaczył Jessie nadal przywartą do boku wozu, bladą i cichą. - Na miły Bóg, Jessie, dlaczego pozwoliłaś, żeby cię dotykał w taki sposób? Wtedy właśnie dostrzegł strużkę krwi na jej gardle. Dotknął niewielkiego rozcięcia. - Zmusił cię nożem? Pobladła jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle było możliwe, i nie poruszyła się, nawet nie usiłowała udawać, że go słucha. Stała tylko, wpatrując się w Luthera, który właśnie się otrząsając, stawał na nogi. Zobaczyła, że wsadza nóż do kieszeni przemoczonego płaszcza. James okręcił się na pięcie, złapał Luthera za klapy płaszcza, szarpnął do przodu i rąbnął go pięścią w twarz. Wymierzał cios za ciosem, aż Luther się przewrócił, a wtedy podniósł go i bił dalej, póki nie poczuł, jak odciągają go czyjeś ręce, i póki męskie głosy nie zaczęły mu mówić, żeby przestał, żeby się opanował. W końcu dotarło do niego, że Luther leży nieprzytomny u jego stóp. - Co tu się dzieje, James? - Potrząsnął nim 01iver Warfield. - Czemu, u diabła, pobiłeś Luthera? - Czego chcesz, do cholery? Jesteś jej pieprzonym ojcem, na litość boską. Chciał ją zniewolić, 01iverze. Nożem przyłożonym do szyi zmusił ją, aby stała spokojnie. Sam ją zapytaj. - Nie mogę jej zapytać, James. Zniknęła. Luther już siedział i potrząsał głową. - Ja tylko brałem to, co oferowała, James - powiedział i zaskamlał na widok Jamesa, robiącego krok w jego stronę. - Przestań, James! Popatrz na swoje ręce. Pięści ci krwawią. - Mówię prawdę, panie Warfield - odezwał się Luther, widząc szansę na pomoc ze strony ojca Jessie. - Pańska córka zachowuje się jak mężczyzna i nosi te opięte bryczesy. Wszyscy wiecie, że aż się o to prosiła. Cóż, ostatniej nocy oddała się Wyndhamowi. Teraz była moja kolej, to wszystko. Sam, ty też mówiłeś, że masz na nią ochotę. Pamiętasz? Rzucaliśmy monetę, aby ustalić, który do stanie ją pierwszy. - Mój Boże - powiedział 01iver Warfield. Doskoczył do Luthera i zaczął go tłuc pięściami w brzuch. Jamesowi udało się go odciągnąć. - Mój Boże - powtórzył Oliver. Pokręcił głową i odszedł. James rzucił się za nim. - 01iver, poczekaj. Cholera, musimy coś z tym zrobić. Oliver się zatrzymał. Odwrócił się i długo, bez słów, patrzył na Jamesa. Potem wzruszył ramionami. - Ostatniej nocy odszedłeś od niej. Czego więc dzisiaj oczekujesz ode mnie? Chcesz, żebym pobił tuzin mężczyzn? Czy taki masz plan? - Nie wiem - powiedział wolno James. Czuł się bardziej bezradny niż wówczas, gdy potężny, czarny ogier wlókł go za sobą po ziemi przez pięćdziesiąt metrów. - Myślałem tylko, podobnie jak Jessie, że to wszystko nie ma sensu. Nie mogłem sobie wyobrazić, że ktoś uwierzy w to, że kochaliśmy się z Jessie w ogrodzie Blanchardów. - Ludzie uwielbiają skandale. Jeśli zaś nie znajdą prawdziwego skandalu, tak długo będą wyciągać różne rzeczy, szarpać, kształtować je, aż naprawdę kogoś skrzywdzą. Miałeś dziś dobry
dzień, James. Wygrałeś z Jessie w trzech gonitwach. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, nie przyjadę wieczorem do Maratonu z tym okropnym szampanem, który tak lubisz. Odwrócił się i odszedł. James tylko popatrzył za odchodzącym. Opanował go gniew. W niczym nie było przecież jego winy. Przeklęta Glenda i jej jędzowata mamusia. A także Jessie. Gdyby się nie wtrącała, cóż ... ba, gdyby nie siedziała z bronią na tym wiązie, byłby dziś trupem, niewiele mądrzejszym niż w tej chwili. Glenda weszła do pokoju Jessie bez pukania. Nie od razu dostrzegła siostrę. Rzadko odwiedzała tę sypialnię. W gruncie rzeczy nie była w środku od jakichś trzech, czterech lat, czyli od czasu, gdy jako dziewczynka uwielbiała starszą siostrę, dopóki nie zrozumiała, że Jessie jest osobliwa. Ponieważ Glenda z urodzenia i wychowania była damą, nie mogła sobie pozwolić na przejmowanie się tą dziwną osobą, z którą przypadkiem miała wspólnych rodziców. Pokój nie był taki wielki; był nawet nieco mniejszy od sypialni Glendy. Miał jednak coś, czego brakowało w pokoju Glendy niemal cała jedna ściana była przeszklona, a okna wychodziły na zachód. Wspaniały blask słońca nad Baltimore wdzierał się prosto do środka. W oknach nie było zasłon, żadnych. Glenda zastanowiła się, czy matka wiedziała, że Jessie je pozdejmowała. Poza tym okropnie ostrym słońcem w pokoju znajdowało się jedynie łóżko i małe biureczko. Nie było toaletki. Glenda pamiętała jeszcze długie, wąskie lustro, umieszczone wewnątrz szafy. - Czego chcesz, Glendo? - O, Jessie, tutaj jesteś. Nie zauważyłam, że siedzisz w fotelu przy oknie. Słońce świeci tak jasno. Chciałam tylko porozmawiać z tobą przez chwilę. - Tak? - Jessie nie poruszyła się. Była zmęczona, obolała po zeszłonocnej przygodzie, podrapana i poobijana po pięciu biegach, w jakich brata udział tego dnia. Rana po nożu na szyi lekko pulsowała. Sama ją zabandażowała i przewiązała kolorową apaszką. - Mama prosiła mnie, żebym ci powiedziała, że jutro nie powinnaś jechać z nami do kościoła. Nie po tym, co się dzisiaj wydarzyło. Mama uważa, że byłoby mądrze z twojej strony, gdybyś przez pewien czas się nie pokazywała. Powiedziała, że skoro mężczyźni usiłowali cię zniewolić, panie rozszarpią cię na strzępy. - Rozszarpią? - Tak. Mama twierdzi, że kobiety rzucają się na przedstawicielki swojej płci z większą pasją i radością niż cała armia mężczyzn. Mówiła, że cię wykończą i rozdepczą na miazgę. - Mama cię tu nie przysłała, Glendo. Z pewnością nie chce, żebym z wami jechała do kościoła, ale nie mam wątpliwości, że sama mi o tym powie. A teraz mów, czego chcesz. - Chcę, żebyś pojechała do ciotki Dorothy do Nowego Jorku. Jeśli poprosisz tatę, natychmiast cię tam wyśle. Ciotka Dorothy, młodsza siostra ojca, była tak sympatyczna jak wściekły pies, a ciepła rodzinnego miała w sobie tyle, co strażnik w zakładzie dla chłopców. Była wdową po duchownym podejrzanie dużej zamożności. Przerażała wszystkie trzy siostry Warfield od chwili, gdy tylko się urodziły. Kiedyś Jessie podsłuchała, jak tata mówił mamie, że nie ma wątpliwości, iż majątek jego szwagra wziął się ze skradzionej połowy pieniędzy zbieranych na tacę w czasie niedzielnych mszy. - Prędzej umrę niż pojadę do ciotki Dorothy. Wiesz, jaka ona jest, Glendo. - Owszem, ale co innego ci pozostaje? Jeśli wyjdziesz z domu, mężczyźni będą uważali, że mogą cię mieć na każde zawołanie. Są przekonani, że jesteś dziwką, że James już cię miał. Panie cię
rozszarpią. Słyszałam, jak tata mówił, że nie może ci już więcej pozwolić na udział w zawodach. Jesteś zrujnowana, Jessie. To takie proste. Musisz wyjechać. - Gdy wyjadę, ty i mama znów będziecie usiłowały złapać Jamesa w małżeńskie sidła. - To nie twoja sprawa. No tak, ostatniej nocy zrozumiałam, że byłaś na drzewie, bo nas podsłuchiwałaś. Byłaś tam, żeby uniemożliwić mi zdobycie Jamesa. Zasługuję na Jamesa i będę go miała. - Ale on nie zasłużył na ciebie, Glendo. - Jeśli naprawdę jest uczciwy i szlachetny, to może pewnego dnia zacznie na mnie zasługiwać. Zapracuje na to. Musi jednak wiedzieć, że Warfieldowie przyczynią się do podniesienia jego pozycji społecznej. Małżeństwo ze mną przyniesie mu Stajnie Warfieldów. - A ja to co? Czy nie mam prawa do części Stajni Warfieldów? Glenda uśmiechnęła się, podeszła do małego krzesełka przy biurku i usiadła na nim. - Tata na pewno coś dla ciebie zrobi. Od jakiegoś czasu jesteś dżokejem, zdobywającym liczne nagrody. Tak, dopilnuje, aby o ciebie zadbano. - Kiedy Jessie nie odzywała się, Glenda dodała Zaopatrzę cię w wystarczającą ilość pieniędzy, żebyś dotarła do Nowego Jorku. To są wszystkie moje oszczędności, ale z chęcią ci je oddam. To trzysta dolarów. - Niezła sumka. - Jessie sama zaoszczędziła niemal tysiąc dolarów od czasów gdy jeszcze jako mały szkrab dostawała drobne monety. - Owszem, ale uważam, że na nie zasłużyłaś. Nie przejmuj się, nie będę żałować, że ci je dałam. Weź pieniądze, Jessie. Jestem pewna, że wszystko dobrze się dla ciebie skończy. Mam dwie sukienki, w których będziesz mogła pojechać do Nowego Jorku. Napisałam nawet do ciotki Dorothy, że przyjedziesz. Naturalnie udawałam, że list jest od mamy. Rozumiesz, że to dla twojego dobra, prawda, Jessie? - Trzysta dolarów? - Tak. I dwie sukienki. - Twoje dwie najlepsze sukienki czy też dwie sukienki sprzed trzech lat? - Cóż... a, niech będzie. Dam ci jedną z moich najlepszych i trzy starsze. - Chciałabym też ten twój cytrynowożółty płaszcz. - To rozbój! - Wybieraj, Glendo. - Przysięgasz, że wyjedziesz? Jessie wyjrzała przez okno na ogród różany, dzieło najlepszych ogrodników w okolicy. Wkrótce powietrze nasiąknie zapachem róż. Ale jej już tutaj nie będzie, żeby wąchać te niewiarygodnie białe kwiaty, które udało się ogrodnikowi ożywić w ubiegłym roku. Jednak jakie znaczenie mają teraz dla niej te przeklęte róże? - Przysięgam - powiedziała. James udał się do kościoła. Zawsze chodził do kościoła. Jego towarzystwo sprawiało matce przyjemność. Poza tym bardzo lubił kapłana, Winseya Yellota. Winsey wierzył, że Francuzi są potępieni. Każdy swój argument popierał cytatami z Woltera, który nie tylko był ateistą, ale na dodatek niezwykłe dowcipnym ateistą. Na ogół James tracił wiele z tych rozważań, bowiem tak bardzo się śmiał z koszmarnej francuskiej wymowy Winseya, gdy ten cytował Woltera. Tego ranka było pochmurno. Nic nowego, pomyślał, pomagając matce wysiąść z powozu. Przyłapał się na szukaniu wzrokiem Warfieldów. Dostrzegł ich na swych zwykłych miejscach, w
piątym rzędzie. - Nie za blisko, rozumiesz - wyjaśnił mu Oliver - żeby zapobiec miłej drzemce, i wystarczająco daleko, aby Winsey nie przemawiał do mnie osobiście. Jessie nie było na zwykłym miejscu. James zmarszczył brwi, patrząc na ludzi w innych ławkach. Chciał pozbyć się tej myśli, ale nie mógł.” Nie było jej tutaj, gdyż jej matka wiedziała, że gdy przyjdzie, ludzie będą ją ignorować. Zostawili ją. Czuł, jak wzbiera w nim wściekłość. Wszyscy się do niego uśmiechali, zagadywali, pytali o zdrowie, o konie, o Maraton. Nie mógł się doczekać końca kazania Winseya, którego tematem tym razem było niewolnictwo. Baltimore właśnie przegłosowało, że przyszłe państwo Unii nie może pozwolić na niewolnictwo. James zgadzał się z tym całym sercem. Nie miał pojęcia, co ma zrobić w sprawie Jessie, ale musiał coś zrobić. Kiedy msza wreszcie się skończyła, zerknął w górę i zobaczył Glendę, wpatrującą się w jego krocze. Dopiero w niedzielę wieczorem dowiedział się od Glendy, że Jessie udała się do Nowego Jorku, do ciotki Dorothy. James, który słyszał, jak Jessie, odkąd ukończyła czternaście lat, szeptem opowiadała różne historie o ciotce Dorothy, poczuł się jak największy łajdak pod słońcem.
ROZDZIAŁ 11 Okolice Darlington, Yorkshire, Anglia Maj 1882 roku Chase Park, siedziba rodu Wyndhamów - Milordzie. Marcus Wyndham, ósmy hrabia Chase, spojrzał na swojego lokaja, Sampsona, któremu udało się pokonać dziesięć metrów drewnianej, dębowej podłogi bez jednego skrzypnięcia klepki pod stopami. - A niech cię, znowu ci się udało. Jak ty to robisz, Sampson? - Przepraszam, milordzie? - Nieważne. Pewnego dnia moje uszy dostroją się wreszcie do twoich kroków. Jedyne, czego się nauczyłem, to zamykać drzwi na klucz za każdym razem, kiedy ja i Duchessa zajmujemy się, jak by to powiedzieć... a, nieważne. O co chodzi? - Jest tu bardzo dziwna młoda osoba, milordzie. Ta młoda osoba nie jest właściwie dziwna, tylko nigdy jej jeszcze nie widziałem. Prosi o rozmowę z panem. Podeszła prosto do drzwi frontowych i zapukała. Wygląda troszkę jak moja kochana Maggie, kiedy wciela się w postać przybłędy, żądającego widzenia z panem domu. - Sądzisz, że szuka pracy? Odeślij ją do pani Emory. - Cóż, milordzie, jest w niej coś, a poza tym jest oczywiste, że przybywa z Kolonii. - Co? Co takiego, Sampson? Z Kolonii? - Hrabia zerwał się na równe nogi i zatarł ręce. - Musi znać Jamesa. Pewien jesteś, Sampson, że to nie ciotka Wilhelmina? Mówiłeś, że pytała o mnie? - Nie, milordzie. To nie tamta kobieta. Natomiast ta młoda osoba właściwie chciała rozmawiać z Duchessa. Pozwoliłem sobie nieco zmienić fakty, gdyż Duchessa czuje się troszkę niezdrowa. - Od śniadania czuje się już lepiej. Wiesz co, Sampson, poproś Duchessę i oboje spotkamy się z tą młodą osobą z Kolonii, która jest podobna do Maggie. Czy ma jakieś imię? - Jessica Warfield, milordzie. Dziesięć minut później Sampson, od dwudziestego piątego roku życia pracujący jako lokaj w Chase, prowadził bardzo bladą i bardzo zdeterminowaną młodą osobę do Pokoju Zielonych Sześcianów, który to pokój zaledwie miesiąc temu przeraził barona swoimi wspaniałymi malowidłami o pełnych, geometrycznych wzorach między belkami sufitowymi, oraz bogato złoconymi meblami. Leżące na podłodze tureckie dywany miały co najmniej sto lat, ale ich czerwień, błękit i żółć aż świeciły w promieniach popołudniowego słońca, wpadających przez frontowe okna. Na ścianach wisiały obrazy, które musiały być starsze niż Kolonie. Jessie była speszona. Mało tego, była przerażona. Czuła się największym głupcem na ziemi. Posłusznie podążała za niezwykle przystojnym mężczyzną, który niewątpliwie był lokajem, a który jednak nie kręcił na nią nosem. Przeciwnie, był bardzo uprzejmy. Pamiętała opowieści Jamesa o przystojnym Sampsonie, który poślubił Maggie, rudowłosą pokojówkę Duchessy, będącą przed podjęciem tej pracy aktorką. Miała nadzieję, że jest to Sampson, bo James zawsze się uśmiechał, wspominając o nim i opowiadając jej, że to jedyny człowiek, który w rok nauczył się skutecznie
panować nad Maggie. - Milordzie. Milady. Oto młoda osoba z Kolonii, panna Jessica Warfield. A więc to są Marcus i Duchessa, pomyślała, zmuszając swoje nogi, by posuwały się do przodu. Marcus był ciemnowłosy, wysoki i tak przystojny, że nawet ona miała chęć zemdleć z wrażenia, czego nigdy nie doświadczyła w towarzystwie żadnego mężczyzny. Pomimo ciemnych włosów miał ciemnoniebieskie oczy anioła. Tylko że anioły się uśmiechają, prawda? Ten się nie uśmiechał. Z drugiej jednak strony, także nie miał marsa na czole. Spojrzała na stojącą obok niego kobietę. Duchessa. Pisywała mądre piosenki, które James od czasu do czasu nucił albo śpiewał na cały głos. Utrzymywała się sama na długo przedtem, zanim została hrabiną Chase. Naturalnie była bardzo piękna. Pan Bóg nie był sprawiedliwy, dając tak wiele jednej osobie. Podobnie jak jej mąż, Duchess miała ciemne włosy, niebieskie oczy i najbielszą karnację, jaką Jessie kiedykolwiek widziała. W przeciwieństwie do hrabiego, Duchessa uśmiechała się do niej pełnym, szczerym uśmiechem, przyprawiającym Jessie o jeszcze większą nerwowość. - Ojej - powiedziała, przenosząc wzrok z hrabiego na hrabinę - to niewątpliwie jest zwyczajne natręctwo. Wiem o tym i jest mi bardzo przykro. Ale zrozumcie, James tyle opowiadał mi o was obojgu - i wszystko o Badgerze i Spearsie, Sampsonie i Maggie - że... Hrabia szybko przerwał. - James Wyndham? Mój kuzyn? - Tak. Ścigam się z Jamesem i wiele razy z nim wygrałam. Ojej, nie chciałam tego powiedzieć. Teraz już nie uwierzycie, że jestem damą. Duchessa podeszła do przodu z wyciągniętą ręką. - Zdawało mi się, że twoje imię brzmi znajomo. Panno Warfield, w ciągu tych lat James wielokrotnie wspominał o pani rodzinie. Witam w naszym domu. Jako znajoma Jamesa jest tu pani miłe widzianym gościem. A teraz proszę usiąść. Sampson, przynieś herbatę i ciasteczka. Proszę mi podać swoją pelisę. Jessie z przyjemnością pozbyła się okrycia. Było w paskudnym, musztardowym kolorze, ale wierzyła, że miało w sobie coś, co robiło z niej niekwestionowaną kobietę. Płaszcz, który obiecała jej Glenda, jakoś nigdy się nie zmaterializował, niech diabli wezmą Glendę. Nie dostała też żadnej sukienki, jeszcze raz niech diabli wezmą Glendę. Duchessa starannie złożyła pelisę, jakby była niezwykle cenna, i przewiesiła ją przez oparcie krzesła, na którym pewnie siadywali królowie. Aktualnie panujący król Jerzy IV był bardzo gruby. Miała nadzieję, że nie składał tu wizyt i nie siedział na tym krześle. Na pewno by się połamało. - A teraz, proszę nam opowiedzieć - odezwała się Duchessa, z wdziękiem zajmując miejsce na wąskim, bardzo z francuska wyglądającym fotelu naprzeciwko Jessie, która przycupnęła ostrożnie na brzeżku obitej niebieskim brokatem kanapki - jak się miewa James? - Nie zapomnij o ciotce Wilhelminie, Duchesso. Duchessa westchnęła. - Człowiek boi się nawet wymienić jej imię. Ale niech już będzie, nie pominę jej w swoim pytaniu. I drogiej Urszuli. Jak się miewają wszyscy amerykańscy Wyndhamowie? - Sześć tygodni temu wszyscy czuli się świetnie, proszę pani. To interesujące, pomyślała Duchessa. Przywołała na powrót na twarz pełen uroku uśmiech. - Panno Warfield, proszę nam powiedzieć, w czym możemy pani pomóc. - Cóż, rozumie pani, nie przyjechałam tu brać udziału w wyścigach, wiem bowiem, że w Anglii
wszystkie kobiety muszą zachowywać się niezwykle stosownie i panie nie mogą nosić spodni i być dżokejami, i startować w wyścigach, i... Hrabia uniósł rękę. - Ile pani ma lat, panno Warfield? Pytanie troszkę ją zaskoczyło, ale udało jej się odpowiedzieć. - Mam dwadzieścia lat, proszę pana. James ma dwadzieścia siedem i... - Czy podróżowała pani z Baltimore do Anglii zupełnie sama? Jessie wiedziała, że Anglicy są niezwykle drobiazgowi w takich sprawach, dlatego skłamała prędko i sprawnie. - Miałam służącą, która mi towarzyszyła, lecz na pokładzie statku paskudnie się rozchorowała, a potem przyszedł ten koszmarny sztorm, taki gwałtowny, że wszyscy, łącznie ze mną, bardzo się rozchorowali i biedna Drusilla pobiegła na pokład, zaczęła wymiotować przechylona przez reling i wypadła za burtę. Nie miałam więc wyjścia i musiałam przyjechać sama z Plymouth karetką pocztową. Duchessa zerknęła na męża. Wyglądał, jakby za moment miał wybuchnąć śmiechem. Szybko powiedziała: - Takie rzeczy się zdarzają. To tragiczne, że nieszczęsna Drusilla musiała spotkać swego stwórcę w tak nieprzyjemnych okolicznościach, ale na szczęście pani samej chlubnie udało się tu dotrzeć. - Cóż, zdarzyła się jedna potworna rzecz. W pobliżu miasta Hayfield trzej mężczyźni z twarzami przesłoniętymi maskami chcieli wszystko mi ukraść. Ukryłam pieniądze pod sukienką - ojej, tak czy inaczej, dałam im pięć dolarów, oni zaś ledwie na nie spojrzeli. Ich szef splunął na nie i wcisnął mi je z powrotem, po czym powiedział, że nie chce żadnych dziwnych orientalnych rzeczy. A przynajmniej wydaje mi się, że to powiedział. Bardzo trudno było go zrozumieć. Tym razem Jessie sama przerwała. Przeraziło ją to, do czego przed chwilą sama się przyznała. Na pewno teraz uważają ją za wulgarnego, pozbawionego rozumu natręta. Dodała szybko: - Proszę mi wybaczyć. Tak dużo mówiłam, choć zwykle tego nie robię. Po prostu jestem bardzo przestraszona. Do tego momentu trzymała się nieźle, jednak teraz wydarzenia minionych dwóch miesięcy dały o sobie znać. Ukryła twarz w dłoniach i zapłakała. I nie było to delikatne popłakiwanie, lecz ochrypłe, głębokie łkanie. Nagle przestała płakać, podniosła głowę i przetarła rękami oczy. - Raz jeszcze proszę o wybaczenie. Nigdy się nie boję. Nie wiem, co mi się stało. - Ach, otóż i Sampson. Herbata dobrze pani zrobi. - James zawsze powtarza, że w Anglii herbata jest rozwiązaniem każdego problemu. - Cóż, myślę, że tak jest w istocie - odparła Duchessa. Nalała filiżankę i podała ją Jessie. - Teraz proszę wypić do dna, a zobaczy pani, że od razu poczuje się pani odrobinę lepiej. Jessie upiła duży łyk, po czym sapiąc usiłowała złapać oddech. - To jest mocniejsze od whisky, którą Stary Gussie robi w swojej destylarni. To jest herbata? Ta niewinna herbata? Hrabia podniósł się i klepnął ją w plecy. Zauważył, że była chuda. Dotarcie tutaj musiało jej zabrać sześć długich tygodni. Licząc samą podróż statkiem. Potem pięć dni karetką pocztową z Plymouth do Darlington. Na samą myśl o tym ścierpła mu skóra. Poczęstował ją jednym ze słynnych cytrynowych ciasteczek Badgera. Chociaż Jessie wcale tego nie zamierzała, pochłonęła ciasteczko w dwóch
kęsach. Poczuła się zaraz jak ordynarny dzikus, który zachował się prostacko na oczach tak wspaniałych ludzi. - Proszę jeszcze jedno - powiedziała Duchessa z uśmiechem. To następne zjadła trzema kęsami, chociaż nie było to łatwe. - Kiedy po raz ostatni pani jadła, panno Warfield? - zapytał swobodnie Marcus Wyndham. - No, prawdę powiedziawszy, to wczoraj. Widzi pan, wszystkie moje amerykańskie dolary ukryte były w mojej, eee... koszuli, ale oczywiście nie w nocy. Ktoś wśliznął się do mojego pokoju i ukradł wszystkie pieniądze. Został mi tylko jeden dolar, który schowałam w czubku lewego buta. - Co za szczęście, że obrabowano panią dopiero wówczas, gdy znalazła się pani w pobliżu naszego domu. - Hrabia podniósł się i stanął przy niej, patrząc z góry na jej pełne energii, wijące się rude włosy, niesfornie wystające ze wszystkich stron spod paskudnego słomkowego kapelusza. Tak, kolor włosów miała zbliżony do Maggie, może nawet odrobinę żywszy, bardziej czerwony. - Jak długo zna pani Jamesa? - Odkąd skończyłam czternaście lat. On nie wie, że żyję. To znaczy, wie, że żyję, ale go to nie obchodzi. To bardzo przygnębiające. O Boże. Znów się tak zachowuję. Naprawdę, proszę pana, zwykle tego nie mówię. - Proszę się nami nie krępować - powiedział hrabia. - - Ale musi pani być zmęczona. Jest pani naszym gościem, panno Warfield. Myślę, że zdążymy sobie wszystko wyjaśnić, kiedy pani porządnie wypocznie. Powiem kucharzowi, żeby pani przysłał solidne drugie śniadanie. Jessie nie mogła na to pozwolić. Zerwała się z miejsca, nadepnęła na brzeg sukienki i upadła prosto na przepiękny, srebrny serwis do herbaty, który z pewnością służył wielu hrabiom i książętom. Poczuła rękę hrabiego, zaciskającą się na jej ramieniu i podnoszącą ją do góry. Uśmiechnął się, zwalniając uścisk. - Wszystko w porządku, panno Warfield? - Tak, panie hrabio, ale nie mogę być państwa gościem. James nie wie, że tutaj jestem. Nikt nie wie. Uciekłam z domu, bo wszystko stało się nie do wytrzymania. I będzie tak dalej, więc nie mogę tam wrócić. Chciałabym dla państwa pracować. Wiem, że nie mogę być dżokejem, bo w Anglii kobietom tego robić nie wolno. Kocham jednak dzieci, a James mi mówił, że urodziła pani niedawno drugiego synka, który jest jego chrześniakiem. Chciałabym zostać piastunką. Sądzę, że chłopczyk jest jeszcze za malutki na nianię, a nawet na konne przejażdżki i informacje o koniach pełnej krwi, a zwłaszcza o ogierach. Moim ulubieńcem jest Byerley Turk. - Istotnie jest jeszcze za mały na historie o Byerley Turku - zgodził się hrabia. - Ale sprytny z niego chłopaczek i spodziewam się, że po swoich pierwszych urodzinach będzie już jak się patrzy. I co o tym sądzisz, Duchesso? Czy mamy zatrudnić Jessicę... - Bardzo przepraszam, ale mam na imię Jessie. Wiem, że to brzmi troszkę prowincjonalnie, może zanadto w kolonialnym stylu, ale takie noszę imię. Nic na to nie poradzę. - Czarujące imię - powiedział bez chwili wahania hrabia, zupełnie oczarowany tą niezwykłą kobietą. - Niech więc będzie Jessie. Jak uważasz, Duchesso? Duchessa wstała i z wdziękiem zbliżyła się do Jessie, która natychmiast wstała. Ujęła rękę dziewczyny w swoje dłonie i rzekła z uśmiechem: - Charlesa jest wszędzie pełno, wrodził się w ojca. Wyobrażam sobie, że będzie cię uwielbiał, zwłaszcza twoje wspaniałe włosy. Musisz uważać, żeby cię nie oskalpował. Witaj w Chase Park, Jessie.
- Nie mam wspaniałych włosów. Jest pani po prostu bardzo uprzejma, tak jak mówił James. - Ależ naturalnie, że masz cudowne włosy. Powiedz „dziękuję”, Jessie. - Dziękuję, proszę pani. Wkrótce Jessie szła za Sampsonem, który zabawiał ją rozmową o tym, że zawsze marzył o odwiedzeniu Kolonii. Nigdy dotąd nie widział Indian, a chciałby pożyczyć od nich dla swojej żony ich farby do malowania barw wojennych. Oświadczył, że to by ją ucieszyło. Tymczasem w Pokoju Zielonych Sześcianów Duchessa zwróciła się do męża: - To interesujące, Marcusie. Jak sądzisz, co takiego zaszło pomiędzy nią i Jamesem, co skłoniło ją do samotnej ucieczki aż tutaj? To, co zrobiła, jest tak głupie, że aż się nie mieści w głowie. - Mogę się z tobą założyć, że była w spodniach, dopóki nie znalazła się w pobliżu naszego domu i wtedy przebrała się w tę koszmarną sukienkę. Nie przejmuj się. Niedługo wszystkiego się dowiemy. Ciekaw jestem tylko, co powie Maggie na widok młodszej od siebie kobiety o włosach czerwieńszych od jej włosów? Maggie, od sześciu lat żona Sampsona, była wspaniała. Gapiąc się na nią Jessie mocniej otuliła się sukienką. Przynajmniej była umyta i leżała sobie na tym niewiarygodnym łożu z bladozłotym baldachimem, rozpiętym na czterech pięknie rzeźbionych, wysokich kolumnach. Przymknęła oczy. Jeśli się nie myliła, materac był z gęsiego puchu i miała wrażenie, jakby zapadła się w niebiańską chmurę. Nadal jednak nie spala. Jednocześnie odczuwała za duży strach i zbyt wielką ulgę. Suknia Maggie była piękniejsza niż suknia, jaką miała na sobie Duchessa, gdy Jessie po raz pierwszy ujrzała ją w tym zachwycającym Pokoju Zielonych Sześcianów. A co dopiero włosy Maggie. Były oszałamiające. - Czerwieńsze niż grzeszne namiętności - powiedziała swobodnie Maggie, gdy Jessie, wpatrując się w nią, wyrzuciła to z siebie. Dotknęła swych wspaniałych włosów i uśmiechnęła się. - Panienka też ma nie najgorszą czuprynę, panno Jessie. Może włosy panienki nie są tak płomiennie rude jak moje, ale są do przyjęcia. Ma panienka tyle tańczących wokół głowy loczków, które nie będą posłuszne nawet moim palcom, że... - Przerwała, przybierając pozę pełną zadumy. - Och, proszę mnie nazywać Jessie. Nie jestem żadną panienką. Masz rację, moje włosy nie słuchają się grzebienia. Będę czymś w rodzaju opiekunki Charlesa. - Tak, mój Sampson mówił mi, że masz nauczyć Charlesa wszystkiego o wyścigach, koniach czystej krwi, o Byerley Kingu... - Właściwie to o Byerley Turku. To koń, nie mężczyzna. - Szkoda. Mężczyźni są znacznie ciekawszym obiektem niż konie, chociaż pewnie opinia na ten temat jest podzielona. Myślę, że świetnie dasz sobie radę, bez względu na to, z jakiego rodzaju Turkiem będziesz miała do czynienia. Teraz jednak pozwól mi zobaczyć, co można zrobić z tą piękną czupryną. Dziś wieczorem będziesz jadła kolację z jego lordowską mością i z Duchessa. Dobrze wyszorowałaś włosy przy kąpieli? - O tak, były okropnie brudne - odparła Jessie siadając przed lusterkiem i przypatrując się szopie rudych loków. - Nic się nie martw, Jessie. Duchessa powiedziała mi, że będziesz mnie potrzebowała i widzę, że tak jest w istocie. Chce, żebym nadała ci klasę. Dobrze, że jestem taka utalentowana. Czy wspominałam ci już, że byłam aktorką, zanim ocaliłam życie panu Badgerowi w Plymouth? Ach, nie poznałaś jeszcze pana Badgera i pana Spearsa. Na pewno ich poznasz. - James opowiadał mi bardzo wiele o wszystkich. Mówił, że jesteś bardzo piękna.
W rzeczywistości James powiedział, że widok Maggie odbierał mu mowę od czasu, gdy miał dwadzieścia lat, a Maggie dała mu klapsa w pupę. - Tak, James jest miły. Wyrósł na porządnego człowieka. Wszyscy jesteśmy z niego bardzo dumni. A te jego zielone oczy działają na zmysły. Czy zauważyłaś może, jakie ma długie rzęsy? A te jego jasne włosy, lekko falujące? Przystojny mężczyzna z tego naszego Jamesa i urósł taki duży, prawie tak duży, jak jego kuzyn, hrabia. A teraz odpocznij sobie, zamknij oczy. A ja zacznę swoje czary. - James naprawdę ma piękne zielone oczy - powiedziała Jessie. Miała przymknięte powieki, toteż nie dostrzegła, że na dźwięk tych rozmarzonych słów Maggie uśmiechnęła się. Ku zaskoczeniu Jessie, Maggie nie od razu zaczęła rozczesywać jej włosy. Najpierw rozsmarowała jej na twarzy słodko pachnący krem. - Prawda, że przyjemnie? Duchessa mi powiedziała, że ponad sześć tygodni spędziłaś na statku. Powietrze morskie nie jest dobre dla cery damy. Ten krem przywróci jej miękkość. Będziemy go stosować codziennie. Będziesz nim także smarować resztę ciała po każdej kąpieli. Jak na osobę z Kolonii, masz ładną cerę, Jessie. A teraz zobaczmy, co zrobić z twoimi włosami. Jessie czuła się jak głupiec, Nie chciała opuszczać swojego pokoju, który był wspanialszy nawet od sypialni mamy w domu. Maggie poinformowała ją, że pomieszczenie nosi nazwę Pokoju Jesiennego, ze względu na cudowne odcienie złota na zasłonach i narzucie na łóżko. I taki pokój oddano piastunce Charlesa? Nie miała ochoty przejść długim, szerokim korytarzem, wzdłuż którego w niszach stały nagie greckie rzeźby, a na ścianach wisiały portrety przodków Wyndham ów. Starała się nie nadepnąć na brzeg tej niewiarygodnej sukni, którą przysłała jej Duchessa, i nie przewrócić się pod którymś z tych pięknych obrazów. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, była już bliska paniki. Cała się trzęsła. Po otworzeniu drzwi ujrzała wysokiego, starszego pana, ubranego niezwykle elegancko. Miał gęste, czarne włosy, przetkane srebrem, i ciemne oczy, którymi spokojnie ją zlustrował. Uśmiechnął się do niej. - Przyszedłem, aby sprowadzić panią na dół, panno Warfield. Duchessa sądziła, że może będzie się pani czuła pewniej, opierając się o moje ramię, niż maszerując sama wzdłuż portretów tych wszystkich Wyndhamów, które, jak twierdzi, doprowadzają ją do pasji. - Dziękuję panu. - Ostrożnie przyjęła podane jej ramię. - Mam na imię Jessie. - Wy, pochodzący z Kolonii, jesteście tacy bezpośredni, ale to takie czarujące. Głowa do góry. Już lepiej. Wyobrażam sobie, jak bardzo pan James martwi się o panią. - O nie, nie obchodzę go, on... - Tak? - Przepraszam. Z pewnością nie interesuje pana, że James nawet nie wie, że żyję. Przypuszczam, że może istotnie troszeczkę się martwi, gdyż przyczynił się do mojego upadku. - Ciekawe to zagadnienie, upadki. Czy pani byt jakiś szczególny, czy też zwyczajny? Wybuchnęła śmiechem. Śmiała się i śmiała, trzęsła ze śmiechu, a Imponująca Osobistość u jej boku jedynie uśmiechała się łagodnie. - Czy wie pan, że nie śmiałam się chyba od dwóch miesięcy? Boże, co za wspaniale uczucie. - Pozwolę sobie zauważyć, że będzie się pani śmiała jeszcze więcej, kiedy jutro pojeździ sobie konno.
- Pojeżdżę? Tak jak w domu? Och, nie, proszę pana, z pewnością hrabia i hrabina nie są aż tak liberalni wobec swojej służby, a ja przecież jestem służącą. W Ameryce byłabym pracownikiem, ale tu, naturalnie, jestem tylko służącą, która się w ogóle nie liczy. - Jada pani z hrabią i hrabiną. - To co innego. Chcą tylko dowiedzieć się wszystkiego o Jamesie. Stęsknili się za nim. - Owszem, to interesujący człowiek. Wiele przeszedł w życiu, ale przetrzymał wszystko i wyszedł z tego jeszcze silniejszy. - Tak, wiem o śmierci jego żony i dziecka. - To była jedna rzecz, to prawda. Ale teraz proszę uważać, te schody potrafią być zdradliwe dla niewiast, a także dla mężczyzn, jeśli za dużo wypiją. Jessie nie odezwała się już, dopóki Imponująca Osobistość nie sprowadziła jej na sam dół wspaniałych dębowych schodów. W ogromnym holu z czarnobiałą, marmurową posadzką, czuła się jak prowincjuszka. Dawno zapomniała o śmiechu. Rozejrzała się wokół i ogarnął ją ten sam strach, który poczuła wchodząc przez podobne do katedralnych, dwuskrzydłowych drzwi, zaopatrzonych w potężne kołatki w kształcie lwich głów. - Nigdy nawet nie wyobrażałam sobie istnienia takiego domu, jak ten, proszę pana. - Przyzwyczai się pani. Będąc dzieckiem Duchessa nienawidziła go, uważała, że jest zimny i przytłaczający, teraz jednak jest z niego naprawdę dumna. Proszę pozwolić się zaprowadzić do hrabiego i Duchessy. Dziś wieczorem są w małym złotym saloniku. Pan Sampson sądził, że będzie się tam pani czuła swobodniej w czasie pierwszego wieczoru w Chase Park. - James mi mówił, że hrabia nazwał ją Duchessa, kiedy miała dziewięć lat. - Tak, to prawda. - Czy jest pan tutaj gościem? Czy także jest pan hrabią? A może księciem? - Nic mi o tym nie wiadomo. Teraz jednak chciałbym, żeby pani podniosła głowę do góry, wyprostowała plecy i uśmiechnęła się. Proszę się zachowywać tak, jakby była pani królową Ameryki, która raczyła złożyć tu wizytę. Spróbuje pani? Jessie przełknęła z trudem. - Postaram się. Nie idzie pan ze mną? - Nie dzisiaj. Zobaczymy się jutro. - Dziękuję panu. - Bardzo proszę.
ROZDZIAŁ 12 Jessie nie mogła w to wszystko uwierzyć. Oto siedziała na krześle ogromnej wartości, które musiało mieć setki lat, trzymając srebrny widelec, ważący tyle, co jej ręka i łowiąc nim zielony groszek, przetaczający się na talerzu, mającym na sobie więcej złota niż stopione razem wszystkie obrączki w Baltimore. Uświadomiła sobie, że nie znajduje się na sali bankietowej ratusza, ale w przytulnej, małej jadalni, nie większej od obszernego saloniku matki. Ściany pomalowane były na żółto. Frontową ścianę zajmowały okna, przy których srebrzyste zasłony zsunięte były na bok, ukazując równo skoszony trawnik, w oddali stapiający się z dębowym lasem. Uszu jej dobiegi przedziwny odgłos, który tak ją zaskoczył, że aż upuściła widelec. - Nic się nie stało - powiedziała Duchessa. - To tylko Fred. - Fred? - Paw. Aktualnie zakochał się w Clorindzie, ona jednak nie chce mieć z nim nic wspólnego. To płocha, mała, brązowa samica pawia. Fred nieustannie rozkłada swój wspaniały ogon, ale niestety, nie ma szczęścia. Teraz skarży się nam. Po prostu zignoruj go. - Dobrze. - Zignorować zakochanego pawia? Cóż, była w Anglii, musi więc dostosować się jeszcze do wielu dziwnych rzeczy. - Podoba ci się to, co Maggie zrobiła z twoimi włosami? - zapytał hrabia. Z zakłopotaniem uniosła rękę ku grubym warkoczom, owiniętym wokół i splecionym tak, że tworzyły koronę na czubku głowy. - A teraz pora na pukle, jak je nazywam - zakomunikowała Maggie - aby złagodzić efekt wokół twej słodkiej buzi. O tak. Puść je swobodnie i pozwól się kręcić, jak chcą. - Zupełnie nie czuję się sobą - powiedziała Jessie. - Z męskiego punktu widzenia, wyglądasz prześlicznie - oświadczył hrabia, nabierając na widelec kawałek baraniego udźca w białym sosie i przymykając z błogością oczy. Uśmiechnął się. Wybacz mi, ale dziś gotował Badger. Chciał przygotować specjalną kolację na twoją cześć. Jessie posłusznie spróbowała kawałek kotleta cielęcego, garnirowanego młodą marchewką i ryżem. Był przepyszny. Wzięła następny kawałek. I jeszcze jeden. - James opowiadał mi, że Badger potrafi prześcignąć mistrzostwem królewskiego kucharza z Carlton House. - Spróbuj ragout z kaczki z zielonym groszkiem - odezwała się Duchessa. - Tak, James zawsze twierdził, że kiedy Badger dla niego gotuje, to on umiera i trafia do raju obżartuchów. - Ach - powiedziała Jessie i przymknęła oczy tak jak uprzednio zrobił to hrabia. - W jaki sposób oboje pozostajecie tacy szczupli? Jeśli Jessie się nie myliła, hrabia uśmiechał się do Duchessy jak człowiek, który właśnie skradł całusa żonie kaznodziei. Jego żona wykrzywiła się do niego i powiedziała - Badger nie zawsze gotuje nam tak, jak dzisiaj. - To prawda - pospiesznie przytaknął hrabia. - Powiedz jednak, co naprawdę myślisz o Maggie i jej talentach?
- Maggie powiedziała, że wspaniale wyglądam. - W jej glosie było tyle niedowierzania i całkowitego zdumienia, że i hrabia, i Duchessa wybuchnęli śmiechem. - Bo naprawdę wyglądasz wspaniale - stwierdził hrabia. - Skosztuj pstrąga po genewsku. Splendoru dodaje ci też suknia. Duchessa, ze swoją jasną cerą i ciemnymi, prostymi włosami wyglądała w niej zawsze blado. Tak, do twarzy ci w tej szmaragdowej zieleni. Zdumiony jestem tylko, że nie znalazła się w szafie Maggie. - Maggie zdecydowała się pozwolić Jessie ją przymierzyć - wyjaśniła Duchessa. - Zaznaczyła jednak, że jeśli Jessie nie wykorzysta jej należycie, zabierze ją, gdy Jessie będzie spała i sama będzie ją nosić, gdyż jest to całkiem niezła suknia i zasługuje na to, aby się w niej pokazywać. Czy Maggie była przekonana, że dobrze wyglądasz w tej sukni, Jessie? - Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i tylko coś mruknęła. - Świetny znak - powiedział hrabia. - Ale wspomniałaś, że byłaś dżokejem. - Tak, muszę się do tego przyznać, bo i tak się już wygadałam. Jestem pewna, że macie tutaj doskonałych dżokejów właściwej płci. - Praca piastunki bardzo różni się od bycia dżokejem - odezwała się Duchessa. - Czy jesteś przekonana, że chcesz zajmować się Charlesem? - On się strasznie ślini, Jessie - dodał hrabia. - Tylko nie przy Spearsie. Nigdy nie zapluwa Spearsa. To niesprawiedliwe. Patrzy na mnie, w oczach pojawia mu się ten diabelski błysk i ślina zaczyna mu lecieć z buzi w chwili, gdy tylko znajdzie się u mnie na rękach. Na dodatek teraz jeszcze ząbkuje. Lubi mnie gryźć w brodę. - Gryzie wszystko, co niewystarczająco szybko się porusza. - Niecierpliwie czekam na spotkanie z nim. Przykro mi, naprawdę nigdy nie miałam zbyt wiele do czynienia z małymi dziećmi, ale kocham młode źrebaczki. Bawię się z nimi, wyczesuję, mówię do nich i... - Co za ulga. To właściwie to samo, prawda, Duchesso? - Niemal dokładnie to samo - powiedziała Duchessa. - Muszę cię także ostrzec, Jessie. Brat Charlesa, Anthony, skończył właśnie sześć lat. Będzie zazdrosny, że Charles ma ciebie. Będziesz więc miała ich obu uczepionych twojej spódnicy. Jessie błysnęły oczy. - Czy Anthony jeździ konno? - Jak maty centaur - odparła z uczuciem Duchessa. - Może mogłabyś zostać jego końską opiekunką. - Tak - rzekł hrabia. - Mogłabyś powiedzieć mu wszystko o tym, że większość koni to berbery, sprowadzone poprzez Francję z Afryki. - O tak - zawołała Jessie, zapominając o pysznej kolacji, o wspaniałym dywanie, na którym spoczywały jej obute w tanie trzewiki stopy, o fakcie, że jest mieszkanką Kolonii, przebywającą w towarzystwie osób spokrewnionych z rodziną królewską. - Byłoby wspaniale. Nie macie nic przeciwko temu? - Zupełnie nic - odparł hrabia. - A oto i Badger, chodź wysłuchać pochwał. Badger, to jest Jessie Warfield, przyjechała do nas zza oceanu. Przyjaźni się z Jamesem. Był brzydki i duży, miał ogromne dłonie, szopę siwych włosów na głowie i szeroki uśmiech. Ubrany był jak dżentelmen, który przypadkiem natknął się na ogromny, biały fartuch i przewiązał się nim w pasie.
- Ty jesteś Badger? - Ano, to ja. Smakowała pani zupa a la julienne? - O tak. - A gotowana baranina z białym sosem? - Doceniła każde danie, Badger. A co masz jeszcze? - Pudding Nesselrode’a, milordzie. Podał pudding, a tymczasem trzej lokaje zręcznie i cicho zebrali talerze i położyli czyste, nie mniej złocone niż poprzednie. Kiedy skończył, skinął na Sampsona, dał znak lokajom i powiedział: - Jutro porozmawiamy, panienko Jessie. Proszę dobrze wypoczywać w nocy. Panicz Anthony będzie tak niecierpliwie czekał na spotkanie z panią, że zdolny będzie wpaść do pani sypialni i wskoczyć na panią. Oczywiście wszystko dlatego, że jest pani Amerykanką. Przyjrzy się pani dokładnie, żeby sprawdzić, czy nie ma pani dodatkowego palca albo ucha. Dobranoc, milordzie, dobranoc Duchesso. Odszedł. Oddalili się również lokaje. Sampson powiedział: - Dobranoc. Niech pani weźmie pod uwagę, Jessie, co powiedział Badger. Panicz Anthony to dzika małpka. - Będę pamiętała - odparła Jessie patrząc, jak Sampson opuszcza małą, używaną na co dzień jadalnię, w której, była tego pewna, można było usłyszeć echo. - A teraz - zabrał głos hrabia, siadając z powrotem na krześle - zanim przeniesiemy się do saloniku na niebywałą kawę Badgera, opowiedz nam, co zaszło między tobą i Jamesem, co zmusiło cię do ucieczki do obcego kraju. Przeniosła wzrok z jednego na drugie i wyrzuciła z siebie: - Nie chciałam jechać do ciotki Dorothy do Nowego Jorku. To młodsza siostra mojego ojca, małostkowa, nieprzyjemna i pobożna, która zawsze oczekuje wdzięczności za swoje uwagi o tym, jakim się jest złym człowiekiem. - Ja też bym nie brała pod uwagę możliwości udania się do niej - powiedziała Duchessa. Sprawia tak samo niemiłe wrażenie, jak matka Jamesa. - Matka Jamesa to istny postrach. Powoduje, że mam ochotę zapaść się pod ziemię. Raz oświadczyła mi wprost, że jestem złośliwa i należałoby mnie wychłostać. Potem usiłowała się wykręcić, utrzymując, że źle ją usłyszałam i że powiedziała, iż jestem cierpliwa i że spódnica mi się wygniotła. Nie była wygnieciona, sprawdziłam. - Jessie westchnęła i dodała. - Nie było innego miejsca. Przepraszam, że zastukałam do waszych drzwi i zakłóciłam wasze życie. - Od czasu do czasu życie wymaga jakichś zakłóceń - oświadczył hrabia. - Popadliśmy w takie piekielne samozadowolenie. Zakłócaj, ile chcesz, Jessie. Co zaszło między tobą i Jamesem? - Wszyscy widzieli mnie leżącą na Jamesie w ogrodzie Blanchardów, ale naprawdę go nie całowałam, naprawdę, chciałam tylko sprawdzić, czy jest przytomny, więc klepałam go po twarzy i może oddychałam za blisko jego ust, nie wiem już teraz tego na pewno, James ma piękne usta, chociaż to już nie ma znaczenia, bo widzicie, straciłam dobrą opinię. James nie, bo jest mężczyzną. Co miałam robić? James mnie nie chce. Nikt mnie nie chciał, z wyjątkiem jednego człowieka, który nie jest dżentelmenem i zaatakował mnie na wyścigach i usiłował mnie zniewolić. Jednak James mnie ocalił. Dałabym sobie sama radę, ale wyobraźcie sobie, proszę, że ten człowiek przyłożył mi nóż do gardła. James był potwornie wściekły, chociaż to niczego nie zmienia. Naprawdę mi przykro. - Rozumiem - odezwała się Duchessa - Może jednak mogłabyś nam wytłumaczyć, co robiłaś na Jamesie? Jessie głęboko wciągnęła powietrze, po czym zrelacjonowała smutny przebieg wydarzeń.
- I w ten sposób masz zrujnowane dobre imię - powiedział hrabia. - Tak. To niesprawiedliwe, że to samo nie dotyczy również mężczyzny. - Cóż - zauważył hrabia - mężczyzna powinien poślubić kobietę, jeśli przyłapano go leżącego pod nią. Prawda, Duchesso? - Zwykle taki jest bieg rzeczy. - James postąpiłby tak, lecz wiem, że nawet mnie nie lubi. Nigdy bym mu tego nie zrobiła. - Rozumiem - powiedziała Duchess, patrząc Jessie głęboko w oczy. Piękne zielone oczy, nieco jaśniejsze niż Jamesa, przepełnione bólem o wiele za dużym, jak na siły istoty tak wrażliwej, jak Jessie Warfield. Była zachwycona, kiedy Jessie wkroczyła do saloniku dumnie, a jednocześnie ze strachem, pałając chęcią pokazania swojego nowego wcielenia, walcząc równocześnie z mdłościami. Powiedziała jej, że wygląda ślicznie, co Jessie potraktowała jak niezasłużony komplement. Lecz Duchessa się nie zrażała. Nadal miała zamiar pomagać Jessie w nabieraniu pewności siebie. Może tylko tego jej brakowało, pewności siebie i odrobiny treningu. Duchessa chciała zobaczyć Jessie na końskim grzbiecie. Maggie wykonała dobrą robotę. Jessie nie była klasyczną pięknością, ale w jej zielonych oczach kryła się inteligencja, a linia ust sygnalizowała naturalne poczucie humoru. Miała cudownie białe zęby i zarys szczęki, świadczący o uporze jeszcze większym, niż upór Jamesa. Była wysoka i szczupła, ładnie się nosiła. Miała piękną, jasną skórę, a piegi na nosie Duchessa uznała za czarujące. Co było nie w porządku z Jamesem? Chyba nie mógł być nadal w żałobie po Alicji, zmarłej trzy lata temu? Kiedy Jessie uniosła powieki, zobaczyła parę ciemnoniebieskich oczu w odległości zaledwie paru centymetrów od swojej twarzy. Wrzasnęła. - Ciii - odezwał się bardzo młody, męski głosik. - Przyjdzie Spears, weźmie mnie pod pachę i wyniesie, jeśli nie będziesz cicho. Nie chciałem cię przestraszyć. To było dziecko, mówiące z tym śmiesznym akcentem, z którym mówili wszyscy mieszkańcy tego dziwnego kraju. - W porządku - zgodziła się. - Będę cicho. Nie rozumiem, co mnie tak przeraziło. Przecież nie przytknąłeś swojego nosa do mojego. Nie znoszę ludzi, którzy wrzeszczą. - Ja też. - Jesteś dość ciężki. Może mógłbyś przesunąć się troszkę na bok? - Oczywiście. Czy teraz jest lepiej? Jessie znów była w stanie oddychać. Przyszło jej do głowy, że pierwszym powodem, dla którego się obudziła, było zsinienie z braku powietrza. - Dużo lepiej. A teraz... - Bardzo śmiesznie mówisz, jak wujek James, kiedy przyjeżdża do domu i jeszcze sobie nie przypomni, jak powinno się mówić. Tatuś twierdzi, że to dlatego, iż przyjeżdża z dzikiego kraju i musimy go stale na nowo cywilizować. Zawsze pomagam wujkowi Jamesowi nauczyć się na nowo mówić po angielsku. - Ty jesteś Anthony. - Tak. Nazwano mnie tak po Anthonym Wellesie, hrabim Clare, który był bliskim przyjacielem mojego dziadka. Nigdy nie widziałem żadnego z nich, ale podobno hrabia Clare był eleganckim dżentelmenem, połowę roku spędzającym we Włoszech, a połowę w Anglii. Jessie rozbudziła się już zupełnie. Zachwycił ją ten potok wynurzeń płynący z ust małego chłopca,
który, kiedy dorośnie, będzie na pewno nie mniej przystojny niż jego ojciec. - Twoja mama powiedziała mi, że jeździsz konno jak centaur. - Naprawdę mama tak powiedziała? Jak centaur? Jesteś pewna, że się nie przesłyszałaś, bo jesteś Amerykanką? - Daję słowo, że dobrze usłyszałam. A teraz Anthony, jestem Jessie. Chcę być piastunką Charlesa i twoją opiekunką w czasie konnych przejażdżek. Wiesz, ja również jeżdżę jak centaur, a nawet startuję w wyścigach. - Poważnie? Mamusia mówiła, że ciotka Frances jest jedyną znaną jej damą, która czasami brała udział w wyścigach. - Wymieniasz wiele imion, z jakimi się wcześniej nie zetknęłam. Daj mi troszkę czasu, żebym się nie pogubiła, Anthony, i nie wymieniaj więcej niż jednego nowego imienia dziennie, dobrze? - Powinienem był wiedzieć, że będziesz zamęczać biedną Jessie. - Tata! - Anthony przetoczył się przez łóżko i z nocną koszulą powiewającą wokół kostek popędził w stronę drzwi, w których stal jego ojciec, ubrany w strój do konnej jazdy i cudowne czarne buty, wypolerowane jak lustra. Hrabia wysoko podniósł syna, potem opuścił go na dół, żeby uściskać go i pocałować. - Twoja mama podejrzewała, mój chłopcze, że mogłeś się wymknąć Spearsowi. Spojrzał na Jessie, usiłującą nakryć się kołdrą po samą brodę, - Zastanawialiśmy się, czy nie zamknąć go na dzisiejszą noc w lochu, ale Anthony opanował sztuczkę z drżeniem podbródka, na którą wszyscy służący zawsze się nabierają. Nigdy nie dają mu spędzić w lochu więcej niż pięć minut. I co mamy zrobić? Znalazłem go jednak dokładnie tam, gdzie mówiła jego mama. Anthony, chyba nie obudziłeś Jessie, prawda? - Och, nie - pospiesznie rzuciła Jessie. - Obudziłam się sama i zobaczyłam Anthony’ego stojącego w drzwiach i czekającego na jakiś ruch z mojej strony. Anthony obrzucił ją aprobującym spojrzeniem i powiedział: - Ona śmiesznie mówi, zupełnie jak wujek James. Czy możemy ją zabrać na przejażdżkę, tatusiu? Twierdzi, że jest dobra. Mówiłem jej o ciotce Frances, ale stwierdziła, że za dużo imion ma do przetrawienia i że muszę zwolnić. - Doskonały pomysł. Idź teraz do Spearsa, żeby cię ubrał. Po śniadaniu wszyscy pojeździmy konno. Anthony jeszcze raz uścisnął tatę za szyję i opuścił się na nogi. - Spotkamy się na śniadaniu, Jessie - zawołał, przemykając za ojcem i wypadając za drzwi. - Jest twoim wiernym odbiciem, milordzie - powiedziała Jessie. - Kiedy dorośnie, będzie pogromcą serc całych tabunów kobiet. - Postaram się nie przejmować, że znalazłam cię w damskiej sypialni, milordzie. - To była Duchessa, ubrana w śliczny, ciemnoniebieski strój do konnej jazdy i intensywnie niebieski kapelusz ze strusim piórem, opuszczającym się łukiem na policzek. Nigdy w życiu Jessie nie widziała nikogo piękniejszego. Zresztą widząc ich oboje obok siebie zauważyła, że są wyraźnie podobni do siebie. W końcu byli kuzynami. Pięknymi kuzynami. - Dzień dobry, Jessie. Jak spałaś? - Jak kamień - odparła Jessie, nie mogąc opanować ziewnięcia. - Zabiorę mojego męża z twojego pokoju, żebyś była w stanie wykąpać się i ubrać. A oto i Ned z miską i wodą. Czekamy na ciebie na dole. - A co z Charlesem? - W przeciwieństwie do swojego brata - powiedział hrabia - Charles jeszcze nie do końca pojął,
że jesteś tu dla niego i dlatego w tej chwili, niczym się nie przejmując, czka na rękach innej niani po niemal godzinnym posiłku, na który pozwoliła mu obecna tu Duchessa. Maggie wkroczyła do sypialni dwadzieścia minut później, gdy Jessie skończyła zaplatać włosy w sposób identyczny, jak jej się wydawało, do tego, w jaki poprzedniego wieczoru robiła to Maggie. Maggie niosła pod pachą strój do jazdy konno z ciemnozielonego aksamitu. Maggie przyjrzała jej się przez chwilę, po czym powiedziała: - Usiądź na moment, Jessie. Wydaje mi się, że odniosłaś połowiczny sukces. Jessie usiadła. - Otóż, mój skarbie, wcale nie chcesz wyglądać tak niebywale pięknie, jak ja wyglądam przez cały czas. Temu domowi i mojemu mężowi zawdzięczam, że jestem jak perła w ciągu dnia i jak diament wieczorem i w nocy - cóż, tego nie potrzebujesz jeszcze wiedzieć. Ale ty, Jessie, nie jesteś do mnie podobna. Nie chcesz całymi dniami zaplatać warkoczy. Zależy ci na wygodzie. Zachowajmy więc misterne uczesania na wieczór. Co sądzisz o jednym warkoczu na dzień? Popatrz, jak się to prosto robi. O tak. Teraz go owiniemy wokół głowy i przypniemy spinką. To nic trudnego. Na koniec dajesz włosom trochę swobody. - Maggie przyjrzała się gładko ściągniętym do tyłu włosom, wzięła grzebień i rozluźniła upięcie włosów na czubku i po bokach głowy Jessie. Potem ułożyła oswobodzone pasma w luźno wijące się wokół twarzy kosmyki. Jeden z nich opadał na ucho i łaskotał, lecz Jessie doszła do wniosku, że się do tego przyzwyczai. Zapatrzyła się w swoje odbicie. To było zdumiewające. - Widzisz, tylko tyle musisz zrobić. Jutro spróbujesz sama, a ja będę się przyglądać. - Dziękuję, Maggie. Nie mogę wprost uwierzyć w tak ogromną różnicę w wyglądzie. O, znowu chcesz wysmarować mi twarz kremem. - Tak, i tym razem zostawię ci już krem. Używaj go rano i wieczorem przed pójściem spać. Gdybyś była mężatką, musiałabyś go stosować przed odwiedzinami męża w twoim łóżku. Mój Sampson powiada, że gdyby jeszcze Badger dołożył do kremu trochę wanilii, miałby ochotę go zlizywać... ale to nieistotne. Poczekaj tylko, aż założysz ten strój do konnej jazdy. Jego kolor powinien podkreślić barwę twoich oczu. - Nie mogę stale przyjmować strojów od Duchessy. - Och, ten akurat nie należy do Duchessy. Jest mój. Duchessa chciała ci pożyczyć kreację, niezbyt interesującą, całą z morelowego aksamitu, w której wyglądałabyś jak osoba cierpiąca na wątrobę. Nie, w tym stroju będzie ci do twarzy. Nie jeżdżę konno, ale kochany Sampson chce, żebym była wyposażona na każdą okazję. Żeby zrobić mu przyjemność, od czasu do czasu siadam na grzbiecie któregoś konia hrabiego i pozuję. To niebywale raduje Sampsona. Jestem jego Dalilą, rozumiesz. Kiedy kwadrans później Jessie wyszła ze swojej sypialni w należącym do Maggie stroju do konnej jazdy i butach Duchessy, czekał już na nią ten sam wysoki, przystojny dżentelmen. Uśmiechnął się do niej. - Świetnie pasuje - powiedział, podając jej ramię. - Naprawdę tak pan uważa? - Jeszcze tydzień wysłuchiwania prawdziwych komplementów, a będziesz pewna siebie niczym hrabia. Nie, to chyba nie jest najlepszy pomysł. Pomyślę jeszcze nad tym. Teraz zaś, proszę pozwolić się zaprowadzić na śniadanie. Jessie radośnie kroczyła u jego boku. Była pewna, że musi być ważną osobistością, która dla rozrywki postanowiła się z nią zaprzyjaźnić. Opuścił ją przed drzwiami do jadalni.
- Nie będzie pan z nami jadł śniadania? - Nie dzisiaj. Już skonsumowałem poranny posiłek. Baw się dobrze na przejażdżce, Jessie. Nie pozwól paniczowi Anthony’emu zjeżdżać z urwiska Monmouth, które znajduje się na krańcu wrzosowiska Fenlow. - Nie pozwolę. Uśmiechnął się do niej, obrócił z godnością na pięcie i odszedł. Nie zdążyła otworzyć drzwi. Ubrany w oszałamiającą, złotogranatową liberię lokaj smyrgnął do przodu jak wąż i otworzył przed nią drzwi. A więc to było śniadanie en familie, pomyślała, zmuszając się do stania bez ruchu, podczas gdy ten sam lokaj odsuwał dla niej krzesło. Anthony był podniecony, wymachiwał plasterkiem bekonu, nabitym na widelec, i dyskutował o swoim kucyku. - Mój Boże! Na dźwięk zdumionego głosu hrabiego Jessie szybko uniosła głowę. - Mój Boże - powtórzył. - Czyż ona nie jest absolutnie zachwycająca, Duchesso? - To te rude włosy, Jessie. Mój mąż czuje pociąg do rudych włosów. - Co to znaczy pociąg, mamo? - To nowy pokarm dla koni - odparł hrabia i roześmiał się. - Twoja mama uważa, że to najlepsza karma, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Chyba miałaby ochotę sama ją jeść. Duchessa cisnęła w męża kawałkiem grzanki. Nie zdążyła jej jeszcze posmarować. - Jessie nie jest jeszcze mężatką, milordzie, uważaj więc na to, co mówisz, bo inaczej źle się to dla ciebie skończy. Hrabia zwrócił się do Jessie, wydawał się zamyślony: - Czy wiesz, że w ubiegłym miesiącu rzuciła we mnie talerzem? Z jajkami. Na szczęście nie nauczyła się strzelać od czasu, gdy została moją żoną, toteż ucierpiała jedynie moja marynarka. Nawet nie wyprowadziło to z równowagi Spearsa. Uśmiechnął się tylko i zauważył, że poprawiła się jej celność. - Co uczyniłeś, milordzie, żeby sobie zasłużyć na talerz z jajkami lądujący na tobie? - Mów do mnie Marcus. Co zrobiłem? Zupełnie nic. Nic absolutnie sobie nie przypominam. - Przypomnę ci później, kochanie - rzuciła Duchessa, zerkając na swojego synka, który wpatrzony był w ojca. Jessie zaciekawiło, czy talerz się stłukł. Naturalnie miała nadzieję, że nie. Pewnie był więcej wart, niż cała stajnia ojca. Przyglądała się na zmianę Duchessie i Marcusowi. Duchessa karciła Anthony’ego za to, że wpychał sobie owsiankę do buzi jak jakiś mały dzikus. Tymczasem jego tatuś połykał owsiankę jak wielki dzikus. Miała szczęście. Więcej nawet niż szczęście, szczęście wróciło do niej we właściwym momencie. Postara się być dobrą opiekunką Anthony’ego i dobrą piastunką Charlesa. Piekielnie brakowało jej Jamesa, niech go szlag trafi.
ROZDZIAŁ 13 W piątkowy wieczór, półtora tygodnia po przybyciu Jessie do rezydencji, hrabina i hrabia organizowali przyjęcie. Otrzymała zaproszenie. Była ich gościem, a nie piastunką Charlesa czy opiekunką w czasie konnych przejażdżek Anthony’ego. Zgodziła się, przekonana podnieceniem w pięknych oczach Duchessy. A kiedy hrabia podarował jej suknię z najdelikatniejszego żółtego jedwabiu, mocno wyciętą na piersiach, z długimi, opinającymi przeguby rękawami, miała ochotę się rozpłakać. Nigdy w życiu nie widziała tak pięknego stroju. Wątpiła nawet, czy ktokolwiek w Baltimore mógłby sobie choćby wyobrazić istnienie takiej sukni. Maggie ułożyła jej włosy, splatając ze sobą i upinając na czubku głowy trzy warkocze. Pozostałe pasma przewlekła przez opaskę i pozwoliła opaść kaskadą loków, sięgających połowy pleców. Loki opuszczały się na szyję i po bokach twarzy. A ona siedziała i przypatrywała się sobie w lustrze. - Teraz jeszcze odrobina kremu na wargi. - O Boże, moja matka dostałaby apopleksji. - Czyż więc nie wspaniale się składa, że ty jesteś tutaj, a jej tu nie ma? - Maggie, czy to możliwe? Czy wszystkie piegi znikły? - Nie, została czarująca cienka smużka maleńkich żołnierzyków, tak je nazywam, maszerujących po twoim nosie. Są rozkoszne. Już to sobie wyobrażam, jak dziś wieczorem wszystkie młode damy zauważą je i po powrocie do domu namalują sobie podobne na nosach. A teraz ta suknia. Twoje piersi prezentują się zupełnie nieźle. Przyniosłam kilka chusteczek do nosa, żeby ewentualnie wypchać ci biust, ale nie będą potrzebne. Pan Spears oświadczył, że nie chcemy zanadto eksponować rowka między piersiami, ale że jakiś powinnaś jednak mieć. Tak, spodoba mu się. I żadnych piegów na twoich ślicznych ramionach. Są prawie tak jasne, jak moje, z tą tylko różnicą, że moje mają bardziej kremowy odcień, bo taką mam karnację, ale twoja też nie jest zła, Jessie. Jesteś gotowa. - Nie umiem tańczyć, Maggie. - Co powiedziałaś? - Nie tańczę. - O Boże. Ile nam zostało jeszcze czasu? - Za mało. Maggie zamyśliła się. - Mam pomysł - rzekła. - Zejdź na dół, Jessie, i nic się nie martw. Chcesz milo spędzić czas. Czekał na nią pod drzwiami jej sypialni, tak jak wiele razy od chwili jej przybycia do Chase Park. W swoim wieczorowym stroju, w krawacie tak białym jak biel jego zębów, prezentował się imponująco. Zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Przyłapała się na tym, że wstrzymuje oddech, czekając na jego opinię. Odezwał się w końcu, pocierając brodę długimi palcami: - Maggie wykonała świetną robotę. Jesteś gotowa, aby poznać naszych znamienitych sąsiadów. Chciałbym, żebyś nie zapomniała o swoim czarującym sposobie wymawiania słów. Abyś go podkreślała. Musisz im pokazać, że jesteś inna, być może nawet lepsza niż oni. Czy potrafisz to zrobić, Jessie?
Spojrzała na tego człowieka, który musiał być przynajmniej księciem, i zapytała: - Naprawdę wierzy pan, że potrafię? - Naprawdę. Podaj mi swoje ramię i pozwól się sprowadzić po schodach. Tym razem nie spytała, czy będzie ze wszystkimi na kolacji. I tylko na dole reprezentacyjnych schodów uśmiechnęła się do niego i powiedziała: - Dziękuję panu. - A teraz - odezwał się hrabia, biorąc ją w objęcia - będziemy tańczyć walca. Mamy czas na jedną lekcję przed nadejściem gości. Maggie donosi, że jesteś pojętna i szybko się nauczysz. Sampson grał na fortepianie. Grając, mocno akcentował co trzeci akord. Jessie była przerażona i zachwycona jednocześnie. Co prawda hrabia niemal przez cały czas praktycznie niósł ją w objęciach, ale pod koniec walca prawie pojęła, w czym rzecz. - Musisz się rozluźnić i zaufać partnerowi - powiedział. Potem zmarszczył brwi. - Hmm, zaufanie to może za dużo powiedziane. Wielu mężczyzn to tępe kołki, stale będą deptać ci po nogach. Inni to wszetecznicy, którzy nie umieją trzymać rąk przy sobie. Powiem ci, z kim tańczyć, dobrze? Jessie zgodziła się. Kolację podano w głównej jadalni. Była na dwanaście par, do stołu podawał tuzin lokajów, na stole zaś jedzenia było więcej, niż Jessie kiedykolwiek zdarzyło się widzieć w życiu. Siedziała pomiędzy hrabią Rothermere, dżentelmenem, który opiekował się stadniną Jamesa w czasie jego pobytu w Ameryce, i niejakim panem Bagleyem, miejscowym proboszczem, którego głównym zainteresowaniem była normańska katedra w Darlington. Po pojawieniu się na stole gotowanego łososia w sosie homarowym, pieczonej baraniny i szpinaku, Philip Hawksbury, hrabia Rothermere, zwrócił się do niej: - Proszę tylko skosztować tego łososia. Dziś wieczorem gotował Badger, Bogu dziękować. Błagałem Boga, żeby tak się stało. Proponowałem mu wszystko, o czym zamarzy, byleby tylko przeniósł się do Rothermere, ale mi odmawia, a to przez tego przeklętego Marcusa i Duchessę. Mówiłem Badgerowi, że oboje z żoną jesteśmy tacy wychudzeni, że aż żebro stuka nam o żebro, ale uśmiechnął się jedynie i zaproponował mi spróbowanie swojej nowej potrawy. Ostatnio był to rodzaj pasztetu z ostryg. Miałem wrażenie, iż mój żołądek rozpłynie się ze szczęścia. Jessie roześmiała się, chociaż czuta się jak oszustka. Obserwowała Duchessę i usiłowała ją naśladować. Ale Duchessa była tak pełna wdzięku, tak całkowicie spokojna i pogodna, że nawet ruchem widelca z talerza do ust kierowała perfekcyjnie i naturalnie zarazem, bez zbędnego zastanowienia. Nie było sposobu, żeby mogła się zachowywać jak ona. Ulżyło jej ogromnie, kiedy Duchessa poprosiła panie do Pokoju Zielonych Sześcianów. Jessie poznała wszystkie damy, które nie miały pojęcia, jak się do niej odnosić. Ponieważ jednak Duchessa przedstawiła ją jako przyjaciółkę z Kolonii, zachowywały się z rezerwą, lecz życzliwie. Jessie podkreślała swój kolonialny akcent tak mocno, jak tylko umiała. Nie umiała zgadnąć, czy panie były tym zachwycone, czy też tego nie słyszały. Po chwili do przestronnego pokoju wkroczyli panowie i orkiestra zaczęła stroić instrumenty. Podczas pierwszego walca siedziała koło żony proboszcza, mocno wybijając rytm stopą. Drugiego walca przetańczyła z Marcusem, który, dla uniknięcia katastrofy, zaledwie trzy razy musiał ją unosić w powietrze. Potem przekazał ją w ręce hrabiego Rothermere. - Zatroszcz się o nią, Hawk. To dopiero trzeci walc w jej życiu. - Ha, gąska - rzekł hrabia Rothermere i obdarzył ją olśniewającym uśmiechem. Tańczył energiczniej od Marcusa, wirując z nią dokoła, aż zaczęła się głośno śmiać i z trudem łapać oddech.
Po skończonym tańcu odezwała się: - Hrabia powiedział mi, że będzie uważał i nie powierzy mnie tępakom i wszetecznikom. Nie wspominał nic o wulkanach, milordzie. - Nigdy tego nie robi - odparł Philip Hawksbury. - Świetnie ci idzie, Jessie. Bardzo dobrze. Trochę później udała się na górę z lodami dla Anthony’ego. Chłopiec siedział u” szczytu schodów, w każdej chwili gotów schować się w jakimś zakamarku na widok którejś z dam, zmierzających w stronę gotowalni. Ujrzawszy Jessie, powiedział: - Wyglądasz inaczej niż zwykle, Jessie. Masz bardzo czerwoną twarz. - To dlatego, że twój tata zatańczył mnie na śmierć. A tutaj masz lody od Badgera. Napomknął, że wie o tych czterech porcjach, które już zjadłeś i że to będzie ostatnia. - To zastanawiające, że Badger nie policzył dokładnie - zauważył ze zdziwieniem Anthony. Naprawdę to jest już szósta porcja, ale wszystkie były małe. Ciekaw jestem, dlaczego Badger pomylił się w liczeniu - nigdy wcześniej mu się to nie zdarzało. Kiedy wracała ze swojego pokoju, oblizywał palce. - Wspaniałe przyjęcie - powiedziała. - Wszyscy są dla mnie tacy mili. - Muszą być, bo inaczej mama i tata powiesiliby ich na hakach. Nie mogła się nie roześmiać. - Muszę już tam wracać. Czy to nie czas, żebyś szedł spać? - Jeszcze nie. Spears pozwolił mi na dodatkowe pół godziny. Mam zwłaszcza przyglądać się dżentelmenom. Kazał mi zrobić w myślach listę wszystkiego, co mówili i robili, a co moim zdaniem nie było właściwe. Mam mu ją przedstawić rano. - Czy sądzisz, że na twojej liście znajdzie się coś, co zrobił twój tata? - Pytałem o to Spearsa, a on powiedział, że mój tata jest wyjątkiem i należy go wyłączyć z wszelkich list. Pocałowała go na dobranoc i zaczęła schodzić w dół po ogromnych schodach. Usłyszała dźwięk kołatki przy frontowych drzwiach i zobaczyła, że Sampson, niezwykle okazale prezentujący się we wspaniałym wieczorowym stroju, otwiera wielkie drzwi. Stał tam James, z gołą głową, w długim, czarnym płaszczu, który powiewał na wieczornym wietrze. - Ach, wreszcie się pan zjawił, paniczu James - odezwał się Sampson. - Czy ten cholerny bachor jest tutaj, Sampsonie? - Jaki cholerny bachor, paniczu James? - Nie drażnij się już ze mną dłużej, Sampsonie. Jest tutaj, prawda? - Oczywiście, że jest. A gdzie miałaby być? Spojrzał w górę i dostrzegł ją. Przeniósł wzrok z powrotem na Sampsona. - Duchessa i Marcus wydają przyjęcie? - Tak, ale pański przyjazd nikomu nie sprawi kłopotu. Oczekiwano pana. Pan Badger bez wątpienia ma dla pana kolację. Czekał na pana z kolacją przez ostatnie trzy dni. Przedyskutowaliśmy wszyscy ten problem i doszliśmy do wniosku, że zjawi się pan w ciągu tygodnia od jej przyjazdu. - Powiedz mi tylko, czy z nią wszystko w porządku, Sampsonie. - James - powiedziała Jessie. Spojrzał na nią, potrząsnął głową i odwrócił wzrok. - Gdzie ona jest?
- James! Tym razem zrobił parę kroków do przodu i jeszcze raz jej się przyjrzał. - Jessie? - Tak. - Ty nie jesteś Jessie. W niczym jej nie przypominasz, ale masz jej głos. Co zrobiliście z Jessie? Zaczęła schodzić po schodach, powoli, bo nie miała wyboru. Nie chciała nadepnąć na spódnicę i skręcić sobie karku. A miała ochotę biec. Miała ochotę rzucić się na niego, mocno przytulić do siebie i nie puszczać, nawet na kolację Badgera. Dotarła do ostatniego stopnia. Podszedł w jej stronę i zatrzymał się dwa kroki od niej. Bacznie ją obserwował. - Witaj, James. Bardzo mnie zaskoczył twój widok. Przyglądał się jej bez słowa przez jeszcze jedną, trwającą niezmiernie długo, minutę. - Mój Boże, nie mogę w to uwierzyć. Spójrz tylko na siebie. Co ty z siebie zrobiłaś? Ach, wiem. Maggie zabrała się za ciebie. - Tak - odparła z wysoko podniesioną głową, czując się jak królowa, jak kobieta, którą James Wyndham mógłby podziwiać, której nawet mógłby pożądać, tak jak pożądał Connie Maxwell. Wszyscy się za mnie zabrali. - Wiedziała, że piersi ma okrągłe, białe, a dekolt sukni jest duży. Miała misternie ułożoną fryzurę i kaskada loków, opadających spod przepaski na plecy, na pewno wyglądała romantycznie. Loki opadały też po obu stronach twarzy, niemal sięgając ramion. Na ustach miała pomadkę. Nos przecinała jedna maleńka smużka piegów. Przyjrzała się sobie dokładnie, kiedy poszła do swojego pokoju. Wiedziała, że wygląda nie mniej zachwycająco niż każda z dam, walcujących w Pokoju Zielonych Sześcianów. Nawet ręce stały się delikatne po kremie Maggie. - Wyglądasz po prostu śmiesznie. Ze zdumienia zabrakło jej tchu. - Co powiedziałeś? Sampson wtrącił się gładko: - Czasami James popada w manierę charakterystyczną dla jego drogiej mamy, Jessie. Wierzę, że w rzeczywistości chciał powiedzieć, że wyglądasz ravissant, jak mawiają Francuzi. - Mocno minąłeś się z prawdą, Sampsonie - rzucił przez ramię James. - Moja matka znokautowałaby cię w pierwszej rundzie. A ty, moja panno, co u diabła sobie wyobrażasz? Z tymi ustami wysmarowanymi czerwoną szminką wyglądasz jak ladacznica. Twoje piersi, których istnienia nigdy nie podejrzewałem, omal nie wyskoczą z sukienki, zresztą może wypchałaś biust chusteczkami do nosa? Nie masz piegów. Dlaczego? Czyżbyś zamknęła się na dwa miesiące w ciemnym pokoju i poświęciła na kurację całą plantację ogórków? I popatrz na tę cholerną suknię. Nie możesz w niej nawet chodzić ze strachu przed nadepnięciem na przeklętą falbanę. Twoje włosy wyglądają, jakbyś za chwilę miała wziąć udział w średniowiecznej sztuce. Mogę się założyć, że boisz się choćby poruszyć głową w obawie, by wszystkie spinki nie powypadały z włosów. Mój Boże, masz podpięte włosy, ty! O co w tym wszystkim chodzi? Była zdruzgotana. Powiedziała tylko: - Mogę poruszać głową, nie niszcząc uczesania. James przeciągnął ręką po swoich włosach, po czym podszedł do Jessie i złapał ją za ramiona. Uniósł w górę i postawił z powrotem na marmurowej posadzce. - To wszystko nie ma sensu. Zapomnij, że coś mówiłem. Na chwilę straciłem głowę. Jesteś tutaj i jesteś cała i zdrowa. Modliłem się, żeby Marcus się tobą zaopiekował. Jesteś tak diabelnie
patetyczna, że nic wydawało mi się prawdopodobne, aby cię wyrzucił. - Nie jestem patetyczna, przynajmniej już teraz nic jestem, ale tobie i taksie nie podobam, prawda? Niech cię diabli wezmą, James, Marcus oświadczył, że jestem śliczna. To samo powiedział Sampson. I Maggie. - Tak twierdzą? Cóż, nie znali cię, kiedy miałaś czternaście lat. Nie widzieli, jak spadasz z drzewa niczym ustrzelona kaczka. Nie przyglądali ci się, jak żujesz źdźbło trawy w opadającym na oczy starym kapeluszu i nucisz piosenkę napisaną przez Duchessę. Nie czuli też zapachu ogórków, które miałaś rozsmarowane na całej twarzy. - A co to ma do rzeczy? Co to ma wspólnego z faktem, że teraz jestem piękna? Spójrz na mnie, James. Do licha, przyjrzyj mi się. - Przyglądam się. Bałbym się ciebie dotknąć, żebyś się nie rozpadła na drobne kawałeczki. A co Spears mówi o tym wszystkim? - Nie spotkałam jeszcze Spearsa. - Dziwne. Zwykle to Spears przewodzi tej bandzie manipulatorów. Gdzież on się podziewa, Sampsonie? - Jest tutaj, paniczu James. Niedokładnie tutaj, rozumie pan, to znaczy w tej chwili nie stoi tuż obok mnie, ale jest w rezydencji, tak jak powinien i zgodnie ze swoją wolą. James znów machnął ręką. Potem zmierzwił palcami końce włosów. - Jestem zbity z tropu, a Pan Bóg wie dobrze, że w czasie ostatnich siedmiu dni w kółko powtarzałem sobie, co mam ci powiedzieć. Teraz pogubiłem się w tym wszystkim, a wszystko przez ciebie, bo jesteś tak bardzo inna. Oczekiwałem, że będziesz sobą, a nie tą kobietą, której istnienia nie byłbym w stanie sobie wyobrazić. Czy na dodatek nosisz pończochy? Bez wahania Jessie uniosła piękną żółtą spódnicę i halkę, aby zaprezentować mu bladożółte, jedwabne pończochy. Oczy mu pociemniały. - Opuść z powrotem spódnicę. Zwyczajne „tak” w zupełności by wystarczyło. Nie masz pojęcia, jak należy się zachowywać. Jesteś taką samą damą, jak Duchessa ciemnym typem z Soho. Wyjaśnij mi teraz, Jessie, dlaczego uciekłaś? Tak, to było pierwsze pytanie, jakie zamierzałem ci zadać. Dzięki Bogu wreszcie sobie przypomniałem. Dlaczego, Jessie? - To głupie pytanie. Doskonale wiesz, że uciekłam dlatego, bo byłam skompromitowana. Wszyscy to wiedzieli. Glenda zapłaciła mi trzysta dolarów, żebym wyjechała. Obiecała też dać parę sukienek i płaszcz, ale nie dała. Sądziła, że wybiorę się do ciotki Dorothy do Nowego Jorku, ale nie pojechałam do niej. - Tak, to właśnie płaczliwym głosem oznajmiła wszystkim Glenda. Powiedziała, że uznałaś swoje niewłaściwe zachowanie i dlatego wyjechałaś, nie chcąc przysparzać rodzinie większego wstydu. Nigdy nie myślałem, że pojechałaś do ciotki Dorothy. Ta stara wiedźma sieje jeszcze większy postrach niż moja matka. Jesteś wariatką, Jessie, ale nigdy nie uważałem cię za głupią. Natychmiast wybrałem się do doków, gdzie dowiedziałem się, które statki odpłynęły do Anglii. „Flying Buttress” odpłynął w dniu twojego zniknięcia. Jeden z robotników portowych zapamiętał cię, widział cię bowiem wielokrotnie na wyścigach. Powiedział mi, że byłaś ubrana w spodnie i usiłowałaś wyglądać jak mężczyzna, ale nikogo nie udało ci się zwieść. Cholera, Jessie, nawet nie przyszło ci do głowy, żeby mi zostawić jakiś liścik. Albo twojemu ojcu. Zabrałaś tylko swoje przeklęte bryczesy i przepadłaś. Powiedziałem Oliverowi, że chcę cię dopaść w Anglii. Oświadczył,
że pragnie, byś wróciła. Nie rozumiem dlaczego, ale to prawda. - Tatuś może chce, żebym wróciła, ale Glenda ma rację. Nikt poza nim nie pragnie mojego powrotu. - To nonsens i nieprawda. Zanim dotrzemy do Baltimore, nikt już nie będzie nawet pamiętał, że leżałaś na mnie, trzymając ręce na mojej twarzy, a usta o centymetry od moich warg. - Właściwie, paniczu Jamesie - odezwał się Sampson, przesuwając się odrobinę bliżej ku Jessie - pan Spears, pan Badger, Maggie i ja gruntownie przedyskutowaliśmy tę sprawę i naszym zdaniem po powrocie do Kolonii Jessie nie zostanie tam zaakceptowana. Przynajmniej nie na dotychczasowych warunkach. - Muszę się zgodzić z tą opinią. Spójrz tylko na nią. Jej aktualny stan sprowadzi na nią niezliczoną ilość propozycji. Mężczyźni potracą wszystkie zmysły od samego patrzenia. To, jeśli Jessie się nie myliła, w żaden sposób nie było obraźliwe. - O jakich propozycjach mówisz? - Cicho bądź, Jessie. Odejdź, Sampson. A przynajmniej cofnij się trzy kroki. Nie zamierzam jej udusić, w każdym razie jeszcze nie teraz. Dziękuję. Jessie, to była najgłupsza rzecz, jaką zrobiłaś kiedykolwiek. Czekaj, pamiętam, jak w którejś gonitwie tak bardzo chciałaś ze mną wygrać, że zdecydowałaś się na skrót. Próbowałaś przeskoczyć drzewo, uprzedniej nocy wyrwane z korzeniami w czasie burzy, ale twój wierzchowiec nie dał rady i poleciałaś do rowu wypełnionego wodą. - Tak, jechałam wtedy na Ablu. Pamiętam, że śmiałeś się ze mnie tak bardzo, aż cię rozbolał brzuch. Pamiętam, że zatrzymałeś swojego konia, nie skończyłeś biegu i tylko stałeś na brzegu rowu, patrzyłeś na mnie i śmiałeś się bez końca. James z kolei pamiętał, że było mu aż niedobrze ze strachu, dopóki nie ujrzał jej całej, brnącej w głębokiej na metr wodzie, wyglądem przypominającej przemoczonego owczarka, z rudymi włosami oblepiającymi twarz. Dopiero wówczas opanował go śmiech.. Dopiero wtedy. Chrząknął. - Ale to należy do przeszłości, James. Teraz jestem tutaj i ty też tu się znalazłeś, więc chciałabym wiedzieć, dlaczego. - Nie obchodzi mnie zdanie twojego ojca ani czyjakolwiek opinia. Nie jestem odpowiedzialny za twoją kompromitację. - Jasne, że nie jesteś. Oświadczyłam to wszystkim, łącznie z tatą. - To nie ma dla niego najmniejszego znaczenia. Sprawił, że poczułem się koszmarnie winny. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko przyjechać tu za tobą i zabrać cię z powrotem do domu. Musiałem opuścić Maraton, zostawić Alicję, która, mam nadzieję, będzie się trzymała z dala od Mortimera Hackeya, musiałem zostawić Connie. Wszystko dla ciebie, Jessie, ty piekielna babo, której udało się postrzelić Mortimera Hackeya w stopę i spaść na mnie. - Ocaliłam ci życie, James. Uratowałam cię też przed Glenda. - To prawda, ale bez znaczenia. Ważne jest jedynie to, że nie planowałem przyjazdu do Anglii przed końcem roku, a jednak się tu znalazłem. Tylko po to, żeby cię zabrać do domu. - Nie jadę do domu. Nic się nie zmieniło, James, nic a nic. Nie mogę wrócić. - Wszyscy się z tym zgodziliśmy, paniczu Jamesie - wtrącił Sampson. - W obecnej sytuacji nie może wrócić. Jak już powiedziałem, wszyscy przedyskutowaliśmy tę sprawę i byliśmy tego samego zdania. - To prawda, James. Nikt nie chce mojego powrotu z wyjątkiem tamtego mężczyzny, który pozwolił sobie na nadmierną poufałość wobec mnie.
James wyrżnął pięścią w ścianę. - Zrobisz, co ci każę! - Przestań się wydzierać. Nie masz nade mną władzy. - Traktuj mnie jak zastępcę twojego ojca. Jestem jego wysłannikiem. - Ha. Wybij to sobie z głowy, James. Postąpię tak, jak będę chciała, a mam ochotę tutaj zostać. Teraz jestem tu zatrudniona. Mam pracę i obowiązki. Nie waż się mnie lekceważyć, Jamesie Wyndhamie. - Doprawdy? A co konkretnie robisz? - Jestem piastunką Charlesa i opiekunką w czasie konnych przejażdżek Anthony’ego. - O mój Boże, jest gorzej, niż myślałem. Posłuchaj, Jessie, Charles ma nianię. Pewnie nawet nie jedną, a trzy. I trzy następne w rezerwie. Anthony ma swoich rodziców, Lambkina i pozostałych chłopców stajennych, którzy nauczą go wszystkiego o koniach. Marcus i Duchessa pozwolili ci się tym zająć, bo było im cię żal. To absurd, który musi się skończyć. Sampson chrząknął znacząco. - Paniczu Jamesie - powiedział spokojnie. James odwrócił się powoli i ujrzał Duchessę i Marcusa, stojących w holu i wpatrujących się w przybysza. - Witaj w domu. James - odezwał się Marcus i ruszył w jego stronę. Uściskał go, po czym odsunął na odległość wyciągniętych ramion. - Wyglądasz tragicznie. Czyżbyś w ogóle nie spal? Jesteś chudy jak szczapa. Przez te wszystkie tygodnie martwiłeś się o Jessie, tak? Otóż jest cała i zdrowa. I piękna. Spójrz tylko na nią. - Dziękuję ci, Marcusie, za twe wszystkie spostrzeżenia. Witaj, Duchesso. Przykro mi, że zakłóciłem wasze przyjęcie, ale przyjechałem prosto tutaj, bo wydawało mi się, że smarkata tu będzie. I rzeczywiście jest, tyle że nie przypomina siebie. Czemu pozwoliliście jej się wymalować jak jakiejś ladacznicy i ubrać jak londyńskiej kurtyzanie? Nie umiała nawet nie zadzierać sukni. Musiała pokazać mi swoje pończochy, zdecydowanie zbyt wyzywające, jak na nią. - Kochany Jamesie - odezwała się Duchessa swoim doskonale modulowanym głosem - jesteśmy zachwyceni twoim przybyciem. Wszyscy się ciebie spodziewaliśmy. Radziłabym ci jednak powściągnąć swój język. Jessie wygląda rewelacyjnie. Jest piękniejsza od każdej z obecnych tu dam. Wcale się nad nią nie litujemy. Ma rację. Jej praca jest bardzo ważna dla chłopców, a więc tym samym i dla nas. - Ha. - Do licha, James. Co z tobą? - Jessie, nie mieszaj się do tego. Ach, do diabła. Wy wszyscy macie rację. Jadę do Candlethorpe. - Ale dopiero po zjedzeniu kolacji, paniczu. Do Candlethorpe są dwie godziny jazdy. Zostanie pan na noc. Pani Emory już przygotowuje dla pana Błękitny Pokój Narożny. Tymczasem proszę do kuchni. Badger czeka na pana. Duchesso, milordzie, Jessie, proszę wracać na przyjęcie. Ja się zajmę paniczem Jamesem. Jessie tańczyła do trzeciej nad ranem. - Wydaje mi się, że teraz tańczę już bardzo dobrze - zwróciła się do Marcusa, wirującego wraz z nią w ostatnim walcu. - Bo to prawda. - Ziewnął. - Jesteś również o wiele za młoda jak dla mnie. Wykończyłaś mnie. Nawet Duchessa siedzi w kącie, wyglądając jak piękna, ale więdnąca róża. Myślę, że na naukę
różnych tańców ludowych zaczekamy do jutra. Sampson lubi grać ludowe melodie na fortepianie. Pół godziny później Jessie, wyciągnąwszy wszystkie spinki z włosów, wsunęła się do łóżka. Wspaniale było poczuć rozpuszczone włosy. Spinki wbijały jej się w czaszkę. Tuż po północy zdjęła z nóg pantofle i wkopała je pod fotel. Zniszczyła sobie w ten sposób swoje piękne pończochy, ale było warto. Zarabiając dwa funty tygodniowo mogła sobie pozwolić na zapłacenie za nie Duchessie. Śniła o Jamesie. Tym razem nie był to ten przerażający sen o straszliwie śmierdzącym nieboszczyku, który otworzył usta i oskarżył ją o kradzież skarbu, sen, który przyśnił jej się czterokrotnie w ostatnich paru miesiącach. Nie, w tym śnie James się na nią nie gniewał. Daleki był od tego. Mocno przytulał ją do siebie, całował, a wargi miał wilgotne, bardzo wilgotne i gorące. Obudziła się i zobaczyła małego spaniela Anthony’ego, Dampera, siedzącego na niej, przyciskającego nos do jej twarzy i liżącego ją po policzku i ustach. Zrzuciła go ze śmiechem i wierzchem dłoni wytarła usta. - Ty nędzna, kochana poczwaro! Czy to Anthony wpuścił cię do mojej sypialni? - Nie, to ja.
ROZDZIAŁ 14 James wyglądał wspaniale, ogorzały od konnej jazdy, w skórzanych bryczesach dopasowanych tak bardzo, jak skórkowe rękawiczki Maggie. Jego włosy nabrały jaśniejszego koloru niż przed wyjazdem z Baltimore, rozświetliły się blond pasemkami w różnych odcieniach, były dłuższe niż powinny być i naprawdę całkiem ładne, podobnie jak zielone oczy, znacznie zieleńsze od jej oczu, ciemniejsze i o czyściejszej barwie. - Na co się tak gapisz? Nie przyszło jej do głowy, żeby mu skłamać. - Na ciebie. Wyglądasz bardzo ładnie. Podobają mi się te wszystkie jasne odcienie w twoich włosach. Z opóźnieniem naciągnęła kołdrę aż po szyję i usiadła na łóżku. Na krótką chwilę zbiło go to z tropu, ale nie na długo. - Nadal nie masz wyglądu, do jakiego przywykłem. Twoje włosy, zamiast być ściągnięte mocno do tyłu, wiją się swobodnie wokół twarzy. - Wszedł dalej do sypialni i czubkiem czarnego buta wypchnął Dampera za drzwi. - Jeździłem z Marcusem. Powiedział, że go wykończyłaś, tańcząc z nim aż do zdarcia zelówek, kiedy musiał cię prosić o litość. Oświadczył, że szybko się nauczyłaś i tańczysz prawie tak dobrze, jak Duchessa. Naturalnie mu nie uwierzyłem. Czas, żebyś wstała z łóżka. Jest niemal dziesiąta rano. Wybieram się do Candlethorpe. Miałabyś chęć pojechać ze mną? - Prosisz mnie, żebym pojechała do twojego angielskiego domu? - spytała wolno, chcąc się upewnić, że się nie przesłyszała. Była tak podekscytowana, że z trudem panowała nad głosem. Nie chciała, aby się dowiedział, że gotowa jest zrzucić z siebie kołdrę i zatańczyć, gdyby prawdą okazało się zaproszenie jej do jego posiadłości. - Tak, pojedź ze mną. Nie chcę cię tu zostawić samej. Mogłabyś znów się stąd wyrwać, żeby przede mną uciec. - Och. Nie wyskoczyła z łóżka. - Ile czasu zajmie ci ubranie się? - Godzinę. - Godzinę? Dawna Jessie potrafiłaby zerwać sic z łóżka i wskoczyć w spodnie w ciągu dziesięciu minut. - Wolisz dawną Jessie? - Tak. Nie. Wszystko jedno. Tylko się pospiesz. - Chwileczkę, James. Jestem teraz pracownikiem najemnym. Muszę zapytać Duchessę, czy mogę mieć czas dla siebie. - Właściwie to Duchessa zasugerowała, żebyś mi towarzyszyła do Candlethorpe. Stwierdziła, że za dużo czasu spędzasz z dziećmi i wyraziła obawę o twoje zdrowie psychiczne. Pospiesz się. Wymaszerował z pokoju, zostawiając za sobą siedzącą na łóżku Jessie, żałującą, ze nie darował sobie tych wszystkich słów. Wystarczyłoby zwyczajne kiwnięcie głową. Westchnęła i pociągnęła za taśmę dzwonka.
Minęło półtorej godziny, zanim Jessie wyłoniła się ze swojej sypialni i ujrzała znaną sobie, elegancką, wysoką postać, czekającą na nią z uśmiechem na twarzy. - Dzień dobry - powiedział, podając jej ramię. - Słyszałem, że odniosła pani ogromny sukces na wczorajszym przyjęciu. Hrabia i Duchessa mówili, że błyszczała pani i śmiała się. Jessie westchnęła. - To było ostatniej nocy. Czy widział pan dziś rano Jamesa? - O tak. Wczesnym rankiem jadłem z nim śniadanie. Nadal był przejedzony po pysznej, późnej kolacji pana Badgera i dlatego modlił się nad swoją owsianką i sączył czarną kawę. Zażądał informacji o tym, co się tu dzieje. - I co pan mu powiedział? - Powiedziałem, że jest pani teraz częścią tutejszej ekipy, niezwykle utalentowaną młodą damą. - I śmiał się, prawda? A może przeklinał? To bardziej w stylu Jamesa. Klnie z ogromną wprawą, nie gorzej niż hrabia w środę, kiedy ugryzł go Clancy. - O ile sobie dobrze przypominam, to tylko chrząknął. - A potem Duchessa kazała mu zabrać mnie do Candlethorpe - stwierdziła Jessie, szybkim spojrzeniem omiatając portret jakiejś hrabiny Chase, która miała na głowie masywną białą perukę przyozdobioną ptasim gniazdem i trzema ptakami nieokreślonego bliżej gatunku. - Spears, co ty tam wyprawiasz z Jessie? - Jestem jej eskortą. Jessie okręciła się i spojrzała na niego. - Ty jesteś Spears? Ten Spears? - Mam ten zaszczyt - odparł Spears i lekko się jej skłonił. - Dajesz słowo, że nie jesteś żadnym hrabią czy księciem? James krzyknął na nich. - Spears, czy to ty kazałeś jej, żeby przez półtorej godziny robiła z siebie straszydło? Spójrz tylko na nią. Ten strój do konnej jazdy należy do Duchessy, poznaję go. Na Jessie wygląda idiotycznie. Jest Amerykanką, łobuziakiem. Nie nosi takich stylowych... - Mam wrażenie, James - przerwał stanowczym głosem Spears, prowadząc Jessie na dół po szerokich schodach - że na zakończenie swojego słowotoku przebierzesz wreszcie miarę i wylądujesz w grobie. James zagryzł dolną wargę. Zaklął, po czym odezwał się z westchnieniem: - Może masz rację. O co chodzi, Jessie? Nie wiedziałaś, że to Spears? - Nie. Sądziłam, że to przebywający z wizytą hrabia albo książę, któremu zrobiło się mnie żal i który po mógł mi się tu odnaleźć. - Ściszyła głos i zachichotała. - James, musimy skończyć ze spotykaniem się na schodach. - Teraz zachowujesz się jak żartowniś. Chichoczesz. Musisz szybko wrócić do domu, Jessie, zanim staniesz się kimś zupełnie innym. - Powiedziałbym, James - rzekł Spears, u podnóża schodów puszczając ramię Jessie i klepiąc ją po odzianej w rękawiczkę dłoni - że Jessie jest kobietą, która dobrze dostosowuje się do otaczających ją warunków. Teraz jednak musi zjeść śniadanie. - Ale Spears, James chce już jechać i... - Twoje śniadanie, Jessie. - Tak, Spears.
Candlethorpe było skromną posiadłością, znacznie mniejszą od siedziby Marcusa, ale imponującą i solidną jak otaczające ją wzgórza. Doskonale pasowała do otoczenia, zupełnie jakby dawno temu kamień i drewno wtopiły się w krajobraz, stając się jego częścią. Dom liczył co najmniej dwieście lat, był prostą, nie za dużą bryłą z czerwonej cegły, miał dwa piętra. A stajnie ... stajnie były świeżo pomalowane, długie i niskie, nowoczesne, z ogrodzonymi padokami po obu stronach. Wszędzie pełno było dębów i wiązów, wiele z nich sprawiało wrażenie tak starych, jakby rosły tu jeszcze za czasów Rzymian. - James, czy Rzymianie byli w Yorkshire? - Owszem. Jest taka niebrzydka wioska, Aldborough, która kiedyś była rzymskim miastem. Nie za wiele ocalało, ale znajdują się tam dwie wspaniałe ścieżki, wykładane mozaiką. Może kiedyś odkryją coś więcej. Czemu pytasz? - Drzewa. Są tak stare, że pamiętają pewnie czasy rzymskich centurionów. To bardzo romantyczne, nie sądzisz? James usłyszał radosne końskie rżenie i uśmiechnął się. - To Bellini, najpiękniejszy arab, jakiego widziałem w życiu. Marcus podarował mi go w ubiegłym roku. Został już ojcem dwóch klaczek i trzech ogierów. Chodź, zobacz go, Jessie. Bellini był czarny jak węgiel i niewątpliwie tak inteligentny jak James. Poklepując czarny nos wspaniałego ogiera, Jessie zwróciła się do Jamesa: - Jest rozkoszny. - Wszystkie klacze są tego zdania. Ubiegłej zimy, tuż przed moim wyjazdem do Baltimore, klacz ze stadniny w Rothermere skoczyła na biednego Belliniego. Paskudnie kopnęła jednego z moich chłopców stajennych, który usiłował ją odciągnąć. - Wymyśliłeś tę historię. - Nie, nie. Chodź, poznasz wszystkich. Przywitała się z głównym stajennym, Sigmundem, który przeniósł się do Jamesa ze stadniny Crofta, słynnej z hodowli koni, w których żyłach płynęła krew Byerleya Turka. - Skończ z tym potokiem słów, Jessie - powiedział James, obserwujący, jak poklepuje wszystkie konie po kolei, częstuje je marchewkami, które podkradła ze stojącego przed stajnią wiadra, i opowiada im, jakie muszą być szczęśliwe. - Trudno mi będzie - odparła, obracając się do niego z uśmiechem. James zastygł. Nie wykonał najmniejszego ruchu, nie wydał żadnego dźwięku. Promień słoneczny, który wdarł się do środka poprzez otwarte drzwi stajni, oświetlił od tyłu jej włosy i sprawił, że ich czerwień rozbłysła jak słońce, zachodzące na zachodnim wybrzeżu Irlandii. Uśmiechała się do niego, a te jej włosy, splecione w prosty warkocz, nagle wydały się jakieś inne. Dotarło do niego, że włosy były luźniej splecione, że jej twarz otaczało mnóstwo delikatnych loczków. Odwrócił się. Wcale mu się to nie podobało. - To Caliper, staruszek, który przeżył więcej zmian niż jakikolwiek inny wierzchowiec w całym Yorkshire. Caliper został obdarowany przez Jessie dwiema marchewkami i nadmiarem pieszczot. - Chodź teraz do domu. Dla Jessie było oczywiste, że Duchessa dopilnowała, aby wnętrze Candlethorpe przekształcić w mieszkanie nadające się do życia. Tak by chciała powiedzieć Jamesowi, że ona sama, Jessie, mogłaby dokonać cudów w Maratonie, że gdyby tylko... cóż, dosyć tego.
Potrząsnęła głową i przeciągnęła dłonią po oparciu fotela, obitego cudownym, ciemnoniebieskim brokatem. Na podłodze saloniku leżały dwa puszyste dywany, a kilka kanap i foteli rozstawionych było wokół. Na ścianach wisiało parę pejzaży; w odróżnieniu od Chase Park nie było tu portretów rodzinnych. Ściany, świeżo pomalowane na bladożółto sprawiały, że salonik wyglądał jasno i świetliście. Przywitała się z panią Catsdoor i jej synem, Harlowem, którzy opiekowali się Candlethorpe w czasie nieobecności Jamesa. Poznała ogrodnika, pana Goodbody, i jego pomocnika, Carlosa, którego jakieś pięć lat temu woda wyrzuciła na brzeg koło Scarsborough. Powiedział wszystkim łamaną angielszczyzną, że pochodzi z Hiszpanii. Nigdy nie podał więcej szczegółów. - Ogrody są piękne - odezwała się Jessie, wychodząc na trawnik po wschodniej stronie, nawet w ułamku nie tak duży jak Chase Park, ale śliczny z tymi wszystkimi hortensjami, różami, stokrotkami, kwitnącymi jak oszalałe w pełnym słońcu. - Duchessa nalegała - wyjaśnił James. - Mówisz, jakbyś się tego wstydził. Czy podziwianie piękna nie przystoi mężczyźnie? - Duchessa uwielbia kwiaty. Pozwoliłem jej zrobić to po swojemu - powiedział James, ignorując jej pytanie. Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. - Gdzie ci się bardziej podoba - w Candlethorpe czy w Maratonie? - Chciałabym być właścicielką obu. Każde z tych miejsc ma w sobie coś specjalnego. Nie sprzedasz żadnego z nich, prawda, James? - Chyba że zbankrutuję. Masz ochotę na lemoniadę? - Szczerze mówiąc najbardziej chciałabym się przejechać na Bellinim. Uśmiechnął się do niej. - Może w trakcie następnej wizyty. To diabeł, chociaż potrafi być milutki, kiedy ma ochotę. Czy zakładasz pończochy razem z ekwipunkiem do jazdy konnej, Jessie? Bez wahania podwinęła do góry spódnicę do konnej jazdy, aby mu pokazać czyste, białe pończochy, niknące w cholewkach czarnych jeździeckich butów. - Duchessa zbankrutuje, gdy będzie cię tak ubierać. - Nie pojmowała, dlaczego zmarszczył brwi. Wydawało jej się, że to tylko żart, nic więcej, jednak James wyraźnie stracił poczucie humoru. - Nie, nie zbankrutuje. Dostaję dwa funty tygodniowo. Mam zamiar zrobić jutro zakupy i zwrócić jej wydatki. - Dwa funty na tydzień? Co za majątek! Płaci ci, żebyś mogła jej oddać. Posłuchaj, wiesz chyba, że nie możesz zostać w Chase Park, aż zamienisz się w trzęsącą się starowinkę. Odeszła parę kroków, aby dotknąć płatków ciemnoczerwonej róży. - Wiem - powiedziała, nie patrząc na niego. Pochyliła się nad różą i powąchała kwiat. - Co zamierzasz zrobić? Odwróciła się. Patrzyła teraz na mężczyznę, którego pokochała, kiedy miała szesnaście lat. Wtedy był bohaterem, obiektem uwielbienia. James był jej bogiem, doskonałym pod każdym względem, wspaniałą istotą, która od czasu do czasu uśmiechała się do niej, krzyczała na nią, obdarzała niekiedy tak bardzo jej potrzebnym dobrym słowem. Ale potem Jessie dorosła i dostrzegła, że James jest mężczyzną, a nie bogiem; jednak w dziwny sposób jej uczucie tylko się wzmogło, utrwaliło. Zmieniło się w coś bardzo głębokiego, tak głęboki ego jak ocean. Lecz teraz nie miało to żadnego znaczenia. James nadal traktował ją jak czternastoletnią
dziewczynkę albo jak flądrę w nowym, strojnym przebraniu. Nie, to nie miało znaczenia. - Myślę, że popracuję u Duchessy i hrabiego przez parę lat. Będę oszczędzać. Potem wrócę do domu i kupię własną stadninę. Będę trenowała konie do wyścigów i będę wygrywać. Nie roześmiał się. Zaskoczyło ją to. Jednocześnie była mu za to wdzięczna. Sądziła, że nie zniosłaby jego śmiechu. W jego głosie nie pobrzmiewał również protekcjonalny ton, kiedy powiedział: - To wymaga wiele pieniędzy, Jessie. Dwa funty tygodniowo daje około czterdzieści dolarów na miesiąc. Po dwóch latach, jeśli odłożysz każdego pensa, nadal będziesz miała mniej niż tysiąc dolarów. - Wiem o tym. Ale to wystarczy. Mój ojciec z pewnością sprzeda mi kilka ogierów i klaczy po niższej cenie. Potrzebny mi tylko start. Potrafię rozwinąć hodowlę i osiągnąć sukces, tak jak ty. Oderwał od niej wzrok i przeniósł go na pełne liści klony, wspinające się na pobliskie wzgórze. - Otrzymałem większą pomoc, niż myślisz, Jessie. Poślubiłem dziewczynę z ogromnym posagiem. W gruncie rzeczy ojciec Alicji podarował nam Candlethorpe w prezencie ślubnym. Widzisz więc, że Maraton miał szansę na sukces tylko dlatego, że miałem wystarczające fundusze, aby zacząć hodowlę tutaj i dość pieniędzy, by tracić je przez pierwsze dwa lata. - Ile pieniędzy, James? - Posag Alicji wynosił prawie dwadzieścia tysięcy funtów. Jessie szybko przeliczyła. - Boże, James, to dużo więcej niż sto tysięcy dolarów, to prawie... - Tak, wiem. Jestem bogatym człowiekiem, bo tak się zdarzyło, że zakochałem się w dziewczynie, której ojciec był bardzo bogatym baronetem. Była jego jedynym dzieckiem. Kochał ją niezmiernie. Nalega, abym go odwiedzał. Uważa mnie za swojego syna, choć dobry Bóg wie, że na to nie zasługuję. Nie wini mnie za śmierć Alicji, chociaż wiem, że to dla niego ogromna strata. - Czemu miałby cię winić za jej śmierć? - Umieściłem swoje nasienie w jej brzuchu. Zmarła przy porodzie, razem z dzieckiem. Nie minął nawet rok od naszego ślubu. - Rozumiem. - Nie, nie rozumiesz do końca. Jesteś młoda, Jessie, nigdy nie uważałaś mężczyzny za coś więcej niż rywala, którego należy pokonać w czasie wyścigu. Nie możesz wiedzieć, co to znaczy, no, nieważne. Widzisz więc, że problem stanowią pieniądze. - Czemu obwiniasz się za jej śmierć? - Lekarz był głupcem. Wahał się. Poród był trudny i długi. Wyrzucono mnie z sypialni i powiedziano, że to kobieca sprawa. Jak idiota, wyszedłem i wróciłem dopiero słysząc jej krzyki. Kiedy wpadłem do sypialni, już konała. Pozwolił jej umrzeć, bo nie miał pojęcia, co robić. Od tamtego czasu wiele czytałem na temat porodów. Rozmawiałem z lekarzami w Londynie. Teraz wiem, że istniała możliwość uratowania jej. Gdybym tylko poważniej potraktował całą tę sprawę, Alicja nadal by żyła, podobnie jak nasze dziecko. Po policzkach Jessie spłynęły łzy. Nie wydała żadnego dźwięku. James zauważył drżenie jej ramion i obrócił ją twarzą ku sobie. - Płaczesz, Jessie? Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek wcześniej widział, jak płaczesz. To się wydarzyło trzy lata temu. Nie powinienem był ci tego opowiadać. A teraz wytrzyj już te łzy, Jessie, proszę.
Ale nie mogła. Ukryła twarz w rękach i rozpłakała się jeszcze bardziej. James zaklął cicho i przytulił ją do siebie. - No, cicho, Jessie. To było dawno. Ból nie jest już taki dotkliwy. Ból należy do przeszłości, jest teraz niewyraźny i zamglony, a nie ostry i kłujący. Ciii, bo będziesz się źle czuła. Uniosła twarz i wpatrzyła się w niego. Powoli podniosła ręce i zarzuciła mu je na szyję. - James - powiedziała tylko. Nie wiedział, czemu zrobił to, co zrobił. Opuścił głowę i pocałował ją w usta. Jej zamknięte usta. Jej miękkie, ciepłe usta, leciutko pociągnięte pomadką. Poczuł tak silne uderzenie pożądania, że aż zadygotał. Pożądania? Wobec Jessie Warfield? To śmieszne. Przesunął językiem po jej górnej wardze, szepcąc wprost w jej usta: - Otwórz troszeczkę buzię, Jessie. O, tak dobrze. Pożądanie było nieprawdopodobne. Przeszywające i mocne, po prostu odbierające mu rozum. Pochwycił w dłonie jej pośladki i podniósł ją, przyciskając do siebie. Zamarła jak królik na widok lisa. Poczuł się prawie jak gwałciciel Natychmiast puścił ją i delikatnie odsunął od siebie. - Przepraszam. Wybacz mi. Wpatrywała się w guziki swojego surduta jeździeckiego. - Zaskoczyłeś mnie. Nikt nigdy wcześniej tego ze mną nie robił. Może nie powinieneś był tak szybko mnie zostawiać. Może powinieneś był pozwolić mi się przyzwyczaić do obecności twoich rąk na moich pośladkach. Może... - Cicho bądź, Jessie. Cholera. Przepraszam. Pomimo twojego nowego wyglądu nadal jesteś Jessie Warfield i nieładnie z mojej strony, że w ten sposób cię zaatakowałem. - To był bardzo miły atak. Może mógłbyś mnie jeszcze raz pocałować? - Nie - odparł, po czym przyciągnął ją do siebie i pocałował. Nie był to zbyt delikatny pocałunek, ale gorący, wilgotny i... Zachichotała wprost w jego usta. Odsunął się do tyłu i uśmiechnął do niej. Rozbawiłem cię? - Zeszłej nocy śniłam o tobie. Śniło mi się, że mnie całujesz, gorącymi i bardzo mokrymi ustami i że mocno przyciskasz mnie do swojej piersi. Kiedy się obudziłam, Damper siedział na mnie i lizał mnie po nosie. Opuścił ręce. - Widzisz mnie w swoich snach, kiedy przeklęty pies liże cię po nosie. To mi pokazuje moje miejsce. - Och, nie. Nie mogę sobie wyobrazić, że siedzisz na mojej klatce piersiowej. - Spojrzała na jego usta i przełknęła ślinę. - Jeszcze raz, proszę, James. - Nie - rzekł gwałtowniej, niż zamierzał. - Czas na drugie śniadanie. Chodź. Pani Catsdoor przygotuje coś dla nas.
ROZDZIAŁ 15 Czuł się tak, jakby stał przed sądem. Brakowało im jedynie białych peruk. Zastanowiło go, czy Maggie kiedykolwiek zgodziłaby się na zakrycie swoich wspaniałych włosów czymś takim. Może, gdyby bardzo jej na czymś zależało. W rzeczywistości nie stał przed trybunałem. Siedział na pozłacanym krześle, podarowanym mu przez Duchessę, w swoim własnym saloniku, popijając herbatę pani Catsdoor. Sędziowie wpatrywali się w niego znad swoich filiżanek. Srebrna taca, przepięknie zapełniona przez panią Catsdoor kawałkami ciasta cytrynowego oraz maleńkimi, subtelnie udekorowanymi kanapkami z ogórkiem, pozostawała nienaruszona. Wiedział, że przygotowała ją, aby wywrzeć wrażenie na Badgerze, którego darzyła nabożnym szacunkiem. James był ciekaw, czy Badger zdaje sobie sprawę, że pani Catsdoor ogromnie go podziwia i że ten podziw ma niewiele wspólnego z jego gotowaniem. Stale na niego patrzyli. Czuł się jak zbrodniarz. - Dobrze już, wyrzućcie to z siebie - odezwał się James. - Dlaczego tu jesteście? Co znowu zrobiłem? Spears odstawił swoją filiżankę i odchrząknął. - James, przybyliśmy dziś do Candlethorpe, gdyż gruntownie omówiliśmy sytuację i podjęliśmy pewną decyzję. - Czy przedstawiliście ją wcześniej Marcusowi i Duchessie? - Nie, najpierw chcemy powiedzieć tobie - rzekł Badger. - O jaką sytuację chodzi? Maggie wygładziła wspaniałą, szmaragdową spódnicę z satyny i przemówiła: - Wyrosłeś na porządnego człowieka, Jamesie. Powiedziałam to Jessie i wierzę w to. Wszyscy jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Jednak przyszedł czas, byś to udowodnił. - Udowodnił? - Tak, Jamesie - powiedział Spears, główny „sędzia”. - Zgodziliśmy się też, że powinieneś pierwszy poznać naszą decyzję. Dotyczy głównie ciebie, a nie jego lordowskiej mości czy Duchessy. Ich również, ale nie w tak bezpośredni sposób, jak ciebie. - Powiedzcie mi więc, jeśli wolno spytać, o co chodzi? - James wstał i podszedł do kominka. Możliwość przespacerowania się po własnym saloniku dała mu iluzoryczne poczucie wolności. Swobodnie oparł się o gzyms nad kominkiem, ręce założył na piersiach, co było dość trudną sztuką, zważywszy, że nadal trzymał swoją filiżankę z herbatą. - No, Spears, wykrztuś to wreszcie. - Świetnie, James - odrzekł Spears i podniósł się, poważny jak sędzia gotujący się do odczytania wyroku. Zrobił trzy starannie odmierzone kroki i odwrócił się twarzą do wszystkich. Odchrząknął. Garrick wcielający się w rolę Drury’ego Lane’a nie zrobiłby tego lepiej. Powiedział: - Sądzimy, że powinieneś ożenić się z Jessie. James wbił w niego wzrok. Od początku wiedział, co mają na myśli, mówiąc o „udowodnieniu”, ale nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Teraz wszystko zostało powiedziane, stało się jawne. Nie zamierzał w ten sposób stawać twarzą w twarz z tym problemem, cóż, może już nawet sprawa
zagościła gdzieś w najgłębszych zakamarkach jego mózgu, ale odsunął ją od siebie. Oczywiście. Nie chciał nawet o tym wszystkim myśleć, a przynajmniej nie wtedy, kiedy był w pełni świadomy. Patrzył na Spearsa jeszcze przez chwilę. Poruszył się niespokojnie, wreszcie zabrał głos. - To nie jest wasz interes. Jessie nie ma nic wspólnego z żadnym z was. Nie ma nic wspólnego ze mną. Żaliła się wam, że ją skompromitowałem? Nie zrujnowałem jej życia. Nie ściągnąłem na nią hańby, ale kiedy powiedziałem o tym jej ojcu, nadal mnie prześladował. To Jessie nie pozwoliła, aby to się ciągnęło dłużej. A teraz zmieniła śpiewkę, tak? Teraz chce nie tylko mojej skóry, ale i mojego nazwiska? Maggie badawczo przyjrzała się paznokciowi swojego kciuka, a potem wolno, niezwykle wolno przekręciła obrączkę na palcu. - To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałam z twoich ust, Jamesie. Jessie jest niewinna; jest niebywale wrażliwa; znalazła się w obcym kraju; nadal nie wie, co jest dla niej dobre, chociaż w ciągu ostatnich trzech dni nasze sugestie stały się odrobinę bardziej wyraźne. Poszłaby na pewną śmierć, byleby tylko cię ochronić. Nie śpiewa teraz na inną nutę. Nie sądzę nawet, żeby chciała cię poślubić. - Widzicie? Miałem rację. Zupełnie się mną nie interesuje. Badger chrząknął. - Jak panna Maggie zamierzała właśnie wyjaśnić, jedynym powodem, dla którego Jessie nie chce w ogóle słyszeć o małżeństwie z tobą, jest jej przekonanie, że nawet jej nie lubisz. Sądzę, panno Maggie, że stwierdziła to pani ostatniego wieczoru przy moim deserze, składającym się z duszonych gruszek i ciasta biszkoptowego. - Niech was diabli porwą, wy wścibscy intryganci! Chcecie prawdy? Proszę bardzo. Ledwo ją trawię. Na palcach lewej ręki mogę policzyć te momenty, kiedy lubiłem ją odrobinę bardziej. Spears zakasłał. Odczekał, aż ucichły wszystkie szepty. A kiedy oczy zgromadzonych spoczęły na nim, powiedział: - Dokładnie wypytywaliśmy Jessie. Zamknęła się jak małż, broniący dostępu do swojego wnętrza. Pozwoliła sobie jedynie na stwierdzenie, że uważa Candlethorpe za wspaniałe miejsce. Wszyscy uznaliśmy tę uwagę za wiele mówiącą. - A to co znowu ma znaczyć, u diabła? Wiele mówiącą? Mnie mówi ona tylko, że dziewczyna ma oczy i trochę zdrowego rozsądku. Candlethorpe jest doskonałą posiadłością. Czemu nie miałaby tego przyznać? Sampson i jego żona, Maggie, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Badger zajął się studiowaniem delikatnego ciasta cytrynowego. W końcu wziął jeden kawałek. Spears wyglądał jeszcze poważniej niż zazwyczaj. - Ta rozmowa do niczego nas nie doprowadzi - odezwał się Badger, nagle zapominając o cieście. James nigdy nie słyszał go mówiącego tak lodowatym głosem. - Proszę posłuchać, panie Spears, wyłóżmy karty na stół. James, musisz poślubić Jessie Warfield. Uczynisz to natychmiast. Nie ma innego wyjścia. Jeśli tego nie zrobisz, nigdy nie będzie mogła wrócić do Kolonii z podniesioną głową. Bez względu na twój udział w całej tej sprawie, wszyscy obwiniają właśnie ją. Jeśli jesteś dżentelmenem, naprawisz wszystko, i to bardzo szybko. - James - zabrała głos Maggie, kręcąc w palcach cudowne szmaragdowe kolczyki, zwieszające się z jej białych uszu. - Jessie pokochała cię jeszcze wówczas, gdy była małą dziewczynką. Będzie wspaniałą żoną dla ciebie.
- Nigdy nie lubiła mnie bardziej, niż ja ją, Maggie. Mylisz się. Sampson odchrząknął. - Czy jesteśmy w błędzie, uważając, że już nie opłakujesz swojej zmarłej żony? - No tak - dodał Badger. - Bo gdybyś nadal był w żałobie, mielibyśmy problem. - Nie, nie opłakuję już Alicji. Nie żyje od ponad trzech lat. Nauczyłem się żyć bez niej. Każde z was wie, że przez bardzo długi czas było to dla mnie niezwykle trudne, ale już nie jest. Moje życie jest wypełnione po brzegi. Nie chcę następnej żony. Nie chcę amerykańskiej dziewczyny, która jest łobuzem, która wiele razy pokonała mnie na wyścigach, a która zupełnie zmieniła styl i teraz, odkąd przekroczyła święte progi Chase Park, zaczęła się ubierać jak jakaś cholerna ladacznica. - Ona jest piękna - powiedziała Maggie, oburzona. - Brakowało jej tylko niewielkiego szlifu, to wszystko. Z pewnością nie wygląda jak ladacznica. To bardzo nieładne z twojej strony, James. - Wyglądem nie przypomina też siebie. Kiedy była podobna do siebie, wiedziałem przynajmniej, czego się spodziewać, a teraz już nie wiem. Nie trzeba było jej szlifować, nie potrzebowała tego, ja też nie. Właśnie wczoraj zauważyłem, że pomimo warkocza jej włosy nie są gładko ściągnięte do tyłu, jak niegdyś. Nauczyłaś ją nosić te głupie, babskie loczki, powiewające po obu stronach głowy. Nie mogła założyć bryczesów i swobodnie jechać na koniu przez te idiotyczne loczki. - Nazywam je puklami - odparowała Maggie. Spears powiedział: - Zanadto odbiegliśmy od zasadniczego tematu. Ożenisz się z nią, James. To konieczne. Czy chcesz, żeby do końca życia pracowała u jego lordowskiej mości i Duchessy? To byłaby skaza na twoim dobrym imieniu. To nie w porządku, aby jego lordowska mość i Duchessa byli odpowiedzialni za nią, aż się zestarzeje i umrze. Zasługuje na dużo więcej. Ma rozum, temperament i dużo zdrowego rozsądku. Ożeń się z nią. - Tak, uczyń to. - Proszę, proszę. - Co sądzisz o przyszłym tygodniu? Razem z Duchessa mogę to zorganizować. Ach, wiem, jaką powinna mieć suknię ślubną. Już ją sobie wyobraziłam. Będziesz ogromnie zadowolony, James. - Jestem przekonany, kochanie, że będzie rozkoszna - powiedział Sampson i pocałował białą dłoń swojej małżonki. Badger zjadł jedną z wyszukanych kanapek z ogórkiem. Tym razem leciutko zmarszczył brwi. James cisnął swoją filiżanką w drzwi. Jessie weszła do pokoju dziecinnego, niosąc na rękach Charlesa, łaskocząc go i opowiadając mu, że już za rok zacznie łamać niewieście serca, a małe kobietki będą oczarowane jego pogonią za wszystkim, co nie dość szybko się porusza. Prawie wpadła na Jamesa, stojącego przy samych drzwiach i patrzącego na nią z wyraźną niechęcią. - James! Co tu robisz? - Gdzie byłaś? - Charles chciał zobaczyć róże swojej mamy. Są piękne, zwłaszcza te czerwone, podobne do aksamitnych... - Zamilcz, Jessie. Świetnie wiesz, dlaczego tu jestem, niech cię diabli. Charles spojrzał na Jamesa i znów na Jessie. Zatrzęsła mu się broda. - Nie podnoś głosu - powiedziała, kołysząc Charlesa w ramionach. - No już, skarbie, wszystko jest dobrze. To tylko twój kuzyn James, który przypomina wulkan. Najpierw wybucha, potem się
uspokaja. W fazie spokoju wszystko jest w porządku, ale w tej drugiej... - Zamilcz, Jessie - powtórzył, tym razem niemal szeptem. Wyciągnął ręce do Charlesa. A ten niewrażliwy berbeć zagruchał z zachwytu i bez wahania przeniósł się w objęcia Jamesa. - To niesprawiedliwe. Czy kiedykolwiek zsiusiał się na twoją koszulę? - Raz - odpowiedział James, bujając Charlesa. - Mój mały chrześniak rozpoznaje, że jestem mężczyzną. Wie, że mężczyźni powinni panować nad swoim życiem, powinni podejmować decyzje. Wie, że nie potrafię, więc mi współczuje i pociesza mnie w jedyny znany sobie sposób. Ciągnie mnie za włosy i obślinia mi szyję. - Co masz na myśli mówiąc, że nie panujesz nad swoim życiem? Masz i Candlethorpe, i Maraton. Co więcej ci potrzeba? Pewnie masz też jakąś Connie Maxwell tu w Anglii. Prawda, James? Jak się nazywa? Przestań kręcić głową, bo i tak ci nigdy nie uwierzę. Moja mama zawsze powtarzała, że mężczyźni ciągle szukają różnych kobiet, gdyż mają niestałą naturę. Co powiedziałeś, James? - Ze w sukni, którą masz na sobie, powinnaś bardziej przypominać dawną Jessie, ale jakoś nie jesteś do niej podobna. - To dlatego, że pasuje na mnie. Nie jest za krótka ani wypchana na brzuchu. - Do twarzy ci w tym kolorze. Nigdy bym nie przypuszczał, że nieźle ci w szarym. Wyglądasz skromnie, przynajmniej od szyi w dół. Jeśli zaś chodzi o te pukle wokół twarzy... - Rozmawiałeś z Maggie. - Tak, poprawiła mnie. Oświadczyła, że to nie loki, tylko pukle. - To co z nimi? W tym właśnie momencie pojął, że Jessie obawia się, iż znieważy jej pukle, wyśmieje je. Chciał to uczynić. Chciał jej powiedzieć, że jest natrętna, że nie chce się z nią żenić, że żałuje, iż ją w ogóle poznał. Gdyby bowiem jakieś sześć lat temu nie zobaczył jej, kroczącej zamaszyście koło swojego konia po torze wyścigowym w Weymouth, a potem nie przegrał z nią w przeklętej, trzeciej gonitwie, nigdy by się nie znalazła na tym cholernym drzewie, żeby na niego spaść i zniszczyć sobie reputację. Nigdy nie uciekłaby też do Anglii. Zamiast tego powiedział: - Pukle są czarujące. Ale kiedy będziesz się ścigać, wiatr będzie ci je zwiewał na oczy. Musisz uważać. - Naprawdę ci się podobają, James? Jej głos był tak rozmarzony, że zaskoczony James niespodziewanie mocniej przycisnął Charlesa. Rezultatem tego uścisku było potężne beknięcie małego. James pomasował mu plecy. Charles uprzejmie beknął po raz wtóry. - Duchessa właśnie go nakarmiła - powiedziała Jessie. - Dobrze ci idzie. - Lubię dzieci. Czy miałabyś ochotę pospacerować ze mną po rozarium Duchessy? Pozostawili Charlesa zasypiającego w łóżeczku, z kciukiem w buzi. Popołudnie było pochmurne, powietrze ciężkie. - Zaraz spadnie deszcz i oczyści atmosferę - rzucił James, z braku czegoś ciekawszego do powiedzenia. Jessie szła u jego boku z opuszczoną głową, wpatrzona w czubki swoich pantofelków. - Zwykle deszcz dobrze robi - dodał, zerkając na jej profil. Wtedy na niego spojrzała. - Czego chcesz, James? - Czyżby Spears, Badger, Maggie i Sampson ci nie powiedzieli?
- Nie. Tylko pewnego dnia przydybali mnie w kuchni i tak długo zadawali mi najprzeróżniejsze pytania, aż oczy zaczęły mi się zamykać. - To ich zbiorowa specjalność. Są w niej całkiem dobrzy. I, cholera, zwykle mają rację. Nawet jeśli na początku masz ochotę ich zastrzelić, w końcu zaczynasz ponure rozmyślania, siedząc samotnie w ciemnościach, nie mogąc zasnąć, bo wiesz, że mieli słuszność. - Rozmawiali z tobą? Zdecydował, że Jessie nie musi wiedzieć, iż całym tłumem najechali Candlethorpe i dopadli go w jego własnym salonie. Zraniłoby ją, gdyby się dowiedziała, że przyjechali tu po jego skórę, żeby go zawlec przed ołtarz. Cholera, to by ją zraniło, nie miał żadnych wątpliwości, a z jakiegoś powodu nie chciał jej krzywdzić. - Stale coś do mnie mówią - odparł z lekką irytacją. - Od siedmiu lat usiłują poprawić mi charakter. - I udało im się? Skrzywił się. - Wiesz, nie jestem pewien, ale może do pewnego stopnia odnieśli sukces. - Róże Duchessy są bez skazy. - Tak, wszystko, czego się dotknie, jest bez skazy, z wyjątkiem Marcusa. Duchessa twierdzi jednak, że tak też jest dobrze, bo lubi, kiedy Marcus jest napastliwy. Utrzymuje, że zmusza ją to do ciągłego wysiłku umysłowego. - Powiedz mi, James, dlaczego oni są dla mnie tacy mili? Spojrzał w górę i zauważył nadciągające chmury. Aby skrócić podchody, odparł: - Bo mnie lubią i lubią ciebie, i chcieliby, żebyśmy się pobrali. No i wypowiedział to słowo. Brnął więc dalej. - Czy wyjdziesz za mnie, Jessie? Taaak, stało się, tyle że rezultat nieco się różnił od tego, czego się spodziewał, Jessie podskoczyła. Potem zamrugała, jakby budziła się z głębokiego snu. Obróciła się na pięcie i odeszła no cóż, idąc przebyła pierwszy metr, a potem zebrała w górę spódnicę swojej skromnej szarej sukienki i zaczęła biec jak dawna Jessie, pędząc nad ziemią, szybciej niż większość chłopców, a jej biała, pełna falbanek halka plątała się wokół łydek, obciągniętych ślicznymi, białymi pończoszkami. Na stopach miała jeszcze śliczniejsze białe pantofelki. Był przyzwyczajony do widoku tych nóg jedynie w butach z cholewami, w solidnych, brzydkich buciorach. - Jessie! Poczekaj, do diabła! Ruszył za nią. Zwieszająca się nisko gałąź wiązu uderzyła go w twarz. Zaklął, ale biegi dalej. Dogonił ją koło niewielkiego stawu. Opierała się o drzewo, ramionami oplotła pień i tuliła się do niego, przyciskając twarz do kory. - Jessie - odezwał się, kiedy udało mu się wreszcie złapać oddech. - Czemu, u licha, uciekłaś ode mnie? Podrapiesz sobie twarz, jeśli nadal będziesz tak mocno napierać na ten pień. Nie poruszyła się, a tylko jakby mocniej przylgnęła do jego przeklętej kory. - Nie chcesz mnie poślubić, Jessie? O to chodzi? Jej milczenie się przedłużało. Czuł, jak irytacja rozkwita w nim jak jedna z róż Duchessy. - Ale dlaczego? Znam cię, od kiedy miałaś czternaście lat i wyglądałabyś jak chłopak z patykowatymi nogami, gdyby nie ta wiecznie rozwichrzona szopa rudych włosów, których nigdy nie udawało się ukryć pod starymi, paskudnymi kapeluszami. Znam cię tak dobrze, że zawsze wiem, kiedy kłamiesz. Nie jesteś w tym dobra. Wiem, że nie masz biustu, a przynajmniej wydawało mi się,
że to wiem, jednak po ujrzeniu cię w mocno swobodnej sukni balowej z piersiami wypływającymi z dekoltu, będę musiał jeszcze nad tym pomyśleć. Umiesz wyczesać konia i wyszorować stajnię prawie tak szybko, jak Oslow. Znasz się na koniach niemal tak dobrze, jak ja. Jeździsz niewiele gorzej ode mnie. Startujesz w wyścigach - znowu z wynikami niewiele gorszymi od moich. - Pokonywałam cię regularnie, James, w czasie ostatnich sześciu lat. - Ach, więc zrobiłaś się troszeczkę drażliwa, tak? A teraz, skoro już się obróciłaś i wyświadczyłaś mi tę grzeczność, żeby na mnie spojrzeć, odpowiedz, wyjdziesz za mnie? - Chcesz się ze mną ożenić, bo wiesz, kiedy kłamię? - Są jeszcze inne powody, już je wymieniłem. Będzie nam się dobrze razem układało. Mamy te same cele - oboje chcemy brać udział w wyścigach i prowadzić stadniny. Ja już to osiągnąłem, a przez małżeństwo ze mną ty też będziesz mogła. - Twoje argumenty zasługują na potępienie, James. - Powiedziawszy to, z powrotem odwróciła twarz do drzewa. - Idź sobie. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Nie skompromitowałeś mnie. Nie jesteś za mnie odpowiedzialny. Mówiłam ci, jak planuję swoją przyszłość. Będę miała swoją własną stadninę i stajnię wyścigową. Odniosę sukces. - Masz taką samą szansę na sukces, jak Charles na to, żeby w ciągu tygodnia wyrosły mu wszystkie zęby. Nie bądź głupia, Jessie. - Teraz wszystko jasne - rzekła powoli, znów odwracając się, żeby na niego spojrzeć. Odwiedził cię Spears i cała kompania, tak? Kazali ci się ze mną ożenić. Mam rację? - Nie. - To wszystko było twoim pomysłem? - Tak. - Pomyślał, że najlepiej byłoby odciągnąć czymś jej uwagę i, dzięki Bogu, miał coś takiego. Obawiał się, że kłamie nie lepiej od niej. - Mam dla ciebie list od twojego taty. Gdzieś w górze zagrzmiało. Pomimo wczesnego popołudnia niebo było błotnistoszare i z każdą minutą robiło się ciemniejsze. To ją otrzeźwiło. - List od taty? - Tak, dał mi go, żebym ci przekazał. Chcesz go przeczytać? - Czytałeś go? - Oczywiście, że nie. Jest zaadresowany do ciebie. Zmarszczyła twarz, otwierając kopertę i wyciągając pojedynczą, złożoną kartkę. Przeczytała: Moja najdroższa Jessie. Mam nadzieję, że James cię odnalazł i że jesteś cała i zdrowa. Nie umiem nawet wyrazić, jak bardzo martwię się o Ciebie. Musisz poślubić Jamesa i wrócić tu jak najszybciej. Jeśli drogi James jeszcze nie odzyskał rozumu, musisz mu się oświadczyć. Jest dżentelmenem. Przyjmie Twoje oświadczyny. Wracaj do domu, Jessie. Twój kochający ojciec, Oliver Warfield Bez słowa podała list Jamesowi. Nie patrzyła, gdy go czytał. Nie mogłaby znieść wyrazu niesmaku na jego obliczu. Spojrzała w górę i zobaczyła, że niebo stało się już prawie czarne. Nie było szansy, aby dotarli do domu, zanim niebiosa się otworzą i z całych sił będą usiłowały ich zatopić. Oderwała się od drzewa i zaczęła iść w stronę Chase Park. James szedł obok niej. Sprawiał wrażenie zamyślonego, a nierozzłoszczonego.
- Oświadczyłabyś mi się, Jessie - spytał w końcu - gdybym nie zrobił tego pierwszy? - Nie. Potrząsnął głową, wziął ją za rękę i powiedział: - Pospieszmy się. Burza nie posłuży najlepiej twoim puklom. Jessie znów podwinęła do góry sukienkę i puściła się biegiem u boku Jamesa, śmiejąc się nawet wówczas, gdy pierwsze krople deszczu spadły jej na nos. Kiedy wypadli zza rogu wielkiego dworu, ujrzeli Freda dobierającego się do Clorindy, której ogon przyciśnięty był do kamienia. - Fred, ty zbereźniku - krzyknęła Jessie. - Puść ją. James wybuchnął śmiechem, gdy Fred odwrócił się w ich stronę i wrzasnął niemal tak głośno, jak grzmot. Potem chwycił Jessie za ramię i pociągnął ją za sobą. - Może nas zaatakować. Przeszkodziliśmy mu w igraszkach miłosnych z wybranką. Chodź, jesteśmy już blisko drzwi. Kiedy wpadli do ogromnej biblioteki w Chase Park, właściwie nie byli wcale przemoczeni. - List - rzuciła Jessie. - Gdzie jest list? - Wsadziłem go do kieszeni, żeby nie zamókł. - Oboje zwrócili się w kierunku przeszklonych drzwi, za którymi rozległ się następny głośny grzmot. Błysk przeciął niebo. Zaczęło lać na dobre. - Niewiele brakowało - odezwała się Jessie, gładząc lok, który owinął jej się wokół szyi. - Zdaje mi się, że moje pukle jakoś to przeżyły. - Owszem. - James nawinął sobie jeden lok na palec. Chociaż wilgotny, kosmyk był niespodziewanie miękki. Kiedy go puścił, lok opadł jej swobodnie na ucho i szyję. - Musisz jednak uważać. Nie chcesz chyba ryzykować niezadowolenia Maggie. - Naprawdę myślisz, że wyglądam jak ladacznica, kiedy zakładam takie ubranie? James przetarł ręką czoło. Pot i deszcz, pomyślał. Jessie zawsze umiała szybko biegać. - Jessie - przemówił w końcu - czy kiedykolwiek widziałaś ladacznicę? Dziewczyna zamyśliła się głęboko. Zaprowadził ją do kominka, w którym radośnie buzował ogień. - Rozgrzej się - powiedział, pocierając dłonie. Rozpostarła spódnicę. - Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek widziała ladacznicę. Czy naprawdę są podobne do mnie, kiedy ładnie wyglądam? - Nie, wyglądają krzykliwie i tandetnie. Jest oczywiste, kim są, ich strój stanowi reklamę zachęcającą mężczyzn. Przełknęła nerwowo i, nie patrząc na niego, zajęła się dalszym rozkładaniem fałd spódnicy. - Nie, nie wyglądasz jak ladacznica - rzekł z głębokim westchnieniem. - Oświadczysz mi się, Jessie, jeśli ci powiem, że moje oświadczyny były tylko blagą? - Nie. Nigdy tego nie zrobię. - Dlaczego? Usiadła na podłodze i wyciągnęła ręce w stronę ognia. - To żadna tajemnica, James. Nie kochasz mnie. Chcę poślubić kogoś, kto będzie mnie kochał dla mnie samej - dla nowej i dawnej Jessie. Mój ojciec mnie kocha, ale to co innego, prawda? Jestem doskonałym pracownikiem i nie musi mi nic płacić, wystarczy, że da mi jeść i kąt do spania. Wyciągnęła się niedaleko kominka i poprawiła spódnicę wokół nóg. - Chyba stałaś się cyniczna.
- Możliwe. Ale to niczego nie zmienia. Muszę tylko sobie uświadomić, co mogę mieć, a czego nie będę miała nigdy. - Chciałabyś mieć dzieci? - Tak, ale to jest coś, czego prawdopodobnie mieć nie będę. Najpierw bowiem potrzebny jest mąż. Wtedy skierował się w jej stronę i zobaczyła, że jest naprawdę zły. Zaskoczyło ją to. - Do diabła, dlaczego tak nisko siebie oceniasz? Spójrz no, na swój skromny sposób jesteś śliczna. - Zająknął się. - Wiem - powiedziała. - Przestań mówić żałośnie jak zbity pies. Przestań próbować zachowywać się tak rozsądnie, przestań trzymać się w cieniu. Czemu nie chcesz mnie wykorzystać, żeby uratować swoją reputację? Jestem tutaj. Złapał ją za ramiona, przechylił do tyłu i opadł na nią.
ROZDZIAŁ 16 Jessie umiała walczyć. Uderzyła go w plecy, a potem zaczęła bić pięściami po ramionach i torsie. Jednak udało mu się rozciągnąć na niej; dzięki przytrzymaniu warkocza zmusił ją do leżenia bez ruchu i pocałował ją. Gwałtownie szarpnęła głowę w bok, przez co nie trafił za pierwszym razem. Najpierw wycelował w policzek, potem w czubek nosa, wreszcie w usta. - Przestań, James. Wyrywasz mi włosy. Dzięki temu wtargnął językiem w głąb jej ust, ale tylko na moment. Cudem udało mu się uciec stamtąd cało. Pomyślał, że musi być naprawdę wściekła, skoro chciała odgryźć mu język. Odchylił się do tyłu i oparł na łokciach, więcej nie próbując jej do niczego zmuszać. Przechylił się i spojrzał na nią. - Twoje włosy pachną lawendą i deszczem. - Idź do diabla, James. To bzdura. Nie mam pojęcia, co sobie myślisz, ale to jest... Pochylił się prędko i znowu ją pocałował. Udało mu się rozewrzeć jej nogi i ułożyć się między nimi. Zamknął oczy, czując jej dotyk. Nawet poprzez sukienkę i halki wyczuwał jej ciepło. Przywarł do niej, ona zaś stęknęła. - Masz zamiar mnie zgwałcić, ty idioto? James pokręcił głową. Sprawiał wrażenie oszołomionego. - Rujnuję cię na dobre. Lepiej, kiedy mężczyzna jest na górze, usiłuje wedrzeć się językiem do ust kobiety i przyciska się do jej brzucha. Tak, to jest właściwa metoda skompromitowania kobiety. Nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy, że będzie mi z tobą tak przyjemnie, Jessie. Nie jest ci przyjemnie mieć mnie tuż obok? Czujesz mnie? - Wiedział, że powinna. Był twardszy niż noga pozłacanego krzesła, stojącego zaledwie pół metra od niego. - Tak, i to jest bardzo dziwne. Jesteś jak ogier, prawda? - Powiedzmy, chociaż nie do końca, i za to powinnaś być głęboko wdzięczna. Wracając jednak do tematu, Jessie, wyjdziesz za mnie? Nie, nic się nie zmieniło. Teraz tylko zacząłeś mnie odrobinę pożądać. Moja matka rozmawiała ze wszystkimi swoimi córkami o mężczyznach i ich żądzach. Jej zdaniem męska żądza jest jedynym uczuciem, z którego może skorzystać kobieta, żeby postawić na swoim. Twierdzi, że mężczyźni odczuwają żądzę z ogromną regularnością. Nawet po ślubie ich żądza nie pozostaje w domu, gdzie jej miejsce. - Twoją matkę powinno się zastrzelić. - Czy to nieprawda? - Nie, no może tylko częściowo. Jak sądzisz, czemu, u licha, Glenda stale ma niemal obnażone piersi? Nie, nie szarp się dalej ze mną. Spróbuję nie przygniatać cię całym ciężarem ciała. Jeśli nadal będziesz chciała zrobić mi krzywdę, rozłożę cię na łopatki. Wiesz, co jeszcze robi Glenda? Wpatruje się w męskie krocza. Mojemu kroczu zdarzało się to częściej niż jakiemukolwiek innemu kroczu w Baltimore, nie powtarzaj mi więc w kółko, że to mężczyźni są drapieżnikami, wiecznie polującymi na kobiety.
- Czy moja mama nie ma racji? - Czasami. - Nie mógł się powstrzymać, by mocno się do niej nie przytulić. - Gdzie jest ta cholerna taśma od dzwonka? Wyrżnęła go pięścią w szczękę, niezbyt mocno, ale wystarczająco, by zwrócić jego uwagę. Gwałtownie odsunął się, pochwycił jej ręce i unieruchomił po bokach. - Nie ma sensu rujnowanie twojej opinii w ten oczywisty sposób, jeśli nie ma nikogo, kto by nas przyłapał. Cholera, gdzie ten dzwonek? - Mam wrażenie, James, że już go nie potrzebujesz. Jestem tutaj. Pan Badger jest tutaj. Również Sampson i Maggie. Jesteśmy zadowoleni. Jessie rozejrzała się i zobaczyła ich wszystkich zebranych wokół niej, uśmiechających się i z satysfakcją kiwających głowami. - Możesz już z niej zejść, James - powiedział Badger. - Czyn został dokonany. - Nie wydaje mi się, aby była już wystarczająco skompromitowana - stwierdził James. - Czy któreś z was mogłoby zawołać Duchessę lub jego lordowską mość? - Przyprowadzę oboje - rzekł Sampson. - Zostań, jak jesteś, James, za chwilę wrócę i będzie po wszystkim. - Nie mogę uwierzyć, że wszyscy spokojnie stoicie, pozwalając Jamesowi leżeć na mnie. Pocałował mnie, a nawet próbował wepchnąć mi język do ust. Czemu nic nie robicie? - Robimy coś - powiedział Badger ze słodkim uśmiechem na swej brzydkiej twarzy. - Ja na przykład przygotowałem wyśmienitego dorsza z sosem z ostryg na uroczystą kolację. - Próbowałam - dorzuciła Maggie, tupiąc ślicznym fioletowym pantofelkiem po puszystym dywanie. - Panie Badger, znowu przeszedł pan samego siebie. - Cholera, James, daj mi wstać! - Jessie, twój język nie może się podobać twojemu przyszłemu mężowi - powiedziała Maggie, wyszarpując skraj ślicznej sukienki z fioletowej satyny spod buta Jamesa. - Mój Glenroyale - to nazwisko Sampsona - powiada, że można zaakceptować wtręt emocjonalny, użyty w chwili największego podniecenia, ale obecnie nie mamy do czynienia z taką sytuacją. - Masz rację, Maggie - rzucił Spears. - O, wydaje mi się, że słyszę, jak nadchodzą. Może byś poprawił nieco pozę, James. James wyszczerzył się do Jessie i pocałował jej zaciśnięte usta. Całował ją ze stale rosnącym entuzjazmem, gdy próg biblioteki przekroczyli Duchessa i Marcus, depcząc po piętach Sampsonowi. - Cóż - odezwała się Duchessa, dołączając do wianuszka otaczającego parę leżącą na dywanie. James, kochanie, wcale nie jestem pewna, czy Jessie jeszcze oddycha. - Oderwij na chwilę usta, James - polecił Marcus, kucając. - Pamiętam, że musiałem nauczyć Duchessę całowania. Zabrało to trochę czasu, ale teraz jest już w tym całkiem biegła. Tymczasem przedtem robiła się sina na twarzy, podobnie jak teraz Jessie. James uniósł się na łokciach, nadal patrząc na dziewczynę. - No i co, Jessie, czy jesteś już wystarczająco skompromitowana? - Zabiję cię, James. To jest koszmarnie krępujące. - Jednak oddycha, Marcusie - zauważył James i ponownie opuścił głowę. Usiłowała przed nim umknąć, ale w końcu natrafił na jej usta i tam już pozostał. - Okazało się, że Jessie oddycha przez nos - powiedział Badger. - Wszyscy mówiliśmy Jamesowi, że Jessie to dobry gatunek. Zapewnialiśmy go, że będzie z niej dobra żona dla niego -
dodał, zwracając się do Duchessy. Jessie zsiniała na twarzy nie z braku powietrza, lecz z wściekłości. Zaczęła się szamotać, czym, trzeba przyznać, zaskoczyła Jamesa. Był tak zajęty smakowaniem jej warg, że na chwilę zapomniał, co robi. Jej tymczasem udało się oswobodzić jedną rękę i zdzielić go pięścią w lewe ucho. Krzyknął i stoczył się z niej. Natychmiast zerwała się na równe nogi, spojrzała na niego, wymachując pięściami, uniosła już nogę, żeby go kopnąć, ale powstrzymała się w ostatniej chwili i ryknęła: - Ty kłamco! Powiedziałeś, że nie kazali ci się ze mną żenić. Przyparli cię do muru, prawda? Zagrali na twoim poczuciu winy, przedstawili mnie jako godną współczucia, nieszczęśliwą kobietę, która z rozpaczy może rzucić się ze skały. Niech cię diabli wezmą, Jamesie, powiedziałeś mi, że ślub był twoim pomysłem. - Ojej - jęknął Badger. - Bardzo mi przykro, James. W tej sytuacji należało powściągnąć język. Mam tylko nadzieję, że mój biedny dorsz i sos ostrygowy nie są teraz narażone na niebezpieczeństwo. - Droga do prawdziwej miłości nie powinna być usłana różami - wtrąciła Maggie. - Spójrzcie tylko na jego lordowską mość i na Duchessę. - Wolałabym chociaż jedną albo dwie róże na naszej drodze, Maggie - powiedziała Duchessa, na co jej mąż natychmiast zauważył: - To nie jest najgorszy pomysł, Duchesso. Widzę cię już, idącą ku mnie przez sypialnię, twoje białe nogi są gołe, stopy miękko grzęzną w różach. Co o tym sądzisz? - Sądzę, milordzie - powiedział Spears - że twoja płocha wizja jest w tej chwili wyjątkowo nie na miejscu. James ma kłopoty w związku z niefortunną uwagą pana Badgera. Jessie nie jest szczęśliwa. - Maggie, to była najkoszmarniejsza metafora, jaką zdarzyło mi się słyszeć w życiu. Prawdziwa miłość i róże? Jeśli zaś chodzi o ciebie, Marcusie, twoja dygresja dotycząca sypialni była bardzo w twoim stylu. Podejrzewam, że w następnym kroku skubałbyś płatki różane, które przylgnęły do stóp Duchessy. A przez ciebie, Jessie, dzwoni mi w uszach. - Potrząsnął głową i ostrożnie potarł dłonią ucho. - I co masz do powiedzenia? Jessie powoli odsuwała się od wszystkich. - Wynoszę się. To dom wariatów. James nie chce mnie poślubić. Czemu nikt z was nie chce tego zaakceptować? Ewidentnie rozbudziliście w nim takie poczucie winy, że zmusił się do oświadczyn. Kiedy odmówiłam i ocaliłam go przed nim samym, zmusił się do rzucenia się na mnie. Zmuszał się nawet do tego, żeby mnie całować, dopóki nie przestałam z nim walczyć. - Do licha, Jessie, czemu, twoim zdaniem, zrobiłem się twardy jak pogrzebacz, jeśli było mi to obojętne? - Przykro mi z powodu twojego dorsza, Badger. - Podbiegła do przeszklonych drzwi, otworzyła jedno skrzydło i rzuciła się w burzę. - Cholera - powiedział James. - Znowu będę musiał ją złapać. Jest szybka, nawet w spódnicy i halkach. Badger, przygotuj gorącą herbatę. Ma na nogach jedynie te leciutkie, eleganckie pantofelki. Pewnie ma już przemoczone stopy. - Mokre ubranie - powiedział hrabia, patrząc w ślad za swoim amerykańskim kuzynem, wybiegającym na deszcz - a następnie jego zdejmowanie prowadzi zwykle do interesujących popołudniowych rozrywek. - Zobaczymy, milordzie - odparł Spears. - Panie Badger, przygotujmy jakieś koce i tę gorącą
herbatę. Mam nadzieję, że żadne z nich nie rozchoruje się z powodu nadmiaru emocji. - Jessie zniszczy swoje pukle - zauważyła Maggie i dotknęła palcami miękkich loków, rozkosznie wijących się nad jej białymi uszami. Osaczył ją w stajni, kiedy usiłowała zarzucić siodło na szeroki grzbiet Clancy’ego. Problemu nie stanowił ciężar siodła. Clancy miał metr siedemdziesiąt wysokości i po prostu nie sięgała mu do grzbietu. Upuściła siodło, nadepnęła sobie na nogę i zaklęła. Natomiast Clancy, ten najbrutalniejszy z ogierów, znany z tego, że wiele razy, w napadzie złości, zrzucał hrabiego z grzbietu, teraz rżał cichutko, leciutko trącając nosem ramię Jessie - zachowywał się jak wierny, zakochany kundel. James pomyślał, że cholerny koń skłonny byłby upaść przed nią na kolana, żeby mogła go przytulić, gdyby tylko miał na tyle rozumu, by sobie to uświadomić. - Nigdzie nie jedziesz, Jessie. Dlaczego wybrałaś Clancy’ego? Jest brutalny, mógłby cię zabić, gdyby miał na to ochotę, a ty nawet nie możesz go osiodłać. Zobacz, co z nim zrobiłaś - zwichnęłaś mu charakter. Lizałby cię po twarzy, gdyby tylko przyszło mu to do głowy. Poklep go na pożegnanie i wracajmy do domu. - Nie. - Jessie, zrobisz, co ci każę. Jestem zmęczony ganianiem za tobą. Zapomniałem, że jesteś jak kozica. Przestań dramatyzować i chodź ze mną do domu. - Do domu, tak? To cholerny dwór. Ma więcej pokoi niż cała dzielnica domów w Baltimore. Przyjrzał jej się przez chwilę z rozbawieniem. - Clancy nie jest brutalem. Jest kochany. - Tak właśnie Duchessa mówi o Marcusie. O Boże, nie próbowałaś chyba jeździć na Clancym? - Pewnie, że próbowałam. Świetnie się nam jeździło. Pokazał mi okolice. - Chcesz powiedzieć, że Marcus się na to zgodził? - Marcus nic nie wie. Lambkin uznał, że lepiej nie prowokować wściekłości jego lordowskiej mości. - Jessie, jesteś przemoczona. Ja też. Nigdzie nie pojedziesz. Chodź teraz ze mną. - I znowu będziesz próbował powalić mnie na podłogę? - Nie, nie na podłogę. Kiedy następnym razem cię powalę, pod nami będzie łóżko. Złapała siodło i cisnęła je w jego kierunku, ale upadło trochę za blisko. Oparł się plecami o ścianę boksu, uważając, aby nie zirytować Clancy’ego, który na widok lecącego siodła zaczął przewracać oczami, i powiedział: - Zobacz tylko, do czego się doprowadziłaś. Założyłaś sukienkę i straciłaś całą swoją silę. Twoje pukle przylepiły ci się do głowy. Suknia oblepia ci piersi. Całkiem interesujący widok. Może uda mi się cię dopaść i przycisnąć do którejś ściany. Zrobił krok w jej stronę, cały mokry, ze złośliwym wyrazem twarzy. Dała nurka pod koński brzuch i wychynęła po drugiej stronie Clancy’ego. - Zupełnie straciłaś rozum? Clancy mógł ci zrobić krzywdę, Jessie. Chodź już, wyjdźmy chociaż z tej stajni. Sama zdążyła już dojść do tego wniosku. Wiedziała, że Clancy ją lubił, lecz wiedziała również, że czasami ludzie go irytowali. Zaczął nawet machać ogonem. Poklepała go po szyi, pocałowała w nozdrza i wysunęła się z końskiego boksu. James deptał jej po piętach. Złapał ją za ramię, zanim zdążyła puścić się biegiem. - Wystarczy - powiedział. Przyciągnął ją do siebie. Trzęsła się - niewątpliwie z zimna i wilgoci. Przesunął dłońmi po jej plecach. Nie były to plecy chudej dziewczynki. Zaskoczyło go to
spostrzeżenie. Również jej piersi nie przypominały piersi chudzielca. Wciągnął jej zapach, połaskotał ją w ucho ustami, do których przykleiło się mokre pasemko włosów i rzekł: - Wyjdź za mnie, Jessie. Niech już się to stanie. Płakała. Dlatego się tak trzęsła. Odsunął ją na wyciągnięcie ramienia, palcami uniósł jej brodę. - Dlaczego? Nie wydała żadnego dźwięku. I tylko łzy ściekały jej z oczu i po policzkach spływały na brodę. - Dobrze, płaczesz, ale powiedz mi, czemu to robisz? Poddajesz się? Czy musisz o tym myśleć jak o przegranej ze mną w wyścigu? Przecież w gruncie rzeczy oboje wygramy, jeśli tylko spokojnie się nad tym zastanowisz. Oparta czoło na jego ramieniu. Wiedział, kiedy przestała płakać. Stała w zupełnym bezruchu. Potem bardzo spokojnie przemówiła do mokrego batystu jego koszuli: - James, jesteś jedynym mężczyzną, który mnie pocałował. Uśmiechnął się i pocałował czubek jej mokrej głowy. - Jeśli mi tylko pozwolisz, będę cię całował aż do śmierci. Zrobiła krok do tyłu i spojrzała na niego. - Pozwolę ci. Ale najpierw chcę, żebyś się na coś zgodził. Stał nieruchomo. Nie sądził, żeby mu się spodobało to, co za chwilę miał usłyszeć, mimo to spytał: - Na co mam się zgodzić? - Jesteś jak pies z kością w pysku i nie spoczniesz, zanim jej nie ogryziesz - albo mnie - do końca. Teraz patrzysz na całą sytuację jak na wyścig, który trzeba wygrać. Musisz mnie pokonać, zmusić do ustępstwa. Nie ma już znaczenia, czy naprawdę wierzysz, że to, co robisz, jest słuszne. To się nie liczy. Powinnam była od razu powiedzieć „tak”. Wówczas pewnie byś pobladł, wyjąkał, że popełniłeś koszmarny błąd i umknąłbyś. Ale ja nie zrobiłam tego. Odtrąciłam cię i nie mogłeś tego znieść. - O co ci u diabła chodzi, Jessie? Na co mam się zgodzić? Odetchnęła głęboko, odgarnęła z policzka jeden z loków i powiedziała: - Uważam, że małżeństwo jest na całe życie, James. Wiem, że mężczyźni myślą podobnie, ale nie są zdolni do zachowania wierności jednej kobiecie, to znaczy swojej żonie. Ponieważ mnie nie kochasz, szybko się mną znudzisz i będziesz chciał wrócić do Connie Maxwell czy do jakichś innych kobiet. Jestem skłonna to zaakceptować, jeśli tylko ty pozwolisz mi na to samo. Kiedy znudzę się tobą, będę mogła mieć kochanków. Nie chcę żadnych kłamstw między nami. - Poruszyłaś mnóstwo spraw, Jessie. Pozwól, że na początek zajmiemy się rzeczą podstawową. Nie możesz mieć kochanków. W przeciwieństwie do mężczyzny, możesz zajść w ciążę. A ja nie uznam dziecka innego mężczyzny. - Ach, o tym nie pomyślałam. Czy nie ma sposobu, żeby uniknąć ciąży? - Owszem, jest parę. - Jakie? - Nie zrozumiałabyś, nawet gdybym ci powiedział. - Przyznajesz więc, że kobiety, z którymi będziesz się kochał, będą wiedziały, jak się ustrzec przed poczęciem twojego dziecka. - Tak, chociaż zawsze może się zdarzyć jakiś wypadek.
- Z pewnością więc mój ewentualny kochanek wykaże się podobną przezornością. Trzeba założyć, że mężczyzna zdradzający swoją żonę nie będzie chciał, żeby jego kochanka urodziła mu nieślubne dzieci. - Nie będziesz miała kochanków, Jessie. - Jeśli ty nie będziesz mnie zdradzał, to i ja nie będę. James przeorał palcami mokre włosy. - Niech to diabli wezmą, nie mogę w to uwierzyć. Clancy właśnie trącił mnie w ramię. Myśli pewnie, że kompletnie zwariowałem, skoro stoję tu i słucham tych głupot, wydobywających się z twoich ust. Nie, zamilcz na chwilę, Jessie. Daj mi powiedzieć o Connie Maxwell. Nie pozostanie moją kochanką, jeśli się ożenię. Dziwi cię to? - Chyba tak. Na jej miejscu pewnie nie umiałabym cię odprawić. Wstrzymał oddech, jakby dostał pięścią w brzuch. - Cicho bądź. Dłużej tego nie zniosę. Teraz oboje jesteśmy przemoczeni. Nie chcę, żeby któreś z nas nabawiło się zapalenia płuc. Wracajmy do domu. Zaczęła iść u jego boku, bez słowa, patrząc prosto przed siebie. Nadal padało, ale nieco słabiej, deszcz przechodził w mżawkę. Podniosła się mgła, wyłaniając się jakby spod ziemi i spowijając wszystko miękkim, szarym całunem. Do ich uszu dobiegł głośny gulgot Freda, w opinii wykonawcy będący wyszukanym okrzykiem godowym. Jessie roześmiała się. James spojrzał na nią. Ujął jej dłoń. Ręka w rękę kontynuowali marsz do domu. Żadne z nich nie ucierpiało z zimna. Kiedy weszli do kuchni, czekał już tam na nich cały trybunał, przygotowany na każde nieszczęście. - Jesteście wreszcie - powiedział Badger. - Mieliśmy nadzieję, że przyjdziecie do kuchni. Przygotowaliśmy dla was szlafroki. Jessie, ty idziesz pierwsza do spiżarni, żeby zdjąć te mokre rzeczy. Potem ty, James. Później dostaniecie gorącą herbatę i jabłka po portugalsku, według przepisu, który właśnie otrzymałem pocztą od pewnego żabojada, szefa kuchni z Rouen. - Potem omówimy wasz ślub - odezwał się Spears. - Jego lordowska mość porozmawia z wielebnym Bagleyem, naszym proboszczem. Ojej, musimy dać na zapowiedzi, a to trwa trzy tygodnie. Nikt z nas nie chce czekać tak długo. - James, z pomocą jego lordowskiej mości możesz uzyskać specjalne pozwolenie - zauważył Badger. - Rozmawiałam już z Duchessa o twojej sukni ślubnej, Jessie - rzekła Maggie. Sampson wetknął głowę do kuchni. - Zawiadomiłem hrabiego i Duchessę, że oboje tu jesteście. Hrabia zajrzał Sampsonowi przez ramię. - No i co? Mamy wezwać Bagleya? - Tak - powiedział James. - Tak - powiedziała Jessie. - Może byś - zwrócił się Marcus do Jamesa - opowiedział mi, w jaki sposób wygrałeś? Czy zrobiłeś coś romantycznego i wspaniałego? Może dopadłeś ją w mokrej trawie i nauczyłeś, jak oddychać? A może osłoniłeś ją przed deszczem i pieściłeś? - Mój drogi mężu - odezwała się Duchessa, prześlizgując się koło Marcusa i Sampsona - wydaje mi się, że Jessie się troszkę zarumieniła - nic dziwnego, skoro nigdy nie utemperujesz swoich myśli, zanim przeistoczą się w słowa.
- Ona to kocha - oświadczył hrabia. - Popatrz tylko na nią. Ma nieprzytomne spojrzenie. Wpatrzona jest w Jamesa. Najlepiej będzie, jeśli ich ożenimy jak najszybciej, zanim przewróci go na kuchenną podłogę i zrobi z nim, co będzie chciała. - Specjalne pozwolenie - odezwał się James. - Powiedz mi tylko, Marcus, co trzeba zrobić, a ja już to załatwię. Spears zakomunikował: - Podczas gdy będziecie się przebierać w suche szlafroki, ustalimy, co trzeba zrobić. Potem wam powiemy. James cisnął ręcznikiem w Spearsa, który wyraźnie wyglądał na urażonego. Hrabia roześmiał się. - Jestem głodny, Badger. Czy masz jeszcze jakieś resztki klusek z rodzynkami z drugiego śniadania?
ROZDZIAŁ 17 Koń pełnej krwi i mąż: obaj muszą się wykazać niepospolitą wytrzymałością, bezgranicznym spokojem i wielkim sercem. porzekadło ludowe - Tak... - powiedział James i spojrzał wyczekująco na Jessie, która wyglądała uderzająco blado w swojej ciemnoszmaragdowej sukni ślubnej, niewiarygodnie podkreślającej kremową barwę jej ramion. Szmaragdowa zieleń. Wymarzony kolor dla niej. Sprawiający, że jej włosy wydawały się jeszcze intensywniej rude. Spostrzegł, że w ostatnich pięciu dniach wiele takich drobiazgów mocno utrwaliło mu się w pamięci. Kupił jej parę białych pantofelków w zamian za zniszczone podczas ucieczki w deszczu. Zapamiętał jej reakcję, kiedy wręczał jej nowe pantofelki, owinięte w srebrzysty papier. Spojrzała w dół na śliczne białe buciki i zamarła. - Będą na ciebie pasowały - powiedziała wtedy Duchessa. - Razem z Maggie odrysowałyśmy twoje buty dla szewca, pana Dobbsa. - Lecz Jessie nadal patrzyła w dół na białe pantofelki. Potem podniosła wzrok i spojrzała na Jamesa; mógłby przysiąc, że czegoś się bała, co z pewnością nie było w stylu Jessie. Czego się bała? - Dziękuję, James - rzekła, po czym odwróciła się i odeszła. Duchessa stwierdziła z westchnieniem: - Znowu poszła zajrzeć do Charlesa. Widzisz, Charles nie budzi w niej uczucia strachu czy niepewności. - James nie skomentował tych słów, odwrócił się i również się oddalił. Teraz patrzył na nią, podczas gdy biskup Yorku, ważna osobistość, który zgodził się przewodniczyć ceremonii, aby wyświadczyć przysługę potężnemu hrabiemu Chase, pouczał ją, że ma słuchać męża. James wolałby wielebnego Bagleya, ale Marcus postanowił, że ślubu musi im udzielić jeden z najważniejszych ludzi w kraju. Dwa niesforne pukle luźno zwieszały się koło uszu Jessie. Białych, delikatnych uszu. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Jessie Warfield może mieć białe, delikatne uszy. Od tamtego dnia zmieniło się tak dużo, a jednocześnie tak niewiele. Jessie stała się powściągliwa. No właśnie; nie odzywała się, chyba że ktoś zwrócił się wprost do niej, a z pewnością nie było to zachowanie typowe ani dla dawnej, ani dla nowej Jessie. Może próbowała naśladować Duchessę. Bez powodzenia, jeżeli to miała na myśli. Unikała Jamesa po tym, jak dał jej nowe pantofle, i spędzała większość czasu z Charlesem i Anthonym. James nie martwił się tym. Był tak bardzo zajęty swoimi końmi w Candlethorpe, że szczerą ulgą napawał go widok Jessie, która nie sprawiała wrażenia urażonej czy niezadowolonej, kiedy wreszcie przybywał do Chase Park, zapraszany na obiad przez Duchessę. Nie umiał sobie wyobrazić siebie w roli czarującego zalotnika, nie wobec dziewczyny, którą chciał zrzucić z konia w każdym wyścigu, w którym rywalizowali. Doszedł do wniosku, że Jessie też sobie tego nie potrafi wyobrazić. Nie mogła przecież oczekiwać, żeby codziennie przemierzał drogę do Chase Park, aby gruchać jej poezje do ucha. Tylko raz w życiu James wcielił się w romantyka - kiedy zalecał się do Alicji - i nie miał zamiaru tego powtarzać. Wtedy był innym człowiekiem, zakochanym po uszy, który z trudem umiał sklecić sensowne zdanie w obecności swojej wybranki. I pożądał jej. Aż do bólu. Tylko o tym mógł myśleć, kiedy był blisko
niej. Tylko o tym potrafił myśleć, kiedy był daleko. Wielokrotnie czuł się zakłopotany, kiedy twardniał jak kamień od samego dotknięcia jej ręki. Mógł myśleć jedynie o tym, że ma ją nagą pod sobą, jęczącą dla niego, gdyż, oczywiście, pragnęła go tak samo silnie, jak on jej. James zmusił się przez chwilę do posłuchania ociekającego miodem głosu biskupa, który wzbił się teraz w górę, błogosławiąc ten związek, zawarty dzięki jego lordowskiej mości, hrabiemu Chase. Jamesa zastanowiło, czy Jessie zdaje sobie sprawę, iż w ten skomplikowany sposób biskup stwierdził, że są przywołaną do porządku parą dzikusów. Słysząc te nonsensy, Marcus musi pewnie zgrzytać zębami albo też czeka na koniec uroczystości, aby móc roześmiać się do rozpuku. James przestał słuchać, kiedy jeszcze mógł się pohamować, aby nie przyłożyć biskupowi w jego długi, cienki nos. Miał nadzieję, że Duchessa w pełni panuje nad Marcusem, który też zapewne miał ochotę zrobić to samo. W gruncie rzeczy, kiedy już się nad tym zastanowił, nie mógł sobie wyobrazić Jessie w roli rozmarzonej dziewicy, siedzącej w różanej altanie Duchessy i czekającej, aby przyszedł recytować jej jakieś mdłe wiersze, podobnie jak nie mógł ujrzeć siebie w roli recytującego. Zaskoczyło go gdy Jessie nagle powiedziała: - Tak. Zrobiła to głosikiem tak cienkim, jak te rozkoszne pończoszki, które mignęły mu przed oczami, gdy uniosła spódnicę, aby mógł mocniej zawiązać wstążkę wokół jej lewej kostki. Nigdy dotąd w swoim życiu nie zastanawiał się, co może zrobić z mężczyzną widok damskich pończoch. Natychmiast stał się twardszy niż obcasy jego butów. Biskup Yorku pobłogosławił młodą parę, a potem zwrócił się do hrabiego Chase, nie do pana młodego: - Związek zawarty, milordzie. Mogą się pocałować. W opinii Boga skromne okazanie uczuć po ślubowaniu dobrze wróży związkowi i przysparza radości świadkom tego wydarzenia. James delikatnie położył palec wskazujący na brodzie Jessie. Pochylił się i leciutko musnął wargami jej usta. Były tak zimne jak marchwianka, którą poprzedniego dnia Badger zapomniał podgrzać na obiad. Nikt nie skomentował zimnej zupy. Badger uparł się, że przygotuje wszystkie potrawy weselne i z tego powodu przez ostatnie cztery dni był nieprzytomny. - Wszystko będzie dobrze, Jessie - powiedział i znowu delikatnie dotknął ustami jej ust. - Zaufaj mi. Wszystko będzie dobrze. Chodź, pocałuj mnie. Nic nie odpowiedziała, jedynie zapatrzyła się na niego, zastanawiając się jednocześnie, jak to się mogło stać. Została żoną Jamesa, o czym marzyła od chwili, gdy sześć lat temu zobaczyła go na torze wyścigów w Weymouth, podążającego pewnym krokiem koło konia i mówiącego coś do Osiowa i do rumaka, i zapewniającego obu, że nikt nie może ich pokonać. Pamiętała, że wygrał z nią w drugim biegu, tak jak to zapowiedział swojemu koniowi i Oslowowi. Pocałowała go. Bez entuzjazmu, który ją rozpierał, ale wokół było tyle osób, że czuła się skrępowana, nawet jeśli ten biskup powiedział, że mogą się całować. Cmoknęła go po raz drugi, na dokładkę. Uśmiechnął się do niej i rzekł: - Dobra robota. Porozmawiajmy teraz z naszymi gośćmi. Na ślubie obecny był pan Bagley z żoną. Bardzo miły człowiek, pomyślała Jessie, która poznała go i jego żonę na pierwszym przyjęciu, wydanym przez Duchessę na jej cześć. Biedny człowiek nie powinien tylko tak torturować nieszczęsnych kosmyków długich, jasnych włosów przez zaczesywanie ich z jednej strony głowy na drugą i przyklejanie ich pomadą do czaszki. Jessie polubiła go, ale nie
miało to wielkiego znaczenia. Duchessa wyjaśniła, że Marcus musiał się zwrócić do biskupa, ponieważ bezzwłocznie chcieli dostać specjalne pozwolenie. Lekarz Marcusa i Duchessy, George Raven, i jego młoda żona z Yorku także byli obecni. Marcus oświadczył, że skoro George Raven ocalił ich skórę tyle razy, że aż nie sposób zliczyć, nie ma nic przeciwko obecności doktora, bo nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć, nawet na weselu. Poza tym, od czasu, gdy poczciwy doktor się ożenił i nie pragnął już tak Duchessy jak ongiś, Marcusowi przestała przeszkadzać wizja doktora Ravena opiekującego się hrabiną. Biskup Yorku byłby bardzo rozczarowany, gdyby wiedział, że nikt poza nim na weselu nie zachodzi w głowę, jak u diabła piastunka panicza Charlesa i opiekunka Anthony’ego mogła poślubić amerykańskiego potomka rodu Wyndhamów. Będąc jednak dyskretnym człowiekiem, tylko raz podzielił się swoimi wątpliwościami, i to wyłącznie z hrabią, który przez dobre dziesięć minut poprawiał węzeł doskonale zawiązanego krawata, a wszystko po to, aby jednym ciosem nie powalić biskupa na puszysty dywan. Frances Hawksbury, hrabina Rothermere, złożyła gratulacje Jamesowi, po czym zwróciła się do Jessie: - Teraz, moja droga, kiedy nałożyłaś mu jarzmo małżeńskie, daj mu trochę swobody, gdy będzie wierzgał w zaprzęgu, ale potem prowadź go łagodnie, lecz zdecydowanie. - James - odezwał się Marcus, podchodząc do nich - widzę, że zostałeś porównany do konia. - To chyba świetne porównanie - zauważyła Jessie, uśmiechając się do hrabiny Rothermere. - Ja zaś będę skubał jej szyję, żeby była posłuszna - powiedział James. - Może też trącę ją w zadek, aby skręciła w stronę, którą wybiorę. Duchessa roześmiała się. - Oboje jesteście okropni. Wszystko się już wreszcie kończy, biskup zabrał się za szampana. A Badger przygotował takie śniadanie weselne, że wszyscy będą chcieli się do nas wprowadzić na stale. - Albo będą próbowali porwać Badgera. - Zastanawiam się, w jaki sposób pozostajesz taki szczupły - powiedziała Jessie. - To przez tę przeklętą uprząż - odrzekł Marcus. - Wierzgam i kopię, żeby się wyrwać do Duchessy, ona jednak tylko się uśmiecha i mówi, żebym jechał dalej i że chwilowe ograniczenia są korzystne dla mojego ciała. Po wychyleniu z pół tuzina toastów bardzo wytrawnym szampanem z piwnic hrabiego, James zerknął na swoją oblubienicę i aż gwizdnął. - Jesteś podchmielona, Jessie. O ile wiem, nigdy nie piłaś alkoholu, prawda? Czknęła i poprosiła o następny kieliszek. - O Boże - jęknęła Duchessa. - James, czy nadal chcesz jechać na noc do Candlethorpe? - Tak, chcę wrócić do domu. - Chodź ze mną, Jessie - powiedziała Duchessa tym swoim spokojnym głosem, któremu nikt nigdy się nie oparł, i poprowadziła ją na górę. Ponieważ udawali się konno do Candlethorpe, Duchessa i Maggie pomogły jej się przebrać we wspaniały strój do konnej jazdy, który hrabina kazała dla niej uszyć. Był w kolorze ciepłego, połyskliwego złota, z ciemnozłotymi lamówkami na ramionach. Mocno wcięty w talii, miał trzy rzędy lamowanych falban na dole spódnicy. Sprawiał, że jej skóra błyszczała, a włosy wyglądały jak gorący zachód słońca. Kiedy Jessie była już ubrana, a Maggie pieczołowicie ułożyła ostatni lok, Duchessa założyła kapelusz na głowę dziewczyny i cofnęła się o krok.
- Jesteś piękna - powiedziała. - Czy James uzna, że wyglądam jak ladacznica? - Jeśli tak powie, to jest idiotą. A jeśli jest idiotą - dodała Maggie - to go po prostu ugryź. Mężczyźni uwielbiają małe miłosne ukąszenia, albo, jak je nazywam, ugryzienia za karę. Drogi Sampson, kiedy uszczypnę go w ramię, mruczy jak kot jego lordowskiej mości, a potem... Duchessa chrząknęła. - Maggie, mogłabyś sprawdzić, czy James jest gotowy do drogi? Maggie chytrze łypnęła na Jessie i, zbierając się do odejścia, rzuciła przez ramię: - Wyglądasz rozkosznie, Jessie. Naprawdę. Chciałabym, żebyś schodząc po schodach spojrzała na każdego obecnego tam mężczyznę. Zobaczysz, że na twój widok wszyscy dostaną napadu żądzy. - To prawda - powiedziana Duchessa, kiedy drzwi zamknęły się za wychodzącą Maggie. - A teraz, Jessie, czy chciałabyś mnie o coś zapytać? - Zapytać? Ach, chodzi o noc poślubną? - No tak. Traktuj mnie jak starszą siostrę. - Sądzę, że wiem wszystko, Duchesso. W końcu wychowałam się razem z końmi. James wdrapie się na moje plecy i wepchnie się we mnie. I tyle. Duchessa obrzuciła ją zachęcającym uśmiechem. - Cóż, może spotka cię drobna niespodzianka. Możesz jednak być pewna, że James zrobi wszystko, jak trzeba. - Tak. - Jessie odwróciła się i podeszła do okna. Wbiła wzrok w trawnik, rozciągający się po zachodniej stronie domu. Zastanowiła się, gdzie też mogą być Fred i Clorinda w dniu jej ślubu. Powiedziała spokojnie: - Był już żonaty wcześniej. Wie wszystko o żonach. - Jessie? Czy to cię trapi? Machnęła ręką, jakby chcąc odpędzić niemiłe myśli i odwróciła się od okna w stronę Duchessy. - Nie, to byłaby głupota. Tylko teraz jakoś o tym pomyślałam. Miał już żonę, więc wie wszystko o wszystkim. Duchesso, czy była piękna? - Alicja? No cóż, owszem, była. Była bardzo drobna, z włosami tak jasnymi, jakie widuje się na obrazach przedstawiających anioły i z najbardziej błękitnymi oczami, jakie mogłabyś sobie wyobrazić. Ale dość o Alicji. Nieszczęsna dziewczyna umarła wiele lat temu. To prawdziwa tragedia, ale nie ma nic wspólnego z tobą, Jessie. - Czy pomagała Jamesowi w Candlethorpe? - Jeśli chodzi ci o to, czy pomagała mu trenować konie i sprzątać stajnie, to nie, nawet nie przyszłoby jej to do głowy. - Siedziała więc w saloniku i podawała herbatę? Nie brała udziału w wyścigach i nie jeździła konno? Duchessa uśmiechnęła się, słysząc zjadliwość w głosie Jessie. - Zapomnij o niej. Chodź teraz, zobaczymy, czy twój świeżo upieczony małżonek jest gotowy do wyjazdu. Biskup Yorku przyglądał się Jessie, jakby w swoim wspaniałym złotym stroju do konnej jazdy była jakimś egzotycznym ptakiem z innego świata. Zaciekawiło ją, czy po tym całym szampanie, jaki wlał w siebie, był w stanie rozpoznać w niej pannę młodą. - Przypuszczam - powiedział, głosem jeszcze donośniejszym niż uprzednio - że złoty strój do
jazdy konnej jest bardzo amerykański. Czy jej lordowska mość aprobuje ten zaskakujący widok? - Tak - odezwała się Duchessa, szybko wzięła Jessie za rękę i odciągnęła ją na bok. Jessie pożegnała się ze wszystkimi gośćmi, po czym odwróciła się i spojrzała na Duchessę. Byłaś dla mnie bardzo miła. Nie zasługiwałam na to, ale ty byłaś miła mimo wszystko. Czy mogę przyjechać odwiedzić Charlesa i Anthony’ego? - Możesz nas odwiedzać, kiedy tylko zechcesz - rzekł hrabia, podchodząc i biorąc Jessie w objęcia. Przytulił ją, a potem powiedział: - Ci przeklęci ludzie czekają w komplecie, żeby życzyć wszystkiego dobrego tobie i Jamesowi. - Tak, pozwól, Jessie - wtrącił James i ujął jej obciągniętą rękawiczką dłoń. Wyprowadził ją przez masywne drzwi Chase Park na wytarte kamienne schody, gdzie stały cztery dobrze jej znane osoby z szerokimi uśmiechami na twarzach. Badger wręczył Jamesowi ogromny, przykryty kosz. - Zapakowałem wam parę kotletów jagnięcych i ogórki, trochę puddingu jabłkowego i jedno z ulubionych dań Jamesa, gotowane nóżki cielęce. Będzie wam się chciało pić w drodze, więc macie jeszcze szampan hrabiego. Jest schłodzony, więc wypijcie go szybko. - A tu jest pudełeczko kremu dla ciebie, Jessie - powiedziała Maggie. - Nie zapomnij, że teraz nie możesz już smarować nim twarzy na noc. Twój mąż dostałby napadu śmiechu albo płaczu, w zależności od nastroju w danym momencie. - Chciałbym ci podarować parę kolczyków, Jessie - oświadczył Sampson. - Moja Maggie zapewniła mnie, że będą wyśmienicie wyglądać w twoich małych, białych uszach. - Mój Boże, Sampson, to są szafiry! - Tak, moja Maggie przymierzała je, aby się upewnić, że będą ci pasować. Tak, potrzymaj je w górze, abyśmy mogli ocenić. Co pan sądzi, panie Badger? - Nie wydaje mi się - powiedział powoli Badger, uważnie oglądając klejnociki - żeby dobrze się prezentowały przy złocie. Mają zbyt zdecydowany kolor, który gryzie się z tym szczególnym złocistym odcieniem. Tak, nigdy bym nie podał patatów razem z jagodami, więc i ty nie powinnaś nigdy nosić szafirów z tym złotym kolorem. - Sądzę, że oba kolory dość dobrze się uzupełniają - zabrał głos Spears, delikatnie przesuwając pana Badgera, aby móc samemu dokonać oględzin. - Zgadzam się jednak, panie Badger, że pataty w niczym nie zyskają, gdy zostaną podane razem z czarnymi jagodami. - Cóż - odezwała się Maggie - nie mogę ich zatrzymać, gdyż drogi Sampson już ci je podarował. A jakie jest twoje zdanie, James? - Podobają mi się jej uszy bez żadnych ozdób - odparł James. Badger wyglądał jak kucharz, któremu właśnie zapadło się ciasto. Spears miał wygląd potępiającego sędziego. Sampson spojrzał na swoją żonę i rozjaśnił się w bezwstydnym uśmiechu. Maggie poklepała jedynie Jessie po ręce i powiedziała, żeby zrobiła z nimi, co chce. - Uwierz, że James dobierze strój, przy którym będą wyglądać najkorzystniej. Spears nadal miał surowy wygląd, rysy twarzy mu stężały. Jessie zauważyła, że patrzył na Jamesa. Cały ubrany był na czarno. - Dziękuję, Spears - powiedziała Jessie. - Opiekuj się dobrze Jamesem - rzekł, a ona niemal się roześmiała. - Dobrze, postaram się.
- Dopilnuj, żeby nie zboczył z kursu. - Z jakiego kursu, Spears? - zapytał James, przekładając kosz z jedzeniem z lewej ręki do prawej. - Te piekielne kotlety ważą tyle, co nowe siodło, które kupiłem dla Jessie. - Jakie nowe siodło? - Zapomnij, że to powiedziałem. To niespodzianka. Przysięgnij, że będziesz udawała zaskoczenie, kiedy ci je w końcu dam. - Dobrze, przysięgam. Z jakiego kursu, Spears? Uśmiechnął się. - Zrozumiesz, kiedy się pojawi, Jessie. Jeśli będziesz nas potrzebować, daj znać. Przybędziemy jak najszybciej się da. Obiecujesz? - Obiecuję - odpowiedziała, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. - Ładnie pachniesz, Spears. Czy używasz któregoś z kremów Maggie? Badger ryknął śmiechem. Maggie zachichotała. Sampson zarechotał. Spears nie zareagował. Państwo młodzi roześmiali się i pomachali na pożegnanie, jadąc ramię w ramię piękną aleją prowadzącą z Chase Park, James na Bertramie, szarym berberze z białym nosem, ze stadniny Crofta, a Jessie na Esmeraldzie ze stadniny w Rothermere, gniadej klaczy wywodzącej się od Byerleya Turka. Popołudnie było gorące, słońce świeciło wysoko, niebo usiane było białymi obłokami. Po kwadransie Jessie odezwała się: - James, czy możemy otworzyć teraz tego szampana? Przyjrzał jej się. Od chwili opuszczenia Chase Park nie powiedziała nawet słowa. Jechała na Esmeraldzie skupiona, pełna napięcia; poznał dobrze ten stan w czasie wyścigów, ale skąd to napięcie teraz? Policzki miała zarumienione od jazdy, włosy powiewały długimi, swobodnymi lokami, które wydostały się spod bardzo ekstrawaganckiego kapelusza ozdobionego piórem opadającym na twarz i łaskoczącym jej brodę. Wskazał na lewo od drogi, gdzie za białym płotem rosła kępa klonów. - Zaraz za tymi drzewami, na niewielkiej łące. Pokonali płot jednym łatwym skokiem. Jessie podążyła za Jamesem wąską ścieżką między drzewami, która kończyła się niespodziewanie na małej, okrągłej polance, pełnej różowych i czerwonych malw, białej gipsówki i leśnych, żółtych bratków. James rozejrzał się wokół i dostrzegł porośnięty mchem głaz, dość płaski i wystarczająco duży, by pomieścić ich oboje. Skinął na Jessie i powiedział: - Nie chciałbym zgnieść kwiatów. Mech to co innego. Rozłożyli obrus i wypakowali smakołyki od Badgera. James odkorkował szampana, wyjął z koszyka dwa kieliszki i napełnił je. Zaśmiał się, gdy musiał jak najszybciej upijać musujący płyn, by uratować wlany za szybko trunek. - Proszę, Jessie. Nalał sobie i stuknął się kieliszkiem z Jessie. - Czemu chciałaś szampana? - Pomyślałam, ze jeśli wypiję całą butelkę, będziesz mógł wreszcie skończyć z tym wszystkim. - Co skończyć? - Nie bądź głupi. - Wlała w siebie całą zawartość kieliszka i wyciągnęła rękę po więcej. - Acha, chcesz się upić. A kiedy będziesz nieprzytomna, ja zachowam się jak zwyrodnialec,
potem zaś będzie już po wszystkim i nie będziesz się musiała więcej o to martwić. - Dokładnie, chociaż sformułowałabym to nieco oględniej. - Jestem mężczyzną. Oględność nie jest moim atutem. Ale dlaczego boisz się kochać ze mną? Znasz mnie od zawsze. Znasz już teraz wszystkie moje złe nawyki - no, przynajmniej większość z nich. Nie wiesz jeszcze tylko, czy chrapię. Nie spojrzała na niego. Badawczo przyglądała się kępce naparstnicy wyrastającej tuż obok jej lewego buta. Wypiła następny kieliszek szampana. Kiedy, patrząc nadal na naparstnice, wyciągnęła ku niemu pusty kieliszek, posłusznie napełnił go do połowy. - Jeśli chodzi o naparstnice, nie są brzydkie - odezwał się James, patrząc, jak wypija duszkiem wlany trunek i znów wyciąga rękę po więcej. - Nie są - zgodziła się Jessie, myśląc jednocześnie, jak pięknie wyglądają, gdy tak rozpływają się i znów pojawiają przed jej oczyma. James przypuszczał, że szum w głowie nie jest zły, przynajmniej w tym momencie. Wiedział dobrze, że dla niego samego sytuacja też jest trudna. Uświadomił sobie wszelkie problemy, zanim zaproponował jej małżeństwo. Zawsze traktował ją jak berbecia, jak młodszą siostrę, która go złościła i prowokowała, aż miał ochotę przetrzepać jej tyłek. A teraz była jego żoną i było dla niego równie oczywiste, że jest spłoszona jak Spokojny John w czasie burzy w Baltimore. Czy uważa go za starszego brata? Z którym zawsze rywalizowała? W tym momencie po prostu nie umiał sobie wyobrazić, jak ma zacząć się z nią kochać. Kochać się z Jessie - tym dzieciakiem. Wzdrygał się przed tym. Jednak w ostatnim tygodniu nieco inaczej patrzył na wszystko. Głęboko wciągnął powietrze i poprosił Boga o łaskę. - Jessie, znam cię od wielu lat. Przyznaję, że nadal znam dawną Jessie lepiej niż nową. Nigdy jednak nic widziałem, żebyś była tchórzem. Co jest nie tak? - Nigdy też nie znałeś mnie zamężnej. I w tym problem. Ja i ty, James, zostaliśmy małżeństwem tylko dlatego... - Przerwała i wzruszyła ramionami. - Nic ma sensu jeszcze raz przypominać tego strasznego ciągu wydarzeń. Są nie mniej bolesne dla ciebie niż dla mnie. Czy naprawdę chcesz się ze mną parzyć, James?
ROZDZIAŁ 18 - Parzyć się z tobą? - Aż mu się wzrok zamglił na samo wyobrażenie Jessie nagiej, pochylonej, patrzącej przez ramię, kiedy się do niej zbliżał, kiedy jej dotykał. Potrząsnął głową. Za długo pozostawał bez damskiego towarzystwa. Gdyby jakakolwiek kobieta wspomniała o parzeniu się, w myślach ujrzałby tę samą sekwencję szczegółowych obrazów. - Być może - powiedział w końcu, upiwszy trochę szampana - ale jeszcze nie teraz. - Jessie miała rację. Szampan był dobrym pomysłem. To pewnie jedyny sposób, aby przez to przebrnąć. - Nie jestem Alicją. Przykro mi, ale musiałam wypytać o nią Duchessę. Powiedziała, że Alicja była piękna, drobna, jasnowłosa, niebieskooka. Kochałeś ją. Ja jestem zupełnie inna i nie kochasz mnie. Nie umiem sobie wyobrazić, co z nami będzie. - Przypuszczam, że przeżyjemy - odparł, obserwując, jak Jessie opróżnia kieliszek, aby mógł jej dolać. Cholerna butelka była już pusta, a on nie czuł się ani odrobinę wstawiony. Modlił się, żeby Jessie była. Powiedział: - Badger powinien był wiedzieć, że nowożeńcy mają większe potrzeby względem alkoholu, niż zwykli ludzie. Powinien był zapakować jeszcze jedną butelkę. Jessie pogrzebała w koszyku Badgera. - Zapakował - stwierdziła, wyciągając następną butelkę, owiniętą w ściereczkę. James wzniósł dziękczynne modły za ogromne zasoby kuchni w Chase Park. - Badger to święty człowiek. Właściwie możemy się upić na tej ślicznej polance. Jest gorąco. A kiedy będziesz za bardzo pijana, żeby zdawać sobie sprawę z tego, co zamierzam, podwinę ci do góry spódnicę, rozepnę spodnie i zabiorę ci dziewictwo. I wreszcie będzie po wszystkim, będziemy mogli pojechać dalej, do Candlethorpe i porządnie się wyspać. Jutro zapomnimy o całej sprawie i ramię w ramię wysprzątamy stajnie. Może będziemy się czuli tak swobodnie, że razem coś zagwiżdżemy, może nawet zaśpiewamy którąś z piosenek Duchessy. Co ty na to, Jessie? Nie odpowiedziała. Miał nadzieję, że się uśmiechnie; już sam cień uśmiechu przyniósłby mu ulgę, ale nie zdobyła się nawet na to. Próbowała wyciągnąć korek z drugiej butelki szampana. Nie mogła sobie dać rady. Przyłożyła więc butelkę do ust i wyciągnęła korek zębami. James opadł na plecy i zaniósł się śmiechem. Słońce świeciło mu prosto w twarz, czuł woń otaczających go kwiatów. To była dawna Jessie, smarkula, która gryzła źdźbła trawy i zlizywała z palców pozostałości kandyzowanych migdałów. Otwieranie butelki zębami było dokładnie tym samym. Kiedy usłyszał strzelający korek, po prostu uniósł swój kieliszek w jej stronę. Jessie, niech będą dzięki litościwemu Bogu, zaczęła się wreszcie śmiać po czwartym kieliszku szampana. Kiedy zaczęła machać ręką, żeby odpędzić pszczołę, James powiedział: - Ostrożnie, Jessie, omal nie przewróciłaś naszej butelki z cenną pozostałością. Umieściła butelkę między nogami. - Teraz jest już bezpieczna. Popatrzył na butelkę i wiedział, że musi zacząć działać, zanim będzie go stać tylko na pijacką czkawkę. - Sądzisz, że czujesz się już wystarczająco oszołomiona, żeby się położyć na plecach i pozwolić
mi się pocałować? Popatrzyła na niego. Wyglądała na zmartwioną, chętną i bardziej przestraszoną niż grzesznik w pokoju pełnym kaznodziejów. - Tak - powiedziała - pocałujmy się. - Odłóż butelkę na bok. O tak. A teraz odpręż się, Jessie. - Jeszcze tylko jeden malutki kieliszek, James - poprosiła, nalała sobie, wypiła duszkiem, po czym obdarzyła go głupawym uśmiechem małej dziewczynki, która na trzeźwo odchodziłaby od zmysłów ze strachu. Położyła się na plecach, przeciągnęła i złożyła ręce na piersiach, jak nieboszczyk. Pochylił się nad nią, pocałował jej zamknięte usta i uśmiechając się powiedział: - Otwórz buzię, choć troszeczkę. Niech ci się wydaje, że jestem małym, soczystym kąskiem czegoś smacznego, choćby ozorkami w galarecie. Rozchyliła wargi, a James poczuł się tak, jakby dostał pięścią w brzuch. Smakowała szampanem - tego się spodziewał - ale jednocześnie słodko i egzotycznie, i zapragnął więcej. Nie smakowała jak smarkula. Uważał, aby trzymać ręce na jej ramionach, żeby nie wsuwać języka w jej usta, żeby się kontrolować. Już się obawiał, że pocałuje ją jeszcze raz i naprawdę pozwoli, aby wszystko się zaczęto, gdy nagle znów przeistoczyła się w czternastolatkę - w dziewczynkę, a nie kobietę. Natychmiast przestał i odsunął się. Miała otwarte oczy i usta. Patrzyła wprost na niego. - Co się stało? Ku jego zaskoczeniu i rozbawieniu, zaczerwieniła się. Prawdę mówiąc zrobiła się cała czerwona i odwróciła wzrok. - O co chodzi? No już, jestem twoim mężem, znasz mnie od czasów, gdy ledwie trzymałaś się w siodle. - Szampan jest wyśmienity, ale mam problem. - Tak? - Nie bądź tępy, James. Muszę się wysiusiać. Starał się nie roześmiać, ale nie mógł się powstrzymać. - Załatwiona przez butelkę szampana. Dobrze, poczekam tu na ciebie, Jessie. Zaraz za tymi klonami są śliczne krzaki. Zerwała się na nogi, wygładziła spódnicę i z przesadną ostrożnością zaczęła iść w stronę kępy klonów. Ani razu nie spojrzała na niego. Leżąc na plecach na nagrzanym przez słońce głazie, zaczął nucić jedną z piosenek Duchessy. Zanucił drugą, potem trzecią. Zmarszczył brwi. Uniósł się, przyłożył zwiniętą dłoń do ust i zawołał: - Jessie! Wszystko w porządku? Nie było odpowiedzi, słyszał tylko delikatny szelest letnich liści poruszanych przez lekki popołudniowy powiew. - Jessie! - Poderwał się, nagle zaniepokojony, zdziwiony własnym brakiem opanowania. Wylał resztkę szampana na kępkę kwiatów i ruszył w kierunku drzew. Znalazł ją na ziemi, leżącą na boku, z głową spoczywającą na rękach. Była pogrążona w pijackim śnie. - Do diabła - mruknął James. Teraz będzie musiał jeszcze raz wszystko powtórzyć. Zastanowił się, czy będzie chora po odzyskaniu świadomości. Gotów był się założyć, że Badger nie przewidział takiego skutku swojego szczodrego podarunku.
Jessie pragnęła umrzeć. Z nikim nie chciała się pożegnać. Chciała jedynie odetchnąć po raz ostatni, powoli, łagodnie, a potem odejść. Tylko raz otworzyła oczy, ale intensywne, jasne światło przyprawiło ją o takie dudnienie w głowie i tak gigantyczny skręt kiszek, że uświadomiła sobie, iż jej koniec jest bliski. - To kac, Jessie. Proszę, pani Catsdoor przygotowała specjalną miksturę, która powinna ci trochę pomóc. Podniosę cię odrobinę, o tak. A teraz wypij wszystko do dna. - James? Jesteś tutaj ze mną? - Tak. Pij. - Wlał w nią wszystko, ale była to okropna robota, gdyż z każdym łykiem Jessie zdawała się czuć gorzej. Napój ciekł jej po brodzie, krztusiła się. Mikstura była ohydna; świetnie o tym wiedział, bo sam wychylił szklaneczkę. Ale na dłuższą metę pomagała. - Biedna Jessie - powiedział i przyłożył wilgotną, zimną ściereczkę do jej czoła. - Nie, nie otwieraj oczu ani buzi. Jesteś w Candlethorpe, w swojej sypialni. Udało mi się ulokować nas oboje na grzbiecie Bertrama, chociaż nie był tym zachwycony, egoistyczny drań, narzekał przez większą część drogi do domu i walił mnie swoim długim ogonem po nogach. Jedną ręką przytrzymywałem ciebie, przelewającą się, z głową zwieszoną z mojego ramienia, drugą trzymałem wodze Esmeraldy. Ta klaczka potraktowała całą drogę do Candlethorpe jak przygodę. Łypała też okiem na Bertrama ze sporą dozą zainteresowania. Jessie zwilżyła wargi wysuszonym językiem, ale była na tyle rozsądna, aby mieć nadal zamknięte oczy. Musiała się dowiedzieć. I ponieważ była przygotowana na nadejście śmierci, ponieważ wiedziała, że człowiek nie może dłużej wytrzymać takiej agonii, była w stanie zapytać: - Czy parzyłeś się ze mną, James? Czy to już za nami? Czy wszystko było w porządku? Nie zrobiłam z siebie widowiska, prawda? Będziesz mnie ciepło wspominał, kiedy umrę, dobrze? Był tak zaskoczony, że wbił w nią wzrok, po czym szybko naciągnął jej kołdrę jeszcze odrobinę wyżej, aby zasłonić jej oczy. Wiedział, że kiedy będzie na niego patrzeć, nie potrafi lepiej jej skłamać, niż ona jemu. Co robić? - O Boże, więc było aż tak źle? Możesz powiedzieć mi prawdę. Czy było to dla ciebie takie straszne? Chcesz, żebym odeszła? Chyba nie będę w stanie, bo jestem pewna, że mój koniec już się zbliża, ale to też jest dobre rozwiązanie, prawda? - Cóż, nie powiedziałbym, że było strasznie - nie, wcale nie. I tak, zawsze będę cię ciepło wspominał, Jessie. - To kłamstwo. Skląłeś mnie bardziej niż swoje konie. - Być może, ale śmierć łagodzi i zaciera wspomnienia. Założę się, że po upływie jakichś sześciu miesięcy od twojego zejścia będę cię wyłącznie ciepło wspominał. - Jak ci się udało ze mną parzyć, skoro miałam na sobie tak dużo ubrania? - Cóż, nie powiedziałbym, żeby to było takie trudne. Byłaś bardzo giętka, chętnie współpracowałaś. Nie pamiętasz, że chciałaś, abyśmy mieli to już za sobą i aby stosunki między nami powróciły do normy? - Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to myśl, że nigdy jeszcze nie widziałam tak intensywnie różowych i czerwonych malw. Nic więcej nie pamiętam. A teraz jest już za późno. Umrę jako dziewica duchowa, choć nie cielesna. - Jesteś bardzo miłą dziewicą. - Którą masz na myśli? - Właściwie myślałem o tej duchowej.
- Czy moje cielesne dziewictwo dało się zaakceptować, James? - Cóż, musisz wiedzieć, że byłaś niezwykle wiotka, Jessie. Wiele zręczności i koncentracji z mojej strony wymagało zakończenie wszystkiego i dowiezienie nas do Candlethorpe. Zauważył, że podniosła lewą rękę i przytknęła palce do koszuli nocnej. - Zdjąłeś ze mnie ubranie? Rozebrałeś mnie i włożyłeś mi koszulę nocną? - Przecież ktoś musiał zadbać o to, by było ci wygodniej. Jesteśmy po ślubie, Jessie. - O Boże, James, wcale mi się to nie podoba. Nie mogę sobie zupełnie przypomnieć, żebyś mnie rozbierał tam, na polance, a co dopiero drugi raz tutaj. Czy ściągnąłeś nawet buty i pończochy? Jak udało ci się doprowadzić do tego, żebym uklękła, abyś mógł się na mnie wdrapać? Sądziłabym raczej, że się przewrócę. - Otóż nie zawsze trzeba ściągać z kogoś całe ubranie. Czasami buty mogą zostać. Niekiedy bywają bardzo kuszące, podobnie jak pończochy z podwiązkami. Natomiast pamiętaj, Jessie, że mężczyźni nie zawsze wdrapują się na kobiety. Mężczyźni i kobiety nie są tak bardzo podobni do koni. - Chyba powinnam ci podziękować za tak sprawne przeprowadzenie wszystkiego, że nic z tego nie pamiętam. - Przypomnij sobie, Jessie, że mówiłem ci, abyś mi zaufała. Jeśli się nie mylił, nagle zrobiła się szarozielona na twarzy. Nie był głupi, a na dodatek był szybki. Zdążył jeszcze podać jej basen. Trzęsła się i wymiotowała, a on podtrzymywał ją, uważając, aby warkocz nie opadł jej na twarz. Kiedy wreszcie napad mdłości się skończył, odezwał się: - Biedna Jessie. Przykro mi. Proszę, opłucz usta. Teraz poczujesz się lepiej, zobaczysz. Opadła na poduszki, jęcząc i trzymając się za brzuch. - James, pozwól mi teraz umrzeć, proszę. Idź sobie. Chcę wydać ostatnie tchnienie w samotności. Proszę, pożegnaj ode mnie Esmeraldę. Zaopiekujesz się nią, dobrze? - Tak, przysięgam. - Zegnaj, James. Przykro mi, że zostaniesz wdowcem po raz drugi, ale wszystko jeszcze obróci się na dobre. - Westchnęła głęboko i szepnęła: - Ciepłe wspomnienia o mnie po sześciu miesiącach to nie tak źle, jak na ciebie. - A może nawet wcześniej. - Znów położył jej ręcznik na oczy, delikatnie ułożył jej ręce na piersiach i rzekł - Sześć lat minęło szybko, Jessie. - Odczekał, dopóki nie zaczęła miarowo oddychać i nie zasnęła. Na korytarzu czekała na niego pani Catsdoor. - Jak się czuje? - Chciała umrzeć w samotności. - Tak, to jak ciemność przed świtem. Ten napój jest specjalną miksturą mojej babci. Zawsze powtarzała, że dziadek należał do osób, które nie mogły wypić więcej niż jeden łyk rumu. Wiedziała jednak, iż nie potrafił się powstrzymać i dlatego, ponieważ chciała być mężatką dłużej niż przez rok, musiała wymyślić coś, co by mu pomogło. - Czy pani dziadek przeżył dłużej niż rok? Pani Catsdoor przybrała filozoficzny wyraz twarzy. - Istotnie, paniczu James. Teraz ma już siedemdziesiąt dwa lata, ani jednego zęba w ustach i pije jak smok. Babcię pochowaliśmy dwadzieścia lat temu. W piwnicy znaleźliśmy hektolitry jej mikstury. Jej resztki dziadek wypił jakieś pięć lat temu.
- Coś jest nie tak z morałem pani historyjki, pani Catsdoor. Westchnęła. - Zawsze tak sądziłam, paniczu James. Pańska nowa żona nie jest przyzwyczajona do alkoholu, prawda? - Nie. Myślę jednak, że półtorej butelki szampana, które spożyła dzisiaj, powstrzyma ją przed zalaniem się co najmniej na dziesięć lat. - To samo obiecywał mój dziadek, kiedy czuł się szczególnie paskudnie. Ale nigdy nie udawało mu się dotrzymać słowa dłużej niż jeden dzień. James doszedł do wniosku, że chętnie poznałby dziadka. - Damy jej pospać w nocy, pani Catsdoor. Gdyby jednak się obudziła, czy mogłaby pani, na wypadek, gdyby była głodna, przygotować coś, co mogłaby zjeść i zatrzymać w żołądku? Również James nie miał zbytniej ochoty na jedzenie, ale zasmakowała mu owsianka pani Catsdoor, zmieszana z miodem. Gdy skończył jeść, zdjął ubranie i położył się na łóżku obok swojej przepitej żony. Na chwilę pochylił się nad nią i przyłożył ucho do jej klatki piersiowej. Serce biło wolno i równo. - Jeszcze nie umarłaś, Jessie.
ROZDZIAŁ 19 Jestem żywa, pomyślała Jessie, umiarkowanie szczęśliwa. Natychmiast jednak odczula niebywałą ulgę, uświadomiwszy sobie, że nie jest już tak paskudnie chora, żeby pragnąć śmierci. Uniosła najpierw palec wskazujący, potem całą rękę. Miała na sobie własną koszulę nocną, tę samą, którą wczoraj założył jej James. Czy na pewno było to wczoraj? Jasne słoneczne światło przesączało się przez delikatne muślinowe firanki. Jessie przypomniała sobie miksturę pani Catsdoor i poczucie krzywdy, że musi umierać z tym ohydnym smakiem w ustach. Ale nie umarła i James wiedział, że nie umrze. Zrobiła z siebie idiotkę, a on pozwolił jej na to. Był ranek. Teraz to do niej dotarło. A James zrobił wszystko, co mężowie robią z żonami, ona zaś nic z tego nie pamiętała. I dobrze. Usłyszała chrapnięcie, podskoczyła, po czym odwróciła się i ujrzała swojego świeżo poślubionego małżonka, leżącego na plecach, z jedną ręką za głową, drugą na brzuchu ledwo zakrytym prześcieradłem. Zachrapał jeszcze dwukrotnie i ucichł. Całą sobą zareagowała na ten widok. Był jej mężem. Gęste, złociste kędziory porastały mu pierś, pod odsłoniętą pachą widoczna była kępka miękkich, również jasnych włosów. Był krzepko zbudowany i szczupły, lekko opalony od pracy na słońcu. Kusiło ją, aby opuścić prześcieradło odrobinę niżej. Chciała zobaczyć, jak dalece przypominał ogiera, żeby sobie przypomnieć, co z nią zrobił. Poruszyła nogami. Nic ją nie bolało. Pamiętała dobrze, jak klacze zataczały się po każdym zbliżeniu z ogierem, i zaczęła się zastanawiać. Nie sądziła, aby miała powód, by się zataczać. James musiał być bardzo delikatny. Ostrożnie wstała z łóżka, żeby nie ulec pokusie ściągnięcia prześcieradła z męża, i zaczęła iść przez sypialnię. Idąc, wcale się nie zataczała. Pogwizdując, ściągnęła z siebie koszulę nocną i umyła się w misce z zimną wodą, stojącą na toaletce. Co parę minut zerkała w stronę łóżka. James nie przesunął się nawet o centymetr, chociaż może prześcieradło leżało teraz ociupinę niżej. Zrobiła krok w stronę łóżka, zatrzymała się i wyciągnęła szyję. Prześcieradło naprawdę leżało niżej. Ujrzała wąską smugę złotych włosów, zbyt szybko, jak na jej gust, znikających pod tym przeklętym okryciem. Brzuch miał płaski i, chociaż wiedziała to już wcześniej, stwierdzenie tego faktu na własne oczy sprawiło jej przyjemność. Był też bledszy na brzuchu, co uznała za czarujące, choć nie potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego. Nadal pogwizdując, ubrała się pospiesznie, po raz ostatni zerknęła na Jamesa i z żalem opuściła sypialnię. - Pani Catsdoor? - Wielkie nieba! Pani Jamesowa. Teraz wygląda już pani jak śliczny bukiecik letnich kwiatów, kolorowych, świeżych i gotowych rozkwitnąć w słońcu. Jessie pomyślała o malwach i uśmiechnęła się. - Pani mikstura była wyśmienita. Bardzo dziękuję. Myślałam, że ubóstwiam szampana i z pewnością tak było, ale mi nie posłużył. Przykro mi, że wczoraj, po przyjeździe, nie byłam zanadto uprzejma. Boże, ale jestem głodna. - Naturalnie, że jest pani głodna - odparła pani Catsdoor i uśmiechnęła się na wspomnienie
panicza Jamesa wnoszącego na rękach swoją oblubienicę, która wyglądała jak trup. Ściśle mówiąc, jak zalana w trupa. - Niech pani zje trochę owsianki. Panicz James twierdzi, że jest to najlepsza owsianka nie tylko w całej Anglii, ale i w Koloniach. To dzięki miodowi, który dodaję. Mam specjalny gatunek pszczół i nikt poza mną nie wie, gdzie są ich barcie. Tylko trzy roje i cały miód dla mnie. Proszę tu spocząć, a ja już wszystko dla pani przygotuję. James obudził się gwałtownie. Śniło mu się, że całował się z kobietą, która jęczała prosto w jego usta, szeptała, że jest wspaniały, że ją cudownie zadowolił, że jego pieszczoty i wtargnięcie w głąb jej ciała sprawiły jej przyjemność, że jest taki ogromny i... - James potrząsnął głową. Typowy sen samca. To tylko cholerny sen. Jednak nie wszystko było w porządku. Znajdował się w swoim łóżku, ale nie spał po jego lewej stronie. Leżał po prawej. Nigdy nie spał z prawego brzegu; przyprawiało go to o straszne sny, choć trzeba przyznać, że ten ostatni wcale nie należał do nieprzyjemnych. I nagle przypomniał sobie, że ulokował w łóżku pijaną Jessie, przekonaną, że zaraz umrze, a sam położył się do snu obok niej. W poduszce nadal byt jeszcze dołek, prześcieradła w nieładzie. Jessie nie było. - Przynajmniej nie umarła - powiedział do pustego pokoju, wstał i zarzucił szlafrok. Godzinę później znalazł ją oporządzającą Esmeraldę i gawędzącą z Sigmundem, jakby go znała przez całe życie. Nie miała na sobie bryczesów, tak jak byłaby ubrana dawna Jessie, ale jasnoniebieską sukienkę z grubej bawełny, prostą i funkcjonalną. A więc tak wyglądała nowa Jessie w wersji roboczej. Na czubek głowy nasadziła kapelusz, a jej pukle opadały swobodnie za uszami. Zaciekawiło go, czy przywiozła swój stary skórzany kapelusz do Anglii. - Dzień dobry - odezwał się. - Dzień dobry, paniczu Jamesie - odpowiedział Sigmund, nie przestając dłubać w lewym przednim kopycie Bertrama. - Wbił mu się tu kamyk. Ach, mam go. Paskudna rzecz. Grzeczny chłopiec, teraz już wszystko w porządku. - Dzień dobry, Jessie. Widać, że twoje wczorajsze ekscesy ci nie zaszkodziły. Jessie zastanowiła się nad tą chwilą prawdy. James powiedział jej, że kiedy będzie już po wszystkim, będą mogli powrócić do normalnych stosunków. Niech więc tak będzie. Uśmiechnęła się do niego. - Czyż Esmeralda nie wygląda rewelacyjnie? Jest gotowa do przejażdżki, James. Masz ochotę mi towarzyszyć? Moglibyśmy zagwizdać coś w duecie. - Nie, Bertram, trzymaj się z” daleka od Esmeraldy - rzekł Sigmund. - Wczoraj bezlitośnie go prowokowała - zauważył James. - A dzisiaj nie jest zainteresowana, to pewne - powiedział Sigmund. - Straciła zapał, w całym tego słowa znaczeniu. Zdążyła już ugryźć Bertrama, bo zachowywał się odrobinę za bardzo przyjacielsko. - Kobiety - kręcąc głową skomentował James. - Jessie, nie mogę z tobą jechać. Dziś rano oczekuję pana De Witta z klaczą do pokrycia przez Minotaura. Potrząsnęła tylko głową, osiodłała Esmeraldę i odjechała. Popatrzył za nią. - Proszę się nie martwić, paniczu Jamesie. Pani Jamesowa wie, co robi. Oprowadziłem ją i wszędzie przedstawiłem. Rozmawiała z każdym koniem, dawała im cukier i poklepywała przyjaźnie. Przysiągłbym, że wszystkie ją zapamiętały i zebrały się wokół niej jak małe dzieciaki. Nigdy jeszcze nie spotkałem kobiety, która wiedziałaby tyle o koniach, byłaby taka swobodna i nie denerwowała
ich. Żaden koń nie wykręcał głowy, tak jak one to robią, gdy komuś nie ufają. - Powinieneś zobaczyć, jak się ściga. Sigmund ryknął takim śmiechem, że aż mu się głowa trzęsła. - A to zuch. Mówi pan, że się ściga? Ta kobietka z rudymi włosami i białą skórą umie się ścigać? Pan sobie ze mnie żartuje, paniczu James. Umie dobrze zająć się koniem, ani razu się nie skarżyła, ale brać udział w wyścigach? Ta słodka kobietka? - Mało wiesz - odparł James, poklepał Sigmunda po chudych plecach i odszedł, aby obejrzeć Minotaura. - Mamy sześć ogierów i trzy klacze - mówił James, podając Jessie porcję kompotu agrestowego, jednej ze specjalności pani Catsdoor. Kiedy czwórka cerberów przybyła, aby zmusić Jamesa do małżeństwa, Badger w chwili słabości podał jej przepis i teraz pani Catsdoor robiła kompot trzeci dzień z rzędu. - Minotaur pokrył klacz pana De Witta, zgrabną potomkinię Byerleya Turka, od Tomikinsa ze stajni Crofta. - Czytałam „Księgę Stajni”. Mój Boże, James, wszystko jest tutaj tak bardzo zorganizowane. - Naprawdę nie ma tu nic więcej niż porządne genealogie koni. Rozmawiałem z wieloma ludźmi związanymi z wyścigami w Baltimore. Nikt z nich nie wierzy, że pisemna dokumentacja jest tak bardzo istotna. W większości satysfakcjonuje ich przekaz ustny. - Niech Oslow spisze to, co wie. - Dobry pomysł. Smakuje ci kompot agrestowy? - Jest świetny. Ale kiedyś Badger też go ugotował, wszyscy spróbowali i omdleli z zachwytu. James wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Cieszę się, że nie umarłaś, Jessie. Byłaś dobrym kumplem i za długo mnie irytowałaś, żeby teraz umierać. - Wiedziałeś, że nie umrę. Pozwoliłeś mi zrobić z siebie idiotkę. - Tak, wybacz mi, ale byłaś tak głęboko przekonana, że to twój koniec... Przysięgam ci, że ani razu się nie zaśmiałem. - Spałeś ze mną, James. - Owszem. To moje łóżko. - Kotka hrabiego, Esmee, spała raz ze mną. Niechcący przetoczyłam się na nią. Wrzasnęła, prychnęła mi prosto w twarz i opuściła mnie, aby już nigdy nie powrócić. - Lubi spać na piersi Marcusa i targać mu włosy. I to on budzi się z wrzaskiem. Przesunęła kilka ziarenek groszku po talerzu, po czym powróciła do kompotu. - Co teraz zrobimy? Uniósł brwi. - Po południu możesz pomóc mnie i Sigmundowi przy koniach. - Naturalnie, pomogę, ale nie o to pytałam. Chodziło mi o to, co zrobimy z tym, no, z tą inną sprawą? - Jaką inną sprawą? - James, nie dam ci się znów bawić moim kosztem. Doskonale wiesz, o czym mówię. Nie mam żadnych śladów wspomnień o naszym parzeniu się. Kiedy obudziłam się dziś rano, wcale nie byłam obolała. Nie chwiałam się na nogach, jak niektóre klacze, które widziałam po kopulacji. Gdy obejrzałam się w lustrze, nie zauważyłam żadnych zmian. - Ach, to. - Uważnie oglądał swój kciuk. Na opuszce miał gruby odcisk. W tej chwili była bardzo
podobna do nowej Jessie i poczuł przypływ miłego, silnego pożądania. Kiedy jednak rano wróciła z konnej przejażdżki, z plątaniną włosów wokół twarzy, z kapeluszem przywiązanym wstążkami do siodła, dosiadając Esmeraldę okrakiem, a nie przyzwoicie bokiem, po damsku, równocześnie gadając i śmiejąc się, opowiadając mu o wszystkich mądrych rzeczach, jakie robiła Esmeralda, wyglądała dokładnie jak dawna Jessie. On zaś, próbując wysłuchać tego potoku bezładnych słów, wydobywającego się z jej ust, pomyślał bezradnie, że kochanie się z dziewczyną, którą przez niezliczoną liczbę lat traktował jak młodszą siostrę, będzie niemożliwe. Teraz jednak była cicha i spokojna jak Duchessa. Wyglądała elegancko. Nie pamiętał, aby przed swoim przyjazdem do Anglii kiedykolwiek wyglądała elegancko. Chciał zdjąć z niej tę sukienkę. - W porządku, James - powiedziała bardzo spokojnie. - Rozumiem, naprawdę. Jesteś zbyt uprzejmy, żeby mi powiedzieć, że wolałbyś, abym trzymała się od ciebie z daleka. - Z ogromną starannością złożyła swoją serwetkę i odłożyła ją na obrus kolo swojego nakrycia. Wstała. - Przejrzę gospodarstwo i rachunki z panią Catsdoor. Proszę, powiedz Sigmundowi, że przyjdę pomóc przy koniach później. Była już blisko drzwi, kiedy odezwał się tuż za nią: - Nie odchodź, Jessie. Na ramionach poczuła jego ręce, ich ciepło i siłę. Już otwierała usta, ale zamknęła je szybko, uświadomiwszy sobie, ze coś się zmieniło. Nie trzymał już po prostu rąk na jej ramionach. Jego palce lekko zagłębiały się w jej ciało, masując je i sprawiając, że naprawdę poczuła się bardzo przyjemnie. - Odwróć się. Wykonała polecenie, zastanawiając się, co zrobi dalej. - Spójrz na mnie. Zerknęła na niego z ogromną ciekawością, wypisaną na twarzy. Lekko rozchyliła usta. Pochylił się i pocałował ją - pełnym, głębokim pocałunkiem, gdyż przed nim stała nowa Jessie, z którą nie wiązały się żadne skojarzenia z młodszą siostrą, wiecznie irytującą smarkulą. Teraz, liżąc jej górną wargę, myślał tylko o tym, że jest jego żoną. I było to najdziwniejsze że wszystkiego. I to, że była przekonana, iż małżeństwo zostało już skonsumowane. Niewiele brakowało, a roześmiałby się na głos. Uniosła ręce, aby oprzeć dłonie na jego piersi. Poczuła, jak pod jej rękami serce bije mu mocno i szybko. Na wargach czuła nacisk jego ust, fascynujący, rozpoznawała smak kompotu agrestowego, który razem jedli. Nigdy nie wyobrażała sobie czegoś takiego. Zawsze marzyła, zastanawiała się, co by było, gdyby James przywarł wargami do jej warg, ale obecność jego języka w głębi jej ust, napór całego jego ciała spowodowały, że zupełnie się zagubiła. Wspięła się na palce, objęła go i mocno przytuliła do siebie. Roześmiał się. - Spokojnie, spokojnie, mamy mnóstwo czasu. - Nie, nie mamy. - Może masz rację. - Uwolnił jedną rękę i zatrzasnął drzwi do jadalni. Udało mu się przekręcić klucz w zamku. Otoczył ją ramionami i zaczął się wraz z nią obracać, dopóki nie zauważył stołu. Piękny biały obrus z lnu. Odsunął na bok wszystkie nakrycia, które udało mu się dosięgnąć. Uniósł ją i ani na chwilę nie zwalniając uścisku, ani na chwilę nie przestając jej całować, poniósł ją w stronę stołu. Posadził na blacie, pod zwieszające się nogi podstawił krzesło. Delikatnie popchnął
ją do tyłu. Wpatrzyła się w niego z lekkim rozbawieniem i zainteresowaniem, w jej oczach nadal malowała się ciekawość. - James, co będziemy robić? - Będziemy się zachowywali jak ludzie, a nie jak konie. Teraz wyglądała na troszkę zaniepokojoną. - Leżę na stole, James. A pod moim prawym łokciem jest waza z zupą. Zabrał wazę i stojący zbyt blisko półmisek ze zrazami. - Już jest lepiej. A teraz pozwól, że przesunę to krzesełko. Przez chwilę poleż z dyndającymi nogami. O, tak. Stanął pomiędzy jej nogami, nachylił się i znów ją pocałował. Natychmiast oplotła mu szyję rękami, usiłując przyciągnąć jeszcze bliżej. - Trzeba cię troszeczkę przesunąć w dół - rzekł między krótkimi, mokrymi pocałunkami, chwycił ją za biodra i do połowy zsunął ze stołu. - Boże, to się staje bardzo dziwne, James. Czuję się... Nie dokończyła. Gdy przywarł do niej, opuściła ręce na stół, wzdłuż ciała, jakby ją postrzelił albo może zabił. - Jessie, to tylko ja. Nie, nie próbuj się wyrywać. Przyzwyczaj się do mnie. Nie ruszaj się. Przytulił się mocniej. Zamknął oczy, wbił palce w jej biodra, unosząc ją nieco. Czuł jej ciepło. Palce mu się trzęsły i drżały. Chciał jej dotykać, gładzić ją. - Czy robiłeś to wczoraj? - Nie, nie robiłem tego wczoraj. Wczoraj jedliśmy obiad na łące, a nie na stole. Nawet nie pamiętam, co się działo. - Jęknął, kiedy lekko się wygięła. - Owiń nogi wokół mojego pasa, Jessie. Nie, nie patrz na mnie, jakbym postradał zmysły. Zaufaj mi tylko. O tak, teraz skrzyżuj kostki za moimi plecami. Och, dobrze. - Pochylił się głębiej nad nią i znowu zaczął ją całować. Jej cudowna sukienka rozpinała się z przodu, dzięki niech będą niebiosom. Nie przestając całować, jeden po drugim wydłubywał kruche, maleńkie guziczki z dziurek. Cholera, było ich chyba ze dwieście. Stracił cierpliwość i kilka ostatnich rozpiął jednym szarpnięciem. Przesunął się troszkę na nią i rozchylił sukienkę. Maggie znowu zaatakowała, pomyślał, jednocześnie zaszokowany i niezwykle podniecony widokiem koszulki z brzoskwiniowej satyny, ozdobionej najbardziej frywolnymi skrawkami koronki, jakie można było sobie wyobrazić. Koronkowe wstawki zasłaniały bardzo niewiele, stanowiły tylko oprawę jej piersi, piersi, które należały do nowej Jessie, nie do dawnej. Jego ręka zawahała się. Piersi Jessie wznosiły się i opadały, przypominały pyszną, białą lukrową polewę na torcie weselnym. Ostrożnie położył palce na jej lewej piersi. Przymknął oczy i pozwolił dłoni wędrować po jej ciele, gorącym ciele, gorącym ciele Jessie. Z pewnością nie zawsze tak wyglądała, taka biała, zaokrąglona, wyginająca się w łuk, wpatrzona w niego jakby był jakimś bogiem z pradawnego, podniecającego mitu, który zstąpił na ziemię, aby ją posiąść. Nagle, bez żadnej zapowiedzi, ujrzał ją tak, jak wyglądała pewnego wieczoru dawno temu, kiedy z butelką porto wszedł do pokoju jej ojca, aby uczcić zwycięstwo w wyścigach. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami w bujanym fotelu, stojącym koło biurka ojca, ubrana w najbardziej obszarpaną koszulę i spodnie, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć, bez butów, jedynie w grubych, czarnych skarpetach, które, był tego pewien, musiały być dziurawe. Włosy gładko oblepiały jej głowę, z tyłu zaplecione w prosty warkocz. Odezwała się wówczas tym swoim chytrym, dziecinnym głosem: - Tatuś powiedział, że mogę jeszcze chwilę zostać, żeby powitać przegranego. Dzisiaj nieźle cię pokonałam, James. W
drugim biegu straciłeś całą koncentrację, omal nie spadłeś z grzbietu twojego biednego wierzchowca, gdy tamten dżokej usiłował cię wykopać z toru. Śmiałam się i śmiałam, i naturalnie wygrałam. - Potem wstała, nadal się do niego uśmiechając. - Dalej będę z tobą wygrywać, James. To twoje przeznaczenie. I wolnym krokiem opuściła pomieszczenie, jak arogancki chłopak. Jej ojciec śmiał się do rozpuku z tego, co powiedziała, a James został z pragnieniem związania jej grubym sznurem i wrzucenia do Patapsco River. Jego palce przestały pieścić białe ciało.
ROZDZIAŁ 20 - James? Co się stało? Czy za mocno ściskam cię nogami? Czy cię to boli? - Ach, nie. Mocniej zaplotła kostki. - Trochę za mocno, Jessie. Tak, istotnie odrobinę za mocno, ale nie rozluźniaj uchwytu. Czuł jej pięty, wbijające się w plecy, zmuszające go do jeszcze bliższego przysunięcia się. Musnął palcami te frywolne satynowe koronki. Były niemal tak delikatne, jak jej ciało. - Nigdy dotąd nie dotykałeś mnie tam. To interesujące. Podoba ci się koszulka? - Nie jest bardzo w twoim stylu - powiedział. Patrzył na swoje brązowe, zgrubiałe palce, znów lekko gładzące jej piersi. - Może to ja jestem teraz trochę inna. - Albo może to Maggie próbuje cię uformować na swoje podobieństwo. - Maggie ma takie kształty, że przyjemnie by było dać się podobnie uformować. Koszulkę dała mi w prezencie ślubnym. - Dobrze zrobiła. Ale teraz, Jessie, bądź cicho. Czy nie wiesz, co robię? Jak możesz paplać o głupstwach, gdy dotykam twych piersi? Odwróciła twarz od niego i znalazła się w obliczu talerzyka z porcją móżdżku cielęcego. Patrząc na móżdżek, miękki, usmażony na maśle, wyrzuciła z siebie: - Boję się. - Ty się boisz, ja zaś myślę, że jeśli będę się z tobą kochać, popełnię kazirodztwo. Ale z nas dobrana para. Cholera. - Dlaczego kazirodztwo? - Sześć lat, Jessie - przez sześć lat byłaś dla mnie jak młodsza siostra. Denerwowałaś mnie bez przerwy. Niezliczoną ilość razy chciałem cię chronić. Pamiętasz, jak podchodziłem, żeby potargać ci włosy albo pociągnąć za warkocz? Naturalnie, wtedy chciałem cię zniszczyć, ale nie było mi wolno, a szkoda. Nawet wtedy, gdy leżałaś na mnie jak długa w ogrodzie Blanchardów, nie myślałem o tobie jak o kobiecie. Byłaś po prostu Jessie, smarkulą w spodniach, która zawsze stawała na mej drodze. - Nie jestem żadną twoją cholerną siostrą, James. Wczoraj wcale nie myślałeś o kazirodztwie, prawda? - Nie, ale dzisiaj jest inaczej. Nachylił się nad nią, mocno ją pocałował i wyszeptał prosto w jej usta: - Wczoraj byłaś pijana, chichotałaś, miałaś te śliczne, opadające pukle. - Muszę więc się urżnąć, żebyś uważał mnie za żonę, a nie za swoją siostrę? - Nie, to nie tak. Diabli nadali, Jessie, jeśli chcesz znać prawdę, wczoraj nawet cię nie tknąłem. Sądzisz, że mężczyzna pragnie intymnego stosunku z nieprzytomną kobietą? Nawet zachrapałaś parę razy, kiedy cię wlokłem ku koniom. Uważasz, że to pobudza miłosne uczucia? - Nic ze mną nie zrobiłeś? - Pchnęła go w pierś, aż odchylił się do tyłu, stojąc wciąż między jej nogami, oplatającymi go w pasie. Nagle rozdarł jej koszulkę i rozchylił na boki. Sapnęła, próbując przysłonić biust, ale pochwycił jej ręce i odciągnął je za głowę. Pochylił się, pocałował ją, po czym opuścił i przytrzymał jej ręce wzdłuż boków.
- Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, Jessie, że tak ślicznie wyglądasz, a może to coś, co zyskałaś po przyjeździe do Anglii? I nie chodzi tylko o piękny biust, pomyślał, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Śliczne piersi. Białe jak mleko, z delikatnymi brodawkami w kolorze ciepłego różu. Miał ochotę dotykać ją i całować, powstrzymał się jednak. - Po prostu po każdej kąpieli cała smaruję się kremem Maggie, nic więcej. - Magiczny krem. Fascynujące. Nie masz piegów na ramionach ani na biuście. - Nie, tylko smużkę piegów na nosie. - Masz bardzo białą skórę. - W jego głosie brzmiał ból, ale Jessie była wściekła, trzęsła się ze złości - Naprawdę nic ze mną wczoraj nie zrobiłeś? - Nic a nic. - Nie rozebrałeś mnie, kiedy dotarliśmy do domu? - Nie. Zajęła się tobą pani Catsdoor. - A więc teraz pierwszy raz oglądasz mnie rozebraną? - Tak. Puścił jedną z jej rąk, bowiem musiał dotknąć jej piersi. Natychmiast zwinęła ją w pięść i wymierzyła mu cios w szczękę tak mocny, że głowa aż mu odskoczyła do tyłu. Klnąc, znów unieruchomił jej rękę. Próbowała się podnieść, ale przygniatał ją całym ciężarem ciała. Opadła na obrus, dysząc i wrzeszcząc - Ty bydlaku! Skłamałeś. Przez ciebie sądziłam, że wszystko mam już za sobą i nie muszę się tym więcej martwić. A teraz wylądowałam tutaj, dziewica zarówno fizyczna, jak i duchowa, a ty stoisz między moimi nogami, którymi cię oplatam, podarłeś moją śliczną koszulkę, którą dostałam od Maggie, i gapisz się na mój biust. I wszystko to dzieje się pierwszy raz, a nie drugi, przy którym nie byłabym już tak zakłopotana. Nienawidzę cię, James. Do diabła, puść mnie. - Nie - odparł, nachylił się i pocałował jej lewą pierś. - Z takimi piersiami nie możesz być moją okropną młodszą siostrzyczką, o nie. - Przesunął się na nią, ona zaś usiłowała się od niego uwolnić. Rozplotła kostki i nogi opadły jej w dół, zwieszając się ze stołu. Zaczęła się ześlizgiwać, tak mocno przytulona do niego, że miał wrażenie, iż umrze, jeśli w tej chwili w nią nie wejdzie. Nie za chwilę, ale już. To było ponad siły mężczyzny. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie pocałować jej drugiej piersi, a potem cofnął się do tyłu, podwinął do góry jej sukienkę i halkę i zapatrzył się na jej długie nogi, obciągnięte teraz białymi pończoszkami z delikatnej bawełny, umocowane w połowie ud podwiązkami z brzoskwiniowej satyny. Podwiązki pasujące do koszulki? Zadrżał. Spojrzał na nią. Dobrą chwilę trwało, zanim zorientował się, że już się nie szarpie. Leżała i patrzyła na niego, obserwowała, jak się jej przygląda. - Nie masz majtek - powiedział. Miała na sobie tylko tę koszulkę z brzoskwiniowej satyny, ledwo sięgającą ud. Był wstrząśnięty. Nawet Connie nosiła pantalony z cieniutkiego muślinu, tuż za kolanami ściągnięte ślicznymi wstążeczkami. Naturalnie miały mnóstwo pięknych koronkowych ozdóbek, ale zawsze były to majtki, które wszystko zakrywały. Przyjemność sprawiało mu całowanie jej nóg coraz wyżej i wyżej, rozwiązywanie zębami tych wstążeczek, a potem powolne ściąganie majtek. - Nie - rzekła głosikiem tak cienkim, jak warstewka potu na czole Jamesa. - Maggie powiedziała mi, żebym nie zakładała żadnych pantalonów przez trzydzieści dni od naszego ślubu. Stwierdziła, że
o szaleństwo przyprawi cię świadomość, że pod moją spódnicą do konnej jazdy czy pod sukienką jestem naga. - Dlaczego akurat trzydzieści dni? - Powiedziała, że po trzydziestu dniach mam to robić od czasu do czasu, żebyś nigdy, patrząc na mnie, nie wiedział, czy mam coś pod koszulą czy też nie. Mówiła, że to będzie cię doprowadzać do obłędu co najmniej przez sześć miesięcy. - A po sześciu miesiącach? - Potem miałam je zdejmować tylko w charakterze nagrody. Mówiła, że mężczyzna pokazuje swoje prawdziwe oblicze po sześciu miesiącach i trzeba nim wówczas umiejętnie sterować. Oświadczyłam jej, że znam już twoje prawdziwe oblicze. Opowiedziałam jej, że widziałam, jak zdzieliłeś pięścią chłopca stajennego, który wypił butelkę dżinu i zasnął obok jednego z twoich koni; że słyszałam, jak na całe gardło wrzeszczałeś, iż to niesprawiedliwe, kiedy ktoś lepszy od ciebie zwyciężył cię w wyścigu. Powiedziałam jej nawet, że słyszałam, jak bekasz, ale to było tylko raz i nie miałeś pojęcia, że tam byłam. - Dobry Boże - rzekł, świadomy, że od wtargnięcia w nią dzieli go jedynie materiał spodni, że jej piersi są zupełnie obnażone, a ona próbuje go zagadać. Musiał odzyskać przynajmniej pozory panowania nad sytuacją - Bo inaczej zrobi coś głupiego. - Jessie, teraz już bądź cicho. O bieliźnianej strategii Maggie porozmawiamy trochę później. A teraz, ponieważ w niczym nie przypominasz dawnej Jessie, szybko wejdę w ciebie i załatwimy tę sprawę. Masz ochotę? - Patrzysz na mnie. - Tak. Włosy na twym łonie są tak rude, jak włosy rosnące na głowie. To niewiarygodne, naprawdę, w połączeniu z bladością twojego brzucha. Jesteś balsamem dla męskiej żądzy. Nie wiem, gdzie mam najpierw patrzeć. Czy teraz znowu mnie uderzysz, kiedy uwolnię twoje ręce, żeby całować twe piersi? - Teraz nie, może potem, kiedy będę miała chwilę, aby się nad tym zastanowić. Puścił jej ręce, pochylił się i wziął brodawkę w usta. Natychmiast przeszyło go uczucie pożądania i gorąca. Dmuchnął na brodawkę i zapytał: - Podoba ci się to? Nic nie odpowiedziała, tylko ujęła w dłonie jego twarz i przyciągnęła znów do siebie. Nie na długo pozostawił jej piersi w spokoju. Nadal je całował, nawet kiedy palcami rąk powędrował na jej uda. Zaczęła się trząść. Z pewnością był to dobry znak. Gdy dotknął palcami jej ciała, tak gwałtownie poderwała się do góry, że omal go nie zrzuciła. - Boże, James, czy powinieneś to robić? Nikt nigdy mnie tam nie dotykał. Tylko ja sama, w trakcie kąpieli. - Owszem, powinienem cię tam dotykać każdego dnia, może nawet cztery razy dziennie. A przynajmniej powinienem tak postępować z nową Jessie. Obiecaj mi coś. - Delikatnie przesuwał ręce po jej ciele, patrząc jednocześnie w jej przymglone oczy. - Co? - Musisz pozostać nową Jessie, przynajmniej wówczas, kiedy się kochamy. Zamknęła oczy, wygięła plecy i jęknęła. Dawna Jessie nigdy by się tak nie zachowała. Wsunął palec między jej nogi i poczuł znów jej łydki, zaciskające się na jego plecach. - Tak wyrzucił z siebie, gładząc ją teraz, czując jej cudowne ciepło, rozluźnienie ciała, wspaniałe wygięcie pleców. Gdy dotknął jej brzucha, a potem w swych poszukiwaniach dotarł do jej rudych loczków,
niewiele brakowało, aby znów go z siebie zrzuciła. - Właśnie tak - powiedział i przysunął się, aby ją pocałować. Miała palący oddech, dyszała, więc nie czekał dłużej. Uwolnił się ze spodni i powoli wszedł w nią. - James! To jak część ciała ogiera. - Nie ruszaj się, Jessie. Zachowaj tylko spokój, a spróbuję wejść naprawdę powoli. O tak, rozluźnij się. To nie boli, prawda? Patrzyła na niego, obserwując pełen napięcia, całkowicie zaabsorbowany wyraz jego oczu. Zacisnęła mocniej nogi wokół niego, co spowodowało, że wszedł w nią głębiej. Nagle stęknęła. - O, Boże, James, przestań. To przestało być przyjemne. - To twoja błona dziewicza, Jessie. - Dyszał, jego głos skrzypiał jak nienaoliwione drzwi. Ręce mu się trzęsły, był w niej, ale nie dość głęboko, jeszcze trochę. - Zaufaj mi, Jessie. Każda kobieta ma taką błonę. - Spojrzał na siebie, wdzierającego się w głąb niej. Wiedział, że nie przestanie, nie mógłby już. Umarłby chyba. A gdyby przerwał i jakimś cudem nie umarł, wówczas i tak by się zabił. Uśmiechnął się do niej i zamarł w bezruchu, dopóki nie poczuł, że się rozprężyła i nie uśmiechnęła się w odpowiedzi. Wtedy pchnął mocno. Krzyknęła na cały głos. Modlił się, żeby pani Catsdoor nie zaczęła się dobijać do drzwi. Modlił się, żeby Jessie nie krzyczała więcej. Była mała, zadał jej ból, ale było już po wszystkim, w końcu było po wszystkim, a on nie miał poczucia, że zgwałcił swoją siostrę. Nie, była jego żoną i dotykał jej macicy. - Nie poruszam się. Nie kręć się, proszę, i nie napieraj. Jestem mężczyzną i inaczej odbieram bodźce cielesne. W porządku, Jessie? - Opuścił się na nią i zaczął całować jej usta, szyję, a potem piersi. Połaskotał jej biust brodą, otarł się policzkiem. - Już lepiej? Czy ból ustępuje? - Odrobinę. Duchessa nic mi o tym nie wspominała. Czy to normalny bieg wydarzeń? Duchessa rozmawiała z nią o seksie? W tym właśnie momencie Jessie poruszyła się i wiedział, że dla niego to już koniec. Uniósł się nad nią, czując ogarniającą go ulgę, która sprawiała, że drżał jak człowiek z wysoką gorączką. - O, Jessie - wystękał i opadł na nią. Ramionami oplatała mu szyję, mocno przytulając do siebie. Jej włosy dotykały jego policzka. Poczuł, że zanurza się w jej cieple i zadrżał z rozkoszy. Nie zmieniał pozycji, dopóki na powrót nie odzyskał oddechu. Ścisnęła go, po czym grzmotnęła pięściami w plecy. - To wszystko, James? O Boże, musisz bardziej uważać. Niewiele brakowało, a wsadziłbyś prawą rękę w móżdżek cielęcy. Móżdżek cielęcy? Był wewnątrz Jessie Warfield, tej podsłuchującej smarkuli, która przez dziurę w suficie wpadła do pokoju swojego ojca. Udało mu się podciągnąć do góry. Spojrzał na siebie, na fragment jej ciała, tego białego ciała i grzesznych, rudych włosów. Oglądał jej ciało, zatrzymując się na piersiach, zanim przeniósł wzrok na jej twarz. Patrzyła na niego zmieszana. - O co chodzi? - Czy to wszystko? - spytała i rozplotła nogi. Były obolałe, miała naciągnięte mięśnie. Uśmiechnął się i delikatnie dotknął palcami jej kobiecości, miękkiej, nabrzmiałej, mokrej od jego na - * sienią. - Nie, ale dla ciebie to koniec na teraz. A zanim cię opuszczę, Jessie, powiedz mi, co ci mówiła Duchessa. - Powiedziała, żebym uważała ją za starszą siostrę i pytała o wszystko na temat seksu. Odparłam,
że wiem o seksie wszystko. To znaczy wszystko o parzeniu się. Oświadczyła wówczas, że to naprawdę nie tylko o parzenie się chodzi i że wiem wystarczająco dużo, a ty zajmiesz się resztą. Nie mówiła mi, że będzie bolało. Nie powiedziała też, że będziesz tak bezceremonialnie traktował moją kobiecość. - Teraz już tak bardzo nie boli, prawda? Zastanowiła się. - Już nie bardzo. - Poleż spokojnie i pozwól mi cię troszkę umyć. - Gdy zapinał spodnie, nagle w pełni dotarło do niego, co właśnie zrobił. Wziął dziewictwo swojej żony na stole w jadalni. Na chwilkę zamknął oczy. Żadnego uwodzenia, długiego czasu, aby się rozluźniła i była naprawdę gotowa na niego. Jednak z drugiej strony, dwukrotnie omal go z siebie nie zrzuciła. Niewątpliwie była gotowa. Potrząsnął głową, polał serwetkę szklanką wody i przyłożył do niej. Nie sądził, że serwetka jest równie miękka i biała, jak jej ciało. W trakcie mycia zauważył, że ma mocno zamknięte oczy, a głowę odwróciła od niego. - Biedna Jessie - powiedział. - Przepraszam, że byłem takim brutalem. - Ciekawa jestem - odezwała się, nie otwierając oczu - czy ogier kiedykolwiek przeprasza klacz. - Owszem. Gwałtownie otworzyła oczy. - Kłamiesz. Nie masz pojęcia. O Boże, James, proszę, pomóż mi. Wyglądało na to, że zauważyła swoje obnażone piersi i pospiesznie zaczęła zapinać guziki sukienki, gdy nagle dostrzegła, że jest naga również od dołu, więc gwałtownie zaczęła obciągać halkę i dół sukienki. - Pomogę ci. Rozpoczął niekończące się dzieło zapinania tych drańskich guzików. - Nie podoba mi się ta sukienka - oświadczył, kiedy udało mu się zapiąć dwa guziki. - Pozwól mi zapinać tylko co któryś guzik. Obiecaj mi, że wymienisz swoje ubranie, a ten nieszczęsny strój wyrzucisz do śmieci. Jessie spotkała ojca zmarłej żony Jamesa tego samego popołudnia, kiedy pływała nago w małym stawie, odległym zaledwie o pięćdziesiąt metrów od wschodniego szczytu domu. Staw obrośnięty był liliami wodnymi, wierzbami i sitowiem. - Kim jesteś, u licha? Zaskoczona dźwiękiem męskiego głosu Jessie opiła się wody i zanurzyła się głębiej w nadziei, że woda przykryje ją aż po szyję? po czym powiedziała - Jestem Jessie. A kim pan jest? - Jesteś nową żoną Jamesa? - Tak. A pan? - Lyndon Frothingill, baron Hughes. Jestem ojcem Alicji. James jest moim zięciem. - Och - udało jej się wydobyć z siebie. Stopy grzęzły jej w mule i bardzo pragnęła wyjść z wody. - Czy mógłby pan odejść? Chciałabym już wyjść. Zesztywniał. - Jesteś Amerykanką. Posłuchaj sama, jak mówisz. Jak jakaś analfabetka. I popatrz na siebie. Żadnej angielskiej damie nawet nie przyszłoby do głowy, żeby się kąpać w stawie, a cóż dopiero nago. Moja śliczna Alicja nawet nie umiała pływać. Z tymi rudymi włosami wyglądasz jak ladacznica. Jesteś w ciąży, prawda? I dlatego James cię poślubił? Musiał, ponieważ jest dżentelmenem. Jessie zaczęła się zastanawiać, czy ten jedyny raz po obiedzie w jadalni wystarczył, aby zaszła w ciążę.
Mężczyzna wziął jej zamyślenie za dowód grzechu. Podszedł jeszcze bliżej do brzegu sadzawki i zaczął jej grozić pięścią. - Ty mała dziwko, usidliłaś go, zanim zdążyłem zadziałać. Chciałem dać mu czas, żeby zapomniał o Alicji. James kochał ją nad życie. Po jej śmierci obawiałem się o niego. Dałem mu ponad trzy lata, żeby powrócił do równowagi. Myślałem dla niego o ukochanej kuzynce Alicji, córce mojego brata, Laurze. To ona powinna go poślubić, a nie ty, przeklęta kolonialna wywłoko. - Proszę pana, zaczyna mi być zimno. Czy mógłby pan teraz odejść? Baron Hughes stał na porośniętym trawą brzegu, z rękoma wspartymi na biodrach i patrzył na nią chytrze. - Czemu po prostu nie wyjdziesz? Chętnie sobie obejrzę, co James dostał przy drugim ożenku. Jessie ujrzała bardzo zagniewanego i bardzo zgorzkniałego człowieka, wyglądającego na więcej lat, niż ich w rzeczywistości liczył. Niewątpliwie nie mógł być starszy od jej ojca, ale wydawał się takim za sprawą i głębokich bruzd po obu stronach ust. Jego oczy błyszczały złośliwie, a usta zdradzały słabość i małostkowość. Zaciekawiło ją, jaki był przed śmiercią córki. - Przykro mi z powodu pańskiej córki. Wiem, że James bardzo ją kochał. Nie złowiłam Jamesa, przynajmniej nie w ten sposób, o jakim pan myśli. Nie jestem ladacznicą. Jestem dżokejem. Na moment złośliwość zgasła w jego oczach, zastąpiona czystym zdumieniem, ale szybko powróciła. - Nawet kłamać nie umiesz dobrze, prawda? - James twierdzi, że nie. Proszę, chciałabym już wyjść. Czy może pan odejść? - Nie. Skoro jesteś w ciąży, może nie pożyjesz długo na tej ziemi, chociaż często takie dziwki jak ty wprost kwitną, podczas gdy słodkie aniołki, jak moja Alicja, idą do nieba. Będę się modlił, żebyś umarła przy porodzie, jak moja nieszczęsna Alicja. - A kiedy już umrę, czy będzie pan czekał następne trzy lata, żeby przyprowadzić Jamesowi swoją bratanicę? - Nie będę musiał. James zapomni o tobie w parę miesięcy. Śmiem twierdzić, że będzie się chciał znów żenić zanim twój grób porośnie trawą. - To nie jest zbyt miłe, proszę pana. Proszę już odejść. Staram się być uprzejma, bo widzę, że jest pan przejęty tragiczną śmiercią córki. Ale to nie moja wina, proszę pana. Teraz James jest moim mężem. Musi się pan z tym pogodzić. A jeśli nie zostawi mnie pan teraz w spokoju, zmuszona będę uczynić coś, co być może pana nie zachwyci. - A co by to miało być, ty przeklęty gnojku? - Cóż... - Mam wrażenie, proszę pana, że moja żona chce tu zostać sama. - James! - Baron okręcił się gwałtownie i zobaczył swojego dawnego zięcia, stojącego pod poruszającymi się gałęziami wierzby. - Nie kłamała panu. Nie jest ladacznicą. Jest dżokejem. Chodźmy, proszę pana. Przyda ci się brandy, Jessie - dodał James, kiwając w jej stronę głową - i dobrze się wysusz. Nie chcę, żebyś się przeziębiła. Baron posłał jej złośliwe spojrzenie, wzruszył ramionami i podążył za Jamesem. Kiedy Jessie wiązała wstążki przy swoich pantofelkach nie była wcale pewna, czy miałaby ochotę jeszcze raz spotkać tatusia zmarłej Alicji. Poszła do stajni i następną godzinę spędziła oporządzając Selinę, arabską klacz, na której James ścigał się w Yorku.
Oliwiła właśnie na klęczkach kopyta Seliny, umorusana jak chłopak stajenny, gdy dostrzegła jakiś cień. Spojrzała w górę i ujrzała postać Jamesa w całej jej długości. Miał na sobie czarne, wysokie buty, opięte spodnie z ciemnobrązowej skóry i białą, rozpiętą pod szyją koszulę. Był opalony, wyglądał zdrowo i wyrafinowanie, jak wysmakowany pudding owocowy pani Catsdoor. Zorientowała się, że wpatruje się w niego z otwartymi ustami, więc je energicznie zamknęła. - To twoje ostatnie kopyto? - Moje ostatnie co? Aaa, no tak. - Poklepała nogę Seliny. - Jest piękna, James. Ile ma lat? - Siedem. Pokrywał ją Janus. Miała dwa źrebaki, które wyrosły na konie wyścigowe. Teraz jednak jest już późno, a ty straszliwie potrzebujesz kąpieli. Wyglądasz jak dawna Jessie. Nie chcę więcej tego oglądać. Mam wtedy uczucie, że jestem do cna zepsuty. - Przerwał na chwilę, aby przykucnąć obok niej. Okręcił sobie wokół palca jeden z jej zwisających loków. - Nawet twoje pukle są spocone. - Dawna Jessie nie miała żadnych pukli. - Nie miała. - Musisz starać się o tym pamiętać, James. Dawna Jessie nie miała też satynowych koszulek. - Przepraszam, że ją porwałem. - Pani Catsdoor powiedziała, że mi ją zreperuje. Doszła do wniosku, że skoro jestem z Kolonii i całe życie spędziłam z końmi, nie mogę za dobrze radzić sobie z igłą. Oświadczyłam jej, że dla tych samych powodów uznałam, że ty też nie za bardzo radzisz sobie z szyciem. Zaczęła mówić ciiii-ciii, poklepała mnie po ręce i powiedziała, że trzeba mną pokierować i że ona się tym zajmie. - Ma rację, ale na szczęście jesteś jeszcze dość młoda, aby się nauczyć. - Poszedł sobie? - Tak, baron poszedł. To zbolały człowiek, Jessie. Przykro mi, że tak się wobec ciebie zachował. Z drugiej strony jednak, co u diabła robiłaś, pływając nago w stawie? Pytanie było głupie, więc nie odpowiedziała na nic. Zamiast tego zajęła się polerowaniem kopyt klaczy. Kiedy wstała, przesunęła rękami po nogach Seliny, po jej łopatkach, po kłębie, przeczesała palcami grzywę. - Teraz jesteś śliczna, moja panno, piękniejsza ode mnie, no i ja nie umiem biegać tak szybko, jak ty. A to marchewka dla ciebie. No właśnie, tylko nie gryź mi palców. O tak. Jessie wygładziła spódnicę, mając świadomość, że chociaż wygląda jak półtora nieszczęścia, ma jednak swoje pukle, niechby nawet przesiąknięte potem. No i że nie ma na sobie majtek. Zerknęła bokiem na Jamesa. - Co ma oznaczać to spojrzenie? - Nie założyłam bielizny - odpowiedziała, uniosła spódnicę i puściła się biegiem. Kiedy obejrzała się przez ramię za siebie, stał jak słup wbity w ziemię i patrzył na nią.
ROZDZIAŁ 21 - James? - Noo? - Czy dużo kobiet umiera przy porodzie? Przestał pieścić jej kark i odchylił się w fotelu, zamykając oczy. - Za dużo. Ale ty nie umrzesz, Jessie, przysięgam. Mówiłem ci, że po śmierci Alicji przeczytałem każdą książkę na temat porodów, jaką tylko mogłem zdobyć. Bardzo wiele rozmawiałem z Georgem Ravenem. Gdyby był tutaj, gdy przyszedł czas rozwiązania, wątpię, żeby Alicja umarła. Nie martw się. - Może nie zajdę w ciążę. Może nie mogę, bo przez cale życie jeździłam konno. - Od kogo usłyszałaś ten stek bzdur? Nie, nie musisz mówić. Od twojej matki, prawda? - Tak. Powiedziała, że najprawdopodobniej zniszczyłam sobie damskie części ciała. - Przecież miałaś błonę dziewiczą. - No właśnie, prawda? - rzekła, głosem tak zadowolonym, jak glos Freda, któremu udało się dopaść Clorindę i skraść jej jeszcze jedno dziobnięcie. - Co za ulga. Może i cała reszta także jest w porządku. Mam nadzieję. Na pewno lubię źrebaki i Charlesa i Anthony’ego. Na myśl o tym, że sforsował tamtą barierę, zaczął się trząść. Niemal czuł znowu, jak przebija się przez nią, w tak szalonym pośpiechu, że omal wówczas nie stracił nasienia. Przyciągnął ją mocniej do piersi i powrócił do pieszczenia jej karku. Siedziała mu na kolanach w obszernym fotelu w sypialni. W ich sypialni, powiedział, kiedy weszli tu po kolacji. Nie będzie spala samotnie w przyległym pokoju. Nie akceptował tego. Jessie, która nie miała zielonego pojęcia o obyczajach sypialnianych mężów i żon, uroczyście skinęła głową. - Wolę spać z tobą. Nigdy przedtem z nikim nie spałam. To dopiero będzie przygoda. Zmarszczyła czoło. - Wiesz, James, nie wydaje mi się, żeby tatuś i mama spali razem w tym samym łóżku. - Znowu trajkoczesz, Jessie. - Przepraszam. Jestem zdenerwowana, James. Mam na sobie koszulę nocną, a ty wiesz, że nie założyłam majtek. Ty pod swoim szlafrokiem jesteś goły. To denerwujące. Uśmiechnął się, znów całując jej włosy. Przytulił ją mocno do siebie i powiedział: - Masz rację - to jest denerwujące. Nigdy nie przypuszczałem, że będę chciał mieć z tobą do czynienia inaczej, niż tylko pokonując cię na wyścigach. A teraz, po rozwiązaniu tej ślicznej kokardki, mogę wsunąć rękę i dotknąć twych piersi. Ach, jesteś tak delikatna, jak brzuch Seliny po wyszczotkowaniu. Wiesz, Jessie, dziś na stole w jadalni nie miałem okazji przyjrzeć ci się całej, widziałem tylko ważne strategicznie części twojego ciała. Rozwiążmy tę koszulę. Rozwiązał następne trzy kokardki i rozsunął cieniutki muślin. Koszula rozchyliła się na całej swej długości, aż do stóp Jessie. Przyglądał się i przyglądał przez długą chwilę, nic więcej. Wreszcie delikatnie położył dłoń na jej biodrze, obrócił ją ku sobie i zaczął całować. Był zaskoczony i niezwykle zadowolony, gdy poczuł jak jej ręce rozwiązują pasek szlafroka.
- Tak - rzekł prosto w jej gorące usta - pragnę czuć napór twoich piersi. Mój Boże, Jessie, to niewiarygodne. Tak, to niewiarygodne, pomyślała Jessie, drżąc cała, czując to gwałtowne, dziwne pulsowanie w dole brzucha, gdy tylko przywarła piersiami do jego torsu. Leciutko się poruszyła i oboje jęknęli. Roześmiał się. Musiał, gdyż w końcu z nich dwojga to on miał doświadczenie w tych sprawach: to on nie powinien tak zgłupieć, żeby ślinić się na jej widok i wyć jak pies do księżyca tylko dlatego, że otarła się włosami o jego klatkę piersiową. - Podobają mi się twoje nogi - zauważył, obserwując swoje brązowe dłonie pieszczące jej białe ciało, czując gładkie mięśnie, podziwiając długość jej nóg. - Dziękuję. Czy mogłabym zobaczyć twoje nogi, James? - W samej rzeczy, możesz. Nie mogę już dłużej tego znieść. - Uniósł ją w ramionach i zaniósł do łóżka. Postawił ją, ściągnął z niej koszulę i popchnął do tyłu, aż przewróciła się na plecy. Popatrzyła do góry na niego, zakłopotana - wiedział o tym, bo jej policzki przybrały kolor zbliżony do barwy jej włosów. Zsunął z siebie szlafrok i miał zamiar pozwolić jej nasycić wzrok swoim widokiem, ale nie był w stanie. Opadł na nią całą długością swego ciała, przygniatając jej rozsunięte nogi. - Koniec z błoną dziewiczą, Jessie - teraz już tylko przyjemność dla ciebie. Ukląkł, w swych wielkich dłoniach uniósł jej biodra do góry i przyciągnął do swoich ust. Poczuł, że zamarła wstrząśnięta. Przerwał na moment, żeby spojrzeć na jej twarz. Wyglądała na kompletnie oszołomioną. Przyglądał się, jak zwilża językiem wargi. - Nie wiem, co o tym sądzić, James. - Ale ja wiem. Po prostu bądź cicho i używaj sobie. - Nie potrafię. To jest zbyt krępujące. Przyszło mu do głowy, że może mu się z nią nie udać i zaraz roześmiał się ze swojej niecierpliwości. To był jej pierwszy raz, on zaś, zamiast złagodzić szok, po prostu ulokował się między jej nogami i podniósł ją do góry. Po prostu chciał ją wziąć ustami i zrobił to. Będzie musiał zwolnić tempo. Stoczył się z niej i ułożył obok. Pocałował ją raz, drugi, i jeszcze raz. Zaczął ją gładzić, ucząc się jej i mając nadzieję, że uda mu się ją rozluźnić po swoim frontalnym ataku. Udało się. A kiedy jej ręce znalazły się na jego karku, głaszcząc jego ramiona, masując jego pierś, zaczął się zastanawiać, jak to się dzieje, że w jednej chwili z rozsądnego, racjonalnego człowieka przemienia się w dziką bestię. Wiedział, że jest gotowa na przyjęcie go i nie mógł czekać dłużej. Po prostu nie mógł. Wszedł w nią szybko, pchając mocno i poczuł, jak jej ciało dopasowuje się do niego, nadal jednak była ciasna, tak ciasna, że stracił głowę. Wyzwolenie było jeszcze potężniejsze niż wtedy na stole w jadalni. Zawsze myślał, że taka ulga zdarza się tylko raz w czasie małżeństwa, gdy w trakcie ważkiego aktu mężczyzna pozbawia żonę dziewictwa. Ale to nie była prawda. Serce waliło mu tak głośno, że wątpił, aby mógł coś poza tym usłyszeć. Poczuł jej ręce, te dłonie, tak samo szorstkie, jak i jego, przesuwające się w górę i w dół po jego plecach. Nie dal jej rozkoszy. Znowu. Nie chciał ponownie przepraszać, zwłaszcza w tej chwili, gdy jego mózg nie funkcjonował jeszcze najlepiej. Powinien najpierw odzyskać zmysły i porozmawiać z nią, wyjaśnić, że zazwyczaj nie jest takim egoistycznym typem, że czasem mężczyzna traci panowanie nad sobą i zbacza z
właściwej drogi, i tak się właśnie stało w jej przypadku. Nie umiał jednak jej tego wszystkiego wyjaśnić, gdyż znał ją od dziecka i ani razu nie zastanawiał się, jak też może wyglądać bez ubrania. Tak, obieca jej, że następnym razem lepiej się nią zajmie. A kiedy zmęczenie brało nad nim górę, zdążył jeszcze mgliście zauważyć, iż pewnie nawet nie zrozumie, o czym do niej mówi. Cóż wiedziała o rozkoszy? Nic. Zaklął cicho, staczając się z niej na plecy i pociągając za sobą kołdrę. Jessie leżała bardzo długo patrząc w sufit, pomalowany na ten sam biały, delikatny kolor, co ściany. Pomyślała, że ładnie wyglądają gzymsy wokół sufitu, ozdobione płaskorzeźbami owoców. I oto od dwóch dni była mężatką. James leżał obok niej jak martwa kłoda, zajmując większą część łóżka, pochrapywał i kręcił się co jakiś czas. Miał ładne stopy, które wystawały spod kołdry. Wolno podniosła się, czując napięcie mięśni ud i poszła się umyć w misce. Potem podeszła do okna, rozsunęła śliczne, blado złote zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Wąski sierp księżyca słabo oświetlał krajobraz. Teren wyglądał ponuro i dość groźnie. Zbliżyła się do łóżka, przystanęła i przez chwilę patrzyła na swojego męża. Zastanowiła się, gdzie ma spać. W ciągu paru minut jej nieobecności zajął całe łóżko, rozkładając szeroko nogi i ręce. Przyłapała się na tym, że się uśmiecha. To, co z nią zrobił, sprawiło mu przyjemność. Była tego zupełnie pewna. I szczęśliwa z tego powodu. Leciutko dotknęła palcami jego brody, nosa, ucha. To był jedyny mężczyzna, którego naprawdę zobaczyła, jedyny, który stał się jej częścią. Da mu wszystko, czego tylko zapragnie. - Jessie, dlaczego nie jesteś w łóżku? Tak ją przestraszył, że podskoczyła. - O Boże, James, nie śpisz? Tak, widzę już, że się obudziłeś. Nie leżę obok ciebie, bo nie zostawiłeś ani krzty miejsca. - Masz rację. Chodź tutaj, Jessie, chcę cię pocałować. A potem będzie chciał także robić jej te inne rzeczy. Trudno. Kochała go. Było ciemno. Wkrótce James zorientował się, że Jessie jest swobodniejsza w ciemności, mniej się go krępuje. Świetnie, pomyślał. Tym razem wykona porządnie zadanie. Tym razem ona też zazna rozkoszy. Gdy pocałował jej brzuch, zatrzęsła się, wbiła pięty w materac, wplątała palce w jego włosy. Na chwilę podniósł głowę. - Jessie zamierzam cię całować i pieścić, i chcę tylko, żebyś się rozprężyła. - W porządku - powiedziała i podskoczyła, czując jego język wślizgujący się w jej pępek i wyślizgujący z niego. Kiedy ją rozchylił palcami, uniosła biodra, a poczuwszy na sobie jego gorący oddech, wygięła się gwałtownie. Całując ją, mówił do niej, szeptał słowa pełne seksu. Nie rozumiała wszystkiego, co do niej mówił, ale jego słowa podniecały, zwłaszcza sposób, w jaki je wypowiadał. Gdy wsunął w nią palec, oszalała. Uczucie budziło lęk, było niespodziewane i chciała, żeby nigdy się nie skończyło. Usłyszała swój własny krzyk. Wydawało się, że nie może przestać. Krzyczała i krzyczała. Nie wiedziała, że dyszy, że szarpie go za włosy, że wbija krótkie paznokcie w jego ramiona. James wiedział. Dał jej tyle rozkoszy, ile tylko mógł. Gdy poczuł, że namiętność zelżała, zwolnił rytm, uspokajając ją i kojąc. To było cudowne. Teraz była jego, cała. Uśmiechnął się do niej w ciemnościach. - I co sądzisz, Jessie, na temat seksu? Jęknęła.
- Umieram. Nie mam ani jednej kości. Nigdy już nie będę mogła chodzić. Nigdy już nie będę się poruszać. - Dobrze, to właśnie mąż lubi usłyszeć z ust swojej żony. - Potem opadł na nią i wsunął się w nią, a ona była śliska i wilgotna, otoczyła go ramionami, trzymając mocno, jej biodra poruszały się, żeby wciągnąć go głębiej i po chwili było już dla niego po wszystkim. - Jestem dobrym mężem - zdążył jeszcze powiedzieć, zanim zasnął z głową na poduszce, tuż koło jej głowy. - Cóż - rzuciła Jessie w mrok. - Tego się nigdy nie spodziewałam. - Pocałowała go w ucho, w brodę. Wysunęła się spod niego i ułożyła obok. To było dobre, pomyślała, naprawdę bardzo dobre. Razem zapadli w sen. James był przekonany, że nawet salwa armatnia nie jest w stanie go obudzić, ale był w błędzie. Krzyk Jessie przeniknął do jego świadomości. Natychmiast zaczęło mu walić serce, był w pogotowiu. Jessie znowu krzyknęła. Tym razem był całkowicie rozbudzony i mógł stwierdzić, że nie był to wrzask, raczej okrzyk bólu i trwogi. Potrząsnął głową i pochylił się nad nią. Coś jej się śniło. Zaczął nią potrząsać, ale przerwał, gdy otworzyła oczy i wrzasnęła: - Nie! Odejdź ode mnie! Nie, panie Tomie, proszę mnie tak nie dotykać. Nie, nie, proszę przestać!. - Powtórnie krzyknęła i gwałtownie usiadła. - Jessie, obudź się, masz koszmary senne. - Potrząsnął nią, ale się nie przebudziła. Znowu jęknęła, załkała, nadal usiłując go odepchnąć. - Obudź się, no już, to tylko zły sen. - James? - Tak, przestań się trząść, śnił ci się jakiś koszmar. Ale już wszystko dobrze. - Tak, już dobrze - powiedziała i opadła do tyłu na poduszkę. Miał wątpliwości, czy naprawdę się przebudziła; chyba raczej rozbudził ją jedynie na tyle, aby przerwać sen. Rozplótł jej warkocz i przeciągnął palcami wzdłuż fal, które pozostały we włosach. Rozpostarł je na białej poduszce. Nie poruszyła się. Tak, miała cudowne włosy. Wiedział, że musi poczekać. Ale gdzieś w okolicach obiadu sprawi, że Jessie znów będzie krzyczeć z rozkoszy. Pogrążając się po raz drugi tej nocy w sen James pomyślał: - Kim, u diabła, jest pan Tom? Co jej zrobił? - Jessie, zbudź się. Stęknęła i odsunęła się od ręki na jej ramieniu, od tego nalegającego głosu. - No już, budź się. Jest bardzo późno, nigdy w swoim życiu tak późno nie wstawałaś. Obudź się. Naciągnęła kołdrę na głowę. Ściągnął ją z niej. Poczuła ugięcie się łóżka, kiedy siadał koło niej. - Jessie - powiedział i pocałował ją w policzek, w ucho, odgarniając z twarzy wijące się włosy. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Był taki piękny, tak jej drogi, że bała się, iż tego nie zniesie. Ale oczywiście zniosła. Przypomniała sobie rozkosz, jaką dał jej w ciemnościach nocy. Teraz zaś w świetle dnia trudno było na niego patrzeć, wiedząc, że wie, co z nią robił. James uśmiechał się do niej, odczuwając solidną dawkę męskiej satysfakcji. Triumfu nawet. Czul się wspaniale, wypoczęty, cudownie nasycony. Pochylił się i opuszkami palców przeciągnął po jej brwi. - Dzisiaj mam zamiar znowu się tobą zająć. Co o tym sądzisz? Nie masz nic do powiedzenia? W porządku, Jessie. Wprawianie cię w zakłopotanie to dla mnie przyjemność, jakiej nigdy nie udawało mi się osiągnąć, aż do chwili, gdy językiem przejechałem w dół po twoim białym brzuchu, a potem...
- James. Nachylił się i pocałował ją. - Dzień dobry - powiedział i pocałował ją w czubek nosa, w lewe ucho, w brodę. - Dlaczego jeszcze śpisz? Tak cię wyczerpałem? Powinnaś się czuć pełna energii, Jessie, a nie gnić do południa w łóżku. Uśmiechnęła się do niego, nowa Jessie zwyciężyła. - Skoro nauczyłeś mnie już wszystkiego o małżeńskich sprawach, ja też będę mogła się z tobą drażnić. - Jest jeszcze wiele do nauki, Jessie. Znacznie więcej czasu, niż sobie wyobrażasz, zabierze mi zapoznanie cię z każdym niuansem, najdrobniejszym ruchem, przynoszącym inny rodzaj przyjemności. Oczy jej pociemniały. - Och - rzuciła. - Oszukałem cię. Jeszcze nie ma południa. Chciałem jedynie zjeść razem z tobą śniadanie, abyśmy mogli omówić, co będziemy dzisiaj robili. Już się wykąpałem i ubrałem. Harlow przyniesie ci ciepłą wodę. Czy chcesz, żeby pani Catsdoor ci pomogła? Nie chciała czyjejkolwiek pomocy, jeśli nie byłaby to pomoc Jamesa. Ale nie umiała zmusić się do poproszenia go o wytarcie ręcznikiem pleców. Odwrócił się w drzwiach. - O właśnie, Jessie, kto to jest pan Tom? Utkwiła w nim wzrok. Powtórzyła tak cichutko, że z ledwością usłyszał. - Pan Tom? - Tak, kto to jest? Jessie nagle wydała się jakaś odległa. Wzrok utkwiła gdzieś daleko i James pomyślał, że jej myśli, czegokolwiek by one dotyczyły, też błądzą wiele mil stąd. - Nie wiem - odparła powoli, zamyślona. - Przypominam sobie, że wiele lat temu miewałam sny o nim, ale potem się urwały. To dziwne, James. Od lat nie śniłam o panu Tomie. Dlaczego śnił mi się ostatniej nocy? Nie umiał na to odpowiedzieć. Znał ją od sześciu lat. Nigdy nie słyszał, żeby ona albo ktoś z jej rodziny wspominali o jakimś panu Tomie. Dzień ciągnął się w nieskończoność, jedna długa minuta za drugą. Jamesowi trudno było uwierzyć, że jeszcze nie minęło południe, kiedy postanowił znów zwabić ją do łóżka. Gorące słońce świeciło wprost nad głowami. Jessie otarła pot z czoła. Co parę minut zerkała na męża, a kiedy odwzajemniał jej spojrzenie, doskonale wiedziała, o czym myśli. Wiedziała także, że nie założyła ani kawałeczka bielizny. Zaczęła tak mocno szczotkować konia, aż ten próbował odsunąć się od niej. Usłyszała śmiech Jamesa. Pogroziła mu pięścią. Przez cały ranek pracowali przy koniach, ramię w ramię, bo znali się przecież tak długo. Przy koniach czuli się swobodnie, wiedzieli, jak postępować, co trzeba zrobić. I dobrze im było w swoim towarzystwie. W końcu, na długo wcześniej zanim zostali kochankami, byli kumplami. Jessie zaczęła nucić. Nie przyszło jej do głowy, że James pokochał ją tylko dlatego, że przyjemnie mu było się z nią kochać. Nie, ważne było to, że byli przyjaciółmi. Postawi na tę przyjaźń. Zbliżał się termin wyścigów w Yorku i James zamierzał pojechać na Bertramie w dwóch półfinałach. Tuż przed obiadem Jessie przejechała się na Selinie, żeby ją wypróbować. Zdumiała ją duża prędkość i ogromna wytrwałość konia. Zaczęła podejrzewać, że klacz musi mieć w sobie domieszkę
innej krwi, nie tylko arabskiej. Żaden arab nie mógł być tak wytrzymały, jak Selina. Kiedy Jessie wróciła do stajni, zobaczyła, że James nie będzie w ogóle jeździł w sobotę. Siedział na ziemi i klął na czym świat stoi, jedną ręką trzymając się za kostkę u nogi, a drugą wygrażając Clothildzie, gniadej klaczy. George Raven zjawił się w Candlethorpe dwie godziny później, sprowadzony przez Harlowa, syna pani Catsdoor. - Witaj, Jessie. Co się stało Jamesowi? Harlow nie był w stanie powiedzieć mi nic rozsądnego. - Chodzi o jego kostkę. Nie sądzę, żeby była złamana, ale wolałam nie ryzykować. W końcu to pan jest lekarzem. Obdarzył ją anielskim uśmiechem. Z pewnością George Raven, niższy od Jessie i bardzo szczupły, był najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała. Nic dziwnego, że Marcus zawsze się uskarżał na jego nadskakiwanie Duchessie. - Kopnął go koń? - Tak, Clothilda. Myślę, że śmiała się z niego, gdy tak siedział na ziemi i ją przeklinał. Miała w oczach ten swój diabelski błysk. - Zobaczmy, jak on się miewa. James odmówił pójścia do łóżka. Siedział wyciągnięty na pięknej kanapce, obitej niebieskim brokatem, z obolałą nogą opartą na kilku poduszkach. Był nieszczęśliwy, wściekły i w podłym nastroju. Południe dawno minęło, a on siedział z kostką bolącą jak wszyscy diabli. Jessie była zupełnie ubrana i nie zanosiło się na to, żeby mógł z nią wylądować w łóżku. Niech to piekło pochłonie. - Powinienem był się domyślić, że Jessie straci głowę i pośle po ciebie. Czemu mi nie powiedziałaś, że tak zgłupiałaś, Jessie? A, brak odpowiedzi, tak? Psiakrew, wiedziałaś, że natarłbym ci uszu. - Brzmi, jakby się już czuł zupełnie nieźle. A teraz, James, daj spokój biednej Jessie. Jesteś żonaty zaledwie od trzech dni. Słusznie postąpiła. Zobaczmy, jak mocno Clothilda cię kopnęła. - Cholerna klacz. Miałem jej dać czopek przeczyszczający. Sigmund ją trzymał, a ja zajmowałem się przykrą stroną zagadnienia, kiedy wyrwała się Sigmundowi i zaatakowała mnie. - Clothilda była bardzo rozdrażniona? - Nawet się nie zastanawiała, co robi. Po prostu machnęła kopytem i zdrowo oberwałem. Niedawno Sigmund przekazał mi wiadomość, że klacz czuje się wyśmienicie. Wygląda na to, że ten atak wściekłości znakomicie wpłynął na jej dolegliwości. Auaaaa! Ostrożnie, ty piekielny kacie. - Przepraszam. Jessie ma rację. Dzięki Bogu, kostka nie jest złamana, ale przez najbliższe dwa dni, James, będziesz dżentelmenem zażywającym wypoczynku. Nie stawaj na tej nodze. Jak najwięcej siedź z nogą do góry. Tu masz maść do smarowania. Niewiele pomoże na ból i pieczenie, ale odrobinę poprawi ci samopoczucie. - Mam wyścigi w sobotę. - Nie w tę sobotę. Nie, nie jęcz i nie wrzeszcz na mnie. Odciążaj nogę i wypoczywaj. Jessie, czy uda ci się przykuć go do fotela? - Oczywiście, chociaż James potrafi tak kląć, że sufit może nam spaść na głowę. George Raven uniósł do góry bardzo jasne brwi. Jessie z łatwością mogła sobie wyobrazić scenę, kiedy Marcus, patrząc na doktora, kazał mu się odpieprzyć. Kiedyś Duchessa opowiedziała jej, że wywołała w domu wielką konsternację, chodząc i zastanawiając się głośno, co też to
określenie może znaczyć. - Szkoda, że nie widziałaś miny Badgera - powiedziała Duchessa ze śmiechem. - Myślałam, że rzuci we mnie wazą z zupą żółwiową. Doktor Raven spytał: - Przeklinasz w obecności swojej trzydniowej małżonki? James parsknął. - Powinieneś był słyszeć, jak klęła mając czternaście lat. - On ma rację - zgodziła się Jessie. - Pewnego dnia słuchałam jego przekleństw, zachwyciły mnie ogromne możliwości językowe i zaczęłam polować na każde brzydkie słowo, użyte przez chłopców stajennych w Baltimore. Również mój tata nie był najgorszym źródłem. - A twoja matka? - James, nie bądź taki złośliwy tylko dlatego, że paskudnie się czujesz. O, pani Catsdoor, w samą porę. George Raven wlał do szklanki z lemoniadą trzy krople opium i podał Jamesowi. - Wypij to i nie narzekaj. Nie zaśniesz od tego, ale ból w kostce wyraźnie się zmniejszy. James wypił całą szklankę, wytarł usta dłonią i powiedział: - Czekam. A to nadal boli. Jessie postanowiła go zignorować. - Jeśli chodzi o moją matkę - zwróciła się do doktora Ravena - to nauczyła mnie innych rzeczy. - Jakich? Doktor Raven przeniósł wzrok z jednego na drugie. Zachowywali się jak para dzieciaków. Naturalnie w obecnej chwili James nie czuł się w pełni sił, ale George Raven spodziewał się zastać Jessie, młodą żonę, załamującą ręce, użalającą się nad Jamesem, poklepującą go czule, choć bez skutku - krótko mówiąc, zachowującą się jak oszalała panna młoda. Ale nie, tych dwoje zachowywało się jak para ludzi znających się od wieków i nieszczególnie w sobie zakochanych. Zaciekawiło go, jak jest naprawdę. Ani hrabia, ani Duchessa nie pisnęli na ten temat nic interesującego ani jemu, ani jego nowej żonie, Rowennie. Porządkując swoje rzeczy, uśmiechnął się. Gdyby to on został zraniony, Rowenna pocieszałaby go bez przerwy. - Idź już sobie, George. - Dobrze, James. Jessie, pilnuj, żeby nie łaził. Trzymaj go przykutego do fotela i do łóżka - no, niezupełnie to miałem na myśli. Żadnych tańców. Żadnej jazdy konno. Zobaczymy się w sobotę. Nie na torze wyścigowym w Yorku. Zobaczymy się tutaj. - Proszę przyjść na obiad, doktorze Raven. Może zabierze pan ze sobą Rowennę? Kiedy po paru minutach Jessie wróciła do saloniku, James zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów i zmarszczył czoło. - Powiem to tylko jeden raz, Jessie. Nie ubierzesz się jak chłopiec i nie pojedziesz w sobotę na Bertramie. Uśmiechnęła się do niego. - Ośmielam się zauważyć, że mogłabym wygrać dla nas parę gwinei. Candlethorpe wygląda bardzo ładnie w środku, ale potrzebujemy pieniędzy na Maraton. Jest podobny do starej stodoły. Ile mogę wygrać w Yorku? - Nie wystarczy, więc lepiej zapomnij o tym pomyśle. - Może wystarczy, żeby kupić nowe tapety do saloniku.
- Jessie... - Bardzo interesująco wyglądasz, James, jak cierpiący poeta, może jak Shelley - chociaż on chyba miał ciemne włosy? - z tą wyciągniętą do góry nogą, z kosmykiem włosów opadającym na czoło, rozwalony na tym krześle. - Obiecaj mi. Nie chcę, żeby Sigmund przybiegł tutaj w histerii, ponieważ znikłaś ty i twoje bryczesy, a także Bertram. - Zabrałabym Sigmunda ze sobą. Rozumiesz, inaczej nie wiedziałabym, gdzie jechać. - Chcesz, żebym cię przywiązał do tego krzesełka? Uczynię to, Jessie, jeśli natychmiast nie dasz mi uroczystego słowa honoru. No powiedz, Jessie. Powiedz „Przysięgam, że nie pojadę w sobotę do Yorku”. Obdarzyła go bezwstydnym uśmiechem, bezwstydnym uśmiechem dawnej Jessie. Tak bardzo pragnął zanurzyć się w niej, że ból żądzy był gorszy niż ból w kostce. Nigdy dotąd nie uświadamiał sobie, że nowa Jessie kryla pod swoim ubraniem dawną Jessie.
ROZDZIAŁ 22 Noga skręcona w kostce zapewniła im chwilę wytchnienia. Jessie wiedziała, że chciał się z nią kochać - dobry Boże, zapowiadał przecież z frywolnym uśmieszkiem, że zdarzy się to przed obiadem - wiedziała jednak również, że sposób, w jaki się to dokona, bez wątpienia wstrząśnie nią od stóp do głów. Obserwując Jamesa doszła do wniosku, że nie miałby siły jej tego zaproponować, czego oczywiście żałowała, ale na dłuższą metę dostrzegała wynikającą z chwilowej przerwy korzyść dla stanu kostki. James znał ją tak dobrze, że tylko głęboko westchnął, mocno uścisnął jej dłoń i westchnął powtórnie. Jessie uśmiechnęła się do niego szeroko. - Wkrótce moja kostka będzie zdrowa - powiedział. - Musi być. - Moja kochana Jessie. Chciał jednak umocnić to, co już osiągnął. Po pewnym czasie może znów zobaczy na jej twarzy wyraz zakłopotania pełnego oszołomienia. Nie chciał, żeby się wycofała, zobojętniała wobec niego. A niech to diabli. Sigmund i Harlow pomogli mu wejść na górę. To Harlow poprosił, czy mógłby zostać jego osobistym lokajem i nie wywiązał się źle z obowiązku rozebrania go i położenia do łóżka. Jessie nie zgłosiła chęci pomocy w tej materii i James nie zamierzał jej prosić. Nie wiedział nawet, czy w ogóle przyszło jej to do głowy. Kochanie się, poprzedzone właściwymi przygotowaniami, to była jedna rzecz, natomiast rozbieranie faceta z kostką spuchniętą jak melon to już zupełnie inna sprawa. Ból w jego kostce pulsował, żołądek protestował w związku z próbami pani Catsdoor odtworzenia zupy Badgera z zielonego groszku, a na dodatek James był znudzony, gdyż w czasie długiego wieczoru rozmowa z Jessie zredukowała się do pytań o stan nogi i krótkich na nie odpowiedzi. Musiał przyznać, że Jessie bardzo się starała, ale kostka nadal bolała go jak diabli i był okropnym pacjentem. Kiedy znalazł się już w łóżku, przykryty po szyję, a Harlow opuścił sypialnię, zawołał: - Możesz już wejść, Jessie. Jestem cały zawinięty w koce i prześcieradła i wszystkie odpychające części mojego ciała, poza przeklętą nogą, mam zakryte. Weszła przez drzwi przyległego pokoju. Wiedział, że czekała, żeby ją zawołał. Miała na sobie prosty szlafrok, który pewnie należał do dawnej Jessie. Czyżby obawiała się, że rzuci się na nią, jeśli ubierze się w jeden z peniuarów nowej Jessie? Zapewne. Przyjrzał jej się od nowa, szukając śladu jakiegoś zainteresowania. - Czy zamierzasz spać ze mną? - Obawiam się, że mogłabym wtoczyć się na ciebie albo kopnąć cię w kostkę. - Nie boję się. Chcę, żebyś tu była. Już zaczynała kręcić głową, więc dodał szybko: - Mogę cię potrzebować w nocy. Wtedy przytaknęła. Gdy zaczęła poprawiać jedną z poduszek, na których opierał nogę, i lekko
dotknęła wielkiego palca u nogi, przymknął oczy. Spytała: - Czy tak lepiej? - Lepiej niż co? Westchnęła. - George uprzedzał mnie, że będziesz trudnym pacjentem. Gdy parę lat temu tatusia koń kopnął w nogę, byłam jedyną osobą, która umiała z nim wytrzymać. Mama powiedziała wtedy, że jeśli o nią chodzi, to może się utopić w swojej żółci. - Ja nie zamierzam tego zrobić. Dlaczego masz na sobie ten obrzydliwy szlafrok? - Nie chcę cię torturować, James. Zważywszy na te szmatki, które podarowała mi Maggie, no cóż, jeszcze mógłbyś złamać nogę, próbując mnie złapać. Nie chcę cię mieć na sumieniu. Z trudnością przełknął ślinę. - Czy mam ci opowiedzieć bajkę? - Nie. Jestem bardzo zmęczona. Chcę iść spać. Ach, byłabym zapomniała. Doktor Raven mówił, że masz wypić jeszcze jedną szklaneczkę lemoniady z opium. Doszedł do wniosku, że to mu się przyda. Nie chciał leżeć bezsennie, z wściekle bolącą kostką, słuchając oddechu Jessie tuż obok siebie, na wyciągnięcie ręki. Nie, lepiej uciec w sen. Przespał całą noc. Jessie stale się budziła i nasłuchiwała. Następnego dnia stan kostki bardzo się poprawił. - Być może - odezwał się James podczas śniadania, pomiędzy kolejnymi kęsami grzanki z jajkiem - jutro będę mógł pojechać na Bertramie. - Nawet w najśmielszych marzeniach sobie tego nie wyobrażaj. Nie. Nie pozwolę na to, James. - Musiałbym wyjechać dopiero wieczorem. Kilka lat temu Frances, hrabina Rothermere, współpracując z architektem z Yorku, wymyśliła wóz do przewożenia koni. W ten sposób konie pojawiają się na wyścigach wypoczęte, niezmordowane długą podróżą. - To genialne - zawołała Jessie, upuszczając widelec. - Jak on wygląda? - Jest to mały, kryty wóz, ciągnięty na zmianę przez dwa konie. Wystarczy tylko przywiązać lejce wierzchowca do drążka, żeby się nie kręcił, i można wyruszać. Tylna, wyższa połowa wozu jest otwarta, więc jest mnóstwo świeżego powietrza. - O Boże, jakże bym chciała zobaczyć taki wóz. I to był pomysł kobiety, Frances Hawksbury? - Tak. W przeciwieństwie do powszechnie panującego przekonania, jej mąż wcale nie był przestraszony, że to żona wpadła na ten pomysł, a nie on sam. Mówi wszystkim, że wiedział o tym. Widziałem już parę takich wozów w okolicy. - Szkoda, że nie jestem sprytniejsza, może wtedy to ja bym pomyślała o czymś podobnym. - Jesteś wystarczająco mądra. Cicho bądź. Rozważałem, czy nie zbudować kilku takich pojazdów, żeby móc wozić konie na odległe tory wyścigowe, powiedzmy w Północnej Karolinie czy w „Waszyngtonie. - Och, James, to byłoby wspaniale. Pamiętam, jak braliśmy udział w lokalnych wyścigach na wyspach Outer Banks, koło Ocracoke. Wiesz, to intrygujące, ale nie byliśmy w domu w Ocracoke od czasu, gdy byłam małą dziewczynką. Podejrzewam, że tatuś miał dość utyskiwań mamy na temat wszystkich insektów, które ją gryzły. Gryzły też Glendę, a mnie i Neldy nigdy. Czy to nie dziwne? - Spotkałem się ze stwierdzeniem, że owady gryzą tylko soczyste ciała. - Przypuszczam, że słysząc coś takiego z ust Marcusa, Duchessa cisnęłaby w niego pierwszą rzeczą, która nawinęłaby się jej pod rękę.
Podobał mu się sposób, w jaki zwieszały się jej loki, sięgając niemal do kołnierzyka jasnożółtej sukienki. Dziś rano nowa Jessie była w pełnym rozkwicie. - Czy założyłaś bieliznę pod sukienkę, skoro jestem niezdolny do niczego? Widelec upadł jej na talerz. Spojrzała w dół, na małą, żółtą kupkę jajecznicy. Odpowiedziała: - Nie. Oczy mu pociemniały. Pulsujący ból w kostce był niczym w porównaniu z gwałtowną falą pożądania, którą poczuł w kroczu. - Zadajesz tortury choremu człowiekowi. Przechyliła głowę na bok, pukle opadły luźno wzdłuż policzka; obdarzyła go filuternym uśmiechem, jakiego Glenda nie zawahałaby się skopiować, gdyby miała okazję ów uśmiech zobaczyć. - Zastanawiałam się, jakby ci uprzyjemnić dzień. Zdecydowałam, że zabiorę cię na przejażdżkę powozem. Pojedziemy na obiad do Duchessy i Marcusa. Co ty na to? Pomyślał o swojej kostce, obijającej się przez dwie godziny drogi do Chase Park i przez następne dwie godziny powrotu do Candlethorpe i skinął głową. - Świetnie - stwierdziła, odrzuciła serwetkę i wstała. Godzinę później James siedział bardzo wygodnie ulokowany w powozie, z nogą opartą na poduszkach, a cała konstrukcja zabezpieczona była sznurami, przywiązanymi do boków powozu. Żadnego obijania się. - Wóz Frances do przewozu koni podsunął mi pomysł. Wiesz, to o przywiązaniu lejców, żeby koń zachowywał lepszą równowagę. Potrząsnął tylko głową i odprężył się, gdy tymczasem Jessie cmoknęła na Phantoma, wspaniałego szarego berbera, który zarżał radośnie i ruszył truchtem. Ale nie pojechali tego ranka do Chase Park. Byli zaledwie pół godziny drogi od Candlethorpe, kiedy w polu widzenia pojawiło się dwóch jeźdźców. To byli Duchessa i Marcus, jadący odwiedzić złożonego niemocą pana na Candlethorpe. Wśród śmiechów, pytań o kostkę Jamesa, okrzyków zdumienia nad różnymi zbiegami okoliczności i pomysłowym sposobem Jessie przywiązania Jamesa do siedzenia, Phantom nagle gwałtownie szarpnął i potrząsnął swoją wielką głową, usiłując wyrwać wodze z rąk Jessie. James wyszarpnął lejce z jej obciągniętych rękawiczkami dłoni, prawie powstał i rozpoczął całą serię bardzo dziwnych manewrów. Najpierw mocno targnął koniem w lewo, potem w prawo. Powtórzył to trzykrotnie. W końcu Phantom wydobył z siebie głębokie westchnienie i stanął potulnie na środku drogi, z głową zwróconą w stronę żywopłotu. - O co chodziło w tym wszystkim? Co się stało? Marcus wyciągnął rękę i poklepał Phantoma po szyi. - Dobry chłopiec - powiedział i zwrócił się do Jessie - James był rozbójnikiem. Kupił Phantoma za mniej gwinei, niż Duchessa wydaje na parę rękawiczek. - Tak - kontynuowała Duchessa. - Właściwie prawie ukradł go pewnemu dziedzicowi, który zamierzał zabić konia za to, że omal nie stratował jego siostrzeńca. James roześmiał się. - Biedny stary Phantom czasami widzi podwójnie. Gdy Marcus i Duchessa zatrzymali swoje konie na wprost nas, Phantom zobaczył cztery rumaki i dwóch jeźdźców i doszedł do przekonania, że
trzeba się stąd wynosić. Próbowałem wielu manewrów, aby wreszcie trafić na właściwe rozwiązanie. Zmusiłem go do lekkiego zwracania głowy w którąś ze stron, na prawo albo na lewo. W ten sposób nie mógł widzieć koni i podwoić ich liczby. - Zadziałało - stwierdził Marcus. - A teraz, skoro wraz z Duchessa przejechaliśmy taki szmat drogi, jedźmy do Candlethorpe i spędźmy dzień na zabawianiu cię. - Wiedzieliście o kostce Jamesa? - zapytała Jessie, jednocześnie bacznie obserwując Jamesa, zawracającego Phantoma. Marcus i Duchessa nie pojechali przodem, starali się trzymać boków powozu. - George Raven zajrzał do Chase Park wczoraj. Anthony wymyślił, że kotka Marcusa, Esmee, będzie świetną przytulanką dla Charlesa i położył ją tuż obok swojego młodszego braciszka. Esmee, która właśnie spałaszowała całego pstrąga, przytuliła się do mojego śpiącego synka. Charles obudził się i na widok pyska Esmee, odległego o centymetry od jego buzi, zaczął wrzeszczeć z całych sił, a jego niania, Molly, biegnąc, żeby sprawdzić, co się stało, przewróciła się, uderzyła w głowę i straciła przytomność. Teraz czuje się już dobrze, ma tylko okropny ból głowy. Marcus musiał ukarać Anthony’ego. - I co zrobiłeś, Marcusie? - zapytał James. Hrabia łypnął z ukosa na żonę i wymruczał: - Przetrzepałem mu tyłek, kazałem przeprosić Molly, a potem odesłałem do jego pokoju i powiedziałem Spearsowi, żeby co najmniej przez czternaście godzin nie dawał mu jeść ani nie pozwalał się bawić. - A potem od razu wyjechaliśmy, żeby Spears mógł zmodyfikować karę Anthony ’ego według własnego uznania - dodała Duchessa. - Świetnie to rozegrałeś, mój drogi. Podejrzewam, że twoja stanowczość wywarła wrażenie nawet na Spearsie. - Cieszę się, że nie ma mnie tam teraz i nie widzę, co wyprawia Anthony - powiedział hrabia. Wracając jednak do ciebie, James, co się stało? - James podawał Clothildzie środek przeczyszczający. Nie spodobało jej się to. - Żadnemu człowiekowi też by się to nie podobało - rzekł Marcus. - Dobrze ci tak, James. James spostrzegł, że zupełnie nie czuje bólu w kostce. Duchessa i Marcus nie wyjechali z Candlethorpe tego wieczoru. Po kolacji pani Catsdoor omal nic zaniemówiła z wrażenia, gdyż tak bardzo wychwalali przygotowane przez nią nóżki cielęce i volau-vent ze śliwkami. Wieczór upłynął im na śpiewaniu niektórych piosenek Duchessy i na grze w wista. Tej nocy James, leżący w łóżku na plecach, ze stosem poduszek pod nogą, wyciągnął się na całą długość i odezwał do Jessie, która właśnie zamierzała zdmuchnąć świece: - Jessie, czy miałabyś ochotę spróbować czegoś innego? - A czego? - Może chciałabyś mnie pocałować? - Nie wiem, James - odparła i marszcząc brwi przyjrzała mu się z ogromnym zainteresowaniem. To może się okazać nierozsądne. Masz tendencję do utraty panowania nad swoimi rękami, kiedy mnie całujesz. Miał głos pełen rozpaczy. - Wiem, miałem jednak nadzieję, że zechcesz zastosować się do moich wskazówek, a wtedy moglibyśmy spróbować czegoś więcej, nie tylko całowania. No wiesz, w zasadzie mogłabyś usiąść
na mnie i... - Usiąść na tobie? Czemu, na Boga, miałabym chcieć siadać na tobie, James? - Nie tylko usiąść. To nie miałoby żadnego sensu, chyba że czytałabyś książkę, a ja nie chciałbym, żebyś się tym zajmowała. Nie, ujęłabyś mnie w dłonie i... - Patrzyła na niego, jakby właśnie oświadczył jej, że zamierza ją łamać kołem. Przerwał. Stracił odwagę. Żałowała, że nie wie, co ma robić. Chciał, żeby się znalazła na nim? Nigdy nie widziała klaczy na ogierze. Wizja była fascynująca, ale nie z tą opuchniętą kostką. Trudna rada, trzeba będzie poczekać. Zaczęła gwizdać, zdmuchnęła świece i położyła się u jego boku. Pisnęła, gdy jej dotknął. - Weź mnie za rękę, Jessie - powiedział i uczyniła to. Zasnęła, gładząc zgrubienia na jego kciuku. James leżał nie śpiąc dłużej, niżby sobie tego życzył. Z jakichś powodów wyobrażał sobie, ze Jessie będzie chętniejsza do wypróbowania nowych sposobów uprawiania miłości. Dobry Bóg wiedział, że zawsze była bezpośrednia, bardziej pewna siebie, niż wypadało kobiecie, ciekawa nowych doświadczeń, zawsze z niego kpiła i szydziła, pokonywała na torze wyścigowym i chroniła przed Glenda. Ale nie była skora, żeby na nim usiąść. Nie była głupia. Z pewnością umiała sobie wyobrazić, co miałaby robić. Nie przyszło mu do głowy, że dotknie go wstydliwość Jessie. Ból w kostce pulsował. Opium wreszcie zadziałało, zapadł w sen, za który był głęboko wdzięczny. Następnego dnia, koło południa, pojawił się Badger z wozem naładowanym taką ilością jedzenia, że można by nią nakarmić całą wioskę Tutleigh, leżącą na południe od Candlethorpe. Pani Catsdoor nie spuściła nosa na kwintę, wprost przeciwnie, wyglądała, jakby sam Bóg zaszczycił ją swoją wizytą. Na widok wszystkich przygotowanych i przywiezionych przez Badgera potraw, przycisnęła ręce do wydatnego biustu i zawołała: - Och, panie Badger, to pana wspaniałe ragout z kaczki! I do tego sos cebulowy. Czy czujecie ten wspaniały zapach bazylii? O, i budyń z czarnych porzeczek, jedno z ulubionych dań panicza Jamesa! Jest pan taki świetny, genialny, naprawdę mistrz z pana... - Proszę, pani Catsdoor - przerwał hrabia - Badger króluje już w kuchni Chase Park. Nie chciałbym, żeby ogłosił się najważniejszą osobą w całym domu. Badger oświadczył, że nie jest zainteresowany dyrygowaniem całym domem, chociaż miałby parę sugestii, które pan Crittaker, sekretarz hrabiego, mógłby rozważyć. Natomiast nad pochwałami pani Catsdoor przeszedł do porządku dziennego. Na widok Jamesa, który wkroczył kuśtykając do hallu, powiedział: - Przywiozłem coś specjalnie dla ciebie, James. Gorący okład, który w ciągu godziny ściągnie kostkę do normalnych rozmiarów. Doktor Raven jest znakomity przy składaniu kości, leczeniu bólów brzucha i uwalnianiu pań od ich dokuczliwych dolegliwości, ale nie wie nic o miksturach ściągających opuchliznę. Siadaj, James. Milordzie, czy można prosić o zdjęcie buta Jamesowi, abym mógł nałożyć okład... Hrabia, unosząc ciemne brwi, zastosował się do prośby swojego kucharza. - Czego ja dla ciebie nie zrobię, James... Powinieneś być mi bardzo wdzięczny - powiedział. Zapach gęstej, żółtej zawiesiny był zdumiewająco słodki, jak aromat cukru, ubitego z jajkami i śmietaną. James usiadł głęboko w fotelu, zamknął oczy i rzekł: - Kiedy to już pobędzie godzinę na mojej kostce, Badger, czy będę mógł dostać łyżeczkę?
ROZDZIAŁ 23 Następnego dnia rano James kulał tylko odrobinę, najpierw więc pomógł Badgerowi zapakować do powozu pozostałości gigantycznego posiłku, przywiezionego do Candlethorpe, następnie zaś asystował Duchessie przy wsiadaniu na konia, co ukoronował ucałowaniem jej dłoni. Spojrzał na nią do góry z uśmiechem, czekając na warczenie Marcusa. Doczekał się. Marcus zaczął mruczeć, że skoro James w pełni wyzdrowiał, będzie go mógł cisnąć w błoto. Oboje z Jessie machali za nimi, dopóki nie zniknę - li za rozłożystym bukiem, rosnącym przy końcu długiej alei. James zatarł ręce. Rozpierała go energia, niecierpliwie chciał coś zrobić, cokolwiek, gotów był odrobić dwa stracone dni. Przyłapał się przy śniadaniu na zerkaniu na Jessie jak wilk, który przez całą zimę nic nie jadł. Jessie coś paplała, najwidoczniej nieświadoma jego wciąż rosnącego pożądania. Nie mógł dłużej czekać. To było to coś, co najbardziej na świecie chciał dostać. - ... nie sądzisz, że powinniśmy mieć parkę pawi, James? Chciałabym pawia podobnego do Freda, który stale zapędza swoją wybrankę w ślepy zaułek, aby móc skraść dziobnięcie. - Jessie, jeśli tylko chcesz, możesz mieć czternaście pawi. Tylko bądź cicho, kończ swoje śniadanie, a potem zajmij się mną. - Co chcesz, żebym zrobiła? - Wyglądała frywolnie, z tymi swoimi rudymi lokami, zwieszającymi się w dół, wzdłuż przechylonej w bok głowy. - Zobaczysz. Skończyłaś? Cisnęła serwetkę i uśmiechnęła się do niego. - Tak, skończyłam wszystko. - Chodź więc. Ścigała się z nim w drodze do sypialni, wiedząc, że ze wszystkich sił próbuje szybciej stawiać skręconą nogę, i oczywiście pokonała go. Stanęła pośrodku przestronnego pokoju i obserwowała, jak James wchodzi do środka, zatrzaskuje za sobą drzwi i przekręca klucz w zamku. - Otóż to - powiedział i z ponurą miną obrócił się w jej stronę. Zamachała rękami, jakby chciała go odpędzić. - O Boże, James. Jest biały dzień! Nawet nic nie pada, bo wtedy byłoby choć odrobinę ciemniej. Święci słońce. Nie masz chyba na myśli nic lubieżnego, prawda? Przecież twoja biedna kostka wściekle cię boli. - Tak, ty moja wiedźmo - odparł, ujmując jej twarz w obie ręce. - I co z tego? Utkwiła w nim spojrzenie, uśmiechając się jak kobieta, która dokładnie wie, co robi i że robi to dobrze. Pocałował ją raz i puścił. - Jessie, jesteś przewrotna. W porównaniu z tobą umiejętności Glendy są niczym. Prowokujesz i doprowadzasz mnie do granicy wytrzymałości. Wiesz dobrze, że odkąd kopnęła mnie Clothilda, myślę wyłącznie o tym, żeby zedrzeć z ciebie sukienkę, bo wiem, że pod nią jesteś naga, i żeby cię całować, aż zaczniesz jęczeć i wbijać pięty w materac. A, dotarło do ciebie, tak? A więc nie jesteś aż tak wyuzdana, jak jeszcze przed chwilą sądziłaś, co? Przez ostatnie dwa dni nie dałem ci żadnej przyjemności, toteż teraz jestem zdecydowany doprowadzić do tego, żebyś jęczała niemal do utraty
zmysłów. Koniec przekomarzania się. Rozbieraj się. Serce tłukło jej się niespokojnie pomiędzy żebrami. Kochała go. Nie obchodziło jej, że on jeszcze jej nie kochał. Patrzył na nią, aż poczuła ciepło i tę dziwną tęsknotę, rosnące gdzieś głęboko w niej, w jej brzuchu. Uświadomienie sobie, że istoty ludzkie mogą doświadczać tak przyjemnych doznań wprawiło w popłoch kobietę, która nigdy dotychczas nawet sobie tego nie wyobrażała. Zawsze uważała, że to mężczyźni są rozpustni. W tym momencie czuła się bardziej rozpustna niż mężczyzna mający trzy kochanki. Pragnął jej. Pal diabli całą resztę. Był dzień, a on pragnął jej nagiej. Niech więc się stanie. Odsunęła się od niego. Niech myśli, że jest zakłopotana, że się wstydzi. Palce jej się trzęsły, gdy zdejmowała ubranie, ale nie miało to nic wspólnego ze wstydem. Stalą przed nim, aż przyciągnął ją do siebie, zaczął całować i pieścić, a wreszcie zaniósł ją do łóżka. Jego ręce były wszędzie, na całym jej ciele. Pieścił jej piersi, przesunął ręce na jej talię, połaskotał językiem pępek, rozchylił ją delikatnie palcami i skupił na niej swe spojrzenie - nic, tylko przyglądał się jej bez końca, a ona omal nie umarła z podniecenia, jakie ją ogarnęło. Dźwignęła w górę biodra. Roześmiał się, szybko się pochylił, pocałował jej wargi, a potem przytknął usta do jej kobiecości. Krzyknęła. A to był zaledwie początek. Nie mogła powstrzymać jęków, śladów, które zostawiała na jego ciele. Zatraciła się w doznaniach, jakie w niej wzbudzał, była tym oczarowana. Dawna Jessie i nowa Jessie - nie widział różnicy. Kogo by to mogło obchodzić? W końcu, kiedy dyszała ciężko, jakby przebiegła całą drogę do Chase Park i z powrotem, opadł na nią i jął ją całować, głęboko wsuwając język w jej usta, i ku jej całkowitemu zaskoczeniu znów zalała ją fala tych zdumiewających uczuć. Instynktownie uniosła biodra. Tego właśnie potrzebował. Zaczął się w niej poruszać, ale tym razem bez szaleństwa. Był opanowany i doprowadził ją do obłędu. Wykrzyknęła jego imię, z całych sił przyciskając go do siebie i usłyszała jego śmiech i jęk. Wreszcie James odprężył się; leżąc z głową zwieszoną do dołu oddychał ciężko i gwałtownie. Po jakimś czasie udało mu się zajrzeć w jej zamglone oczy. - Cholera, Jessie, chyba chcesz mnie wykończyć zanim dożyję trzydziestki. - Obiecuję - powiedziała i zaczęła się kręcić. Przestała dopiero, kiedy leżał na plecach, ona zaś przywarła mocno do niego, trzymając głowę opartą na jego ramieniu i rozwartą dłoń na jego brzuchu. - Wiesz, James, było tak pięknie. Sprawiłeś, że czułam się jak gwiazda eksplodująca na niebie. Zrobiłeś ze mnie kobietę, James. Teraz czuję się spełniona i zachwycająco szczęśliwa. Przewrócił ją znów na plecy i zaczął owijać sobie jeden z jej loków wokół palca. - „Jak gwiazda eksplodująca na niebie”? Tak powiedziałaś? - Tak, te najróżniejsze jasne błyski i wiele różnych, cudownie grzesznych doznań. Tak bardzo cię pragnęłam, James, a ty dałeś mi wszystko. - Sprawiłem, że poczułaś się kobietą? Teraz jesteś spełniona? Użyłaś określenia „zachwycająco szczęśliwa”? - O, tak. Jesteś wspaniałym kochankiem, James. Jesteś prawdziwszym mężczyzną niż jakikolwiek inny mężczyzna, jakiego znam, choć oczywiście nigdy nie znałam intymnie żadnego innego. Mam ogromne szczęście. - Obdarzyła go głupawym uśmiechem i zachichotała. Odgarnął jej włosy z czoła. Lekko dotknął dłonią jej piersi. Miała taką jasną skórę. Przyjrzał się jej smukłej postaci, jej talii, płaskiemu brzuchowi, długim, białym nogom. Przez głowę przemknęła mu myśl o dawnej Jessie i uśmiechnął się do siebie. Następnie przyłożył ręce do jej szyi i zacisnął
je. - Jesteś przewrotną prowokatorką, Jessie Wyndham. Istotnie, zmusiłem cię do krzyku i do tego, abyś wbijała pięty w materac, i jeszcze do innych miłych rzeczy, które mi robiłaś swoimi rękami i ustami, ale to za mało. Nadal pozostajesz neofitką. Jesteś początkująca w tym interesie. Ale się uczysz. Teraz udajesz, że jest noc i że jesteś wyczerpana. Cóż, nadszedł czas zapracowania na swoje utrzymanie. Chodźmy do stajni. Tam zawsze znajdzie się coś do roboty. Gdy wciągał na siebie czarne spodnie z grubego płótna, wiedział już, jak odpłaci się swojej mocnej w gębie małżonce za jej gierki. - Proszę więcej soli, pani Catsdoor. Tak, już lepiej. Teraz powinno być dobrze. - James odłożył łyżkę. Zupa na szynce została przyprawiona doskonale. - Nie rozumiem, paniczu Jamesie, ja... - Chcę sam obsłużyć moją żonę, pani Catsdoor. Pani i Harlow możecie zająć się teraz swoim obiadem. W drodze do jadalni James dodał jeszcze więcej soli do zupy. - A, tutaj jesteś, Jessie. Dziś wieczorem uważaj mnie za swojego służącego. Może zupy, moja droga? Pani Catsdoor świetnie ją przyrządza. O tak, wlejemy ci pełną łyżkę wazową. A do tego szklaneczka najlepszego porto. Jest mocne, wiem, ale wyśmienicie pasuje do zupy na szynce. To według przepisu Badgera. Obserwował uważnie, jak brała pierwszą łyżkę do ust. - Dość słona - powiedziała, podnosząc szklaneczkę i sącząc ciężki trunek. - Czy Badger naprawdę sypie tyle soli? - O tak. Twierdzi, że dzięki soli szynka, cały jej smak, wprost rozpływa się w ustach. Jeszcze porto, Jessie? Po kwadransie nie pamiętała już, że James zjadł bardzo niewiele, a już wcale nie jadł tej pysznej zupy na szynce. Ale gdy powiedział: - Nie przepadam za szynką. Boli mnie po niej żołądek - pomyślała, że to bardzo dobrze się składa, bo zostanie więcej dla niej. To była najlepsza zupa na szynce, jaką kiedykolwiek przed nią postawiono. Siedział na krześle, wygodnie oparty, z rękami założonymi na brzuchu, i obserwował, jak na przemian bierze do ust odrobinę zupy i łyk grzesznie czerwonego porto. Sam popijał wodę i jadł kromkę ciepłego chleba. - Czy opowiadałem ci już, jak kradłem całusa Margaret Tittlemore? W stodole jej ojca, w towarzystwie cielaka, ocierającego mi się o nogi? - Margaret Tittlemore? Mój Boże, James, ona jest mężatką i ma czwórkę dzieci! Skradłeś jej całusa? - Oboje mieliśmy po czternaście lat i, możesz mi wierzyć, Jessie, ona miała najpiękniejszą buzię, całą różową i nadąsaną. Tak czy inaczej, kiedy już ją pocałowałem, spoliczkowała mnie - nie za mocno, bo sama też miała ochotę na tego buziaka - ale ja nie spodziewałem się tego i straciłem równowagę. Przewróciłem się na cielaka, który zamuczał na tyle głośno, że zaalarmował swoją matkę. Ta ubodła mnie w brzuch, odrzucając mnie na siano. Na nieszczęście jeden z chłopców stajennych zapomniał sprzątnąć grabie i wylądowałem na ich zębach. Przez dwa miesiące miałem cztery wspaniałe dziury w pośladkach. Wybuchnęła śmiechem, wypiła więcej porto, patrzyła, jak James napełnia jej pustą szklaneczkę i
wypiła dolewkę. - Co robiła Margaret, kiedy to wszystko się działo? - Nieszczęsna dziewczyna stała tam trzymając się pod boki i śmiała się do rozpuku. Całkiem lubię Margaret. Urodziła udane dzieciaki. Jessie śmiała się bez końca. Wypiła jeszcze więcej porto. Obserwował ją z rosnącą uciechą. Przeliczył szklaneczki, które już wlała w siebie. Nie chciał, żeby następnego dnia źle się czuła. Przeszedł wzdłuż stołu, odsunął jej krzesło i oparł dłonie z dwóch stron oparcia. Nachylił się i dotknął ustami jej warg. - Jak się czujesz, Jessie? - Cudownie. Och, James, łaskoczesz mnie językiem w dolną wargę. Zrób tak jeszcze raz. Zachichotała, a jej gorący oddech przeniknął go jak fala, która za chwilę osiągnie punkt szczytowy. Głęboki jęk wydobył się z jej piersi, gdy pocałował ją znowu, tym razem z językiem wsuniętym pomiędzy jej wargi. Wnosząc ją na górę po szerokich schodach, wiedząc że pani Catsdoor prawdopodobnie obserwuje jego postępy, schylił głowę i pocałował ją w ucho. - Jak się czujesz, Jessie? - Chcę cię pocałować - powiedziała, dźwignęła się w górę i oparła na jego ramionach, omal nie przewracając go do tyłu. - Za chwilkę będziesz mogła robić, co tylko zechcesz - rzekł i ruszył biegiem. Jego gra szybko zaczynała przynosić rezultaty. Kiedy miał ją już nagą, leżącą na wznak na szerokim łożu, zerwał z siebie ubranie i opadł na nią, drżąc pod wrażeniem miękkości jej ciała, ciepła, pod dotykiem jej rąk, przesuwających się w górę i w dół po jego plecach. - James - odezwała się, wyginając się ku górze. Całując ją mocno, przywarł ciałem do jej brzucha i zaczął się poruszać. - Zwolnij trochę - wyszeptał prosto w jej usta, polizał jej wargę i szybko uszczypnął ją w ucho. Była zachwycona, gdy całował jej piersi, masując je, ocierając policzek o delikatne ciało. Zaśmiała się cichutko, wyciągnęła i ugryzła go w szyję. Uśmiechnął się do niej, brodą odchylił jej głowę do tyłu i jął lizać i kąsać jej szyję. Zaśmiała się, wykręciła i skubnęła go w ucho. - Chcę, żebyś zobaczyła wszystkie światła. Chcę, żebyś wykrzyczała, że jesteś kobietą, że czujesz się spełniona, że jest ci jak w niebie. - To wszystko? - Tak, Jessie. Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami, pocałowała go z rozchylonymi wargami, językiem zaczęła pieścić jego usta, szepcząc mu jednocześnie: - Wiem, że chyba nie powinnam ci mówić, jaki jesteś wspaniały, ale to prawda. Jesteś wielki, James, po prostu niezwykły. Czuję ból, gdzieś głęboko w brzuchu, to boli, ale nie chcę, żeby przestało, tak jak chciałabym, gdyby to był zwykły ból brzucha. Spraw, aby trwał, James. Niech będzie tak, jak poprzednio. Och, czy widzę już jasne błyski? - Krzycz, Jessie. Kiedy tym razem jego palce błądziły, szukając jej, krzyczała tak, że oma] mu bębenki w uszach nie popękały.
Porto było wspaniałym środkiem. Ale nie potrzebował go. W jego umyśle nie było już miejsca na grę - pozostała tylko potrzeba dawania i brania, chęć doznania głębokiej, duchowej rozkoszy. Kontrolował się resztką sił. Nie wejdzie w nią, zanim nie da jej rozkoszy. Całował jej piersi, usta, przez cały czas gładząc ją, pieszcząc, podniecając. Gdy krzyknęła głośno i szarpnęła go za włosy, prąc biodrami ku górze, zrozumiał, że jest najszczęśliwszym mężczyzną na ziemi. Oszalała z rozkoszy przyciskała go do siebie, jakby nie mogła przeżyć bez niego. Napierał na nią mocniej i mocniej, dając jej wszystko, co tylko mógł, a kiedy wsunął się w nią, jęknęła cicho i wyszeptała: - Zostałeś stworzony dla mnie, James. Tylko dla mnie. Zgodził się. Nie miał za wiele czasu na rozważenie jej słów. Spełnił się w mgnieniu oka, pchając, jęcząc jakby go ktoś postrzelił, pocąc się jak mysz. Potem, już po wszystkim, opadł na nią. - James? Prawie nie żył. Nie chciało mu się mówić. Nie chciało mu się myśleć. Chciał przetrwać następne parę minut, nie tracąc oddechu. Zachował się jak dziki człowiek, a jej się to podobało. Oboje oszaleli. Wydarzenia potoczyły się daleko poza porto, przekroczyły jego najdziksze marzenia. Zupełne szaleństwo, coś potężniejszego, niż kiedykolwiek przeżył. Dał jej ogromną rozkosz. Sprawił, że całkowicie straciła kontakt ze światem. Był szczęśliwym człowiekiem. - James. - W jaki sposób mogła jeszcze mówić? Jak mogła choćby pomyśleć o wypowiedzeniu jakiegoś słowa? On tu niemal potracił dane od Boga zmysły, a ona powtarzała jego imię, jakby to nie było nic trudnego. Pomyślał, że powinien zachować się odpowiedzialnie i coś odpowiedzieć. Udało mu się chrząknąć. Zachichotała. - Czuję się cudownie. Co ci się stało? Dostarczyłam ci za wiele przyjemności, prawda? Ach, James, czy widziałeś jasne światła? Czy czujesz się spełniony jako mężczyzna? Czy będziesz mnie wielbił do końca swojego życia? Stęknął, próbując podeprzeć się rękami, aby nie gnieść jej swoim ciężarem i opadł z powrotem. - Wymyślę coś. Daj mi tylko chwilę czasu. Oplotła go ramionami i powiedziała: - Jestem zalana. Nie tak, jak w dniu naszego ślubu, ale wystarczająco, żeby wiedzieć, iż kiedy ogier kryje klacz, ta ostatnia z pewnością nie ma z tego tyle radości, co ja teraz. Mając cię w sobie, ach, cóż, może gdybym wypiła jeszcze jedną szklaneczkę porto, może dwie, potrafiłabym właściwie się wyrazić. - W twoim zachowaniu nie ma nic właściwego. Twoja matka złajałaby cię. Glenda plasnęłaby cię w twarz. Natomiast jeśli chodzi o moją matkę, to tylko sam Pan Bóg wie, co mogłaby uczynić. - On mówi - powiedziała i, śmiejąc się, cmoknęła go w ucho. - I to dużo mówi. Serce ci się uspokaja, James. - Będę żył. Śmierć była blisko, ale teraz jestem prawie pewny, że uda mi się przeżyć. W końcu udało mu się dźwignąć na łokciach. Spojrzał w dół na jej twarz, którą znał od sześciu lat. Kiedyś była to twarz dziewczynki, ale teraz już nie. Teraz była kobietą, jego żoną. - Twój wyraz twarzy w chwili, gdy osiągnęłaś zaspokojenie, sprawił mi ogromną przyjemność, Jessie. Nadal sprawiasz wrażenie oszołomionej, gorąco pragnącej, aby to, co się dzieje, trwało i trwało. Udało się. I zawsze będzie się nam udawało. Czy było ci przyjemnie? - Przecież nie leżałeś przez cały czas jak zdechły pies, James. Z pewnością podobało ci się nie mniej niż mnie. Pociłeś się i robiłeś więcej hałasu niż zwykle.
Pocałował ją. - Może odrobinę. Czy jestem niezrównanym kochankiem? - Najlepszym. Czy ja jestem twoją najlepszą kochanką? Pożałowała tych słów w chwili, gdy tylko spontanicznie je wypowiedziała. Głupia, najzwyczajniej w świecie była głupia i teraz będzie musiał skłamać albo powie prawdę, a to może okazać się jeszcze gorsze. Pomyślała o Connie Maxwell, o niezliczonej liczbie innych kobiet, które znał, włączając w to jego pierwszą żonę, Alicję. Czemu nie trzymała języka w gębie? Wyglądał na zamyślonego. Poruszył się nad nią, jakby układając się wygodniej. Wciąż jeszcze był w niej. Włoski na jego piersi łaskotały jej biust. - Trudne pytanie - odezwał się nareszcie. - Wciąż jeszcze wielu rzeczy nie umiesz, ale twój entuzjazm był ogłuszający. W uszach mi nadal dzwoni. Podobał mi się twój krzyk. - Niezbyt dobrze przypominam sobie jakiś krzyk. - Kiepski z ciebie kłamczuch, Jessie. Daj spokój. Kocham dotyk twego ciała. Każdego dnia, każdej nocy, może po podwieczorku, może tuż przed obiadem, a potem... Świetnie, jak na początek, pomyślała. - Celowo mnie spiłeś, prawda? - Za szybko trzeźwiejesz. Tak, chciałem, żebyś zmiękła i udało mi się. A fakt, że i ja roztkliwiłem się razem z tobą, cóż, świadczy o tym, że jest nam ze sobą bardzo dobrze. Lubię słyszeć twój śmiech, twój chichot. Kochanie się powinno nieść radość. Zawsze chcę, żebyś sobie użyła. - Posoliłeś zupę na szynce. - Tak. - Czy jutro będę pragnęła umrzeć? - Nie, nie wypiłaś tak dużo. Tym razem pilnowałem, ile piłaś. - Nadal jesteś we mnie. Zadrżał, znów stwardniał i wsunął się głębiej. Przesunęła i uniosła biodra, powodując, że zagłębił się jeszcze bardziej. - Jessie, pragniesz mnie jeszcze raz? - Tak sądzę, James. Pamiętaj jednak, że jutro postaram się, żebyś pożałował, że mnie zwiodłeś. - Skoro jutro mam zostać ukarany, podaruj mi dzisiejszą noc - rzekł, opuścił głowę i pocałował ją. Obudził go wrzask. Poderwał się na łóżku, potrząsając głową. To była Jessie, śniąca następny koszmar. - Jessie - powiedział i lekko potrząsnął jej ramieniem. Świtało i mógł dostrzec jej twarz. Znowu krzyknęła. - Jessie, obudź się. Jej oczy pozostawały zamknięte. Rzucała głową z boku na bok po poduszce. Po czym rzekła zupełnie wyraźnie: - Nie, proszę odejść ode mnie. Niech pan przestanie, panie Tom! O Boże, nie, niech pan tego nie robi! Przysiągłby na wszystkie świętości, że to nie glos Jessie. No cóż, to był jej głos, ale jej głos sprzed wielu lat, kiedy była bardzo młoda, glos małej dziewczynki oszalałej z przerażenia. Co to wszystko mogło znaczyć? Dokładnie tak samo brzmiał jej głos, gdy po raz pierwszy w obecności Jamesa śniła o tym panu Tomie.
- Jessie! Potrząsał nią, aż otworzyła oczy. Spojrzała na niego, ale w tym momencie to nie jego widziała. Usiłowała odsunąć się od niego. - Nie, Jessie, już wszystko dobrze. Śnił ci się koszmar, Już dobrze. Jestem tutaj. To ja, James. - Oczywiście że to ty, James. Masz mnie za głupią? To była jego Jessie, dzięki Bogu. - Znowu miałaś ten sen. Nie, zbudź się, Jessie. Musimy o tym porozmawiać. Kim był ten pan Tom? Miałaś głos małej dziewczynki, którą ktoś krzywdzi. Czy usiłował cię zgwałcić, Jessie? - O, James - wyszeptała i w następnej chwili już spała. Popatrzył na nią, lekko pogładził palcami jej brwi i pocałował miękkie usta. - Jutro - oświadczył - jutro chcę wiedzieć wszystko o tym bydlaku. Ale następnego dnia rano Bertram kopnął Esmeraldę, która ugryzła go w szyję i oba konie wyskoczyły ze swoich boksów. James wyskoczył z łóżka i popędził do stajni, zostawiając Jessie narzucającą na siebie ubranie. Jessie nie wierzyła własnym uszom. - Kto przyjechał, pani Catsdoor? - Baron Hughes, proszę pani. Towarzyszy mu młoda dama. - Zostało to powiedziane ostrzegawczym tonem, który nie pozostawiał Jessie cienia wątpliwości, że nie będzie jej się ta wizyta podobała. - Chyba nie mamy wyboru. Proszę ich wprowadzić, pani Catsdoor. Czy panicz James jest gdzieś w pobliżu? - Poślę po niego Harlowa. Podam herbatę i te ciasteczka cytrynowe, które zostawił mi pan Badger. Baron Hughes stał w drzwiach saloniku i patrzył na nią tak, jakby miał ochotę zastrzelić ją na miejscu. Powiedział: - Dzień dobry, pani Wyndham. Chciałbym pani przedstawić moją bratanicę Laurę Frothingill, córkę mojego młodszego brata. Laura Frothingill przypatrywała się, oceniając ją, i ze swojej obserwacji wyciągnęła wniosek, że Jessie jest głupawa. - Jesteś z Kolonii - odezwała się Laura. - Tak, podobnie jak James. - W żyłach Jamesa płynie najprzedniejsza angielska krew, nie jest byle kundlem o nieznanych przodkach - rzucił baron. - Czy jest pan pewien, że chce pan przebywać w jednym pomieszczeniu z kundlem? - Proszę nie próbować sobie ze mnie kpić, paniusiu! - Dobrze. Może wejdziecie do środka i powiecie mi, czemu tracicie swój cenny czas na przyjazd do Candlethorpe. - Chciałem, żeby Laura zobaczyła, co zastąpiło moją Alicję. Baron pod każdym względem przypominał Gallena, rasowego rumaka ze stajni ojca, któremu krew napływała do oczu, gdy tylko jakiś inny koń wyścigowy znalazł się w odległości bliższej niż dwa metry od niego. A więc była czymś, nie kimś. Niech będzie. Uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń do Laury Frothingill, która wbiła wzrok w jej rękę, opaloną,
trzeba to przyznać, jakby należała do zadżumionej. Cofnęła dłoń i powiedziała spokojnie: - Jest pani bardzo śliczna, panno Frothingill. - Gdyby James ją zobaczył wcześniej, byłaby teraz jego żoną. - Wątpię, czy tak by było - kontynuowała Jessie tym samym łagodnym tonem - gdyby zobaczył jej wyraz twarzy. - Co masz na myśli, mówiąc o wyglądzie mojej twarzy? Jestem piękna! - Nie w tej chwili. Wyglądasz jak złośliwa klacz, która kopnęła płot, złamała sobie nogę i którą trzeba było dobić. - Cicho bądź, ty przeklęta ladacznico! - Właśnie przyszło mi do głowy - mówiła Jessie, wciąż tym samym miłym, spokojnym głosem że to jest mój dom. Oboje jesteście niewiarygodnie niegrzeczni. Chcę, żebyście się oboje stąd wynieśli. - Dopiero gdy James pozna drogą Laurę. - A, teraz rozumiem. Chcecie, żeby żałował, iż ożenił się ze mną. - Będzie żałował, ty diablico! I może wtedy się tobą zajmie. - Cóż, załóżmy, że ma pan rację. Co wtedy ze mną zrobi? Rozwiedzie się? A może udusi? Baron dosłownie zazgrzytał zębami. Laura Frothingill nagle wpadła w zakłopotanie. - Wujku Lyndonie - odezwała się, ciągnąc go za rękaw - chodźmy już. Ona ma rację. Nic nie można poradzić. - Cholera, nie możesz go mieć, ty nędzna dziwko! Nie pozwolę ci na to, słyszysz? Zabiję cię własnoręcznie! Rzucił się na nią z wyciągniętymi rękami. Laura zaczęła krzyczeć. Jessie odskoczyła w bok, jednak nie dość szybko. Ale nie była bezradna. Baron był stary, lecz piekielnie silny. Laura darła się nadal. Jessie zwiotczała. Potworny uścisk wokół szyi odrobinę zelżał. Podniosła ręce i wyrżnęła barona w uszy. Wrzasnął i przycisnął do nich dłonie. Zatoczył się do tylu, przedtem jednak pięścią wymierzył jej cios w bok głowy, aż poleciała na kominek. Głową uderzyła o kant gzymsu. James usłyszał trzy straszliwe wrzaski, każdy następny głośniejszy od poprzedniego. Krew mu się ścięła w żyłach. Potem dobiegi go krzyk pani Catsdoor od strony drzwi do saloniku: - Cicho bądź, ty głupia dziewczyno! Co zrobiliście mojej młodej pani? Jakiej młodej pani? O Boże, Jessie!
ROZDZIAŁ 24 James wpadł do saloniku i ujrzał, jak pani Catsdoor wymierza policzek młodej dziewczynie, której nigdy przedtem nie widział. Potem zwróciła się w stronę barona. Co u diabla robił tu jego teść? Kim była ta młoda dama, która darła się na cale gardło? - A pan - wykrzykiwała pani Catsdoor, potrząsając pięścią przed nosem barona - jest za to wszystko odpowiedzialny. Nie powinnam była was wpuszczać do domu. Jest pan niegodziwy, zwyczajnie podły. To nie wina mojej pani, że pańska córka umarła, nie ma w tym za grosz jej winy, a pan ją oskarża i próbuje ją skrzywdzić. Najsłodszy Jezu, spójrzcie tylko na nią. Zabił pan moją panią! Głos barona trząsł się ze złości. - Przeklęta suka! Uderzyła mnie w głowę, prymitywny chwyt, którego powinienem był się spodziewać, gdyż nie jest damą. Cóż, ja... James dostrzegł Jessie leżącą bezwładnie przy kominku. Natychmiast znalazł się na klęczkach u jej boku i wymacał rosnący guz w tyle głowy. Przyłożył płasko dwa pałce, szukając pulsu na jej szyi. Dzięki Bogu, był mocny i miarowy. Szybko sprawdził jej ręce, potem nogi. Żadnych złamań. James na moment zamknął oczy, usiłując odzyskać panowanie nad sobą, próbując się uporać z tą demonstracją nienawiści w wykonaniu swojego byłego teścia, z widokiem żony, leżącej bez przytomności koło kominka. Powoli się podniósł. Pani Catsdoor, niech Bóg błogosławi jej lojalne serce, stała tuż obok barona Hughesa; dzieliła ich od siebie jedynie wykwintna srebrna taca, którą baron podarował córce jako prezent ślubny, jeden z wielu, tak jak Candlethorpe. - Cicho bądź, kimkolwiek byś była - odezwał się James do młodej damy, która właśnie wydała z siebie następny krzyk i przyciskała dłoń do policzka, w który klapnęła ją pani Catsdoor. Głos miał niski i nieprzyjemny i natychmiast zdobył posłuch. Zamknęła buzię i wbiła w niego wzrok, blada z przerażenia. - Ona próbowała zabić wujka Lyndona. - Ale jej się nie udało, nieprawdaż? Słusznie, nie odzywaj się. Kimkolwiek jesteś, siadaj i nie ruszaj się. - James podszedł do barona. - Pani Catsdoor, dziękuję, że tak ładnie zajęła się pani tymi ludźmi. Niech Harlow natychmiast jedzie do Yorku po doktora Ravena. Pani Wyndham uderzyła się w głowę. Dzięki Bogu serce pracuje miarowo i nie wygląda, żeby miała połamane jakieś kości. Ale ma pęczniejącego guza na czaszce. - James, nie zamierzałem jej skrzywdzić - powiedział baron Hughes, robiąc mały krok do tyłu na widok ogromu wściekłości w oczach swojego byłego zięcia. Nigdy dotąd nie widział, żeby James się złościł. Zaszokowała go ta złość; złość związana z tym, co stało się z tą wywloką, z tym zerem, a nawet mniej niż zerem, z tą cholerną Amerykanką. - Naturalnie, że zamierzałeś ją skrzywdzić - odparł James, zadowolony, że głos ma taki spokojny i opanowany. - Posłuchaj mnie, Lyndon. Wiem, że nadal opłakujesz Alicję. Ja też. Wiem, że brakuje ci Alicji. Mnie też. Jej śmierć była tragedią, ale nic nie mogliśmy zrobić, aby temu zapobiec. Alicja nie żyje, Lyndon, i żaden z nas nic na to nie poradzi. Zdarzyło się to ponad trzy lata temu i ożeniłem się powtórnie z kobietą, która mnie się ma podobać, nie tobie. - Dotarły do mnie plotki, James. Musiałeś się z nią ożenić, bo cię uwiodła. Ona się nie liczy. To
latawica. Przywiozłem ci Laurę. Spójrz tylko na nią, James. To prawdziwa piękność. Jest siostrą mojego brata. Nazywa się Laura Frothingill. Na dodatek ma posag. Jest śliczna, przyjrzyj jej się tylko. To nieszczęsna dziewczyna, którą spoliczkowała ta stara wiedźma. Strzegłem jej dla ciebie. Spójrz tylko na nią, James. To dama. Popatrz na nią, proszę, rzuć tylko okiem. Ma piękne włosy, zgrabną figurę. Będzie ozdobą twojego domu, da ci potomków, służyć ci będzie dobrą radą i towarzystwem. Jej matka mówiła mi, że dziewczyna ma błyskotliwy umysł. Jej krzyk był może nieco przenikliwy, ale damy czasami tak robią. Ta druga, która tam leży, nie zasługuje na ciebie. Popatrz na nią, James, jeśli jeszcze potrafisz po tym, jak przyglądałeś się pięknej Laurze. Spójrz tylko na te rude włosy. Wyglądają tandetnie i wulgarnie, za bardzo się kręcą, nie są tak miękkie i długie jak drogiej Laury. A do tego jeszcze pływała goła w stawie. Nie, nie Laura, ta druga. Tylko ladacznica tak by się zachowywała, tylko ladacznica wiedziałaby, że należy mi zadać cios w uszy, żeby się ode mnie uwolnić. James poczuł głęboki smutek. - Nic się na to nie poradzi. - Westchnął ciężko, postąpił krok do przodu i pięścią wyrżnął barona w szczękę. Baron Hughes opadł miękko i bezgłośnie. Laura znów zaczęła krzyczeć, ale przerwała natychmiast, ujrzawszy panią Catsdoor wbiegającą do saloniku z uniesioną ręką. Laura załkała cicho. - Czy zabiłeś go za to, James, że skrzywdził twoją żonę? - Nie bądź głupia, Lauro. Nie masz nic przeciwko temu, żebym zwracał się do ciebie po imieniu? „Panna Frothingill” brzmiałoby troszkę za oficjalnie, jak na te nienormalne okoliczności, zgodzisz się chyba ze mną? - Mów do mnie Laura, proszę. Gdybyś mnie poślubił i tak byś tak mówił, większość mężów zwraca się do swoich żon po imieniu. Przepraszam, że zachowałam się jak głupia. Po prostu byłam wstrząśnięta całą tą przemocą. Nie przypuszczałam, że może się wydarzyć coś takiego. Przysięgam. Mój wujek zaproponował, żebym odwiedziła z nim Candlethorpe, więc się zgodziłam. Alicja nie lubiła tego miejsca, ale byłam ciekawa, gdzie mieszkaliście, no i chciałam cię poznać. To wszystko. Nie wiedziałam, że zaplanował zamordowanie twojej żony. - Już w porządku. Sądzę, że cię więcej nie zobaczę, Lauro - skinął jej głową, po czym powiedział: - Dziękuję, pani Catsdoor, za pani wszechstronną pomoc. Teraz zaniosę Jessie na górę i położę ją do łóżka. Niosąc Jessie po szerokich schodach James zastanawiał się, co też miała na myśli Laura mówiąc, że Alicja nie lubiła tego miejsca. Zawsze sprawiała wrażenie szczęśliwej w Candlethorpe, dopóki nie powiedziała mu, że nosi jego dziecko, tak szybko po ich ślubie, za szybko... Nie chciał o tym myśleć. Jessie ciążyła mu na rękach jak kamień, z głową opadającą mu na ramię. Minęło co najmniej dziesięć minut od chwili, gdy się uderzyła. Czemu nie odzyskiwała przytomności? James nie przestawał przecierać twarzy Jessie zimną, wilgotną szmatką. Upłynęło już niemal dwadzieścia pięć minut, a ona wciąż była nieprzytomna. Musiało stać się coś bardzo złego. Przypomniał sobie dżokeja, którego jakieś dwa lata temu na wyścigach w Yorku koń kopnął w głowę. Tamten też miał puls nieprzyspieszony i miarowy, jak Jessie, i wszyscy poczuli ulgę. Tylko że nigdy się nie ocknął. Żołądek Jamesa ścisnął się ze strachu. Podszedł do okna. Wciąż nie było widać doktora Ravena. Przyjdzie na niego czekać co najmniej godzinę, pomyślał. Z zachodu nadciągały ciemne chmury. Niedługo zacznie padać. Odwrócił się od
okna i zobaczył, że Jessie porusza lewą ręką. Zacisnęła ją w pięść. - Jessie? - Myślał, że uczucie ulgi go rozsadzi. - Jessie? - powtórzył, nachylając się nad nią. Oczy miała nadal zamknięte. Kręciła głową z boku na bok po poduszce. Potem odezwała się bardzo wyraźnie: - Boli mnie głowa. Nie ma w tym nic śmiesznego. Ten człowiek jest okropny. - No owszem, jest. Potrząsał nią, aż otworzyła oczy. Spojrzała na niego, ale wydał jej się jakiś zamazany, dziwnie unosił się nad nią, miał rozmyte kontury, jasne włosy otaczały mu głowę jak aniołowi, takie były delikatne. Czy już umarła? Czy była w niebie? Wszyscy wiedzieli, że anioły mają niebieskie oczy, a ten miał zielone, o spojrzeniu hipnotyzującym każdego, kto w nie zajrzał, dającym uczucie niewiarygodnej radości i spokoju. Tak, oczy tego anioła były zielone, o spojrzeniu miękkim jak jego włosy, zielone jak nieskończona gęstwina drzew w środku lata. Zamrugała, próbując zobaczyć go wyraźniej. - James? To ty? Nie, to nie ty, prawda? Umarłam, a ty jesteś aniołem. I dlatego latasz nade mną. Jesteś takim pięknym aniołem, ale ja nie chcę umrzeć i zostawić Jamesa nawet dla ciebie. Głowa mnie straszliwie boli. - Jeśli boli cię głowa, to znaczy, że nie umarłaś - stwierdził prozaicznie głos, który z całą pewnością nie mógł należeć do anioła. - Czy nie jest to logiczne? - Tak. - Spróbowała przyłożyć rękę do głowy, ale nie udało jej się. Dwie łzy wypłynęły jej z oczu i potoczyły się po policzkach. - Nie mówisz jak anioł, ale nadal tu jesteś, taki piękny i nieokreślony, z jasnymi włosami i zielonymi oczami, i nie wiem, co mam myśleć. - Mam więc nad tobą przewagę. Nie, nie ruszaj się, Jessie. Wiem, że cię boli, kochanie. Spróbuj tylko spokojnie poleżeć. Czy widzisz teraz wyraźniej? - Robi się troszeczkę lepiej. Nie jesteś aniołem, ale nazwałeś mnie „kochanie”. Nigdy nie słyszałam, żeby anioł pozwolił sobie na takie poufałości. „Kochanie”. Podoba mi się. Nigdy jeszcze nikt do mnie tak nie mówił. Położył jej mokry ręcznik na czole, czując ucisk w żołądku. Nikt nigdy nie powiedział do niej „kochanie”? To nie miało sensu. Przecież była kochana, miła, niewinna, pełna miłości... - Nie, nie jestem aniołem. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj moją matkę. W tej chwili na pewno jesteś „kochanie”. Ośmielam się postawić tezę, że jeśli nie będziesz się kręcić, zostaniesz „kochaniem” do końca życia. Czy to pomaga? - Tak - szepnęła i znów przymknęła oczy. James wiedział, że nie może pozwolić jej teraz zasnąć. - Jessie, słuchaj, kochanie, obudź się. Zbudź się. Łyżeczką wlał jej odrobinę herbaty między wargi, żeby ją rozbudzić. Po połowie filiżanki ogarnęły ją gwałtowne mdłości. Gdy wymiotowała, podtrzymywał jej głowę. - Wypłucz usta. O tak. Lepiej? Usiłowała skinąć głową, ale ból był teraz silny i tępy, jakby młot rytmicznie uderzał w podstawę czaszki. - Czy zrobiłam krzywdę temu strasznemu baronowi? - W rzeczy samej. Ponieważ nie pojął lekcji, więc musiałem znokautować go ciosem w szczękę. Posłałem go na piękny, puszysty dywan, będący prezentem ślubnym od Hawksburych. Mam nadzieję, że pani Catsdoor kazała Sigmundowi dopilnować, aby oboje opuścili naszą posiadłość.
- To bardzo nieszczęśliwy człowiek. - Być może. Ale to jeszcze nie upoważnia go do tego, żeby cię mordować. - Dusił mnie. Zastosowałam sztuczkę, której wiele lat temu nauczył mnie Oslow. Udałam, ze słabnę, po czym naprawdę bardzo mocno uderzyłam go po uszach. - Naprawdę mu dopiekłaś. Myślałem, że się rozpłacze. To była świetna robota, Jessie. Przepraszam, że nie zjawiłem się wcześniej. - Czy on ma żonę? - Tak, ma, ale nigdy nie była w bliskich stosunkach ze swoją córką. Spotkałem ją ubiegłej wiosny w Tutleigh, gdy kupowała jakieś wstążki u modystki. Sprawiała wrażenie osoby, która ucieszyła się na mój widok. To miła kobieta. Pewien jestem, że nic nie wie o jego wspaniałym wyczynie. - Mówił różne głupstwa, wiedział bowiem, że musi skupić jej uwagę, nie może dać jej zasnąć. - O ile pamiętam, ostatecznie wybrała zieloną wstążkę, w kolorze moich oczu, tak stwierdziła, kiedy tylko ją zobaczyła. - Masz piękne oczy, James. Duchessa powiedziała mi, że wszyscy ważni Wyndhamowie mają niebieskie oczy, poza tobą. Przyznała też, że twoje zielone oczy wnoszą urozmaicenie i intrygują. - Zawsze marzyłem o tym, żeby dostarczać rozrywki. Jeśli pozwolisz, postaram się zabawiać cię do końca naszych dni. Zabrzmiało to podejrzanie zdecydowanie i Jessie postanowiła na razie nie myśleć o tym, co właśnie powiedział, zwłaszcza że miała watę zamiast mózgu. - Kiedy tylko pani Catsdoor ich wprowadziła, wiedziałam, że nie jest to miła towarzyska wizyta. Przepraszam, James. - Co? Och, daj spokój, Jessie, nie zrobiłaś nic złego. Czy myślisz, że uda ci się nie zasnąć? Jeszcze nie jesteś całkiem pewna. W porządku, opowiem ci historię, którą usłyszałem od Osiowa. - Pewnie już ją znam. - To posłuchasz jeszcze raz. Skoncentruj wzrok na mojej twarzy. Dla ciebie postaram się nawet o błysk w moich zielonych oczach. Obserwuj, jak się unoszę. A teraz słuchaj. Otóż pierwszym koniem wyścigowym, który przybył z Anglii do Ameryki był chyba Bulle Rock. Wiedziałaś o tym? - Uważasz mnie za ignorantkę? Oczywiście, że wiem o tym. - Aha, ale czy wiesz, kto był ojcem Bulle Rocka? - O Boże, James, tak strasznie boli mnie głowa, tak strasznie, że cała moja wiedza jest jak zablokowana. Pocałował ją w czubek nosa. - Wiem, że boli cię głowa, ale używasz tego jako wymówki. Nie oszukasz mnie. Ojcem Bulle Rocka był sam Darley Arabian, który pojawił się na świecie w tysiąc siedemsetnym roku, jeden z trzech przodków koni arabskich pełnej krwi. - Nie wierzę ci. Zmyślasz. - Nie. Widzisz, jak szybko udało mi się ciebie oszukać? Nie, Jessie, nie zamykaj oczu. Pozwól mi pomyśleć. A czy wiedziałaś, że Karol I, zanim stracił głowę, ustanowił pierwsze zawody o złoty puchar w Newmarket w tysiąc sześćset trzydziestym czwartym roku? Do diabła, Jessie, obudź się! - Złote puchary są ładne. Mam ich więcej niż ty, James. To znaczy mój tata je ma. - Nie sądzę, żeby wszystkie były złote. W rzeczywistości żaden z nich nie jest naprawdę złoty przynajmniej żaden z moich. - Mama zmusiła tatę do przetopienia jednego złotego pucharu parę lat temu, kiedy zaczęło nam się
gorzej powodzić. - Ach - odezwał się James. - Kto go dla niego przetapiał? Na nieszczęście wszelka wiedza znów opuściła Jessie. Zamiast więc odpowiedzieć na pytanie, zauważyła: - Może to dlatego Nelda poślubiła Bramena Carlysle’a. Bała się, że znowu będzie biedna, a on jest bardzo bogaty. Kiedy przybył doktor Raven, Jessie liczyła palce, które pokazywał jej James. - Widzi teraz wyraźnie - oświadczył James. - Wymiotowała, ale czuje się lepiej. Jeśli chodzi o mózg, to od czasu do czasu troszeczkę odpływa, ale już nie tak bardzo. - Świetnie - odparł doktor Raven, dał znak Jamesowi, żeby się przesunął, i zajął jego miejsce. Witaj, Jessie - powiedział, podciągając jej powieki. Potem delikatnie zbadał tył głowy. - Guz niezłych rozmiarów. Harlow mówił mi, że uderzyłaś głową o gzyms nad kominkiem? Potaknęła. Przymknął oczy, jednocześnie lekko przeciągając palcami po opuchliźnie. - Będzie musiało upłynąć trochę czasu, zanim to zejdzie, Jessie. - Cieszę się, że nazywa mnie pan Jessie. Wszyscy tak mówią, nawet Anthony. Nawet konie tak by się do mnie zwracały, gdyby mówiły ludzkim głosem. Doktor Raven, nie przerywając lekkiego obmacywania palcami guza, dorzucił: - Skoro już wspomniałaś tego małego, to właśnie napisał swoją pierwszą piosenkę. Jego matka pieje z zachwytu. Naprawdę jest całkiem mądra, o tacie tak długo przemawiającym w Izbie Lordów, aż wszyscy posnęli. - Przypuszczam, że Marcus nie zachwycił się piosenką tak, jak Duchessa? zapytał James. - Trudno mi powiedzieć - odparł doktor Raven. - Wziął Anthony’ego pod pachę i zakomunikował, że zabiera go nad staw, żeby go utopić. A teraz, Jessie, instrukcje dla ciebie, co masz robić przez najbliższe trzy dni. - Nie lubię tego, James. - Wiem. Wypij. Wypiła do dna brązowawą ciecz, przyrządzoną, jak oświadczyła pani Catsdoor, wedle cennej receptury pana Badgera, i opadła z powrotem na poduszki, sapiąc. - O Boże, to by nawróciło każdego grzesznika. To jest jeszcze wstrętniejsze niż napój na kaca, który kazałeś mi pić. - Pan Badger mówił, że podawał ten napój jego lordowskiej mości za każdym razem, kiedy ten podupadał na zdrowiu - wyjaśniła jej pani Catsdoor. - Opowiadał też, że dzięki temu jego lordowska mość co najmniej przez godzinę był potulny jak baranek. Pan Badger przyznał jednak, że taka potulność jego lordowskiej mości martwiła wszystkich, nawet dziewczynę do zmywania garnków. A teraz dostanie pani dobrą, lekką zupę. Jessie zjadła zupę, ziewnęła szeroko i zasnęła o ósmej wieczorem. Trzy kwadranse później James, który czytał w łóżku obok niej, zesztywniał, czując dotyk jej palców na swoim brzuchu. Popatrzył na nią. Miała zamknięte oczy. Wyglądała na pogrążoną w głębokim śnie. A jednak jej palce stale się poruszały, teraz przesuwały się w dół, przez włosy między pachwinami, dopóki czubkami lekko nie dotknęły jego męskości. James z sykiem wypuścił powietrze i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że przez cały czas wstrzymywał oddech. Potem z powrotem opadł na poduszkę. Dotykała go, gładziła, zaciskała wokół niego dłoń, on zaś myślał, że z rozkoszy wyzionie ducha. Robiła to przez
sen? Ranna? Cóż, uderzyła się w głowę, no właśnie, nie wiedziała, co robi, nie mogła nawet sobie wyobrazić, co... Jęknął, gdy jej palce zacisnęły się mocniej wokół niego, zaczęły się poruszać, dotykać, pieścić. Nie mógł tego wytrzymać. - Jessie, musisz przestać. Nie będę w stanie dłużej tego znosić. O Boże, to cudowne. Nigdy nie przestawaj. - W porządku, nie przestanę. Omal nie wyskoczył ze skóry. I oto szok wywołany jej głosem wyrwał go z szaleńczego pragnienia, pchającego go ku spełnieniu. - Jessie, ty cholerna oszustko. - Być może. Chciałam to zrobić już od dawna, James. Podoba ci się? - Jesteś chora. Boże, uwielbiam to. Musisz odpoczywać. Nie powinnaś doprowadzać mnie do takiego stanu. Nie przerywaj, Jessie, nie przerywaj. - Jęknął. - Nie, nie przerwę. Podoba mi się to, jak przeżywasz, James. Głowa boli mnie tylko troszeczkę, za mało, żeby tu leżeć i jedynie marzyć o dotykaniu cię. Nie masz nic przeciwko temu, prawda? - Jesteś chora. Kocham to, Jessie, stracę wszystko, jeśli teraz nie przestaniesz. Nie chcę, żebyś przestawała, ale z drugiej strony, jeśli przerwiesz, będę zdruzgotany tylko przez kilka minut, zanim nie znajdę się w tobie, a wówczas znowu będzie wspaniale i nie będę musiał się powstrzymywać. - Dobrze, James. Pociągnął ją na siebie, zadarł koszulę ponad głowę i powiedział: - Wprowadź mnie do środka, Jessie. O tak, powoli, powoli. Była niemal dziewiąta wieczorem, nie tak wiele czasu upłynęło od chwili, gdy jego żona uderzyła się w głowę, a oto dosiadała go i - naturalnie powoli - poruszała się nad nim, wyglądając, jakby jej to sprawiało przyjemność. Gładził jej piersi, pozwolił rękom opleść jej talię, a potem przesunąć się niżej, i pieścił ją, aż zaczęła ciężko oddychać, wchłaniając go coraz głębiej, drażniąc. Powiedział: - Jessie, czas już, żebyś zaczęła szczytować, dobrze? - Teraz? - Tak, teraz. - Tak - odparła. - Dobrze. - Jakby zadziwiona, odchyliła do tyłu głowę, a niesforne, rude włosy spłynęły po ramionach i po plecach. Niewątpliwie takie odrzucenie głowy do tyłu musiało ją trochę zaboleć, ale na jej twarzy widział jedynie przyjemność, rozjaśniającą ją całą, zmuszającą ją do krzyku, do coraz to gwałtowniejszego wznoszenia się i opadania, a kiedy osiągnęła szczyt, on też zaznał zaspokojenia. Leżała na nim, jej gorący oddech owiewał mu szyję, a on nadal był w niej. - Byłaś chora - wydusił z siebie, kiedy w końcu udało mu się złożyć dwa słowa. - Tak, ale teraz czuję się znacznie lepiej. - Powiedziałbym, że jesteś najlepsza. To było niewiarygodne, Jessie. - Tak - odpowiedziała, polizała go w szyję i wtuliła się w niego. W chwilę potem już spała, a on nadal był w niej. Długo tak leżał, głaszcząc rękami jej plecy, gładząc ją, masując jej pośladki. Dawna Jessie czy nowa Jessie; to było bez znaczenia. To była jego Jessie. Nie wiedział, kiedy zasnął, ale wydawało mu się, że upłynęły zaledwie trzy sekundy, gdy poderwał go głośny krzyk. Dobry Boże, czyżby Laura dostała się z powrotem do domu?
To była Jessie, młóciła dookoła rękami i nogami, krzyczała, znów krzyczała, między krzykami łkała przeraźliwie, wydając dźwięki, które śmiertelnie go przestraszyły. Ześliznęła się z niego. Chwycił ją za ramiona i potrząsał tak długo, aż się uspokoiła. - Jessie - powiedział, pocałował ją i jeszcze raz potrząsnął. Otworzyła oczy, wbiła w niego wzrok i znów krzyknęła. - Nie, nie, to tylko ja, James. Już wszystko dobrze. - James - odezwała się. O Boże, pomyślał, mówiła tym wysokim, śpiewnym głosem dziecka. Poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Dziecinny głos rzekł: - Nie znam żadnego Jamesa. Kim jesteś? Dlaczego tu jesteś? - Opiekuję się tobą. Nieszczęśliwie upadłaś i uderzyłaś się w głowę. - Ach, więc jesteś lekarzem? - W tym momencie może i jestem. Czyżby go nie poznawała? Czy powróciła do niej dusza dziecka i planowała tam pozostać? - Doktor James. To dziwnie brzmi. - Czy możesz mi powiedzieć, co ci się śniło? - Próbował mówić spokojnie, głosem kojącym jak ojciec, przemawiający do swojego przestraszonego i zmieszanego dziecka. Nagle Jessie odskoczyła od niego. Zanim unieruchomił jej ręce, zdążyła go uderzyć w klatkę piersiową i podrapać policzek. W oczach miała panikę, ślepe przerażenie, którego nie umiała zwalczyć. - Nie, nie - powtarzała w kółko. - Pozwól mi odejść! Nie rób tego, to jest okropne, przestań, przestań. - Przerażał go ten wzruszająco dziecinny głosik, wydobywający się z ust dorosłej kobiety. Wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności. Widział już cienie, wyraźniej dostrzegał przerażenie w jej oczach. Powiedział wolno: - Coś się wydarzyło, Jessie. To ma coś wspólnego z panem Tomem? Odpychała się, patrząc na niego, jakby chciał ją skrzywdzić albo może zamordować. Uwolnił jej ręce. W obronnym geście otoczyła nimi głowę, przechyliła się na samym brzegu łóżka i z kolanami podkulonymi do piersi zwinęła się w kłębek, starając się jakoś ukryć. - Wszystko jest dobrze - rzeki spokojnie, tym samym kojącym głosem, posiadania którego nawet sobie dotąd nie uświadamiał, jakby miał do czynienia z dzieckiem, a nie z kobietą. - Wszystko będzie dobrze. Teraz zaśnij. Będę cię pilnował. Nie opuszczę cię. Śpij. Zasnęła łkając, z pięścią przyciśniętą do ust. Bał się jej dotknąć. Bał się ją obudzić. Zastanawiał się, czy po obudzeniu byłaby sobą, czy też znów tym wystraszonym dzieckiem. Poczekał, aż mocno zaśnie, po czym przyciągnął ją do siebie i ułożył w łuku swojego ciała. Tej nocy nie śniła nowych koszmarów, a przynajmniej nie takich, które przeniosłyby ją w krainę dzieciństwa i strachu. Przyszło mu do głowy, że koszmar nawiedzał ją zawsze po tym, jak się kochali. Nie, nie po pierwszych dwóch razach, kiedy nie doznała rozkoszy, ale później już stale. Kochali się, a potem miała ten straszliwy sen. Wywołany przez rozkosz? Wcale mu się to nie podobało. Kiedy Jessie obudziła się następnego dnia, ranek przywitał ją deszczem dudniącym o parapety i wiatrem bijącym gałęziami dębu w ścianę domu. Otworzyła oczy i zobaczyła siedzącego obok niej Jamesa, który zupełnie nie wyglądał jak anioł. Wyglądał jak bardzo zmartwiony człowiek. Ale Jessie myślami była gdzie indziej. Choć raz jej koszmary pozostawiły ślad w jej pamięci. Usiadła na łóżku i
zwróciła się do swojego męża: - James, pan Tom był bardzo złym człowiekiem. Ale to nie tylko o niego chodzi. Chodzi o Czarnobrodego. Chodzi tylko o pirata Czarnobrodego.
ROZDZIAŁ 25 Hrabia Chase zwrócił się do swojego lokaja, który przyglądał się śpiącemu Charlesowi. - Spears, co sądzisz o całej tej bzdurze z Czarnobrodym? George Raven niezwykle mało mógł na ten temat powiedzieć. I nie chodzi o to, że niewiele wiedział, ale o to, że facet nie ma za grosz wyobraźni, w kółko tylko gadał o tym wrednym Czarnobrodym i opisywał, jak wspomnienie o nim powróciło do Jessie po dziesięciu latach. Spears chrząknął i powiedział swoim niskim głosem: - Pirat Czarnobrody, bo takie sobie wymyślił przezwisko, naprawdę nazywał się Edward Teach. Oczywiście to on jest postacią pierwszoplanową w tej całej sprawie. Chyba mnie pan rozumie. - Nie, ale to ci nigdy dotąd nie przeszkadzało. Kontynuuj, Spears. - Tak, milordzie. Rozmawiałem dłużej z doktorem Ravenem. Wygląda na to, że Jessie nie miała urojeń. Należy sądzić, że przypomniała sobie okropne szczegóły ze swojej przeszłości - szczegóły, których jako młoda dziewczyna nie chciała pamiętać. Nie zdradziła tych szczegółów nikomu poza Jamesem. Ewidentnie od razu po tych straszliwych przeżyciach dziewczynka się rozchorowała, a kiedy się otrząsnęła z choroby, nie pamiętała już nic. Pan Badger zgadza się ze mną. Jest przekonany, że dziecko może po prostu zapomnieć, żeby móc żyć dalej. Panna Maggie jest innego zdania. Uważa, że dziecinna gorączka Jessie zadziałała jak uderzenie w głowę, powodując utratę pamięci. A teraz ten nowy uraz głowy przywrócił jej pamięć. Panna Maggie jest o tym przekonana. - A co myśli Sampson? - zapytała Duchessa, odkładając maleńką, kunsztownie wyszywaną koszulkę, którą, jak oświadczył hrabia, Charles zapluje i zniszczy kompletnie w ciągu godziny od jej założenia. - Zapytany o opinię pan Sampson powiedział, że według niego nie ma to znaczenia, ważne jest natomiast, żeby panna Jessie opowiedziała nam więcej o Czarnobrodym i dlaczego jest on tak piekielnie istotny, i jaki ma związek z przerażającymi wydarzeniami z jej dzieciństwa. Pan Sampson, jak panu wiadomo, milordzie, lekceważy wszelkie podchody i zmierza najkrótszą drogą do celu. Duchessa nawet nie drgnęła, kiedy kotka Esmee wskoczyła jej na kolana i rozpoczęła toaletę. Spokojnie pogłaskała Esmee, która zaczęła mruczeć tak głośno, że Charles obudził się gwałtownie, spojrzał na swojego tatę, potem na Spearsa i zawył. - Mam wrażenie, że młody panicz jest gotowy na przyjęcie swojego popołudniowego posiłku stwierdził Spears. - Sprytne małe ziółko z niego - powiedział Marcus. - Duchesso, mogę potrzymać tę huczącą Esmee, jeśli chcesz się nim zająć. - Nie mam wyboru - odparła Duchessa, podnosząc się. - Niedługo przybędą amerykańscy Wyndhamowie, Spears. Wtedy otrzymamy odpowiedź na wszystkie nasze pytania. - Po czym dodała, zwracając się do męża: - Mój drogi, obawiam się, że Esmee nie będzie leżała spokojnie, jeśli będziesz ją głaskać. Marcus patrzył na kota, który udeptywał sobie miejsce na jego kolanach. - Kot i żona - rzucił, nie zwracając się do nikogo w szczególności, drapiąc podbródek Esmee. Najczęściej nie potrafię odróżnić śladów jej pazurków od zadrapań tego przeklętego kota.
- A na dodatek, mój drogi - powiedziała spokojnie Duchessa, schylając się, aby podnieść wrzeszczącego synka - bardzo często nie wyczuwasz, kiedy jesteś bliski przekroczenia granicy. Marcus wybuchnął śmiechem, przesuwając Esmee, która podniosła się, wbiła głęboko pazury, a potem zeskoczyła z kolan. - Jeszcze cię dopadnę, Duchesso - zawołał. - Proszę jedynie o to, żebyś tylko raz w tygodniu traciła tę obrzydliwą maskę spokoju i pogody. Jeden taki przypadek w tygodniu mnie usatysfakcjonuje. - Duchessa, milordzie - odezwał się Spears, prostując się i stając na baczność, a jednocześnie obserwując siedzącego pana, który uśmiechał się jak łakomczuch w pokoju pełnym słodyczy przystawi teraz do piersi waszego syna. Potem... - „Przystawi do piersi”, Spears? Mój Boże, to brzmi biblijnie. - Wątpię, Marcusie - rzuciła Duchessa, biorąc w objęcia Charlesa - abyś docenił biblijne odniesienie. - Spears - rzekł Marcus - jesteś tak napompowany gniewem, że wyglądasz, jakbyś miał za chwilę wybuchnąć. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że Duchessa nie potrzebuje twojej obrony? Idźcie sobie. Zostawcie mnie w spokoju z tym przeklętym kotem. Duchessa opuściła salonik śmiejąc się i tuląc do piersi synka, a Spears, nadal wyniosły, podążył tuż za nią. Badger podał Jessie talerz z delikatnej sewrskiej porcelany. Spojrzała na jego zawartość i ślinka napłynęła jej do ust. - Twoje bułeczki z kremem, Badger. O Boże, to wspaniałe. Gdyby moja głowa chciała mnie jeszcze boleć, to na taki widok na pewno by przestała. - Te bułeczki uchodzą za bardzo wzmacniające - stwierdził Badger, przyjrzał się z bliska Jessie badawczym wzrokiem, kiwnął głową i ruszył obsługiwać pozostałych biesiadników. Duchessa zajęła się nalewaniem herbaty. James zerknął na Maggie, ubraną tego popołudnia w miękką suknię w kolorze brzoskwini, jak na Maggie naprawdę skromną, w której wyglądała równie apetycznie jak krem Badgera. Sampson stał za nią z ręką lekko opartą na jej ramieniu. Od czasu do czasu Maggie poklepywała męża po dłoni. - W rzeczywistości - odezwała się Jessie, wstydliwie zerkając w stronę męża - James jest skuteczniejszy jako lekarstwo niż jakiekolwiek bułeczki. Wybacz mi Badger, ale to prawda. James zakrztusił się. Sampson stuknął go w plecy. - Nie chcemy więcej o tym słyszeć - powiedział Spears, ale nie miał skrzywionej miny. Jessie wyglądała dzisiaj jak jakiś egzotyczny kwiat - z rozpuszczonymi rudymi włosami, których nie mogła zapleść ze względu na ból głowy. Było ich pełno wokół twarzy, twarzy nadal bardzo bladej, co martwiło Jamesa, ale Jessie ubłagała go, aby zabrał ją ze sobą do Chase Park, zanim odzwyczai się od ruchu i stanie się bezwładna. - A teraz, skoro wszyscy nabrali już sil przed czekającymi nas rewelacjami - zabrał głos Marcus po przełknięciu ostatniego kęsa swojej bułeczki - nadszedł czas, abyśmy dowiedzieli się czegoś więcej o tym Czarnobrodym, Jessie. Nic nie powiedziałaś biednemu George’owi. Duchessa potraktowała go bezlitośnie, ale i tak nie na wiele się to zdało. - Jego lordowska mość ma rację - zauważył Spears ze swoją hrabiowską manierą, w sposób po królewsku dystyngowany. - Doktor Raven jest świetnym lekarzem, ale nie ma wyobraźni. Hrabia chrząknął.
Spears cicho przełknął ślinę. - On nie analizuje zbyt dogłębnie faktów. A teraz, Jessie, opowiedz nam o wszystkim. Jessie spojrzała na wszystkich tych ludzi, którzy ją zaakceptowali, byli dla niej mili, uczyli ją i wspierali, którzy naprawdę ją polubili i chcieli, żeby była szczęśliwa. Tego było za dużo. Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła płaczem. - Jessie! James, zdjęty strachem, że Jessie nie jest w stanie znieść wspomnień koszmaru z dzieciństwa, czymkolwiek ten koszmar był, w mgnieniu oka poderwał się z miejsca. Usiadł obok niej, co wcale nie było łatwe, zważywszy skąpą szerokość krzesła, i przyciągnął ją do siebie. - Ciiii, kochanie, już wszystko dobrze. To tylko twoja głowa, nic więcej, i te wszystkie straszne wspomnienia. Jeśli nie chcesz, nie musisz nic mówić. - Jessie potrzebna jest brandy - stwierdził Badger. - Panie Sampson, czy mógłby pan jej nalać solidną porcję? Spłynie prosto do żołądka i rozgrzeje ją. James przejął z wyciągniętej ręki Sampsona kieliszek z najlepszą brandy hrabiego i trącił nim policzek Jessie. - No już, wypij do dna. Jeśli Badger twierdzi, że potrzebujesz tego, żeby rozluźnić żołądek, to znaczy, że potrzebujesz. Upiła bardzo duży łyk i pomyślała, że jej żołądek spali się na popiół. Zaczęła kasłać, aż jej twarz zrobiła się tak czerwona, jak włosy, po czym wykrztusiła: - O mój Boże, Badger, to niebezpieczne. Jak dżentelmeni mogą pić takie ilości brandy i żyć dalej, żeby pić jeszcze więcej? - Dżentelmeni - odparł Spears, szybko zerkając na hrabiego - mają zdumiewające zdolności adaptacyjne. Brandy pomaga im przeżyć wtedy, gdy ich mózg już nie funkcjonuje właściwie. Weź jeszcze jeden mały łyczek, Jessie. Posłuchała, poczuła ogarniające ją ciepło i westchnęła. - Czy czujesz się już gotowa, aby opowiedzieć wszystkim o tamtych wakacjach sprzed wielu lat? Skinęła głową, jakby nagłe zażenowana. - Byłam wtedy małą dziewczynką, jeśli dobrze pamiętam, miałam nie więcej niż dziesięć lat. Moja rodzina ma dom na Ocracoke, wysepce położonej w wąskim pasie wysp ciągnących się wzdłuż wybrzeża Północnej Karoliny, zwanych Outer Banks albo wyspami zaporowymi, gdyż chronią stały ląd przed sztormami na Atlantyku. Latem jest to śliczne miejsce, całkiem słoneczne, z szerokimi, daleko ciągnącymi się plażami, a jeśli ma się dość odwagi, można pływać w chłodnej jeszcze o tej porze roku wodzie. Wzdłuż Outer Banks przeciągają w tę i z powrotem dzikie konie, które, jak wierzą niektórzy, dopłynęły do brzegu z tonącego galeonu hiszpańskiego gdzieś w szesnastym wieku. Mieszkańcy tamtych stron część z nich oswoili. Latem tysiąc osiemset dwunastego roku spędzałam większość czasu na plaży, kopiąc w poszukiwaniu mięczaków i pływając tak długo, dopóki skóra nie zaczęła mi się marszczyć i mama zagroziła, że mnie przywiąże do łóżka. W szałasie na plaży mieszkał tamten człowiek. Wszyscy mówili na niego Stary Tom. Ja nazywałam go panem Tomem. Nie potrafię teraz powiedzieć, czy rzeczywiście był stary, ale wtedy, w oczach małej dziewczynki, na pewno tak było. - Wszystko to bardzo pięknie, Jessie - głos Anthony’ego dobiegł gdzieś zza pianina, stojącego w rogu saloniku - ale co z Czarnobrodym? - Anthony - odezwała się jego matka spokojnym, opanowanym tonem - podejdziesz teraz do
swojego ojca, który delikatnie położy ci rękę na ustach. Nie przerwiesz więcej Jessie, zrozumiano? - Taty ręka jest bardzo duża, mamusiu. - Będzie uważał, żeby przy okazji nie zatkać ci nosa, żebyś się nie udusił. Będziesz ostrożny, Marcus, dobrze? - Nie utopiłem go, a przecież bardziej nas wówczas rozdrażnił, prawda? Anthony podszedł do ojca i stanął obok, patrząc z oczekiwaniem na Jessie. - Otóż Anthony, okazało się, że Stary Tom był prawnukiem Czarnobrodego. Czarnobrody był złym człowiekiem, stale powtarzał mi to Stary Tom, który był bardzo dumny z pirata. Tak, mawiał Stary Tom, był to cieszący się najgorszą sławą, najokrutniejszy i najbezwzględniejszy ze wszystkich piratów. Mordował i terroryzował wszystkich na Karaibach, i rabował wszystkie miasta i osady, które na swoje nieszczęście zbudowano nad rzekami czy nad oceanem. - Zawsze zastanawiałem się, czy to prawda - wtrącił Spears - że darowano winy temu bandziorowi. - Tak, najwyraźniej; w tysiąc siedemset osiemnastym roku Czarnobrody podpisał akt rezygnacji z pirackiego procederu i przeniósł się na Ocracoke. Wieść niesie, że w wiosce zwanej Zamek Czarnobrodego były kiedyś ruiny zamku. Teraz jednak znaleźć tam można jedynie parę rozrzuconych kamieni. Czy więc naprawdę był tam kiedyś jakiś zamek? Nie wiem. Jest również Dziura Teacha, kanał położony bardzo blisko wioski. Przez cale lata tam właśnie Czarnobrody przyprowadzał swoje statki na konserwację. - Jessie, co to znaczy „na konserwację”? Głos zabrała Maggie. - Paniczu Anthony, kiedy konserwuje się statek, wyciąga go się na brzeg i kładzie na boku, żeby można było dokonać napraw, oczyścić go i zrobić wszystko, co trzeba. Sampson skierował na żonę zaskoczone spojrzenie. - Skąd to wiedziałaś, moja droga? Oczy jej zamigotały, gdy odpowiadała głosem skromnym jak u zakonnicy. - Był pewien żeglarz, którego poznałam, zanim uratowałam życie panu Badgerowi w Plymouth. On, hm, opowiedział mi wiele różnych rzeczy o statkach. - Tak podejrzewałem - oświadczył Sampson. - Moja żona - oznajmił zgromadzonym - posiada niezgłębione zasoby wiedzy. - Opowiedz nam coś bardziej interesującego, Jessie - prychnął Anthony, obserwując Sampsona pochylającego się i całującego rękę żony. - Dobrze. Po podpisaniu tego dokumentu przez pewien czas mieszkał w swoim zamku, wypił cały zapas rumu, dręczył swoich ludzi, ale szybko mu to spowszedniało. Tak się znudził, że powrócił do swojego występnego stylu życia. W tamtych czasach na Ocracoke mieszkało niewielu ludzi, lecz ich także męczył. W końcu Anglicy mieli go dość i wysłali sierżanta Maynarda. Mówiono, że Czarnobrody walczył jak oszalały przez ponad trzy godziny. Był dwudziestokrotnie ranny, jedno cięcie omal nie rozpruło mu gardła. Postrzelono go pięć razy, a on nadal walczył, dopóki się nie wykrwawił. Przepraszam, Anthony. Ścięto mu głowę i powieszono na bukszprycie. Spears chrząknął. - Pan Daniel Defoe pisał, że jego ciało wyrzucono za burtę i...bezgłowy korpus trzykrotnie opływał wyzywająco szalupę, zanim pogrążył się w morzu. - Czy on zjadał ludzi, Jessie?
- Nie sądzę, Anthony, ale na pewno podciął wiele gardeł. Jest jedna historia, która ci się spodoba. Otóż ich statek, „Queen Anne’s Revenge” został unieruchomiony na morzu z powodu braku wiatru, wszyscy byli znudzeni, nie było widać innych statków do plądrowania i niszczenia, więc opity rumem Czarnobrody zawołał: „Chodźcie, zrobimy sobie nasze własne piekło i zobaczymy, jak długo potrafimy w nim wytrzymać!”. - Posiadali na kamieniach, używanych jako balast na statku. Beczki z siarką zniesiono na dół i zamknięto luki. Czarnobrody przetrzymał innych. Jeden z jego ludzi zawołał do niego, że wygląda jakby zszedł prosto z szubienicy, na co Czarnobrody miał podobno odpowiedzieć, że następnym razem zabawią się na szubienicy i sprawdzą, kto najdłużej będzie dyndał na stryczku i nie zadusi się. - Skąd znasz te historie? - zapytał Badger. Jessie zamrugała, wpatrując się w coś niewidzialnego dla pozostałych. - Znajdowały się w pamiętniku Czarnobrodego. Czytałam te opowieści w kółko Staremu Tomowi. Teraz mi się przypomniały. - Opowiedz nam więcej tych historii, Jessie - odezwał się Anthony, który wyśliznął się ojcu i nieśmiało stanął koło niej, pochylając się nad jej ramieniem. - Inne opowiem ci później, Anthony. Najważniejsza dotyczy skarbu Czarnobrodego. Stary Tom wierzył, że był jakiś skarb. Wierzył też, że klucz do jego znalezienia tkwi w pamiętniku Czarnobrodego. Stary Tom pozwolił mi przeczytać jedynie fragmenty dwóch tomów pamiętników Czarnobrodego, które posiadał, fragmenty opisujące różne przygody, nic więcej. Pokazywał mi też dwa pamiętniki swojego własnego ojca, Samuela Teacha, ale nie ufał mi na tyle, aby mi je dać do przeczytania. Był jeszcze jeden pamiętnik, o tak pożółkłych kartkach, że aż bałam się ich dotknąć. Mówił, że jego autorką była prababka Czarnobrodego, a fakt, iż został napisany przez kobietę, na wiele lat przed przyjściem na świat pirata i przed ukryciem skarbu, nie był istotny. Pewnego dnia udało mi się przeczytać prawie połowę tego pamiętnika, zanim to się wszystko wydarzyło. Był fascynujący. Nie miał jednak nic wspólnego ze skarbem, chociaż zawierał inną tajemnicę. Później wam o niej opowiem. A potem, stało się tamto. - Uniosła brodę i powiedziała wyraźnie - Próbował mnie zgwałcić. Udało mi się uciec. Kiedy mnie przewrócił, atakując od tyłu, miałam w zaciśniętej ręce kamień. Usiłował mnie przesunąć i wtedy z całej siły uderzyłam go w głowę. Zabiłam go. Byłam sparaliżowana strachem. Pozbierałam wszystkie pamiętniki, zawinęłam w kawałek zamszowej skóry i zakopałam. O ile wiem, nadal tam są. Pamiętam, że śnił mi się po nocach przez parę lat. Potem sny się urwały, dopóki nie pobraliśmy się z Jamesem i... - Wygląda na to - wtrącił się James - że nasze małżeńskie stosunki spowodowały powrót tych snów. Nie podoba mi się to. Przyjemność, a zaraz po niej te straszliwe wspomnienia. - A skarb, Jessie? - wyszeptał Anthony, a jego piękne, ciemnoniebieskie oczy Wyndhamów aż pociemniały z podniecenia. - Co ze skarbem? - Tak, skarb. - Jessie miała świadomość, że wszyscy obecni w pokoju skupili na niej spojrzenie, wszyscy, poza Anthonym, który w ogóle nie zwrócił uwagi na inne sprawy, o których mówiła. Skinęła głową. - Był jeszcze trzeci zeszyt dzienników Czarnobrodego, który dostał się w ręce człowieka, zwanego Czerwone Oko. Stary Tom spotkał go w Montego Bay na Jamajce. Czerwone Oko go poszukiwał. Powiedział mu, że ma trzecią część pamiętnika Czarnobrodego i jeśli złożą wszystkie trzy razem, wtedy dowiedzą się, gdzie Czarnobrody zakopał swój skarb. Najwyraźniej Stary Tom nie miał wtedy przy sobie pamiętników, toteż umówili się, że Czerwone Oko przybędzie na Ocracoke i porównają jego pamiętnik z pamiętnikami Toma. Stary Tom naprawdę
był przekonany, że jeśli zestawią razem wszystkie trzy części dzienników, znajdą skarb. Tej samej nocy przyjaciel Starego Toma, Czerwone Oko, wdarł się do domu mojego ojca na Ocracoke i usiłował mnie porwać, musiał bowiem widzieć, jak opuszczałam szałas Starego Toma na plaży. Musiał wiedzieć, że to ja zabiłam Starego Toma. Musiał także dojść do wniosku, że to ja ukryłam pamiętniki. Musiał mnie porwać, żebym mu je dała. Uratował mnie mój pies, ale stuknęłam się przy tym w głowę i straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam trzy dni później, moi rodzice powiedzieli mi, że miałam straszliwą gorączkę i omal nie umarłam. Nic nie pamiętałam. - Nie sądzisz, że Maggie miała rację? Jedno uderzenie w głowę spowodowało utratę pamięci, a następne jej powrót? - zadał pytanie Badger. - Nie, to nasze kochanie się. Nie chcę, żeby to dłużej trwało. Jeszcze trochę, a Jessie nie będzie chciała iść ze mną do łóżka. Anthony był uparty. Przeskakiwał z jednej nogi na drugą, czekając, aż dorośli się uciszą. - Cieszę się, że zabiłaś tego wstrętnego człowieka, Jessie, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejszy jest skarb Czarnobrodego. Jeszcze mnie nie było na świecie, kiedy mama z tatą znaleźli inny skarb, spadek Wyndhamów. - To będą twoje pierwsze poszukiwania skarbu, Anthony. Wierzę, że skarb istnieje, pewnie zakopany gdzieś w pobliżu Dziury Teacha. Musimy tylko pojechać tam i odkopać pamiętniki Czarnobrodego, a dowiemy się, gdzie są ukryte pirackie lupy. Ale nawet wtedy może się okazać, że nie mamy wystarczającej liczby wskazówek, bo nie mamy trzeciego pamiętnika. Mój tata mówił mi, że człowiek, który usiłował mnie porwać, Czerwone Oko, będzie siedział w więzieniu aż do późnej starości. Podejrzewam więc, że będziemy musieli polegać tylko na dwóch częściach dzienników Czarnobrodego. Spears wstał. - Poczytałem sobie troszkę o tym Czarnobrodym, kiedy doktor Raven wyjawił nam jego imię. Odkryłem, że w tysiąc osiemset jedenastym roku teatr w Bostonie wystawił „Żeglarski Spektakl, Pirata Czarnobrodego”. Oczywiście była to zupełna fikcja. Nie umiałem znaleźć w nim żadnego wiarygodnego faktu, poza informacją, że Anglicy wierzyli, iż Czarnobrody był Szkotem, a wszyscy pozostali uważali go za Anglika. Wszyscy jesteśmy zgodni z Jessie. Tamten typ, Stary Tom, był draniem i podłym grzesznikiem, ale miał pamiętniki. Jessie je widziała. Wiemy teraz dokładnie, co mamy robić. Przedyskutowaliśmy to wszyscy razem, a że Duchessa od dawna już chciała się wybrać w jakąś podróż, będziemy mieli świetną okazję. Pojedziemy na Ocracoke i odnajdziemy skarb Czarnobrodego. Maggie dodała: - No właśnie. Od siedmiu lat nie znaleźliśmy żadnego skarbu. Najwyższa pora wytężyć nasze umysły i odkryć następny. Chyba tym razem miałabym ochotę na naszyjnik z rubinów. Co pan o tym myśli, panie Sampson? - Wyglądałabyś w nim doskonale, najdroższa. - Ja mógłbym przygotowywać jedzenie według lokalnych przepisów - rzekł Badger. - Sądzę, Jessie, że wasi kucharze, mieszkający nad wodą, przygotowują danie, zwane zupą z mięczaków, które gotuje się z ziemniakami i marchewką. Prosta potrawa, ale właściwie przyrządzona mogłaby skusić każde podniebienie. Przygotuję ją, gdy dotrzemy na Ocracoke. - Och, Marcusie - zawołała Duchessa, pochylając się do przodu na krześle, zapominając całkiem o koszulce Charlesa - następne poszukiwania skarbu i zupa z mięczaków Badgera. Co to są za
mięczaki? - Mają spiralne muszle, Duchesso, i żyją w morskiej wodzie. Takie właśnie bierze się na zupę. - Mam trochę muszli - Jessie zwróciła się do Anthony’ego. - Można ich używać jak rogu do grania. - Wybierzemy się w podróż do Ameryki. - powiedziała Duchessa. - Odwiedzimy Maraton Jamesa. Poznamy rodziców Jessie. O Boże, spotkamy też matkę Jamesa. - Przykro mi, Duchesso, ale nie da się jej uniknąć. - Tak jak plagi - stwierdził Marcus. Wstał i zaczął się przechadzać. Wreszcie odezwał się do żony - To nie jest coś, co można załatwić w ciągu trzech dni, Duchesso. Wyjedziemy co najmniej na trzy miesiące. To będzie niebezpieczne. Podróż przez ocean nigdy nie jest pewna. Co zrobimy z chłopcami? - Będziemy pilnować, żeby chłopcy byli zawsze bezpieczni - powiedział Spears. - Chłopcy muszą nam towarzyszyć. Anthony wydał okrzyk radości i zaczął biegać wokół saloniku, krzycząc ze szczęścia. - Paniczu Anthony - rzeki bardzo spokojnie Spears - uszy dorosłych są zbyt wrażliwe, by je tak molestować. Anthony szybko podbiegł przed kominek, gdzie stal jego ojciec, i ustawił się obok niego, podobnie jak ojciec pozostając w bezruchu. Marcus zaczął się przechadzać. Anthony ruszył obok, najlepiej jak umiał dopasowując swoje kroki do kroków ojca. Duchessa zauważyła: - W ubiegłym tygodniu widziałeś się z Alekiem Carrickiem, Marcusie. Moglibyśmy popłynąć do Baltimore jednym z jego statków. - Zwróciła się do Jessie z wyjaśnieniem: - To jest baron Carrick. Trzy lata temu poślubił córkę budowniczego statków z Baltimore. Alec miał córkę z pierwszego małżeństwa, Hallie, a teraz mają z Genny syna, Deva Jamesa. A może znasz Paxtonów? - Naturalnie. Przypominam sobie jakieś plotki, że Genny Paxton próbowała zarządzać stocznią ojca. Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że chodziło również o jakiegoś Anglika. - To był Alec. Spędzają więcej czasu w Anglii niż w Ameryce, ale jeżdżą tam przynajmniej dwa razy w roku. Genny jest bardzo zdolną kobietą. Zamiast pisywać wulgarne piosenki, jak moja żona, i molestować moje uszy, Genny zna się na budowie okrętów. Duchessa tylko uśmiechnęła się słodko do niego. - Poszukiwania skarbu, Marcusie. - Nie widziałem tak słodkiego uśmiechu od czasu, gdy w zeszłym roku podarowałem ci ten wyjątkowy prezent urodzinowy. Pamiętasz? Wyraz twarzy Duchessy nie zmienił się, choć może jej uśmiech odrobinę złagodniał. - Pamiętam o wszystkim. Nigdy w to nie wątp. Hrabia rozejrzał się po wyczekujących twarzach. Spojrzał w dół na uniesioną buzię syna. We wszystkich oczach wyczuwał podniecenie. Sam odczuwał w środku drżenie. Odezwał się wreszcie, biorąc Anthony’ego na ręce: - Może powinniśmy to rozważyć przez najbliższy rok czy dwa. Co ty na to, Anthony? - Tatusiu! Nie, proszę, nie zrobiłbyś tego! Marcus zaczął się śmiać i przygarnął syna mocno do piersi. - W porządku. Wystarczy ci, jeśli wyruszymy w przyszłym tygodniu?
- Modliłem się, żeby to usłyszeć - powiedział James. - Będziecie wszyscy z nami. Pragnę znaleźć ten skarb nie mniej niż wy wszyscy, ale jeszcze ważniejsze jest dla mnie, aby Jessie wróciła na Ocracoke i spróbowała uporać się ze wszelkimi wspomnieniami o panu Tomie. Chcę, żeby zobaczyła ten stary szałas na plaży, żeby mu się dobrze przyjrzała, aby potem mogła o nim zapomnieć i zająć się innymi sprawami. Chciałbym, żeby Maggie miała słuszność, że to ostatnie uderzenie w głowę przywróciło pamięć Jessie, a jeśli nie, tym większa szkoda. Będę w stanie chronić ją przed kolejnymi uderzeniami w głowę, ale sny, koszmary nocne i nawiedzające ją strzępy wspomnień są poza moim zasięgiem. Chcę, żeby śniła o mnie, a nie o tym demonie z przeszłości. Chcę, byśmy mogli z Jessie się... - Spojrzał na Anthony’ego. - No wiecie, o co mi chodzi. - Naturalnie, że wiemy - oświadczył Marcus. - To byłoby przekleństwo. Zgadzasz się ze mną, Duchesso? - Przyjemność, a po niej ból? Najgorsze z możliwych przekleństw. - Chociaż niektórzy ludzie - powiedział Marcus z błyskiem w oczach - są bardzo przywiązani do takiej koncepcji i... - Nie ciągnij dalej, Marcus. Hrabia zerknął na swojego syna, który przeistoczył się w jedno wielkie ucho i westchnął. - Człowiek musi być doskonały ze względu na tych małych dzikusów.
ROZDZIAŁ 26 W czasie bitwy pod Waterloo książę Wellington dosiadał kasztana o imieniu Kopenhaga. Baltimore, Maryland Początek września Farma Maraton - Przepraszam, Jessie. Gdybym wiedział, zrobiłbym coś, nie wiem co, ale coś na pewno. Cholera, czyżby była jakąś czarownicą? Nie, nie odpowiadaj. - Skąd się tu wzięła? James nie miał czasu, żeby odpowiedzieć. Wszyscy byli zmęczeni, Charles kręcił się niespokojnie i miał czkawkę przeplataną napadami płaczu, a Anthony jęczał, że jest głodny. Spears wziął go za rękę i powiedział: - Musisz być tak dzielny i spokojny jak mama i tata, paniczu Anthony. Wszyscy jesteśmy głodni. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Jeśli będziesz jęczeć, pomyślimy wszyscy, że jesteś małym chłopcem. Będziemy uważali, że nie jesteś większy od panicza Charlesa. - Nie jestem jak Charles, ale jestem małym chłopcem. Spears zwrócił się do Duchessy: - Zwykle to odnosi skutek. - Och, Thomas, dotarłeś tu, zanim moja matka zdążyła wyjść na powitanie. No, ale już wychodzi. Witaj, mamo. Czy mogę spytać, co tutaj robisz? Pani Wilhelmina Wyndham obdarzyła syna jedynie przelotnym spojrzeniem. Skupiła wzrok na Duchessie, w jej oczach pojawiły się złośliwe błyski. - Ty - odezwała się. - Nie widziałam cię przez siedem lat, stanowczo za krótko. Przywiozłaś ze sobą całą rodzinę i służbę, żeby cię bronili? Muszę przyznać, paniusiu, że będą ci potrzebni. Jak śmiałaś przyjechać do Ameryki? Do Baltimore? Do domu mojego nieszczęsnego syna? I przywiozłaś ze sobą tę dziewczynę. Jakże się modliłam, żeby gdzieś przepadła i nigdy już nie pokazywała swojej żałosnej, skompromitowanej twarzy, a tymczasem pojawiłaś się. O, masz dwoje dzieci. Nie zasłużyłaś na nie. Biedny James stracił żonę i dziecko. Czemu tu was wszystkich przywiózł? Nie pasujecie do tego miejsca i nalegam, abyście natychmiast je opuścili. - Mamo - powiedział bardzo spokojnie James - już wystarczy. Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni. Spędziliśmy sześć i pół tygodnia na statku. Wpłynięcie do portu też zajęło więcej godzin, niż zakładano. Dlaczego tu jesteś? - Wiedziałam, że przyjeżdżasz - oświadczyła pani Wyndham dramatycznym głosem, wyciągając ramiona. - Wiedziałam i dlatego przyjechałam, bo byłam pewna, że będziesz mnie potrzebował, mój synu. I rzeczywiście mnie potrzebujesz. Zaraz pozbędę się tych angielskich natrętów. - Mamo - powtórzył James, tym razem mocno ściskając ją za ramię. - Chcę, żebyś natychmiast odjechała. Odwiedzę cię jutro. Thomas, proszę odprowadź moją mamę do powozu. - Ależ najdroższy... - Odezwę się jutro, mamo. Przesłała Duchessie ostatnie złośliwe spojrzenie, ostrożnie przesunęła wzrokiem po Marcusie i całkowicie zignorowała Jessie. Za Thomasem wyszła z domu. - O Boże - rzekła Duchessa. - To dopiero było powitanie. Ma rację. Siedem lat odstępu między wizytami to i tak za mało.
- Sytuacja się poprawi, obiecuję - powiedział James. - Jessie, jesteś wyczerpana, wyglądasz, jakbyś zzieleniała, a nie wiem, czy znajdziemy tu na dole jakieś podręczne wiaderko. - To wszystko twoja wina, James. - Wiem - zgodził się i poklepał ją po policzku. - Badger obiecuje, że zrobisz się tłusta i będziesz chodzić jak kaczka, ale ciągle jeszcze jesteś taka chuda. Potrzebne jest ci teraz wiaderko, prawda? - Proszę, pospiesz się - powiedziała Jessie i zaczęła robić krótkie, płytkie wdechy, tak jak nauczyła ją Duchessa. - Trzymaj się, Jessie. Świetnie ci dzisiaj szło. Mdłości nie mogą trwać dużo dłużej. Jest już Thomas z wiaderkiem. Wyśmienicie. Jessie nawet nie przyszło do głowy, że wymiotowanie w obecności ich wszystkich jest czymś niewłaściwym, tak się już do tego przyzwyczaiła. Stłoczenie na pokładzie baricentyny przez ponad sześć tygodni ogranicza prywatność, a w ostatnim tygodniu podróży była tak chora, że nikomu by tego nie życzyła. James przetarł jej twarz chłodną, mokrą szmatką. Badger podał szklankę wody. James pomógł jej wstać i mocno przytulił do siebie. Potem się roześmiał: - Nigdy nie zapomnę, jak byłaś przekonana, że umierasz, kiedy tak leżałaś na zwoju lin na pokładzie, jęcząc i wyglądając rozpaczliwie. Teraz znowu wyglądasz prawie dobrze. Nawet twoje loki się ożywiły. A oto nadchodzi Thomas, żeby pomóc nam wszystkim się rozgościć. - Mężczyzn powinno się pozabijać - stwierdziła Jessie. Spears natychmiast wystąpił do przodu i wyciągnął rękę w stronę wysokiego, czarnoskórego mężczyzny. - Jestem pan Spears. Pan jest panem Thomasem? - Otóż, panie Spears - powiedział wolno Thomas, zastanawiając się, dlaczego nagle wszystko zaczęło wymagać naprawy - wydaje mi się, że nazywam się pan Thackery. - I uśmiechnął się, szerokim, całkiem miłym uśmiechem, odsłaniając mnóstwo równych, białych zębów. Maggie zrobiła do niego oko. O dziesiątej wieczorem cała służba i wszyscy członkowie rodziny byli już nakarmieni i mieli przygotowane łóżka. Nie było jednak wystarczającej liczby sypialni. Pierwszy raz od chwili zakupienia Maratonu James uświadomił sobie, jak bardzo zapuszczony jest ten dom. Na tapetach widniały plamy pleśni, w brudnych kątach czerniały otwory wygryzione przez myszy, pokoje były nędznie umeblowane, on zaś mógł jedynie przepraszać za ten stan, co też robił w każdym pomieszczeniu, do którego wchodzili. W końcu Duchessa powiedziała: - Wystarczy już, James. Candlethorpe nie było dla mnie wielkim wyzwaniem. Wspólnie z Jessie uczynimy z Maratonu najbardziej imponujący dom w okolicy. Wierzył jej, dopóki nie spojrzał na swoją żonę, która wyglądała tak, jakby miała się przewrócić w miejscu, gdzie stała. Patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami. - James, czy będę spała z tobą w twojej sypialni? Masz wystarczająco duże łóżko, prawda? - Nigdzie poza tym nie ma dla ciebie miejsca. Chodź, położymy cię do łóżka. Pomieści nas oboje. - Chyba się położę, zwłaszcza że już mi zrobiłeś wszystko, co najgorsze. Nigdy dotąd nie widziała pokoju Jamesa. To, co zobaczyła, wydało jej się nie mniej przygnębiające od reszty domu. Tapety byty stare, kolo okien, w miejscach zawilgoconych, odłaziły od ściany, a pomalowane były na brudnobrązowy kolor. Znajdowało się tam tylko duże łóżko z odrapanym zagłówkiem z klonowego drewna i szafa, równie wiekowa co łóżko i z nie mniej odrapanymi drzwiami. Na środku podłogi leżał niewielki, pleciony dywan w wielu odcieniach brązu.
Jessie była jednak zanadto zmęczona, żeby się tym przejmować. Stała bierna, podczas gdy James odpinał guziki jej sukienki. Kiedy nie miała już na sobie nic poza bielizną i pończochami, powiedział: - Poszukajmy teraz dla ciebie koszuli nocnej. - Potem zatrzymał się, wytrzeszczył oczy. - Nie, może lepiej będzie, jeśli nauczysz się znowu spać ze mną naga. Nie możesz stale czuć się jak nadgryziona przez kogoś, niedojrzała brzoskwinia, Spears utrzymuje, na szczęście, że potrwa to jeszcze nie więcej niż parę tygodni. - Nie dodał, że bliska przyjaciółka angielskich Wyndhamów, Caroline Nightingale, była chora niemal przez pięć miesięcy przy swojej drugiej ciąży. Nie, Jessie nie musiała tego wiedzieć. - Zawsze zakładam koszulę nocną, James. Myślałam, że lubisz mi ją ściągać przez głowę i ciskać w kąt sypialni. - Proszę bardzo, ale tylko na tę jedną noc. Dobrze? W Ameryce jakbym zapominał o tych wszystkich zasadach przyzwoitości. - Zaczął grzebać w ubraniach, leżących w otwartej walizce na podłodze, rzucił jej czystą koszulę nocną, rozebrał się i wskoczył do łóżka. - Pospiesz się, Jessie. Jest mi zimno i potrzebuję cię, żebyś mnie rozgrzała. W rzeczywistości było całkiem ciepło, był przecież początek września. Dzięki Bogu nie padało w czasie ich podróży z doków przy Pratt Street do Maratonu. Długa, gorąca podróż, ale bez deszczu. - Dzieci śpią z Marcusem i Duchessa. Do diabła, zupełnie zapomniałem, jak stare i zniszczone jest tu wszystko. - Nie przejmuj się tym - rzekła Jessie, wdrapując się do łóżka. - Poczekaj tylko, aż zobaczą stajnie i pomieszczenia gospodarcze. Wtedy zrozumieją, na co wydajesz wszystkie pieniądze. - Naprawdę jesteś zmęczona, Jessie? Leżała przytulona do jego boku, z dłonią na jego sercu. - Nie, nie tak bardzo. - W gruncie rzeczy była tak wyczerpana, że marzyła tylko, aby zamknąć oczy i nie otwierać ich przez najbliższy tydzień. Jeszcze gdy wypowiadała te słowa, kiedy do niego dotarły i James przekręcał się, aby móc na nią patrzeć tak stwardniały, że nigdy by się tego nie spodziewał w tak krótkim czasie, już czuł jej pocałunki na ramieniu. - Nie - szepnęła, liżąc jego gorące ciało - wcale nie jestem zmęczona. - Nasz pierwszy raz w Ameryce - powiedział jakiś czas potem, kiedy znów odzyskał mowę. Całował ją i całował, aż zauważył, że zasypia. - To było całkiem przyjemne. Ciekaw jestem, czy Marcus słyszał twoje krzyki. Jeśli słyszał, dowiem się o tym jutro. Spij dobrze, Jessie. Spała mocno do trzeciej nad ranem, kiedy to obudziła się krzycząc i młócąc rękami. Tym razem ona pierwsza się rozbudziła, spocona, z lokami oblepiającymi policzki, oddychając tak ciężko, że myślała, iż serce jej pęknie. - O Boże, James, to był znowu pan Tom. Czemu to się nie może skończyć? Przecież wszystko sobie przypomniałam. Dlaczego, dlaczego nie przestanie? - O Boże, chyba znowu będę wymiotować. W sypialni było ciemno choć oko wykol, zegar na parterze właśnie wybił trzecią w nocy. James potoczył się na brzeg łóżka, zaczął biec, gdy tylko stopami dotknął podłogi i w mgnieniu oka podał jej wiaderko. Trzymał ją, a potem dał jej wody do popicia i otarł jej twarz. - Nie wiem, dlaczego stale ci się to śni, Jessie - powiedział, kiedy wreszcie z powrotem miał ją w ramionach. - Spróbuj tylko się rozluźnić. Oddychaj powoli, o tak. Połóż się spać. Właśnie tak, postaraj się zasnąć.
Przekleństwo, za każdym razem, kiedy dawał jej rozkosz, nachodził ją ten senny koszmar. Nawet teraz, chociaż przypomniała sobie prawdziwy przebieg wydarzeń, nadal zakłócał jej sen. Chciałby wyruszyć na Ocracoke choćby jutro, ale wiedział, że nie mogą. Wszyscy byli wyczerpani. Ostatnia rzecz, jakiej wszyscy pragnęli, to wejście na pokład następnego statku. Dotknął palcami jej twarzy. Owinął jeden z loków wokół kciuka, potem delikatnie przesunął opuszkami palców po jej twarzy, uszach, odgarnął z czoła jej włosy. - Wszystko będzie dobrze, Jessie. Musi być dobrze. - James, chyba pójdę do kuchni. Na pewno znajdzie się tam coś, co powstrzyma te okropne mdłości. - Nie, nie znasz jeszcze domu. Ja pójdę. James zszedł na dół i otworzył boczne drzwi. Ruszył brukowanym przejściem do kuchni. Wiedział, że Badger już się tam zainstalował. Z pewnością coś przygotował. Nigdy o niczym nie zapominał. Zaskoczył go widok światła świecy, sączącego się spod drzwi do kuchni. Czyżby Stara Bess przygotowywała coś o tej porze? Powoli uchylił drzwi, nasłuchując. - Czy wszyscy zgadzają się, że taki musimy obrać kierunek postępowania? To był Spears, naturalnie. Jaki kierunek? - Stara wiedźma zwróci się przeciwko Jessie natychmiast, gdy tylko zrozumie, że jej drogi James ją poślubił - powiedział Sampson. - Oczywiście, wtedy nie będzie mogła wytoczyć wszystkich swoich armat przeciwko biednej Duchessie. - To brzmi bardzo prawdopodobnie - zgodził się Badger. - Masz ochotę na dolewkę herbaty, Maggie? - Dziękuję panie Badger. Dołożyłeś do niej jakieś uspokajające zioła, prawda? - Dołożyłem, Maggie. Sprawią, że będziesz mogła spać. Sam Bóg wie, że wobec tych wszystkich problemów, których wydaje się tu być pod dostatkiem, coś na sen będzie nam potrzebne. - Dyskretnie ziewnął, zasłaniając usta ręką. - W głowie się nie mieści - rzuciła Maggie, sącząc swoją herbatę - że jesteśmy w Koloniach. - Tak - dorzucił Spears - i jest trzecia nad ranem, i wszyscy kręciliśmy się po domu, a teraz siedzimy w kuchni, próbując zmierzyć się z tą masą problemów. - I co zdecydowaliście? - zapytał James, wchodząc do przestronnego pomieszczenia. - James - odezwał się swobodnie Spears, podnosząc się z krzesła stojącego u szczytu ogromnego stołu - powinieneś być z Jessie. - Byłem, ale jest jej niedobrze, więc przyszedłem tu w poszukiwaniu czegoś, co uspokoi jej żołądek. - Upiekłem trochę więcej chleba bez drożdży - oświadczył Badger, wstał, ukroił kawałek i zawinął w serwetkę. - Co zdecydowaliście? - ponowił pytanie James, po kolei obserwując każde z nich. Spears, ubrany w błyszczący, granatowy szlafrok z aksamitu, prezentował się równie elegancko jak zawsze. - Siadaj, James. Stwierdziliśmy, że żadne z nas nie może zasnąć, z wyjątkiem pana Sampsona, szczęśliwego człowieka, który umie spać nawet na stojąco. Postanowiliśmy przyjść tutaj na herbatę i trochę porozmawiać. Dobrze, że to zrobiliśmy. Podjęliśmy decyzję dotyczącą twojej matki. - Czy planujecie uduszenie jej i wrzucenie do Patapsco River? A co z biednymi rybami? - Pomysł jest wielce interesujący - stwierdziła Maggie. - Tylko te ryby. - Wyglądała wspaniale w
odzieniu w kolorze brzoskwini, które sprawiałoby naturalniejsze wrażenie na utrzymance bogacza. Rude włosy miała rozpuszczone. Wyglądała cudownie i wiedziała o tym. - Jak to możliwe, James, że ty jesteś taki miły, a ona jest takim potworem? - To tajemnica - powiedział James, usiadł na krześle i przyjął od Badgera filiżankę herbaty. - Powiem w zastępstwie Sampsona. Twoja matka, James, zatruje życie Jessie - odezwała się Maggie. - Będziemy ją chronić. Przy każdej wizycie twojej matki będziemy na zmianę przy niej, żeby stara su... eee, starsza pani nie próbowała rzucić jej na kolana. James popatrzył na zgromadzoną przy stole czwórkę służących, którzy właściwie nie byli służącymi, zrozumiał, że zależało im teraz na Jessie nie mniej niż na Duchessie, Marcusie i na nim. Był im głęboko wdzięczny. Powiedział: - Dom nie jest taki, do jakiego przywykliście. Przepraszam, że wasze mieszkanie jest takie marne, ale skończyły mi się pieniądze, kiedy przebudowałem stajnie, wybiegi i pomieszczenia dla służby. - Gdzie więc mieszkali wcześniej służący, jeśli nie w domu? - zapytał Badger. - To byli niewolnicy - wyjaśnił James. - Wszyscy byli czarnoskórymi niewolnikami. Mężów oddzielano od żon. Dzieci zabierano rodzicom. Nienawidzę niewolnictwa. Gdy tylko nabyłem tę posiadłość, wyzwoliłem wszystkich i zacząłem im płacić pensje. Mieszkali w barakach, omijanych nawet przez szczury. Musiałem zbudować dla nich przyzwoite mieszkania. Musiałem. - Słusznie - powiedział Spears. - Zgadzasz się ze mną, Maggie? - Moim zdaniem James ma sumienie. Aż dziwne, że jest w połowie Amerykaninem, a nie stuprocentowym Anglikiem. - Tak, dziwne - potwierdził Badger. - Pozwolę wam decydować, która moja połowa jest lepsza - powiedział ze śmiechem James i wypił do końca herbatę. Wziął od Badgera zawiniątko, życzył wszystkim dobrej nocy i rzucił przez ramię: - Nie chodzi tylko o moją matkę. Jest jeszcze matka Jessie. Nigdy nie występują w duecie. Zawsze atakują z przeciwnych stron. Będziecie zadowoleni, dowiedziawszy się, że moja matka dokucza również matce Jessie. Najwyraźniej razem dorastały. - Roześmiał się na widok ich zbiorowej konsternacji i wrócił do żony, która leżała zwinięta na środku łóżka i oddychała przez nos. - Jessie wspominała mi - powiedział Spears po wyjściu Jamesa - że jej ojciec zobowiązał się dać jej posag. To powinno wystarczyć, żeby doprowadzić dom do porządku. - Mamy więc problem z dwiema mamami? - odezwała się Maggie i westchnęła głęboko, opierając łokcie na stole. - Będzie dobrze, Maggie - rzekł Spears. - Wszystko zaplanujemy. - Zawsze tak robimy - powiedział Badger. - Jutro muszę znaleźć przepis na zupę z mięczaków. Posępność utrzymanego w georgiańskim stylu domu Jamesa uwidoczniła się następnego ranka, kiedy wszyscy zasiedli w jadalni, gdzie królował stary stół i dwanaście krzeseł, których poduszki były niegdyś intensywnie niebieskie, teraz zaś tylko buroniebieskie. Ściany prosiły się o nowe tapety i odmalowanie, natomiast dywan był co prawda czysty, ale rozpadał się ze starości. James był zmieszany i sadzając żonę u szczytu stołu, mruknął: - Kupiłem posiadłość od Boomera Bankesa. Przez wiele lat był wdowcem. Nie zwracał uwagi na dom. Bardzo przepraszam, Jessie, Duchesso. - Zaryzykuję twierdzenie, ze przeżyjemy - powiedziała Duchessa i posadziła Charlesa na środku koca w rogu pokoju, z kawałkiem cukru otrzymanego od Starej Bess. Gdy tylko Stara Bess zobaczyła
Charlesa, zwariowała na jego punkcie, zaczęła do niego gruchać, mówić mu, że jest najsłodszym malcem, jakiego kiedykolwiek widziała, i że jego mamusia także jest najśliczniejszym skarbem, jaki widziała, nie tak śliczna jak nowa pani, ale i tak ładna. - Lojalność - zwróciła się Duchessa do swojego męża - to wspaniała rzecz. - Pokój ma dobre wymiary - odezwała się Jessie. - Okna są ogromne, a widok bardzo przyjemny. - Coś podobnego! - zawołał od drzwi Thomas. - Znowu pełen dom. Wszyscy jesteśmy tacy zadowoleni, że jest pani jego panią, panienko Jessie. - Dziękuję, Thomas. O Boże, czy mogę jeszcze dostać kawałek tego chleba, Badger? - Oczywiście, Jessie - odparł Badger. - Panie Thackery, czy może pan podać chleb pani Jamesowej? Po śniadaniu James zabrał Marcusa na inspekcję stajni. Na szczęście Anthony, który miał w sobie więcej energii niż wszyscy pozostali razem wzięci, poszedł z nimi. Podczas śniadania oznajmił, ze nie może się doczekać wyruszenia na poszukiwanie skarbu Czarnobrodego. Duchessa odpowiedziała w swój spokojny sposób: - Świetnie, Anthony. Możesz wybrać się z tatą, żeby znaleźć dla nas statek. - Jeszcze jeden statek, mamo? - Naturalnie. Nie możemy przecież dotrzeć tam lądem. Wyobraź sobie, że będziemy musieli znowu wsiąść na statek. Anthony nie odezwał się już ani słowem. Wszyscy potrzebowali trochę odpoczynku, ale niezbyt długiego. Wiedzieli, że ten skarb gdzieś tam na nich czekał. Jessie ze spokojnym żołądkiem udała się z Duchessa do pokoju dziennego, co, jak wyjaśniła, jest amerykańskim odpowiednikiem salonu. - Słuchaj, Jessie, zanim zaczniemy coś planować, myślę, że będziesz chciała odwiedzić rodziców i siostry. Wcale nie, pomyślała Jessie, wzdrygając się na wspomnienie Glendy wpatrującej się w krocze Jamesa. Ale czy będzie się tak zachowywała teraz, kiedy jest żonaty? - Stęskniłam się za tatą. - Thomas podsunął pomysł, żebyś posłała wiadomość rodzicom, że razem z Jamesem odwiedzicie ich w porze obiadowej. Czy czujesz się na tyle dobrze, żeby dać radę? - To przychodzi i odchodzi - powiedziała Jessie. - W tej chwili czuję się wyśmienicie, a za pięć minut mogę zrzucać cudowny chleb Badgera i dżem truskawkowy Starej Bess, które jadłam na śniadanie. Duchessa przyjrzała się jej uważnie. - Ubranie wisi na tobie. W czasie spotkania z nimi powinnaś być panią Maratonu, niezależną, zamężną krewną. Nie chcesz przecież, żeby nadal uważali cię za swoje dziecko, któremu można dokuczać i rozkazywać. Porozmawiajmy z Maggie. We trzy możemy cię porządnie ubrać. - Niestety, to nie ma żadnego znaczenia - stwierdziła Jessie, wpatrując się w swoje buty. - Moja mama i mama Jamesa razem dorastały. - O Boże. - Przynajmniej moja mama będzie dla ciebie miła. O drugiej po południu James i Jessie wyruszyli starym powozem na farmę Warfieldów. Dla wszystkich drzew i kwiatów był to nadal okres letniego kwitnienia. Powietrze było gorące, przesiąknięte zapachem ziemi.
- Dobrze być w domu - rzekł James, lekko pociągając lejce Belliniego. - James, czy Glenda znowu będzie patrzyła na twoje krocze? Aż podskoczył, szarpnął za lejce, a kiedy koń parsknął, James się roześmiał. - Mam nadzieję, że nie, ale jeśli chodzi o Glendę, to nauczyłem się nigdy nie próbować przewidywać jej zachowania. Jeśli będzie się gapić, no cóż, po prostu to zignoruj. Na pewno jesteś gotowa na tę wizytę, kochanie? Kochanie. W ustach Jamesa Wyndhama brzmiało to cudownie. A przecież przez sześć lat uważał ją za nieznośną smarkulę. - Czy zamierzasz odwiedzać Connie Maxwell? Nie spojrzał na nią, spoglądał przed siebie, pomiędzy uszami Belliniego. - Zobaczę się z nią, oczywiście, żeby powiedzieć o moim ślubie. - Och. - O co chodzi? Myślisz, że nadal będę uprawiał z nią miłość? No powiedz coś. Cholera, Jessie, jesteśmy małżeństwem. Tak się składa, że wierzę w przysięgę małżeńską. Nie zdradzę cię. Ty też nigdy mnie nie zdradzisz, bo nie dopuszczę do tego. - Dobrze - powiedziała, czując wzbierające w oczach łzy. Nie rozumiała swoich reakcji. W jednej chwili chciało jej się śmiać, a w następnej łkała. To było denerwujące. Maggie tylko poklepała ją po ręce i oświadczyła, że to dzidziuś sprawia, iż zachowuje się w tak nieprzewidywalny sposób. Lecz Maggie nie miała dzieci. Skąd mogła wiedzieć? - Świetnie. Jesteśmy na miejscu. Gotowa? Wysunęła brodę dobre siedem centymetrów do przodu. James uśmiechnął się. - Wyglądasz prześlicznie. Podoba mi się twoja sukienka. To jedna z kreacji Duchessy? - Tak. Maggie zrobiła parę zaszewek w różnych miejscach. Umyła mi też głowę. Nie wygląda tak źle, James, prawda? Nie znosił tego tonu, nabrzmiałego bezsensownymi wątpliwościami. - Pukle nawet salutują. - Nie wyglądała źle, jak na kobietę, która w jednej ręce ściskała chleb Badgera. Patrzył, jak odgryza kęs, a potem wsuwa resztę do kieszeni. Rzucił lejce Belliniego jednemu z chłopców stajennych, pochylił się, żeby ucałować usta żony i powiedział spokojnie: Jesteś moją żoną. Nie jesteś teraz zależna od swojej rodziny. Rozumiesz? Kiedy wreszcie zakończymy sprawy rodzinne, kiedy zamówimy meble do domu, kiedy wszyscy będą w stanie znów myśleć o wejściu na statek, wtedy wybierzemy się na Ocracoke i wyrzucimy pana Toma z twojej pamięci i z naszego życia. - Tak. Duchessa mówiła to samo, i o panu Tomie, i o moich rodzicach. Powiedziała, żebym nie zapominała, że jestem teraz mężatką i osobą od nich niezależną, bo inaczej ułoży o mnie piosenkę, która mi się na pewno nie spodoba. - Miło z jej strony. Chodźmy. - Postawił ją na ziemię, objął i rzekł: - Oslow cieszył się jak wariat, kiedy mu powiedziałem, że się pobraliśmy. Twój tata postąpi tak samo. Portia Warfield przepchnęła się przed Polly, czarną dziewczyną w czepku służącej, która otworzyła drzwi. - No cóż - odezwała się, obserwując swoją córkę. Prawdę powiedziawszy, nie umiała wymyślić nic innego, gdyż jej nieobliczalna córka zupełnie nie przypominała tamtej dziewczyny, która przed prawie czterema miesiącami opuszczała Baltimore. Wyglądała elegancko. To mogło każdego zbić z tropu. To doprowadzało do wściekłości.
- Wiem wszystko o tym nielegalnym ślubie, Jessie Warfield. James, twoja matka odwiedziła mnie dziś rano i opowiedziała o tej zniewadze. Chociaż powody jej oburzenia są zupełnie inne niż moje. Nie wyglądasz dobrze, Jessie. Nie wyglądasz tak, jak powinnaś, jak wyglądałaś od dziecka. Nie pasuje do ciebie ta cała idiotyczna finezja, te włosy uczesane jak u kobiety swobodnych obyczajów. Masz się natychmiast przebrać. Znowu masz być sobą. Rób, co ci każę. - Nie mogę, mamo - odparła Jessie mocniej przywierając do Jamesa. - Czy możemy wejść do środka? Jessie chciałaby usiąść. Mieliśmy długą podróż i jest jeszcze zmęczona. - Wchodźcie, skoro już tu jesteście. Nieszczęsna Glenda jest zupełnie załamana, już od kilku tygodni. A dzisiaj dowiaduje się, że zabrałaś jej mężczyznę, za którego miała wyjść za mąż. Jest cieniem dawnej Glendy. Jest nieszczęśliwa, biedulka. Prawie wcale nie jadła śniadania. - Zrozumiałam, że pani Wyndham przyjechała tutaj, żeby powiedzieć o naszym ślubie - odezwała się skonfundowana Jessie. - Przecież nie mogła przyjechać przed śniadaniem. - Nie bądź taka mądra, moja panno. Twoja biedna siostra nie spała dobrze ubiegłej nocy. Prawdopodobnie przeczuwała nadciągającą zdradę. Nie jadła śniadania, obiadu również, dopiero później, i wtedy pojawiła się mama Jamesa. Ostatecznie możecie usiąść. Pójdę po twojego biednego ojca do stajni. - Coś się stało tacie? - spytała mocno zaniepokojona Jessie. - Nie bądź głupia. - Pani Warfield opuściła pokój. James odwrócił się do Jessie i uśmiechnął się. - Daje równie ładne przedstawienie, jak moja droga matka. Nie zważaj na nią, Jessie. Jessie przejechała językiem po wargach. - Postaram się - powiedziała. - Ale ona stale usiłuje atakować. Trudno to wytrzymać. - Weź, zjedz kawałek chleba Badgera. Zrobiła jak jej poradził i żula powoli, kiedy do pokoju wpadł ojciec, który na widok obojga zaczął wykrzykiwać z radością: - Och, mój chłopcze, ożeniłeś się z moją małą dziewczynką. To dla mnie wspaniały dzień. Jessie, dziewczyno, co ty ze sobą zrobiłaś? Wyglądasz jak księżniczka, właśnie tak, jak księżniczka, w tej żółtej sukni, a twoje włosy tak błyszczą i są tak pięknie ułożone. Spójrzcie no na te małe loczki. Och, jest już twoja mama. Moja droga, czy mogłabyś kazać podać herbatę? Może też jakieś ciasteczka? poczekał, aż żona opuści salonik, po czym przytulił córkę i uścisnął dłonie swojemu nowemu zięciowi. Trzymając ręce ich obojga, powiedział: - Ucieszyliście mnie bardziej, niż potrafię wyrazić. Nie wiem, czy którekolwiek z was zdało już sobie sprawę, że jesteście dla siebie stworzeni. - Mam nadzieję, że tak jest, tatusiu, gdyż jestem z Jamesem w ciąży. - Co? Będziesz miała dziecko? Teraz? Ależ jesteście małżeństwem zaledwie parę miesięcy, raptem upłynęło lato, jakieś trzy miesiące i już jesteś w ciąży? O Boże, będę dziadkiem? - Tatusiu, zaraz będę wymiotować. Niespełna godzinę później Jessie znów siedziała u boku męża w saloniku swojej matki, z uczesanymi włosami, w poprawionej sukience. Ciągle jeszcze była bardzo blada. Ale jej żołądek się uspokoił. W czasie, gdy leżała rozluźniona na swoim dawnym łóżku, James poił ją słabą herbatą i karmił chlebem Badgera. - Kiedy urodzi się mój wnuk? - od razu zapytał ją ojciec, zacierając ręce. Do diabła z nim, pomyślała jego żona, matka Jessie. Głupi stary. Taki był zadowolony, kiedy wiedział, że James ma poślubić Glendę, a nie jej postrzeloną siostrę.
- Spodziewamy się w kwietniu - powiedział James. Matka patrzyła na Jessie innym wzrokiem. Jessie w ciąży. Wprawiło ją to w zakłopotanie, bardzo długo nie wiedziała, co ma powiedzieć. Wreszcie odnalazła język w gębie, przypomniała sobie swoje urazy i rzekła: - Wątpię, aby to był wnuk, 01iverze. Skoro ma takie mdłości, to pewnie będzie dziewczynka. Jeszcze jedna w rodzinie. Wygląda na to, że Warfieldowie potrafią płodzić tylko dziewczynki. Ściskając osłabią dłoń Jessie, James odezwał się swobodnie: - Będę zachwycony, mając pół tuzina dziewczynek, wszystkie ze wspaniałymi rudymi włosami i pięknymi zielonymi oczami Jessie. - Nigdy dotąd nie miała wspaniałych włosów - odparła pani Warfield. - To włosy jej babki. Są przekleństwem Jessie, tak jak były przekleństwem dla jej babki, tyle że babka przynajmniej ukrywała je pod różnego rodzaju czepkami i kapeluszami, żeby nikt się w nią nie wpatrywał. W tym momencie do pokoju chwiejnym krokiem weszła Glenda. Była równie blada jak Jessie, oczy miała czerwone od płaczu, pogniecioną sukienkę. James wstał i uśmiechnął się do niej. A jej wzrok natychmiast powędrował ku jego kroczu.
ROZDZIAŁ 27 James nie przestał się uśmiechać, co poczytał sobie za nie lada wyczyn. - Witaj, Glendo. Wyglądasz ślicznie, jak zawsze. Jestem teraz twoim szwagrem. A ty jesteś moją nową siostrą. Glenda przeniosła wzrok z Jamesa na Jessie, jęknęła i z zaciśniętymi ustami, zbolałym głosem powiedziała: - Zostałam zdradzona. Starta na proch. To wszystko twoja wina, Jessie, i twoja też, James, bo nie zwróciłeś uwagi na jedyną kobietę, która oddałaby ci swój wdzięk, urodę i rozum - na mnie. Zobacz teraz sam, co dostałeś, i ta kobieta będzie ci rodzić sobie podobne dzieci. - Glendo, co chciałaś powiedzieć przez to, że będę rodziła dzieci podobne do mnie? To nie ma sensu. - Ukradłaś mi Jamesa, ty nędzna zdrajczyni! Byłaś brzydką, żałosną dziewczynką, która wyglądała jak chłopak, i nigdy się tobą nie przejmowałam, a jeżeli już, to żeby pośmiać się z twojego głupiego wyglądu i zachowania. Ale spójrz na siebie. Zmieniłaś się. Stałaś się zupełnie inna, a to nie jest w porządku. Nienawidzę cię, Jessie. Urodzisz dzieci podobne do tego, czym byłaś, a nie do tego, czym jesteś teraz. Powrócisz do dawnego wyglądu. James zobaczy to i znienawidzi cię, tak jak ja. Nikt nic nie powiedział. Glenda chwiejąc się, wyszła z pokoju. W samych drzwiach przystanęła, odwróciła się i nagle krzyknęła, z twarzą czerwoną ze złości: - Zabiję cię za to, Jessie! Skompromitowałaś siebie i zmusiłaś Jamesa, żeby się z tobą ożenił. Ba, uwiodłaś go. Ale to nie będzie trwało wiecznie. Zobaczysz. Znudzisz mu się pod koniec tygodnia, a może nawet pod koniec dnia. Zainteresowałaś mężczyznę? Twój odmienny wygląd nie ma znaczenia. Nigdy nie wzbudzisz zainteresowania żadnego mężczyzny. Ha! Nie wiesz jak. Ha! Oliver Warfield odchrząknął. - Moja droga - zwrócił się do żony - bardzo proszę, żebyś porozmawiała z naszą córką. Jej zachowanie jest męczące, jeśli mam być szczery. James nigdy jej nie zachęcał. - Nigdy też nie zachęcał Jessie, która jest w ciąży. - To co innego - powiedział spokojnie Oliver, wstając. - Chodź, Jessie, pójdziemy do stajni. Konie się za tobą stęskniły. Ty też chodź, James. - O tak, tatusiu, mam wielką ochotę. James? Podczas gdy Jessie witała się ze wszystkimi chłopcami stajennymi, klepała wszystkie konie i częstowała je marchewką i cukrem, 01iver Warfield zaciągnął Jamesa do swojego biura. Usiadł za swoim zniszczonym biurkiem, wyciągnął z szuflady butelkę porto i nalał dwa kieliszki. - Proszę, synu. Jak to ładnie brzmi. Za twój ślub z moją najbardziej udaną córką. - Wypiję za to - powiedział James i stuknął kieliszkiem o kieliszek teścia. Obaj mężczyźni pili wolno, w ciszy. Oliver rozparł się w starym, pokrzywionym fotelu, który był najwygodniejszym fotelem, na jakim siedział w życiu, i odezwał się: - Pamiętasz, jak Jessie zjadła całego melona, żeby tobie nie dostał się nawet najmniejszy kawałeczek?
- Dobry Boże, to musiało być przynajmniej pięć lat temu. Nie sądzę, żeby teraz miała ochotę choćby spojrzeć na melona. Ale wspominając o tym, musiałeś mieć coś na myśli, Oliverze. - Tylko to, że będzie z tobą szczęśliwa, James. Czemu teraz miałaby nie jeść melonów? Nie mam pojęcia, James. James uśmiechnął się, słysząc nagłą surowość w głosie ojca. - Postaram się. Szykuje się wiele zmian. Czy wiesz, że angielscy Wyndhamowie, ich dwaj synowie i czworo służących, przyjechali tu ze mną? 01iver Warfield zrobił przerażoną minę. - I wszyscy zatrzymali się w Maratonie? Wszyscy są w tym domu? - Niestety tak. Duchessa, wiesz, hrabina Chase, zapewnia mnie, że nie powinienem się martwić i że oni wszyscy świetnie rozumieją i aprobują sposób, w jaki wydałem pieniądze. - Zawsze uważałem, że robisz nawet za dużo. Ci niewolnicy mieszkają teraz lepiej niż niektórzy obywatele. James poczuł w brzuchu znajomy skurcz gniewu, ale powstrzymał język. Pociągnął następny łyk porto i czekał. - A skoro o pieniądzach mowa, James, musimy porozmawiać o posagu Jessie. James zastygł w fotelu. W nowej dla siebie roli męża Jessie Warfield czuł się dość niezręcznie, rozmawiając o pieniądzach z Oliverem, człowiekiem, z którego końmi od lat usiłował wygrywać na licznych wyścigach. - Masz jeszcze ochotę na porto? - Chyba poproszę o dolewkę - odparł James i nadstawił kieliszek. Godzinę później James i Jessie opuścili ostatecznie farmę Warfieldów i udali się w drogę powrotną do Maratonu. Jessie gadała jak niegdyś, rozszczebiotana jak sroka, podniecona widokiem koni ojca. - Rialto bez kłopotu pokona Tinpina w sobotnich gonitwach. O Boże, komu mam teraz kibicować? Tej sprawy jeszcze nie rozważałam. James chrząknął. - Dobrze się czujesz? - Cudownie. Co mam zrobić, James? Jest jeszcze Friar Tuck i Miss Louise. Sama ją trenowałam. Ma już prawie trzy lata i jest gotowa do tego, by wystartować w wyścigach. Ona... - Jessie, po śmierci twojego ojca ty i ja zostaniemy właścicielami farmy Warfieldów. Wbiła w niego wzrok. - Daje nam wszystko? Ale nic mi o tym nie wspominał. - Nie, nie wszystko. Powiedział mi, że w ostatnich latach miał szczęście w interesach. Chyba nie chcę wiedzieć, jak odbudował swoją fortunę. Jest posag dla Glendy, duży, gdyż, jak stwierdził, wcale nie jest pewny, czy bez pieniędzy znajdzie sobie męża. - Ależ Glenda jest bardzo ładna. Wcale nie jest podobna do mnie, ona jest... - Domagasz się komplementów, Jessie? Obrzuciła go długim, zamyślonym spojrzeniem. - Wiem, jaka jestem, James. - Świetnie. Chcę, żeby moja żona wiedziała przede wszystkim, że jest dla mnie najważniejsza. Jessie nie była pewna, czy jest o tym przekonana, ale zaakceptowała słowa Jamesa. - A co będzie z domem? I co z mamą?
- Ma mieszkać w domu aż do śmierci. Potem dom także będzie nasz. I tu jest problem. Nasze posiadłości nie graniczą ze sobą, więc nie będziemy mogli po prostu „zdemontować płotu” i połączyć ziemi. - Coś wymyślimy - powiedziała Jessie. - Nie martw się, James. Znał to jej spojrzenie - kipiące energią i pełne inteligencji - i był zadowolony. Gdyby tylko ich dzidziuś nie zmuszał jej do padania na kolana przed wiaderkiem. Przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami swoim osłoniętym rękawiczkami dłoniom, spytała: - Czy będziemy mieli pieniądze, żeby zainwestować w Maraton? - Tak. Mnóstwo. Obdarzyła go szerokim uśmiechem. - Bardzo dobrze - oświadczyła i wsunęła mu rękę pod ramię. - Tatuś pytał mnie, czego bym chciała, więc powiedziałam mu, że razem z Duchessa chciałyśmy uporządkować wnętrze domu i potrzebujemy pieniędzy, żeby to zrobić jak należy. Dziwne, że nie powiedział mi o przekazaniu farmy. - Bo to męskie sprawy, Jessie. Twój ojciec miał rację, nie poruszając tej kwestii z tobą, dopóki nie porozmawiał ze mną. Zdziwiony jestem, że w ogóle zapytał cię o pieniądze. - Powiedział, że właściwie sama zarobiłam je wszystkie, bo byłam jego najlepszym dżokejem w ostatnich sześciu latach. Przyznałam mu rację. Potem mnie ucałował i przytulił. Bardzo kocham mojego tatę, James. Nie chcę, żeby umierał. A przynajmniej jeszcze długo, długo nie. - Jak to jest, że jesteś taka miła, a twoja matka taka niesympatyczna? Roześmiała się i nie mogła przestać się śmiać. Ku ich ogromnej uldze, po powrocie do Maratonu nie natrafili na żadne wielkie pandemonium. Niestety, była tam matka Jamesa, cala w błyszczących, czerwonych jedwabiach, siedząca w saloniku w towarzystwie hrabiego. Duchessa musiała czmychnąć, pomyślała Jessie, prostując plecy i wkraczając do pomieszczenia u boku Jamesa. - Mój synu - zawołała Wilhelmina Wyndham, zachęcając go do przejścia przez cały pokój i ucałowania jej ręki, którą trzymała wyciągniętą tak długo, że aż jej zdrętwiała. - Mamo. - Pocałował jej dłoń. - Jestem zdumiony, widząc cię tutaj. Miałem przyjechać do ciebie. Zapomniałaś? Mówiłem ci, że cię dziś odwiedzę. - Nie mogłam się doczekać. Tak długo cię nie widziałam. Powiedziałam Urszuli, że może poczekać, a ja wybiorę się dziś do ciebie na obiad. Ona i Gifford mogą się z tobą zobaczyć jutro. Cudownie, po prostu cudownie, pomyślała Jessie, zastanawiając się jednocześnie, czy uda jej się spędzić wieczór z teściową i nie zwymiotować. Kiedy do saloniku weszła Duchessa, wyglądająca jak prawdziwa arystokratka, szczupła, elegancka, ubrana w prześliczną suknię dzienną w kolorze żonkili, Wilhelmina Wyndham nadęła się oburzona. - Nadal tu jesteś? Modliłam się, żebyś zniknęła. Nie mam nic przeciwko obecności tutaj twojego czarującego męża, gdyż jedyną jego winą jest to, że musiał się z tobą ożenić. Nadal jest wspaniałym człowiekiem, pomimo faktu, że oboje zabraliście wszystko, co powinno należeć do mnie. Ale ty? Nie zgadzam się na twoją obecność. Szkoda, że nie umarłaś we śnie. Jessie gwałtownie wciągnęła powietrze. - Co pani powiedziała? - Och, powiedziałam tylko, że dziwię się, iż Duchessa nie płacze przez cale dnie. Życie jest takie
trudne, rozumiesz sama. - Doskonale rozumiem, proszę pani - odparła Duchessa i posiała jej całkiem miły, spokojny uśmiech. - Badger prosił, żebym przekazała pani, że modlił się, aby przygotowane przez niego jedzenie przyprawiło panią o niestrawność. - Jak on śmiał tak powiedzieć! - Ależ dlaczego, proszę pani, przecież Badger powiedział tylko, że z przyjemnością przygotuje jedzenie, które sprawi pani radość. - Nie zmieniłaś się - rzekła Wilhelmina przez zęby, a jej potężny tors falował pod ciemnoczerwonym jedwabiem. - Nie powinnaś małpować lepszych od siebie, młoda damo. Nieważne, że jesteś hrabiną. Nie zasługujesz na ten tytuł. Jesteś awanturnicą i łowczynią majątków. Wszyscy o tym wiedzą, nawet twój biedny mąż, który mimo wszystko siedem lat temu ożenił się z tobą. - Dokładnie to samo sobie pomyślałem - odezwał się Marcus. - Świetnie powiedziane, madam. Skoro jednak jestem już mężem awanturnicy, skoro nie bardzo mogę wrzucić ją do studni, to chyba powinienem jej bronić najlepiej, jak tylko potrafię. Dlatego też byłbym szczęśliwy, madam, gdyby rzuciła się pani ze skały. - Och, nie, to niemożliwe. Co powiedziałeś, milordzie? - Ja? No cóż, powiedziałem tylko, że byłbym szczęśliwy, gdyby rzuciła się pani ze skały. Pani Wyndham wlepiła w niego skonsternowane spojrzenie. W pokoju zapanowała kompletna cisza, wszyscy wbili wzrok w Marcusa, który wyglądał tak łagodnie, jak budyń z tapioki. - Nie udawałeś - przemówiła w końcu pani Wyndham. - To nie tak się robi. Musisz sprawić wrażenie, że powiedziałeś coś zupełnie innego, i znaleźć podobnie brzmiące słowa, które przekształcą twoją wypowiedź w banalną uwagę. - Ależ jestem mało pojętny - powiedział Marcus i strzepnął drobny pyłek z rękawa. - Tak - rzekła Wilhelmina Wyndham, nachylając się ku hrabiemu. - Mogłeś powiedzieć, na przykład, że byłbyś szczęśliwy, gdyby mi tutejsze specjały smakowały. Marcus skrzywił się. - Cóż, będę musiał się nad tym zastanowić. Gdy coś wymyślę, dam pani znać, aby mogła pani poddać mój pomysł krytyce. - Będę zachwycona - oświadczyła Wilhelmina Wyndham i poklepała hrabiego po ramieniu. Taki piękny materiał - dodała nieśmiałym, zalotnym głosem. - I taki piękny kolor, taki głęboki granat. Duchessa wzniosła oczy do nieba. Czy jej mężowi ujdzie płazem każdy występek? James świetnie się bawił, nie zabierając głosu, i robiłby to dalej, gdyby jego matka nie wytoczyła armat przeciwko Jessie. Zauważyła teraz: - Zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego twój piękny mąż cię nie zostawił. Nie nadajesz się do życia. - Słucham, madam? - Jessie czuła, że oczy ciemnieją jej z gniewu. Hrabia roześmiał się serdecznie. - Świetnie powiedziane, madam. Proszę dokończyć. - Naturalnie, mój drogi chłopcze. Otóż Jessie, powiedziałam tylko, że masz miły sposób bycia. W tym momencie James chrząknął, skupiając na sobie uwagę wszystkich. - Mamo, pozwól, że nadam twoim myślom nieco inny kierunek, może nieco przyjemniejszy. W kwietniu zostaniesz babcią.
Jessie poczuła najpierw ogrom zaskoczenia swojej teściowej, a zaraz potem całą emanującą z niej wściekłość, skierowaną przeciwko synowej. - A więc - zawołała Wilhelmina Wyndham, palcem wskazując Jessie - uwiodłaś mojego biednego syna. Kiedy pojechał do Anglii, powiedziałaś mu o tym i musiał się z tobą ożenić? Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby poślubił Glendę, głupią gęś, łatwą do kontrolowania, podobnie jak jej niedorzeczna matka, która jako dziecko była moją najlepszą przyjaciółką. Nigdy się nie dowiem, jak Portia mogła urodzić takiego dziwoląga jak ty. To musiała być wina jej męża. Oliver zawsze był zanadto pochłonięty sportem. Biedna Portia cierpi teraz ze świadomością, że zabrałaś męża nieszczęsnej Glendzie, lecz nie potrafi nic zrobić, żeby temu zaradzić, a tylko jęczy i płacze. - A co by pani zrobiła, madam? - zapytał Marcus, śląc jej spojrzenie, które zburzyłoby linię obrony każdej niewiasty. - Cóż, dopilnowałabym, aby poczuła się taka nieszczęśliwa, by wyjechać do Włoch i tam, w wiosce rybackiej, spędzić resztę swojego nędznego życia. - Ależ proszę pani - wstając i załamując ręce odezwała się Jessie. - Ja nie znam włoskiego. - To nie moja wina. Miej pretensje do swojej matki. Nie zapewniła ci odpowiedniego wykształcenia. Mój James mówi płynnie po francusku. A nawet czyta ich cudzoziemską literaturę. Zanim ktokolwiek zdążył popełnić morderstwo albo wybuchnąć śmiechem, James wstał i wyciągnął rękę. - Mamo, sądzę, że powinnaś już jechać. Przyjedziesz do nas na obiad któregoś innego dnia. Pożegnaj się z Marcusem. - Twoje zachowanie stale się poprawia - Wilhelmina Wyndham zwróciła się do hrabiego. Możesz pocałować moją dłoń. Hrabia zastosował się do polecenia. - Jeśli zaś chodzi o ciebie - powiedziała pod adresem Duchessy. - Nie zapomnę o tobie. - Dziękuję, madam. - Thomas, proszę przyprowadzić powóz mojej matki. Dziękuję. Odprowadzę cię, mamo. - To wasza wina - rzuciła Wilhelmina w stronę Duchessy i Jessie, po czym opuściła pokój wsparta na ramieniu syna. Jessie nie przypuszczała, że może się chwiać na nogach jak Glenda. Słyszała, jak w przedpokoju mówi do Jamesa: - Hrabia to taki czarujący człowiek. To ona, ta dziewczyna o idiotycznym imieniu, Duchessa, też coś, to ona nie dała hrabiemu przekazać nam naszej części. Zabierz go ze sobą, kiedy będziesz mnie odwiedzał. Zostawcie obie kobiety tutaj. Lepiej im tu będzie. Zaufaj mi. Duchessa, która studiowała wzór materiału na obiciu kanapy, powiedziała: - Wiesz, Jessie, myślę, że jutro możemy wybrać się do Baltimore i sprawdzić, jakie meble można nabyć. Chociaż właściwie chyba powinnyśmy skonsultować się z Jamesem. - Tak - powiedziała zamyślona Jessie. - Znając Jamesa, o wszystkim będzie miał własne zdanie, Westchnęła. - Nie mogę uwierzyć, że tak ją potraktowałeś, Marcus, a ona to zniosła. - Bo mnie się trudno oprzeć - wyjaśnił Marcus. Jego żona spojrzała na niego, w kącikach ust pojawił się uśmiech. - Przykro mi, Jessie, ale Wilhelmina jest wiedźmą i najzlośliwszą babą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Doceniam sposób, w jaki Marcus ochronił mnie przed jej atakami. Zauważyłam także, że James nie angażował się w utarczki słowne, dopóki nie zabrała się za ciebie, Jessie. - Słusznie postępował - stwierdził Marcus. - Co innego mógł zrobić? Wyrzucić ją przez okno?
Zepchnąć ze skały? - Roześmiał się, wstał i przeciągnął leniwie. - Idę sprawdzić jednego z koni Jamesa. - Pocałował żonę i poklepał Jessie po policzku. - Krewni to przekleństwo - powiedział i wyszedł z saloniku. - Jego matka - rzekła Duchessa - także kocha go aż do przesady. Ubóstwia go. Zawsze mówi o jego niewinności i czystości. Ale doszła do wniosku, że pasujemy do siebie, co było dużą ulgą. Bezwstydnie rozpuszcza chłopców. Jessie głęboko westchnęła. - Czy możesz sobie wyobrazić panią Wyndham, bezwstydnie rozpieszczającą jakiekolwiek moje dziecko? - Cóż, nie bardzo. - Co mamy robić, Duchesso? W końcu to jego matka. - Biedny James.
ROZDZIAŁ 28 James był tak zaskoczony, że wpadł na stołek, stojący przed bujanym fotelem, i omal nie runął jak długi na ziemię. Zamachał rękami, żeby złapać równowagę i stanął w miejscu, masując piszczel, klnąc stołek i gapiąc się na żonę, która siedziała na środku łóżka ze skrzyżowanymi nogami, rozczesując włosy, które kaskadą rudych loków opadały aż na jej brzuch. Była zupełnie naga. Właściwie niewiele mógł zobaczyć. Gęste włosy otulały jej białe ciało nie gorzej niż szal. Gdy podniosła rękę, mógł dostrzec cudowny fragment białej skóry ponad jej lewą piersią. James zaczął drżeć. Te przebłyski jasnej skóry, widoczne tylko od czasu do czasu w różnych miejscach, doprowadzić mogły do obłędu mężczyznę, każdego mężczyznę, a zwłaszcza mężczyznę, który był małżonkiem zaledwie od trzech miesięcy, a od dwóch dni nie dotykał swojej żony w obawie przed wywołaniem następnego koszmaru sennego z udziałem tego przeklętego pana Toma. James pragnął rzucić się na nią natychmiast, w tej chwili. - Mój Boże - powiedział, robiąc krok do przodu. - Witaj, James - rzekła Jessie z szerokim uśmiechem. - Mamy piękną, ciepłą noc, prawda? - Tak, i wdzięczny jestem za to. - Postąpił jeszcze jeden krok do przodu. Odgarnęła gęstą masę włosów ze swojego ciała i podniosła je, aby wystudiowanym ruchem przeczesać palcami ich końce. Rozczesując je, powiedziała: - James, czy będziesz się ze mną kochał, jeżeli obiecam, że nie przyśni mi się pan Tom? - Wiesz - odparł powoli - nie jestem pewien, czy mogę ryzykować, dostarczając ci przyjemności w łóżku. Myślę, że te dwie rzeczy są ze sobą powiązane - przyjemność i koszmary senne. Choć z drugiej strony nie miałaś złych snów po naszych dwóch pierwszych miłosnych nocach. Ale nie, nie mogę podjąć takiego ryzyka. Zresztą, jak możesz mi obiecać, że nie będziesz miała znowu tych okropnych koszmarów? Jessie nie odpowiedziała. James zrobił kolejny krok, potem jeszcze jeden. Nie mógł oderwać od niej oczu. - Czy mogę rozczesać twoje włosy? - Jeśli masz ochotę - odparła i wręczyła mu szczotkę, podając najpierw uchwyt, jakby podawała szpadę. - Mam silną wolę, James. Nie będę o nim śniła. Żądam też mojego udziału w przyjemności. Przysiadł obok niej. Jej białe udo przyciśnięte było do jego nogi. Nadal siedziała „po turecku”. Mógł przesunąć ręce w górę jej ud i unieść je do góry. Nie istniało nic, co mogłoby mu to uniemożliwić, co uniemożliwiłoby intymne dotknięcia. Skłoniła głowę w jego stronę. Przyjrzał się masie połyskujących włosów i powiedział: - Chyba chciałbym, żebyś teraz zaczesała włosy w kok. Roześmiała się i odwróciła się ku niemu, przytknęła palce do jego twarzy. - Od dobrych piętnastu minut siedzę tutaj i czeszę włosy. Ręce mi się zmęczyły od ściskania tej przeklętej szczotki. Naprawdę chcesz, żebym się uczesała w kok, James? - Tak. Chcę, żeby włosy przestały cię zasłaniać. Nie sądziłem, że masz ich tyle. Stanowczo za
bardzo przesłaniają twoje ciało. Upnij je wysoko z tyłu głowy. - Zrobię to, jeśli podasz mi szpilki, leżące na toaletce. Znajdował się tak blisko jej białego ciała, tak blisko jej ust, brzucha i ud, że nie chciał się poruszyć. Ale ruszył się. Znalazł drewniane szpilki i podał je Jessie. Nie usiadł z powrotem, ale stanął koło łóżka i w rekordowym czasie zrzucił z siebie ubranie. Skakał nawet na jednej nodze, żeby szybciej pozbyć się butów. Kiedy znów spojrzał na żonę, unosiła ręce nad głową, trzymając zebrane włosy, cała była biała i zupełnie naga. Przestraszył się, że na sam jej widok rozleje nasienie. - Piersi ci urosły - zauważył i zrobił krok w kierunku łóżka. - Tak, rzeczywiście - rzekła z dumą. - Czy wiedziałeś, James, że zawsze wtedy, kiedy zdejmujesz z siebie ubranie, mając małżeńskie zamiary, jesteś powiększony? Spójrz tylko na siebie. Gdybym nie wiedziała, że naprawdę do mnie pasujesz, zawyłabym ze strachu i uciekła z sypialni. James nie mógł się dłużej powstrzymywać. Niewiele brakowało, a skoczyłby na Jessie. Udało mu się jednak pohamować i zrobił tylko kolejny krok w stronę łóżka. Dostrzegał delikatne ciało między jej udami, czekające na niego. - Nie przeszkadza ci, że jestem cały owłosiony i różnię się od ciebie? Uśmiechnęła się i zaczęła owijać sobie włosy wokół lewej ręki. - Wyglądam jak kozie mleko, centymetr za centymetrem kozie mleko z piersiami, których prawie nie było, zanim nie zrobiłeś mi dziecka. Ale twoje ciało, James, jest jak urozmaicony krajobraz, pełen gór i dolin i przepięknych kępek włosów tu i ówdzie, nogi masz muskularne i mocne. Kiedy się poruszasz, widzę twoje mięśnie. Nie mam żadnych wyraźnych mięśni na brzuchu, tak jak ty. Bardzo lubię dotykać twojego ciała, zwłaszcza twojego brzucha, no i innych miejsc. - Męskich miejsc - powiedział. - Tak - przytaknęła - męskich. Zamknął oczy, gdy jej piersi unosiły się i opadały w rytm zwijania i rozwijania włosów. Lubiła go dotykać? Zadrżał. Przyłożył palce do swojego brzucha. Chyba miała rację w kwestii tych mięśni, choć dotychczas wcale sobie tego nie uświadamiał. Szczególnie lubiła go tam dotykać? Będzie miała całe życie na to, aby go dotykać i tam, i wszędzie, gdzie tylko będzie chciała. - Masz ciemniejsze brodawki. Przedtem były jasno - różowe. Teraz mają intensywniejszą barwę, są pełniejsze. Jessie, pragnę je wziąć w usta. - Och, nie przypuszczałam, że wszystko tak dokładnie zauważysz. Była podniecona; musiała być nie mniej podniecona od niego. Jak dużo czasu zajmuje upięcie koka? Kiedy już znalazł się tak blisko, że nogami dotykał łóżka, dotarło do niego, iż na pewno nie tak długo, jak ona to robi. - Jessie, drażnisz się ze mną. Jak dawno to zaplanowałaś? - Odkąd żołądek mi się uspokoił po obiedzie. I odkąd zrozumiałam, że pozbawiasz mnie przyjemności ze względu na pana Toma. Badger pogładził mnie po głowie, taki był zadowolony, że nie zwymiotowałam jego pysznych duszonych nerek baranich. - Nie zaczesuj włosów w kok, Jessie. Po prostu opuść je na plecy. Podaj mi szczotkę. Dziękuję. A teraz połóż się na plecach. Chcę na ciebie patrzeć. Wiedział, że przejmuje od niej inicjatywę, lecz nie mógł się powstrzymać. Tak bardzo jej pragnął, wiedział, że to pragnienie go rozsadzi, jeśli szybko się w niej nie znajdzie. I ta rozkosz, którą ją obdarzy. Pomyślał o panu Tomie, lecz szybko wyrzucił widmo z myśli. Była jego żoną i pragnęła go. Nie zabroni jej tego. Niedługo, już bardzo niedługo, wyruszą na Ocracoke. Przyłapał się
na tym, że więcej myśli o pozbyciu się ducha niż o przeklętym skarbie Czarnobrodego. Był bowiem pewien, że poznanie całej nękającej ją tajemnicy pomoże mu uwolnić ją od demona. Wyciągnął rękę i łagodnie położył na jej łonie. Zaczął ją masować. Brzuch ciągle jeszcze miała płaski, a ciało miękkie, więc nie przestawał jej pieścić, wyciągając palce, aby dosięgnąć kości miednicy. Usiadł obok niej, pochylił się i pocałował kawałek białego ciała obramowanego jego palcami. Przesunął dłonie trochę niżej, aż nadgarstki spoczęły na kręconych, rudych włoskach. Pocałował ją, a potem pieścił językiem. Zastanawiał się, jak długo jest w stanie to robić, żeby nie umrzeć. - Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie - powiedział, owiewając ją gorącym oddechem. Odkryła, że w odpowiedzi na jego dotyk wygina się do góry. Roześmiał się cicho i wziął ją w usta. James! - Hmmm... - mruknął, nie podniósł jednak głowy. Smakowała tak słodko, jak Jessie i mydło o zapachu gardenii, którego używała. Paliła go żądza, ale wiedział, że musi się powstrzymać. Lecz co by się stało, gdyby teraz w nią wtargnął, tylko ten jeden raz? Nie, musi się pohamować, musi wszystko zrobić jak należy. Nie mógł zrozumieć, czemu teraz pragnie jej bardziej niż trzy miesiące temu. Wygięła grzbiet, poczuł jak jej palce wplątują się w jego włosy, wbijają w ramiona, słyszał, jak szepcze, niskim, ochrypłym głosem: - Proszę, James, proszę, proszę... Wówczas przyciągnął ją do siebie, podrażnił językiem, a potem zaczął pieścić ją głębiej. Kiedy wsunął w nią środkowy palec, krzyknęła. Jęknął w odpowiedzi na jej głośny krzyk. Gdy poczuł eksplozję rozkoszy, ogarniającą jej ciało, chciało mu się wołać z radości. Przyciągnął ją i zatopił się w jej doznaniach, wiedząc że już niedługo, bardzo niedługo, znajdzie się w niej i że to ona będzie dawać, ona będzie dzielić z nim rozkosz. Miał nadzieję, że kobieta może przeżywać rozkosz mężczyzny. Niewątpliwie Jessie zawsze sprawiała wrażenie, jakby to robiła. Kiedy się w końcu uspokoiła, podniósł głowę, uśmiechnął się do niej i powiedział: - Teraz, Jessie. I już był między jej nogami, unosił ją do góry. Choć pragnął natychmiast zanurzyć się w niej, cały, to nie spieszył się i z każdym drobnym pchnięciem czuł ogromne napięcie, coś jakby ból, ale nie chciał, żeby to się skończyło, nigdy. Znalazł się w niej do końca, nareszcie. Nareszcie. Opadł na nią, opierając się na łokciach. - Jessie, jak ty to czujesz? Otworzyła oczy. - To dość miłe, James. Oczywiście ty zawsze jesteś miły. Jakbyś był częścią mnie. A jeśli tak jest, to chcę, żebyś pozostał częścią mnie na zawsze. Uniosła biodra, zarzuciła mu nogi na plecy i był zgubiony. Ku swemu ogromnemu zaskoczeniu, gdy wtargnął w nią mocno, poczuł, że drży pod nim, poczuł wokół członka pulsowanie, które wciągało go głębiej, ściskało. Sięgnął ręką pomiędzy ich zwarte ciała, dopóki jeszcze był w stanie cokolwiek zrobić, i dotknął jej. Krzyknęła, zdumiona nie mniej od niego. Nie przestawał napierać, znów dając jej zaspokojenie, a kiedy szczytowała, sam doznał pełni wyzwolenia. - O Boże - wystękała Jessie, pocałowała go w ramię i pociągnęła na siebie. - O Boże. Pocałował jej ucho.
- To krępujące, James. Doznałam rozkoszy dwa razy. Z pewnością to nie jest normalne. - W porządku, nigdy więcej tego nie zrobię. Ugryzła go w nos. - To nie było aż tak krępujące. - Zmarszczyła czoło, otoczyła ramionami jego plecy i przyciągnęła tak mocno do siebie, jak tylko mogła. Był bardzo ciężki, miała kłopoty z oddychaniem pełną piersią, ale nie obchodziło jej to. - Czy wszystkie kobiety zaznają takiej przyjemności, jak ja? - Nie. - A więc jestem wyjątkowa. Wzruszył ramionami i polizał ją w ucho. - Mężczyzna musi właściwie postępować - powiedział i powtórnie skubnął jej ucho. - Niektórzy mężczyźni nie dbają o to, inni nie wiedzą, co trzeba robić, a że same kobiety rzadko wiedzą, co może dostarczyć im przyjemności, więc nic się nie dzieje. Czy możesz sobie wyobrazić, że do końca życia będziesz spędzała ze mną wszystkie noce bez żadnej przyjemności? - Nie. Czy teraz już będziemy mogli to robić co noc? - Pocałowała go w ramię, nadal mocno obejmując. - Wiem, że przez ostatnie dwie noce trzymałeś się z daleka ode mnie ze względu na moje koszmary, ale proszę cię, James, już tak nie rób. Jeśli nadal będziesz tak postępował, wtedy zacznę nalegać, abyśmy natychmiast wyruszali na Ocracoke, naprawdę nie wydaje mi się, żeby wszyscy się już do tej podróży nadawali. Chociaż już wkrótce, bardzo niedługo. I ten skarb Czarnobrodego. Wyobraź sobie tylko. Klejnoty, całe tony klejnotów, i wszystko nasze. Będziemy tak bogaci, że wykupimy cały Maryland. - Zachichotała, on zaś uśmiechnął się do niej. - Podoba mi się to, co usłyszałem. Teraz każdego dnia masz więcej chichotać, zrozumiano? - Tak jest. James, co zrobimy z naszymi mamami? - Nie będziemy się nimi przejmować. - Czy twoja mama zawsze mówi różne okropne rzeczy, a potem dobiera podobnie brzmiące słowa i udaje, że powiedziała coś zupełnie innego? - Tylko niektórym ludziom. Kiedy byliśmy wszyscy w Chase Park tuż po ślubie Duchessy i Marcusa, miała zwyczaj miażdżenia Duchessy każdym wypowiedzianym zdaniem. Pewnego dnia Duchessa zastosowała tę samą metodę wobec niej. Całkiem nieźle jej to wyszło. - Westchnął, po czym zastygł jak pies myśliwski na widok bażanta. Ręce Jessie gładziły go po plecach. Pieściła jego pośladki. Poczuł, że znów ją wypełnia. Jej palce powędrowały pomiędzy jego uda i pomyślał, że lada chwila umrze. - Czy dobrze wiesz, co robisz? - Mam nadzieję, James, że wiem, O Boże, znowu zwiększasz rozmiary. - To konieczność, Jessie, po prostu konieczność. - Jest jeszcze inna zagadka. James był tak wyczerpany, że nie miał nawet pewności, czy potrafi jeszcze nabrać powietrza w płuca, więc tylko na nią spojrzał. Chciał opaść bezwładnie, ale udało mu się podeprzeć na łokciach. Poprzednio omal jej nie zgniótł, ale się nie skarżyła. Teraz jednak w jej oczach błyszczało podniecenie, które zastąpiło to syte, błędne spojrzenie, obecne jeszcze pięć minut temu. Kobiety, pomyślał, potrząsając głową, żeby nie zasnąć, są tak różne od mężczyzn. Powinna wyszeptać parę słów miłości, ocierając spocone ciało o jego tors, a potem zasnąć, pomimo tego, że stwardniał w jej wnętrzu.
Ona jednak była zupełnie rozbudzona. Jakby doświadczona rozkosz dostarczyła jej nowych sił. A on mógłby spać przez okrągły tydzień. - Jaka zagadka? - Guzik go to obchodziło. Nie mógł się opierać na łokciach ani minuty dłużej. Wysunął się z niej i opadł obok, przyciągając ją do siebie. - Jaka zagadka? - powtórzył, jednocześnie usiłując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio czuł się tak szczęśliwy, zadowolony ze świata i swojego na nim miejsca. A powodem, dla którego czuł się tak ukontentowany, była Jessie Warfield. Tamta smarkula. Zdumiewające. - Och, przepraszam. Zapomniałam, o czym mówiłam. Moje myśli skoncentrowały się na tym, jak się czułam, gdy wysuwałeś się ze mnie i jak wszystko w środku zaczęło mi pulsować. - Uspokój się, Jessie. Jestem bliski śmierci. Jaka zagadka? - Słyszałeś chyba o zaginionej osadzie na wyspie Roanoke? - Oczywiście. Sir Walter Raleigh był właścicielem statków i głównym protektorem ekspedycji. To on wysłał kolonistów na Outer Banks u wybrzeży Północnej Karoliny, na Roanoke. Działo się to gdzieś pod koniec szesnastego wieku. - Tak, w tysiąc pięćset osiemdziesiątym siódmym roku. Była to grupa ponad stu osadników z Anglii, wśród nich kobiety i dzieci. Pierwszym dzieckiem urodzonym na amerykańskiej ziemi była Virginia Dare, wnuczka Johna White’a, lidera kolonistów. Kiedy nadszedł czas opuszczenia Roanoke przez sir Waltera, osadnicy zażądali, żeby John White wrócił do Anglii i dopilnował, by nie zostali zapomniani, i zadbał o uzupełnienie zapasów. Tymczasem w tysiąc pięćset osiemdziesiątym ósmym roku Hiszpania zaatakowała Anglię i żadne statki z pomocą nie dotarły na Roanoke. White mógł powrócić na wyspę dopiero w tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym roku. Kiedy ze swoimi ludźmi dobił do brzegu, nie znalazł nikogo. Nie było tam żywego ducha. Żadnego śladu. Nie wydarzyła się żadna masakra, bo znaleźliby kości, ruiny i zgliszcza, tymczasem nie było nic. Osadnicy z Roanoke jakby się rozpłynęli. Co się z nimi stało? Do dziś pozostaje to zagadką. Wielu mężczyzn próbowało ją rozwiązać, wymyślali cudaczne teorie. - Czy twoja opowieść do czegoś prowadzi, Jessie? - Tak. Jestem kobietą i rozwiązałam tę zagadkę. - Co? - Cóż, tak naprawdę to na razie jeszcze nie do końca ją rozwiązałam, ale niedługo się z tym uporam. Nie muszę badać wszystkiego, jak wszyscy moi biedni poprzednicy w ostatnich trzystu latach. Wystarczy, że przeczytam do końca pamiętnik Valentine, wydaje mi się, że tak miała na imię, chociaż nie jestem do końca pewna. Pisząc o sobie używa tylko tego imienia. Naturalnie, najpierw musimy znaleźć wszystkie dzienniki. - Kim, u diabła, jest Valentine? Skąd wzięła to śmieszne imię? - Była jedną z osadniczek. Była również prababką Czarnobrodego. Tak, dobrze zrozumiałeś. Najwyraźniej przekazała swoim potomkom zwyczaj opisywania wydarzeń w pamiętnikach. Była prababką Czarnobrodego, stąd wniosek, że musiała przeżyć i prawdopodobnie reszta kolonistów też przeżyła. Kiedy znajdziemy pamiętniki na Ocracoke, przeczytam je do końca i będę wiedziała, co przydarzyło się osadnikom. Nie pamiętałam o niej tak samo, jak nie pamiętałam o Czarnobrodym. Jej dziennik nie pomoże nam w odnalezieniu skarbu Czarnobrodego. Umarła na wiele lat przed jego urodzeniem. Wyobrażam sobie jednak, że raz na zawsze pozwoli wyjaśnić tajemnicę zniknięcia osadników z wyspy Roanoke. Czyż to nie jest podniecające, James? - Nie wierzę w to wszystko. Za dużo seksu, Jessie. Nie myślisz logicznie, wywlekając odległego
przodka Czarnobrodego. Po prostu chcesz, żebym cię znowu pieścił, wszedł w ciebie i zmusił cię do jęków i krzyków. - Cóż, może masz rację z tym ostatnim. - Nie zastanawiając się, zacisnęła wokół niego dłoń i niewiele brakowało, a spadłby z łóżka. - Przestań albo pożałujesz. - A co ci się uda zrobić, James? - Pochyliła się i pocałowała go w tors. - Jestem tak zmęczony, że w tej chwili nie mogę zrobić nic, żebyś pożałowała, Jessie. Ale pamiętaj, że zawsze będzie jakieś jutro. Właściwie będzie już za dwie godziny. Potrzebuję chwili odpoczynku, dosłownie paru minut. Mówisz, że prababka Czarnobrodego? Za dużo tego wszystkiego. Była wśród zaginionych osadników z Roanoke? Sprawa wymknęła ci się z rąk, dziewczyno. Za długo nie siedziałaś na koniu. Za długo nosisz pończochy i śliczne sukienki. Mózg ci się zagotował pod tymi puklami. Prawie się roześmiał. Jessie spała jak zabita, z palcami wciąż zaciśniętymi wokół niego. Tej nocy nie miała żadnych snów o panu Tomie. Następnego dnia ani James, ani Jessie o niczym nie wspominali. Może koszmar senny skończył się na dobre. Być może. Lecz James nie chciał ryzykować. Tak, chciał płynąć na Ocracoke, aby Jessie mogła zobaczyć miejsce, gdzie się to wszystko przydarzyło. A potem, jak wszyscy pozostali w tym domu, chciał odnaleźć ten przeklęty skarb.
ROZDZIAŁ 29 - Omówiliśmy wszystko gruntownie i ustaliliśmy pewne sprawy. Ani Marcus, ani James nie wydawali się wcale zaskoczeni oświadczeniem Spearsa. To Jessie zapytała: - A co ustaliliście? - Panie Badger, czy mógłby pan omówić nasze postanowienia? Podczas gdy Sampson rozlewał herbatę, Badger wręczył każdemu kolejne pyszne ciasteczko śliwkowe. Potem usiadł przy stole w jadalni i odchrząknął. - Chodzi o tę Valentine i zaginionych osadników z Roanoke. Dolałaś oliwy do ognia, Jessie, i teraz wszyscy jesteśmy zainteresowani tajemnicą zniknięcia kolonistów. Może zainteresowanie powinno się pojawić troszkę później, ale człowiek przez całe życie musi umieć się przystosowywać. - To fascynujące - powiedziała Maggie, odgryzając niewielki kawałek ciasteczka. - Młoda kobieta, która żyła tak dawno temu, pisze do nas przez wieki. A na dodatek jest prababką tego przeklętego pirata. - Co zdecydowanie potwierdza fakt, że osadnicy przeżyli - wtrącił Marcus. - Jeśli ta Valentine urodziła dzieci i jej potomkowie przeżyli, to i inni również mogli przeżyć. Uwaga Duchessy skoncentrowana była na fotelu stojącym w saloniku, który uznała za należący do Jamesa - masywnym, wygodnie wyprofilowanym meblu, potwornie oszpeconym wyblakłym obiciem z jasno-brązowego brokatu. Jednak na wzmiankę o Roanoke i zaginionej osadzie nadstawiła uszu. - Co z tą Valentine, Badger? - Jessie powiedziała, że zapomniała o pamiętnikach Valentine, podobnie jak zapomniała o dziennikach Czarnobrodego. To od Starego Toma dowiedziała się, że jego piekielny dziadek położył swoje łapy na wszystkich pamiętnikach. Jedynym powodem, dla którego zachował pamiętniki Valentine było to, że traktował je jak osobliwość, no a poza tym Valentine należała jednak do rodziny. - Słusznie - odezwała się Jessie. - Stary Tom pozwalał mi czytać sobie na glos fragmenty pamiętników Valentine. Bardzo dużo wiem o życiu codziennym Kolonii. Jestem pewna, że pod koniec dzienników znajduje się opis tego, co się z nimi stało. Wyobraziłam sobie, że stanę się bardzo sławna, gdy opublikuję jej pamiętniki i przedstawię swoje wnioski. - Rozważymy to, Jessie - rzeki Spears. - Jest to następny zachęcający projekt. Ale najpierw sprawy pierwszorzędne. Zatem na początek chcemy dotrzeć na Outer Banks i wykopać na Ocracoke wszystkie pamiętniki. Potem zlokalizujemy skarb. Ty możesz zająć się swoimi badaniami nad zaginięciem osadników, a my pomożemy ci je upowszechnić. Sądzę, że wszyscy jesteśmy prawie gotowi wsiąść na następny statek. W gruncie rzeczy to nie jest taka długa podróż. Maggie zaklaskała. Sampson leciutko poklepał jej śliczną rączkę. Badger oświadczył: - Mam jeszcze cztery ciasteczka śliwkowe. Kto ma ochotę? - Tak, ruszajmy natychmiast - powiedziała Duchessa, sięgając po ciasteczko. - No - dodała z
lekkim grymasem - może jeszcze nie jutro, ale niebawem. Najpierw musimy z Jessie zamówić wszelkie sprzęty potrzebne do domu. Kiedy wrócimy, wszystko powinno być w zasadzie gotowe. O Boże, trzeba też zająć się różami. Prosiłam już Thomasa, aby poszukał ogrodnika, James. Nie mogę znieść widoku tak zaniedbanych róż, a boję się, że nie starczy mi czasu, żeby się nimi zająć osobiście. - Nie martw się, Duchesso - powiedziała Jessie. - Teraz, gdy mamy z Jamesem mój posag, możemy zatrudnić trzech ogrodników. Dopilnuję, aby na twój następny przyjazd do Ameryki ogród wyglądał jak należy. - James - odezwał się Marcus, zerkając na ostatnie ciasteczko Badgera. - Czy w ogóle jesteśmy potrzebni? Czy nie masz wrażenia, że moglibyśmy jechać z powrotem do Anglii? I że panie same potrafią wszystkiego dopilnować? - James jest mi bardzo potrzebny do szczęścia - stwierdziła Jessie i uśmiechnęła się do męża, który wyglądał na zaskoczonego jej słowami. Potem obdarzył ją uśmiechem. - Moja droga Jessie, niedokładnie to miałem na myśli, ale pewnie jest to równie dobry powód. - Cóż mogę zrobić, Marcusie? - rzekł James, sięgając po ciasteczko przed hrabią. - Moja żona uschnie z tęsknoty za mną, jeśli wyruszy szukać przygód tylko w towarzystwie Duchessy. - Nigdy nie zostawiamy was samych. To byłoby zanadto niebezpieczne - odezwała się Duchessa, opierając blade łokcie na białym obrusie leżącym na stole. - Zróbcie swoje zamówienia, Duchesso - powiedział James - a potem wyruszamy. Najpierw jednak, jutro wieczorem, wybierzemy się na bal wydany na cześć Jessie i moją przez Blanchardów, u których się to wszystko zaczęło, gdy Jessie spadła na mnie z drzewa i postrzeliła w nogę Mortimera Hackeya. - O Boże - jęknęła Jessie. - Myślisz, że ten wstrętny człowiek też tam będzie? - Jeśli tak - powiedział James, wyciągając przed siebie nogi i przełykając ostatni kawałeczek ciasteczka - i będzie mi rzucał groźne spojrzenia, wtedy ty, moja droga żono, możesz go wepchnąć w różane krzewy Blanchardów. Niespodziewanie Jessie nie roześmiała się razem ze wszystkimi. Skinęła z powagą głową. - Nie przejmuj się Hackeyem. Na pewno boi się mnie od czasu, gdy go zraniłam w nogę. Spears rzekł: - Masz słuszność, Jessie. A Marcus dodał: - Obawiam się, Badger, że nie masz więcej ciasteczek. James okazał się źle wychowanym gospodarzem. Wepchnął sobie do ust ostatnie, zanim zdołałem je pochwycić. Badger obrzucił Marcusa tym samym czułym spojrzeniem, którym często obdarzał Anthony’ego, i odchylił róg serwetki, odsłaniając ostatnie ciasteczko. Blanchardowie, którzy bardzo lubili Jamesa, ale nie jego matkę, i podobnie lubili Olivera Warfielda, lecz nie jego żonę czy córkę Glendę, z radością zaakceptowali Jessie, gdy tylko pani Blanchard przekonała się, że dziewczyna nie nosi spodni i nie pachnie stajnią. W rzeczywistości Blanchardowie byli tak zachwyceni zjawiskowym czarem Jessie, że pan Blanchard kazał przynieść więcej butelek szampana z piwnicy. Zatarł krzepkie ręce. - Tak, James, to świetna dziewczyna, popatrz tylko na te prześliczne włosy. Nigdy dotąd nie zauważyłem, że w ogóle ma jakieś włosy. A jej, jak by to powiedzieć, inne kobiece części ciała na
szczęście wyglądają bardzo kobieco. James przyjął to oświadczenie z humorem, uśmiechnął się tylko i skinął potakująco głową. Pani Blanchard również pragnęła wyrazić swoje zadowolenie i ulgę, ale była zanadto pod wrażeniem Duchessy, tej wspaniałej angielskiej hrabiny, która z powodzeniem mogłaby być królową, pełną wdzięku, uroku i tak oszałamiająco piękną, że wszyscy mężczyźni gotowi byli paść na kolana, byle tylko znaleźć się bliżej niej. A jeszcze ten jej mąż - hrabia! - na dodatek kuzyn Jamesa. Oczywiście słyszeli o angielskiej gałęzi rodu Wyndhamów, ale gościć ich we własnym domu w Baltimore - to niemal przekraczało siły pani Blanchard. Trzymając ręce na podołku, ze skupioną uwagą przysłuchiwała się wyrafinowanemu głosowi Duchessy, pełnemu tych wszystkich zwięzłych sylab i krótkich samogłosek. Panią Blanchard przepełniało zadowolenie, że oto teraz każda matrona w Baltimore i okolicach dowie się o jej wielkim sukcesie w podejmowaniu tak wybitnych gości. Będą ją wielbić na kolanach. I to oczywiście było prawdziwym powodem, dla którego wydawali przyjęcie na cześć Jamesa i jego młodej żony. Pani Blanchard modliła się, żeby Wilhelmina Wyndham przybyła z opóźnieniem. Naprawdę posłała w niebo jedną krótką modlitwę, aby Wilhelmina przypadkiem skręciła sobie nogę w kostce, gdy będzie wysiadać z powozu. Nie mam szczęścia, pomyślała, słysząc dobiegający już od schodów dzwoniący głos Wilhelminy. Okazało się, że przybyła w tym samym czasie co Warfieldowie. Z pewnością nie będzie z nimi Glendy, na pewno. James wcale nie był zaskoczony widząc Glendę stojąca sztywno koło matki, ubraną w sukienkę, która niewątpliwie odsłaniała zbyt wiele. Prawdę mówiąc, wyglądała bardzo ładnie, chociaż nie w jego stylu, odkrył bowiem, że teraz przemawia do niego uroda Jessie. Głęboko wciągnął powietrze, wsunął sobie pod ramię zimną dłoń żony i powiedział: - Dobry wieczór, 01iverze, pani Warfield, Glendo. I były to najbardziej optymistyczne słowa, jakie wypowiedział w ciągu następnych pięciu minut. - Jesteśmy tu, gdyż twój ojciec nalegał, żebyśmy przyjechali. - Właściwie - mruknął pod nosem Oliver, ale na tyle głośno, aby usłyszeli wszyscy obecni chciałem przyjechać sam. Wiedziałem, że milej spędzę czas, jeśli przybędę sam. - Chodź ze mną tatusiu, napijemy się ponczu. - Jessie ujęła ojca pod rękę i oboje ruszyli w stronę wazy z ponczem. James posłał uśmiech w ślad za oddalającą się żoną, a potem zajął się obserwowaniem, jak Duchessa miażdży jego teściową i szwagierkę. Glenda nawet dygnęła. Duchessa obdarzyła ją łaskawym skinieniem głowy. Wykonane to zostało wyśmienicie. Marcus natomiast zajął się matką Jamesa, która wpadła do domu Blanchardów, ledwo kiwnąwszy głową minęła panią Blanchard i ruszyła prosto na Duchessę. Marcus z miejsca odezwał się do niej: - Wdzięk jest bardzo pożytecznym narzędziem, jeśli ktoś ma na tyle inteligencji, aby to zauważyć. Czy zgadza się pani ze mną? Wilhelmina zatrzymała się gwałtownie, odciągnęła spódnicę dalej od Duchessy, która stała w odległości dwóch metrów od niej, i uśmiechnęła się zalotnie do hrabiego. - Mój drogi tatuś mówił mi, że nie zna nikogo, kto miałby więcej wrodzonego wdzięku ode mnie. - Wierzę, że będzie promieniował od pani dziś wieczorem, madam. Jeśli tak się nie stanie, zastanowię się, czy będę mógł jeszcze kiedykolwiek z panią rozmawiać. Wilhelmina poczuła się oszukana. Jednocześnie wierzyła hrabiemu, którego groźba była
niebezpieczna. Tak bardzo chciała się puszyć przed wszystkimi sąsiadami faktem, że jest krewną tej znakomitej pary, ale równocześnie pragnęła rozetrzeć na proch tę przeklętą Duchessę. Tak nie mogło być. Na dodatek wszyscy sąsiedzi czuli się w siódmym niebie, mając pośród siebie tę piekielną awanturnicę i hrabiego. Wzięła głęboki oddech. Postanowiła nie obrażać Duchessy tej nocy. Nie obrazi też żony swojego syna, choć to również nie będzie łatwe. Nie chciała stracić sympatii czarującego hrabiego. - Zatańczymy walca, milordzie? - zapytała, przygładzając tłuste, serdelkowate loki zwieszające się za uchem. - Naturalnie - gładko odparł Marcus. - Najpierw jednak dżentelmen musi zatańczyć z własną żoną. - Jesteś diabelnie gładki w mowie - szepnęła Duchessa do męża, wirując w jego objęciach przy akompaniamencie żywej muzyki granej w rytmie na trzy czwarte przez grupkę muzyków w kącie salonu. - Będę rozczarowany, jeśli dziś wieczorem zrzuci maskę i pozwoli swojemu językowi na różne ekscesy - powiedział Marcus, pocałował śliczne uszko żony i poprowadził ją, zataczając pełne kręgi po całej sali. - Poniosę klęskę z moim, hmmm, łagodnym szantażem. Módl się, żeby nie zaczęła, Duchesso. W przeciwnym wypadku ucierpi mój wizerunek wielkiego dyplomaty. - Duchessa aż się zakrztusiła ze śmiechu. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, że wszyscy goście otaczają ich wielkim łukiem. - O tak - z satysfakcją rzekła pani Blanchard - są jak para królewska. Naturalnie należało oczekiwać, że potrafią doskonale tańczyć. A czyż śmiech hrabiny też nie jest doskonały? I tacy są piękni oboje. Ona w ciemnoniebieskich jedwabiach, on we wspaniałym czarnym stroju wieczorowym. Zastanawia mnie, co się stało Wilhelminie. Ma szczęście, że jest z nimi spokrewniona. Wygląda jakby połknęła pestkę od śliwki. - Zawsze wygląda, jakby coś połknęła - stwierdził pan Blanchard. - Natomiast jeśli chodzi o hrabiego, to świetny facet, chociaż Anglik. Sądzę, że nie wybierał sobie przodków. Pani Blanchard spojrzała na męża, jakby ten postradał władze umysłowe. Nawet nie umiała wyrazić, jak bardzo jest wdzięczna, że z nieznanej przyczyny Wilhelmina Wyndham nie wydała balu dla angielskich arystokratów i swojej nowej synowej. Dzięki temu jej przypadł ten przywilej. Odwróciła się, żeby powitać Comptona Fieldinga i jego matkę, Elizę. - Och - rzucił Fielding po przywitaniu się z Blanchardami - widzę, że jest tu James i Jessie. Jestem zachwycony, że się pobrali. To duża niespodzianka, ale bardzo miła. - Też byłam bardzo zaskoczona - dodała Eliza Fielding. - Zdawało mi się, że James traktował ją jak młodszą siostrę. Jessie jest zachwycająca. Przypominam sobie, że kiedy była młodsza, próbowałam ją namówić, aby brała u mnie lekcje gry na skrzypcach, ale zawsze miała bzika na punkcie koni. Ależ piękna się z niej zrobiła kobieta. James i Jessie tańczyli spokojnie. James nie chciał ryzykować, aby jego żona zzieleniała i skończyła zrzuceniem kolacji w ogrodzie Blanchardów. Nie chciał też oglądać niesławnego drzewa, którego dolne gałęzie nie wytrzymały, przez co Jessie spadla wprost na niego. Dopiero w środku wieczoru Jamesowi udało się porozmawiać ze swoją siostrą, Urszulą, Giffem i Alicją Belmonde. Uściskał siostrę, walnął szwagra w szerokie plecy i zwrócił się do Alicji: - Świetnie wygładzasz. Jak się czujesz? Alicja obdarzyła go dzielnym, słodkim uśmiechem. Była zadowolona, że ożenił się z Jessie, i
powiedziała mu to. - Popatrz na nią, James - rzekła, wskazując na Jessie rozmawiającą z Comptonem Fieldingiem. Jest piękna, tak odmienna od dawnej Jessie. Zdumiewające, że nikt z nas się nie domyślił, co się kryje pod tymi starymi kapeluszami, które zwykła była nosić. A może sprawiły to czary, kiedy włożyłeś jej obrączkę na palec. - To nadal ta sama Jessie, Alicjo, tylko opakowanie wygląda troszeczkę inaczej. Wiesz, jest wspaniała. Alicja była zdumiona, słysząc Jamesa Wyndhama mówiącego z taką dumą o jakiejś kobiecie, nawet jeśli była to jego żona. Jessie przeobraziła się, stała się pięknością. Alicja rzeczywiście miała nadzieję, że wnętrze Jessie się nie zmieniło. - Przyznać muszę, James - dodał Giff - że aprobuję twój wybór. Mam nadzieję, że pomimo tej przemiany nadal potrafi dosiąść konia. Urszula zaś spytała: - Czy to prawda, że Jessie jest w ciąży? Mama stale wałkowała ten temat, z zaciętymi ustami. - Tak. Możesz mi pogratulować, i to bardzo. - A więc skompromitowałeś ją - odezwała się Alicja. - Nie, Alicjo, Jessie nie jest tak długo w ciąży, myślimy, że jakieś dwa miesiące. Muszę wezwać do Maratonu doktora Hoolahana, żeby ją zbadał. - Och, widzę Neldę - powiedziała Alicja. - Proszę, wybaczcie mi, James, Urszulo. Jesteśmy z Nelda umówione jutro na herbatę. - Odchodząc, Alicja pomachała im ręką. James przeniósł wzrok na siostrę. - Zatańczyłabyś ze mną, Urszulo? Znaleźli się na parkiecie. - Wiem, że zastanawiasz się, dlaczego ożeniłem się z Jessie. Jak zawsze, chcesz mieć czas na rozeznanie sytuacji. Masz więcej cierpliwości niż Hiob. Nigdy nie pozwoliłaś, żeby matka cię zirytowała. Mam głęboką nadzieję, że Giff potrafi cię w pełni docenić. - Giff jest niegłupi, James. Jasne, że mnie docenia. - Urszula obdarzyła brata przekornym uśmiechem. - Ale teraz mi powiedz, czemu ożeniłeś się z Jessie? - Mówiąc szczerze, poślubiłem ją, bo chciałem. Prosta sprawa. To wspaniała dziewczyna. Sama wiesz, że mamy wiele wspólnych zainteresowań. - Nie martwię się tym, że nigdy nie dowiem się całej prawdy, James. Mama wyraźnie z trudem trawi nawet jej część. Mam tylko nadzieję, że po wyjeździe do Anglii ślicznej Duchessy i jej równie ślicznego męża, nie zacznie atakować Jessie. - Jeśli zacznie, wówczas będę musiał wezwać cię na pomoc przy zamykaniu jej buzi. Urszula roześmiała się pełną piersią, bardzo podobnie do swojego męża. - Życzę nam obojgu powodzenia - powiedziała i wspiąwszy się na palce cmoknęła brata w policzek. - Och, Compton - odezwał się James, po przekazaniu siostry pod opiekę Giffa. - Chodź, napijemy się brandy i porozmawiamy o Cydzie. To cudowna sztuka. Jesteś wykształconym człowiekiem, powiedz mi więc, jak dokładnie opisuje prawdziwe wydarzenia. James nalegał, aby rozmawiali po francusku. - Jeśli od czasu do czasu nie mówię po francusku, mięśnie ust nie chcą właściwie pracować -
powiedział i roześmiał się. Przez jakiś czas z przyjemnością dyskutowali o francuskich sztukach. Po chwili przerwy James zapytał: - O, Compton, wiesz może, czy naszemu szanownemu stróżowi prawa, panu Dickensowi, udało się odkryć coś w związku ze śmiercią Allena Belmonde? Compton przecząco potrząsnął głową. - Nie. Kręci się tylko gorączkowo i gna do domu, żeby iść spać ze swoją nową żoną. Nigdy jeszcze nie widziałem tak oczarowanego mężczyzny. No, może ty mógłbyś stanowić konkurencję, James. Widziałem, jak patrzyłeś na Jessie dziś wieczorem. Twoja małżonka jest prześliczna. - Mógłbym stanowić konkurencję? - zapytał z pewnym zdziwieniem James. - Żywię szczere uczucia wobec Jessie, a dobry Bóg wie, że cieszę się wszelkimi przyjemnościami dostępnymi żonatemu mężczyźnie. - Byłbyś zręcznym dyplomatą - zauważył Compton i zaśmiał się. - Czy Jessie podobał się ostatni dziennik, który jej podsunąłem? - Ach tak, w samej rzeczy. Właściwie to ciekawy zbieg okoliczności z tymi pamiętnikami. Nigdy byś nie zgadł, co sobie przypomniała. - James przerwał, skrzywił się, aby po chwili ciągnąć dalej. Ach, zresztą nieważne. Opowiedz mi o swoim ostatnim koncercie skrzypcowym, Compton. Przykro mi, że go opuściłem. James słuchał z uprzejmym zainteresowaniem. Wytropiwszy Jessie w przeciwległym krańcu sali, uśmiechnął się do niej. Pogrążona była w ożywionej dyskusji z Marcusem, ale widząc Jamesa, uśmiechnęła się w odpowiedzi. Gdy Compton zakończył opis swojego recitalu, James znów powrócił do pytań o Allena Belmonde. - Gordon nie ma żadnego pomysłu? Nie podejrzewa nikogo? - Nie, właściwie nie. - Mortimer Hackey nie naprzykrzał się chyba Alicji, co, Compton? - Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem natomiast, że Giff miał na niego oko. Prowadzi bankowe sprawy Allena, wiesz przecież. - To dobrze - rzekł James, zastanawiając się jednocześnie, co knuje Mortimer. Z doświadczenia Jamesa wynikało, że ludzie pokroju Mortimera Hackeya łatwo nie rezygnują. Parę minut później, na osobności, podzielił się tą obawą ze szwagrem. - Doceniam twoją pomoc, Giff. Nic na to nie poradzę, po prostu czuję się odpowiedzialny za Alicję. - Potrząsnął głową. - A więc Gordon tobie też nic nie zdradził? - Nic, co bezpośrednio dotyczy śmierci Allena, ale powiedział, że jeden z jego informatorów doniósł mu, że za wypadkiem Jessie, kiedy ktoś usiłował ją przejechać, krył się Belmonde. Najwyraźniej Belmonde wynajął do tej roboty jakiegoś bandziora. Nie pojmuję dlaczego, ale widocznie tak było. W oczach Jamesa, zwróconych na Giffa, widniało zupełne niedowierzanie. Właśnie po raz pierwszy usłyszał o wypadku. - Co powiedziałeś? Co z Jessie? Ktoś omal jej nie przejechał? Nigdy nie powiedziała mi o tym ani słowa, niech diabli wezmą jej skrytość. - Odwrócił się, żeby spojrzeć na żonę, ale tym razem bez uśmiechu. Zdumiona zamrugała oczami. - Dokładnie tak. Myślałem, że wiesz. Gordon słyszał, że być może to Allen wynajął człowieka do tej roboty. Gordon pytał mnie, czy potrafię wymyślić jakikolwiek powód, dla którego Allen mógłby pragnąć śmierci Jessie. Przyszedł z tym do mnie dopiero po waszym wyjeździe do Anglii.
Powiedziałem mu, że jedyne, co mi przychodzi do głowy, to stałe zwycięstwa Jessie nad Allenem w wyścigach konnych. Ale potem uratowała Słodką Susie z rąk złodziei. Wtedy, o ile sobie przypominam, wydawał się zachwycony Jessie, przynajmniej do momentu, kiedy oświadczyła, że go posieka na kawałki, jeśli będzie ci groził. - To wszystko nie ma sensu, ale idę ją zamordować - stwierdził James, przeczesał palcami włosy i gwałtownie obrócił się na pięcie. - Porozmawiamy później, Giff. Dlaczego, do cholery, nigdy mu o tym nie wspomniała? I czemu nikt inny mu o tym nie powiedział? Zatrzymał się pół kroku przed żoną, która powitała go szerokim uśmiechem i ciepłym spojrzeniem swoich zielonych oczu, wyglądających jakby bardziej zielono pomiędzy jej suknią i błyszczącymi włosami. - Jessie. - Witaj, James. Czy masz ochotę znowu zatańczyć ze mną walca? Bardzo bym chciała. Tańczysz z takim wdziękiem i... - Cicho bądź. Nie chcę z tobą tańczyć. Mam chęć cię udusić. Chodź ze mną do ogrodu. - O Boże, a czy jest tu Mortimer Hackey? Nie zabrałam pistoletu, James. Przepraszam. Zapomniałam. Jesteś pewien, że chcesz wyjść do ogrodu? Zgrzytając zębami chwycił jej rękę i pociągnął ją przez pokój w stronę długiego szeregu przeszklonych drzwi, wychodzących na taras, z którego po schodach można było zejść do ogrodu. - Zostaniemy tutaj. Nie mam pojęcia, co byś zrobiła, znalazłszy się koło tamtego drzewa. - Prawdopodobnie znów wdrapałabym się na nie, żeby móc spaść na ciebie. Teraz już wiem, co się stało za pierwszym razem i chętnie spróbowałabym po raz wtóry. Czemu się tak krzywisz? Co cię ugryzło? Złapał ją za ramiona i potrząsnął, ale nie za mocno, nie chciał bowiem, żeby zebrało jej się na wymioty. - Czemu, do diabła, nic mi nie powiedziałaś? - O czym? O co ci chodzi, James? Widziałam, że rozmawiałeś z Alicją, z Comptonem, z Giffem i z wieloma innymi ludźmi. O co chodzi? - Giff powiedział mi, że Gordon Dickens, sędzia... - Doskonale wiem, kim jest Gordon. Pompatycznym idiotą, któremu ojciec załatwił stanowisko sędziego, naprawdę kiepski żart i... - Okazało się, że poczciwy Gordon dowiedział się od swojego informatora, iż Allen wynajął zbira, który miał cię przejechać. Kiedy ten ktoś próbował cię zabić? - Ach, to. - Miała czelność wzruszyć ramionami. - Prawdę powiedziawszy, zupełnie o tym zapomniałam. Wcale nie jestem pewna, że wtedy tamten człowiek usiłował mnie zabić. Może był pijany. Może chciał rozjechać Comptona. A teraz twierdzisz, że kryl się za tym Allen? To byłoby dziwne i trudne do uwierzenia. - Co się wydarzyło, Jessie? - To było ostatniej zimy, a dokładnie pod koniec marca. Szłam Pratt Street i nie uważałam zanadto, bo chwilę wcześniej widziałam Connie Maxwell, a wiedziałam, że jest twoją kochanką, nieważne zresztą. Wstąpiłam do księgarni Comptona Fieldinga i kupiłam książkę. Odprowadził mnie aż na chodnik. I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, tamten człowiek, powożący pustym wozem, zaprzęgniętym w dwa konie, ruszył prosto na mnie. Gdyby nie Compton Fielding, obawiam się, że
mogłabym wtedy spotkać się z moim stwórcą. - Co zrobił Compton? - Chwycił mnie za spodnie na siedzeniu i wrzucił przez drzwi do środka księgarni. Wóz prawie się otarł o wejście do sklepu. Fielding nie uważał, że był to wypadek. Tamten człowiek smagnął konie batem i w parę sekund zniknął z pola widzenia. Właściwie najlepiej pamiętam uczucie wściekłości, które mnie ogarnęło, gdyż tak źle traktował konie. I ja, i Compton nie rozpoznaliśmy ani woźnicy, ani koni. Szczerze mówiąc, pan Fielding nie jest w stanie rozpoznać żadnego konia, jego zdaniem wszystkie wyglądają identycznie, ale ja znam się na koniach, a nie poznałam ich. Z tuzin ludzi było świadkami tego wydarzenia, ale nikt nie zapamiętał nic istotnego. - Czemu, u licha, Compton nic mi nie powiedział? - A dlaczego miałby to zrobić, James? Czemu miałby uważać, że cię to zainteresuje? - Do jasnej cholery, powinien się zorientować, że będę zainteresowany! Psiakrew, powinien był mi powiedzieć. Czy rozpoznałaś cokolwiek związanego z tamtym człowiekiem? - Nie. Mój ojciec posłał służącego po Gordona, który przyjechał na farmę. Traktował mnie tak, jakbym była kretynką. Gdyby nie pan Fielding i wszyscy pozostali świadkowie, pewnie by uważał, że zmyśliłam całe wydarzenie. Mojemu ojcu oświadczył, że był to prawdopodobnie jakiś człowiek, którego pokonałam w czasie wyścigów. Potem dodał, że to jest ogromna prowokacja i że żaden mężczyzna nie zniesie, kiedy przegrywa z dziewczyną. - Jessie, opowiedz mi o tym przeklętym człowieku, który prowadził wóz. - Twarz miał do połowy przesłoniętą chustką. Miał ciemne oczy. Pamiętam też, że miał bardzo czarne, krzaczaste brwi. I nasunięty głęboko na oczy stary, czarny kapelusz. Robocze ubranie. I naprawdę nic poza tym. - Powiedziałaś to Gordonowi? Kiwnęła głową. - Allen Belmonde chciał mnie zabić? To niemożliwe. Nie miał żadnego powodu. A poza tym wcale nie jestem pewna, czy tamten człowiek próbował mnie zabić. Może chodziło mu o Comptona. James, masz ochotę przejść się po ogrodzie? - Co? O nie, Jessie. Muszę porozmawiać z Comptonem. Obrzuciła go rozpaczliwym spojrzeniem. - I nie chcesz ze mną zatańczyć? - Nie. Zatańcz z Giffem albo z Marcusem. Czy byłaś celem innych ataków, czy też był to jedyny raz? Potrząsnęła głową. - Nie, nigdy. James oparł się łokciami o kamienną balustradę, otaczającą taras. - Jest w tym jakiś sens, prawda? Jeśli za tym wszystkim stał Allen, wszelkie ataki na ciebie skończyłyby się z jego śmiercią. Pomyśl, Jessie. Dlaczego Allen Belmonde chciał twojej śmierci? Wciąż potrząsała głową. - Przyjaźniłam się z Alicją. Nasze kontakty mogły mu się nie podobać, ale to chyba za mało, żeby pchnąć człowieka do morderstwa. - Belmonde zawsze był kompletnym głupkiem. - To prawda. Jeśli zaś chodzi o chęć zamordowania mnie z powodu przegrywanych wyścigów, to wygrywałam z nim w ostatnich pięciu latach. Nie było to nic nowego.
- Kurczę, musiałaś zrobić coś, co obudziło w nim chęć zabicia cię. To wszystko nie ma sensu. - Może informator Gordona się mylił. To chyba najbardziej prawdopodobny wniosek. - Być może. Wejdźmy teraz do środka. Chcę jeszcze raz porozmawiać z Comptonem. A ty możesz tańczyć ze wszystkimi mężczyznami, którzy teraz zaczęli uważać, iż jesteś całkiem smakowitym kąskiem z tym białym jak śnieg dekoltem i z tymi puklami, kuszącymi, żeby owinąć je wokół palca, i tak owijać, i owijać, przyciągając cię, aż twoja słodka, zapraszająca buzia znajdzie się tuż obok. - Jesteś zainteresowany, James? - Miała jeszcze odwagę zatrzepotać rzęsami. Pochylił się i pocałował jej usta, a potem lekko przeciągnął kciukami po jej brwiach, wygładzając je. - Czy to nie dziwne, że niektóre panie obrzucają cię spojrzeniami pełnymi jadu? - Zwykle obdarzano mnie spojrzeniami pełnymi litości. Bardziej mi odpowiadają jadowite. Duchessa wygląda nadzwyczajnie. Czemu na nią nie patrzą jadowitym wzrokiem? - Bo jest Angielką. Bo jest hrabiną. Wszyscy uważają ją niemal za członka rodziny królewskiej. Jest kimś egzotycznym. A ty jesteś Jessie i powinnaś wyglądać jak brudas. A ponieważ nie wyglądasz jak brudas, wytrąciłaś wszystkich z równowagi. Nikt nie lubi oglądać zmian u innych, a zwłaszcza takich zmian. - Delikatnie potarł dłońmi czubki jej piersi. Oczy mu zabłysły. - Chyba masz rację - powiedziała z westchnieniem i pociągnęła za jeden z loków. - Moja mama oświadczyła, że przez te loki wyglądam jak kobieta lekkich obyczajów. - Jeśli twoja matka chce mówić o kobietach lekkich obyczajów, to niech pójdzie śladem spojrzeń, jakie Glenda wbija w mężczyzn. Teraz zaś wejdźmy do środka, zanim moja prawa ręka zacznie wślizgiwać się w dekolt twojej sukienki.
ROZDZIAŁ 30 W przeddzień wypłynięcia na Outer Banks poranne mdłości Jessie nagle ustąpiły. - Skończyły się - powiedziała bezmyślnie, patrząc na wiaderko, z którym w ostatnich tygodniach zdołała nawiązać bliski kontakt. - Czuję się wspaniale. - Dzięki Bogu - rzekł James. - Jesteś taka chuda, że mógłbym cię podnieść do góry jedną ręką. Marzy mi się troszkę mięska na twoich kościach. - Wydaje mi się, że twoje życzenie się spełni - odparła, roześmiała się i zarzuciła mu ręce na szyję. - Jestem taka podniecona - dodała. - Musimy znaleźć ten skarb. James nie był tego taki pewny. Jej wspomnienia o czterech pamiętnikach dotyczyły czasów, gdy była dzieckiem. Czy będzie w stanie sobie przypomnieć, gdzie jako dziecko zakopała książki? I kto mógł zaręczyć, że w ciągu minionych lat nikt ich nie znalazł? Outer Banks nawiedziło w tym czasie parę huraganów i niezliczone sztormy. Oczywiście plaża była zalewana, prawdopodobnie na całej szerokości od morza aż po cieśniny. Możliwe, że w tym miejscu plaży morze przebiło nowy przesmyk, pochłaniając wszystko na drodze, łącznie z pamiętnikami. Szanse na odnalezienie pamiętników nie przedstawiały się najlepiej. Ale nikt nie śmiał powiedzieć tego na głos. Tego wieczora Jessie skorzystała z okazji, kiedy wszyscy się zgromadzili i opowiedziała im o Ocracoke. - Muszę być wobec was szczera. Pochodzicie z Anglii, w której wszystko jest wykończone, porządne i każdy wie dokładnie, gdzie się udać, żeby coś kupić czy zdobyć. Ale na Outer Banks naprawdę nic nie ma. Outer Banks to wysepki graniczne, chroniące stały ląd Północnej Karoliny przed morzem. Wyobraźcie sobie, że są jak prymitywny naszyjnik. Dzikie, jałowe, a wioska na Ocracoke niezupełnie przypomina małą angielską wioskę. Teraz zamieszkuje w niej około trzystu pięćdziesięciu osób, głównie pilotów i rybaków. - Co to znaczy piloci? - zapytał Anthony, wyglądając przy tym niezwykle podobnie do swojego ojca, z niebieskimi oczami i czarnymi jak noc włosami. - Wyspa Ocracoke znajduje się na końcu długiego ciągu wysp. Opływa się je od południowej strony i wpływa w Przesmyk Ocracoke. Tam właśnie statki wynajmują miejscowych pilotów. Trudno jest bowiem dopłynąć do stałego lądu, pokonując Cieśninę Pamlico. Prądy morskie i fale prawie zawsze są przeciwne żeglarzom, a piaskowe ławice wyrastają w najmniej spodziewanych miejscach. Jedyne, czego można być pewnym, to nieustannych zmian. Tylko miejscowi piloci wiedzą, gdzie pojawiły się nowe prądy, a gdzie piaskowe płycizny. Próba przepłynięcia bez pilota jest szaleństwem. I nie wyobrażajcie sobie Hyde Parku. Miejsce nie należy do cywilizowanych. Ponieważ wyspy graniczne są stale atakowane przez morze, więc ludzie, którzy na nich żyją, są dzielni, mocni i niebywale pogodni. Chcę was tylko ostrzec. To będzie trudne przedsięwzięcie. Nikt nie będzie na nas czekał na wyspie, żeby nam pomóc. Być może uda nam się wynająć paru mężczyzn i może jakąś kobietę do pomocy w domu, ale proszę, zrozumcie, że nie czeka nas wycieczka do Brighton, aby obejrzeć Pawilon Regenta. Wioska tętni życiem. Jest tam kościół metodystów i kilka sklepów
kolonialnych, w których można kupić wszystko, poczynając od naparstków, a na tarach do prania skończywszy, ale nic z rzeczy, do których jesteście przyzwyczajeni. Wszyscy żywią się rybami, a tamtejsze jedzenie jest pyszne. Anthony, na pewno pokochasz srebrzystą rybę, która usmażona na maśle ma niebiański smak. - Nie zapominaj o barwenie, Jessie - wtrącił Badger. - Zdobyłem już parę przepisów na barwenę. - Najbardziej lubię dobosza - powiedziała Jessie, oblizując się. - Wróćmy jednak do Ocracoke. Chociaż będzie wam brakowało wielu pułapek cywilizacji, będziecie mieli w zamian piękne morze, niezwykle czyste powietrze, ciepłe słońce i będziecie mogli poczuć, jak wyglądał świat tysiąc lat temu. Co ważniejsze, jeszcze się nie zaczął sezon sztormów. Spears odchrząknął i zabrał głos. - Rozmawialiśmy o tym, Jessie, i rozumiemy, co nas czeka. Rozmawialiśmy nawet, ja i Maggie, z Comptonem Fieldingiem na temat Ocracoke i jej otoczenia. Zaopatrzył nas w parę ksiąg, które przestudiowaliśmy. Rozumiemy, że wyruszamy w miejsce, które jest tak odmienne od wszystkiego, co znamy, jak Księżyc. Wszyscy zgodziliśmy się, że odrobina prymitywności w życiu dodaje mu smaku. Nie załamiemy się, nie znalazłszy uroczej piekarni na Howard Street, która, jak poinformował nas pan Fielding, jest główną ulicą wioski. Badger dodał: - I dlatego zabieramy ze sobą jedzenie potrzebne na dwa tygodnie, zwłaszcza owoce i warzywa. Jego lordowska mość będzie mógł upolować jakąś małą sarnę, których podobno jest tam w bród. Pojedzie z nami także 01ivia, żeby zaopiekować się paniczem Charlesem. Bess pojedzie, żeby mi pomagać i zajmować się prowadzeniem gospodarstwa. James już wie, że zabieramy też Gypsoma, który doglądać będzie koni, jakie mamy nadzieję pożyczyć, i innych rzeczy. O nic nie musisz się martwić. Damy sobie radę. Sampson uzupełnił: - Przedyskutowaliśmy nawet, jak rozpalić ognisko, na wypadek, gdyby dom, do którego się wybieramy, okazał się nie do zamieszkania. Mamy także stroje przeciwdeszczowe. Jesteśmy przygotowani. Duchessa chrząknęła i przemówiła swoim spokojnym, zrównoważonym głosem. - Maggie, Jessie i ja mamy nawet uszyte proste suknie i kupione kapelusze, chroniące przed nadmorskim słońcem. Mamy solidne buty. Anthony i jego ojciec będą wyglądali jak ci dziwni ludzie z ilustracji, cali spowici w skórzane ubranie i w kapeluszach z wiewiórczych skórek. Myślę, że każdemu z nas udało się wszystkiego dopilnować. Jessie spojrzała na męża. - A co ty zrobiłeś, James? - Dałem znać twojemu tacie, żeby zajął się Maratonem w czasie naszej nieobecności. Oslow nie jest z tego zadowolony, gdyż zawsze wtedy, gdy mnie nie było, to on zajmował się wszystkim, ale twój tata błagał mnie, więc co miałem zrobić? - Właściwie - powiedziała Jessie - Ocracoke nie jest aż tak bardzo niecywilizowane. Są tam drogi, no dobrze, może bardziej przypominają szerokie ścieżki, i wiele koni, w większości drobnych i niskich, ale mieszkańcy je kochają. Mam nadzieję, że wszystkim wam spodoba się tam tak, jak mnie się podobało. Popłynęli z portu Paxton w Baltimore na pokładzie małego klipera, o gładkim pokładzie i głębokim zanurzeniu, szybszego niż jakikolwiek statek, którym zdarzyło się płynąć Jessie. Każdego ranka kapitan Markly wyciągał ręce nad wodę i błogosławił spokojne morze, co wieczór też, przed
pójściem spać, prosił Boga, aby trwało tak nadal. Zachęcał wszystkich, żeby poszli w jego ślady. To był rytuał. Anthony był nim zachwycony. Ćwiczył, rozczapierzając palce wyciągniętych dłoni jak kapitan Markly. Ojciec chłopca zauważył, że modlitwy muszą stracić na skuteczności z powodu brudu za paznokciami u błagalnika. Pewnego słonecznego poranka kapitan wskazał im Dziurę Teacha, miejsce, gdzie otoczony złą sławą Czarnobrody ukrywał swój okręt, a po darowaniu mu win przez monarchię brytyjską spędził parę miesięcy na Ocracoke, dopóki nie znudziło go to tak bardzo, że znów zaczął łupić statki. Pokazał im też znajdujący się tuż obok Przylądek Springera, mówiąc: - W przyszłym roku wybudowana tam zostanie latarnia morska. Tak wiele statków i ludzi ginie co roku, kiedy rozpętują się sztormy. Anthony, czy modliłeś się dzisiaj rano? - Wyszorowałem nawet paznokcie - z dumą odparł chłopiec. Nadal było ciepło. Powietrze przesycone było bogatym zapachem morza, pełne wrzasków mew i pół tuzina kormoranów, towarzyszących im przez całą drogę na Ocracoke. Kapitan Markly rozmyślał ponuro nad parzystą liczbą kormoranów, zastanawiając się na glos, czy sprowadzi to potężny sztorm i na wszelki wypadek zarządził dodatkowe modły po południu. Martwił się tak, dopóki nie zauważył, że każdego ranka Anthony dokarmia kormorany resztkami chleba ze śniadania. Sześciu członków załogi z trudem dławiło śmiech, kiedy usłyszeli, że kapitan zanosi dodatkową modlitwę w podzięce za łaskę kormoranów. Trzy dni po wyruszeniu z Baltimore wpłynęli pomiędzy wyspami Ocracoke i Portsmouth w przesmyk Ocracoke. Jessie opowiadała wszystkim, że widziała mapy z naniesionym kanałem między wyspami Ocracoke i Hatteras, który wszakże teraz już nie istniał, a to z powodu huraganu szalejącego w siedemnastym wieku. Mała wioska Ocracoke zrobiła wrażenie na wszystkich angielskich pasażerach, którzy, prawdę powiedziawszy, spodziewali się ujrzeć jedynie poszarpane namioty i zrujnowane drewniane budynki, poszarzałe od licznych burz morskich. Spears zwrócił się do Jessie: - Wywiodłaś nas w pole, Jessie. To kwitnąca osada. Spójrz tylko na te wszystkie małe kutry rybackie. I na porządnie utrzymane sieci. Wioska miała trzy drewniane, solidne pomosty. Domy nie były zgrupowane, raczej rozrzucone pomiędzy zielonymi dębami i cedrami, które rosły też na samym brzegu nad przesmykiem. Kapitan Markly powiedział im, że przesmyk jest głęboki, więc będzie można podpłynąć niemal do samego brzegu. Stwierdził też, że była to znakomita droga ucieczki dla piratów i zaśmiał się. - Ale nie ma już tych szubrawców w okolicy - zapewnił panie. - Modlitwy i flota angielska rozgromiły ich. - Tak jest - rzekł Anthony. - To porucznik Maynard zabił Czarnobrodego. Zastrzelił go i dziesiątki razy przebił włócznią. - Bardzo bliskie prawdy stwierdzenie - powiedział Spears, promiennie patrząc na chłopca. Marcus pomyślał, że w ostatnim czasie Spears znacznie częściej niż jego obdarza takim spojrzeniem Anthony’ego. - Jaka szkoda, że nie ma już niebezpieczeństwa - odezwała się Maggie i posłała kapitanowi uśmiech, od którego zmiękły mu nogi. Zaczął rozważać możliwość pozostania ze swoimi pasażerami na Ocracoke przez najbliższych parę tygodni, zamiast płynięcia do Puerto Rico z ładunkiem liści tytoniu. Od czasu do czasu obowiązek mógł doprowadzić człowieka do rozpaczy.
- Może istotnie wszystko jest, jak nam opowiadała Jessie, troszeczkę niewykończone - zauważył Badger - ale pan Spears ma rację. Spójrzcie, jaka tu krzątanina. Wszystko tętni życiem. - Jest tu parę sklepów - powiedziała Jessie, pokazując w stronę wiejskiej drogi. - Kiedy byłam małą dziewczynką, pan Gaskill był właścicielem sklepiku, z którego korzystali moi rodzice. Pan Gaskill nadal prowadził sklepik, w którym można było dostać wszystko, od naparstków po tary do prania, dokładnie tak, jak mówiła Jessie, a nawet wiele więcej - wiadra owsa dla koni czy nowe sieci dla rybaków. - Ha - zawołał posiwiały mężczyzna, uśmiechając się na widok Jessie - czy to nie Jessie Warfield? Tak, to ty. Byłaś wtedy taką śliczną małą dziewczynką. U ojca wszystko w porządku? W sklepie pojawili się inni mieszkańcy Ocracoke i wkrótce Jessie otoczona została przez Burrusów, Jacksonów, Fulcherów i Styronów. Wszyscy wykrzykiwali z zachwytem, jaka już jest dorosła. Syn pana Gaskilla, Timmy, został wynajęty razem ze swoim wozem do przewiezienia ich dobytku do domu Olivera Warfielda. Dom znajdował się na brzegu Ocracoke od strony oceanu. Theodore Burns, młody człowiek w wieku Jessie, zapomniał języka w gębie na widok Duchessy i Maggie. Pomachał jedynie do Jessie, która zdążyła się już przebrać w spodnie, buty z cholewami oraz koszulę flanelową i skórzaną kamizelkę. Lecz i tak Jessie odniosła wrażenie, że najwięcej spojrzeń kierowano w stronę Spearsa. Wyglądał jak król prowadzący swoją świtę. Jego zachowanie było nienaganne, podobnie jak jego czarne wełniane spodnie i płaszcz. Miał do tego śnieżnobiały krawat. Wyglądał wspaniale. Jeden z mieszkańców Ocracoke zaczął mu się kłaniać, ale w ostatniej chwili się zorientował i splunął. - Wolałbym dostać konia - rzekł Marcus na widok tylnej części wozu, do której mieli wcisnąć się wszyscy razem. - Coś wymyślimy - odpowiedział Spears, gdy jego pan wspiął się na wóz i wziął Charlesa z rąk Sampsona. - Do domu mojego taty jest tylko kilometr - odezwała się Jessie, kiedy James zaciął batem łagodną szarą klacz, która prawie uginała się pod ciężarem wozu. - Po stronie otwartego oceanu. Chciał być trochę oddzielony od reszty mieszkańców. Mawiał, że to jego ucieczka od świata. - Gdy wyjechali poza osadę Ocracoke, wiejska droga znacznie się zwęziła. Niedawno musiał przejść sztorm, gdyż głębokie koleiny wypełnione były wodą. - Teraz czuję się tak, jakbym została przeniesiona do innego świata - stwierdziła Duchessa, głęboko wdychając słone powietrze i patrząc na mewy i rybołowy. - Co to jest, Jessie? - Co? A, to biały ibis. Widzisz jego czerwone nogi i głowę? Nie pozwoli nam podejść bliżej. Zaraz za tymi chaszczami z nadmorskiej trawy jest bagno. - Nigdy nie wyobrażałam sobie, że może istnieć takie miejsce, jak to - odezwała się Maggie i naciągnęła kapelusz mocniej na czoło. - Przy tutejszym ostrym słońcu i słonej wilgoci w powietrzu dama może bardzo szybko zniszczyć sobie cerę. James zatrzymał konie przed nadwyrężonym przez warunki atmosferyczne, szarym domem z desek, który wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażali sobie wszystkie domy na Ocracoke. Nad bramą widniał jakiś napis, którego nie dawało się odczytać. - Sprawia wrażenie opuszczonego - powiedziała Jessie, patrząc na pokrzywione, szare deski i chwasty wokół. Niektóre okna były powybijane. Na podwórku przed domem rósł skarłowaciały dąb.
- Państwo Potterowie mieli się opiekować domem. Dlaczego trawa jest taka wysoka? Czemu wszędzie wokół leżą porozrzucane deski? - spytała Jessie. - Kiedy doszłam do siebie po gorączce, tato nigdy nie chciał tu wrócić, ale Potterowie powinni byli zadbać o wszystko. Przez wszystkie te lata tato posyłał im pieniądze na naprawy i utrzymanie domu. - Wygląda na to - rzekł Marcus, osłaniając oczy przed ostrym, południowym słońcem - że Potterowie wynieśli się w inne strony z pieniędzmi twojego ojca. - Ale czemu nikt mi o tym nie powiedział? - zapytała bliska płaczu Jessie. - Dosyć tego roztrząsania - odezwał się Spears, ostrożnie stąpając po luźnych deskach, które odpadły z przewróconego zbiornika na wodę. - Powietrze doda nam zapału i potraktujemy ten dom jak wyzwanie. Jesteśmy dobrze przygotowani. Charles płakał, ale Anthony biegał wokoło, pragnąc wszystko dokładnie obejrzeć. Wygląd wnętrza domu sprawił, że Jessie się rozpłakała. - Było tu kiedyś tak przytulnie. A teraz? Wszystko się rozpada i śmierdzi pleśnią i innymi rzeczami, których nie chcę nawet identyfikować. Czemu żadne z nich nie powiedziało mi, co się stało? Na pewno wiedzieli, że Potterowie się wynieśli. Musieli wiedzieć. Czemu mi nie powiedzieli? - Wszystko jedno - rzekł Spears, klepiąc ją po ramieniu. - Bess jest gotowa zabrać się do pracy, podobnie jak my wszyscy. Nie martw się. Jutro będziemy prowadzić śledztwo. Znajdziemy sensowną odpowiedź. Ale teraz, Jessie, musisz odpocząć. Lecz Jessie nie była w stanie odpoczywać. Wszyscy podwinęli rękawy. Szorując i odkurzając tak się zmęczyli, że dopiero kolacja, składająca się z dostarczonej przez panią Gaskill świeżo upieczonej ryby, do której Badger dodał małe cebulki i słodkie wino, ziemniaki z masłem i pietruszką, zielony groszek z ogródka pani Gaskill i ciasto z bakaliami, poprawiła wszystkim humor. Wszyscy spożywali ją w jadalni, gdzie Potterowie zostawili długi stół, prawdopodobnie dlatego, że, jak zauważył Sampson, był za ciężki do wyniesienia. Nie było wystarczającej liczby krzeseł, ale nie miało to znaczenia. Brakowało też oczywiście łóżek, na szczęście Maggie i Bess pamiętały o zabraniu skrzyni pełnej koców i prześcieradeł. Ponieważ dom miał tylko cztery bardzo małe sypialnie, wszyscy byli ciasno stłoczeni, ale każdy jakoś sobie poradził, zaś wspaniałe jedzenie Badgera łagodziło wszelkie możliwe napięcia. Tej nocy Jessie kochała się z Jamesem, a potem znów przyśnił jej się tamten dzień, gdy Tom usiłował ją zgwałcić. Tym razem wszystko było niewyraźne, przerażenie zbladło, jakby się od niej odsunęło. Jednak James trzymał ją mocno w objęciach i głaskał po plecach, dopóki jej oddech się nie uspokoił. - Jutro - odezwała się w końcu. - Jutro rano pójdziemy na plażę i wykopiemy wszystkie pamiętniki pana Toma. I wtedy będziemy wiedzieli. - A wówczas skończą się te przeklęte koszmary senne - dodał James.
ROZDZIAŁ 31 Ostatnią z czternastu żon Czarnobrodego była „najczarowniejsza dwunastoletnia istotka”. Dzień był słoneczny i ciepły. Pospiesznie ubrali się i zjedli. Każdy chciał jak najszybciej znaleźć się na plaży i odkopać pamiętniki. Jessie ubrana była w spodnie - wydawało jej się, że są odrobinę bardziej obcisłe w talii, aniżeli jeszcze dzień wcześniej - stare buty, spłowiała koszulę i najbardziej zniszczony kapelusz, jaki James kiedykolwiek widział, a przecież w ostatnich sześciu latach widywał ją w niejednym zniszczonym kapeluszu. Pojechali wozem na plażę, odległą mniej więcej pół kilometra od domu Warfieldów. Anthony wydzierał się i krzyczał, aż jego ojciec uwięził go sobie pod pachą i zaczął głaskać po głowie. - Cicho bądź, ty mały poganinie. Twoja matka będzie nas obu bardzo chłodno traktować, jeśli się nie uspokoisz. A teraz, zanim się zapytasz, zgoda, kiedy dotrzemy na plażę, będziesz mógł pochodzić w wodzie. Tylko przedtem koniecznie podwiń nogawki spodni, a buty i skarpetki zostaw daleko poza zasięgiem fal. I nie wchodź głębiej niż po kolana. - Tak, paniczu Anthony - powiedział Spears swoim spokojnym, niskim głosem - pohamujesz swoje dzikie zapędy, dopóki nie przyjdzie na nie pora. A jeśli wejdziesz głębiej niż do kolan, będę bardzo niezadowolony. Zasugeruję nawet twemu ojcu, żeby... - Przysięgam, że nie wejdę głębiej, Spears. Naprawdę. - Jest tak samo przekonujący, jak pan, milordzie - zwrócił się Spears do hrabiego. - Anthony nie zbliży się do wody, dopóki nie znajdziemy pamiętników Jessie - rzekła Duchessa i kilka razy pogładziła synka po głowie. - Tutaj! - niespodziewanie krzyknęła Jessie. - Dokładnie tutaj. Zatrzymaj wóz, Sampsonie. Nie było już zrujnowanej chaty Starego Toma. Dawało się jeszcze rozpoznać pewnego rodzaju ganek, ale sam drewniany domek zapadł się. Nadmorskie trawy wyrastały wysoko z każdej szpary między przegniłymi deskami. Było oczywiste, że do ruiny chaty przyczyniły się sztormy. - Czy tutaj mieszkał Stary Tom? - głosem bez wyrazu zapytał Spears. - Czyżbyś spodziewał się Chase Park? - rzucił James i stuknął kamerdynera w ramię. Na skutek tego stuknięcia Spears odwrócił się powoli i spojrzał na Jamesa, jakby go widział pierwszy raz w życiu. Było to bowiem przyjacielskie szturchnięcie, niemające w sobie nic z relacji pan-sługa. James tylko się roześmiał i kiwnął głową. - Zdumiona jestem, że aż tyle przetrwało - powiedziała Jessie, kopiąc leżące dookoła deski. - Ale to nie ma znaczenia. - Nie ma żadnego - zgodził się James. - Cieszę się, że w ogóle coś zostało. Wybaczcie nam na chwilę. Chcielibyśmy się trochę rozejrzeć. Trzymając się za ręce podeszli do rozpadającej się budowli. Stał tam jeszcze tylko jeden fragment ściany. Piasek i przegniłe drewno zajmowały całą przestrzeń. Nie było żadnego bólu, żadnego strachu; całe przerażenie znikło dawno temu. Wszystko było spokojne, jak błękitne niebo nad ich głowami.
- Naprawdę nic nie zostało - stwierdziła Jessie, rozglądając się. - O, jakiś krab usiłuje uciec przed nami. - Chcesz teraz znaleźć te pamiętniki, Jessie? - Tak. Nie mamy tu nic do roboty, James, zupełnie nic. - Doskonale. Wszyscy stali, patrząc na wodę, potem odwracając się najpierw na północ, później na południe. Długie, falujące połacie nadmorskiej trawy, przytrzymującej piasek, były na przemian gęste bądź rzadkie. Jak okiem sięgnąć wszędzie rozciągały się pofałdowane wydmy. Fale uderzały o brzeg miarowo i łagodnie. Słońce nad głowami świeciło bardzo jasno, sprawiając, że woda błyszczała tysiącem odblasków. Mewy krążyły wokół nich w nadziei na resztki pożywienia, krzycząc i nurkując wśród fal. Powietrze było rześkie, ale nie czuło się chłodu. - Nie chciałabym zostać wrzucona do tej wody, pomimo słońca - powiedziała Maggie, splatając ramiona. - Gdzie, Jessie? - zapytał James, nagle poczuwszy pragnienie, aby ściągnąć buty i poczuć pod stopami gorący piasek. - Niech pomyślę - odparta i oddaliła się od nich w stronę wody, jakieś pięć metrów od chaty Starego Toma. - Pamiętam, że bardzo starannie owinęłam pamiętniki natłuszczonym kawałkiem skóry i zakopałam zawiniątko pod małym dębem. Działo się to jednak dziesięć lat temu, więc drzewko z pewnością znacznie urosło. Jeśli będę spoglądała prosto na front chaty pana Toma i przekręcę głowę o trzydzieści stopni w prawo, wtedy... Tam jest! To dąb. Boże, spójrzcie, jaki ma dziwaczny kształt. Ale nadal tu rośnie, dzięki Bogu. Jessie popędziła w stronę drzewa, a za nią, krzycząc głośniej niż ptaki krążące ponad nimi, pognał Anthony, który chwilowo zapomniał o brodzeniu w wodzie. Za łatwo wszystko poszło, pomyślał James. Zdecydowanie za łatwo. Istotnie drzewo wyglądało bardzo dziwacznie, mocno przechylone w stronę lądu przez silne wiatry od morza, z poskręcanym pniem, pełnym narośli, pęknięć i dziur. Zapewne było to najbrzydsze drzewo, jakie Jamesowi zdarzyło się widzieć. - Przynieś łopatę, Sampson - zawołał James i podążył za Jessie, która na czworakach kopała już w piasku rękami, a towarzyszący jej Anthony wyrzucał za siebie pełne garście piachu. Niebieski krab pospiesznie uciekał przed sypiącymi się ziarenkami. Rybołowy i brodźce zaczęły krążyć coraz niżej i bliżej, czując jedzenie. Mewy były bardziej śmiałe, niektóre podbiegły do Jessie prawie na wyciągnięcie ręki, ale uciekły spłoszone pełnym podniecenia okrzykiem Anthony’ego, którego palce natrafiły na korzenie drzewa. - Tato! - Uważaj, Anthony - odezwała się Jessie, cofając ręce. - Nie chcemy uśmiercić drzewa. Kop ostrożnie dookoła korzeni. Właśnie tak. Ale nic nie znaleźli. Kwadrans później wszyscy stali wokół skarłowaciałego dębu, który teraz wyglądał jak samotny zamek otoczony fosą. Jessie kręciła w zdumieniu głową. - Nie mogłam zakopać głębiej. Gdzie to jest? James otoczył rękami jej ramiona i przyciągnął ją do siebie. - Upłynęło dziesięć lat, Jessie. Wiele razy opowiadałaś mi, jak drastycznie może się zmienić
krajobraz w ciągu jednego dnia. Dziesięć lat to szmat czasu, przeszło tu wiele gwałtownych sztormów. - To przygnębiające - odezwała się Maggie, stojąc tam ze swoimi wspaniałymi rudymi włosami, błyszczącymi w świetle słonecznym, ze spódnicą wydymającą się na słonym wietrze. - Jessie, jeden z twoich loków schował ci się pod kołnierz. O tak, wyciągnij go, żeby opadał swobodnie. Znacznie lepiej. Anthony westchnął głęboko. - Miałem nadzieję, Jessie, że znajdziemy skarb. Czy sama, bez pamiętników, masz jakiś pomysł, gdzie Czarnobrody mógł go schować? - Niestety nie, przykro mi, ale nie mam. - Mój pierwszy skarb i nie znajdę go - powiedział Anthony, potrząsnął głową, usiadł na piasku i zaczął ściągać buty i skarpetki. Sampson zauważył: - Mówię ci, Jessie, to drzewo mogłoby królować w zaczarowanym lesie. Jest sękate, całe poskręcane, popatrz tylko na tę dziwną narośl. Nie wiedziałem, że drzewa mogą się tak wybrzuszać. Wygląda jak staruszka z wolem. Jessie zmarszczyła czoło, podeszła bliżej i przesunęła rękami po pokaźnym wybrzuszeniu pnia. - Słyszałam historie - zaczęła i oczy jej zabłysły - o tym, jak w czasie sztormu woda może rozerwać drzewo niemal po korzenie. Załóżmy, że coś zostało zakopane pod tymi korzeniami. Czemu więc ukryte zawiniątko nie miałoby zostać porwane przez wiatr i wodę i wbite w pień? A potem, w miarę wzrastania drzewa, mogłoby nadal być pchane do góry. - Chcesz powiedzieć - odezwał się James - że ta dziwaczna narośl w rzeczywistości jest skórzanym zawiniątkiem z pamiętnikami? Ze wrosły w drzewo? - Czemu nie? - odparta Jessie. - O Boże, musimy poświęcić drzewo. Jest potwornie brzydkie. - Przyniosę siekierę - wrzasnął Anthony biegnąc w stronę wozu, ze Spearsem depczącym mu po piętach. - O Boże - powiedziała Jessie. - Czuję się winna. Drzewo przełamało się na pół. Wtedy Anthony pisnął: - Zobacz, tato, tam jest dziura! James uśmiechnął się do Jessie. - To twoje dzienniki, twój skarb. Sprawdź, czy twoja teoria jest słuszna, Jessie. Z niezwykłą ostrożnością Jessie wsunęła rękę w głąb drzewa. Poczuła wypukłe guzy, ostre kanty, gąbczastą substancję, o której nawet nie chciała myśleć, a potem dotknęła materiału. Nasyconej tłuszczem skóry. Była w stanie jedynie patrzeć na Jamesa w milczeniu. - Nie mogę w to uwierzyć - wydusiła w końcu. - Ciągnę, ale nie daje się ruszyć. Jamesowi udało się wyciągnąć zbutwiałe zawiniątko z wnętrza pnia. Trzymał je w dłoni niczym cenny podarunek. Przesiąknięta oliwą skóra opadła. Wewnątrz znajdowało się pięć książek, w nie najlepszym stanie, ale też nie do końca zniszczonych. - O Boże - jęknął Anthony. - Jessie - spytał James. - Czy to są pamiętniki Czarnobrodego? - Tak. Te dwa napisał osobiście. Dwa następne są autorstwa Samuela Teacha, wnuka Czarnobrodego. To był ojciec pana Toma. A ten, który wygląda tak staro, jakby miał rozpaść się w rękach, napisała Valentine.
- Ależ to nie ma sensu, Jessie - odezwała się Duchessa, odgarniając z twarzy grube pasmo włosów. - Skoro wnuk miał pamiętniki dziadka, dlaczego miałby sam nie wykopać skarbu? I co z synem Czarnobrodego? Dlaczego nie dostał skarbu? - Być może dlatego - odpowiedział Marcus - że syn i wnuk nie byli wystarczająco sprytni, żeby rozszyfrować wskazówki Czarnobrodego. Badger dodał: - Gotów jestem się założyć, że syn i wnuk zostali powieszeni, zanim jeszcze rozpoczęli poszukiwania skarbu. Obaj wyglądają na nicponi. - Nie zapominajcie o Czerwonym Oku i panu Tomie, prawnuku Czarnobrodego. Było to bardzo trudne, jednak Anthony’emu udało się wysiedzieć w spokoju w czasie podróży wozem do domu Warfieldów. Wszyscy zebrali się w małym saloniku, a Jessie usiadła na wytartym dywanie, z zawiniątkiem ułożonym przed sobą na podłodze. Badger wniósł herbatę, przygotowaną przez Starą Bess. - No dobrze - zagaił Marcus. - Dlaczego na przykład syn i wnuk Czarnobrodego nie wykopali skarbu? O Boże, po prostu nie było żadnego skarbu, to jedyne sensowne wytłumaczenie. - Przerwał. Jessie gwałtownie kręciła głową. - Przypominam sobie teraz, jak Tom opowiadał, że syn Czarnobrodego nie dostał skarbu, gdyż został schwytany przez Anglików wkrótce po tym, jak znalazł pamiętniki ojca na strychu u swojej matki. Miał jedynie czas, aby przekazać je swojemu synowi, Samuelowi Teachowi, który był ojcem Starego Toma. Badger miał więc rację. Nie wiem, dlaczego Samuel Teach nie wydobył skarbu. Z pewnością się tego dowiemy po przeczytaniu jego pamiętników. - A Czerwone Oko? - zapytał James. - Co się z nim stało, Jessie? Chyba mi opowiadałaś, że wylądował w więzieniu? - Powiedziano mi, że nie wyjdzie z więzienia przez najbliższych dziewięćdziesiąt lat. Bardzo mi ulżyło. - Przypuśćmy - powiedział w zamyśleniu James, biorąc ją za rękę i gładząc kciukiem skórę jej dłoni - że jednak wyszedł. Przypuśćmy, że Czerwone Oko jest tym, który zabił Allena Belmonde, kiedy odkrył, iż Allen usiłował zamordować ciebie. Być może jest jednocześnie twoim wybawcą i twoim prześladowcą. Może polował na ciebie, ale miałaś szczęście i nigdy nie przy dybał cię samej. Potem zaś wyjechałaś do Anglii, a gdy wróciłaś do Baltimore, stale otaczał cię tłum ludzi. Jessie zadrżała. - James, nie chcę sobie przypominać tej nocy, kiedy pojawił się Czerwone Oko. Był taki rozgniewany, taki wściekły! Chciał mnie zabić, ale wiedział, że w tym momencie nie może, że najpierw muszę go zaprowadzić do miejsca, gdzie zakopałam pamiętniki. Miałam ogromne szczęście. - Jeśli podejrzenia Jamesa są słuszne - zauważył Marcus - oznacza to, że Czerwone Oko nadal może się gdzieś tu czaić. Możliwe, że domyślił się, czego szukamy, ruszył za nami i jest już na Ocracoke. - Będziemy bacznie się rozglądać - powiedział James. - Czy ktoś zabrał broń? Spears odparł: - Naturalnie. Nigdy nie podróżuję po obcej okolicy bez właściwego zabezpieczenia. Pamięta pan, milordzie, że w Paryżu, kiedy zachęcaliśmy pana do poślubienia Duchessy, miałem pistolet. O, to były czasy. - Spears odchrząknął. Jessie zaskoczył jego lekko zakłopotany wygląd. - Będę go miał w pogotowiu. Ale to nie wystarczy. Musimy się uzbroić. Czy możemy zaopatrzyć się w broń w wiosce,
Jessie? Oszołomiona skinęła głową, myśląc jednocześnie, że świat przekręcił się do góry nogami. Czerwone Oko zabił Allena Belmonde, bo wiedział, że Allen próbował ją zamordować? To chyba przesada. A poza tym, czemu Allen miałby chcieć ją zabić? Odezwała się w końcu: - Pan Styron ma wspaniały zbiór. Nawet jeśli nie sprzeda broni, na pewno coś nam pożyczy. - Świetnie - stwierdził James. - To załatwia sprawę zagrożenia ze strony Czerwonego Oka. - Tak - powiedziała Jessie, głęboko zaczerpując tchu. - Obejrzyjmy teraz pamiętniki. Najwyższy czas, nie sądzicie? Czy wszyscy są gotowi?
ROZDZIAŁ 32 - Ojej - powiedziała Jessie, kiedy znów przyszła jej kolej czytania pamiętnika. - To już ostatni zapis. Jest bardzo krótki i nie ma tu żadnej wzmianki o przeklętych Anglikach, braku rumu czy miejscu, w którym Czarnobrody ukrył skarb. Wygląda na to, że miał czternaście żon, a ostatnia to „najczarowniejsza dwunastoletnia istotka. Ma na imię Valentine, tak jak moja prababka. Dlatego ją wziąłem. Zobaczymy, czy nie jest za młoda, żeby dać mi dziecko. Lubię małe dranie. Sprawiają, że człowiek czuje się nieśmiertelny nawet wówczas, gdy igra z diabłami w piekle”. - Oszołomiona Jessie podniosła głowę i rozejrzała się. - Valentine nie należy do popularnych imion. To interesujące. Opowiadałam Jamesowi o innej Valentine, która mieszkała w osadzie sir Waltera Raleigha na wyspie Roanoke. To była osada, która zniknęła, po prostu ślad po niej zaginął gdzieś pomiędzy tysiąc pięćset osiemdziesiątym siódmym a tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym rokiem. Nikt nie wie, co się tam wydarzyło. Ale my się dowiemy. - Jessie uniosła pamiętnik Valentine. - On nam opowie, co się stało nie tylko z Valentine, ale także z pozostałymi kolonistami. - Położyła pamiętnik na kolanach. Wiecie, co mi przyszło do głowy? Myślę, że ostatnia żona Czarnobrodego, ta druga Valentine, naprawdę była prababką Starego Toma. To ma sens, prawda? - Zupełnie, jakby historia zatoczyła pełny krąg - powiedział Marcus. - Ci wszyscy pra, pra - odezwał się Badger - sprawiają, że człowiekowi mózg się może zagotować. W porządku, Jessie. Ta pierwsza Valentine z wyspy Roanoke była prababką Czarnobrodego. Druga Valentine była prababką Starego Toma, a Czarnobrody był jego pradziadkiem. - Właśnie. - Wszystko to pięknie - rzekł Marcus - ale ja też, podobnie jak Maggie, chciałbym wiedzieć, gdzie jest ten cholerny skarb. Czarnobrody w ogóle o nim nie wspomina, przeklęty łajdak. - Może dowiemy się czegoś więcej o tym, co się stało z żoną Czarnobrodego, biedną dwunastoletnią Valentine, kiedy przeczytamy pamiętnik wnuka Czarnobrodego - zauważył Spears. Pochylił się i poklepał Jessie po ramieniu. - Nie trać jeszcze nadziei. Anthony, stojąc w rozkroku, z rękami założonymi na piersiach, dorzucił: - Mamy trzy pamiętniki. Przeczytaliśmy tylko dzienniki Czarnobrodego. Myślę, że powinniśmy przeczytać pamiętniki jego wnuka. Może jego babka Valentine, żona Czarnobrodego, jeszcze żyła i coś mu powiedziała. Nie poddamy się, dopóki nie przeczytamy ostatniego słowa we wszystkich pamiętnikach. - Masz rację, Anthony - rzekł James, ale nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. - Z tego pirata był naprawdę sprytny łotr - powoli powiedział Badger, kręcąc posiwiałą głową. Wydaje mi się, że dla podreperowania moich zdolności umysłowych upiekę na śniadanie rybę, którą Gypsom złowi! dziś rano w porcie. Waży co najmniej sześć kilogramów. Tak, upiekę rybę, a do niej będziemy mieli ten smaczny zielony groszek, który Bess przyniosła od pani Fulcher. Ta miła kobieta uparła się, żeby Bess spróbowała jej jabłecznika. Bess wróciła do domu śmiejąc się jak pomylona. Badger przeniósł się do zrujnowanej kuchni Warfieldów, tak starej i zniszczonej, że Jessie nie miała pojęcia, w jaki sposób udają mu się tam tak wspaniałe posiłki. ***
Tego wieczoru po kolacji wszyscy, łącznie z Bess i Gypsomem, zebrali się w saloniku. - Dlaczego nie? - powiedział Marcus. - Są częścią tego wszystkiego, tak samo jak my. Głos zabrał James. - Tego wieczoru będziemy czytać dwa pamiętniki, napisane przez wnuka Czarnobrodego, Samuela Teacha. Maggie, ty i Anthony zaczniecie. Dzienniki Valentine na razie odłożymy i zachowamy na później. Anthony, Sampson i Maggie stanowili drużynę. Nagle, w zupełnej ciszy, rozległ się okrzyk Anthony’ego. Maggie dała mu sójkę w bok i roześmiała się. - Zaczynaj, Anthony, przeczytaj na głos, co znaleźliśmy. - Posłuchaj, tato - powiedział Anthony, ostrożnie biorąc książkę z rąk Maggie. - Dziadek Starego Toma, Samuel Teach, pisze: Myślę, że moja babka Valentine jest stuknięta, biedna staruszka. Dzisiaj w kółko opowiadała o złotym naszyjniku, który dał jej najdroższy mąż - Edward Teach był tym piratem Czarnobrodym. - Anthony ciągnął dalej swoim wystudiowanym głosem: - Potem Samuel stwierdza, że spisuje dokładnie słowa babki, bo kto wie, co się może okazać. Wyszedł w noc, sztormową noc, kiedy fale uderzały o ciemne skały koło przesmyku, deszcz siekł poskręcane drzewa. Zostawił mnie z trzema swoimi ludźmi w małym zamku zbudowanym z kamienia, gdzie było tak zimno i mokro nawet w najcieplejsze dni, że czasami przymierzałam się, żeby mu coś powiedzieć na ten temat. Oczywiście nigdy tego nie zrobiłam. A, tamta noc. Tak, powiedziałam mu, żeby przysłał kogoś, gdyby czegoś potrzebował, ale kazał mi tylko podgrzać trochę rumu, byle nie za mocno, tak jak lubił. Kiedy wrócił, wyglądał strasznie, czarną brodę miał zmierzwioną i mokrą, przemoczone ubranie zaczęło parować, gdy podszedł do ognia, wysokie buty z czarnej skóry były rozmiękłe i całe pokryte ciemnym błotem. Dałam mu rum. Wypił wszystko do dna i uśmiechnął się do mnie. Potem wyciągnął spod koszuli potężny złoty łańcuch. Roześmiał się w przerażający sposób i raz, drugi, trzeci okręcił wokół mojej szyi. Łańcuch ważył niemal tyle, co ja. To dobrze, pomyślałam i dałam mu więcej rumu, bo nie jestem głupia. Wypił wszystko jednym haustem, beknął, stwierdził, że niedługo będzie ział ogniem i wyciągnął zza pazuchy następny naszyjnik. Ten z kolei był z kolorowych kamieni - białe były tak przejrzyste, że wyglądały jak kryształki lodu, czerwone miały głęboki, tajemniczy połysk, zaś niebieskim błękitu mogło pozazdrościć pogodne, letnie niebo. Były tam nawet zielone kamienie, ale nie tak błyszczące jak pozostałe. Poklepując mnie po twarzy dużą, stwardniałą, brudną dłonią powiedział, że oba naszyjniki znalazł przypadkiem w ładnej szkatułce, unoszącej się na wodzie koło tonącego statku. ...Bardzo poważnie skinęłam głową, ani przez chwilę mu nie wierząc. Był tak samo zły, jak trupia czaszka na fladze, którą wywieszali na »Revenge«. Nie jestem głupia. Zawsze wiedziałam, że ma gdzieś ukryty skarb i teraz miałam na to dowód. Był na Ocracoke. Nie było go w zamku tylko przez trzy kwadranse, miałam szczęście, że to zauważyłam. Buty miał pokryte błotem. Pragnę tego skarbu. Zasługuję na niego. Mój ojciec sprzedał mnie łajdakowi. Tak, zasługuję na skarb. ... Tamtej nocy skończyłam dwanaście lat. Ale potem, niespełna miesiąc później, ten bezlitosny diabeł dał się postrzelić i zranić nożem więcej razy niż normalny człowiek, a tamten angielski porucznik obciął mu głowę, przywiązał ją do bukszprytu i odpłynął. Zostawił mnie w ciąży z twoim ojcem. Twój ojciec był nicponiem od małego. Obiecałam sobie, że nigdy mu nie powiem o naszyjnikach. Zostawił mnie, a potem wrócił po łatach, przywożąc mi ciebie, Samuelu. Sprzedawałam naszyjniki po kawałku i dobrze mi się żyło, a kiedy twój ojciec zaczął mnie w kółko wypytywać, jak było mnie stać na taki ładny dom i na służbę, powiedziałam mu, że byłam dziwką.
Łatwo w to uwierzył, bydlak. Samuelu, skarb istnieje. Nie jesteś głupi. Chcę być bogata przed śmiercią. Znajdź ten skarb, Samuelu”. - Samuel pisze - powiedziała Maggie - że babka była pomylona, chociaż sam widział niektóre niezwykłe kamienie. Wierzy w istnienie naszyjników, ale nie uważa, że są częścią ukrytego skarbu Czarnobrodego. Twierdzi, że babka była stara i miała przegniły umysł. Ale pragnie pozostałych kamieni. Znajdzie je po jej śmierci. Utrzymuje, że nie może jej porzucić, że winien jest jej to, bo go przygarnęła, dobrze traktowała, bo mieli dwóch służących i nauczyciela dla niego. - Dzięki kamieniom z naszyjnika - spokojnie skomentowała Duchessa. - Co za czarujący typ - rzeki James. - Samuel był ojcem Starego Toma - odezwała się Jessie. - Stary Tom też był czarujący, James. Wzdrygnęła się na ostre, wyraźne wspomnienie owego dnia. James przyciągnął ja do siebie i pocałował w ucho. Anthony podniósł głowę; jego ciemne, niebieskie oczy błyszczały. Wyglądał, jakby za chwilę miał podskoczyć do sufitu. - Wiemy, że skarb istnieje. Wiemy. - Żona Czarnobrodego - wolno powiedziała Jessie. - Dwunastoletnia Valentine. Dał jej dwa naszyjniki ze swojego skarbu. Skarb ukryty był trzy kwadranse drogi od zamku, pewnie nawet mniej, bo musiał mieć czas, żeby go wykopać. - Gdzie jest ten przeklęty zamek? - zapytał Sampson, pomagając Badgerowi w nalewaniu wszystkim herbaty. Były nawet ciasteczka cytrynowe. - Już dawno go nie ma - odparła Jessie. - Kiedy byłam dzieckiem, buszowaliśmy w ruinach, już wtedy była to kupa kamieni. Wiele osób twierdziło, że nigdy nie było żadnego zamku. Kto wie? Nawet jeśli był, w minionych dziesięcioleciach mieszkańcy Ocracoke wszystko wykorzystali. Ale wiem, gdzie podobno stał. Tylko co to oznacza? Trzy kwadranse? W którą stronę? James zamknął oczy, odchrząknął i rzekł: - Tamtej nocy padało. Miał zabłocone buty. Sprawdzimy każdy kierunek z miejsca, gdzie kiedyś stał zamek. - Tak - dodał Marcus. - W większości przypadków po czterdziestu pięciu minutach wylądujemy w wodzie. Możliwe jest więc, że uda nam się coś odkryć. - Sądzę, że powinniśmy dalej czytać - odezwała się Maggie, przyglądając się ostatniemu cytrynowemu ciasteczku i z żalem potrząsając głową. - Jeśli nie znajdziemy nic więcej, spróbujemy pójść tym zamkowym tropem. - Mieszkańcy wioski pomyślą, że zwariowaliśmy - powiedział James i uśmiechnął się do żony. Czy możecie sobie wyobrazić, jat rozchodzimy się we wszystkich kierunkach od kupy kamieni? W starym domu panowała cisza. Żadnego skrzypienia desek, bo wszyscy spali już w swoich łóżkach - taką przynajmniej nadzieję miał James, wiedział bowiem, że nawet najcichszy dźwięk, wydany przez niego czy Jessie, dotrze do najodleglejszego kąta każdego pokoju. Jessie leżała na plecach, bawełniana koszula okrywała ją szczelnie, z wyjątkiem palców u stóp. Satynowe wstążki związane były tuż pod brodą. Nie mógł się doczekać, kiedy je rozwiąże. Mówiła spokojnie: - Marcus ma rację. Trzy kwadranse marszu w większości kierunków skończą się w oceanie albo Cieśninie Pamlico. Oparł się na łokciu.
- Mamy księżycową noc. - Co? O tak, James. Widzę ten psotny błysk w twoich oczach. - To nie psoty. To pożądanie. Uniosła palce, aby pogładzić go po policzku. - Nie wiem, czemu ci nie mówiłam, że cię kocham, ale zrobię to teraz. Kocham cię, James. Zawsze cię kochałam, a przynajmniej odkąd skończyłam czternaście lat. Poczuł panikę, kompletną panikę. Miłość? Pewnie, że ją lubił, cieszył się jej ciałem. Sprawiała, że się śmiał. Bardzo mu na niej zależało. Ale miłość? Jej uśmiech nie stopniał, ale w świetle księżyca, sączącym się przez okno, dostrzegł smutek w jej oczach. - Nieważne - powiedziała, ale wiedział, że to ma znaczenie. - Mam więcej miłości, niż potrzebuję. Będziesz kochał nasze dziecko, prawda, James? Pomimo tego, że to także moje dziecko? - Nie bądź głuptasem, Jessie. Zależy mi na tobie. Jesteś moją żoną. Chodzi tylko o to, że... - Wiem. Nie zapominaj tylko, że oboje kochamy konie, dobrze? Nie wiem, czy kocham dzieci, czy nie, ale czyż nie muszę kochać swojego dziecka? - Będziesz wspaniałą matką. Nie ma co do tego wątpliwości. - A ty, James? - Obiecuję, że będę najlepszym z ojców. Ale teraz, Jessie, jestem przekonany, że wszyscy w tym przeklętym domu już śpią. Jeśli obiecasz, że nie będziesz krzyczała, będę się z tobą kochał. Delikatnie dotknął jej piersi. - Bolą cię? - Tak, ale ty zawsze jesteś taki delikatny. - Przymknęła oczy, kiedy jego palce powoli przesunęły się po jej piersiach pod bawełnianą koszulą nocną. Odezwała się głosem zaspanym i zainteresowanym zarazem: - Nie sądzę, żeby Marcus czy Duchessa spali. Szkoda, że nie widziałeś tych spojrzeń, które jej rzucał w saloniku. - Marcus nie ma szczęścia. Nie pamiętasz? W ich pokoju śpi Anthony. - Otwartą dłonią przeciągnął po jej brzuchu. Poczuł, że jest lekko powiększony. Nosiła w sobie jego dziecko. - Nie. Anthony jest z Badgerem i Spearsem. Charles śpi z Maggie i Sampsonem. James roześmiał się głośno i szybko zatkał sobie usta rogiem prześcieradła. Kiedy odzyskał oddech, powiedział: - Mając taką żonę, jak Duchessa, Marcus nie może zostawić jej w spokoju nawet na jeden dzień, a co dopiero mówić o dwóch dniach. - Chciałabym być taka piękna jak ona, James, ale nie jestem. Przepraszam. Jestem tylko sobą. - Prowokujesz komplementy, Jessie? Jeśli tak, to nie robisz tego dobrze. Twoje słowa zabrzmiały żałośnie. Ale teraz bądź już cicho. - Pochylił się i pocałował czubek jej nosa. Miała otwarte oczy, którymi zrobiła zeza, gdy się nad nią nachylił. Znów wybuchnął śmiechem i tym razem nie przestał. Igrali ze sobą, łaskocząc się, obdarzając pocałunkami, które lądowały w najdziwniejszych miejscach, cieszyli się sobą, dopóki nagle dłoń Jessie nie zamknęła się wokół niego. Zapomniał wtedy o śmiechu, zapomniał o wszystkim, nawet o skarbie Czarnobrodego, ba, nawet o tym, jak się nazywa, poza pieszczącą go gorącą ręką. Kiedy wszedł w nią, głęboko i mocno, westchnęła, wygięła się ku niemu i szepnęła: - Jesteś wspaniały, James. Był stracony. Minęło przynajmniej pięć minut, zanim udało mu się wyrzucić z siebie:
- Jessie, omal mnie nie zabiłaś. - Jeśli będziesz dla mnie miły - odszepnęła, całując jego spocone ramię - postaram się zabić cię jeszcze raz. Jęknął, czując że energia powraca mu w szybkim tempie. Później odezwał się do niej: - Mówiłaś, że mnie kochasz, odkąd skończyłaś czternaście lat. Jessie, zawsze ze mną walczyłaś, stale ze mną rywalizowałaś, obrażałaś mnie, a nawet biłaś mnie w czasie wyścigów, kiedy tylko mogłaś. To z pewnością nie jest miłość. - Przypuszczam, że był to mój godowy zew - odparła, ugryzła go w ramię i zachichotała. - Nie wiedziałam, co innego mogę zrobić. Uważałeś mnie za nieznośną smarkulę, obrzucałeś mnie pełnymi wyrozumiałości spojrzeniami, które mówiły zarazem, że gdybyś chciał, mógłbyś mnie trzepnąć. Nie mogłam tego znieść. Musiałam robić coś, żeby zmusić cię do reakcji, więc robiłam wszystko, żeby wyprowadzić cię z równowagi. - Wyprowadziłaś mnie z równowagi tyle razy, że aż zliczyć trudno. - Zaczął się śmiać. - Jednak najlepszą rzeczą było, kiedy spadłaś z sufitu w stajni twojego ojca i wylądowałaś w korycie z sianem, a całą twarz miałaś w rozgniecionych ogórkach. Było to zaledwie trzy miesiące przed naszym ślubem. - Nie zamierzałam spadać - powiedziała i zdzieliła go pięścią w żołądek, po czym schyliła głowę i pocałowała miejsce, gdzie go uderzyła. - Pomyśl lepiej, co robisz, Jessie. - Jęknął. Wyszeptała prosto w napięte muskuły: - Och, zawsze wiem, co robię, kiedy się z tobą kocham, James. - Miała miękkie dłonie, gorące usta. - Nie zamierzam tego znowu robić, Jessie. Postarała się, żeby nie dotrzymał słowa. Tej nocy nie nawiedziły jej żadne koszmary. Następnego ranka James skomentował to: - Wiedziałem, że jeśli zobaczysz to miejsce oczami dorosłego człowieka, wówczas cała groza się rozwieje. I miałem rację. - Obdarzył ją głupawym uśmiechem, cmoknął w nos i odszedł, gwiżdżąc jedną z piosenek Duchessy. - Trzeba przyznać - powiedziała do pustych ścian sypialni - że miał rację.
ROZDZIAŁ 33 Był pierwszym człowiekiem, który odważył się zjeść ostrygę. - Jonathan Swift Następnego dnia rano przy śniadaniu Jessie, na podstawie wyrazu twarzy Duchessy, uznała, że również dla angielskiej gałęzi rodu Wyndhamów była to udana noc. Jednak później wszyscy popadli w głęboką depresję. Jeszcze raz przeczytali dwa zeszyty zapisków Samuela Teacha, od początku do końca. - Nic - rzekł Marcus. - Do diabła, nic więcej, chyba tylko to, ze zanudził mnie na śmierć. - Niech go diabli wezmą - zawtórowała mu Jessie. - Nie powiedział nic nowego o skarbie. Czyżby nawet nie próbował go odszukać? - Najwyraźniej - odezwała się Duchessa, westchnęła i poklepała Charlesa po pleckach. Chłopczyk posłusznie beknął, ona zaś powiedziała mu, że jest wspaniałym mężczyzną. - Pozostaje nam więc tylko zamek - stwierdził James. - Trudna sprawa. Rzekłbym, że granicząca z niemożliwością. Nawet Anthony był załamany. - Zapomnijmy o tym wszystkim na moment. Chodźmy nad ocean - zaproponował Badger, więc poszli. Dzień był piękny, ale dość chłodny, co jednak nie przeszkodziło Anthony’emu w rzuceniu się dzikim pędem ku wodzie, w krzykach, kiedy dopadła go fala i w zamoczeniu się do kolan. Duchessa zasiadła pod samotnym dębem, który dostarczał osłony przed palącym słońcem. Badger przyniósł lemoniadę i pyszne ciasteczka z makiem. Nikt nie wiedział, jak je przygotował, zważywszy że w ciągu dnia nie było na to czasu, a przecież z pewnością w nocy spał. Panowie podwinęli nogawki spodni po kolana i bawili się beztrosko jak Anthony, radośnie rzucając do siebie kamyki, biegając, skacząc i przewracając się od czasu do czasu. - To niesprawiedliwe - rzekła Jessie. - Właśnie tak się zachowywałam, kiedy byłam mała. A teraz boję się nawet podskoczyć, ze względu na dziecko. - Mężczyźni zawsze pozostają chłopcami - zauważyła Maggie. - Owszem, ale mają z tego przyjemność. Czy nie chciałabyś wrzeszczeć i ganiać dookoła, polując na fale, szukając krabów, przewracać się nawzajem na piasek, i różne takie rzeczy? Maggie zadrżała i, nie trudząc się odpowiedzią, poprawiła lok, swobodnie powiewający na ostrym, nadmorskim wietrze. Duchessa roześmiała się. - To na nic, Jessie - powiedziała. - Chyba mam ochotę przejść się brzegiem morza. Jest tu niebywale pięknie, tak odmiennie niż w Anglii, gdzie mieszkamy. - Podniosła Charlesa, który właśnie obudził się i ziewnął, i zaczęła do niego zagadywać, opowiadając mu, jaki już z niego duży chłopczyk. Potem położyła go na kocu i obserwowała, jak gramoli się z niego na piasek. - O Boże - zawołała i rzuciła się w pościg. - Powinnam była wiedzieć, że gdy tylko się obudzi, zapewni mi wszelką możliwą gimnastykę. - Moj drogi Sampson ma pomysł - nagle oświadczyła Maggie, aby zaraz machnięciem ręki
usiłować zbyć te słowa. - O co chodzi, Maggie? - zadała pytanie Jessie. - Jaki pomysł ma Sampson? - Prosił, żebym nic nie mówiła, bo chce się jeszcze zastanowić. Wydaje mi się jednak, że jest bardzo sprytny. Uważa mianowicie, że klucz do znalezienia skarbu tkwi gdzieś w dzienniku pierwszej Valentine, tym, do którego nawet nie zajrzeliśmy. - Jak to możliwe? - spytała Duchessa, gdy tylko udało jej się wyłowić Charlesa z piasku. Przecież pierwsza Valentine była prababką Czarnobrodego. - Mogła dostarczyć Czarnobrodemu pomysłu, gdzie ukryć łupy - stwierdziła Maggie. - Tak właśnie sądzi Sampson. Naturalnie nie wiedziała, że w odległej przyszłości będzie jakiś ukryty skarb, ale po prostu mogła napomknąć o jakimś doskonałym miejscu do zakopania łupów. Wspominałaś przecież Jessie, że pierwsza Valentine była mieszkanką osady na Roanoke i że koloniści wyprowadzili się z miejscowymi Indianami, prawda? Może owi Indianie zamieszkali tutaj. Kto wie? - Tak - wolno powiedziała Jessie, obserwując Charlesa. - Valentine mogła więc być w tych okolicach. Tak, to bardzo prawdopodobne. - Jessie zerwała się na równe nogi. Niewidzącym wzrokiem spojrzała w dół na Maggie i Duchessę. - Tak, to nawet więcej niż prawdopodobne. Pędem ruszyła w stronę plaży, gdzie mężczyźni obrzucali się bryłami piasku, śmiejąc się i na całe gardło śpiewając jedną z piosenek Duchessy. - Sampson - krzyknęła - jest rewelacyjny! Chodźcie tu wszyscy, czeka nas robota do wykonania i skarb do znalezienia! Ponieważ był to pomysł Sampsona, jemu przypadł honor odcyfrowywania wyblakłych, delikatnych jak nić pajęcza, szesnastowiecznych zapisków Valentine. Długo czytał w milczeniu. Wreszcie uniósł głowę, uśmiechnął się i zaczął czytać na głos. - Jesteśmy z Indianami już od przeszło miesiąca. Bez nich byśmy nie przeżyli. Nie było już jedzenia i wielu z nas chorowało. Indianie pomogli nam spakować wszystko i zabrali nas do swojej wioski. Leczyli naszych chorych ziołami i wywarami. ...Manatoa jest moim przyjacielem. Dzisiaj zabrał mnie na ryby nad ten niewielki przesmyk, znajdujący się przy końcu łańcucha wysepek. Kiedy już złowił więcej ryb, niż mogła unieść jego łódeczka, wpłynął do wąskiego kanału, po którego obu brzegach rosły grube topole. Znajdowało się tam również wzniesienie, widoczne ponad koronami drzew. Potem kanał łączył się ze znacznie większym przesmykiem. Powiedział, że teraz zwróceni jesteśmy ku lądowi stałemu, a nie ku oceanowi. Powiedział, że jeszcze dwadzieścia lat temu tego wąskiego kanału w ogóle nie było. Powiedział, że wszystko tu stałe się zmienia. - Sądzisz, że to była Dziura Teacha? - spytała Duchessa. - Bardzo możliwe - rzekła Jessie. - Mówiono mi, że dawno temu było tu zupełnie inaczej niż teraz. Dzisiaj pozostało niewiele topoli, a po tamtym wzniesieniu nie został nawet ślad. - ...Manatoa powiedział mi, że piaskowa wydma może zniknąć w czasie jednej nocy. Powiedział, że sztormy mogą przebić nowy kanał przez całą wyspę albo całkowicie zatkać już istniejący. Powiedział, że sztorm potrafi zmieść całą kępę topoli, powyrywać ich korzenie i wepchnąć drzewa do oceanu. Powiedział, że nigdy nie chowa niczego w ziemi. To nigdy nie przetrwa. Powiedział, żebym zawsze o tym pamiętała. ... Manatoa pokazał mi dziś jedno z licznych bagien i powiedział, żebym nigdy tam nie brodziła i nie zanurzała ręki w brudnej wodzie, nawet podczas przypływu. Powiedział, że tuż pod
powierzchnią wody roi się od węży, które mnie ukąszą, a wtedy umrę. Opowiedział mi o tym piekielnym bagnie. Pewnego dnia jeden z mieszkańców przybiegł do wioski i krzyknął, że bagno jest suche. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Inne bagna bywały suche albo prawie suche w czasie odpływu, ale nie to grzęzawisko. Wszyscy byli przekonani, że musi tam być jakieś podziemne źródło, zasilające bagno, ale nikt tego naprawdę nie wiedział. Manatoa powiedział mi, że poszli oglądać to zjawisko. Wszędzie pełno było węży wijących się w czarnym błocie, krabów i potwornie śmierdzących warstw oślizgłych morskich wodorostów. Wszyscy uważali to za cud lub za zrządzenie losu. Nikt nie był pewien. Jeden z przyjaciół Manatoi zszedł w to czarne błoto i odkrył, że dno pokrywały ogromne głazy, ledwie wystające ponad powierzchnię mazi. Wszystkie były okrągłe. Poczuł przerażenie, do którego przyznał się tylko mnie. Bał się powiedzieć innym. Mogli przecież go odtrącić, karząc za głupotę, jeśli uznaliby całe wydarzenie za sprawkę złych mocy. Swoim zachowaniem mógłby wtedy ściągnąć przekleństwo na wszystkich. Manatoa powiedział im, że tamte głazy były twarde i duże i nie poruszyłby ich żaden sztorm. Powiedział, że były na dnie tego błota od bardzo dawna. Skoro nie znikły do tej pory, pewnie nie znikną nigdy. Powiedział, że te kamienie to jedyna rzecz na wyspach, w której przetrwanie gotów jest uwierzyć. - Co to za głazy? - zapytał James. Głos zabrała Jessie. - Kamienie, które pozostały z zamku Czarnobrodego, są wapienne, wydobyte w kamieniołomach koło Charlestonu. Przypominam sobie, że słyszałam, jak pan Gaskill opowiadał o tym panu Burrusowi. O kamieniach z bagna nic nie wiem. Okrągłe? Dziwne. - Wcale nie - odezwał się Marcus, otrzepując rękaw i uśmiechając się. Potem wstał i szeroko rozłożył ramiona. - Kamienie balastowe, Jessie. To są kamienie balastowe. - Dokładnie takie, jak te, na których siedział Czarnobrody i jego ludzie, podczas gdy w ładowni paliła się siarka - powiedział Badger. - Dobry Boże. - Valentine podsunęła swojemu prawnukowi, Czarnobrodemu, pomysł ukrycia łupów bez ryzyka utraty ich w wędrujących piaskach - rzekł Sampson. - Boże, to po prostu wspaniałe. - To był twój pomysł, mój drogi - oświadczyła z uczuciem Maggie. Ujęła jego dłoń. - Jesteś cudowny. Anthony sprawiał wrażenie zdegustowanego. Charles pocierał paluszkiem swój nowy ząbek. - Jessie, gdzie są te błota? - zapytał James. Zmierzchało. Trójka zwiadowców - James, Jessie i Badger - stała nad bagnem. Ostatnia rzecz, jakiej pragnęli, to pytania mieszkańców Ocracoke na temat ich poczynań. Bagno znajdowało się niespełna kilometr od wioski, po tej stronie wyspy, która była bliżej stałego lądu. Patrzyli na ciemną, brudną wodę, na której widok Jessie zadrżała. - Wygląda piekielnie - odezwała się. - Niewątpliwie śmierdzi - zgodził się Badger i skinął głową. Przykucnął i wbił wzrok w nieruchomą powierzchnię bagna. Nagle woda zafalowała i nad taflę wychynęła głowa jadowitego węża. Badger odskoczył gwałtownie do tyłu. - W jaki sposób Czarnobrody mógł wydobyć dwa naszyjniki dla Valentine, kiedy poziom wody był taki wysoki? - spytała Jessie. - Przecież chyba nie wsadził po prostu rąk do wody? - Nie - odrzekł James. - Musiał czegoś użyć, może jakiegoś długiego kija z czymś w rodzaju czerpaka na końcu. Lub czegoś podobnego. - Wygląda na to - oświadczył Badger - że wnioski Sampsona są słuszne. Sampson uważa też, że skarb musi się znajdować wewnątrz czegoś metalowego, żeby paskudna, bagienna woda nie
dostawała się do środka. I że ta metalowa szkatuła jest przymocowana solidnym łańcuchem do kamieni balastowych. - Tak - powiedział James - dokładnie to samo sądzimy z Jessie. Musimy tu wrócić w czasie odpływu. Wcześniej trzeba zdobyć wystarczająco mocny i długi kij, który będzie się nadawał do naszych celów. Kiedy natkniemy się na metalową skrzynkę, musimy ją wyciągnąć za pomocą kija, nie łamiąc go. - To dopiero początek - odezwała się Jessie, kiedy przytulając się do boku Jamesa wracała do domu Warfieldów. - Jakie to podniecające. - Prawie tak bardzo, jak fakt, że nosisz moje dziecko - oświadczył James. Spojrzał na skoszoną łąkę i otwarte zapraszająco drzwi frontowe domu. - Chyba twój ojciec miałby ochotę odwiedzić to miejsce. Tu jest pięknie, zupełnie inaczej niż wszędzie tam, gdzie bywałem. - A jaka to przyjemność przejechać się konno po plaży - powiedziała. - Może teraz, razem z tobą, to będzie nawet więcej niż przyjemność. - Mam nadzieję. Musimy spróbować, zanim będziesz za gruba, żeby usiąść za mną i złapać mnie w pasie. Nie chcę, żebyś spadła z konia. Roześmiała się, stuknęła go w ramię i oboje weszli do domu, przepojonego zapachem ostryg duszonych przez Badgera w winie, z rozmarynem i cebulą. - Mam nadzieję, że on wie, co robi - zauważył James. - Ostrygi! Takie oślizgłe paskudztwa. Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach dobrowolnie weźmie coś takiego do ust? Wszyscy wzięli. Na Jessie i Spearsie zjedzenie ich nie zrobiło wrażenia, za to Marcus i James ożywili się dopiero wtedy, gdy je przełknęli. Większość biesiadników uznała, że ostrygi wcale nie są złe. - Tak długo - oznajmił Spears - jak długo ich przyrządzaniem zajmuje się Badger. Następnego dnia rano Jessie obudziła się pełna energii. Spotkała Badgera, który wychodził z kuchni i klął pod nosem. - Co się stało? - Złamałem moją specjalną drewnianą łyżkę. Wybieram się do sklepu pana Gaskilla, żeby zobaczyć, czy nie ma tam czegoś, co mógłbym wykorzystać. - Ja pójdę. Wiem, że chciałeś z innymi zająć się przygotowywaniem kija do wyławiania skarbu. Badger skinął głową z wyraźnym roztargnieniem i udał się do małego, zarośniętego ogródka za domem, gdzie zebrali się wszyscy mężczyźni. W rękach mieli mnóstwo narzędzi, a w głowach pełno pomysłów, jeden lepszy od drugiego. Jessie usłyszała głos Marcusa: - Psiakrew, Spears, masz chyba watę zamiast mózgu. Grabie nie są wystarczająco mocne. Złamią się. - Dlaczego nie możecie pójść obaj nad bagno, wetknąć drąg do środka i sprawdzić, jak długi musi być, aby dostać nim do kamieni balastowych? - zawołała Jessie. - Spodziewam się, że będziecie chcieli przygotować dwa kije, żeby mieć większe pole manewru. Usłyszała gorączkowe szepty. Z uśmiechem potrząsnęła głową, uradowana jak dziecko. - Ach, ci mężczyźni - z uczuciem powiedziała Maggie, podchodząc do Jessie i kręcąc głową. - To była rozsądna sugestia, ale skoro żadnemu z najmądrzejszych mistrzów nie przyszło to do głowy, więc coś musi być z nią nie tak. - Chyba pójdą - rzekła Jessie. - Jest pięćdziesiąt procent szansy, że tak - odparła Maggie. - Twoje pukle trochę się przesunęły,
Jessie. Nie ruszaj się. Musisz pamiętać, żeby po pieszczotach Jamesa zawsze doprowadzić się do porządku. Jest bardzo wylewny, prawda? To miłe. Dziesięć minut później Jessie zaopatrzona w parasolkę od słońca, gdyż zanosiło się na gorący dzień, wyruszyła w stronę odległej o niespełna kilometr wioski. Nuciła pod nosem, wiedząc, że, tak czy inaczej, wkrótce dowiedzą się, czy Czarnobrody ukrył jakiś skarb w bagnie. Miała ogromną nadzieję, że tak. Śpiewała sobie jedną z piosenek Duchessy o kłopotach w królewskiej marynarce, o jedzeniu fasoli i o szkorbucie, na który cierpieli marynarze. Marcus wspominał, że piosenka śpiewana była wszędzie, a ministerstwo spraw zagranicznych nienawidziło jej. Byli zmuszeni do zaopatrzenia okrętów w cytryny, a to kosztowało mnóstwo pieniędzy. Pojawienie się na ścieżce Comptona Fieldinga, właściciela księgarni w Baltimore, całkowicie ją zaskoczyło. - Pan Fielding! Co za niespodzianka! Co pan porabia na Ocracoke? Uśmiechnął się i podał jej ramię. - Rozkoszuję się zasłużonym tygodniem wakacji - powiedział. - Czy mogę ci towarzyszyć do wioski, Jessie? Właśnie szedłem, żeby spotkać się z tobą i Jamesem. I oto pojawiłaś się na mojej drodze. Wzięła go pod ramię i obdarzyła uśmiechem. - Jesteś bardzo szczęśliwa z Jamesem - powiedział zamyślony, jak człowiek, który ma dwa rachunki do uregulowania, a pieniędzy starcza mu tylko na zapłacenie jednego. - Bardzo mnie to zaskoczyło. Zawsze walczyliście ze sobą. Bawiło mnie to. W gruncie rzeczy - ciągnął, obserwując królewskiego rybołowa, krążącego nad ich głowami - przez pewien czas byłem przekonany, że jesteś jedną z tych dziwnych kobiet, wysławianych przez grecką poetkę, Safonę. - Kim była Safona? Chyba nie napisała żadnego pamiętnika, bo inaczej podsunąłby mi go pan. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek o niej słyszała. - Nie, nie mogłaś. Pochodzisz z Kolonii, jesteś kobietą, masz bzika na punkcie koni i nie było potrzeby, żebyś wiedziała, iż setki lat temu kobiety wysławiały miłość między kobietami. Safona żyła w szóstym wieku przed naszą erą na wyspie Lesbos. Podobno wyspę zamieszkiwały wyłącznie kobiety. Fragmenty jej poezji przetrwały do dziś. To poezja pełna namiętności, która nie wyszłaby spod pióra zwyczajnej niewiasty. Przestań robić takie głupie miny, Jessie. Mowa tu nie o duchowej miłości, którą córka może obdarzać matkę albo siostra siostrę, ale o miłości cielesnej, o pieszczotach między dwiema kobietami, o namiętnych pocałunkach, o dwóch ciałach prących ku sobie. Jessie świadoma była tego, że zbladła. Wiedziała, iż pan Fielding próbuje ją zaszokować, ale nie miała pojęcia, dlaczego. - Nie rozumiem - powiedziała wolno. - Czemu mi pan to opowiada? - Dlatego, moja droga Jessie, że teraz cię mam i nie zamierzam pozwolić ci odejść, dopóki nie dostanę mojej części skarbu Czarnobrodego. Naturalnie nie mówię o całości. Z pewnością nie umiałbym go w pełni wykorzystać, ale interesuje mnie taka część skarbu, bym mógł pojechać do Europy i do końca życia żyć jak król. Usłyszawszy to, Jessie zatrzymała się i wbiła w niego wzrok. Zawsze lubiła pana Fieldinga, godzinami przesiadywała w jego księgarni, a nawet jeszcze dłużej, od kiedy dowiedziała się, że James często tam bywa, ona zaś gotowa była zrobić wszystko, byle tylko go spotkać. Pan Fielding zawsze był dla niej miły, nigdy nie traktował jej z góry, proponował jej książki do czytania - zwłaszcza pamiętniki, teraz to sobie uświadomiła.
- Nie może mnie pan porwać, panie Fielding. Jesteśmy na Ocracoke. Nie ma tu miejsca, żeby mnie ukryć. A poza tym, po co? Co to za bzdury ze skarbem Czarnobrodego? - Wymawiając imię Czarnobrodego, wyrwała się z jego uchwytu i odwróciła tyłem. Po czym rzuciła się biegiem w stronę domu Warfieldów.
ROZDZIAŁ 34 Jessie była w doskonałej formie fizycznej, ale spódnica i halki oplatały jej się wokół nóg, sprawiając, że zaczęła się potykać. Sklęła się w myślach za to, że dała się odwieść Maggie od założenia spodni. Szybko ją dopadł. Rzucił się na nią od tyłu i przewrócił na kolana. Oddychała z trudem, w kolanach czuła okropny ból. Bała się, bardzo się bała i była to jej wina. Dlaczego wybrała się sama? Dlaczego? Nikt o tym nie pomyślał. Wszyscy byli tak bardzo podekscytowani sprawą skarbu, że nikomu nie przyszło to do głowy, ani Badgerowi, ani jej. - Czego chcesz? Poderwał ją na nogi i odwrócił twarzą do siebie. Uderzył mocno, najpierw w lewy policzek, potem w prawy. - Jeśli jeszcze raz spróbujesz uciekać, Jessie, to cię zabiję. Właściwie wcale nie jesteś mi potrzebna. Wystarczy, że prześlę Jamesowi wiadomość, iż cię mam i chcę mojej części skarbu. Do końca nie będzie wiedział, że już nie żyjesz. Słuchaj się mnie, Jessie, bo inaczej zaraz cię uduszę. Widzisz, nie mam absolutnie nic do stracenia. Powoli kiwnęła głową, jednocześnie myśląc gorączkowo, próbując to wszystko zrozumieć, uporządkować... - Chodź ze mną. Spodoba ci się moja kryjówka. Jestem tu już od dwóch dni. Dzięki Bogu pora zimowych sztormów jeszcze się nie zaczęła. Przeczytałem wszystko o Outer Banks, zanim się tu wybrałem. Nie chciałem skończyć jako topielec, gdy mój statek wpłynie na jedną z tych wiecznie przemieszczających się mielizn. - Sztorm może uderzyć w każdej chwili. - Tak, ale teraz nas nie zaskoczy. Czuję to w kościach. W końcu szczęście się do mnie uśmiechnęło. Zeszli z uczęszczanej ścieżki, prowadzącej do wioski, zmierzając w stronę oceanu. Mężczyzna odezwał się obojętnym tonem: - Tak, bardzo długo sądziłem, że kochasz kobiety. O wielu mężczyznach wiadomo, że oddawali się miłości z innymi mężczyznami, ale nie o wielu takich kobietach zdarzyło mi się słyszeć. Obserwowałem cię i byłem niemal pewny, że jesteś jedną z nich - zawsze małpowałaś mężczyzn, nosiłaś spodnie i te śmieszne stare kapelusze. Tak, myślałem, to jest uczennica Safony. Z tego właśnie powodu Allen Belmonde chciał cię zabić, Jessie. Jessie, która nigdy nie wyobrażała sobie, aby dwie kobiety mogły chcieć się całować w ten sposób, jak ona z Jamesem, wbiła wzrok w Fieldinga i potrząsnęła głową. - Allen Belmonde? O czym ty mówisz? Nie ma w tym za grosz sensu. - Zanim go zabiłem, powiedział mi - oczywiście musiałem go odrobinę zachęcić do zwierzeń - że próbował cię zamordować, bo był pewien, iż Alicja zamierza się z nim rozwieść, aby móc zamieszkać z tobą. Nie był specjalnie zdegustowany tym faktem. Był po prostu zdesperowany, moja droga. Nie mógł stracić pieniędzy Alicji, a straciłby je, gdyby go opuściła. Jej ojciec, nie w ciemię bity, dobrze zabezpieczył interesy córki. Allen wiele razy musiał się poniżać, żeby zdobyć pieniądze na opłacenie jego hazardowych długów. I dlatego próbował cię zabić. Jeśli pamiętasz, to ja usunąłem
cię z drogi tamtego wozu. Uratowałem ci życie. To był zupełny przypadek, ale jestem zadowolony, że znalazłem się tam owego dnia. Już wtedy wiedziałem, że będę cię potrzebować, więc kiedy odkryłem, że Allen Belmonde chciał twojej śmierci, musiałem wyeliminować to zagrożenie. Potrzebna mi byłaś żywa. Zabiłem go. Ocaliłem cię. Powinnaś mi podziękować. - Dziękuję, panie Fielding. - Nadal była kompletnie oszołomiona. - Ale nadal nic nie rozumiem. - W pewien sposób Allen miał rację. Jego żona rozwiodłaby się z nim, ale nie dla ciebie. To nie ciebie kochała Alicja. Kochała twoją siostrę. Kiedy stary Bramen wykorkuje, będą stanowiły świetną parę. - Nelda? Ona ma być uczennicą owej Safony? - O tak, jest nią. Wyobrażam sobie, że po skandalu, jaki wybuchnie w Baltimore po ujawnieniu ich związku, przeniosą się do Nowego Jorku. Ale nie to jest naprawdę ważne. Oczywiście Bramen w testamencie dobrze wyposażył żonę. Obie świetnie dadzą sobie radę. Chciałem tylko, żebyś wiedziała, ile mi zawdzięczasz, Jessie. Winna mi jesteś część tego skarbu, bo cię chroniłem, bo cię uratowałem. - Potrzebna ci byłam żywa, ale dlaczego? Skąd mogłeś wiedzieć o Czarnobrodym? Dopiero parę miesięcy temu uświadomiłam sobie, że przez tyle czasu nie pamiętałam o Starym Tomie i jego pamiętnikach. - Skręć tutaj, moja droga. Tak, właśnie, w ten dębowy gąszcz. Drzewa rosną tu gęsto, chronią, słońce nie przedostaje się przez grube liście. Ależ te drzewa są brzydkie, prawda? Tak pokręcone, pogięte i sękate, jak stare kobiety wlokące się drogą. - Zawsze myślałam o nich jak o mężczyznach. - Skręć tutaj, Jessie. Zrobiła, jak jej kazał, nadal nie rozumiejąc, wiedząc jednak, że przyjemność sprawia mu opowiadanie jej o wszystkim, co uczynił. Był z siebie dumny. Czuła bijące od niego podniecenie, ledwo trzymane na wodzy. Wyszła z domu pogwizdując, cała szczęśliwa i pełna entuzjazmu, a teraz znalazła się w rękach mordercy. - Usiądź, Jessie. Podoba ci się moje schronienie? Widzisz, jak pozwiązywałem gałęzie, żeby utworzyły coś na kształt dachu? Jeszcze nie padało, więc nie jestem pewien, czy nas osłoni przed deszczem. Ale jest wygodnie. Nocą nie jest za zimno. Tak, siadaj, a ja ci opowiem resztę. Mamy mnóstwo czasu. Prześlę wiadomość Jamesowi trochę później. Chcę, żeby zauważył, że zniknęłaś, żeby się martwił, żeby szalał. Czubkami palców lekko musnął jej policzek. Odskoczyła do tyłu, szeroko rozwarła oczy. - Nie, nie zgwałcę cię. Prawdę powiedziawszy twój aktualny obraz po przeobrażeniu sprawia, że zaczynam się zastanawiać, jak mogłem być taki ślepy. Moja matka zawsze mi powtarzała, że obdarzony jestem ogromną przenikliwością. Ale w twoim przypadku wykazałem się ślepotą. A ty nosisz dziecko Jamesa. Kto by pomyślał, że się pobierzecie? Kto by pomyślał, że James kiedykolwiek zapragnie pójść z tobą do łóżka? No cóż, tak to wygląda, ale teraz naprawdę nie jest istotne. Chyba pamiętasz Czerwone Oko? - Skąd wiesz o Czerwonym Oku? O Boże, wszyscy myśleliśmy, że to przed nim trzeba mnie strzec. Teraz świetnie go sobie przypominam, jak tamtej nocy usiłował mnie porwać z domu mojego taty, ale ocalił mnie mój mops, a tata powiedział, że Czerwone Oko nie wyjdzie z więzienia przed dziewięćdziesiątką. - Oliver się mylił. Pewnego grudniowego poranka Czerwone Oko wszedł przypadkiem do mojej
księgarni. Oświadczył, że potrzebne mu są pamiętniki. Pamiętniki Czarnobrodego. Czy mam jakieś? Naturalnie nie miałem. Nigdy nie słyszałem, żeby ten okropny człowiek umiał pisać, co dopiero mówić o pisaniu pamiętników. Ale poczułem przemożną chęć, aby się dowiedzieć, dlaczego ta żałosna postać chciała uzyskać informacje o Czarnobrodym. Upiłem go. W końcu powiedział mi, że razem z Tomem Teachem, którego ty nazywasz Starym Tomem, byli wspólnikami, że miał się z nim spotkać tu, na Ocracoke, i że wspólnie mieli skompletować pamiętniki, a wtedy zdobędą skarb. Miał ostatni pamiętnik Czarnobrodego, który jednak bez pozostałych tomów okazał się nieprzydatny. Był przekonany, że Czarnobrody okazał się szczwanym lisem, który umieścił poszczególne wskazówki w różnych miejscach pamiętników. Dlatego nie zamierzał zabić Toma, dopóki nie będzie miał skarbu w garści. Prawie się rozpłakał. Powiedział, że gdy wreszcie pojawił się na wyspie, odkrył, iż zamordowałaś Toma. Widział, jak wymykałaś się z jego szałasu na plaży. Najwyraźniej nie widział, jak zakopywałaś pamiętniki. Bo zakopałaś je, prawda, Jessie? - Tak. Odnaleźliśmy je dwa dni temu. - Wiem. Obserwowałem was i czekałem na okazję. Mieliście dużo szczęścia, że pamiętniki zostały wciśnięte w tamto drzewo, naprawdę kupę szczęścia. Ale wracajmy do Czerwonego Oka. Tamtego dnia śledził cię aż do domu, a w nocy usiłował porwać. Uciekłaś mu i potem, w czasie choroby, która się wywiązała, zapomniałaś o wszystkim. Dziecko posiada zadziwiającą zdolność regeneracji. To wszystko było dla ciebie tak przerażające, że po prostu zapomniałaś o tym. Zaś co do nieszczęsnego Czerwonego Oka, to istotnie poszedł do więzienia. Ale uciekł i przybył do Baltimore, żeby cię dopaść. Postanowiłem uczynić z niego mojego wspólnika. Ukryłem go w moim domu przy Powell Street. Wysłałem moją drogą matkę w odwiedziny do siostry w Filadelfii. Wszystko szło dobrze, dopóki Allen Belmonde nie przedsięwziął próby zabicia cię. Naturalnie szybko zrozumiałem, że nie pamiętasz nic o Starym Tomie, Czarnobrodym i pamiętnikach. Powiedziałem mu więc, że po prostu musimy czekać. Powiedziałem też, że nic nie da uprowadzenie cię, gdyż niczego nie pamiętasz. Powiedziałem mu, że spróbuję odświeżyć twoją pamięć. Dlatego podsuwałem ci do czytania te pamiętniki, Jessie, wszystkie pochodzące z tego samego okresu. Przypominasz sobie chyba teraz, że zadawałem ci mnóstwo pytań, zawadzających nawet o twoje dzieciństwo na Ocracoke. Teraz wszystko było jasne. Pan Fielding podsuwający jej rozmaite pamiętniki w ciągu paru miesięcy przed jej ucieczką do Anglii; większość z nich miała co najmniej dwieście lat. Chciał, żeby sobie przypomniała. - Tak, zawsze chciałeś, żebym obejrzała twoje pamiętniki. Nigdy niczego nie podejrzewałam. Czemu miałabym podejrzewać? Czasami miewałam te straszliwe koszmary o tamtej odległej nocy, ale były one niewyraźne i zwykle rano już o nich nie pamiętałam. Wszystko przypomniało mi się w czasie pobytu w Anglii. Uderzyłam się w głowę, a kiedy się ocknęłam, wszystko pamiętałam. - Wiem. Wszystko opowiedziała mi ta piękna Maggie. Miała mi pomóc przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów na temat człowieka, który omal cię nie przejechał. Urocza osoba, ta twoja Maggie. Trudno mi było zachowywać spokój przy tobie i Jamesie. Byłem taki podniecony. Wiedziałem, że wszystko zacznie się niedługo dziać. Zdążyłem już zabić Czerwone Oko zrozumiałem, że nie jestem w stanie nad nim panować, głupi bęcwał upierał się, że popełniamy błąd, że nie powinien mnie słuchać, że powinien cię porwać i biciem sprawić, żeby ci wróciła pamięć. Tak więc jeszcze raz cię ocaliłem, Jessie. Owszem, zabiłem go, nie widziałem powodu, żeby zachować go przy życiu, skoro przeczytałem ostatni zeszyt zapisków Czarnobrodego. Czarnobrody
twierdził, że odpowiedzi kryje pamiętnik jego prababki. Jeśli dobrze sobie przypominam, napisał: „Głęboko w dole spoczywa ukryty mój skarb, bezpieczny na zawsze”. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak długo rozmyślałem nad tymi słowami, ale nie znajdowałem żadnego rozwiązania. Potrzebny mi był pamiętnik prababki Czarnobrodego, a nie pozostałe dwa tomy wspomnień samego pirata. Stary Tom musiał być głupcem. Przecież ty domyśliłaś się wszystkiego, nie znając tej wskazówki, prawda? Skinęła głową. Nie był to czas, żeby kłamać, nie teraz. Nic by jej to nie dało. - Ten klucz był niepotrzebny. Jego prababka miała na imię Valentine. To prawda. Po przeczytaniu pamiętników Valentine wszystko było jasne. Czy zamierza mnie pan zabić, panie Fielding? - Nie chciałbym. Nie zmuszaj mnie do tego. - Nie będę. Niech pan idzie do Jamesa, opowie mu to, co mnie pan opowiedział, a da panu część skarbu. Wiem, że tak postąpi. Wiem. Proszę mu opowiedzieć, jak dwa razy uratował mi pan życie. Będzie wdzięczny. Pewna jestem, że podzieli się z panem skarbem. - Jesteś pewna, Jessie? Słyszałem, jak wszyscy mówili, że chociaż jesteś teraz prawdziwą pięknością, James cię nie kocha. Musiał cię poślubić, ponieważ cię uwiódł. Przełknęła ślinę. - Możliwe, ale James jest człowiekiem honoru. Da panu część skarbu w zamian za mnie. - Zobaczymy. Chciałbym się jeszcze nad tym zastanowić. Opowiadanie ci o wszystkich szczegółach zmusza mnie do lepszego przemyślenia sprawy. Chciałabyś jeszcze coś wiedzieć, Jessie? - Skąd pan wie, że Nelda jest naśladowczynią tamtej Safony, która żyła w starożytnej Grecji? Skąd pan wie, że ona i Alicja kochały się w taki sposób? - Widziałem je. Przybyłem złożyć kondolencje drogiej Alicji. Żal mi było dziewczyny poślubionej Allenowi, który okazał się potwornym łajdakiem. Było już późno i widziałem, że jest u niej wiele osób. Czekałem i czekałem. Wreszcie pozostał tylko jeden powóz. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ostatni gość nie odjeżdża. Potem przyszło mi do głowy, że może Alicja nie jest aż takim niewiniątkiem i ma kochanka. Zakradłem się pod okno i zajrzałem do środka. Zobaczyłem Alicję i twoją siostrę w objęciach. Jessie, to nie był uścisk dodający otuchy, to był uścisk pełen namiętności. Ten widok mnie zaskoczył i, muszę przyznać, rozpalił moje żądze. Czyż to nie dziwne? Od tamtego wieczora już wielokrotnie wyobrażałem sobie dwie kobiety w miłosnych objęciach. Ach, nieważne, teraz wiesz, w jaki sposób się dowiedziałem. Jessie zaś poczuła pewność, że on nie może pozwolić jej przeżyć. Zamordował dwie osoby. Nie opowiedziałby jej o tym, gdyby chciał wypuścić ją żywą. A co z Jamesem? O Boże, musi chronić Jamesa, bo Fielding z pewnością nie będzie miał wyrzutów sumienia zabijając jego albo kogokolwiek z ich grona. Musi też ratować swoje nienarodzone dziecko. Przesunęła dłonie na brzuch i lekko ucisnęła. - Musisz sobie ulżyć? Wiem, że w czasie ciąży kobiety częściej muszą się wypróżniać. Słyszałem kiedyś dwie damy rozmawiające na ten temat. Muszę iść z tobą, Jessie. Nie mogę zaryzykować, że cię stracę z oczu. Ale nie będę podglądał, obiecuję. Musiała zrobić siusiu. Musiała się do tego zmusić wiedząc, że Fielding znajduje się o trzy kroki od niej. Nie przyglądał się, a przynajmniej tak jej się wydawało. Kiedy skończyła, zaprowadził ją z powrotem do zrobionej przez siebie altanki. Milczenie, które zapadło pomiędzy nimi, ciągnęło się w nieskończoność. Bała się, bała się, jak
jeszcze nigdy wżyciu. To nie była chwilowa panika, to był głuchy strach, tym bardziej przerażający, bo paraliżujący, pomagający uciec myślami przed tym, co musi się stać. Czas wlókł się niemiłosiernie, każda minuta trwała dłużej, niż powinna. Ale wreszcie czas się skończy i wtedy on ją zabije. Zabije jej dziecko. Co robić? - Jesteś badaczem. Wiem, co się stało z zaginionymi mieszkańcami Kolonii na wyspie Roanoke. Jego blade oczy zabłysły, oblizał wargi, zaraz jednak udało mu się opanować. Roześmiał się. - Boże, ta zagadka ma dwieście lat. Nikt nie zna na nią odpowiedzi, chociaż wielu miało różne domysły. - Znów się zaśmiał. - Nie ma żadnego sposobu, żebyś mogła coś wiedzieć na ten temat. - A jednak wiem. Widzisz, prababka Czarnobrodego, Valentine, nie była przypadkową kobietą. Była jedną z mieszkanek osady na Roanoke. Zapisała wszystko w swoich pamiętnikach, które przeczytałam. - Osadniczka z Roanoke spłodziła przodków Czarnobrodego? Mój Boże, to zadziwiające. I miała na imię Valentine? Dziwne imię jak na dziewczynę urodzoną w Anglii. - Wiem, co się z nią stało, co się stało z osadnikami. Też chciałbyś się dowiedzieć, widzę to w twoich oczach. Znów się roześmiał. - Jessie, jesteś sprytną dziewczyną. Oczywiście, że chciałbym się dowiedzieć. Ale posłuchaj mnie. Kiedy zostanę bogaty, wątpię, abym choć odrobinę przejmował się takimi głupstwami. Tak, bo to są głupstwa. To sposób, w jaki biedni, inteligentni ludzie mogą tłumaczyć swoje istnienie na świecie, mogą się usprawiedliwiać przed sobą, przekonywać, że są coś warci. To w istocie żałosne, ale wkrótce przestanę być jednym z nich. Będę bogaty. - Głęboko zaczerpnął powietrza, usiadł opierając się plecami o powykrzywiany pień dębu i zaplótł ręce w pasie. - Koloniści głodowali, szerzyły się choroby. Nie zanosiło się na to, że przeżyją - powiedziała Jessie. W zmrużonych oczach, które utkwił w jej twarzy, dostrzegła fascynację. Nie powiedziała nic więcej. - W paczce koło ciebie jest jedzenie. Jestem głodny. Ty też musisz być. Niedługo James zacznie się zastanawiać, gdzie się podziałaś. Niedługo pójdzie do wioski pytać o ciebie. I dowie się, że znikłaś. Przygotuj mi coś do zjedzenia, Jessie. - Dobrze - odparła, zaciskając palce wokół uchwytu tępego noża. - Nawet nie myśl o tym, żeby mnie pchnąć nożem. Uderzę cię pięścią w twój okrągły brzuszek i zobaczymy, co się stanie z tobą i twoim potomstwem. Nie mogła się zmusić do zjedzenia czegokolwiek, nawet zimnych plastrów dobrze przyprawionej i upieczonej ryby, umieszczonych pomiędzy kromkami ciemnego, owsianego chleba. Modliła się, żeby okazał się skłonny do ugody, jeśli opowie mu o wyspie Roanoke. Niewątpliwie rozbudziła jego zainteresowanie. Będzie musiała wymyślić jeszcze coś innego. Zaskoczyło ją to, co po pewnym czasie powiedział: - Wiem, co się stało z kolonistami. Wie to większość wykształconych ludzi. Wielu zauważyło, że w zachodniej części Wirginii żyje pewna grupa Indian. Są znani ze swoich niebieskich oczu i jasnej skóry. - Trudno się bardziej mylić - powiedziała Jessie. - No cóż, pewnie się mylę, zwłaszcza jeśli ta Valentine naprawdę była prababką Czarnobrodego, a na to wygląda. Czarnobrody pochodził z Anglii. Cóż, niezła zagadka.
Potrząsnęła głową. Nic więcej mu nie powie. Wreszcie Compton Fielding rzekł: - Świetnie. Pobawimy się. Będę ci zadawał pytania na temat osadników, a ty będziesz odpowiadać. - Nie, nie będę, chyba że mi obiecasz, iż nie skrzywdzisz Jamesa i mojego dziecka. Podniósł rękę i wymierzył jej cios pięścią w twarz, przez cały czas nie przestając się uśmiechać.
ROZDZIAŁ 35 Szarpnęła się i potoczyła na bok, osłaniając rękami brzuch. Nie trafił jej. - Wkrótce dowiem się wszystkiego o Valentine i zaginionych osadnikach - oświadczył. - Siadaj, Jessie. Chciałem tylko, żebyś uwierzyła, że traktuję sprawę bardzo serio. Cieszę się, że to do ciebie dotarło. Okazuje się też, że bardzo ci zależy na dziecku, które nosisz. Spodziewam się więc, że dzięki temu będziesz chętniejsza do współpracy. - Co zamierzasz teraz zrobić? - zapytała, siadając i opierając się o zmurszały pień drzewa, z rękoma założonymi na piersiach. Serce waliło jej tak mocno, że z pewnością musiał je słyszeć. - Już ci mówiłem. Oboje... - Urwał gwałtownie na dźwięk wołania, które dobiegło z odległości paru metrów. - Panno Jessie! Gdzie pani jest? Panno Jessie! - Tylko piśnij, a zabiję tego, kto woła. Wierzyła mu. Wołał Gypsom. Zachowywała się bardzo cicho. Ale nie udało się. Gypsom natknął się na małą polankę. Na widok Jessie i pana Fieldinga, trzymającego wymierzony w niego pistolet, zatrzymał się jak wryty. - Panno Jessie, widziałem panią idącą z tym człowiekiem. Musiała pani upuścić swój kapelusz. - Czy celowo upuściłaś kapelusz, Jessie? - Nie - odparła, modląc się, żeby zabrzmiało to przekonująco. - Wszystko w porządku, Gypsom. - Prawdę powiedziawszy, wcale nie, Gypsom - wesoło rzekł pan Fielding. - Panna Jessie przyszła wraz ze mną do mojego uroczego schronienia. Dlaczego nie usiądziesz? Jesteś jednym z chłopców stajennych Jamesa. Mówił mi, że masz świetną rękę do koni. Tak, siadaj tam, Gypsom. Cóż, mamy w garści coraz więcej ludzi, prawda? Co o tym myślisz, Jessie? Czy mam go zabić, czy też wysłać do Jamesa, żeby wszystko wreszcie się zaczęło? - Poślij go do Jamesa. Nie rób mu krzywdy. - Miałem zamiar napisać liścik, ale może istotnie lepiej będzie cię posłać, Gypsom. Problem tylko w tym, że wiesz, gdzie ona jest. Co mam z tym zrobić? - Dlaczego musisz mnie ukrywać? Zabierz mnie ze sobą w miejsce, gdzie ukryty jest skarb. Gypsom może przyprowadzić Jamesa. Później będziesz mógł zabrać taką część skarbu, jaką tylko zechcesz i zostawić nas w spokoju. - W twoich ustach brzmi to tak niezwykle prosto, moja droga. Zastanawiam się jedynie, czy rzeczywiście jest to takie proste. No dobrze. Gypsom, słuchaj uważnie, bo życie twojej pani zależy od dokładnego wypełnienia przez ciebie moich poleceń. Pięć minut później Gypsom przemknął pochylony pod gałęziami dębu i zniknął z pola widzenia. - A teraz, moja droga Jessie, może zaprowadzisz mnie do miejsca, gdzie jest skarb? - Compton Fielding? Właściciel księgarni? Człowiek nauki, który gra na skrzypcach i mówi po francusku nie gorzej ode mnie? Ten Compton Fielding? - Tak, panie James. Zdecydował się nie zabijać mnie, tylko odesłać z powrotem do pana. Bardzo się z tego ucieszyłem. - A więc - James powoli wymawiał słowa, wdzięczny za to, że zgodnie z prośbą Gypsoma są na
osobności - mamy obaj zabrać nasze kije i iść nad bagno. On przyprowadzi tam Jessie. Wydobędziemy skarb i Compton weźmie sobie, ile będzie chciał. Potem zostawi nas w spokoju. - Tak, panie James. Kazał powiedzieć panu, że dużo mu pan zawdzięcza, bo dwa razy uratował życie panienki Jessie. Panie James? - Tak? - Wydaje mi się, że on pana lubi, ale mu nie ufam. Coś jest nie w porządku z jego głową. Gypsom postukał się w czoło i przewrócił oczami. - Jessie czuła się dobrze? Jesteś pewien? Jessie była w strasznym stanie, ale Gypsom wiedział, że jego pan nie potrzebował więcej powodów do zmartwienia, toteż powiedział szybko: - Wszystko z nią w porządku, panie Jamesie. Zupełnie w porządku. Przed wyruszeniem James wsunął w cholewkę buta pistolet. Nic więcej nie mógł zrobić. Zdziwiło go trochę, że nikt nie kręcił się w pobliżu, ale dzięki temu mógł się wymknąć bez żadnych indagacji. Nie podobało mu się, że musi zachować sekret przed innymi, wcale mu się to nie podobało, ale nie miał wyjścia. Nie mógł ryzykować życia Jessie. I dziecka. James poznał już siłę strachu, nigdy jednak nie czuł takiego przerażenia, jak teraz. Jeśliby Compton Fielding zażądał całego przeklętego skarbu Czarnobrodego, James oddałby mu go bez zastanowienia. Jakie to miało znaczenie? Liczyła się tylko Jessie. Miała fantazję i odwagę, jak jego rasowe konie, więc tym bardziej się martwił. Co będzie, jeśli spróbuje uciec Comptonowi Fieldingowi? Mógł sobie nawet wyobrazić, że spróbuje zaatakować porywacza. Te myśli zmroziły mu krew w żyłach. To dopiero był bodziec, pomyślał, pędząc obok Gypsoma zarośniętą ścieżką z długim kijem w ręce. Naprawdę nie mógł już sobie wyobrazić bez niej życia. - Witaj, James. Widzę, że Gypsom cię przyprowadził. Obserwowałem, jak się zbliżaliście. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mamy tu wzniesienie, przynajmniej do następnego sztormu, który je spłaszczy, widziałbym więc, gdybyś przyprowadził ze sobą innych. Ale nie przyprowadziłeś. Być może w ten sposób uratowałeś życie swoje i Jessie. Z oczyma utkwionymi w Jessie James zapytał: - Nic ci nie jest? - Wszystko w porządku, James. - Dobrze. A teraz, Compton, możesz zabrać cały skarb Czarnobrodego, nie zależy mi. To takie proste. Zrozum jednak, że tam może niczego nie być. Wiele się mogło wydarzyć przez te dwieście lat. Możliwe, że jeśli skarb istotnie był przymocowany do kamieni balastowych, mógł się urwać i zatonąć. Możliwe, że ktoś inny wcześniej go znalazł. A możliwe też, że nigdy go tutaj nie było. - Wkrótce się przekonamy. Wetknijcie z Gypsomem kije w bagno. Uważaj, James. Gotów jestem ją zabić. Nie mam nic do stracenia. Pamiętaj. - Zamierzam tylko sprawdzić, czy jest tam skarb - odparł James. - Jeśli będzie, zabieraj, co chcesz i zostaw nas w spokoju. - Zawsze wierzyłem, że jesteś rozsądnym człowiekiem. Jesteś młody, ale dogłębnie analizujesz sprawy. Jessie tymczasem jest twoim przeciwieństwem. Znajdź dla mnie ten skarb, James, bo inaczej nie będę zbyt szczęśliwy. James chwycił długi kij z czerpakiem na końcu i zanurzył go w czarnym, cuchnącym błocie. Szybko natknął się na pierwszy kamień balastowy. - Kamienie są - powiedział.
Poszperał wokół pierwszego, potem opuścił czerpak niżej do drugiego i do następnego. Trudno było stwierdzić, czy dotknął wszystkich. Zaczynała go ogarniać rozpacz, wiedział bowiem, że Compton Fielding się niecierpliwi, przekonany, iż James usiłuje go oszukać. - Jeszcze chwila - krzyknął. - Wydaje mi się, że na coś natrafiłem. Tak, to łańcuch, owinięty wokół kamienia balastowego. - Było dokładnie tak, jak wszyscy myśleli. Modlił się, żeby łańcuch okazał się mocny, a linki wytrzymałe. - James? Masz już? - Tak - odpowiedział James, czując tak ogromną ulgę, że aż chciało mu się krzyczeć z radości. Chodź na tę stronę, Gypsom. Przyszła pora, aby nasze czerpaki zaczęły pracować razem. Jeśli znajdziemy na końcu tego łańcucha metalową szkatułkę, będzie ciężka. Mam tylko nadzieję, że kije wytrzymają ciężar. Drągi weszły głębiej. Tam błoto było dużo gęściejsze. Jamesowi przyszło właśnie do głowy, czy przypadkiem ten drań, Czarnobrody, nie przymocował łańcucha do kamienia balastowego jedynie dla pozorów, gdy nagle końcem kija uderzył o metal. Skrzynia ze skarbami Czarnobrodego! - Mam! Praca była powolna i żmudna. Musieli umieścić czerpaki pod metalową skrzynką i powoli wyciągnąć ją do góry, modląc się, żeby kije wytrzymały i nie przełamały się wpół pod ciężarem ładunku i bagiennego błota. Nie mogli ryzykować, że ściągną łańcuch z kamienia balastowego. Gdyby stracili zaczepienie, skarb przepadłby na zawsze. Powoli wydobywali go na powierzchnię. Skrzynia była cięższa niż koń, który kiedyś przewrócił się na Jamesa podczas gonitwy na dystansie czterech mil. Miał wtedy szczęście - wyszedł tylko z połamanymi trzema żebrami. Jeśli teraz coś się nie powiedzie, straci życie. Ani przez chwilę w to nie wątpił. Nagle Gypsom się pośliznął. Szkatuła zsunęła się z czerpaka Jamesa i z powrotem pogrążyła się w błoto. James zaklął i szybko się odwrócił. - Nic nie rób, Compton. Zaraz znów ją będziemy mieli. Czekaj, Gypsom, coś wyczuwam. Tak, łańcuch jest okręcony przynajmniej trzykrotnie wokół innego kamienia. Dobrze, że łańcuch jest taki długi, bo inaczej nie dalibyśmy rady. - Wiem, James, że to nie ty się pośliznąłeś, tylko Gypsom. Boisz się, chłopcze? - Compton Fielding bardzo starannie wycelował pistolet i strzelił. Kiedy pocisk uderzył w cienką warstwę ziemi pod jego stopami, Gypsom zachwiał się do tyłu i machając rękami wpadł w bagno. Krzyczał, gdy czarna, mętna woda zamknęła się nad jego głową. - Cholera, Compton! - James chwycił ramię Gypsoma i wyciągnął go pospiesznie z bagna. Potrzebuję go, ty głupcze! Gypsom, cały pokryty warstwą szlamu, stał z opuszczonymi ramionami, trzęsąc się od stóp do głów. - Tam są setki węży, panie James - wyszeptał, tak przerażony, że ledwie mówił. - Węże. Czułem, jak jeden owija mi się wokół ramienia. O Boże. - To powinno cię nauczyć większej ostrożności, Gypsom. Wracaj do roboty, zanim znowu stracę do ciebie cierpliwość. A następnym razem może zmuszę Jamesa, żeby zostawił cię w bagnie. - Jeśli zabijesz któregoś z nas - zimno powiedział James, tak wściekły, że marzył o zaciśnięciu palców wokół szyi Fieldinga i uduszeniu go - kto wówczas wyciągnie twój przeklęty skarb? - Wtedy zwiążę Jessie i sam będę pomagał. Nie mam na to ochoty, ale nie życzę sobie więcej potknięć. Zabierajcie się za robotę. Chcę, co mi się należy.
Przez cały czas, gdy wydobywali skarb, James słyszał Comptona przemawiającego do Jessie, straszącego ją, że jeśli jej mąż straci skarb, będzie miał żonę bez głowy. Tak, rozwali jej głowę jednym strzałem. Przyprawiało to Jamesa o szaleństwo. Spojrzał na Gypsoma. W czasie tych wielu lat, kiedy go znał, nigdy jeszcze nie widział na jego twarzy tak wielkiej koncentracji. Pokryty błotnistą mazią, zasychającą w czarną maskę, Gypsom okropnie cuchnął. Ale był typem wojownika. Jedynie sam Pan Bóg wiedział, że zanim James kupił go i wyzwolił, zdążył opanować sztukę przetrwania. James nie chciał, żeby cokolwiek Gypsomowi się stało. Nie wolno im było powtórnie zgubić przeklętej skrzyni. Jamesowi udało się wyplątać trzy zwoje łańcucha spomiędzy kamieni. Wreszcie. Niezwykle spokojnie James zapytał: - Czy skrzynia ma jakieś uchwyty, Gypsom? Wyczuwasz coś? - Nie wiem, paniczu James. Boję się szukać uchwytu, żeby nie wypuścić z rąk mojego końca skrzyni. A tego nie mogę zrobić, bo on wrzuci mnie z powrotem do tej dziury. - Tak właśnie nazwał to Czarnobrody - odezwał się Fielding. - Napisał „głęboko w dziurze”. Jest to pewna wskazówka, ale bezwartościowa, gdy wyrwie się ją z kontekstu. Powiedz mi teraz, James, jak blisko powierzchni znajduje się szkatuła? - Pociągnął Jessie do przodu, na sam brzeg bagniska. Ziemia była mokra, panował wszechobecny odór gnijących roślin i gazów bagiennych. Jessie była zanadto przerażona, żeby próbować jakichś sztuczek. - Udało nam się rozplatać trzy zwoje łańcucha, okręconego wokół kamieni balastowych. To powinno wystarczyć do wyciągnięcia skrzyni na powierzchnię, ale trudno powiedzieć na pewno. Okaż trochę cierpliwości. Na miły Bóg, nie pozwól, aby Jessie wpadła w bagno. - Nie bój się, James, nie strącę jej. Dziwię się, że nie zażądałeś, abym ci wszystko opowiedział. Doceniam twoją powściągliwość. Już wcześniej zauważyłem, że potrafisz myśleć. Wiesz, co jest w danym momencie najważniejsze. Później, James, jeśli wszystko potoczy się zgodnie z moim planem, opowiem ci, co tylko zechcesz. Skrzynia wyjrzała ponad powierzchnię wody. Jej przeciąganiu przez bagno i wydobywaniu na brzeg towarzyszył cmokający bulgot błota. Przez długą chwilę James przyglądał się szkatule. Chyba jednak naprawdę nie wierzył w jej istnienie. - Dzięki Bogu - rzekł wreszcie. - W końcu ją mamy. - Doskonale - powiedział Fielding, z trudem oddychając z podniecenia. Podobnie jak James, dłuższą chwilę wpatrywał się w ten stary, metalowy przedmiot, pokryty brudem i błotem. Zamek był nienaruszony. - Mój skarb. Nareszcie mam to, na co pracowałem. - Ani przez minutę nie pracowałeś na ten skarb - zaprzeczyła Jessie. - Nie zasługujesz na niego. - Nieważne - wtrącił pospiesznie James. - Jest twój, Compton. Prawie twój, bo trzeba jeszcze otworzyć kufer. James przeciągnął skrzynię po śliskiej, wilgotnej trawie. Była solidnych rozmiarów. - O nie - wrzasnął Compton, dziko wymachując bronią. - Przekleństwo, spójrz na to. Ma dziury. Skąd mogły się wziąć dziury na bokach metalowej skrzyni? Szarpnął Jessie, zmuszając ją, aby opadła na kolana obok niego, gdy grzebał przy zamkniętym zamku. Nie mógł sobie poradzić. Odchylił się więc i strzelił, rozwalając go na drobne kawałki, które tonęły w bagnie w zupełnej ciszy. Zaczął głośno chichotać, unosząc metalową pokrywę. - Mój Boże, ależ tu brud, ale są klejnoty i tyle monet. Dzięki Bogu, nie wypadły przez te przeklęte
otwory. Klejnoty nie rdzewieją i nie gniją. Tak, tyle klejnotów. - Upuścił pistolet i zagłębił ręce w skrzyni. I wtedy wrzasnął. Klęczał, pochylony nad otwartym wiekiem. Rękę nadal miał zanurzoną w stosie wymazanej błotem biżuterii i monet. Z wnętrza kufra wychynął wąż, niewątpliwie najbrzydszy, jaki kiedykolwiek istniał, gruby jak ludzka szyja, o śmiercionośnej, rozdętej, białej paszczy, przypominającej zepsuty kawałek mięsa. Zwisał z niej sznur pereł, opadający po obu stronach, jak wędzidło w końskim pysku. Wąż wpatrywał się w Comptona Fieldinga. Potem błyskawicznie rzucił się na jego ramię i głęboko wbił zęby w koszulę. Pojawił się następny wąż, który w otwartej paszczy prezentował naszyjnik ze szmaragdów. Jad węża nieco oczyścił kamienie i można było dostrzec ich intensywną zieleń. Gad owinął się wokół ręki Comptona, zdawał się poruszać tak delikatnie, powoli, bardzo płynnie, po czym rozwarł paszczę, wypluł szmaragdy i zagłębił zęby w jego dłoni. - Compton, wyjmij ręce z tej przeklętej skrzyni! Cholera, rusz się! Compton Fielding wrzeszczał i wrzeszczał, ale się nie ruszał. Zdawał się niezdolny do niczego, poza krzykiem. Jeszcze jeden wąż wyśliznął się przez otwór w boku skrzyni i wspiął się na pierś Comptona, delikatnie wpełzł pod rękę i boleśnie ugryzł go pod pachą raz, drugi, trzeci, zanim zsunął się z powrotem do kufra. Compton Fielding znowu krzyknął. Ale nadal się nie ruszał, może nie mógł? James nie wiedział. Zawołał na niego, lecz na próżno. James szarpnął Jessie do tyłu, kiedy jeden z węży zwrócił się w ich kierunku z szeroko rozdziawioną paszczą. Odciągnął ich oboje jak najdalej od przeklętej skrzyni. James uświadomił sobie, że upłynęły zaledwie sekundy, które trwały jak cała wieczność. - Compton, cholera, rusz się! Odejdź od skrzyni! Compton Fielding lekko przekręcił głowę, aby móc widzieć Jamesa. Odezwał się spokojnym, zmęczonym głosem: - Nie mogę. Spójrz tylko na nie, James. Przegryzły się przez skrzynię, bo pożądały skarbu. Przyjrzyj się temu z perłami w paszczy. Kiedy mnie gryzł, nawet ich nie wypuścił. O Boże, popatrz na nie, tyle ich. - Następne dwa węże wyłoniły się z kufra ze skarbem. Nie miały ani klejnotów, ani monet w paszczach. Poruszały się wolno, jakby bez zainteresowania. Niespiesznie zaczęły kąsać ręce Comptona Fieldinga, jego szyję, po czym powoli ześliznęły się do skrzyni i przez dziury wypełzły na śliską trawę. Wróciły do bagna. James jak oszalały szukał pistoletu Fieldinga, dopóki nie przypomniał sobie, że schował swój w cholewce buta. Przeklinając, wyciągnął pistolet z buta i strzelił. Jeden z węży nadal owinięty był wokół ramienia Fieldinga. Zsunął się na dół i pogrążył w skrzyni. James strzelił powtórnie, wykorzystując drugą kulę, ze świadomością, że niewiele to da, ale poddał się uczuciom wściekłości i bezradności. Czemu, u diabła, Fielding nie uciekał? Węże zjadały go żywcem. Przez kilka minut tylko coś szeptał, nawet nie dygotał. Był tam, na kolanach, przed przeklętym kufrem, z rękoma nadal zanurzonymi w jego wnętrzu, pozwalając się wężom pożerać. - Gypsom, zabierz stąd Jessie. Tu może być więcej węży. Zaprowadź ją w bezpieczne miejsce. - Ja ją zabiorę - odezwał się Badger i wziął Jessie na ręce. - Tak, James, wszyscy tu jesteśmy - dodał Marcus. - Z pewnością musiałeś coś podejrzewać, nie widząc nikogo z nas, gdy wychodziliście z
Gypsomem, zabierając drągi. Temu człowiekowi niewiele już zostało życia. Do diabła, kim on jest? - Dawno już nie widzieliśmy takiego niegodziwca - powiedziała Duchessa, ale nie podeszła bliżej. - Nie znoszę węży. Boże, jakież one paskudne. Uważajcie na siebie. - Co mamy zrobić z tym człowiekiem? - zapytał Spears. - Ja też nienawidzę węży, Duchesso. - Cieszę się, że nie ma tu Maggie - rzekł Sampson. - Nie byłaby zachwycona widokiem tylu ohydnych gadów. - Cofnij się, James - polecił Marcus. - Zobaczę, czy uda mi się pozbyć reszty węży. - Oddał dwa strzały ze swojego pistoletu, po czym skinął na Spearsa, który również strzelił dwa razy. James czekał. Nie dostrzegał już żadnego ruchu, żadnego falowania pod stosem klejnotów i monet. Udało mu się odciągnąć Comptona Fieldinga od skrzyni. Jego twarz miała kolor identyczny z ubarwieniem paszcz tych przeklętych gadów, była biała, odrażająco napuchnięta. - Compton? - Tak, James - powiedział, a raczej wyszeptał ochrypłym głosem. - Nie widzę cię, ale trochę cię słyszę. Gdzie jest Jessie? - Tutaj jestem. - Proszę, opowiedz mi o tym, co się stało z osadnikami z Roanoke. - Kiedy nie mieli już co jeść, odeszli z Indianami z plemienia Croatoa. Wyobrażam sobie, że gdy tylko napełnili swoje żołądki, zaczęli się zachowywać jak panowie świata, chociaż to Indianie uratowali im życie. W odwecie Indianie sprzedali ich Hiszpanom. Valentine została wywieziona do Hiszpanii. Później wyjechała do Anglii i poślubiła kupca z Bristolu. Jeśli zaś chodzi o innych osadników, podejrzewam, że pozostali w Hiszpanii. - Dziękuję - powiedział Compton. - James, czy mógłbyś nie mówić mojej mamie, że to ja zabiłem Allena Belmonde? Zawsze go lubiła, chociaż byłem przekonany, iż to łajdak. - Nie powiem jej - zgodził się James. - Dziękuję - rzekł Fielding, zadygotał i przestał się poruszać. Jeden z węży wspiął się na brzeg i z nieprawdopodobną prędkością zaczął sunąć po mokrej trawie, a końce naszyjnika z pereł, który nadal trzymał w paszczy, ciągnęły się za nim. Spod czerni idealnie okrągłych kulek zaczęła przebijać biel. - Nie żyje - powiedział James. - I wszystko przez ten przeklęty skarb. - Co mamy zrobić ze skarbem? - spytała Jessie, spoglądając na skrzynię z niechęcią. W trakcie, gdy mówiła te słowa, jeden z węży wystawił głowę, a monety zsunęły się po jego grubym ciele. Sampson uniósł pistolet i strzelił. Wąż opadł do skrzyni. - To straszne, James, to po prostu straszne - oświadczyła Jessie, nie mogąc oderwać wzroku od skrzyni. - Te klejnoty i pieniądze, skradzione przez Czarnobrodego ludziom, których pozabijał. Nie mogę znieść tej myśli. - Zgadzam się - powiedział James i spojrzał najpierw na Spearsa, potem na Badgera, Sampsona, a wreszcie na Marcusa i Duchessę. Każde z nich powoli skinęło głową. - Zwróćmy skarb bagnu i wężom - stwierdziła Duchessa. - Niech przepadnie na wieki. James i Gypsom równocześnie mocno kopnęli kufer. Wpadł w bagno i wolno zaczął się w nim pogrążać. Wkrótce ledwo wystawał ponad czarną powierzchnię. Patrzyli, jak ze skrzyni wychynął wąż, a kiedy ta znikła po wodą, również dał nurka w głąb. Na powierzchni pojawiły się oleiste, niemrawe bańki; zaczęły pękać. Nikt się nie odezwał, patrząc tylko, dopóki czarna woda się nie uspokoiła.
- Boże - powiedział Gypsom - myślałem, że chcę być bogaty, ale nie tak, panie James. Nigdy w ten sposób. Nagle Duchessa nachyliła się i podniosła coś z mokrej, zabłoconej trawy. - Spójrzcie na to - rzekła i bez namysłu wytarła znalezisko o spódnicę. To był naszyjnik, misterny złoty łańcuch z rubinem o czerwieni tak głębokiej, jak zimowy zachód słońca na Outer Banks. Duchessa potarła kamień dłonią, po czym uniosła naszyjnik. - Patrzcie - powiedziała. - To jest łabędź. Podała wisior Jamesowi. Długo obracał go w palcach. Ogromny rubin palił go w dłoń. - Tu jest jakiś napis - zauważył, przysuwając go bliżej oczu. Napisane jest „Valentine Łabędź 1718 - Edward Teach”. Popatrzyli na siebie.
ROZDZIAŁ 36 Którego konia mam dopingować? Dla mnie wszystkie są identyczne. anonim - Biegnij, Jig! Potrafisz to zrobić, pędź! - Jessie wyciągała się do przodu, żeby widzieć swojego ukochanego sześciolatka, startującego w wyścigu na ćwierć mili, który wystrzelił jak strzała z boksów startowych i objął prowadzenie w stawce. - Nieładnie z twojej strony, Jessie - stwierdziła teściowa tak donośnie, że jej głos przebił się ponad okrzyki dopingu. - Nosisz nazwisko Wyndham, a nie Warfield. To koń twojego ojca. - Ojej, to taki szybki wyścig, prawda? Tylko ćwierć mili. Naprzód, Console. Pędź, chłopcze! Tak, Console, dasz radę! Jej ojciec łypnął na nią i szarpnął ją za rękaw. - Dopingowałaś Jiga. Teraz dopingujesz konia Wyndhamów. Gdzie twoja lojalność, Jessie? - O Boże. Pędźcie, koniki, oba! Biegnijcie! Ruszaj się, Jig! Właśnie tak. Console, dasz radę! James jechał na Console i tracił dystans do rywali. James zaklął. Aby z nimi wygrać, musiałby ich zastrzelić. Próbował jednak, rozpłaszczając się na grzbiecie Console, przywierając do jego szyi. Jessie nie mogła się powstrzymać. Krzyknęła z całych sił: - James, dasz radę! Ściśnij Console mocno obcasami! On to uwielbia! Console poczuł dwa ostre kopnięcia. Rzucił się do przodu, jak kula armatnia, zaskakując ponad dwustuosobowy tłum. James był za potężny, aby wygrać wyścig tego typu. Jego przyjaciele zawsze zacierali ręce, kiedy jechał, wiedzieli bowiem, że bezpiecznie mogą na niego nie stawiać. Tym razem wygrał. Sprawiły to te dwa kopnięcia. Jessie była tego pewna. Console przeciął linię mety o całą długość przed Jigiem ze stajni Warfieldów. Spocony, ale radosny jak grzesznik w pokoju pełnym purytanów, James zeskoczył z Console, przekazał lejce Oslowowi i jak bohaterski zdobywca ruszył ku żonie, która stała blada jak kreda i wpatrywała się w niego. - Co ci się stało, do diabła? Usłyszałem cię, Jessie i lekko popędziłem Console. Zadziałało, prawda? - Mocno ją pocałował i przycisnął do piersi, aż zaczęło jej brakować tchu. Potem, nie zwalniając ani na chwilę uścisku, zwrócił się do jej ojca - Cóż, Oliverze, wyobrażam sobie, że po trzech zwycięstwach koni z Maratonu w dzisiejszych gonitwach, przyjedziesz wieczorem do naszego domu z ogromną butelką szampana pod pachą, żeby się pokłonić zwycięzcy. Możesz się też pokłonić Jessie. Jest żoną zwycięzcy. Jessie gwałtownie szarpnęła go za rękaw. James odwrócił się w stronę Console, który dyszał ciężko, lecz wyglądał na zadowolonego z siebie. - Popatrz tylko na niego. Ależ ten koń ma serce do walki. Jessie miała rację, trzeba było spiąć go piętami. Tak szybko popędził do przodu, że omal mnie nie zostawił za sobą. - Zacierał ręce, wciąż podniecony niespodziewanym zwycięstwem, nadal uśmiechnięty od ucha do ucha, wyrzucał z siebie potok słów, aby opisać niezwykłość swojego wierzchowca. Ale kiedy znów powrócił do tego, że 01iver powinien się poddać i wznieść toast szampanem za jego zwycięstwo, Jessie powtórnie szarpnęła go za rękaw. Zwrócił się do niej z uśmiechem.
- O co chodzi, kochanie? Chcesz dać buziaka bohaterskiemu zwycięzcy? Odpowiedziała powoli wymawiając każde słowo: - James, wydaje mi się, ze nasze dziecko zaczyna się rodzić. James wbił w nią bezradny wzrok. - Nie, Jessie, to niemożliwe. To miało się stać nie wcześniej niż za tydzień. Nie pamiętasz? Powiedziałaś, że dzisiejszy przyjazd na wyścigi dobrze ci zrobi, że powinnaś przebywać na świeżym powietrzu, że powinnaś ćwiczyć płuca, dopingując konie do zwycięskiego biegu. Nie, na pewno się mylisz. Nie słyszałem, żebyś krzykiem zachęcała konia twojego ojca, prawda? Nie, nie zrobiłabyś tego. - Ależ zrobiła - poinformowała matka Jamesa. - Jednakże szybko przywołałam ją do rozumu. Nagle Jessie sapnęła i objęła rękoma swój ogromny brzuch. - O mój Boże! - krzyknął Oliver Warfield. - James, zrób coś. Nie może urodzić mojego pierwszego wnuka na torze wyścigowym. Cholera! Co ty zrobiłeś mojej maleńkiej córeczce? James wiedział dokładnie, co robić, ale nie pozwolono mu zrobić nic. Gdy tylko położył Jessie na łóżku w Maratonie, doktor Hoolahan, który już czekał, przepędził go. - Nie jesteś lekarzem, jesteś mężem. Idź sobie, James. To nie miejsce dla ciebie. Ale Jessie, ustami spierzchniętymi od krzyków, których nie była w stanie powstrzymać, wyszeptała: - James, nie zostawiaj mnie. Obiecałeś, że nie pozwolisz, żeby mi się coś stało. James spojrzał na doktora Hoolahana i usiadł przy żonie. - To nie potrwa długo, Jessie. Kiedy pojawią się bóle, ściskaj mnie za rękę. Niedługo będzie po wszystkim, obiecuję. Wiem to. - Skąd, u licha, możesz wiedzieć, ile to zajmie czasu, James? - zapytał doktor Hoolahan, podnosząc wzrok. - Nie jesteś lekarzem. Dobrze, może potrafisz pomagać klaczom, kiedy się źrebią, ale to nie ma z tym nic wspólnego. Ja tu jestem doktorem. To jest pierwsze dziecko Jessie. Na pewno potrwa to dłużej niż dwadzieścia minut. Raczej będą to godziny, a może nawet dni. Tak, znam przypadek, kiedy pierwsze dziecko rodziło się przez cztery dni. Słysząc to, Jessie jęknęła. - Cholera, nie opowiadaj takich rzeczy - rzucił się James. - Straszysz i ją, i mnie. Zajmij się swoimi obowiązkami. Nie słuchaj go, Jessie. Jestem twoim mężem i wiem, co mówię. Dancy zna się na opatrywaniu ran, ale nie na wszystkim. Tylko się przechwala porodem, trwającym cztery dni. A tobie świetnie idzie. Wkrótce będzie po wszystkim. - Hmm... - warknął doktor Hoolahan. - Nie podoba mi się to - powiedziała Jessie i przymknęła oczy, czując ręce doktora Hoolahana, poruszające się między jej nogami i na brzuchu. I wtedy przyszedł pierwszy atak bólu, i nie obchodziłoby jej nawet, gdyby wszyscy mieszkańcy Baltimore wdarli się do jej sypialni i zaczęli robić uwagi na temat jej zgiętych, rozwartych nóg. Ból był okropny, niewyobrażalny. Rozdzierał ją na pół, wiedziała to. Cztery dni? Nie, to niemożliwe. Żaden człowiek nie zniósłby takiego bólu przez cztery dni. - Chyba tego nie przeżyję - wysapała przez zaciśnięte zęby. - Moja mama nie mówiła mi, że to takie straszne. Gorzej niż straszne. Chciałabym, żebyś to ty był na moim miejscu. Czemu, u diabła, to nie możesz być ty? Stojący między jej nogami doktor Hoolahan parsknął śmiechem.
- James nie zniósłby tego, Jessie. Załamałby się po pierwszym skurczu. Kobiety są w tym znacznie lepsze. Pomyśl o pięknie tego przeżycia, o tym, że Bóg zadecydował, abyście wy, kobiety, były naczyniami, przenoszącymi wszystkie pokolenia, pomyśl o tym, że zostałyście wyróżnione, pomyśl... Wrzasnęła tak, że omal nie stoczyła się z łóżka. - Zamknij tę swoją przeklętą jadaczkę, Dancy - krzyknął James. - Nie, nie ty, Jessie. Ty krzycz, ile tylko chcesz. Świetnie ci idzie. Jak częste są skurcze, Dancy? - Wyraźnie coraz częstsze. Zajmuję się innymi rzeczami, James. Nie mierzę czasu między skurczami. Jeśli cię to tak bardzo ciekawi, sam mierz. - To już bardzo blisko, kochanie - powiedział James - naprawdę bardzo blisko. Tak, a teraz przyj najsilniej, jak tylko możesz. Ku absolutnemu, choć niepozbawionemu lekkiej domieszki rozczarowania, zaskoczeniu doktora Hoolahana, dokładnie dwadzieścia minut później Jessie urodziła syna. - Nie mogę w to uwierzyć - rzekł doktor Hoolahan, który trzymał drące się niemowlę za pięty, wymierzając tęgiego klapsa w maleńkie pośladki. Krzyk sprawił, że James i Jessie uśmiechnęli się. - Nie tak miało być. To chyba jakiś rekord. Jessie. Będę musiał opisać to w jakimś czasopiśmie medycznym. Naturalnie będą przekonani, że zmyślam, żeby poprawić swoją reputację. Jessie, czy byłabyś skłonna wybrać się ze mną i, gdyby mi nie uwierzyli, zaświadczyć, że naprawdę przyjąłem poród, który trwał zaledwie dwadzieścia minut? - Nie sądzę, Dancy - odparła Jessie, patrząc na nagie niemowlę, które trzymał na rękach, zdając się kompletnie o tym nie pamiętać. - Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Chyba nie - powiedział doktor Hoolahan i spojrzał na niemowlę, które natychmiast zaczęło się wydzierać. - Brzmi podobnie do ciebie - stwierdziła Jessie. - A ja właśnie pomyślałem, że usłyszałem twój głos, Jessie. - Szczerze mówiąc - zauważył doktor Hoolahan, myjąc niemowlę i zawijając je w miękki ręcznik - odniosłem wrażenie, jakbym słyszał matkę Jamesa. Oboje świeżo upieczeni rodzice jęknęli. Godzinę później Jessie była już umyta, ubrana w czystą, białą koszulę nocną, włosy miała uczesane i zaplecione w warkocz. Dziecko spało w kołysce przy łóżku. Patrzyła, jak James przygląda się ich maleńkiemu, najdroższemu synkowi, jak się schyla i delikatnie całuje jego czoło. Potem odwrócił się do niej z szerokim uśmiechem. - Zrobiłaś to. W dwadzieścia minut. Przez chwilę wydawało mi się, że Dancy się rozpłacze, ale kiedy przypomniałem mu, że brał udział w nowym rekordzie, trochę się pocieszył. Zapytał mnie, kiedy na tyle odzyskasz siły, żeby móc jeszcze raz rozważyć jego prośbę. Obawiam się, że mówił serio. Byłby zachwycony, mogąc cię zaprezentować swoim kolegom lekarzom - James roześmiał się, potrząsając głową. - Kazałem mu iść opić ten sukces. - Pochylił się i pocałował jej wargi. Nadal wydawała mu się zbyt blada. Przysiadł obok niej, wziął ją za rękę i rzekł: - Już dawno chciałem ci to powiedzieć, Jessie. Kocham cię. - Jestem obolała - odparła, nie patrząc na niego. - Owszem, ale niedługo poczujesz się lepiej. Nie pękłaś, a to ważne. Taki jestem z ciebie dumny. I kocham cię. Bardzo. Poczułem już dawno, że cię kocham, kiedy Gypsom zawiadomił mnie o porwaniu cię przez Comptona Fieldinga. Zrozumiałem, że cię kocham, że nie zniósłbym, gdybym miał
cię stracić. - Mówisz tak, bo właśnie urodziłam ci syna. Każdy mężczyzna pragnie syna, bez względu na to, jak bardzo temu zaprzecza. To wydarzenie obudziło w tobie całe morze wdzięczności. - Kto ci naopowiadał takich bzdur? Miała na tyle przyzwoitości, żeby się zaczerwienić. Nadal jednak nie patrzyła na niego. - Twoja mama. Klepnął się dłonią w czoło. - Kocham cię. Kocham naszego syna. Tak samo kochałbym naszą córkę. Czemu uwierzyłaś w cokolwiek, co mówi moja matka? Miał zamyślony wyraz twarzy, gdy przesuwała rękę wzdłuż jego ramienia, po szyi, aż na policzek, który zaczęła pieścić palcami. - To był pierwszy i ostatni raz. Przysięgam. - Dopilnujemy, żeby tak było. - To wykapany tatuś - oświadczyła wszem i wobec pani Wilhelmina Wyndham, patrząc na swojego tygodniowego wnuka. - Brodę ma piękną jak Apollo. - Moim zdaniem wygląda jak moja mała Jessie - powiedziała Portia Warfield. - Przyjrzyjcie się tylko tym zielonym oczom i uroczym dołeczkom. Jessie miała podobne, ale straciła je, gdy miała niespełna pięć lat. - Dołeczków się nie traci, Portio - z wyraźnym niesmakiem stwierdziła Wilhelmina. - Nigdy nie miała dołeczków. To mój James miał dołeczki. Co zaś do oczu, to zwykle zmieniają one kolor, ale nie u tego drogiego dziecka. On będzie miał zielone oczy, dokładnie jak James, którego oczy są bardziej zielone niż Jessie. Tak, będzie miał oczy Jamesa. James przeniósł wzrok ze swojej matki na teściową i powiedział: - Sądzę, że bardziej przypomina Belliniego, mojego trzylatka, zaraz po urodzeniu. - Wybuchnął śmiechem i śmiał się bez końca. Obie babcie zwróciły się ku niemu z poczuciem głębokiej zniewagi, która usztywniła w ich ciałach wszystkie kości, jakich jeszcze nie usztywnił upływ czasu. - Cały się trząsł, był mokry, prawie łysy, ale miał najśliczniejszą buzię, która ciągle się otwierała, ukazując język wielkości ręki. Zupełnie jak Bellini, kiedy przyszedł na świat. - James, to śmieszne - rzekła jego matka. - Skończ już te porównania. - Tak, James, to mój wnuk. Niewątpliwie jest śliczny. Doskonały. - Poczekajcie, aż zacznie się wydzierać. Uciekniecie z pokoju, zatykając uszy - wchodząc do saloniku, Jessie uśmiechnęła się do zgromadzonych tam osób. - Prawdę powiedziawszy - dodała z namysłem - wydaje mi się, że za chwilę uświadomi sobie, że jest głodny. Wszyscy spojrzeli na biały tobołek na rękach Jamesa. Dokładnie po minucie Taylor James Warfield Wyndham wydał z siebie wrzask, od którego zatrzęsły się kryształy stojące na kominku. York, Anglia Grudzień 1825 roku Wyścigi w Yorku - dzień, w którym Jessie Wyndham pokonała wszystkich. Jessie wystarczyła jedna minuta, żeby zauważyć, że wszyscy dżokeje wokół niej chronią ją przed paroma jeźdźcami z innych stajni. W pierwszej chwili miała ochotę na nich nakrzyczeć, skląć najgorszymi słowami, jakich się nauczyła od najmłodszych lat, spędzonych w stajni. Potem zaczęła się śmiać. Cóż, pomyślała, niech próbują. Ścisnęła smukłe boki Dorsetta i wystrzeliła do przodu. Wiatr targał jej włosy, czuła pęd powietrza, smagający twarz. Uwielbiała to. Boże, tak bardzo
brakowało jej wyścigów. Szybko wyprzedziła swoją dżokejską gwardię honorową. Potem kątem oka dostrzegła jednego z nich. Wiedziała, że żaden szanujący się dżokej nie da jej wygrać bez walki. Ale pokonała ich bez trudu i śmiała się, gdy Dorsett, dysząc ciężko, z podniesioną głową przecinał linię mety. Pozostałe konie otoczyły ich, a dżokeje zaczęli podrzucać w górę czapki i wykrzykiwać na jej cześć. James ruszył w jej stronę. Wyglądał na rozwścieczonego. O Boże, czyżby był ślepy? Nie było przecież żadnego niebezpieczeństwa, no, może z wyjątkiem przypadkowego zderzenia z jednym z chroniących ją dżokejów, który mógł wpaść na zad Dorsetta, ale to właściwie było niemożliwe. Nie dopuściłaby do takiej sytuacji. Była na to za dobrym jeźdźcem. - O pani, co do licha sobie wyobrażasz? - Objął ją w talii i postawił na ziemi. - Spójrz tylko na siebie, masz potargane włosy. I ten cholerny kapelusz - wyglądasz w nim jak żebrak. A niech to, nie mam pojęcia, co z tobą zrobić. - Może więc pogratulujesz zwycięzcy, James. Popatrzył na nią z góry, odsunął pukiel włosów, wijący się wokół jej szyi, i cofnął się o krok. - Boże, daj mi cierpliwość - powiedział, po czym zerwał Marcusowi kapelusz z głowy i podrzucił go w górę, krzycząc, - Oby nasz syn był równie doskonałym jeźdźcem, jak jego matka! - No, no - rzekła Duchessa - dobra robota, James. - Zabiję ją, kiedy będziemy sami - wyjaśnił James. - Wyprzedziłaś swoją ochronę. Kazałaś im łykać kurz. Nie zwracałaś za grosz uwagi na swoje bezpieczeństwo. Jessie Wyndham... - spojrzał na nią oczami pełnymi miłości - ... byłaś wspaniała. Potem wziął swojego syna Taylora z rąk Spearsa. - Co o tym sądzisz? - zapytał synka, łaskocząc go w szyję. - Czy uważasz, że powinienem udusić twoją mamę? Trzyletni Taylor odparł głośno i wyraźnie: - Moja mama mówiła mi, że jest najlepszym dżokejem na świecie. Mój dziadek też tak powiedział. Mama mówiła, że ty też byłeś dobry, tatusiu, ale jesteś za duży. Powiedziała, żebym nie urósł taki duży. James jęknął, przyciągnął Jessie do siebie i rzekł: - Nie mam żadnych szans. Zwróciła ku niemu rozjaśnioną twarz. - Czyż życie nie jest piękne, James? - Najpiękniejsze - odrzekł, pochylił się i pocałował ją. Wokół nich rozległy się okrzyki aprobaty. Taylor wydał z siebie wrzask, którym omal nie powalił ojca z nóg. - Doktor Hoolahan miał rację - odezwała się Jessie. - To są płuca twojej matki. Z każdym rokiem coraz więcej w nich mocy.
EPILOG Marcus Wyndham, hrabia Chase, nie tylko został ojcem czworga dzieci (matką całej czwórki była Duchessa), ale także rozpoczął aktywną działalność w Izbie Lordów za rządu lorda Melbourne’a. W tysiąc osiemset trzydziestym siódmym roku został mianowany doradcą Wiktorii, nowej królowej angielskiej. Mówiono, że wyszłaby za niego za mąż, gdyby tylko mogła, ponieważ był „tak piekielnie przystojny i równie piekielnie wygadany”. To była jej ostatnia dowcipna uwaga. Duchessa, hrabina Chase, została najsławniejszą autorką piosenek swojej epoki, chociaż podobno królowa Wiktoria uskarżała się, iż „niektóre piosenki zbliżają się do poziomu utworów zamieszczanych w The Vulgar”, na co jeden z dziennikarzy odpowiedział w bezczelnym komentarzu redakcyjnym „toteż nie wygrywaj ich sobie na flecie, Wasza Wysokość, i pozostaw swoim wilkom morskim”. Do dziś jej słynna „Piosenka Żeglarza” jest ulubioną biesiadną melodią w angielskiej marynarce. W tysiąc osiemset trzydziestym siódmym roku Anthony Godwyn Ruthven Wyndham, wicehrabia Radcliffe i najstarszy syn Marcusa i Duchessy, poślubił Cecylię Derwent Nightingale, najstarszą córkę Karoliny i Northa Nightingale’ów, której dzikie wyskoki zafascynowały Anthony’ego i przerażały jej rodziców. Nazywał ją swoją diablicą. Królowa Wiktoria, poproszona przez hrabiego Chase, została matką chrzestną jego wnuka, Marcusa Jamesa Bentforda Wyndhama, który urodził się w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym roku. Drugi syn Marcusa i Duchessy, Charles, poślubił rosyjską księżniczkę, której matka była Angielką, i przeniósł się do Sankt Petersburga tylko po to, aby po pierwszej spędzonej tam zimie powrócić do Anglii. Później Charles został ambasadorem brytyjskim w Rosjii chociaż dwukrotnie odmawiał przyjęcia tej posady. Mawiał, że „nawet ogniste pocałunki mojej drogiej żony nie mogą mnie wystarczająco rozgrzać w tym przeklętym klimacie”. Jego żona, Marianna Shelley Petrovinka Wyndham, często publicznie śpiewała piosenki swojej teściowej bogatym sopranem, a w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku napisała dwie powieści gotyckie. North i Karolina Nightingale, wicehrabia i wicehrabina Chilton, pomogli ożywić kopalnie cyny w północnej Kornwalii, wspólnie z Rafaelem i Wiktorią Carstairsami. Zabrali ze sobą do Kornwalii pięcioro dzieci. Ojciec wielokrotnie powtarzał, bliski rozpaczy, że cała piątka jest z piekła rodem, prym zaś wiodła najstarsza córka, Cecylia. Ich dwie młodsze, błękitnookie córki poślubiły braci bliźniaków, rabusiów z Nowego Jorku, i przeniosły się tam w tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku. Edmund i Aleksander, synowie Northa i Karoliny, obaj wybrali karierę wikarych. Dziwny był to wybór, zważywszy ich burzliwą, pełną wyskoków młodość. Raz w roku North wybierał się z psami na wrzosowiska, żeby przypomnieć sobie, jak słodkie jest życie i jak bardzo rozgrzewa go odgłos śmiechu żony po powrocie do domu. Owen Pfalkes ożenił się z panną Mary Patricią. Jego przybrany syn, Owen, został sławnym skrzypkiem i kompozytorem i przeniósł się do Pragi. Pierwszą swoją sonatę zadedykował matce, Alicji, która umarła rodząc go. Pan Ffalkes pozostał w dworze Honeymead do późnej jesieni tysiąc osiemset trzydziestego drugiego roku, kiedy to jego oddana żona znalazła go nieżywego w rowie, najprawdopodobniej po wypiciu zbyt dużej dawki alkoholu. Nikt nigdy nie wypytywał jej o szczegóły.
Karolina nigdy nie przestała się śmiać. Jej dwaj wspaniali synowie na własną rękę próbują od nowa zaludnić Kornwalię, powiedziała ponoć na wieść o narodzinach czternastego wnuka, zdrowego i głośnego. Następne dziecko z piekła rodem, dodał North, zacierając ręce i widząc w przyszłości szansę na zemstę. James i Jessie Wyndham, amerykańscy Wyndhamowie, wybrali kompromisowe rozwiązanie spędzali sześć miesięcy w posiadłości Candlethorpe w Yorkshire i sześć miesięcy w Maratonie pod Baltimore. Wydali na świat trójkę dzieci. Najstarszy, Taylor, miał takiego samego bzika na punkcie koni jak jego rodzice. W tysiąc osiemset czterdziestym czwartym roku ożenił się ze swoją kuzynką, Marielle Elizabeth Wyndham, która urodziła się szesnaście miesięcy po nim. Tuż po ślubie powiedział „znam ją od chwili, gdy skończyłem półtora roku. Mogę więc chyba zostać z nią i patrzeć, jak jej się układa w życiu”. Obojgu dobrze się układało. Marielle stała się bardziej Amerykanką niż Angielką, chociaż bezustannie myliła pewne słowa. James i Jessie rzadko rozmawiali o skarbie Czarnobrodego, ale od czasu do czasu, latem, odwiedzali dom Warfieldów na Ocracoke. Jeździli na oklep po plaży. Jessie opublikowała pracę na temat zaginionej kolonii na Roanoke, która jednak nie została dobrze przyjęta. Oskarżono ją o podrobienie pamiętników Valentine, na dodatek nieudolne, gdyż kobiety nawet na fałszerstwach dobrze się nie znają. Wilhelmina Wyndham tyranizowała swoje wnuki aż do dnia, kiedy zgasła i udała się po swoją zasłużoną nagrodę po śmierci, cala zaś rodzina modliła się, aby naprawdę dostała to, na co zasłużyła. Jeśli chodzi o Alicję Belmonde i Neldę, wdowę po Bramenie Carlysle, to Compton Fielding miał rację. Po śmierci Bramena w tysiąc osiemset dwudziestym czwartym roku Nelda i Alicja przeniosły się do Nowego Jorku i stały się sławnymi protektorkami literatów. Jessie podarowała naszyjnik Valentine z łabędziem swojej najstarszej córce. Nadal pozostaje on w posiadaniu rodziny Wyndhamów, pomimo licznych ofert zagranicznych kolekcjonerów. Spears i Badger pozostali z Marcusem i Duchessa, stając się wielokrotnymi rodzicami chrzestnymi licznych pociech Wyndhamów zarówno z angielskiej, jak i amerykańskiej linii. Co roku spędzali przynajmniej miesiąc w Baltimore z amerykańskimi Wyndhamami. Spears informował potem Marcusa, że „obaj z panem Badgerem znamy swoją powinność. Naprawdę sprawia nam przyjemność asystowanie Jamesowi i Jessie przy doskonaleniu metod wychowywania dzieci”. Marcus, choć nie należał do osób narzekających, zaprzestawał pisania ważnych przemówień w Izbie Lordów do czasu powrotu Spearsa, który służył mu symboliczną pomocą. Podobno Badger przygotowywał kiedyś posiłek dla prezydenta Andrew Jacksona. Sampson i Maggie również pozostali częścią dworu Wyndhamów. Maggie urodziła Damona Arthura Lancelota Sampsona w tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku. Damon został jednym z najsłynniejszych aktorów scen londyńskich dziewiętnastego wieku, błyszcząc w rolach Otella, Hamleta i Shylocka. Był niezwykle przystojny, pełen wdzięku, inteligentny, ale nigdy się nie ożenił. Stale dziękował swojej pięknej matce, która, jak to mówił z oddaniem, „poświęciła swoją karierę aktorską dla obowiązków, jakie niesie macierzyństwo”. Nikt nigdy tego nie kwestionował. Wyndhamowie i Nightingale’owie są wszędzie. Może ktoś z nich jest twoim sąsiadem.