David Weber - Cykl-Honor Harrington (15) Światy Honor (opowiadania)

303 Pages • 114,553 Words • PDF • 1.7 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:14

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


David Weber

Światy Honor Tłumaczył: Jarosław Kotarski

Linda Evans Przybłęda

Doktor Scott MacDallan próbował przy użyciu kombinacji macania, klnięcia i pocenia się obrócić wierzgającego niewdzięcznika, który uparł się przyjść na świat nogami do przodu, gdy w jego życiu pojawił się przybłęda. Dokładnie zjawił się przed domem państwa Zivoników. Gdyby Evelina Zivonik nie miała za sobą paru bezproblemowych i łatwych porodów, Scott zdecydowałby się na cesarskie cięcie; obrócenie płodu nie było jednak czynnością skomplikowaną, jeśli rzeczony płód się nie opierał. Należało mieć też na względzie samopoczucie matki, która nie przepadała za skalpelem. Teraz mimo iż spływała potem i jęczała, od czasu do czasu starała się nawet żartować. Scott akurat złapał uparciucha, usiłując ignorować westchnienia i jęki pacjentki, gdy poczuł taką falę rozpaczy, że bezwiednie jęknął i cofnął się. – Co się stało, doktorze? – zaniepokoiła się Evelina. Scott zamrugał gwałtownie oczami, próbując zapanować nad falą paniki. – Przepraszam – wykrztusił. – Z panią i z dzieckiem wszystko w porządku... Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, była utrata zaufania pacjentów. Co prawda lekarzy nie palono już na stosach, ale pod pewnymi względami niewiele się zmieniło od czasów jego przodków. Evelina uniosła się na łokciach i przyjrzała mu się kry tycznie ponad własnym brzuchem. – Dzięki Bogu – oceniła. – Ale z panem jest coś nie w porządku. W tym momencie zza zamkniętych drzwi dobiegło rozpaczliwe bleeknięcie Fishera. Fisher po jego domu i gabinecie poruszał się swobodnie, ale po domach pacjentów, gdy mu towarzyszył, nie. Tym razem odgłos był tak rozpaczliwy, jakiego dotąd ni gdy w wykonaniu treecata nie słyszał, a towarzyszyła mu taka fala emocji, że Scott odruchowo powiedział prawdę: – Raczej z moim treecatem niż ze mną. – Treecatem? – powtórzyła Evelina z lekką obawą i znacznie większym podziwem. Podobnie bowiem jak większość ludzi nie bardzo była pewna, jak reagować na ich znaną od niedawna obecność na planecie, i to w roli stałych sąsiadów. – Tak. Jest bardzo zaniepokojony i wytrącony z równowagi, a ja nie mam pojęcia dlaczego. Nigdy nie wyda wał tak rozpaczliwych dźwięków – dodał, spoglądając na drzwi sypialni. – Cóż, prawdę mówiąc, to ledwie zaczęliśmy... – w głosie Eveliny słychać było niepewność i zaniepokojenie. – Skoro są z nim jakieś problemy, niech się pan dowie, o co chodzi. Jeśli jest ranny albo coś... ja się nigdzie nie wybieram, a mój stan pan zna. Teoretycznie rzecz biorąc, na coś takiego nie pozwalała etyka zawodowa – zostawienie

pacjentki w połowie porodu, żeby zająć się treecatem, nawet nie powinno mu przejść przez myśl. Ale Fisher dosłownie emanował nie szczęściem. Mimo to nie wszedł do sypialni pani domu, choć doskonale wiedział, jak otworzyć drzwi. Te zaś do sypialni były zamknięte, ale nie zablokowane. Scott przez moment rozważał, co jest ważniejsze: uspokojenie przyjaciela czy wyciągnięcie na świat upartego noworodka. – Niech go pan wpuści – zaproponowała Evelina. – Irina opowiadała nam o nim i pokazywała hologramy, ale żywego treecata nigdy nie widziałam... Tym razem w jej głosie nie było obawy, tylko ciekawość. I to ona przekonała Scotta. – Dzięki. Fisher, chodź tu, drzwi nie są zablokowane. Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł kremowoszary kształt. Wskoczył na ramię Scotta, który jęknął cicho. – Bleek! – oznajmił zdecydowanie Fisher, dotykając jego policzka obiema chwytnymi łapami. A potem wskazał jedną z nich na okno. – Coś się stało na zewnątrz? – spytał Scott. – Coś groźnego? Nie wyczuwał u treecata obawy przed zagrożeniem. Byli razem od prawie dwunastu standardowych miesięcy i coraz lepiej mu szło odczytywanie emocji Fishera dzięki zdolnościom empatycznym odziedziczonym po szkockich przodkach. Początkowo zdolność ta go przerażała, jako że nie dało się jej racjonalnie wytłumaczyć. Pierwszy raz, gdy mu się to przydarzyło, był wręcz pewien, że doznał halucynacji; potem, gdy zrozumiał prawdę, znalazł się w nie lada kłopocie, gdyż na Sphinksie takie umiejętności traktowano sceptycznie i podejrzliwie. W najlepszym razie. W najgorszym posiadająca je osoba traciła zaufanie społeczności i stawała się w jej oczach szarlatanem, a na to nie mógł sobie pozwolić. Gdzie indziej bywało jeszcze gorzej – posiadanie tak „zasłużonych” przodków oznaczałoby automatycznie badania psychiatryczne i oskarżenie o oszustwo. Na szczęście przodkowie ci co do jednego byli ze strony matki, dzięki czemu nikt nie łączył z nimi szacownego rodu MacDallanów. Nie chodziło o zagrożenie czające się na zewnątrz. Scott miał wrażenie, że ktoś lub coś na zewnątrz jest w nie bezpieczeństwie i pogrążone w rozpaczy. No i nie ulegało żadnej wątpliwości, że Fisher chce, by Scott jak najszybciej wyszedł na dwór. – Fisher, teraz nigdzie nie wyjdę – oznajmił Scott. – Muszę odebrać poród! W jasnobłękitnych oczach treecata błysnęło rozczarowanie. Miauknął rozdzierająco. Równocześnie zaś z głównej części domu rozległ się chór dziecięcych głosów: – Tato, chodź szybko! – To treecat, tato! – Ciociu Irino, na dworze jest treecat!

– Chory albo coś! Pospiesz się, tato! Scott i Evelina Zivonik wymienili zaskoczone spojrzenia. – Proszę iść – oznajmiła zdecydowanie kobieta. – Urodziłam już sześcioro dzieci i to też urodzi się bez kłopotu, nawet jeśli pana przez kilka minut nie będzie. Jest pan jedynym lekarzem w promieniu kilkuset kilometrów, a jeśli ten treecat jest ranny, potrzebuje pana w tej chwili bardziej niż ja. A mnie przyda się chwila przerwy w tym grzebaniu. Scott zaczerwienił się; ustawienie opornego płodu z oczywistych przyczyn mu nie wychodziło i to właśnie wypomniała mu Evelina. Fisher ponownie dotknął jego policzka. – Bleek? – spytał prosząco. – Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie. Dziękuję i zaraz wracam – zapewnił, wyjmując rękę spomiędzy nóg pacjentki i sięgając po ręcznik. Wolał nie mówić, że skoro Fisher prawie rok temu uratował mu życie, to powinien przynajmniej spróbować spłacić ten dług. Pospiesznie się obmył i wypadł na dwór, gdzie cały nieletni przychówek Zivoników dosłownie tańczył wokół ojca i jego młodszej siostry Iriny Kisajewnej stojących dobre dwadzieścia metrów od domu i uważnie przyglądających się niższym gałęziom najbliższego palikowca. Scott zdołał zrobić trzy kroki, gdy usłyszał najbardziej przeraźliwy dźwięk, jaki kiedykolwiek wydała w jego obecności żywa istota. Był to ni jęk, ni miauczenie, ni zawodzenie – niczym wycie banshee doprowadzające celtyckich przodków Scotta do obłędu. Fisher siedzący na jego ramieniu owinął ogonem jego szyję i zadygotał, miaucząc nieszczęśliwie. Scott ruszył biegiem, odruchowo głaskając Fishera. – Gdzie on jest? – spytał. Aleksandr Zivonik bez słowa wskazał na poziomą gałąź wysokiego, rosnącego najbliżej domu palikowca. Scott musiał dobrze wytężyć wzrok, by dostrzec wtulonego w pień treecata, choć siedział on niczym zwykły kot. Stworzenie było większe od Fishera – miało dobre siedemdziesiąt centymetrów długości, nie licząc chwytnego ogona prawie równie długiego, ale zdecydowanie zbyt chude. I wyglądało na chore lub ranne – nawet z tej odległości dojrzał, że jego szarokremowe futro było poznaczone ogromnymi plamami o barwie zaschniętej krwi. Futro było także bardzo brudne, co u treecata stano wiło prawdziwy ewenement. – Fisher – powiedział cicho. – On jest ranny? Jeśli pozwoli mi się zbliżyć, będę mógł go opatrzyć... Przeraźliwy dźwięk ucichł nagle. Przybysz miauknął cicho i powoli i robiąc przystanki, zaczął schodzić po pniu na ziemię. Scott chciał doń pod biec, ale bał się go przestraszyć nagłym ruchem.

– Irina, zabierz dzieci do domu, bo jeśli się czegoś przestraszy, nie zejdzie i nie będziemy mogli mu pomóc, a wydaje mi się, że bardzo tego potrzebuje – powiedział cicho. Irina kiwnęła głową, ale polecenie wydał Aleksandr: – Dzieciaki, do domu! Bez dyskusji! Irina spojrzała z niepokojem na Scotta. Jako jedyna zdawała się rozumieć, jak głęboka i skomplikowana więź po łączyła go z treecatem. No, ale też znała go najlepiej i najdłużej, bo przez ostatnich kilka lat stali się przyjaciółmi. Irina straciła męża podczas epidemii, która zdziesiątkowała mieszkańców planety, a Scottowi jej towarzystwo sprawiało prawdziwą przyjemność. Była bystra, miała po czucie humoru i potrafiła sprawić, by się odprężył nawet po ciężkim dniu. Miała też doskonałą intuicję, ale nie szło to w parze z natarczywą dociekliwością. Spotykali się często i Scottowi brakowało jej towarzystwa w ciągu ostatnich tygodni. Irina przeprowadziła się do brata; Evelina miała pewne problemy z donoszeniem ciąży i Scott zalecił, by głównie leżała. – Będzie mi miło, jeśli mi pomożesz – powiedziała, odwzajemniając spojrzenie błękitnych oczu. – Z przyjemnością – odparła, nie kryjąc zadowolenia. Odczekali, aż Aleksandr zaprowadzi dzieci do domu. Treecat tymczasem dotarł do najniższej gałęzi palikowca, usiadł na niej i miauknął żałośnie. Fisher odpowiedział podobnym miauknięciem i spojrzał na Scotta, wskazując chwytną łapą przybysza. – Mam iść po niego? – upewnił się Scott. – Bleek! Nie zwlekając, podszedł do pnia i spojrzał w górę. Obcy treecat siedział skulony i dygotał. Plamy na jego futrze były dawno zaschniętą krwią i było jej zbyt wiele, by mogła należeć tylko do niego. Wyglądał też na zagłodzonego, zupełnie jakby nie potrafił zdobyć pożywienia i nie mógł liczyć na pomoc klanu. To z kolei sugerowało by wyrzutka, o ile treecaty miały taki zwyczaj... a z drugiej strony zachowanie Fishera przeczyło takiemu wyjaśnieniu, bo zupełnie jednoznacznie domagał się, by pomóc przybyszowi. – Cześć – powiedział cicho Scott, patrząc na treecata i starając się, by zabrzmiało to ciepło. – Mogę ci pomóc? Reakcja zaskoczyła go – treecat bleeknął cicho i wy raźnie, zeskoczył na ziemię i podbiegł doń, po czym kurczowo objął jego prawą nogę tak chwytnymi, jak i środkowymi łapami. Trzymał go, jakby życie od tego zależało. Z kolei Fisher zbiegł po Scotcie, przysiadł przy obcym, dotykając prawie nosem jego nosa i zaczął cicho acz nie zwykle intensywnie mruczeć, co jak Scott wiedział z do świadczenia, wywierało zaskakująco uspokajający efekt. Przykucnął i wyciągnął powoli rękę. Zakrwawiony treecat wręcz uderzył łbem w jego dłoń, jakby pragnąc

do tyku. Scott pogłaskał go delikatnie, próbując zorientować się, jakie rany odniósł, i ku swemu zaskoczeniu nie zna lazł nie tylko ran, ale nawet opuchlizny czy gorętszych miejsc sugerujących obrażenia wewnętrzne. Treecat nadal pomiaukiwał żałośnie, a z emocji Fishera sądząc, mu siało mu się przytrafić coś naprawdę tragicznego. Scott miał dziwne przeczucie, że tak jego samego, jak i Fishera czekają poważne kłopoty. W końcu zadowolony z oględzin spróbował podnieść przybysza, ale spotkało się to z przerażonym bleeknięciem. Fisher natychmiast poło żył chwytne łapy na ramionach przybłędy i zamruczał energicznie. Efekt był zgoła piorunujący – ten umilkł i czym prędzej wtulił się w objęcia Scotta. Fisher zajął swoje zwykłe miejsce na jego ramieniu i Scott powoli wstał. Irina stała kilka kroków z boku, przygryzając niepewnie dolną wargę. Widać było, że chciałaby pomóc, ale nie wiedziała jak. Scott przywołał ją gestem, nie przestając głaskać kupki nieszczęścia, podeszła więc powoli. Gdy stanęła obok, zakrwawiony treecat spojrzał na nią i miauknął zupełnie jak skrzywdzone dziecko. – Biedactwo! – westchnęła, wyciągając powoli ręce. Dał się pogłaskać, a nawet nadstawił grzbiet, ale za równo chwytnymi, jak i środkowymi łapami kurczowo trzymał Scotta za koszulę. – Idziemy do domu – oznajmił Scott, ruszając powoli ku budynkowi. – Jesteś kośćmi obciągniętymi skórą i brudny jak nieboskie stworzenie. Potrzebujesz wody, jedzenia i kąpieli. Przynajmniej na początek. A potem zobaczymy czego jeszcze. Nie przesadzał – pod palcami czuł wyraźnie każdą kość i ścięgno, a wysuszona, spękana skóra wokół pyska, ślepiów i na opuszkach palców wskazywała na poważne odwodnienie. Żadnych fizycznych obrażeń – mimo zakrzepłej krwi w wielu miejscach zlepiającej futro – nadal nie dostrzegał. Podeszli do grubych na metr, kamiennych ścian domu i Irina zawołała: – Alek, znajdź jakieś mięso i miskę zimnej wody! On jest zagłodzony. Najlepiej daj to, co zostało z wczorajszego obiadu! Weszli do środka w momencie, w którym Aleksandr kończył wydawanie rozkazów: – Karl, wyciągaj resztki indyka, Nadia, sprawdź, co z matką, Stasya, przynieś wody, a ty, Gregor, znajdź parę czystych ręczników i napuść ciepłej wody do wanny. I zabierz Louisę, żeby mi się tu nie plątała pod nogami! Dzieciarnia zniknęła jak zdmuchnięta, a gospodarz dodał: – Kuchnia jest tutaj. I zaprowadził Scotta do jasno oświetlonego, przestronne go pomieszczenia, w którym najstarszy syn stawiał właśnie na stół półmisek z pozostałościami po imponującym pieczonym indyku. Resztki stanowiła dobra jedna trzecia ptaka, a stół był równie imponujący jak indyk, bo zbudowano go najwyraźniej z myślą o szybko powiększającej się rodzinie.

– Częstuj się – zaprosił Karl, zaczerwieniony i nieco onieśmielony niespodziewanymi wydarzeniami. – Smacznego. Młodsza od niego Stasya przyniosła miskę z wodą, omal się przy tym nie wywracając, bo zamiast patrzeć pod nogi, przyglądała się okrągłymi jak spodki oczyma treecatowi, którego Scott dopiero stawiał na stole. Treecat wahał się przez moment, jakby upewniając się, że to faktycznie dla niego, po czym entuzjastycznie zajął się indykiem, nie kryjąc głodu. Nie tylko dzieciaki przyglądały mu się z zainteresowaniem – zwalisty Aleksandr Zivonik także. Nie było w tym niczego dziwnego, jako że naprawdę niewiele osób widziało żywego treecata. A jeszcze mniej treecata w czasie posiłku, gdy sprawnie posługiwał się palcami zwinnych łap. Scott uśmiechnął się lekko. – Fisher, ja mam tu coś do zrobienia, może ty z nim zostaniesz póki co? Co prawda nie miał pojęcia, ile dokładnie z jego słów Fisher pojmuje, ale podstawowe terminy i często używane słowa z całą pewnością rozumiał. I to coraz lepiej. Tak było i tym razem – Fisher zeskoczył z jego ramienia na stół i mrucząc cicho, podszedł do głodomora zajętego pałaszowaniem zdzieranego z kości mięsa. Scott ściągnął brudną koszulę, oddał ją z uśmiechem Irinie i zajął się szybkim a dokładnym myciem rąk w zlewie. Po czym pospieszył do sypialni. – Z mamą wszystko w porządku – zameldowała Nadia, najstarsza z dziewcząt, ledwie stanął w progu. – Co z treecatem? – Zżera waszego indyka. Idź i obejrzyj go w akcji. Zaproszenia nie trzeba było powtarzać – po Nadii pozostał tylko tupot. – Nie jest ranny? – zaciekawiła się Evelina Zivonik, wyraźnie żałując, że nie może pójść w ślady córki. Jej zaciekawienie było o tyle zrozumiałe, że już nagłe pojawienie się wśród ludzi zdrowego treecata było prawdziwym wydarzeniem, a zagłodzonego i pokrwawionego – wręcz ewenementem. O treecatach zaś wiedziano tak mało, że powody, dla których znalazł się w tak opłakanym stanie, miałyby prawo wzbudzić strach nawet u najspokojniejszych z natury osadników. Sam Scott był zaniepokojony, mimo że od prawie roku standardowego jako adoptowany miał kontakt z treecatem i zdołał lepiej niż większość ludzi poznać jego zwyczaje. A ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała teraz Evelina Zivonik, było martwienie się czymś innym niż własnym porodem, dlatego odparł z zawodowym spokojem: – Nie znalazłem żadnych ran czy złamań, ale nie ryzykowałbym stwierdzenia, kiedy ostatni raz coś jadł czy pił. Natomiast biorąc pod uwagę, jak pałaszuje waszego indyka, nie sądzę, by miał jakieś obrażenia wewnętrzne. – A ta krew, o której mówiła Nadia? – Faktycznie jest jej sporo, ale to nie jego krew. A ponieważ nie potrafimy się zbyt dobrze

porozumiewać z treecatami, wątpię, byśmy się kiedykolwiek dowiedzieli, czyja ona jest. Najważniejsze, że wasz mały gość uspokoił się i nic mu chwilowo nie grozi. Nie ma więc powodów do obaw. Proszę się odprężyć, żebym mógł przekonać tego uparciucha do normalnego wyjścia na ten świat. Dobrze? Evelina Zivonik uśmiechnęła się słabo na znak zgody i zacisnęła palce na materacu, gdy poczuła kolejny skurcz. Scott sięgnął po opornego noworodka, marszcząc brwi i nie spuszczając wzroku z monitora. Po kilku minutach obopólnych wysiłków przerywanych jedynie jękami rodzącej Scott w końcu postawił na swoim. – Mam cię! No, skoro już jesteś właściwie ustawiony, proponuję, żebyś wreszcie wyszedł i dołączył do reszty rodziny. Do roboty, pani Evelino! * O istnieniu treecatów ludzie dowiedzieli się ledwie piętnaście standardowych miesięcy wcześniej, gdy jedenastoletnia Stephanie Harrington przyłapała przedstawiciela tego gatunku na kradzieży w przydomowej cieplarni. Złodziejaszek grasował tam od dawna, a przyłapany został z kilkoma selerami naciowymi przywiązanymi do grzbietu specjalną siatką ładunkową nie krępującą ruchów. Seler naciowy ginął w różnych miejscach od dłuższego czasu – nikt nie wiedział, dlaczego akurat to warzywo treecaty tak sobie upodobały – ale od dnia tego pierwszego spotkania przedstawicieli dwóch ras treecaty dosłownie wyroiły się z lasów na całej planecie, powodując gwałtowne zwiększenie zapotrzebowania na seler naciowy, tym razem już jak najbardziej oficjalnie i legalnie. Obiektywnie rzecz biorąc, ludzkie domostwa odwiedziło ich niewiele, ale fakt, że w tak krótkim czasie pojawiły się wszędzie, sugerował, że jest ich naprawdę dużo i że mają nader rozwinięty system łączności o nieznanej ludziom naturze. Było więc tym bardziej godne podziwu, że przez przeszło pół standardowego wieku zdołały całkowicie ukryć swe istnienie przed dysponującą rozwiniętą techniką cywilizacją ludzką. Aż do chwili pojawienia się przedsiębiorczego i pomysłowego dziewczęcia z kamerą i lotnią. Sporo treecatów adoptowało ludzi tak jak ten, który uratował Stephanie, i żyło wśród nich, większość jednak jedynie odwiedzała sąsiadów. Liczba adoptowanych nie była duża – średnio jeden człowiek na milion, ale biorąc pod uwagę, że przez pięćdziesiąt lat standardowych ludzie nawet nie podejrzewali istnienia treecatów, była to duża zmiana. Także zmiana taktyki ze strony treecatów. Nie ulegało wątpliwości, że treecaty były tak samo ciekawe ludzi jak ludzie ich, ale zdołały dowiedzieć się znacz nie więcej, bo ludzie nadal prawie nic o nich nie wiedzieli. Nie byli nawet

w stanie określić prawdziwego poziomu ich inteligencji. Scott miał o niej znacznie lepsze wyobrażenie, ale podobnie jak inni adoptowani nie dzielił się tą wiedzą. Podejrzewał, że dzięki swym przodkom odziedziczył pewne cechy powodujące, że lepiej niż większość ludzi wyczuwał emocje treecatów, które z kolei były znacznie inteligentniejsze, niż podejrzewał przeciętny mieszkaniec Sphinksa, o reszcie Królestwa Manticore nie wspominając. Był też pewien, że Stephanie nie powiedziała nigdy całej prawdy o swoim treecacie, i wiedział dlaczego – dzięki doświadczeniom z Fisherem. Z nie do końca jasnych powodów każdy adoptowany był przekonany, że czegokolwiek by się dowiedział o swoim treecacie, w żadnym wypadku nie powinien tego rozgłaszać. W połączeniu z odruchem opiekuńczości, jaki wywoływały u ludzi te istoty, dawało to taki właśnie efekt, że ci, którzy wiedzieli o nich najwięcej, mówili najmniej. Treecaty potrzebowały pomocy ludzi, by uniknąć losu innych nisko rozwiniętych istot, które się pojawiały, a ostrożność i tajemniczość były rozsądne, dopóki wiedziano tak nie wiele o ich biologii, społeczności czy kulturze. Zwłaszcza jeśli chodzi o reakcje długofalowe, które u ludzi często były odmienne od tych pierwszych, impulsywnych. A to było niełatwe zadanie dla adoptowanego, nawet takiego jak on, mającego niejako we krwi skłonność do skrytości. Rozumienie Fishera nie przychodziło Scottowi łatwo mimo przebłysków intuicji i empatii, których coraz częściej doświadczał. To, że treecaty były empatami, potwierdzali wszyscy adoptowani, to, że były także telepatami, niewielu, ale samej choćby empatii nie dawało się w żaden sposób ani zmierzyć, ani nauczyć. Ze zrozumiałych powodów wpędzało to w grupową frustrację ksenozoologów. A obecnie także Scotta MacDallana. Przybłęda, jak go ochrzciły pociechy rodu Zivoników, opchał się indykiem, wypił pół miski wody i poszedł spać. Scott po szczęśliwym odebraniu porodu najmłodszego Zivonika imieniem Lev obudził go bezceremonialnie i zafundował kąpiel w ciepłej wodzie, pomagając pozbyć się z sierści brudu i zakrzepłej krwi. Treecat nie protestował i potem za nic nie chciał go puścić. Cokolwiek by mu proponowano, trzymał się kurczowo jego koszuli i trząsł jak w febrze. Na dokładkę Fisher robił, co mógł, by przekonać Scotta do jak najszybszego wyjścia na zewnątrz. Jak Scott podejrzewał, przekazywał uczucia przybłędy, dodając do nich własne. Być może było inaczej – mógł odbierać zgodne emocje obu treecatów. Natomiast w żaden sposób nie potrafił pojąć, dlaczego tak go nakłaniały do wycieczki do lasu, zwłaszcza że miał za sobą długi i męczący poród, po którym jedyne czego chciał, to wrócić do domu, i położyć się spać. Fisher musiał o tym wiedzieć, ale każda propozycja takiego rozwiązania i powrotu jako takiego wywoływała jego żywiołową reakcję i żałosne skomlenie jego towarzysza. Scott w końcu spróbował logiki, klnąc w duchu własną uległość.

– Fisher, za dwie godziny będzie ciemno, a ja muszę się wyspać. I nie chcę latać po ciemku, bo jestem zbyt zmęczony. W odpowiedzi usłyszał kategoryczne: – Bleek! – Może pan wyczuć, jak daleko musi pan ich zdaniem pójść? – spytał nieco niespodziewanie gospodarz. Scott zniechęcony pokręcił głową. – Takich informacji nikt nie potrafi od nich uzyskać. Tak naprawdę są to jedynie uczucia i domysły; czasami za pomocą pytań, pantomimy czy różnych symboli mogę się z nim całkiem dobrze porozumieć, ale to strasznie długi i irytujący proces. Taka rozmowa z kimś, kto nie potrafi mówić ani pisać w żadnym zrozumiałym dla mnie języku, a odpowiada w takim, którego ja nigdy się nie nauczę... Spróbujmy podejść do tego inaczej... Fisher, możemy tam polecieć? W odpowiedzi otrzymał tak ogłupiającą mieszankę emocji, że musiał zamknąć oczy, by dojść z nimi do ładu. Strach, niecierpliwość, wściekłość... zaskoczony tym ostatnim spojrzał na Fishera, który siedział nieruchomo na stole na przeciw niego i przyglądał mu się poważnie. – Bleek – potwierdził zdecydowanie. – Nie wiem dlaczego, ale nie wydaje mi się, by chciały, abym tam leciał. Boją się pojazdów latających – powiedział powoli. – A raczej ten nowy się boi, bo Fisher latał ze mną wielokrotnie, ale teraz zgadza się z tamtym. A jeśli dobrze to odebrałem... a to jest naprawdę duże „jeśli”, to tamten jest przerażony samym pomysłem. Aleksandr uniósł krzaczastą brew. – Tak? Cóż, można by więc zrobić sobie spacer... Jeśli przez godzinę niczego nie znajdziemy, wrócimy. Pan się prześpi w gościnnym, a jutro od rana wyruszymy w dłuższą trasę. – Bleek! – rozległ się zgodny chór obu treecatów. – Chyba im się ten pomysł podoba – oceniła z uśmiechem Irina. Alek kiwnął głową i dodał: – Mam zapasowy karabin. Co prawda jest mało prawdopodobne, żebyśmy trafili na hexapumę ale nigdy nic nie wiadomo i nie wejdę do lasu bez uczciwej broni. – I bardzo słusznie – przytaknął Scott. – Widziałem, co hexapuma potrafi zrobić z nieuzbrojonym człowiekiem, ale za pożyczkę dziękuję: mam broń w wozie, zaraz ją przyniosę. Chodź, Fisher! * Zadanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczali, treecat przybłęda bowiem za nic nie chciał się zbliżyć do pojazdu. Skończyło się na tym, że siedział pod najbliższym drzewem

i miauczał, gdy Scott wyciągał broń i apteczkę i zastanawiał się, skąd też wziął się ten gwałtowny strach. Mało prawdopodobne było, aby ktoś z powietrza zagrażał siedzibie klanu, z którego pochodził zabłąkany osobnik, choć oczywiście nie dało się tego zupełnie wykluczyć. Natomiast prawdopodobieństwo było niewielkie, bo nie dość, że treecaty jako istoty inteligentne chroniło prawo, to i sąsiedzi chcieli, by wzajemne stosunki były dobre, toteż przejawiali wobec nich nader opiekuńcze instynkty. Biorąc zaś pod uwagę mentalność kolonistów zasiedlających Sphinksa, winny czegoś takiego miałby naprawdę dużo szczęścia, gdyby po złapaniu tylko go pobito... Irina zgłosiła chęć udziału w wycieczce i Scott miał ochotę się zgodzić, gdyż w pierwszych miesiącach po adopcji ogromnie mu pomogła przystosować się do ciągłej obecności Fishera. Ponieważ jednak Evelina jeszcze nie doszła do siebie po porodzie, a mąż nie bardzo chciał ją zostawić samą z dziećmi, stanęło na tym, że zostanie, a Scottowi towarzyszyć będą Aleksandr i Karl, jego najstarszy, mający piętnaście standardowych lat syn. – Tylko uważaj na siebie – powiedziała Irina zaniepokojona. – Nie wiemy, co się stało ani co one chcą ci pokazać. Niepokoi mnie to. – Mnie też, ale możesz mi wierzyć, że będę bardzo uważał – zapewnił. I pocałował ją lekko. – To dobrze – uśmiechnęła się Irina. – W takim razie idź rozwiązać zagadkę. Wiem, że aż się do tego palisz. Potarł nos, woląc nic więcej nie mówić – Irina znała go zbyt dobrze, by zaryzykował kłamstwo. – Skontaktujemy się, jeśli tylko coś znajdziemy – obiecał. – Będę czekała w pobliżu komunikatora. Wyruszyli. Prowadził Aleksandr, a Karl osłaniał tyły jako dobry strzelec. Scott wiedział, że ma najbezpieczniejszą pozycję, ale oprócz karabinu niósł plecak będący apteczką polową, i to dobrze zaopatrzoną. Doświadczenie bowiem nauczyło go, że na wycieczki po lasach porastających większość powierzchni planety dobrze jest zabrać nadkomplet medykamentów, bo nigdy nie wiadomo, co może okazać się potrzebne w tej plątaninie palikowców. Lasy na Sphinksie były bowiem prawie jednorodne – składały się z drzew jednego gatunku zwanych palikowcami. Drzewa te rozrastały się, wypuszczając cztery proste gałęzie równolegle do ziemi na wysokości trzech do dziesięciu metrów nad nią niczym szprychy koła. Gałęzie tworzyły prawie kąt prosty i regularnie wypuszczały „korzenie” rosnące prostopadle w dół, które po dotarciu do gleby stawały się kolejnymi pniami. Po pewnym czasie wypuszczały własne gałęzie, tylko inaczej ustawione niż te, z których wyrosły. Oprócz tego palikowce poniżej i powyżej nich wypuszczały normalne, przypadkowo rosnące ku górze i na boki gałęzie jak każde inne drzewo. Te cztery proste stanowiły po prostu podstawę ich reprodukcji. W ten sposób

jeden palikowiec mógł rozrosnąć się na obszar setek kilometrów kwadratowych, tworząc zielony dywan zdolny przekraczać rzeki, o ile nie były zbyt szerokie, i do pewnej wysokości wdrapując się na górskie zbocza. Genetycznie wszystkie tworzące go drzewa były identyczne. W konsekwencji marsz przez taki las był sprawdzianem z orientacji w terenie, ponieważ nie sposób było poruszać się w linii prostej na dłuższych niż kilkumetrowe odcinkach. Ten zwariowany i niewygodny dla ludzi sposób reprodukcji stworzył jednakże środowisko idealne dla treecatów. Treecaty były stworzeniami nadrzewnymi, a palikowce stworzyły dla nich superautostrady łączące wszystkie miejsca na każdym z kontynentów. A przynajmniej wszystkie porośnięte przez palikowce. Dlatego zupełnie naturalne było, że ledwie weszli do lasu, oba treecaty wspięły się na najbliższy pień i zaczęły poruszać się po systemie gałęzi. Oczywiście przemieszczały się znacznie szybciej niż ludzie, toteż co chwilę musiały się zatrzymywać, by poczekać na nich. Scott nie był miłośnikiem pieszych wycieczek, ale za to zapalonym wędkarzem, co na Sphinksie oznaczało konieczność wędrowania po lasach, by dotrzeć w co ciekawsze a bardziej oddalone miejsca. Oddawał się tej namiętności od dawna i kontynuował ją także po wyemigrowaniu z planety Meyerdahl ponad trzy standardowe lata temu, kiedy to osiedlił się na Sphinksie. Choć teoretycznie rzecz biorąc, na planecie nie było ryb w ziemskim tego słowa znaczeniu, dla Scotta, jak i dla innych wędkarzy wszystko, co pływało w rzece i miało łuski, a nie posiadało łap, było rybą. Tym bardziej jeśli pływało pod wodą i dawało się złowić na wędkę, jeśli do haczyka przymocowano przynętę. Scott uwielbiał wędkować, a polubił przy tej okazji i las. Zwłaszcza zapach liści palikowców i sposób, w jaki przez szczeliny w listowiu przenikały promienie słoneczne, tworząc jakby ukośny złoty deszcz z drobniutkich smug światła. Najbardziej jednak polubił czyste górskie strumienie o bystrych prądach i rzeki płynące przez zalesione doliny. A ponieważ rok planetarny trwał dłużej od standardowego, po piętnastu miesiącach zimy tyle samo trwała wiosna – jego ulubiona pora. Było to tym przyjemniejsze, że został adoptowany przez Fishera, gdy wiosna już nastała, a trwała aż do tej pory. Podobało mu się, że związek przedstawicieli dwóch inteligentnych ras zawiązał się w okresie, gdy przyroda zamieszkanej przez nich planety budziła się do nowego życia. Teraz wędrując przez las i co chwila zmieniając kierunek marszu, wciągał z rozkoszą pachnące powietrze w płuca i uśmiechał się. A potem spojrzał w górę, na czekające na nich treecaty, i uśmiech zniknął z jego twarzy niczym zdmuchnięty. To, co chciały mu pokazać, na pewno nie było wesołe czy miłe, sądząc ze stanu, w jakim znalazł się treecat przybłęda. A należało jeszcze pamiętać o zakrzepłej krwi, którą był pokryty: skoro nie należała do niego, musiała należeć do kogoś albo poważnie rannego, albo martwego. Jeśli dodać do tego jego strach przed latającymi pojazdami i wyraźną obawę przed ludźmi, dopóki Fisher nie sprowadził „swojego” człowieka, stwarzało to nader dziwną sytuację. Tym bardziej że miauczał

wniebogłosy, a równocześnie przykleił się do Scotta niczym pijawka... Pomimo iż przytłaczająca większość ludzi zamieszkujących Sphinksa życzliwie powitała futrzastych sąsiadów, biorąc pod uwagę historię rasy ludzkiej, nie trzeba było zbyt wnikliwie rozważać powodów, dla których treecat mógł się obawiać ludzi. Tym bardziej że wśród kolonistów jak w każdej większej społeczności zdarzali się osobnicy nieprzyjemni, chamscy i sprawiający kłopoty. Dały się także słyszeć tu i ówdzie niezadowolone głosy sprzeciwiające się wyznaczeniu dużych połaci ziemi uważanych dotąd za atrakcyjne w przyszłości nieruchomości na rezerwaty treecatów. Wszystko to powodowało, że im bardziej zagłębiali się w las, tym humor Scotta stawał się gorszy. I tym baczniej rozglądał się i nasłuchiwał, sprawdzając regularnie upływ czasu. * Gdy minęła uzgodniona godzina, Scott był sporo za Aleksandrem, bo wyczerpanie wzięło górę nad ciekawością, a na dodatek nogi zaczęły zdrowo dawać mu się we znaki. Nie przewidując wycieczki, nie zabrał ze sobą stosownego obuwia, a to, które doskonale nadawało się do długiego chodzenia po mieście, w lesie niezbyt dobrze spełniało swoje zadanie. Dlatego kiedy jego chronometr bipnął, informując o upływie standardowej godziny, z prawdziwą ulgą oznajmił: – Godzina minęła! Odpowiedziało mu zamieszanie na najbliższej przed Aleksandrem gałęzi. Oba treecaty zaczęły się dosłownie po niej miotać, miaucząc i bleekając. Po paru sekundach zmieniły taktykę – wybiegały po gałęzi prowadzącej w kie runku, w którym się dotąd poruszali, i wracały, a Scott odebrał od Fishera nie tylko znacznie silniejsze ponaglenie, ale i wrażenie, że są już naprawdę blisko, choć nie potrafił uzasadnić, co go do tego przekonało. – Pięć minut – zgodził się niechętnie. – Pięć minut i wracamy, choćbyś stawał na ogonie! – Bleek! – zgodził się Fisher. – Bleek, bleek! – zawtórował mu towarzysz. Karl Zivonik uśmiechnął się złośliwie: – Pięć minut, tak? Jak trudno jest odmówić czegoś treecatowi, panie doktorze? – Uważaj, bo któregoś dnia jakaś urocza przedstawicielka tej sześcionogiej rasy uzna, że jesteś dokładnie tym, kogo szukała, i wtedy przekonasz się na własnej skórze – ostrzegł Scott z uśmiechem. – A jakaś już kogoś zaadoptowała? Scott spoważniał. – Trafne pytanie – przyznał. – Bo prawdę mówiąc, nie słyszałem o tym. Może ktoś z tego

zespołu ksenobiologów, którzy mają je badać, będzie wiedział. Ruszyli w dalszą drogę, przeszli przez wąski strumyk i jego bagniste brzegi i po paru minutach Scott zauważył, że mimo iż słońce zachodziło, przed nimi robiło się jaśniej. Podobnie było zawsze, gdy w czasie swych wędkarskich wycieczek zbliżał się do polany albo brzegu szerokiej rzeki, przez którą palikowce nie zdołały się rozwinąć. Polany takie najczęściej znajdowały się przy niewielkich jeziorkach albo też na terenach strawionych przez pożar. Okazjonalnie nie znajdował wyjaśnienia, dlaczego akurat gdzieś nie rosły – być może gleba była tam nieodpowiednia dla palikowców. Minutę później po ominięciu wyjątkowo grubego pnia wyszli na skraj polanki i stanęli jak wryci, było bowiem wyraźnie widać, że nie powstała ona w sposób naturalny. I nie wyglądała naturalnie – przypominała dziurę wyrwaną w konarach drzew, długą na dobre dziewięćdziesiąt metrów, pełną połamanych pni i gałęzi. Coś dużego i cięż kiego przebiło się przez korony drzew i wyorało bruzdę, kierując się pod ostrym kątem ku ziemi i roztrzaskując wszystko, co napotkało na swej drodze. Poza drewnianymi szczątkami były też inne – poszarpane fragmenty metalu i kompozytów. Mniejsze odłamki wryły się w pnie po obu stronach przesieki, stopniowo coraz bliżej ziemi. Podążający ich śladem wzrok Scotta dostrzegł wreszcie źródło zniszczeń – jakieś dziesięć metrów na lewo znajdował się wbity w ścianę lasu kadłub atmosferycznego promu transportowego. Maszyna zakończyła lot jakieś dwa metry nad ziemią, napotykając na pień zbyt gruby, by zdołała go złamać mimo prędkości, z jaką leciała. Ponieważ żaden pojazd latający nie jest projektowany z myślą o takich sytuacjach, konstrukcja nie wytrzymała i kadłub owinął się prawie wokół pnia, nim opadł na ziemię. Scott przełknął ślinę, świadom, co zastanie w kabinie pilotów. Nie wiedział tylko, ile trupów znajdzie... Przybłęda ni to miauknął, ni to zaskomlał przeraźliwie i ruszył biegiem ku wrakowi, przeskakując z gałęzi na gałąź. Scott zaś dostrzegł spojrzenie Aleksandra i ugryzł się w język. W pierwszym odruchu chciał bowiem zaproponować, by Karl został na zewnątrz. Dopiero wzrok ojca rodziny uświadomił mu, że Zivonikowie są pionierami – ich posiadłość od najbliższej ludzkiej siedziby dzieliło dobre sto kilometrów, toteż osłanianie nastolatka przed realiami życia byłoby niedźwiedzią przysługą. Widząc jego reakcję, Alek kiwnął głową i ruszył w stronę wraku, starannie wybierając drogę między szczątkami. Karl z kolei także nic nie powiedział, za to wyraźnie pobladł. Poszedł jednak śladem ojca bez wahania. A Scott maszerował za nim i przełażąc przez strzaskane pnie, uśmiechał się smętnie w duchu – apteczka, którą dźwigał, nie miała prawa nikomu się już tutaj przydać. Aleksandr dotarł do wraku i zaproponował: – Sprawdźmy, na ile jest stabilny, nim zaczniemy szukać wejścia.

Scott kiwnął potakująco głową. Aleksandr przyjrzał się uważnie potrzaskanym gałęziom i obszedł powoli wrak, sprawdzając, na ile jest wbity w ziemię. A potem podskoczył, złapał się jakiegoś występu i zawisł całym ciałem na metalowej konstrukcji. Ta ani drgnęła, puścił się więc i zaczął szukać drzwi śluzy pasażerskiej lub towarowej. Scott pospieszył mu z pomocą i dostrzegł przy tej okazji namalowane na pogiętym kadłubie logo. Przedstawiało stylizowany palikowiec utworzony przez spiralny łańcuch DNA. Nazwa firmy była nie widoczna, a z pnia została ledwie połowa, ale i tak wydało mu się dziwnie znajome. Aleksandr zauważył, że się czemuś przygląda, i podszedł do niego. – To logo BioNeering – oznajmił, ledwie je dojrzał. – Mają gdzieś w lesie placówkę badawczą, ale daleko stąd. – Wydało mi się znajome, ale nie mogłem go umiejscowić. Po krótkich poszukiwaniach znaleźli drzwi śluzy ładunkowej – były tak pogięte i zaklinowane w pozycji zamkniętej, że nie było szans, by je ruszyć. W tym momencie z góry dobiegł przeraźliwy gwizd i na kadłubie pojawił się Fisher. – Bleek! – oznajmił głośno. – Wygląda na to, że znalazły wejście – ocenił Karl. I nerwowo przełknął ślinę. – Coś mi się wydaje, że nasz dzisiejszy gość wie, kogo zastaniemy wewnątrz, bo już tam był – powiedział wolno Scott. To tłumaczyłoby zaschniętą krew, strach przed lataniem i wycieńczenie treecata. Widocznie na pokładzie był zaadoptowany przez niego człowiek, być może pilot. Możliwe że z jakiegoś powodu treecat nie wziął udziału w locie... gdyby tak było, wielodniowy bieg przez las do umierającego adoptowanego mógł doprowadzić go do tak skrajnego wyczerpania. Scott rozpoczął ostrożną wspinaczkę i po chwili znalazł nie tylko drzwi śluzy pasażerskiej, ale powybijane okna kabiny pilotów. Zajrzał przez najbliższe i pokiwał głową – ściany i sufit zbryzgane były zaschniętą już krwią, a na podłodze dostrzegł kałużę. Teraz także zaschniętą na kamień. – Śluza pasażerska jest tu – dobiegł go z dołu i z prawej głos Aleksandra. – Drzwi są pogięte, ale zamki puściły... Scott zsunął się pospiesznie na ziemię i pomógł mu sforsować przypominające harmonijkę drzwi, które pod ich wspólnymi siłami musiały ustąpić. I ustąpiły, przy wtórze kolejnego przeraźliwego jęku. Scott wszedł jako pierwszy i natychmiast poczuł smród rozkładu tak silny, że musiał stanąć, i kaszląc, zdjął plecak. Wyjął z niego trzy maski chirurgiczne. Wręczył dwie towarzyszom, założył swoją i gdy kaszel ustał, sklął się w duchu za głupotę. Powinien był to zrobić przed

wejściem, wiedząc, co zastanie wewnątrz. Po chwili ruszył dalej i po kilku krokach dotarł do kabiny pilotów. Została zgnieciona siłą uderzenia i była znacznie mniejsza, niż powinna być. Wewnątrz spoczywały trzy ciała. Sądząc po miejscach, jakie zajmowały, było to dwóch pilotów i jeszcze ktoś, być może pracownik firmy, być może mechanik pokładowy, choć to ostatnie było mało prawdopodobne – transportowce atmosferyczne miały z zasady dwuosobowe załogi. Ciszę przerwał stłumiony przez maskę głos Aleksandra: – Musieli spaść w trakcie burzy albo słyszelibyśmy odgłosy kraksy. Dźwięk niesie się tu naprawdę daleko, a od domu jesteśmy jakieś trzy kilometry w linii prostej. Jak pan ocenia, doktorze, kiedy zginęli? – Co najmniej tydzień temu, a wtedy, jak pamiętam, były naprawdę silne burze. Taka pogoda mogła spowodować kraksę; leciałem przez parę solidnych burz i też niewiele brakowało, choć próbowałem je ominąć i dostałem się tylko w skrajny obszar. Rodziło to pytanie, jaką drogę mógł przebiec przez tydzień treecat, nie jedząc i nie odpoczywając... Przybłęda zamruczał cicho w sposób podobny jak Fisher, gdy chciał mu pomóc psychicznie. Scott rozejrzał się i dostrzegł go skulonego na zwłokach drugiego pilota, drżącego z żalu. Ból treecata był tak silny, że Scott musiał gwałtownie zamrugać oczami i przełknąć ślinę, by się nie rozpłakać. Widział wielokrotnie rozpacz i żal po stracie najbliższych – dla lekarza to nie pierwszyzna, ale nie czuł tego co ci, którzy to przeżywali. Teraz czuł się dokładnie tak, jakby sam stracił najbliższą osobę... Znajomy ciężar wylądował na jego prawym ramieniu – Fisher potarł łbem o jego policzek i mrucząc cicho, objął ogonem jego szyję. Scott przytulił go jedną ręką. Spłynęły na niego ulga i spokój, które, jak wiedział z doświadczenia, nie były jego uczuciami lub raczej były nie tylko jego uczuciami. Ciszę, jaka zapadła, ponownie przerwał Aleksandr: – Wieża Twin Forks, słyszycie mnie? – Tu wieża Twin Forks, słyszymy cię głośno i wyraźnie. – Tu Aleksandr Zivonik. Jest ze mną doktor MacDallan. Właśnie znaleźliśmy wrak jakiegoś promu transportowego. Wygląda na to, że leży tu od paru dni. Zapadła cisza. Scott podszedł do rozpaczającego treecata i pogłaskał go delikatnie. Ten zadygotał silniej, ale nie zaprotestował. Z głośniczka komunikatora Zivonika rozległ się głos: – Prom transportowy, tak? – Zgadza się. – Mamy informacje o zaginięciu takiej maszyny, sprzed sześciu dni. Musiał mu się zepsuć

nadajnik awaryjny, bo nie dostaliśmy żadnego sygnału o kraksie czy o awaryjnym lądowaniu. Poszukiwania też nic nie dały... no i nic dziwnego, bo powinien być pięćset kilometrów od miejsca, w którym jesteście. – Na pokładzie są trzy trupy. Doktorze, chce pan coś dodać? Scott odchrząknął i uaktywnił komunikator, wybierając stosowną częstotliwość. – Tu Scott MacDallan – przedstawił się. – Wylie Bishop z tej strony, doktorze. Scott przypomniał sobie, że udzielał mu porady raz czy dwa w jakiejś drobnej dolegliwości. – Mamy trzy ciała w kabinie pilotów – poinformował rozmówcę. – Ile osób powinno być na pokładzie? – Właśnie trzy. Pilot Conrad Warren, drugi pilot Arvin Erhardt i pasażer Pol Rafferty. Jak ich znaleźliście, bo sadząc po namiarze, jesteście dobre trzy, prawie cztery kilometry od domu Zivoników, a to nie jest łatwa wycieczka. Słyszeliście coś i poszliście sprawdzić? – Nie. – Scott odchrząknął ponownie. – Drugi pilot musiał zostać adoptowany przez treecata; ten zjawił się przed domem Zivoników dziś rano, po czym doprowadził nas do wraku. – Treecat?! – szok Bishopa był wyraźnie słyszalny. – Ano treecat. Mój treecat, Fisher, uparł się, żebyśmy poszli do lasu; o co im chodziło, dowiedzieliśmy się, dopiero znajdując wrak. Przez chwilę, acz znacznie krótszą, ponownie panowała cisza. – Dobry Boże, ksenolodzy będą chcieli znać najdrobniejsze szczegóły, doktorze – ostrzegł po paru sekundach Bishop. – Zaraz pana przełączę na burmistrza. W głośniczku coś gwizdnęło, zatrzeszczało i rozległ się głos Sapristosa. – Scott? – ton był ostrożniejszy, bo nowina o kraksie dla nikogo nie jest miła, a zwłaszcza dla kogoś, kto ciężko pracuje, by uczynić z Twin Forks bezpieczne i przyjemne miasteczko, z którym spokojnie można związać przyszłość. – Tak, burmistrzu? – Możecie pozostać na miejscu? Zaraz zorganizuję ekipę dochodzeniową. Dotrą do was za nie dłużej niż pół godziny. – Możemy, o ile podrzucą nas potem do domu Zivoników. Mój wóz tam jest, a nikt rozsądny nie będzie po ciemku maszerował przez las. – Jasne, że was podrzucą, to żaden problem. – Dzięki. Mam rozumieć, że oficjalnie zostałem koronerem tego wypadku? – Jak najbardziej, Scott. I dziękuję, że się zgadzasz, to uprości i przyspieszy całą sprawę. – Zgadza się. Rozpocznę wstępne autopsje i śledztwo, gdy tylko przyleci ekipa, choć przyczyna śmierci całej trójki jest raczej oczywista. – Rozumiem, ale trzeba to zrobić oficjalnie. I przykro mi, że to właśnie ty ich znalazłeś.

– Cóż, mówi się trudno. Tylko niech ta ekipa dotrze tu jak najszybciej, bo to będzie długa noc. – Dotrze za pół godziny, masz moje słowo. Bez odbioru. – Jasne. Scott, bez odbioru. Dopiero po zakończeniu rozmowy Scott zauważył, że Karl ma zielonkawo-bladą cerę i trzyma się resztką sił. – Ktoś powinien zostać na zewnątrz na straży – powiedział pospiesznie. – Wejście jest otwarte, a diabli wiedzą, kogo przyciągnie ten smród. Do tej pory były tu tylko małe drapieżniki, bo nic większego nie przedostało się przez okno. Karl, może ty byś popilnował wejścia? A przy okazji mojego karabinu, bo tu będzie mi tylko przeszkadzał. – Dobrze! – dobiegło zza zaciśniętych zębów i maski. Karl czym prędzej wziął podaną broń i wyszedł. – Jak mogę pomóc? – spytał Aleksandr. – Proszę sprawdzić przedział towarowy i wyposażenie pokładowe, może ocalał awaryjny generator i jakieś reflektory. Słońce zachodzi, a roboty będzie sporo. No i proszę skontaktować się z Iriną i opowiedzieć jej o wszystkim. Aleksandr kiwnął głową i zaczął od skonsultowania się z siostrą. Co nie przeszkadzało mu przejść do ładowni, toteż Scott słyszał jego głos, ale nie rozróżniał słów. Sam zajął się uspokojeniem treecata patrzącego mu błagalnie w oczy. – Przykro mi – szepnął. – Ale naprawdę nic już nie mogę dla niego zrobić. Poczuł, że chwytne łapy o trzech cienkich palcach za cisnęły się wokół jego palców. – Bleek... Przykucnął, aż znalazł się twarzą w twarz z treecatem. – O co chodzi? – spytał bezradnie. – Wiesz równie dobrze jak ja, że on nie żyje. Nie mogę mu pomóc. Nikt już nie zdoła mu pomóc. To co chcesz mi powiedzieć? – Bleek! Emocje, które czuł za pośrednictwem Fishera, a być może i bezpośrednio od jego towarzysza, były znacznie silniejsze niż te, które odbierał, kiedy był sam z Fisherem. Były też jednak bardzo niejednoznaczne. Dominowały żal i samotność górujące nad bólem i wyczerpaniem... ale w to wszystko wpleciona była także wściekłość... I tego właśnie nie rozumiał, bo nie przypominało to złości po stracie przyjaciela, który zginął w wypadku. Znacznie bardziej przypominało to ukierunkowaną przeciwko komuś wściekłość... jakby ktoś był winny tej śmierci... Scott otworzył oczy, które odruchowo zamknął, próbując się bardziej skoncentrować. Na skórze palców czuł delikatny nacisk ledwo co wysuniętych pazurów treecata... Ze zdumieniem stwierdził, że ma dziwne podejrzenia, iż ta katastrofa nie była zwykłą, przypadkową kraksą.

Dlaczego tak czuł, nie miał pojęcia, a ze skłębionych emocji treecata patrzącego mu cały czas w oczy nie mógł wyodrębnić jakiegoś konkretniejszego powodu takiej podejrzliwości... ale podejrzliwość pozostała. I to połączona z gniewem i chęcią zemsty. Najwyraźniej treecat miał swoją opinię na temat śmierci adoptowanego przez siebie człowieka... albo też drugi pilot przed śmiercią coś podejrzewał, a treecat próbował mu teraz te podejrzenia przekazać. Scott niewiele wiedział o firmie BioNeering poza tym, że ze dwa lata standardowe temu rozpoczęła działalność i że cały czas się rozwija, dając zatrudnienie i przynosząc spore dochody z tytułu eksportu swych wyrobów. To było właściwie wszystko, jako że miał dość własnych zajęć, by musieć zabijać czas interesowaniem się podobnymi historiami. Prawdę mówiąc, cierpiał raczej na brak niż na nadmiar czasu. Rozrzuceni po dużym obszarze, a pomysłowi, więc narażeni na wypadki pacjenci, okazjonalne wypady na ryby, no i od czasu ostatniej, omal nie zakończonej nieszczęściem nauka wszystkiego, czego mógł się dowiedzieć o treecatach, nie wspominając już o poznawaniu Fishera, całkowicie wypełniały mu czas. Właściwie przez ostatni rok nie miał nawet czasu na ryby i jakoś mu tego nie brakowało, bo próby porozumienia się z Fisherem były znacznie ciekawsze. Teraz, znając jego i siebie, wiedział, że nie spocznie, dopóki nie zgłębi tej tajemnicy, jak długo by to potrwało i ile wysiłku by kosztowało. Jeśli treecat coś podejrzewał, należało to sprawdzić. A jeśli podejrzewał coś adoptowany przez niego pilot, należało zrobić to ostrożnie, bo skoro już zginęły trzy osoby, mogła zginąć i kolejna. A Scott MacDallan nie miał ochoty ginąć, za to miał ochotę poznać prawdę. * Zebrali się w ciemnościach za kręgiem blasku rzucanego przez sztuczne światło dwunogów, obsiadając w całkowitej ciszy gałęzie drzew na skraju miejsca nieszczęścia. Zwiadowcy i myśliwi Klanu Księżycowego Blasku słuchali i obserwowali dwunogi, które wreszcie po tylu dniach przybyły na to miejsce smutku i odkryły latającą maszynę, która spadła z nieba. Dwunogi przybyły po ciała zabitych, a klan, by poznać opowieść pogrążonego w żalu brata z Klanu Jasnego Serca. Wewnątrz kręgu przez nich utworzonego siedziała Śpiewająca Jasno, nasłuchując obcych głosów, których nigdy dotąd nie słyszała na własne uszy. Śpiewający wspomnienia bardzo rzadko opuszczają siedziby klanów, ale wiadomo było, że Cichy Cień nie opuści przyjaciela i nie spocznie, póki dwunóg odpowiedzialny za jego śmierć nie zostanie ukarany. A aby tak się stało, inny dwunóg adoptowany przez Uderzającego Szybko z Klanu Roześmianej Rzeki musiał zrozumieć, co naprawdę się stało. Bo żaden klan nie mógł wymierzyć sprawiedliwości, gdyż

dwunogi, nie rozumiejąc, o co chodzi, mogłyby to źle zrozumieć, a to z kolei odbiłoby się na ich stosunku do całego Ludu. Sprawa była o tyle skomplikowana, że nie można było żywić nadziei, iż zwykły zwiadowca i zagłodzony, zrozpaczony myśliwy, nawet współpracując, będą w stanie wytłumaczyć dwunogowi o ślepym umyśle, jakie zło zostało wyrządzone. To było jej zadanie. Być może zdoła przebić się do umysłu dwunoga zwanego Scottem i przekazać mu prawdę. Mogła tylko mieć nadzieję, bo tylko wówczas zło mogło zostać poznane i powstrzymane. Bo naprawić go już nikt nie był w stanie. Śpiewająca Jasno nigdy dotąd nie była tak niepewna. Gdyby chodziło o Lud, problem by nie istniał, bo było wiadomo, co jest dobre, a co złe. O dwunogach natomiast wiedzieli tak mało, że nie mogła mieć pewności. Nawet w jej własnym klanie odezwały się głosy nawołujące do natychmiastowego odwrotu – do oddalenia się od dwunogów, którzy okazali się zbyt niebezpieczni, by ryzykować dalsze z nimi stosunki. Powodem była naturalnie wieść o nieszczęściu, które się tu wydarzyło, ale przede wszystkim o jego przyczynach. Wiedziała, że takie postępowanie byłoby błędne i niczego by nie dało. Rozumiała to tak samo dobrze, jak Śpiewająca Prawdziwie zrozumiała na początku wiosny, gdy Wspinający się Szybko jako pierwszy adoptował małego dwunoga. Fakt, dwunogi mogły być niebezpieczne, ale o tym wszyscy wiedzieli, podejmując decyzję o ujawnieniu się i o szukaniu nowych adopcji. To była słuszna decyzja – nie miała żadnych wątpliwości od samego początku. Dwunogi mogły stać się niezwykle użytecznymi sojusznikami. Już się nimi okazały, choć nieświadomie – Lud dowiedział się od nich rzeczy, które poprawiły życie wszystkim, a uratowały je przynajmniej kilkuset osobnikom. A morderstwo nie było wynalazkiem dwunogów. Czego nie wiedziała, to tego, jak je traktują. I dlatego nie miała pojęcia, jaka będzie reakcja Scotta, jeśli zdoła dokonać niemożliwego i przekazać mu, co naprawdę się stało. Osobnik z Ludu, który zabił trzy inne, zostałby szybko i sprawnie wyeliminowany, bo jego dalsze istnienie byłoby zbyt wielkim zagrożeniem dla wszystkich pozostałych. W tym przypadku było gorzej, bo dwunóg stanowił zagrożenie nie tylko dla swoich, ale także i dla Ludu, czego Cichy Cień doświadczył na własnej skórze. Nie mówiąc już o tym, co usłyszał i zobaczył wcześniej. Obawiała się, że jeśli Cichy Cień pozostanie ze Scottem, próbując ujawnić mordercę, a Scott nie będzie rozumiał, o co chodzi, nie pożyje długo. Obaj mogli paść ofiarami zbrodniarza. A jeśliby Cichy Cień pozostał z Klanem Jasnego Serca czy wrócił do swego klanu, żaden dwunóg nie dowiedziałby się o morderstwie. Do tego nie mogła dopuścić. Musiała spróbować wszystkiego. Dlatego zawołała do obu oczekujących na polanie, którzy ją tu wezwali: Jestem gotowa.

Odpowiedź nadeszła natychmiast: Przybędziemy. Teraz nie pozostało jej nic innego, jak tylko czekać. * Uderzający Szybko zamruczał cicho, dotykając łapą twarzy Scotta, by zyskać pewność, że zwróci na siebie jego uwagę. I natychmiast poczuł silniejszy blask jego umysłu, co znaczyło, że mu się udało. – Fisher? Uderzający Szybko nauczył się już pierwszego dnia, że gdy Scott MacDallan wydaje ten dźwięk, wymawia imię, które mu nadał, nie mogąc usłyszeć tego właściwego z racji ślepego umysłu. Było ono zaskakująco bliskie znaczeniu jego prawdziwego imienia, czego dowiedział się zresztą znacznie później, dźwięk ten sprawiał mu więc przyjemność. – O co chodzi, Fisher? W odpowiedzi Uderzający Szybko wskazał miejsce poza zasięgiem światła lamp, w którym zebrał się Klan Księżycowego Blasku wraz ze swą najstarszą śpiewającą wspomnienia. Wiedział, że dwunogi obawiają się nocy w lesie, i to całkiem słusznie, ale Scott musiał tam pójść, a jego zadaniem było go do tego przekonać. – Bleek? – spytał z nadzieją, wysyłając jednocześnie silny sygnał świadczący o tym, że uważa rzecz za konieczną. Cichy Cień przyłączył się do tego wezwania i złapał Scotta za rękę. Scott skrzywił się, najwyraźniej niezbyt uszczęśliwiony pomysłem. – Chcecie, żebym tam z wami poszedł? – spytał. – Teraz, po ciemku?! W blasku jego umysłu pojawił się znajomy rozbłysk uporu. Obaj wiedzieli, że nocą w lesie jest niebezpiecznie, i Scott nie miał zamiaru ryzykować zbliżania się do skraju polany. – Bleek! – oznajmił Cichy Cień i wybiegł przez wybite okno, rozpaczając głośno. Potem wrócił, złapał Scotta za rękę i pociągnął go w stronę czekającej Śpiewającej Jasno. – Bleek! Bleek! Bleek! Jego reakcja zaskoczyła Scotta, co było widać po rozszerzonych nagle źrenicach. – Co was obu opętało? – spytał zdziwiony. Uderzający Szybko nadal uczył się, jakie dźwięki odpowiadają jakim znaczeniom, toteż bardziej domyślił się sensu wypowiedzi Scotta dzięki towarzyszącym jej emocjom. Proste słowa lub często używane zwroty nie stanowiły dlań problemu, natomiast skomplikowane wypowiedzi, a zwłaszcza abstrakcyjne pomysły były trudne. Wiedział, że śpiewająca wspomnienia czeka niecierpliwie i w napięciu, bo jeśli jej, przy wsparciu całego klanu, nie uda się dotrzeć do umysłu

Scotta, nikt tego nie dokona. Ale póki co trzeba go było do niej przyprowadzić. – Bleek! – oznajmił kategorycznie, ciągnąc jedną chwytną łapą Scotta za drugą rękę, a drugą wskazując to samo miejsce co Cichy Cień. Wystarczyłoby, żeby zdołali go wyciągnąć na zewnątrz i podprowadzić na tyle blisko lasu, by się zorientował, że czeka tam na niego cały klan, by ciekawość dokonała reszty. Tym bardziej że Scott wiedział, że żaden zabójczy kieł nie zaryzykuje zbliżenia się do całego, gotowego do akcji klanu. A sprawa była poważna, bo cały czas czuł ból Cichego Cienia – coś, czego nikt nie mógł ignorować. Rozumiał też, że Cichy Cień mimo olbrzymiej odległości wyczuł, że jego dwunóg Erhardt wiedział, umierając, kto go zabił i dlaczego. Ten sam dwunóg na dodatek próbował zabić Cichego Cienia, atakując go w najgorszym momencie, gdy był ogłuszony żalem po śmierci Erhardta. Sytuację pogarszał fakt, że jego własny klan po wcześniejszych nie zrozumiałych działaniach tego dwunoga, które zniszczyły jego teren łowiecki, nie mógł mu pomóc, gdyż musiał opuścić swą siedzibę razem z młodymi i dobytkiem, jeśli chciał przeżyć. Klan ewakuował się w jednym kierunku, a Cichy Cień uciekł w innym – tam, gdzie zmarł jego dwunóg. Mając do czynienia z dwunogiem mordercą, Klan Jasne go Serca nie mógł zwlekać i ryzykować, że stanie się jego następnym celem. Ofiarą padły już trzy dwunogi, większość terenu łowieckiego i sporo żyjących na nim zwierząt, a same drzewa musiały zacząć wydzielać truciznę, by odciąć się od rozprzestrzeniającej się, zabijającej je zarazy. Siedziba klanu leżała za blisko ośrodka dwunogów, by można było mieć nadzieję na przetrwanie. Morderca zbyt łatwo mógł je znaleźć i zaatakować młode czy śpiewające wspomnienia pomimo ochrony myśliwych. Miał broń, i to groźną. Lud od czasu do czasu był zmuszony polować i zabijać osobniki o chorych umysłach, które zaczęły przejawiać mordercze skłonności. Klan Jasnej Wody musiał tak na przykład postąpić z myśliwym z Klanu Wysokiej Skały, gdy ten zaatakował ich zwiadowcę, a potem próbował porwać kilkoro młodych. Klan Jasnego Serca mógł oczywiście bez trudu zabić dwunoga mordercę, ale byłoby to zbyt ryzykowne. Dwunogi były zbyt potężne i za słabo poznane, i gdyby nie znając prawdy, uznały, że niewinny niczego dwunóg został zaatakowany i zabity przez klan, mogłoby to mieć opłakane skutki dla całego Ludu. A nie było pewności, że same zdołają domyślić się prawdy, czyli tego, że Klan Jasnego Serca działał w samoobronie. Dlatego zdecydowano się na ewakuację i poszukanie nowego terenu łowieckiego, a Cichy Cień samotnie podążył na poszukiwania zabitego przyjaciela. I dwunoga, który mógłby zrozumieć, że zostało popełnione morderstwo. Znalazł Uderzającego Szybko i Scotta MacDallana. Teraz Uderzający Szybko musiał przekonać swego adoptowanego, by pomścił śmierć

zamordowanego przyjaciela Cichego Cienia. – Bleek? – spytał prosząco. Scott przyglądał mu się niepewnie długą chwilę, a w jego futrze o barwie płomienia na głowie odbijał się blask lampy. Scott był pierwszym dwunogiem, jakiego zobaczył, ale od tego czasu nie widział nawet wśród nich nikogo, kto miałby tak ogniste futro na głowie. I tak pełną plamek skórę, która wyglądała, jakby padły na nią równocześnie setki promieni słonecznych i pozostawiły po sobie jasne ślady. Nie dość, że był najbardziej udekorowany zewnętrznie ze wszystkich dwunogów, jakie Uderzający Szybko spotkał, to blask jego umysłu był najsilniejszy ze wszystkich i najbardziej specyficzny. Znał go i wiedział, że chce rozwiązać zagadkę – czuł to, prawdę mówiąc. Żeby tylko dał się... – Bleek? – spytał ponownie. – Chyba zwariowałem – mruknął Scott. Ale ruszył ku wyjściu, zdecydowany choć kawałek pójść w kierunku, w którym ciągnęli go Cichy Cień i Uderzający Szybko. Ten ostatni natychmiast oznajmił radośnie: Przybywamy. Cichy Cień wyskoczył przez okno, a on sam popędził za Scottem i ulokował się na swoim ulubionym miejscu na jego ramieniu. Martwe dwunogi już zabrano z maszyny. Przeszukiwały ją teraz nowo przybyłe dwunogi, których nigdy nie widział, posługując się rozmaitymi dziwnymi narzędziami o nieznanym mu przeznaczeniu. Jeden z nich zawołał do Scotta: – Doktorze, zacznie pan...? Słowo kończące pytanie należało do całkowicie niezrozumiałych. – Nie. Zajmę się tym później – odparł Scott, a jego słowom towarzyszyło silne uczucie niechęci. Czekało go coś nieprzyjemnego. – A jak wam idzie? – Prawie skończyliśmy. Gdzie się pan wybiera? Nasz wóz parkuje z drugiej strony. – Chcę coś sprawdzić pod dziobową częścią. – A ma pan pistolet? Pistolet było znanym i dobrym słowem. Scott zawsze zabierał pistolet albo karabin, gdy wyruszał z miasta, a raz go nawet użył. Uderzający Szybko przyznawał, że nie był aż tak skuteczny jak karabin, ale i tak zabił prawie dorosłego śnieżnego myśliwego po ledwie dwóch hukach. Karabin znał z przekazów śpiewającej wspomnienia i wiedział, że jednym hukiem mógł zabić atakującego dorosłego zabójczego kła. – Mam pistolet, Garvey. Nie jestem nowicjuszem w lesie, zapomniał pan? Jego rozmówca roześmiał się, choć w jego emocjach pozostało sporo powagi. Wszystkie dwunogi, jakie się tu pojawiły, były poważne i przygnębione tym, co znalazły. Wiedział, że to

przygnębienie zmieniłoby się w złość, gdyby zrozumiały powody, dla których te trzy dwunogi zginęły. A przynajmniej tak przypuszczał, bo pewność mógł mieć tylko, jeśli chodziło o Scotta. Uderzający Szybko wiele nauczył się o dwunogach i miał nadzieję, że rozumiał je wystarczająco, ale przewidzieć potrafił tylko zachowanie swego człowieka, a i to nie zawsze. Wiedział, że musi się jeszcze wiele nauczyć, ale wątpił, by kiedykolwiek udało mu się pojąć tyle, by zrozumieć dwunogi. Scott ostrożnie wybierał drogę między szczątkami pojazdu i drzew. Na skraju blasku lamp czekał na nich Cichy Cień stojący na tylnych łapach. Ledwie Scott do niego podszedł, złapał go za dłoń i pociągnął w stronę drzew. – Bleek! – zachęcił go. Scott zwolnił kroku, prawą dłoń trzymając na pistolecie. Niepokój i ostrożność wyraźnie jaśniały w blasku jego umysłu. Kiedy doszli do pierwszego drzewa połączonego z resztą lasu, stanął i Uderzający Szybko wiedział, że dalej nie pójdzie. Przynajmniej jeśli nie poczuje się bezpieczny. Boi się ciemności i zabójczego kła – poinformował Śpiewającą Jasno. – Nie pójdzie dalej, jeśli się nie pokażecie. Wie, że zabójczy kieł nie zaatakuje całego klanu po tym, jak Postrach Zabójczego Kła widziała, co zrobił z nim Klan Jasnej Wody. A będzie ciekaw, dlaczego przybyliście. I zamilkł, słuchając błyskawicznej wymiany poglądów między przywódcami klanu. Zaraz potem usłyszał silny głos Śpiewającej Jasno: Pokażemy się. I niczym składające wizytę duchy przodków członkowie Klanu Jasnego Księżyca pojawili się na gałęziach półkolem otaczających miejsce, w którym stał Scott. W mroku rozbłysły setki jasnozielonych oczu, a nie towarzyszył temu ani jeden dźwięk. * – Dobry Boże! – jęknął Scott, widząc setki zielonych ślepiów, które nagle zmaterializowały się na gałęziach przed nim i po bokach. Jeszcze przed momentem te gałęzie były puste, a teraz znajdowało się na nich kilkaset treecatów – cały klan... Poczuł, jak włosy na przedramionach stają mu dęba, a w następnej sekundzie zalała go ciepła fala powitania, zachęty i radości. – Bleek... – powiedział cicho Fisher siedzący na jego ramieniu. I wskazał chwytną łapą w mrok za drzewami. Nie ulegało wątpliwości, że chciały, aby tam poszedł. – Ale dlaczego? – spytał słabo, próbując zrozumieć, dlaczego katastrofa tak interesuje cały

klan treecatów. Nie był to przecież pierwszy wypadek latającego pojazdu nad lasem, w którym zginęła cała załoga. Przypomniały mu się dziwne emocje obu treecatów i... Rozmyślania przerwał mu dobiegający z tyłu okrzyk Orrina Garveya: – Doktorze, wszystko w porządku? Wydawało mi się, że pan coś krzyknął... – Wszystko w porządku, po prostu coś mnie zaskoczyło. Pójdę się temu dokładnie przyjrzeć. – Tylko proszę za długo nie marudzić. Prawie skończyliśmy i za chwilę zaczynamy się pakować. – Dobrze. Nie bardzo wiedział, dlaczego nie powiedział mu o treecatach, ale miał dziwną pewność, że jest jedynym mile przez nich widzianym człowiekiem, przynajmniej tu i teraz. Była to wysoce niepokojąca wiadomość, zwłaszcza w połączeniu z dziwnymi emocjami i zachowaniami treecata, który go tu przyprowadził. Ludzie tak mało o nich wiedzieli, że każdy kontakt z nimi był denerwującym przeżyciem. A co dopiero z całym klanem... Tym bardziej że to właśnie on był obiektem zainteresowania dwustu albo i trzystu treecatów. Scott MacDallan nie był dyplomatą. I miał dość uczciwości, by się przyznać, przynajmniej przed samym sobą, że się boi. Ale z drugiej strony wszystko wskazywało na to, że jest jedynym człowiekiem na całej planecie, z którym treecaty chcą utrzymywać jakieś oficjalne stosunki, bo nie licząc Stephanie Harrington – i to w diametralnie różnych okolicznościach – żaden człowiek nie widział dotąd całego klanu. A przecież treecaty mogły pokazać się każdemu innemu jak choćby Zivonikom czy ekipie dochodzeniowej. Nie zrobiły tego jednak – czekały w mroku, aż Fisher z towarzyszem zdołają go przekonać, by poszedł z nimi na to spotkanie, o którym nawet nie wiedział. Wychodziło na to, że został dyplomatą... nie mając w tej sprawie nic do powiedzenia. – No dobrze – powiedział cicho, zwracając się do wszystkich obserwujących go uważnie treecatów. – Wiem, że w okolicy nie pojawi się żadna hexapuma, ale pojęcia nie mam, dlaczego chcieliście się ze mną spotkać... I nie tracąc czasu na spekulacje, wszedł między drzewa. Wręcz czuł na sobie wzrok treecatów i czuł, jak po plecach spływa mu zimy pot, tak z nerwów, jak i ze strachu. Robił to tylko dlatego, że ufał Fisherowi – miał aż zbyt wiele powodów, by wiedzieć, że ten zasłużył na to zaufanie... Po kilku krokach dostrzegł na ziemi słabą poświatę, a po paru następnych uświadomił sobie z zaskoczeniem, że jej źródłem jest niewielkie ognisko z gałęzi i liści. Poczuł dym, a potem jego wzrok przystosował się do pół mroku i dostrzegł siedzące wokół ogniska futrzaste postacie. Zarówno ich pozycja, jak i emocje odebrane od Fishera świadczyły jednoznacznie, że to jakieś

formalne zgromadzenie. Przełknął ślinę, nie mając pojęcia, ani jak powinien się zachować, ani też jakie mogą być konsekwencje obrażenia jakiegoś wysoko postawionego w społeczności treecatów dygnitarza. Na niczyją pomoc nie mógł liczyć, bo nikt nie znał struktury społecznej treecatów. Ludzie wiedzieli jedynie, że żyją one w dużych grupach nazywanych klanami. O ich politycznych strukturach w ogóle nic nie było wiadomo. Przez moment żałował, że nie ma ze sobą żadnego urządzenia do rejestrowania obrazu czy dźwięku, mimo że wiedział, iż to, co widzi, powinien zachować dla siebie. Potem przestał o tym myśleć, gdyż Fisher zeskoczył z jego ramienia, a z mroku wyłonił się treecat przybłęda i nagle Scott zdał sobie sprawę, że narada czy sesja już trwa i właśnie nadszedł czas na główny punkt obrad. Fisher z towarzyszem przeszli przez pierścień rosłych treecatów i zbliżyli się do ogniska, przy którym siedział znacznie mniejszy i smuklejszy osobnik o ciemnobrązowych, a nie szarych plamach na futrze. Scott przyjrzał się mu uważnie i doszedł do wniosku, że jest to ona, a nie on. Zauważył także, że wszyscy traktują ją z szacunkiem, i miał dziwną pewność, że gotowi są jej bronić nawet za cenę życia, choć nie miał pojęcia, skąd się ta pewność brała... Przyszło mu na myśl, że mógł zostać wybrany przez treecaty właśnie dlatego, że docierało doń tak wiele. Mogło to oznaczać, że czuł ich emocje lepiej niż ktokolwiek na planecie... Jeśli tak było, to pierwszy raz był wdzięczny swoim przodkom za dotąd przeklinane cechy. Mogły okazać się olbrzymią zaletą zamiast starannie ukrywaną wadą. Jeśli bowiem treecaty były telepatami, jak podejrzewali niektórzy, to wybór jego osoby na ambasadora nie był ani zły, ani bezsensowny. Dodało mu to nieco otuchy, ale zdecydował się nic nikomu nie mówić. Lepiej było samemu się domyślić, niż opowiedzieć wszystko jakiemuś ksenozoologowi. Zwłaszcza to, że rozumie, w jakimś przynajmniej stopniu, treecaty. To, co mu tutaj powiedzą, będzie tylko do jego wiadomości, dopóki nie przemyśli wszystkiego starannie. A może także i potem... W czasie tych rozmyślań dotarł na jakieś pięć kroków od ogniska i stanął. Prawie natychmiast podbiegł do niego Fisher, stanął słupka i złapał go za palce prawej dłoni. – Bleek? – spytał. I pociągnął go w stronę ogniska. – Już dobrze, idę – mruknął Scott. I podszedł do ogniska. Siedząca przy nim także miała zielone oczy, ale o ciemnym zabarwieniu, bardziej kolorem przypominające sosnę niż trawę. Cały czas przyglądała mu się z niepokojącą intensywnością. Przypomniał sobie zasłyszane gdzieś uwagi dotyczące podstaw psychologii zachowań i usiadł na podwiniętych nogach, niwelując w znacznym stopniu różnicę wzrostu. Ktoś znacznie wyższy i górujący nad innymi ponoć zawsze sprawiał groźne wrażenie, które mogło być odczytane jako świadectwo wrogich zamiarów.

– Witaj – powiedział cicho. Przekrzywiła łeb i przyglądała mu się długą chwilę. – Bleek – powiedziała w końcu delikatnym głosem przypominającym srebrny dzwoneczek. Scott mimo napięcia uśmiechnął się. – Dlaczego chciałaś się ze mną zobaczyć? – spytał powoli i wyraźnie wymawiając słowa, choć nie miał nadziei, że zostanie zrozumiany, wiedząc, jak długo Fisherowi zajęło opanowanie znaczenia podstawowych słów. A coś mu mówiło, że ona nigdy dotąd nie spotkała człowieka... Przynajmniej żywego. Czuł potężną ciekawość i zaskoczenie i wiedział, że to jej emocje, choć być może wzmocnione przez otaczające ich treecaty, które musiały czuć się podobnie. Świadom powagi chwili skupił się, jak mógł, by rozpoznać i właściwie zrozumieć każdą emocję, jaką odebrał. O cokolwiek by treecatom chodziło, pojmował, że na nim i tylko na nim ciąży zrozumienie tego. Skoncentrował się i czekał. * Śpiewająca Jasno poczuła przypływ nadziei, przyglądając się dwunogowi Uderzającego Szybko. Rzeczywiście miał ślepy umysł, jak oni wszyscy – zapoznała się ze wszystkimi relacjami tych, którzy mieszkali wśród dwunogów i regularnie informowali śpiewające wspomnienia swych klanów o tym, czego się dowiedzieli. Ale blask jego umysłu był jasny niczym ogień lasu w porównaniu do blasku większości dwunogów, które znała z pieśni. Uderzający Szybko dobrze wybrał. Oto pieśń Uderzającego Szybko i jego dwunoga zwanego Scottem MacDallanem w mowie dwunogów – poinformowała zebranych. – Zaśpiewam ją, byście mogli poczuć odwagę i siłę tego dwunoga, od którego oczekujemy pomocy, i byście zrozumieli, dlaczego jest on naszą największą nadzieją w tej sprawie. I z wprawą wynikającą z dziesięcioleci doświadczeń zaczęła. * Słońce prześwitywało przez liście, tworząc plamki blasku i cienia na powierzchni wody szybko płynącej pod gałęzią, na której czekał Uderzający Szybko. Była wiosna i pachniało budzącymi się do życia roślinami oraz mokrą ziemią. Rzeka w tym miejscu była wąska, a wyspa znajdująca się na jej środku umożliwiła gałęziom przekroczenie wartkiego nurtu. W ten sposób powstał most, jeden z wielu na rzece, nim zmieniła się ona w wodospad opadający z hukiem daleko w dół.

Było to ulubione miejsce Uderzającego Szybko, gdyż wartko płynąca woda tworzyła głębokie zakola, w których zawsze można było znaleźć smakowitą rybę. Celował w wypatrywaniu ich z góry i łowieniu jednym precyzyjnym ciosem pazurów, gdy czuły się bezpieczne pod powierzchnią. Teraz też tak się to odbyło – błyskawiczny cios i pazury wbiły się w grzbiet ryby, która dopiero w tym momencie zorientowała się w niebezpieczeństwie. Było już za późno – choć się rzucała, dzięki użyciu obu par chwytnych i środkowych łap wyciągnął ją na gałąź, której trzymał się ogonem i tylnymi łapami, i przegryzł jej kręgosłup, uśmiercając na miejscu. Zmoczył się przy tym solidnie, bo ryba była duża – mniej niż o jedną trzecią krótsza od niego samego, ale wiedział, że będzie miłym dodatkiem do obiadu. Owinął ją w siatkę transportową dotąd okręconą wokół pasa i przymocował ładunek na plecach. Oczywiście przemoczył sobie futro do reszty, ale nie stracił dobrego humoru – niemalże czuł już delikatne smażone mięso na języku. Łowienie ryb było naprawdę łatwe. Zadowolony z siebie ruszył w drogę powrotną do siedziby klanu. Fakt, jeszcze łatwiej łowiło się grupowo, dużymi sieciami, ale wyciąganie sieci pełnej rzucających się ryb na brzeg uważał za nudne, ciężkie zajęcie. W żaden sposób nie można go było porównać do przyjemności, jaką dawał jeden celny cios, i satysfakcji, że się trafiło i wyciągnęło zdobycz na gałąź samemu. Nie był zresztą jedynym, który tak sądził, a wielu dorastających właśnie młodzików już go prosiło, by nauczył ich takiej metody połowu. Wśród starych myśliwych także zresztą żywe i miłe były wspomnienia czasu spędzonego w oczekiwaniu nad wodą i wypatrywaniu w jej rozświetlonych słońcem głębinach ofiary. I wybieraniu tego jednego, jedynego momentu ataku. Taką metodę łowów Uderzający Szybko miał we krwi. Pasję tę dzielił z wieloma innymi, którzy rozumieli, co go tak ciągnie na tę gałąź nad rzeką. Nagle Uderzający Szybko stanął jak wryty, gdyż poczuł dokładnie taką właśnie radość płonącą niczym ognisko w środku zimy, i to z zupełnie niespodziewanego kierunku. Blask umysłu, który czuł, był niezwykle potężny. Był też inny od wszystkich, z jakimi dotąd się zetknął, ale natychmiast go rozpoznał – śpiewający wspomnienia klanu powtórzyli bowiem pieśni, które dotarły z Klanu Jasnej Wody, o niespotykanej więzi, jaka połączyła zwiadowcę i młodego dwunoga. Dwunóg! To był blask umysłu dwunoga! Aż go wstrząsnęło z zachwytu – blask był bardzo silny i ciepły. Otrząsnął się, jakby dopiero co wyszedł z wody po niespodziewanej kąpieli, i ostrożnie podkradł się w kierunku, z którego ów blask promieniował, po czym wyjrzał, zachowując ostrożność, spomiędzy liści. Dwunogi nigdy nie zapuszczały się tak daleko w góry, gdzie znajdował się teren łowiecki Klanu Roześmianej Rzeki. Obecność jednego mogła oznaczać, że mają zamiar zbudować tu siedziby z kamieni i niedrewna, siedziby, jakie widział w pieśniach pochodzących z innych klanów...

Wysunął łeb spomiędzy liści i rozejrzał się po skalistym brzegu rzeki. Natychmiast dostrzegł błysk czerwieni kontrastującej z ciemną zielenią roślinności na brzegu. Dwunóg stał prawie nieruchomo na płyciźnie, pod jedną z gałęzi, która dzięki piaszczystej wysepce, na której się zakorzeniła, mogła przekroczyć rzekę i zamienić się w wielkie drzewo na drugim brzegu. Uderzający Szybko zadrżał od czubka nosa aż po koniuszek ogona poruszającego się teraz nieznacznie z podniecenia. W przeciwieństwie do wszystkich, o których mówiły pieśni, futro na głowie tego dwunoga było barwy płonącego ogniska i poskręcane jak uczciwe pnącze obrastające drzewa. Twarz miał gołą, ale skórę bladą i dziwnie pocętkowaną złocistymi plamkami, nieco podobnie jak futro porastające myśliwego. Był wysoki i mimo że brakowało mu dwóch kończyn, dziwnie proporcjonalny. Stał na kamieniu i wpatrywał się w głęboką wodę głównego nurtu. Wyglądał zupełnie jak on sam w trakcie połowu – skupiony na złapaniu ryby. Uderzający Szybko nie bardzo wiedział, jak dwunóg chce to osiągnąć, bo jego chwytne łapy nie miały pazurów, a dolne trzymał ukryte w grubych ochraniaczach. Zresztą całe ciało poza głową i chwytnymi łapami miał osłonięte takimi ochraniaczami z dziwnych wielokolorowych materiałów. W łapach trzymał długi, smukły kij wyglądający na drewniany, ale bliższa inspekcja wykazała, że nie jest to żadne znane drewno. Kij był połyskliwie biały niczym zimowe śniegi, miał dziwne błyszczące dodatki srebrzystej barwy. Z jego czubka zwisała prawie bezbarwna, zaskakująco cieniutka linka. Była cieńsza od pazura, więc prawdziwą zagadką było, jak dwunóg zdołał ją spleść takimi grubymi paluchami. I z włókien jakiej rośliny, tak że prawie nie miała koloru. Dwunóg dotknął lewą chwytną łapą, tak samo upstrzoną plamkami jak twarz, czegoś dołączonego do kija i linka nagle zaczęła się zwijać z cichym szumem. Gdy przestała, gwałtowny ruch prawej łapy posłał ją w powietrze. Na jej końcu błysnęło coś kudłatego, by zaraz zanurzyć się z pluskiem w wodę w głębokim zakolu. Dwunóg wycelował i trafił idealnie, choć musiała to być trudna sztuka. Uderzający Szybko wątpił, by zdołał to zrobić bez wielu godzin ćwiczeń. W każdym razie na pewno zahaczyłby najpierw o gałąź albo trafił w skałę... a najprawdopodobniej przerzuciłby ją, trafiając w główny nurt pieniący się między dwoma głazami. Umościł się wygodnie na gałęzi, ignorując wodę ściekającą z ryby na jego plecy, i czekał z brodą wspartą na chwytnych łapach. Dwunóg raz po razie zarzucał linkę, za każdym razem bezbłędnie trafiając w niewielki obszar spokojnej głębi. Po dokładniejszej obserwacji Uderzający Szybko stwierdził, że to coś błyszcząco kudłatego na jej końcu przypomina tłustego, grubego robaka z rodzaju tych, które często spadały z gałęzi do wody. Wielokrotnie widział, jak ryby wynurzały się prawie na powierzchnię, by zjeść taki smakołyk. Myśl, że rybak może zwabić rybę fałszywym robakiem, spowodowała, że aż mu się wąsy z podniecenia zatrzęsły.

Była to bezwzględnie rzecz warta przemyślenia! Pod nim linka kolejny raz przecięła powietrze, a fałszywy robak z pluskiem zniknął w głębinie. Nagle aż się w niej zagotowało, a Uderzający Szybko zamruczał, czując nagły rozbłysk umysłu dwunoga wywołany zadowoleniem. Odruchowo wysunął pazury, jakby miał je wbić w szamoczącą się rybę... Linka grała, końcówka wygiętego kija prawie dotknęła powierzchni wody... i z głębin wyskoczyła olbrzymia ryba, większa nawet niż on sam, w jakiś sposób zaczepiona do końca linki. Uderzający Szybko stwierdził, że poderwał się, odruchowo gotów do walki, bo ryba rzucała się jak szalona – prawie jak rozwścieczony zabójczy kieł, rozpryskując wokół siebie wodę. Niepojęte było, że tak cienki kij i jeszcze cieńsza linka nie pękły podczas tej szamotaniny. Dwunóg nagle się poruszył – skoczył prosto do rzeki i gorączkowo manewrował, by utrzymać czubek kija nad wodą, równocześnie powoli zwijając linkę i przyciągając do siebie zdobycz. Mimo że ślizgał się na podwodnych kamieniach, dwunóg walczył zaciekle i cały czas aż promieniał radością. Błękitne oczy wręcz pałały, a skóra poczerwieniała. W końcu cienka linka stała się naprawdę krótka i dwunóg wyciągnął z wody rybę. I wydał dziwny, przerywany dźwięk, niewiarygodnie pasujący do radości, jaką jaśniał jego umysł. Ryba była dłuższa od jego ramienia, ale podniósł ją z łatwością, wzbudzając szczerą zazdrość Uderzającego Szybko. Żeby wyciągnąć ją na brzeg, potrzebnych byłoby wielu myśliwych, a dwunóg trzymał ją jedną ręką, w drugiej dzierżąc kij z niedrewna. I spokojnie wracał ku brzegowi, kierując się w stronę głazu, z którego tak długo cierpliwie rzucał linkę. Czujący jego radość Uderzający Szybko zaczynał rozumieć, co przyciągnęło zwiadowcę z Klanu Jasnej Wody do młodego dwunoga, z którym połączył się więzią. W jego klanie zdania były podzielone, ale większość uważała, że Klan Jasnej Wody zdecydował słusznie, by ci, którzy chcą i mogą, łączyli się więzią taką jak Wspinający się Szybko z dwunogami, aby dowiedzieć się o nich jak najwięcej. Już słuchając pieśni opisującej te wydarzenia, czuł dziwne podniecenie, ale dotąd na tym się kończyło, bo dwunogi nie zapuszczały się na tereny łowieckie Klanu Roześmianej Rzeki. Nawet nie przelatywały nad nimi w swoich maszynach przenoszących je przez powietrze z tak zaskakującą prędkością jak ta, którą ciężko ranny Wspinający się Szybko został dostarczony do siedziby dwunogów, gdzie wyleczono go na tyle, na ile to było możliwe. Zawsze żałował, że nie miał okazji podróżować taką maszyną jak Wspinający się Szybko i inni, którzy poszli w jego ślady. A teraz się to zmieniło – czuł blask umysłu dwunoga, choć nie miał pojęcia, skąd ten się tu wziął. Blask był chaotyczny i nie rozróżniał w nim żadnych słów, tylko emocje. Tak jak w pieśniach – ten dwunóg także miał ślepy umysł, ale blask jego umysłu był silniejszy niż tych opiewanych w pieśniach i wyczuwało się w nim inteligencję. Kuszącą i wabiącą z siłą, której

nawet nie chciał się opierać... Stwierdził, że schodzi po gałęziach na brzeg, chcąc nade wszystko spojrzeć w te dziwne błękitne oczy i dotknąć gładkiej twarzy. I dowiedzieć się wszystkiego, czego tylko można, o fascynującym ślepym umyśle tego konkretnego dwunoga. Uderzający Szybko dotarł prawie na głaz, do którego zmierzał dwunóg, gdy ryba pokazała, że złowiona nieznaczy martwa. Dwunóg akurat przechodził przez pełen spienionej wody wąski przesmyk między dwoma głazami, spoglądając w dół i ostrożnie stawiając tylne łapy, gdy ryba szarpnęła się nagle, pozbawiając go równowagi. Wydał krótki, ostry dźwięk i upadł na bok. Uderzający Szybko zamarł przy chybotliwej gałęzi, czując nagły rozbłysk zaskoczenia i bólu. Dwunóg upadł ciężko, nadal z zablokowaną miedzy kamieniami kończyną, czemu towarzyszył ostry ból w kostce, i całym ciężarem uderzył w na wpół zatopiony głaz. Trafił weń ramionami i tyłem głowy. Rozbłysk bólu prawie oślepił Uderzającego Szybko. W tym momencie ryba wylądowała płasko na głowie i ramionach leżącego, waląc jego głową o kamień. Oślepiająco biały ból był tak silny, że Uderzający Szybko pisnął. A potem zapadła ciemność, w której żarzyło się jedynie wspomnienie tego jasnego blasku umysłu. Uderzający Szybko tkwił nieruchomo, skulony i zszokowany. Ryba leżała w wodzie, uwięziona między skałami kawałek dalej, a dwunóg przerzucony przez głaz i na wpół zatopiony w płynącej bystro rzece. Z jego głowy wypływała krew, nadając wodzie czerwoną barwę... Ten widok pobudził Uderzającego Szybko do działania. Ruszył biegiem po gałęziach, kierując się na miejsce, gdzie leżał dwunóg. Ponieważ ryba zaczęła przeszkadzać mu w szybkim biegu, rozwiązał siatkę i opróżnił ją, nie zwalniając kroku. A potem zbiegł na niższą gałąź, tak że znalazł się kilka dłoni nad nieruchomym dwunogiem. I poczuł lodowaty strach. Dwunóg upadł tak, że nos i usta znalazły się pod wodą. Jeszcze chwila i się utopi! Używając ogona i tylnych łap, zwiesił się z gałęzi. Złapał czterema pozostałymi kończynami za kręcone futro na głowie dwunoga, po czym pociągnął z całych sił. Twarz nieprzytomnego wyłoniła się z wody i dał się słyszeć jego płytki, urywany oddech, gdy dwunóg gorączkowo wciągał powietrze, ale jego umysł nie rozjarzył się, co znaczyło, że nie odzyskał przytomności. A Uderzający Szybko zdał sobie sprawę, że długo nie utrzyma jego głowy – mięśnie ramion chwytnych łap już zaczynały protestować. Spojrzał przypadkiem na siatkę transportową i doznał olśnienia – środkowymi łapami pospiesznie rozwiązał ją do końca i zarzucił, pomagając sobie lewą chwytną łapą, tak by znalazła się w niej cała głowa dwunoga. Potem ściągnął ze wszystkich sił linki, zaciskając ją wokół głowy, i przeciągnął je wokół gałęzi, z której zwisał, wiążąc najskuteczniejsze węzły, jakie znał. Gdy skończył, twarz dwunoga uniosła się ponad wodą płynącą o palec pod jego dziwnie

ukształtowanym nosem. Teraz nie groziło mu utonięcie, póki nie odzyska przytomności. A mimo że był nieprzytomny, ból dawał o sobie znać, i to z siłą powodującą, że Uderzający Szybko popiskiwał cicho. Musi zmniejszyć ten ból albo będzie cierpiał razem z dwunogiem, na co nie miał najmniejszej ochoty. Odpoczął chwilę i ponownie zwiesił się z gałęzi. Tym razem ostrożnie rozgarniał futro z tyłu głowy nieprzytomnego, aż znalazł krwawiącą ranę. Skóra wokół niej była już spuchnięta i gorętsza niż gdzie indziej. Dalsze oględziny ujawniły nad oczami kolejną ranę – od pancernych łusek ryby. Tu skóra była jeszcze gorętsza, a kości dziwnie się przesuwały pod jego delikatnym dotykiem, jakby były połamane. Obie rany ciągle krwawiły, co go poważnie niepokoiło. Zmrużył oczy, przypominając sobie pieśń o Wspinają cym się Szybko, Jego dwunóg – Postrach Zabójczego Kła – powstrzymał krwawienie, wiążąc linkę wokół zranionej łapy. Problem polegał na tym, że dwunóg nie był ranny w łapę, tylko w głowę, i gdyby zastosował tę metodę, po prostu by go udusił. Ale jakby tak ciasno przywiązać coś, co zasłoniłoby rany, może powstrzymałoby to krwotok... Dwunóg nosił tyle osłon na ciele, że materiału na opaski było aż za dużo; Uderzający Szybko sięgnął po krzemienny nóż, i ostrożnie nim operując, odciął długi pas od osłony chwytnej łapy, po czym równie ostrożnie przełożył go przez oka sieci transportowej i umieścił tak, by zasłaniał ranę w tyle głowy. Następnie zawiązał pas, uważając, by węzeł znalazł się z boku, i powtórzył całą operację z raną nad oczami. Obie opaski szybko nasiąkały krwią, ale wypływało jej z ran stopniowo coraz mniej, aż w końcu przestała lecieć – świadczyła o tym barwa wody. Dwunóg jednak nadal nie odzyskał przytomności. Uderzający Szybko pogładził go delikatnie po policzku, mrucząc z niepokojem. Dotyk gładkiej skóry sprawiał mu dziwną przyjemność. A choć futro na głowie dwunoga było dłuższe niż jego własne, to twarz, choć gładka i miękka, była go pozbawiona. Choć nie do końca – nad oczami rosły kępki znacznie krótszej i twardszej sierści, a na policzkach i brodzie dało się wyczuć krótką, ostrą szczecinę, jakby dwunóg otarł się o coś ostrego, co ścięło mu włosy przy samej skórze. Widocznie miał jakiś wypadek... Uderzający Szybko zbadał uważnie zapachy niesione przez wiatr, ale nie wyczuł niczego groźnego. Ani zabójczy kieł, ani śnieżny myśliwy nie kręcili się w pobliżu. Zabójcze kły, choć głupie, nauczyły się szybko, że lepiej nie zbliżać się do siedzib klanów, a o ile się da, w ogóle omijać ich tereny łowieckie. Śnieżni łowcy zaś trzymali się wysokich części gór, chyba że zegnał ich stamtąd głód, co zdarzało się rzadko. Ponieważ wyglądało na to, że nic mu nie zagraża, Uderzający Szybko puścił gałąź i wylądował miękko na głazie obok głowy dwunoga. Niestety bardziej nie mógł mu pomóc. Dwunóg musiał pozostać w lodowatej wodzie, dopóki nie odzyska przytomności.

Mrucząc cicho, pogładził go po włosach. Czekał. * Świadomość wracała niechętnie i fragmentami, zagłuszana przez dojmujący ból głowy. Scott nie wiedział, ile czasu to trwało, ale w końcu zdał sobie sprawę z obecności innych bodźców. Większość jego ciała zanurzona była w zimnej wodzie. Drżał z zimna. Tępe rwanie w plecach i ramionach oznaczało uszkodzenie mięśni i poobijanie. Kostka łupała ostrym bólem, czyli była albo skręcona, albo złamana. Leżał na skale, a ryk wypełniający uszy stopniowo osłabł do rozpoznawalnego szumu wartko płynącej wody. Powoli obudziła się pamięć i fragment po fragmencie zdołał sobie przypomnieć, co się stało. Wracał z rybą do brzegu, gdy ta cholera nagle zaczęła się rzucać. Musiał pośliznąć się, stracić równowagę i gdy upadł na skałę, walnąć się w głowę. Stracił przytomność. Kostkę załatwił niejako przy okazji. To miało sens... Tylko skąd w takim razie wzięła się plątanina nici wbijająca mu się w twarz? Poruszył głową i jęknął – przez długą chwilę słyszał jedynie szum własnej krwi w uszach. Głowa groziła eksplozją, a zaraz potem oddzieleniem się od reszty korpusu i wpadnięciem do rzeki. Gdy zrezygnowała z tego zamiaru, zorientował się, że ma poważne kłopoty. W końcu był lekarzem i znał objawy tak wstrząsu pourazowego, jak i wstrząśnienia mózgu. Musiał grzmotnąć o ten kamień mocniej, niż podejrzewał, bo to ostatnie miał na pewno. Na dodatek leżał w lodowatej rzece, nie mógł się ruszyć, był w szoku, ze skręconą lub złamaną nogą, a od najbliższego szpitala dzieliło go kilkadziesiąt kilometrów, a od wozu, co gorsza, kilkanaście metrów, których przebycia nawet nie próbował sobie wyobrazić... Zaczął się bać. I to tak jak nigdy w życiu. A strach spowodował z kolei, że zaczął ostrożnie i wolno zmieniać położenie głowy, pojękując przy tym z bólu. To uświadomiło mu, że siatka z grubych nici wcale nie jest przywidzeniem. Powoli otworzył oczy, krzywiąc się, gdy uderzyło w nie światło. Po chwili odkrył, że ręcznie pleciona sieć utrzymuje jego głowę nad wodą, od powierzchni której nos dzielą milimetry. Nawet nie próbując zgadywać, skąd się ta sieć wzięła, poruszył lewą ręką... Mięśnie ramion i szyi zaprotestowały, ale ręka wykonała polecenie. Ostrożnie obmacał głowę, mrugając głupawo z zaskoczenia, gdy wyczuł wokół niej zawiązane opaski. Jedną na czole, drugą niżej, tam, gdzie go najbardziej bolało. Sieć przywiązano linkami do gałęzi, a gdy podsunął dłoń pod oczy, zobaczył, że jest na niej krew. Sporo krwi. Prawie sobie pogratulował odruchowego założenia opatrunków, gdy zorientował się, że

oprócz szumu rzeki cały czas słyszy jeszcze coś – niskie, basowe mruczenie – i zdał sobie sprawę, że powoli, ale przestaje się bać. Zupełnie jakby to mruczenie uspokajało go i tłumiło lęk... Z ogromnym wysiłkiem spojrzał w górę... prosto w jasnozielone ślepia, przyglądające mu się z wyraźnym niepokojem. Zerwał się z krzykiem, zrywając przy okazji sieć... I natychmiast padł z powrotem na głaz, wymiotując na potęgę i czując, że tym razem głowa naprawdę mu eksplodowała. Dopiero po dłuższej chwili poczuł delikatny dotyk drobnych palców na policzku i zorientował się, że stworzenie, które dostrzegł, nie chce mu zrobić krzywdy – wręcz przeciwnie: próbuje mu pomóc. Nieco zdziwiła go pewność tego przeświadczenia, ale miał ją, podobnie jak był przekonany, że jeśli nie wydostanie się z tej lodowatej wody, umrze. A jeśli nie dotrze do szpitala, czeka go ten sam koniec. Medycyna poczyniła olbrzymie postępy – umiano zwalczyć praktycznie wszystkie choroby, genetycznie usuwać wady płodów i poprawiać parametry ludzkiego organizmu, spowalniać starzenie się, a nawet regenerować utracone kończyny, ale wypadki nadal były przyczyną zaskakującej liczby zgonów. Zwłaszcza wypadki na nowo skolonizowanych planetach, do jakich należał Sphinx. Jeśli nie weźmie się w garść i nie zacznie walczyć o swoje życie, stanie się kolejną ofiarą śmiertelnego wypadku w planetarnej statystyce. Czując szarpiące mdłości, zebrał się w sobie na tyle, by ostrożnie macając, próbować odwiązać zerwaną sieć. Chciał zdjąć ją z twarzy. Czuł inne dłonie pomagające mu w rozplątywaniu węzłów. To głównie dzięki nim sieć tak szybko opadła z jego twarzy. Uniósł ostrożnie głowę i zobaczył kotowaty kształt o kremowoszarym futrze zajęty okręcaniem sieci wokół talii przy użyciu czterech łap... Treecat! Dopiero w tym momencie dotarło do jego otępiałego umysłu, że gdyby nie przywiązana do gałęzi sieć, utopiłby się, nim odzyskałby przytomność. Z wrażenia aż zaschło mu w gardle – treecat celowo i całkiem sprytnie uratował mu życie. Teraz usiadł obok i mrucząc cicho, dotknął łbem jego policzka, pocierając o niego delikatnie. Najwyraźniej chciał mu w ten sposób dodać otuchy i pocieszyć. Nadal nie mogąc wyjść z podziwu, Scott zdecydował, że tym fenomenem zajmie się później. Teraz najważniejsze było przetrwanie. A pierwszym krokiem do tego było wydostanie się z lodowatej wody... Stopniowo wciągnął się na głaz, po czym zacisnął zęby i obmacał dokładniej rany, nie zdejmując jednak opasek uciskowych założonych przez treecata. Gdy dotknął tyłu głowy, jęknął, ale gdy przyszła kolej na czoło, miał wrażenie, że za oczyma eksplodowała mu bomba, i natychmiast zwymiotował. Ponownie poczuł panikę – to nie były tylko obrażenia zewnętrzne,

a ten ból zabije go z całą pewnością, jeżeli szybko nie otrzyma pomocy. Nawet bowiem jeśli kości czaszki nie uległy pęknięciu, coś nad oczodołem zostało połamane i jeżeli uniemożliwi mu to podniesienie się, będzie po nim. Próbował wybrać kod alarmowy centrum ratownictwa Twin Forks, ale nie uzyskał połączenia – najwidoczniej naręczny komunikator został uszkodzony w czasie upadku. W plecaku miał zapasowy, ale plecak był na brzegu, dość stromo wznoszącym się za usianym skałami nurtem. Obiektywnie nie było to daleko, bo ledwie kilka metrów, ale w jego obecnym stanie byłaby to cała wyprawa. Nagle przez strach przebiło się niespodziewane ciepło przywracające spokój i zdecydowanie. Poczuł na policzku delikatny dotyk drobnych dłoni i otworzył oczy. Treecat siedział przy nim skulony i mruczał cicho. Chwilę później przytulił się do jego piersi najbardziej, jak mógł, łapiąc go wszystkimi łapami za koszulę, jakby chciał powiedzieć, że go nie zostawi. Ciepło i miłość, które poczuł, spowodowały, że Scott się rozpłakał, choć nie podejrzewał, że jest aż takim mazgajem. Był w marnym stanie i musiał pokonać wysoce zdradliwy teren, by dotrzeć do opartego o pień plecaka, ale jego szanse na przeżycie wzrosły niepomiernie. Bo nie był sam. * Uderzający Szybko wtulił się w dwunoga i pogrążył w leczniczym transie. Blask umysłu dwunoga był na tyle podobny, że mógł to zrobić, mimo że dwunóg nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje. W ten sposób mógł ściągnąć strach, który przepełniał umysł dwunoga, choć przy tej okazji zauważył, że coś w jego umyśle nie jest w porządku. Coś było inaczej niż przed upadkiem. Kiedyś był świadkiem, jak młode źle obliczyło skok między gałęziami i spadło na ziemię. Przeżyło, ale zraniło się w głowę i nigdy już nie zdołało logicznie mówić. Blask jego umysłu był niewłaściwy. Młode pół sezonu później popełniło samobójstwo... Uderzający Szybko miał nadzieję, że uszkodzenia umysłu dwunoga nie okażą się aż tak poważne: w końcu i tak nie potrafił mówić. Teraz musiał postarać się, by jego dwunóg... bo to już był jego dwunóg, połączony z nim więzią, która jakoś tak sama się stworzyła, wrócił bezpiecznie do swoich. Wtedy będzie mógł z nim zostać... bo to był samiec, co zrozumiał dopiero teraz, choć powinien znacznie wcześniej zdać sobie z tego sprawę. Zapadł głębiej w leczniczy trans zdeterminowany nie dopuścić, by z dwunogiem stało się to samo co z tamtym młodym. Udało mu się częściowo uporządkować gorączkowy chaos panujący w umyśle dwunoga, uciszyć jego strach i ściągnąć na siebie część bólu. Czuł, jak uspokaja się bicie serca dwunoga, a oddech zwalnia, wracając do normy. Stopniowo też jego mięśnie przestały przypominać

kamienie. Dwunóg nadal się bał, ale nie był już przerażony. Uderzający Szybko doszedł do wniosku, że czas zmobilizować dwunoga. Dotknął jego mokrej twarzy chwytną łapą i powiedział najbardziej zdecydowanie, jak umiał: Musisz wyjść z wody! Dwunóg naturalnie, mając ślepy umysł, nie mógł go zrozumieć, Uderzający Szybko wskazał więc na brzeg. Dwunóg wydał jakieś dźwięki i poruszył się, a w jego umyśle pojawiły się słaba nadzieja i zdeterminowanie. Uderzający Szybko zaczął wietrzyć i nasłuchiwać, ale nie odkrył śladu niebezpieczeństwa. Teraz wszystko zależało od dwunoga, bo nawet gdyby on zwołał cały klan, i tak nie zdołaliby go przenieść na brzeg. Dwunóg musiał sam się uratować – korzystając jedynie z jego pomocy. A Uderzający Szybko nie był pewien, czy ta pomoc oka że się wystarczająca. * Treecat wskazał na brzeg i wydał dziwny dźwięk. – Bleek? Scott popatrzył na swą drżącą i zakrwawioną dłoń, zawahał się i włożył ją do wody, by spłukać krew. A potem niepewnie dotknął treecata. Ten siedział nieruchomo i przymknął ślepia, czując dotyk Scotta. A potem wygiął grzbiet i zamruczał zupełnie jak ziemski kot. Scott MacDallan pomimo bólu, strachu i zimna, zwłaszcza pozostających w wodzie nóg uśmiechnął się oczarowany. Treecat usiadł, spojrzał mu w oczy i zdecydowanym gestem wskazał na brzeg. – Niezły pomysł – zgodził się Scott nieco mamrotliwie. – Trzeba wyjść z tej lodówki. Nauczony doświadczeniem nie próbował jednak wstać. Podciągnął nogi na głaz i powoli przyjął pozycję na czworakach. Głowa natychmiast mu spęczniała i poczuł mdłości, ale tym razem zdołał nad nimi zapanować. Drżąc, stanął na czworakach, mając dłonie i kolana w płytkiej wodzie, i dopiero wtedy uświadomił sobie, że ma też mokrą prawą rękę. Zdał sobie sprawę, że to właśnie z prawego rękawa kurtki treecat wyciął dwa pasy na opatrunki. Wyciął, bo linie były proste, o nieposzarpanych obrzeżach. – Mądry treecat... – wymamrotał. – Cudowny. I ruszył na czworakach w stronę brzegu. Treecat zgrabnie przeskakiwał z głazu na głaz, cały czas trzymając się przed nim i zachęcając do dalszego wysiłku. A Scott pełzł od głazu do głazu, co chwila padając na któryś z wyczerpania, zwłaszcza jeśli głaz był wygrzany przez słońce. Za każdym razem, gdy robił przerwę dla złapania oddechu lub

zwalczenia odruchu wymiotnego, treecat wracał, siadał na najbliższym kamieniu i czekał, nie ukrywając zaniepokojenia i niecierpliwości. Jeśli przerwa trwała zbyt długo, zaczynał bleekać zaniepokojony i wracał na głaz, na którym odpoczywał Scott, zachęcając go gestami do dalszego wysiłku. I skutkowało. Aż nie dotarł do wyjątkowo dużego głazu o nierównej powierzchni i wyczerpany nie padł na niego ostatecznie. Tym razem treecat zareagował natychmiast: – Bleek! Bleek... bleek... bleek! Scott nie miał pojęcia, ile razy rozległ się ten dźwięk, ale podobnie jak w przypadku budzika stały, powtarzający się dźwięk w końcu przebił się przez jego otępienie... Powoli uniósł głowę, drżąc z zimna i zmęczenia, i spojrzał prosto w jasnozielone ślepia. Treecat chciał najwyraźniej, żeby Scott wstał i ruszył w dalszą drogę. W końcu zdecydowanym ruchem złapał go oburącz za policzki. Gest ten zadziałał jak cucące spoliczkowanie – Scott poczuł, jak częściowo mija mu otępiałość i bezsilność. Prawie czuł strach treecata o siebie. W innych okolicznościach uznałby, że ma halucynacje, ale teraz było mu wszystko jedno – mógł się pogodzić z najdziwniejszymi przeżyciami. Obserwując gorączkowe wysiłki treecata wskazującego na brzeg, uwierzył, że ten naprawdę się martwi. I to zmobilizowało go do dalszych wysiłków. – Skoro nie dałeś mi się utopić, to chamstwem byłoby zawieść cię teraz... – ocenił samokrytycznie. I zsunął się do wody, po czym na wpół przepłynął, na wpół przepełzł do następnego kamienia, starając się utrzymywać głowę ponad powierzchnią wyjątkowo energicznie płynącej w tym miejscu wody. Wiedział, że gdyby był sam, położyłby się i poddał. No i zmarł w efekcie. Wydawało mu się, że posuwa się tak godzinami, obiecując sobie dłuższy odpoczynek na kolejnym głazie, gdy zdał sobie sprawę, że w wodzie ma zanurzone już tylko kolana i dłonie. Powoli uniósł głowę, zaciskając zęby, bo naturalnie wywołało to kolejny atak nudności, i spojrzał przed siebie. Zobaczył suchą i spękaną glinę, z której wystawały odłamki skał. Dotarł do brzegu. Ni to jęknął, ni westchnął i natychmiast ruszył dalej, wdrapując się i czepiając palcami każdego występu, a gdy go nie było, kopiąc w miękkiej glinie, aż wydostał się całkowicie z wody. Nasłonecznione głazy wspaniale grzały go w brzuch, wypędzając z kości choć część lodowatego zimna, a potem teren stał się płaski. Scott padł jak długi na zalaną słońcem skalną półkę, za którą był już las. Trzęsąc się, pomyślał, że znów traci przytomność, ale nim definitywnie zapadła ciemność, poczuł na policzku delikatny dotyk drobnych palców. *

Kiedy dwunóg w końcu dotarł do skalistego brzegu i rozciągnął się na ziemi jak długi, Uderzający Szybko bleeknął z aprobatą, po czym spróbował zachęcić go do przebycia jeszcze małego odcinka, tak by znalazł się pod bezpieczną osłoną drzew. Okazało się, że wysiłek, jaki dwunóg włożył w walkę z rzeką, był zbyt wielki, bo stracił przytomność z wyczerpania. Skórę miał zimną i wstrząsały nim dreszcze. Trzeba było rozpalić ognisko, by się przy nim rozgrzał. Uderzający Szybko zajął się zbieraniem suchych gałęzi, i to nie z ziemi, bo tam było niewiele; odłamywał lub odcinał uschnięte fragmenty i zrzucał je na dół. Zebrał w ten sposób całkiem zgrabny stos, nie na tyle duży, by przez długi czas ogrzewał dwunoga, ale wystarczający, by przegonić z jego ciała dotkliwe zimno. I tak zresztą było to największe ognisko, jakie w życiu rozpalił. By nie mieć z tym problemów, naciął skrawków kory i wiórów z większych gałęzi, a dopiero potem zabrał się do krzesania iskier. Poszło mu sprawnie, wióry zaczęły się tlić, rozdmuchiwał więc z wyczuciem ogień, stopniowo dokładając doń gałązki, a potem większe gałęzie. I w tym momencie zdał sobie sprawę, że dwunóg odzyskał przytomność i uważnie go obserwuje, bo w jego umyśle rozbłysło nagle zaskoczenie, a potem przyjemność, gdy ogień dosięgnął większych gałęzi. Dwunóg znów wydał z siebie serię długich dźwięków, utwierdzając Uderzającego Szybko w postanowieniu, by jak najszybciej nauczyć się, co one znaczą. Dwunóg nie mógł nauczył się mówić tak jak on, pozostało więc tylko jedno – nauczyć się mówić tak jak dwunóg. Który akurat rozchylił usta i skrzywił się pociesznie, unosząc ich kąciki w górę. Sądząc z rozbłysku emocji, który temu towarzyszył, była to oznaka radości i przyjemności. Bleeknął radośnie i dorzucił do ognia. Dwunóg w końcu się poruszył i powoli rozejrzał, a potem odwrócił na bok i złapał gałąź zdecydowanie zbyt dużą, by Uderzający Szybko mógł ją przyciągnąć. Planował porąbać ją na mniejsze, ale teraz przysiadł na tylnych łapach i z podziwem obserwował, jak dwunóg, mimo że ranny i osłabiony, ciągnie całość bez trudu. Dwunogi były naprawdę silne! Jego dwunóg pomajstrował przy osłonie tułowia i wyjął jakieś narzędzie, sądząc po wyglądzie, choć w żadnej z pieśni, jakie Uderzający Szybko znał, nie było mowy o niczym podobnym. Owo narzędzie zaczęło nagle basowo buczeć, a na jego końcu pojawiło się coś wystającego poza dłoń dwunoga. I to coś przecięło gałąź, jakby ta była liściem – w ciągu chwili cały konar prawie tak gruby jak Uderzający Szybko i trzy razy od niego dłuższy został pocięty na kawałki pasujące do ogniska. Uderzający Szybko aż zatrząsł się z podniecenia. Narzędzie było wspaniałe. Miał ochotę je obejrzeć, ale hamował się, mając świadomość, że skoro nie wie, jak go użyć, mógłby zrobić sobie krzywdę. I to poważną. Jego własny krzemienny nóż był w porównaniu z nim nieskuteczny i wręcz śmieszny.

Dwunóg zrobił coś i narzędzie przestało buczeć, po czym schował je i zaczął dokładać do ognia. Ten rozpalił się solidnie. Dwunóg nachylił się ku ognisku i zamknął oczy. Przysunął się naprawdę blisko, położył i znieruchomiał na naprawdę długo. Uderzający Szybko podtrzymywał ogień, a przy okazji obejrzał krawędzie pociętych kawałków drewna – były idealnie proste i gładkie. Z zadowoleniem stwierdził, że skóra i futro dwunoga błyskawicznie schną, a nawet na osłonie górnej części ciała z przodu pojawiają się suche miejsca... Kiedy drewno się skończyło i ognisko zaczęło przygasać, dwunóg drgnął i otworzył oczy. Delikatnie pogłaskał Uderzającego Szybko drżącą dłonią, a z błękitnych oczu popłynęła mu woda. Oddech stał się krótki, a w umyśle zapłonęły strach i rozpacz. Uderzający Szybko przytulił się do niego, obejmując ogonem jego ramię i pocierając głową o policzek, kolejny raz skupiając się na wyciszeniu tego strachu i rozpaczy. Tak jak poprzednio, i tym razem pomogło. Oddech dwunoga wyrównał się, a z oczu przestała płynąć woda. Wydał kilka cichych dźwięków i powoli usiadł. Uderzający Szybko podparł go, próbując pomóc, i cały czas mrucząc uspokajająco. Dwunóg odpoczął chwilę i ponownie pogłaskał go po grzbiecie. Była to bardzo miła, nieznana dotąd pieszczota – Uderzający Szybko zamruczał zadowolony, nadstawiając grzbiet. Dwunóg zaś wydał serię dźwięków, tym razem głośniejszych, i wskazał pod drzewa, w dół rzeki. Gest był jednoznaczny – chciał się tam dostać z jakiegoś ważnego, choć niezrozumiałego powodu. Potwierdził to też blask jego umysłu. Musiało znajdować się tam coś, czego potrzebował, i to bardzo. A poza tym rozglądał się. Patrzył pod pobliskie drzewa, jakby czegoś szukał. Uderzający Szybko usiadł na tylnych łapach i zrobił to samo. Obserwował uważnie zacienione miejsca pod drzewami. Nie musiał długo wytężać wzroku – przy jednym z pni stał pakunek z jakiegoś materiału wyglądającego na skórę, ale nie będącego nią. Wypchany i wyglądający na ciężki, a obok długi kij z niedrewna, znacznie grubszy od tego używanego przez dwunoga do łowienia ryb. Nigdy nie widział grzmiącej broni, która zabiła jednym hukiem zabójczego kła, ale znał najstarszą pieśń o pojawieniu się na świecie dwunogów. Kij wyglądał na taką właśnie broń i nie wątpił, że tego szukał dwunóg. Bleeknął radośnie i wskazał znalezisko. Dwunóg ponownie wykrzywił się pociesznie, a jego umysł rozjaśniła radość. Zaczął się czołgać we wskazanym kierunku. Poruszał się wolno i niepewnie, ale dotarł do celu. Zignorował broń i zaczął grzebać w pakunku, by po chwili wyjąć inne, dziwnie ukształtowane narzędzie nieznanego przeznaczenia. Wydał serię dźwięków i po chwili narzędzie zatrzeszczało i dobiegł z niego głos innego dwunoga. Uderzający Szybko powoli podkradł się bliżej, nie spuszczając wzroku z narzędzia.

Dochodzące z niego dźwięki na pewno wydawał dwunóg, a niemożliwe, by zmieścił się do środka! Poza tym nie czuł ani innego ślepego umysłu, ani zapachu żadnego innego dwunoga w pobliżu. Jego dwunóg znów się ucieszył i wydał serię dźwięków. A potem przestał się cieszyć i słuchał narzędzia z rosnącym niepokojem. Po chwili spojrzał w górę, najwyraźniej próbując zobaczyć poprzez liście niebo. Uderzający Szybko wyraźnie czuł jego rozczarowanie i zirytowanie własną bezsilnością. Zaczął się zastanawiać, co też dwu nóg chciał zobaczyć na niebie... Na wszelki wypadek zaczął węszyć, ale nie wyczuł niczego nadzwyczajnego poza tym, że wiatr był aż ciężki od zapachu zbliżającego się deszczu. Deszczu?! – Bleek! – oznajmił zaniepokojony i skoczył na drzewo, pod którym siedział dwunóg. Błyskawicznie wspiął się po pniu na sam wierzchołek i spojrzał w kierunku odległych górskich szczytów. Nad nimi zbierały się ciemne chmury aż ciężkie od deszczu i błyskawic. Nadchodziła burza – częste zjawisko w czasie wiosny, toteż nie zwrócił uwagi na objawy jej zbliżania się. Do siedziby klanu nie było daleko, wiedział, że w razie konieczności dotrze tam przed deszczem i przeczeka go w suchym i zacisznym miejscu. Ale dwunóg nie miał gdzie się schronić, a burza za powiadała się na gwałtowną. Jeśli się nie mylił, oprócz porywistego wiatru i silnego deszczu czekało ich też gradobicie. Pojęcia nie miał, jak dwunóg dowiedział się o nadchodzącej burzy, ale się dowiedział – może od tego drugiego dwunoga z narzędzia. No i słusznie zaczął się martwić – Uderzający Szybko nie miał pojęcia, jak daleko są najbliższe dwunogi ani jak szybko mogą przybyć na ratunek, ale wyglądało na to, że niezbyt rychło, nawet przy użyciu latających narzędzi. Inaczej jego dwunóg tak by się nie... Latające narzędzie! Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że jego dwunóg musiał go użyć, by tu przybyć. A to znaczyło, że zostawił je gdzieś niedaleko, jeśli więc dotrą tam przed burzą, będzie miał schronienie nawet przed gradem. Rozejrzał się uważnie, szukając miejsca, gdzie taka maszyna mogłaby się znajdować. Wiedział, jak wyglądają latające narzędzia, z pieśni o Wspinającym się Szybko i z relacji innych mieszkających bliżej siedzib dwunogów. Jego dwunóg wskazywał w dół rzeki... Poczuł pierwsze, słabe jeszcze podmuchy wiatru. Czubek drzewa, na którym siedział, zachwiał się lekko. Uderzający Szybko dostrzegł polankę w zakolu rzeki. Powodzie z początku wiosny wyrwały i zaniosły tam kilka całych drzew, podobnie jak i do innych zakoli, do których spływał z gór roztopiony śnieg. Zdarzało się to wtedy, gdy śniegu spadło dużo. W ten sposób tworzyły się kawałki płaskich obszarów pozbawione drzew. Kiedy wiatr powiał we właściwym kierunku, treecat dostrzegł przebłysk obcego, jasnożółtego koloru błyszczącego w promieniach słońca. To coś było na tyle duże, że mogło okazać się częścią latającej maszyny. Nie zwlekając,

zaczął schodzić po pniu, czując zadowolenie z racji dobrze wykonanego zadania. * – ...nie zdołamy do ciebie dolecieć na czas, Scott – oznajmił ponuro Gifford Bede. – To burza klasy drugiej. Nawet gdybyśmy już wystartowali, za pół godziny musielibyśmy zawrócić. Do ciebie dotrze za jakiś kwadrans. Zdążysz do maszyny? – Muszę – zełgał, wiedząc, że nie ma szans, by przeczołgać się przez tak nierówny teren w tak krótkim czasie. Chronometr wmontowany w zapasowy komunikator poinformował go, że dobre trzydzieści minut minęło od złowienia tej cholernej ryby, co oznaczało, że wydostanie się z rzeki i dotarcie do plecaka trwało co najmniej piętnaście minut. I uświadomiło mu, że gdyby nie upadł piersią na głaz, to mimo wysiłków treecata zmarłby z wychłodzenia. Fizyczną niemożliwością było, by w kwadrans zdołał przepełznąć kilkanaście metrów przez zalesiony i usiany odłamkami skał rozmaitej wielkości teren dzielący go od pozostawionego w zakolu wozu. A burza drugiej klasy oznaczała gradobicie... Przysłuchujący się rozmowie treecat stwierdził nagle: – Bleek! I zaczął błyskawicznie wspinać się na drzewo, o które opierał się plecak. Scott poczuł ukłucie żalu, że tak go opuszcza, ale miał ważniejszy problem – co robić dalej – i na nim się skoncentrował. Powinien zorganizować sobie jakąś kulę lub laskę, żeby być w stanie choć wolno kuśtykać – w ten sposób poruszałby się szybciej, niż pełznąc. I musiał usztywnić kostkę, bo zaczynała coraz bardziej boleć. Czasu miał niewiele – jeśli burza złapie go w lesie, jego szanse przeżycia spadną do zera. – Mów do mnie, Giff – poprosił. – A ja wezmę się do roboty. – Jasne. Jeśli dotrzesz do wozu, burza ci nie zagrozi. A w ogóle w jakim jesteś stanie? Scott wyjaśnił mu to w paru słowach, rozglądając się równocześnie za poręczną gałęzią. – Dobra. Masz wibronóż? – spytał Giff. – Mam. Użyłem go nawet do pocięcia konaru ściętego przez treecata na ognisko. Przez długą chwilę Giff milczał. – Możesz powtórzyć? – poprosił po chwili niezbyt pewnie, co było słychać mimo zakłóceń. Scott nie dziwił mu się – od dnia adoptowania Stephanie Harrington przez treecata minęły ledwie dwa standardowe miesiące. Mieszkańcy planety dopiero wychodzili powoli z szoku wywołanego ujawnieniem się treecatów. – Jest ze mną treecat, Giff – powiedział wolno i wyraźnie. – A przynajmniej był, bo przed chwilą wspiął się na drzewo, pod którym siedzę, i zniknął. Był obok, gdy odzyskałem

przytomność. Uratował mnie przed utonięciem, utrzymując moją głowę nad wodą. A potem, gdy leżałem na brzegu, naściągał gałęzi i rozpalił ognisko, używając krzesiwa. Wiem, bo się ocknąłem i widziałem, jak to robi. – Słodka godzino! – jęknął zszokowany Gifford Bede. – Mówisz, że jest z tobą cały czas, odkąd odzyskałeś przytomność? – Mówię. – Ale wcześniej, nim się pośliznąłeś, go nie było? – Nie było. A przynajmniej ja go nie widziałem. No, ale też go nie szukałem, bo niby dlaczego miałbym to robić. A, i jeszcze opatrzył mi rany na głowie odciętym z rękawa materiałem, dzięki czemu nie straciłem zbyt wiele krwi. Przerwał, słysząc szelest nad głową. Nie puszczając komunikatora, sięgnął po karabin, ale go nie złapał, gdyż po pniu zbiegł znajomy kremowoszary kształt. Treecat zeskoczył na ziemię, usiadł obok i wskazał łapą w dół rzeki. – Bleek! – oznajmił triumfująco. – Scott?! – W głośniczku zatrzeszczały zakłócenia. – Co to był za dźwięk? – To był treecat – wyjaśnił cicho i z satysfakcją Scott. – Właśnie wrócił i pokazuje, gdzie jest mój wóz. Wydaje mi się, że wspiął się na drzewo i zobaczył go. – No cóż, jeśli ponagla cię, żebyś ruszył dupę, to go posłuchaj. Ta burza jest parszywa i zmierza wprost na ciebie. Rejestrujemy silny wiatr i więcej błyskawic, niż chciałbyś zobaczyć, będąc pod drzewem. Biorąc pod uwagę poziom zakłóceń dobiegających z głośnika, Scott nie był specjalnie zaskoczony tą nowiną. – Jasne, postaram się zdążyć przed nią, Giff. – I unieruchom sobie kostkę. Czymkolwiek! – Właśnie to robię... – mruknął Scott, wyciągając z plecaka po krótkich poszukiwaniach rozłożoną na części wędkę i rolkę samoprzylepnej taśmy wzmocnionej włóknem szklanym. Pokonując ból głowy, od którego momentami ciemno mu się w oczach robiło, podciągnął nogę, aż mógł sięgnąć do bolącej kostki, i powoli zdjął wysoki rybacki but. Było to nie lada osiągnięcie i namęczył się solidnie, ale i tak okazało się łatwiejszą częścią zadania. Gdy spróbował zastosować elementy wędki jako łubki, stwierdził, że aby je przytrzymać i okleić taśmą, potrzebowałby co najmniej dwóch par rąk. A miał jedną, i to na dodatek trzęsącą się mocno. Treecat przyglądał się jego wysiłkom, przekrzywiając łeb i strzygąc uszami, po czym bleeknął cicho, złapał oporne kawałki wędki i przytrzymał je tam, gdzie Scott próbował, używając do tego górnych i środkowych łap. Umożliwiło to Scottowi wykorzystanie obu rąk do oklejenia całości wraz z kostką. Poszło zaskakująco szybko. – Dzięki, przyjacielu – powiedział, kończąc opatrunek.

– Za co mu dziękujesz? – zainteresował się Giff. Scott wiedział, że rozmowa jest nagrywana na wypadek, gdyby nie wrócił, i w ostatnim momencie ugryzł się w język. Już miał powiedzieć prawdę, gdy w końcu zaczął działać jego obolały mózg. Sposób, w jaki treecat uratował go przed utonięciem, kwestia ogniska i cała reszta jego zachowań związanych z rozwiązywaniem problemów były tak podobne do ludzkich, że sugerowały zbliżony poziom inteligencji. Narzędzia, których używał, były prymitywne – kamienne, ale w poziomie inteligencji nie było niczego prymitywnego. Pod tym względem Stephanie Harrington miała rację, a biorąc pod uwagę, że zainteresowany treecatami Scott, który przeczytał wszystko, co oficjalnie powiedziała, nie podejrzewał treecatów o ponad połowę tego, czego już był świadkiem, o wielu istotnych sprawach milczała. Mimo rozmaitych dociekliwych pytań ksenozoologów. I właśnie uświadomił sobie, że postępowała słusznie. Treecaty były inteligentne i troszczyły się o ludzi, przynajmniej o tych, z którymi miały kontakt. Czego nie można było powiedzieć o ludzkości jako takiej, mającej długą historię wykorzystywania słabiej technologicznie rozwiniętych społeczeństw. Zdecydowanie bezpieczniej dla nich było, by ludzie uważali je za głupsze i bardziej prymitywne, niż były w rzeczywistości, bo wtedy takie wykorzystanie ze strony ludzkości im nie groziło. To oczywiście nie oznaczało, że on sam zrezygnuje z dowiedzenia się wszystkiego, co tylko możliwe, na temat treecatów, a zwłaszcza tego jednego. Kilkoro dobrze poinformowanych i trzymających języki za zębami ludzi mogło pomóc treecatom znacznie bardziej niż specjalne biuro dających jak najlepsze chęci specjalistów. Stephanie miała dopiero jedenaście lat standardowych, ale on był dorosły i jako lekarz cieszył się niezłą reputacją, mógł więc znacznie skuteczniej chronić i pomagać nie tylko swojemu treecatowi, ale i innym. Naturalnie o ile przeżyje najbliższych kilka godzin i dowie się o nich wystarczająco wiele. A to stało pod dużym znakiem zapytania. Zauważył, że niebo pociemniało, a wiatr przybrał na sile. W powietrzu zapachniało ozonem i deszczem. – Czas w drogę – ponaglił samego siebie. – Scott? – głos Gifforda przebił się przez zakłócenia. – Tak? – Unieruchomiłeś kostkę? – Tak. – ...kij... – Przestaję cię słyszeć, Giff. Co mówiłeś? – Wytnij kij, żeby... – Jasne, zaraz się tym zajmę, tylko znajdę coś wystarczająco mocnego, żeby utrzymało mój ciężar. Odpowiedziały mu już tylko trzaski i gwizdy, co oznaczało, że burza przerwała łączność.

Przypiął bezużyteczny chwilowo komunikator do pasa, uśmiechnął się do treecata i trzymając się pnia, powoli wstał. Natychmiast za kręciło mu się w głowie i poczuł falę mdłości. – Żeby nie upaść! – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Żeby tylko nie upaść! Gdy wszechświat przestał wirować, otworzył oczy i rozejrzał się powoli. Najbliższe grube gałęzie miał w zasięgu ręki. Wyjął z pochwy wibronóż, uaktywnił go i odciął konar grubości nadgarstka. Nim ta runęła z trzaskiem na ziemię, wyłączył nóż i opadł powoli do pozycji wyjściowej. Potem podpełzł do gałęzi i przyciął ją do odpowiedniej długości, oczyszczając z mniejszych gałązek przy okazji. Treecat wiernie mu towarzyszył i z zaciekawieniem przyglądał się wibronożowi, ale nie próbował go dotknąć, co było rozsądne, jako że ostrze mogło bez trudu przeciąć większość znanych materiałów. – Podoba ci się? – spytał Scott, choć miał świadomość, że treecat nie może go zrozumieć. Miał jednak nieodpartą ochotę jakoś porozumieć się z istotą, która cierpliwie ratowała mu życie, no i chciał też z kimś pogadać, by nie myśleć. Musiał się na czymś koncentrować, bo wtedy ból był słabszy, a poza tym inaczej jego myśli przejawiały przerażającą skłonność do rozłażenia się, przez co tracił czas, bo nie był w stanie przypomnieć sobie, co powinien zrobić. A w obliczu zbliżającej się burzy nie mógł sobie pozwolić na bezczynność wywołaną otumanieniem. Jak odkrył, używając komunikatora, rozmowa skutecznie temu przeciwdziałała. – Wiesz, muszę cię jakoś nazwać, bo głupio wołać „Hej, ty!” Założę się, że masz imię, tylko że go nie znam... ciekawe jak ono brzmi w twoim języku. Jak dotąd jedyne dźwięki, jakie treecat wydał, to mruczenie i bleekanie. I owszem, w różnych tonacjach, ale za mowę raczej trudno było je uznać. – Masz jakieś propozycje? – spytał treecata pracowicie odciągającego mu z drogi gałęzie o ostrych od cięcia krawędziach, by nie pokaleczył sobie ręki. – Nie?... Szkoda. Skoro wyłowiłeś mnie z rzeki siecią, to jesteś rybakiem... Nazwę cię Fisher. Reakcja treecata zaskoczyła go – usiadł na tylnych łapach i gwizdnął z wyraźnym podnieceniem. A potem dotknął łapą kawałków wędki przylepionych taśmą do kostki, wskazał na rzekę i spytał: – Bleek? Scotta z wrażenia zatkało. – Fisher – powtórzył wolno. Dotknął fragmentów wędki i wykonał ruch, jakby ją zarzucał do wody, i powtórzył: – Fisher. Następnie wskazał na treecata i powtórzył kolejny raz: – Fisher! – Bleek! – ucieszył się ten.

W następnej chwili dosłownie owinął się wokół jego ręki i potarł łbem o policzek, mrucząc energicznie. Scott roześmiał się i pogłaskał go lewą ręką. – Wydaje mi się, że spodobało ci się to imię. To chcesz mi powiedzieć, Fisher? – Bleek! – przytaknął treecat i wskazał na niebo. – Wiem – westchnął Scott i podniesiony na duchu tym niespodziewanym porozumieniem uśmiechnął się z determinacją. Przyszło mu na myśl, że doświadcza tego samego co babka. Tego, co go śmiertelnie przerażało, gdy był dzieckiem. Babcia MacChait często wiedziała, co powie lub czego potrzebuje. Wiedziała też, będąc na drugiej półkuli, że został ranny w wypadku powietrznym w drodze do rezerwatu, nim ktokolwiek jej o tym powiedział. Dawała też nieproszone, ale potrzebne rady sąsiadom, w podzięce za co nazywali ją za jej plecami „starą szkocką wariatką”. Wiedział, że odziedziczył po niej tę wadę – jak dotąd była to dlań jedynie przeszkoda w normalnym życiu. Teraz zdał sobie sprawę, że może także być darem. Dopiero teraz bowiem uświadomił sobie, że wyczuwa znacznie więcej emocji Fishera i rozumie go znacznie lepiej w znacznie krótszym czasie niż powinien, sądząc z relacji innych adoptowanych, wliczając w to Stephanie Harrington. A to znaczyło, że ta odziedziczona po przodkach cecha może mu się bardzo przydać w przyszłości... – Wspaniale! – burknął. – Nie dość, że rozwaliłem łeb i skręciłem nogę, a za chwilę znajdę się w środku gradobicia, to właśnie mnie olśniło, że jestem psychiczny jak babka MacChait i na dodatek rozumiem emocje treecatów. I zaczął się śmiać. – Bleek? – zdziwił się Fisher. – Bez obaw, to nie histeria – wysapał Scott, ocierając oczy. – A jeśli nawet, to już minęła. Wiatr wiał już znacznie silniej niż wtedy, gdy Scott zaczął wycinać laskę – korony drzew szumiały niczym setki wściekłych węży. – No, czas w drogę! Schował wibronóż i pociągnął za sobą konar, cofając się do drewna. Miał ochotę zamknąć oczy i wsparty o pień poczekać, aż przybędzie pomoc, ale wiedział, że nie może sobie pozwolić na taki luksus. W oddali zabrzmiał pierwszy grzmot, a półmrok, w jakim pogrążył się las, oświetliła odległa błyskawica. – Jesteś gotów, Fisher? – Bleek! Tym razem wstał łatwiej i nawet udało mu się za jednym zamachem założyć plecak i karabin. Dopiero potem mógł odpocząć. Po chwili złapał oburącz lagę, wsparł się na niej i zrobił pierwszy krok. Nie upadł, ale nogi się pod nim zatrzęsły, a kostka zapiekła bólem. W głowie naturalnie zapłonął ogień, zupełnie jak po wybuchu granatu zapalającego.

Przez długą chwilę stał, chwiejąc się i walcząc z mdłościami. Spocił się przy tym solidnie, ale nie upadł. Gdy minęło najgorsze, sklął się w duchu od idiotów – gdyby zabrał apteczkę, zamiast zostawiać ją bezmyślnie na siedzeniu, byłoby mu łatwiej, nawet gdyby nie zaaplikował sobie środka przeciwbólowego z uwagi na rany głowy. Usłyszał ciche, intensywne mruczenie, toteż otworzył oczy. Na pobliskiej gałęzi, prawie na wysokości jego oczu, siedział treecat i przyglądał mu się z wyczuwalnym zaniepokojeniem. Scott przełknął ślinę i wskazał na zakole rzeki. – Tam! – Bleek! – zgodził się treecat, wskazując w tym samym kierunku, i wspiął się po pniu na poziomą gałąź biegnącą w tę właśnie stronę. Treecat mógł poruszać się znacznie szybciej, ale nie zrobił tego – pozostał najbliżej jak mógł jego głowy i mruczał cały czas. Scott zaś krok po kroku posuwał się powoli wzdłuż brzegu rzeki przy wtórze coraz silniejszego wiatru i rozbłyskach coraz częstszych błyskawic. Te ostatnie na razie przebiegały pomiędzy chmurami zasnuwającymi niebo, ale oczywiste było, że wkrótce zaczną uderzać w ziemię. I w wysokie drzewa, które znajdą się w pobliżu. Scott nie wiedział, jak dobrze i jak daleko palikowce przekazują energię, ale wolał tego nie sprawdzać. A obawa o treecata zwiększyła jego zdeterminowanie i tempo marszu. – Muszę dostać się do wozu! – Krok. – Muszę dostać się do wozu! Krok. Powtarzał to sobie niczym litanię lub zaklęcie, starając się ignorować ból w kostce i w głowie towarzyszące każdemu stąpnięciu. Ten drugi ból był zdecydowanie gorszy. Scott miał zawroty głowy, obraz rozmazywał mu się przed oczami, powodując, że wszystko stawało się nie ostre i nierzeczywiste. Świat skurczył się do oślepiającego bólu i konieczności zrobienia kolejnego kroku albo przedostania się na czworakach przez jakiś głaz czy pień przy niesiony przez wodę. Spowalniało to i tak już wolne tempo marszu, ale posuwał się mimo wszystko do przodu. Kiedy zaczął padać deszcz, było to dlań kompletnym zaskoczeniem. Zatrzymał się. Gdyby nie ubranie rybackie, przemókłby natychmiast, bo z nieba lała się ulewa, przed którą niewiele chroniły liście i drzewa. Przed oczy ma miał ścianę wody i stracił orientację, a w następnej sekundzie został oślepiony i na wpół ogłuszony przez piorun, który uderzył znacznie bliżej niż dotychczas. W blasku błyskawicy dostrzegł kupkę mokrego futra na najbliższej gałęzi nad głową. – Dlaczego nie wróciłeś do domu? – zawołał, przekrzykując deszcz. – Jeśli tu zostaniesz, piorun cię trafi! Zamiast odpowiedzieć, treecat zeskoczył na jego prawe ramię i dotknął chwytną łapą policzka. – Bleek!

Scott nie bardzo wiedział, jakim cudem, ale wyczuł, że Fisher zostanie z nim, cokolwiek by się działo. Podobnie postąpił kiedyś treecat Stephanie. Był to objaw takiego poczucia honoru, że człowiek znający historię własnej rasy mógł się jedynie wstydzić. Ciepły, choć mokry łeb przytulił się do jego policzka, ignorując deszcz, i zamruczał prosto do jego ucha, równocześnie łagodnie obejmując ogonem jego szyję. Scott za ryzykował i zwolnił chwyt na lasce, by jedną ręką pogłaskać dodającego mu otuchy i uspokajającego towarzysza. Bo mruczenie nie tylko słyszał, ale i czuł, i choć nie potrafił tego uzasadnić, był pewien, że działa na niego kojąco. – Skąd się tu wziąłeś? – szepnął. – Twój klan musi żyć gdzieś w pobliżu, prawda? Nie wiem, dlaczego mi pomagasz, ale jestem ci cholernie wdzięczny. Nawet nie wiesz jak bardzo... zresztą, może właśnie wiesz... – Bleek... – rozległo się równie cicho, po czym treecat wskazał kierunek prawie zgodny z tym, w którym Scott spoglądał. – Bleek! Tak z tonu, jak i z towarzyszącej mu emocji jasno wynikało, że jest to ponaglenie, toteż Scott zaczął kuśtykać we wskazaną stronę. Ponieważ nadal niezbyt orientował się w kierunkach, miał nadzieję, że treecat wie, dokąd go prowadzi. W świetle kolejnej błyskawicy dostrzegł rzekę – była po właściwej stronie, ale pędzony wiatrem deszcz skutecznie uniemożliwiał mu zobaczenie czegokolwiek na odległość większą niż parę kroków, nie miał pojęcia więc, jak daleko stoi pojazd, którym tu przyleciał. Ani też jaką część drogi już pokonał. – Bleek! – oznajmił zdecydowanie treecat, pokazując prosto do przodu. – Mam nadzieję, że wiesz, dokąd prowadzisz... Scott bardziej przesuwał nogi, niż robił kroki, raz dlatego, że nie widział, gdzie je stawia, a dwa dlatego, że miał pod stopami błoto i mokre liście, czyli idealny materiał poślizgowy. Co chwilę trafiał też na kamienie i gałęzie – gdyby stanął na nich, straciłby równowagę, mając pod drugą stopą mokre liście leżące w błocie. Dzięki ostrożnym ruchom i wbijaniu laski w ziemię zdołał utrzymywać się w pionie, choć nie przychodziło mu to łatwo i często musiał robić przerwy, by odpocząć. Za każdym razem treecat wskazywał mu zdecydowanym gestem kierunek, całym zachowaniem pokazując, że wie, dokąd idą, nawet jeśli Scott pogubił się ze szczętem. Scott nie miał pojęcia, jak długo tak się posuwał – ocknął się, słysząc pierwsze uderzenia gradu o drzewa, bo był to zupełnie nowy, głośny dźwięk przypominający kanonadę z broni palnej. Zaraz potem coś uderzyło go w plecy z taką siłą, że aż jęknął i omal nie stracił równowagi. Zdołał utrzymać się na nogach i stanął, z trudem łapiąc powietrze, wsparty na lasce. A to był dopiero pierwszy cios. Wokół leciały z drzew gałązki, liście i większe gałęzie strącane przez grad. Następne uderzenie było tylko kwestią czasu, a o tym, co się stanie, kiedy oberwie w głowę, wolał nie myśleć...

– Bleek! Treecat niespodziewanie poruszył się i ku kompletne mu zaskoczeniu Scotta zmienił pozycję, stając na obu jego ramionach i wygiętym grzbietem osłaniając mu głowę. Nad czołem zobaczył jedną ze środkowych łap zdecydowanie pokazującą kierunek zwany „prosto nosa”. Kolejny raz błysnęło... i zobaczył, że dwa kroki dalej kończą się drzewa, a kilka metrów od nich znajomy, wściekle żółty kształt wozu. – Fisher, jesteś cudowny! Ruszył jak mógł najszybciej, kuląc się odruchowo, ledwie wyszedł spod drzew. I przy drugim kroku pośliznął się na znacznie głębszym błocie. Krzyknął, wiedząc, że nie zdoła utrzymać równowagi, i poleciał na lewo. Pierwsze z ziemią zetknęło się lewe ramię, a zaraz potem usłyszał przenikliwy pisk bólu... i stwierdził, że leży na plecach, opierając głowę o miękki, mokry i drżący kształt, który cicho pojękuje z bólu. Sam też jęknął, gdyż był pewien, że tym razem głowa mu pękła, a popiskiwanie treecata skłoniło go do działania z energią, o którą się nie podejrzewał. Przewrócił się na bok, stanął na czworakach, i ignorując bijący w plecy grad, pochylił się nad treecatem. W blasku błyskawicy zobaczył, że lewą środkową łapę trzyma przyciśniętą do ciała, a gdy jej delikatnie dotknął, pisk bólu przybrał na sile. – Złamana! – westchnął. – Dlaczego nie zeskoczyłeś, przecież zdążyłbyś... I zamilkł, widząc, na czym treecat leży. Pod nim znajdował się kamień ledwie co pokryty błotem – gdyby Fisher zeskoczył, Scott uderzyłby w niego głową. I to byłby koniec wycieczki i koniec Scotta MacDallana. Poczuł pieczenie pod powiekami i nie wstydził się łez, ale otarł je szybko, by móc coś widzieć. Potem delikatnie uniósł treecata, opierając go o zgiętą rękę i ignorując pełne bólu piski i miauknięcia. Od wozu dzieliły go mniej niż dwa metry i mimo deszczu widział go wyraźnie. Nie próbował wstać – ruszył do przodu na czworakach, krzywiąc się z bólu, gdy natrafił na drzazgę albo ostry kamień lub gdy oberwał wyjątkowo celnie w plecy lub kark. Jakim cudem nie dostał gradem w głowę, nie wiedział – być może zresztą dostał, ale małym kawałkiem i zlało się to z kolejnym dreszczem bólu wywołanym przez ruch. Wydawało mu się, że minęły wieki, podczas gdy w rzeczywistości musiały minąć ledwie minuty, nim dotarł do pojazdu, otworzył drzwi i wczołgał się do suchego wnętrza. Cały się trząsł i jedyne na co miał ochotę, to znieruchomieć na podłodze. Zamiast tego zamknął drzwi, zrzucił plecak i karabin i poczołgał się dalej. Potem położył Fishera na fotelu i wciągnął się na sąsiedni fotel pilota. A potem długo odpoczywał, czekając, aż głowa zrezygnuje z odpadania. Gdy przestało wirować mu przed oczami, po omacku włączył zasilanie, potem światło w kabinie. Start w takich warunkach był idiotyzmem, ale nie miał innego wyjścia – zarówno on,

jak i Fisher potrzebowali pilnie pomocy medycznej, a na dodatek tak intensywna burza musiała spowodować przybór wód w górskich rzekach. Mogło to oznaczać zalanie miejsca, w którym parkował, a co gorsza, zderzenie z niesionymi przez prąd pniami, czego wóz by nie przetrzymał. Z tylnego rzędu foteli wziął apteczkę, którą wszędzie nosił, a tym razem zapomniał zabrać nad rzekę, i wyjął z niej bandaż i małe łubki. – Drugi raz tego błędu nie zrobię! – obiecał sobie głośno. Po czym przygryzł wargę i zabrał się do opatrywania treecata. Wiedział, że będzie to bolesne, ale Fisher pozwolił mu wyprostować łapę. Piszczał przy tym, ale nie stawiał oporu. Scott delikatnie obmacał ją czubkami palców. Nie wyglądało na to, by była złamana, natomiast opuchlizna i podwyższona temperatura wskazywały na solidne zwichnięcie. Co prawda nie był ksenoweterynarzem ani nawet zwykłym weterynarzem, ale na urazach i złamaniach znał się dobrze. A objawy były takie same u człowieka, konia czy treecata. Założył opatrunek, unieruchamiając łapę, i dał treecatowi zastrzyk przeciwbólowy; jak wiedział z lektury, Richard Harrington zaaplikował taki rannemu treecatowi córki. – Przepraszam, nie chciałem cię zranić – powiedział cicho. – Narozrabiałem solidnie, ale wyciągnę nas z tego. Obiecuję. Fisher bleeknął cicho i z lekką ulgą – najwyraźniej środek już zaczynał działać. Scott uśmiechnął się zmęczonym uśmiechem i ocenił: – No i dobrze, że działa. Szkoda, że sobie nie mogę tego zaaplikować. Wstrząs mózgu wykluczał środki przeciwbólowe, poza tym musiał pilotować maszynę. I to w środku burzy klasy drugiej. Dlatego zaaplikował sobie jedynie silny środek przeciwwymiotny i odłożył apteczkę. Następnie przypiął treecata do uprzęży bezpieczeństwa fotela, starając się zrobić to tak, by ten zwisał nad siedzeniem. Dzięki temu będzie nim znacznie mniej rzucać, gdy wpadną w turbulencje lub inne niespodzianki burzowe. Potem sam przypiął się do fotela i na wszelki wypadek uaktywnił pokładowy komunikator. Mimo że urządzenie miało znacznie większą moc od komunikatora osobistego, usłyszał tylko trzaski, szumy i gwizdy. Wyłączył komunikator i westchnął. Skoro nie mógł na wiązać łączności, nie było sensu słuchać tego hałasu. Pozostało mu jedynie lecieć nisko, unikając w ten sposób najsilniejszych podmuchów wiatru, a to oznaczało lot nad rzeką. Kurs był w pokładowym komputerze, ale nie mógł z niego skorzystać, bo przyleciał tu prosto nad lasem, ustawił więc tylko i zablokował Twin Forks jako punkt docelowy, nakazał wyświetlanie mapy ze stałą aktualizacją swego położenia względem miasta i uruchomił napęd. Start przebiegł bez kłopotów, choć Scott spocił się solidnie. Bez trudu także wymanewrował nad rzekę i ruszył w kierunku, w którym płynęła. Pod czaszką pulsował mu ból w rytm uderzeń serca, ale w porównaniu z dotychczasowymi atakami był to niewart wzmianki drobiazg. Nawet nisko nad wodą wiatr był niezwykle silny i zmienny, a deszcz lał tak, że tworzył nieprzeniknioną

ścianę. To ostatnie mało mu przeszkadzało, bo leciał na przyrządy i widział teren pod sobą i przed sobą dzięki radarowi. Z pierwszym zaś radził sobie, pracując sterami, i dzięki silnikowi antygrawitacyjnemu włączającemu się automatycznie, gdy maszyna schodziła bliżej powierzchni, niż to zaprogramował. Najgorsze było ciągłe wytężanie uwagi, by ominąć palikowce, które zdołały przerzucić gałęzie przez rzekę i ukorzenić się na jakiejś wysepce w jej nurcie. Zderzenie z ta kim zmienionym już w pień korzeniem miałoby fatalne skutki, a z grubą gałęzią nieprzyjemne, omijał je więc, gdy tylko się pojawiły. Rzeka oczywiście nie płynęła prosto, tylko wiła się jak wąż epileptyk, mnożąc niespodzianki, jakby łomot gradu o kadłub, oślepiające błyski i ogłuszający huk piorunów nie wystarczały. Nie miał pojęcia, jak długo tak leciał, bo adrenalina przytłumiła ból, więc czas biegł szybciej, ale w końcu zdał sobie sprawę, że burza zostaje z tyłu. Przegonił jej front i teraz miał do czynienia jedynie z forpocztą. A po kilku minutach i ta została w tyle i mógł spokojnie wyrównać lot. Westchnął z ulgą i pogładził kłąb mokrego futra leżący na sąsiednim fotelu. Odpowiedział mu zadowolony pomruk, ale treecat nie obudził się – środek przeciwbólowy, który dostał, miał też właściwości nasenne. – Jeszcze trochę, Fisher – obiecał Scott. Zwiększył wysokość, obrał najkrótszy kurs do domu i dał pełną szybkość. * Niski pomruk kilkuset gardeł wyrwał Scotta ze wspomnień i kazał powrócić do rzeczywistości. Uświadomił sobie, że jest przy niewielkim ognisku, otoczony przez cały klan treecatów, a siedząca naprzeciwko niego właścicielka ciemnozielonych ślepiów mruczy cicho, choć melodyjnie. Po chwili umilkła, podobnie jak inne, i słychać było jedynie stuki i łomoty, a okazyjnie jakiś okrzyk dobiegające od strony wraku. Zamrugał gwałtownie i poczuł, że się czerwieni – też sobie, kretyn jeden, znalazł czas na wspominanie, jak to się poznali z Fisherem! Powinien skupić się na tym, co chciały mu przekazać treecaty, a nie na śnieniu na jawie, bo na pewno chodziło o coś ważnego. Sklął się w duchu, zwłaszcza że wspomnienia były wyjątkowo wyraziste, zupełnie jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj... – Przepraszam – powiedział do siedzącej naprzeciwko. – Bleek – odpowiedziała miękko głosem przypominającym dzwoneczki wietrzne. To, co stało się potem, zaskoczyło Scotta kompletnie – treecat przybłęda dotknął obiema chwytanymi łapami jego kolana... i świat machnął kozła.

Zobaczył kalejdoskop barw, usłyszał dziwne dźwięki i poczuł złość. Nieznane twarz... kłótnia... nagła wściekłość i strach... czyjeś zdecydowanie, bo powstrzymać za wszelką cenę... coś. Zobaczył obraz przedstawiający szeroki pas uschniętego lasu. Palikowce pozbawione liści, o korze odpadającej płatami przypominającymi skórę trędowatego. Poczuł potworny strach i jeszcze większą wściekłość... A potem przed oczyma znieruchomiał mu obraz kabiny pilotów po wypadku z rozkładającymi się zwłokami Arvina Erhardta, na których siedział zagłodzony treecat i zawodził z żalu i ze złości. Poczuł, że drży i wielkimi haustami łapie powietrze pachnące dymem i śmiercią. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Fisher wtulił się w jego bok, mrucząc cicho. Przeciągnął dłonie po zroszonym potem czole, utkwił wzrok w ognisku i niepewnie potarł oczy, próbując zrozumieć, co się właściwie stało i co treecaty próbują mu powiedzieć. Przyszło mu do głowy, że może wcale nie dobrowolnie pogrążył się we wspomnieniach swojego wypadku. Że mogła to być sprawka siedzącej naprzeciwko niego samicy, choć pojęcia nie miał, jak tego dokonała. To by tłumaczyło to, czego właśnie doświadczył... Ani Fisherowi, ani drugiemu treecatowi nigdy nie udało się osiągnąć takiego efektu. Scott zobaczył czyste i wyraźne obrazy, usłyszał zrozumiałe słowa osób, których nigdy nie znał, ujrzał miejsca, w których nie był, a te obrazy i głosy trafiły wprost do jego umysłu i pozostały w pamięci, jakby był świadkiem tego, co zobaczył i usłyszał. Jeśli to z czymś takim musiała żyć babka MacChait, współczuł jej serdecznie... Wziął głęboki oddech i spojrzał w ciemnozielone ślepia, w których odbijała się inteligencja większa niż u Fishera, co nim z lekka wstrząsnęło. Usłyszał jego uspokajające mruczenie i pogłaskał go odruchowo. A może to było nie tylko jego mruczenie... Gdy uniósł głowę, stwierdził, że wysmukły treecat siedzi obok treecata przybłędy i mruczy doń cicho. Przybłęda wyglądał jak prawdziwa kupka nieszczęścia, a jego smutek i żal były prawie namacalne. Scott odruchowo go po głaskał i poczuł aprobatę obecnych. Ciemnozielone ślepia spojrzały prosto w jego oczy. Nie bardzo wiedząc, czego po nim oczekują, wrócił myślami do tego, co zobaczył i usłyszał, i spróbował ułożyć te w jakąś logiczną całość. Zażarta kłótnia między ludźmi, podejrzenia i wściekłość... to pasowało do uczuć, jakie odebrał od Fishera i jego towarzysza we wraku. Obie strony były zdeterminowane powstrzymać... coś... potem była katastrofą ale nie miała ona zupełnie wydźwięku wypadku... Czyżby to próbowały mu powiedzieć treecaty? Że to nie był wypadek, tylko morderstwo?! – O cholera! – westchnął, gdy doszedł do tego wniosku. W następnej sekundzie był tego pewien, choć podejrzewał, że tę pewność także odebrał od

zgromadzonych treecatów. Pozostawała jedna niewiadoma – dlaczego? Co próbowali powstrzymać zabici i co dla kogoś innego było na tyle ważne, że aby utrzymać tajemnicę, zaryzykował potrójne morderstwo? To nie było zabójstwo w afekcie jak podczas kłótni kochanków czy burda między pijącymi górnikami w sobotnią noc. To było zaplanowane z zimną krwią i przeprowadzone z premedytacją morderstwo. Przeprowadzone przez kogoś, kto był związany z ośrodkiem badawczym BioNeering i współpracował z ofiarami. A na dodatek to coś, co chciał ukryć za wszelką cenę, miało związek z treecatami, bo tylko tak można było wytłumaczyć ich zaangażowanie w całą sprawę. Morderstwo, szpiegostwo przemysłowe i treecaty stanowiły mieszankę, z której mógł się zrodzić naprawdę poważny kryzys, którego konsekwencje mogły mieć istotne skutki dla całego Gwiezdnego Królestwa Manticore, jako że rzutowałyby na jego stosunki z nowo odkrytą inteligentną rasą. Obrazek chorych palikowców, który przed chwilą zobaczył, stanął mu ponownie przed oczyma. Las wyglądał jak ofiara zarazy... coś ją spowodowało... i to coś mogło być tak ważne, że ci, którzy próbowali zawiadomić o wszystkim władze, zostali zamordowani. – Bleek... – treecat przybłęda na wpół prosił, na wpół wyrażał nadzieję. Scott spojrzał w dół i stwierdził, że treecat przygląda mu się wyczekująco. – Gdzie? – spytał cicho. W jego umyśle niczym w róży wiatrów pojawił się kierunek – południowy zachód. Zmusił pamięć do nowego wysiłku i przypomniał sobie, co wie o leżących tam obszarach. Były praktycznie niezaludnione: kilka niemal całkowicie zautomatyzowanych kopalń, parę farm oddalonych od siebie bardziej niż zazwyczaj... i ośrodek badawczy BioNeering – firmy, do której należał rozbity prom. Zabici byli pracownikami korporacji posługującej się znakiem stylizowanego palikowca utworzonego przez podwójną spiralę DNA... dopiero po chwili uświadomił sobie, że logo, które podsunęła mu wyobraźnia, nie było tym pogiętym i częściowo zatartym, które widział na burcie wraku. To, które „widział”, wymalowane było na ścianie długiego, niskiego budynku, którego nigdy nie ujrzał na własne oczy. Stojące w jego sąsiedztwie palikowce były martwe – pozbawione liści, o korze schodzącej płatami liszajów... Obraz zniknął i Scott stwierdził, że stoi, choć nie pamiętał, by wstawał. Oddychał ciężko, a żołądek zwinął mu się w ciasny węzeł. Musiało dojść do wypadku albo eksperyment wymknął się spod kontroli i okoliczny las padł tego ofiarą. A kierownik tego ośrodka uciekł się do morderstwa, byle współpracownicy nie poinformowali władz. Dwa pytania były w tej sytuacji najważniejsze: jak dalece rozprzestrzeniła się zaraza i co to właściwie było. Istniała też trzecia możliwość, ale tylko skończony idiota stosowałby w nie kontrolowanych warunkach genetycznie zmodyfikowane substancje, nie mając gotowego neutralizatora. Takie postępowanie doprowadziło już do kataklizmu ogólnoplanetarnego, zakończonego zniszczeniem całego

ekosystemu. I od tej pory zgodnie z międzyplanetarnymi traktatami było traktowane jako ludobójstwo i karane śmiercią. Wszędzie. I nie było żadnych okoliczności łagodzących. Dla sprawcy trzy trupy były niczym, bo chodziło o jego własną głowę, o ile zrobił coś takiego świadomie. Dla Scotta drugoplanowe było, czy był to wypadek, czy działanie świadome – liczyło się to, że zagrożony mógł być cały ekosystem Sphinksa. Nie zamierzał przyglądać się temu bezczynnie. Uświadomił sobie, że zamordowani musieli uważać tak samo i dlatego zrobili, co zrobili. Jedynym ich błędem było niezachowanie właściwej ostrożności. On nie mógł sobie na to pozwolić, bo ten lub ci, którzy raz zabili, gotowi byli zrobić to ponownie, byle ich mroczna tajemnica nie została odkryta. Mógł i chciał dowiedzieć się prawdy, bo tylko dzięki temu byłby w stanie zapobiec kryzysowi. Treecaty zrobiły, co mogły, ba – dokonały niemożliwego, przekazując mu wiadomość o zbrodni, której nie podejrzewał żaden człowiek. Reszta należała do niego. Spojrzał w ciemnozielone ślepia i poważnie, powoli skinął potwierdzająco głową. Poczuł nagłą falę radości – jej radości i radości otaczających go treecatów. – Nie wiem, kto to zrobił – powiedział twardo, zwracając się do właścicielki ciemnozielonych ślepiów. – I nie wiem jak. Ale przysięgam, że się dowiem i dopilnuję, by sprawiedliwości stało się zadość. Dziękuję, że mi powiedzieliście, choć pojęcia nie mam, jak tego dokonałaś. Po czym odwrócił się i odszedł. Szelest, jaki dobiegał z góry, dowodził, że treecaty eskortowały go do brzegu polany, a on analizował sytuację i obmyślał pierwsze kroki. Wiedział, że musi być ostrożny, i to z dwóch powodów: pierwszym było jego własne bezpieczeństwo, drugim delikatna sytuacja, która musiała wywrzeć wpływ na dalsze stosunki obu ras. A od tego, jak się spisze, będzie zależał charakter tego wpływu. Jedno nie ulegało wątpliwości – dopóki nie zdobędzie dowodów, nie może nawet pisnąć o swoich podejrzeniach. A kiedy już będzie miał je w ręku, musi coś wymyślić, bo nikt mu nie uwierzy, że treecaty telepatycznie opowiedziały mu, co zaszło. Gorzej – stanie się pośmiewiskiem. Ludzie wiedzieli o treecatach tak mało, że z trudem przyjęli do wiadomości, iż są one empatami. To dało się przełknąć, bo i wśród przedstawicieli homo sapiens zdarzały się osobniki szczególnie utalentowane w tej dziedzinie. Ale telepatia była czymś zupełnie innym. A wieść o tym, że dzięki telepatycznemu przekazowi treecatów rozwiązano sprawę morderstwa mającego na celu ukrycie katastrofy ekologicznej, przy czym ani katastrofy, ani morderstwa nikt nie podejrzewał, mogła spotkać się jedynie z niedowierzaniem. W najlepszym wypadku. Bo praktyka wskazywała na sceptycyzm graniczący z wrogością i paniką. Ludzie zawsze

reagowali tak na to, co odmienne i obce. Wiedział, że ma rację, ale wiedział też, że bardzo niewielu będzie skłonnych to przyznać. Choćby dlatego że naprawdę niewielu zdawało sobie sprawę, jak skomplikowana i silna jest więź łącząca treecata i adoptowanego przez niego człowieka. Należało zacząć od wzbudzenia wątpliwości wśród członków ekipy dochodzeniowej co do przyczyny kraksy. Jeśli uda się uzyskać dowody rozmyślnego uszkodzenia, rozpocznie się śledztwo w sprawie morderstwa, a to byłaby już połowa sukcesu. Szczęśliwie się złożyło, że został mianowany koronerem w tej sprawie i poprosił Sapristosa o jak najbardziej oficjalne potwierdzenie, nim podjął jakiekolwiek działania. Dzięki temu miał prawo wtrącać się do wszystkiego jak najzupełniej legalnie. Ale nawet do burmistrza nie mógł się zwrócić, nie mając konkretnych dowodów. Sapristos był porządnym człowiekiem, ale argument „treecaty mi powiedziały” nie miał prawa do niego trafić. Choćby dlatego, że wszyscy wiedzieli, że treecaty nie potrafią nikomu niczego powiedzieć. Bo w zasadzie nie potrafiły. Scott podejrzewał, że w jego przypadku udało się to jedynie dzięki wrodzonym predyspozycjom, a i tak przesłanie tych kilku obrazów i wypowiedzi wymagało udziału kogoś wybitnie uzdolnionego, wspartego przez wysiłek umysłowy całego klanu. Musiały go z rozmysłem wybrać, wiedząc o jego darze. Skoro były empatami i telepatami, bez trudu potrafiły się zorientować w możliwościach paranormalnych poszczególnych ludzi. Wiedział, że odbierają ludzkie uczucia i potrafią przekazać swoje, ale nie słyszał, by komukolwiek przytrafiło się coś choćby zbliżonego do tego, co właśnie przeżył. Świadomość, że treecaty wiedziały, że tylko z nim będą w stanie się porozumieć, sprawiła, iż był bardziej niż przedtem zdeterminowany, by rozwiązać tę zagadkę, i to w sposób nie ujawniający zbyt wielu informacji o treecatach. To mogłoby być niebezpieczne dla ich przyszłości. Przynajmniej jak długo ludzie nie ustalą cywilizowanych zasad chroniących je. Zresztą powody, dla których go wybrały, były mniej ważne – sam nie był ich pewien i wątpił, by ktokolwiek kiedykolwiek poznał prawdę. Istotne było znalezienie winnego i zapobieżenie katastrofie ekologicznej. A rozpocząć należało od poznania dokładnej przyczyny kraksy, bo jak dotąd założyli, że winna była jedna z gwałtowniejszych burz. Tuż przed wyjściem spod drzew poczuł na ramieniu znajomy ciężar i odruchowo pogłaskał Fishera. A potem na drugim ramieniu wylądował mu mniejszy ciężar: gdy odwrócił głowę, spojrzał prosto w jasnozielone oczy treecata przybłędy. – Bleek! – oznajmił ten zdecydowanie, wskazując kierunek, gdzie znajdował się wrak. – A owszem – zgodził się Scott. – Zaraz się tym zajmiemy. Bez pośpiechu doszedł do wraku i obszedł go, aż znalazł się przed zmiażdżonym dziobem. – Vollney! Keegan! – zawołał. Obaj inspektorzy pojawili się, słysząc jego głos – jeden wychylił się z drzwi śluzy, drugi

wyłonił się z wbitej w grunt rufy. – Co się stało, doktorze? – Coś mi się w tym wszystkim nie podoba. Zdarzyło mi się latać podczas burz, kiedy pacjenci nie mogli czekać, a przez jedną przeleciałem ze wstrząsem mózgu, żeby dotrzeć do szpitala, i coś mi tu nie pasuje. Nie wiem dokładnie co, ale coś spowodowało, że ta maszyna zboczyła o kilkaset kilometrów z kursu i nawet nie nadała autosygnału awaryjnego ani nie uruchomiła radiolatarni, co jest zwykłą procedurą w razie awaryjnego lądowania. I jakoś nie mogę uwierzyć, żeby powodem była burza. Poza tym każdy doświadczony pilot, gdyby znalazł się w środku takiej burzy, na wszelki wypadek włączyłby jedno i drugie. Co znaleźliście, panowie? Piorun ich trafił i przepalił obwody? Bo tylko to tłumaczyłoby, dlaczego nie nadali wezwania o pomoc. Nick Vollney i Marcus Keegan spojrzeli na siebie zaskoczeni. – Jak to się człowiek daje zasugerować... – przyznał Vollney. – Dopiero gdy pan to powiedział, uświadomiłem sobie, że nie ma śladów, jakie zostawia uderzenie pioruna w elektronice. A kadłub nie jest pogięty jak po gradobiciu... to są charakterystyczne ślady i mimo zniszczeń wywołanych kraksą byłoby widać wgłębienia, zwłaszcza na dachu. Co prawda nie każda porządna burza związana jest z gradobiciem, ale zgadzam się z panem... Coś tu nie gra. Odruchowo założyliśmy, że burza była przyczyną katastrofy i uniemożliwiła im wezwanie pomocy, nie sprawdzaliśmy więc, dlaczego autosygnał nie zadziałał. Zaraz się tym zajmę. Keegan pokiwał głową i dodał: – Jeśli lecieli nisko, gwałtowny a niespodziewany prąd zstępujący mógł ich cisnąć na korony drzew, a wtedy już na nic nie mieliby czasu. Ale to oznaczałoby awarię antygrawitacyjnego, a tego też nie sprawdziliśmy. To trochę potrwa. Scott wzruszył ramionami. – Fakt, że jestem zmęczony, ale wolałbym nie musieć tu wracać, żeby poznać prawdę. A chciałbym wiedzieć, co zabiło tych ludzi. Ty nie? – Jasne. I też wolałbym nie wracać – przyznał szczerze Keegan. I ponownie zajął się oględzinami wraku. Scott był tak zmęczony, że miał jedynie ochotę zwinąć się w kłębek i spać, ale zamiast tego wyjął apteczkę, założył maskę i zabrał się do roboty w ładowni wozu dochodzeniowego. Miał do wykonania trzy autopsje, a czas uciekał. Jeśli morderca podał ofiarom jakiś środek odurzający, czego nie sposób było wykluczyć, to im później autopsja zostanie przeprowadzona, tym mniejsze będą szanse jego wykrycia. A to tłumaczyłoby, dlaczego piloci nie wezwali pomocy mimo tak znaczącego zejścia z kursu. Nieprzytomny lub oszołomiony pilot mógł nie reagować we właściwy sposób. Zwłaszcza w czasie burzy, a Zivonik był pewien, że wówczas nastąpiła kraksa, bo inaczej by ją usłyszeli.

Przybłęda nie odstępował Scotta ani na krok, gdy kroił szczątki adoptowanego przez niego człowieka. Gdyby Scott wcześniej miał jeszcze jakieś wątpliwości co do poziomu zaufania, jakim obdarzyły go treecaty, ten dowód był ostateczny. I miał zamiar pokazać, że słusznie zdecydowały. * Świtało, gdy maszyna ekipy dochodzeniowej wylądowała na trawniku przed domem Zivoników i Scott wysiadł wraz z obydwoma treecatami, ledwie co widząc na oczy ze zmęczenia i braku snu. Czekali już na niego Aleksandr i Karl. Scott marzył jedynie o miękkim łóżku po długiej, gorącej kąpieli. Zaspane dzieciaki powitały ich przy drzwiach, a chwilę później dołączyła do nich równie rozespana Irina. – Jak Evelina? – spytał Scott. – Śpi. Lev też. – To dobrze – mruknął. – Wszyscy wracać do łóżek! – poleciła Irina. – Scottem ja się zajmę! Polecenie zostało wykonane dopiero po wymownym spojrzeniu Aleksandra, który wycofał się jako ostatni. Irina zaś wzięła Scotta za ramię i pocałowała go, ignorując treecaty przyglądające się jej z uwagą. Biło od niej ciepło i zdrowy rozsądek. Scott przytulił ją; miał dość myślenia o sekcjach, morderstwach i śledztwach. Przynajmniej chwilowo. Oba treecaty zamruczały zgodnym chórem. – Wszyscy jesteście wykończeni – oceniła. – Chodź, pokażę ci, gdzie jest wolne łóżko. I zaprowadziła go krótkim korytarzem do pokoju, w którym stało nie tyle łóżko, ile łoże – mogły się w nim wy godnie wyspać trzy osoby, nie macając się łokciami po żebrach. Jak na jednego doktora i dwa treecaty było to czyste marnotrawstwo miejsca. – Dziękuję – powiedział chrapliwie, bo głos już odmawiał mu posłuszeństwa. I wszedł, nawet nie zapalając światła i rozbierając się po drodze. Ostatnie, co usłyszał, to odgłos zamykanych przez Irinę drzwi. * Kiedy Scott otworzył oczy, przez okno wpadały promienie słoneczne, a w powietrzu unosił się aromat kawy i świeżego bekonu. Zerknął na chronometr – spał pięć godzin; to nie wystarczyło, by w pełni dojść do siebie, ale pozwoliło zwalczyć najgorsze zmęczenie. A obudził

go głód, bo praktycznie tyle samo czasu nie spał, co i nie jadł. Znalazł łazienkę po przeciwnej stronie korytarza i przez dobry kwadrans brał gorący prysznic. Wolałby nie pamiętać ostatniej nocy, ale wiedział, że nie może sobie na ten luksus pozwolić. Dzisiaj musi znaleźć mordercę. Podczas gdy on spał, ktoś – najprawdopodobniej Irina – wyprał i wysuszył jego ubranie. Ubrał się i pogłaskał oba wyciągnięte na łóżku i jeszcze bardziej głodne od niego treecaty i razem udali się do kuchni. Najstarsza Zivonikówna nalewała właśnie kawę, a młodszy Zivonik nakładał bekon, jajka i grzanki na talerze. Przy kuchni krzątała się w fartuchu Irina, zastawiając sporą tacę pełnymi talerzami, miseczkami, kubkami i dzbankiem z sokiem pomarańczowym. Sądząc po ilości jedzenia, było to śniadanko dla brata i bratowej. Scotta powitała szerokim uśmiechem: – Witamy z rana, doktorze MacDallan! – Dzień dobry. Można się zaopiekować takim talerzem? – Smacznego – zaprosił go, lekko sepleniąc, młodszy Zivonik. Brakowało mu górnej dwójki. – Dla treecatów oskubałem mięso z resztek indyka. – Dzięki – uśmiechnął się Scott. – W ich i swoim imieniu. Usiadł i przysunął sobie talerz prawie dokładnie w chwili, w której Irina skończyła ładować tacę. – Smacznego – zachęciła go. – Zaniosę to Alekowi i Evelinie i zaraz wrócę. Po czym złapała tacę i wyszła. Scott uśmiechnął się i pokiwał głową, bo mając pełne usta jedzenia, nie bardzo mógł mówić, i zajął się sprzątaniem z talerza. Oba treecaty dzielnie mu towarzyszyły, przerywając jedynie na widok Stasyi z talerzem selera naciowego. Wydały z siebie radosne bleeknięcia. – Słyszałam, że to lubią... – powiedziała dziewczynka nieśmiało. To było widać – oba treecaty porzuciły resztki mięsa i z ekstazą zabrały się do selera, choć ich zęby średnio się do tego nadawały, jako że były drapieżnikami, nie roślinożercami. – Lubią – potwierdził Scott. – Choć pojęcia nie mam dlaczego. Mnie nigdy nie smakował. Dzieciaki zachichotały, a do kuchni wróciła Irina. Nalała sobie kubek kawy i usiadła naprzeciw Scotta, dmuchając na czarny wrzątek. – Wracasz dziś do miasta? – spytała. – Muszę. Mogę wcześniej skorzystać z twojego komputera? Chcę sprawdzić parę rzeczy przed odlotem. – Naturalnie. Gdy tylko skończysz jeść.

Zdawał sobie sprawę, że bacznie go obserwuje, i wiedział dlaczego. Znała go na tyle dobrze, by zorientować się, że było to coś więcej niż zwykły wypadek. Scott był nie tylko zmęczony, ale i spięty, czego nawet nie próbował ukryć, a to było nienormalne. Próbował się uśmiechnąć, ale nie wyszło to naturalnie, dlatego przyglądała mu się z troską i niepokojem. O nic jednak nie pytała. I był to jeden z powodów, dla których Scott tak lubił jej towarzystwo: nie była wścibska. Nawet gdy dosłownie zżerała ją ciekawość po niespodziewanym pojawieniu się Fishera, nigdy go nie wypytywała, chyba że chodziło o uściślenie tego, co sam jej powiedział. Scott nie wnikał, czym się kierowała – po prostu był jej wdzięczny za dyskrecję. Kiedy skończył, zaprowadziła go do domowego komputera, cmoknęła w czoło i poszła do Eveline i dziecka. Scott uśmiechnął się i wszedł do planetarnego netu. Kilka minut później oglądał mapy wykonane na podstawie zdjęć lotniczych oraz to, co było ogólnie dostępne na temat historii, organizacji i działalności korporacji BioNeering. Potem zajął się samym ośrodkiem badawczym. Odległość była spora i jeśli chciał go obejrzeć na własne oczy i wrócić przed zmrokiem, powinien się pospieszyć. A chciał, bo jakoś nie miał ochoty znaleźć się tam w ciemnościach. Sprawdził pocztę tak w domu, jak i w gabinecie, by się upewnić, że nie ma pilnych wezwań wymagających natychmiastowego działania, choć takie powinny zostać alarmowo przełączone na jego komunikator. Nie było. Znalazł za to wiadomość od niejakiej doktor Sanury Hobbard, szefa ekipy ksenozoologów wysłanej z Manticore, a równocześnie dyrektorkę nowo utworzonego Instytutu do Badań nad Treecatami. Wiadomość o tym, jak znaleźli miejsce katastrofy, musiała rozchodzić się błyskawicznie, gdyż ta nagrana została w niespełna dziesięć minut po tym, jak Aleksandr Zivonik poinformował władze o znalezisku. Wiadomość była niezwykle uprzejmie sformułowana i do tyczyła prośby o spotkanie w celu „omówienia istotnego rozwoju behawioralnego pańskiego treecata i treecata Arvina Erhardta w związku z odkryciem miejsca katastrofy”. Wiedział, że będzie jej musiał coś opowiedzieć, ale po roku życia z Fisherem wyrobił już sobie odruch trzymania języka za zębami w kwestii inteligencji i unikalnych talentów treecatów. Odpowiedział zwięźle, acz uprzejmie, że skontaktuje się z nią, gdy wróci do pracy. Miał świadomość, że nie będzie zachwycona tym, co od niego usłyszy, ale nie miał najmniejszego zamiaru łamać zmowy milczenia zapoczątkowanej przez Stephanie Harrington, a przestrzeganej przez wszystkich adoptowanych. Spisał jednakże pełną wersję wydarzeń w specjalnie do tego celu założonym i zakodowanym pliku, by nie zginęła wraz z nim, jeżeli przytrafi mu się „nieszczęśliwy wypadek”. Dzięki temu śledztwo w sprawie morderstwa na pewno zostanie wszczęte. Już go miał wysłać, gdy zastanowił się powtórnie. Net to net i bezpieczeństwo plików było w nim rzeczą czysto umowną... znacznie rozsądniej było zostawić go komuś, komu ufał i co do kogo miał pewność,

że mu uwierzy. A więc albo komuś adoptowanemu, a takich nie było wielu, albo komuś, kto po prostu znał go na tyle dobrze, by potraktować rzecz poważnie. Zdecydował się zaadresować plik do Iriny i zostawić go w komputerze w jej osobistej poczcie. W ten sposób nie musiał go nigdzie wysyłać, co zmniejszało ryzyko przypadkowego przechwycenia i rozkodowania. Poza tym minimalizowało także inne zagrożenie – ze strony mordercy, który już musiał się dowiedzieć, kto był koronerem na miejscu kraksy, i najprawdopodobniej śledził każde jego posunięcie w necie. Plik opisał następująco: „Dekodować tylko w przypadku śmierci Scotta MacDallana” i dołączył klucz z nadzieją, że Irina nigdy nie zostanie zmuszona do użycia go. Potem zabrał się do studiowania oficjalnych danych na temat korporacji. Załoga doświadczalnego ośrodka BioNeering Inc. składała się według nich z czterech osób. Kierowała nimi doktor Mariel Ubel będąca jednocześnie głównym pracownikiem naukowym. Jej asystentem był Pol Rafferty. Dwie osoby wystarczały, ponieważ ośrodek był zautomatyzowany. Dwaj pozostali pracownicy mieli także licencję pilotów i byli przeznaczeni bardziej do prac fizycznych niż naukowych. Wszyscy poza szefową zginęli w wypadku promu. Ośrodek miał zajmować się wyizolowaniem chemicznego składnika pozwalającego palikowcom na rozpuszczanie celulozy. Była to podstawa unikalnego systemu obronnego pozwalającego zdrowej części lasu odciąć się od zarażonej jakąkolwiek plagą poprzez rozpuszczenie łączących je gałęzi. Zastosowania dla takiego specyfiku byłyby liczne i zdecydowanie dochodowe, a BioNeering zajmował się izolowaniem genów odpowiedzialnych za jego wytwarzanie oraz badaniami nad przyszłym wykorzystaniem przemysłowym. Do tego celu potrzebne były duże próbki drewna, toteż na wyposażeniu ośrodka znajdowały się autodrwale. Ośrodek był główną placówką badawczą korporacji, a Ubel kierowała nim od dwóch standardowych lat. Jak na razie, oficjalnie przynajmniej, nie osiągnęła sukcesu. Obecnie przebywała w Twin Forks na spotkaniu z przedstawicielami kierownictwa. Miała też zidentyfikować zwłoki współpracowników i zwerbować ich następców. Ponieważ ośrodek był zautomatyzowany, przez krótki czas mógł funkcjonować bez ludzkiego nadzoru. Sytuacja była więc z punktu widzenia Scotta idealna – im mniej ludzi spotka w okolicy ośrodka, tym lepiej. Jego podejrzenia potwierdziła reakcja treecatów na widok podobizny Ubel na ekranie. Oba natychmiast okazały gwałtowną złość, mimo że zdjęcie przedstawiało blond piękność. Ponieważ Fisher nigdy jej nie widział, oczywiste było, że reakcja główna pochodziła od treecata przybłędy, on się jedynie z nim solidaryzował. A ta reakcja była zupełnie jednoznaczna. Scott zastanawiał się, co też treecat przybłęda mógłby mu opowiedzieć, gdyby potrafili się porozumieć. Nie był pewien, co dokładnie zaszło, ale nie wątpił, że gdyby nie treecaty i on sam, Ubel dokonałaby zbrodni doskonałej. No i przede wszystkim gdyby nie klan treecatów

zdecydowanych uzmysłowić ludziom prawdę. Ubel zresztą i tak mogła się wyłgać, bo wszystko zależało od wyników ekspertyzy wraku, których jeszcze nie było. Za samą katastrofę biologiczną, o ile nie zostanie udowodnione, że było to rozmyślne działanie, nikt nie zapłaci głową. BioNeering zostanie ukarany wysoką grzywną i straci zezwolenie na prowadzenie badań, ale to będą wszystkie konsekwencje. A to nie wystarczy ani treecatom, ani jemu. Tyle że aby udowodnić Ubel morderstwo, potrzebował dowodów, a jedynym miejscem, gdzie mógł je znaleźć, był ośrodek badawczy. Dlatego wydrukował wszystkie informacje o nim i o Ubel i schował do kieszeni – czas było zabrać się do aktywnego śledztwa. Najpierw jednak sprawdził stan Eveliny i noworodka, zapewnił rodzinę, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, co było całkowicie zgodne z prawdą, pożegnał się i podziękował za gościnę. Po czym ucałował Irinę przy wtórze radosnego chichotu nieletnich Zivoników, zostawiając jej plan lotu jako zabezpieczenie na wszelki wypadek. – Założę się, że jego klan ma w pobliżu siedzibę, a po śmierci adoptowanego jest to jedyne miejsce, w którym chciałby się znaleźć – wyjaśnił. To miał być oficjalny powód lotu. – To daleka droga dla treecata, a on jest w złej kondycji tak psychicznej, jak i fizycznej. Raz, jak sądzę, już ją odbył i dlatego jest taki wycieńczony. Mogę dla nie go zrobić choć tyle, że go podwiozę do domu. – Naturalnie, Scott. Stojący w pobliżu Aleksandr ścisnął mu mocno prawicę. – Ma pan złote serce, doktorze – oznajmił szczerze i otwarcie, jak na dziecko rodziców, którzy wyemigrowali z położonej na Ziemi Ukrainy w pierwszej fali kolonizującej system Manticore, przystało. – Nic dziwnego, że treecat pana adoptował. A tego małego przybłędy nie zapomnimy. Może pan być pewien – dodał, spoglądając na siedzące na ramionach Scotta treecaty. – Niech pan na siebie uważa. Raz jeszcze uścisnęli sobie dłonie i Scott wsiadł do wozu. Treecaty zajęły miejsce obok fotela pilota, a Scott przed startem sprawdził, czy karabin i pistolet są załadowane. Pistolet wraz z kaburą przypasał, a karabin umieścił w uchwycie przy fotelu, by był łatwo i szybko dostępny. Następnie przypiął obu pasażerów do fotela podobnie jak siebie i uśmiechnął się, widząc, jak przyciskają nosy do okna, by obserwować start. Pomachał Irinie, która przesłała mu całusa, i reszcie Zivoników machających na pożegnanie i powoli uniósł maszynę. Nad spadzistym zielonym dachem zaprojektowanym z myślą o łatwym zsuwaniu się śniegu obrał kierunek południowo-zachodni i odleciał. *

Widziany z powietrza martwy las zajmował znacznie mniejszą przestrzeń niż na telepatycznym przekazie treecatów, ale nie znaczyło to, że była to przestrzeń mała. Sądząc z kształtu, zaraza została rozniesiona przez wiatr, bo wyglądało to prawie jak wachlarz z jednym wydłużonym końcem. Ale na tym się nie skończyło; najwyraźniej to, co wydostało się z ośrodka, zaczęło się rozmnażać i atakować dalej już samodzielnie we wszystkich kierunkach. Dlatego ośrodek był na wpół otoczony przez pas martwego lasu. Jego średnia szerokość wynosiła pięć kilometrów. Pas kończył się ostrą linią, za którą rosły zdrowe, zielone drzewa. Powód stał się jasny, gdy Scott obniżył pułap i zawisł nad linią graniczną. Linia była ostra, choć nierówna, gdyż drzewa chore od zdrowych oddzielał parometrowy pas powstały w wyniku rozpuszczenia przez zdrowe palikowce wszystkich gałęzi łączących je z zarażonym obszarem. Dokładniejsze oględziny wykazały też, że ucierpiały na katastrofie również zwierzęta, ponieważ nigdzie nie dostrzegł najmniejszego ruchu, a las na Sphinksie zwykle wręcz się od nich roił. Tymczasem zarówno przecinka, jak i stojące w jej pobliżu drzewa, nie wspominając oczywiście o martwej strefie, były całkowicie puste – być może to, co spowodowało obumarcie drzew, było równie groźne dla okolicznej fauny. Spojrzał na treecata przybłędę i zacisnął zęby. Jeśli tak było i zwierzęta wyginęły albo wyniosły się gdzieś dalej, to klanowi, z którego pochodził przybłęda, groziła albo śmierć głodowa, albo zmiana siedziby. Maszyna nie była wyposażona w wysokiej jakości sprzęt do nagrywania, ale miała zamontowaną kamerę do zdjęć terenu, gdyż przelatując nad nowym obszarem, Scott często rejestrował go, by potem w spokoju wybrać prawdopodobne miejsce, w którym ryby powinny brać. Teraz uruchomił ją, ledwie znalazł się nad martwą strefą, i nagrywał przez cały czas, co było o tyle istotne, że pięć autodrwali stanowiących wyposażenie ośrodka metodycznie niszczyło dowody. Ktoś zaprogramował je na wycinkę i przeróbkę na papkę celulozową wszystkich zarażonych drzew. Sądząc po wyczyszczonym przez nie pasie, Ubel musiała to zrobić, ledwie pozostali wystartowali i skutki siedmiodniowej nieprzerwanej pracy były widoczne – kiedy wróci z nowymi pracownikami, po wypadku – bo miał nadzieję, że to jednak był wypadek – nie będzie śladu. Oznaczało to, że musi wylądować i pobrać próbki, gdyż inaczej jedynym dowodem będzie nagranie. A nie wiedząc, co spowodowało obumarcie drzew, sąd zakwalifikuje to jako wypadek. Przeleciał nisko nad obszarem oczyszczonym już przez autodrwale, nagrywając wszystko dokładnie. Nawet jeśli zwierzęta nie poumierały, ośrodek spowodował poważne zakłócenie lokalnego biosystemu powiększone jeszcze przez likwidację śladów na masową skalę. Musiało się to odbić na zwierzętach, które w najlepszym razie uciekły przed hałasującymi ciągle olbrzymimi maszynami, a to znaczyło, że co najmniej jeden klan treecatów znalazł się w poważnych tarapatach, ponieważ choć treecaty były wszystkożerne, podstawę ich wyżywienia

stanowiło mięso. – Wejdę do ośrodka – zdecydował. – Muszę się dowiedzieć, co ona tu wypuściła! Ośrodek badawczy był kompleksem budynków połączonych zadaszonymi korytarzami o nieprzezroczystych ścianach. Dachy były spadziste, by nie zalegał na nich śnieg. Całość zajmowała spory obszar i przywodziła na myśl średniowieczną fortecę. Mniejsze budynki musiały być kwaterami mieszkalnymi, większe garażem i warsztatami narzędziowymi. Zauważył też szklarnię i stajnie, bo była przynajmniej jedna zagroda, w której znajdowało się kilka koni. Środkowa budowla musiała być częścią badawczą, a stykający się z nią hangar posiadał rampę załadunkową, tam więc właśnie zwykle parkował zniszczony prom. Drzwi były otwarte, ukazując dwa stanowiska, co by się zgadzało z informacją o pobycie Ubel w mieście: czymś musiała tam dotrzeć. Gdy podleciał bliżej, zrobiło mu się nagle zimno. Drugie stanowisko nie było puste. – Bleek! – oba treecaty odezwały się równocześnie. Nagły odbłysk słońca tuż przy drzwiach hangaru ostrzegł Scotta, że sprawa jest poważna – słońce odbiło się od przyrządów celowniczych czegoś, co było wymierzone prosto w jego pojazd. Gwałtownie szarpnął sterami, zadzierając dziób i zwiększając szybkość oraz kładąc maszynę w ciasny skręt. Odgłos wystrzału zlał się ze skrętem i piskiem treecatów. W następnej sekundzie zaś z hukiem ich trafiło, wstrząsając całą maszyną. Tablica kontrolna rozbłysła niczym choinka na Boże Narodzenie, a w powietrzu zaśmierdziało kopcącą się izolacją i spaloną elektroniką. Mimo wysiłków Scotta pojazd zachwiał się tępo, reagując na stery niczym pijany na logikę. Maszyna poleciała w bok i w dół, podczas gdy Scott próbował gorączkowo przywrócić pełną moc głównym systemom i odlecieć jak najszybciej i jak najdalej. W tym momencie zostali trafieni ponownie. Maszyna ostatecznie przestała reagować na stery. Scott zdołał uruchomić awaryjne zasilanie i robił, co mógł, sterując ręcznie, bo pokładowy komputer i całą elektronikę szlag trafił. Treecaty bleekały jak oszalałe i na dokładkę czuł ich przerażenie i wściekłość. Pojazdem bujało na boki niczym liściem na wietrze, ale stale tracił wysokość, opadając prosto w martwy i jeszcze nie wycięty obszar lasu. Scott włączył komunikator, ale w głośniku usłyszał tylko szum i potrzaskiwania – zagłuszała go, najprawdopodobniej na wszystkich częstotliwościach, sygnał awaryjny też się więc nie przebije. Na wszelki wypadek włączył jednak autonadajnik awaryjny. Jeśli nie teraz, to być może później ktoś zdoła odebrać sygnał. Grawitator działał, ale było widać, że nie da rady. Widząc przed sobą w miarę pusty kawałek terenu na pograniczu martwej strefy i wyrąbanego już obszaru, Scott wyłączył go i maszyna runęła jak kamień w fontannie łamanych gałązek i gałęzi. Prawie w ostatnim momencie Scott dostrzegł splątaną palisadę utworzoną ze złamanego drzewa i potrzaskanych konarów prawie tak

grubych jak on sam. Była trudna do zauważenia, bo miała z półtora metra wysokości, ale do przebicia podłogi nadawała się wręcz idealnie. Włączył grawitator, przeskoczył tuż nad nią i wyłączył urządzenie. Pojazd walnął o ziemię z wysokości dwóch metrów niczym bryła cerambetu całkowicie pozbawiona właściwości lotnych. Odbił się od niej i wylądował ostatecznie, sunąc po ziemi niczym pług i zgarniając wszystko na swojej drodze. Scottem i treecatami szarpnęło dziko, ale uprzęże wytrzymały. Rozległ się jęk dartego metalu, coś z trzaskiem pękło, dały się słyszeć potępieńcze zgrzyty giętej konstrukcji, a Scott zawył z bólu, gdy kawał burty odgiętej w wyniku przebicia i przecięcia przez gruby konar niczym konserwa rozorał mu ramię. W końcu maszyna znieruchomiała mniej niż metr od najbliższego grubego pnia. Scott zamrugał gwałtownie i wciągnął w płuca zadymione powietrze. Po tablicy kontrolnej przeskakiwały iskry, a spod niej wydobywał się dym. Nieco mętnie uzmysłowił sobie, że musi jak najszybciej oddalić się od wraku, bo Ubel zaraz zjawi się tu, by dokończyć to, co zaczęła. Rozpiął uprząż i bardziej wyczołgał się niż wstał z fotela. Rękę miał rozciętą powyżej łokcia – rana nie była głęboka, lecz długa i bolała jak diabli. No i krwawiła solidnie. Gdy odwrócił się w stronę sąsiedniego fotela, odkrył, że treecaty same wypięły się z uprzęży. – Bleek! – potwierdził Fisher. – Jesteście cali? – spytał chrapliwie. – Bleek! Bleek-bleek-bleek! – Sam wiem, że musimy się stąd wynosić! – burknął Scott. – Ale dzięki za przypomnienie. Złapał plecak z apteczką i przerzucił przez ramię, wyjął z uchwytu karabin i sprawdził, czy pistolet tkwi w kaburze, po czym podszedł do drzwi. Oczywiście były zaklinowane. Zaklął, wyjął wibronóż i wyciął wyjście w burcie, co było znacznie szybszym rozwiązaniem. Następnie opuścił się ostrożnie, nie chcąc stanąć całym ciężarem na jakiejś ostrej czy chybotliwej niespodziance, i wylądował po kolana w stercie połamanych gałęzi, drewnianych szczątków i innego śmiecia zebranego przez szorujący po ziemi Pojazd. Treecaty poszły natychmiast jego śladem i pognały ku najbliższym martwym drzewom. Scott podążył za nimi najszybciej, jak mógł, co nie było proste, jak długo nie wydostał się z zaśmieconego szczątkami obszaru. Dopiero gdy znalazł się na linii martwych drzew, mógł przestać zachowywać ostrożność, gdyż ściółka i krzewy tu także dogorywały, ale nie sypały się jeszcze na wszystkie strony i ziemia była prawie czysta. Treecaty już czekały na niego na jednej z gałęzi i wyraźnie czuł ich strach i złość. Sprawdził, czy naręczny komunikator działa, ale tak jak podejrzewał, Ubel zagłuszała wszystkie częstotliwości, toteż póki co urządzenie było bezużyteczne. Stanął i zaczął nasłuchiwać, oddychając przez usta, bo śmierdziało gnijącym drewnem i jakimś kwasem. Kora, tak jak widział to w telepatycznym przekazie treecatów, zwisała z pni płatami wyglądającymi na dziwnie lepkie. Przyszło mu do głowy, że wspięcie się

na drzewo mogłoby być dobrym pomysłem, bo tego morderczyni się nie spodziewa, ale gdy podskoczył i sprawdził wytrzymałość grubego konara, zmuszony był zrezygnować. Konar był dziwnie gąbczasty i pod jego ciężarem zaczął niepokojąco trzeszczeć. Zeskoczył na ziemię i ponownie zaczął nasłuchiwać – nie usłyszał jednak dźwięku nadlatującego pojazdu, a jedynie odległy ryk i łomoty towarzyszące pracy autodrwali. Nie było sensu czekać, toteż ruszył na przełaj, kierując się ku zdrowej części lasu. Pod nogami cały czas trzeszczały mu suche liście i z głośnym hukiem pękały suche gałęzie, ale nic na to nie mógł poradzić. Zdradzało to jego pozycję, gdyż ziemia była nimi dosłownie usłana. Ważniejsza od ostrożności była jednak szybkość – miał niewiele czasu nim w pobliżu zjawi się Ubel. Bo ani przez chwilę nie wątpił, że się pojawi: miała zbyt dużo do stracenia, by móc sobie pozwolić na pozostawienie żywego świadka. Prawie udało mu się dotrzeć do przecinki utworzonej przez ratujące się palikowce, gdy usłyszał zbliżające się odgłosy towarzyszące przedzieraniu się przez krzaki dużego zwierzęcia. Równocześnie rozległy się głośne ostrzeżenia obu treecatów. Wyciągnął pistolet, klnąc się za głupotę, w wyniku której dał się zestrzelić, i mając nadzieję, że to hexapuma. W tym okolicznościach była ona zdecydowanie mniej groźna i znacznie łatwiejsza do zabicia. Dostrzegł przed sobą dwudziestometrową przecinkę, za którą rósł już zdrowy las z gęstym poszyciem, i popełnił drugi błąd – ruszył biegiem, chcąc się tam jak najszybciej dostać. Gdyby pomyślał, wybrałby pozycję dogodną do strzału i poczekał na tego, kto go gonił. W połowie przecinki obejrzał się i zobaczył jeźdźca wypadającego pełnym galopem z martwego lasu. W ciągu sekundy koń go wyprzedził i odciął drogę. Jeździec ściągnął cugle, a Scott, zapominając o trzymanym w garści pistolecie, próbował zmienić kierunek, ale pośliznął się na liściach i wylądował oszołomiony na plecach, niezdolny przez chwilę do żadnego ruchu. Ubel wykorzystała to w pełni, a ponieważ okazało się, że jest doskonałym jeźdźcem, nie miała z tym większych trudności – kierowała koniem, używając wyłącznie kolan, dzięki czemu ręce miała wolne. I trzymała w nich wielkokalibrowy karabin snajperski. Wycelowany dokładnie w pierś Scotta. Ten sklął się ponownie od idiotów – widział z powietrza konie i ani przez moment nie zastanowił się, do czego mogą zostać użyte. Szukanie go z powietrza byłoby znacznie trudniejszym i nie dającym gwarancji sukcesu przedsięwzięciem, bo liście palikowców w znacznym stopniu ekranowały promieniowanie podczerwone. Pod ich grubą warstwą, czyli w zielonym lesie, byłby praktycznie niewykrywalny. Natomiast na ziemi Ubel mogła iść jego śladem, na dodatek doskonale go słysząc, a od pewnego momentu i widząc. Spoglądając w jej zimne oczy, wiedział, że przegrał. Choć jakimś cudem nie wypuścił pistoletu, padając, nie zdążyłby go unieść i wycelować, nim dorobiłby się dziury wielkości pięści między żuchwami.

– Rzuć broń – poleciła spokojnie. Jej twarz mogłaby być naprawdę śliczna, gdyby nie była pozbawiona wszelkich emocji. – Nie wyłgasz się z tego – powiedział, próbując zyskać na czasie w nadziei, że uda mu się wykorzystać jakiś jej błąd. Choć jak dotąd nie popełniła żadnego – to była jego specjalność. Roześmiała się bez śladu wesołości. – Zaryzykuję. – Dwa wypadki, w które jesteś zamieszana w tak krótkim czasie? I drugi bez żadnej burzy w okolicy? – Mogę być poza planetą w mniej niż godzinę. Znacznie wcześniej niż ktokolwiek tu dotrze. A poza systemem, zanim ogłoszą, że jestem poszukiwana. Potem... I wymownie wzruszyła ramionami. Kolejny raz jej nie docenił. Musiała zająć się planowaniem, a potem przygotowaniem ucieczki zaraz po morderstwie. Jedyne, co ją powstrzymało przed zniknięciem, to konieczność zniszczenia dowodów. Jeśli dopilnuje, by zniknęły, a niewiele już do tego brakowało, nikt nie będzie w stanie oskarżyć jej o nic poza zaniedbaniem. A to nie był wystarczający powód do wystawienia listu gończego. Mogłaby złożyć rezygnację i bez problemów odlecieć z Królestwa. A potem szukaj wiatru w polu. Teraz także mogła to zrobić, tyle że w większym pośpiechu, ale najprawdopodobniej przewidziała taką ewentualność. – Można wiedzieć dlaczego? – spytał prawie uprzejmie. Uniosła zdziwiona brwi. – Jak to dlaczego? – zdziwiła się. – Bo mogło to zniszczyć moją karierę. – Chodzi mi o to, co to było i dlaczego zostało wypuszczone, a nie o morderstwo – sprecyzował Scott. Skrzywiła się z niesmakiem. – To jeden z pomysłów Rafferty’ego. Środek przenoszony drogą powietrzną, który miał zostać przetestowany w kontrolowanych warunkach. Robiliśmy już takie testy i wszystko było zawsze w porządku. To, że tym razem nie wyszło, nie było moją winą. – Więc to ty wypuściłaś to świństwo. – To nie była moja wina! – prychnęła gniewnie Ubel. – Mogło się zdarzyć każdemu. A nie zdarzyłoby się, gdyby nie ten cholerny, wtykający wszędzie nos treecat! Tyle razy mówiłam Erhardtowi, żeby się go pozbył! – Treecat? – spytał z dziwnym spokojem Scott. – Jakim cudem treecat może być odpowiedzialny za wyciek broni biologicznej?! Musiał za wszelką cenę skupiać na sobie uwagę Ubel, bo oba treecaty zbliżały się do niej z boku, wychodząc z martwego lasu na przecinkę. A czuł ich wściekłość i wiedział, że zaatakują.

Koń najprawdopodobniej też coś czuł, bo rzucił łbem i przestąpił z nogi na nogę. Znieruchomiał po ostrej komendzie, ale tylko na chwilę. Potem parsknął i zaczął się bokiem odsuwać od zbliżających się treecatów. Niestety Ubel była zbyt dobrym jeźdźcem, by to Scottowi coś dało – bez trudu utrzymała się w siodle i wzięła poprawkę na ruchy konia: ani na moment nie celowała gdzie indziej niż w pierś Scotta. – Treecat jest bezczelnym i wścibskim złodziejem! – warknęła. – Włamał się do laboratorium, gdy pracowałam tam sama w nocy, akurat w samym środku procesu napełniania kanistra. Cała kolba się zbiła, i to prosto pod szybem wentylacyjnym! Próbowałam ścierwo zastrzelić, ale był za szybki i uciekł. Masz pojęcie, ile czasu i pieniędzy zmarnowało się przez niego?! Trzy różne firmy biochemiczne chcą kupić prawa do mojego odkrycia, ale teraz będę musiała wybrać najgorszą ofertę, bo tylko Mesa gwarantuje mi w tym układzie bezpieczeństwo. Wszystko przez cholernego treecata! Mesa. Prywatna planeta korporacji zajmujących się działalnością uznaną za nielegalną w całej skolonizowanej przez człowieka części galaktyki. Najbardziej znana z nich – Manpower Unlimited – produkowała niewolników genetycznych przewidzianych do różnych zadań i środowisk. To, że któraś z działających tam firm była zainteresowana wynalazkiem Ubel, stanowiło najlepszy dowód, że środek ten miał militarne zastosowanie. Może nie jako typowa broń biologiczna, bo jej użycie było karane przez wszystkich, w tym także Ligę Solarną, równie surowo jak piractwo czy zbombardowanie zamieszkanej planety, ale na pewno przydałyby się do jakichś wojskowych celów. Siły zbrojne zawsze najlepiej płaciły. Fakt, że Muriel Ubel była gotowa pracować dla firmy o takiej reputacji, jednoznacznie potwierdzał, jakim była człowiekiem – bezwzględnym i pozbawionym wszelkich skrupułów. – Na co im to? – spytał. – Przygotowują się do kolejnej Wojny Ostatecznej? – Nie twoja sprawa. Dość gadania! Rzuć broń! Nie miał najmniejszej ochoty wykonać polecenia, bo wiedział, że i tak go zastrzeli. On nie zdołałby jej trafić z tej pozycji, ale koń stanowił znacznie większy cel... – Zamierzasz mnie tu zastrzelić? Czy zaprowadzić do wraku, żeby oszczędzić sobie kłopotu z transportem trupa? – Przekonasz się. Powiedziałam: rzuć broń! Podniósł gwałtownie rękę w chwili, w której usłyszał przeraźliwy wrzask, o jakim dotąd tylko czytał – bojowy okrzyk treecata. Kremowoszary pocisk wystrzelił z gałęzi ku Ubel. Był zbyt daleko, by ją dosięgnąć, ale do konia doleciał. Fisher wylądował na jego zadzie i wbił centymetrowej długości pazury w momencie, w którym dotknął łapami wierzchowca. Koń stanął dęba, rżąc przeraźliwie, a Scott odtoczył się na bok w chwili, w której Ubel nacisnęła spust. Kula trafiła w plecak, demolując apteczkę, a Scott poczuł smugę gorąca na plecach. Wycelować nie miał czasu, bo Ubel zdołała utrzymać się w siodle dziko podskakującego

wierzchowca, a co więcej strzeliła kolejny raz. Nie był to mierzony strzał, ale Scott wolał nie ryzykować i przetoczył się jeszcze kawałek. Czuł wściekłość i żal treecata przybłędy biegnącego ile sił po gałęzi. Był w znacznie gorszej kondycji od Fishera, toteż poruszał się wolniej. Równocześnie wydarzyły się trzy rzeczy – Scott zerwał się z pistoletem w wyciągniętej dłoni, ale nie wycelowanym dokładnie w Ubel, ta zaś miała go już na celowniku, a Fisher odbił się od końskiego zadu, celując, by trafić w jej kark. Scott nacisnął spust, wiedząc, że nie trafi, a Fisher nie zdąży. I w tym momencie treecat przybłęda skoczył w pełnym biegu i wylądował na lufie karabinu Ubel. Złapał go chwytnymi łapami, resztą ciała zasłaniając jej wylot. Nim Ubel strzeliła, broń opadła pod jego ciężarem i kula po przeleceniu przez jego ciało, trafiła w ziemię pod stopami Scotta. Scott poczuł oślepiającą falę bólu, gdy ciało treecata zsunęło się na ziemię, ale w tym czasie zdążył wycelować. Nacisnął spust, nie patrząc, nim Ubel zdążyła unieść wyżej broń, i dopiero wtedy ból zelżał na tyle, że zaczął coś widzieć. Kula trafiła ją w pierś w tym samym momencie, w którym Fisher dopadł jej krtani. Ubel zachwiała się i krzyknęła, ale krzyk błyskawicznie zmienił się w charkot, gdy Fisher wyrwał jej połowę krtani wraz ze strunami głosowymi. Karabin z łomotem spadł na ziemię, a ona po sekundzie podążyła jego śladem. Przerażony wierzchowiec ponownie stanął dęba, a gdy opuścił przednie nogi, podkute stalą kopyta wylądowały na jej głowie i piersiach. Kości pękły z głośnym trzaskiem. Ubel znieruchomiała. Koń zaś pognał między drzewa i zniknął. Scott powoli osunął się na kolana, z trudem łapiąc od dech. W jego polu widzenia pojawił się Fisher, który podszedł i skulił się obok zakrwawionej kupki sierści leżącej na ziemi. Scott jęknął i podniósł się, wiedząc, co zobaczy, po czym chwiejnym krokiem podszedł do Fishera. Przybłęda nie miał prawa przeżyć trafienia pociskiem dużego kalibru w brzuch. I nie przeżył. Fisher, skomląc, kołysał się nad jego ciałem. Po chwili Scott z szacunkiem podniósł je ostrożnie. Treecat rzucił się na broń, o której wiedział, że zabija, by go uratować. Musiał być świadom, czym to się skończy, choćby dlatego że widział, co zostało z trafionej apteczki, wiedział też, że ta broń zestrzeliła ich pojazd. A mimo to nie wahał się i uratował Scottowi życie. Wtulił twarz w zakrwawione i osmalone futro i zapłakał. Gdyby nie zachował się jak skończony dureń, zastrzeliłby Ubel wcześniej i bez problemów. Wtedy treecat przybłęda żyłby. Zginął przez jego bezmyślność i brak zdecydowania. On, Scott MacDallan, pozwolił, by morderca zabił treecata Arvina Erhardta. Treecata, który wcześniej zdołał mu uciec spod lufy.

Na dodatek nawet nie znał jego imienia. Długą chwilę pozostał w takiej pozycji, tuląc do siebie ciało bezimiennego treecata. * – Nie jest łatwo stracić przyjaciela, prawda? Scott powoli uniósł głowę znad ekranu. W drzwiach stała Sanura Hobbard. Zupełnie zapomniał, że się z nią umówił. Pogłaskał Fishera, który właśnie przestał cicho mruczeć, i wstał. – Przepraszam, doktor Hobbard. Proszę wejść. Fisher bleeknął cicho. Uśmiechnęła się niepewnie i uśmiech ten nie dotarł do jej oczu – pozostały poważne. – Dziękuję, doktorze MacDallan. I tobie też dziękuję, Fisher. To, że traktowała treecata jak osobę, nastawiło Scotta do niej nieco przyjaźniej. – Nie jest to łatwe – przyznał, podając jej dłoń i wskazując fotel. – Naprawdę mi przykro – powiedziała po chwili. – Wszystkim nam jest przykro. Scott milczał przez moment. – Dziękuję – odrzekł zwięźle. – Znaleźliśmy migrujący klan kilka kilometrów od ośrodka i wykonaliśmy już pierwsze zrzuty żywności. Badania wykazały, że większość zwierząt w zatrutym rejonie nie przeżyła. Nie wiadomo, czy na skutek działania środka, który wydostał się z laboratorium, czy toksyny użytej przez palikowce. Treecatom natomiast nie grozi śmierć głodowa, dopóki nie znajdą nowej siedziby. Scott kiwnął głową – była to dobra wiadomość. – Miło mi to słyszeć. – Rozmawiałam z Nicholasem Vollneyem – dodała Sanura. – Odkryli przyczynę kraksy. – Morderstwa – poprawił Scott. – Morderstwa – zgodziła się. – Ubel wprowadziła zmiany w oprogramowaniu komputera pokładowego. Spowodowało to zejście z kursu, wyłączenie modułu łączności i autosygnału awaryjnego oraz awarię grawitatora. A w ostatniej fazie lotu, gdy maszyna znalazła się wystarczająco nisko, wyłączenie napędu. Gdyby nie pańskie podejrzenia, nie doszliby do tego: komputerów pokładowych nie sprawdza się w zasadzie w takich przypadkach... Sanura Hobbard zawahała się. Widać było, że chce o coś spytać, a boi się wywoływać wspomnienia i świeżą falę bólu. W końcu natura naukowca przeważyła; jak dotąd żadnego z nich nie powstrzymała jeszcze kwestia czyichś zranionych uczuć. – Wie pan, że muszę zapytać, bo to jest ważne – powiedziała, przerywając milczenie. –

I wiem, że nie muszę panu tłumaczyć, jak istotne jest, byśmy to zrozumieli. Proszę mi zdradzić, skąd pan wiedział? Scott potrząsnął głową. – Nie ma w tym nic wielkiego ani wymagającego długiej opowieści – wyjaśnił. – Często latałem w czasie burz i wiem, że żaden doświadczony pilot nie poleciałby w takich warunkach bez sprawdzenia radiostacji i autonadajnika. To, że nikt ich wcześniej nie znalazł, bo nie wiedziano, gdzie są, wzbudziło moje podejrzenia. Można to nazwać po prostu intuicją. Spojrzała na niego z chłodną dezaprobatą. – Tylko niech mnie pan nie obraża, próbując mi wmówić, że nie ma także nic dziwnego w tym, że treecat przebył pięćset kilometrów, by po odszukaniu ciała zabitego adoptowanego udać się do najbliższej siedziby ludzi i doprowadzić ich do miejsca katastrofy, o której nawet nie wiedzieli. Omal nie padł przy tym z wycieńczenia. A potem uratował życie człowieka, którego w jakiś sposób przekonał, że to morderstwo, wiedząc, że sam przy tym zginie. Doktorze MacDallan, nie jestem idiotką. I nie urodziłam się wczoraj. Scottowi zrobiło się jej żal. Gdyby był na jej miejscu, miałby ochotę udusić kogoś, kto opowiadałby mu takie bzdury. Ale sytuacja wyglądała tak, że ludzie, a zwłaszcza mieszkańcy planety Sphinx, nie byli gotowi na poznanie prawdy. Ani emocjonalnie, ani psychicznie, ani nawet politycznie. Stephanie Harrington miała całkowitą rację, grając głupie dziecko. On dziecka grać nie mógł, ale durnia i owszem. Przynajmniej dopóki nie nabierze pewności, że Gwiezdne Królestwo Manticore dopilnuje, by nikt nie był w stanie wykorzystywać treecatów. – Przykro mi, ale to naprawdę wszystko – odparł ze zmęczeniem w głosie. – Przybłęda doprowadził nas na miejsce kraksy. A jeśli chodzi o jego skok na lufę broni, nadal do końca nie wiem, co nim powodowało... I umilkł, bo głos zaczął mu się załamywać. Doktor Hobbard spojrzała na niego ze współczuciem. – Mnie także jest przykro z powodu jego śmierci – powiedziała, wstając. – To niewielkie pocieszenie, ale BioNeering stracił prawo do prowadzenia badań, ośrodek został zamknięty, a w sprawie katastrofy ekologicznej toczy się śledztwo. – To faktycznie niewielkie pocieszenie, ale miło wiedzieć. – Mam nadzieję, że zmieni pan zdanie w niektórych sprawach, doktorze MacDallan. Wie pan, jak się ze mną skontaktować, gdyby tak się stało. – Wiem. Oboje mieli świadomość, że to nigdy nie nastąpi. Doktor Hobbard pożegnała się sztywno i wyszła. Scott westchnął i pogłaskał Fishera. Gdy uniósł głowę, zobaczył wspartą o futrynę Irinę

przyglądającą mu się z namysłem. Próbował się uśmiechnąć, ale mu nie bardzo wyszło. – Słyszałam, co powiedziała – odezwała się cicho Irina. Scott kiwnął głową. – Nie zamierzałam podsłuchiwać, ale drzwi były otwarte i... – Nie ma problemu – przerwał jej delikatnie, ale stanowczo. Podeszła, usiadła obok i wzięła go za rękę. Uścisnął jej dłoń w milczącym podziękowaniu. W jej oczach pojawił się dziwny błysk, a po chwili spytała: – Nie powiedziałeś jej wszystkiego, prawda? Nie czytałam tego, co zostawiłeś w komputerze, jeśli o to chodzi. Po prostu cię znam i wiem, że nie powiedziałeś jej nawet połowy. Ponownie bez słowa uścisnął jej dłoń. Fisher zamruczał cicho i dotknął chwytną łapą jego nadgarstka. Scott czuł jego smutek i żal jak własne... Przypomniały mu się przepastne ciemnozielone ślepia, ognisko i dotyk chwytnych łap treecata przybłędy na kolanie... no i naturalnie kalejdoskop obrazów i dźwięków, jakimi się z nim podzielił. Wiedział, że Irina go zrozumie. I dotrzyma tajemnicy. Zaczął mówić cicho i powoli. Gdy przerywał, słychać było jedynie mruczenie Fishera. Przerywał często, ale w końcu opowiedział jej historię treecata przybłędy.

David Weber Cena marzeń

ROZDZIAŁ I – Sądzisz, że zobaczymy jakieś treecaty? – spytała Adrienne Michelle Aoriana Elizabeth Winton, księżniczka krwi i następczyni tronu Gwiezdnego Królestwa Manticore, nie odwracając głowy od okna. Jej głos zabrzmiał jak głos osoby mającej znacznie mniej niż dwadzieścia jeden lat standardowych. Podpułkownik Alvin Tudev uśmiechnął się lekko, ciekaw, czy zdała sobie z tego sprawę. Podejrzewał, że tak, i zrobiło mu się dziwnie miło. Wiedział, że nikomu innemu nie okazałaby takiego zaufania, nie odkryłaby się tak. Dowodził jej osobistą ochroną, odkąd skończyła jedenaście lat, i wiedział, że traktuje go bardziej jak ulubionego wujka niż oficera elitarnego King’s Own Regiment. Wysoce sobie to cenił, i to nie dlatego, że był ambitny i zamierzał zakończyć karierę w najwyższym możliwym stopniu. Po prostu – Adrienne było naprawdę łatwo pokochać, a jeszcze łatwiej polubić. A powodów, dla których tak się do niego zbliżyła, było kilka, najważniejszy zaś stanowiły chłodne stosunki z ojcem. Fakt ten zarówno służba, jak i prasa starannie przemilczały, ale ci, którzy mieli codzienny kontakt z obojgiem, byli tego wręcz boleśnie świadomi. Podobnie jak tego, że księżniczka Adrienne nie z własnej woli jest samotna. – Nie wiem – przyznał po chwili. – Podobno treecaty niełatwo jest znaleźć, a Rangersi są w stosunku do nich, nazwijmy to, nader opiekuńczy. – Wiem – westchnęła. – Rozmawiałam o tym wczoraj z ojcem. Nie ma najlepszej opinii o Służbie Leśnej. – Tak – przyznał Tudev i dodał łagodnie: – Ale nie jestem pewien, czy powinniśmy o tym rozmawiać. – A to niby dlaczego?! Wszyscy wiedzą, że kłócimy się przy każdym spotkaniu, co dowodzi, że mamy jeszcze ze sobą coś wspólnego. O tym, że widujemy się rzadko, bo ojca nic nie obchodzę, też wszyscy wiedzą – powiedziała spokojnie i z żalem, odwracając się ku niemu. Wyglądała w tym momencie na znacznie starszą, niż w istocie była, a w jej brązowych oczach malowały się smutek i gorzka dojrzałość. – A ty najlepiej zdajesz sobie z tego sprawę, Alvin – dodała. – Jeśli nie z tobą, to z kim mam o tym rozmawiać? – Myślę, że nie powinnaś rozmawiać o tym z nikim. Jestem zaszczycony, że ufasz mojej dyskrecji, jednak takich rzeczy nie mów nikomu. Może ci się to nie podobać, ale jesteś drugą po ojcu najważniejszą postacią polityczną w Gwiezdnym Królestwie i nie możesz pozwolić sobie na pomyłkę, obdarzając kogoś zaufaniem. – Z powodu, ma się rozumieć, wrażliwości opinii publicznej stosunki panujące między

Królem a jego ukochaną córeczką muszą oficjalnie pozostać nienaganne i prawdę należy ukryć za wszelką cenę. Zgadza się? – spytała zimno i ze złością. – Adrienne, wiesz, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie – uśmiechnął się smętnie. – Głównie dlatego, że nie znam odpowiedzi. Ale nawet gdybym sądził, że ją znam, nie byłoby właściwe czy rozsądne dzielenie się z tobą moją opinią. Jestem oficerem, a nie doradcą politycznym. Jestem lojalny wobec Konstytucji, Korony i następcy tronu, dokładnie w tej kolejności, i nie moją sprawą jest aprobowanie czy negowanie decyzji, o których wiem z racji pełnienia obowiązków służbowych. A niestety jako dowódca twojej ochrony osobistej muszę być lojalny wobec księżniczki krwi Adrienne Winton, a nie tylko wobec Adrienne jako osoby. Tak więc to, co sądzę o sposobie, w jaki specjaliści od kształtowania wizerunku publicznego przedstawiają twoje stosunki z ojcem, jest ostatnim tematem, na jaki powinienem z tobą rozmawiać. – Wiem – przyznała smętnie, odwracając się z powrotem do okna, za którym widać było wieżę Króla Michaela. – Przepraszam, Alvin. Nie powinnam stawiać cię w niezręcznej sytuacji pytając o to. Tylko że... nieważne. Jak rozumiem, jesteś zadowolony z przygotowań do podróży? – Jestem – przyznał Tudev, nie kryjąc ulgi ze zmiany tematu. Przez moment obserwował wyprostowane plecy przyszłej Królowej i pokiwał głową. Była samotna i było mu jej żal. Dlatego postanowił zaryzykować lekkie naruszenie zasad obowiązujących oficera na służbie, które właśnie tak przekonująco jej przedstawił. – Choć jest jeden drobiazg... – dodał znacząco. Słysząc jego ton, Adrienne odwróciła się pospiesznie od okna. – Jaki? – Nadal nie został rozwiązany pewien drobny problem dotyczący twojego rozkładu zajęć podczas wizyty. – Problem? – Nie pamiętasz? Izba Handlowa Yawata Crossing chce, żebyś uroczyście otworzyła nowy kompleks mieszkalny, a Rada Twin Forks prosi, byś wzięła udział w uroczystości oddania do użytku nowego skrzydła kwatery głównej Służby Leśnej. Obie uroczystości mają się odbyć tego samego popołudnia – wyjaśnił, a widząc minę Adrienne, dodał: – Lady Haroun nie rozmawiała o tym z tobą? – Najwidoczniej wyleciało mi to z głowy, przypomnij więc, o co chodzi – zaproponowała z kamiennym wyrazem twarzy. – Jak zawsze w takich przypadkach jako dowódca twojej ochrony mam kopie oryginalnych zaproszeń przekazanych kanałami wojskowymi. Sądząc po sygnaturach czasowych, dotarły do pałacu praktycznie równocześnie, i byłem Przekonany, że zostałaś o tym poinformowana. Ponieważ odpowiadam za zapewnienie ci środków bezpieczeństwa na całej trasie, uznałem, że

im szybciej będę znał jej przebieg, tym lepiej, i dlatego ciekaw jestem, jaką decyzję ostatecznie podejmiesz. Im szybciej ostateczna trasa zostanie ustalona, tym skuteczniejsze będą wszelkie niezbędne środki bezpieczeństwa. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. – Wiem – przyznała poważnie Adrienne, ale ze złośliwym błyskiem w oczach. Jej oficjalna sekretarka Nassouah Haroun słowem nie wspomniała o zaproszeniu władz Twin Forks, omawiając rozkład zajęć w czasie wizyty na Sphinksie. Podobnie jak wszyscy inni, którzy musieli o tym wiedzieć. W gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę stosunek ojca do Rangersów – jak potocznie określano Służbę Leśną Sphinksa – w szczególności, a treecaty w ogóle. Cała służba i wszyscy urzędnicy pałacowi doskonale o tym wiedzieli, toteż Haroun wolała nie ryzykować, że następczyni tronu pokaże się choćby w pobliżu siedziby Rangersów będących zajadłymi rzecznikami interesów treecatów. Reakcja Króla byłaby może niezbyt spektakularna, za to na pewno konkretna. Prawdę mówiąc, Tudev narażał się, informując ją o tym zaproszeniu. Choć bowiem uczciwość nakazywała jej przyznać, że ojciec nie zwykł używać posiadanej władzy do nagradzania pochlebców i karania ludzi za okazywanie niezależności, a nawet szczerze nie cierpiał takiego postępowania, od każdej reguły istniały wyjątki. Mało prawdopodobne było, aby zażądał rezygnacji Tudeva, gdyby rzecz wyszła na jaw, ale nie było wykluczone, że wysłałby go do najodleglejszego garnizonu w pasie asteroidów. Oczywiście podano by zupełnie inne oficjalne powody, ale Tudev mógłby się pożegnać z marzeniami o awansie. Tego dopilnowaliby już jego dowódcy. Albo też zostałby przez nich zachęcony do przejścia na wcześniejszą emeryturę i na osłodę mianowany pułkownikiem. W przeddzień tego przejścia. Naturalnie nikt nie musi się dowiedzieć, że to on jej o wszystkim powiedział. Jedną bowiem z prerogatyw następcy tronu było dokonywanie wyboru w przypadku zajścia takich właśnie konfliktowych sytuacji podczas oficjalnych wizyt. Nieczęsto była ona wykorzystywana, gdyż niezwykle rzadko następca tronu dowiadywał się, że takowy konflikt zaistniał. Powód był prosty – nikt samodzielnie nie poradziłby sobie z taką liczbą zaproszeń i próśb, dlatego właśnie Adrienne miała sekretarkę, a ta dysponowała piątym pod względem liczebności personelu biurem w całym pałacu Mount Royal. A samą Adrienne na dodatek zbyt mało obchodziło, gdzie ma się pojawić i w jakim celu, by interesowała się alternatywami. Prościej było pozwolić sekretarce martwić się wszystkimi drobiazgami i dać jej wolną rękę w układaniu rozkładu zajęć. Gdy był gotowy, Adrienne dowiadywała się po prostu, jak wygląda wersja ostateczna. Prawo wyboru jednak miała, ponieważ Elżbieta I upoważniła swego zastępcę Michaela do pełnej kontroli nad rozkładem własnych zajęć i stało się to tradycją, której nikt nie mógł podważyć – nawet ojciec. Oczywiście nie miała zamiaru wspominać mu o swojej decyzji, dopóki nie będzie za późno, by mógł postawić na swoim. A Tudev zagrał mądrze, ponieważ powiedział jej to tak, że będzie mogła zeznać pod

przysięgą, iż zrobił to w dobrej wierze, będąc przekonany, iż ona o wszystkim wie, i mając na względzie jedynie kwestię jej bezpieczeństwa, którego zapewnienie należało do jego obowiązków służbowych. Zbyt dobrze go znała, by mieć nadzieję, że zełga, Jeśli ktoś mający do tego prawo spyta go, jak dokładnie do tego doszło, ale musiałoby to być bardzo konkretnie sformułowane pytanie. A nikt tego nie zaryzykuje, jeśli ona Przedstawi wcześniej własną wersję wydarzeń. Słów księżnej krwi rodu Winton nie kwestionuje się publicznie. Chyba że takich konkretnych odpowiedzi zażądałby ojciec... Który tego nie zrobi, bo podałby w ten sposób w wątpliwość jej poczynania, a to odbiłoby się negatywnie na Wizerunku rodziny królewskiej w oczach opinii publicznej. Prywatnie mógł ją traktować, jak chciał, ale oficjalnie nigdy nie zrobiłby niczego, co mogłoby dać komukolwiek powód do spekulacji na temat honoru czy właściwości postępowania przyszłej Królowej. Myśl o postępowaniu ojca jak zwykle przez ostatnie lata wzbudzała w niej smutek i ból, ale uśmiechnęła się do Tudeva i powiedziała: – Zupełnie o tym zapomniałam. Myślę, że polecimy do Twin Forks, bo w Yawacie byłam pięć miesięcy temu na jakimś uroczystym otwarciu, a jeśli się nie mylę, ojciec był jakieś trzy miesiące po mnie. – Doskonale, w takim razie dodam Twin Forks do Listy Alfa. Lista Alfa, o czym Adrienne dobrze wiedziała, była prawdziwym planem podróży z dokładnie wyszczególnionym harmonogramem wizyt i uroczystości każdego oficjalnego wyjazdu następcy tronu. Aż do dnia poprzedzającego odlot dostęp do niej mieli wyłącznie Tudev i brygadier Hallowell, dowódca King’s Own. Był to sensowny środek ostrożności, gdyż takich harmonogramów sporządzano kilka; nawet Haroun nie wiedziała, która wersja jest ostateczna. We wszystkich wymienionych na nich miejscach podwyższano stan gotowości służb ochrony i policji i przeprowadzano stosowne ćwiczenia. Praktykę tę stosowano od dziesięciu lat standardowych, czyli od dnia śmierci jej matki, jako dodatkowy środek bezpieczeństwa. Jak zwykle na wspomnienie mamy zapiekły ją oczy, ale opanowała się. Przez te lata nauczyła się naprawdę dobrze ukrywać swój ból. Uśmiechnęła się i rzekła: – Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś.

ROZDZIAŁ II Szarokremowy kształt przemknął po pniu i dopiero docierając do górnych gałęzi, zwolnił na tyle, by dało się w nim rozpoznać treecata. I to niezbyt wyrośniętego – od czubka nosa do koniuszka ogona miał ledwie nieco ponad metr, a na ogonie widać było tylko sześć pasków. Ponieważ pierwszy pas pojawiał się po ukończeniu czwartego roku życia według kalendarza planetarnego, a dopiero potem co roku przybywał następny, oznaczało to, iż miał dziewięć lat planetarnych, a więc czterdzieści siedem lat standardowych. Treecaty dożywały przeciętnie dwustu pięćdziesięciu lat standardowych, ten więc zaledwie stał się dorosły. Tym dziwniejsze więc było, że wspinał się na drzewo należące do najważniejszej śpiewającej wspomnienia w całym świecie. A na dodatek nie należał do jej klanu. I choć miał nadzieję, że jest oczekiwany, nie został zaproszony... Dotarł do kolejnego rozgałęzienia i znalazł się nos w nos z dorosłym, doświadczonym i sporo większym od siebie myśliwym. Ten posłał mu długie, badawcze spojrzenie, lecz młodzik nie zawahał się ani na moment – zastrzygł uprzejmie uszami na powitanie i wspinał się dalej, choć Już znacznie wolniej. Myśliwy nie próbował go zatrzymać. A to oznaczało, że wieść o jego przybyciu została przekazana Tkaczkom Pieśni, tak jak mu to śpiewająca wspomnienia obiecała. Było to więcej, niż się spodziewał, jako że oczekiwał, iż starszyzna klanu przekona młodą śpiewającą wspomnienia, by „zapomniała” o obietnicy. To dobrze, że tak się nie stało, bo wtedy jego wyprawa przez pół kontynentu mogłaby okazać się stratą czasu. Dotarł do rozwidlenia gałęzi, które było jego celem, i niespodziewanie znalazł się przed wejściem do dużego, wygodnego gniazda. Podróż, nawet najdalsza, w słusznej sprawie to jedno, a znalezienie się w obecności najbardziej szanowanej przedstawicielki swej rasy to drugie. A to ona mieszkała na najwyższym drzewie rosnącym w samym środku siedziby Klanu Jasnej Wody. Ze zdumieniem stwierdził, że ma ochotę zawrócić i udać się do domu, ale trwało to tylko moment. Zbyt daleko zaszedł, by się teraz wycofać, toteż sięgnął chwytną łapą i uderzył w wydrążoną drewnianą rurę wiszącą przy wejściu. Łapy całych pokoleń treecatów wygładziły ją, a niezliczone uderzenia w pień wyżłobiły w nim głębokie zagłębienie, ale po zetknięciu z pniem nadal wydawała melodyjny dźwięk na tyle głośny, by znajdujący się w norze wyraźnie go usłyszał. Przez moment zaczął podejrzewać, że słuch tej, której szukał, musiał już znacznie stracić na ostrości, gdy w jego umyśle rozległ się głos o takiej sile, że uszy stanęły mu z zaskoczenia. A więc, młody Szukający Marzeń, przybyłeś wreszcie. Spodziewałam się ciebie wcześniej. Szukający Marzeń, jeszcze do niedawna zwany Tańczącym po Drzewach, dopóki najstarsza

śpiewająca wspomnienia nie zaproponowała złośliwie zmiany na zebraniu starszyzny klanu, siedział nieruchomo, czując złość i pobłażliwe rozbawienie towarzyszące słowom wypowiedzianym przez ten niewiarygodnie bogaty i silny głos umysłu. Od małego wiedział, że Śpiewająca Prawdziwie jest najbieglejszą śpiewającą wspomnienia i że ma najpotężniejszy głos na świecie. A jeden z trzech lub czterech najsilniejszych w całej historii Ludu. Ale to była wiedza nie wynikająca z doświadczenia. Dopiero teraz mógł w pełni docenić jego piękno i siłę. Był dźwięczny niczym górski strumień, a równocześnie pobrzmiewały w nim głosy wszystkich, których wspomnienia śpiewała. Dlatego musiał zebrać się na odwagę by jej odpowiedzieć. Przybyłem. Przepraszam, że podróż trwała dłużej, niż się spodziewałaś. Była długa, ale spieszyłem się, jak mogłem. W rzeczy samej. Tylko że gdy Tkaczka Pieśni uprzedziła mnie o powodach twojej wizyty, sądziłam, że zjawisz się w błysku i gromie pioruna niczym maszyna latająca ludzi. No a przynajmniej z futrem osmolonym od szybkości biegu. Szukający Marzeń zastrzygł zakłopotany uszami. Świadomość, że ona zna jego emocje, co jasno wynikało z jej rosnącego rozbawienia, bynajmniej nie polepszała jego samopoczucia. Ale wyczuł też zachętę i szczere zaproszenie. Gdybym miał latające jajo dwunogów, na pewno bym go użył – przyznał. Ponieważ miałem tylko swoje łapy, trwało to dłużej. Ale ogon chyba nadpaliłem na prostej za górami. Tak już lepiej. Wejdź wreszcie, kociaku. Zbyt daleko zaszedłeś, żeby teraz czekać na deszcz przed wejściem. Serdeczne dzięki – odparł z całą szczerością, na jaką zasługiwała jej uprzejmość. I z gracją wszedł do wyjątkowo starannie uplecionego gniazda. Większość gniazd była przytulnie ciasna – niewiele szersza od podwójnej długości ciała treecata, z kilku powodów. Małe gniazda były cieplejsze w zimne dni, dorośli byli odpowiedzialni za wykonanie własnych gniazd, a mniejsze wymagały mniej pracy. A poza tym zawsze można było je powiększyć, na przykład gdy para spodziewała się młodych, czy też zmniejszyć, kiedy stało się to możliwe po ich wychowaniu. Natomiast gniazdo Śpiewającej Prawdziwie było olbrzymie – zmieściłby się w nim z tuzin dorosłych, a na samym środku znajdowało się prawdziwe palenisko z kamieni. Taki luksus należał do rzadkości, gdyż ogień stanowił największe zagrożenie dla każdej siedziby klanu. No ale to nie było zwykłe gniazdo, a jeśli ktoś zasłużył na wdzięczność całego Ludu, to właśnie jego właścicielka. W tym momencie coś zaszeleściło, odwrócił więc łeb i zamarł ponownie zaskoczony. Śpiewająca Prawdziwie odsunęła bowiem kotarę oddzielającą dalszą część gniazda i wyszła do sali głównej. Zasłonę wykonano z materiału, jakiego Szukający Marzeń nigdy dotąd nie widział,

i dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że musiały ją utkać dwunogi. Albo raczej wykonać, bo na tkany wcale nie wyglądał. Wyglądał jak kawał miękkiej skóry z włosami po jednej, a połyskiem po drugiej stronie. I na pewno lepiej chronił przed zimnem od najlepszych koców czy makat tkanych z sierści. Za zasłoną znajdowało się znacznie mniejsze i prościej urządzone pomieszczenie, które musiało być sypialnią, ale widział je tylko przez moment, gdyż gospodyni zaciągnęła za sobą kotarę. Poza tym i tak pochłonęło go oglądanie materiału, jak też analizowanie zupełnie nowego sposobu aranżacji wnętrza, z którym się właśnie zetknął. Żadne widziane dotąd przezeń gniazdo nie miało wewnętrznych podziałów, a przecież było to bardzo sensowne rozwiązanie w przypadku większych gniazd. Budowanie ścian nie miało sensu – żadna przeszkoda tego typu nie uniemożliwiłaby nikomu odczuwania blasku umysłu innych, natomiast takie zasłony skutecznie dzieliłyby gniazdo na mniejsze, pomagając utrzymać w nich ciepło w czasie zimy. A więc podoba ci się moja zasłonka – oceniła Śpiewająca Prawdziwie. Nie wszystkim się podoba i nie wszyscy uważają ją za potrzebną. Są i tacy, którzy uważają, że to kolejny przejaw dumy, do której doprowadziła mnie moja pozycja. Są naturalnie zbyt dobrze wychowani, by to powiedzieć, ale zdradza ich blask umysłów. Oburzające! Skądże znowu. Jestem nie tylko śpiewającą wspomnienia Klanu Jasnej Wody, młodziku, ale także starą Śpiewającą Prawdziwie! A więc ciotką, kuzynką czy honorową babką wszystkich członków klanu, i nie mają zamiaru dopuścić, bym o tym zapomniała, na całe szczęście. Poza tym gdyby wszyscy wyłącznie mnie szanowali i pochwalali każdy mój pomysł, byłoby niewiarygodnie nudno. Brak zgody to czasami bardzo dobra rzecz. Któż byłby tak bezczelny?! – oburzył się Szukający Marzeń. I zawstydził się jeszcze bardziej, słysząc jej szczery śmiech. Miała prawo się z niego śmiać, ale jego oburzenie było jak najbardziej uzasadnione: była tą, której mądrość połączyła Lud i dwunogi. Była najważniejszą śpiewającą wspomnienia w dziejach Ludu. Młodyś – oceniła łagodnie. Dopiero w tym momencie Szukający Marzeń ujrzał ją wyraźnie, a raczej zdał sobie sprawę z tego, co widzi, i doznał kolejnego szoku. Zarówno głos, jak i blask umysłu pasowały do kogoś dojrzałego, w średnim wieku, a zobaczył staruszkę o prawie srebrzystym futrze, pociągającą lewą tylną łapą i mającą wyraźne problemy z poruszaniem lewą środkową. Wąsy pod wpływem wieku opadły, straciła prawy górny kieł, a gdy minęła pierwsza euforia, poczuł ciągły ból jej stawów i ścięgien. Niezbyt silny, ale obecny zawsze – stanowiący nieodłączną część życia. Był zaskoczony, że nie zarejestrował go od początku, ale najwyraźniej stawy i ścięgna dawały o sobie znać od tak dawna, że Śpiewająca Prawdziwie nie zwracała już na to uwagi. Za to jej

jasnozielone ślepia błyszczały inteligencją i wolą jakby na przekór odmawiającemu posłuszeństwa ciału. A więc, młodzieńcze, przybyłeś z daleka po radę – przeszła do sedna. W czym może ci pomóc stara śpiewająca wspomnienia? Przybyłem... – zaczął i umilkł, ponownie uświadamiając sobie własną bezczelność. Był młokosem, który ledwie co zyskał prawo głosu w Klanie Czerwonych Liści, co jak zauważyła Pani Pieśni, nie bardzo dawało mu prawo do podważania decyzji podjętych przez starszych klanu. W tym momencie miał ochotę wycofać się, nim udowodni swój brak rozsądku i stanie się pośmiewiskiem, ale przypomniał sobie wyczyny Wspinającego się Szybko i decyzje Śpiewającej Prawdziwie, gdy tylko została główną śpiewającą wspomnienia Klanu Jasnej Wody, i chęć, by się wycofać, minęła. Jeśli ktoś na świecie mógł go zrozumieć i pomóc, to właśnie ona. Przybyłem prosić o radę i pomoc – oznajmił ze spokojem, który jego samego zaskoczył. Radę i pomoc – powtórzyła i poruszyła wąsami. Był inny zwiadowca, który poprosił o to samo. Udzieliłam jej i omal nie zginął. Zresztą nie ma go już wśród żywych. Chcesz także otrzymać podobny prezent? Chcę – odparł bez cienia wahania, spoglądając jej prosto w oczy. Śpiewająca Prawdziwie westchnęła, czując jego szczerość. Starsi twego klanu mieli rację: jesteś za młody. Poczekaj i pożyj dłużej, nim pobiegniesz na spotkanie mroku. Nie mogę. W pieśniach poczułem blask umysłów dwunogów i pragnę poczuć go w rzeczywistości. Pragnę się z nim połączyć i nic nie mogę na to poradzić. Chcę też dowiedzieć się więcej o światach dwunogów, ich narzędziach i cudach. To jest jak głód, którego nie sposób zaspokoić i przed którym nie sposób uciec. Jeśli zaspokoisz ten głód, zginiesz – powiedziała miękko i machnięciem ogona zmusiła go do milczenia, gdy chciał jej przerwać. Nie natychmiast, ale ludzie – bo tak sami siebie nazywają, nie ma sensu więc używać określenia „dwunogi” – żyją znacznie krócej niż my. Dlatego ci, którzy połączą się z nimi więzią, giną przed swoim czasem Słowom tym towarzyszyła skomplikowana mieszanina poczucia winy, żalu i straty. Nie wiedziałam, że żyją tak krótko, gdy Wspinający się Szybko połączył się więzią z Postrachem Zabójczego Kła – przyznała po chwili miękko i chyba pierwszy raz w życiu. Była tak młoda, że nie przyszło mi do głowy, że tak krótko pożyje. A choć jak na człowieka żyła długo, Wspinający się Szybko mógłby żyć dwa razy dłużej. Zdecydował się jednak podążyć za nią w mrok. Razem z nim umarła część mnie, bo był najmłodszym bratem z ostatniego miotu moich rodziców i bardzo go kochałam. Może za bardzo... do końca nigdy nie byłam pewna, czy wsparłam go dlatego, że powody, które mi podał, były słuszne, czy dlatego, że miłość nie pozostawiła mi wyboru. Ale wiem, że powinien żyć znacznie dłużej. A ty, jeśli osiągniesz to,

czego pragniesz, umrzesz jeszcze młodziej, bo on był o trzy pełne obroty od ciebie starszy, gdy połączył się więzią, a niewielu ludzi ma umysły tak jasne i tak stabilne, zwłaszcza w młodym wieku, jak Postrach Zabójczego Kła. Oznacza to, że nie znajdziesz człowieka tak młodego, a jeśli będzie to ktoś dorosły, mający już za sobą połowę życia, krócej będziecie ze sobą. Pomyśl, co cię czeka, gdy twój człowiek umrze?! Nie wiem – przyznał Szukający Marzeń poważnie. Być może także odejdę w mrok za moim dwu... to jest człowiekiem. A być może nie. Nie wszyscy tracący partnera odchodzą za nim w mrok. Czasami powstrzymują ich nie dokończone sprawy, o których wiedzą, że partner chciałby, by je zamknęli, czasami nie odchowane jeszcze młode, a czasami ktoś, czyj blask umysłu wypełnia dziurę w duszy. Nikt nie wie, co go w życiu czeka, dopóki się to nie wydarzy, ale nie powstrzymuje nas to przed szukaniem Partnera. Dlaczego więc mamy pozwolić, by powstrzymało nas to przed szukaniem wśród ludzi tego, czyj blask umysłu przyzywa nas w snach. Jesteś bardzo podobny do Wspinającego się Szybko – Westchnęła. On nie musiał się martwić tą możliwością, bo nikt o niej nie wiedział. Miał tę samą pewność... i upór Co ty. Rozumiesz, dlaczego starsi twojego klanu próbują temu zapobiec? Oczywiście, że rozumiem! Kochają mnie i nie chcą, bym połączył się więzią z człowiekiem i przekreślił tyle czekających mnie obrotów. Podobnie jak ty obawiają się, że zwiążę się z dorosłym, któremu pozostały trzy lub cztery obroty, chcą więc, abym poczekał i osiągnął zbliżony wiek. Wtedy „poświęcę” mniejszą część życia. Tylko że ja czułem blask umysłów innych, którzy posłuchali tej rady. Najczęściej nigdy nie poszli potem między ludzi, lecz znaleźli sobie partnerów z Ludu. Jest to słuszne, bo samotność jest zła, ale u nich wszystkich czułem smutek. Smutek wynikający ze świadomości, że nie poszli za swym głosem wewnętrznym i nie spełnili marzeń. Życie składa się z ciągłych wyborów i każdy może przynieść smutek i żal. Nawet ten, by mieć młode i darzyć je miłością. Ten sam wybór może spowodować radość i smutek. Jestem młody, ale wiem to z doświadczeń innych, a to życie jest moje i uważam, że najwłaściwiej byłoby, gdybym to ja ponosił pełną odpowiedzialność za decyzje, które chcę podjąć. Szanuję starszych, ich miłość i doświadczenie, ale czy mają prawo zabraniać mi czegoś, chcąc ochronić mnie przede mną samym? Czy tak powinni postępować w myśl zasad, którymi kieruje się Lud? Nie powinni – przyznała Śpiewająca Prawdziwie. W takim razie mam prawo sam decydować. Jesteś pierwszą, która rozpoznała wartość więzi z ludźmi, i jesteś najstarszą śpiewającą wspomnienia na całym świecie, ale nie proszę cię, byś rozkazywała starszym mego klanu, bo to byłoby niewłaściwe, nawet gdyby cię posłuchali. Proszę o poparcie, o to, byś im powiedziała to co mnie: że to moje prawo i moja decyzja. Śpiewająca Prawdziwie przyglądała mu się z namysłem. Wiedziała, że jest szczery, i czuła zew, o którym mówił. Czuła taki zew w niewielu, ale za każdym razem przypominali jej Wspinającego się Szybko. Po latach uświadomiła sobie, że brat był kimś szczególnym – głos

jego umysłu był silniejszy niż jakiegokolwiek innego samca. Brat był zdecydowany i bardziej niezależny od pozostałych. I bardzo utalentowany w czytaniu blasków umysłów innych. Byłby doskonałym partnerem, ale zawsze pozostałaby w nim pewna odmienność. Nie wiedziałby, na czym ona polega ani co z nią zrobić, ale wiedziałby, że tkwi gdzieś w jego głębi niczym cierń w łapie. Tak dawałyby o sobie znać nie wykorzystane możliwości i niespełnione pragnienia. Nigdy nie byłby w pełni szczęśliwy, gdyż jego talenty nie zostałyby do końca sprawdzone ani wykorzystane. Dzięki Postrachowi Zabójczego Kła zostały i przetestowane, i użyte. Prawdą było, że Wspinający się Szybko żył krócej niżby mógł, ale żył pełnią życia, i był szczęśliwy. A blask jego umysłu jaśniał jak nigdy przedtem. Widziała to potem u wszystkich, którzy połączyli się z potomkami Postrachu Zabójczego Kła. Była to rzadka cecha, ale podejrzewała, że niektórzy zawsze ją mieli, ale przed pojawieniem się ludzi nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, bo nie było okazji, by się ujawniła. Dopiero gdy pieśń o bitwie z zabójczym kłem i o związaniu się przez Wspinającego się Szybko z człowiekiem obiegła świat, ci, którzy tę cechę posiadali, uświadomili to sobie. I zaczęli pojawiać się na terenie łowieckim Klanu Jasnej Wody, pragnąc wypełnić blaskiem ludzkiego umysłu dziurę, którą w sobie odkryli. W stosunku do całej liczebności Ludu nie było ich wielu, ale i tak okazało się, że więcej, niż się spodziewała, mówiąc o korzyściach, jakie wszyscy odniosą z takich więzi. I zbyt wielu z nich zbyt szybko odeszło w mrok. Być może ludzkie umysły jaśniały tak wspaniale właśnie dlatego, że ludzie żyli tak krótko... i być może ci, którzy połączyli się z ludźmi więzią, mieli najwięcej szczęścia ze wszystkich... lub też byli przeklęci... Te go nie wiedziała, choć długo się nad tym zastanawiała. Wiedziała tylko, że ponieważ poparła brata, była odpowiedzialna za los wszystkich, którzy poszli w jego ślady i połączyli swoje życie z życiem ludzi. Czuła podziw i szacunek Szukającego Marzeń. W blasku jego umysłu nie było wątpliwości czy wahania, ale był młody, a brak wątpliwości stanowi cechę młodości Ona zaś była stara nawet jak na kogoś z Ludu i wiedziała, że wkrótce podąży w mrok. Ostatnio często o tym myślała, zastanawiając się, czy poza mrokiem spotka Wspinającego się Szybko i Postrach Zabójczego Kła. Miała nadzieję, że tak się stanie. I dlatego właśnie nie mogła odmówić prośbie Szukającego Marzeń. Słusznie zmieniono ci imię – powiedziała w końcu. Ale pamiętaj, że nawet najlepszy myśliwy może stać się zwierzyną łowną. Nie zapomnę – obiecał i pierwszy raz nowe imię nie spowodowało żadnych przykrych emocji. Uniósł głowę i patrzył jej prosto w oczy, dopóki nie zastrzygła uszami z aprobatą. Rozumiesz, że nawet teraz ludzie nie wiedzą, jak sprytni naprawdę jesteśmy? – spytała.

Rozumiem. Prawdę mówiąc, zawsze podejrzewałam, że Postrach Zabójczego Kła domyśliła się, że to ukrywam. A Wróg Mroku zwany przez ludzi Scottem MacDallanem wiedział z całą pewnością. Ona nie miała takiego dowodu, ale sądzę, że wiedziała; sama była niezwykle sprytna, a Wspinającego się Szybko kochała głęboko. Wierzę, że dość szybko zorientowała się, dlaczego chcemy to ukryć, i pomogła nam. Nie słyszałem o tym w żadnych wspomnieniach – odrzekł. Bo nigdy tego do żadnych nie dodałam – wyjaśniła szorstko. Nigdy nawet publicznie tego nie powiedziałam, bo nie miałam pewności. Wiesz, że możemy czuć jedynie blask ich umysłów, nie potrafimy słyszeć głosów ich umysłów, choć wiele się nauczyliśmy, jeśli chodzi o rozumienie dźwięków, które wydają, nazywając je mową. A Postrach Zabójczego Kła była na tyle mądra, że nawet jeśli domyśliła się prawdy, nigdy o to nie spytała Wspinającego się Szybko. Może dlatego, że tak bardzo go kochała... Z całym szacunkiem, ale nie rozumiem, dlaczego nadal to ukrywamy – oświadczył niespodziewanie Szukający Marzeń. Wróg Mroku wiedział, słyszał przecież pieśń Śpiewającej Jasno, wszyscy znamy historię Cichego Cienia, Uderzającego Szybko i Wroga Mroku oraz ich bitwy ze złym człowiekiem, który zniszczył teren łowiecki Klanu Jasnego Serca i zabił dwu... człowieka Cichego Cienia. To prawda – rzekła Śpiewająca Prawdziwie – ale Wróg Mroku nie był taki jak inni ludzie. Niektórzy z nich mają mniej ślepe umysły niż większość i do nich właśnie należał Wróg Mroku. Nawet Postrach Zabójczego Kła i jej klan mają bardziej ślepe umysły niż on. I przypomnij sobie, że dopiero głos Śpiewającej Jasno wsparty przez wszystkich myśliwych i zwiadowców Klanu Księżycowego Blasku sprawił, że usłyszał. Mimo to ani Śpiewająca Jasno, ani Uderzający Szybko nie wiedzieli dokładnie, ile z pieśni usłyszał Wróg Mroku. Podczas śpiewania pieśni o spotkaniu z Uderzającym Szybko blask jego umysłu zmieniał się zgodnie z jej treścią, ale sama mi powiedziała, że nie wie, w jakim stopniu był to wpływ pieśni, a w jakim jego wspomnień, które pieśń obudziła. A wiedzieć tego nie mogła, bo nawet wówczas nie słyszała głosu jego umysłu. Prawda – przyznał Szukający Marzeń. Ale prawdą jest także, że od czasów Wroga Mroku i Postrachu Zabójczego Kła stale łączymy się więzią z ludźmi, a minęło wiele obrotów. I cały czas coś dla nas robią. Ich starszyzna zdecydowała, by nasze tereny łowieckie były chronione przed Rozmaitymi złymi ludźmi takimi jak ten, którego zabił Wróg Mroku. Nauczyli nas też wielu rzeczy, których nie wiedzielibyśmy bez nich. To chyba wystarczające dowody, że nie musimy się ich już dłużej obawiać. Być może masz rację – powiedziała Śpiewająca Prawdziwie – ale kiedy raz podejmiemy decyzję, by pokazać prawdę, nie będzie już od niej odwrotu. Nie da się złączyć raz rozbitej skorupy orzecha. I nie zapominaj, że ludzie także są myśliwymi. I że tak jak wśród nas, są wśród nich dobrzy i źli. Wiemy, że dobrych jest więcej i że decyzje podejmowane przez ich starszyznę –

„królów” i „królowe”, jak ich nazywają, są z reguły dobre. Ale wiele z tych decyzji i zasad, którymi ludzie kierują się w życiu, jest dziwnych i niezrozumiałych, gdyż dotyczą możliwości i idei, których nie rozumiemy. I nigdy nie zapominaj, że powodem istnienia tych zasad jest uniemożliwienie działania tym złym ludziom. I pamiętaj, że to, iż mają tak wiele różnych, potężnych narzędzi i że tak wiele wiedzą, sprawia, że są dla nas znacznie groźniejsi od wszystkich zabójczych kłów razem wziętych. Nawet ci, którzy nigdy celowo nie skrzywdziliby żadnego z nas, mogą to zrobić przypadkiem. Już choćby to wystarczy, by postępować ostrożnie. Nawet wśród nas zdarzały się walki między klanami o tereny łowieckie czy siedziby. Nie jest to powód do dumy, ale nie należy o tym zapominać. Podobnie jak o tym, że zdarzają się wśród nas tacy, którzy zabijają innych czy to z nienawiści, czy z chciwości... a nawet z miłości. Najczęściej zaś ze strachu. To samo dotyczy ludzi, ale dopóki uważają, że nie jesteśmy tak sprytni czy mądrzy jak oni, dopóty nie traktują nas jako zagrożenia i nie boją się nas. Ich starsi uważają nas za młode, które należy chronić i które wymagają opieki, a my ich utwierdzamy w tym przekonaniu swoim działaniem. Wiemy, że nie słyszą głosów naszych umysłów, ale wiemy też, że ci połączeni więzią z nami jakoś czasem słyszą tych, z którymi są połączeni. Może i nieświadomie, może nie całkiem zdają sobie z tego sprawę, ale sporo można im przekazać, jeśli poświęci się temu dużo wysiłku i czasu. I to właśnie robią wszyscy połączeni więzią z ludźmi: przekazują im, by nie ujawniali naszego sekretu. Nie zmuszają ich do tego, bo byłoby to niewłaściwe. Ludzie nawet by nie wiedzieli, że dostają taki rozkaz, ale tak nie postępuje się z kimś, kto nam ufa, i nawet nie zdają sobie sprawy z Jakiej możliwości. Prosimy ich o to. Wspinający się Szybko prosił Postrach Zabójczego Kła, Uderzający Szybko prosił Wroga Mroku... każdy prosi swojego człowieka. Nie wiemy, czy nas słyszą choćby w snach, ale jak dotąd wszyscy strzegli naszego sekretu. I dlatego ich starszyzna nadal zastanawia się, na ile naprawdę jesteśmy mądrzy, i nadal nas chroni. Ale to się może zmienić, a nie chciałabym, by do tego doszło, zanim nie zbudujemy takich kontaktów, że ludzie będą mieli pewność, iż nie jesteśmy dla nich groźni i nigdy nie będziemy. Czy ten dzień już nie nadszedł? – zapytał. Jak już powiedziałam, nie znam odpowiedzi na to pytanie – rzekła Śpiewająca Prawdziwie – ale serce mówi mi, że nie nadszedł. Zbyt mało z nas chce i łączy się więzią z ludźmi, którzy na dodatek żyją tak krótko... A do tego wszyscy, którzy to zrobili, wybrali ludzi żyjących w tym świecie. Ledwie kilku było na innych światach, zwanych „planetami”, zamieszkanych przez ludzi. A tych planet jest wiele. Jeszcze więcej jest ludzi. A nasi ludzie mają tylko trzy planety. Nie mamy pojęcia, jak ich klan i klany mające inne planety porozumiewają się, jak rozwiązują problemy czy rozstrzygają różnice zdań. Wiemy natomiast, że często wybuchają konflikty... i że nie wszyscy ludzie uważają, że zasługujemy na takie traktowanie, jakiego doznajemy od naszych ludzi. Zbyt wielu rzeczy nie rozumiemy i nie wiemy, by ujawnić prawdę. Starszyzna tego klanu była w błędzie, sprzeciwiając się połączeniu Wspinającego się Szybko z Postrachem Zabójczego

Kła, ale miała też rację, będąc ostrożna później. Zaczęliśmy budować most i praca, choć powoli, posuwa się do przodu. Ale ten most jest jeszcze zbyt słaby i delikatny i taki pozostanie przez wiele obrotów. Nierozsądne jest wbieganie na gałąź bez upewnienia się, że wytrzyma nasz ciężar. Zgodzisz się ze mną czy muszę cię przekonywać, że mam rację? Pytaniu towarzyszył błysk złośliwego humoru w blasku umysłu Śpiewającej Prawdziwie. Nie musisz mnie przekonywać – zapewnił pospiesznie Szukający Marzeń. Doskonale. W takim razie zastanówmy się, jak przekonać starszych twojego klanu, by zgodzili się, abyś spełzł swe marzenia.

ROZDZIAŁ III Księżniczka Adrienne siedziała z podwiniętymi nogami w fotelu ustawionym pod oknem z armoplastu swego apartamentu na pokładzie HMS King Roger I. Przyciemnione światła powodowały, że widok usianej gwiazdami przestrzeni za oknem był jeszcze wspanialszy, ale właściwie nie zwracała na niego uwagi, pogrążona w myślach. Znanych i niewesołych. Nigdy nie podobały jej się imiona tradycyjnie nadawane królewskim jachtom. Brzmiały tak... arogancko. Oczywiście to nie rodzina królewska o tym decydowała, tylko Admiralicja, przystępując do budowy, ale jakoś nie zauważyła, by ktokolwiek protestował przeciwko tym wyborom. Być może nazwa tego okrętu nie podobała jej się, bo przywodziła na myśl ojca oraz perspektywę zostania Królową, którą zostać nie chciała. Miała przemożną ochotę pozwolić się koronować, a następnego dnia abdykować. To dopiero wywołałoby konsternację i głupie miny! Wyboru nie miała, gdyż była jedynaczką, a ojciec kategorycznie odmówił powtórnego ożenku po śmierci pierwszej żony. Dlatego sukcesja była zawsze nerwowym tematem w rządzie i zbliżonych do niego kręgach. Adrienne miała parę tuzinów kuzynów, którzy z chęcią zajęliby jej miejsce, ale problem polegał na tym, że obywatele Gwiezdnego Królestwa Manticore prezentowali przerażające podejście do Domu Winton – pełne zaufania, szacunku, nieomal rewerencji. A ona była ostatnią przedstawicielką głównej gałęzi rodu. Ona do monarchii podchodziła zaś nieco odmiennie, bo czytała wspomnienia Elżbiety I i w przeciwieństwie do przytłaczającej większości obecnie żyjących wiedziała, że w początkowym zamyśle władca miał być marionetką Izby Lordów i figurantem do celów reprezentacyjnych. Prababka zrobiła, co mogła, by tak się nie stało, i udało jej się, ale sztywne reguły sukcesji pozostały. Nie było mowy o elekcji. Westchnęła i zdmuchnęła jakiś pyłek ze szlafroka. Przestał być widoczny właściwie natychmiast w słabo oświetlonej kabinie i Adrienne wstrząsnął nagły ból wywołany odległym skojarzeniem. Przypomniał jej się dzień, w którym jako dziesięciolatka obserwowała odlot jachtu matki z HMS Hephaestus na Gryphon. Miała jej towarzyszyć, ale okazało się to niemożliwe, gdyż jakieś drobiazgi spowodowały zmianę w rozkładzie zajęć. Dlatego też poleciały razem tylko na stację, skąd ona wróciła do domu, a matka na pokładzie jachtu Queen Elizabeth I odleciała w przestrzeń i zniknęła. I nikt już nigdy nie ujrzał jej żywej. Zupełnie jak tego pyłku, który zniknął w mroku kabiny. Przygryzła wargę zła na samą siebie za ten niespodziewany atak wspomnień, jak też za wywołane przez nie emocje i zmusiła wspomnienia, by wróciły tam, gdzie przez cały czas pozostawały ukryte. Nie przyszło to łatwo, ale w końcu się udało, choć wiedziała, że czekają

niczym neorekin na kolejną okazję do pojawienia się i zaatakowania. I wiedziała, że taka okazja nastąpi. Odetchnęła głęboko i wsunęła dłonie do kieszeni szlafroka. A potem świadomie przywołała przyjemniejsze wspomnienia. Mamy, gdy żyła... i ojca z okresu przed jej śmiercią. Wiele osób zaskoczył wybór księcia krwi Rogera. Solange Chabala była bowiem zwyczajną, przeciętną dziewczyną. I nie chodziło tu o pochodzenie, jako że konstytucja wyraźnie zabraniała następcy tronu żenić się z arystokratką, lecz o to, że przystojny młodzian mógł wybrać kogoś znacznie atrakcyjniejszego. A wybrał mającą sto pięćdziesiąt jeden centymetrów wzrostu pulchną dziewczynę, która ładna była jedynie po nałożeniu makijażu i przy odpowiednim oświetleniu. No i nigdy nie potrafiła zachowywać się ze stosownym znudzeniem, które arystokracja miała opanowane prawie od urodzenia. A Solange dosłownie rozsadzała energia. Była żywa i uśmiechnięta. I jakoś tak, nim ktokolwiek zdał sobie z tego sprawę, całe Królestwo ją pokochało. Tak samo jak córka i tak samo jak mąż. Król Roger niemalże ją adorował. Wywarła na niego naprawdę duży wpływ. A był to wpływ jak najbardziej korzystny, gdyż w młodości książę Roger był ulubieńcem liberałów i poważnym utrapieniem dla rodziców, święcie przekonany, iż monarchia to przeżytek. Co prawda opinie takie pojawiały się od początku istnienia Gwiezdnego Królestwa Manticore, ale w ciągu ostatnich trzydziestu-czterdziestu lat standardowych zyskały na popularności – liberalna prasa bowiem ciągle wskazywała na świetlany przykład rosnącej w siłę i zasobność Republiki Haven i stawiała ją za wzór do naśladowania. Odkrycie Manticore Wormhole Junction czterdzieści dwa standardowe lata przed narodzinami Adrienne nie wydawało się realnym sposobem na wyrównanie ekonomicznej przepaści dzielącej Królestwo od Republiki, a ukochanym hasłem liberałów było podawanie jako powodu „martwej ręki monarchii”. Adrienne zwróciła uwagę na pewien drobiazg – żaden z arystokratycznych członków Partii Liberalnej nigdy nie zająknął się o „martwej ręce arystokracji” jako o przyczynie stagnacji ekonomicznej ani nie ofiarował się zrezygnować z przywilejów i dóbr na ołtarzu ekonomicznej równości i demokracji itp., ale jej ojciec w młodości takich szczegółów technicznych nie zauważał. Uznał, że zgodnie z twierdzeniem liberałów monarchia jest najważniejszą przeszkodą na drodze do wprowadzenia w życie głoszonych przez nich fundamentalnych zmian, a więc należy ją usunąć. I na tym stanowisku trwał z uporem godnym lepszej sprawy do chwili zjawienia się w jego życiu Królowej Solange. Mimo smutku Adrienne uśmiechnęła się odruchowo na wspomnienie tego, co wiedziała o wstrząsającym wręcz wpływie matki na elity polityczne Królestwa. Solange pochodziła z rodziny wolnych posiadaczy ziemskich z planety Gryphon, co dawało jej poczucie niezależności i wrodzoną wręcz nieufność do arystokracji mającej pełną gębę frazesów o pomaganiu przeciętnemu obywatelowi. I tak jak większość mieszkańców Gryphona miała

zakorzenione głębokie zaufanie do monarchii. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że Korona mogłaby nie być naturalnym sojusznikiem zwykłego człowieka przeciwko arystokracji, niezależnie od tego, czy ta występowała pod szyldem liberałów czy konserwatystów. Jej pojawienie się w pałacu Mount Royal przypominało ożywczy przeciąg. To były dobre lata. Lata, w których rodzice tworzyli zespół, i okres, w którym Solange skłoniła wpierw narzeczonego, potem męża, by przestał zabawiać się teoriami o socjoinżynierii, a zabrał się do pragmatyzmu, czyli doprowadzenia monarchii do etapu skutecznego systemu władzy dającego poddanym to, czego chciał. Słabo to pamiętała, ale miała jeszcze w pamięci kolacje, w czasie których wspólnie zajmowali się jakimiś niezrozumiałymi dla niej problemami, rozbierając je na czynniki pierwsze i planując strategię działania. Czuła wypełniającą ich energię i entuzjazm, z jakim podchodzili do swoich planów. Wiedziała też, że strategiem był ojciec, ale siłą napędową matka stanowiąca równocześnie moralny kompas i serce duetu. A potem, nim ukończyła jedenaście lat standardowych, kompensator bezwładnościowy HMS Queen Elizabeth I miał w czasie lotu awarię. Gdy to się stało, jacht leciał z przyspieszeniem prawie czterystu g. Oczywiste było, że nikt na jego pokładzie nie przeżył, a jednostka osiągnęła prawie 9 prędkości światła, nim zdołano ją namierzyć. Znajdowała się pod obserwacją, gdy uderzyła w niewielki kawałek skały – jak oceniano, mający z metr lub dwa sześcienne objętości. To wystarczyło, by przeciążone generatory pól siłowych ostatecznie nawaliły, a eksplozja była widoczna naprawdę z daleka. Jeśli wiedziało się, gdzie spojrzeć, można ją było ujrzeć z każdej z planet podwójnego systemu Manticore. Roger II wiedział – pokazano mu dokładnie. Stał na pałacowym balkonie i patrzył na stos pogrzebowy żony. Nie uronił ani jednej łzy. Od tej pory. Człowiek, który wrócił z balkonu, nigdy już się nie uśmiechnął, nie uniósł w gniewie głosu ani się nie roześmiał. Wprowadził w życie wszystkie ustalone z żoną plany z bezwzględnością godną pochwały i całkowicie bez radości. Pozostał uczciwy i sprawiedliwy, ale stracił całe poczucie humoru i radość życia. Nie było u niego miejsca na ludzkie odruchy, bo to bolało – lepiej więc było stać się organiczną maszyną i zatracić się w problemach rządzenia, niż ryzykować posiadanie uczuć, które mogły zostać w przyszłości zranione. A najbardziej przeszkadzała mu w tym córka, która właśnie straciła matkę, bo przez nią znów czuł ból i przez nią wracały uczucia. Dlatego wykorzystał nawał obowiązków i sformalizowaną etykietę pałacową, by zapełnić jej czas i odciąć się od niej tak skutecznie, jak tylko było to możliwe, oddając pod kuratelę opiekunów i nauczycieli. Udało mu się to prawie doskonale. Podobnie jak wtłoczyć ją w formę bezosobowej następczyni tronu mającej być jego częścią zamienną, gdy się zużyje. Tylko ta jej rola była istotna i tylko pod tym względem zwracał uwagę na jej istnienie. Nie rozumiała tego, co było naturalne. Wiedziała jedynie, że wtedy kiedy najbardziej

potrzebowała ojca, on ją opuścił. A ponieważ była nieodrodnym dzieckiem swojej matki i ponieważ tak bardzo go kochała, doszła do wniosku, że stało się to z jej winy. Że musiała zrobić coś, co go od niej odepchnęło. Omal jej to nie zniszczyło. Gdyby nie była córką Królowej Solange, zniszczyłoby ją na pewno. Ponieważ jednak matka, poza tym że była kochająca, cechowała się także nieposzlakowaną uczciwością i wpajała ją córce od najmłodszych lat, w końcu Adrienne pojęła prawdę. Zajęło jej to prawie dwa lata standardowe, ale zrozumiała, że to wina nie jej, tylko ojca. Zrozumiała nawet, dlaczego tak postępował, ale pod jednym względem zrozumienie przyszło zbyt późno. Nie zdołała mianowicie mu już tego wybaczyć. Wiedziała, że inni ludzie, niezliczone ich rzesze w gruncie rzeczy, także tracili kogoś najbliższego, ale jednak potrafili pozostać ojcami czy mężami, a nie tylko funkcjonującym elementem maszynerii. Pojęła także, iż ojcem kierował egoizm i niezdolność do wykroczenia poza własny ból, własną stratę i własny żal. Nie zdołał zauważyć, że nadal ma córkę i że swoim postępowaniem pozbawił ją ojca w chwili, w której straciła matkę. Było to tchórzostwo. Okazało się, że nie kochał jej wystarczająco, i tego właśnie nie potrafiła mu wybaczyć. Co prawda jakaś jej część szeptała, że zbyt ostro go ocenia, że nie wszyscy ludzie są tak silni i że nie powodowało nim okrucieństwo, tylko ból, ale było to bez znaczenia. Potem często zastanawiała się, ile ze złości, jaką do niego czuła za takie czy inne decyzje, było spowodowane tym, co w ogóle do niego czuła. Podejrzewała, że większość... że podświadomie chciałaby go obwinie za cały ból, żal i smutek, który czuła po śmierci matki. I że udałoby się jej, gdyby tylko wystarczająco usilnie próbowała. Westchnęła i przymknęła oczy. Zdawała sobie sprawę, że kiedyś będą musieli zmienić swoje relacje, choćby dla dobra Królestwa, ale nie miała pojęcia, jak zdołają to osiągnąć. I wiedziała także, że jej wycieczka do Twin Forks nie okaże się w tym pomocna. Skrzywiła się odruchowo – przez ostatnich dziesięć lat standardowych poczynaniom ojca przyświecał jeden cel – uczynienie Korony jak najmocniejszą. Temu poświęcił swe zdolności i energię, a były one godne szacunku. Nie miała żadnych wątpliwości, że Roger II przejdzie do historii jako drugi po Elżbiecie I twórca potęgi monarchii w Gwiezdnym Królestwie Manticore, a także że jego reformy stoją kością w gardle wielu grupom tradycjonalistów, którzy utracili część władzy w ich wyniku. Naturalnie napotykał opór, ale jeszcze nikt nie zdołał oprzeć się lawinie zwanej Rogerem II. Z jednym wyjątkiem. Byli nim Rangersi, czyli Służba Leśna planety Sphinx. Mieli bowiem jedną olbrzymią przewagę nad wszystkimi innymi grupami, przeciwko którym Król wystąpił – bezpośrednie

umocowanie w Konstytucji. Konkretnie w Dziewiątej Poprawce, która głosiła, iż treecaty są naturalnymi, inteligentnymi mieszkańcami Sphinksa, gwarantowała im posiadanie jednej trzeciej jego powierzchni na wieczne czasy i czyniła ze Służby Leśnej ich opiekunów, adwokatów i przedstawicieli. Władca miał prawo mianować dowódcę Rangersów, gdyż organizacja miała wojskową strukturę i takież stopnie, ale jedynie przy poparciu Izby Lordów. A lordowie walczyli o utrzymanie władzy i pozycji, używając wszelkich dostępnych metod, w tym także odmowy uznania odpowiednio spolegliwego kandydata, który kierowałby Służbą Leśną tak, jak chciałby tego Król. Już to było wystarczającym powodem, by Rangersi stali się obiektem królewskiego gniewu. Ale Roger II uznał także za niezrozumiałe marnotrawstwo fakt, iż trzydzieści procent powierzchni Sphinksa, które pierwotnie należało do Korony, na zawsze znalazło się poza zasięgiem tejże. Sprawę pogarszało to, iż na większej części tych ziem znajdowały się bogate złoża naturalne, których w żaden sposób nie można było tknąć. Gdyby ziemie te i prawa do minerałów dało się rozdzielić wśród określonych przedstawicieli Izby Lordów czy Izby Gmin, stanowiłoby to niezwykle potężną broń przy wprowadzaniu dalszych reform wzmacniających pozycję Korony. A tak banda kudłatych treecatów uniemożliwiała to szczytne przedsięwzięcie. Z punktu widzenia Adrienne było to głupie podejście, gdyż do Korony należały nadal prawie całe pasy asteroidów Unicom i Gorgon oraz trzydzieści siedem księżyców, nie licząc pozostałych terenów na planecie Sphinx, sporych części Gryphona i Manticore. A większość ludzi wolałaby prawa górnicze do części pasa asteroidów, bo surowce wydobywało się tam taniej niż w kopalniach planetarnych. Ale obsesje z reguły nie miały zbyt wiele wspólnego z logiką, a ta sprawa stała się dla ojca obsesją. Westchnęła ponownie i wstała. Jacht miał dotrzeć do Sphinksa za sześć standardowych godzin, a ona potrzebowała snu. Siedzenie i przypominanie sobie wszystkiego, co w jej życiu poszło nie tak w ciągu ostatnich dziesięciu lat standardowych, zdecydowanie nie było dobrą formą odpoczynku. Matka zawsze jej powtarzała, że wszechświat nie jest sprawiedliwy, i była to prawda. Oczywiście matka znała też sposoby wykorzystywania tej cechy wszechświata do własnych celów, ale w tym była lepsza od córki... Adrienne uśmiechnęła się, zdjęła szlafrok i podeszła do łóżka. Była pewna, że matka nie byłaby zadowolona z jej decyzji irytowania ojca, ale z pewnością byłaby też wściekła na niego za to, jak się zachowywał wobec córki od chwili jej śmierci. A przynajmniej sądziła, że tak właśnie by było. Wśliznęła się do łóżka, zgasiła światło i gdzieś w głębi duszy zapłakała...

ROZDZIAŁ IV – Nie podoba mi się to. – Tobie nigdy nic się nie podoba. Dlatego lubię z tobą pracować. – Eee...?! – spytał Henry Thoreau, nie kryjąc zaskoczenia. Zmarszczone czoło zwiększało podobieństwo do genetycznie zmodyfikowanych bizonów żyjących na planecie Gryphon. Thoreau miał dwa metry wzrostu, szerokie bary i mięsistą twarz o zaskakująco prostych rysach. Jean Marc Krogman był dla odmiany niski, chudy i drobnej budowy. Był też mózgiem tandemu, i to właśnie inteligencja nie pozwalała mu lekceważyć towarzysza. Thoreau nie był geniuszem, ale nie był także durniem. Był za to pragmatykiem, miał doskonały instynkt i naprawdę duże doświadczenie. – Nigdy nic ci się nie podoba, jaki by nie był kontekst, ale to dobrze, bo cały czas wytężasz uwagę i zauważysz potencjalny problem, nim ten kopnie nas w tyłek – wyjaśnił Krogman. – Aha – mruknął Thoreau, pocierając z namysłem nos, po czym wzruszył ramionami. – To dobrze, bo dzięki temu mnie słuchasz. A mówię ci, że tym razem cel jest zbyt ważną figurą. Jeśli go załatwimy, lepiej przygotujmy się do wyjazdu na jakieś zadupie, o którym nikt nie słyszał, i na naprawdę długi tam pobyt, bo w okolicy nie znajdziemy wystarczająco głębokiej dziury, by się ukryć. A mnie się tu podoba, zwłaszcza jak sobie porównam Sphinksa z Ziemią czy Beowulfem. – Mnie też – zgodził się Krogman. – I nie mam zamiaru stąd wyjeżdżać. Natomiast wydaje mi się, że tożsamość celu powoduje u ciebie dziwną nerwowość. Zresztą sądzę, że już za późno na zmianę decyzji. Zrywanie kontraktu byłoby nierozważne i na pewno nie spodobałoby się naszemu klientowi... Spojrzał pytająco na towarzysza i poczekał, aż ten niechętnie, ale skinie głową na znak zgody. – Poza tym wszystko jest przygotowane, narzędzie jest sprawne, a akcja zaplanowana. To, że cel jest ważną osobistością, ma niewielkie znaczenie, jeśli akcję dobrze zaplanuje się i wykona. Wtedy wszystko się uda, a my znikniemy bez problemów. W końcu nie na nią pierwszą z tej rodziny, na którą zostanie zrealizowany kontrakt. – Też słyszałem takie plotki, ale nie wierzę, żeby tamto to był kontrakt. – Tak? – Krogman przekrzywił głowę i spojrzał na niego z błyskiem w oczach. – To powiedz mi, ile kompensatorów bezwładnościowych używanych przez jednostki zarejestrowane na obszarze Królestwa Manticore miało awarię w ciągu ostatnich dziesięciu lat standardowych? – Co? A skąd mam wiedzieć? – Pytanie trudne, choć informacje są powszechnie dostępne. Tylko mało kogo to interesuje, trzeba więc było trochę pogrzebać. Ja sprawdziłem, też z zawodowej ciekawości. I wiesz, jak

brzmi odpowiedź? Jeden. Od katastrofy królewskiego jachtu Queen Elizabeth taka awaria nie wydarzyła się ani razu. Nie zastanawia cię, że do jedynej awarii zakończonej śmiercią wszystkich osób na pokładzie doszło akurat na jednostce najstaranniej obsługiwanej technicznie i pilnowanej w całym Gwiezdnym Królestwie? – Rzeczywiście to dziwne – przyznał po chwili Thoreau. – Prawda? – uśmiechnął się Krogman. – Najbardziej mnie zastanawia, jak to zrobiono. Nie mówiąc już o tym, że wykonawca miał więcej szczęścia niż rozumu, że jacht uległ zniszczeniu w ostatniej fazie lotu. W ten sposób wszystkie dowody szlag trafił, ale gwarantuję ci, że nawet gdyby jacht przechwycono, i tak nie doszliby, kto to zrobił. To musiał być ktoś naprawdę ostrożny i pomysłowy. – To tylko przypuszczenia... – bąknął Thoreau. – Zgadza się. Choć podejrzewam, że zleceniodawca lub zleceniodawcy nasi i jego to te same osoby. I to osoby naprawdę wysoko postawione na dworze. Zbyt podobna zasada działania: nie próbują zabić Króla, bezwzględnie najlepiej chronioną osobę w państwie, co zawsze jest niebezpieczne i nawet w razie sukcesu przeważnie powoduje drobiazgowe śledztwo. A przy takim śledztwie to i spisek można wykryć, i niewygodne pytania zadać. Sam wiesz. Celami są osoby bliskie władcy, ale słabiej chronione, a ich śmierć musi wywrzeć na niego duży wpływ. Hmm... – spojrzał na zalaną słońcem ulicę biegnącą za kawiarnianym ogródkiem i zamilkł na długą chwilę. – Tak się zastanawiam... – powiedział w końcu. – Czy chcieli tylko odciągnąć go od reform, czy też chcieli, by cierpiał, bo on będzie ostatni? – Jak chcieli pierwszego, to byli głupi, naturalnie zakładając, że to był kontrakt, a nie wypadek – prychnął pogardliwie Thoreau. – Królową dostali, a on stał się tytanem pracy i jeszcze energiczniej zabrał się za umacnianie pozycji władcy. – Oni wcale nie byli głupi, Henry. Tylko słabo go znali: źle ocenili, jak go to zaboli, a zabolało znacznie mocniej, niż zakładali. – Krogman wzruszył ramionami, a widząc minę rozmówcy, dodał: – Pomyśl o tym. Osiągnęli cel, bo stał się innym człowiekiem, tyle że zamiast porzucić rządy i politykę, próbując posklejać życie rodzinne, porzucił to życie i skupił się wyłącznie na rządzeniu. Biorąc pod uwagę, jak bardzo oboje z żoną kochali córkę, też sądziłbym, że to ją wybierze. – I też byś się pomylił – podsumował z satysfakcją Thoreau. Krogman odpowiedział mu uśmiechem, wiedząc, że nie popełnia wielu błędów, toteż partnerowi rzadko trafia się podobna okazja. Nie żeby Thoreau życzył sobie, by tych błędów było więcej, bo to byłoby groźne dla nich obu. Dlatego jego przejawy mściwej radości zamiast irytować, bawiły go. – I też bym się pomylił – przyznał. – Ale wątpię, by zdołał nadal tak postępować, jeśli teraz

straci córkę, tym bardziej że to ona jest oficjalną następczynią tronu. Jeśli ona zginie, to wszystko, przed czym uciekł po śmierci żony, dopadnie go i złapie za gardło. Jestem tego pewien, Henry, jak tego, że tu siedzę. Natomiast ciekawi mnie, czy na tym poprzestaną czy też pójdą za ciosem i spróbują go zabić, korzystając z zamieszania i reorganizacji ochrony. – Jeśli to drugie, to niech szukają innego wykonawcy – oznajmił stanowczo Thoreau. – Tego kontraktu nie weźmiemy, słyszysz?! Robiliśmy już ryzykowne rzeczy, ale nie zgodzę się na samobójstwo! A kontrakt na pieprzonego Króla tego systemu to samobójstwo. – Nikt nam takiego kontraktu nie zaproponował – uspokoił go Krogman. – I raczej nie zaproponuje, z paru względów, jak choćby czas realizacji... zbyt krótki, byśmy mogli się go podjąć. Natomiast taki scenariusz miałby sens, jeśli chodzi im o zmanipulowanie sukcesji. Wszyscy uważają, że jacht uległ wypadkowi. A przynajmniej wszyscy poza ochroną, ale i ta nie ma dowodów. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dziewczę padnie ofiarą samotnego szaleńca. Króla naturalnie zaczną chronić tym pilniej, ale usunięcie żony spowodowało, że pozostało tylko jedno dziecko, jeden następca tronu. A więc jeśli zlikwidują najpierw ją, potem jego, będzie to koniec głównej linii rodu Wintonów. Thoreau poruszył się niespokojnie i szybko rozejrzał. Co prawda sąsiednie stoliki świeciły pustkami, a w ogródku w ogóle było niewielu gości z uwagi na wczesną porę, ale pluskwy podsłuchowe i mikrofony kierunkowe wymyślono już dawno temu. Fakt – ani on, ani Krogman nie mieli żadnej przeszłości kryminalnej, która mogłaby zwrócić uwagę policji Królestwa, ale na ostrożności w ich fachu jeszcze nikt nie stracił. To jest osoby, w które się wcielili, realizując ten kontrakt, nie miały żadnej przeszłości kryminalnej. Regularnie sprawdzał i jego, i siebie i nigdy nie wykrył żadnej pluskwy, ale to nie znaczyło, że jej nie było. Jeśli gra faktycznie toczyła się o taką stawkę, jak spekulował Krogman, szanse na użycie przeciwko nim lepszej techniki niż ta, którą on sam dysponował, rosły. W tym fachu ludzie stawali się niebezpieczni, gdy wiedzieli za dużo... lub gdy zleceniodawcy sądzili, że wiedzą zbyt wiele. Poza tym słyszał już u partnera ten ton – oznaczał, że zastanawia się nad nowymi okazjami, co z zasady było miłe, ale w tym wypadku, jak powiedział, samobójcze. – Może i masz rację, ale to nie nasz problem – podsumował. – Naszym jest dokończenie roboty, a do tego brakuje nam jej prawdziwego rozkładu jazdy. – Sami tego nie załatwimy, o czym uprzedziliśmy na początku. – Krogman wzruszył ramionami. – Mamy go dostać, więc jeśli nie dostarczą go wystarczająco wcześnie, byśmy zdołali przetransportować chłoptasia na miejsce, poczekamy na następną wizytę. A jak się to zleceniodawcy nie spodoba, niech sobie znajdzie innych wykonawców. – To by mi się bardzo, ale to bardzo nie spodobało – burknął Thoreau. – A jeśli jest kontrakt na nas? Żeby nas załatwić zaraz po tym, jak zrealizujemy swój? Wtedy nikt nie dojdzie do zleceniodawcy. W ogóle do niczego zbliżonego z prawdą nie dojdzie.

– To jest myśl – mruknął Krogman, spoglądając na towarzysza z szacunkiem. Sam rozważał już taką ewentualność, ale nie podejrzewał, że on także na nią wpadnie. To po prostu był nieodłączny element ich profesji i dlatego inteligentny zleceniodawca był świadom, że profesjonaliści zawsze się zabezpieczają przed próbą likwidacji po wykonaniu zlecenia. Naturalnie czasami zdarzał się ktoś, kto sądził, że jest sprytniejszy czy inteligentniejszy, i uznawał, że znajdzie sposób, by pozbyć się wykonawców i równocześnie zneutralizować ich zabezpieczenia... Na myśl o tym uśmiechnął się z rozmarzeniem. * – Masz! I wynoś się z mojego życia! – syknęła kobieta w oficerskim mundurze. I bardziej rzuciła niż wręczyła pudełko z chipem nienagannie ubranemu i uczesanemu mężczyźnie. Stali wśród rozłożystych ziemskich rododendronów w Wielkim Ogrodzie pałacu Mount Royal, które skutecznie zasłaniały ich przed wzrokiem postronnych. Wieczorny wiatr poruszał liśćmi, a panujący półmrok skutecznie maskował rysy twarzy. Jedynie insygnia komandora Royal Manticoran Navy były wyraźnie widoczne na uniformie kobiety, gdyż odbijał się w nich blask Manticore A wiszącej nad zachodnią częścią horyzontu. – Ależ Anno. – Mężczyzna z niewymuszoną gracją złapał pudełko. – Ładnie to tak traktować kogoś, kto tak szczodrze ci płaci za drobne usługi? – Płaci?! – Pani komandor zacisnęła pięści. – Nigdy nie wzięłam od ciebie złamanego centa! – Cóż, jeśli o to chodzi, to prawda. Ale płacić można nie tylko pieniędzmi, nieprawdaż, Anno? Na przykład milczeniem. Milczenie, przyznasz, może być bardzo cenną walutą, zwłaszcza jeśli dzięki niemu ktoś taki jak ty, dajmy na to, nadal pozostaje w czynnej służbie, zamiast gnić w więzieniu. Albo po prostu gnić, bo i tym mogłoby się skończyć, gdyby panowie sędziowie chcieli naprawdę wymierzyć sprawiedliwość. Łapówki i przekręty przy harmonogramach budowy to jedno, a użycie gorszych materiałów, w wyniku czego zginęło sześćdziesięciu, o ile się nie mylę, członków załogi, to coś zupełnie innego. I to członków załogi królewskiego okrętu. Pokiwał przy tych słowach głową ni to z politowaniem, ni to ze współczuciem, co zwiększyło wściekłość rozmówczyni. W niczym natomiast nie zmieniało faktu, że miał rację – wystarczyłoby, by powiedział właściwej osobie, ile i od kogo wzięła, a jej kariera, wolność, a być może również i życie dobiegłyby końca. Jedyną jej pociechę stanowiła świadomość, że każdy kij ma dwa końce, czego ten nadęty cwaniak nie wziął pod uwagę. Mógł ją zniszczyć, ale ona mogła zrobić to samo z nim, gdyby

zdecydowała się zeznawać jako świadek koronny. Mogła oskarżyć tego zasranego księcia i udowodnić mu zdradę stanu. Za coś takiego mogłaby wytargować uniewinnienie. Dlatego odetchnęła głęboko i nieco spokojniej oznajmiła: – Masz to, czego chciałeś. Mam nadzieję, że na nic ci się to nie przyda. Nie byłam w stanie złamać szyfru. – Jeśli to właściwy plik – zaznaczył z twardym błyskiem w oczach, a jej nagle zrobiło się zimno. – To jest plik, który chciałeś. A bez rozszyfrowania nikt nie wie, co jest zawartością Błękitnego Pliku. Mężczyzna pokiwał głową, przyznając rację jej rozumowaniu. Błękitny Plik zawsze był najściślej strzeżoną z wojskowych tajemnic, a chroniący go kod należał do najlepszych w całym Królestwie. W ramach dodatkowego zabezpieczenia jego oznaczenie było generowane losowo, by nawet nazwa nie sugerowała zawartości. Komandor wiedziała jedynie, że ma z bazy danych King’s Own Regiment skopiować plik A110867Q23. I prawdę mówiąc, tylko tyle chciała wiedzieć. – W takim razie będę zmuszony znaleźć sobie klucz – uśmiechnął się mężczyzna. – Nie wiesz przypadkiem, gdzie mógłbym szukać? – Nie wiem. – Szkoda. No cóż, i tak dziękuję ci bardzo za pomoc. Jeśli jeszcze kiedyś potrzebowałbym jakiejś drobnej uprzejmości, odezwę się. I przegonił ją gestem ręki, od którego ponownie wzrosło jej ciśnienie. Posłusznie jednak odwróciła się i odeszła, rozkoszując się świadomością, że teraz wreszcie będzie w stanie zacząć wyrównywać rachunki. Uśmiechnęła się do siebie posępnie – to, co robiła, było ryzykowne i gdyby ktoś to odkrył, nim sama zacznie mówić, oznaczałoby śmierć w niesławie. Ale przez te lata zebrała dość materiałów w związku z żądaniami „patrona” i teraz potrzebowała jeszcze tylko paru tygodni, by dowiedzieć się, do czego był mu potrzebny Błękitny Plik. A wtedy będzie miała dość dowodów, by dogadać się z wymiarem sprawiedliwości. Tym bardziej że była skłonna zgodzić się na kilkuletni wyrok więzienia, byle tylko mości książę zadyndał. Komandor Anna Marąuette, adiutant drugiego Lorda Admiralicji Royal Manticoran Navy, odsalutowała wartownikowi przy Lwiej Bramie pałacu i szła dalej energicznym krokiem. Była tak zatopiona w myślach, że w ogóle nie zwróciła uwagi na ciemnowłosą kobietę, która od wyjścia z pałacu szła za nią. Nie powinna była zwrócić uwagi, gdyż kobieta owa od lat doskonaliła się w sztuce pozostawania niezauważoną i wtapiania się w tłum. Ruch o tej porze trudno było nazwać tłumem, ale i tak poruszała się wśród przechodniów, jakby miała czapkę niewidkę, pozostawiając za sobą bardziej wspomnienie ruchu niż rysopis w pamięci mijanych

osób. Komandor Marąuette jak zwykle skręciła do parku Emingera, by skrócić sobie drogę, i zaczęła dochodzić do wniosku, że na dobrą sprawę nie musi wcale czekać. To w końcu był Błękitny Plik; to powinno wystarczyć samo z siebie, do tego, po co były mu potrzebne tak tajne informacje, niech już sobie dochodzą oficerowie śledczy... Kobieta dotknęła przycisku znajdującego się w lewej kieszeni kurtki, uaktywniając wszyte w kołnierz sensory podczerwone i wyświetlacz, jakim była soczewka kontaktowa w prawym oku. Obraz, jaki ujrzała, wywołał głęboką satysfakcję – najbliższe źródło ciepła o wielkości człowieka znajdowało się piętnaście metrów przed celem, a za nią na odcinku osiemdziesięciu metrów nie było nikogo. Uśmiechnęła się zimno: miała aż za dużo czasu, a fakt, iż cel wracał z pałacu do Admiralicji zawsze tą samą drogą, ułatwił jej zaplanowanie wszystkiego. Prawą dłonią wykonała przedziwny, skomplikowany gest, jakiego nie dałoby się zrobić przypadkiem: poczuła w dłoni cieniutki, cieńszy od słomki walec, który wysunął się z rękawa. Zrobiła trzy długie, szybkie kroki, doganiając cel, i otarła się o niego energicznie lewym ramieniem. Marąuette obróciła głowę zaskoczona nagłym kontaktem... – Och, przepraszam bardzo – powiedziała kobieta i uniosła prawą dłoń. Marąuette dostrzegła walec dopiero, gdy miała go pod nosem, ale i wówczas nie zaniepokoiło jej to. Zrobił to dopiero syk sprężonego powietrza wpuszczający prosto w dziurki od nosa ładunek nanotechów opracowanych specjalnie pod parametry jej organizmu. Ale wtedy było już za późno, bo nim zdołała wydobyć z siebie głos, niewidzialni zabójcy przystąpili do działania. Jego skutek każda poza najdokładniejszą autopsja musiała uznać za gwałtowny wylew krwi do mózgu zakończony prawie natychmiastową śmiercią. Kobieta nie zawahała się ani nie zwolniła kroku. Takie zachowanie mogłoby wzbudzić podejrzenia. A ona właśnie wypełniła kontrakt, i to w sposób doskonały – nanotechy po zakończeniu operacji rozpuszczą się, upodabniając do naturalnych protein krwi i nikt ich nie wykryje. Miały nawet odpowiednie sygnatury genetyczne, jako że laboratorium, które je skonstruowało, opracowało broń skuteczną tylko wobec jednej osoby, a do dyspozycji miało pełne dane ofiary skopiowane z jej teczki medycznej w dziale personelu floty. Nie rzucająca się w oczy kobieta spokojnie wyszła z parku i nawet się nie uśmiechała, by nie zapaść nikomu w pamięć. * – Jesteś pewien, że znaleźliście wszystko? – spytał elegancki mężczyzna. – Jestem, milordzie – zapewnił go mężczyzna w mundurze straży pałacowej.

– Wydruk był tam, gdzie się spodziewaliśmy, dwie kopie też tam, gdzie podejrzewaliśmy, a oba komputery w pracy i w domu zostały starannie wyczyszczone. Jeśli byłaby jeszcze gdzieś jakaś kopia, to skoro my nie zdołaliśmy jej znaleźć, nikt nie zdoła. Jego rozmówca zmarszczył lekko brwi – nie znosił trybu warunkowego. Ale przyznawał, że ten, z którym rozmawia, jak dotąd wywiązywał się z najtrudniejszych zadań, a że lubił takie słowne zabezpieczenia... cóż, i tak było to lepsze, niż gdyby dawał obietnice bez pokrycia. Człowiek w mundurze straży przyglądał mu się spokojnie, jakby wiedział, co zleceniodawca myśli. Ten po chwili uśmiechnął się. – Doskonale. Nie zapomnę tego – obiecał. Po czym kiwnął głową i odszedł.

ROZDZIAŁ V Widzisz? Tam na prawo? Szukający Marzeń przystanął i spojrzał w kierunku wskazanym przez Szukającego Liści, który zgłosił się na ochotnika, by doprowadzić go do miejsca, gdzie zbierali się ludzie pilnujący Ludu. Była to uprzejmość ze strony myśliwego Klanu Jasnej Wody; choć nie podzielał on pragnienia połączenia się więzią z człowiekiem, rozumiał je. A poza tym wiedział o ludziach więcej niż większość i na dodatek dużo rozmawiał z połączonymi więzią z ludźmi. Ponieważ jednak nie czuł głodu blasku ludzkiego umysłu, który kierował takimi jak Szukający Marzeń, nie próbował połączyć się z żadnym człowiekiem, co było wysoce rozumnym postanowieniem. Widzisz? – spytał Szukający Liści, zatrzymując się w rozwidleniu gałęzi. Szukający Marzeń wytężył wzrok i zastrzygł uszami podniecony. Byli zbyt daleko, by dostrzec szczegóły, ale proste, ostre krawędzie płaszczyzny o barwie ciemniejszej zieleni niż otaczające je liście widać było wyraźnie na tle nieba. Coś znajomego było w tym obrazie. Szukający Marzeń wytężył pamięć, choć był świadom, że nigdy wcześniej nie widział tego na własne oczy. To dach siedziby klanu Postrachu Zabójczego Kła – wyjaśnił Szukający Liści prawie ze czcią. Naprawdę? – spytał Szukający Marzeń. Naprawdę. Często tu przychodzę. Czasami całe dnie ich obserwuję, ale tyle rzeczy pozostaje dla mnie wciąż zupełnie niezrozumiałych albo prawie niezrozumiałych, że czuję się jak kociak. Nawet połączeni więzią wielu rzeczy nie są w stanie zrozumieć. Ludzie mają tak wiele dziwnych idei, że nawet ci, którzy nauczyli się znaczenia wydawanych przez nich dźwięków, nie są w stanie wszystkiego nam wytłumaczyć. Próbuję i z każdym obrotem dowiaduję się więcej, ale tak sobie myślę, że nigdy nie pojmiemy ich w pełni. Możesz się ze mną nie zgadzać i chciałbym, byś miał rację. Byś udowodnił, że się mylę. Postaram się – obiecał prawie skromnie Szukający Marzeń. Szukający Liści roześmiał się. No nie, dwóch starych panikarzy bojących się o przyszłość! Dość! Ścigamy się do rzeki, a przyszłość niech się sama o siebie martwi. W końcu zawsze to dotąd robiła! I pomknął wzdłuż gałęzi. * – Nadal mi się to nie podoba – wymamrotał pod nosem Henry Thoreau, ale tak cicho, że nie usłyszałby go nawet Krogman, gdyby siedział obok.

Krogman naturalnie nie siedział obok. W ogóle nigdzie go nie było, bo nie mogło być. Byłoby to karygodną głupotą, podobnie jak rozmyślanie, co mu się podoba, a co nie. Na takie dywagacje było po prostu zdecydowanie za późno. Oczywiście nikt, kto spojrzałby na Thoreau, nie dostrzegłby w jego zachowaniu śladu napięcia czy nerwowości. Ot, jeden z wielu przechodniów siedzących na parkowej ławce i przeglądających przy lunchu gazetę. Wspomnienie tego lunchu wraz ze szklanką lemoniady stały na stoliku przed nim. Obracając kartkę, Thoreau zerknął dyskretnie na chronometr. I zaklął w duchu. Ocieniony park dochodzący z jednej strony do siedziby głównej Straży Leśnej Sphinksa był miłym miejscem na zjedzenie lunchu, ale tego dnia było w nim zdecydowanie zbyt tłoczno. A to dlatego, że cztery godziny temu oficjalnie podano, że księżniczka Adrienne odwiedzi siedzibę i uroczyście dokona otwarcia nowego skrzydła. Dlatego wielu mieszkańców Twin Forks przedłużyło sobie przerwę na lunch, a od godziny dołączali do nich przyjezdni z okolicy. Służby miejskie skończyły już ustawiać system nagłaśniający i trybuny, z których obywatele będą mogli lepiej zobaczyć przyszłą monarchinię, ale póki co świeciły one pustkami, bo w oficjalnym rozkładzie wizyty pojawiły się niespodziewane opóźnienia. I to właśnie wprawiało w takie zdenerwowanie Henry’ego Thoreau. Zleceniodawca dostarczył im prawdziwy harmonogram wizyty księżniczki, dzięki czemu tak on, jak i chłoptaś, jak go obaj z Krogmanem nazwali, mogli zjawić się na miejscu na tyle wcześnie, by nie wzbudzać podejrzeń. W sumie nie wiedział, czy to osiągnięcie zleceniodawcy bardziej go cieszy czy martwi. Z jednej strony umożliwiało zrealizowanie kontraktu i zainkasowanie zapłaty. Z drugiej zaś mówiło aż za dużo o możliwościach zleceniodawcy. A to mogło całkiem źle wróżyć planom emerytalnym zarówno jego, jak i Krogmana... Zmusił się, by przestać o tym myśleć. Wspólnik był osobą ostrożną i przewidującą, a zabezpieczał się nie pierwszy raz w życiu. Standardowo informował drugą stronę, że jeśli coś niemiłego, choćby wypadek, przydarzy się czy to jemu, czy jego koledze, wszystkie większe stacje równocześnie otrzymają pełen komplet informacji o kontrakcie i zleceniodawcy, no i dowody. Sposób zawsze był ten sam i zawsze dotąd skutkował, rozmaite były jedynie sposoby realizowania go. Ale Krogman był osobą pomysłową, należało więc założyć, że i tym razem wymyślił skuteczny plan. Czy tak było w rzeczywistości, Thoreau wolałby nie sprawdzać, choć podejrzewał, że obaj mieliby dobrą zabawę, obserwując z zaświatów reperkusje takiej prasowej rewelacji. Sklął się w duchu i skupił na oczekującym go zadaniu. Pozornie wydawało się proste, zwłaszcza dla kogoś o jego umiejętnościach. Było jednakże równocześnie kluczowe, gdyż inaczej cały wysiłek włożony w planowanie i przygotowanie

zamachu poszedłby na marne. A tym razem najważniejsza ze wszystkiego była anonimowość. Nie dość, że dobrze wtapiał się w otoczenie, to mimo barwnej przeszłości znany był w innych miejscach i pod innymi nazwiskami. Jako Henry Thoreau miał w Gwiezdnym Królestwie Manticore czyściutką kartotekę. To w połączeniu z umiejętnościami Krogmana oraz czerwoną chusteczką w górnej kieszeni marynarki było wszystkim, czego potrzebował. By zabić następcę tronu Królestwa Manticore. * – Witamy w siedzibie głównej Straży Leśnej Sphinksa, księżniczko Adrienne – wysoki rudowłosy mężczyzna w zielono-brązowym uniformie Rangera skłonił się, gdy Adrienne wysiadła z pancernej limuzyny. Na berecie miał naszywkę, jaką nosiły wszystkie formacje zbrojne Królestwa, czyli gotową do ataku mantykorę, ale na prawym rękawie kurtki mundurowej drugą przedstawiającą treecata. A na kołnierzu pojedynczą złotą gwiazdę generała porucznika. Nazywał się William MacClintock i dowodził Rangersami. Był też prezesem zarządu Służby Leśnej Sphinksa. Adrienne podała mu rękę, uśmiechając się w sposób, jakiego uczono ją od dziecka, ale całą uwagę skupiła nie na nim, a na sześciołapym szarokremowym stworzeniu siedzącym na jego ramieniu i przyglądającym jej się ciekawie jasnozielonymi ślepiami. Uścisnęła dłoń MacClintocka i usłyszała jego cichy śmiech, ale nadal nie odrywała wzroku od treecata. Naturalnie widziała nagrania przedstawiające i same treecaty, i treecaty z adoptowanymi ludźmi, ale nie przygotowały jej one na spotkanie z rzeczywistością – na inteligencję bijącą ze ślepiów i zdającą się trafiać prosto do jej umysłu. Treecat od czubka nosa do końca puszystego ogona mierzył z półtora metra i choć wyglądał na grubszego niż w ruchu dzięki długim włosom, bez trudu odgadywała, dlaczego ludzie opisywali je jako kuzynów ziemskich łasic czy kotów. Jej co prawda bardziej przypominał skrzyżowanie lemura z kotem, ale najbardziej podobny był bezsprzecznie do kota. Kota z sześcioma łapami naturalnie. Wrażenie to przybrało na sile, gdy w typowo koci sposób przekrzywił łeb, zastrzygł uszami i bleeknął uprzejmie. Z początku nie podobało jej się takie określenie wydawanego przez treecaty dźwięku, ale przyznawała, że najlepiej go oddaje. MacClintock roześmiał się głośniej. – Myślę, że Dunatis także z radością wita księżniczkę Adrienne – powiedział rozbawiony. Jego głos zmusił ją do oderwania wzroku od treecata. – Dunatis? – spytała. – Celtycki bóg gór. – MacClintock wzruszył lekko ramionami. – Ponieważ jego klan

zamieszkuje rejon Copperwalls, to imię wydawało mi się właściwe. Gdybym go wówczas lepiej znał, zdecydowałbym się na boga o prymitywniejszym poczuciu humoru. Albo skłonności do organizowania niewielkich katastrof. – Rozumiem. – Adrienne także się uśmiechnęła. – Czytałam sporo o treecatach i odniosłam wrażenie, że większość ma spore poczucie humoru. Sądzę, że to jedna z cech, które tak mnie u nich zafascynowały. Chodzi mi o to, że przeważnie zgadzamy się co do tego, co jest zabawne. MacClintock spojrzał na nią dziwnie, po czym przeniósł wzrok na Tudeva, ale ten zaprezentował jedynie uprzejmy i absolutnie nic nie wyrażający uśmiech. Poinformował generała, że księżniczka nie podziela niechęci Króla do treecatów, ale nie uprzedził, że się nimi interesuje. – Prawdę mówiąc, staramy się nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków dotyczących całej populacji na podstawie zachowań naszych przyjaciół, bo nadal nie wiemy, na ile typowymi przedstawicielami swej rasy są w rzeczywistości – odezwał się MacClintock. – Naturalnie kuszące jest założenie, że jak najbardziej typowymi, ale jak dotąd tak niewielu adoptowało ludzi, że raczej przeczy to tej teorii. – Bo gdyby były przeciętnymi reprezentantami swej rasy, adopcji powinno być znacznie więcej – dodała Adrienne. – Wiem. Logika Jasona Harringtona uderzyła mnie nie tylko w tej kwestii, gdy czytałam jego monografię. – Czytała pani monografię Jasona?! – Zaskoczenie wzięło górę nad dobrym wychowaniem i MacClintock zaczerwienił się. – Przepraszam, księżniczko Adrienne, ale zaskoczyło mnie, że zwróciła pani na nią uwagę. Nie miała dużego nakładu i nie jest zbyt popularna. – Wiem i zastanowiło mnie dlaczego. – Cóż... przykro mówić, ale podejrzewam, że jest marnym pisarzem – MacClintock uśmiechnął się złośliwie – w przeciwieństwie do swej prababki. – Z tego co słyszałam, bardzo niewiele osób potrafiło dorównać damie Stephanie Harrington w czymkolwiek. – Sądzę, że to bardzo trafna ocena. Była wyjątkowo zdecydowaną osóbką. Zna pani jej osiągnięcia, księżniczko? – Nie tak, jak bym chciała; jak sądzę, naprawdę dużo wysiłku włożyła w unikanie rozgłosu. – Zgadza się. Naprawdę żałuję, że nikt nie napisał jej porządnej biografii. Bo Trailblazer of Dreams Simmonsa to popularne grafo... to jest, chciałem powiedzieć, bardzo słabo oparta na faktach i zdecydowanie zbyt mocno ocierająca się o fikcję pozycja. Ale nawet mimo to i mimo naszych wysiłków ludzie zaczynają zapominać, jak monumentalną rolę odegrała w historii całego Gwiezdnego Królestwa. Niestety, unikała sławy i rozgłosu naprawdę skutecznie, a jej potomkowie z podobnym uporem odmawiają udostępnienia jej prywatnych zapisków. Dopóki nie zmienią stanowiska, jest mało prawdopodobne, by ktokolwiek zdołał napisać dobrą

merytorycznie biografię damy Stephanie Harrington. – W rzeczy samej szkoda – zgodziła się Adrienne i uśmiechnęła się, słysząc znaczące chrząknięcie Tudeva. Spojrzała na jego pozbawioną wyrazu twarz i omal nie zachichotała. – Obawiam się, że pułkownik Tudev jak zwykle uprzejmie przypomina, że mamy pewien określony harmonogram zajęć, generale – powiedziała radośnie. – Co prawda wygłaszanie przemów nigdy nie sprawiało mi przyjemności, a to będzie dziś trzecia, ale przyznaję, że bardzo chciałabym zwiedzić nowe skrzydło waszej siedziby. Będzie pan uprzejmy pełnić rolę przewodnika? – Będę zaszczycony – zapewnił ją MacClintock z ponownym ukłonem. Znacznie głębszym niż pierwszy.

ROZDZIAŁ VI A więc to jest to wielkie miejsce zebrań – westchnął Szukający Marzeń. Szukający Liści jedynie zastrzygł uszami na znak zgody. Obaj siedzieli na spadzistym dachu nowiutkiego skrzydła administracyjnego siedziby głównej Straży Leśnej. Wraz z nimi siedział tam dobry tuzin myśliwych i zwiadowców z różnych klanów. Część z nich Szukający Liści znał, a wszyscy życzliwie powitali Szukającego Marzeń, którego blask umysłu wyjaśnił im, po co przybył. Praktycznie wszyscy byli połączeni więzią z ludźmi i czuł ich głęboką satysfakcję z tego tytułu. Właśnie – potwierdził Szukający Liści i spytał jednego z obecnych: Witaj, Parsifal. Dlaczego ludzie są tak podnieceni? Szukający Marzeń przyjrzał się uważniej zapytanemu, gdyż imię „Parsifal” brzmiało dziwnie, i dopiero po chwili zorientował się, że pochodzi ono z mowy ludzi. Tej głośnej mowy dźwięków. Wiedział, że ludzie nadają im imiona, nie mogąc poznać prawdziwych, a ponieważ nikt z Ludu nie potrafił wydawać tak dziwnych dźwięków jak oni, było to nieuniknione – ludzie w żaden sposób nie mogli dowiedzieć się, jak ich przyjaciele się nazywają. Natomiast przyjęcie drugiego imienia było istotne także z innego powodu: oznaczało zaakceptowanie istnienia więzi, którą jedynie śmierć mogła przerwać. A są, i to przyznasz, że mocno – zgodził się z pobłażliwym rozbawieniem zapytany. Mój człowiek taki jest od rana. Jest myśliwym uważającym na złych ludzi i pilnującym, żeby nie łamali ludzkiego prawa. A kiedy je złamią, poluje na nich. I jest w tym dobra. Myślę, że dlatego wezwali ją dziś tak wcześnie. Powiedział to z dumą, a wyjaśnienie przeznaczone było bardziej dla Szukającego Marzeń niż dla Szukającego Liści. To tam na dole jest zły człowiek? – zdziwił się Szukający Marzeń. Parsifal roześmiał się. Może być, ale to nie powód ich podniecenia – wyjaśnił. Widzisz tę wielką czarną maszynę latającą, przy której stoją uzbrojeni ludzie? Przyleciała nim ta, którą zwą księżniczką, i mój człowiek został wezwany, by pomóc jej strzec. Księżniczka? – powtórzył ostrożnie Szukający Marzeń, jako że było to dlań zupełnie nowe słowo. Do faktu, że latające jaja ludzie nazywają rozmaicie, w tym latającymi maszynami, już się przyzwyczaił, choć nadał nie rozumiał, dlaczego tę samą rzecz nazywają na różne sposoby. To tytuł wynikający z szacunku, jak nasza śpiewająca wspomnienia – wyjaśnił Parsifal. Próbujemy to dokładniej zrozumieć, bo jest w tym coś dziwnego. Nasi ludzie na przykład traktują ją z wielkim szacunkiem tak jak my starszyznę klanu, a ona jest ledwie wyrośniętym młodym.

A Sylwester znalazł się na tyle blisko, że poczuł blask jej umysłu. Jest pełen autorytetu jak na kogoś tak młodego. To zresztą bardzo silny blask, ale jest w nim wiele bólu... * – A to jest nowa sala konferencyjna – oznajmił generał porucznik MacClintock, otwierając podwójne drzwi i zapraszając gestem Adrienne, by ruszyła przodem. Kiwnęła mu głową i weszła, a w ślad za nią reszta świty. Nielicznej, ponieważ wewnątrz budynku pilnowanego przez Rangersów i wcześniej przez nich dokładnie sprawdzonego nie był potrzebny pełen kontyngent ochrony, toteż Tudev zostawił większość ludzi na zewnątrz, by obserwowali okolicę. Odstąpił też od zasady wchodzenia jako pierwszy do każdego pomieszczenia, choć przyszło mu to z dużym trudem. Zrobił to, gdyż chciał okazać uprzejmość Rangersom. Świta w odchudzonym składzie obejmowała jego i czterech ubranych po cywilnemu podoficerów pułku King’s Own, Nassouah Haroun wraz z dwoma pomagierami, generała porucznika MacClintocka i trzech innych starszych oficerów Służby Leśnej plus dwoje dziennikarzy. No i naturalnie dwa treecaty: Dunatisa generała MacClintocka i Musashiego pułkownik Marcy Alcerro. Wejść do wszystkich przewidzianych pomieszczeń pilnowali uzbrojeni, choć w galowych mundurach Rangersi. – Jesteśmy całkiem dumni z jej wystroju – dodał MacClintock, wchodząc do obszernej, wyłożonej grubą wykładziną sali. – Ponieważ mogliśmy, postaraliśmy się o to, by w nowym skrzydle nie brakowało miejsca. – Widzę – przyznała Adrienne, rozglądając się z uznaniem, jako że pomieszczenie było gustownie wykończone. Jej uwagę zwrócił naturalnej wielkości portret wiszący na ścianie naprzeciwko drzwi wejściowych i podeszła ku niemu, nie w pełni nawet zdając sobie sprawę, jak energicznie to robi. Obraz był ze wszech miar godzien uwagi – wykonany w stylu neoolejnym, z indywidualnie dobranymi fotoreaktywnymi komponentami położonymi po mistrzowsku. Pokazywały dokładnie to, co artysta sobie zaplanował, a moment uchwycił lakierem stabilizującym wręcz idealnie. Dało to trójwymiarowość obrazu jak w hologramie, ale połączoną z solidnością i wrażeniem rzeczywistości, jakiej nie mógł dorównać najlepszy nawet hologram. Złudzenie byłoby idealne, gdyby obraz poddano obróbce komputerowej, ponieważ tego nie zrobiono, nie był aż tak doskonały, ale takie też było założenie twórcy. Miał to być bardzo realistyczny obraz, a nie utrwalony moment rzeczywistości, i temu właśnie służyły drobniutkie niedociągnięcia. Mogły bowiem powstać jedynie w wyniku działania ludzkiego oka i ludzkiej dłoni. Mistrzowskiego oka i mistrzowskiej dłoni.

– To dzieło Akimoto, prawda? – spytała cicho Adrienne. MacClintock kolejny raz spojrzał na nią z ledwie skrywanym zaskoczeniem. Księżniczka rzeczywiście miała zaskakująco szerokie zainteresowania i choć powinien się już do tego przyzwyczaić, ich rozrzut był po prostu zbyt duży. – Tak, to dzieło Akimoto – potwierdził. – I równocześnie prezent od niej. Tym razem to ona spojrzała na niego zaskoczona. Obrazy Tsukie Akimoto należały do prawdziwych rzadkości, a ich ceny były wręcz astronomiczne. Ten kosztowałby zapewne tyle samo co całe nowe skrzydło, które zwiedzali. – Prezent? – powtórzyła. – Tak. Sama wybrała temat i podarowała nam obraz, pod warunkiem że zawiśnie w sali konferencyjnej, w której będą się odbywać zebrania zarządu. – Ale... dlaczego? – spytała Adrienne, odruchowo wracając spojrzeniem do obrazu. Przedstawiał kobietę o siwych już włosach, ale nadal w pełni sprawną i promieniującą wręcz energią. Miała jasne, inteligentne oczy i widać było, że lubi się uśmiechać, ale roztaczała także aurę zdecydowania i niekwestionowanego autorytetu. Była niższa od przeciętnej i ubrana w mundur Służby Leśnej z dystynkcjami brygadiera na kołnierzu. Na piersi kurtki mundurowej miała też złoto-błękitno-białą baretkę Order of Merit, a na ramieniu siedzącego w dumnej pozie szarokremowego treecata. W przeciwieństwie do niej był większy od średniej, nie miał końca prawego ucha, a prawą chwytną łapę miał amputowaną tuż pod ramieniem. Futro z prawej strony pyska poznaczone było krzyżującymi się liniami bieli wskazującymi na poważne blizny. Drugą chwytną łapę opierał na głowie kobiety, a w oczach obojga widać było doskonale uchwyconą miłość. – Dlatego że chciała, księżniczko – powiedział cicho MacClintock. – Wie pani, że Akimoto parę ładnych lat temu została adoptowana przez treecata? – Nie wiedziałam – Adrienne potrząsnęła głową. – Wiedziałam, że mieszka i pracuje na Sphinksie, ale adopcję musiała utrzymać w tajemnicy, bo coś bym o tym słyszała. – Może nie była specjalnie utrzymywana w tajemnicy... pani Akimoto po prostu lubi samotność i bardzo rzadko opuszcza posiadłość rodzinną. A od momentu adoptowania nie opuściła planety – MacClintock uśmiechnął się nieśmiało. – Niewielu z nas decyduje się zabierać treecaty poza planetę, chyba że z jakichś naprawdę ważnych powodów, choć podejrzewam, że one nie miałyby nic przeciwko temu. Chyba da się zauważyć, że jesteśmy nieco bardziej niż opiekuńczo do nich nastawieni? Adrienne skinęła głową bez słowa. – Cóż, prawdopodobnie aż takiej ochrony, przy jakiej się upieramy, nie potrzebują, choćby dlatego że są naprawdę wytrzymałe i dobrze przez naturę uzbrojone, toteż z większością czysto fizycznych zagrożeń poradziłyby sobie same. Dunatis?

Siedzący na jego ramieniu treecat posłusznie uniósł prawą chwytną łapę, rozczapierzył palce i wysunął cztery centymetrowej długości pazury ostre niczym skalpele. Potem bleeknął radośnie i schował je. – Problem polega na tym, że nie potrafią dać sobie rady w sytuacjach, w których zagrożenie nie jest fizyczne lub nie ma natychmiastowego charakteru – dodał poważniejszym tonem MacClintock. – Na Sphinksie przestrzegane są wszystkie prawa gwarantowane treecatom przez konstytucję. Poza Sphinksem jednakże sytuacja nie jest już tak jednoznaczna. – Chodzi o Kartę Praw Treecatów – powiedziała zwięźle Adrienne. Generał tylko kiwnął głową, świadom jej tonu, ale nie zmienił tematu. – Służba Leśna Sphinksa uważała i uważa, że Dziewiąta Poprawka jednoznacznie uznaje treecaty za istoty inteligentne i nadaje im status nieletnich na wszystkich planetach Królestwa Manticore – wyjaśnił uprzejmie. – Jestem pewien, że jest pani świadoma, księżniczko Adrienne, iż pewne grupy polityczne i kręgi biznesowe przyjęły i propagują stanowisko, iż z uwagi na niemożność zmierzenia w sposób naukowy i powtarzalny poziomu tejże inteligencji jest to jedynie fikcja prawna. Co więcej, głoszą też, że Dziewiąta Poprawka dotyczy ich statusu na planecie Sphinx i na żadnej innej. Jest to czysty nonsens, niestety przez ponad trzydzieści lat standardowych po ratyfikacji nikt nie pomyślał, by sprawdzić w praktyce treść przepisów tej poprawki. Po prostu nikomu takie przekręcanie prawdy nie przyszło do głowy. A potem mieliśmy rok sto siódmy i Korporacja Richtmana próbowała... – Wiem, czego próbowała – przerwała mu Adrienne zdecydowanie. A Dunatis, czując emocje towarzyszące jej słowom, poruszył się niespokojnie. Korporacja Richtmana była szyldem Manpower Unlimited stworzonym specjalnie do działania na obszarze Gwiezdnego Królestwa Manticore, tylko przez dłuższy czas nikt o tym nie wiedział, bo powiązania te zostały starannie ukryte. Powód był prosty – mimo upływu sześciuset pięćdziesięciu lat standardowych od zakończenia Ostatecznej Wojny ludzkość nie zapomniała, do czego doprowadziło nie kontrolowane użycie genetycznie i biologicznie zmodyfikowanych zwierząt i ludzi. Walki oficjalnie zakończyły się w dziewięćset czterdziestym trzecim roku Przed Diasporą, ale dopiero czterysta lat później Ziemia w pełni zaleczyła rany po niej. Takich rzeczy łatwo się nie zapomina i większość ludzkości wyciągnęła odpowiednie wnioski z tej lekcji. System Mesa będący prywatną własnością i siedzibą Manpower nie należał do tej większości. Władze planety odrzuciły Kodeks Beowulfa dokładnie precyzujący, w jakich okolicznościach i jak daleko posunięte ingerencje genetyczne w ludzki i zwierzęcy genotyp są dopuszczalne. Manpower bowiem produkowała niewolników genetycznych dostosowanych do konkretnych potrzeb – od niewolnic seksualnych po super żołnierzy. Wszystko według życzeń klientów, a tych nie brakowało. Może nie afiszowali się z tymi zakupami, ale na brak odbiorców Manpower nie narzekała nigdy. Natomiast władze korporacji doskonale zdawały sobie sprawę,

że firma jest niemile widziana w wielu miejscach lub wręcz obowiązuje tam zakaz jej działalności. Jednym z tych drugich było Gwiezdne Królestwo. I Manpower wcale by się tam nie pchała, gdyby nie to, że treecaty okazały się empatami. Co prawda odzywały się też głosy, że są również telepatami, ale to było znacznie bardziej problematyczne, jako że istnienia telepatii nigdy nie dało się naukowo udowodnić. Z empatią było inaczej, bo posiadali tę cechę także nieliczni ludzie, a ta zdolność treecatów została potwierdzona poza wszelką wątpliwość. I to właśnie spowodowało poważne zainteresowanie Manpower. Bowiem pomimo wielowiekowych prób nie udało się wyizolować genu czy ich kombinacji odpowiedzialnych za empatię u człowieka. U żadnych innych istot także. Prawdę mówiąc, nie dało się nawet wyizolować tej cechy jako czegoś niezależnego, stałego i dziedzicznego. Aż do czasu odkrycia istnienia treecatów. A to wystarczyło, by agenci Manpower stanęli na głowie, próbując uzyskać egzemplarze badawcze. Dodatkową atrakcją była możliwa telepatia, ale już perspektywa wyizolowania czynnika odpowiedzialnego za empatię i wmontowania go ludziom stanowiła niewyobrażalną pokusę. To byłoby warte fortunę. By móc to osiągnąć, Manpower musiałaby jednak dysponować sporą liczbą obiektów doświadczalnych, bo zużycie ich w trakcie badań było trudne do przewidzenia, ale z pewnością byłoby duże. Zaczęto od całkowicie tajnych i nielegalnych prób, które najwyraźniej spełzły na niczym, gdyż potem sięgnęli po kosztowniejsze i wymagające większego zachodu środki legalne. Nie było w tym nic dziwnego – empata sam z siebie jest trudnym do złowienia żywcem obiektem, a na dodatek Rangersi wydali kłusownikom bezpardonową wojnę, ledwie dowiedzieli się o takich próbach. Przy zasadzie „najpierw strzelać, potem pytać”, która na słabo zaludnionym Sphinksie była wykonalna, ochotników dość szybko zabrakło. Dlatego Manpower została zmuszona do zainwestowania ponad ośmiuset milionów królewskich dolarów (skromnie licząc) w utworzenie Korporacji Richtmana i kampanie propagandowe na rzecz zalegalizowania „humanitarnego odłowu treecatów do celów badań naukowych i eksportu do międzyplanetarnych ogrodów zoologicznych”. Ile gotówki przekazano nieoficjalnie rozmaitym politykom i lobbystom, nikt poza szefami Manpower nie wiedział, ale były to znaczne kwoty i choć nie przyniosły spodziewanego skutku, Dziewiąta Poprawka nie wyszła z całej sprawy bez szwanku. Wynajęci przez korporację prawnicy udowodnili, iż słusznie nazywa się ich „najmimordami”, twierdząc, że jest ona oparta na założeniu, iż treecaty są inteligentne, i żądając dowodów tej inteligencji. Skoro treecaty potrafią wyczuć emocje osób testujących, wcale nie muszą być inteligentne, by osiągnąć odpowiednie wyniki w testach – tak brzmiał ich koronny argument. Obrońcy treecatów użyli najlepszych istniejących technik badania poziomu inteligencji.

Przeciwnicy także – jedyne, co wykazały, to brak jednoznacznych wyników, a raczej nader sprzeczne ze sobą wyniki. Z jednych wynikało, że treecaty dorównują inteligencją ludziom, z innych, że są głupsze od ziemskich psów z okresu przed próbami genetycznymi. Dziwnie zgodne były tylko w jednym – treecaty lepiej rozwiązywały problemy, gdy nie było przy tym ludzi, co zadawało kłam argumentowi, iż empata może udać inteligentnego, nie będąc nim. Wyglądało też na to, że treecaty w niektórych wypadkach odmawiały współpracy lub specjalnie źle odpowiadały, co było nielogiczne. W każdym razie wyniki testów okazały się niejednoznaczne i w tej sytuacji przeciwnicy natychmiast odmówili im jakiejkolwiek wartości. Najmimordy Korporacji Richtmana powoływały się też na niewielkie gabaryty treecatów, twierdząc, że żaden inny gatunek mający tak małą masę ciała nie wykazuje inteligencji: na dodatek nikt nie mógł zaprzeczyć, że stosunek masy ich mózgu do masy ciała prezentuje się znacznie mniej korzystnie niż u ludzi, bo to wykazały zwykłe prześwietlenia. Miały też co prawda w każdym z bioder duże centra nerwowe, które mogły wspomagać pracę głównego mózgu, ale czy tak było, także nigdy nie udowodniono. Im bardziej dyskusja nabierała rumieńców, tym więcej zjawiało się ksenozoologów z różnych zakątków wszechświata. Było to zrozumiałe, gdyż treecaty stanowiły dopiero dwunastą rasę inteligentną odkrytą przez człowieka. Zakładając oczywiście, że jednak są inteligentne. Ksenozoolodzy mieli jednakże pecha, bo treecaty wyraźnie pokazały, że nie chcą być badane, i w dziwny sposób znikały z okolicy, w której jakikolwiek zespół naukowy rozbił obóz. Te, które adoptowały ludzi, były bardziej dostępne, ale też i lepiej chronione. Poza tym przeciwnicy argumentowali, że nie są one wiarygodnym materiałem badawczym, bo mogą stanowić zmutowany element populacji, a poza tym nie byłoby wiadomo, czy bada się inteligencję treecata, czy skuteczność jego więzi z adoptowanym. Sporą część naukowców irytowało takie zachowanie „obiektów badawczych” i stopniowo zaczął zyskiwać wśród nich na popularności pogląd, że Rangersi powinni wyłapać potrzebną do badań liczbę osobników, czy to używając sieci, czy gazu usypiającego, skoro nie ma innego sposobu. W większości były to zapewne szczere opinie sfrustrowanych naukowców, ale po części głosy przekupionych przez Manpower. Służba Leśna w odpowiedzi oznajmiła, że jedynymi, wobec których może zastosować środki usypiające czy wiązanie czymkolwiek, będą ci naukowcy, których złapie się na próbie takiego uzyskania „materiału badawczego”. W rezultacie dyskusja o tym, jak inteligentne w istocie są treecaty, rozgorzała z całą mocą i na planecie Gryphon przeprowadzono referendum w celu wezwania Korony do zmiany statusu treecatów. Zgodnie z konstytucją referendum takie umożliwiało uchwalenie poprawki, gdyby wyniki na wszystkich trzech planetach za tym przemawiały, ale tym razem nic z tego nie wyszło, gdyż mieszkańcy Sphinksa i Manticore opowiedzieli się przeciwko pomysłowi, mimo iż, jak wykazało późniejsze śledztwo, na kampanię propagandową władze planety dostały „duże kwoty

z nieznanych źródeł”. Cała ta dyskusja miała natomiast inny skutek. Otóż pojawiły się głosy, że gdyby treecaty przestały być uznawane za inteligentne, przestałyby także mieć prawo do przyznanych im terenów. Co prawda nie było całkiem jasne, czy wówczas ziemie te wróciłyby do Korony, czy też byłyby do wzięcia na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”, ale byłyby w jakiś sposób dostępne. Sprawa ciągnęła się latami i każde głosowanie wykazywało, że społeczności Sphinksa i Manticore są przeciwne zmianom statusu treecatów, przy czym ta pierwsza przytłaczającą większością głosów. Na planecie Gryphon było odwrotnie, ale Gryphon był przypadkiem specjalnym, gdzie „zarządzanie głosami” stało się opłacalnym interesem dla grupy arystokratów sterujących planetarną ekonomią. Sytuacja ta zresztą w dużym stopniu pomagała zrozumieć, dlaczego Królowa Solange tak zdecydowanie przystąpiła do umacniania pozycji Korony. Dla niej, jak dla każdego mieszkańca planety plebejskiego pochodzenia, Korona była jedynym realnym sojusznikiem w walce z samowładzą lokalnej arystokracji. W końcu dociekliwy reporter przy pomocy przyjaciół ze Służby Leśnej dokopał się do prawdy o Korporacji Richtmana i bomba wybuchła. Firma czym prędzej wyniosła się z terenu Gwiezdnego Królestwa, a krótko potem przestała istnieć, ale temat treecatów żył już własnym życiem, a argument, że Dziewiąta Poprawka z zamierzenia dotyczyła tylko terenu Sphinksa, mimo sporych sprzeciwów zyskał też zwolenników wśród przeciwników Królestwa. Spory wpływ na to miał fakt, iż Królestwo Manticore istniało ledwie sto trzydzieści lat standardowych, gdy temat stał się popularny. Pierwotna Konstytucja została już dość poważnie zmodyfikowana i zinterpretowana – czasami wręcz kreatywnie, w miarę jak tworzył się prawdziwy układ sił między Koroną, Izbą Lordów i Izbą Gmin. Zresztą jednym z powodów, dla których Dziewiąta Poprawka tyle czasu czekała na ratyfikację, była właśnie płynność wykładni konstytucyjnej. Teraz, po prawie pięćdziesięciu latach standardowych od rozpoczęcia całej sprawy przez Manpower, temat byłby w zasadzie zamknięty, gdyby nie kwestia ziemi. Dlatego w Izbie Gmin złożony został projekt Karty Praw Treecatów, i to przez koalicję liberałów i konserwatystów. Była to próba zakończenia całego sporu, i to korzystnie dla treecatów, choć Adrienne nie uważała tego kroku za konieczny. Dziewiąta Poprawka została sformułowana jasno i jednoznacznie i była taka, jak długo do jej interpretowania nie brali się wynajęci przez kogoś za ciężkie pieniądze prawnicy. A i tak przekręcenie jej sensu zabrało im sporo czasu, a skutek był mizerny, gdyż dziewięćdziesiąt procent ekspertów w dziedzinie prawa odrzuciło efekt ich prób. W takiej sytuacji wystarczyłoby, aby Korona wymusiła pełne przestrzeganie Dziewiątej Poprawki zgodnie z intencjami jej twórców. Tak się jednak nie stało i to był powód jej reakcji na słowa MacClintocka. Król Roger II z czysto prywatnych powodów nie lubił bowiem ani treecatów, ani Rangersów i odmówił

dopilnowania wprowadzenia jej w życie. Co więcej, z jego inicjatywy prokurator generalny przy pewnej okazji wygłosił opinię, że być może stanowisko mieszkańców planety Gryphon jest nieco bardziej słuszne, niż uznaje to większość specjalistów od prawa konstytucyjnego. Naturalnie Król zrobił, co mógł, by powstrzymać prace nad Kartą w Izbie Lordów, i udało mu się to nad podziw dobrze. Zresztą nawet gdyby obie izby ją przegłosowały, wysoce nieprawdopodobne było, aby ją podpisał. A jeszcze mniej prawdopodobne, by jej zwolennicy zebrali niezbędną liczbę głosów, by postawić na swoim mimo weta Korony. – Szkoda, że dama Stephanie nie dożyła tej debaty – odezwała się po chwili Adrienne, najwyraźniej próbując rozładować napięcie i zmienić temat. – Wątpię, czy przeciwnicy Dziewiątej Poprawki mieliby jakieś szanse w starciu z nią. – Jakoś nie bardzo mogę to sobie wyobrazić – przyznał MacClintock, przyjmując zmianę tematu. – Oboje z Lionheartem zrobiliby z nimi porządek szybko i skutecznie. Podobnie jak poradzili sobie ze znacznie trudniejszym przeciwnikiem. – A więc ta historia z hexapumą jest prawdziwa? – Tak, księżniczko. Co prawda sporo detali pozostaje niejasnych, dlatego właśnie żałuję, że rodzina nie udostępniła posiadanej dokumentacji, ale to, co powszechnie wiadomo, jest zgodne z prawdą. – Niewiarygodne – mruknęła Adrienne. MacClintock parsknął z rozbawieniem. – Jeśli można coś poradzić, to proszę bez dokładnego sprawdzenia informacji nie wyrażać takiej opinii odnośnie Stephanie Harrington. Bo jej osiągnięcia są doprawdy niezwykłe: jest najmłodszym w dziejach ludzkości odkrywcą istnienia obcej rozumnej rasy. Jako jedyny człowiek stawiła czoło hexapumie uzbrojona jedynie w wibronóż i przeżyła. W wieku siedemnastu lat standardowych wstąpiła do Służby Leśnej Sphinksa, która równocześnie była półoficjalną, prywatnie finansowaną organizacją, i zreorganizowała ją, tworząc paramilitarną agencję Korony. Że nie wspomnę już o tym, że dzięki niej Rangersi stali się samowystarczalni finansowo, a ona wcześniej została pierwszą osobą adoptowaną przez treecata. – Zasłużyła na coś więcej niż Order of Merit – powiedziała cicho Adrienne. MacClintock pokręcił głową przecząco. – To, na co zasłużyła, a to, czym chciała, by ją uhonorowano, to nie to samo, księżniczko. Z kilku niezależnych źródeł wiadomo, że po uchwaleniu Dziewiątej Poprawki proponowano jej parostwo, ale odmówiła jego przyjęcia. Zachowała się jej pisemna odmowa przyjęcia Orderu Gwiezdnego Królestwa, gdyż w przeciwieństwie do Order of Merit przynależący do niego tytuł byłby dziedziczny, nie zaś dożywotni. – Odmówiła zostania parem Królestwa? – powtórzyła oszołomiona Adrienne. MacClintock wzruszył ramionami.

– Najprawdopodobniej tak. Pasowałoby to zresztą doskonale do tego, co o niej wiemy. Jej rodzina była dumna z faktu, iż są wolnymi posiadaczami ziemskimi, a ona pragnęła zachować rodowe nazwisko jako jedyna córka, bo nie miała braci, więc pozostała przy panieńskim nazwisku. Nie miała też zbyt dobrej opinii o arystokracji, na co istnieje dość dowodów, nie dziwi mnie więc, że pragnąc przedłużyć istnienie rodu, nie chciała, by stał się on częścią nie lubianej klasy. A że pragnęła, by ród przetrwał, najlepiej świadczy to, że znalazła czas, by dorobić się sześciorga dzieci pomimo wszelkich innych zajęć. Dwoje z nich zostało adoptowanych przez treecaty. Zresztą ród Harringtonów ma najwyższy odsetek adoptowanych ze wszystkich mieszkających na planecie. – Nadal uważam, że zasłużyła na większe uznanie – oceniła Adrienne i uśmiechnęła się. – Choć z drugiej strony wątpię, bym się upierała, mając do czynienia z tak... energiczną osobą. – Dowodzi to wielkiej rozwagi z pani strony, księżniczko Adrienne – pochwalił MacClintock. Oboje wpatrywali się jeszcze przez długą chwilę w portret Stephanie Harrington z Lionheartem na ramieniu, po czym MacClintock lekko odchrząknął, a gdy Adrienne spojrzała na niego, wskazał szerokim gestem drzwi. – Obawiam się, że teraz przyszła pora na niechcianą przemowę, księżniczko.

ROZDZIAŁ VII Thoreau siedział spokojnie na ławce, po raz trzeci czytając gazetę, ale ten spokój naprawdę dużo go kosztował. Umiał udawać, lecz teraz jego talent aktorski wystawiony został na poważną próbę. Przekładając kartkę, zerknął na zegarek i zaklął kolejny raz w duchu – spóźnienie celu przekroczyło pół godziny. Kątem oka zerknął na młodzieńca o obojętnej, jakby wypranej z emocji twarzy, który siedział z jego lewej strony. Czytał książkę, ale to były jedynie pozory – w istocie jedynie regularnie naciskał klawisz przewijania czytnika, gapiąc się niewidzącym wzrokiem w ekran. Thoreau miał nadzieję, że książka załadowana do czytnika nie skończyła się, bo gdyby jakiś spostrzegawczy ochroniarz czy policjant zwrócił uwagę na kogoś tak głupio udającego, plan Krogmana wziąłby w łeb na całej linii. A bystrych agentów ochrony czy policjantów w okolicy nie brakowało. Choć wiedział, że to nielogiczne, im dłużej zmuszony był czekać, tym większe miał pretensje do Krogmana, który siedział sobie w bezpiecznym miejscu. A prawda była taka, że ponieważ to Krogman przygotował broń, nie mógł jej uruchomić, gdyż jego fizyczna obecność w miejscu zamachu mogłaby wzbudzić podejrzenia policji. Mógł sobie mieć czyste konto w Królestwie Manticore, ale był zarejestrowanym dostrajaczem psychicznym, jak to eufemistycznie określano. W Gwiezdnym Królestwie Manticore zaś w przeciwieństwie do większości państw przymusowe dostrajanie psychiczne było nielegalne, nieważne kogo i z jakich powodów by to dotyczyło. Królestwo nie było odosobnione, odrzucając tę metodę jako środek karania, ale równie często władze państwowe uznawały to za lepsze od kary śmierci w stosunku do osobników zbyt groźnych dla społeczeństwa lub zamknięcia w szpitalu psychiatrycznym, jeśli byli groźni dla samych siebie. Władze Królestwa wyszły z założenia, że nie jest to rozwiązanie ani skuteczne, ani moralne, bo z jednej strony nie wiadomo, jak długo będzie skutkować, a z drugiej niczego nie leczy. Wtłacza jedynie w umysł dostrojonego dodatkowy zestaw imperatywów, wymuszając na nim normalne zachowanie. Ponieważ kłóciły się one z jego wewnętrznymi imperatywami, w końcu te ostatnie brały górę i po latach przykładnego życia seryjny morderca powracał na drogę zbrodni. Albo też wariował. Uznano, że bardziej etycznym i skutecznym wyjściem jest kogoś takiego zabić, niż skazywać go na wieloletnie więzienie we własnym umyśle, z którego na dodatek mógł uciec. Dodatkowym argumentem było to, że rutynowe stosowanie tej metody rozleniwiało psychiatrów i psychologów: po co się wysilać z naprawianiem czyjejś psychiki, jeśli wystarczy wykorzystać prosty sposób i wbić pacjentowi do głowy, czego nie wolno mu robić. W ten sposób wszyscy byli zadowoleni... na krótką metę. Oczywiście istniały systemy totalitarne wręcz uwielbiające pranie mózgu, bo pod tą niezbyt

właściwą, ale znacznie popularniejszą nazwą metoda była bardziej znana. Ku szczeremu żalowi dyktatorów metoda była zbyt kosztowna, głównie z uwagi na czas, jaki musiano poświęcić każdemu pacjentowi, by mogła mieć masowe zastosowanie, ale doskonale sprawdzała się w stosunku do pojedynczych celów, na przykład przywódców ugrupowań opozycyjnych czy innych wywrotowców. Drugim poważnym mankamentem z ich punktu widzenia była nieskuteczność wobec personelu wojskowego wszystkich większych państw. Ludzi tych poddawano bowiem rutynowo kuracjom uodporniającym na tego typu zabiegi, podobnie jak na narkotyki czy inne „serum prawdy”. Poza tym konwencja denebska jednoznacznie zakazywała takich praktyk pod groźbą zastosowania rzeczonego środka wobec łamiących ją lub kary śmierci. Na wszelki wypadek jednak duże państwa wolały poddawać swoich żołnierzy, a zwłaszcza oficerów, kuracjom uzupełniającym w miarę rozwoju technik dostrajających, niż ryzykować posiadanie zdalnie sterowanych szpiegów, zamachowców i sabotażystów w szeregach sił zbrojnych. Istniało jednakże jeszcze inne i wszędzie w pełni legalne zastosowanie, czyli dobrowolne. Thoreau co prawda nie potrafił sobie wyobrazić okoliczności, w jakich poddałby się takiemu zabiegowi, ale wiedział, że chętnych nie brakowało. Najlepszym dowodem była zresztą kwitnąca praktyka wspólnika. Powody były różne – od chęci zerwania z nałogiem, poprzez nadwagę, do strachu, iż mroczna strona duszy weźmie górę i pchnie do zbrodni. Nawet w Królestwie Manticore uznawano prawo ludzi do poddania się podobnym poprawkom, ale dokładnie kontrolowano specjalistów zajmujących się tą działalnością. I dlatego właśnie Krogman nie mógł być widziany nigdzie w pobliżu, jak też mieć najmniejszego kontaktu ze sprawcą. Raz ze względów bezpieczeństwa, dwa że najgłupszy nawet oficer dochodzeniowy, mając przed oczyma związek znanego dostrajacza z samotnym szaleńcem, w życiu by nie uwierzył w przypadek. A zabójstwo miało wyglądać na jak najbardziej przypadkowe. Ryzykowne było już samo zarejestrowanie się zaraz po przybyciu do Gwiezdnego Królestwa jako praktykujący dostrajacz psychiczny, ale było to niezbędne, musiał bowiem mieć dostęp do odpowiednich urządzeń i danych pacjentów. Naturalnie nie wchodził w grę żaden z pacjentów Krogmana ani też nikt, z kim miał oficjalny kontakt, jak choćby konsultację, ale zawsze najlepiej było nie ukrywać się szczególnie, bo dzięki temu nie wzbudzało się niczyich podejrzeń. Tym bardziej że prawdziwy Jean Marc Krogman był praktykującym i całkiem kompetentnym fachowcem w tej branży w Lidze Solarnej. Obecny Jean-Marc był lepszy, ale znacznie mniej znany w niektórych kręgach, gdyż policja znała go całkiem dobrze. Ponieważ zaś nieboszczycy nie potrzebują ani praktyki, ani dowodów tożsamości, przyjął tożsamość Krogmana. Podobnie rzecz się miała z obecnym Henrym Thoreau. Gdy miało się jak najbardziej autentyczne papiery i wiedzę, nawiązanie współpracy z Organizacją, czyli lokalnym światkiem przestępczym, bo taką mało pomysłową nazwę przyjęła

istniejąca w Królestwie mafia, nie było żadnym problemem. Mafia zaś zawsze potrzebowała usług prywatnych specjalistów w tej branży, a płaciła naprawdę dobrze. Kontakt ten dawał również dostęp do nielegalnego grona potencjalnych pacjentów, a o kontrakcie nikt z bossów podziemia nie wiedział. Jeden, który stał się niebezpiecznie ciekawski, zginął od kul swego zaufanego współpracownika, który najwyraźniej oszalał. On sam został zaraz potem rozstrzelany przez ochroniarzy zabitego i tak sprawa się skończyła. Powstał wakat na wyższym szczeblu, z czego wszyscy się ucieszyli. Ponieważ policja doskonale zdawała sobie sprawę z zagrożenia, jakie stwarzało przymusowe dostrojenie, każdy przypadek samotnego szaleńca badany był pod tym kątem. A dla dobrego psychiatry dziecinnie prostą rzeczą było stwierdzenie, czy ktoś zaprogramował szaleńca, czy był on przypadkiem spontanicznym. Krogman był dobry w tym, co robił, i mógł żądać bardzo wysokich honorariów – jego manipulacje były nie do wykrycia, gdyż każdy zabójca został najpierw starannie przygotowany do roli samobójcy. Naturalnie ataki nie mogły wyglądać z założenia na samobójcze, gdyż to także automatycznie wzbudzało podejrzenia policji, ale na „wypadek przy pracy”, którego skutki były śmiertelne, jeśli cel miał ochronę. Jeśli nie miał, Krogman używał metody „na kochanków”, czyli morderstwa i samobójstwa z zazdrości. Dla policji był to chleb powszedni, toteż traktowała takie przypadki rutynowo. Zawsze też starannie przygotowywał legendę i dowody, które policja znajdowała w mieszkaniu szaleńca, potwierdzające jego obsesję na punkcie ofiary. Obie te rzeczy powodowały, iż policja wykluczała dostrojenie, koncentrując się na „normalnych” powodach ataku szaleńca, czyli na szukaniu motywu, który wręcz pchał się w oczy. Wbrew pozorom i fikcji literackiej praktyka bowiem była taka, że to prawdziwi szaleńcy popełniali przytłaczającą większość morderstw. Tych zaprogramowanych było bardzo, ale to bardzo niewielu. Dzięki starannym przygotowaniom wersji i dowodów dla policji oraz śmierci zabójcy Krogman nigdy nie został o nic oskarżony, choć w kilku państwach stróże prawa mieli co do niego podejrzenia. Przygotowania te wymagały jednak sporo czasu, co nie zawsze odpowiadało zleceniodawcom. Tym razem jednak nie wywołało to żadnego sprzeciwu, a sam kontrakt pojawił się dobrze ponad półtora standardowego roku temu. Po roku pracy Krogman stworzył coś, co bez fałszywej skromności mógł nazwać majstersztykiem. Przez dziesięć standardowych miesięcy systematycznie zmieniał młodego, pozbawionego znajomych frustrata, którego wybrał na narzędzie, w szaleńca, stopniowo tworząc wszystkie przekonujące dowody. Jego mieszkanie zostało zmienione w świątynię ku czci księżniczki Adrienne, a on sam pisał dziennik zgodnie z wytycznymi Krogmana. Zaczęło się od przypadkowych, niespójnych wpisów, które sugerowały powolne, lecz stałe narastanie obsesji na punkcie księżniczki. Przez cały ten czas chłoptaś zbierał także wycinki, wydruki i elektroniczne

formy informacji na jej temat. I robił to samodzielnie, co musiało potwierdzić każde śledztwo. Przy braku sprawcy, którego można by przesłuchać, nawet największy paranoik wśród oficerów dochodzeniowych musiał uznać, że ma do czynienia z autentycznym przypadkiem maniaka. Krogman zadbał także o to, by nikt nie widział go z przyszłym szaleńcem, i to w żadnych okolicznościach, oraz by nie pozostały żadne ślady ich kontaktów. No i naturalnie zrobił, co mógł, by ten nie przeżył zamachu. I właśnie dlatego Thoreau musiał dać sygnał uruchamiający zaprogramowanego. Im bardziej skomplikowane i sprzeczne z naturą dostrajanego było dostrojenie, tym prostszy musiał być sygnał, by zadziałać. Umysł bowiem bronił się przed narzuconymi rozkazami i starał się znaleźć w nich lukę, by ich nie wykonać – skomplikowany sygnał zwiększał ryzyko porażki, a na to nie mogli sobie pozwolić. Dlatego sygnał był najprostszy z możliwych – wizualny i nie wzbudzający podejrzeń. Nawet policjanta przeglądającego po zamachu zapisy z parkowych kamer. Konkretnie była to kombinacja czerwonej chustki, lemoniady i kichnięcia. Tyle że aby był sens go dać, cel musiał się w końcu zjawić tam, gdzie powinien...

ROZDZIAŁ VIII Możemy się bliżej przyjrzeć tej księżniczce? – spytał Szukający Marzeń. Parsifal zerknął na niego i zastrzygł lewym uchem. Ambitnyś, młodziku – przyznał. I spieszy ci się, być może za bardzo. Nie posmakowałeś jeszcze bólu w blasku jej umysłu. Może i jestem ambitny, choć tak nie uważam. Nie mam powodu sądzić, że to jej właśnie szukam, ale sam mówiłeś, że jej umysł ma wielki blask. Chcę go poczuć. A jeśli chodzi o ból... to czy i wśród nas najsilniejszy blask umysłu nie rodzi się z żalu i bólu? – spytał. Prawda – przyznał Parsifal. Po czym wstał, przeciągnął się i ziewnął rozdzierająco. Szukający Marzeń poczuł, że Parsifal z kimś rozmawia, ale samej rozmowy nie słyszał, co było normalne, jeśli nie znało się rozmówcy, a obaj bardzo skupili się, by ukierunkować połączenie. Po chwili Parsifal kiwnął zadowolony głową i wyjrzał przez krawędź dachu: Ludzie wzmocnili rynny, czyli to, co widzisz na końcu dachu, służące do odpływu wody, żebyśmy mogli na nich spokojnie siedzieć. Musashi powiedział mi, że księżniczka wyjdzie przez drzwi pod nami, żeby dojść tam, gdzie ma przemawiać. Jeśli się pospieszymy, zdążymy przed nimi. Rusz się, na co czekasz?! * – Dziękuję za pokazanie nowego skrzydła, generale – powiedziała Adrienne, gdy skierowali się już do wyjścia. – Cała przyjemność po mojej stronie, księżniczko Adrienne – odparł MacClintock. – I dziękuję zarówno za królewskie zainteresowanie, jak i... Zamiast skończyć, wymownie wzruszył ramionami. Adrienne zaś w milczeniu skinęła głową, czując znajome ukłucie bólu. Była wdzięczna MacClintockowi, że nie dokończył zdania. Choć wizyta sprawiła jej dużą przyjemność, była pewna, że ojciec będzie wściekły. Ale nie będzie kłótni, nie będzie nawet wymówki. Wiedział, że córka nie zgadza się z jego podejściem do treecatów, i będzie świadom, że wizyta w Twin Forks była tego wyrazem, ale to nie powód, by zmieniać swój stosunek do niej. Po prostu weźmie to pod uwagę w następnych kalkulacjach, a jej pośle jedynie chłodne, bezosobowe spojrzenie z rodzaju „zobaczymy, jak się zachowasz, będąc Królową”. I zignoruje epizod kompletnie. Nie wiedziała, czy przybyła tu bardziej dlatego, że chciała zobaczyć treecaty, czy bardziej dlatego, że chciała rozzłościć ojca na tyle, by okazał jakieś ludzkie uczucie. I była na tyle

naiwna, iż sądziła, iż uda się jej go do tego zmusić. Stłumiła westchnienie i uśmiechnęła się promiennie, gdy MacClintock otworzył przed nią drzwi. Szukający Marzeń siedział spięty na rynnie dosłownie skąpany w blasku ludzkich umysłów. Ten blask bijący od zebranego w dole tłumu istniał naturalnie od dawna, ale on nie był tego świadom, gdyż odruchowo odgrodził się od niego, podobnie jak mrużąc oczy, można powstrzymać większość słonecznego blasku i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. Teraz świadomie przestał to robić, szukając blasku umysłu księżniczki, i energia, którą poczuł od zebranych w dole ludzi, niemalże go przeraziła. Nie spodziewał się, że między pieśniami a rzeczywistością będzie aż tak wielka różnica, choć powinien był – wszystkie wspomnienia były bowiem zgodne co do tego, że blask ludzkiego umysłu jest znacznie silniejszy niż u kogokolwiek z Ludu, jak więc mógł sądzić, że zdoła go oddać nawet najlepsza śpiewająca wspomnienia. Tym niemniej tego właśnie się spodziewał. Powoli zaczął ograniczać odbieranie emocji, w których przeważały podniecenie i oczekiwanie, wyplątując się z nich i szukając konkretnego blasku umysłu tej całej „księżniczki”... Nagle usiadł prosto, z ogonem prawie idealnie wyprężonym. To, co poczuł, było niemożliwe! Nikt, nawet człowiek, nie mógł mieć aż tak silnego blasku umysłu. A jednak czuł taki właśnie zbliżający się blask o niezwykłej sile i klarowności. Wyczuwał w nim porządek, współczucie i odpowiedzialność oraz miłość rozgrzewającą lepiej od największego ogniska, czekającą na każdego, kto potrafi ją przywołać. I poczuł też ból – dojmujący, stary ból i smutek przypominające dziurę domagającą się wypełnienia. Nie pojmował jego źródła – jak ktoś mający tyle miłości mógł być taki samotny i odrzucony? Jak śpiewający wspomnienia czy leczący umysły mogli pozwolić komuś tak cierpieć, jeśli ten ktoś chciał tylko kochać i być kochany... Przez moment nawet podejrzewał, że śpiewający wspomnienia są w błędzie, bo wszyscy ludzie to szaleńcy, tylko to bowiem tłumaczyłoby ów blask umysłu księżniczki, gdy uzmysłowił sobie, o czym zapomniał. Ludzie mieli ślepe umysły, nie mogli więc czuć tego co on. Mogli nawet nie podejrzewać, jak cierpi ich księżniczka! To zresztą pasowałoby do dumy, poczucia obowiązku, zdecydowania, by o nic nie prosić i nie dać poznać po sobie słabości. To ostatnie było nawet nie tyle postanowieniem, ile czystą determinacją! Miauknął cicho, czując, że to jego księżniczka, choć nigdy jej jeszcze nie widział, lecz zorientował się już, że właśnie ona jest jego przeznaczeniem. Sięgnął ku temu blaskowi świadom, że połączony jest z nim mrok, od którego najlepiej byłoby uciec. Uciec i ukryć się tak jak przed zabójczym kłem.

Tyle że dla niego nie było ucieczki – zew był zbyt silny. Blask umysłu złapał go i z oddali usłyszał słaby głos Parsifala – był zaskoczony, a zarazem jakby się tego spodziewał. Przemknęło mu przez głowę, że to może być tajemnica tak silnego blasku ludzkich umysłów – samotność. Jakkolwiek by pragnęli, nie mogą poczuć blasku umysłu innych ani usłyszeć głosów ich umysłów i zawsze są sami... Ludzie byli tacy mądrzy i sprytni, ale było mu ich żal. Choć z drugiej strony podziwiał ich odwagę i dumę, z jaką znosili swą samotność, cały czas znajdując się wśród innych, tak samo samotnych... A potem drzwi znajdujące się pod nim otworzyły się. * Alvin Tudev zobaczył, że Adrienne staje jak wryta. Nie zatrzymała się, lecz zamarła zupełnie jak ktoś, kogo właśnie trafił pocisk. Przez moment był przekonany, że tak właśnie się stało mimo licznej zewnętrznej ochrony, i zadziałały odruchy – skoczył ku niej, rozpychając podkomendnych i ignorując ich zdziwione głosy, gdy Adrienne ocknęła się i gwałtownie obróciła. W ostatnim momencie zdołał zmienić kierunek lotu i zamiast trafić, jak planował, w dziewczynę, przewrócić ją i przykryć sobą, rąbnął prawym ramieniem w ceglaną ścianę budynku. Zrobiło mu się ciemno przed oczyma i w pierwszej chwili był pewien, że co najmniej wybił sobie bark, o ile nie złamał obojczyka, ale trwało to tylko chwilę, bo ulga, że się pomylił i Adrienne nic się nie stało, była znacznie silniejsza od bólu. Natomiast nie mógł pojąć, co spowodowało jej dziwne zachowanie... Dopóki z dachu nie skoczył niewielki futrzasty kształt i z przedziwnym okrzykiem nie spadł prosto w jej otwarte na powitanie ramiona. Okrzyk brzmiał: – Bleeeeeek! A zawtórował mu chór nieco bardziej basowych, ale równie radosnych głosów dobiegających z dachu. Adrienne przytuliła treecata tak naturalnie, jakby robiła to od urodzenia, a w jej brązowych oczach malowała się taka radość, jakiej Alvin Tudev nie dostrzegł od lat. Treecat z kolei przywarł do niej niczym pijawka i w ekstazie pocierał policzkiem o jej policzek. Oboje wręcz promienieli szczęściem. Dopiero w tym momencie Tudev zrozumiał, czego jest świadkiem. – O kurwa! – jęknął pod nosem. – Król się wścieknie! I sam był zaskoczony spokojem, z jakim to powiedział. *

Adrienne Winton wpatrywała się w jasnozielone ślepia i czuła niewiarygodną falę radości i miłości. Przeczytała o treecatach wszystko, do czego była w stanie dotrzeć, ale nic nie przygotowało jej na ten moment, a opisy adoptowanych zawsze uważała za dziwnie ogólnikowe, niekompletne i dezorientujące. Zupełnie jakby nie chcieli, by inni wiedzieli, co oni czuli. Teraz zrozumiała, że powód był inny – adoptowani nie wyjaśnili tego dlatego, że nie potrafili. Było to tak, jakby ktoś próbował opisać zapachy kolorów lub próbował ważyć diamenty spektrografem. Nie istniały słowa oddające to, co czuła, choć jej umysł uporczywie próbował je znaleźć. Treecat był empatą. Wiedziała to, tak jak wiedziała, jaka jest pogoda. I wiedziała też, że on czuje jej emocje. Cieszyła się naprawdę z głębi serca i desperacko pragnęła poznać jego emocje, ale miała świadomość, że nie zdoła, bo jest tylko człowiekiem o ograniczonych możliwościach umysłowych. A przecież coś czuła... nie potrafiła tego określić ani zanalizować... nie była nawet pewna, czy tylko sobie tego nie wyobraża, ale równocześnie nie mogła uznać tego za złudzenie. I czym by to nie było, działało na jej samotną duszę niby ożywczy promień słońca, przepędzając cienie, które mieszkały tam zdecydowanie zbyt długo... * Szukający Marzeń spoglądał w brązowe oczy swego człowieka i czuł jego zaskoczenie, zdumienie i radość. Nie miał zamiaru łączyć się więzią z księżniczką, gdy sięgał do blasku jej umysłu, ale tak właśnie się stało i dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę, co pchało go do tego. Potrzeba, której nawet nie był w stanie nazwać, umiejętność, której nigdy nie użył, i zew, którego z niczym innym nie dało się porównać – wszystko równocześnie rozpaliło się i albo się włączyło, albo przestało istnieć. Umiejętność znalazła swe wykorzystanie, potrzeba została zaspokojona, a zew zniknął. Jakby oboje z księżniczką stanowili dwie połowy jednej całości i teraz wreszcie się w nią połączyli. Pojęcia nie miał, czy od chwili urodzenia ten właśnie człowiek był mu przeznaczony, ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia, bo znalazł go i pasowali do siebie. Już czuł, że dzięki temu wzrasta moc głosu jego umysłu i wyostrza się zdolność odbierania blasku umysłu innych. Zupełnie jakby księżniczka była jego prywatnym słońcem przekazującym mu ciepło i energię, dzięki czemu stawał się potężniejszy, niż kiedykolwiek marzył. Ale mrucząc radośnie i pocierając policzkiem o jej policzek, doświadczał także dramatu będącego nieodłączną częścią więzi – był niczym mały świat krążący wokół słońca (ludzie mówili, że tak właśnie jest) i podobnie jak świat, w którym żył, miał własny byt i cele, ale tak samo jak ten świat nie mógłby istnieć bez swego słońca. Miał pewność, że ona już poczuła

więcej niż wielu adoptowanych. Musiała być bardziej wrażliwa, podobnie jak część potomstwa Postrachu Zabójczego Kła zdolnych tworzyć więź głębszą od większości ludzi. Ale wiedział, że nawet ona nie doświadczy niczego zbliżonego do tego, co sam czuł. I wiedział także, że Śpiewająca Prawdziwie miała rację – księżniczka była młoda, choć nie tak młoda jak Postrach Zabójczego Kła, i mogła pożyć jeszcze przynajmniej z piętnaście obrotów, ale on z możliwych czterdziestu ośmiu przeżyłby wówczas ledwie dwadzieścia cztery. Nie sądził, by zdawała sobie z tego sprawę. Na pewno jeszcze nie, gdyż nie było jej go żal, a to właśnie by czuła, gdyby miała świadomość, że więź będzie go kosztować połowę jego życia. To była wysoka cena – umrzeć tak młodo, ale pragnął ją zapłacić, by zawsze i wszędzie być z nią: w blasku, w mroku i w nicości. I był naprawdę szczęśliwy. * – Księżniczko Adrienne! Adrienne z trudem oderwała wzrok od treecata, słysząc natarczywy głos MacClintocka. Mętnie zdała sobie sprawę, że któryś raz powtórzył jej imię, i zamrugała gwałtownie oczami, patrząc na niego i próbując skupić myśli na czymś innym niż trzymany w objęciach treecat. MacClintock uśmiechnął się łagodnie. – Proszę wybaczyć, ale stoi tu pani już ponad siedem minut – wyjaśnił przepraszająco. Siedzący na jego ramieniu Dunatis mruczał cicho i basowo podobnie jak Musashi na ramieniu stojącej za MacClintockiem pułkownik Alcerro. Adrienne zarówno słyszała, jak i czuła to mruczenie i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że podobny acz głośniejszy pomruk dobiega z góry. Uniosła głowę i zobaczyła dobry tuzin treecatów siedzących wzdłuż rynny i przyglądających się jej życzliwie. – Siedem minut, generale? – spytała w końcu, odwracając wzrok ku MacClintockowi. – Prawdę mówiąc, to osiem – odparł z uśmiechem. – Średnia wynosi trzynaście. Gdyby to ode mnie zależało, nie przeszkadzałbym wam, jak długo by nie trwał wasz powrót do rzeczywistości, ale... Zamiast dokończyć, wskazał wymownym gestem resztę świty. Pierwszym, którego zauważyła, podążając wzrokiem za jego gestem, był Alvin Tudev obserwujący ją z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu, jeśli nie liczyć zaciśniętych ust. Stał nieco dziwnie, jakby przewrócił się i potłukł przez tę chwilę, gdy zapomniała o jego istnieniu. A zaciśnięte usta były jedyną oznaką niezadowolenia, jaką okazał – w pierwszej chwili myślała, że dotyczy ona tego, co się stało, ale gdy dostrzegła połączoną z rozbawieniem rezygnację w jego oczach, zrozumiała w czym rzecz. I uświadomiła sobie, że ojciec ją zabije. Jedno

spojrzenie na minę Haroun wystarczyło, by podejrzenie zmieniło się w pewność – Nassouah była przerażona, zupełnie jakby ojciec miał zamiar zemścić się na niej za to, że nie zapobiegła nieszczęściu. Jej pomocnicy wyglądali jeszcze gorzej. Prawdę mówiąc, wręcz groteskowo, i Adrienne z trudem opanowała ochotę parsknięcia śmiechem, co byłoby w tych okolicznościach wysoce niestosowne. Nie całkiem jej się udało, ale zamaskowała to krótkim atakiem kaszlu i szybkim zaciśnięciem powiek, by dłużej nie patrzeć na ich miny. Cóż, zabić to jej rodziciel nie zabije, ale porządną awanturę zdołała wywołać. A raczej zdoła, gdy się zobaczą... Dopiero po dobrych trzydziestu sekundach odważyła się otworzyć oczy. Na wszelki wypadek spojrzała na treecata, zastanawiając się, czy podejrzewa, w jaką kabałę się wpakował... W odpowiedzi pogładził ją pocieszająco chwytną łapą po policzku. Adrienne uśmiechnęła się radośnie i uniosła go, wtulając twarz w jego kremowe futro na brzuchu. Stała tak długą chwilę, nim go w końcu opuściła i spojrzała na MacClintocka. W przeciwieństwie do jego kurtki mundurowej jej żakiet nie miał wyściełanego, wzmocnionego ramienia umożliwiającego treecatowi wbicie pazurów, by utrzymać równowagę. Dlatego musiała swego nowego przyjaciela nosić w objęciach, przeciwko czemu zresztą nic nie miała. Uśmiechnęła się do MacClintocka i powiedziała: – Rozumiem, dlaczego musiał nas pan ponaglić, generale. Nieuprzejmie jest kazać ludziom na siebie czekać, a na tę nieszczęsną przemowę czeka, jak widzę, spory tłum, najlepiej więc będzie, jeśli się weźmiemy za część oficjalną. – Też tak sądzę, ale wpierw chciałbym o coś spytać – powiedział niespodziewanie, a widząc jej zdziwienie, dodał: – Zastanawiam się, czy wymyśliła mu już pani imię? – Tak szybko? – zdumienie Adrienne znacznie wzrosło. – Cóż, to działa na dwa sposoby. Albo imię przychodzi adoptowanemu na myśl prawie natychmiast – tak było na przykład z pułkownik Alcerro – albo poświęca on sporo czasu na znalezienie odpowiedniego. Po prostu byłem ciekaw, do której kategorii pani należy.– Rozumiem. – Adrienne zastanowiła się i wzruszyła ramionami. – Wygląda na to, że do drugiej, bo żadne nie przyszło mi dotąd na myśl. Sądzę, że sporo czasu minie, nim wymyślę takie, które by pasowało do kogoś tak wspaniałego. – To dobrze – ucieszył się MacClintock. – Sam zaliczam się do tej grupy, dlatego wolałem od razu wyjaśnić, że to nie oznacza żadnych kłopotów z więzią czy z panią. Wyciągnął rękę i delikatnie pogłaskał po grzbiecie trzymanego przez nią treecata. Ten natychmiast wygiął grzbiet, mrucząc z zadowoleniem. MacClintock spojrzał na Adrienne i dodał prawie ze smutkiem: – Obawiam się, że teraz naprawdę już czas najwyższy na przemowę.

ROZDZIAŁ IX Wreszcie! Thoreau nie zdołał zapanować nad pełnym zadowolenia chrząknięciem, gdy rozległy się pierwsze wiwaty. Księżniczka Adrienne miała ponad godzinę spóźnienia, ale w końcu raczyła się zjawić. Miał doskonałe miejsce pozwalające z oddali, ale całkiem wyraźnie widzieć przygotowane dla niej podium z mównicą. Celowo wybrał punkt umożliwiający pozostanie w tyle, ale dający dobry widok na scenę, na której miał się rozegrać finał. W ten sposób stanowił część anonimowego tłumu kosztem stosunkowo niewielkiego ograniczenia widoczności. Dlatego właśnie nie wiedział, co zatrzymało ją na dobre dziesięć minut zaraz po wyjściu z budynku, zwiększając i tak już spore opóźnienie. W sumie nie było to istotne. Ważne było to, że wreszcie dotarła na miejsce, o czym świadczyli pierwsi pojawiający się w polu jego widzenia członkowie jej osobistej ochrony. Kichnął, wyjął z kieszeni czerwoną chustkę, w którą starannie wytarł nos, i sięgnął po szklankę z lemoniadą... * Szukający Marzeń czuł się jak w czasie wichury – tak wielu dźwięków naraz nigdy nie słyszał, a wszystkie wydawali ludzie. Parsifal i inni uspokoili go, że ludzie często tak robią i nie ma w tym nic dziwnego. Nie bardzo chciał uwierzyć, Musashi przesłał mu więc obraz tysięcy ludzi siedzących wokół niewielkiego zielonego pola trawy, po którym biegały dwie grupki ludzi kopiących małą, białą kulę. Musashi nie był śpiewającym wspomnienia, ale wraz z obrazem przekazał uczucia swojego człowieka: koncentrację, podniecenie i radość. W pewnym momencie któryś z ludzi na trawniku uderzył kulę nie nogą, lecz głową, a ta przeleciała nad wyciągniętymi rękoma innego i wpadła do rozwieszonej na słupach sieci. I wtedy połowa siedzących wokół trawnika zerwała się na równe nogi z dzikim rykiem radości. Szukający Marzeń nie miał pojęcia, co robili ludzie na tym przekazie, choć wyglądało to dziwnie podobnie do wyścigów dwóch zespołów młodych myśliwych próbujących po drodze odnaleźć ukrywających się przed nimi doświadczonych zwiadowców. Tylko że to był poważny test sprawdzający, czy są gotowi podjąć poważniejsze obowiązki, a mimo to interesował on jedynie biorących w nim udział. A ludzi zebrało się naprawdę wielu, by obserwować współzawodnictwo innych – i jeszcze się tym podniecali. Postanowił dać sobie spokój ze zrozumieniem, o co chodzi, dopóki nie pozna ludzi lepiej. A poza tym tamto podniecenie było niczym w porównaniu z tym, jakie teraz czuł

u zgromadzonych, powodem zaś była jego księżniczka. A więc i on, bo trzymała go w objęciach. Ponieważ emocje te były tak silne, spiął się odruchowo zaniepokojony, choć także uradowany. W zasadzie niemożliwe było odróżnienie blasku poszczególnych umysłów w takim zamieszaniu, bo wszystkie jaśniały prawie tymi samymi uczuciami. Były podobne do tych, które on czuł w stosunku do Śpiewającej Prawdziwie albo do Skaczącego Wysoko – wodza swego klanu. Nie bardzo rozumiał, dlaczego ktoś tak młody jak jego księżniczka wywołuje podobne uczucia, i to w takim nasileniu. Byłoby to logiczne, gdyby obecni mogli poczuć blask jej umysłu, ale mieli ślepe umysły, a ona była zbyt młoda, by należeć do starszyzny jakiegokolwiek klanu. Spojrzał na jej twarz, a ona zerknęła w dół, jakby czując jego wzrok, i jej twarz przybrała wyraz zwany „uśmiechem”, który, jak mu wyjaśniono, okazywał innym, że człowiek jest zadowolony i szczęśliwy. Bleeknął do niej, pogładził po policzku i skupił się na tym, co go otaczało. Trudno mu było przez blask jej umysłu czuć umysły innych konkretnych ludzi, ale skupił się, bo naprawdę zależało mu na zrozumieniu, dlaczego wszyscy darzyli ją takim szacunkiem i tak ich cieszyła jej obecność. I ponownie zadziwiło go, jak bardzo wzrosły jego możliwości w tak krótkim czasie. Jeśli tylko był w stanie odpowiednio się skupić, mógł poczuć blask umysłu każdego pojedynczego człowieka w tłumie, i to nawet znajdującego się z tyłu, tak iż ledwo go dostrzegał. Największą trudność sprawiało mu wyciszanie emocji pozostałych, ale potrafił to zrobić, a powinno być to niemożliwe dla każdego poza śpiewającymi wspomnienia. Uradowany tymi nowymi umiejętnościami sprawdzał umysł po umyśle. Kobieta ucieszona widokiem księżniczki... inna trochę mniej, ale nie dlatego, by miała coś przeciwko niej jako osobie; nie podobały jej się jakieś decyzje i coś jeszcze, czego nie był w stanie do końca pojąć... mężczyzna... I w tym momencie Szukający Marzeń dosłownie zesztywniał. Wyczuł bowiem zagmatwany, mocny węzeł zła zbliżający się ku jego księżniczce. Wrażenie było takie, jakby dał się złapać zabójczemu kłu na ziemi, z dala od jakiegokolwiek drzewa. Ogłosił alarm, rozglądając się równocześnie gorączkowo, by dostrzec tego, którego wyczuł, i po paru chwilach udało mu się. Był to młody mężczyzna, niewiele starszy od jego księżniczki. Przepychał się energicznie przez tłum, nie spuszczając z niej pałających oczu. Coś złego działo się z tym człowiekiem – blask jego umysłu był pusty, a o czymś podobnym nie słyszano w żadnej pieśni ani w żadnych wspomnieniach. Ale nie to było najgorsze – coś w jego umyśle, jakby jakaś drobna jego część, wzywała rozpaczliwie pomocy, próbując go powstrzymać przed zrobieniem czegoś złego. I nie mogła, bo coś silniejszego pchało go do działania. Dopiero w tym momencie Szukający Marzeń zrozumiał, że ten pusty człowiek zamierza zabić jego księżniczkę! Sprężył się do skoku, obnażając we wściekłym grymasie kły, a z jego

gardła wyrwał się zew bojowy. Część ludzi otaczających księżniczkę cofnęła się, wydając przerażone okrzyki, inni, których zadaniem było ją chronić, sięgnęli po broń. Ale nie wiedzieli, kto jest prawdziwym zagrożeniem, bo mogli reagować tylko na to, co widzieli. Uznali więc, że zagrożeniem jest on. Na szczęście w pobliżu byli inni, którzy mogli zobaczyć i wyczuć to, co on wyczuł, i ponad ludzki gwar wzbił się nagle bojowy zew z ponad tuzina gardeł. Dunatis, Musashi, Parsifal, Szukający Liści i inni, których imion nie zdążył poznać, odkryli blask pustego umysłu i z rynny eksplodowała szarokremowa lawina przy wtórze znacznie głośniejszych i liczniejszych okrzyków zaskoczenia i strachu ludzi nadal nie rozumiejących, co się dzieje. Szukający Marzeń skoczył, używając księżniczki jako punktu odbicia. Próbowała go powstrzymać, czuł jej zdziwienie i strach, ale spóźniła się moment i jej ramiona zacisnęły się wokół pustki. A Szukający Marzeń wylądował na ramieniu jakiegoś starszego mężczyzny. Ten krzyknął i spróbował osłonić głowę, ale nim to zrobił, po wściekle warczącym treecacie pozostało już tylko wspomnienie, ponieważ leciał już w kolejnym skoku ku człowiekowi o pustym blasku umysłu. W ślad za nim szesnaście treecatów gnało długimi susami do najbliższych drzew, a gdy do nich dotarły, wdrapały się błyskawicznie na gałęzie i pomknęły ku Szukającemu Marzeń oraz pustemu człowiekowi, który zagrażał jego księżniczce. A w ślad za nimi podążały konsternacja i zamieszanie, gdyż żaden z obecnych ludzi nie miał pojęcia, co one robią i dlaczego. A na wyjaśnienia nie było czasu. * Alvin Tudev nigdy wcześniej nie słyszał bojowego wyzwania treecata, ale gardłowy, wściekły warkot przypominający odgłos rozdzieranego brezentu brzmiał tak jednoznacznie, że instynktownie rozpoznał jego znaczenie. Coś zagrażało Adrienne i jej treecat to wyczuł! Rozejrzał się błyskawicznie, ale nie dostrzegł niczego niezwykłego – podwyższenie, za którym była już część ochrony, pusta przestrzeń do barierek, a dalej tłum widzów... A ci widzowie zaczynali już reagować na wściekły warkot zbliżających się błyskawicznie treecatów, choć te gnały nie ku nim, a ku drzewom. Niemniej jednak ludzie zaczęli się cofać przerażeni, a ponieważ stojący za nimi nie wiedzieli, o co chodzi, zrobiło się zamieszanie. Uciekający nie mogli odsunąć się zbyt daleko, ale ogólny pęd tłumu był taki, jakby chciał się on znaleźć jak najdalej od Adrienne. A raczej od jej treecata, który właśnie wystartował wspaniałym skokiem. I wtedy Tudev zauważył źródło zagrożenia – jeden człowiek zachowywał się inaczej niż pozostali. Pchał się ku Adrienne i robił to nader energicznie, używając łokci, kolan i pięści.

Tudev sięgnął po broń, ale wiedział, że nie zdąży – prawa ręka młodego mężczyzny już zniknęła pod połą kurtki. Zobaczył treecata Adrienne używającego jakiegoś szpakowatego jegomościa jako odskoczni i usłyszał inne treecaty mknące przez gałęzie nad jego głową na podobieństwo szarego huraganu. Jego ludzie nawet nie zlokalizowali źródła zagrożenia i reagowali źle, koncentrując uwagę na treecatach. Chwała Bogu żaden nie zaczął strzelać! Mógł zrobić tylko jedno. – Strzelec! – krzyknął. I drugi raz w ciągu ostatnich trzydziestu minut skoczył ku Adrienne. Tylko tym razem nie zmienił w ostatniej chwili kierunku. * Żywego! – ryknął Parsifal. Słyszysz, Szukający Marzeń?! Żywcem brać! Ludzie muszą go dostać żywego, żeby mógł mówić! Głos umysłu to szybki środek komunikowania się – znacznie szybszy od ludzkiej mowy, ale i tak na wyjaśnienia Parsifalowi zabrakło czasu. A Szukający Marzeń nie chciał zrozumieć. Chciał zabijać. Ktoś zagrażał jego księżniczce i jedyne, czego pragnął, to zlikwidować to zagrożenie jak najszybciej i na zawsze. Leciał już prosto ku twarzy pustego człowieka i wysunął pazury wszystkich sześciu łap... Żywcem! – rozległo się równoczesne polecenie Dunatisa i Musashiego. Szukający Marzeń parsknął wściekle. A pusty człowiek uniósł odruchowo rękę, widząc nadlatującego, wściekle wyszczerzonego treecata. Szukający Marzeń wbił się w nią i w ramię pazurami wszystkich łap i posłuszny rozkazowi starszych myśliwych nie próbował dojść mu do gardła, jak miał pierwotnie zamiar. Zaatakowany zawył z bólu i wyszarpnął dłoń spod kurtki. W następnej sekundzie kły Szukającego Marzeń rozszarpały mu wierzch dłoni, zmuszając do wypuszczenia trzymanego w niej pistoletu. Mężczyzna zawył powtórnie i gorączkowymi machnięciami próbował strącić z ręki treecata. A Szukający Marzeń gryzł i szarpał, rozładowując wściekłość. * Zgodnie z wtłoczonym do umysłu oprogramowaniem w przypadku niemożności dotarcia do celu na odległość pewnego strzału lub jakichkolwiek nieprzewidzianych komplikacji mężczyzna

miał lekko nacisnąć kciukiem przycisk niewielkiego pudełeczka znajdującego się w lewej kieszeni kurtki. Spowodowałoby to detonację trzech kilogramów konwencjonalnego materiału wybuchowego rozmieszczonego w specjalnej kamizelce na jego piersiach i tak usytuowanego, by większa część siły wybuchu poszła do przodu, czyli przed niego. Ukierunkowana siła eksplozji była równie śmiercionośną bronią, a o tyle skuteczniejszą, że nie wymagała dokładnego celowania, a raziła wszystkich znajdujących się na drodze, byle byli odpowiednio blisko. Poza tym uniemożliwiłoby to przesłuchanie sprawcy... Rozkazy wbite w umysł mężczyzny były silne, ale nie aż tak jak osiem kilogramów żywej furii wyposażonej w centymetrowej długości pazury i kły. Treecat sprawił swym niespodziewanym atakiem zbyt wiele bólu i on stał się ważniejszy. Lewą rękę sprawca wykorzystał do walki z treecatem rozszarpującym mu prawą na strzępy, bo tak dyktował mu instynkt samozachowawczy. Gdyby mu się to udało, najprawdopodobniej program znów wziąłby górę i mężczyzna zdetonowałby ładunek, ale nie mogło mu się to udać, bo w tym momencie do walki włączyły się dwa kolejne treecaty. Impet, z jakim w niego uderzyły, posłał go na ziemię, a lewa ręka stała się obiektem takiego samego ataku co prawa, tyle że o podwójnej sile. Mężczyzna wrzeszczał i rzucał się dziko, próbując walczyć, ale był to wysiłek skazany na niepowodzenie – napastnicy byli zbyt zwinni i zbyt szybcy. No i było ich trzech. Nie wiedział, bo nie mógł wiedzieć, że nie chcą go zabić i najwięcej wysiłku wkładają w to, by nie dać się ponieść instynktowi łowieckiemu. Uważał, że nadeszła jego ostatnia godzina, i odruchowo chronił najdłużej jak mógł twarz i oczy... * Kompletnie zaskoczona Adrienne podążała wzrokiem za warczącym wściekle treecatem, który wyśliznął się z jej objęć niczym przysłowiowy piskorz, i na nic innego nie zwracała uwagi. Osiemdziesiąt cztery kilogramy mięśni i ścięgien, które uderzyły ją w plecy, były dla niej absolutną niespodzianką. W następnej sekundzie wylądowała na ziemi, uderzyła o nią głową i ogarnęła ją ciemność... * Szukający Marzeń poczuł, jak blask umysłu jego księżniczki gaśnie, i miauknął z przerażenia. Zostawił zakrwawionego pustego człowieka pomocnikom i ruszył z powrotem. Ci nieliczni ludzie, którzy znajdowali się jeszcze na jego drodze, omal się nie poprzewracali, uciekając na widok zbryzganej krwią bojowej wersji treecata gnającej prosto ku nim.

A za nim dwaj Rangersi, policjant i trzech członków osobistej ochrony księżniczki Adrienne z wprawą wskazującą na duże doświadczenie unieruchomiło niedoszłego zamachowca i zabrało się do przeszukiwania go. Szukający Marzeń zarejestrował to, ale nie zwrócił na to uwagi, biegnąc ku swojej księżniczce ile sił w łapach. Nagle zahamował gwałtownie, widząc, jak z jej leżącej nieruchomo postaci podnosi się masywny człowiek, któremu tak ufała i którego tak lubiła. Krew zabarwiła włosy leżącej, tworząc niewielkie kałuże na ziemi, i Szukający Marzeń miauknął rozpaczliwie. I umilkł, gdyż poczuł ponownie blask jej umysłu. Słabszy i wolniejszy, ale stały. Z ulgą zrozumiał, że tylko straciła przytomność, prawdopodobnie uderzając głową o ziemię przy upadku. * – Przykro mi, mały – mruknął Tudev do zakrwawionego treecata, który wypadł z rozpierzchającego się tłumu niczym demon zemsty i zatrzymał się ledwie dwa metry od leżącej na ziemi Adrienne. Zdawał sobie sprawę, że nieco zbyt entuzjastycznie wypełnił swój obowiązek, bo zdejmując Adrienne z linii ognia, równocześnie pozbawił ją przytomności, i miał nadzieję, że był to jedyny uszczerbek na zdrowiu, jaki dzięki niemu poniosła. Mimo wszystko wyrzuty sumienia miał niewielkie – nawet wstrząs mózgu był lepszy od kuli, a nie mógł przewidzieć, na ile skutecznie treecaty zneutralizują zagrożenie. Treecat nawet na niego nie spojrzał. Podszedł do Adrienne, przycupnął na wszystkich sześciu łapach i dotknął nosem jej policzka. A potem zaczął mruczeć – cicho, lecz tak intensywnie, że Tudev słyszał go mimo wrzasków i innych odgłosów zamieszania. Sam jeszcze nie całkiem odzyskał spokój i jasność myśli, ale przyklęknął obok treecata. A ponieważ prawe ramię zaczęło go nagle naprawdę boleć, pogłaskał go delikatnie lewą ręką. – Nic jej nie będzie – powiedział łagodnie. – Uratowałeś ją i nic jej nie będzie. * Henry Thoreau nie wiedział, co się stało, ale wiedział, że nie stało się to, co powinno. Owszem, wrzasków i pisków było aż za dużo, ale eksplozji nie słyszał. A to mogło oznaczać, że któryś z ochroniarzy zorientował się w sytuacji i zastrzelił zabójcę, nim ten zdążył zadziałać. Ale mogło także oznaczać, że jedynie go postrzelił i wzięli go żywcem. Jeśli tak, to tylko kwestia czasu, i to niedługiego, żeby wzięli go do psychiatry i wszystko się wydało. A wtedy... Poczuł nagły strach i z trudem przełknął ślinę. Najważniejsze to wydostać się z parku. Nawet

jeśli ujęli chłoptasia żywego, nie od razu zorientują się, że został dostrojony. A dowiedzenie się, kto za tym stał i na jaki sygnał zamachowiec zadziałał, będzie wymagało jeszcze więcej czasu. Mogli więc obaj z Krogmanem opuścić i planetę, i Królestwo, ale musieli się spieszyć. Ucieczka była naturalnie zaplanowana, tyle że aby zacząć realizować plan, musiał dotrzeć do wspólnika. Na szczęście w wydostaniu się z parku pomocą służyli wszyscy poza policją, prawie wszyscy goście chcieli bowiem jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od zagrożenia. Było to normalne, bo znali jedynie fragmenty wydarzeń, a niewiele osób ma tendencję ciągnięcia w groźne miejsce niczym ćma do świecy. Dlatego wystarczyło, by Thoreau dał się ponieść ludzkiej rzece zmierzającej do najbliższej parkowej bramy. * Dunatis i Parsifal spojrzeli po sobie, gdy Rangersi i policjanci dopadli unieruchomionego przez Szukającego Marzeń, Musashiego i Szukającego Liści człowieka o pustym blasku umysłu. Reszta treecatów zgromadziła się wokół nich i Parsifal wyraźnie czuł ich wściekłość i chęć działania. Szukający Marzeń miał racją. Ten tam ma pusty umysł, a to jest nienormalne – zwrócił się do Dunatisa. Nigdy nie spotkałem podobnego człowieka ani o takim nie słyszałem. A w nim jest coś... o właśnie! Zakrwawiony człowiek nagle zaczął się dziko rzucać, mimo że już był skuty kajdankami i trzymany przez trzech innych ludzi. Próbował nadal wykonać zaprogramowane polecenia, z czym rozpaczliwie walczyła resztka jego prawdziwej osobowości. Tego jednak ci, którzy go ujęli, nie wiedzieli, bo mieli ślepe umysły. Czujesz to? – spytał Dunatisa. Czuję – potwierdził ten ponuro. Większość obecnych także potwierdziła. To jest gorzej niż złe, bracia – oznajmił Dunatis, rozglądając się wściekle. Nie wiem, jak mu to zrobiono, ale ten, co mu to zrobił jest naprawdę zły. I jest to człowiek. Pozostali ponownie potwierdzili. Wszyscy połączyli się więzią z Rangersami i wszyscy wiedzieli, co to przestępca, jak też brali udział w ich ściganiu. Nigdy nie słyszałem o podobnym przestępstwie ale wielu rzeczy o ludziach nie wiemy – dodał Dunatis. Ludzie będą wiedzieli, jak zostało popełnione, ale teraz są zaskoczeni i ogłupieni. Minie jakiś czas, zanim zaczną logicznie myśleć, a ponieważ mają ślepe umysły, wiele czasu zajmie im dojście do tego, kto jest rzeczywistym przestępcą. Ale my nie mamy ślepych umysłów – zauważył Parsifal. Dunatis poruszył uszami z aprobatą i polecił:

Rozdzielcie się i zacznijcie szukać. Być może nie ma go w pobliżu, bo nie musiał czy nie chciał tu być. Ale może jednak jest. Poszukajcie go, a jeśli go znajdziecie, zawołajcie resztę. Może uda się nam go złapać i oddać ludziom, żeby dowiedzieli się, jak to zrobił – ostatnim słowom towarzyszyło uczucie mściwego oczekiwania. Thoreau musiał się powstrzymywać, by nie użyć siły i gabarytów w celu szybszego przepchnięcia się przez tłum, ale wolał nie ryzykować zwracania na siebie uwagi. Tłum i zamieszanie były jego sprzymierzeńcami, dopóki nie odróżniał się od reszty. Dlatego pozwalał się nieść ciżbie, choć wolałby poruszać się szybciej. Przynajmniej szli we właściwą stronę... Prawie podskoczył, słysząc nad głową złowrogi warkot. Uniósł wzrok i napotkał spojrzenie pary jasnozielonych ślepiów wbitych w siebie. Treecat siedział gotów do skoku na gałęzi znajdującej się ze dwa metry nad jego głową. Thoreau zaklął w duchu i zaczął się odwracać. I zamarł, słysząc drugi warkot z boku i z góry. A moment później trzeci dochodzący z przeciwnej strony. I kolejny z przodu. Gdy uniósł głowę i rozejrzał się, stwierdził, że otacza go trzynaście treecatów szczerzących kły i nerwowo zamiatających powietrze ogonami. Wszystkie miały wysunięte pazury i wszystkie przyglądały mu się wrogo. A w ich ślepiach malowało się jeszcze coś, co go doszczętnie przeraziło – inteligencja. Zrozumiał, że one wiedzą, że miał coś wspólnego z nieudanym zamachem, choć nie miał pojęcia, jak na to wpadły... do momentu, gdy nie przypomniał sobie, że są empatami! Znaczyło to bowiem, że znają jego emocje, tak jakby wrzeszczał na głos. Ale tylko one wiedziały... jeśli zdoła im uciec, nie będą w stanie nikomu tej informacji przekazać. Musiał tylko się wymknąć... Przełknął ślinę i powoli ruszył w stronę bramy. Zdążył zrobić trzy kroki, nim szara fala runęła z gałęzi.

ROZDZIAŁ X Adrienne Michelle Aoriana Elizabeth Winton powoli otworzyła oczy. Głowa ją bolała, twarz ją piekła, plecy miała poobijane, a prawe oko za nic nie chciało normalnie, czyli ostro widzieć. Poza tym w sumie czuła się dobrze, tylko nie mogła sobie przypomnieć, jak zdołała się doprowadzić do takiego stanu... No i jej myśli krążyły jedna za drugą zdecydowanie niemrawo. Wpatrzyła się w sufit, próbując zmusić je do większej i bardziej uporządkowanej aktywności, co było ciężkim zadaniem. Nim jej się to udało, poczuła jakiś ruch na poduszce z lewej strony. Coś jedwabistego musnęło jej policzek i nagle sobie przypomniała. Odwróciła gwałtownie głowę, za co w nagrodę łupnęło ją pod czaszką, i spojrzała prosto w jasnozielone ślepia treecata. Który zamruczał radośnie na powitanie. Myśli nadal krążyły leniwie po jej umyśle, ale nie na tyle leniwie, by nie przypomniała sobie chwili, w której treecat wskoczył w jej objęcia. Sięgnęła ku niemu i aż jej się ciemno z bólu zrobiło przed oczyma, ale treecat znalazł się w jej ramionach i przytulił się do jej szyi, obejmując ją delikatnie chwytnymi łapami i równie delikatnie pocierając policzkiem o jej policzek. – Widzę, że odzyskałaś przytomność – rozległ się z boku znajomy głos. Spojrzała ponad treecatem w stronę, z której dochodził, i zobaczyła w drzwiach Alvina Tudeva z prawą ręką na temblaku. Dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, że znajduje się w pokoju szpitalnym. – Dobrze, że się ocknęłaś – dodał Tudev. – Bo trochę to trwało. – Jak... – wychrypiała, odchrząknęła i spytała już tylko trochę chrapliwie: – Trochę to znaczy ile i dlaczego straciłam przytomność? – Trochę to ponad sześć godzin. A dlaczego – to nieco skomplikowane. Jeśli chodzi o przyczynę bezpośrednią, to uderzyłaś głową o ziemię, padając, a padłaś dlatego, że rzuciłem się na ciebie trochę energiczniej, niż zamierzałem. – Rzuciłeś się na mnie? – spytała z niedowierzaniem. Tudev pokiwał głową. – Nic z tych rzeczy – wyjaśnił uprzejmie. – Wszystko w ramach obowiązków służbowych. Kiedy zaczyna się strzelanina, osoba chroniona, czyli ty, musi leżeć, bo wtedy jest ją najtrudniej trafić. Poprosiłbym uprzejmie, żebyś sama padła, ale nie było kiedy. Do strzelaniny nie doszło jedynie dzięki twojemu nowemu przyjacielowi, bo wraz z kolegami zademonstrował właśnie nieznaną zaletę treecatów. Udowodnił mianowicie, że każdy monarcha i następca tronu powinien zawsze mieć koło siebie przynajmniej jednego treecata. Adrienne w połowie jego wypowiedzi zorientowała się, o czym Tudev mówi, a zaraz potem

dotarło do niej, że stara się zrobić to na tyle żartobliwie, na ile potrafi, by złagodzić jej szok. I ukryć ulgę z faktu, że nic się jej nie stało. – Zabójca! – powiedziała prawie szeptem. Tudev skinął potakująco głową. – Zabójca – potwierdził. – Ale twój treecat wyczuł go, nim dotarł na odległość umożliwiającą użycie broni, i powstrzymał go. A inne mu pomogły. Nie tylko mu przeszkodziły, także obezwładniły go i przytrzymały, dopóki do nas nie dotarło, co się dzieje, i nie przejęliśmy drania od nich. Choć drań to w jego przypadku niewłaściwe określenie. Bardziej pasuje „biedny sukinsyn”. Oprócz pistoletu miał na sobie dość materiału wybuchowego, by polecieć na orbitę. I możesz mi wierzyć: odpaliłby ładunek. – Szaleniec? – Nie – odparł ponuro Tudev. – Gorzej: to miało wyglądać na robotę szaleńca. Dopiero zaczynamy sprawę rozgryzać, ale jedno nie ulega już żadnej wątpliwości: zabójca został przymusowo dostrojony psychicznie, dlatego powiedziałem „biedny sukinsyn”. Tygodnie zajmie, nim dowiemy się wszystkiego i znajdziemy wszystkie uwarunkowania, ale jest oczywiste, że miał się wysadzić w powietrze razem z tobą albo po zastrzeleniu ciebie, by uniemożliwić nam stwierdzenie, że został zaprogramowany. – O mój Boże! – westchnęła Adrienne. Tudev posępnie pokiwał głową. – Bez dwóch zdań robota w pełni profesjonalna i na zlecenie – dodał. – Ale zamiast ingerencji boskiej mieliśmy interwencję treecatów. To dzięki nim żyjesz, a my mamy zamachowca i być może jeszcze trop, który pomoże nam szybko wykryć cały spisek. – Jaki trop i jaki spisek?! – Zaczynając od tego, co ważniejsze: dostrojenie przymusowe wymaga czasu, pieniędzy i fachowca. Tacy nie pracują dla idei. Wykonanie zaś profesjonalnego zamachu możliwe jest jedynie, jeśli zamachowiec znajduje się na miejscu przed ofiarą, inaczej istnieje zbyt duże ryzyko wpadki na drobiazgu przy improwizacji. Ci zabójcy znaleźli się w Twin Forks przed nami, a to oznacza, że dostali od kogoś Listę Alfa, bo Twin Forks znajdowało się tylko na niej. Nie pojawiło się na żadnej z fałszywych list. Żeby dostać Listę Alfa, ktoś musiał skopiować Błękitny Plik i zdołać go odkodować, a to wymaga naprawdę dobrych i wysoko postawionych ludzi dysponujących naprawdę dużymi pieniędzmi. Lub kogoś bardzo wysoko postawionego i majętnego mającego kilku pomocników. Jedno i drugie oznacza spisek, i to o znacznie większym zasięgu niżbym podejrzewał. Choć biorąc pod uwagę sukcesy Króla w koncentrowaniu autorytetu Korony, dość łatwo określić, koniu się to nie podoba. Jeśli zaś chodzi o trop, to złapaliśmy wspólnika psychiatry, który warunkował zamachowca. To on dał sygnał uruchamiający program. A złapaliśmy go także dzięki treecatom, bo był już prawie przy

bramie, gdy go namierzyły i dopadły. Próbował uciec, ale przed tuzinem treecatów to niewykonalne, jak się przekonał. Według Rangersów zdołały wyczuć jego emocje wywołane fiaskiem ataku, a potem, gdy go znalazły, skutecznie go zatrzymały, a jeden pobiegł sprowadzić swojego człowieka. Zatrzymały go niezwykle pomysłowo, bo w sumie poza masą zadrapań nic mu nie zrobiły, za to zmieniły w strzępy jego odzież. A razem z nią całą pewność siebie: kiedy pierwsi Rangersi sprowadzeni przez wysłanego przez nich treecata przybyli na miejsce, gość leżał zwinięty w kłębek pod płotem i darł się wniebogłosy, błagając o ratunek. A facet ma dwa metry wzrostu i sporą krzepę w rękach. I błagał, żeby mógł zeznawać, jeśli tylko dzięki temu będą trzymali z dala od niego treecaty. No i zeznał naprawdę ciekawe rzeczy. – Ale... – Adrienne urwała, myśląc na tyle intensywnie, na ile była w stanie. – Czy sąd nie uzna takiego zeznania za wymuszone? Tudev popatrzył na nią z politowaniem. – To zupełnie bez znaczenia – wyjaśnił łagodnie. – A to z dwóch powodów. Po pierwsze, nie wymusił go żaden policjant czy inny stróż prawa. Ba, starannie odczytali mu nawet wszelkie prawa. Wymusiły je treecaty, a te mają oficjalny status nieletnich. Ale nawet gdyby nie to, niemiałoby to znaczenia. W przypadku próby zabójstwa monarchy, jego następcy czy kogokolwiek z rodziny królewskiej żadne kruczki prawne nie mają znaczenia. Liczysię wyłącznie skuteczne wyeliminowanie wszystkich zamachowców i ich zleceniodawców, jeśli mamy do czynienia ze spiskiem. A mamy. Powiedział to zupełnie spokojnie, tonem pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu. Adrienne spojrzała na niego zdziwiona i już miała zapytać, co konkretnie przez to rozumie, gdy doszła do wniosku, że chwilowo woli nie znać odpowiedzi na to pytanie. Tudev najwyraźniej uznał to za wysoce rozsądne, gdyż odchrząknął i dodał już innym tonem: – Jeszcze jedno: musiałem naturalnie o wszystkim, co zaszło, poinformować Jego Wysokość. Adrienne przytaknęła, czując, jak jej twarz zastyga w obojętną maskę. – Pierwszy meldunek nadałem zaraz po incydencie – ciągnął Tudev. – Wolałem, żeby Król znał obiektywną i prawdziwą wersję, zanim dziennikarze podadzą swoją. Potem przesłałem jeszcze dwa raporty o rozwoju śledztwa i o stanie twego zdrowia. – Rozumiem. – A czterdzieści siedem minut temu otrzymaliśmy wiadomość zakodowaną królewskim szyfrem przeznaczoną dla ciebie. Rozstawiliśmy tu moduł łączności, ale bez twojego głosu i klucza nie da się jej odkodować. – Rozumiem – powtórzyła Adrienne. – Dziękuję, Alvin. Dziękuję za wszystko, zaczynając od tego, że się na mnie rzuciłeś, ale teraz byłabym ci wdzięczna, gdybyś mnie zostawił samą.

Muszę odsłuchać wiadomość. I uśmiechnęła się ciepło. – Oczywiście – wymamrotał Tudev i wyszedł. Niestety, istniały rzeczy, przed którymi najlepszy nawet członek osobistej ochrony nie był w stanie nikogo obronić. * Szukający Marzeń z zainteresowaniem śledził subtelne zmiany emocji księżniczki w czasie jej rozmowy z człowiekiem zwanym Tudevem. Lubił go – i blask jego umysłu, i wielką opiekuńczość wobec księżniczki, ale wyczuł też, że pod koniec rozmowy nie był on zbyt szczęśliwy, przekazując jej jakąś wiadomość. A ona była zdecydowanie bardzo nieszczęśliwa, gdy ją usłyszała. Nie spowodowało tego nic, co Tudev zrobił, było związane z żalem i bólem obecnym w blasku jej umysłu. Dlatego spiął się wewnętrznie, czując, jak księżniczka zbiera się na odwagę, by coś zrobić. Więź istniejąca między nimi była niepodobna do tych, które łączyły pary z Ludu, ponieważ księżniczkę ograniczała dziwna pustka, jakby podświadomość istnienia czegoś, co pozostawało tuż poza granicą poznania. Wiedziała, że więź istnieje, ale po prostu nie mogła jej wykorzystać tak, jak zrobiłaby to partnerka z Ludu. Mimo że więź nie była pełna i dokończona, czuł jednak tak wiele, mógł przekazywać jej emocje i nie tylko, ale pełnych możliwości nadal nie znał, toteż robił każdy kolejny krok ostrożnie. Teraz także delikatnie próbował dotrzeć do jej żalu i bólu, a gdy mu się to nie udało, ściągnął je na siebie, tak jak zrobiłby to z każdym przedstawicielem swojej rasy. Poczuł jej zaskoczenie i podejrzenie, że w jakiś sposób ją uspokaja, i zaczął mruczeć bardziej basowo. Usiadła na łóżku, wskoczył więc jej na kolana i dał się przytulić. To był jej smutek i ból, na niego nie miał więc żadnego wpływu. Był zmartwiony tym, że ona go czuje, ale nie tym, co czuje. Ponieważ miała ślepy umysł, nie mógł jej wyjaśnić, co robi, i całkowicie usunąć bólu, bo nie potrafiła mu powiedzieć, czy tego chce. A takie pomaganie na siłę byłoby wbrew najstarszym tradycjom i najważniejszym zasadom Ludu. To, co zaczęłoby się jako akt miłości i miłosierdzia, skończyłoby się nieodwracalnymi zniszczeniami prowadzącymi do całkowitego zaniku tych emocji u tego, komu by w ten sposób pomagał. Ból, żal, smutek czy rozpacz były przykrymi uczuciami, ale bez nich nie było się pełną i normalną istotą. Należało ulżyć temu, kto cierpiał, ale w rozsądnych granicach, bo tylko wtedy była to prawdziwa pomoc. *

Zdumiona Adrienne przyjrzała się treecatowi. Poczuła właśnie coś dziwnego – ból i smutek zmalały. Nie zniknęły, ale stały się bardziej odległe, jakby ktoś stanął między nimi a nią. A tym kimś mógł być tylko on, gdyż nigdy wcześniej nic podobnego jej nie spotkało. W jakiś sposób, którego nie rozumiała, zdołał odgrodzić ją swą miłością od tych uczuć. Nadal istniały w niej, ale znacznie słabsze, a co najważniejsze wiedziała, że nie musi już samotnie stawiać im czoła. A to była olbrzymia różnica. – Dziękuję! – szepnęła. I pocałowała go między uszami. Zamruczał głośniej i przytulił się do niej. Trwali tak przez długą chwilę. Adrienne nie miała nic przeciwko temu, by tak zostało na dłużej, ale wiedziała, że musi zrobić to, co do niej należy, i nie może tego odwlekać w nieskończoność. Dlatego wzięła głęboki oddech i sięgnęła do ustawionego na łóżku modułu łączności. Był to ten sam specjalnie zabezpieczony przed podsłuchem moduł, który wszędzie z nią jeździł. Musieli go ustawić i podłączyć, gdy była nieprzytomna, albo co bardziej prawdopodobne, był przygotowany wcześniej razem z pokojem i salą operacyjną w starannie wybranym przez Tudeva szpitalu. Standardowe zabezpieczenie na wszelki wypadek. Nacisnęła klawisz obok migającej kontrolki oznaczającej nagraną wiadomość, a gdy rozległ się cichy, melodyjny sygnał, odchrząknęła i powiedziała wolno i wyraźnie: – Autoryzacja odtworzenia wiadomości: Adrienne Michaelle Aoriana Elizabeth Winton, Alfa Siedem, hotel Trzy Lima. Przez moment nic się nie działo – komputer sprawdzał zapisany obraz i dźwięk z pierwowzorem zapisanym w pamięci, po czym na ekranie pojawiła się twarz ojca. Wyglądał okropnie – miał zapuchnięte oczy, zmarszczki tak wyraźne, jakby były wyryte w skórze. Przez kilkanaście długich sekund nic nie mówił, tylko spoglądał w kamerę. Potem wziął głęboki oddech i powiedział gwałtownie: – Wiem, dlaczego odwiedziłaś Twin Forks. Adrienne zesztywniała, gdyż nie był to pozbawiony intonacji, prawie mechaniczny głos, który znienawidziła przez te ostatnie lata. – Wiedziałem, że się tam wybierałaś, jeszcze zanim opuściłaś Manticore, i wściekłem się, tak jak to zamierzyłaś... ale nic nie powiedziałem. I przez to prawie cię straciłem. Starał się mówić spokojnie, ale przy ostatnim zdaniu głos mu się załamał. Urwał, zacisnął zęby i widać było, że stara się nad sobą zapanować. Adrienne przyglądała mu się zszokowana, gdyż tylu emocji nie widziała u ojca przez całych dziesięć lat, czyli od śmierci matki. – Wiem, że cię skrzywdziłem, Adrienne – odezwał się w końcu chrapliwie. – Wiem dlaczego i wiem w jaki sposób. Nie jestem idiotą, choć postępowałem idiotycznie. Ale sama świadomość nie wystarczyła... choć powinna... Wystarczyłaby, gdybym się tak nie bał. Myślałem... o ile można to tak nazwać, że bezpieczniej będzie odepchnąć cię niż... Nie muszę ci opowiadać o wszystkich głupotach, jakie popełniłem: znasz je aż za dobrze. I wiem, że nie mam

prawa do nadziei, że możesz zrozumieć, dlaczego tak postąpiłem... albo mi wybaczyć. Dlatego nie proszę, byś to zrobiła, ale... Ponownie urwał i głęboko odetchnął. Kilkakrotnie. A w jego oczach coś podejrzanie zalśniło. – Ale dziś prawie cię straciłem – dodał. – Może już wcześniej cię straciłem, tylko o tym nie wiedziałem... gdyby tak było, nie winiłbym cię... ale dziś mogłem cię stracić na zawsze, tak... tak jak twoją matkę. I zrozumiałem, że gdybym cię dziś stracił... gdybyś dziś zginęła, to już nigdy nie miałbym okazji przeprosić cię i powiedzieć, jak bardzo cię kocham, ani choćby spróbować naprawić krzywdę, jaką ci wyrządziłem. A do tego w żaden sposób nie mogę dopuścić! Może to dowód ostatecznego tchórzostwa, może jestem zbyt przerażony realną możliwością, że cię stracę, zanim spróbuję przełamać lody, które między nami stworzyłem... Nie wiem, Adrienne. Wiem tylko, że gdy nadeszła pierwsza informacja od Tudeva... Nagle umilkł i ukrył twarz w dłoniach, a jego ramionami wstrząsnęły dreszcze. Adrienne poczuła, że ojciec płacze, i z oddali usłyszała jego roztrzęsiony głos: – Przepraszam, maleńka. Wiem, że to brzmi głupio i nic nie daje po tym, co ci zrobiłem... i że to są tylko słowa, ale w tej chwili nie znam innego sposobu, by ci to powiedzieć... Nie będę miał do ciebie żalu, jeśli mi nie wybaczysz. Dokonałem wyboru i podjąłem decyzje dobrowolnie. Były złe, głupie i tchórzliwe, ale były to moje decyzje. A ucierpiałaś na nich ty. Mogę ci tylko obiecać, że jestem w stanie się uczyć na błędach. Fakt, trzeba było dużego wstrząsu, żebym to sobie uświadomił, ale daję ci słowo, że niezależnie od tego, czy mi wybaczysz czy nie, już nigdy cię nie odepchnę. Wątpię, byśmy zdołali wrócić do tego, co było przed śmiercią twojej matki, i to wyłącznie z mojej winy. Nie będę udawał, że nic się nie stało, bo to byłoby jeszcze głupsze. Ale mogę spróbować to naprawić, i spróbuję. Zaczynając od tego, że będę cię traktował tak, jak powinienem traktować swego następcę: będę cię pytał o zdanie i brał je pod uwagę, a ty masz prawo w każdej chwili zażądać ode mnie wyjaśnień. Chciałbym... chciałbym, by to był tylko pierwszy krok... żebym nauczył się ponownie zachowywać jak ojciec, ale to niełatwe, a bez twojej pomocy niemożliwe. A prosić cię o nią nie mam prawa. Spróbuję mimo wszystko, a życie nauczyło mnie, że kiedy czegoś naprawdę chcę, muszę dołożyć wiele wysiłku, by to osiągnąć. I uśmiechnął się przez łzy spływające po policzkach. – Wiem, że się nauczyłeś, tato – odszepnęła także przez łzy Adrienne, korzystając z kolejnej przerwy. Tyle lat czekała, by usłyszeć podobne słowa... teraz je usłyszała... i nic magicznego tak jak w snach nie nastąpiło: nie zapomniała tych dziesięciu lat, blizny nie zniknęły, a on nie stał się znów ukochanym tatusiem. Zbyt głęboko ją zranił, by było to możliwe. Straciła zbyt szybko zbyt wiele złudzeń. Stali się nawet nie dwojgiem obcych osób – stali się dla siebie nawzajem źródłem bólu i poczucia samotności. Takich rzeczy nie zapominało się ani nie wybaczało tak po prostu, jak bardzo by tego oboje chcieli. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, czy coś takiego w ogóle można

zapomnieć lub przebaczyć. Wiedziała natomiast, że jeśli nie spróbuje, nie będą mieli na to cienia szansy. A ojciec przynajmniej zrobił pierwszy krok, choć nie przyszło mu to łatwo. I to duży krok. Drugi należał do niej i wiedziała, że go zrobi – wróci i spróbuje pomóc mu jakoś naprawić to, co sknocił tak konkursowo. Jeśli nie z innego powodu, to choćby z uwagi na pamięć matki. – Zmieniając nieco temat – podjął ojciec i Adrienne czym prędzej otarła wierzchem dłoni oczy, drugą głaskając treecata. – Jak rozumiem, wskazana jest zmiana mojego podejścia do treecatów. Niespodziewanie uśmiechnął się, i to nawet ze śladami autentycznego rozbawienia. – Wiem, że zostałaś adoptowana przez jednego z nich – dodał, poważniejąc. – I wiem też od Tudeva, że gdyby nie on i jego przyjaciele, mogłabyś już nie żyć. To oczywiście oznacza, że zarówno wobec nich, jak i ich pobratymców mam dług, którego w pełni nie zdołam nigdy spłacić. Co naturalnie nie znaczy, że nie będę próbował. Gdy tylko skończę nagrywać tę wiadomość, ustalimy z premierem, jak najszybciej można wycofać sprzeciw Korony wobec uchwalenia Karty Praw Treecatów. W ciągu kuku najbliższych tygodni zostanie także zwiększony, i to dość poważnie, budżet Służby Leśnej. Byłbym też wdzięczny, gdybyś poprosiła generała MacClintocka, aby ci towarzyszył w drodze powrotnej na Manticore. Moglibyśmy bezzwłocznie uzgodnić, a potem zatwierdzić status prawny treecatów. A poza tym zapraszam twojego nowego przyjaciela do pałacu Mount Royal. Jeżeli dobrze zrozumiałem jeden z meldunków Tudeva, treecaty raczej jednoznacznie zademonstrowały zdolność do wyczuwania wrogich zamiarów potencjalnego zabójcy. Już choćby to wystarcza, abym był zachwycony, że zostałaś przez jednego z nich adoptowana. Mam zamiar uzgodnić z MacClintockiem oddelegowanie kilku adoptowanych Rangersów do pałacowej ochrony. Naturalnie z treecatami. Bo widzisz, Tudev ma całkowitą rację: to był spisek, a raczej jest, dopóki go nie zlikwidujemy. I to spisek z udziałem wysoko postawionych osób. I dlatego doczekać się wręcz nie mogę pojawienia się na dworze treecatów. Jestem bardzo ciekaw, czego też się dzięki nim dowiemy i o kim. Albo też kto nagle przestanie bywać w pałacu. W każdym razie na pewno zwiększy to twoje bezpieczeństwo, a poważnie skomplikuje życie spiskowcom. Tak obecnym, jak i przyszłym. Adrienne odruchowo się uśmiechnęła, próbując sobie wyobrazić polowanie z nagonką, jakie rozpoczęłoby się w pałacu Mount Royal, gdyby nagle tuzin treecatów mógł na jego terenie wyszukać wszystkich życzących śmierci ojcu i jej. Ten lub ci, którzy stali za” zamachem, byli na tyle dobrze poinformowani, że wiedzieliby, po co ściągnięto tyle treecatów... Po raz pierwszy od dziesięciolecia zgodziła się z ojcem w jakiejś kwestii. Na twarzy ojca przez kilka sekund także gościł pełen rozmarzenia uśmiech. Potem zniknął, a Król Roger II powiedział miękko:

– Ale to będzie później. Teraz po prostu odzyskaj siły i wróć do mnie. Jak głupio bym się nie zachowywał, nadal cię kocham i chcę mieć okazję ci to udowodnić raz jeszcze. Proszę... Umilkł i jeszcze przez moment spoglądał w kamerę, nim ją wyłączył. Adrienne opadła na poduszkę, tuląc do siebie treecata. I rozpłakała się. Treecat zaś pokręcił się w jej objęciach, chcąc położyć łeb na jej obojczyku, i zaczął mruczeć basowo. Adrienne zdała sobie sprawę, że to wszystko było jego zasługą. Wpadł w jej życie na podobieństwo tornada i tylko dzięki niemu to życie nie zakończyło się kilka godzin temu. Jedynie dzięki niemu i jego przyjaciołom dowiedzieli się, że nie była to sprawka samotnego szaleńca, lecz spisek, i to sięgający wysoko. I jeśli dowiedzą się o wszystkich, którzy do niego należą, to także dzięki treecatom. A cud, który się wydarzył i o który tyle razy się modliła, zdarzył się właśnie z powodu zamachu. Jeśli w jakiś sposób zdołają oboje z ojcem odbudować choćby wspomnienie tego, jak wyglądało ich życie we troje, to także będzie możliwe dzięki treecatowi. – Nie nazwałam cię jeszcze – szepnęła mu prosto w ucho. Ucho poruszyło się, a moment później treecat uniósł łeb tak, by móc spojrzeć jej prosto w oczy. Adrienne uśmiechnęła się niepewnie. – Istotnie należę do tych powolnych, o których mówił MacClintock – poinformowała go. – Musisz okazać trochę cierpliwości, bo to musi być imię stosowne do twoich dzisiejszych wyczynów... a jakoś mi się nie wydaje, żeby spodobał ci się „Cudotwórca”, gdy poznasz znaczenie tego słowa! * Szukający Marzeń spoglądał w oczy księżniczki, czując jej lekkie rozbawienie. Nie rozumiał, co powiedział jej ojciec ani co wcześniej między nimi zaszło, ale wiedział, że się dowie, i znał też źródło jej bólu. A dzięki temu mógł pomóc i jej, i jej ojcu w poradzeniu sobie z nim. Był pewien, że to potrafi, i niecierpliwie czekał, by przystąpić do dzieła. Teraz natomiast cieszył się z jej radości coraz silniejszej, w miarę jak powoli ustępowały smutek i ból. Nie żałował tych obrotów, których nie zdąży przeżyć – nigdy się nie dowie, co by przyniosły, ale gdyby nie dokonał wyboru i nie połączył się z nią więzią, nie zaznałby nawet części tej radości i miłości, które już stały się jego udziałem. Uznał, że to uczciwa wymiana, i zadowolony dotknął delikatnie jej twarzy chwytną łapą. *

Patrząca w ślepia treecata Adrienne Winton nie znała jego myśli, ale wyczuła, że dotyczą one jakiejś poważnej kwestii. Cała chwila wydała jej się dziwnie podniosła, choć nie miała pojęcia dlaczego. Wzruszenie ścisnęło ją za gardło... A potem treecat pogłaskał delikatnie jej policzek chwytną łapą i pochylił się tak, iż czubkiem nosa dotknął koniuszka jej nosa. Cały czas patrząc jej w oczy, poruszył wąsami i zamarł tak na dłuższą chwilę. Adrienne wstrzymała oddech, czekając na jakiś zgoła epokowy znak od niego... a on cofnął łeb i ugryzł ją leciutko w nos. – Auuuć! Odruchowo zakryła dłonią nos, próbując drugą ręką złapać treecata, ale już go tam nie było – jednym skokiem znalazł się na półeczce nad łóżkiem i zawisł tam do góry nogami, machając jej bezczelnie ogonem przed nosem i bleekając radośnie. Adrienne popatrzyła na niego i parsknęła śmiechem, czując się dziwnie podniesiona na duchu. * Szukający Marzeń poczuł rosnącą radość księżniczki rozsadzającą powoli zapiekłą ranę w duszy i kolejny raz bleeknął radośnie. Przypomniał sobie ostrzeżenie Śpiewającej Prawdziwie o myśliwym, który może nagle stać się zwierzyną łowną i wiedział, że było ono słuszne. Przybył tu, polując na marzenie, znalazł je, a okazało się, że to ono go złapało i w końcu po parunastu obrotach go zabije. Ale coś innego mogło go zabić wcześniej, nawet gdyby nie próbował upolować tego marzenia. A radość z wyboru, którego dokonał, czuli już oboje i wszystko wskazywało na to, że będzie ona rosła. Będzie żył krócej, ale będzie to pełnia życia, tego był pewien. Podobnie jak i tego, że śpiewający wspomnienia przekazywać będą pieśni o nich obojgu tak długo, jak długo istnieć będzie Lud. Co oznaczało, że pamięć o nim żyć będzie wiecznie. Spojrzał z góry na swoją księżniczkę i puścił półkę, na której wisiał. Spadł jej prosto na głowę, powarkując w udawanej złości, przetoczył się na piersi i złapał jej dłoni niby kociaka. A potem bleeknął radośnie. Zawtórowała mu śmiechem i ta połączona wesołość człowieka i treecata rozbłysła w mroku niczym latarnia.

Jane Lindskold Gambit królowej

Wychodząc z perfekcyjnego obrotu spiralnego wysoko ponad piaskami Indigo Salt Flats, Roger obejrzał się, by sprawdzić, jak Angeliąue ocenia jego występ. Pogratulowała mu gestem, nim powtórzyła manewr z rozwianymi przez wiatr włosami. Zrobiła to nieco wolniej, ale jeszcze piękniej, i Roger uśmiechnął się. Gdyby byli na zawodach, sędziowie przyznaliby zwycięstwo żonie, a nie jemu. – Jesteś gotowa do poczwórnego, Angel? – spytał przez komunikator. – Dlaczego nie? – odparła radośnie. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio warunki były tak dobre. – W takim razie ty pierwsza. – A, chcemy podglądać mistrzowską technikę? – roześmiała się. – No dobrze: życzenie Waszej Wysokości jest dla mnie rozkazem! Jej poczwórny obrót spiralny prawie zakończył się kolejnym półobrotem. Król Roger III zasalutował w dowód uznania i sprawdził wskazania przyrządów. Jeśli chciał wygrać tę rundę ich prywatnego współzawodnictwa, musiał wykorzystać do maksimum wiatr i prądy wstępujące; gdy uznał, że szacunki wskazują na stan bliski ideału, rozpoczął kręcenie akrobacji. Pierwszy obrót był idealny, podobnie jak drugi i trzeci. Koncentrował się na nabraniu odpowiedniej szybkości, bo chciał powtórzyć eleganckie zakończenie żony, gdy poczuł, jak deska antygrawitacyjna podskoczyła lekko pod jego stopami. Zbyt długo uprawiał ten sport, choć nigdy publicznie, i nabrał zbyt wiele doświadczenia, by uznać, że mu się wydawało. Wiedział, że jest jednym z najlepszych w tej konkurencji w całym Gwiezdnym Królestwie, ale wiedział też, i to aż za dobrze, jakie wybuchłoby zamieszanie, gdyby coś mu się stało, toteż stłumił ochotę do dalszych akrobacji powietrznych. Sięgnął lewą ręką do przycisku zwalniającego jego uprząż bezpieczeństwa. Oddzielenie się od deski umożliwiłoby mu użycie spadochronu antygrawitacyjnego, ale kolejne, znacznie silniejsze jej szarpnięcie sprawiło, że mu się nie udało. Musiało być na tyle duże, że zauważono je z ziemi, bo usłyszał głos Angeliąue: – Już lecę na pomoc, Roger. – Dam sobie radę, kochanie – zapewnił, ponownie sięgając do przycisku. I w tym momencie grawitator deski przestał działać całkowicie, a prędkość, której nabrał do efektownego finału, zwróciła się przeciwko niemu, odginając ciało w tył i uniemożliwiając

dosięgnięcie przełącznika. Pod nim słone piaski lśniły puste i obojętne. Zginął, słysząc krzyk żony i czując, jak gdzieś w oddali komuś pęka serce z żalu. * Elżbieta III, Królowa Gwiezdnego Królestwa Manticore, stała wraz z narzeczonym Justinem Zyrrem w niewielkim pokoju, do którego wycofali się po obejrzeniu nagrania śmiertelnego wypadku Rogera III. Elżbieta obejrzała nagranie trzy razy. Jej trzynastoletni brat, książę Michael, wybiegł zapłakany po pierwszym. Był bardzo blisko z ojcem, choć ostatnio ich stosunki stały się nieco napięte z racji różnicy zdań w kwestii przyszłości Michaela. Ojciec chciał mianowicie, by wstąpił on do akademii Royal Manticoran Navy na wyspie Saganami, do czego pociecha nie przejawiała najmniejszych chęci. Teraz osiągnięcie porozumienia było już niemożliwe. W normalnych okolicznościach Justin martwiłby się o niego, ale w obecnych całą uwagę poświęcał wysokiej, smukłej dziewczynie o czarnych włosach i brązowych oczach stojącej nieruchomo na podobieństwo hiperrealistycznej rzeźby. Zarówno postawa ciała, jak i wyraz twarzy jednoznacznie świadczyły o przepełniającym ją żalu, bólu i smutku. Stanowili fizyczne przeciwieństwa, jeśli chodzi o typ urody – Justin był błękitnookim blondynem – co media wielokrotnie wykorzystywały, porównując ich do dnia i nocy. Było to tym łatwiejsze, że i karnacją skóry pasowali do tego porównania – on miał mlecznobiałą, ona śniadą, jakby wiecznie mocno opaloną. Był od niej starszy o dziesięć lat standardowych, miał dwadzieścia osiem. Natomiast ich wzrost i budowa ciała były podobne. Z jednym wyjątkiem – Justin był szeroki w barach. A trzymał się prosto dzięki służbie w wojsku, choć po pierwszej turze nie przedłużył kontraktu. Stopniowo wyraz twarzy Elżbiety uległ zmianie i smutek przeszedł w zdecydowanie. – Nie wierzę, żeby to był wypadek – powiedziała. Były to pierwsze słowa wypowiedziane przez nią od momentu wejścia do pomieszczenia. Justin wziął ją w ramiona i z ulgą poczuł, jak się odpręża w jego objęciach. Gdyby nie szukała takiej chwilowej ulgi, znaczyłoby to, że jest z nią naprawdę źle. – Wypadki się zdarzają... – zaczął. – Wiem, że się zdarzają – przerwała mu zdecydowanie. – Nawet członkom tej rodziny. Edward I zginął w autentycznym wypadku. Tron po nim objęła jego siostra. Miała na imię Elżbieta. Tak jak ja. I roześmiała się prawie histerycznie.

– Może nie powinno się dawać córkom tego imienia – dodała. – Pamiętaj o tym w przyszłości, kochanie. Dobrze? Jej treecat Ariel, obserwujący ich z blatu stołu, bleeknął z wyraźną naganą. Elżbieta spojrzała najpierw na niego, potem na Justina, odsuwając się nieco. W jej brązowych, ukrytych za długimi rzęsami oczach lśniły łzy, których nie uroniła, gdy mogli to widzieć inni, jak choćby brat, którym musiała dodać otuchy i uspokoić po takim wstrząsie. Na łzy w ogóle nie bardzo miała do tej pory czas, gdyż natychmiast po stwierdzeniu zgonu Króla zabrano ją z zajęć historii i zaprowadzono do niewielkiej kawiarenki studenckiej znajdującej się na terenie uniwersytetu i na tę okazję opróżnionej ze wszystkich gości i obsługi. Tu dowiedziała się o śmierci ojca i złożyła przysięgę przed marszałkami obu izb parlamentu, zostając oficjalnie Królową Elżbietą III. Potem zawieziono ją na konferencję prasową. Zignorowała przygotowane oświadczenie i mówiła o ojcu to, co dyktowało jej serce. Okazało się to genialnym posunięciem, bo Roger III był cenionym monarchą i jego niespodziewana śmierć naprawdę wstrząsnęła poddanymi. Szok był tym większy, że jako pierwszy władca Królestwa Manticore został on poddany prolongowi i wszyscy spodziewali się, że będzie rządził jeszcze co najmniej kilkadziesiąt lat. A że rządził mądrze, wszyscy żałowali, że tak się nie stanie. No, prawie wszyscy. – Ariel uważa, że jestem dla ciebie niesprawiedliwie szorstka – powiedziała cicho Elżbieta. – Przepraszam, Justin. – Przeprosiny przyjęte. Za dużo ostatnio przeszłaś. Musisz się rozładować, to naturalne. – Może i naturalne, ale Królowa nie powinna się rozładowywać nawet na narzeczonym. A raczej zwłaszcza nie na narzeczonym. Nie powinieneś robić z siebie chłopca do bicia w zastępstwie całej reszty Królestwa Manticore. Justin roześmiał się. – Zdaje się, że powinienem powiedzieć coś w stylu: jeśli takie jest życzenie Waszej Wysokości, to z przyjemnością będę służył choćby w takim charakterze, ale prawdę mówiąc, nie mam ochoty na taką rolę. – Ale służyć mi będziesz? – spytała poważnie. – Jako Królowej zawsze, jako żonie nigdy – odparł równie poważnie. Nie był empatą jak Ariel, ale wyczuł zmianę jej nastroju, toteż gdy wyzwoliła się z jego objęć, nie potraktował tego jako reakcji na swoje słowa, lecz pojął, że musi w spokoju zebrać myśli. Usiadł w fotelu stojącym obok stołu i spokojnie obserwował, jak Elżbieta wędruje w tę i z powrotem po pokoju. – Nie wierzę, że ojciec zginął w wypadku – oznajmiła. – Nie przerywaj mi, tylko posłuchaj, dobrze? Większość woli myśleć inaczej, ale zabójstwa członków tej rodziny już miały miejsce.

A jeszcze częściej próby zabójstw. Choćby Adrienne, zanim została Królową, omal nie padła ofiarą zamachu, a William I został zabity przez szaleńca. – Przez szaleńca – powtórzył Justin. – Twój ojciec zginął w wypadku: oboje to widzieliśmy. Grawitatory psują się. Rzadko, ale się psują. Elżbieta ruszyła w dalszą drogę. – Nie twierdzę, że się nie psują, ale poza drobiazgiem, że ochrona zawsze starannie sprawdzała każdy pojazd, którego ojciec miał użyć, jest jeszcze jeden mały powód, dla którego nie wierzę, że to nie był zamach. – Jaki? – Dałam mu nową deskę na urodziny, a przed wyjazdem powiedział mi, że zamierza ją dziś wypróbować. Widziałam, jak została zapakowana i zabrana. – No i? – I jestem prawie pewna, że deska, której używał i która się „zepsuła”, nie była tą, którą dostał ode mnie. – Mógł zmienić zdanie. Albo ochrona mogła go przekonać, że nowa nie jest sprawdzona – zaprotestował Justin. – Albo się pomyliłaś: w końcu na nagraniu nie było tego wyraźnie widać, a latał szybko. Powodów mogły być dziesiątki. Rozumnie nie wymienił oczywistego – że łzy źle wpływają na ostrość widzenia. – Wiem – odparła spokojnie. – Ale mam wątpliwości i dlatego spytałam, czy będziesz mi służył. Chcę, żebyś zbadał sprawę i sprawdził, jak wyglądały ostatnie godziny życia taty. Jeśli użył innej deski, chcę wiedzieć dlaczego. Jeśli nie, chcę wiedzieć, czy ta moja została odpowiednio sprawdzona i przez kogo. Chcę wiedzieć wszystko! W jej oczach nie było już śladu łez – w każdym calu była Królową i Justin wykonałby jej polecenie, nawet gdyby jej nie kochał. Z Majestatem się nie dyskutuje. Gdy kiwnął głową na znak zgody, podeszła i ujęła go za ręce. – Dziękuję – powiedziała po prostu. – Nie mogę tego sama zrobić, bo automatycznie spowodowałoby to podejrzenia i spekulacje, a na to nie możemy sobie pozwolić. A dopóki nie będę miała pewności, że to był wypadek, nie mogę zaufać nikomu poza członkami swojej osobistej ochrony. A żaden z nich teraz, gdy zostałam Królową, nie opuści posterunku nawet na moją prośbę, bo pilnuje znacznie ważniejszej niż dotąd osoby. Inni członkowie Straży Pałacowej, a nawet obstawy ojca, są podejrzani, bo każdy mógł być sabotażystą. Tobie mogę ufać. – Zawsze. Uśmiechnęła się do niego i spojrzała na wyraźnie zadowolonego z siebie Ariela, który pomrukiwał cicho. – Wiem.

– Już mam biec? – spytał Justin, udając obrażonego, że najpierw zasięgnęła opinii treecata. – Zostań jeszcze – westchnęła. – Spodziewam się, że lada chwila znów ktoś przyjdzie porozmawiać o jakichś nie cierpiących zwłoki kwestiach polityki dynastycznej czy ceremoniału pogrzebowego. Justin wciągnął ją na kolana, a Ariel doszedł do wniosku, że to doskonały pomysł, wskoczył na kolana Elżbiety i zaczął mruczeć głośniej. – Jakiej znów polityki dynastycznej? – zdziwił się Justin. – Ty jesteś Królową, a Michael twoim następcą, zgadza się? – Nie całkiem – przetarła dłonią oczy. – Zgodnie z prawem do ukończenia dwudziestego pierwszego roku życia muszę mieć regenta. Ponieważ jednak mam już osiemnaście, a nie szesnaście lat standardowych, nie można mi narzucić regenta. Mianuję go sama, a parlament albo go zatwierdzi, albo nie, i tak się bawimy, dopóki obie strony nie będą zadowolone. Może być paskudnie, może być spokojnie, zależy... – Przez chwilę siedziała nieruchomo zatopiona w myślach, po czym odwróciła się ku niemu i dodała z błyskiem w oczach: – Drugą sprawą jest nasze małżeństwo. Justin spojrzał na nią zaskoczony – ich zaręczyny były jak najbardziej oficjalne, za zgodą Króla Rogera i Królowej Angeliąue. Odbyły się krótko po siedemnastych urodzinach Elżbiety, o co więc znów chodziło... – I co z nim? – spytał niepewnie. Ariel bleeknął z niezadowoleniem. Był zły na Justina za to, że zwątpił w Elżbietę, na nią za głupi wybór dowcipu. Wstał, poklepał Justina po policzku i miauknął, cicho. – Nie powinnam była stroić sobie żartów – przyznała Elżbieta. – Nikt nie zmusi mnie do zerwania zaręczyn z tobą, zresztą wątpię, by komukolwiek przyszło to nawet do głowy. Natomiast w planach na przyszłość trzeba uwzględnić fakt, że liczba następców tronu właśnie zmniejszyła się o połowę. Planowaliśmy pobrać się, gdy skończę dwadzieścia jeden lat standardowych, tak? – Tak. – Teraz należy spodziewać się nacisków, byśmy zrobili to wcześniej. – Dla mnie to żaden problem. – Dla mnie też, ale znajdą się tacy, dla których to będzie problem. Jedni stwierdzą, że trzeba zachować stosowny okres żałoby, inni będą się obawiać, że ślub, mąż i konieczność jak najszybszego dorobienia się dziecka będą mnie rozpraszały i nie będę wywiązywała się z obowiązków Królowej... Nie chcę o tym myśleć! Ostatnie zdanie powiedziała ciszej, wsparła głowę na jego ramieniu i rozpłakała się. – Nie myśl więc – zaproponował rozsądnie. – Przynajmniej na razie. Nie myśl o niczym. A potem przytulił ją mocno.

I wcale nie był pewien, czy mruczenie, które słyszał, wydawał z siebie wyłącznie Ariel. * Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Elżbieta wstała z kolan Justina, przygładziła dłonią włosy i powiedziała spokojnie: – Wejść. Drzwi otworzyły się i w progu stanął mężczyzna w mundurze Straży Pałacowej, który zasalutował i powiedział: – Książę krwi Michael pyta, czy Wasza Wysokość znajdzie dla niego chwilę. Justin uniósł brwi zaskoczony tym, co widział i słyszał. Jeszcze dziś rano Taki po prostu by się uśmiechnął, powiedział, kto stoi za drzwiami, i wpuścił Michaela. Teraz obowiązywały wszystkie należne monarsze zasady protokołu. Zresztą ochrona osobista Elżbiety została również wzmocniona przez członków Straży Pałacowej, zgodnie z zasadami obowiązującymi w Królestwie. Elżbieta zachowała się tak, jakby to było coś zupełnie naturalnego. – Dziękuję, Taki; poproś, by wszedł. Ochroniarz zasalutował i wpuścił gościa. Książę krwi i od południa następca tronu Michael Winton powszechnie uznawany był za nader przystojnego, mimo że akurat dosłownie rósł w oczach, co odbijało się na proporcjach jego ciała. Już przypominał jednak swego atletycznie zbudowanego ojca. W tym momencie jednakże nawet rodzona matka nie nazwałaby go przystojnym, gdyż był zapłakany, miał czerwone, spuchnięte oczy i tylko dzięki resztce zdrowego rozsądku zdążył się przed chwilą wysmarkać. Spojrzał na siostrę i spytał niepewnie: – Mam się ukłonić czy jak? – A kłaniałeś się tacie? – spytała spokojnie. – Tylko przy oficjalnych okazjach. – To czego się głupio pytasz, Mikey? – zdziwiła się Elżbieta. Spytany skrzywił się, słysząc zdrobnienie, jako że niedawno doszedł do wniosku, że już z niego wyrósł, a ponieważ „Mikę” zwracano się już do kuzynki, uznał, że należy się doń zwracać pełnym imieniem, o czym wszystkim przypominał. Elżbieta doskonale o tym wiedziała i zrobiła to z premedytacją. Teraz uśmiechnęła się i dodała: – Nie musisz mi przypominać, że wolisz „Michael”. Justin wstał. – Myślę, że potrzebujecie spokoju i samotności – ocenił. Pocałował Elżbietę w policzek,

poklepał Michaela po ramieniu i dodał: – Będę u siebie, gdybyś mnie potrzebowała. Jeśli nie będziesz, to spotkamy się na kolacji. I wyszedł. Michael poczekał, aż zamkną się za nim drzwi. – Jest miły – przyznał jakby z niechęcią. – Nadal chcesz za niego wyjść? Siostra spojrzała na niego zdumiona. – Oczywiście! I nikt mi w tym nie przeszkodzi. A dlaczego pytasz? Michael podszedł do stołu, na którym ponownie rozgościł się Ariel, podrapał treecata za uszami i opadł na zwolniony przez Justina fotel. Oplótł rękoma oparcie, oparł brodę o zagłówek i ogólnie wyglądał jak przetrącony paragraf i uosobienie niewygody. Jedynie lata bliskiej znajomości połączone z obserwacją równie pokręconej pozycji przekonały Elżbietę, że nie jest masochistą i świadomie się nie torturuje. – Sądzę... – odezwał się, odpowiadając w końcu na jej pytanie. – Tak się zastanawiałem, czy tata nie zmusił cię do tego, bo go bardzo lubił. – Tak jak chciał zmusić ciebie do wstąpienia do floty? – domyśliła się siostra. – Właśnie. – Nie. Justin był całkowicie moim wyborem, a ślub moim pomysłem. Od pierwszego spotkania wiedziałam, że jest kimś specjalnym. Rodzice zgodzili się z tym, gdy go poznali, poprosili tylko, żebyśmy poczekali ze ślubem, aż skończę studia i osiągnę pełnoletność. Michael obrócił fotel tak, by spoglądać na nią. – A teraz, kiedy jesteś Królową, będziesz musiała wrócić na uniwersytet? – zaciekawił się. Elżbieta spojrzała mu prosto w oczy i odpowiedziała pytaniem: – Czy przypadkiem nie miało to brzmieć: czy teraz, kiedy jestem następcą tronu, będę musiał iść do akademii floty? – Ano miało. Wzruszyła ramionami. – To zależy głównie od mamy, prawda? Na pewno zapyta mnie o zdanie, podobnie jak radę regencyjną, ale to jej zdanie będzie decydujące. Nadal jesteś jej synem, a kariera oficerska w Royal Manticoran Navy to najsensowniejsza przyszłość dla księcia z rodu Winton. Jeśli chcesz robić coś innego, powinieneś zacząć od rozmowy z nią. Michael nie tyle wstał, ile wyskoczył z fotela, omal go nie przewracając. Zacisnął pięści i wybuchnął: – Nie wiem, co chcę robić! I pochylił głowę, wstydząc się nowego ataku płaczu. Elżbieta podeszła doń i objęła go mocno. – Och, Mikey, Mikey...

Tym razem nawet nie próbował się obruszyć. Objął ją w talii i wtulił się w nią. – Beth... my... – przerwał i powiedział po chwili wyraźniej: kłóciliśmy się, nim wyjechali... tata nie był zadowolony z moich ocen... i powiedział, że nie przyjmą mnie z nimi do akademii i to, że jestem księciem, nic nie pomoże... a ja mu powiedziałem, że mam to gdzieś... Elżbieta przytuliła brata mocniej, żałując, że nie potrafi pocieszać tak skutecznie jak Ariel. Ten wyczuł jej zmartwienie i przystąpił do działania, gdyż choć to Elżbieta była jego człowiekiem, lubił jej brata. Zeskoczył ze stołu, objął chwytnymi łapami nogę chłopaka i zamruczał głośno. W końcu Michael przestał płakać. Elżbieta wypuściła go z objęć i otarła łzy, bo też się wzruszyła. – Brakuje mi taty, Beth... – przyznał. – Jak ty potrafisz być taka dzielna? Nie boisz się być Królową? – Boję się, ale mam ciebie, Ariela, Justina i mamę. I masę innych ludzi do pomocy. Żałuję tylko, że muszę już zostać Królową. Chciałabym, żeby tata... Głos jej się załamał i nie skończyła. Poczuła delikatną obecność Ariela i zdołała się uspokoić. – Chciałabym, żeby to wyglądało inaczej – powiedziała prawie normalnym głosem. – Żeby było tak, jak zaplanowaliśmy: skończę studia, potem nabiorę wprawy pod okiem taty... Teraz nie mam wyboru. – A ja mam – ocenił niezwykle poważnie Michael. – Dzięki, Beth. Bardzo mi pomogłaś. – To dobrze. Pozostało sporo czasu do kolacji, chodź więc na górę. W następnym tygodniu będzie koronacja, wystawienie zwłok, pogrzeb i cała masa publicznych wystąpień. Wątpię, żebyśmy mieli choć chwilę dla siebie. – W takim razie Wasza Wysokość pozwoli przodem – Michael skłonił się dwornie. Wasza Wysokość zachichotała, wzięła Ariela w objęcia i ruszyła przodem w stronę drzwi. * W Kancelarii Koronnej pałacu Mount Royal spotkało się naprawdę wąskie grono złożone z pięciu osób. Należeli doń: Królowa matka Angeliąue Winton, księżna Caitrin Winton-Henke, książę Cromarty, dama Eliska Paderewska i lord Jacob Wundt. Pierwsza była żoną, druga siostrą Króla, pozostali jego bliskimi współpracownikami i bliskimi znajomymi. Po takim wstrząsie do spotkania mogły ich zmusić jedynie lojalność wobec zmarłego i jego planów oraz lojalność wobec Gwiezdnego Królestwa Manticore.Nie znaczyło to, że nie opłakiwali straty – smutek i przygnębienie były niemalże namacalne. Wszyscy też czuli duchową obecność Króla Rogera, którego zwłoki właśnie poddawano

autopsji. – Kawy, Allen? – spytała dama Eliska, wskazując na dzbanek stojący na blacie stołu. Cromarty, jak zawsze elegancki i dystyngowany, choć już ze śladami siwizny, których nie miał, obejmując funkcję premiera, pokręcił przecząco głową. – Nie odważę się. Mój żołądek już protestuje – wyjaśnił. – Oj, Allen, Allen – zganiła go Królowa matka. – Premier nigdy nie powinien przyznawać się do posiadania słabego żołądka lub nerwów. – Zapamiętam – obiecał Cromarty. – No, ale w końcu nie jestem długo premierem, a biorąc pod uwagę, jakie wyzwania nas teraz czekają, prawie bym sobie życzył, by był nim kto inny. – Też coś! – prychnęła Angeliąue. – Jesteś premierem dłużej niż biedna Elżbieta Królową – przypomniał mu lord Wundt. – Biedne dziecko, musi to być dla niej straszne obciążenie. – To biedne dziecko jest teraz Królową – oznajmiła ostro Angeliąue. – A podobne komentarze nie są stosowne, biorąc pod uwagę szacunek należny monarsze. Wundt był lordem szambelanem Domu Winton od połowy rządów Samanthy II. Chudy, wysoki i łysiejący, przeżył ją, cały okres panowania Rogera III i teraz doczekał objęcia rządów przez jego córkę. Był cichy i spokojny z natury i miał szczerą nadzieję, że nie dożyje następnej zmiany na tronie. Z racji swej pozycji znał dobrze wszystkie osoby należące do rodziny królewskiej, ale tym razem Angeliąue zaskoczyła go kompletnie. – Oczywiście, Wasza Wysokość – wykrztusił po chwili. – To się już nie powtórzy. Caitrin Winton-Henke spojrzała zdziwiona na szwagierkę i powiedziała ostro: – Angeliąue, nie zapominaj się! Żal żalem, ale Jacob nie powiedział niczego niestosownego. Wszyscy tak uważamy. Reprymenda od kogoś innego mogłaby odnieść wręcz odwrotny skutek, lecz Caitrin była nie tylko ukochaną siostrą Rogera, ale także przyjaciółką i powierniczką Angeliąue, odkąd ta została Królową. – Przepraszam, Jacob – powiedziała cicho. Wundt znający dobrze jej dumę i choleryczny temperament, w pełni zresztą odziedziczony przez córkę, przyjął przeprosiny z uśmiechem. – Wszyscy jesteśmy zmęczeni – ocenił zgodnie z prawdą. – A będziemy jeszcze bardziej, nim się to wszystko skończy. Eliska Paderewska odchrząknęła i dodała: – A jeśli my także mamy jej pomóc najlepiej, jak potrafimy, powinniśmy przejść do rzeczy. Marzeniem jej życia była służba w Royal Manticoran Navy, ale w czasie rekonwalescencji po bardzo poważnych ranach odniesionych w wyniku szturmu na bazę piratów w Konfederacji

odkryła w sobie talent organizacyjno-administracyjny. W połączeniu z uporem i nieustępliwością wzmocnionymi pobytem w Korpusie dało to idealną kandydatkę do pałacowej administracji. A wywiązywała się ze swoich obowiązków tak dobrze, że w krótkim czasie została nieoficjalnym szefem sztabu Króla. – Nie chciałabym wyjść na pozbawioną serca, ale już dostałam kilkanaście próśb o wywiad z Królową Elżbietą. Nie chcę jej na to narażać, ale oficjalne oświadczenie trzeba wydać. A to tylko jedna z rzeczy, którymi musimy się zająć, dopóki nie zostanie utworzona oficjalna rada regencyjna. – A nim parlament zbierze się jutro na specjalnym posiedzeniu poprzedzającym koronację, powinienem wiedzieć, kogo Królowa by w niej widziała. Księżna Winton-Henke uniosła rękę, prosząc o głos, i spytała: – A właściwie dlaczego Elżbiety tu nie ma? – Chciałam dać jej czas na dojście do siebie po obejrzeniu nagrania z wypadku – głos Angeliąue załamał się przy ostatnim słowie. – Oglądała je trzy razy i mimo wpływu Ariela była wstrząśnięta. Pomyślałam, że odpoczynek dobrze jej zrobi. – Może zrobi. – Caitrin przechyliła głowę w sposób do złudzenia przypominający brata. – Ale ja wolałabym, żeby o mojej przyszłości dyskutowano przy mnie. – Właśnie: dyskutowano. Nikt nie zamierza bez niej o czymkolwiek decydować – uspokoił ją Cromarty. – Może być nam to trudno zaakceptować, ale wczorajsza studentka jest teraz naszą Królową, a to znaczy, że możemy ją przekonywać i doradzać jej, ale nie możemy za nią decydować. W pomieszczeniu zapadła cisza. Przerwana dopiero przez królową matkę: – No to dyskutujmy. I nalała sobie kawy do filiżanki. – Mamy trzy sprawy, a przynajmniej o trzech mi wiadomo – podjęła Paderewska. – Wybór regenta, wybór rady regencyjnej i małżeństwo. Cromarty skinął głową na znak zgody. – Dobrze byłoby zacząć od regenta, bo rada najprawdopodobniej będzie się składać z wybranych przez nas kandydatów. Paderewska uaktywniła notes. – Oczywistymi kandydatkami są Królowa Angeliąue i księżna Winton-Henke – powiedziała. Nikt nie zaprotestował, bo były to oczywiste i rozsądne kandydatury. Angeliąue poślubiła Rogera prawie trzydzieści lat standardowych temu, a Królem został on pięć lat później. Doskonale znała tak jego plany, jak i niuanse polityki zarówno wewnętrznej, jak i zagranicznej, o czym wiedzieli wszyscy w pałacu. By jednak utrwalić w oczach opinii publicznej wizerunek monarchy silnego i zdecydowanego, nie zabierała publicznie głosu na tematy polityczne. W tych

nielicznych wyjątkowych sytuacjach, gdy odstępowała od tej reguły, potwierdzała, że naprawdę się na tych problemach zna. Caitrin Winton-Henke wyprowadziła się z pałacu po narodzinach Elżbiety, ale nie oznaczało to, że przestała interesować się polityką. Mimo że następczynią tronu była stosunkowo krótko, podobnie jak Roger została przez matkę dobrze przygotowana do ewentualnego pełnienia tej funkcji, a swoje obowiązki traktowała poważnie. Poza tym lubiła politykę i różne zakulisowe jej aspekty do tego stopnia, że mąż nigdy nie podejmował decyzji bez konsultacji z nią. Tytuł książęcy był tylko dożywotni i podobnie jak człon nazwiska „Winton” niedziedziczny. Po prostu przypominał wszystkim, że jest siostrą Króla. Nie zmieniało to faktu, że była urodzoną księżną, co niechętnie, ale przyznawali nawet wrogowie. – Centrystyczne przekonania earla Gold Peak i jego żony są powszechnie znane – zauważył Cromarty. – Perspektywa centrystycznego premiera i regenta może wzbudzić sprzeciw. Opozycja stwierdzi, że pozbawiono ją choćby nominalnego wpływu na politykę. – Prawda – zgodziła się dama Eliska. – Masz inne propozycje? – Lepszy byłby lojalista Korony – przyznał. – Regularnie sprzymierzają się z nami, ale nie mają dokładnie takiego samego programu. A ich szacunek dla monarchii jest absolutny, co powinno Elżbiecie ułatwić życie z regentem. – Dobrze – oceniła Angeliąue. – Masz jakichś konkretnych kandydatów? – Howell, Ayre, Dugatkim nasuwają się automatycznie – wyliczył Cromarty. – Nawet jeśli któryś nie zostanie wybrany na regenta, rozsądnie byłoby przynajmniej jednego wciągnąć do rady. – Bądźcie łaskawi pamiętać, że Elżbieta skończyła szesnaście lat i może mieć własne zdanie – przestrzegła Caitrin. – Proponuję nikogo jej nie sugerować i zobaczyć, jak ona to widzi. – Jestem za – poparł ją Wundt. – Elżbieta na pewno ma własnych kandydatów i dalsza dyskusja na ten temat to strata czasu. Dama Eliska zapisała podane nazwiska i spytała: – A sprawa małżeństwa? – Proponuję wydanie oświadczenia potwierdzającego poparcie wyboru narzeczonego – powiedziała Angeliąue. – Bo nie wierzę, by Elżbieta się rozmyśliła. – Był z nią dziś, gdy oglądała nagranie – dodał Wundt. – Spory może wywołać termin ślubu – ostrzegła Paderewska. – Zbyt szybko – i zostanie uznana za nieczułą, zbyt późno – i komentarze odnośnie sukcesji będą nieuniknione. – Koronacja jest jutro – przypomniał Wundt. – Potem będzie pogrzeb. Obie uroczystości na jakiś czas zaspokoją publiczną potrzebę oglądania ceremonii. Może najlepiej byłoby uzgodnić z Elżbietą, że termin ślubu wyznaczymy w odpowiednim politycznie momencie.– Dobrze byłoby to zgrać z dyskusją nad jakąś niepopularną ustawą w Izbie Gmin – zasugerował Cromarty. –

Zaręczyny pomogły przepchnąć kilka takich. Dla Izby Lordów ślub raczej nie będzie miał znaczenia. Dama Eliska zastanowiła się, po czym oceniła: – To trudno przewidzieć, ale możesz mieć rację. Każę przeprowadzić kilka dyskretnych sondaży. – Dobry pomysł – pochwaliła Caitrin. – W tak osobistej sprawie wolałabym przedstawić Elżbiecie coś konkretniejszego niż tylko przypuszczenia. Pozostali przyznali jej rację. Paderewska zapisała coś, po czym powiedziała: – Wiem, że to nic przyjemnego, ale chciałabym kilka minut poświęcić na protokół i inne przygotowania do pogrzebu. Od ostatniej takiej uroczystości minęło prawie dwadzieścia sześć lat standardowych i wielu z biorących udział w pogrzebie Króla Rogera trzeba będzie dyskretnie poinstruować. – Brałam udział w ostatnim pogrzebie – zauważyła Królowa matka. – Czy to wystarczający powód, by was opuścić, nim zaczniecie? I nie czekając na odpowiedź, wstała z dziwnie błyszczącymi oczyma. – Wasza Wysokość – Wundt zerwał się natychmiast. Pozostali także wstali, a Caitrin, spoglądając w ślad za wychodzącą, przypomniała sobie przezwisko krążące po arystokracji ponad ćwierć wieku temu: „biedna, mała żebraczka”. * W innej, znacznie mniejszej i skromniejszej sali konferencyjnej w odległej części miasta w tym samym czasie odbywała się inna narada, w której dziwnym trafem także brało udział pięć osób. Większość z nich była mniej lub bardziej popularnymi politykami, ale w przeciwieństwie do zebrania w pałacu to było ściśle tajne i nie sporządzono w jego trakcie żadnych notatek. Najbardziej zdenerwowanym spośród obecnych był Willis Kemeny, dziewiąty earl Howell, wysoko stojący w hierarchii partii Lojalistów Korony. Był jednym z kandydatów do objęcia kierownictwa partii po wycofaniu się na emeryturę starego LeBruna. Jego rysy twarzy świadczyły o tym, że któryś z jego odległych przodków pochodził z Domu Winton. Lady Paula Gwinner, baronowa Gwinner, jak zawsze modna i zadbana, gdyby musiała, nazwałaby sama siebie liberałem, choć sprawdzenie głosowań wykazałoby, że nie preferuje żadnego konkretnego programu politycznego. Była najmłodsza z obecnych – miała ledwie dwadzieścia osiem lat standardowych. Zmuszona czasami do wyjaśniania swych pozornie chaotycznych stanowisk w głosowaniach używała rozbrajającego argumentu, że odzwierciedla to jej znajomość tematu. W połączeniu z urodą jak dotąd działało. Marvin Seltman i Jean Marrou w przeciwieństwie do pierwszej dwójki należeli do Izby

Gmin, za to od wielu lat. Byli popularni wśród wyborców, bo dbali o te ich interesy, które takową popularność zapewniały, toteż przyszłość mieli w zasadzie zapewnioną jako parlamentarzyści. Marrou zaczęła zyskiwać popularność nawet poza swym okręgiem wyborczym. Jedynym obecnym nie będącym politykiem był major Straży Pałacowej Padraic Dover. Urodzony na Gryphonie, służył najpierw w batalionie Bordeaux regimentu King’s Own, a przez ostatnich osiem lat był oficerem łącznikowym Straży Pałacowej przy pułku. To on uniósł kielich i wygłosił tryumfująco toast: – Król umarł, niech żyje Królowa! Nasza Królowa. Zaciętość, z jaką to powiedział, nie uszła uwagi obecnych. – Elżbieta jeszcze nie jest „nasza” – zganił go earl Howell. – Prawda, Króla Rogera się pozbyliśmy, ale czeka nas jeszcze sporo zachodu, nim będziemy w stanie wywierać odpowiedni wpływ na młodą Królową. Seltman – niski, ponury i ambitny jegomość kiwnął głową potakująco. – Choć należy przyznać, że po śmierci Króla pole do manewru jest znacznie większe – przyznał. – Czy jesteście gotowi zająć się w Izbie Lordów sprawą regencji? Howell i Gwinner skinęli głowami potakująco. – W Izbie Gmin już zaczęliśmy szeptaną kampanię, ale to trudna sprawa, bo tradycyjnie Korona ma w niej silne poparcie – dodał Seltman. – W tym wypadku jest o tyle łatwiej, że nie jest to skierowane przeciwko Koronie, chodzi jedynie o to, że regent będący bliskim krewnym nie potrafiłby obiektywnie doradzać Królowej. – To samo robimy w Izbie Lordów – pochwalił go Howell. – Wsparcie konsekwentnie udzielane Koronie przez moją partię w tym przypadku działa na naszą korzyść, natomiast co planują, będę wiedział po jutrzejszej sesji. – Cromarty był dziś w pałacu – wtrącił Dover. – Wątpię, czy tylko w celu złożenia kondolencji. – Na pewno nie! – prychnął Howell. – Jego centryści byli podporą polityki Rogera i sądzę, że tak pozostanie, przynajmniej na razie. – Księżna Winton-Henke także się zjawiła – dodał Dover. – Jej mąż i dzieci mają przybyć wieczorem. – To prawdopodobna kandydatka na regentkę – ocenił Howell. – Jeśli dowiesz się czegokolwiek, co można by w tej materii wykorzystać przeciwko niej... – Naturalnie, że od razu was o tym poinformuję – dokończył Dover z uśmiechem. – Natomiast znacznie bardziej interesuje mnie, co robicie w związku z panem Justinem Zyrrem, – Robimy wszystko, co możemy, żeby opóźnić ślub – Jean Marrou odezwała się pierwszy raz tego wieczora.

Z natury była cicha i spokojna, gdyż od urodzenia niewidoma; zoperować nerwów się nie dało, bo ich po prostu nie było. Nie było też dokładnie wiadomo, czym zostało to spowodowane, ale istniała możliwość (jej rodzice byli tego pewni), że przyczynił się do tego szczep artemizjańskiej różyczki przywleczony przez frachtowiec solarny, z którym kilkanaście osób zdążyło mieć kontakt, w tym i jej matka, nim stało się to wiadome. Łatwo zrozumieć, że Marrou była zaciekłą izolacjonistką. To, że Gwiezdne Królestwo od początku swego istnienia aktywnie handlowało z innymi systemami, a takie jak opisany wyżej wypadki zdarzyły się dosłownie kilka razy, nie miało dla niej znaczenia. Natomiast miało znaczenie, i to duże, iż polityka rozwoju handlu i ekspansjonizmu prowadzona przez Króla Rogera musiała doprowadzić do sytuacji, w której procedury kwarantanny okażą się nieadekwatne znacznie częściej i większa liczba niewinnych osób dozna podobnych uszczerbków na zdrowiu. Była sympatyczna i przerażająco wręcz inteligentna, natomiast na delikatną sondę Seltmana zareagowała tak entuzjastycznie, że omal go nie spłoszyła. Na szczęście wyrobiła sobie także żelazną samokontrolę, dzięki której można było mieć pewność, że się nie wygada w napadzie ewangelicznego szału, co zdarzało jej się rzadko, za to jeśli już, to na imponującą skalę. O czym Seltman nie wiedział, bo gdyby wiedział, za nic by jej nie wtajemniczył w spisek, to że zawsze nosiła ze sobą wykonane na indywidualne zamówienie urządzenie – skaner wizualny sprzężony z minikomputerem o specjalnym oprogramowaniu. Dzięki temu otrzymywała stały strumień informacji o tym, kto jest obecny i gdzie się znajdują, jak też kto z kim rozmawia, kto koło kogo stoi itp. Analizowała te dane regularnie i na ich podstawie dochodziła do zaskakująco trafnych wniosków, dzięki czemu zyskała opinię doskonałego analityka politycznego. – Jednakże to, czy ślub będzie wcześniej czy później, nie ma znaczenia, jeśli chodzi o pozycję Zyrra – dodała. – Ta nie ulegnie zmianie, dopóki nie zdołasz, tak jak obiecałeś, zdyskredytować go w oczach Elżbiety. No i naturalnie zwrócić jej uwagi na siebie. Dover energicznie przytaknął. – Wiem. I znam Beth od dawna. Jestem pewien, że mi się uda, jeśli tylko usunę z drogi Zyrra. – A wtedy – dokończył Seltman, bawiąc się na wpół opróżnionym kielichem – gdy jeden z nas będzie regentem, a drugi mężem, będziemy mieć idealne warunki, by pokierować Królową, tak aby robiła dokładnie to, co chcemy! * Po zakończeniu spotkania Marvin Seltman i Paula Gwinner odlecieli tym samym wozem. Pozostali byli przekonani, że ci dwoje mają romans, co zainteresowanym odpowiadało.

Podtrzymywali to przekonanie drobnymi gestami i okazyjnymi niedyskretnymi komentarzami. Naprawdę zaś nie łączyło ich nic romantycznego – tylko czysta polityka. – Twoje akcje znów przyniosły dywidendy. – Seltman wręczył jej niewielką teczkę. Gwinner sprawdziła zawartość i uśmiechnęła się. Urodziła się w rodzinie utytułowanej, ale bez majątku. Gdy była mała, miało to dla niej niewielkie znaczenie, ale gdy nieco podrosła, szybko się to zmieniło. Do teraz pamiętała palący wstyd, gdy dotarło do niej, że spora część obecnych na różnych spotkaniach towarzyskich podśmiewa się z niemodnych strojów matki czy znoszonych ojca. Po głośnym, katastrofalnym debiucie dała sobie słowo, że gdy odziedziczy tytuł, zdobędzie też pieniądze. Najpierw ostrożnie inwestowała niewielki spadek, a potem stopniowo nauczyła się słuchać i szybko doszła do perfekcji w orientowaniu się, kto właśnie proponuje jej łapówkę. Nauczyła się też po starannej analizie obserwacji bezbłędnie decydować, które propozycje akceptować, a które nie. Jej majątek rósł szybko, a wraz z nim żądza władzy. Seltman zaczął od klasycznej zagrywki członka Izby Gmin chcącego mieć znajomości w Izbie Lordów. Prawdę powiedział, dopiero gdy upewnił się, jakie Gwinner ma ambicje i że jest gotowa na wszystko, by je zaspokoić. Od tej pory służyli temu samemu panu i nie było to Gwiezdne Królestwo Manticore. – Jak widzę, wiedzą już o śmierci Króla Rogera – stwierdziła, chowając teczkę. – Mój kontakt nie – poprawił ją Seltman. – Następna płatność po ogłoszeniu odpowiedniego regenta. – Miło wiedzieć, że Ludowa Republika Haven rzeczywiście ma takie ambicje, jak się Roger obawiał – Gwinner uśmiechnęła się ironicznie. – Szkoda, że nie mogę mieć takiej pewności odnośnie naszych tutejszych sojuszników. Howell mógł nie popierać ekspansjonizmu Rogera, ale przez najbliższe dni mentalność lojalisty Korony weźmie w nim górę i to się będzie odbijać na jego działaniu. Seltman wzruszył ramionami. – To najlepsi, jakich mogłem znaleźć. Lojalność Howella wobec Królestwa Manticore jest niepodważalna i niekwestionowana, a jego znaczenie w partii duże. Na szczęście jest lojalny wobec Korony, nie wobec monarchy, którego polityka zagraniczna wydawała się zagrażać istniejącej równowadze sił w Królestwie. – Tak się zastanawiam, czy Roger zdawał sobie sprawę, jak niepopularna będzie jego decyzja o aneksji systemu Basilisk. – Jestem pewien, że był świadomy istnienia poważnej opozycji, ale sądzę, że ufał, iż aura królewskiego autorytetu pomoże mu wprowadzić ją w życie. I przez dwadzieścia lat tak było. – Osiemnaście – poprawiła go Gwinner. – Elżbieta urodziła się w tym samym roku, w którym Basilisk został przyłączony do Królestwa. – A tak: nasza księżniczka Basilisk – warknął Seltman. – Dobry sposób dania wszystkim do

zrozumienia, że to ostateczna decyzja. – Gdyby Elżbieta była starsza choćby o parę lat, nie mielibyśmy możliwości tak na nią wpłynąć. Żywię jedynie nadzieję, że nie czekaliśmy zbyt długo. – To studentka szukająca kotwicy po stracie ojca – Seltman machnął lekceważąco ręką. – Zapewnimy jej taką. A jeśli będziemy mieli szczęście, to nawet dwie. – Naprawdę sądzisz, że Dover zdoła zdyskredytować w jej oczach narzeczonego? Seltman ponownie wzruszył ramionami. – Mam nadzieję, ale w sumie to nie aż tak ważne. Potrzebowaliśmy kogoś ze Straży Pałacowej. A oni, cholery, są wyjątkowo dobrze dobierani. Żadnego nie udało się przekupić ani zaszantażować, a jeszcze kilku ludzi przy okazji straciłem. Już myślałem, że się nie uda, gdy dowiedziałem się, co on powiedział, gdy ogłoszono jej zaręczyny. – Rzeczywiście uważa, że może ją zdobyć? – Gwinner potrząsnęła głową z niedowierzaniem. – A dlaczego miałby tak nie uważać? Konstytucyjnym wymogiem jest, by monarcha poślubił kogoś nie pochodzącego z arystokracji, kiedy więc nowy następca tronu wchodzi w stosowny wiek, w plebsie budzi się nadzieja. Dover ma ku swojej podstawy: jest przystojny, inteligentny i tak pokierował karierą, by znaleźć się na orbicie Elżbiety. Zdaje się, że gdy była młodsza, nawet go lubiła. – Widocznie z tego wyrosła – oceniła Gwinner zgryźliwie. – Musiał się wściec, gdy wybrała kogoś innego, pozornie tak niewiele się od niego różniącego. – Fakt, Zyrr też pochodzi z Gryphona i ma za sobą służbę wojskową. Tyle że nie kontynuował kariery i przeszedł do pracy w laboratorium. – I spotkał księżniczkę, gdy ta ze szkolną wycieczką odwiedziła ośrodek badawczy. – Gwinner parsknęła śmiechem. – Miłość z probówki! – Możesz się śmiać, ale wybrała go i to jest fakt, który musimy brać pod uwagę. Jeśli Dover odniesie sukces, Elżbieta straci kolejne wsparcie moralne. – Mimo tego całego gadania o potrzebie zdyskredytowania Zyrra tak naprawdę nie spodziewasz się, by Dover zrobił coś takiego, zgadza się? – Nie spodziewam się – przyznał Marvin Seltman. – Za to oczekuję, że go zabije. * Następnego dnia odbyła się koronacja Królowej Elżbiety III. Po uroczystości Justin Zyrr udał się na teren Indigo Salt Flats. Z pałacu wyleciał, nie ukrywając, dokąd zmierza, swoim prywatnym wozem. I bez obstawy, bo ta przysługiwała mu dopiero po ślubie. Gdy przybył na miejsce, ze zdumieniem dostrzegł na ekranie radaru masę niewielkich

prywatnych pojazdów. Osobista ochrona Króla nigdy nie była zadowolona z faktu, że uprawia on ten akurat rodzaj sportu, ale do wyboru miejsca nie miała żadnych zastrzeżeń. Obszar bowiem był pustkowiem położonym z dala od jakichkolwiek osad, a nawet pojedynczych posiadłości, co pozwalało zapewnić bezpieczeństwo przed każdym atakiem z zewnątrz. Ponieważ Roger kupił go z prywatnych pieniędzy, nie istniało zagrożenie, że ktoś zacznie tu jakieś inwestycje, wykorzystując upodobania Króla. Justin był tu parokrotnie i urzekły go fioletowo-błękitne piaski układające się w nieskończone, pozornie połyskliwe wydmy. Chodząc po nich z Królem, miał wrażenie, że stąpa po powierzchni głębokiego, tajemniczego morza. Poczuł dziwne szczypanie pod powiekami, i klnąc w duchu, otarł oczy wierzchem dłoni – nie przybył tu, by się roztkliwiać, lecz by się czegoś dowiedzieć. O to prosiła Elżbieta. Rozległ się sygnał wywołania i beznamiętny, prawie mechaniczny głos oznajmił: – Do pilota maszyny WX1874YJ, zbliżasz się do prywatnej posiadłości. – Wiem. To prywatny kanał? – Tak. – Jestem Justin Zyrr, narzeczony Królowej Elżbiety. Prosiła mnie o coś i dlatego tu jestem. – Wejdź na pięć kilometrów i czekaj – polecił ten sam głos bez zmiany intonacji. – Musimy to sprawdzić. Justin wykonał polecenie i czekał. Kilka minut później z głośnika dobiegło: – Potwierdziliśmy tożsamość. Leć na lądowisko, ktoś będzie na ciebie czekał. Bez odbioru. Justin skierował maszynę ku radiolatarni, którą włączono dopiero w tym momencie. Przelatując nad granicą wykupionego przez Króla terenu, zobaczył linię żołnierzy z rzadka przetykanych lekkimi pancerkami, przez którą bezskutecznie usiłowało przedostać się kilka ekip dziennikarskich. Oprócz nich było na dole znacznie więcej ludzi, ale ci nie przejawiali ochoty do przejścia przez kordon. Ich celem było jedno konkretne miejsce, do którego wiodła długa kolejka... Ustawił odpowiednie zbliżenie pokładowej kamery i zobaczył dokładnie, co robili. Młodzi i starzy, mężczyźni, kobiety i dzieci podchodzili do prowizorycznego miejsca pamięci na skraju Indigo Salt Flats. Ktoś pierwszy położył na płaskiej skale kwiaty, a następni poszli za jego przykładem i teraz pełno tam było kwiatów, zdjęć, listów, notatek i maskotek. Rozpoznał reprodukcje oficjalnej fotografii zaręczynowej, pamiątkowy i spłowiały już wieniec z dziesiątej rocznicy koronacji Rogera, porcelanową replikę Monroe’a – treecata, który adoptował Króla. Szanując żałobę rodziny królewskiej, ludzie odbywali pielgrzymki na pustkowie, na którym ich Król zginął, by złożyć mu hołd i ostatnie wyrazy szacunku. Ponieważ na samo miejsce śmierci dotrzeć nie mogli, symbolicznie zastąpił je ten głaz. Po pogrzebie jego rolę przejmie

grobowiec, ale teraz ten spontaniczny hołd potrzebował jakiegoś punktu, w którym mógłby się skupić, i stał się nim właśnie ten płaski kawałek skały. Ponownie zapiekło go pod powiekami – pożałował nagle, że Król nie może zobaczyć tej dobitnej oceny dwudziestu pięciu lat swego panowania, tym bardziej że na pewno była ona szczera... Na szczęście musiał się skupić na pilotażu, co było skutecznym lekarstwem na niewczesne wzruszenie. Po chwili dostrzegł przed sobą niewielkie lądowisko zbudowane dla królewskiej wygody. Otaczało je kilka budynków – wartownia, hangar, letni domek – każdy zbudowano tak, by zdołał przetrwać bombardowanie, ale nie przydało się to na nic, gdyż Król, choć zginął w pobliżu, to nie na skutek wrogiego ostrzału. Justin wylądował i wysiadł. Dokładnie w tym momencie otworzyły się drzwi wartowni i wyłonił się z nich wysoki mężczyzna w czerwonej kurtce mundurowej i czarnych spodniach oznaczających przynależność do King’s Own Regiment od dziś używającego alternatywnej nazwy Queen’s Own. Był zdrowo umięśniony, co sugerowało, że pochodził z planety o zwiększonej sile ciążenia, a potwierdzała to naszywka batalionu Copperwalls na prawym rękawie kurtki. Na kołnierzu miał dystynkcje kapitana, a gdy szedł, wyraźnie kulał. – Justin Zyrr? – Tak. – Jestem kapitan Adderson – przedstawił się oficer z akcentem typowym dla Ice Gia na planecie Sphinx. – Proszę do środka, dokończymy procedurę identyfikacyjną. – Oczywiście. Gdy weszli do wartowni, Adderson zaprowadził go do dyżurki i wskazał miejsce przed biurkiem. Pomieszczenie pełne było ekranów, a pod jedną ze ścian stał holoprojektor wyświetlający nad środkiem sali holomapę okolicy. Nawet rozmawiając z nim, Adderson monitorował ją na bieżąco. – Widziałem pana na koronacji, panie Zyrr – powiedział, siadając. – Był pan także obecny, kapitanie? – Nie. Mam przydział do garnizonu Salt Flats od czasu złamania nogi. Było wyjątkowo paskudne, a nie daje się regenerować, do aktywnej służby już się więc nie nadaję. Można uznać, że przez większość czasu ten przydział to nieoficjalna emerytura za zasługi, ale czasami jest inaczej. Na przykład wczoraj i dziś. Ludzie zaczęli przybywać godzinę po ogłoszeniu komunikatu o śmierci Króla, ale z nimi nie było i nie ma problemu. – Przyłożył dłoń Justina do skanera, pobrał próbkę krwi i kazał spojrzeć w wizjer skanera optycznego, nie przerywając wypowiedzi: – Dziennikarze to co innego, zawsze byli nachalną bandą, ale teraz musieliśmy zestrzelić dwa ich wozy, zanim do reszty dotarło, że nie żartujemy i nie wlezą tu. Teraz próbują

na piechotę. – Dlaczego? – zdziwił się Justin. – Co mają nadzieję tu znaleźć?! Adderson wzruszył ramionami. – Pojęcia nie mam. Ciało zostało zabrane wczoraj, a ekipa dochodzeniowa skończyła pracę i posprzątała po sobie jeszcze przed zmrokiem. – Miał pan wczoraj służbę? – spytał cicho Justin. Adderson przyjrzał się wynikom analizy porównawczej, odchrząknął i odparł: – Byłem. Widziałem wszystko, co się działo. Dokładnie. I wskazał głową holoprojekcję. Justin wziął głęboki oddech – jeśli Elżbieta miała rację, Adderson mógł być cennym sprzymierzeńcem i źródłem informacji. Dlatego należało postępować ostrożnie i z wyczuciem. – Może mi pan opowiedzieć, kapitanie, jak wyglądała wczorajsza wizyta Króla? – spytał. – Tak nieoficjalnie, a praktycznie? Zapytany przyjrzał mu się podejrzliwie. – A po co pan chce to wiedzieć? Żeby sprzedać rewelacje dziennikarzom? – Będzie pan łaskaw mnie nie obrażać! – warknął Justin. – Pytam, by zdać relację Królowej Elżbiecie. Sama, jak pan rozumie, nie mogła się tu zjawić, jej matka jest załamana, a brat... Wymownie wzruszył ramionami, nie kończąc... – Biedny chłopak! – mruknął Adderson. – Przepraszam za podejrzenia, ale pismacy potrafią człowieka wyprowadzić z równowagi. – Zgadza się – przyznał Justin. – Chciałbym przekazać Beth, jak wyglądały ostatnie godziny ojca, żeby miała coś miłego do wspominania... coś, czym mogłaby się wspierać przez kilka najbliższych dni. Zbyt łatwo zapamiętać kogoś tylko takim, jakim go kładą do grobu. Rozumie pan, o co mi chodzi? – Rozumiem. Proszę pytać. – W jakim był humorze? Dobrym? – Śmiał się, przycinali sobie z Królową, planując współzawodnictwo. – Adderson uśmiechnął się do wspomnień. – Oboje byli świetni, a mieli wykonać naprawdę skomplikowaną akrobację. Była prawie tak dobra jak on... w niektórych dziedzinach lepsza. Justin kiwnął głową, przypominając sobie oglądane manewry w wykonaniu pary królewskiej. Przez moment przeleciało mu przez myśl podejrzenie, że Królowa Angeliąue mogła spiskować, by pozbyć się męża, ale przegnał je. Gdyby tak było, znalazłaby mniej spektakularny i nie wzbudzający podejrzeń sposób. Kto jak kto, ale ona miała ku temu aż za dużo okazji. – Ale akrobacje kręcili osobno? – spytał. – Tak ustalili. Technicy sprawdzili ich sprzęt. Przy tej okazji prawie wybuchła kłótnia z Królem, bo nie zgodzili się, by użył deski, którą ze sobą przywiózł.

Justin poczuł przyspieszone bicie serca. – Tak? – spytał, siląc się na spokój. – Dlaczego? – To był nowy model i nie spodobały im się odczyty mocy połączenia deski i uprzęży. Król się oburzył; twierdził, że to niemożliwe, by sprzęt był niesprawny. Wydaje mi się, że to była nowiutka deska. Justin ugryzł się w język, bo już miał mu powiedzieć, że był to prezent od córki. Gdyby deska rzeczywiście okazała się nie w pełni sprawna, mogłoby to wywołać niepotrzebne dywagacje w mediach i rzucić cień na honor nowej Królowej. – Ale w końcu ustąpił? – spytał. – W końcu ustąpił, bo desek było kilka do wyboru. Cały sprzęt był tu składowany. Wybrał jeden ze starych, wielokrotnie przetestowanych egzemplarzy. A czym się skończyło, obaj wiemy. Może gdyby wziął tę nową... Adderson zamilkł, Justin zaś, nie chcąc, by oficer zaczął zbyt dużo myśleć o deskach antygrawitacyjnych zmarłego Króla, spytał: – Komputer potwierdził moją tożsamość? – Jeśli nie podrobił pan odcisków palców, wzoru siatkówki i genotypu, to jest pan Justinem Zyrrem. Jak sądzę, chce pan przespacerować się po terenie i obejrzeć szczątki deski? – Jeśli mogę, to chcę. – Oczywiście, że pan może. Jest pan prawie mężem Królowej, a to ziemia jej rodziny. Zresztą bywał pan tu już wcześniej. – Zgadza się. – W takim razie zna pan podstawowe zasady – uśmiechnął się Adderson. – „Zawsze nosić czapkę i ciemne okulary, nie jeść soli, mieć ze sobą wodę, jeśli planuje się spacer dłuższy niż półgodzinny”. Koniec cytatu. – Mam wszystko w wozie. – W takim razie udanej przechadzki. Będę miał na pana oko na wszelki wypadek. – Adderson umilkł, jakby się nad czymś zastanawiał, i dodał: – Może pan mieć towarzystwo. Niewysoki, żylasty jegomość w sile wieku, bo nie poddany prolongowi. Z wąsem i w dobrej kondycji. Ma wszelkie stosowne upoważnienia i zezwolenia, nie pytałem więc dokładniej, a on niewiele mówił, ale komputer zaakceptował go szybciej niż pana. Po mojemu to wysoki oficer albo z policji, albo ze Straży Pałacowej. Na pewno nie z pułku, bo bym go znał. – Dziękuję za ostrzeżenie. Niespodziewane spotkanie mogłoby okazać się denerwujące. Zjawię się u pana przed odlotem. – To miło z pańskiej strony, panie Zyrr. Justin wrócił do wozu, wziął okulary, czapkę, rękawiczki i manierkę z wodą, którą przypiął do pasa. A potem pomaszerował w rejon, nad którym latała poprzedniego dnia para królewska.

Nie miał pojęcia, czego Beth się spodziewała. Co prawda ludowa mądrość głosiła, że zbrodniarz zawsze wraca na miejsce zbrodni, ale niekoniecznie następnego dnia, a gdyby nawet, to nie przedostałby się przez kordon. Zresztą jeśli to było zabójstwo, to starannie zaplanowane i przeprowadzone, co wskazywałoby na zawodowca, a tacy nie są ani głupi, ani sentymentalni i robią wszystko, by nie dać się złapać. Dotąd nie wierzył, że mogło to być zabójstwo, ale informacja o starej, znajdującej się tutaj desce dodawała prawdopodobieństwa podejrzeniom Beth. Taką deskę można było przemyślnie uszkodzić wcześniej, a potem spokojnie czekać na okazję. Ale na razie były to tylko podejrzenia nie wsparte żadnymi dowodami. Potrzebował czegoś więcej, by uwierzyć w teorię Beth. Maszerując przez słone piaski błękitnej barwy, wcale nie był pewien, że znajdzie jakiekolwiek dowody, ale musiał spróbować tak dla Beth, jak i dla zaspokojenia własnej ciekawości. Miejsce wypadku odnalazł bez większego trudu, gdyż wydmy zostały zniszczone nie tylko od samego uderzenia, ale przede wszystkim w wyniku prac ekipy dochodzeniowej i sprzątania szczątków. Przykucnął i przesypał przez palce chronione rękawicami garść piasku. Był to pusty gest, jako że okolica została dosłownie przesiana przez specjalistów z dochodzeniówki, którzy zebrali do zbadania najmniejsze nawet kawałki deski. Sam nie bardzo się na tym znał, a jeszcze mniej znał się na medycynie, oglądanie ciała po sekcji dałoby mu więc jeszcze mniej. Coraz głośniejszy chrzęst kryształków miażdżonych czyimiś stopami uprzedził go, że ma towarzystwo, toteż wstał i odwrócił się jednym płynnym ruchem, stając twarzą do przybysza. – Justin Zyrr? – spytał ten uprzejmie, wyciągając przyjaźnie rękę. Był niski, żylasty i drobnej budowy, a twarz w większości osłaniało mu szerokie rondo słomkowego kapelusza, spod którego wyraźnie było widać jedynie sumiastego wąsa. – To ja – potwierdził Justin, ściskając jego dłoń. – Kapitan Adderson powiedział mi, że tu właśnie mogę pana znaleźć. – Głos był zbyt głęboki jak na tak niepozorną osobę. – Postanowiłem zmienić „mogę” na „znajdę”. Zrobił przerwę, zdjął kapelusz i otarł czoło wierzchem dłoni. Dzięki temu Justin dostrzegł pooraną zmarszczkami twarz i szare oczy o dziwnym błysku. Potem kapelusz wrócił na miejsce, pogrążając je w cieniu. – Jestem Daniel Chou – przedstawił się mężczyzna. – Z policji albo Straży Pałacowej w opinii kapitana Addersona – dodał Justin. Chou błysnął w uśmiechu zębami. – Kapitan musiał pana polubić, a nie sądzę, bym złamał tajemnicę służbową, potwierdzając. W końcu zostanie pan mężem Królowej, a co ważniejsze ona panu ufa. Justin z zaskoczeniem poczuł, że się czerwieni. Bezpośrednie zachowanie Chou sprawiało, że poczuł się jak w obecności rodzonego dziadka, i po przeżyciach ostatnich dwudziestu czterech

godzin nie było to bynajmniej niemiłe. – Możemy wrócić na lądowisko czy chce pan się tu jeszcze rozejrzeć? – spytał Chou. Justin spojrzał wrogo na błękitną, migotliwą powierzchnię, jakby ta celowo chciała ukryć przed nim prawdę. – Nie jestem pewien, czy dalsze rozglądanie się ma sens – przyznał. – Niczego tu nie znajdę. Chou pokiwał głową potakująco. – Tu nie, ale poszukać należy. Być może będziemy mieli więcej szczęścia, badając szczątki deski. – Dlaczego mielibyśmy to robić? – spytał Justin, nie chcąc wtajemniczać nikogo w podejrzenia Elżbiety bez jej zezwolenia. – Żeby znaleźć dowody – odparł poważnie Chou. – Dowody, że Król Roger został zamordowany. Bo chyba nie wierzy pan, że to był wypadek? * Wszyscy wstali i ukłonami powitali Królową Elżbietę III wchodzącą do sali. Przyjęła to jako coś zupełnie naturalnego, co część obecnych nieco zaskoczyło. Całe życie była następczynią tronu i księżną krwi, ale książę Cromarty uważał, że jest to tylko częściowe wyjaśnienie jej pewności siebie. Mogła mieć ledwie osiemnaście lat standardowych, ale dobrze znała dworskie obyczaje, jak i naturę ludzką i wiedziała, że ci, którzy znali ją od dziecka, mogą mieć trudności z traktowaniem jej teraz jako swego monarchy. I to nie ze złej woli. Zachowując się tak i przyjmując należne jej przejawy szacunku jako coś naturalnego, przypominała im, kto teraz podejmuje ostateczne decyzje. Królowa zajęła miejsce, a dama Eliska zajęła się prowadzeniem nieoficjalnej rady regencyjnej, co należało do jej obowiązków. – Koronacja wypadła dobrze, oficjalne i nieoficjalne sondaże zgodnie pokazują, że poparcie dla Królowej w obu izbach parlamentu wzrosło. Im szybciej kwestia regenta i rady zostanie postawiona pod obrady, tym większa jest szansa, że zostanie ona załatwiona szybko i po myśli Królowej. Elżbieta skinęła głową. – Przyjęłam wasze rekomendacje kandydatur na regenta i uważam, że są sensowne – nawet jej głos się zmienił: mówiła wolniej i precyzyjniej, z nową nutę dojrzałości. – Książę Cromarty, czy ma pan coś do dodania? Spytany odchrząknął. – Prawdę mówiąc, mam. Pojawił się pewien opór, by regentem został ktoś z najbliższej rodziny, konkretnie rzecz biorąc, matka lub ciotka. Królowa matka najeżyła się odruchowo.

– Protestuję! Tradycją jest... Elżbieta przerwała jej łagodnym acz stanowczym uniesieniem ręki. – Chciałabym usłyszeć, co premier ma do powiedzenia – wyjaśniła spokojnie. – Allen, jestem zaintrygowana użyciem przez ciebie słów „matka” i „ciotka”. Zwykle przestrzegasz tytułów i protokołu do przesady. Jaki jest tego powód, bo nie sądzę, by był to przypadek? Cromarty skinął potakująco głową i odpowiedział: – Wybrałem te słowa dlatego, że używane są w tych nieoficjalnych wieściach, które do mnie dotarły. Wyrażana jest w nich troska, że ktoś tak blisko spokrewniony z Królową jak te właśnie dwie osoby może, zamiast doradzać, spróbować rządzić w jej imieniu. – Mówiąc krótko, chodzi o to, że mogę zostać zdominowana przez matkę lub ciotkę? – Tak. – Szkoda, bo zdecydowałam, że ciocia Caitrin będzie idealną regentką – skomentowała Elżbieta. – Nie obraź się, mamo, ale wydaje mi się, że raczej trudno byłoby nam zdystansować się od naszych normalnych ról. Angeliąue wyglądała przez moment na urażoną, ale potem uśmiechnęła się. – Fakt – przyznała. – Rzeczywiście mogłoby mi się nie udać przestać myśleć jak matka... i żona Rogera. A nie potrzebujesz regentki, która powtarzałaby ci: „Ale twój ojciec tak by postąpił”. Elżbieta uśmiechnęła się z ulgą. – Cieszę się, że to rozumiesz – powiedziała szczerze. – Jeśli chodzi o inne kandydatury, to chociaż nie mam nic przeciwko żadnemu z Lojalistów Korony, wolałabym ciocię Caitrin. Naturalnie jeśli bez jej światłego kierownictwa posiadłości rodu Henke nie obrócą się w ugór i ruinę. I spojrzała pytająco na ciotkę. – Nie obrócą się – zapewniła Caitrin Winton-Henke. – Earl Gold Peak jest całkiem odpowiedzialnym i rozsądnym administratorem. Poradzi sobie beze mnie. – Doskonale – oceniła Elżbieta i przez dłuższą chwilę zamyślona głaskała Ariela. – Jeśli chodzi o ten opór, o którym wspomniał książę Cromarty, sądzę, że najlepiej będzie nominować kandydata, którego parlament nie zaakceptuje. Ale z innego powodu niż ten wymieniony przed chwilą. Kiedy zamieszanie wywołane debatą na ten temat ucichnie i mój kandydat zostanie odrzucony, jako następnego zaproponuję ciocię Caitrin. Jeśli oceny przygotowane przez damę Eliskę są zgodne z prawdą, większość parlamentarna chce mnie poprzeć i wspierać. Odrzucenie drugiej kandydatury, zwłaszcza kogoś tak dobrze przygotowanego do tej roli, byłoby sprzeczne z tą powszechną tendencją. Zapadła chwila ciszy, gdy obecni przetrawiali to, co właśnie usłyszeli. A było znamienne, że Królowa od samego początku przejawiała skłonność do politycznych intryg będących codziennością na scenie politycznej w Królestwie Manticore.

Pierwszy uniósł dłoń Cromarty. – Tak, Mości Książę? – Elżbieta zaprosiła go do zabrania głosu. – Pomysł Waszej Wysokości jest niezły, ale co będzie, jeśli parlament zgodzi się na pierwszego kandydata? – Trzeba to wziąć pod uwagę i zabezpieczyć się. Ten, kogo zgłoszę, musi być w stanie wykonywać zadania regenta, a równocześnie musi to być ktoś, kto po niedługim czasie dobrowolnie ustąpi miejsca cioci Caitrin. – Czyli ktoś, komu Wasza Wysokość bardzo ufa – orzekł Cromarty. – Sądzę, że Wasza Wysokość ma kogoś konkretnego na myśli. Królowa kiwnęła głową, uśmiechając się przekornie. – W rzeczy samej mam – potwierdziła. – Lorda Wundta. – Ależ... – Jacoba Wundta na moment dosłownie zatkało. – Ja się nie nadaję na regenta! Elżbieta uśmiechnęła się do niego już bez przekory. – Ależ nadajesz się, i to bardziej niż wielu innych – zapewniła go poważnie. – Jako szambelan doradzałeś mojej babce i mojemu ojcu. Jesteś wiernym i lojalnym sługą Domu Winton. A co więcej, mogę ci zaufać i wiem, że jesteś i pozostaniesz niezłomnie wierny Królestwu Manticore. – Ale... – zaczął Wundt i nie dokończył, bo przerwała mu dama Eliska. – Sądzę, że wszystko przebiegnie dokładnie tak, jak Jej Wysokość sobie zaplanowała – oświadczyła z uśmiechem, unosząc głowę znad ekranu komputera. – Według moich prognoz lord Wundt powinien zostać odrzucony, ale po długiej debacie, a księżna Winton-Henke zatwierdzona bez problemów. – A jeśli lord Wundt zostałby zatwierdzony, po kilku miesiącach mógłby ustąpić ze względu na swój wiek i nadmiar obowiązków. Gdyby ogłosić to w czasie jakiegoś niewielkiego kryzysu, byłoby oczywiste, że Królowa potrzebuje nowego regenta szybko, i księżna Winton-Henke powinna uzyskać poparcie parlamentu bez problemów – podsumował Cromarty. Lord Wundt otwierał i zamykał usta, całkiem udanie naśladując karpia, gdyż nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. – Nie jestem pewien, czy bez podobnego gambitu księżna zostałaby zatwierdzona – dodał książę Cromarty. – Nie mam pojęcia, czym tłumaczyć tę nagłą falę antynepotyzmu, bo każdy, kto choćby pobieżnie orientuje się w zasadach działania Izby Lordów, wie, że nepotyzm jest wrodzoną cechą arystokracji. Ale fala ta pojawiła się i musimy się z nią liczyć. Elżbieta głaskała Ariela z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy, ale zadowolone mruczenie treecata dawało jej satysfakcję. – A więc tak właśnie zrobimy – zdecydowała, gdy zapadła cisza. – Jeśli chodzi o radę regencyjną, chciałabym, aby w jej skład weszli wszyscy tu obecni oraz przywódca partii

większościowej w Izbie Gmin i jeden z zaproponowanych wcześniej lojalistów. Paderewska zanotowała coś i spytała: – Jak rozumiem, mówiąc o przywódcy partii większościowej, Wasza Wysokość nie ma na myśli Rosanny Wilson? – Nie mam. Chodzi mi o osobę, która faktycznie zajmuje tę pozycję. Rada nie będzie zbierać się zbyt często, nie będzie to więc nawał obowiązków. – A ponieważ w składzie rady jest premier, nie potrzebujemy jeszcze jednego arystokraty, by zrównoważyć liczbę reprezentantów z Izby Gmin – dodała Caitrin. – Przy okazji zmniejszy to ryzyko, że radę będzie się nazywać prywatną koterią. Królowa Elżbieta III uniosła brwi i spytała: – A niby dlaczego nie miałaby to być koteria? W końcu mamy monarchię. Mój ojciec nie był figurantem, a ja pod tym względem zamierzam iść w jego ślady. Zebrani skwitowali to śmiechem, do którego dołączyła. A potem dodała: – Widzę, że w jednej sprawie nie wyraziłam się jasno. Chciałabym widzieć w radzie księcia Cromarty’ego, niezależnie od tego czy będzie nadal premierem czy nie. Allen Summervale, książę Cromarty, pochodził ze starej arystokracji i tylko dzięki wyssanym z mlekiem matki manierom i samokontroli nie okazał, jak jest zadowolony z tych słów. – Dziękuję, Wasza Wysokość – powiedział poważnie, skłaniając lekko głowę. – Dołożę wszelkich starań, by dobrze służyć Waszej Wysokości. Dama Eliska ponownie zanotowała coś i zaproponowała: – Być może księżna Winton-Henke lub książę Cromarty mogliby dyskretnie zorientować się, kogo LeBrun widziałby jako najlepszego kandydata do rady. Oboje kiwnęli głowami na znak zgody. – Założę się, że wybiorą Howella – oceniła Winton-JJenke. – Pnie się w górę od pewnego czasu. – Zobaczymy – oceniła Elżbieta. – To wszystko czy mamy jeszcze coś do omówienia? Odpowiedziały jej przeczące gesty. – Doskonale. W takim razie proponuję zakończyć spotkanie. – Elżbieta wstała, dając znak pozostałym, by nie wstawali z miejsc. – Wszyscy mamy dużo spraw do załatwienia, a z większością spotkamy się wieczorem w katedrze. Tymczasem. I wyszła z Arielem w objęciach. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Jacob Wundt powiedział cicho i prawie z rewerencją: – Niech żyje Królowa! – Amen – mruknął Cromarty. – I oby jak najdłużej!

* Po drodze Chou zdecydował się nawiązać do swej wcześniejszej uwagi: – Gdy umrze monarcha, śledztwo jest prowadzone zawsze, nawet jeśli tak jak w przypadku Królowej Samanthy przyczyna śmierci jest oczywista i nie budzi podejrzeń. – Umarła na serce, tak? – upewnił się Justin. – Wszyscy umierają na serce. – Chou skrzywił się ironicznie. – W jej przypadku bezpośrednim powodem ustania akcji serca były zniszczenia systemu krążenia, których nie mogła już naprawić regeneracja, ale mówiąc po prostu, umarła ze starości. Całkiem dobry sposób zejścia z tego świata. Justin kiwnął głową, myśląc równocześnie, jak bardzo prolong zmienił życie ludzi. Siedzący obok niego umrze najprawdopodobniej ze starości krótko po przekroczeniu stu lat standardowych, on sam – jeśli nie wydarzy się nieszczęście – dożyje prawie trzystu. Nie wiedział, czy ci, którzy mieli pecha urodzić się zbyt wcześnie, by zostać poddani temu procesowi, zazdrościli młodszym czy cieszyli się, że ich dzieci pożyją dłużej. Justina na przykład bardziej martwiło, że niektóre osobniki należące do arystokracji będą w stanie żyć i mieszać znacznie dłużej niż dotąd. Chyba że usuną ich potomkowie nie mogący doczekać się dziedziczenia tytułów i majątków... Król Roger przewidział, że społeczeństwo stoi w obliczu stagnacji, i to był jeden z powodów, dla których chciał, by syn wstąpił do RMN. Czy inni pochodzący z arystokracji ojcowie będą równie dalekowzroczni, tego Justin nie wiedział, ale uważał, że pomysł jest dobry, i zamierzał go zastosować w przypadku swoich potomków. Dalsze rozmyślania przerwał mu głos Chou: – O czym pan myśli? – O zmianach – przyznał Justin. – I o tym, że Beth może być Królową przez najbliższe dwa stulecia z hakiem. To prawie tyle, ile istnieje Królestwo! – Lekka przesada, łagodnie rzecz ujmując – uśmiechnął się Chou. – Ale główny powód, dla którego byłaby tak użytecznym figurantem. – Figurantką – poprawił go Justin i roześmiał się. – Na pewno nie ona! – Może i nie, ale zapomina pan, że większość poddanych Korony nie zna jej tak dobrze jak pan. Umowa przestrzegana przez media, a zakazująca podawania informacji o prywatnym życiu monarchy powoduje, że choć jego rodzina, w tym następca tronu, są pokazywani często, to jedynie przy oficjalnych okazjach. – Chyba zaczynam rozumieć, o co panu chodzi... – Jeśli założymy, że było to morderstwo, trzeba znaleźć motyw. Król narobił sobie wrogów, ale jakoś nie wydaje mi się, by to było zabójstwo w afekcie.

– Jeśli to było morderstwo – zastrzegł Justin. – Załóżmy hipotetycznie, że było. – Chou uśmiechnął się na poły ironicznie, na poły rozbrajająco, jakby proponował intelektualną rozrywkę na przyjęciu. – No dobrze – zgodził się niechętnie Justin. – Król Roger III był powszechnie uwielbiany, ale nie dotyczyło to wszystkich jego decyzji. Zgodzi się pan z tym twierdzeniem? – Tak. Zwłaszcza jeśli chodzi o politykę zagraniczną. – Dobrze. Jeśli nie pochwalałby pan tej polityki, jak by pan podchodził do perspektywy, że będzie jeszcze długo sprawował rządy, bo jako nasz pierwszy monarcha został poddany procesowi prolongu? – Nie byłbym zachwycony, bo oznaczałoby to, że przez najbliższych dwieście lat ta polityka będzie kontynuowana. – I niejako przy okazji wywrze duży wpływ na swego następcę – dodał Chou. – Dlatego Król Roger musiał zostać wyeliminowany. – Tak po prostu? – Wniosek jest prosty i logiczny. I jest też przejawem zawodowej paranoi. Sposób to zupełnie inny temat. – No dobrze, słucham dalej. – Oczywiste jest, że jeśli eliminacja Króla miała się na coś przydać, do zabójstwa musiało dojść w określonym przedziale czasowym. Dość wąskim przedziale – dodał Chou i umilkł, sprawdzając, czy Justin pojął, w czym rzecz. – Elżbieta musiała być na tyle młoda, by potrzebować regenta, ale nie aż tak młoda, by regent rządził za nią – powiedział powoli Justin. – Właśnie – uśmiechnął się z zadowoleniem Chou. – I musiała potrzebować regenta przez kilka lat, by zdążył on na stałe ukształtować jej punkt widzenia na pewne sprawy. – Jeśli spojrzymy na to w ten sposób, śmierć Króla rzeczywiście nie wygląda na wypadek, ale na starannie zaplanowane zabójstwo – przyznał Justin. – Tylko ciągle nie jestem pewien, czy nie są to objawy manii prześladowczej. – Dobrze, popatrzmy na to pod innym kątem – zgodził się Chou. – Kiedy według pana najwcześniej zaistniały warunki umożliwiające naszym hipotetycznym spiskowcom osiągnięcie celu? Justin zastanawiał się przez długą chwilę. – Kiedy Elżbieta ukończyła szesnaście lat – ocenił w końcu. – Wtedy nie można już było traktować jej jak dziecka. – A czy w tym czasie wydarzyło się coś niezwykłego w królewskiej rodzinie? – Nie jestem pewien... dopiero co się wtedy poznaliśmy, a wcześniej rodzina królewska

nigdy mnie nie interesowała... Dlatego zresztą wyszło tak, jak wyszło: Beth była na wycieczce w ośrodku, w którym pracowałem, i weszła na zabroniony obszar. Właśnie ją rugałem, gdy wpadła jej ochrona, i dopiero gdy usłyszałem, jak się do niej zwracają, zrozumiałem, skąd znam tę twarz... – Justin zaczerwienił się i uśmiechnął. – Napisała do mnie list z najładniejszymi przeprosinami, jakie w życiu widziałem... a ja zrobiłem to samo i nasze listy minęły się. Uznała, że to zabawny przypadek, zdobyła mój numer i skontaktowała się ze mną osobiście. – Wyobrażam sobie, jaki był pan zaskoczony, widząc ją na ekranie! – Jak nigdy w życiu! – zgodził się Justin. – Rozmawialiśmy ponad godzinę, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Jej ojciec był chory i wyraźnie potrzebowała bratniej duszy. – Proszę pomyśleć o tym, co pan właśnie powiedział – polecił niespodziewanie Chou. – Że potrzebowała bratniej duszy? – zdziwił się Justin. – Troszkę wcześniej. – Jej ojciec był chory... – powtórzył wolno Justin, nagle rozumiejąc. – I to poważnie chory, o czym wiedziało naprawdę niewiele osób. Myślę, że Beth intuicyjnie wyczuwała, że nie przekażę mediom tej informacji. – I nie przekazał pan. – Ale Król wyzdrowiał! – Z wirusowej infekcji – dodał Chou bez śladu wesołości. – W Gwiezdnym Królestwie Manticore brak chorób traktuje się jak coś naturalnego. Większość chorób zakaźnych została pokonana wieki temu, a ponieważ nigdy nie byliśmy izolowani od reszty galaktyki, zmutowane odmiany jak różyczka artezjańska nigdy nie stanowiły problemu. Tym bardziej że zasady kwarantanny i dekontaminacji były tu surowe i przestrzegane zawsze od czasów pierwszej kolonizacji. – A plaga? – przypomniał Justin, zaczynając się obawiać, że rozmówca jest zwolennikiem spiskowej teorii dziejów. – Proszę sprawdzić w źródłach historycznych. Najprawdopodobniej był to wynik ewolucji niewielkiej rodziny wirusów, którą przeoczył zwiad kartograficzny. Miały sześćset lat do chwili pojawienia się kolonistów i wykorzystały to skutecznie. Natomiast społeczeństwo jako całość ani państwo jako takie nie są podatne na infekcje wirusowe, zwłaszcza nagłe i niewyjaśnione. Praktycznie się one nie zdarzają, dlatego tym bardziej dziwne jest, że to właśnie Król padł ofiarą wirusa. – Może i tak – zgodził się Justin. – Sądzę, że ma pan kopię opisu przebiegu jego choroby i całej reszty dokumentacji z tym związanej. – Mam. Jeśli pan chce, może się pan z nią zapoznać. – Z chęcią, ale nim zacznę straszyć Beth teoriami spiskowymi, chciałbym wpierw obejrzeć to, co zostało z tej deski.

– Chce pan powiedzieć, że Królowa nie podziela pańskich podejrzeń? Justin zawahał się. – Ujmijmy to tak – powiedział w końcu. – Podejrzewa, że ojca zamordowano, ale nie wiem, co jeszcze podejrzewa. A że ma charakterek, nie chcę powiedzieć jej czegoś, co nie jest sprawdzone, bo może to mocno a niepotrzebnie wpłynąć na jej ocenę sytuacji lub ludzi. – Jeśli znajdziemy dowód, że to było morderstwo, będzie musiała się o tym dowiedzieć. – Oczywiście, ale jak na razie takiego dowodu nie mamy, możemy więc poczekać. Dziś zaczyna się czuwanie przy zwłokach, a pojutrze jest pogrzeb. Jak na razie ma dość kłopotów. – Mogę poczekać, dopóki wiem, że nie będzie pan próbował tuszować wyników dochodzenia. – Chou uśmiechnął się łobuzersko, dzięki czemu jego wypowiedź nie była obraźliwa. Justin pokręcił głową – w jednym momencie miał do czynienia z zimnym fachowcem o silnie rozwiniętej manii prześladowczej, w drugim z żartownisiem. Daniel Chou zdecydowanie nie był człowiekiem łatwym do rozgryzienia. Ale wzbudzał zaufanie. * Po wyjściu z sali Elżbieta skierowała się ku prywatnemu gabinetowi ojca. Dała znak członkom ochrony, by poczekali na korytarzu, zadzwoniła i weszła. Zadzwoniła, by uprzedzić, że wejdzie, ponieważ w gabinecie przebywała jedyna istota jeszcze bardziej dotknięta przez śmierć Króla Rogera niż jego żona czy dzieci – jego treecat Monroe. W chwili śmierci Króla Monroe znajdował się w domku przy lądowisku i jego przeraźliwe wycie uprzedziło ochronę, że wypadek był śmiertelny. Monroe wrócił do pałacu wraz z ciałem Króla, ale nie wykazał najmniejszej ochoty pozostania przy nim. Być może jako drapieżnik o znacznie bardziej bezpośrednim widzeniu świata niż ludzie uznawał martwe ciało za zwykły kawał mięsa. A być może nie chciał oglądać tak zawsze pełnego życia, energii i ducha przyjaciela – teraz martwego, zimnego i nieruchomego. Niezależnie od powodów od chwili znalezienia się w pałacu Monroe nie opuszczał swej grzędy w gabinecie Króla. I nikt, nawet Ariel, nie zdołał namówić go do zjedzenia czegokolwiek, ale Elżbieta odwiedzała go, kiedy tylko mogła. Eksperci, zwłaszcza ci z grona Rangersów, ostrzegali ją, że Monroe może w takim stanie zrobić różne dziwne rzeczy. Niekoniecznie bezpieczne. Większość treecatów, które straciły adoptowanych, co było regułą w czasach poprzedzających stosowanie prolongu, jako że naturalny okres życia treecata wynosił około dwustu pięćdziesięciu lat standardowych, popełniała samobójstwo. Była to największa tragedia

w stosunkach obu ras, ale treecaty od początku robiły, co mogły, by uświadomić ludziom, że akceptują tę cenę adopcji i robią to dobrowolnie. Prolong powinien to zmienić, ale dotychczas nikt nie wiedział, jak rzeczywiście wpłynie na stosunki obu ras. Jeśli treecat nie popełniał samobójstwa, wracał na Sphinksa, do swego klanu, lub co zdarzało się niezwykle rzadko, adoptował innego człowieka. Monroe jak do tej pory nie okazał żadnej chęci powrotu na ojczystą planetę, a wyglądał tak, że Elżbieta była pewna, iż któregoś z najbliższych dni wejdzie do gabinetu i zastanie go martwego. Teraz otworzyła drzwi i stwierdziła, że Monroe siedzi sam. Co prawda kilkoro służących proponowało, że będą z nim siedzieć na zmianę, ale Monroe stawał się przy takich okazjach niezwykle zdenerwowany, zrezygnowano więc z tego, by mu nie zaszkodzić. Ariel bleeknął na powitanie i zeskoczył z objęć Elżbiety na blat biurka, a potem wskoczył na grzędę i usiadł obok Monroe’a. Mimo iż tamten nie zareagował, zaczął go czesać chwytnymi łapami. A Elżbiecie wydało się, że jasnozielone ślepia Monroe’a lekko pojaśniały. – Chcesz coś do jedzenia? – spytała, podsuwając mu świeżutki kawałek selera naciowego. Monroe nawet nie poruszył wąsami. Za to Ariel złapał smakołyk i zaczął go gryźć, bleekając radośnie i pomiaukując na zachętę. Elżbieta uznała, że wtrącając się, niczego nie polepszy, toteż usiadła w fotelu ojca i odruchowo spojrzała na biurko. Panował na nim normalny bałagan, jakby gospodarz wyszedł tylko na chwilę... Nie dokończyła tej myśli, gdyż rozległ się sygnał komunikatora. Wyjęła urządzenie z kieszeni i sprawdziła, kto próbuje się z nią połączyć. Okazało się, że brat. Uaktywniła komunikator i spytała: – O co chodzi, Michael? – Przyjechali Mikę i Calvin. Możemy przyjść? – Wiesz, gdzie jestem? – Pytałem Dovera. Jesteś w gabinecie taty. – Zgadza się. Jasne, że możecie przyjść. Wujek Anson też przyjechał? – Oboje z ciotką są z mamą. – Dobrze. To czekam na was. Wyłączyła komunikator, schowała go do kieszeni i obróciła fotel tak, by widzieć krajobraz za oknem – fragment Blue Hall, gdzie kończono przygotowania do przedostatniej uroczystości z udziałem ojca. – Wystawienie zwłok... to tak zimno brzmi... – szepnęła. I podskoczyła, słysząc w odpowiedzi wściekły warkot. Odwróciła się czym prędzej – Monroe stał na wszystkich sześciu łapach, wypinając grzbiet i warcząc wściekle na widok grupki skupionej w drzwiach.

– Chyba... chyba powinniśmy zapukać – wykrztusił Michael. – Monroe nie jest sobą od śmierci taty – powiedziała uspokajająco, dając im znak, by weszli. Wolała nie mówić, że nigdy dotąd go w takim stanie nie widziała i że Ariel potwierdził jej wrażenie: Monroe zareagował tak wrogo na coś lub na kogoś konkretnego. Pytanie, na co lub na kogo. Michaela widział prawie codziennie, a kuzynostwo Henke zjawiało się w pałacu, odkąd sięgała pamięcią, i nigdy żadne z nich nie wzbudziło podobnej reakcji... Nie pierwszy raz żałowała, że nie ma możliwości ściślejszego porozumienia się z Arielem, bo on na pewno znał przyczynę. Mogła to być reakcja na kogoś na korytarzu, ale biorąc pod uwagę obecność jej obstawy, ochrony brata i ruch panujący w tej części pałacu, zorientowanie się, i to dyskretne, kto sprowokował Monroe’a graniczyło z niemożliwością. Tym bardziej że ledwie Calvin jako ostatni zamknął drzwi, Monroe uspokoił się i położył, znów pogrążając się w apatii. Elżbieta potrząsnęła głową i skupiła uwagę na gościach. Michelle Henke, czyli jak nazywali ją domownicy Mikę, wyglądała zdecydowanie kobieco w uniformie z dystynkcjami porucznika Royal Manticoran Navy. Calvin, który skończył już studia, był naturalnie w cywilnym ubraniu, jako że z flotą czy w ogóle z Siłami Zbrojnymi Królestwa nie miał nic wspólnego. Był już pomocnikiem ojca, earla Gold Peak. Mikę podeszła pierwsza i uściskała Elżbietę, nie kryjąc współczucia; sama była wstrząśnięta i opłakiwała śmierć wuja. – Nie potrafię wyrazić, jak mi przykro, Beth – powiedziała cicho. – Słowa nie są w stanie tego opisać... są puste. – Zgadza się – poparł ją brat. – Jakim cudem tak dobrze się trzymasz? – Bo mi ciągle wynajdują tyle zajęć, że jeszcze do mnie w pełni nie dotarło, że on już nie wróci – wyjaśniła szczerze Elżbieta. – Szkoda, że mnie nie wynajdują – westchnął Michael. – Mam aż za dużo czasu na myślenie... Mikę, co możesz mi powiedzieć o flocie? – Aleś wymyślił! To temat morze... powiedz, co chciałbyś wiedzieć. – Chyba to, czy powinienem... no wiesz... – Wstąpić do Królewskiej Marynarki, tak jak chciał tato? Książę krwi Michael Winton kiwnął głową. Lord Calvin Henke opadł na fotel i zaproponował: – Może powinieneś do tego podejść z drugiej strony, Mickey? Co zrobisz, jeśli nie wstąpisz do floty. Dla byłych następców tronu nie ma zbyt wielu zajęć, a w przeciwieństwie do mnie nie możesz być pewien, że odziedziczysz tytuł. Ja, jeśli wcześniej mnie szlag nie trafi, kiedyś odziedziczę tytuł i obowiązki ojca. Ty, gdy tylko Beth z Justinem zaczną produkować małych Wintonów, przestaniesz być następcą tronu. Masz znacznie większą swobodę wyboru niż Beth

czy ja; pytanie, co chcesz z nią zrobić? Michael zmarszczył brwi i przyznał: – Nigdy tak do tego nie podchodziłem. Tato zawsze powtarzał, jak ważne mam obowiązki, a z twoich słów wynika, że jestem tylko częścią zamienną. Mikę parsknęła śmiechem i jej głęboki kontralt od razu ocieplił atmosferę. – Witamy w klubie, kuzynie – oznajmiła radośnie. – Mnie tam odpowiada rola części zamiennej. Cal może sobie być earlem, ja chcę być admirałem. A ty? Gdy zapytany nie odpowiedział, włączył się Calvin: – Prawdę mówiąc, możesz nic nie robić, tylko zbijać bąki. Zawsze jest zapotrzebowanie na członka rodziny królewskiej do uroczystych ceremonii. Albo możesz się zająć polityką: jako Winton masz miejsce w Izbie Lordów, które tylko czeka na ciebie. Jak długo zbyt otwarcie nie wystąpisz przeciwko polityce Beth, możesz mieć piękną karierę. Lojaliści orgazmu dostaną, jeśli będziesz brał udział w ich spotkaniach. A są też młodzi ambitni wśród parów. Możesz do nich dołączyć. Michael energicznie potrząsnął głową. – Nie chcę brać udziału w żadnych spotkaniach. Tata zabrał nas parę razy na otwierającą sesję parlamentu. W życiu się bardziej nie wynudziłem! – Przemyśl to. – Calvin nie ustąpił tak łatwo. – Polityka to władza i wpływy. I to nie tylko dlatego, że twoja siostra jest Królową. Elżbieta zanurzyła twarz w futrze Ariela, chcąc ukryć szeroki uśmiech, gdy Mikę jako następna zabrała głos. Ojciec powinien był lata temu napuścić kuzynostwo na Michaela, zamiast się z nim kłócić. Urobiliby go bez trudu. – We flocie przywileje są sprawą drugorzędną. Naturalnie wpływy rodzin istnieją i są tacy, którzy awansują tylko dzięki nim, ale nie jest ich wielu, a poza tym po osiągnięciu progu niekompetencji lądują bez przydziału na połowie pensji, a dalej awansują tylko ci, którzy na to zasługują. Poza tym trzeba pamiętać o pryzowym. Nie narzekam na brak gotówki i mam zabezpieczone dochody w przyszłości, ale podoba mi się pomysł zarobienia fortuny samodzielnie. Michaelowi zaświeciły się oczy, gdy to usłyszał – rodziciele bowiem uważali, że dzieci nie należy rozpieszczać nadmiarem dostępnej gotówki, i perspektywa własnej fortuny, z której korzystania nie musiałby się nikomu tłumaczyć, była dlań nader pociągająca. Mimo to jednak nadal się wahał. – Nie chciałbym być jednym z tych, którzy wylądowali na połowie pensji – przyznał. – A jak nie uda mi się skończyć akademii? Ostatnio nie miałem zbyt dobrych ocen. – Dopóki nie spróbujesz, nie będziesz wiedział – odparła Mikę. – Mieszkałam w pokoju z kompletnym antytalentem matematycznym. Jej astronawigacja była czysto intuicyjna, ale ponieważ była dobra w innych dziedzinach, instruktorzy pracowali z nią naprawdę ciężko

i w efekcie ukończyła akademię z wysoką lokatą. Jesteś księciem z Domu Winton, już choćby dlatego dołożą starań, żebyś się czegoś nauczył. Komunikator Elżbiety bipnął w tym momencie, informując, że za kwadrans podadzą kolację. – Możemy o tym jeszcze porozmawiać? – spytał Michael, odruchowo spoglądając na biurko, jakby spodziewał się ujrzeć siedzącego za nim ojca. – Chcę podjąć właściwą decyzję, a nie tylko taką, która uszczęśliwiłaby tatę. – I bardzo dobrze – pochwaliła Mikę, obejmując go ramieniem. – Czy Wasza Książęca Wysokość zechce odprowadzić urodzoną Michelle na posiłek? Zapytany zachichotał i z gracją podał jej ramię. – Pod nieobecność narzeczonego mogę mieć zaszczyt eskortować Waszą Wysokość? – spytał Calvin z dworskim ukłonem. Z tonu wynikało, że choć darzy ją szacunkiem, nie pozwoli, by woda sodowa uderzyła jej do głowy, co Elżbiecie bardzo odpowiadało. Pogłaskała Monroe’a na pożegnanie, wzięła Ariela i przyjęła proponowane ramię Cahdna. Kiedy drzwi się otworzyły, Monroe uniósł łeb, jakby czegoś nasłuchiwał. Pozostał w tej pozycji, lekko poruszając uszami jeszcze długo po zamknięciu drzwi. * – O której musi się pan gdzieś zjawić? – spytał Daniel Chou. – Muszę być wieczorem obecny przy zwłokach. Z kolacji się wymówiłem, mają być księstwo Winton-Henke, czyli siostra Króla Rogera z rodziną. – Nie lubi ich pan? – Wręcz przeciwnie, ale uznałem, że jeśli mnie nie będzie, rodzina poczuje się swobodniej. Muszą kiedyś się wypłakać, a dla większości z nich nadal jestem kimś obcym. Chou uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Coraz lepiej pojmuję, dlaczego Królowa pana wybrała. – Myślę, iż wybrała mnie dlatego, że polubiłem ją, nie wiedząc, kim jest. W bajkach zwykły prostaczek okazuje się przebranym czy zaczarowanym księciem. Dla księżniczki zaś musi być miłą odmianą, gdy ktoś potraktuje ją jak zwykłego śmiertelnika. – Wkrótce będzie pan księciem – przypomniał Chou. – Tylko przez małżeństwo. Nigdy nie chciałem należeć do arystokracji: spoczywa na niej zbyt dużo obowiązków. Teraz, by ożenić się z tą, którą kocham, muszę wziąć na siebie te obowiązki. Złośliwość losu, nieprawdaż? – Jedna z wielu – zgodził się Chou. – Skoro przez najbliższych kilka godzin jest pan wolny, jeśli naturalnie nie ma pan nic przeciwko temu, po obejrzeniu deski zapraszam na kolację. Może

być gdzieś po drodze do pałacu. – W porządku – zgodził się Justin. Dotarli tymczasem do lądowiska i otaczających je szarych, prostokątnych budynków podobnych do siebie jak dwie krople wody. Różniły się na dobrą sprawę jedynie rodzajem kwiatów rosnących w położonych na dachach ogrodach, które zwieszały się wzdłuż ścian. – To miejsce budowano tak, by łatwo było je zapomnieć – skomentował Justin. – I był to bardzo sensowny pomysł. Pan pozwoli, że pójdę przodem. Justin zorientował się, że Chou musi być nie byle kim – jego identyfikator przeprowadził ich przez wszystkie punkty kontrolne bez konieczności potwierdzania tożsamości i składania wyjaśnień. W końcu Chou otworzył kolejne drzwi niczym nie różniące się od innych. – No to jesteśmy – oznajmił. – Wszystkie szczątki zebrane w miejscu katastrofy są tutaj. Obejrzałem je już i przyznaję, że nie znalazłem niczego istotnego. Dlatego wróciłem przyjrzeć się miejscu, gdzie się to wydarzyło, w nadziei że coś przeoczono. – I znalazł pan coś? – Nie. W ciszy obejrzeli szczątki deski i pozostałego wyposażenia. Justin co prawda zawodowo miał niewiele wspólnego z antygrawitacją, ale używał antygrawitatorów dość często i znał teorię ich funkcjonowania. W końcu spojrzał na towarzysza i przerwał milczenie: – I co? – Nic. Justinowi w tym momencie coś się przypomniało: – Adderson mówił, że Król planował użycie innej deski. – Mnie też to powiedział. – Wie pan, co się z nią stało? – Jest tu. Stoi w rogu, jeszcze w pokrowcu. Nie pytając o pozwolenie, Justin podszedł, przestawił Pojemnik na wolny kawałek stołu i spytał: – Możemy zrobić pełną diagnostykę tego sprzętu? – Oczywiście. Chou bez zbędnych pytań podał mu stosowne urządzenie i Justin zabrał się do roboty. Chou obserwował jego poczynania w kompletnej ciszy. Justin odezwał się, dopiero gdy skończył trzeci raz sprawdzać wszystko. – Ciekawe. Bardzo, bardzo ciekawe. – Właśnie. – Jest w pełni sprawna – potwierdził Justin, odkładając skaner diagnostyczny. – Prawdę mówiąc, podejrzewałem, że tak właśnie będzie: Beth dała ją ojcu na urodziny. Nowy sprzęt jest

zawsze starannie sprawdzany w sklepie, żeby uniknąć reklamacji. A jeśli kupującym jest księżniczka krwi... – A to znaczy, że ten, kto przekonał Króla, by użył innej deski, bo ta jest niesprawna, należy do spisku – dokończył Chou. – Sprawdzę, kto miał wtedy służbę, i zobaczę, czy Adderson pamięta jakieś szczegóły. – A nagrania z kamer systemu bezpieczeństwa? – Wewnątrz letniego domku nie ma kamer. To prywatny teren rodziny królewskiej. Teraz je zamontujemy. Co życzy pan sobie na obiad? – Straciłem apetyt – przyznał Justin. – Do tej chwili nie wierzyłem, że to było morderstwo. – Dowodów na razie nie mamy – ostrzegł go Chou. – Winny zawsze może twierdzić, że użył wadliwego czujnika, nie mając o tym pojęcia. – To co zrobimy? – Kolację. – Chou poklepał go po ramieniu. – Z pustym brzuchem źle się myśli. Po posiłku zastanowimy się nad dalszymi krokami. Justin niechętnie skinął głową na znak zgody. – Dobrze, proszę wybrać miejsce, w którym nie wzbudzimy zainteresowania. – Znam takie. – Lokal superszpiegów? – Dowcip zabrzmiał płasko nawet w uszach samego Justina. – Coś w tym stylu. Konkretnie zapraszam pana do siebie: jestem niezłym kucharzem. – No dobrze, zaryzykuję. Spakowali się, odstawili pod ścianę nową deskę i wyszli. – W sumie znaleźliśmy niewiele – ocenił Chou, zamykając drzwi. – Ale początki zawsze są trudne. * W apartamencie pewnego niepozornego hoteliku Marin Seltman i Jean Marrou oglądali relację z pierwszej nocy czuwania przy zwłokach Króla Rogera. – Popatrz na nich! – warknął w pewnym momencie Seltman. – Większość tworzyła antykrólewską opozycję i pewnie prywatnie wypiła na wieść o jego śmierci, a teraz zachowują się, jakby stracili najlepszego przyjaciela. Hipokryci! Jean Marrou choć nie mogła zobaczyć tego co on, dzięki implantom za uszami słyszała dokładny komentarz opisujący, kto i jak składa kondolencje. Ta noc zarezerwowana była dla śmietanki arystokracji Królestwa. Witała ją Królowa z rodziną i ona też przyjmowała wyrazy współczucia. Następny dzień przeznaczony był dla reszty parów i co ważniejszych przedstawicieli plebsu, w tym członków Izby Gmin.

– Zastanawiam się, czy jutro, gdy przyjdzie nasza kolej, Królowa także będzie obecna – odezwała się. – A co, nie chcesz jej poznać? – Już ją poznałam, wydała mi się miłym dzieckiem – wyjaśniła spokojnie Marrou. – Nie chodzi mi o nią, ale o jej treecata. – O co?! – zdumiał się Seltman, nie bardzo wierząc własnym uszom. – O jej treecata – powtórzyła cierpliwie. – Badania wykazują jednoznacznie, że treecaty są empatami. Najlepiej naturalnie wyczuwają emocje adoptowanych przez siebie ludzi, ale są w stanie odebrać także uczucia innych, jeśli ci znajdują się blisko. – I co z tego? – A to, że zastanawiam się, czy jej treecat może być w stanie odczytać nasze... zorientować się, co zrobiliśmy. – Empata to nie telepata: czyta emocje, nie myśli. A przy takiej okazji i tłumie będzie przeciążony odbieranymi emocjami. Zresztą nie tylko my źle życzyliśmy zmarłemu, więc nasze uczucia powinny zniknąć w tłumie. – Mam taką nadzieję. – A tak w ogóle to do naszej Królowej nie czujemy przecież żadnej wrogości – dodał Seltman. – Ja osobiście czuję wręcz afekt, że użyję tak archaicznego określenia. Jeśli nasz plan się powiedzie, właśnie ona będzie naszym biletem do władzy. – I najlepszym narzędziem chronienia Królestwa przed groźnymi wpływami z zewnątrz – dodała Marrou. – Właśnie tak, Jean – potwierdził pospiesznie Seltman i zmienił temat. – Pozostali powinni zaraz tu być; ciekawe, jakie wieści przyniosą. Jutro Królowa ma ogłosić swego kandydata na regenta, ale Paderewska powinna dopuścić do jakichś przecieków, by wysondować reakcję parlamentu i w ten sposób przygotować dalsze posunięcia Korony. Marrou odwróciła się do niego. – Powinniśmy wkrótce się dowiedzieć: earl Howell właśnie opuścił katedrę. Paula już powinna być w drodze – oznajmiła. – Paula jest zbyt nisko, by załapała się dzisiaj – dodał Seltman. – Ale miała się spotkać z grupą młodych gniewnych. Powinni mieć inne dojścia niż Howell. Umilkli, gdyż żadne z nich nie miało ochoty na towarzyską pogawędkę. Powód był prosty – nie lubili się specjalnie. Marrou uważała Seltmana za grubianina zżeranego przez ambicję, on zaś ją za fanatyczkę, której marzenia są nieziszczalne. Póki co jednak każde z nich było też przekonane o przydatności drugiego. Pierwszy zjawił się earl Howell, a kilka minut później przybyła lady Gwinner. Dover miał dziś służbę, podobnie jak większość członków Straży Pałacowej; Queen’s Own, gdyż taka

uroczystość wymagała wystawienia znacznie liczniejszych wart. Howell zapadł się w fotel i wyglądał na przybitego, co zirytowało Seltmana; uważał, że Howellowi brakuje nie tylko jaj, ale i kręgosłupa. Ugryzł się jednak w język. Gwinner z kolei wręcz rozsadzała energia, toteż gdy się z nią czule witał, pociągnął uważnie nosem, ale nie wyczuł alkoholu czy któregoś z popularniejszych środków dopingujących, przyjął więc, że to skutek entuzjazmu. – Może zacznie earl Howell – zaproponował, gdy wszyscy już siedzieli. – I podzieli się wrażeniami z dzisiejszego wieczoru. Miał ochotę zapytać: „I czegoś się, do cholery, dowiedział?”, ale był świadom, że Howell wymaga delikatnego traktowania. – Ciało wystawiono nader gustownie – zaczął Howell, jakby kogokolwiek z zebranych obchodziło to choć trochę. – Wdowa i dzieci byli obecny i przybici, choć Królowa matka rozmawiała ze mną uprzejmie, a Królowa powiedziała, że wie o mojej lojalności wobec Korony i będzie o tym pamiętać... I głos mu się załamał. – Jakie to miłe ze strony małej księżnej Basilisk – oceniła Gwinner nawet niezbyt złośliwie. – Czy też może teraz Basilisk zostanie dołączony do oficjalnych tytułów królewskich? W innych okolicznościach byłby to cios poniżej pasa, teraz był to niezbędny policzek. Howell wyprostował się, upił łyk koniaku i zmęczenie na jego twarzy zastąpiła nadzieja. – Może już niedługo nie będziemy musieli przejmować się tym, jakie tytuły związane są z bezprawnie zajętym systemem – oznajmił. – LeBrun powiedział mi w zaufaniu, że Królowa rozważa skład swojej rady regencyjnej i jeśli zapyta go o zdanie... – A zapyta na pewno – wtrąciła Gwinner. Howell spojrzał na nią z naganą i dokończył, jakby się nie odzywała: – ...to poleci mnie. – Gratuluję – powiedział zupełnie szczerze Seltman. – To znaczy, że jesteś również rozpatrywany jako kandydat na regenta. Słyszałeś coś o tym, kogo Królowa zamierza jutro przedstawić jako swego kandydata? Marrou niespodziewanie uniosła dłoń na znak, że chce coś powiedzieć. – Tak? – spytał zaskoczony Seltman. – Mogę przedstawić swoje przypuszczenia? – odpowiedziała pytaniem. Seltman zdumiał się jeszcze bardziej – cały wieczór spędzili razem, a gdy się spotkali, przyznała, że nie ma pojęcia, kto to może być. Jeśli nie skłamała wtedy, potem oboje słyszeli i widzieli dokładnie to samo, skąd więc... Przypomniał sobie, że to właśnie jej nieprzeciętny talent analityczny był powodem, dla którego ją zwerbował, i postanowił sprawdzić, jak też on działa, skoro akurat nadarzała się wręcz idealna okazja.

Rozejrzał się po twarzach pozostałych, ujrzał na nich odbicie własnych myśli i uśmiechnął się. – Oczywiście, Jean. Kto według ciebie to będzie? – W normalnych warunkach na podstawie jedynie komentarzy prasowych nie zaryzykowałabym stawiania na kogokolwiek. Ale dzisiejsza uroczystość była relacjonowana znacznie dokładniej i mam nieodparte wrażenie, że będzie to lord szambelan Jacob Wundt. Howella i Seltmana zatkało. Gwinner zaś roześmiała się radośnie: – Brawo! – oświadczyła. – To niewiarygodne, ale usłyszałam dziś to samo. Skąd wiesz? – Wywnioskowałam z relacji z dzisiejszego wieczora – wyjaśniła z satysfakcją Marrou. – Królowa regularnie przywoływała go do siebie na rozmowy. – Jest w końcu jej szambelanem! – zaprotestował. – Przy takich okazjach jak ta szambelan zawsze konferuje z monarchą. Skąd przyszło ci do głowy, że tym razem jest inny powód? – Był wzywany częściej, stawał bliżej i sporo czasu spędził, rozmawiając z Cromartym. Wundt jest bezpartyjny, ale najbliżej mu do Lojalistów Korony. Nagła zażyłość z premierem oznacza, że Cromarty zaczął go uważać za pożyteczniejszego niż dotąd. Seltman pokiwał głową. – Interesujące – przyznał. – Padraic potwierdził, że Wundt brał dziś udział w nieoficjalnym zebraniu rady. Założyłem, że zaproszono go z uwagi na znajomość najdrobniejszych nawet kwestii protokolarnych. Czy ktoś z was słyszał cokolwiek, co mogłoby potwierdzić tę najnowszą wersję? Howell przestał udawać karpia, przyglądał się jedynie Marrou, jakby była wiedźmą. Nie poprawiło mu samopoczucia to, że zdawała się czuć jego spojrzenie i odwróciła się ku niemu. – LeBrun powiedział coś w tym guście... – wyjąkał. – Powiedział też, że możemy mieć z tym problem, bo zazwyczaj całkowicie popiera stanowisko Korony, a Wundt ma bardzo zbliżone do naszych poglądy. Natomiast jego wiek i fakt, że nie uczestniczył dotąd aktywnie w debatach, powodują, że nie jest najlepszym kandydatem na regenta. Seltman zatarł ręce, nie kryjąc zadowolenia. – Skoro tak uważają nawet lojaliści, to większość innych partii musi mieć prawdziwą zagwozdkę – ocenił. – Kiedy ma się odbyć głosowanie w tej sprawie? – Wniosek Królowej zostanie przedstawiony jutro o dziesiątej i to równocześnie oznacza początek debaty – wyjaśnił Howell. – Protokół wymaga, by ta dyskusja trochę trwała, ale ponieważ kwestię należy załatwić szybko, zbędnego gadulstwa się nie spodziewam. – Ja także – poparła go Gwinner. – A ponieważ Wundt nigdy oficjalnie nie sprzymierzył się z żadną partią, nikt nie będzie starał się odwlec głosowania, bo nikomu nie będzie na tym zależało. Sądzę, że odbędzie się ono około południa. Marrou przytaknęła.

– Podejrzewam, że w Izbie Gmin będzie podobnie. I choć Korona cieszy się w niej poparciem, na automatyczne zatwierdzenie kandydatury nie powinna liczyć. Kilka trafnych wypowiedzi i... – Możemy się spodziewać, że jedna będzie twoja? – spytał Seltman. – Ja jestem mniej popularny. – Fakt, bo twoje ambicje są zbyt dobrze i zbyt szeroko znane – zgodziła się Marrou. – Z jednej strony wzbudza to szacunek, bo nikomu nie przejdzie przez myśl, że będziesz opowiadał się za sprawą, której dokładnie nie zbadałeś, z drugiej nie przysparza ci popularności. Sądzę, że wykazanie przez ciebie zbyt dużego zainteresowania kwestią regenta może wydać się podejrzane. Seltman przyglądał się jej, zastanawiając się równocześnie, czy właśnie został obrażony. Doszedł do wniosku, że tak, ale nie jest to warte awantury. – W takim razie będę trzymał język za zębami – obiecał. – A ty będziesz mówić. Głos zabierze także earl, skoro jest kandydatem swej partii na regenta. Paula? Gwinner zastanowiła się i skubnęła nieco sera z talerzyka z przystawkami, nim odpowiedziała: – Najpierw muszę wyczuć nastrój w izbie. Biorąc pod uwagę fakt, że jestem młoda i należę do drugiego pokolenia poddanego prolongowi, nie chciałabym wypowiadać się przeciwko kandydaturze kogoś w starszym wieku, bo może się to odbić na mnie. Jeśli znajdę sposób zdyskredytowania go bez poruszania kwestii wieku, to albo zabiorę głos, albo sprzedam pomysł któremuś z ambitniejszych młodych gniewnych. – Komu konkretnie? – zaciekawił się Howell. – Sheridan Wallace nienawidzi wszystkiego, co choćby trąci promowaniem odwiecznych przywilejów, ale jest dość sprytny, by mówić to taktownie. W razie potrzeby się nada. – W takim razie kto będzie drugim kandydatem Królowej? – spytał Seltman. I z pewnym rozbawieniem obserwował, jak pozostała dwójka spojrzała na Marrou. A ponieważ wiedział, że ona tego nie widzi, spytał: – Jean? – Teraz nie jestem w stanie tego przewidzieć – przyznała uczciwie. – Natomiast jutro rano, po wizycie w katedrze, zwłaszcza jeśli będzie tam Królowa, zapewne tak. – To ona nie będzie tam przez cały dzień? – zdziwiła się Gwinner. – Nie, bo jak słusznie zauważył komentator, byłoby to bardzo wyczerpujące – wyjaśniła Marrou. – Członkowie rodziny będą jutro pełnili dyżury na zmianę. Jak sądzę, rodzina Henke także weźmie w tym udział. – Dziś stawili się w komplecie – dodał Howell. – Calyn Henke i Justin Zyrr zawsze byli w pobliżu Królowej, a urodzona Michelle nie opuszczała następcy tronu.

– Dom Winton zawsze był zżytym klanem – przyznał Seltman. – I choć nie mam talentu Jean do analiz, podejrzewam, że drugim kandydatem Królowej będzie ktoś z rodziny. Proponuję, Paula, żebyś zaczęła przygotowywać grunt pod tezę, że takie rozwiązanie jest nie do przyjęcia. – Zrobię, co będę mogła, ale Willis nie może się odezwać, bo będzie to wyglądało na zwalczanie konkurencji. Jean Marrou wstała, przytrzymując się oparcia fotela, nim w pełni złapała równowagę. – Jeśli to wszystko, wrócę do siebie – oświadczyła. – Jeśli nie skontaktuję się z mężem, zaniepokoi się i zacznie mnie szukać. I zastanawiać się, dlaczego o tak późnej porze jeszcze jestem na nogach. – Możesz się z nim skontaktować stąd – zaproponował Seltman. – Bezpieczniej będzie z mojego hotelu – zaoponowała Marrou. – Poza tym jeśli jutro mam być w katedrze w tym samym czasie co Królowa, muszę wcześnie wstać i sprawdzić kilka rzeczy. – W takim razie dobrej nocy – pożegnał ją Seltman. Earl Howell zerwał się z fotela i odprowadził ją do drzwi. * Jean Marrou zjechała windą na parter. Była tak pogrążona w myślach, że wyłączyła komputer, by ciągły strumień danych jej nie rozpraszał. Nawet gdyby tego nie zrobiła, mało prawdopodobne było, aby zwróciła uwagę na portiera, który otworzył przed nią drzwi. Nie kazałaby więc komputerowi wykonać analizy porównawczej. Wobec czego i tak by się nie dowiedziała, że spotkała już tego człowieka – był wówczas strażnikiem w posiadłości earla North Hollow. * Zgodnie z powszechnymi przewidywaniami kandydatura lorda Jacoba Wundta na regenta nie została zatwierdzona. Po zaciętej debacie parlament z żalem wysłał do pałacu decyzję odmowną. – Poczekamy do jutra z podaniem następnej kandydatury – zdecydowała Elżbieta na zebraniu z matką i Eliską Paderewską. – To da czas na pojawienie się najdzikszych plotek. – Mam puścić jakiś przeciek? – spytała Paderewską. – Nie. Po prostu opublikuj oświadczenie, że z żalem przyjęłam decyzję parlamentu i chcę się zapoznać z wysuniętymi wobec lorda Wundta zarzutami, zanim wybiorę następnego kandydata. – Doskonale – pochwaliła rodzicielka. – Ojciec byłby dumny z tej oziębłości.

– Dziękuję – uśmiechnęła się Elżbieta. – Teraz, jak sądzę, mam parę godzin wolnego, jeśli więc nie macie nic przeciwko, pobędę z Justinem. – Miłej zabawy – odparła Angeliąue. – Pozdrów go ode mnie. * Do wieży Króla Michaela Elżbieta pomaszerowała pieszo, a Ariel jej towarzyszył. Justin już czekał i był wyjątkowo poważny. Toteż ledwie usadowiła się na jego kolanach i ucałowała na powitanie, zażądała: – Mów! Nie muszę być empatą, by wiedzieć, że coś odkryłeś i ani trochę ci się to nie podoba. Justin wziął głęboki oddech i oznajmił: – Mam wszelkie powody, by sądzić, że nie myliłaś się i twój ojciec padł ofiarą zamachu. Po czym spokojnie i metodycznie zdał jej relację ze wszystkiego, co odkryli i do czego doszli z Danielem Chou. Kiedy skończył, w oczach Elżbiety lśniły łzy. – Wiedziałam! – szepnęła. – I tak bardzo chciałam się mylić... – Jak na razie nie mamy żadnych konkretnych dowodów – przypomniał jej Justin. – Chou sprawdza, kto był tam tego dnia? – upewniła się. – Tak. – W takim razie poczekamy na to, czego się dowie. Justin, musisz w tej sprawie być moimi oczami i uszami, bo mając na głowie sprawę regencji, nie mam czasu na nic innego. A gdy rozwiążą się te problemy, może być za późno na śledztwo. – Problemy? – Nic, z czym nie mogłabym sobie poradzić z pomocą matki i Allena. Ale polityka i administracja nie staną dlatego, że umarł Król. A są tacy, którzy ten okres przejściowy chcą wykorzystać dla swoich celów. – Mendy! – Zgadzam się, ale w parlamencie jest ich sporo. Zresztą to normalna zagrywka polityczna i stosują ją prawie wszyscy. Może mi się to nie podobać, ale wiem, że nic na to nie poradzę. Jestem w podobnej sytuacji jak kapitan okrętu, który wygrał walkę i ocenia straty, gdy przychodzi meldunek o zbliżaniu się nowego, groźniejszego przeciwnika. Po prostu nie mam czasu narzekać, że to nieuczciwe. – Co w niczym nie zmienia faktu, że jest to nieuczciwe. – Zgadza się, ale mogłoby być gorzej – oceniła Elżbieta. – A to w jaki sposób? – Mogłabym nie mieć ciebie.

* Chou nie był zbyt szczęśliwy, gdy spotkał się z Justinem. – Sprawdziłem i mam nazwiska wszystkich, którzy tego dnia mieli tam służbę – oświadczył zamiast powitania. – Wszyscy są bez zarzutu i mają nienaganny przebieg służby, czego oczywiście należało się spodziewać. – Naturalnie – zgodził się Justin. – Inni nie mają prawa znaleźć się w pobliżu monarchy. – Poza tym – dodał ponuro Chou – przeprowadziliśmy serię testów i symulacji. Na podstawie posiadanych informacji twierdzę, że istniało kilka rozmaitych sposobów zaaranżowania wypadku. Prawdę mówiąc, istniało ich aż za dużo... najbardziej prawdopodobny to zdalnie sterowane urządzenie zamontowane na desce. – Nie zostałoby odkryte podczas sprawdzania deski przed lotem? – Na pewno, gdyby zostało umieszczone na samej desce. Ale jeśli na uprzęży bezpieczeństwa albo na jakimś elemencie zdobniczym – wątpię. – Albo gdyby osoba dokonująca przeglądu sama je podłożyła bądź też zignorowała... A co po wypadku? Nie zostałyby jakieś podejrzane szczątki? – Jeśli byłoby wykonane z odpowiednich materiałów i stosownie delikatnie wykonane, rozleciałoby się przy uderzeniu o ziemię na drobniutkie fragmenty o składzie i widmie słonych piasków. W praktyce nie do znalezienia. Justin skrzywił się i dopiero po chwili spytał: – A dowiedział się pan, kto nie dopuścił do użycia nowej deski i przekonał Rogera, by użył jednej ze starych? Chou przytaknął. – Oficer Straży Pałacowej major Padraic Dover. Pochodzi z planety Gryphon i ma doskonały przebieg służby. – Spotkałem go. Jest w Straży, odkąd Beth ma osiem czy dziesięć lat. Niezbyt prawdopodobny podejrzany. – Ale jedyny, jakiego mamy. A żaden nie będzie prawdopodobny; gdyby był podejrzany, nie znalazłby się w królewskiej ochronie – przypomniał Chou. Obaj zamilkli na długą chwilę – Chou gładził wąsa, Justin przygryzał dolną wargę. – Najlepiej będzie, jak z nim porozmawiam – odezwał się w końcu Chou. – Chce pan przy tym być? – Nie lepiej będzie, jak ja z nim porozmawiam? – zaproponował Justin. – Jeśli pan go wezwie, będzie wiedział, czego się spodziewać. – I nawet jeśli jest niewinny, pójdzie w zaparte – dokończył Chou. – Pan może z nim

porozmawiać, nie budząc podejrzeń. Ale chciałbym przy tym być... tak, by nie wiedział o mojej obecności. – Wymyślimy coś. Może pan niepostrzeżenie dostać się do moich pokojów w pałacu? Chou jedynie uśmiechnął się wyrozumiale. – W takim razie przed wyjściem spróbuję się z nim umówić, a pan będzie wiedział, gdzie i o której. * Dwadzieścia minut później, po umówieniu się z Doverem, Justin wrócił do pałacu. I jeszcze prawie w garażu natknął się na Michelle Henke. – Witaj, Mikę. – Justin! Właśnie ciebie chciałam spotkać! Znając Michelle, Justin ani przez moment nie wątpił, że pomogła losowi, bo nie zwykła była liczyć na jego przychylność, a należała do zdecydowanie przedsiębiorczych osób. – A to z jakiego powodu? – spytał z rezygnacją. – Z powodu Monroe’a. Coraz dziwniej się zachowuje i boimy się, że to jego ostatnie godziny. Nie dopuszcza do siebie nikogo poza najbliższą rodziną, siedzimy więc z nim na zmianę. Problem w tym, że akurat tak się zbiegło, że za kilkanaście minut wszyscy musimy być gdzieś indziej: Michael i ja mamy dyżur przy zwłokach, Calvin będzie na spotkaniu z politykami, próbując ich wysondować, mama... – Już rozumiem. Chcesz, żebym zajął się treecatem. – A mógłbyś? Michael z nim teraz siedzi. – A jak myślisz: Monroe będzie miał coś przeciwko, żebym go zabrał do siebie? Jestem już umówiony. Mikę zastanowiła się, odruchowo przekrzywiając głowę. – Nie sądzę, żeby miał coś przeciwko temu – oceniła. – A zmiana otoczenia powinna mu dobrze zrobić. Jeśli nie będzie chciał, możesz przenieść spotkanie do gabinetu wuja Rogera. Justin spojrzał na chronometr. – W takim razie muszę się pospieszyć. Zmienię Michaela i zobaczymy. – Kochany jesteś! – ucieszyła się Michelle Henke i cmoknęła go w policzek. – Wiem – uśmiechnął się. Mike parsknęła śmiechem i pobiegła włożyć galowy mundur. Justin zaś pomaszerował do gabinetu nieżyjącego Króla, uśmiechając się do siebie. Słyszał od Elżbiety, że Mike doskonale spełniła rolę werbownika Royal Manticoran Navy i Michael w zasadzie już wstąpił do RMN, tylko sam jeszcze o tym nie wiedział.

Ledwie nacisnął przycisk sygnalizacyjny, drzwi otwarły się, a przy biurku zobaczył Michaela w oficjalnym dworskim stroju. Najwyraźniej chłopak wykazał inicjatywę i kazał go przynieść służącemu, by nie tracić czasu. – Justin! – powitał go radośnie. – Jesteś drugą osobą w ciągu ostatnich dziesięciu minut, którą mój widok wprawił w doskonały humor – zauważył cierpko Justin. – Gdyby Mikę nie powiedziała mi, o co chodzi, zacząłbym cierpieć na manię wielkości albo co. A tak wiem, że mam cię zmienić na dyżurze. – Dziękuję. – Michael wskazał na grzędę, na której bezwładnie leżał Monroe. – Nie je od śmierci taty, trochę pije, ale też niewiele. Beth uważa, iż żyje jeszcze tylko dlatego, że wie, że się o niego martwimy. – Musimy więc być cały czas blisko niego, żeby o tym pamiętał – dokończył Justin. Podszedł do treecata i pogłaskał go. Żadnej reakcji. Przy okazji z zaskoczeniem odkrył, jak bardzo Monroe wychudł przez tych parę dni. Nie rzucało się to w oczy z powodu futra, ale przy dotyku przez skórę wyraźnie dawało się wyczuć kości. – Jesteś pewien, że on jest przytomny? – spytał. – Nie jestem – przyznał Michael nagle zmęczonym głosem. Wyglądał w tym momencie na starszego o całe lata od chłopaka, który rozpłakał się na samo wspomnienie kłótni z ojcem. – Lekarz uważa, że przez większość czasu nie jest przytomny, ale wciąż czuje naszą troskę. Możesz mi pomóc ze spinkami, Jus? Te są taty i znacznie trudniej je zapiąć niż moje stare. I wyciągnął ku niemu rękę. – Żaden problem. Justin spiął mankiety, jak się należało, i wygładził przy okazji koronkowy gors koszuli. Król Roger I, gdy został pierwszym władcą Gwiezdnego Królestwa Manticore, wynajął artystę do zaprojektowania oficjalnego stroju dworskiego. Postawił tylko trzy warunki: strój ma być elegancki, wygodny i uniwersalny, czyli nadawać się tak dla mężczyzny jak i dla kobiety. Artysta uczciwie zarobił na swoje honorarium. Frak wziął z mody angielskiej, luźną koszulę z koronkowymi mankietami i gorsem z Francji z nieco wcześniejszego okresu historycznego, spodnie zrobił klasyczne, a buty wymyślił na niskim obcasie, eleganckie i pozwalające na stanie przez kilka godzin. Zgodnie z tradycją każdy ród arystokratyczny miał stroje w swoich barwach herbowych – w przypadku Domu Winton był to niebieski zdobiony srebrem. Jedynie monarcha nosił stroje w barwach Manticore, czyli czerwono-złote. Odznaczenia, sojusze małżeńskie i inne informacje o statusie społecznym zaznaczane były za pomocą wąskich naszywek na rękawach. Ponieważ tradycyjne stroje szyto z brokatu, oficjalne spotkania arystokracji były niezwykle barwne. Stroje niższych warstw społecznych miały ten sam krój, tyle że do ich wykonania nie

używano brokatu i unikano heraldycznych zestawień kolorów. Członkowie Izby Gmin zachęcani zaś byli, choć nie był to wymóg formalny, by barwy ich strojów odpowiadały kolorom herbu okręgu, który reprezentowali. Ponieważ Justin do Domu Winton jeszcze nie należał, a parlamentarzystą nie był, wybrał spiż i ciemny brąz – pierwszy był barwą planety Gryphon, a drugi po prostu dobrze się z nim komponował. Na rękawach miał pasek w barwach Domu Winton. Rozmyślania na temat stroju przypomniały mu, że nim zwolni na resztę dnia służącego, musi się upewnić, że strój jest gotów do użycia, bo będzie mu wieczorem potrzebny. Kiedy Michael wypadł, Justin podszedł do treecata i powiedział łagodnie: – Rusz się, leniuchu, pora na spacer! Monroe nawet nie drgnął, ale kiedy Justin delikatnie zdjął go z grzędy, nie protestował. – Bardzo rozsądnie – pochwalił go Justin świadom, że nawet osłabiony treecat może mu wyrządzić dużą krzywdę. – Zmiana otoczenia dobrze ci zrobi, nie marudź więc! Monroe nie marudził. * Justin bez problemów przeniósł Monroe do siebie, wzbudzając przy tym jedynie średnie zainteresowanie. Umieścił treecata na stercie poduszek leżących na sofie, po czym odbył konferencję z kamerdynerem na temat stanu oficjalnego stroju. Gdy okazało się, że jest on w jak najlepszym porządku, dał służącemu wolne do wieczora. Potem spróbował nakarmić treecata selerem i odszukać Chou – jedno i drugie zakończyło się fiaskiem, toteż usiadł zniechęcony i sięgnął po książkę, by zabić czas do przybycia Dovera. * Czas po śmierci Króla Rogera był dla Padraica Dovera ćwiczeniem cierpliwości i okresem wysoce frustrującym. Pierwszy etap planu poszedł tak gładko, że naiwnie uwierzył, iż z resztą będzie podobnie, a tymczasem nawet nie był w stanie zbliżyć się do Królowej, nie wspominając już o czymkolwiek innym, jak na przykład o oczarowaniu jej. Była to głównie wina rozkładu służb. Okazało się, że wysoki stopień przy uroczystościach jest przeszkodą, a nie pomocą, gdyż wszyscy starsi oficerowie musieli pełnić dodatkowe warty przy zwłokach. Kiedy zaś miał wolną chwilę, o co nie było łatwo, gdyż czas normalnych służb uległ wydłużeniu z uwagi na zwiększoną liczbę wartowników w różnych dziwnych i nie mających nic wspólnego z bezpieczeństwem miejscach, okazywało się, że Elżbieta jest jak nie

na naradzie, to w katedrze albo śpi po męczącym dniu. Raz ich drogi się skrzyżowały, ale przelotnie, i choć powitała go z uśmiechem, okazji choćby do krótkiej rozmowy nie było. Znalezienie Zyrra okazało się równie trudne, bo znikał na całe godziny. Przypadkiem od jednego z podkomendnych dowiedział się, że Justin pół dnia spędził na miejscu katastrofy. Poza tym więcej nie było go w pałacu, niż był, i prowadził tak nieregularny tryb życia, że Doverovi nie udało się doprowadzić nawet do krótkiego spotkania. Dlatego też był szczerze zaskoczony, gdy otrzymał od niego uprzejmą wiadomość z pytaniem, czy nie zechciałby po południu złożyć mu wizyty. Na moment nawet ogarnęła go panika – pojęcia nie miał, czego też Zyrr mógł się dowiedzieć. Uspokoił się szybko, bo Zyrr nie mógł się niczego dowiedzieć. Wszystko zostało starannie zaplanowane i należycie wykonane. Odbiornik rozpadł się w chwili uderzenia deski o ziemię na drobniutkie elementy nie do odróżnienia od minerału tworzącego solne piaski. A nadajnik zniszczył osobiście. Kiedy atak paniki minął, uświadomił sobie, że właśnie nadarza mu się idealna okazja do wykonania drugiej części planu. Na prośbę samego Zyrra będzie z nim sam na sam w jego apartamencie. Czekając na wyznaczoną godzinę, mógł zająć się przygotowaniem oficjalnej wersji wydarzeń. Początek postanowił przedstawić zgodnie z prawdą – Zyrr zaprosił go, więc przyszedł. A potem okazało się, że gospodarz zaproponował mu udział w jakiejś perwersji... najbardziej atrakcyjne z wielu możliwości było to, że chciał się z nim przespać... a gdy on odmówił, zdenerwował się i przeszedł do rękoczynów, toteż on, Padraic, musiał się bronić... Fakt, że Zyrr był dobrze zbudowany i wysportowany, działał na jego korzyść, bo był przez to groźnym przeciwnikiem, no a że w ferworze walki jeden z ciosów został zadany mocniej i zakończył żywot zboczeńca, było zrozumiałe. Elżbieta była słodką, współczującą dziewczyną, bez większego trudu powinno mu się więc udać wmanewrowanie jej w pocieszanie załamanego i zszokowanego żołnierza... Od tego momentu zaczęły się już czyste fantazje przeważnie erotycznej natury, gdyż puścił wodze wyobraźni... Wyrwał go z nich sygnał chronometru przypominający o spotkaniu. * Padraic Dover nacisnął przycisk dzwonka i nieco się zdumiał, gdy Zyrr osobiście otworzył mu drzwi. Nie zdecydował, co zrobić ze służącym Zyrra, i postanowił improwizować, a tymczasem problem sam się rozwiązał. – Witam, majorze Dover – odezwał się Zyrr, zapraszając go gestem do środka. Dover wszedł, rozglądając się dyskretnie i od razu analizując sytuację. Żaden dźwięk nie

świadczył o obecności kogoś trzeciego, sensowne więc było założenie, iż los się do niego uśmiechnął i rzeczywiście byli sami. – Dałem służącemu wolne, żebyśmy mogli w spokoju porozmawiać – poinformował go z niezwykłą powagą Zyrr. – Muszę także prosić, by przysiągł pan, że nie powtórzy nikomu treści tej rozmowy. – Przysięgam – oświadczył, zastanawiając się, czy przypadkiem nie miał racji, spodziewając się jakiejś nielegalnej czy niemoralnej propozycji. Pierwotnie zamierzał zabić Zyrra zaraz po wejściu, a resztę czasu poświęcić na stosowne przygotowanie miejsca zbrodni, by pasowało do oficjalnej wersji. Teraz zwyciężyła ciekawość, toteż dał się zaprosić na fotel i obserwował z zainteresowaniem, jak gospodarz siedzi na sofie obok sterty poduszek z wyliniałą futrzastą na samym wierzchu. – Chciałbym porozmawiać o pewnych wydarzeniach, jakie miały miejsce w dniu śmierci Króla Rogera – zaczął Zyrr. Dover poczuł falę strachu, ale nie dał tego po sobie poznać. – Jak rozumiem, miał pan służbę w letnim domku, gdy Król przygotowywał się do kręcenia akrobacji na desce? – spytał Zyrr. Dover skinął sztywno głową. – Kapitan Adderson, który także miał wówczas służbę, przypomina sobie, że to pan przeprowadził diagnostykę kontrolną deski przywiezionej przez Króla – dodał Zyrr już nie w formie pytania. Dover gorączkowo próbował przestawić się z fantazji, którym oddawał się jeszcze przed chwilą, na przykrą rzeczywistość. I przypomnieć sobie to, co miał przygotowane na wypadek przesłuchania. Wbijał to sobie w pamięć jeszcze przed zamachem tyle razy, a tymczasem gdy powinien to powiedzieć... Niespodziewanie usłyszał własny beznamiętny głos: – Tak, przeprowadziłem diagnostykę kontrolną i okazało się, że deska nie jest w pełni sprawna. I wstał, mając w nosie zasady protokołu. Z odległości, w jakiej się znajdował, nie mógł dosięgnąć Zyrra, a cios musiał być zadany dłonią, bo inaczej nie pasowałby do wersji o szamotaninie. Zyrr zaś nieświadom zagrożenia ciągnął: – Ja także przeprowadziłem kontrolne sprawdzenie tej samej deski i nie odkryłem żadnych usterek. Nie zaskoczyło mnie to, jako że była świeżo kupiona i nie używana. Dover odpowiedział następną wyuczoną formułką, koncentrując uwagę na dotarciu do ofiary. – Zrobiłem, co do mnie należało. Otrzymałem odczyt wskazujący, że deska nie jest w pełni

sprawna, i dlatego nie pozwoliłem, by Król jej użył. – Może skaner był uszkodzony? – zasugerował Zyrr. – Proszę się uspokoić, majorze, nie życzę panu źle. Dover prawie się uśmiechnął – był o dwa kroki od Zyrra i życzył mu jak najgorzej. Zrobił półobrót, jakby chciał wrócić na fotel, i równocześnie wyprowadził cios – jeden z wielu, jakich został nauczony, który wsparty masą ciała wystarczał, by zabić. Tyle tylko, że ten cios nigdy nie osiągnął celu, gdyż wyliniała poduszka z wściekłym warkotem zmieniła się nagle w niezbyt zadbanego, ale tym niemniej groźnego treecata. – Monroe! – Zyrr zerwał się na równe nogi, nie bardzo wiedząc, co robić. Dover postanowił to wykorzystać, ale w tym momencie treecat wylądował mu na piersiach. Był jednak zbyt osłabiony i zdołał jedynie poszarpać wzmocniony kuloodporny materiał, z którego wykonana była kurtka mundurowa. Zyrr oprzytomniał i odsunął się, ale brzeg sofy, o której istnieniu zapomniał, podciął mu nogi. Machając bezradnie rękoma, upadł na plecy. Dover lewą ręką oderwał warczącego treecata i cisnął go w bok, prawą zaś sięgnął do kabury po pulser. Zastrzelenie Zyrra będzie trudniej wyjaśnić, ale wiedział, że coś wymyśli, zwłaszcza że nosił już ewidentne ślady ataku treecata. Ponieważ kabura była zapięta, Dover stracił więcej czasu na wydobycie broni, niż sądził, toteż strzelił, nie celując. Z tak małej odległości powinien był trafić, ale Zyrr zdążył kopnąć stolik do kawy, który boleśnie walnął go w piszczel akurat, gdy nacisnął spust. W efekcie igły musnęły jedynie szczyt prawego ramienia Zyrra, zamiast zamienić jego głowę w krwawą miazgę. Dover cofnął się dwa kroki i tym razem wycelował starannie, ale nim zdążył strzelić, Monroe zaatakował ponownie. Nauczony doświadczeniem, zamiast skakać do gardła, co w tym stanie raczej by mu się nie udało, zatopił kły w wewnętrznej stronie lewego kolana Dovera. Ten zawył i próbował go strząsnąć, ale Monroe zakotwiczył się także pazurami i wysiłek był z góry skazany na fiasko. Dover poczuł krew spływającą po łydce do buta, a w następnej sekundzie uderzenie w rękę, gdy Zyrr wybił mu z niej broń. – Poddaj się, Padraicu Dover – rozległ się niespodziewanie z boku spokojny głos. Nadal próbując uwolnić się od treecata, Dover spojrzał ku drzwiom prowadzącym do sąsiedniego pomieszczenia i dostrzegł w nich żylastego mężczyznę z sumiastym wąsem i pulserem w dłoni. I dopiero w tym momencie tak naprawdę dotarło do niego, że przegrał. Bo niewysoki, zabawny jegomość był zastępcą dowódcy Straży Pałacowej, którego wszyscy szanowali i którego się bali. Dover powoli opuścił ręce, rezygnując z dalszej walki.

– Padraicu Dover – oznajmił zimno Daniel Chou. – Aresztuję cię za próbę zamordowania Justina Zyrra, zamordowanie Króla Rogera III, udział w spisku i dopuszczenie się zdrady głównej. Nastąpiła chwila absolutnej ciszy i bezruchu. Nawet Monroe przestał warczeć. A Dover poczuł, jak kły i pazury wysuwają się z jego nogi. Powoli uniósł ręce i powiedział: – Ja nie... Więcej powiedzieć nie zdążył, gdyż Monroe skoczył z podłogi, odbił się od stolika i wylądował prosto na jego twarzy. I świat stał się czerwienią i bólem. Krew trysnęła z rozoranej twarzy, zalewając mu oczy, a szyję nagle ogarnął ogień. Nie mógł oddychać, za to słyszał jakiś dziwny ni to charkot, ni to bulgot. Dopiero po paru sekundach zorientował się, że to jego oddech, gdyż do rozerwanej tchawicy spływała krew, dusząc go stopniowo... Wokół słychać było krzyki i zamieszanie... ktoś wzywał medyków... ale to wszystko było dziwnie odległe... Jednym okiem, bo drugiego już nie miał, dostrzegł lampę i zdał sobie sprawę, że leży na plecach... było to dziwne, bo nie pamiętał, by upadał... Ktoś zdjął mu z twarzy treecata i usłyszał rozkazujący głos pytający o pozostałych członków spisku na życie Króla. – Odpowiadaj! – zażądał Chou. – A dlaczego? – wyszeptał Dover. I zadowolony z siebie zmarł. * Późnym popołudniem Jean Marrou poszła złożyć kondolencje, a przede wszystkim wyciągnąć stosowne wnioski z układanki, jaką stanowiły ludzkie interakcje. Implanty na bieżąco podawały jej informacje, z których tworzyła jasny obraz – ustalała, kto cieszy się czyimi względami, a kto wypadł z czyich łask, choć jeszcze o tym nie wie. Była to dla niej rutyna – tak dalece, że robiła to prawie podświadomie. Tym razem uwagę skupiła na młodej Królowej i tych, którzy ją otaczali. Była pewna, że drugim kandydatem na regenta będzie ktoś z rodziny. Wszystko na to wskazywało i wszyscy byli co do tego zgodni, choć nikt nie zdecydował się postawić na konkretną osobę. Dowodziło to, że choć mieli oczy, nie potrafili robić z nich tak dobrego użytku jak ona ze skanera i implantów. Myśl ta sprawiła jej dużą satysfakcję. Im dłużej jednak obserwowała rodzinę królewską, tym bardziej ta satysfakcja malała. Coś było zdecydowanie nie w porządku – miała pewność. Tylko nie wiedziała co. Justin Zyrr trzymał się o ponad trzy centymetry bliżej Królowej niż zwykle, choćby wczorajszego wieczoru. A jej treecat był podenerwowany i czujny, znacznie bardziej niż poprzedniej nocy. Ciągle rozglądał

się, jakby kogoś szukał... Marrou doszła do wniosku, że rozsądniej będzie nie stawać w kolejce składających kondolencje, bo zaprowadziłaby ją zbyt blisko treecata. Pozostała w katedrze tak długo, jak musiała, by zostać zauważona, wymieniła kilka uprzejmości ze znajomymi, po czym pod pozorem zmęczenia wycofała się. Dawno temu nauczyła się, że ludzie darzą ją współczuciem z powodu ślepoty i zakładają, że przez kalectwo jest słabsza niż oni. Nie było to zgodne z prawdą, ale wygodne, nie prostowała więc tego. Po wyjściu, klucząc starannie i sprawdzając, czy nikt jej nie śledzi, udała się do hotelu, w którym miało się dziś odbyć kolejne spotkanie. Wiedziała, że będzie wcześniej, ale pozwoli jej to wypić coś mocniejszego i uspokoić się. Jak też dokładnie sprawdzić nagranie, by utwierdzić się w rosnącym przekonaniu, że następnym kandydatem, a raczej kandydatką na regentkę będzie księżna Caitrin Winton-Henke. Weszła do hotelu bocznym wejściem otwieranym staromodnymi kluczami mającymi nad elektronicznymi jedną wielką przewagę – ich użycie nie było nigdzie rejestrowane. Zignorowała windę i wspięła się po schodach nadal pogrążona w myślach. Zastanawiała się między innymi nad tym, czy coś zjeść, czy się napić... Takim samym klasycznym kluczem otworzyła drzwi do apartamentu i usłyszała rozmowę dobiegającą z salonu. Od czasu, gdy nauczyła się chodzić, podsłuchiwanie było jej ulubioną rozrywką, bo dorośli jakoś zapominali, że ślepe dziecko nie jest równocześnie głuche. Starając się zachowywać jak najciszej, zamknęła za sobą drzwi, zwiększyła czułość nasłuchu komputerowego i powoli podeszła do drzwi salonu. Zidentyfikowała rozmawiających równie szybko jak komputer – byli to Martin Seltman i Paula Gwinner. Marrou już miała zamiar głośno wejść, by uprzedzić o swojej obecności, gdy zorientowała się, że to, co słyszy, nie jest miłosną pogawędką kochanków, tylko czymś znacznie bardziej interesującym. – Dover nie pokazał się, choć byliśmy umówieni – wyjaśnił Seltman. – Popytałem tu i ówdzie i wychodzi na to, że jest w niełasce, być może nawet jest martwy. – To by dopiero było szczęście – skomentowała Gwinner. Rozległ się cichy brzęk lodu o szkło i Marrou uśmiechnęła się – Gwinner zawsze się czymś bawiła, gdy była zdenerwowana. Jej głos pozostał jednak spokojny, gdy dodała: – Sądzę, że w tej sytuacji możemy pożegnać się z nadzieją, że zastąpi Zyrra? – Możemy, ale to od początku było mało prawdopodobne. Może najlepiej się stało, że został usunięty z drogi, nim zrozumiał, że jego nadzieje są daremne, i zdecydował się nas zdradzić. Coś w sposobie, w jaki powiedział to „nas”, wywołało u podsłuchującej zimny dreszcz. – Nasi sojusznicy nie byliby zadowoleni, gdyby rzecz się wydała – dodał Seltman. –

Świadomość, że Król padł ofiarą zamachu, zjednoczyłaby ludzi w poparciu dla Elżbiety, zwłaszcza w Izbie Gmin. Obywatele uwielbiają sytuacje, w których mogą współczuć monarsze. Paula roześmiała się złośliwie. – Fakt. Nikt nie organizuje zamachu na nauczycielkę czy robotnika. Jeśli Dover faktycznie nie żyje, zwiększa to nasze bezpieczeństwo. Żadne z pozostałych nie będzie sypać, bo mają zbyt wiele do stracenia. – Mam taką nadzieję – przyznał Seltman. – A Howell stanie się niezastąpiony, tym bardziej jeżeli wejdzie do rady regencyjnej. Bardziej mnie martwi reakcja Jean, jeśli się zorientuje, że nasi sojusznicy maczali palce w chorobie Rogera parę lat temu... – Jakim cudem mogłaby się zorientować? – W tym, jak analizuje te swoje dane, jest coś niesamowitego... prawie jak czary... nie należy ani przez moment jej lekceważyć – ostrzegł Seltman. – A naprawdę jest nam niezbędna? – zaciekawiła się Gwinner. Marrou wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź. – Jest – powiedział powoli Seltman. – Zwłaszcza na początku. Jej popularność w Izbie Gmin sprawia, że jest idealną osobą do promowania pewnych posunięć, które umożliwią nam potem przejęcie władzy. Kostki lodu ponownie zadzwoniły o szkło. – W opiniach jest całkiem postępowa – oceniła. – A nam bardziej przydałby się liberał. Postępowcy mają resztki zdrowego rozsądku i zdają sobie sprawę, że Haven jest zagrożeniem. Marrou zamarła i przygryzła wargę, by nie westchnąć. Nagle wszystkie niejasne i nielogiczne uwagi, które słyszała od tych dwojga od czasu do czasu, nabrały sensu. Przerażającego sensu. – Tworzymy atmosferę sprzyjającą spowolnieniu rozwoju Sił Zbrojnych Królestwa – przypomniał jej Seltman. – To nasze główne zadanie. A w tym postępowiec jest równie pomocny co liberał. Pamiętaj, że Jean desperacko pragnie, żeby ten system pozostał prywatną wyspą w kosmosie. To wystarczająca motywacja, by elokwentnie występowała w naszej sprawie. Marrou w tym momencie prawie uciekła. Na szczęście zdała sobie sprawę, że byłoby to najgłupsze posunięcie z możliwych. Jeśli nie stawi się na spotkaniu, pozostali nabiorą podejrzeń. Musi przyjść, porozmawiać spokojnie i dopiero potem, gdy będzie bezpieczna, zastanowi się, co robić dalej. Z Howellem nie mogła podzielić się świeżo zdobytą wiedzą, bo ten spanikuje i zrobi coś tak głupiego, że oboje przez to zginą. Sama nie czuła się na siłach, by zaszantażować parę szpiegów Ludowej Republiki. Co zresztą i tak było niewykonalne z uwagi na jej lojalność wobec Gwiezdnego Królestwa Manticore...

Powoli wycofała się, bezgłośnie otworzyła drzwi, po czym zamknęła je z trzaskiem i spytała głośno: – Jest tu przypadkiem ktoś czy jestem pierwsza? * Earl Howell nie był zadowolony z prognozy Marrou, że to księżna Winton-Henke zostanie zaproponowana na regentkę, ale nie wątpił, że tak będzie, podobnie jak dzikus nie wątpił w słowa szamana. W marzeniach widział się w roli regenta wychowującego i wpływającego na Królową jeszcze długo po osiągnięciu przez nią pełnoletności. Perspektywa zostania tylko jednym z wielu członków rady nie była choćby zbliżona do realizacji tych marzeń. Przez niego też spotkanie przeciągnęło się do późna, ponieważ uparł się przedyskutować rozmaite opcje i plany powstrzymania tej nominacji. Marrou brała w tym wszystkim udział, wiedząc, że od tego zależy jej bezpieczeństwo. W końcu Howell się zmęczył i mogła wyjść, nie wzbudzając podejrzeń. Na wszelki wypadek wróciła do swego hotelu i dopiero po kilku godzinach nerwowego oczekiwania udała się do pałacu Mount Royal. Gdy tam dotarła, prawie zaczynało świtać. – Muszę rozmawiać z Królową Elżbietą! – oznajmiła zaskoczonemu oficerowi dyżurnemu, do którego kazała się zaprowadzić wartownikowi pilnującemu bramy. – Królowa śpi – oznajmił oficer, nawet nie próbując udawać uprzejmości. – Proszę zostawić wiadomość. Jeśli jej rozkład zajęć pozwoli, to... – Ja muszę z nią rozmawiać natychmiast! – przerwała mu Marrou. – Błagam! – Nie mam prawa budzić Królowej, chyba że wybuchnie wojna – oznajmił sucho oficer. – Ktoś nam ją wypowiedział według pani? Marrou stwierdziła, że musi zagrać ostatnim atutem: – Wojny może nie, ale sprawa jest równie poważna. Dotyczy tego, co stało się wczoraj z majorem Doverem. Padraicem Doverem. Żałowała, że nie widzi miny oficera, bo absolutna cisza, jaka zapadła po jej słowach, była sama z siebie wiele mówiąca. Ponieważ jednak oficer nie spieszył się, by ją przerwać, dodała: – Jeżeli nie może pan obudzić Królowej, to proszę obudzić Justina Zyrra. Oficer zastanowił się chwilę. – Dobrze. Proszę za mną. Zaprowadził ją do niewielkiego, dźwiękoszczelnego pomieszczenia, skontaktował się z kimś i chwilę później została odprowadzona przez członka Straży Pałacowej do innego, także dźwiękoszczelnego pomieszczenia. O tym, że jest dźwiękoszczelne, świadczyła płaskość

docierających do niej dźwięków. Pokój pachniał skórą i jakimś rodzajem kadzidełek, a wykładzina była miękka i puszysta. W żaden sposób nie przypominał celi, a na dodatek zaproponowano jej coś do picia. * Po dobrych dziesięciu minutach otworzyły się drzwi i weszło dwóch ludzi. Jednego komputer zidentyfikował jako Zyrra, drugiego nie miał w banku pamięci. Pierwszy odezwał się Justin Zyrr: – Jest pani reprezentantką okręgu South Shore, prawda? I chciała się pani ze mną widzieć? – Tak. Jego słowa przypomniały jej, że jest kimś. Naturalnie nieporównanie mniej ważnym niż Królowa czy książę małżonek, ale jednak kimś. Wyprostowała się i powiedziała: – Czy mogę prosić, by przedstawił pan swego towarzysza? Odpowiedział jej nieco chrapliwy chichot. – Jestem Daniel Chou ze Straży Pałacowej – przedstawił się obcy. – Dziś pomogłem udaremnić zabójstwo Justina Zyrra, którego zamierzał dokonać Padraic Dover, i przyznam, że jestem niezmiernie ciekaw, skąd pani wie, że coś się Doverowi przytrafiło. Utajniliśmy całą sprawę, jak się nam wydawało skutecznie. – Nie zjawił się na spotkaniu – wyjaśniła zwięźle Marrou. Głos Chou wskazywał, że jest równie dobry jak ona w odczytywaniu ludzkich zachowań i ich interpretacji. Miała szczerą nadzieję, że dojdzie do wniosku, iż ona mówi prawdę. – Spotkanie – powtórzył Chou. – Może pani opowie nam o wszystkim dokładniej. Tak też zrobiła, nie pomijając niczego. Poza okazjonalnymi westchnieniami zaskoczonego Zyrra lub prośbami o wyjaśnienie pewnych szczegółów ze strony Chou słuchali obaj w milczeniu. – Podsłuchałam rozmowę Gwinner z Seltmanem i zrozumiałam, że działamy z zupełnie różnych pobudek – zakończyła. – Nie ukrywam, że zaczęłam się bać o własne życie, ale także o przyszłość Królestwa. – Jeśli wierzyć pani słowom bez zastrzeżeń, to ostatnie od początku było pani motywem – ocenił Chou. – Bała się pani, co Król Roger zrobi z Królestwem, i dlatego spiskowała pani przeciwko niemu. Ma pani jakiś dowód na poparcie tej raczej niezwykłej opowieści? – Możecie sprawdzić daty i miejsca, które podałam. – Marrou odczepiła od paska minikomp, i czując się tak, jakby ponownie oślepła, odłączyła go od skanera i implantów. – Tu jest zapis rozmowy, którą podsłuchałam, i naszego ostatniego spotkania. Ktoś odebrał od niej urządzenie i mogła jedynie przypuszczać, że to był Zyrr.

– Takie nagranie można sfałszować – zauważył łagodnie Chou. – Można, ale można też to sprawdzić. Jest autentyczne. Poza tym istnieje jeszcze jeden sposób, w jaki możecie mnie przetestować – zaproponowała. – Jaki? – spytał Zyrr. – Wiem co nieco o treecatach. Byłam nawet na Sphinksie parę lat temu, mając nadzieję, że zostanę adoptowana i zmysły treecata uzupełnią moje własne – przyznała smętnie Marrou. – Żaden nie chciał mieć ze mną do czynienia, ale przy okazji dowiedziałam się, że są empatami. Treecat Królowej mógłby... – Ariel mógłby – przerwał jej Zyrr. – Porozmawiam z Beth. – I tak musi się o wszystkim dowiedzieć – zgodził się Chou. – Obudź ją, a ją posiedzę tu z panią Marrou i posłuchamy sobie nagrań. Potem je skopiuję, żeby mogła korzystać z tego cudu techniki. To faktycznie swoiste cudeńko. Musi mieć dla pani nieocenioną wartość. W jego głosie prawie słyszała uśmiech. – Jest nieocenione – przyznała. A potem zaczęło się długie czekanie. * Wezwanie Willisa Kemen’ego, earla Howell, przez Królową nie było niczym niezwykłym. Skoro został przyjęty do rady regencyjnej, było wręcz nieuniknione. Znacznie bardziej interesujące było wezwanie przez Królową baronowej Gwinner i posła Marvina Seltmana. Zaproszenia, bo tak się oficjalnie to nazywało, dostarczono dyskretnie, ale earl North Hollow i tak się o tym dowiedział. Zastanawiał się dość długo, jak wykorzystać tę nowinę ładnie pasującą do wcześniejszych informacji. W końcu uśmiechnął się paskudnie i wezwał sekretarkę. Wręczył jej cztery zaproszenia wypisane na papierze, bo to nie pozostawiało śladów, i polecił dostarczyć je, gdy tylko nadejdzie informacja, że adresaci opuścili pałac Mount Royal. Potem zajął się innymi sprawami. Coś mu mianowicie mówiło, że w radzie regencyjnej szybko pojawi się wakat, toteż już teraz należało rozpocząć agitację, by zajął to miejsce stosowny człowiek. Konkretnie baron High Ridge. Co prawda był członkiem Zjednoczenia Konserwatywnego, a więc osobą znacznie mniej atrakcyjną dla Królowej, ale mogło się udać. A na jego temat posiadał w aktach całkiem interesujący materiał. Materiał, który mógł mieć istotne znaczenie, gdyby rada regencyjna potrzebowała nieco światłego kierownictwa... Earl North Hollow poprawił się na fotelu antygrawitacyjnym i zadowolony przystąpił do kolejnych zajęć. To był pracowity ranek...

* Ariel potwierdził, że Marrou mówiła szczerze, a Elżbieta przesłuchała oba nagrania. Potem wycofała się do swoich prywatnych apartamentów. Zaprosiła tam Justina, Chou i Caitrin Winton-Henke. Zaczęła od zrelacjonowania ciotce tego, czego się dowiedziała, a zakończyła stwierdzeniem: – Chcę mieć ich z głowy! I spojrzała wymownie na Daniela Chou. Ariel, którego trzymała na kolanach, zjeżył się i warknął cicho, a Monroe leżący na fotelu obok Justina uniósł łeb i zawtórował mu głucho. Justin i Chou milczeli, czekając na reakcję księżnej. – W takim razie sprawa musi zostać podana do publicznej wiadomości – oceniła Caitrin. – Zgadza się. Spiskowali, by zabić Króla, i udało im się. To jest zdrada, dwoje to agenci Ludowej Republiki. To zdrada stanu – podsumowała zimno Elżbieta. – To oznacza proces. – Doprawdy? – W ciemnych oczach Królowej błysnęła wściekłość. – A oni uszanowali prawo, zabijając mojego ojca? – Jeśli każesz ich zabić, tak jak oni naruszysz konstytucję. Jeśli rzecz się wyda, ukrzyżują cię, a Królestwo ogarnie chaos. A możesz być pewna, że Ludowa Republika podniesie wrzask pod niebiosa tak w Lidze Solarnej, jak i wszędzie wokół. Jeśli zostaniesz zmuszona do ustąpienia, a Michael obejmie władzę nad krajem pogrążonym w chaosie, Ludowa Republika wykorzysta okazję i zaatakuje nas. To zbyt ryzykowne. Chou poruszył się, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie zrobił tego. – A co złego jest w procesie? – spytał Justin. – Obaj z Danielem znaleźliśmy dość dowodów, by w połączeniu z zeznaniem Monroe’a skazać ich. – Możliwe – zgodziła się Caitrin. – A nawet prawdopodobne. Zanim jednak przejdę dalej, chciałabym, byście wiedzieli, że też pragnę, by zapłacili życiem za to, co zrobili. Roger był moim starszym bratem, na którego zawsze... Głos jej się załamał, upiła więc łyk wina, odchrząknęła i zmieniła temat: – Problem z procesem nie polega na uzyskaniu skazujących wyroków, ale na ich konsekwencjach. Po pierwsze, Howell jest jednym z trzech czy czterech najważniejszych osób w całej partii. Udowodnienie mu zdrady osłabi pozycję lojalistów, a oni są najbardziej wiarygodnymi sojusznikami premiera i rządu. Po drugie, publiczny proces agentów Ludowej Republiki będących członkami parlamentu rozpocznie polowanie na czarownice w obu izbach. Lordowie dziedziczą miejsca, im to więc nie zaszkodzi, ale członkowie Izby Gmin są wybierani, a to izba Gmin popiera politykę Korony. Sprytnie wysunięte fałszywe oskarżenia mogą

doprowadzić do rezygnacji czy wydalenia wygodnych dla Korony posłów, a nowo wybrani nie będą kontynuować ich polityki. – A dodatkowo otworzy to drogę nowym agentom Ludowej Republiki do parlamentu – dodał Chou. – Właśnie – przyznała księżna. – Wykrycie ich w krótkim czasie może i raczej będzie niemożliwe, a nikt na podstawie podejrzeń nie ośmieli się zarzucić zdrady ludziom wybranym dlatego, że głoszą hasła antyrepublikańskie. Elżbieta słuchała tego wszystkiego z kamienną twarzą, lecz czerwieniała ze złości coraz bardziej. Caitrin zauważyła to, ale mówiła dalej: – Po trzecie Marrou wyłga się tanim kosztem, bo bez jej zeznań nie ma pewności, jaki będzie wyrok, a to... – Podsunąłem jej pomysł ugody – przerwał jej Chou. – Była oburzona i stwierdziła, że nie pójdzie na nic takiego. – Zmieni zdanie, jak się namyśli – księżna Winton-Henke nie miała złudzeń. – Nie w tym rzecz. Nawet jeśli nie będzie świadkiem koronnym, to zostanie bohaterką w oczach opinii publicznej. Można jej zakazać sprawowania oficjalnych funkcji, ale pozostanie bardzo wpływową osobą. A jej przekonania w kwestiach polityki zagranicznej są diametralnie sprzeczne ze stanowiskiem Korony i rządu. Jeśli zrobimy z niej bohaterkę, stworzymy silnego przeciwnika. A po czwarte i najważniejsze – konsekwencje na arenie międzynarodowej będą znaczące. Jeśli zarzucimy oficjalnie Ludowej Republice Haven, że jej agenci zorganizowali zamach na Króla, skażemy tych agentów w publicznym procesie i wykonamy wyroki śmierci, to w najlepszym przypadku oznacza to zerwanie stosunków dyplomatycznych. A brutalna prawda jest taka, że choć chciałabym się dobrać do skóry skurwysynom, którzy za to zapłacili, jeszcze nie jesteśmy gotowi do konfrontacji. Roger robił, co mógł, żeby nas do tego przygotować, i dlatego go zabili. Nie chcieli, by dokończył te przygotowania, bo jeszcze nie zamierzają na nas napaść. Jesteśmy zbyt daleko, mają jeszcze po drodze kilka łatwiejszych zdobyczy i chcą systematycznie podbijać sąsiadów. Natomiast jeśli wymierzymy Ludowej Republice taki oficjalny policzek, będzie musiała zareagować. I może zdecydować się na wojnę. Wojnę, którą przegramy. Tak więc mamy dylemat: jeśli pomścimy śmierć Rogera, co możemy zrobić, ryzykujemy, że zaprzepaścimy wszystko, co próbował osiągnąć. Czyli mówiąc brutalnie, Beth: wyjdzie na to, że zginął na darmo. Królowa Elżbieta uderzyła otwartą dłonią o blat stołu, aż echo się od ścian odbiło. – Dobrze to podsumowałaś, ciociu – oceniła. – Ale nie może im to ujść płazem. Skoro nie mogę kazać ich zabić ani skazać w procesie, pozostaje mi tylko kodeks honorowy. – Beth! – jęknął Justin. – Nie możesz! – A co, Królowej nie przysługują te same prawa co zwykłemu obywatelowi? – warknęła.

– Wasza Wysokość potrafi strzelać z pistoletu czy pulsera? – spytał z ciekawością i błyskiem w oczach Chou. – Potrafię, i to celnie – poinformowała go. – Ojciec dopilnował, byśmy oboje z Michaelem posiedli tę umiejętność. – A można wiedzieć jak zamierzasz któreś z nich wyzwać, nie ujawniając powodu? – spytała lodowato Caitrin. – Pamiętaj, że wyzwanie musi zostać przyjęte. Seltman jest tchórzem, ale cwanym, i zorientuje się, że skoro uciekłaś się do tej metody, masz zbyt dużo do stracenia, gdyby sprawa wyszła na jaw. – A Marrou zażąda zastępstwa, do czego będzie miała prawo – dodał Chou. – Co będzie z kolei idealną okazją dla Ludowej Republiki, by zabić Waszą Wysokość legalnie, wysyłając jej zawodowca do pomocy. – Beth, dasz się tylko zabić bez sensu! – dodał Justin, biorąc ją za rękę. – I osłabisz Królestwo Manticore. Królowa Elżbieta przez naprawdę długą chwilę milczała ze wzrokiem wbitym w blat stołu. Kiedy w końcu się odezwała, w jej głosie słychać było i łzy, i żelazne postanowienie. – Mam szczerą nadzieję, że nigdy nikogo nie będę musiała postawić w takiej sytuacji, w jakiej ja zostałam postawiona. Nie sądziłam, że Królową prawo chroni mniej od najgorszego z jej poddanych. Skoro tak, coś wymyślę. Mogę poczekać, ale daję wam słowo, że oni za to zapłacą. Wszyscy! Caitrin dotknęła delikatnie jej ramienia i spytała, ignorując ostatnie zdanie: – Jak sądzisz, dlaczego Roger lubił sporty ekstremalne? Monarcha ma dużą władzę i przywileje, ale kosztują go one tak wiele, że żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie poszedłby na taki interes. – To dlaczego ja mam się na to godzić? – spytała spokojnie Elżbieta. – Bo jesteś z rodu Winton, a my rozumiemy, co to obowiązek – odparła równie spokojnie księżna Winton-Henke. – Dobrze. W takim razie słucham, jak według was powinniśmy tę sprawę załatwić? * Po otrzymaniu wezwania do pałacu Marvin Seltman zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie wykorzystać planu ucieczki, jaki sobie przygotował. Jednakże coś w zachowaniu, a zwłaszcza w oczach niewysokiego, żylastego mężczyzny z wąsem, który mu je dostarczył, powstrzymało go. Nie czterech towarzyszących mu żołnierzy w cywilnych ubraniach, ale właśnie coś w zachowaniu tego człowieka. Wyglądał tak, jakby czekał na taką właśnie próbę,

i to z radosną niecierpliwością. Po przybyciu do pałacu resztki nadziei stracił, gdy zobaczył pozostałą trójkę spiskowców. Usiadł z westchnieniem i postanowił ratować co tylko się da w beznadziejnej, obiektywnie rzecz biorąc, sytuacji. Nadzieje na jakiekolwiek szczęśliwe zakończenie prysły, gdy zobaczył, kto oczekuje ich w sali regencyjnej. Byli to: Królowa, królowa matka, książę krwi Michael, dama Eliska Paderewska, księżna Winton-Henke, Justin Zyrr i żylasty jegomość, który go tu przywiódł. Twarz Królowej Elżbiety nie wyrażała absolutnie nic, ale ogon treecata siedzącego na oparciu jej fotela poruszał się miarowo, jednoznacznie świadcząc, że jest to spokój pozorny. – To spotkanie jest tajemnicą państwową, a zapis z jego przebiegu pozostanie utajniony przez co najmniej standardowy wiek po mojej śmierci – oznajmiła bez wstępów Królowa. – Rozmowa na ten temat uznana zostanie za zdradę, ale to akurat żadnego z was już nie zmartwi. Przechodząc do rzeczy: wiem i mam niepodważalne dowody, że wraz z nieżyjącym Padraikiem Doverem spiskowaliście, chcąc doprowadzić do śmierci Króla Rogera III. I że udało się wam spełnić ten zamiar, przeprowadzając udany zamach. Dover został zabity podczas próby zamordowania mojego narzeczonego. Wspólnymi siłami on i treecat mego ojca zdołali temu przeszkodzić, unieszkodliwiając zamachowca. Na potwierdzenie siedzący za nią treecat warknął złowrogo. A Seltmana nagle olśniło: to był raczej wyraz frustracji niż ostrzeżenie przed atakiem. Nagle przestał się bać, że spotka go los Dovera, i rozsiadł się wygodniej, czując, że zaczyna wracać mu pewność siebie. Kolejne słowa Królowej dość skutecznie pozbawiły go tej pewności. – Earl Howell i pani Marrou, z tego co mi wiadomo, zeszli na drogę zdrady kierowani błędnym przekonaniem, że Królestwo i jego mieszkańcy znajdują się w niebezpieczeństwie, dzięki polityce zagranicznej Króla Rogera planującego zwiększyć naszą strefę wpływów. Naturalnie nie usprawiedliwia to morderstwa jako środka naprawczego. Oboje jesteście zdrajcami, ale choć to dziwnie brzmi, jesteście zdrajcami nadal wiernymi systemowi, przeciwko któremu wystąpiliście. Zupełnie inaczej ma się sprawa z pozostałą dwójką. Ani pan Seltman, ani lady Gwinner nie mają takiego usprawiedliwienia. Nie tylko zdradziliście swego Króla, którego zamordowaliście, ale także swoją ojczyznę. Mamy niepodważalne dowody, że oboje jesteście płatnymi agentami Ludowej Republiki Haven. Gwinner wciągnęła gwałtownie powietrze, jakby miała zamiar protestować, ale lodowaty wzrok Królowej uciszył ją błyskawicznie. – Proszę się nie wysilać na opowiadanie bajek, jak to pan Seltman sprowadził panią na manowce – wycedziła pogardliwie Królowa. – Liczba akcji będących w pani posiadaniu oraz przebieg transakcji mówią same za siebie: jest ich znacznie więcej, niż powinno być w wyniku

udanej gry na giełdzie. I od paru lat mnożą się one w niejasny sposób. Howell przyglądał się obojgu, jakby im rogi wyrosły – z mieszaniną przerażenia i obrzydzenia. – Nie wiedziałem! – jęknął. – Nawet nie podejrzewałem! Elżbieta spojrzała nań z pewnym zrozumieniem, ale bez odrobiny współczucia. Obraz ojca spadającego przy wtórze przeraźliwego krzyku matki miała wryty w pamięć i wiedziała, że pozostanie on tam aż do jej śmierci. – Z powodów, które was nie obchodzą, nie zamierzam wywlekać tego na światło dzienne – dodała Królowa. – Oznacza to, że nie będzie procesu. Mam natomiast dla każdego z was konkretną propozycję i radzę, byście dla własnego dobra ją przyjęli. I nawet nie próbowała ukryć groźby. Następnie skupiła uwagę na Howellu wyglądającym niczym karykatura śniącego o proteście polityka, jakim był jeszcze parę godzin temu. – Willisie Kemeny, nie mogę bez stosownych wyjaśnień pozbawić pana tytułu. Wyjaśnień tych oboje, choć każde z innych powodów, pragnęlibyśmy uniknąć. Dlatego zrzeknie się pan miejsca w Izbie Lordów na rzecz starszej córki Maralise i zrezygnuje z jakiejkolwiek działalności politycznej. Ponieważ Maralise nie jest jeszcze pełnoletnia, będzie potrzebować pełnomocnika prawnego. Jestem pewna, że kandydatura pana LeBruna będzie idealna dla wszystkich zainteresowanych. Do Howella dotarło, że Królowa proponuje mu uratowanie życia i reputacji, i stanął na wysokości zadania: – Wasza Wysokość, stan mego zdrowia napawa mnie coraz większą troską i obawiam się, że będę zmuszony zrezygnować z dalszego aktywnego życia politycznego – oznajmił gładko i prawie przekonująco. – Szok wywołany wiadomością, że para moich współpracowników okazała się zdrajcami na żołdzie Ludowej Republiki Haven, jest zbyt duży. Niezwłocznie zastosuję się do propozycji Waszej Królewskiej Mości. – Doskonale. – Królowa uśmiechnęła się zimno. – W trosce o to, by nie zlekceważył pan stanu swego zdrowia, jest pan zobowiązany zgłosić się do specjalisty, którego namiary pan otrzyma. – Rozumiem, Wasza Wysokość. – Jean Marrou. – Tak, Wasza Wysokość? – Pod wieloma względami, co odróżnia panią od reszty, kierowały panią słuszne, choć błędnie pojmowane zasady, jak też przeżycia osobiste, nie zaś ambicja. Tym niemniej złamała pani przysięgę składaną jako członek Izby Gmin na wierność konstytucji i Koronie. Spiskowała też pani, by zamordować swego prawowitego monarchę, toteż jest pani winna zdrady i nic tego

nie zmieni. Natomiast nie złamała pani przysięgi wasalnej i nie jest pani winna zdrady stanu, bo nie współpracowała pani z żadnym obcym państwem. Słysząc to, Seltman doznał olśnienia. Teraz już wiedział, kto zdradził, i choć chwilowo nic nie mógł zrobić, przysiągł sobie w duchu, że Marrou gorzko pożałuje swego czynu, zanim zdechnie z jego ręki. Tymczasem Królowa mówiła dalej: – Dlatego pani dalsza obecność w parlamencie jest niepożądana i niemożliwa. Albo zrezygnuje pani sama, albo użyję innych metod, by to osiągnąć. Marrou nie wahała się ani sekundy: – Podobnie jak earla Howella coraz bardziej niepokoi mnie stan mojego zdrowia, Wasza Wysokość, i czuję, że powinnam prowadzić mniej aktywny tryb życia. – Rozsądna decyzja, ale niewystarczająca. Biorąc pod uwagę pani popularność, lepiej byłoby, gdyby przeniosła się pani do okręgu, w którym jest pani mniej znana. Interesowała się pani treecatami, jak wiem, sugeruję więc jeden z rezerwatów i skupienie się na znalezieniu sobie towarzysza. Widać było, że ten warunek zaskoczył Marrou kompletnie. Zdołała jednak wykrztusić: – To doskonały pomysł, Wasza Wysokość. – Tylko proszę wziąć pod uwagę, że wszystkie treecaty są empatami i, jak sądzę, są też znacznie inteligentniejsze, niż uważają eksperci. Ich pani nie oszuka co do swej natury przeszłości i zamiarów. Istnieje realna szansa, że uznają za stosowne wyrównać rachunki za ból, jakiego w wyniku pani działań doświadczył Monroe – dodała Królowa. Trafność jej przewidywań potwierdził głuchy warkot Ariela. – Jeśli jednakże jest pani gotowa zaryzykować, zorganizujemy całą sprawę ze Służbą Leśną – obiecała Elżbieta III. Marrou uniosła dumnie głowę i spytała: – Czy będę mogła zabrać ze sobą rodzinę? – Jeśli będą chcieli, jak najbardziej. Ale przypominam, że o prawdziwych powodach nie wolno pani z nimi rozmawiać. – Rozumiem. Czy ja też będę miała wyznaczonego specjalistę? Królowa spojrzała na nią zdziwiona. – Naturalnie. Ale w pani przypadku najlepszą gwarancją uczciwości będą same treecaty – odparła Elżbieta III. – A Monroe wróci na Sphinksa? – zaniepokoiła się i to całkiem rozsądnie Jean. – Nie. – Głos Królowej pierwszy raz stracił lodowate brzmienie. – W czasie walki z Doverem Monroe adoptował Justina. Teraz obaj się do tego przyzwyczajają, ale Monroe pozostanie z nim.

Justin Zyrr uśmiechnął się niepewnie. – To ci dopiero będzie ślub – ocenił. – Dwa treecaty w roli świadków! Królowa odpowiedziała mu uśmiechem i natychmiast spoważniała, przenosząc wzrok na pozostałą dwójkę spiskowców. – Obrzydzenie mnie bierze, jak na was patrzę. – W jej głosie oprócz lodowatej pogardy słychać było także wściekłość. – Tamci dwoje mieli chociaż jakiś wyższy cel, mimo że źle go pojmowali. Wy sprzedaliście się wrogowi za pieniądze. Dla bezpieczeństwa Gwiezdnego Królestwa zostaniecie przeniesieni w miejsce, w którym nie będziecie przydatni mocodawcom. Księżna Winton-Henke znalazła takie miejsce: to planeta Medusa w systemie Basilisk. Pańska pazerność i ambicje, Seltman, są tak powszechnie znane, że nikogo nie zdziwi, jeśli przeniesie się pan tam, gdy Korona mianuje pana przedstawicielem handlowym na tej planecie.– A jeśli odmówię? – Damo Eliska – powiedziała niespodziewanie Królowa. Paderewska wyrecytowała niczym komputer: – Jeśli pan odmówi, a my rozpuścimy gdzie trzeba stosowną plotkę, nie zostanie pan w przyszłym roku wybrany do parlamentu, co oznacza w pańskim wypadku koniec kariery. Co więcej, pańscy wspólnicy oprócz plotek otrzymają poufne informacje i zaczną wycofywać się z interesów z panem. W połączeniu z klęską wyborczą według ostrożnych szacunków straci pan za rok połowę tego, co pan posiada, a będzie to dopiero początek. Oczywiście dodatkowe dochody zostaną przez nas całkowicie odcięte, a urząd skarbowy otoczy pana troskliwą opieką, biorąc dokładnie pod lupę. Naturalnie pana szefowie w Ludowej Republice mogą uznać, że w takiej sytuacji stanowi pan bezużyteczne ryzyko, i zdecydować, że się pana pozbędą. – A jeśli uprę się na proces? – Jaki proces? – zdziwiła się Królowa. – Przecież nikt pana o nic nie oskarża. Korona jedynie proponuje panu pracę. Seltman zapadł się w sobie. – W takim razie przyjmuję – powiedział słabo. Jedyną nadzieją było to, że dzięki prolongowi miał czas. Ludowa Republika zaś miała na Medusie agentów. Na Manticore o nim szybko zapomną, a on starannie sobie zaplanuje powrót i wyrównanie rachunków. Królowa zaś zajęła się Paulą Gwinner. – Z podanego już powodu tytułu pani nie pozbawię – Dlatego Korona proponuje także pani zajęcie na planecie Medusa. Będzie pani asystentką pana Daniela Chou. Żylasty jegomość z wąsem pomachał w tym momencie do Gwinner. – Specjalista do spraw kontaktów z tubylcami – wyjaśnił. – W naprawdę odludnej okolicy. Przez miesiące nie zobaczymy człowieka, ale tubylcy są w porządku. Mają co prawda zabawny

zapach, ale za to są niezwykle honorowi. – Pan Chou będzie także pomagał panu Seltmanowi – dodała Królowa. – Ale na brak pomocy raczej nie będzie on narzekał. Dostanie wspólnika, lojalnego poddanego Korony wręcz zachwyconego okazją wyświadczenia jej przysługi. Seltman spojrzał na Paulę – nie ulegało wątpliwości, że jest w takim szoku, że prawdopodobnie nie usłyszała nawet następnych słów Królowej. – W pani imieniu będzie głosował pełnomocnik, jedynym problemem jest płynność pani dotychczasowych głosowań. Nic bowiem nie wskazuje, by była pani zwolenniczką jakiejś opcji lub partii politycznej. Jestem jednak pewna, że lord Jacob Wundt da sobie z tym radę, nawet jeśli nie będzie w stanie konsultować z panią wszystkich głosowań. Lady Gwinner doszła do siebie w czasie jej wypowiedzi, prawdopodobnie tak jak Seltman uznając, że skoro żyje i jest wolna, może mieć nadzieję. Wyprostowała się i oznajmiła prawie naturalnie: – Będę zaszczycona, mogąc przyjąć propozycję Waszej Wysokości w sprawie przeprowadzki i wyboru pełnomocnika. Zdradzał ją jedynie błysk w oczach. – Doskonale – oceniła Królowa. – W związku z delikatną naturą tej sprawy wszyscy będziecie pozostawali pod całodobową obserwacją. Nie będziecie wiedzieli, kto ją prowadzi, ale zapewniam, że będzie ona obecna zawsze. Możecie odejść. Cała czwórka pod eskortą Daniela Chou wyszła z sali. – Mam nadzieję, że to wystarczy – westchnęła księżna Winton-Henke. – Na pewno – zapewniła ją Elżbieta III, mając świeżo w pamięci króciutką rozmowę z Danielem Chou. Rozmowę niezwykle rzeczową, po której nie pozostał żaden ślad, gdyż Chou na jej prośbę osobiście wyłączył kamery systemu bezpieczeństwa w pokoju, w którym miała się odbyć. – Sama mi tłumaczyłaś, że w ten sposób funkcjonuje w praktyce nasz demokratyczny system i jak do tej pory się sprawdza, nieprawdaż? – dodała. – Prawda – zgodziła się księżna. – A skoro mamy to już za sobą, a zbliża się pora obiadu... nie wiem jak ty, ale ja jestem głodna! * Earl North Hollow żałował, że jego pierworodny Pavel był nieobecny z uwagi na obowiązki służbowe. Powinien siedzieć gdzieś w ukryciu i uczyć się, jak w rzeczywistości wygląda polityka i jak się ją prowadzi.

Z czwórki zaproszonych tylko Jean Marrou się nie zjawiła. Przysłała wyjaśnienie, że przenosi się na planetę Sphinx i rezygnuje z życia politycznego. Na niej akurat najmniej mu zależało, bo mimo swego zmysłu analitycznego była płotką. Natomiast pozostali przybyli i teraz przy herbacie i ciastkach przyglądali mu się, próbując odgadnąć, dlaczego ich zaprosił. Howell spoglądał tępo, pozostała para natomiast badawczo i uważnie. Gdy służący skończył nalewać herbatę i wyszedł, earl North Hollow zatarł ręce i na użytek kamery, o której istnieniu nigdy nie informował gości, by ich nie stresować, oznajmił, udając jowialnego grubasa: – Zebrałem was tu, ponieważ doszły mnie wieści o pewnych waszych poczynaniach. Po czym zrelacjonował wszystko, co wiedział, a wiedział więcej niż Chou – o zakupie przez Dovera pewnych podzespołów elektronicznych czy o wycieczce Seltmana w nieznanym kierunku w dniu śmierci Króla Rogera. Na zakończenie dodał: – Mógłbym podzielić się tą wiedzą z mediami, ale uszanuję wolę Korony w tej sprawie. Jednakże informacje te mogą trafić do wiadomości starannie wybranych osób... na przykład LeBruna... Chciałbym, żeby miał pan tę świadomość, panie Howell, gdybym potrzebował z pańskiej strony jakiejś uprzejmości. – Wycofuję się z życia publicznego – odparł stanowczo Howell. – I z polityki. – Och, prawdziwy arystokrata tak naprawdę nigdy się z niej nie wycofuje. Nieprawdaż, lady Gwinner? – spytał gospodarz, uśmiechając się obleśnie. W odpowiedzi wyszczerzyła zęby w parodii uśmiechu. – Niestety, obowiązki wobec Korony zmuszają mnie do przeprowadzki do systemu Basilisk – poinformowała go z dziwną ulgą. – Pięknie. Pozwolę sobie wpaść, gdy będę w okolicy – ostrzegł earl North Hollow. – Jeszcze ciasteczko? Nie... no i dobrze. Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli: otóż w tej sprawie moje interesy i interesy Korony są zbieżne i dużą przykrość sprawiłoby mi, gdyby zostały zagrożone. Król Roger był bardzo popularny i jestem pewien, że jakikolwiek dowód, że ktoś pomógł mu opuścić ten świat, miałby dla tego kogoś niefortunne konsekwencje. Bardzo niefortunne konsekwencje. Mówiąc to, skupił uwagę na Seltmanie. Ten zaś poczuł, jak jego plany politycznego wskrzeszenia więdną pod tym spojrzeniem jak palma na mrozie. Earl North Hollow wskazał szerokim gestem luksusowo umeblowany i bogato zdobiony gabinet, w którym się znajdowali. – W Ludowej Republice Haven nie lubią ani arystokracji, ani prywatnych ambicji – wyjaśnił. – A ja lubię jedno i drugie. Podobnie mój syn Pavel. Bądźcie łaskawi o tym pamiętać, dobrze?

Kiedy goście odmówili drugiej herbaty i zostali wyprowadzeni przez służącego, earl North Hollow wyłączył aparaturę nagrywającą i uśmiechnął się z satysfakcją. * Dopiero po obiedzie Elżbieta odprężyła się i biorąc za ręce brata i matkę, spytała: – Dobrze to rozegrałam? Wybaczycie mi, że nie zemściłam się lepiej za tatę? Królowa matka nadal nie całkiem doszła do siebie po usłyszanych przed obiadem rewelacjach, toteż jedynie skinęła głową. Natomiast Michael uścisnął dłoń siostry i powiedział: – Postąpiłaś najlepiej, jak mogłaś, Beth. Kiedy zobaczyłem, jak trudno być monarchą, uznałem, że we flocie wcale nie będzie tak strasznie. Elżbieta ucałowała go z radości. – Cieszę się, że w końcu się zdecydowałeś – zapewniła. – Mikę mi pomogła – przyznał szczerze. – Według niej flota to naprawdę miłe miejsce. – Najważniejsi zawsze są ludzie. – Elżbieta wstała. – Tak jak w tej sprawie: gdyby Justin nie poleciał sprawdzić moich podejrzeń, prawdopodobnie nadal nic byśmy nie wiedzieli. – Marrou i tak zdecydowałaby się zeznawać – ocenił Justin. – Ze strachu o własne życie. – Być może, ale gdyby los sprawił, że nie podsłuchałaby tej rozmowy? A wstrząsnął nią atak Dovera na ciebie. Gdyby nie to i obawa, że Ariel wyczuje jej zdenerwowanie, nie wyszłaby wcześniej i nie miała okazji ich podsłuchać. A Dover zaatakował, bo zacząłeś zadawać mu niewygodne pytania i za dużo wiedziałeś. Tak więc widzisz, że to sprowadza się do tego samego. A poza tym nie odbieraj mi przyjemności podziękowania ci! – W takim razie podziękuj też Monroe’owi – podsunął Justin i dodał: – I mam dziwne wrażenie, że Daniel dostał niewystarczające podziękowanie. – To przestań je mieć – oznajmiła nieoczekiwanie Paderewska. – Daniel wiedział, że się starzeje, i zaczynał czuć się niepotrzebny. To była jego ostatnia sprawa i ukoronowanie kariery. A tubylcami z Medusy zawsze się interesował, choć nigdy nie miał czasu, by zająć się tym porządnie. Teraz będzie miał, i to w ramach obowiązków służbowych. Królowa Elżbieta III nie odezwała się, choć szczerze wątpiła, by Daniel Chou miał aż tyle czasu na prywatne studia nad tubylcami. Rozejrzała się i powiedziała: – Ciocia Caitrin prawie na pewno zostanie regentką. O innej możliwości wolę nie myśleć. – Zarówno moje analizy, jak i ocena księcia Cromarty’ego wskazują, że zostanie – pocieszyła ją Paderewska. – W takim razie... – Angeliąue uniosła kielich. – Za nowy początek! Zadźwięczały kryształy, gdy pozostali poszli za jej przykładem. – Za nowy początek!

David Weber Trudna droga do domu

– Patrz! Ranjit, spójrz w górę! Ranjit Hibson obrócił się w fotelu i pochylił nad przejściem, próbując spojrzeć przez okno po drugiej stronie autobusu, by przekonać się, co tak podekscytowało jego siostrę. Widok rzeczywiście zapierał dech w piersiach. Lecieli doliną Olympus poniżej górskich szczytów. Ale góry to góry i po obu stronach wyglądały podobnie – były wysokie, majestatyczne, pokryte bielutkim śniegiem ostro kontrastującym z błękitnym niebem Gryphona. Był to fascynujący widok, zwłaszcza dla kogoś, kto spędził ostatnie dwa lata standardowe na orbitalnej stacji badawczej, ale nie dostrzegł niczego, co tłumaczyłoby tak gwałtowną reakcję siostry. – O co chodzi, Susan? – spytał. – Takie same góry są z mojej strony. Odwróciła się do niego z miną po części zrezygnowaną, po części pełną nagany, co uświadomiło mu, że odezwał się najgorszym możliwym tonem – starszego brata, któremu znów zawracają głowę głupotami. Nie miał takiego zamiaru, ale ostatnio zdarzało mu się to dość często, co parę tygodni temu rodzice uprzytomnili mu w zdecydowanie bolesny sposób. Miał siedemnaście lat standardowych i nabrał przykrego zwyczaju traktowania młodszej o pięć lat siostry jako zbędnego dodatku do przyjaciół i interesujących zajęć. Zarzut był prawdziwy i dlatego bolesny – Ranjit kochał Susan i:dawał sobie sprawę, że odsuwa ją jak zawalidrogę, i dc tego natrętną, jeśli tylko ma coś ciekawego do roboty. A to, że potrafiła być męcząca, wręcz upierdliwa, nie poprawiało sytuacji, choć lojalnie przyznawał, że on też to potrafił. Wszystko zależało od okoliczności, a po zatrudnieniu rodziców przez Manticore Mineralogy and Minning Ltd. do oceny złóż w pasie Unicorn takich okoliczności pojaviło się aż za dużo. Pracę zlecił Hauptman Cartel, a wymagała ona stałej obecności w pasie asteroidów, który choć bogaty w minerały, był miejscem zdecydowanie nudnym zarówno dla dzieci, jak i młodzieży. I nawet fakt, że mieszkali w Unicorn 11, najnowszej stacji zbudowanej przez kartel dla pracowników, stanowił niewielką pociechę. Stacja miała najnowocześniejszą część rekreacyjną i najwygodniejsze możliwe kwatery, ale większość załogi stanowili świeżo upieczeni geolodzy, którzy tuż po studiach przechodzili szkolenie praktyczne i przy okazji ostateczny test przed otrzymaniem przydziałów polowych. To samo dotyczyło reszty personelu z wyjątkiem nielicznego kierownictwa posiadającego znacznie więcej doświadczenia i lat. Kalindi i Liesell Hiasonowie należeli do wyjątków – byli specjalistami, którzy winni pracować w pobliżu miejsc wydobycia, bo to skracało maksymalnie czas potrzebny na ocenę i analizę

próbek. Hauptman Cartel przez ostatnie lata intensywnie badał fragment pasa wyjątkowo bogaty w złoża i potrzebował więcej doświadczonych pracowników, niż posiadał, dlatego też podnajmował ich, gdzie mógł. Jako konsultanci spoza firmy Hibsonowie pozostawali też poza normalnym trybem kariery w kartelu, toteż wiekowo plasowali się dokładnie pośrodku załogi. Byli młodsi od personelu kierowniczego, a starsi od całej reszty, mieli więc problemy towarzyskie i z jednymi, i z drugimi. To samo, tylko w większym stopniu, dotyczyło ich dzieci. Na stacji w ogóle było mało dzieci i nastolatków, a to z racji od niedawna powszechnie stosowanego w Królestwie Manticore prolongu. Prolong zacierał klasyczne różnice wiekowe od zawsze dzielące ludzkie społeczeństwo, ale jego dobroczynny wpływ ujawniał się w pełni, dopiero gdy to społeczeństwo zdołało przystosować się do rozmaitych jego konsekwencji. A w Gwiezdnym Królestwie prolong zaczęto stosować dopiero sześćdziesiąt cztery standardowe lata temu i jeszcze nie do końca zdawano sobie sprawę ze wszystkich jego skutków. Natomiast jednym z widocznych prawie natychmiast było to, że ludzie później decydowali się na dzieci. Hibsonowie należeli do wyjątków, ponieważ kochali dzieci i chcieli mieć własne jak najprędzej. Ponieważ większość wolała dorabiać się potomstwa znacznie później, na stacji Unicorn 11 żyło około ośmiu tysięcy osób, z czego mniej niż trzysta było dziećmi. I to w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, ponieważ Ranjit mający siedemnaście lat należał do średniej wiekowej, a dwunastoletnia Susan była najmłodsza. Do niej określenie „dziecko” od biedy pasowało, do niego w żaden sposób. Sytuację pogarszał fakt, iż stacja znajdowała się na tyle daleko od najbliższej planety, jaką był Gryphon, że zwłoka w łączności radiowej wynosiła dwanaście minut w każdą stronę i rosła, gdyż zwiększała się odległość między stacją a planetą. Dlatego też korzystanie z planetarnej sieci edukacyjnej, stanowiące standard w przypadku załóg stacji orbitalnych, było tu niepraktyczne. Hauptman Cartel zorganizował na stacji doskonałą szkołę i Ranjit pierwszy raz miał do czynienia z żywym nauczycielem. Było to nawet ciekawe doświadczenie, ale w przypadku Susan niemożność korzystania z sieci edukacyjnej oznaczała, że nie mogła zawierać elektronicznych przyjaźni z równolatkami. Miała kilkoro znajomych na sąsiednich stacjach Unicorn 9 i Unicorn 10, ale odległość od nich także była zbyt duża. Ranjit wiedział, że siostra czuje się coraz bardziej samotna. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, było odsuwanie się od niej także starszego brata. A on tak właśnie postępował. I dlatego właśnie zapewnił rodziców, że jeśli puszczą Susan na wycieczkę organizowaną przez głównego administratora stacji, pana Gastelaarsa, będzie na nią uważał. Oboje, a zwłaszcza ojciec, niezbyt chętnie podchodzili do tego pomysłu, i to z kilku powodów. Susan miała być najmłodszą uczestniczką, a poza tym nigdy dotąd nie wyjeżdżała na tak długo bez przynajmniej jednego z rodzicieli. W dodatku Hibsonowie pochodzili z planety Manticore, świata ciepłego, gdzie okazje do zjazdów narciarskich nie były zbyt częste, toteż

Susan była ledwie początkującym narciarzem, gdy cała rodzina przeniosła się na Unicom 11. Potem zaś miała jeszcze mniej okazji do ćwiczenia swych umiejętności, a nie ulegało kwestii, iż jako stworzenie z natury uparte będzie twierdzić, że umie jeździć znacznie lepiej, niż w rzeczywistości jeździ. Chyba że ktoś weźmie ją w karby – na przykład starszy brat. Tyle tylko że na wycieczkę mieli jechać wszyscy jego przyjaciele, w tym Monica Gastelbaars, nader atrakcyjna córka organizatora wyjazdu. A tak się składało, że ona także miała siedemnaście lat standardowych. Co rodziło pytanie, której przedstawicielce płci pięknej Ranjit będzie poświęcał więcej uwagi... Na szczęście dla Susan matka stanęła po jej stronie, dowodząc, że grupie będzie towarzyszyło sześć osób dorosłych, z czego większość to nauczyciele, a wszyscy co do jednego doświadczeni narciarze. Poza tym Athinai Resort, w którym miel mieszkać, nie dość że jest największym i najlepszym ośrodkiem na planecie (czyli w całym systemie), to podobne wycieczki gości regularnie. To zresztą był główny powód wybrania właśnie tego ośrodka. Resort zapewniał instruktorów mających doświadczenie w pracy z młodzieżą, którzy pilnowali jej przez cały czas pobytu na stoku, było więc mało prawdopodobne, by ich pomysłowa córeczka mogła wiele zdziałać, mając do czynienia z weteranami. A jeśli jest zdolniejsza, niż sądzili, lepiej byłoby dowiedzieć się o tym jak najszybciej, by podjąć stosowne działania dajmy na to zamknąć ją w pokoju do czasu osiągnięcia pełnoletniości. Poza tym Susan powinna wreszcie spotkać jakichś rówieśników, jeśli miała rozwijać się w miarę normalnie. Po czym matka bez skrupułów wymusiła na pierworodnym przyrzeczenie, że nie pozwoli, by własne przyjemności odciągnęły go od pilnowania siostry. Ranjit przyrzekł dla świętego spokoju, acz z dziwnym wrażeniem, że matka go przejrzała, gdyż planował spędzić z siostrą nieco mniej czasu, niż można by sądzić z jego zapewnień. I w ten sposób spoglądał teraz przez okno, przy którym siedziała, zły na siebie, że próbował ją tak ostro zgasić. – Chodzi mi o to, że góry wyglądają tak samo po obu stronach – wyjaśnił przepraszająco. – Są imponujące, ale... – Nie chodziło mi o góry – przerwała mu Susan – tylko o pinasy. – Pina...?! Jednym ruchem rozpiął pasy fotela, przeskoczył przez przejście i przyklęknął przy fotelu siostry, by mieć taki jak ona widok. I musiał przyznać jej rację – w przeciwnym kierunku leciało sześć pinas w barwach Royal Manticoran Navy, i to z prędkością poddźwiękową, bo miały prawie maksymalnie wysunięte płaty zmiennej geometrii. Leciały wyżej, ale na tyle nisko, by ich cienie były wyraźnie widoczne na śniegu. – Co się tu dzieje? – zdziwił się głośno. – Przygotowują się do zrzucenia desantu – poinformowała go natychmiast Susan.

Nie dodała „oczywiście”, ale było to wyraźnie słyszalne w jej tonie. Spojrzał na nią z niedowierzaniem i przeniósł wzrok z powrotem na pinasy. Tym razem dostrzegł więcej szczegółów – pinasy leciały wzdłuż doliny, kierując się ku autobusowi; miały wysokość pozwalającą na przelot ponad liczącymi cztery-pięć tysięcy metrów szczytami górskimi, ale trzymały się bardzo nisko nad terenem, nad którym leciały. Było to szczególnie widoczne przy pokonywaniu szczytów – wyskakiwały nad wzniesienie i natychmiast chowały się za następnym. Oznaczało to, że używają także silników grawitacyjnych. Poczuł współczucie dla lecących nimi. W tym momencie inni członkowie wycieczki także dostrzegli pinasy i w autobusie zapanował gwar. Najczęściej powtarzane było jego własne pytanie, czyli co one tu robią. Jakby w odpowiedzi pinasy nagle wykonały ostry skręt – były już za autobusem, ale jego pilot postanowił uatrakcyjnić pasażerom przelot, obrócił maszynę o sto osiemdziesiąt stopni i zawisł nieruchomo, umożliwiając wszystkim dobrą obserwację pinas. Dopiero wtedy okazało się, że w powietrzu są dwie ich grupy. Druga nadlatywała z przeciwnej strony, ale Ranjit ich nie zauważył. Teraz obie leciały kursami zbieżnymi i gdy nastąpiło spotkanie, wszystkie dwanaście zwolniło, a z przedziałów desantowych wysypały się drobne z tej odległości figurki Marines. Byli zbyt daleko, by dojrzeć, czy są w zbrojach, ale Ranjit i tak czuł rosnące podekscytowanie. Desant błyskawicznie opadł, pokonując dwie trzecie drogi w dół, i dopiero wtedy uaktywnił spadochrony antygrawitacyjne. Pozostały kawałek dzielący ich od zaśnieżonego terenu przebyli znacznie wolniej i delikatniej. – Mówiłam, że desant! – oświadczyła Susan z irytującą satysfakcją w głosie. Ranjit spojrzał na nią ostro, na co uśmiechnęła się promiennie i zamrugała niewinnie zielonymi oczętami. Wbrew sobie uśmiechnął się i przyznał: – Miałaś rację. Ale to był szczęśliwy traf. – Że co?! – prychnęła oburzona. – Szczęśliwy traf? Gdybyś się przyjrzał, zauważyłbyś, że to nowe pinasy Mark XXVI Skyhawk. Widziałeś dodatkowe działko pod dziobem i wieżyczki na grzbiecie i pod brzuchem albo dodatkowe podskrzydłowe zaczepy bombowe czy wyrzutnie flar i ECM-ów na stateczniku? – No nie – przyznał. – Musiałem je przeoczyć. – Właśnie. Bo jak byś je zauważył, to może by ci się przypomniało, że w ostatnim numerze „Royal Marinę Institute Record”, który abonuję, jest artykuł opisujący tę wersję oraz informacja, że MkXXVI został zmodyfikowany zgodnie z postulatami Royal Manticoran Marinę Corps. – One miały oznaczenia Królewskiej Marynarki! – zaprotestował, ale bez zbytniej nadziei w głosie. Susan miała przeciętne oceny z większości przedmiotów, ale potrafiła być niezwykle

dociekliwa, jeśli coś ją naprawdę zainteresowało. Poprawia jej się też wówczas wybitnie pamięć, obojętne jak trywialnych szczegółów by to nie dotyczyło. Prawdę mówiąc, jeśli chodziło o temat, na punkcie którego miała obsesję, nie bardzo mógł sobie przypomnieć ostatni przypadek, gdy coś pomyliła lub czegoś zapomniała. Naturalnie tego akurat w tym momencie nie zamierzał przyznawać. – No a jakie miały mieć – Susan spojrzała na niego z politowaniem. – Wszystkie promy, kutry czy pinasy oficjalnie należą do RMN. Ale Skyhawków używa tylko Korpus i zgodnie z jego wymaganiami zostały opracowane. Chodzi o lepsze niż dotąd połączenie jednostki desantowej i szturmowej, stąd zwiększenie liczby stanowisk ogniowych idealnych do wsparcia desantu na ziemi. Flota po prostu za nie płaci i je naprawia, no i naturalnie daje okręty do ich przewozu, ale po to są szoferzy na całym świecie. Natomiast jeśli pół tuzina pinas szturmowo-desantowych lata sobie nad górami Attica, trzymając się naprawdę blisko powierzchni, to co niby robią? Zdjęcia lotnicze terenów pod nowy port kosmiczny?! – Wiesz, potrafisz być naprawdę wkurzająca, kiedy się postarasz – ocenił. Susan wyszczerzyła się radośnie. – Zabieraj zwycięstwo do domu i ciesz się nim, póki możesz – dodał. – Chciałeś powiedzieć: kolejne zwycięstwo! Ranjit pokręcił głową, ale nie ciągnął dyskusji. Z doświadczenia wiedział, że było to nieopłacalne. Podobnie jak był dogłębnie przekonany, że w kodzie genetycznym siostrzyczki musiał wystąpić jakiś defekt skutkujący swoistą formą aberracji psychicznej. Susan była drobnej budowy, o takich samych jak on rysach twarzy i śniadej karnacji po ojcu, za to zielonych oczach matki, co stanowiło uderzający kontrast, i to właśnie ludzie zawsze zauważali u niej jako pierwsze. Znacznie później docierało do nich, że schemat konstrukcyjny Susan Hibson nie tylko nie zawiera czegoś takiego jak „bieg wsteczny”, ale nie przewiduje nawet możliwości jego istnienia. Susan prezentowała żelazną konsekwencję, upór muła pancernego i absolutnie nie miała pojęcia, jak można się poddać lub z czegoś zrezygnować. Obojętne o co, o kogo i o jakie okoliczności by chodziło. Ranjit przyznawał uczciwie, że nie pamiętał, by kiedykolwiek nie udało jej się dopiąć swego, jeśli naprawdę jej zależało. Właściwie trudno było uznać tę cechę za wadę – gdyby, dajmy na to, poświęciła część tej determinacji (słowa „upór” lepiej było nie używać w zasięgu jej słuchu) na naukę, osiągnęłaby wyniki znacznie przewyższające dotychczasowe. Problem polegał na tym, że Susan obierała sobie cele, które dla normalnego człowieka były niezbyt zrozumiałe. Najnowszym, z powodów, których nikt w rodzinie nie potrafił pojąć, był Royal Manticoran Marinę Corps. A konkretnie dostanie się do tegoż Korpusu Marines, kiedy tylko osiągnie niezbędne minimum wiekowe.

To musiała być skaza genetyczna. Ranjit podejrzewał, że mogła to nawet być mutacja starannie i w tajemnicy pielęgnowana przez wojskowych Gwiezdnego Królestwa potrzebujących ciągle nowych ochotników do rozbudowywanych Sił Zbrojnych w związku z przewidywaną konfrontacją z Ludową Republiką Haven. Podejrzenie to opierał na dwóch przesłankach. Po pierwsze nikt w rodzinie nie przejawiał nigdy podobnych skłonności, a po drugie, skoro już ją takie zboczenie trafiło, to dlaczego nie wybrała floty? W Korpusie Marines liczyły się wielkość i siła fizyczna, a Susan gabaryty odziedziczyła po ojcu – Kalindi Hibson był człowiekiem żylastym i umięśnionym, ale mierzył zaledwie sto sześćdziesiąt trzy centymetry. Ranjit wzrost miał po matce i już przekroczył sto osiemdziesiąt centymetrów, natomiast szczerze wątpił, by siostra kiedykolwiek osiągnęła więcej niż sto pięćdziesiąt pięć. Poza tym, choć dopuszczał możliwość, że jeśli Królestwo zostanie zaatakowane, przywdzieje mundur i będzie walczył, nie miał ku temu specjalnych inklinacji. To, że ktoś dobrowolnie chciałby, aby źle mu życzący ludzie strzelali do niego i na dodatek, aby to osiągnąć, życzy sobie jeszcze przejść przez obóz rekrucki, było dlań, łagodnie rzecz ujmując, dziwne. Susan zaś wręcz nie mogła się tego doczekać. Co było nienormalne – innego wytłumaczenia po prostu nie było. Doszedł do tego wniosku kolejny raz, gdy wrócił na fotel i przypiął się doń pasami. Prawdę mówiąc, nieco go to przerażało. Dlatego starał się nie myśleć zbyt często o tych wszystkich obcych a paskudnych osobnikach mających w przyszłości strzelać do jego młodszej siostry. Jedyną pociechę stanowił fakt, że jeszcze przez dobre cztery lata standardowe Susan nie była w stanie, nawet za zgodą rodziców, wstąpić do Korpusu. Pozostawało liczyć na to, że przez ten czas wyrośnie z tej manii. Ojciec żywił taką nadzieję. Problem polegał na tym, że Ranjit jakoś nie mógł sobie przypomnieć, by Susan kiedykolwiek z jakiejś wyrosła przed osiągnięciem celu, jaki sobie wyznaczyła. No ale zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz... Pocieszenie było takie sobie, ale z braku lepszego wzruszył lekko ramionami i zajął się obserwacją poszarpanej ściany skalnej za oknem. * – Sądzę, że poszło lepiej niż ostatnim razem, ma’am – powiedział porucznik Hedges, oficer wachtowy pokładu hangarowego ciężkiego krążownika HMS Broadsword. I odruchowo się uśmiechnął. Uśmiech ten jednak szybko zwiądł pod wpływem obojętnego spojrzenia pierwszego oficera. Siedzący na prawym ramieniu tegoż oficera treecat obserwował go uważnie i Hedges z trudem

powstrzymywał się przed przełykaniem śliny. Jednym z powodów jego dziwnego samopoczucia było to, że komandor porucznik Harrington należała do trzeciego pokolenia poddanego prolongowi, który powodował znaczne spowolnienie procesu fizycznego dorastania. W rezultacie wyglądała niewiarygodnie młodo jak na swój stopień i stanowisko zastępcy dowódcy królewskiego okrętu. Podkreślały to jeszcze krótko obcięte włosy oraz to, że z natury była cicha i spokojna. Hedges nie słyszał, by kiedykolwiek podniosła głos lub użyła jakiegokolwiek przekleństwa; w połączeniu z wyglądem mogło to sprawić wrażenie, że jest niepewna siebie i swoich możliwości. Pechowiec, który do takiego wniosku doszedł, błyskawicznie odkrywał, że popełnił poważny błąd, a trójkątna twarz o ostrych rysach, migdałowych oczach i patrycjuszowskim nosie jest doskonałą maską. Harrington potrafiła zmrozić największego cwaniaka i obiboka samym spojrzeniem, a Hedges słyszał kilka łajań w jej wykonaniu. Fakt, nie podniosła głosu, ale jej lodowaty sopran był wyraźnie słyszalny, a spokój, z jakim mówiła, wywierał jeszcze większy wpływ na łajanego. Kapitan Tammerlane, dowódca Broadsworda, był prawie ojcowskim typem. Nikt nie mógł podważyć jego kompetencji, ale uważano go za miłego i niekłopotliwego dowódcę. Harrington stanowiła idealny wręcz przykład podręcznikowego zastępcy takiego dowódcy. Była cierpliwa, sprawiedliwa i naprawdę pomagała i wspierała każdego, kto w jej przekonaniu uczciwie próbował wykonywać to, co do niego należało. Natomiast dla durniów, leni i cwaniaczków miała zero tolerancji. Dzięki czemu Broadsword funkcjonował niczym chronometr doskonałej marki i nikomu nawet do głowy by nie przyszło stać się elementem problemu, na który pierwszy oficer zmuszona byłaby zwrócić uwagę dowódcy. Teraz jeszcze przez chwilę przyglądała się uważnie Hedgesowi, wywołując u niego nieodparte wrażenie, że zapomniał doprowadzić do porządku jakiś drobny element umundurowania – dajmy na to nie zapiął rozporka albo miał na kurtce zaschnięty ślad po trafieniu surowym jajkiem. – Cóż... – powiedziała w końcu. – Sądzę, że można by tak uznać. Przynajmniej tym razem nie wystąpiła żadna groźba kolizji, zgadza się? Ton był naturalny i uprzejmy, ale Hedges i tak nie dał się zwieść. Swego rodzaju kulminacją ćwiczeń z dnia poprzedniego był całkowicie przezeń zawiniony wypadek, którego dosłownie cudem udało się uniknąć. Gdyby nie to, pinasa Broadsworda zderzyłaby się z dwoma z HMS Cutlass. Oboje doskonale wiedzieli, czyja to była wina. Harrington pozwoliła mu to rozpamiętywać jeszcze przez kilka sekund, po czym uśmiechnęła się. – Ale z tego co wiem, wszystkie nasze maszyny wróciły tym razem niedraśnięte i żadna nie

musiała nawet gwałtownie manewrować – dodała. – Podobnie jak te z pozostałych krążowników. – Zgadza się, ma’am. Harrington uśmiechnęła się szerzej. – Nie dość tego; to wszystkie pododdziały majora Stimsona wylądowały w promieniu pięćdziesięciu metrów od wyznaczonych punktów. Do tego w górach, w zimie i w śniegu... Nie chcę sugerować, że ustalamy tu jakieś rekordy, panie Hedges, ale sądzę, że przy pewnej dozie dobrej woli rzeczywiście można to nazwać postępem. Zrobiła kolejną, tym razem sekundową przerwę i dodała już z szerokim uśmiechem: – Przynajmniej tak to określił kapitan, omawiając ćwiczenia z komandorem New Tyumen. – Naprawdę? – wymsknęło się Hedgesowi. Natychmiast też spurpurowiał, a Harrington roześmiała się. Jej treecat bleeknął radośnie do wtóru i Hedges zaczerwienił się jeszcze mocniej, nim jego poczucie humoru przyszło mu na pomoc i także się uśmiechnął. – Naprawdę, Johnny – potwierdziła i poklepała go po ramieniu. Robiła to naprawdę rzadko, toteż ten rzadki objaw aprobaty dał mu sporą satysfakcję. – Należy pamiętać, że mamy przed sobą jeszcze tydzień ćwiczeń – ostrzegła. – A to dość czasu, żeby coś dokładnie spieprzyć. Nie należy więc spoczywać na laurach i na to pozwolić, prawda? – Aye, aye, ma’am! – zapewnił Hedges nadal z uśmiechem. – Będą latały z regularnością transportu miejskiego, ma’am. A moi sternicy wysadzą Marines wszędzie, gdzie pani zechce. Gwarantuję! – To dobrze. Johnny. To bardzo dobrze – zapewniła go i ponownie poklepała po ramieniu. Potem podrapała treecata po podgardlu i dodała: – Ale dotrzymanie tego słowa wymaga sporo roboty przy tej liczbie pinas, lepiej więc się za nią weźmy. * – Stok dla początkujących! – oznajmiła Susan Gibson z czystym niesmakiem. – Wysłali mnie na oślą łączkę, wyobrażasz to sobie?! I kopnęła wściekle pryzmę śniegu odgarniętego przez automaty porządkowe z przejścia. Kawał lodu wyleciał w powietrze i zmienił się w tęczowy grad odłamków pod wpływem tego kopa, co skwitowała wściekłym spojrzeniem. – Ostrzegałem cię – przypomniał Ranjit neutralnym tonem, po czym wzruszył ramionami, gdy na niego spojrzała. – To ich praca, Sooze.

– Mogli choć pozwolić mi spróbować na średnim – zaprotestowała. Brat potrząsnął głową. – Nie pozwolą ci skręcić karku na stoku, który jest zbyt trudny jak na twoje umiejętności, czego byś nie opowiadała. – Średni stok nie jest dla mnie za trudny! – Tak?! – Ranjit przekrzywił głowę. – A jak ci poszło dziś rano w symulatorze? – To nieuczciwe! Wszyscy wiedzą, że symulator tak naprawdę nie oddaje rzeczywistości. – Pytałem, jak ci poszło – przypomniał – nie wykręcaj się. – Nie najlepiej, jak się domyślasz – przyznała przez zaciśnięte zęby. Wyglądała, jakby miała ochotę komuś przyłożyć, ale brat uśmiechał się z takim zrozumieniem, że nie uchodziło rozładować się na nim. Kopnęła więc ponownie stertę śniegu. Mocniej. – To i tak nieuczciwe – oceniła. – Nikt nam nie powiedział, że w ogóle mają tu symulatory! Albo że ich używają do oceny umiejętności narciarzy. – Nie powiedzieli. Ale nie byłbym pewien, czy Berczi o tym nie wiedziała. – Co?! – Susan przestała kopać śnieg i zamyśliła się. – Możesz mieć rację. To byłoby dokładnie w jej stylu... Z tonu sądząc, nie było to uznanie, ale Ranjit wiedział, że jest to chwilowa niechęć. Csilla Berczi była kierowniczką wycieczki, poza tym nauczycielką historii na stacji, a co ważniejsze ulubienicą Susan. Najprawdopodobniej, jak podejrzewał, było to spowodowane tym, że osiągnęła stopień majora w Royal Manticoran Marinę Corps, nim poważna rana odniesiona w czasie ćwiczeń nie zmusiła jej do przejścia na wcześniejszą emeryturę. Nie ulegało wątpliwości, że lubiła Susan, i był pewien, że dyskretnie acz skutecznie popiera jej militarne ambicje. Natomiast w tym konkretnym wypadku nie miało to najmniejszego znaczenia, gdyż swoje obowiązki traktowała zawsze poważnie. A do nich należało zapewnienie bezpieczeństwa wszystkim uczestnikom wycieczki. Dlatego był pewien, że wiedziała i o istnieniu, i o sposobie wykorzystania symulatorów w ośrodku. Sam zresztą był zaskoczony nie tyle tym, że były, ile stopniem ich nowoczesności. Naturalnie nie miał zamiaru się do tego przyznawać – w końcu starszy brat musiał dbać o zachowanie odpowiedniego wizerunku w oczach młodszego rodzeństwa, a w wypadku Susan było to trudniejsze niż powinno. Athinai Resort najwyraźniej miał duże dochody, skoro symulatory były najnowszej generacji – doznania sensoryczne sprzęgnięte z antygrawitacją i generatorem wiatru pozwalały na osiągnięcie przekonującego złudzenia pełnej mobilności i naturalnych warunków. Wrażenie było tak przekonujące, że w mniej niż dziesięć sekund zapomniał zupełnie, że nie zjeżdża ze stoku Periclesa, i uśmiechnął się z pewnym

zawstydzeniem, przypominając sobie własne radosne wrzaski. Wolał nie myśleć, co sądzili o nich operatorzy symulatora. Mówiąc krótko, był to najlepszy symulator, z jakim dotąd miał do czynienia, i gdy się na spokojnie nad tym zastanowił, stwierdził, że używanie go w takim miejscu i celu było jak najbardziej logiczne. Z jednej strony pozwalało to gościom w razie potrzeby odkurzyć umiejętności w bezpiecznych warunkach, z drugiej pozwalało ocenić ich umiejętności i wysłać na stok, z którym byli w stanie sobie poradzić. Miał zamiar po powrocie na stację spytać ojca Moniki, czy nie znalazłby pieniędzy na podobne urządzenie. Ale to też nie było coś, o czym miałby w tej chwili zamiar dyskutować z siostrą. Bo symulatora nie dało się przekonać, że potrafi się więcej, czego Susan właśnie doświadczyła. A po reakcji sądząc, miała zamiar zrobić to, o co ją matka podejrzewała, czyli udawać lepszą narciarkę, niż była w rzeczywistości. – Ośla łączka to nie koniec świata – odezwał się po chwili. – Będziemy tu dziesięć dni, a ty się szybko uczysz. Pozwolą ci zjeżdżać ze średniego stoku szybciej, niż myślisz. – No pewnie – prychnęła i spojrzała na niego uważnie. – A ciebie jak ocenili? – Średnio zaawansowany – palnął bezmyślnie. I sklął się natychmiast w duchu, widząc błysk w jej oczach. Susan mogła do upadłego argumentować, gdy nie pozwalano jej na coś, na co miała ochotę, i robić to na dodatek spokojnie i rzeczowo, ale nigdy nie uciekała się do łez, awantur czy innych typowo babskich sztuczek. I nigdy nie szukała współczucia. Co nie znaczyło, że go nie potrzebowała, a on już dawno nauczył się rozpoznawać po jej zachowaniu, kiedy należałoby je wyrazić. Teraz właśnie była taka okazja. Dlatego położył jej dłoń na ramieniu i powiedział poważnie: – Słuchaj, to, że powiedzieli, że mogę zjechać po takim stoku, nie znaczy, że mam zamiar zaraz tam lecieć i to robić. Dwa razy omal nie wylądowałem na tyłku w symulatorze, nie zaszkodzi więc, jak w naturze spróbuję od łatwiejszego stoku. Gdy nabiorę pewności, że sobie poradzę, mogę spróbować na trudniejszym, ale nie wcześniej. I tak sobie myślę, że najwygodniej będzie zacząć od oślej łączki, bo jak się tam wyłożę, będzie najmniej bolało. – Nie musisz się poświęcać tylko po to, żeby dotrzymać mi towarzystwa – burknęła. – Nie jestem dzieckiem! – A czy coś takiego powiedziałem?! – zdziwił się i poklepał ją po ramieniu. – Wrzodem na dupie od czasu do czasu potrafisz być konkursowym, ale dzieckiem? Dawno z tego wyrosłaś, jakbyś nie zauważyła. Ale jesteś też moją młodszą siostrą, należą ci się więc pewne względy, no nie? A o rozruszaniu się mówiłem zupełnie poważnie, dlaczego więc nie połączyć przyjemnego z pożytecznym? Dotrzymam ci towarzystwa pierwszego dnia, albo przez pierwsze dwa dni, dopóki nie będę pewien, że nie złamię sobie nic, czego bym później potrzebował. Do tego czasu

mogą puścić cię na średni stok, a nawet jeśli nie, to poznasz nowych ludzi i może się z kimś zaprzyjaźnisz. Będzie ci raźniej. – Naprawdę chcesz tak zrobić? – spytała, przyglądając mu się podejrzliwie. Ranjit wzruszył ramionami. – Oczywiście, że nie! Przecież mnie zmusiłaś, no nie? Nie powiedziałem, że mam zamiar siedzieć tam przez cały wyjazd, ale mogę ze dwa dni dotrzymać siostrze towarzystwa na wygnaniu, nie rujnując sobie całego planu towarzysko-rozrywkowego. A to chcę zrobić, jasne? – Jasne – powtórzyła prawie nieśmiało i dodała cichutko: – I... dziękuję, Ranjit! A potem uściskała go naprawdę mocno. I odmaszerowała. * – ...więc wygląda na to, że pogoda zamierza być bardziej niż trochę niepewna – zakończył komandor Anthony Agursky, czternasty baron New Tyumen, i rozejrzał się powoli po twarzach oficerów zebranych w sali odpraw HMS Broadsword. Nie był specjalnie szczęśliwy, gdyż został wyciągnięty zza biurka w dziale Konstrukcji i wysłany jako dowódca zespołu oceniającego Skyhawki w praktycznych testach. Ponieważ Broadsword był nowiutkim okrętem i miał największą i najwygodniejszą salę odpraw oraz kwatery gościnne, było oczywiste, dlaczego tę właśnie jednostkę wybrał. A mógł to zrobić zupełnie legalnie, bo kapitan Tammerlane został wyznaczony na dowódcę niewielkiej eskadry utworzonej przez Królewską Marynarkę i Royal Manticoran Marinę Corps do przeprowadzenia tych prób. Fakt, że dla kogoś takiego jak baron New Tyumen odpowiednie było tylko to, co najlepsze, był dla tegoż barona oczywisty, powinien więc być zrozumiały dla wszystkich pozostałych. Baron był średniego wzrostu i przeciętnej budowy, miał kruczoczarne włosy i bladą cerę. Oraz używał najgorszej, bo najbardziej sztucznej maniery nosowej, przeciąganej wymowy, jaka stała się modna w pewnych kręgach arystokracji Gwiezdnego Królestwa. Jeśli dodać do tego każdym gestem podkreślane poczucie wyższości oraz skłonność do dandyzmu widoczną w kroju mundurów, otrzymywało się przedstawiciela grupy samolubnych, tępych snobów, którzy awanse zawdzięczali wyłącznie koneksjom rodzinnym i wpływom politycznym. W jego przypadku zgadzało się wszystko poza określeniem „tępy”. A uznanie za takiego przy pierwszym spotkaniu mogło mieć, i najczęściej miało, zgubne skutki dla każdego, kto miał pecha ten błąd popełnić, jeśli nie był wyższy stopniem. Komandor New Tyumen był bowiem także mściwy i pamiętliwy. Honor tego błędu nie popełniła. Opinię na jego temat miała jak najbardziej prawidłową,

natomiast starała się nie dać tego po sobie poznać. – Tak? – spytał New Tyumen, widząc uniesioną dłoń. – Powiedział pan „bardziej niż trochę niepewna”, sir. Czy to znaczy, że może się pogorszyć poniżej dopuszczalnego do kontynuowania testów minimum? – spytał porucznik Hedges. – Gdyby przekroczyła minimum, raczej nie byłaby już „niepewna”, lecz zła, nieprawdaż, poruczniku Hedges? – spytał New Tyumen, cedząc słowa. – Warunki wówczas byłyby nie do przyjęcia i wykonanie zadania zostałoby zawieszone lub zakończone w zależności od długości trwania tychże warunków pogodowych. Prawda? – No tak, sir – przyznał Hedges, spoglądając kątem oka na swego bezpośredniego przełożonego, czyli na Honor. Ta jednak siedziała spokojnie z miną wyrażającą jedynie uprzejmą uwagę. Dwa czy trzy razy ścięła się już z panem komandorem i lubiła Hedgesa. Nie miała zamiaru zostawiać go na lodzie, ale czas i miejsce konfrontacji musiała starannie wybrać. Fakt, była pierwszym oficerem krążownika, ale równocześnie miała niższy stopień, a na dodatek to jemu powierzono dowództwo ćwiczeń testujących nowy model pinas. Tworzyło to nieco skomplikowany łańcuch dowodzenia, a jak odkryła, New Tyumen należał do oficerów, którzy starali się zagarnąć tyle władzy, ile zdołali lub na ile im pozwolono. Hedges nie wiedział o wszystkim i nie znał jej opinii o panu baronie, ale zorientował się, że Honor go nie lubi. I że kryje się w tym coś więcej, niż mogłoby się wydawać i niż Honor pokazuje. Ponieważ jednak tym razem nie doczekał się od niej pomocy, odchrząknął i wyjaśnił: – Pytałem dlatego, że chciałbym wiedzieć, czy mamy uwzględniać możliwość przerwania ćwiczeń, planując zadania na jutro, gdyby zmusiły nas do tego warunki atmosferyczne, sir. – Rozumiem... – New Tyumen odchylił fotel w tył i przez kilkanaście sekund przyglądał się porucznikowi, po czym przeniósł spojrzenie na Honor. Ta odpowiedziała mu podobnym spojrzeniem, zachowując całkowity spokój, ale treecat siedzący na oparciu fotela zaczaj: miarowo poruszać koniuszkiem ogona. Hedges wątpił, by New Tyumen mógł to dostrzec. Natomiast nie wątpił, że spojrzenie z pozoru neutralne było wrogie, podobnie jak pod uprzejmą obojętnością Harrington kryła się jawna wrogość. Jej źródłem był w jego przekonaniu baron, ale do końca pewności nie miał, gdyż Harrington naprawdę dobrze nad sobą panowała i doskonale udawała spokój. Trudno było się domyślić, co czuje, gdy naprawdę chciała to ukryć. A teraz chciała. – Mam nadzieję, poruczniku Hedges – odezwał się wreszcie New Tyumen, nie odrywając jednak wzroku od twarzy Harrington – że każdy oficer obecny w tej sali zawsze bierze pod uwagę możliwość przerwania lub odwołania misji. Albo jej zmianę czy też którykolwiek ze stu jeden drobiazgów, jakie mogą ulec zmianie między odprawą a wykonaniem zadania.

I przygotowuje stosowne do tego plany. Czy jest jakiś specjalny powód, dla którego pan czy kto inny na tym okręcie uważa to za trudniejsze niż wszyscy pozostali? Hedges gwałtownie wciągnął powietrze, a temperatura w sali zauważalnie spadła. Bardziej poczuł, niż dostrzegł, jak reszta obecnych sztywnieje po wysłuchaniu tej niespodziewanej i niezasłużonej obelgi, i z trudem stłumił chęć powiedzenia dosadnie i jasno temu arystokratycznemu dupkowi, co o nim myśli. Byłoby to z jego strony głupotą, bo nie dość, że tenże arystokratyczny dupek był starszy stopniem, to należał do rodziny, która do spółki z drugą trzęsła Zjednoczeniem Konserwatywnym. Wiadomo było, że kiedyś przekaże tytuł barona synowi, a sam zostanie earlem po ojcu. Poza tym mściwość i wredota charakteru New Tyumena były ogólnie znane, toteż nie ulegało kwestii, że wykorzysta on wszystkie możliwości, jakie dawało mu urodzenie, by zniszczyć młodszego oficera, który mu się narazi. I że zrobi to z przyjemnością. Hedges i tak otworzył usta, co prawda by odezwać się uprzejmiej, niż miał ochotę, ale nim zdążył zacząć, rozległ się inny głos: – Sądzę, że zamiarem porucznika Hedgesa było poproszenie pana jako głównego koordynatora polowego testu, by podzielił się pan z nami swoimi planami na taką ewentualność, sir – powiedziała chłodno, energicznie i precyzyjnie Harrington. Jej głos zabrzmiał jak ożywczy powiew wiatru po irytującym głosie New Tyumena. – Ponieważ dysponował pan informacjami o pogodzie dłużej niż ktokolwiek z nas, pańskie wnioski są... kompletniejsze od naszych – dodała z lekkim uśmiechem. Uśmiech ten nie sięgnął jednak oczu, a nikt poza nią nie usłyszał cichych trzasków, z jakimi pazury Nimitza przebiły oparcie fotela. – Jestem pewna, że wszyscy uznamy je za wysoce użyteczne przy dalszym planowaniu – dodała. W jej słowach czy tonie z pozoru nie było niczego wyzywającego, ale wszyscy natychmiast zdali sobie sprawę z podtekstu i wniosków, które sugerowały. Hedges pożałował, że w ogóle się odezwał, w oczach New Tyumena zaś błysnęła wściekłość. Zacisnął usta, a jego prawa dłoń zwinęła się w pięść. Lewej nie było widać, gdyż trzymał ją pod blatem stołu konferencyjnego. Spojrzał prosto w oczy Harrington i powtórzył: – Rozumiem... – i dziwnym trafem po irytującej manierze wymowy nie było śladu. Potem wzruszył ramionami i skrzywił się w grymasie mającym udawać uśmiech. Nie był to przekonujący grymas, ale zęby baron pokazał. Natomiast gdy się odezwał, jego głos brzmiał prawie normalnie: – W takim razie, komandor Harrington, sugeruję, byśmy kontynuowali odprawę. Jeśli w jej trakcie ciekawość porucznika Hedgesa nie zostanie zaspokojona, będziemy mieli dość czasu, by po jej zakończeniu się tym zająć. Zgodzi się pani? – Jestem tego pewna, sir – odparła równie spokojnie jak dotąd.

Hedges jednak był pewien, że właśnie doszło między nimi do kolejnego starcia. – Doskonale. W takim razie chorąży Haverty poda dokładne dane meteorologiczne, a potem omówimy szczegóły jutrzejszego zadania – oznajmił New Tyumen. – Ma pani głos, chorąży Haverty. Po czym rozsiadł się wygodnie z zadowoloną miną, ale ani na moment nie odrywał wzroku od twarzy Honor Harrington. * Powierzchnię Gryphona zasłaniały wielkie, skłębione chmury. Obserwator znajdujący się na orbicie bez trudu mógł dostrzec, że front burzowy przesuwa się doliną Olympus niczym groźna, potężna ręka, szukając najłatwiejszej drogi przez góry zwane Attica. Chorąży Yolanda Haverty widziała to i obserwowała front z uwagą. Nachylenie osi planety wynoszące prawie dwadzieścia siedem stopni w przypadku Gryphona powodowało, że pogoda zawsze była tam... interesująca, ale ta burza zapowiadała się na niezwykle intensywną nawet w tych realiach. A jej zadaniem było uważać na zmiany pogody i informować o nich komandora New Tyumena. Skrzywiła się na samą myśl o nim, ponieważ nie cierpiała go serdecznie. Wolałaby już służyć pod kimś takim jak komandor porucznik Harrington, choć ona też do miłych i sympatycznych nie należała. Ale przynajmniej nie wyżywała się złośliwie na podkomendnych i nie prowokowała ich ironicznymi uwagami, co stanowiło ulubioną rozrywkę barona. Była za to niezwykle wymagająca i jakaś taka... odległa. Nie żeby nie obchodzili jej podkomendni, bo widać było, że tak nie jest, ale było w tym coś nienaturalnego... była niczym drapieżny kot wiecznie obserwujący otoczenie i zawsze gotowy do działania. Jakby wszystko widziała i ciągle rozważała, jakie ma możliwości i które w świetle istniejących obowiązków będzie najlepiej wybrać. Haverty nie wiedziała tylko, do jakiego stopnia była to prawda, a do jakiego jej uprzedzenia wynikające z faktu, że Harrington była adoptowana przez treecata. Nie żeby miała coś przeciwko treecatom; zawsze ją fascynowały, a ten był pierwszym, jakiego widziała na własne oczy, gdyż we flocie nadal było niewielu adoptowanych. Całkiem możliwe, że nie tyle przypisała Harrington część jego cech, ile wyolbrzymiła ich obecność. Natomiast jedno było pewne, bo na to obecność treecata nie miała żadnego wpływu – Harrington dowodziła, prowadząc swoich ludzi, a nie kopiąc ich w tyłek dla zachęty. Wszystko sprowadzało się do tego, że Harrington wymagała od innych tyle samo co od siebie, a było to więcej, niż ktokolwiek wymagałby od niej. I robiła to. Nie zmuszała nikogo, by jej dorównał, ale było to wyzwanie, któremu niewielu potrafiło się oprzeć. A ci, którzy mogli, starali się i tak, bo nie do pomyślenia było ją zawieść, choć nie wyciągała drakońskich

konsekwencji. New Tyumen był z zupełnie innej gliny. Prawie idealnie udawał kogoś obojętnego i zrelaksowanego, a podkreślała to jeszcze irytująco przewlekła maniera wymowy, ale w rzeczywistości także uważnie wszystkich i wszystko obserwował. Tyle że miał mentalność pająka, a nie drapieżnego kota. Wyznaczał innym zadania na poziomie, jaki uznał za stosowny, i tylko czyhał, aż ktoś im nie sprosta. A wtedy zamieniał się w najgorszy koszmar takiego pechowca. Był elokwentny, inteligentny i złośliwy, a języka używał z precyzją skalpela. Słowa to było jedno, a dobierał je starannie, by niczego nie można mu było zarzucić, natomiast znacznie gorsza była niezmierna pogarda w głosie i w gestach, z których jednoznacznie wynikało, że jedynie kompletny przygłup mógł źle zrozumieć wydane przez niego rozkazy, a co za tym idzie niewłaściwe ich wykonanie było wynikiem albo matołectwa i tępoty umysłowej, albo złej woli i lenistwa. Widać było przy tym, że sprawia mu przyjemność poniżanie i pomiatanie innymi, jak długo nie są w stanie odpłacić mu tym samym. Miało to także drugą stronę – nikt nigdy nie słyszał, by stanął w obronie podkomendnego, bo mógłby się narazić na zirytowanie przełożonego, a to było dlań nie do pomyślenia. Nawet gdyby miało to tylko taką formę jak obrona Hedgesa przez Harrington. Haverty mimo stosunkowo długiej współpracy wykryła jak dotąd u niego zaledwie dwie zawodowe cechy charakteru (lista prywatnych przywar była długa i rosła z każdym dniem). Pierwszą była pogarda dla każdego, kogo uważał za gorszego od siebie, drugą – tendencja do ignorowania sytuacji mało prawdopodobnych przy układaniu planów i opieranie się na założeniu, że jeśli coś takiego jednak nastąpi, to zdoła się wykręcić od konsekwencji dzięki wrodzonej inteligencji i zdolnościom. U nikogo innego nie tolerował podobnego podejścia, a ona na tyle niedawno ukończyła akademię, że była oburzona stosowaniem tej praktyki w ogóle. Musiała też jednak przyznać, że jak do tej pory zawsze mu się udawało. No i było to znacznie mniej demoralizujące od pogardliwych (i publicznych) rugań, jakich udzielał podkomendnym przy każdej okazji. I nie chodziło przy tym o to, że był niekompetentnym idiotą – miała świadomość, że od niewielu oficerów dowiedziałaby się więcej o wewnętrznym funkcjonowaniu administracji floty niż od niego. Chodziło o to, że udzielał lekcji w sposób wyjątkowo parszywy i wredny. Skrzywiła się odruchowo i wróciła do rzeczywistości, czyli do widocznego na ekranie frontu burzowego. Już wyglądał groźnie, a wszystko wskazywało na to, że nie osiągnął jeszcze pełnej siły. Powinna poinformować o tym barona, ale ten spał, co oznaczało, że zacznie od objechania jej za przerwanie snu. Potem dostanie jej się za to, że pogoda jest gorsza, niż się spodziewał, przez co może wyjść na jaw, że nie przewidział tego w planach, wbrew temu co oznajmił rano na odprawie. Każe obudzić wszystkich i zażąda, by opracowali plan uwzględniający załamanie się

pogody i drugi zawieszający testy do czasu jej poprawy. Będą na to mieli pięć do sześciu godzin, żeby mógł je od niechcenia (i z tryumfem) pokazać pozostałym na porannej odprawie. Sprawdziła odczyt sensorów – burza nadal nie przekroczyła granicy zapisanej wieczorem przez komandora. To oczywiście mogło się zmienić, ale na razie nie istniał żaden oficjalny powód do wszczynania alarmu. Tym bardziej że powiedział, by budzić go jedynie, jeśli ta granica zostanie przekroczona... Zmarszczyła brwi. Być może gdyby jej dowódcą był ktoś taki jak Harrington, zdecydowałaby się go uprzedzić. Ale tak nie było, a dupochron stanowiły rozkazy New Tyumena zapisane w dzienniku służby. Wyraźnie określił, w jakiej sytuacji ma zostać obudzony. Sytuacja ta nie wystąpiła, więc nie musiała go budzić. A jeśli okaże się, że nastąpi na pół godziny przed odprawą i pan baron wyjdzie na leniwego durnia, opieprzy ją tylko raz. A oficjalnie i tak nie będzie mógł jej zaszkodzić. Uśmiechnęła się bardzo paskudnie jak na swój wiek i starannie zapisała prędkość wiatru i opad śniegu wraz z informacją, że nadal pozostają w wyznaczonych granicach, i zajęła się innymi obowiązkami. HMS Broadsword tkwił sobie cichy i spokojny na orbicie parkingowej planety Gryphon, a na jej powierzchni spóźniona burza śnieżna szalała nad doliną Olympus. Wiejący z prędkością siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę wiatr gwizdał wokół budynków tworzących Athinai Resort. * – Ooo! Zobacz, jak pięknie! – westchnęła Susan, gdy wraz z bratem wyszła na zewnątrz. – Czy to nie wspaniałe? Ranjit roześmiał się. Susan w nocy wcale nie była tak zachwycona, słysząc za oknami wycie wiatru. Prawdę mówiąc, on też momentami czuł się nieswojo – na stacji kosmicznej nie ma wiatru, a wokół niej burz, toteż dzika moc śnieżycy była nieco porażająca. Teraz nie chciał pokazać, że jest pod wrażeniem tego, co zobaczył, ale Susan nie miała nic przeciwko temu, by wzięto ją za kogoś z wiochy zabitej dechami leżącej na samym końcu jakiegoś zadupia. I rozglądała się namiętnie, nie kryjąc podziwu czy radości. I gadając do każdego, kto miał pecha znaleźć się w zasięgu jej głosu. Trudno było się jej dziwić, bo niczego podobnego w życiu nie widziała. Ślady znaczące śnieg czy to po nartach, czy odśnieżonych przejściach zniknęły zgoła magicznie pod metrową warstwą białego puchu. Jeszcze większe zaspy pojawiły się przy wszystkich przeszkodach, na jakie natknął się wiatr, a od pracownika ośrodka dowiedziała się, że na stokach przybyło średnio osiemdziesiąt centymetrów śniegu. Choć Ranjit zamierzał dotrzymać obietnicy i tego dnia być z siostrą, ledwie mógł się doczekać

wypróbowania tego świeżego śniegu na trudniejszym zjeździe. Teraz jednakże wszystko to ustępowało zachwytowi wywołanemu przez białą, prawie doskonałą powierzchnię pokrywającą wszystko w zasięgu wzroku. – To jest wspaniałe! – oznajmiła Susan. Ranjit pokiwał głową i przyznał: – A jest. – Po czym objął ją lewą ręką, poprawił dwie pary nart na prawym ramieniu i dodał: – Powinno się doskonale zjeżdżać! Susan z przekonaniem przytaknęła. * Wysoko ponad kompleksem Athinai Resort ostre słońce padało na niezliczone tony świeżego śniegu. W górach Attica pokrywa śniegu zawsze była gruba, ale tego roku, mimo iż słońce przez ostatnie tygodnie ostro przygrzewało, była grubsza niż zwykle. Stary, ukryty pod tym bielutkim z ostatniej nocy, był nadtopiony i spulchniony przez ciepło słoneczne. O czym nikt nie wiedział. * Honor zajęła fotel drugiego pilota w pinasie nr 3 należącej do HMS Broadsword i sprawdziła uprząż antyurazową. Prawdę mówiąc, powinna była zostać na krążowniku, ale Tammerlane tylko się uśmiechnął, gdy mu powiedziała, że chce polecieć. Na pewno wiedział, że korzysta z każdego pretekstu, by choć trochę polatać – on i admirał Courvosier byli przyjaciółmi i Tammerlane przyznał kiedyś, że wie o jej reputacji pilota. Tylko że tym razem to nie był prawdziwy powód. Skrzywiła się na samą myśl o tym powodzie i usłyszała pełne nagany, choć ciche bleeknięcie z boku. Odwróciła się i uśmiechnęła, widząc Nimitza zakotwiczonego na oparciu fotela. Przekrzywił łeb, poczekał, aż Honor skupi na nim całą uwagę, i delikatnie pogłaskał ją chwytną łapą po policzku. – W porządku, Stinker – zapewniła. Byli sami w kabinie pilotów, bo wyznaczony na ten lot sternik jeszcze się nie zjawił, nikt więc nie widział, jaką ulgę jej to sprawiło. Pogłaskała go w rewanżu, ale tym razem zamiast zamruczeć z zadowoleniem, pokręcił przecząco łbem na znak, że jej nie wierzy. Honor uśmiechnęła się krzywo – byli razem od ponad dwudziestu lat standardowych i ani razu nie udało jej się go oszukać. Nimitz był empatą i reagował na ludzi jak swego rodzaju

barometr, a że przeważająca większość z nich nie zdawała sobie z tego sprawy, ułatwiało to sytuację. Natomiast zdarzały się chwile, w których łącząca ich więź była może nie tyle przeszkodą, ile powodem niewygodnych konsekwencji. Tak jak choćby teraz, gdy Nimitz nie tylko dobrze wiedział, co czuje do Anthony’ego Agursky’ego, ale także dlaczego. I dlaczego pan baron również jej nienawidzi. Nimitz warknął cicho, lecz groźnie. Honor nie miała pewności, jak głęboko czuje jej emocje, ale podejrzewała, że głębiej niż sądziła większość „ekspertów”. Była też pewna, że czasami znajdowała się mniej niż krok od tego, by poczuć jego emocje, ale jak dotąd ani jej, ani nikomu innemu się to nie udało. Część adoptowanych czuła istnienie empatycznej więzi i Honor do nich należała. Objawiało się to różnie – była na przykład w stanie zawsze wskazać, gdzie znajduje się Nimitz. Nie zawsze potrafiła określić odległość, ale kierunek bezbłędnie. No ale nie należała do typowych nawet wśród adoptowanych. Adopcje dzieci występowały nader rzadko, a ona na dodatek należała do rodziny, wśród członków której było najwięcej adoptowanych. Nie wspominając o tym, że również pierwszej w historii związanej z odkryciem treecatów. Jej drugie imię upamiętniało tę wybitną przedstawicielkę rodu Harrington, która po odkryciu istnienia treecatów w zasadzie samodzielnie utworzyła Służbę Leśną Sphinksa i napisała (w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo Honor widziała ten projekt) Dziewiątą Poprawkę do Konstytucji Gwiezdnego Królestwa Manticore. Nadawała ona treecatom status istot inteligentnych oraz gwarantowała im własność jednej trzeciej powierzchni planety Sphinx. Potem długo i zażarcie walczyła o przyjęcie tej poprawki, a resztę swych dni spędziła na wprowadzaniu jej w życie. No i dopilnowała, by przez jej nadmiar zajęć ród Harrington nie wymarł. Większość adoptowanych pisała pamiętniki i Honor przeczytała wszystko, co było tak oficjalnie dostępne, jak i trzymane w rodzinnym archiwum, a co dotyczyło treecatów. Ponieważ była jedynaczką, spędzała z Nimitzem cały wolny czas i nawet rodzice nie wiedzieli o wszystkich ich wyczynach. Jak choćby o tym, że towarzyszyła mu, i to nie raz, w drodze do siedziby klanu i poznała większość jego członków. Wszystko to powodowało, że wiedziała o treecatach więcej niż ktokolwiek inny. Co i tak nie zmieniało faktu, że nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego i w jaki sposób wybierają konkretnych ludzi do adopcji czy jak Nimitz pomaga jej zwalczyć stres i ból. Natomiast wcale nie musiała tego rozumieć, by wiedzieć, dlaczego Nimitz nienawidzi barona New Tyumen. Sprawa była prosta, podobnie jak zasady moralne treecatów – ten, kto wyrządził zło, powinien za to natychmiast odpokutować. Dlatego za spory sukces uważała przekonanie Nimitza, by nie dość, że nie skoczył mu do gardła, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa, to nawet nie warczał i nie szczerzył kłów na jego widok. Prawdę mówiąc, przerobienie arystokratycznego ścierwa na stygnące zwłoki, a co najmniej doprowadzenie jego

buźki do stanu, w którym nawet chirurdzy plastyczni Królestwa nie zdołaliby jej odtworzyć, sprawiłoby jej olbrzymią przyjemność i jeszcze większą satysfakcję, ale przyznawała uczciwie, że byłoby to nieco przesadzone rozwiązanie. W końcu spotkali się pierwszy raz, dopiero gdy komandor New Tyumen został dowódcą programu testującego Skyhawki, a nigdy wcześniej nawet się na oczy nie widzieli. Natomiast już pierwsza krótka rozmowa uzmysłowiła jej, że Agursky należy do grona koleżków niejakiego Pavela Younga. Kilku z nich miała nieprzyjemność poznać przez lata dzielące ją od próby gwałtu w akademii. Niedoszłym gwałcicielem był Pavel Young przerobiony wówczas przez nią na bitki. Przeżył tylko dlatego, że rzecz działa się pod prysznicem, Nimitz zaś został w pokoju, uważając prysznic za zboczenie niegodne uczciwego treecata. Young nigdy jej nie wybaczył, podobnie jak ona jemu. Niestety nie złożyła skargi; był pierworodnym earla North Hollow, którego władza, choć nieoficjalna, była legendarna. Honor doszła do wniosku, że zrobi z siebie pośmiewisko oraz wywoła skandal, niepotrzebny akademii. Uznała, że stłuczenie na kwaśne jabłko będzie wystarczającą nauczką. Myliła się: należało go zabić. Ale wtedy była zbyt młoda i niedoświadczona, by to wiedzieć. I tak ścierwo zostało oficerem i udowodniło, że pochodzi z rodu Youngów – używało własnych, a przede wszystkim rodzinnych koneksji, by w każdy możliwy sposób jej zaszkodzić. A Anthony Agursky był jego kuzynem. I nic go nie obchodziło, dlaczego Pavel chce jej dać nauczkę. Podobnie bowiem jak ród Youngów rodzina Agurskych należała do tej części arystokracji, która uważała, że z tytułu samego urodzenia należy im się wszystko, czego zapragną, a wszyscy niżej urodzeni stworzeni są po to, by im służyć. Obie rodziny od pokoleń powiązane były przez małżeństwa i inne koligacje, osiągając etap, w którym komuś z zewnątrz trudno się było zorientować, kto tak naprawdę należy do którego rodu i jak jest spokrewniony z pozostałymi. Baron New Tyumen naturalnie postanowił wyświadczyć kuzynowi tę drobną przysługę i robił co mógł, by nauczyć Honor rozumu, zatruwając jej życie na każdym kroku i czekając na okazję, by podłożyć jej grubą świnię. Było to wstrętne, chamskie i oburzające, ale Honor nauczyła się żyć z takimi jak on. Nie było to miłe, ale wszechświat daleki był od doskonałości, a stanowiło to dobrą naukę na przyszłość. Cała sprawa ciągnęła się już czternaście lat standardowych, toteż nauczyła się bronić i kontratakować całkiem skutecznie. Natomiast w dalszym ciągu do wściekłości doprowadzało ją wykorzystywanie innych, by jej dopiec, tak jak pan baron próbował z porucznikiem Hedgesem, wykorzystując jego jak najbardziej właściwe pytania. Wiedziała, że nim testy dobiegną końca, będzie świadkiem podobnych zagrywek z jego strony, i to był prawdziwy powód dzisiejszego lotu. Załamanie pogody, które nastąpiło ostatniej nocy, spowodowało czterogodzinne opóźnienie, ponieważ okazało się, że komandor New

Tyumen nie miał żadnych planów przewidujących taką ewentualność, a próba improwizacji spowodowała, że wyszedł na kłamcę i durnia po konfrontacji z nią w czasie odprawy. Wiedział o tym i był w równie miłym nastroju jak hexapuma z bolącym zębem. A znając jego charakterek, Honor była pewna, że tylko szuka kogoś, by się rozładować, że ideałem wręcz byłoby dlań znalezienie kogoś takiego jak Hedges, aby przy tej okazji i jej dopiec. Dlatego miała zamiar cały czas być na miejscu aż do zakończenia operacji, by uniemożliwić mu bezkarne wyżywanie się na jej pilotach, Marines czy innych podkomendnych. Wiedziała, że kapitan Tammerlane w razie czego udzieliłby jej pełnego wsparcia, ale zaplanowała to nieco inaczej. Postanowiła poznać dokładnie najdrobniejsze detale operacji, uczestnicząc w niej, i przy pierwszej okazji, gdy pan baron otworzy gębę, by nieuczciwie skrytykować któregoś z jej ludzi, spaść na niego jak tona cerambetu. I wiedziała, że sprawi jej to prawdziwą przyjemność. Podobnie jak Nimitzowi, który potwierdził to jednoznacznym bleeknięciem. * Ranjit poprawił obie pary nart na ramieniu i odsunął z czoła nową włóczkową czapkę – pamiątkę z godłem Athinai Resort, jakim była ziemska sowa. Otarł pot z czoła – słońce świeciło ostro, bo pora jak na sezon narciarski była dość późna, i dlatego tłumy były większe niż zazwyczaj, nawet biorąc pod uwagę reputację ośrodka. To zaś oznaczało dłuższe i wolniej przesuwające się ogonki do wyciągów. Na oczekiwaniu w takowym prowadzącym do kolejki antygrawitacyjnej oboje z Susan stracili ranek. Pomimo śniegu temperatura wzrosła powyżej zera, a że niebo było bezchmurne, słońce prażyło z góry i – odbite od śniegu – także z dołu. Jego kombinezon narciarski wykonany był co prawda z termostatycznego materiału i utrzymywał ciało w temperaturze dwudziestu dwóch stopni, ale pozostawała głowa narażona nawet w poczekalni dolnej stacji na atak słońca, bo krystoplast nie zatrzymywał jego promieni. Poczekalnia i stacja będące równocześnie pierwszym pylonem miały zaskakująco nowoczesny wygląd. Reszta ośrodka utrzymana była bowiem w tradycyjnym stylu alpejskim ze spadzistymi dachami, pseudodrewnem i rzeźbieniami. Być może właściciele doszli do wniosku, że i tak w żaden sposób nie zamaskują cylindra o wysokości sześćdziesięciu metrów i średnicy piętnastu, zwieńczonego czterdziestometrową kulą, wykonanego ze stopów i krystoplastu. A może zdecydowali, że tak ostry kontrast będzie znacznie milszy dla oka. Co by nimi nie kierowało, stacja była punktem zbornym kilku ogonków. Stacje takie były cztery i obsługiwały łącznie wszystkie kategorie stoków. Wagoniki zjeżdżały na poziom ziemi po dwa, zabierały pasażerów, wjeżdżały na górę i rozpoczynały lot ku wyznaczonemu zboczu. Wagoniki także wykonane były ze stopu metali i krystoplastu i przypominały bańki mydlane

rozbłyskujące wszystkimi barwami tęczy w promieniach słońca. Przyciągało to uwagę, podobnie jak ich ruchy przypominające powolny, skomplikowany taniec, a to pomagało zabić czas spędzany na oczekiwaniu w takim szczytowym okresie jak ten. Ranjit przez chwilę obserwował dwa ostatnie wagoniki, po czym nasunął czapkę z powrotem na czoło. Do następnego, który zjawi się po pasażerów udających się na oślą łączkę, jak potocznie nazywano zbocze dla początkujących, powinni dostać się bez problemów. – Jesteście pewni, że nie będę wam potrzebna? – dobiegło go nagle z tyłu. Spojrzał przez ramię i zobaczył uśmiechniętą Csillę Berczi. Była wysoką, smukłą kobietą o krótko ściętych ciemnokasztanowych włosach i szarych oczach. Ranjit nie mógł się przyzwyczaić do jej cichego sposobu chodzenia – jako osoba niepodatna na regenerację zamiast jednej nogi miała protezę. To właśnie był powód zwolnienia z Marines. A nie robiła tego specjalnie – po prostu cały czas poruszała się jak drapieżny kot. Co w niczym nie zmieniało faktu, że i tak ją lubił. Teraz odruchowo się uśmiechnął, ale potrząsnął przecząco głową. – Damy sobie radę – zapewnił. – I obiecuję, że na górze zaraz zgłosimy się do instruktora. – Nie o to mi chodziło – poinformowała go Berczi z błyskiem przekory w oczach. – A raczej nie tylko o to. Zastanawiałam się, czy Susan da sobie radę z tobą, czy będzie potrzebowała pomocy. – Myślę, że dam radę – oceniła Susan. – Nim w sumie łatwo się kieruje, jak człowiek rozgryzie, kiedy użyć jakiego guzika. – Serdeczne dzięki! – prychnął Ranjit. Susan zachichotała radośnie, a Berczi dodała, poważniejąc: – W takim razie radźcie sobie sami. Idę zobaczyć, co u Fleuriev, bo przypadli mu w udziale bliźniacy Krepon i Donny Tergesen. Nawet z pomocą Moniki i tak będzie miał pełne ręce roboty i przydadzą mu się wszyscy poskramiacze w okolicy. Miłej zabawy i... bądźcie ostrożni! Pogroziła im palcem, odwróciła się i odeszła. Ranjit i Susan wymienili pełne zdumienia spojrzenia – już same bliźniaki dostarczały pełnowymiarowego zajęcia trzem dorosłym. Jeśli zaś chodziło o Donnyego Tergesena, to cała jego klasa uznała, że jest pomyłką Darwina; należał do tych radosnych kretynów, którzy otwierają zewnętrzne drzwi śluzy, zapominając wcześniej nałożyć hełm skafandra próżniowego. Ranjit nie zazdrościł obojgu nauczycielom, a równocześnie był mile połechtany nie wypowiedzianym komplementem, czyli zgodą na puszczenie ich dwojga bez nadzoru. Było to też sprytne posunięcie mające na celu uzyskanie pewności, że będą się zachowywać tak, by potwierdzić, że zasłużyli na to zaufanie. No bo znacznie trudniej jest rozczarować kogoś, kto spodziewał się po człowieku dobrych rzeczy, niż potwierdzić obawy kogoś przekonanego, że i tak ma do czynienia z nieodpowiedzialnym gówniarzem.

Uśmiechnął się na tę myśl i ruszył ku wagonikowi, którego drzwi właśnie się otworzyły. * – Bravo Leader, tu Kontrola Broadsword, możecie rozpocząć podejście – oznajmił porucznik Hedges. – Kontrola Broadsword, tu Bravo Leader, rozpoczynam podejście – rozległ się w słuchawce głos porucznika Freemantle’a. Honor odruchowo kiwnęła głową z aprobatą, słuchając tej wymiany zdań. Hedges koordynował atak pinas ze wszystkich trzech krążowników, a New Tyumen siedział mu na karku i czekał. Oficjalnie chodziło o to, by nie musiał zaprzątać sobie głowy technicznymi detalami i mógł skupić się na ocenie sprawności pinas. Naprawdę, jak Honor podejrzewała, w połowie wynikało to z lenistwa, w połowie z przyjemności, jaką sprawiało mu stanie nad Hedgesem i czekanie na jego błąd. Przyznawała jednak, że jej żywiołowa niechęć mogła mieć wpływ na ocenę zachowania i motywów komandora New Tyumen. Wiedziała bowiem, że cieszy się opinią oficera zdolnego i osiągającego zamierzone cele, a w Royal Manticoran Navy takiej opinii nie uzyskiwało się niezasłużenie mimo najlepszych koneksji rodzinnych. Jakiekolwiek zresztą motywy by nim kierowały, porucznik Hedges nie dał się ani zastraszyć, ani spłoszyć i spokojnie robił, co do niego należało. Czekał co prawda nieco dłużej, niż Honor by to zrobiła, z udzieleniem zezwolenia na rozpoczęcie desantu, ale miał dostęp do większej ilości lepszych danych niż ona, mógł więc mieć rację. Honor trzymała dłonie na sterach na wypadek, gdyby bosmanmat Zariello potrzebował pomocy, ale to on pilotował pinasę. Porucznik Freemantle zaś dowodził sekcją Bravo, czyli wszystkimi pojazdami HMS Broadsword. Bez problemów weszli w atmosferę i Honor po chwili ujrzała za oknami kabiny rosnące góry i podobną do wyrąbanego przez siekierę śladu dolinę Olympus. * Wysoko na południowym zboczu rozpadliny zwanej przez ludzi doliną Olympus strużka wody powstałej ze starego, roztopionego śniegu spływała powoli pod warstwą nowego, rozgrzanego przez słońce, szukając drogi w dół. Przy tej okazji wymyła niewielką grudkę gliny mającą ledwie ze dwa centymetry średnicy. Grudka zmieniła się w kilka kamyczków, gdy woda rozpuściła łączące je spoiwo i kamyki popłynęły z prądem strużki. W sumie nie wydarzyło się nic wielkiego, ale to ta grudka utrzymywała w bezruchu całe pole kamyków i drobnych okruchów skalnych, które z kolei stanowiło zakotwiczenie dla innego, złożonego z kamieni i odłamów skalnych. To zaś znajdowało się pod olbrzymim naciskiem masy

śniegu. Zniknięcie grudki pozwoliło dwom sąsiednim przesunąć się nieco, co zwolniło miejsce dla innych, i tak zaczęła się reakcja łańcuchowa... Sama z siebie najprawdopodobniej nie miałaby poważniejszych konsekwencji. Jednak jak wiadomo, pechowe zbiegi okoliczności lubią towarzystwo. Athinai Resort zlokalizowano na zboczu góry zwanej Pericles, u stóp której biegła odnoga uskoku Olympus. Nikt o tym nie wiedział, a sam uskok był niewielki. Ale w tym wypadku wystarczający. Drżenie, które tam właśnie wystąpiło, było ledwie rejestrowalne, ale ponieważ kamienne usypisko znajdowało się już w powolnym ruchu, skutki się skumulowały. Przez moment wyglądało na to, że nie będzie żadnego efektu... po czym poruszył się pierwszy głaz i trącił sąsiedni. Nie było tego widać pod grubą warstwą śniegu, a nawet gdyby ktokolwiek w dolinie to dostrzegł, i tak było już za późno... Ranjit uśmiechnął się w duchu, widząc, jak Susan odpakowuje i wkłada do ust drugą gumę do żucia. Pojęcia nie miał, gdzie nabrała tego zwyczaju, bo na pewno nie w domu – rodzice robili, co mogli, by ją tego oduczyć. Natomiast był to doskonały wskaźnik jej nastroju: gdy w użycie szła dodatkowa guma, znaczyło to, że Susan jest albo podekscytowana, albo zaniepokojona, albo zła. Albo też zachodzi dowolna kombinacja tych trzech czynników. W jego ocenie w tej chwili było to dziewięćdziesiąt procent podekscytowania i dziesięć zaniepokojenia, gdyż przebyli około trzech czwartych drogi do stacji końcowej. A Susan mimo głośno wyrażanego oburzenia z przydziału na oślą łączkę musiała zdawać sobie sprawę z własnego braku doświadczenia, i to lepiej niż ktokolwiek inny. Wiedziała też dobrze, że pomiędzy najlepszym nawet symulatorem a prawdziwym zjazdem po rzeczywistym zboczu jest ogromna różnica. Sądząc z zachowania... Nigdy nie przypomniał sobie, co konkretnie przerwało mu rozmyślania. Musiało to być coś drobnego, czego nie zauważył świadomie, ale co zarejestrowała jego podświadomość. Musiało jednak być istotne, gdyż jego myśli po prostu w pewnym momencie zamarły. Zupełnie jakby ktoś przestawił jakiś przełącznik. A jego oczy posłuszne nakazowi umysłu przestały spoglądać na siostrę i wbiły się w skalno-śnieżną ścianę przesuwającą się za oknem wagonika. Skała była poszarpana i z lekka tylko obsypana śniegiem. Dużo było go wyłącznie w zagłębieniach i szczelinach. Podobnie wyglądała od rozpoczęcia wjazdu, szybko więc się do tego widoku przyzwyczaił. Teraz zmarszczył brwi, próbując uświadomić sobie, co zwróciło jego uwagę... A potem już wiedział... Niewielkie obłoczki śniegu i lodowych drobinek unoszące się nad szczelinami, zupełnie jakby poderwał je wiatr... tyle że nie było żadnego wiatru. A potem usłyszał dziwny dźwięk dochodzący gdzieś z oddali...

Uniósł głowę, spojrzał przez przezroczysty dach wagonika i serce w nim zamarło. * Csilla Berczi drgnęła i uniosła głowę, słysząc i czując pierwszy głuchy pomruk, przy którym zadrżała ziemia. Dźwięku nie rozpoznała, ale coś w nim było takiego, że obudził się zaalarmowany instynkt. Rozejrzała się po horyzoncie, próbując zlokalizować źródło zagrożenia, a gdy jej się to udało, jęknęła, jakby ktoś właśnie trafił ją w splot słoneczny. Cała ściana Periclesa nad ośrodkiem jakby się wstrząsnęła i poruszyła. Ruch zaczął się prawie pod samym szczytem i wydawał się niezwykle powolny. Było to jednak tylko złudzenie, które błyskawicznie uległo zmianie – ruch przyspieszył i w ciągu kilku sekund olbrzymia ława śniegu pognała w dół, przypominając falę morską, gdyż górna część zakrzywiła się niczym grzbiet fali, a nad nią uniósł się rozpylony śnieg na podobieństwo kropel. Lawina zabierała wszystko, co napotkała: głazy, odłamy skalne, połacie lasu, pokrywając pozostałości wielometrową warstwą śniegu. Usłyszała własny pełen przerażenia glos: – Nieeee! I w tym momencie biała ściana niosąca ze sobą skały, wyrwane drzewa i ludzi dotarła do stacji kolejki i zabudowań Athinai Resort. * Jak wszystkie nowoczesne ośrodki narciarskie i wszystkie znajdujące się na Gryphonie, Athinai Resort posiadał nowoczesny system sejsmicznego monitoringu. Pogoda na planecie często zmieniała się gwałtownie, a zawsze była trudna do przewidzenia, zwłaszcza na dłuższy czas. Na dodatek Gryphon był najaktywniejszą tektonicznie planetą ze wszystkich zamieszkanych w całym systemie Manticore. To połączenie powodowało częste lawiny, zwłaszcza późną zimą i wiosną, gdy występowały największe różnice temperatur. Dyrekcja ośrodka nie miała ochoty zostać zaskoczona przez podobne zjawisko, toteż zainwestowano w porządny system monitoringu. Czujniki temperatury i akustyczne zostały rozlokowane w dużej odległości od ośrodka i sprzęgnięte w sieć podającą dane w czasie rzeczywistym do bazy zlokalizowanej w ośrodku. Zamontowano też stałe łącze do Mountain Data Interface, które zaczęło działalność ponad dwieście standardowych lat temu jako prywatne przedsięwzięcie. Potem zainteresował się nim rząd planetarny, jako że ośrodki typu Athinai przynosiły do budżetu prawie dwadzieścia procent wpływów w zagranicznej walucie. Ktoś rozsądny doszedł do wniosku, że rozsmarowanie płacących przez lawinę nie wpłynie korzystnie na turystykę, i firma

została przez rząd wykupiona, uzyskała dostęp do satelitarnej sieci meteorologicznej, nadal oczywiście zbierając dane z naziemnych punktów. Umożliwiło to wykrywanie i śledzenie najważniejszych oznak niestabilności pogody na skalę planetarną, warunki lawinowe wykrywano zaś rutynowo w chwili ich powstania. Kiedy coś takiego nastąpiło, podejmowano rutynowe kroki, by albo je rozładować, nie dopuszczając do zejścia lawiny, albo gdy było to niemożliwe, ewakuować gości wszystkich ośrodków aż do chwili ustąpienia zagrożenia. Biorąc pod uwagę poziom techniki i dostępność generatorów pól siłowych, promieni ściągających i grawitatorów, zazwyczaj udawało się usunąć zagrożenie, nim się zmaterializowało. To po części było powodem tragedii. Ludzie monitorujący i zapobiegający lawinom stali się zbyt pewni swych możliwości kontrolowania żywiołu. Po części zaś winne było rozlokowanie sensorów. W krytycznym bowiem rejonie było ich mniej, niż być powinno. Ponieważ nikt nie wiedział o istnieniu niewielkiego uskoku, który geolodzy nazwali później athinaiskim, projektanci sieci wczesnego ostrzegania, dysponując konkretną liczbą czujników, dali ich mniej w rejon uznany za stabilny, a więcej w okolicy, gdzie wiadomo było, że jest uskok, i zagrożenie było większe. W ten sposób wokół Periclesa rozmieszczono minimalną przepisową liczbę sensorów. Były tak oddalone od siebie, że nie sposób było później stwierdzić, czy uskok wcześniej dał jakiś znak istnienia, który gęściej rozmieszczone sensory byłyby w stanie wykryć. Nie miało to zresztą najmniejszego znaczenia w sytuacji, w której śnieg z całej ściany Periclesa runął w dół niczym zamarznięty oddech piekieł. * – O Boże! Honor nie rozpoznała głosu. Nie brzmiał jak głos któregoś z jej podkomendnych, ale nie była pewna, gdyż szok i przerażenie mogły go zniekształcić nie do poznania. Spojrzała na bosmanmata Zariello, który odpowiedział podobnym spojrzeniem i odruchowo sprawdził wskazania przyrządów. Wszystkie jej pinasy były na swoich miejscach, ale to niczego nie zmieniło; w jakiś sposób wiedziała, że to, co wywołało ów okrzyk, nie miało nic wspólnego z ćwiczeniami. – Święty Mithro, popatrzcie na dolinę! – jęknął ktoś inny. Honor odwróciła głowę, a Zariello natychmiast obrócił pinasę, by dać jej lepszy widok. Przez moment szukała powodu takiej reakcji któregoś z pilotów, a potem dostrzegła i poczuła lodowate przerażenie. Przypominająca tsunami fala śniegu, kamieni i ziemi mknęła doliną niczym zapowiedź apokalipsy.

* System wczesnego ostrzegania Athinai Resort nie zadziałał na tyle wcześnie, by umożliwić ewakuację turystów, ale projektanci ośrodka zrobili, co mogli, by przygotować go na taką ewentualność. We wszystkich budynkach rozległy się sygnały alarmowe, a wszystkie okna i sufity z krystoplastu zostały zasłonięte pancernymi przesłonami. Stacje kolejek automatycznie zamknęły i zablokowały wszystkie przejścia. Z ziemi wyłoniły się trójkątne zapory osłaniające drzwi, a potężne generatory pól siłowych ożyły z basowym pomrukiem. Niewykonalne było zbudowanie wystarczająco mocnej osłony siłowej wokół całego ośrodka, toteż usytuowano generatory w strategicznych punktach – ich celem nie było powstrzymanie całej lawiny, ale rozdrobnienie jej i ukierunkowanie poszczególnych strumieni tak, by poszły wyznaczonymi trasami, omijając budynki i najliczniej odwiedzane stoki. Problem polegał na tym, że cały system opracowano, opierając się na założeniu, że od momentu otrzymania ostrzeżenia do chwili nadejścia lawiny będzie dość czasu, by generatory osiągnęły pełną moc. Po to właśnie istniała sieć wczesnego ostrzegania. Tym razem, ponieważ zawiodła, tego czasu nie starczyło. Prawie wszystkie bariery zostały zablokowane i wszystkie generatory zadziałały, ale prawie żaden z nich nie osiągnął pełnej mocy. Najmniej jej miały te osłaniające stoki zjazdowe, a do nich właśnie najpierw dotarła lawina. I jeden po drugim odmawiały posłuszeństwa, eksplodując niczym fajerwerki z przeciążenia. Inne wytrzymały, ale zdążyły tylko częściowo wypełnić swe zadania. Stacje kolejek dla stoków zaawansowanych i średnich ocalały nie uszkodzone, podobnie jak trzy czwarte wszystkich budynków i promenad, ale prawie siedmiuset narciarzy znalazło się na drodze lawiny, i to po kilku minutach od ostrzeżenia o katastrofie. Część miała szczęście – znaleźli się na obrzeżach i zdołali wydostać się poza zasięg lawiny. Inni byli przezorni i na wszelki wypadek zabrali indywidualne grawitatory, by uniknąć czekania na wagoniki po zjeździe. Ci zdążyli je uaktywnić i wznieść się ponad śnieżną falę. Jeszcze inni rozpoczęli szaleńczy zjazd i niektórym udało się uciec przed lawiną. Ale ponad czterystu nie zdołało uciec i dopadła ich ściana śniegu przetykana kamieniami i drzewami. Ci, którzy mogli, z przerażeniem obserwowali, jak grupka po grupce rozrzucone po stokach postacie znikają w białej otchłani ciągle pędzącej w dół, a potem śnieg dotarł do wewnętrznego pasa generatorów i w niebo wzbiły się gejzery białego puchu, gdy napotkał na swej drodze ukierunkowane pole siłowe. Te generatory pracowały już pełną mocą i obserwujący zaczęli mieć nadzieję, że najgorsze za nimi. Ale na pole siłowe parło znacznie więcej śniegu niż powinno, gdyż zewnętrzny pas nie

zdołał rozdrobnić lawiny, i dlatego nie wszystkie wytrzymały. A lawina niczym świadomy drapieżnik szukała słabych miejsc, zupełnie jak hexapuma polująca na rannego trójnoga. A gdy znalazła taki słaby punkt, uderzała z potężną siłą, niszcząc wszystko, co napotkała na drodze. Jeden z takich słabych punktów przepuścił jej fragment na oślą łączkę i końcową stację kolejki antygrawitacyjnej... * – Słodka godzino! Przez prawie sekundę Honor nie zdawała sobie sprawy, że to ona wyszeptała te słowa. Inżynier pokładowy zdążył zrekonfigurować sensory z trybu nawigacyjnego na taktyczny, i miała na ekranie dokładny obraz tego, co się działo w dole. A działo się źle – przynajmniej pół tuzina budynków ośrodka zostało kompletnie zasypanych, podobnie jak większość stoków zjazdowych. Wolała nie myśleć, ilu ludzi się na nich znajdowało. Pocholziła z planety Sphinx – najzimniejszej ze skolonizowanych w systemie Manticore – i doskonale wiedziała, co potrafi lawina. Ta świadoność wyrwała ją z bezczynności. Uaktywniła radiostaję. – Bravo Leader, tu Bravo Trzy – powiedziała zaskoczona spokojen własnego głosu. – Przejmuję dowodzenie. – Bravo Leader do Bravo Trzy – w głosie porucznika Freemantle’a dychać było ulgę. – Przekazuję dowodzenie. Co mamy robc, ma’am? – Po pierwsze zwrot na prawą burtę, potem przelecimy trasą lawiny od góry do dołu – poleciła Honor. – Chcę mieć pełai skan taktyczny! Wiem, że tak małe źródła ciepła jak ludzie będą trudne do wykrycia przez grubą warstwę śniegi, ale... – Tu ExCon do wszystkich maszyn Bravo – rozległo się nagle w głośniku. – Natychmiast wrócić do ustalonego profilu ćwiczei! Honor z tridem powstrzymała się od głośnego przekleństwa, słysiąc głos New Tyumena. Miała prawo być wściekła, ale to akurat był najgorszy możliwy moment, by to okazać. – ExCom, tu Bravo Trzy – powiedziała, zmuszając się do w miarę normalnego tonu. – Na dole są ranni cywile, a ci, którzy będą ich odkopywać, będą potrzebowali najdokładniejszych możliwych danych, by wiedzieć, gdzie ich szukać, a... – Nie prosiłem o radę, Bravo Trzy – warknął New Tyumen. – Ważniejsza jest właściwa reorganizacja od ślepej szarży. Musimy użyć tego, czym dysponujemy, w najlepszy możliwy sposób. Dlatego macie wrócić na poprzedni kurs i wykonać mój rozkaz! – ExCom, tu Bravo Trzy, odmawiam – poinformowała go rzeczowo Honor. – Przejmuję kontrolę nad wszystkimi jednostkami Bravo. Tu Bravo Trzy do wszystkich Bravo, powtarzać

moje manewry. Bravo Trzy bez odbioru. – Do ciężkiej cholery, Harrington! – wrzasnął New Tyumen, pod wpływem wściekłości zapominając o swej rozwlekłej wymowie. – Mam cię dość! Zbieraj dupę i wracaj, kurwa, do wykonania zadania, zanim skopię ci du... – ExCom, tu kapitan Tammerlane – rozległ się nagle lodowaty i wściekły głos. New Tyumen zamilkł, jakby ktoś go spoliczkował – Tammerlane używał częstotliwości operacyjnej eskadry zamiast systemu wewnętrznej łączności krążownika, co oznaczało, że słyszały go wyraźnie załogi wszystkich pinas biorących udział w ćwiczeniach i dyżurne obsady mostków wszystkich krążowników. Honor bezgłośnie gwizdnęła – to rzeczywiście było publiczne strzelenie w pysk pana barona. – Formalnie zawiadamiam pana, komandorze, że ćwiczenia zostały odwołane – oznajmił takim samym lodowato wściekłym tonem. – Komandor Harrington ma moją zgodę na objęcie dowodzenia nad wszystkimi pinasami należącymi do tego okrętu od zaraz. Wygląda na to, że w przeciwieństwie do niektórych wie, co należy z nimi zrobić teraz, nie za trzy godziny. Czy stwarza to dla pana jakiś problem, komandorze New Tyumen? – Eee... nie, sir. – Przez moment wyglądało na to, że zapytany zapomniał języka w gębie, ale szybko doszedł do siebie. – Oczywiście, że nie. Ja chciałem tylko zapobiec zamieszaniu w dowodzeniu i w hm... nierozważnym wykorzystaniu dostępnych środków wynikającym z pośpiechu. Honor odruchowo spojrzała na bosmanmata Zariello i zobaczyła na jego twarzy taką samą pogardę, jaką ona czuła. Ani ona, ani on nawet przez sekundę nie zamierzali wykonać rozkazu New Tyumena – pinasa leciała już z maksymalną prędkością ku miejscu katastrofy, a w ślad za nią podążały wszystkie pozostałe należące do HMS Broadsword. A ich załogi radośnie czekały na reakcję kapitana... – Zrozumiała ambicja, komandorze New Tyumen, ale zasypani znacznie bardziej potrzebują pomocy teraz, nawet jeśli nie będzie ona zorganizowana w najlepszy możliwy sposób, niż doskonale zorganizowanej, gdy zamarzną albo się uduszą – poinformował go z lodowatą, wręcz ociekającą ironią uprzejmością Tammerlane. – Zgodzi się pan ze mną? – Tak, sir. Oczywiście, sir! – To dobrze. To wręcz doskonale. Skoro więc się zgadzamy, zechce pan przekazać komandor Harrington dowództwo nad wszystkimi pozostałymi pinasami do czasu, aż się pan nie zreorganizuje na powierzchni. – Oczywiście, sir – zabrzmiało to tak, jakby New Tyumen się dusił, ale nic innego nie mógł powiedzieć. – Bravo Trzy, proszę przejąć dowodzenie do czasu przeniesienia się ExCom na powierzchnię. ExCom do wszystkich, Bravo Trzy dowodzi, dopóki nie wydam innego rozkazu. – ExCom, tu Bravo Trzy. – Honor naprawdę starała się, by w jej głosie nie było słychać

satysfakcji i tryumfu, ale wiedziała, że jej się to nie udało. – Potwierdzam przejęcie dowodzenia. Podobnie jak nie udało się to żadnemu innemu pilotowi zgłaszającemu potwierdzenie. I mimo świadomości, że oznacza to otwartą wojnę z baronem New Tyumen, nie obchodziło jej to tak bardzo, jak powinno. – Bravo Trzy do wszystkich pinas: dołączyć do mnie – poleciła. – Sekcja Charlie z prawej burty, sekcja Hotel z lewej. Przelecimy ławą nad główną trasą lawiny, wykonując kompletny skan taktyczny. Podkręćcie sensory podczerwone na ile się da, bo te śmieci zniesione przez lawinę poważnie utrudnią odczyt sonarów i reszty, najbardziej więc będzie można polegać na wykryciu źródeł ciepła. Potem... Wydając kolejne rozkazy, widziała cały czas ślad przejścia lawiny i wywołane przez nią zniszczenia i była świadoma, że dla wielu złapanych na otwartej przestrzeni jest już za późno na jakąkolwiek pomoc... * – Ranjit? Ranjit? Ranjit Hibson jęknął, czując, jak ktoś energicznie potrząsa jego ramieniem. Otworzył oczy, zamrugał gwałtownie i spróbował zorientować się, gdzie jest i skąd ten gwałt z budzeniem. Jego głowa spoczywała na kolanach Susan pochylonej tak, że widział jej twarz do góry nogami. Była wyraźnie zaniepokojona, poklepał ją więc prawą ręką po kolanie i rozejrzał się. Był w nieruchomym wagoniku kolejki stojącym pod dziwacznym kątem i jakoś tak nienormalnie oświetlonym, zupełnie jakby na zewnątrz panował półmrok... Nagle przypomniało mu się wszystko poprzedzające utratę pamięci. Pewnie, że było ciemno, bo oświetlenie dawał tylko jeden panel awaryjny gdzieś za plecami Susan, a przez dach i okna nie przedostawało się ani trochę światła. Spróbował usiąść i krzyknął z bólu. Susan próbowała go powstrzymać, ledwie zorientowała się, co zamierza, ale nieco się spóźniła. Zacisnął zęby, by nie jęknąć, bo bolało jak wszyscy diabli. Po paru sekundach zdołał ponownie poklepać ją po kolanie. – W... – odkaszlnął. – W porządku, Sooze. Jestem... cały. – Nie jesteś – oświadczyła zdecydowanie, choć w jej głosie słychać było przerażenie, nad którym z trudem panowała. – Obie nogi masz przywalone i sądzę, że prawa jest złamana. I nie wiem, gdzie jesteśmy ani... ani co robić i... Zmusiła się do zamilknięcia i gwałtownie wciągnęła powietrze, czując, że lada moment całe to z trudem osiągnięte opanowanie zniknie. Przygryzła wargę, widząc ból w oczach brata... a potem zmusiła się, by dokończyć: – I myślę, że wszyscy pozostali nie żyją!

Dłoń Ranjita zacisnęła się na jej kolanie. Przez chwilę patrzył na nią, próbując zmusić się do myślenia. I z trudem przełknął ślinę, przypominając sobie falę śniegu i skał, która wyskoczyła ze zbocza prosto na wagonik. Potem pamiętał już tylko dzikie miotanie się wagonika i własne oraz przerażone okrzyki pasażerów. Może i dobrze, że szczegóły zatarły mu się w pamięci... Zdał sobie sprawę, że jest w szoku i że Susan ma rację – prawa noga na pewno jest złamana, a lewa prawdopodobnie... I tak był zaskoczony, że oboje przeżyli, a Susan musiała w ogóle nie odnieść żadnych obrażeń, skoro zdołała się nim zająć i ułożyć jego głowę na swych kolanach. – Pomóż... pomóż mi usiąść. – Nie! Twoje nogi... – Muszę się rozejrzeć, Sooze – przerwał jej łagodnie. – Po prostu mnie podnieś. Jeśli nie będę używał mięśni nóg i brzucha, nie będzie bolało. A nie użyję, obiecuję. Zdołał się przy tym uśmiechnąć, choć podejrzewał, że wyglądało to zgoła upiornie. Na szczęście nie wiedział, jak upiornie – to wiedziała tylko Susan. Przez kilka długich sekund przyglądała mu się z powątpiewaniem, pamiętając przeraźliwy krzyk, który wydał, gdy spróbował się ruszyć... niedobrze jej się robiło na samą myśl o sprawieniu mu kolejnego bólu, ale zdawała sobie sprawę, jak desperacko potrzebuje jego rady i kierownictwa, bo samodzielne podejmowanie decyzji zaczynało ją przytłaczać. Ranjit był poważnie ranny, ale też o pięć lat starszy i potrzebowała go do podjęcia pewnych decyzji. A poza tym była przerażona, obojętne jak by starała się tego nie okazać. – No dobrze – powiedziała w końcu. – Ale nie będziesz mi pomagał, słyszysz? Ani trochę! – Tak jest, ma’am – zapewnił prawie normalnym głosem. I uśmiechnął się nieco mniej upiornie. – No dobrze – powtórzyła i zmieniła pozycję, ujmując go oburącz pod ramiona. Ranjit był znacznie wyższy i cięższy ale Susan ponad standardowy rok temu zapisała się do szkoły walki prowadzonej przez Csillę Berczi w ramach przygotowań do kariery w Royal Manticoran Marinę Corps. Teraz pierwszy raz miała okazję sprawdzić, co jej to dało. Zamknęła oczy, skoncentrowała się na oddechu i potem jednym płynnym ruchem z siłą, która ją samą zaskoczyła, uniosła brata do pozycji siedzącej względem usytuowanej pod zwariowanym kątem podłogi. Ranjit wytrzeszczył oczy, bo tak jak obiecał, nie pomagał jej, choć był przekonany, że druga próba i tak się na tym skończy, mimo świadomości, jak będzie bolało napięcie mięśni ud. Tymczasem Susan posadziła go bez trudu, choć na pewno z większym wysiłkiem, niż gdyby role się odwróciły. A potem podparła go kolanem, objęła i przytuliła mocno. – Dzięki, Sooze – powiedział z uczuciem. I głos uwiązł mu w gardle, gdy zobaczył resztę wagonika.

Kabina była zmiażdżona. Jej konstrukcja nie została przewidziana, by wytrzymać takie traktowanie, i jedna ściana wyglądała jak zmięty papier. Przez strzaskane okna przedostał się śnieg, a mniej więcej w połowie długości ściana przebita była przez konar drzewa przywleczonego przez lawinę. Po drodze olbrzymi konar lub średnie drzewo, bo trudno to było określić, zabiło co najmniej trzy osoby – tyle ciał widział, ale krwi było znacznie więcej... Rozejrzał się z niedowierzaniem – w wagoniku było ze dwadzieścia osób, wliczając w to ich oboje. Ktoś jeszcze musiał przecież przeżyć! Jakby na potwierdzenie spoczywająca przy drzewie i w większości zagrzebana w śniegu ręka poruszyła się. – Sooze! Czy... – Ja też to widziałam! – oznajmiła, nim zdążył dokończyć. – Musisz to sprawdzić. – Ale... – Susan przełknęła ślinę, próbując skoncentrować się na zadaniu, tak jak gdy podnosiła brata. Najpierw musiała jakoś go podeprzeć, bo sam mimo krzywizny podłogi nie zdoła tego osiągnąć. Potem będzie musiała dojść do drzewa... przez trupy i krew... już sama perspektywa omal nie doprowadziła jej do płaczu. A zostawało jeszcze pytanie, co znajdzie po odgarnięciu śniegu – ręka mogła należeć do kogoś ciężko rannego lub wręcz umierającego, któremu w żaden sposób nie zdoła pomóc, a na czyją agonię będzie musiała patrzeć... Chciała saprotestować... ale nie mogła. – Muszę cię podtrzymywać – spróbowała rozpaczliwie. – Musisz znaleźć coś, z czego możesz robić oparcie – odparł logicmie, rozwiewając jej złudzenia. Po czym wsparł się obiema dłońmi o podłogę za sobą, oparł o aie ciężar ciała i spojrzał na nią, zaciskując zęby, gdyż nawet tak minimalny ruch spowodował falę bólu. – Przez tilka minut wytrzymam – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Znajdź coś, Sooze! – Ja... no dobrze. Tylko się nie ruszaj! Odsunęła się delikatnie, obserwując, czy rzeczywiście jest w stanie sam się utrzymać, a gdy okazało się, że tak, zaczęła gorączkowe poszukiwania. W ciągu kilku sekund znalazła jakieś narty, w tym jedną swoją, i przyciągnęła to wszystko w pobliże brata. Dalszych kilkanaście sekund zeszło na wymyślenie sposobu, jak je umieścić i zablokować międ:y dwoma uchwytami używanymi przez stojących pasaierów. Udało się. Gdy oparcie było gotowe, Ranjit z westchnieniem ni to ulgi, ni to bólu opadł na nie plecami. – Świetnie, Sooze – pochwalił. – Wspaniale. Teraz sprawdź, kto tam jest. Kiwnęła głową, jakoś nie mając zaufania do własnego głosu, i na czworakach ruszyła ku poruszającej się ręce. Musiała starannie wybierać drogę, bo podłoga była pogięta

i podziurawiona, a w niektórych otworach mogłaby się bez trudu zmieścić. Co gorsza czuła, że wagonik drży, i z trudem wmówiła sobie, że to tylko jej wyobraźnia. Wagonik był przysypany nie wiadomo jak grubą warstwą śniegu i nie miał prawa drgnąć. Nie na wiele się to jednak przydało, a wibracja skutecznie zwiększała jej przerażenie. W końcu dotarła do pnia, za wszelką cenę próbując nie myśleć o zmasakrowanych szczątkach widzianych po drodze i o zapachu krwi... Wtłoczyła świadomość w pancerz, przez który nic nie było w stanie się przebić, i skoncentrowała się na tym, co musiała zrobić. Ranjit nie był w stanie, a nikogo innego nie było. Dotarła do poruszającej się ręki wzdłuż pnia i przyjrzała się jej uważnie. Dłoń była niewielka – prawie taka jak jej własna, a poruszała się słabo i nieregularnie. Wzięła głęboki oddech i dotknęła jej... I omal nie wrzasnęła, gdyż dłoń błyskawicznym ruchem złapała ją za nadgarstek i ścisnęła z desperacką siłą. A zaraz potem pociągnęła, pozbawiając równowagi. Sooze walnęła czołem o pień i krzyknęła, widząc krew płynącą z nosa. Szok i ból okazały się jednak pomocne, gdyż przebiły się przez poczucie nierealności i zaczęła reagować normalnie, przyciskając rękę do siebie. Zdołała się wyrwać i zasypany zaczął gorączkowo młócić powietrze, spod śniegu zaś dobiegły stłumione dźwięki. Susan miała ochotę nadepnąć tej ręce na palce za to, że tak ją przestraszyła, ale zapanowała nad sobą – w końcu była to naturalna reakcja i sama pewnie też by się tak zachowała. Starając się więc jej unikać, zaczęła kopać wokół, by dotrzeć do osoby, do której ta energiczna kończyna należała. Kopała gołymi rękoma, bo rękawiczki gdzieś zgubiła, ale śnieg był sypki i nie musiała długo się wysilać, by dotrzeć do ramienia. Ręka przestała machać, ułatwiając jej zadanie, i po chwili spod śniegu wyjrzały długie, splątane blond włosy. Po kolejnych paru sekundach, gdy odgarnęła dość śniegu, włosy i głowa, z której wyrastały, uniosły się nagle gwałtownym ruchem. – O Boże! – rozległ się chrapliwy, załamujący się okrzyk. A Susan spojrzała w wielkie, przerażone, błękitne oczy. Oceniając po wyglądzie, dziewczyna była starsza od niej, a młodsza od Ranjita, i można by ją określić jako ładną, gdyby jej twarzy nie wykrzywiał grymas przerażenia. Zupełnie zresztą zrozumiałego, gdyż pień wbił ją twarzą w śnieg, unieruchamiając skutecznie. Jedynie temu, że osłoniła twarz zgiętą prawą ręką i tak padła, zawdzięczała, że jej twarz i piersi były nieco uniesione ponad podłogą, gdzie pozostała niewielka poduszka powietrzna pozwalająca na oddychanie. – Co... co się sta... – zaczęła blondynka i ugryzła się w język, zamiast zadawać głupie pytanie, na które odpowiedź miała przed oczyma. Susan kiwnęła z aprobatą głową i uśmiechnęła się leciutko. – Kim jesteś? – spytała po sekundowym namyśle blondynka.

– Susan Hibson, a tam z tyłu jest mój brat Ranjit, ale nie może się ruszyć. Jak się nazywasz i w jakim jesteś stanie? Spytana wpierw wytrzeszczyła oczy, po czym spróbowała unieść się na tyle, na ile mogła, by dostrzec Ranjita. Była to reakcja odruchowa, gdyż przygniatał ją zbyt wielki ciężar, ale fiasko pomogło jej zebrać myśli. Potrząsnęła głową i powiedziała: – Andrea... Andrea Manders. – Co cię boli? – zainteresowała się Susan. – Nie wiem... wygląda na to, że nic... Tylko nie mogę się ruszyć. – I to wszystko? – Myślę, że tak. Czuję nogi, czuję stopy, tylko nie mogę nimi poruszyć i... łaaaa! Susan odskoczyła, słysząc ten przeraźliwy a zupełnie niespodziewany wrzask. – Co się stało?! – spytała ostro. – Ktoś... ktoś mnie dotknął! – jęknęła Andrea. – tam ktoś jest i trzyma mnie za kostkę! Susan pokiwała głową z pełnym zrozumieniem i przyjrzała się zniechęcona barierze utworzonej przez drzewo, śnieg i pogiętą blachę. Nie było mowy, żeby zdołała się przez nią przekopać, choćby na tyle, by uwolnić Andreę. O dokładniej od niej przywalonych nawet nie było co marzyć. Wolała o tym nie myśleć – sam, w ciemnościach, bez możliwości ruchu, człowiek mógł czekać tylko na śmierć z wyziębienia albo braku powietrza... Usłyszała głos Andrei: – Musimy go wydostać! Musimy... – Wiem! – przerwała jej ostro. – Tylko nie wiem jak! Otarła odruchowo krew kapiącą z nosa i zmarszczyła brwi, myśląc intensywnie. Po parunastu sekundach wiedziała, co musi zrobić. – Muszę pogadać z bratem – oświadczyła. – Potem zobaczymy. – Nie odchodź! – jęknęła Andrea. – Muszę! – Błagam! Nie zostawiaj mnie samej! – Nie jesteś sama – rozległ się niespodziewanie głos Ranjita. Pobrzmiewały w nim ból i strach, ale poza tym brzmiał normalnie. – Ja też tu jestem – dodał po chwili przerwy. – Ale Sooze ma rację. Tylko ona może się poruszać, a musimy porozmawiać. Ale pamiętaj, że nie jesteś sama, dobrze? – D... dobrze – wykrztusiła po chwili Andrea nadal drżącym, ale już nie spanikowanym głosem. Susan poklepała ją delikatnie po ramieniu i rozpoczęła wspinaczkę powrotną do brata. Poszło jej szybciej niż zejście, za to Ranjit, choć na jej widok się uśmiechnął, wyglądał bardzo nieciekawie.

Czuł się gorzej niż nieciekawie; był prawie pewien, że prawa noga krwawi, tam gdzie tego nie było widać, albo też stopniowo zamarza, bo stopniowo tracił w niej czucie. Nie powiedział o tym siostrze, bo i tak nic nie mogła na to poradzić, a zaczęłaby się bardziej martwić. – Co z nią? – spytał cicho. – Myślę, że w porządku – odparła Susan równie cicho. – Jest przerażona... bardziej nawet niż ja! Przy tych słowach uśmiechnęła się słabo. – Zdołasz ją wykopać? We dwójkę może by się wam udało dostać do tego za nią? – Zadał to pytanie z trudem, ale nie było nikogo innego, kto mógłby mu na nie odpowiedzieć. Susan przygryzła wargi, lecz bez wahania pokręciła przecząco głową. – Nie zdołam – przyznała niechętnie acz rzeczowo. – Przygniata ją solidna gałąź, nie dam rady jej podnieść ani przesunąć, a uniemożliwia mi dotarcie do tego, kto ją złapał za nogę. Tam jest za dużo śniegu, pogiętej blachy i innych śmieci zaklinowanych w tym drzewie. Pojęcia nie mam, jakim cudem ktoś zdołał pod tym wszystkim przeżyć... I wątpię, by długo pożył bez pomocy. – Rozumiem... – Ranjit przymknął oczy i wziął głęboki oddech. Siostra miała rację – nie było sposobu, by dowiedzieć się, co jest z drugiej strony pnia, ale wagonik nie był znów taki duży, a przestrzeń, którą widzieli, zarówno wolna, jak i zawalona różnościami, stanowiła około dwóch trzecich pierwotnej całości. A to znaczyło, że ten ktoś już żył na kredyt. Podobnie jak on sam, biorąc pod uwagę, co działo się z jego nogą. Andrea mogła się mylić co do swojego stanu – radość i adrenalina były skutecznymi środkami znieczulającymi. On sam nie wiedział, jak źle z nim jest, dopóki nie spróbował się ruszyć. A przysypanych i jeszcze żywych mogło być więcej. Susan jednakże nie dotrze do nich, a to oznaczało... – Sprawdziłaś drugi koniec wagonika, Sooze? – spytał. – Drugi koniec? – powtórzyła i potrząsnęła głową. – Byłam trochę zajęta, jakbyś zapomniał. Ranjit zachichotał, zaskakując ich oboje. – Fakt – przyznał i spojrzał jej w oczy. – Musisz sprawdzić go teraz, Sooze. Jest w górze, czyli bliżej powierzchni śniegu. – Bliżej po... – zaczęła i umilkła. Za to w jej oczach pojawiło się nowe przerażenie, gdy zrozumiała, co miał na myśli. * Honor Harrington stała z rękoma wbitymi w kieszenie służbowej, ocieplanej kurtki i mimo pozbawionej wyrazu twarzy czuła, jak trzęsie ją lodowata furia nieporównywalnie zimniejsza od leżącego wokół śniegu. Powodem był oczywiście komandor New Tyumen radośnie rozkazujący

wszystkim członkom personelu floty i Marines. Na powierzchni zjawił się naprawdę piorunem i naturalnie natychmiast odebrał jej dowództwo. Z jednej strony miała ochotę oddać mu je bez oporu, bo przerażała ją skala zniszczeń. Podobnej katastrofy i zbliżonej liczby ofiar w Gwiezdnym Królestwie nie było od kilkudziesięciu lat, a nic ani w procesie szkolenia, ani w czasie służby nie przygotowało jej, jak ma sobie radzić z taką ilością zabitych cywilów i zniszczonego mienia. Z drugiej jednak strony nie dawało jej spokoju uparte poczucie odpowiedzialności. Problem sprowadzał się do tego, że nie wierzyła, iż pan baron sobie poradzi. Raz, że nie miała zaufania do jego umiejętności, a dwa, on nie miał doświadczenia. I to był ten ważniejszy z powodów. Honor wychowała się w górach Copper Wall i choć tak wielkiej katastrofy nigdy nie widziała, jako że Sphinx był znacznie słabiej zaludniony, z lawinami i z ich skutkami nieraz miała do czynienia. Przed wyjazdem do akademii brała udział w kilku akcjach ratunkowych i wiedziała, jak to się robi. New Tyumen pochodził z Manticore i wątpiła, by kiedykolwiek na własne oczy widział skutki lawiny. Nie wspominając o subiektywnej pewności, że dokładnie wszystko potrafiła zrobić lepiej od tego nadętego dupka... Rozmyślania przerwało jej bleeknięcie Nimitza, który z warunków atmosferycznych był w przeciwieństwie do ludzi całkiem zadowolony. Pogoda tutaj mogła ulegać gwałtowniejszym zmianom, ale to na Sphinksie panowały najmroźniejsze i najdłuższe zimy, a jego futro doskonale przed nimi chroniło. Dla Nimitza problemem były emocje otaczających go ludzi – co prawda najgorsza panika minęła, nim wylądowali, ale ekipy ratunkowe ośrodka wydobyły już ponad pięćdziesięciu rannych spod śniegu. Ich ból połączony z desperacką determinacją ratowników walczących z czasem i obawa uratowanych o los bliskich dla empaty były koszmarem, toteż był podenerwowany. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, były nowe problemy psychiczne Honor, uświadomił jej to więc z pretensją w głosie. Pogłaskała go odruchowo na przeprosiny, nie odrywając jednak wzroku od New Tyumena. Od momentu przejęcia dowodzenia nie zdobył się na choćby jedno słowo uznania wobec kogokolwiek, natomiast doskonale sprawiał wrażenie, jakby panował nad sytuacją i wiedział dokładnie, co robi. Zaczął od przejęcia danych zebranych przez Honor i naniesionych na mapę okolicy i zaczął wrzeszczeć, by zgłosił się dyrektor ośrodka. Wrzeszczeć nie musiał, bo stał on obok Honor – przed zjawieniem się New Tyumena oboje uzgodnili już zasady wykorzystania tych danych do koordynowania poszukiwań i właśnie omawiali najskuteczniejsze użycie ludzi, którzy przybyli z Honor na pokładach pinas. Nie zdążyła jednak przedstawić mu dyrektora, nim baron się rozdarł. Pana barona zresztą nie interesowały żadne uzgodnienia przez nich poczynione. Nie interesowała go też sama Honor ani w ogóle jakiekolwiek uzgodnienia. Zaczął wydawać rozkazy, traktując dyrektora, jakby ten był służącym w rodowej posiadłości, co tego ostatniego naturalnie od razu wprawiło we wściekłość.

Przez moment spoglądał na nią pytająco i gdy leciutko potrząsnęła głową, po chwili przytaknął. Odszukanie i uratowanie ludzi było dla nich dwojga nieporównanie ważniejsze od tego, kto zbierze za to pochwały. A z zachowania New Tyumena jasno wynikało, że jest gotów przeszkodzić w każdym działaniu, którego osobiście nie zatwierdzi albo nie nakaże. W ten sposób Honor będąca drugim pod względem rangi oficerem Royal Manticoran Navy obecnym na miejscu katastrofy, a więc zgodnie z przepisami zastępcą New Tyumena, stała się zbędnym dodatkiem. Pan baron bowiem kompletnie i ostentacyjnie ją ignorował. Nie dość, że nie wydał jej żadnego rozkazu, to z całego jego zachowania widać było, że prędzej go szlag trafi, niż podzieli się z nią jakąkolwiek „chwałą”, jakiej spodziewał się po dowodzeniu akcją ratunkową. Niedobrze jej się robiło na myśl, że ktoś może być tak głupi i ograniczony, by stawiać wyżej zemstę, i to nie swoją, niż katastrofę z setkami ofiar, z których część można by uratować. Gdyby mścił się za swoje krzywdy, być może zdołałaby go zrozumieć. Natomiast mimo że była to zamierzona obelga, nie miała ochoty dać mu satysfakcji i zareagować. Jako pierwszy oficer HMS Broadsword mogła go zignorować i zająć się takim rozdziałem własnych ludzi, jaki uważała za stosowne. Ale dotyczyło to tylko członków załogi i Marines z tego krążow nika, czyli jednej trzeciej ogółu. Była pewna, że wystarczyłaby jedna rozmowa z kapitanem Tammerlane’em, by ten wymierzył panu baronowi drugi słowny policzek, ale nie byłoby to w tej sytuacji sensowne posunięcie. New Tyumen jak dotąd nie popełnił bowiem rażących błędów, tylko nie najskuteczniej używał dostępnych ludzi. Lepszy był jeden mniej kompetentny dowódca od dwóch, którzy toczą wojnę podjazdową, dopóki ten mniej kompetentny nie okaże się kompletnym durniem. Należało też brać pod uwagę, że przełożeni, zwłaszcza w rangach flagowych, niezbyt chętnie patrzyli na młodszych oficerów regularnie działających poza plecami bezpośrednich przełożonych lub udających się na skargę do wspólnego dowódcy. Niezależnie od tego, jak uzasadnione byłoby postępowanie takiego oficera, było pewne, że później zapłaci za to. Ten aspekt nie powstrzymałby jej, gdyby był jedynym argumentem przeciw. Ale musiała też pamiętać, że wciągając kapitana Tammerlane’a w rozgrywkę, robiła z niego osobistego wroga barona New Tyumen, a to mogło okazać się groźne. Na dodatek, jeśli zacznie toczyć wojnę o zakres kompetencji, ucierpi na tym przede wszystkim akcja ratunkowa, a to... Dalsze rozmyślania przerwał jej dochodzący z tyłu głos: – Przepraszam, pani komandor. Honor odwróciła się i dostrzegła kobietę o ciemnokasztanowych włosach, niewiele dłuższych od jej własnych, szarych oczach i rysach wskazujących na sporą domieszkę słowiańskiej krwi. Lewa połowa twarzy była wielkim siniakiem poznaczonym zadrapaniami i płytkimi rankami. Spuchła tak, że oko prawie się nie otwierało. Kobieta stała też w specyficzny sposób, najwyraźniej chcąc jak najmniej obciążać lewe biodro. Za to na prawej połowie twarzy widać było zaniepokojenie i prawie desperację. Honor bardziej wyczuła, niż usłyszała cichy warkot Nimitza, gdy pełna gama emocji niewiasty trafiła do niego.

– Słucham – odparła ostrożnie. – Komandor porucznik Harrington, tak? – upewniła się kobieta. – Tak, to ja – odparła, nie ukrywając zaskoczenia, Honor. Pytająca kiwnęła głową z ponurą satysfakcją i wyciągnęła ku niej prawą dłoń. – Berczi – przedstawiła się. – Do niedawna major Csilla Berczi z Royal Manticoran Marinę Corps. Obecnie emerytowana ze względów zdrowotnych. – A... – Honor uścisnęła jej dłoń i spytała: – Co mogę dla pani zrobić? – Najlepiej byłoby, gdyby mi pani pożyczyła pulser na jakieś trzydzieści sekund, a załatwiłabym problem tego nadętego, aroganckiego i durnego skurwysynka sama – odparła Berczi spokojnie, wskazując pogardliwym gestem New Tyumena i przyglądając mu się z nienawiścią przez długą chwilę. Honor wolałaby, żeby na nią nikt mający podobne umiejętności nigdy tak nie patrzył – było to spojrzenie z rodzaju „biorących wymiar na trumnę”, bo wątpiła, by major Berczi kiedykolwiek zapomniała, co je spowodowało. Ta po chwili otrząsnęła się i dodała równie spokojnie: – W tej chwili jednakże bardziej potrzebuję pani pomocy, by obejść to głupie ścierwo w akcji ratunkowej. Naprawianiem błędnej mutacji ludzkiego genotypu zajmę się później. – Mojej pomocy w obejściu go? – Honor uniosła pytająco brwi. – Właśnie. Frank Stimson był u mnie dowódcą plutonu, gdy byłam świeżutkim porucznikiem – wyjaśniła, spoglądając zupełnie innym wzrokiem niż przed chwilą na dowódcę Marines przydzielonych na HMS Broadsword. – Gdy go spytałam, czy w kierowanie tym konkursowym pierdoleniem jest może wplątany ktoś rozsądny, kazał mi porozmawiać z panią. – Na temat? – zaciekawiła się Honor mocno podbudowana opinią rozmówczyni na temat pana barona, acz woląca tego otwarcie nie nazywać. – Oślej łączki, czyli stoku dla początkujących. Znajdował się tam. – Berczi wskazała na rejon największych zniszczeń. – A ten kutas złamany nawet nie chce wysłać tam grupy poszukiwawczej! – Co?! – zdumiała się Honor. – Twierdzi, że nie ma środków – warknęła Berczi. – Według niego tam nikt nie miał prawa przeżyć; „nie stać go na odciąganie sił z rejonów, w których mogą być nadające się do uratowania ofiary”. Koniec cytatu. Jedna grupa z ośrodka przeszukuje ten teren, ale nie dość, że nie dysponują tak dobrym sprzętem jak flota czy Korpus, to jeszcze ten zasrany baronek upiera się, żeby kierować także wszystkimi ratownikami z ośrodka. Zupełnie jakby był w stanie znaleźć własną dupę, mając tylko dwie ręce i latarkę! – Rozumiem – sopran Honor był zimniejszy od górskiego wiatru. Siedzący na jej ramieniu Nimitz warknął wściekle, gdy ona przyjrzała się dokładniej

obszarowi wskazanemu przez Berczi. Pod jednym jedynym względem New Tyumen miał rację – mieli ograniczone siły, ale stan ten już zaczął się zmieniać na lepsze, a w najbliższym czasie zmieni się wręcz radykalnie. Na miejsce przybyły już bowiem ekipy ratunkowe z trzech najbliższych ośrodków turystycznych, a z pozostałych leżących na tej półkuli były w drodze, podobnie jak specjalistyczne jednostki ratowniczo-poszukiwawcze podległe rządowi planetarnemu. Najdalej za godzinę New Tyumen przestanie dowodzić, bo zjawi się pierwsza z nich prowadzona przez specjalistę od ratownictwa górskiego. Podejrzewała, że to był główny powód jego zachowania – chciał, by w czasie jego dowodzenia uratowano jak najwięcej ofiar, bo o tym będzie głośno i dzięki temu mógłby zyskać sławę. Zresztą czy tak właśnie było czy nie, poszukiwania należało prowadzić na jak największym terenie równocześnie, gdyż od szybkości odnalezienia ofiar zależało, czy przeżyją. A New Tyumen zorganizował je w sposób dobitnie świadczący o braku doświadczenia.Ktoś, kto zetknął się ze skutkami lawiny, wiedział, w jak nieprawdopodobnych, wręcz niemożliwych okolicznościach ludzie potrafią ją przetrwać. Honor widziała żyjące ofiary odkopane spod dziesięciometrowej warstwy śniegu w miejscach, w których nie miały prawa, teoretycznie rzecz biorąc, w ogóle się znaleźć. Wiedziała też, jak krytyczny jest czas – szybko zginą z wyczerpania, wykrwawienia czy wyziębienia. New Tyumen zaś, nie mając tych doświadczeń, marnował większość ludzi, wysyłając ich do usuwania śniegu w rejonach, w których szansa znalezienia żywych poszkodowanych była największa. Jedynie drobną część podkomendnych wyznaczył do szukania innych ofiar, ale dopiero rozmowa z Berczi uświadomiła Honor, że ograniczył rejony tych poszukiwań do tych obszarów, gdzie zniszczenia były mniejsze, zupełnie unikając najgorszych. Nawet pinasy wspomagające poszukiwania nie przelatywały nad nimi. Stało się dla niej oczywiste, że New Tyumen te najgorsze obszary wraz ze wszystkimi, którzy mogli tam przeżyć, po prostu spisał na straty. Następne ekipy mogły się nimi zająć, jeśli będą miały taką ochotę, dla niego jednak po prostu nie istniały. A to było nie tylko głupie, to było zabójczo niebezpieczne, bo fizyczną niemożliwością było, aby zupełnie nikt tam nie przeżył. I żadne tłumaczenie, że jest teoretykiem przyzwyczajonym do pracy w spokojnych warunkach i sztucznym środowisku, nie mogło tego usprawiedliwiać, bo tu w grę wchodził po prostu zwykły rozsądek. W takich warunkach powody, dla których podział dowodzenia byłby zły, przestały się liczyć – skoro obecny dowódca spisał na straty jedną trzecią terenu objętego lawiną i skazał na śmierć wszystkich, którzy się tam znajdowali, to do gorszej sytuacji nawet otwarta wojna między nim a Honor nie mogła doprowadzić. Honor w tym momencie uświadomiła też sobie, że jej stosunek do New Tyumena i próba usprawiedliwienia go własnymi uprzedzeniami uniemożliwiły jej wcześniejsze zdanie sobie sprawy z popełnianych przez niego błędów.

– Mówiła pani o oślej łączce, prawda? – spytała, przerywając chwilę ciszy. – Tak. – Oczy Berczi, bacznie się jej przez ten cały czas przyglądającej, rozbłysły. – W chwili uderzenia lawiny w powietrzu było co najmniej sześć wagoników. Tyle przynajmniej wiozło ludzi na górę. Ten, który był najdalej, znaleziono tam, jakieś sto metrów od resztek stacji. Większość pasażerów stanowiły dzieci, jedna trzecia nie żyje. Jestem kierownikiem wycieczki ze szkoły, w której obecnie uczę, i wem, że gdzieś tam jest co najmniej pięć wagoników pełrych dzieci. W jednym jest także kilkoro moich... A ich rodzice współpracujący z Hauptman Cartel są już w drodze. Kartel wynajął szybką jednostkę, która wiezie ich tu specjalnie z pasa Unicorn, dobitnie świadczy to więc o ich pozycji. Nie znam dokładnego czasu ich przybycia, ale wątpię, by było to późnij niż za kilka godzin. Kiedy zorientują się, że ta dupa z rączką odmówiła choćby próby szukania ich dzieci... Urwała, bo nie musiała kończyć. Honor powoli skinęła głową – dla Berczi była to sprawa osobista, ale to w niczym nie zmieniało jej obiektywnej ważności. I słuszności determinacji, z jaką chciała wszcząć poszukiwania. W pięciu wagonikach zabierających średnio po dwadzieścia osób ktoś musiał przeżyć. – Rozumiem – powiedziała z grymasem ukazującym zęby, który od biedy można było nazwać uśmiechem. – Zobaczymy, co się da zrobić, żeby nie musieli się o tym dowiedzieć... * – Nie wiem, czy zdołam, Ranjit! – przyznała Susan, nienawidząc się za ten przejaw słabości. Ale nic nie mogła na to poradzić – trzymała się fragmentu ramy po wybitym oknie i wpatrywała w dziurę wygrzebaną kijkiem od nart. Dziura odpowiedziała ciemnością. – Wiem, że się boisz, Sooze. – Ranjit robił, co mógł, by w jego głosie nie było słychać rosnącego bólu i osłabienia. – Ale tylko ty możesz się stąd wydostać, a nie możemy sobie pozwolić na bezczynne czekanie, aż nas znajdą. Możemy się nie doczekać. Zdołał nie dodać: „o ile w ogóle nas znajdą”, ale to było słychać w jego głosie. – Wiem – Susan uśmiechnęła się słabo. – Tylko chciałabym wiedzieć, jak głęboko tkwimy. – Ja też – przyznał, uśmiechając się z trudem, by dodać jej otuchy. – Cóż, przynajmniej śnieg nie jest tak zbity, jak myślałam – westchnęła i zawołała: – Andrea? – Słucham? – dobiegło z półmroku. – Opiekuj się Ranjitem, gdy mnie nie będzie – zawołała Susan. – Nie jest ideałem, ale go lubię.

– Zrobię, co będę mogła – obiecała Andrea. Susan pomachała wolną ręką bratu i obiecała: – Wrócę, gdy tylko zdołam. Po czym wspięła się przez wybite okno wraz ze zdobycznym kijkiem i wcisnęła w wydłubaną dziurę. Ranjit odwrócił głowę, na ile mógł, obserwując śnieg sypiący się przez pozostałości po oknie na podłogę wagonika. Początkowo było go dużo, potem mniej, aż w końcu przestał się sypać w ogóle. Susan była już na tyle wysoko, że śnieg, który odgarniała za siebie, pozostawał w wydrążonym tunelu, blokując go stopniowo... Próbował sobie wyobrazić ją w tej zimnej i przerażającej ciemności, ale wyobraźnia odmówiła mu współpracy. Zamknął oczy i zaczął się modlić żarliwie jak nigdy dotąd. * – Niech pani nie będzie idiotką, Harrington! – warknął komandor New Tyumen. – Tam nikt nie mógł przetrwać! Jeśli znajdziemy jeszcze kogoś żywego, to w tym rejonie. I wskazał na obszar, na którym skoncentrował ludzi i uwagę. – Z całym szacunkiem, ale nie zgadzam się z panem, sir. – Honor omal nie udławiła się tym „szacunkiem”, ale zdołała utrzymać spokojny i rzeczowy ton – odkopaliśmy już jeden wagonik, który znajdował się w tym obszarze w momencie uderzenia lawiny, i większość podróżujących nim przeżyła. Biorąc to pod uwagę, nie uważam, by można było zignorować możliwość, że choć część pasażerów pozostałych wagoników zdołała także przeżyć katastrofę, a to... – Nie uważam?! – przerwał jej New Tyumen z wściekłością. – Na całe szczęście to, co pani uważa, nie ma najmniejszego znaczenia, bo tak się składa, że to ja tu dowodzę. – Nie zamierzam podważać ustalonych zasad dowodzenia – odparła Honor, co było świętą prawdą, choć nie w tym sensie, w jakim rozumiał to rozmówca. – Mówię o tym dlatego, że tam mogą być jeszcze żywi ludzie, którzy długo nie pożyją, jeśli ktoś ich nie znajdzie i nie odkopie. – Co odnosi się do całego obszaru objętego przez lawinę! – Zgadza się, sir. Ale na tamtym obszarze ludzie wchodzą sobie nawzajem w drogę i nie są skutecznie wykorzystywani – odpaliła Honor, wskazując na dwie drużyny Marines pracujące tak blisko siebie koło jednego ze zniszczonych budynków, że przeszkadzały sobie wzajemnie. Ludzie musieli używać łopat i ręcznych generatorów pól siłowych, ponieważ pomimo użycia sensorów pinas byli w stanie widzieć nie głębiej niż na kilka metrów w głąb śniegu. Potem obraz się rozmywał. Oznaczało to, że nie można było użyć cięższego sprzętu z obawy przed zabiciem tych, których chciano uratować. – W tych warunkach rozsądniej byłoby oddelegować więcej ludzi do poszukiwań, sir –

dodała. – W ten sposób ekipy cywilne, które są już w drodze, wiedziałyby, gdzie mają zacząć kopać zaraz po przybyciu. – A niby jak mamy przeszukać ten rejon? – spytał pogardliwie New Tyumen, potrząsając jej przed nosem plikiem wydruków. – To wyniki skanu, który sama pani przeprowadziła. Tam jest tyle śmiecia, skał, drzew i fragmentów budynków i diabli wiedzą czego jeszcze, że nawet sonar i radar głębinowy nic nie są w stanie wykazać. To jak, do cholery, mamy tam coś znaleźć?! – Zaczynijmy od zidentyfikowania tych właśnie śmieci, sir, by można je było zignorować i skupić się na pozostałych obiektach. – Honor mówiła nadal spokojnie, ale coraz zimniej i stanowiło to doskonały kontrast ze wściekłymi wybuchami New Tyumena. – Jeżeli zlokalizujemy większe obiekty, można użyć sond i mikrofonów do sprawdzenia, czy ktoś żywy nie jest w którymś uwięziony, sir. Ludzie odnajdywali ofiary lawin na stulecia przed wynalezieniem sonaru, używając prostych metod. Ale jeśli nie zaczniemy szukać zaraz... – Nie będę więcej o tym dyskutował! – przerwał jej New Tyumen wyjątkowo spokojnie i pogardliwie. – Podjąłem decyzję i nie będę marnował sił na fanaberie jakiegoś głupiego i żądnego sławy oficera, kiedy mogą przy sensownym ich użyciu ratować ludzi gdzie indziej. Teraz zechce się pani odsunąć i pozwolić mi wykonywać to, co do mnie należy, albo oskarżę panią o niesubordynację. – Niesubordynację? – powtórzyła Honor i ze zdumieniem stwierdziła, że nadal mówi spokojnie. Zbyt spokojnie. Bardziej czuła, niż słyszała wściekły pomruk Nimitza przyglądającego się baronowi i tylko czekającego na jej rozkaz. I uśmiechnęła się. Zimno i naprawdę nieprzyjemnie. – Niech pan mnie sobie oskarża, o co chce, sir – powiedziała, odwróciła się i odeszła. New Tyumen spoglądał w ślad za nią i czerwieniał coraz bardziej, widząc, jak wyciąga z kieszeni słuchawkę z mikrofonem, zakłada na głowę i mówi coś krótko. Potem przez kilka sekund słuchała, następnie powiedziała coś jeszcze i podeszła prosto do majora Stimsona. W oczach komandora New Tyumena błysnęła czysta furia, bo nie ulegało wątpliwości, co Harrington zamierzała. W pierwszej chwili nie był w stanie uwierzyć w stopień jej bezczelności. Haverty coś do niego mówiła, ale odsunął ją i ruszył w ślad za Harrington. Gdy dotarł do niej i Stimsona, właśnie kończyła mówić: – ...zacząć stąd! Harrington wskazała na resztki pylonu stacji. – Sądząc ze skanu, główna siła lawiny poszła w tę stronę, co by się zgadzało z informacją od major Berczi o miejscu odnalezienia tego wagonika. Dlatego pójdziemy na północny wschód. Użyjemy dwóch pinas do sporządzenia dokładniejszego skanu na dystansie pół kilometra, potem wykorzystamy sensory waszych skafandrów i sond śnieżnych, żeby sprawdzić wszystko, co

pojawi się na skanach. Jeśli uzyskamy... – Co to ma znaczyć, do kurwy nędzy?! – ryknął New Tyumen. – Rozkazałem ci, do... – Zaraz, ty... – zaczął z błyskiem w oku major Stimson i umilkł, widząc uniesioną dłoń Honor. Ta przez moment przyglądała mu się, sprawdzając, czy major wystarczająco nad sobą panuje, po czym przeniosła wzrok na New Tyumena. Dla kogoś patrzącego z boku jej twarz była uprzejmie obojętna, jednak z bliska widać było, jak drga jej kącik ust, a w oczach błyszczy pogarda i obrzydzenie. – Rozmawiałam z majorem Stimsonem, nie z panem, sir – oznajmiła zimno. – A o czym? – warknął New Tyumen. – O właściwym wykonaniu tego, co do nas należy – poinformowała go zwięźle. – Anuluję wszelkie rozkazy, jakie mu pani wydała – oznajmił New Tyumen ze złośliwą satysfakcją. – A pani jest aresztowana i ma się natychmiast zameldować na okręcie! – Obawiam się, że nie mogę tego zrobić, sir! – odparła spokojnie. Coś w jej głosie i wyrazie twarzy sprawiło, że poczuł zaniepokojenie, ale był zbyt wściekły, by zwrócić uwagę na ten sygnał alarmowy. – Że co?! A to, kurwa, wielka szkoda! – New Tyumen odwrócił się do Stimsona. – Majorze, aresztuje pan natychmiast tego oficera i dostarczy na jej okręt. Pod eskortą oczywiście. – Obawiam się, że major także nie może tego zrobić, sir – poinformowała go Honor z uśmiechem do złudzenia przypominającym minę neorekina ze Sphinksa docierającego z głębin do śniadania. – Jak sądzę, chorąży Haverty próbuje zwrócić pańską uwagę. New Tyumen spojrzał na nią, zdezorientowany jej spokojem pomimo zaślepiającej go wściekłości, i jakby wbrew sobie obrócił się w kierunku, w którym spoglądała. Jego zdumienie wzrosło na widok Haverty brnącej ku niemu przez śnieg. – Czego, kurwa?! – warknął, gdy podeszła. – Próbowałam panu powiedzieć, sir, iż przyszła wiadomość od kapitana Tammerlane’a – zameldowała Haverty, odruchowo spoglądając na Harrington, choć próbowała tego nie robić. – Ma się pan natychmiast zameldować u niego, sir. – Co?! – New Tyumen wytrzeszczył na nią oczy. – A... co z operacją ratunkową? – Wiem tylko tyle, ile kapitan mi powiedział, sir. Kazał mi pana natychmiast odszukać i przekazać, że ma się pan niezwłocznie zameldować na pokładzie HMS Broadsword. Kazał mi też poinformować pana, że dowodzenie całą operacją poszukiwawczo-ratunkową przejmuje od zaraz komandor Harrington. – Ale to ja dowodzę... – Pan dowodzi programem testującym praktyczne użycie Skyhawków – przerwała mu Honor. – I tylko tym. A to już nie są ćwiczenia stanowiące część tego programu, toteż nie ma pan prawa

dowodzić. Będzie pan więc łaskaw wrócić na okręt i nie przeszkadzać. Natychmiast! New Tyumen dopiero w tym momencie uświadomił sobie, z kim rozmawiała, odchodząc – nie, jak sądził, ze Stimsonem. Za pośrednictwem radiostacji pinasy włączyła się w sieć taktyczną, eskadry i za jego plecami skontaktowała się z Tammerlane’em, a ten... Rozmyślania przerwał mu głos, który rozległ się za jego plecami: – Przepraszam, sir. New Tyumen odwrócił się niczym w transie i zobaczył bosmanmata Zariello. – Porucznik Hedges właśnie poinformował, że mam pana odwieźć na okręt, sir – oznajmił podoficer i widząc głupią minę komandora, dodał: – Jeśli pójdzie pan ze mną, bo pinasa już czeka, zaraz będziemy na miejscu, sir. Powiedział to idealnie pozbawionym intonacji głosem, zachowując kamienny wyraz twarzy, ale w jego oczach widać było głęboką satysfakcję. * Susan miała wrażenie, że całą wieczność przekopuje się przez lodowaty świat. Kombinezon narciarski utrzymywał ciepło ciała, ale ciemność, ciasnota i strach wprawiały jej umysł w otępiający chłód. Nie miała światła i mogła kierować się jedynie wyczuciem góry i dołu. A bardziej niż czegokolwiek chciała zwinąć się w kłębek i poczekać, aż ktoś ją znajdzie. Wiedziała, że nie może tego zrobić, bo liczyli na nią brat i Andrea... i ten, kto złapał Andreę za nogę, ale miała na to ogromną ochotę. Zamknęła oczy i ponownie wyciągnęła pozbawione rękawic dłonie, rozgarniając śnieg, a potem wczołgała się w zrobioną przez siebie przestrzeń. Zupełnie jak ślepa dżdżownica. Kijek złamał się, potem gdzieś zgubiła jego resztki, kopała więc rękoma. W dłoniach powoli traciła czucie, ale wiedziała, że krwawią, i nic nie mogła na to poradzić. Próbowała więc o tym nie myśleć, podobnie jak o tym, ile powietrza jej zostało i jak głęboko była. Nie wiedziała, czy śnieg przepuszcza powietrze, i wolała się nad tym nie zastanawiać, by przerażenie jej nie sparaliżowało. Niespodziewanie uderzyła rękoma o coś twardego, i to z taką siłą, że aż krzyknęła z bólu. Cofnęła dłonie i przytuliła je do kombinezonu, płacząc cicho i czekając, aż minie najgorszy ból palców. Wydawało jej się, że to nigdy nie nastąpi, ale stopniowo ból zelżał. Ostrożnie rozprostowała zgrabiałe palce, a potem delikatnie obmacała przeszkodę. Był to kolejny głaz lub kawał skały ale chyba największy z dotychczas napotkanych. Nie było innego sposobu, trzeba było przekopać się obok niego. Wsparła się dłońmi o kamień i wygięła plecy – śnieg był na tyle luźny, że w ten sposób ubiła go, tworząc niewielką, pozwalającą na zmianę kierunku przestrzeń. Naturalnie wymagało to kilkakrotnego powtórzenia

operacji i było wyczerpujące – gdy skończyła, znieruchomiała na długą chwilę z czołem opartym o poszarpaną, lodowatą powierzchnię skały i gorączkowo łapała powietrze. Była zmęczona, bardzo zmęczona. Ale musiała się ruszyć. Mogła teraz wstać na czworaki, zmienić kierunek i kopać tam, gdzie kończyła się zawalidroga. Uniosła ramiona i wbiła dłonie w śnieg nad swoją głową. Posypał się bardzo obficie, gdyż kopała pionowo, i przez moment miała przed oczyma obraz, jak ją przysypuje, gdyż trafiła na luźniejszą warstwę wypełniającą wpierw otaczającą ją przestrzeń, potem jej usta i nos... Susan Hibson jęknęła, próbując przegonić ten natrętny obraz ze świadomości i zastąpić go wspomnieniem brata. I ani na moment nie przestała kopać. * – To może być jeden z wagoników, ma’am. – Major Stimson wskazał niewyraźny, jasny kształt na holoprojekcji ukazującej to, co wykryły sensory pokładowe wiszącej nad ich głowami pinasy. Co prawda zostały opracowane, by wyszukiwać podziemne bunkry i podobne obiekty, ale do takiego zadania jak to także powinny się nadawać. Tyle że lawina zniosła na stok tyle różności, że skutecznie ogłupiało to sensoryi zaciemniało obraz. To, co wskazywał Stimson, mogło być wagonikiem... albo dużym głazem... albo fragmentem pylonu kolejki. – A co dało użycie sonaru? – spytała Honor. – Prawie nic – przyznał z nieszczęśliwą miną Stimson. – To, co tu widzimy, jest pod prawie trzydziestometrową warstwą śniegu, o rozdzielczości lepiej więc nie mówić. Problem w tym, że jeśli jest to wagonik, wewnątrz powinna być pusta przestrzeń, a jej nie ma. Naturalnie trzydzieści metrów to dużo dla sonaru skafandra, przydałyby się przewoźne modele, takie jakie mają jednostki SAR. Bo dla sonaru pinasy z kolei obiekt jest zbyt mały, by dało się uzyskać więcej szczegółów. Mimo to... Przerwał i wymownie wzruszył ramionami. Honor kiwnęła głową, wiedząc, do czego zmierza – jeśli był to wagonik, wcale nie musiał zawierać pustej przestrzeni. Jeśli okna zostały wybite i do środka wpadł śnieg i kamienie, ta przestrzeń zniknęła. A wraz z nią szansa, że ktoś tam przeżył... – No dobrze, Frank – zdecydowała po chwili. – Mimo wszystko przydziel tu jedną z drużyn. Niech pinasa oczyści pierwsze piętnaście metrów, a potem do łopat i ręcznych generatorów. Chcę wiedzieć, co tam jest.

– Aye, aye, ma’am – potwierdził Stimson i zajął się wydawaniem rozkazów. Honor odwróciła się i rozejrzała po miejscu akcji ratunkowej. Przybyła już większość ekip cywilnych, ale koncentrowały wysiłki na wyższych partiach zbocza, gdyż tam właśnie znajdowała się co najmniej połowa nie odnalezionych do tej pory osób. Inne ekipy zajęły się miejscami, w których skupiał siły New Tyumen, i kończyły uwalniać uwięzionych w budynkach, do których się stopniowo dokopywano. Jej pinasy zajęte były przewożeniem ludzi i sprzętu tam, gdzie było to potrzebne, i dodatkowymi skanami wybranych fragmentów terenu na prośbę ratowników. Natomiast tak sama Honor, jak i wszyscy Marines przeszukiwali teren oślej łączki, okolice stacji kolejki obsługującej ją i sąsiednie zbocze. Berczi, mimo że utykała naprawdę mocno, była z nimi. Obiektywnie oceniając, Honor miała dość ludzi, by skoncentrować tu potrzebne siły, nie ignorując innych potrzeb – i powinno ją to cieszyć. Tyle że nie było efektu tych poszukiwań. Szukali od wczesnego popołudnia, a teraz zaczął się wczesny zimowy wieczór, który w górach nie trwał długo. Czuło się także spadek temperatury i było pewne, że w nocy śnieg zmiękczony przez słońce zamarznie, utrudniając akcję ratunkową. Tylko że rano nie będą się już musieli spieszyć – nikt nie pozostanie przy życiu, bo jeszcze żyjących zabije mróz. Nagle Nimitz miauknął dziwnie i ku jej zaskoczeniu jednym susem zeskoczył na ziemię. Przez chwilę nieruchomo siedział na śniegu, wyraźnie nasłuchując, po czym powoli ruszył przed siebie. Honor przyglądała mu się, próbując zrozumieć, co robi, ale nie wychodziło jej to najlepiej, gdyż zmęczony mózg odmawiał współpracy. Nimitz stanął po paru krokach, obejrzał się na nią i widząc, że nadal stoi w miejscu, bleeknął zachęcająco i machnął niecierpliwie ogonem. A potem pognał długimi susami w półmrok. * – Ranjit? Ranjit! Ranjit otworzył oczy, gdyż panika w głosie Andrei była tak silna, że przebiła się nawet do jego otumanionego umysłu. Przetarł oczy, ale to niewiele pomogło. Uśmiechnął się słabo, pojmując dlaczego. Powodem otępienia oraz coraz większej senności była utrata krwi powoli, lecz stale wyciekającej z rany w prawej nodze. – Tak? – spytał i dopiero wtedy zauważył, że głos ma dziwnie chrapliwy. – Już... już się bałam, że zemdlałeś – przyznała. Ranjit roześmiał się cicho ku zaskoczeniu swemu i jej. Był prawie pewien, że powód paniki dziewczyny był nieco inny – bała się, że zmarł cichutko.

– Nie zemdlałem – powiedział, gdy napad śmiechu minął. – Ale jestem strasznie zmęczony i chce mi się spać. Mów do mnie, to mi pomoże nie zasnąć. – Jesteś pewien? – spytała dziewczyna, której wyglądu nie potrafił sobie nawet przypomnieć. – Jestem – własny głos zabrzmiał w jego uszach jak głos pijanego. Poczuł kolejną falę wesołości, ale zdołał nad nią zapanować. – No dobrze – zgodziła się Andrea. – Wiesz, pierwszy raz tutaj przyjechałam, wcześniej zawsze jeździliśmy w Blackie, pewnie dlatego, że to bliżej, ale nie jestem pewna. W każdym razie... I mówiła, mówiła, mówiła. Po pewnym czasie zrozumiała, że to ją uspokaja, choć plotła, co ślina jej na język przyniosła. A równocześnie okazywało się, że są to naprawdę ważne rzeczy – tak ważne jak nic, co dotąd komukolwiek powiedziała, bo świadczyły o tym, że ciągle żyje. Podobnie jak słabnący chwyt na kostce świadczył o tym, że poza nią żyje ktoś jeszcze. A okazjonalne odpowiedzi Ranjita na jej pytania świadczyły o tym, że on też żyje. Jeszcze. * Susan wiedziała, że jej dłonie są w strasznym stanie. Musiała na oślep przekopać się wokół plątaniny połamanych gałęzi i wtedy poważnie uszkodziła prawą rękę. Nie wiedziała jak poważnie, bo ledwie ją czuła, tak była zmarznięta, ale przerażała ją myśl, że spotka kolejną, może nawet gorszą plątaninę i przez nią nie zdoła się już przedostać. Płakała prawie bez przerwy. Nie potrafiła powstrzymać tego płaczu. Każdy mięsień i każde ścięgno promieniowały bólem i żądały odpoczynku, ale wiedziała, że nie może sobie na niego pozwolić. Ranjit na nią liczył, więc musi kopać dalej. Nie miała pojęcia, ile dzieli ją od powierzchni, ale niepokoiło ją, że nie robi się jaśniej – promienie słońca powinny choć trochę rozjaśnić od góry śnieg, bo nie mogła być zbyt głęboko. O ile naturalnie nadal kopała w górę, bo ominięcie gałęzi tak ją zmęczyło, że nie była już pewna czy kopie w górę czy w dół... Wiedziała tylko, że nie może przestać. * – O co chodzi, Stinker? – spytała Honor, klękając obok siedzącego na tylnych łapach treecata.

Ten stanął słupka, postukał chwytną łapą w jej pierś i popatrzył z napięciem w oczy. Wiedziała, że chce jej coś powiedzieć, ale jakoś nie mogła uwierzyć w najlogiczniejsze wytłumaczenie. Treecaty od lat pomagały na Sphinksie w podobnych sytuacjach, choć nie były tak skuteczne, jak można by sądzić. Najwyraźniej odległość, z jakiej wyczuwały emocje ludzi, których nie znały, była ograniczona. Co prawda zdarzały się wypadki, że treecat wyczuł kogoś z odległości stu, a nawet dwustu metrów, i to w złych warunkach, ale należały one do rzadkości. Nimitz zresztą ani w czasie tej operacji ratunkowej, ani wcześniejszych nie wykazywał żadnych uzdolnień w tym kierunku. A teraz znajdowali się ponad trzysta metrów za linią wytyczoną przez dowodzącego akcją specjalistę z alpejskiej jednostki ratunkowej jako granica, do której mogły dotrzeć wagoniki kolejki. Obliczono ją, biorąc pod uwagę różne czynniki, i nikt jej nie kwestionował. Dlatego nie mogła uwierzyć, że Nimitz kogoś znalazł. Rozejrzała się, szukając innego powodu, ale niczego nie dostrzegła. Najbliższe ekipy były tak oddalone, że ich głosy były ledwie słyszalne przez stopniowo rodzący się wiatr. Nimitz bleeknął na poły prosząco, na poły z wyrzutem, po czym, gdy ponownie na niego spojrzała, wskazał prawą chwytną łapą prosto w dół, na śnieg, na którym stał. Honor rozejrzała się raz jeszcze – od resztek stacji dzieliły ją prawie dwa kilometry, żaden wagonik nie miał prawa zostać zniesiony tak daleko, ale z drugiej strony Nimitz był pewien swego... – No dobra, Stinker – westchnęła. – I tak nie mamy nic do stracenia... Nimitz bleeknął radośnie. Honor uaktywniła komunikator, ale nim zdążyła powiedzieć słowo, treecat zaczął kopać. W dzieciństwie Honor często bawiła się z nim w kopanie tuneli w śniegu, ale zdążyła zapomnieć, jak błyskawicznym i skutecznym śnieżnym kretem jest sześcionogi treecat mający centymetrowe pazury. Nim skończyła mówić, Nimitz wrył się w śnieg na dobre dwa metry. I kopał dalej. * Susan zamarła. Przez chwilę była zbyt otępiała, by zorientować się dlaczego. Potem zrozumiała, że coś usłyszała. Wydało jej się to niemożliwe – tak długo słyszała jedynie własny oddech i powodowane przez siebie odgłosy, że w pierwszym momencie była przekonana, że uległa złudzeniu. Wytężyła słuch i wstrzymała oddech... I usłyszała ciche drapanie i szuranie, jakby coś przemieszczało się przez śnieg. Ku niej! Wrzasnęła przeraźliwie i rzuciła się do pracy, gorączkowo kopiąc, by jak najszybciej

wydostać się z wszechobecnej ciemności. I po kilku sekundach jej prawa pięść przebiła barierę śniegu i znalazła się na powietrzu. Ponownie zamarła sparaliżowana świadomością, że udało jej się coś, w co tak naprawdę nie wierzyła. Chciała krzyczeć, wygrzebać się do końca i wezwać pomoc, ale nie mogła. Nie mogła się w ogóle ruszyć. Więc po prostu leżała. A potem nagle coś dotknęło jej czoła. Silne, drobne palce zacisnęły się na jej nadgarstku, a coś miękkiego i kudłatego przytuliło się do jej pokancerowanych i zlodowaciałych palców. Bardziej poczuła, niż usłyszała ciche, basowe mruczenie i nagle oklapła i wybuchnęła płaczem, czując ulgę, bo ten dotyk oznaczał ratunek. * – Gdzie mamy zacząć, ma’am? – wysapała sierżant Jells, gdy wraz ze swoją drużyną zatrzymała się po prawie dwukilometrowym szybkim marszu przez śnieg. W dłoni miała silny reflektor, bo zaczynało się już robić ciemno, a jej podkomendni byli właściwie wyposażeni do kopania – zaczynając od łopat, a kończąc na ręcznych generatorach pól i promieni ściągających. Honor kiwnęła głową z uznaniem i ruszyła ku wykopanemu przez Nimitza otworowi. – Tam – wskazała. – Jesteśmy raczej daleko za wytyczoną granicą poszukiwań, ma’am – zauważyła Wells. Honor przytaknęła. – Wiem. Można powiedzieć, że to przeczucie. – Przeczucie, ma’am? – Zgadza się. I to nie moje, a... Urwała, bo zatkało ją i wmurowało w śnieg tak gwałtownie, że Wells prawie na nią wpadła. Żadna nie zwróciła jednak na to najmniejszej uwagi, gdyż promień reflektora oświetlił dziurę wykopaną w śniegu. A na jej dnie drobną, poobijaną i zakrwawioną wystającą ze śniegu dłoń, którą kremowoszary treecat tulił do piersi. Jego jasnozielone ślepia pałały wewnętrznym blaskiem. * Ranjit Hibson niechętnie zamrugał powiekami. Przez długą chwilę po prostu leżał zadowolony, że jest mu wygodnie, sennie i ciepło. Z jakiegoś powodu nie powinno tak być, ale nie całkiem mógł sobie przypomnieć dla...

– Susan! Otworzył oczy i poderwał się. – Wszystko w porządku, Ranjit – oznajmił znajomy głos więc, odwrócił się w jego stronę. – Nic mi nie jest! Westchnął z ulgą, widząc siostrę siedzącą na brzegu łóżka i uśmiechającą się jak zwykle znanym i niepokonanym uśmiechem... Prawie znanym, bo czaiło się w nim wspomnienie mroku i... delikatnie dotknął jej posiniaczonego i poznaczonego strupami policzka, nie mogąc wyjść z podziwu. – Sooze – szepnął. W zielonych oczach coś się podejrzanie zaszkliło, gdy złapała jego dłoń i przycisnęła do policzka. Zacisnął usta, widząc, jak delikatnie to robi i jak grubo ma zabandażowane obie dłonie. Susan dostrzegła to i szybko potrząsnęła głową. – To nic wielkiego – zapewniła go. – Pozdzierałam skórę i pokaleczyłam je tylko. I złamałam palec, ale wszystko już się goi. I to znacznie szybciej niż twoje nogi... a właśnie, skoro o nogach mowa, dlaczego mi nie powiedziałeś, że krwawisz?! W jej głosie pojawiła się szczera złość. – Nie byłem tego pewien, a poza tym żadne z nas nic nie mogło na to poradzić. Można było zrobić tylko jedno: iść po pomoc. A to mogłaś zrobić tylko ty. Miałaś dość zmartwień na głowie, Sooze, po co miałem ci dokładać jeszcze jedno? Najważniejsze, że sprowadziłaś tę pomoc. – Hm... – burknęła po chwili. – Chyba sprowadziłam... – W rzeczy samej sprowadziła – poprawił ją nowy, ale znajomy głos. Ranjit spojrzał w kierunku, z którego on dobiegał, i zobaczył w drzwiach pokoju rodziców. Obejmowali się, a choć uśmiech ojca wydał mu się nieco... płynny, to nad głosem panował w pełni. – Oboje dzielnie się spisaliście. Jesteśmy z was dumni. Bardzo dumni. – Mamo... tato... – Ranjit usłyszał własny załamujący się głos i poczuł łzy płynące po policzkach. I nic nie pomogło przypominanie samemu sobie, że nie jest już dzieckiem, a nigdy nie był beksą. Było mu wstyd, ale nie wytrzymał i rozpłakał się... Zresztą zaraz przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie, bo znalazł się w objęciach matki i mógł się wypłakać do woli. Czuł, że gładzi go po policzkach, i słyszał cicho wypowiadane słowa, na które był za stary... i których desperacko potrzebował... Spojrzał na nią przez łzy i poczuł, jak ojciec wichrzy mu włosy tak, jak to robił, gdy Ranjit był małym chłopcem. – Przepraszam... – wykrztusił w końcu. – Obiecałem... obiecałem opiekować się Sooze, a zamiast tego... – Przepraszam, że przeszkadzam – rozległ się od drzwi kolejny znany głos – ale wątpię,

żeby rodzice spodziewali się, że twoje słowo powstrzyma górę, Ranjit. Ranjit spojrzał ku drzwiom i zobaczył uśmiechniętą nieco sardonicznie Csillę Berczi. Ten widok nie wpłynął dobrze na jego nastoletnią dumę, ale miał na tyle zdrowego rozsądku, by to zignorować. – Mogę wejść? – spytała Berczi. – To pokój Ranjita – odparła Liesell z lekkim uśmiechem. I spojrzała na syna. – Oczywiście! – zapewnił ten pospiesznie. Berczi roześmiała się i weszła, a ponieważ Ranjit zauważył, że nie porusza się zbyt pewnie, skrzywiła się i wyjaśniła: – Kilka serwomechanizmów w protezie szlag trafił, ale to drobiazg. Na stacji naprawią to w ciągu paru godzin. A ja pozwoliłam sobie przyprowadzić gościa. I uśmiechnęła się radośnie, widząc miny obojga uczniów. Nie przeszkadzało jej to zresztą osunąć się delikatnie na stojący obok łóżka fotel. Potem machnęła zapraszająco ręką i zza futryny wysunęła się ostrożnie dziewczęca głowa. – Wchodź, Andrea – zaprosiła Berczi i parsknęła śmiechem, gdy Ranjit natychmiast usiadł na łóżku. Dziewczyna, którą zobaczył, była nieco wyższa, niż się spodziewał, miała śliczną, owalną twarz i ciemnoniebieskie oczy. Poruszała się raczej dostojnie, co znaczyło, że też była nieźle poobijana, ale uśmiech, jaki posłała jemu i Susan, był wręcz olśniewający. Liesell i Kalindi spojrzeli na siebie z rozbawioną rezygnacją. – Cześć – powiedziała dziewczyna nieco niepewnie. – Powiedziałam pani Berczi, że chciałabym się z wami spotkać, bo gdyby nie wy, już by mnie nie było. – Gdyby nie Sooze, chciałaś powiedzieć – poprawił ją Ranjit, czując, jak się czerwieni. – Może i tak – zgodziła się Susan. – Ale gdyby nie ty, za nic w świecie nie weszłabym w ten cholerny śnieg. – No ale... – zaczął Ranjit i nie skończył, gdyż wtrąciła się Berczi. – Każde z was ma powody do dumy i przestańcie się licytować! Jestem dumna z was obojga, podobnie jak wasi rodzice. – A jesteśmy w rzeczy samej – zgodził się Kalindi. – Co prawda bylibyśmy wam wdzięczni, gdybyście następnym razem zdecydowali się dać nam nieco... hm, mniej traumatyczne powody do dumy. Powiedzmy przez jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat. Natomiast słyszeliśmy, jak się zachowaliście, i jesteśmy dumni, że sprostaliście wyzwaniu i że oboje wykazaliście się odwagą i pomysłowością. Naprawdę jesteśmy z was dumni. – I nie zapominajcie – dodała Berczi, widząc, jak oboje rumienią się i pęcznieją z dumy – że

uratowaliście także Andreę i inne osoby. Poza tym odnalezienie waszego wagonika spowodowało przeszacowanie siły lawiny i rozszerżenie granic poszukiwań, dzięki czemu tej samej nocy odnaleźliśmy jeszcze dwa wagoniki. – Miło słyszeć – przyznał Ranjit, dokonując równocześnie szybkiej kalkulacji. – Czyli z naszego wagonika ocalało siedem osób? Tylko siedem? – Tylko siedem – potwierdziła cicho Berczi. – Wy mieliście przede wszystkim dużo szczęścia na początku. Uratowanie zawdzięczacie samym sobie, ale to, że przeżyliście samą katastrofę, było jedynie kwestią szczęścia. Dziennikarze określili tę lawinę jako najgorszą w dziejach Gwiezdnego Królestwa pod względem liczby ofiar śmiertelnych. Jak dotąd znaleźliśmy trzysta sześćdziesiąt ciał, a poszukiwania trwają nadal; liczba zabitych na pewno wzrośnie. – A reszta naszych? – spytał Ranjit z napięciem. – Z wycieczki? – Wszyscy mniej więcej w porządku – poinformowała go z nie ukrywaną ulgą Berczi. – Donny Tergesen został najbardziej sponiewierany: będzie w szpitalu dłużej od ciebie, ale nikt nie znajdował się na samym zboczu, gdy lawina nadeszła, a żaden inny wagonik nie ucierpiał do tego stopnia co wasz. – Fakt – zawtórowała jej Andrea. – Matka i siostra czekały na wagonik na zboczu dla zaawansowanych i stacją tylko lekko zatrzęsło. Najgorzej nam się oberwało. – Zgadza się – dodała Berczi. – Ale wam trojgu nie stało się nic groźnego, co jest najważniejsze. I to macie wszyscy pamiętać. Jestem pewna, że każde będzie miało swoją porcję koszmarów. Nie możecie tylko zacząć czuć się winni dlatego, że przeżyliście, a inni nie. Nikogo nie zabiliście, by się uratować, i to, co się stało, nie było w żaden sposób waszą winą, więc najgłupsze, co moglibyście zrobić, to zadręczać się tym. Mieliście trudną drogę do domu, ale dotarliście na miejsce, a po drodze zdołaliście uratować parę osób, które inaczej by zginęły. To jest ważne i to macie zapamiętać. I tak długo przyglądała się każdemu z nich, aż uzyskała potwierdzenie od każdego. – Doskonale – pochwaliła i dodała: – Uzgodniliśmy już z waszymi rodzicami, że przyda się wam po kilka sesji z terapeutą, ale jeśli będziecie chcieli porozmawiać z kimś innym, przyjdźcie do mnie. To dotyczy także ciebie, Andrea, o ile będziemy w odpowiedniej do rozmowy radiowej odległości. – Dziękuję i na pewno... – Przepraszam, to prywatna impreza czy przypadkowi goście też mogą wziąć udział? – przerwał jej energiczny sopran. Ranjit już odruchowo spojrzał ku drzwiom. Zobaczył wysoką i dobrze zbudowaną kobietę o krótko obciętych ciemnych włosach w czarno-złotym uniformie Royal Manticoran Navy z dystynkcjami komandora porucznika. Wszystko to zarejestrował jakby nieświadomie, gdyż

główną uwagę skupił na tym, co zobaczył na jej prawym ramieniu. Nie bardzo mógł uwierzyć własnym oczom, bo pragnął ujrzeć treecata, odkąd pamiętał, ale nigdy nie spodziewał się, że któregoś dnia naprawdę go spotka, i to na dodatek poza Sphinksem. Treecat odwrócił łeb, spojrzał w jego wybałuszone szare oczy i po sekundzie ciszy bleeknął radośnie i poruszył wąsami, najwyraźniej zachwycony jego pełną osłupienia reakcją na swoją osobę. – Komandor Harrington! – ucieszyła się Berczi. Ranjit dostrzegł, że rodzice lekko zesztywnieli, jakby rozpoznali nazwisko, a matka wypuściła go z objęć, by wstać. Podobnie Csilla Berczi zaczęła niezgrabnie podnosić się z fotela, ale stojąca w drzwiach machnęła energicznie ręką i powiedziała: – Proszę siedzieć, major Berczi. Wpadłam tylko na słówko z Susan. I... jej rodzicami? Ostatnie zdanie dodała w formie pytającej, przyglądając się starszym Hibsonom. – Tak, to my – potwierdziła Liesell, podchodząc do niej i ujmując jej prawą dłoń w obie ręce. – Dziękuję, komandor Harrington. Nigdy nie zdołamy się odwdzięczyć za to, co pani zrobiła! – Nie ma potrzeby odwdzięczać się za cokolwiek, pani Hibson – zapewniła łagodnie Harrington. – To Nimitz odnalazł Susan, nie ja. Jeśli chce pani komuś podziękować, to jemu, nie mnie. I Marines, którzy odkopali Ranjita i Andreę. Natomiast szczerze mówiąc, Susan dokończyłaby dzieła beze mnie i bez Nimitza. Od powierzchni dzieliło ją mniej niż pięć metrów, gdy ją wyczuł, a gdy do niej dotarł, brakowało jej około trzech, by wydostać się spod śniegu. A niemożliwe jest, by głupie trzy metry zdołały powstrzymać pani córkę, pani Hibson. Susan zarumieniła się tak, że gdyby nastąpiło to w czasie kopania, stopiłaby śnieg w sporym promieniu od siebie. A Liesell objęła ją, przytuliła i przyznała: – Sądzę, że ma pani rację, komandor Harrington. Oboje z ojcem zauważyliśmy już wcześniej, że bywa nieco uparta. – Też tak słyszałam – przyznała Harrington. – I to właśnie jest powód mojej wizyty. Chciałabym z nią porozmawiać o pewnej delikatnej kwestii. – O jakiej? – spytała Susan. Ranjit zaś przeżył kolejną niespodziankę, równie dużą jak widok treecata. Był bowiem przyzwyczajony, że siostra o członkach personelu Królewskiej Marynarki zawsze wyrażała się z lekkim lekceważeniem jako o szoferach, których jedynym zajęciem było przewożenie naprawdę ważnych osób (czyli Marines). Teraz z tego tonu nie zostało nawet wspomnienie, gdyż pytanie zostało zadane z autentycznym szacunkiem. Zaczął dochodzić do wniosku, że nie zna jeszcze wielu szczegółów akcji ratunkowej. – Sądziłam, że będziesz chciała usłyszeć, czego się właśnie dowiedziałam – odparła dziwnym tonem zapytana, przekrzywiając głowę i przyglądając się Susan.

Treecat siedzący na jej ramieniu powtórzył jej gest i także przyglądał się uważnie Susan. – O ile twoi rodzice nie mają nic przeciwko temu, naturalnie – dodała Harrington. – Nie mamy nic przeciwko czemu? – spytał ostrożnie Kalindi. – Cóż, wydaje mi się, że ma to bezpośredni związek z tą skłonnością do uporu, a której wspomniała pańska żona – odparła Harrington. – Widzi pan, gdy dotarliśmy do pana córki, na sprawdzonym już terenie ośrodka aż się roiło od dziennikarzy wszelkiej maści. Obawiam się, że pańska córka stała się główną bohaterką tej katastrofy: krótkie wywiady, jakie zdołali z nią przeprowadzić, poszły na żywo i zostały przedrukowane dosłownie wszędzie. A właśnie dotarła do nas z Manticore reakcja na nie. – Z Manticore? – powtórzyła słabo Susan. – Jaka reakcja? – Widzisz, wywarłaś naprawdę duże wrażenie na wszystkich biorących udział w akcji ratunkowej. Wszyscy, nawet zawodowi ratownicy, uważają, że wykazałaś naprawdę wiele odwagi, opanowania i zdecydowania. Na dodatek pomogłaś odnaleźć trasę tunelu, który wykopałaś, co znacznie przyspieszyło dotarcie do Ranjita i pozostałych. Harrington zrobiła przerwę i Susan ponownie rozkwitła głęboką czerwienią rumieńca. W oczach Harrington coś błysnęło, gdy obserwowała tak nienaturalnie milczącą dziewczynę, i jeszcze przez kilka sekund sama milczała. – Tak się składa, że major Berczi i major Stimson są starymi przyjaciółmi. Major Berczi opowiedziała nam o twoich militarnych ambicjach, a jeśli dobrze pamiętam, sama także coś wspomniałaś o nich dziennikarzom, nieprawdaż? Susan spojrzała niczym skazaniec na rodziców i potwierdziła ruchem głowy. – Cóż, major Stimson i ja pomyśleliśmy, że warto o nich wspomnieć kapitanowi Tammerlane’owi, dowódcy naszego okrętu – wyjaśniła Harrington. – On zaś uznał, że warto o nich wspomnieć swojemu dowódcy, i tak jakoś wyszło, że ta informacja dotarła do stolicy zaraz po tym, jak wszystkie główne stacje nadały wywiad z tobą, no i cóż... Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się szeroko, zamiast kończyć, jakby reszta była oczywista. Susan spojrzała na brata z błaganiem w oczach. Chwilę trwało, zanim Ranjit otrząsnął się z trzeciego z rzędu zaskoczenia, tym razem wywołanego jej reakcją, i spytał: – I cóż, pani komandor? – Jak rozumiem, o planach Susan dowiedział się w ten sposób komendant Royal Manticoran Marinę Corps – odparła niewinnie Harrington. – Komendant... – wykrztusił Ranjit i zamarł z opuszczoną dolną szczęką. – Komendant – potwierdziła Harrington. – Generał Ambristen, jak się okazało, był pod wrażeniem jej osiągnięć. Wystarczająco, by po rekomendacji major Berczi, majora Stimsona

i mojej zdecydować, że będzie dla niej zarezerwowane miejsce w szkole oficerskiej Korpusu Marines, o ile naturalnie oceny, z jakimi ukończy obecną szkołę, okażą się wystarczające, czyli, jak rozumiem, znacznie lepsze od obecnych. – Naprawdę? – Susan odzyskała głos w sposób prawie wybuchowy. Harrington przytaknęła z szerokim uśmiechem. – Naprawdę – zapewniła. – Ale zostaniesz przyjęta bez egzaminu, tylko jeśli twoje oceny będą odpowiadały średniej przyjętej przez szkołę oficerską. Mam nadzieję, że weźmiesz się za ich poprawę, bo z tego, co wspomniała major Berczi, wynika, że nie są obecnie rewelacyjne. – Oczywiście, że się wezmę! – Doskonale. W takim razie będziemy kiedyś razem służyć. – Chciałabym bardzo, komandor Harrington – przyznała prawie wstydliwie Susan. – Bardzo bym chciała. – Dziwniejsze rzeczy się już zdarzały – pocieszyła ją Harrington. Potem pożegnała młodzież kiwnięciem głowy, a rodziców uściśnięciem dłoni, zasalutowała major Berczi i wyszła. Ranjit spoglądał w ślad za nią przez długą chwilę, a potem spojrzał na rodziców. Oni jednakże nie patrzyli na niego. Nie patrzyli nawet na Susan, ale na siebie nawzajem z minami wyrażającymi równocześnie zrezygnowanie, dumę i rozbawienie. Najwyraźniej doszli do wniosku, że ich długotrwałe wysiłki odwiedzenia córki od zostania Marinę właśnie wzięły w łeb. I to w raczej spektakularny sposób. Oczywiste było, że zajmie im chwilę pogodzenie się z tym, a więc i zauważenie istnienia reszty świata. A Susan była w jeszcze gorszym stanie – stała wpatrzona w przestrzeń z rozanielonym uśmiechem i bez śladu inteligencji w oczach. Ranjitem aż wstrząsnęło na ten widok. Nie ulegało bowiem dlań żadnej wątpliwości, że kiedy siostra odzyska interaktywny kontakt z rzeczywistością, będzie z nią naprawdę trudno wytrzymać. Co gorsza, będzie to trwało jeśli nie miesiące, to na pewno tygodnie. A może i parę lat. Ponieważ jednak chwilowo to jeszcze mu nie groziło, spojrzał na Csillę Berczi i spytał: – Kto to był? – Osoba, która was odkopała. To znaczy ona i drużyna Marines pod jej dowództwem. Jej treecat odnalazł Susan. – To było wspaniałe! – dodała Andrea. – Komandor Harrington mówiła, że wyczuł jej emocje czy coś takiego, bo zaprowadził ją prosto do Susan, która była jeszcze wtedy pod śniegiem. A potem błyskawicznie dotarli do nas. Ale wierzyć mi się nie chce, że zadała sobie tyle trudu, by powtórzyć swojemu dowódcy, że Susan chce być Marinę, a potem przyjść tu tylko po to, żeby jej powiedzieć że to możliwe! – Uwierz, uwierz – poradziła jej Berczi. – Nigdy nie ma wystarczająco dużo dobrych

oficerów. Komandor Harrington dobrze o tym wie, bo sama jest jednym z nich. I rozpoznała u Susan cechy, które ja zauważyłam parę lat temu, a które powodują, że może zostać dobrym oficerem. Choć chwilowo żadna z nich nie wydaje się zauważalna. – To dobrze – oceniła Andrea. – Miło, że będzie robiła to, czego naprawdę chce, prawda? – Oczywiście – zgodziła się Berczi – o... Urwała, gdyż Ranjit jęknął nagle rozdzierająco. Zamiast napawać się widokiem siostry w stanie totalnego zidiocenia ze szczęścia, wbił wzrok w rodziców i widać było, że jest głęboko nieszczęśliwy. Berczi uniosła pytająco prawą brew i spytała uprzejmie: – Nogi cię nagle rozbolały, Ranjit? – Jakie tam nogi – machnął lekceważąco ręką, ale nadal wyglądał jak uosobienie nieszczęścia. – Nic mnie nie boli. – To o co chodzi? Ranjit spojrzał na nią posępnie: – Obiecałem rodzicom uważać na Susan na tym wyjeździe. Lawinę to może mi i wybaczą, ale jak dojdą do siebie, to mnie zabiją, że do tego dopuściłem. I wskazał głową wciąż rozanieloną Susan.

Roland J. Green Rajd

ROZDZIAŁ I Major Shuna Ryder była pewna, że gdyby mapy miały taką możliwość, ta, na którą patrzyła, pokazałaby jej język. Albo ją opluła. Szczęśliwie nie miały. Dlatego ta konkretna ograniczyła się do pokazania informacji, z jakimi nie miała do czynienia od czasów młodości. Konkretnie od dnia przeczytania raportu na swój temat, napisanego przez dowódcę kontyngentu pokładowego HMS Warspite, któremu nadepnęła na odcisk. Jej kariera jakoś to przetrwała, więc misja na planecie Silvestria, którą dowodziła, powinna przetrwać to, co ich czekało wedle tego, co pokazywała mapa. Mapa była elektroniczna, ale dość prymitywna, czemu nie należało się dziwić, jako że cała elektronika Republiki Canmore nijak się miała do poziomu elektroniki Gwiezdnego Królestwa Manticore. Ich mapy stały zaledwie o parę szczebli w rozwoju technologicznym wyżej od map drukowanych na papierze. A w Muzeum Gwardii widziała jedną rysowaną ręcznie inkaustem na rybim pęcherzu. Co nią z lekka wstrząsnęło. Podobnie jak fakt, że całe pięć milionów ludzi zamieszkujących oba państwa istniejące na planecie było perwersyjnie dumnych z tego, jak długo trwał i do jakiego poziomu doszedł ich regres technologiczny. Na szczęście na planecie nie brakowało drzew, papieru więc było pod dostatkiem, ryb też, toteż ich różnorakie wykorzystanie było nawet logiczne. W każdym razie dzięki drzewom i rybom na planecie odtworzono cywilizację techniczną i następne pokolenia tak Republiki Canmore, jak i Królestwa Chuibanu powinny już móc decydować, czy ewentualnych sojuszników spoza planety chcą przyjąć serdecznie, czy też utopić w najbliższym większym akwenie, do którego w obu krajach zawsze było blisko. Niestety Silvestria leżała na tyle blisko Erewhon Wormhole Junction, że decydować musiało obecne pokolenie, bo stała się ona obiektem zainteresowania obu walczących niedaleko stron, które chciały znać stanowisko władz Erewhonu w tym konflikcie. Z oczywistych powodów interesowało to także władze Erewhonu, bo z Silvestrii importowano duże ilości ryb i innych darów morza oraz lasu. Do tego służyły duże frachtowce stanowiące niemały odsetek całej floty handlowej zarejestrowanej w systemie Erewhon. Frachtowce te miały pewną specyficzną cechę wspólną: zbudowano je parę lat wcześniej w Lidze Solarnej i dziwnie przypominały transportowce wojskowe. Nie wiadomo tylko było, czy to dlatego że zamierzano ich użyć w tej roli w razie potrzeby, czy też wybrano po prostu naj solidniejszą konstrukcję z dostępnych na rynku. Była to rozsądna profilaktyka, bo nieco ponad rok standardowy temu prowadząca od wielu lat politykę ekspansji Ludowa Republika Haven trafiła na przeciwnika, z którym nie zdołała sobie poradzić łatwo i szybko, czyli na Gwiezdne Królestwo Manticore.

Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że władze Erewhonu skłaniały się ku wstąpieniu do Sojuszu stworzonego przez Królestwo Manticore, podczas gdy wieloletni patron Erewhonu – Liga Solarna – nie darzyła Gwiezdnego Królestwa miłością, a zmuszona do neutralności groźbą zamknięcia Manticore Wormhole Junction dla wszystkich jednostek zarejestrowanych w Lidze traktowała jej reguły po swojemu. Czyli pozwalała poszczególnym firmom na przemyt objętej embargiem technologii do Ludowej Republiki Haven. No i naturalnie bardzo niechętnie patrzyła na każdego, kto próbował zadomowić się gdziekolwiek w pobliżu wormhola, który traktowała jak swój, gdyż albo oficjalnie należały do niej wszystkie jego terminale, albo też kontrolowała je pośrednio poprzez traktaty wojskowe i ekonomiczne, jak miało to miejsce w przypadku Erewhonu. W takich okolicznościach Ludowa Republika Haven wysłała misję wojskową do Królestwa Chuibanu, a wolące działać subtelniej Królestwo Manticore skorzystało z wcześniej wysłanych przez Admiralicję „doradców”, czyli z major Ryder i jej zespołu starannie dobranego z szeregów Royal Manticoran Marinę Corps i Royal Manticoran Navy. – Przyjdźcie tu, bo nic nie zobaczycie – poleciła Ryder, a gdy trzydzieści osób otoczyło stół z mapą, dodała: – Skończyliście właśnie ćwiczenia o kryptonimie „Juno”. Jakie macie wnioski odnośnie szans obrońców? Kto pierwszy? Starszy sanitariusz sierżant Loren Bexo odchrząknął na znak, że chce zabrać głos, co nikogo nie zdziwiło. Bexo wiedział naprawdę dużo o opatrywaniu ran i leczeniu, ale jeszcze więcej o zadawaniu ran, zwłaszcza śmiertelnych. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego poprosił o przeniesienie z Marinę Recon do służby medycznej, ale dzięki temu był podwójnie cenny dla Ryder. – Jeśli następny desant dysponujący sprzętem zmechanizowanym, który wyląduje w promieniu dwustu kilometrów na południe lub północ od Port Malcolm, będzie należał do Królestwa Chuibanu, Republika znajdzie się po uszy w gównie, że tak to obrazowo ujmę – oświadczył. – Jeśli będzie on miał siłę brygady lub większą, ma dużą szansę otoczyć miasto i przeciąć wszystkie trzy drogi prowadzące w góry. – A działa broniące przełęczy? – spytał podporucznik EMN Simpson. – Bez dobrej obserwacji z powietrza niewiele zdziałają przeciwko celom znajdującym się w lesie – odparła Ryder. Nie dodała, że nawet przy takim kierowaniu ogniem też niewiele zdziałają, bo to było oczywiste. Silvestria miała niewiele metali ciężkich, na przykład żelaza, co powodowało, że stal była drogim surowcem. Dlatego dział zawsze brakowało, a najlepsze przeznaczono do obrony Port Malcolm, głównie w artylerii nabrzeżnej. To, co zostało do obrony przełęczy, w obliczu zmasowanego ataku broni pancernej nie przydałoby się na wiele. – Gwardia może zablokować te drogi, zwalając odpowiednio dużą liczbę drzew – dodał Bexo. – Nie na zawsze, ale na długo. Zresztą jak rozumiem, jest to część planu na wypadek

rzeczywistego ataku. Słysząc to, Ryder przeżyła atak uczuć mieszanych – furia ją ogarnęła na myśl, że ktoś nie utrzymał języka za zębami, ale nie miała w zwyczaju rugać swoich podkomendnych publicznie. Nie mogąc się zdecydować, jak zareagować, prychnęła jedynie: – Jest to część tajnego planu, o ile dobrze pamiętam odprawę u dyrektora gwardii. Prowadził ją osobiście. – Cóż, ja też mam osobiste informacje od kogoś, kogo wyznaczono do ekipy mającej wykonać te zawały. Wiem też o jeszcze jednej „ciekawostce”: Republika nie ma dość maszyn, by ewakuować drogą powietrzną wszystkich mieszkańców miasta, a co dopiero reszty niziny. Będą musieli uciekać, używając transportu kołowego. Jeśli zawały zostaną wykonane tak, jak zaplanowano, uniemożliwią ewakuację. Jeśli zaś ekipy będą czekać, aż ewakuacja się zakończy, nie zdążą wykonać wszystkich. O jedynej linii kolejowej nie wspomniał, bo nie musiał – każdy z pięciu mostów mógł zniszczyć ślepy i pijany pilot, byle dysponował samonaprowadzającą się na cel rakietą. A Królestwo takimi dysponowało. Wyglądało na to, że Bexo nie zdradził żadnej tajemnicy wojskowej, wręcz przeciwnie – dowiedział się o kolejnej. A to, z kim sypiał, było jego prywatną sprawą i tego tematu Ryder nie miała najmniejszego zamiaru poruszać, tym bardziej w świetle tego, z kim sama sypiała. – Tym razem nie mam zastrzeżeń, sierżancie – przyznała. – Ale przypominam wszystkim o tym, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Gdyby nie dobra wola dyrektora gwardii, moglibyśmy tylko pomarzyć o posiadaniu dobrze wyszkolonych żołnierzy, a tak mamy prawie gotów do akcji sześćsetosobowy oddział Sea Fencibles. Republika robi, co może i jeszcze trochę, a trzeba pamiętać, że my mamy choć kamizelki kuloodporne, a oni mundury polowe i hełmy. – Nie należy więc zawstydzać ich bardziej niż to konieczne, tak? – dokończył Bexo. – Właśnie – prychnęła. – Jasne? Wszyscy kiwnęli głowami i może nawet szczerze, ale nie poprawiło to nikomu humoru. Wszyscy bowiem wiedzieli, że sama współpraca i dobra wola nie wystarczą – potrzebny byłby cud, by wojska Republiki Canmore uzyskały jakie takie choćby zdolności ofensywne, zanim prywatna armia Carla Euvinophana będzie gotowa do pokonania Morza Centralnego i przeprowadzenia owego desantu, o którym wspominał sierżant Bexo. A wtedy symbole na mapie będą oznaczyły jak najbardziej rzeczywistych zabitych, a zgodnie z tradycją (liczącą już prawie dziesięć lat) doradcy Gwiezdnego Królestwa Manticore będą wśród nich. To oznaczało, że w czasie walk łatwiej będzie podejmować decyzje, a po ich zakończeniu nie trzeba będzie podejmować już żadnych... *

W głównym mieście portowym Królestwa Chuibanu na zachodnim wybrzeżu nie obowiązywało zaciemnienie, bo byłoby to bez sensu. Nie dość, że Republika Canmore nie posiadała porządnej sieci satelitarnej czy choćby zaprzyjaźnionych źródeł informacji na orbitalnej stacji przeładunkowej, to ta stacja kilkakrotnie znajdowała się nad Buwayjon, nim wszystkie czołgi znalazły się w bezpiecznym miejscu, a ich silniki dawały naprawdę solidną sygnaturę cieplną. Rejestrowalną nawet z orbity. Poza tym wzbudziłoby to tylko niepotrzebne podejrzenia. Na szczęście stacja była pod kontrolą naiwnych, dekadenckich i uparcie demonstrujących neutralność mieszkańców planety Erewhon. Którzy nie dość, że uparli się żadnej ze stron o niczym nie informować, to nie sprzedali też ani Królestwu, ani Republice niczego bardziej technologicznie rozwiniętego niż kilka satelitów meteorologicznych. Zresztą jeśli już ktoś na Silvestrii miał się nagle dorobić sieci satelitarnej z prawdziwego zdarzenia, to raczej Królestwo Chuibanu – towarzysz komisarz Jean Testaniere osobiście wybrał odpowiednie modele i pilnował całego przedsięwzięcia. Musiał zresztą zająć się tym osobiście, bo zbyt ryzykowne byłoby zawierzanie życia ludziom, którzy z trudem odróżniali płytkę drukowanych obwodów od płytki chodnikowej. Pierwsze czołgi zjeżdżały z nabrzeża i grzecznie skręcały w Mongkut Avenue, na której żandarmeria zatrzymała cały cywilny ruch. Żandarmów w białych rękawiczkach i koalicyjkach było zbyt wielu, aby mogli należeć wyłącznie do niezbyt licznego garnizonu miejskiego. Konwojowi towarzyszyła część kompanii żandarmerii osobistych wojsk lorda Euvinophana. Miasto spowijała mgiełka niezbyt utrudniająca widoczność, ale skutecznie potęgująca nastrój. Pasowało do niego nagłe obwołanie i równie szybkie podanie hasła. Obwołującym był osobisty ochroniarz towarzysza komisarza, towarzysz sierżant Urzędu Bezpieczeństwa Pescu, obwołanym zaś był kapitan Ludowej Marynarki Paul Weldon. Testaniere’a zastanowiło, od jak dawna Weldon jest w mieście, bo nie słyszał lądującej pinasy, a tak towarzysz kapitan, jak i obaj jego piloci lubili głośne podejścia do lądowania. – Witam, towarzyszu kapitanie – powiedział donośnie, podając mu rękę. Publicznie traktowali się jak równi, choć Testaniere był przekonany, że pod rządami Legislatorów Weldon awansowałby powyżej porucznika jedynie cudem. On sam zresztą także nie wspiąłby się wyżej majstra, mimo że miał pewność siebie i lubił zgłębiać wiedzę niezbędną do wykonywania swych obowiązków. Jak z żalem przyznawał, ta ostatnia cecha nie należała do powszechnych wśród sił zbrojnych Ludowej Republiki czy funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, a nawet komisarzy ludowych. – Witam, towarzyszu komisarzu. – Weldon pociągnął nosem. – Dobra noc do pracy, prawda?

– Nie taka znów dobra – skrzywił się Testaniere. – Wolałbym solidną mgłę. Nie tylko Republika ma tu swoich ludzi. – Wątpi pan w lojalność i dyskrecję obywateli nie mogących się doczekać wyzwolenia spod ucisku monarchii? – spytał z niedowierzaniem Weldon. I nie było to udawane niedowierzanie. Testaniere westchnął ciężko – temat omawiali tyle razy, że podejście Weldona już dawno przestało go bawić. Musiał być jednakże ostrożny, jeśli nie chciał mieć wątpliwej przyjemności zostania pierwszym w historii ludowym komisarzem, na którego doniesie oficer Ludowej Marynarki. Do tej pory zawsze było odwrotnie, ale znajdowali się daleko od Nouveau Paris, a Silvestria stanowiła czystą parodię normalnych układów politycznych, o czym nikt ich nie uprzedził, wysyłając tu. Dlatego też ostrożnie acz stanowczo przypomniał Weldonowi, że monarchia cieszy się dużym szacunkiem u obywateli, a poparcie, jakie ma Carl Euvinophan, jest w dużej mierze pochodną jego krewieństwa z rodziną królewską. Co więcej, o żadnym wyzwalaniu kogokolwiek i czegokolwiek nie będzie mowy bez decydującego zwycięstwa nad Republiką Canmore. – Proszę łaskawie pamiętać, że ze strony matki Euvinophan jest potomkiem króla, a ze strony ojca najemnika andermańskiego – zakończył. – To raczej nie jest wzorcowe pochodzenie ideowego rewolucjonisty! Powiedział to ostrzej i głośniej, niż zamierzał, bo trochę go poniosło, poza tym musiał przekrzyczeć hałas wywołany przez jadące czołgi. Pozostało jedynie mieć nadzieję, że towarzysz kapitan nie zacytuje go w nieodpowiednim miejscu. Jeżeli bowiem chciało się uczynić marionetkę z kogoś takiego jak Carl Euvinophan, trzeba było dołożyć starań, by nie zauważył on istnienia sznurków tak długo, jak nie zmienią się one w nierozerwalne więzy. A potem na wszelki wypadek mieć pod ręką pulser, żeby zapobiec próbie wyplątania się z nich. Pojęcia zresztą nie miał, dlaczego towarzysz Saint-Just zdecydował, że właśnie z nim należało współpracować. Euvinophan poza pochodzeniem miał i inne wady, jak choćby dużą liczbę przyjaciół wywodzących się z Imperium Andermańskiego. A ani Imperium, ani jego mieszkańcy nie patrzyli zbyt przychylnie na to, co działo się w Ludowej Republice Haven. Według prywatnej opinii Testaniere’a dlatego, że pod rządami Gustawa Andermańskiego Imperium powróciło do czasów średniowiecza, w którym nadal pozostawało. Dalsze rozmyślania przerwał mu widok tylnych świateł ostatniego czołgu pierwszej kompanii. Czołowe maszyny zjeżdżały już na wyznaczony do parkowania teren w przemysłowej dzielnicy położonej w południowej części miasta. W sumie powinno się tam znaleźć sześć kompanii po osiemnaście wozów każda, czyli sto osiem czołgów. Były to stare modele wyprodukowane na San Martin i mające niewielkie szanse przetrwania na współczesnym polu walki, ale i tak o kilka generacji wyprzedzały wszystko, czym dysponowali tubylcy. Każdy

uzbrojony był w działo plazmowe, dwa działka pulsacyjne i kilka granatników mogących wystrzeliwać granaty, flary, granaty dymne i zasłony przeciwradarowe. I poruszać się z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę w terenie, używając jako paliwa szerokiej gamy substancji, od alkoholu drzewnego zaczynając, na opartym o wzbogacony wodór syntetyku kończąc. Stosowne zapasy tego ostatniego znajdowały się już na miejscu obok olbrzymiego magazynu przeznaczonego na garaż i warsztat remontowy broni pancernej. No i każdy wyposażony był też w napęd elektryczny pozwalający na przeprowadzanie cichych operacji na stosunkowo małą odległość. Ogniwa zasilające mogły być ładowane ze zwykłej cywilnej sieci energetycznej. Czołgi i transportery opancerzone tej samej zresztą produkcji i o takim samym napędzie stanowiły dwa z trzech powodów upadku Republiki Canmore. Trzecią było lotnictwo złożone z sześciu zmodernizowanych promów transportowych oraz pinasy towarzysza kapitana Weldona. Promy były przeznaczone do zwiadu i transportu, ale miały udźwig dziesięciu ton i zainstalowano w nich zaczepy umożliwiające zabranie takiegoż ładunku bomb, a pinasa uzbrojona była w działo laserowe i dwa trójlufowe działka pulsacyjne zainstalowane w dziobie. Mogła też zabrać do czterdziestu różnych rakiet na podkadłubowych i podskrzydłowych podwieszkach. Ludowa Republika Haven dała Euvinophanowi dość sprzętu, by bez trudu pokonał Republikę Canmore, oraz stosowne zapasy paliwa i amunicji, by nie trapił go odwieczny problem dowódców jednostek pancernych. Aleją toczyła się druga kompania czołgów, ale bez desantu, co Testaniere’a nieco zdziwiło. Wiedział bowiem, że dowódcy wszystkich trzech batalionów piechoty uwielbiają oblepiać podkomendnymi czołgi dla wizualnych efektów. Nie powodowało to zresztą ofiar, bo Carl Euvinophan wyszlifował do perfekcji umiejętności musztry i defilowanie w swej prywatnej armii. Jak się zresztą należało spodziewać po półkrwi Andermańczyku. Pozostało mieć jedynie nadzieję, że nie odbyło się to kosztem umiejętności bojowych... Towarzysz kapitan Weldon odczekał, aż kompania przejedzie, po czym oznajmił: – Lepiej wrócę z moimi ludźmi zmienić pilnujących pinasy. – Nie dostał pan drużyny żandarmerii do pomocy? – zdumiał się Testaniere, jako że ponad trzydzieści pięć dni temu zakończono wszelkie uzgodnienia dotyczące zasad zabezpieczania operacji. – Nie dostałem, bo Euvinophan zdecydował, że wojska lądowe przybędą tu dopiero kilka dni przed rozpoczęciem ataku. Żandarmów wysłał tylu, ilu pan zobaczył, gdy dotarł transport. Załogi czołgów i mechanicy przyjadą za kilka dni koleją, a piechota tak jak powiedziałem. Póki co szlifują bruki stolicy. Testaniere doznał nieodpartego wrażenia, że ma halucynacje.

– W tym musi być jakaś logika – powiedział niepewnie, bo takowej nie dostrzegał, a z drugiej strony nie powinien był takich spraw omawiać na środku ulicy. Ale nieobecność piechoty i tak nie mogła długo pozostawać tajemnicą... – Nie wiem, czy ma jakieś plany, o których nie raczył nas poinformować – dodał Weldon. – Ale w wiadomości, jaką od niego otrzymałem, jako powód podał chęć uniknięcia konfliktów z lokalną społecznością i kwestie bezpieczeństwa. Ponoć wielu tutejszych rybaków jest zaprzyjaźnionych z rybakami z Republiki, i to od stuleci. To ostatnie bezsprzecznie było prawdą. Gdyby na zachodnim wybrzeżu istniał inny wystarczająco duży port, Testaniere uparłby się, żeby go wykorzystać właśnie z tego względu. No a większość żołnierzy lorda pochodziła ze stolicy i jej okolic, co rzeczywistoście musiało doprowadzić do bójek z rybakami... Mimo wszystko skóra mu cierpła na samą myśl, że czołgi pozostaną na dobrą sprawę bez ochrony. – Zobaczę, co będę w stanie zrobić odnośnie pilnowania pinasy – obiecał. – Może uda mi się znaleźć paru funkcjonariuszy, żeby zluzować pańską załogę. – Będę wdzięczny – przyznał szczerze towarzysz kapitan Weldon. I omal nie zasalutował przed odejściem. Była mała szansa, by faktycznie zaistniały powody do wdzięczności, a Testaniere miał pod swoimi rozkazami ledwie trzydziestu funkcjonariuszy UB, choć w praktyce część z nich należała do wywiadu i zajmowała się wyłącznie kontaktami z prowadzonymi przez siebie agentami. Mimo to większość miała przynajmniej takie pojęcie o wojaczce, by służyć jako instruktorzy w żandarmerii. Żandarmeria bowiem była formacją zasługującą na zaufanie, ale jeśli chodzi o umiejętności walki, stała ledwie poziom wyżej od ulicznych rzezimieszków. Przynajmniej ta należąca do prywatnej armii Euvinophana, bo Królewska Żandarmeria Polowa to zupełnie inna rzecz. Tylko że jej raczej nie mógł określić mianem „zasługującej na zaufanie”. Prawdę mówiąc, nieco go dziwiło, że dostał tylu ludzi z doświadczeniem wojskowym, bo wśród funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa aż tak wielu ich nie było. Mogło to znaczyć, że komuś naprawdę zależy, by operacja się powiodła... Najpierw musiał porozmawiać z towarzyszem sierżantem Pescu, ponieważ jego rozkazów wszyscy pozostali słuchali bez szemrania. Prawdopodobnie dlatego, że towarzysz sierżant mówił tylko raz, a potem używał argumentów fizycznych. A że był naprawdę dobry w walce wręcz... Poza tym Pescu miał doskonałe kontakty w żandarmerii tak prywatnej, jak i królewskiej i rada pochodząca od niego będzie inaczej traktowana niż polecenie wydane przez samego Testaniere’a. Potem należało się zająć zorganizowaniem ochrony parku pancernego – co prawda Republika Canmore nie miała możliwości przeprowadzenia ataku, choćby takiego, z którym nie poradziłaby sobie żandarmeria, ale sabotaż czy to ze strony rybaków, czy sympatyków

monarchii był zupełnie inną sprawą. Ponieważ brakowało mu ludzi, musiał jak najbardziej skoncentrować czołgi. Im mniejszego bowiem obszaru będą podkomendni pilnowali, tym lepiej im to pójdzie. * Choć w przewodniku tego nie zaznaczono, Hadrian’s Wall posiadał pokoje z łazienkami, i wchodząc do swojego, Shuna Ryder usłyszała, że prysznic właśnie jest w użyciu. Z ledwością stłumiła ochotę dołączenia do Fernanda, ale wiedziała, że go nie zaskoczy, bo miał doskonały słuch, a bez elementu niespodzianki byłaby to tylko połowa przyjemności. Odstawiła torbę, usiadła na łóżku i zdjęła buty. Podobnie jak reszta jej stroju były cywilne i znacznie lepsze od przydzielonych przez logistykę w domu. Zupełnie jakby nikt w zaopatrzeniu Korpusu nigdy nie kupował cywilnej odzieży. W Republice Canmore odkryto ponownie sztukę wyrobu różnych rzeczy z prawdziwej skóry, ponieważ krów i owiec było w niej pod dostatkiem. Jednym z milszych tego skutków był rozkwit prywatnych warsztatów szewskich robiących solidne i niezwykle wygodne buty na miarę. Łóżko kusiło, toteż wyciągnęła się na nim i zamknęła oczy. Przed zaśnięciem uratowało ją kilkanaście kropel wody, które trafiły ją w nos. Otworzyła oczy i zobaczyła umięśnioną sylwetkę Fernanda Chunga. Gdyby był w mundurze, nosiłby dystynkcje podpułkownika Armii Erewhonu oraz odznaki: szturmową Piechoty i Strzelca Wyborowego, a na kołnierzu jako specjalność miałby symbol wywiadu. W tej chwili jednak cały jego przyodziewek składał się z owiniętego wokół bioder ręcznika, więc nic z tych rzeczy widoczne nie było. Jedynie ktoś naprawdę dobrze poinformowany wiedziałby, że Chung jest podobnie jak ona dowódcą grupy doradców, która, choć mniejsza niż jej, miała dokładnie takie samo zadanie. Tyle że była bardziej tajna, bo władze Erewhonu nadal oficjalnie zachowywały neutralność, choć wiele wskazywało na to, że nie potrwa to długo. Z prostego powodu – Liga, a więc i jej ochrona, była daleko, a Ludowa Republika i stwarzane przez nią zagrożenie nie dość że blisko, to stawało się coraz bardziej realne. W każdym razie, jak to poetycko ujęła, gdy odkryli wzajemnie, jakie mają zadania: „Wielkie umysły przeważnie pływają z prądem tego samego rynsztoka”. Fernando przypomniał jej to owego wieczoru, gdy odkryli, że mieliby ochotę przespać się ze sobą i nic im tego nie zabrania, bo nie należą do tych samych sił zbrojnych. Co prawda nijak by się to miało do reakcji przełożonych, gdyby się o tym dowiedzieli, ale dodawało całej sprawie podniecającego smaczku. A poza tym oboje łączyli przyjemne z pożytecznym, bo współpraca zawodowa w żaden sposób na tym nie cierpiała. Teraz Ryder uśmiechnęła się szeroko i lewą ręką błyskawicznie sięgnęła po ręcznik.

Chung równie błyskawicznie uskoczył. – Co jest? – zdziwiła się. – Woda była za zimna czy co? Ponieważ się nie uśmiechnął, ona także spoważniała. W pierwszej chwili myślała, że ktoś ich tu rozpoznał, ale w mieście było zatrzęsienie niewielkich knajpek i hotelików, których właściciele mieli znacznie normalniejsze podejście do kochanków niż oficjalnie przyjęte przez władze. Jak dotąd nic podobnego się nie wydarzyło, ale wiedziała, że zawsze jest kiedyś ten pierwszy raz. – Z przykrością muszę złamać zasadę, którą sami ustaliliśmy, ale mamy problem – powiedział poważnym tonem Chung. – My, czyli doradcy, nie my, czyli ty i ja. – Królestwo Chuibanu i misja Ludowej Republiki? – Tak i nie – odparł i kopnął coś pod łóżkiem. Rozległ się ciężki, plastikowy dźwięk i elektroniczne ćwierkanie, czyli najprawdopodobniej uaktywnił zagłuszanie. Zagłuszacz powinien być skuteczny, bo Erewhon miał dostęp do najnowszej technologii Ligi, i to nie pokątnie, ale jak najzupełniej legalnie. Ryder jęknęła, nie ukrywając niesmaku i rozczarowania. – Problem jest równocześnie okazją, a misja jest w to wplątana, Królestwo Chuibanu nie. Przynajmniej oficjalnie – wyjaśnił, siadając na łóżku. Nie całkiem się przedtem wysuszył i Ryder stanęła przed oczyma wizja przemoczonego łóżka. Omal nie skrzywiła się ponownie. – To pierwsze zdanie słyszałam przynajmniej pół setki razy – prychnęła. – Nie ode mnie. – Od wykładowcy taktyki w szkole oficerskiej. Było to jego ulubione powiedzonko. – A, inteligentny facet, który docenił mądrość przodków – ucieszył się Chung. – Konkretnie moich przodków, Chińczyków. – Jeśli zaraz nie wyjaśnisz, o co ci chodzi, albo nie zdejmiesz tego ręcznika, to nawet twoi przodkowie cię nie poznają. Włącznie z twoją matką. – Używając przemocy, straciłabyś u niej twarz – ostrzegł Chung. – Ale w ogóle sądzę, że by cię zaaprobowała, choćby dlatego że w końcu przestałem żyć jak eunuch... – Temu można zaradzić – usiadła na łóżku z takim błyskiem w oczach, że Fernando pospiesznie zerwał się z niego i odskoczył na bezpieczniejszą odległość. – Tylko bez takich! – sprzeciwił się ostro. – Nie wiedziałem, że jesteś taka nerwowa. Problem w tym, że prywatna armia lorda, z którym dogadała się misja Ludowej Republiki, zaczęła ostatnie przygotowania. Transporty broni pancernej co noc przybywają koleją do Buwayjon osłaniane przez jego prywatną żandarmerię. – A piechota? Chung wyglądał niczym treecat przyglądający się swojej własnej grządce selera naciowego.

– To jest właśnie okazja – wyjaśnił. – Piechota została w koszarach w stolicy. Ryder zastanowiła się nad tą niespodzianką. – Pilnuje Białego Słonia? – zaryzykowała w końcu. – Bardzo wątpię, by Jego Wysokość dopuścił ludzi Euvinophana bliżej niż na dziesięć kilometrów od Świątyni Słonia – uśmiechnął się Chung. – Mam inną teorię... – Chce dopiero w ostatnim momencie połączyć piechotę z czołgami, żebyśmy się nie zorientowali, jak bliski jest desant. Liczy, że w ten sposób nie będziemy mieli czasu na przygotowanie obrony. – Brawo! – pochwalił ją Chung, ale do łóżka nie podszedł. Ryder zaś dalej analizowała to, co usłyszała: – Skoro rozdzielił siły i piechota pozostała w koszarach, to czołgi... – Są chronione tylko przez żandarmerię, z którą twoi komandosi o tej przedziwnej nazwie powinni sobie poradzić – dokończył Chung. – Nie komandosi, tylko Sea Fencibles, czyli Obrońcy Morscy, ignorancie. I nie moi! – sprostowała energicznie Ryder. – Jeśli już, to nasi! A może coś mi się pomyliło i to ktoś inny postarał się o ich dozbrojenie? – Przyznaję się do winy – westchnął Chung z uśmiechem. – A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko wykorzystaniu łóżka do innych niż zwykle celów, moglibyśmy wygodnie odbyć sesję taktyczną... Nie bardzo jej się ten pomysł podobał, dlatego od początku była mu przeciwna. Ale teraz dotarło do niej, że może to być ich ostatnia wspólna noc, bo żadne nie należało do dowódców obserwujących bitwę z bezpiecznego sztabu. Zwłaszcza gdy biorą w niej udział ludzie, których wyszkolili i znali. Tym bardziej że na wyniku tej zależało i Gwiezdnemu Królestwu Manticore i władzom Erewhonu, a to oznaczało, że ich związek nie musi już dłużej pozostawać tajemnicą. Płynnym ruchem wstała, podeszła do niego i lekko ugięła nogi, by pocałować go w usta, a nie w nos.

ROZDZIAŁ II Silvestria została odkryta w erze, w której statki kolonizacyjne nie wykorzystywały nadprzestrzeni, a koloniści podróżowali w stanie hibernacji. Leżała daleko od Ziemi, nawet obecnie, w erze lotów w nadprzestrzeni. I spotkał ją los wielu planet odległych, a kolonizowanych wcześnie – zjawiły się na niej dwie grupy kolonistów, gdyż ta, która wyruszyła wcześniej, dotarła na miejsce później, a ta, która użyła nadprzestrzeni, dzięki rozwojowi techniki przybyła pierwsza. Obie miały jednakże po drodze podobnego pecha. Na statku Konsorcjum Pechili zepsuły się hibernatory, co doprowadziło do śmierci dwóch trzecich kolonistów. Ci, którzy przeżyli, założyli Królestwo Chuibanu. Statek kolonizacyjny Małych Wolnych Wyznawców Kirka był najnowszym krzykiem techniki i dowiózł na miejsce wszystkich. Kosztował jednak tyle, że na zapasy pozostało niewiele i były one ściśle określone, toteż przedłużenie podróży poprzez niewielką awarię silnika omal nie skończyło się powszechnym kanibalizmem. Osłabieni przez głód koloniści wylądowali na początku zimy, utworzyli Republikę Canmore i dwie trzecie z nich zmarło tejże zimy. Obie grupy szybko się o swoim istnieniu dowiedziały, ale rozdzielało je morze, a regres cywilizacyjny sięgnął etapu żaglowców i samopałów na czarny proch, toteż do otwartego konfliktu nie doszło, gdyż okres ten trwał kilka stuleci. Kolonie nie wymarły jednak, a do przeżycia i powolnego rozwoju wystarczyła obfitość ryb (które można było łowić i z dłubanki) oraz drzew (które ścinać można było zwykłą siekierą). Do zjednoczenia nie doszło z powodu dużych różnic kulturowych, uwielbienia tradycji i dumy każdej z grup, że dała sobie samodzielnie radę i przetrwała. Poziom życia podnosił się jednakże stopniowo, lecz stale i zwiększała się także populacja. Z początku wolno, bo klimat powodował dużą śmiertelność wśród niemowląt i starców. Potem dzięki lepszemu odżywianiu i handlowi pozasystemowemu sytuacja zaczęła się poprawiać. Obecnie mieszkańców od ery przemysłu orbitalnego dzieliło jedno, góra dwa pokolenia, a wojna toczona przez Gwiezdne Królestwo Manticore i Ludową Republikę Haven przyspieszyła ten proces, gdyż obie strony zainteresowały się planetami, na które w innej sytuacji jeszcze przez dobry wiek standardowy nie zwracałyby uwagi. Shuna Ryder doskonale o tym wszystkim wiedziała, ale nadal nie miała pojęcia, dlaczego naczelny dowódca sił zbrojnych Republiki Canmore używał tytułu Dyrektora Gwardii i dlaczego w użyciu było nadal jedno z najgroźniejszych narzędzi tortur wymyślonych przez ludzi – szkocka kobza. Albo dlaczego Królestwo Chuibanu sprowadziło z ziemi kilka słonic albinosów wraz z dużym zapasem zamrożonego nasienia. I to ponosząc koszty porównywalne do ceny zbudowania i wyposażenia przez Royal Manticoran Navy okrętu liniowego. Dyrektorem Gwardii był Jonathan Stuart Simpson. Wysłuchał z uwagą, w całkowitym

milczeniu pogłębionym przez zgoła kamienne oblicze przedstawionej przez nią i przez Chunga propozycji dotyczącej najskuteczniejszej likwidacji zagrożenia, które pojawiło się za morzem. Ani na major Ryder, ani na pułkowniku Chungu jego zachowanie nie wywarło wrażenia. Chung tak gładko kontynuował jej wypowiedzi, że zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest empatą. Gdy skończyli, w gabinecie zapadła długa cisza. – Nie wspomnieliście słowem o wsparciu lotniczym – odezwał się w końcu gospodarz. – Nie, ponieważ po pierwsze te nieliczne uzbrojone samoloty są i będą potrzebne do obrony wybrzeża i przełęczy, a po drugie nalot nie dałby naprawdę precyzyjnych trafień, jakich potrzebujemy – odparła Ryder jako lepiej znająca temat. – Bez tak zwanych inteligentnych pocisków, a takimi nie dysponujemy, zniszczenie celu znajdującego się w gęsto zabudowanym obszarze bez trafienia w inne, cywilne cele jest niemożliwe. A takie zniszczenia dodatkowe zmieniłyby sześćdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców obecnie przyjaznych nam lub neutralnych w sześćdziesiąt pięć tysięcy zdecydowanie wrogo nastawionych. Wybite okna, odstrzelone kominy czy podobne drobiazgi towarzyszące akcji Sił Specjalnych nie spowodują takich skutków co źle umieszczona bomba lotnicza. A wasi piloci są dobrymi myśliwcami, ale tak naprawdę nigdy nie szkolili się w precyzyjnym bombardowaniu, trafienie sporej liczby cywilnych celów jest więc pewne. Dyrektor pokiwał głową w sposób wskazujący, że uznaje temat za zakończony. – Nadal dziwi mnie, jak Ludowa Republika może współpracować z monarchią i watażką arystokratycznego pochodzenia – zauważył ni z tego, ni z owego. Tu specjalistą był Chung, choćby dlatego że Erewhon zawsze miał bliższe związki z Silvestrią, a więc i znacznie lepiej rozwinięty wywiad. Sam Chung posiadał także nieporównywalnie lepsze kontakty wśród obywateli obu państw. W dobrze pojętym interesie własnym Shuna wolała nie myśleć, ile z nich było atrakcyjnymi kobietami. Nie żeby była zazdrosna, ale... – Ludowa Republika w teorii kieruje się sztywnymi standardami ideologicznymi, ale im dalej od domu, tym łatwiej komuś sprytnemu nagiąć te standardy – wyjaśnił Chung. – Poza tym to tylko teoria, a w praktyce każdy sposób jest dobry, żeby wygrać. Co się zaś tyczy teorii i odległości: wyznawcy Kirka nie tolerują nierządu, ale czy są w stanie sprawdzić prowadzenie się każdej pary mieszkającej tysiąc kilometrów od przełęczy Dunedin? Przez moment wydawało się, że Chung przesadził, bo twarz gospodarza drgnęła. Dopiero po paru sekundach do Shuny dotarło, że Simpson próbuje nie parsknąć śmiechem. – Czy to wynik osobistych doświadczeń? – spytał w końcu. – Nie, gdyż jedyna kobieta, jaką poznałem na Silvestrii, stoi obok mnie – odpalił Chung. – Złożyłeś może starą przysięgę Świętej Bandy z Teb? – spytał Simpson, tym razem już nie

kryjąc uśmiechu. – Nie, bo jesteśmy kobietą i mężczyzną. A przynajmniej tak było ostatnim razem, gdy to się liczyło. – Poza tym nie możemy zewrzeć tarcz na polu bitwy, bo już ich nie używamy – dodała Ryder. – Choć przyznam, że gdybym miała czas, chętnie zapoznałabym się bliżej z waszą techniką posługiwania się claymorem. – To wykonalne, bo tak się składa, że najlepszym instruktorem w kraju jest mój zastępca do spraw wyszkolenia – poinformował ją Simpson. – Będę się z nim konsultował w sprawie pomysłu, który przedstawiliście. Czy w razie potrzeby jesteście przygotowani do przedstawienia szczegółowej listy sił i środków potrzebnych do wykonania tej operacji? Widzicie, nigdy nie toczyliśmy wojny, a nawet oddział, który dzięki wam powstał, jak sama nazwa wskazuje, ma służyć do obrony przed rajdami morskimi. Polityczna harmonia, jaka dotąd panuje między nami a Królestwem Chuibanu, uzależniona jest od tego, by nie postrzegali nas jako zagrożenia. A na dalszym istnieniu tej harmonii bardzo nam zależy. – Zależy ona też od wyeliminowania groźby, jaką stanowi prywatna armia earla Euvinophana. Nawet gdyby nie pozwalał sterować sobą agentom Ludowej Republiki Haven, byłby groźny – dodała Ryder. – Jeśli bowiem nie doprowadzi do ich rządów tutaj, gdyby udało mu się zwyciężyć, ogłosi się samodzielnym monarchą i ściągnie tu poddanych z Królestwa Chuibanu oraz imigrantów z Imperium Andermańskiego. A gdy będzie wystarczająco silny, może sięgnąć po Koronę Słonia, korzystając z praw do tronu po matce. – A wtedy wybuchnie długa i ciężka wojna, która doprowadzi ponownie obie strony do regresu cywilizacyjnego – uzupełnił Chung. – Który potrwa, dopóki ktoś was nie podbije. Mówiąc „was”, mam na myśli całą planetę. W najlepszym przypadku będzie to Erewhon, w gorszym Królestwo Manticore, a w najgorszym Liga lub Ludowa Republika. – To prorocze i nader mądre słowa – oceniła Ryder, próbując nie parsknąć śmiechem. – Obojgu wam nie brak mądrości. – Simpson wstał i podał każdemu z nich rękę na pożegnanie. Shuna zauważyła, że dłoń mu lekko drży, a kostki są zaczerwienione i powiększone. Simpson nie miał jeszcze osiemdziesięciu lat standardowych, a zdrowie już zaczynało mu szwankować. Choć z drugiej strony ona sama mogła teoretycznie dożyć trzystu lat, ale przy takim trybie życia było to mało prawdopodobne, trudno więc było ocenić, kto jest w lepszej sytuacji. Pożegnali się i wyszli. Na korytarzu przed drzwiami sekretariatu dołączyła do każdego z nich grupa osobistej ochrony. Ich obecność nie była spowodowana brakiem zaufania do gospodarzy czy lekceważeniem przez nich zasad bezpieczeństwa, lecz faktem, że jak dotąd Republika Canmore nigdy nie miała do czynienia z zabójcami-samobójcami.

W przeciwieństwie do Erewhonu i Gwiezdnego Królestwa. * Towarzysz komisarz Testaniere siedział za biurkiem w swoim gabinecie, gdy rozległo się pukanie do drzwi i w progu stanęli towarzysz sierżant Pescu i towarzysz kapitan Weldon. Zdecydował się spotkać z obydwoma naraz, bo albo obaj potrafili zachować tajemnicę, albo jeśli nie, cała sprawa nie miała prawa się udać, a informacja o tym była już w drodze do towarzysza sekretarza Saint-Justa. Poza tym było to bardziej uprzejme, niż kazać obydwóm czekać, nim zdoła opuścić łazienkę, którą ostatnio zmuszony był odwiedzać często i nieregularnie. Powodem była znacznie większa ilość ryb i owoców morza w jadłospisie. Mogli sobie na takowy pozwolić jedynie bogaci obywatele Ludowej Republiki, a i to nie na każdej planecie. Żywność była bezwzględnie zdrowa, a kucharz wyśmienity, ale jego organizm reagował tak, a nie inaczej. Konkretnie rzecz biorąc, Testaniere cierpiał na średnio ostrą sraczkę. – Przybyły załogi czołgów – poinformował go bez wstępów Weldon. – Ile? – Dziesięć. Żołądek towarzysza komisarza zareagował na tę informację energiczniej niż na śniadanie. – Można więc zacząć ćwiczenia – bardziej stwierdził, niż spytał. Weldon przytaknął. – Można, a ćwiczenia dziesięciu maszyn nie będą wyglądały na przygotowania do inwazji – dodał. – Żeby do niej doszło, promy i pinasa muszą pozostać sprawne – przypomniał Testaniere. – Bez pinasy nic nie zdziałamy, a wystarczy prosta wyrzutnia rakiet czy desperat z ładunkiem wybuchowym, żeby zostało po niej wspomnienie. Może by tak usunąć z niej paliwo i wstawić do hangaru, nim zjawi się piechota? Pescu pokiwał energicznie głową najwyraźniej zachwycony pomysłem. Weldon kompletnie zignorował ten objaw entuzjazmu i oznajmił: – Musimy pokazywać swoje poparcie, żeby podnieść morale sojusznika i uświadomić tubylcom konieczność posiadania nowoczesnego uzbrojenia. A poza tym przebazowanie jednostek uległo, jak się zdaje, dalszym opóźnieniom. Testaniere wykazał naprawdę dużą samokontrolę – nie jęknął. Towarzysz sierżant Pescu także. Wymienili jedynie pełne zrozumienia i współczucia spojrzenia. Pescu miał minę rekruta, któremu kazano szczoteczką do zębów wyczyścić latrynę „do

glansu” – był w stanie to zrobić, ale niekoniecznie musiało mu to sprawić przyjemność. Testaniere wolał się nie zastanawiać, jaką sam ma minę. Pewnych rzeczy po prostu lepiej nie wiedzieć. Postanowił natomiast przy pierwszej prywatnej okazji spytać Pescu, jak idzie szkolenie bojowe żandarmerii, bo wychodziło na to, że jest to jedyna formacja, która była na miejscu i na którą może w razie konieczności spaść obrona całego pułku pancernego. * Dyrektor Simpson według prywatnej i zachowanej dla siebie oceny Shuny Ryder wyglądał nie o trzy dni, ale co najmniej o trzy lata starzej. Ale patrząc na twarze trzech pozostałych osób siedzących za stołem w sali konferencyjnej, Ryder doszła do wniosku, że gdyby miała z nimi spędzić trzy dni, wyglądałaby najprawdopodobniej na tyle lat standardowych, ile w istocie miała. Twarze należały do zastępców Simpsona: wicedyrektorów do spraw wyszkolenia fizycznego, zaopatrzenia i wyszkolenia taktycznego. I wyglądały podobnie – ponuro i beznamiętnie niczym oblicza składu sędziowskiego w dniu Sądu Ostatecznego. Być może był to skutek nadmiaru intensywnych rozmyślań o tym dniu – nie bardzo wiedziała, bo teologia nigdy nie stanowiła jej mocnej strony, toteż o zasadach wiary wyznawców Kirka miała raczej mgliste pojęcie. Miała też nadzieję zakończyć zadanie, nim wiedza taka stałaby się elementem niezbędnym do przetrwania na planecie. Simpson skinął głową zastępczyni do spraw zaopatrzenia. Ta odgarnęła z czoła włosy zdecydowanie bardziej siwe niż rude i zmarszczyła brwi. – Prosicie o zadziwiająco różne rzeczy – zagaiła. – Chciałabym, byście wyjaśnili powody, dla których to wszystko jest wam potrzebne. Najlepiej po kolei. Ryder spojrzała na Chunga i uśmiechnęła się w duchu – lista, o której była mowa, powstała w okolicznościach, których gospodarze dla spokoju własnych sumień nie powinni nigdy poznać. Dokładnie rzecz biorąc, w łóżku. Ustawili komputer w nogach, odgrodzili się od niego rybą z frytkami, a obok łóżka ustawili trzylitrowy pojemnik, w którym chłodziło się prawie tyle samo litrów piwa. Tylko żeby stał prosto, musieli najpierw odciągnąć elementy swoich ubiorów. Było to zdecydowanie najprzyjemniejsze planowanie, w jakim wzięła udział. I potwierdzała zasłyszane gdzieś stwierdzenie, że łóżko to najbardziej uniwersalny mebel wymyślony przez człowieka. Jeśli zaś chodziło o listę sprzętu i ludzi, to faktycznie była urozmaicona, bo składała się z: – 250 członków formacji Sea Fencibles, – 2 statków-przetwórni, – 6 promów towarowych po drobnych modyfikacjach. Te ostatnie potrzebne były do przewiezienia tych pierwszych przez ostatnie trzysta

kilometrów i musiały zostać wypożyczone od przemysłu rybnego, gdyż to on posiadał priorytet na nowoczesny sprzęt. Promy były atmosferyczne, powolne, nieruchawe i brzydkie – metalowe kadłuby i plastikowe okna lokalnej produkcji zawierające importowane silniki i elektronikę. Były też jednak pojemne i wytrzymałe oraz posiadały rezerwę mocy umożliwiającą załadowanie większego obciążenia, niż głosiły specyfikacje. – Dopóki ktoś nie zobaczy całego tego sprzętu w komplecie, do głowy mu nie przyjdzie, że poszczególne elementy mogą być wykorzystane do przeprowadzenia rajdu – zakończył wyjaśnienia Chung. – Dlatego też wypłyniemy osobno i dopiero na morzu nastąpi spotkanie wszystkich sił. – Flota rybacka nie wzbudzi podejrzeń? – spytał specjalista od wyszkolenia fizycznego. Choć miał głowę w kształcie pocisku nie wyróżniał się ani tępotą, ani uporem, a po obejrzeniu nagrania ukazującego jego zdolności w posługiwaniu się claymorem Ryder była pewna, że pierwsze spotkanie szermiercze zakończy solidnie poobijana. Kilka następnych zresztą też. – Nie, ponieważ konsul Erewhonu już zaczął rozpowszechniać informacje o naszej umowie z Broadman Imports dotyczącej połowów śledzia lodowego na łowiskach przy wyspach Strathspey – wyjaśniła. – Oznacza to użycie starych jednostek rybackich, nie wykorzystywanych już ostatnimi laty, z braku nowych i szybko dostępnych. A te, które mamy na myśli, zwane żółwiami, mają tak obszerne ładownie, że ukryć w nich można wszystko. – Właściwym określeniem jest flotylla, nie flota – poprawił sam siebie wicedyrektor do spraw wyszkolenia fizycznego. – A jako ktoś, kto pływał na żółwiu, mogę zapewnić, że żołnierze na jego pokładzie będą się umartwiali cieleśnie. – To chyba nie jest rejs wycieczkowy, prawda? – spytała wicedyrektor do spraw zaopatrzenia. – Natomiast mnie ciekawi coś innego: czy dwustu pięćdziesięciu ludzi naprawdę wystarczy? – Jeśli zaskoczymy przeciwnika, wystarczy połowa – odparła Ryder spokojnie. – Jeśli nie albo jeśli zjawi się tam wcześniej piechota, dwa razy tyle będzie za mało. Zapadła długa cisza przerwana w końcu przez zgodne potaknięcia trzech siwiejących i jednej łysej głowy. – W imieniu Republiki Canmore autoryzujemy wszystkie podane przez was środki – oznajmił uroczyście Simpson. – I niechaj Niezwyciężony w Boju czuwa nad wami, pomaga i dodaje sił, byście odnieśli zwycięstwo w Jego sprawie. Ryder w duchu odetchnęła z ulgą. Po pierwsze dlatego, że nie padło już żadne pytanie, gdyż skończyły się jej odpowiedzi, po drugie dlatego, że błogosławieństwo oznaczało definitywną zgodę na działania. A to, że tubylcy byli przekonani, że mają po swej stronie Boga, nie mogło w niczym zaszkodzić.

ROZDZIAŁ III Potężna ciężarówka wjechała powoli tyłem pod osłonięty siecią maskującą obszar i stanęła z piskiem hamulców. Natychmiast podbiegło do niej z pół tuzina żołnierzy i zaczęło rozładunek. Najpierw złapali za skrzynki kartofli, potem za ukryty pod nimi główny ładunek, czyli skrzynki z amunicją. A z kabiny wysiadł dyrektor Simpson we własnej osobie. W pierwszym momencie Shuna omal nie wezwała sierżanta Bexo – Simpson wyglądał tak, jakby nie powinien opuszczać łóżka, a co dopiero wybierać się na daleką wycieczkę na północ, i to pod koniec lata, gdy z drzew spadało tyle wody, że wyglądało to na porządny deszcz. Nie zrobiła tego, ponieważ się uśmiechnął i bez słowa uścisnął jej dłoń. Większość żołnierzy zachowywała się tak, jakby go w ogóle nie widziała – wyraźnie nauczyli się już, kiedy należy stosować zasady musztry i regulaminu, a kiedy nie. Pozostało mieć nadzieję, że poczynili równie duże postępy w opanowaniu innych dziedzin wojskowego rzemiosła. Bo że się starali, nie ulegało wątpliwości – aby nauczyć się celnie strzelać, zużyli zaiste imponującą ilość amunicji... Bez słowa zaprowadziła go na platformę obserwacyjną górującą nad stumetrowym fragmentem rzeki służącym jako stocznia remontowa, magazyn i obóz. Przy brzegu cumowało pięć żółwi, czyli kutrów rybackich o drewnianych kadłubach w kształcie odwróconej skorupy żółwia. Uwijali się na ich pokładach i w ich wnętrzach wybrani stoczniowcy, piłując, szlifując, malując, a sądząc po blasku wydobywającym się przez otwarty luk jednego z nich, także spawając. Najprawdopodobniej właśnie przerabiali jeden ze stalowych zbiorników paliwa na latrynę. – Po szkole pracowałem w stoczni – odezwał się Simpson, przekrzykując hałas. – Pamiętam, jak przerabialiśmy takie trawlery z napędu gazowego na Diesle. Miło zobaczyć, że przydadzą się jeszcze na coś, a nie będą gnić zapomniane przy nabrzeżu. Choć szkoda, że w takim niezgodnym z bożymi zamiarami celu. Shuna żałowała czego innego – że trawlery nie są większe albo jej podkomendni mniejsi, bo okazało się, że zmieści się ich pod pokładami nie dwustu pięćdziesięciu, ale dwustu dwudziestu siedmiu. Pozostali więc z ciężką bronią wsparcia będą musieli dotrzeć na miejsce spotkania drogą powietrzną. Natomiast cały zapas ładunków wybuchowych płynął wraz z siłami głównymi, podobnie jak zapas amunicji i broń osobista. Bez wsparcia misja stawała się tylko bardziej ryzykowna i na pewno kosztowniejsza, bez materiałów wybuchowych nie sposób było jej wykonać. – Mam nadzieję, że wrócą – powiedziała z przekonaniem. – Rybakom mogą się jeszcze przydać, a bez połowów Bóg nikogo nie wykarmi. Simpson pokiwał głową, najwyraźniej więc nie wygłosiła herezji.

– Możemy zmniejszyć eksport, jeśli będzie to konieczne – oświadczył. – A jeśli wybuchnie wojna i ci bezbożnicy użyją korsarzy przeciwko naszej żegludze, będziemy zmuszeni znów racjonować żywność aż do jej zakończenia. – Ujął jej dłonie w swoje, które już się nie trzęsły, i powiedział uroczyście: – Jeśli nawet tylko wy wrócicie z udanej misji, będzie to warte poniesionych strat. Nasi ludzie są twardzi, ale gdyby Euvinophan opanował Port Malcolm i doszedł do przełęczy, miałby we władaniu cztery piąte naszego przemysłu i dwie trzecie ludności. Wojna partyzancka w takich warunkach mogłaby okazać się kosztowniejsza od tyranii Ludowej Republiki. O ile Król Bira pozwoliłby jej tu rządzić naturalnie. Ryder uznała, że nie ma sensu informować go o tym, co oboje z Chungiem podejrzewali – że przedstawiciele Ludowej Republiki nie zadowolą się podbojem jednego tylko państwa i że chcą władzy nad całą planetą. Podobnie jak Carl Euvinophan. Nie było sensu wprawiać go w przygnębienie, tym bardziej że właśnie robili, co mogli, by te plany pokrzyżować. – Obejrzałem, co chciałem – Simpson przerwał milczenie. – Mam czas na filiżankę herbaty i muszę wracać. Teoretycznie jestem na obserwacji w klinice, wypadałoby więc się tam pokazać. * Transporter opancerzony pokonał płytki strumień, rozpryskując wodę i taranując jakieś porastające dno zielsko, i wspiął się na przeciwległy brzeg. Gdy jego przód wyłonił się znad nadbrzeżnej skarpy, w jego kierunku pomknęły dwie rakiety odpalone z kępy krzaków rosnących trzysta metrów w lewo od stanowiska Jeana Testaniere’a. Obie rakiety przeciwpancerne trafiły w płytę czołową, opryskując ją farbą z ćwiczebnych głowic, i transporter stanął. Towarzysz Pescu wstał, zamachał gwałtownie rękoma i z zarośli wyłoniły się załogi obu wyrzutni rakietowych. Wspólnie podeszli i obejrzeli nieruchomy pojazd. Pescu wrócił z szerokim uśmiechem. – Jedno czyste przebicie pancerza i jedno prawdopodobne, towarzyszu komisarzu – zameldował. – Gdyby to było na serio, nikt wewnątrz by nie przeżył. Testaniere próbował ukryć zaskoczenie, ale nie całkiem mu się to udało. – Brawo, towarzyszu sierżancie! Nie sądziłem, że w tak krótkim czasie nauczą się tak celnie strzelać do pojazdów pancernych. – Trafienie w ruchomy cel nie jest wielką sztuką, jeśli ten cel nie odpowiada ogniem, towarzyszu komisarzu. Mam zamiar temu zaradzić wspólnie z czołgistami w czasie następnych ćwiczeń. W najgorszym razie każda obsługa będzie ostrzelana jeden raz w chwili odpalenia. Niewiele, ale zawsze coś. – Doskonale, towarzyszu sierżancie. Doskonale – pogratulował szczerze Testaniere. Bo rzeczywiście było czego – Pescu gonił żandarmów niemiłosiernie, ale dzięki temu

zaczynali przypominać średnio wyszkoloną piechotę. A przy tej okazji załogi wozów pancernych miały praktyczne ćwiczenia w służeniu za cele. Przeciwnik co prawda nie był zbyt dobrze wyszkolony czy wyposażony, ale wyrzutniami rakiet przeciwpancernych dysponował na pewno. I wiedział, jak ich użyć, bo nie była to aż tak wielka sztuka. A skoro przyszło mu toczyć wojnę z użyciem historycznego uzbrojenia, należało wyciągnąć wnioski z historii i wykorzystać w pełni te wyciągnięte przez innych. Jak choćby fakt, że rakiety przeciwpancerne doskonale nadawały się do niszczenia umocnień stałych lub blokad drogowych. * Fernando Chung spojrzał na chronometr. – Prawie czas – szepnął. Shuna uniosła jego dłoń do ust i ucałowała, potem jeszcze raz i jeszcze, aż trafiła na mokry rękaw battledresu. – Tfu! – Nigdy nie twierdziłem, że mam doskonały gust... Urwał i wziął ją w ramiona. Uściskali się mocno, bo była to ich ostatnia chwila we dwoje przed wyruszeniem. A być może i w ogóle... Shuna miała ochotę zaciągnąć go w najbliższe krzaki, ale po krótkiej choć zaciętej walce z samą sobą uznała, że byłoby to niewskazane – dowodzenie poważnym rajdem z zapaleniem oskrzeli po leżeniu na mokrej i zimnej ziemi byłoby, łagodnie mówiąc, głupotą. A w tym cholernym klimacie szczepionki przeciw grypie szły jak woda i niewiele ich zostało z przywiezionego z Manticore zapasu. Powoli odsunęli się od siebie na długość ramion i Chung pogłaskał ją po policzku. – Przyzwyczajasz się do mnie, wiesz? – Przyzwyczajenie to jeszcze nie nałóg. – Ale czasami równie trudno z niego zrezygnować. – Już ja coś wymyślę, żebym nie musiała – ostrzegła. – Możesz mi wierzyć! – Wierzę. Nie uszli więcej niż pięćdziesiąt metrów w dół zbocza prowadzącego na brzeg rzeki, gdzie cumowały kutry, gdy w pobliżu zapłonęło kilkanaście pochodni. Ponieważ znajdowali się już na obszarze osłoniętym przez siatkę maskującą, wydzielane przez nie ciepło było niewykrywalne z góry. Z mroku wyłoniło się kilkadziesiąt wiwatujących postaci w battledresach. Shuna zarumieniła się po czubki uszu. Reakcji Chunga nie widziała zbyt dokładnie, ale nie powitał sierżanta Bexo przyjaznym spojrzeniem. Wśród obecnych rozpoznała kilkoro podkomendnych, którzy zgłosili się na ochotnika do modernizacji łodzi w nadziei załapania się na jakiś wakat wśród wyznaczonych do

rajdu. Słyszała, że niektórzy proponowali nawet spore łapówki wybranym, by się z nimi zamienili. – Dziękuję wam – powiedziała głośno. – Ale lepiej nie kuśmy losu. Poczekajcie z gratulacjami, aż wrócimy, wtedy urządzimy właściwy Ślub Pochodni. – Wtedy będzie jesień i będzie lało jak z cebra – skomentował z niesmakiem Bexo.

ROZDZIAŁ IV

Jeśli nie jesień, to na pewno sezon ulew nawiedził obszar położony dwieście kilometrów na południe od archipelagu Strathspey. Na szczęście deszcz oznaczał też koniec silnego wiatru, który wiał przez ostatnie dwa dni. I dobrze się stało, bo inaczej dwudziestu paru ludzi, którzy musieli opuścić tonący trawler, potopiłoby się jak nic – w czasie wichury fale sięgały ponad nadbudówkę. Shuna Ryder wtuliła się w kąt sterówki, trzymając się jedną ręką oparcia fotela sternika, a drugą ramy okna, którego szyba stała się zupełnie nieprzezroczysta od warstwy soli. Z dołu rozległo się głuche łupnięcie – ktoś otworzył klapę w pokładzie – i dał się słyszeć znajomy chór przekleństw i narzekań. Na szczęście nie towarzyszył mu do obrzydliwości znajomy fetor – ludzie nie mieli już czym wymiotować, a deszcz skutecznie spłukał resztki smrodu. Na szczęście na chorobę morską zapadło mniej osób, niż się obawiała, ale za to część z nich przechodziła ją gorzej, niż można się było spodziewać. Bexo był zmuszony dosłownie garściami rozdawać tabletki przeciwwymiotne, inaczej dobre pół setki ludzi dotarłoby na miejsce tak osłabionych, że ledwie powłóczyliby nogami, a o niesieniu czegokolwiek czy bieganiu nie byłoby co marzyć. I o walce w ich wykonaniu też nie – położyliby się po prostu z ulgą na stałym lądzie i grzecznie czekali na śmierć. Deszcz lał tak, że widoczne z pokładu były tylko trzy najbliższe trawlery, a i to wyłącznie dzięki światłom nawigacyjnym na masztach. Przy tej pogodzie groźba zauważenia ich przez kogoś niepowołanego nie istniała. Istniało natomiast inne zagrożenie – mogli mieć kłopot z odszukaniem miejsca spotkania. Pod pokładem uspokoiło się – otwarcie klapy spowodowało dopływ w miarę świeżego powietrza i poprzez łoskot deszczu i dudnienie silnika dały się słyszeć urywane recytacje. Najwidoczniej dowódcy drużyn zabrali się do sprawdzania wiedzy podkomendnych o uzbrojeniu przeciwnika. Informacje pochodziły z podręcznika opracowanego przez Chunga i wydrukowanego w wystarczającej liczbie egzemplarzy, by każda drużyna miała własny. Informacje były kompletne, bo zdobył je od wywiadu solarnego, choć nie powiedział jej w jaki sposób. Udostępniając je tubylcom i jej, złamał przepisy, ale ponieważ Erewhon coraz bardziej skłaniał się ku Sojuszowi, istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by go za to ukarano. A gdyby stało się inaczej, zawsze mógł wyemigrować do Gwiezdnego Królestwa Manticore, co byłoby rozwiązaniem ich osobistego problemu. Inaczej bowiem po zakończeniu misji na planecie obie grupy zostaną odwołane do domów, co oznaczało dla nich dwojga rozdzielenie

o lata świetlne. Nieco poniewczasie doszła do wniosku, że w starym powiedzeniu „nie rwij dupy ze swej grupy” było naprawdę dużo mądrości... * Ostatni czołg wjechał do olbrzymiego kompleksu magazynowego zamienionego na park pancerny i skład paliwowy. Czterech żandarmów Euvinophana sprezentowało broń na widok Testaniere’a i Pescu i wrota magazynu zatrzasnęły się z hukiem i zgrzytem, od którego uszy bolały. Przeraźliwy hałas był zasługą deszczu. – Szkoda, że nic nie wyszło z ćwiczeń z ostrą amunicją – odezwał się Testaniere. – Ale na pogodę nic się nie poradzi, a zrobiło się prawdziwe oberwanie chmury. – Ale to dało nam okazję do sprawdzenia amunicji, towarzyszu komisarzu. – Towarzysz sierżant Pescu nie wydawał się zmartwiony ani pogodą, ani niemożliwością przeprowadzenia ćwiczeń. – Kapral Randall... towarzysz kapral Randall znaczy się pracował w zakładach chemicznych. Zbudował sobie stanowisko kontrolne, z podejrzanych pocisków wydobył materiał wybuchowy. W jego ocenie uzyskaliśmy w ten sposób sześćdziesiąt do osiemdziesięciu ładunków do niszczenia umocnień lub wybijania otworów w ścianach w czasie szturmu. – Towarzyszowi kapralowi Randallowi należy się pochwała – oznajmił Testaniere. – Panu też, sierżancie, i wszystkim, którzy według pana się wyróżnili. – Dziękuję, towarzyszu komisarzu, ale prawdę mówiąc, wolałbym, żeby przestało lać, bo inaczej te wychuchane żołnierzyki Euvinophana nie opuszczą przytulnych koszar. * Dwa statki-przetwórnie wyglądały zupełnie normalnie, czyli całkowicie niewojskowo. No, może pokłady miały czystsze niż zazwyczaj, ale znajdowały się pięćdziesiąt kilometrów od znanych łowisk, było to więc zrozumiałe, a dźwigi na burtach i rampy na rufach były obsadzone, jakby lada moment miało nastąpić wyciąganie sieci. Poza tym trudno było uwierzyć, że tak śmierdząca jednostka mogłaby służyć do jakichkolwiek celów wojskowych, wyłączając użycie jej jako broni biologicznej. Shuna Ryder stała na mostku jednego z nich, Chung na mostku drugiego, oddalonego o ledwie sto metrów. Mimo to od tygodnia się nie słyszeli, gdyż obowiązywała całkowita cisza radiowa. Nie ułatwiło to zadania szyprom kutrów rybackich, ale zdołali dowieźć Sea Fencibles na miejsce spotkania. Natomiast promy miały zjawić się dwie godziny temu, a niebo, nie licząc ciężkich, szarych

chmur zapowiadających kolejną ulewę, było puste i ciche. Wiał silny wiatr z zachodu, ale fale nie miały białych grzyw, co ją zaskoczyło, jako że były raczej wysokie. Stojący obok sternik nagle trącił ją w ramię i wskazał coś przed dziobem. Ryder wytężyła wzrok i dostrzegła sześć ciemnych kształtów lecących nisko nad powierzchnią wzburzonego morza. Sześć, a powinno być siedem... Pierwszy prom przeleciał nad statkiem Chunga, okrążył go i zawisł nad lądowiskiem na rufie i powoli opadł na pokład. Trzy inne poszły jego śladem, tyle że wylądowały na śródokręciu, gdzie znajdowało się główne lądowisko towarowe. Piloci wykonywali ten manewr tysiące razy; gdyż był to standardowy sposób przewozu połowów po ich przerobieniu i zamrożeniu. Dwa kolejne podeszły do lądowania nad statek Ryder. Pierwszy przyziemił na śródokręciu bez żadnych kłopotów, ale ostatni miał problemy, z którymi żaden pilot nie mógłby sobie poradzić – po zmianie napędu, by wylądować pionowo, okazało się, że grawitator odmówił posłuszeństwa. Na szczęście maszyna była na takiej wysokości, że pilot zdołał, używając rozpaczliwie silniczków manewrowych, odsunąć się od statku i nie spaść na niego, lecz wylądować w morzu. Udało mu się też posadzić maszynę pod kątem, tak by pierwsza zetknęła się z wodą rufa, i odstrzelić ładunki awaryjne, otwierając burty przedziału ładunkowego i kabiny przez które natychmiast rozpoczęła się ewakuacja. Pośpiech był wskazany, gdyż prom obciążony pełnym ładunkiem zatonął w ciągu kilkunastu sekund. Po wyłowieniu rozbitków okazało się, że brakuje zaledwie dwóch ludzi. Ryder odetchnęła z ulgą, gdy z boku rozległ się wzmocniony przez megafon głos Chunga: – A już myślałem, że obędzie się bez ponownej kalkulacji ładunków! Miał szczęście, że był poza jej zasięgiem, bo w jego głosie brzmiała taka niefrasobliwość, że z radością wyrzuciłaby go za burtę.

ROZDZIAŁ V – To nie oznacza konieczności zrezygnowania z misji – oznajmił Chung. Zebrani przyjęli jego słowa z wyraźną ulgą. To rozwiązanie co prawda byłoby prostsze, ale gdyby prostota stanowiła naturalną zasadę regulującą ludzkie życie, wiele spraw w ogóle by nie zaistniało. Jak na przykład wojna czy seks. Promy zjawiły się z dwugodzinnym opóźnieniem, bo w jednym wysiadł komputer nawigacyjny, musiano więc znaleźć jakiś kawałek suchego lądu, by przenieść pasażerów i kilka ton ładunku na pozostałe, które potem poleciały dalej, podczas gdy niesprawny zawrócił do domu. Utrata drugiego promu oznaczała w tych warunkach poważne zmniejszenie udźwigu transportu lotniczego, nie wspominając o stracie części ładunku. Na szczęście promy ładowano tak, by na każdym było wszystkiego po trochu, od moździerzy do suchych skarpetek, dzięki czemu nie zostali pozbawieni niczego niemożliwego do zastąpienia. Natomiast teraz mieli problem, ponieważ w pięć posiadanych maszyn mogła zmieścić się albo cała grupa szturmowa bez broni wsparcia, albo jej część z bronią wsparcia. I właśnie znalezieniu rozwiązania miała służyć ta zwołana naprędce narada. Załogi i desant maskowały tymczasem promy sieciami rybackimi i maskującymi. Po zakończeniu tej kosmetyki tak Nautilus, jak i Sir Patrick Spens wyglądały dziwnie, ale przynajmniej nikomu nie kojarzyły się od razu z transportowcami przewożącymi Siły Specjalne mające wykonać jakąś tajną operację. Wszyscy żołnierze przesiedli się z kutrów na oba statki-przetwórnie, oficerowie zaś skupili się na Sir Patricku. Przy użyciu lamp sygnalizacyjnych, flag sygnałowych i dużej ilości zwykłych acz przekazujących głos przez wzmacniacze urządzeń udało się w końcu flotylli nadać nie wzbudzający podejrzeń, czyli niechlujny szyk. Teraz wyglądała niczym płynąca na południe zwyczajna flotylla rybacka skupiona wokół dwóch jednostek przetwórczych i groźna jedynie dla ryb. Rozwiązanie problemu znalazł kapitan Biddle, szyper Nautilusa – starszego ze statków-przetwórni. Było ono proste i zarazem genialne, co dotarło do wszystkich, gdy tylko przestali protestować, a zaczęli myśleć. – Mamy stary statek, który za rok przestanie być bezpieczny. Za dwa lata będzie nadawał się tylko do kasacji. To lepszy koniec dla niego, niż gnicie przy jakimś nabrzeżu, aż go zaciągną do stoczni złomowej. Umieśćcie na jego pokładzie moździerze i wyrzutnie rakiet. Przymocujcie je do pokładu i zamaskujcie plandekami. Odpłynę pierwszy i tak zgramy czas, żebyśmy równocześnie dotarli do celu: wy do magazynu, ja do portu. Wystarczy, że zostawicie mi artylerzystów...

Przerwał mu rozpaczliwy jęk dowódcy plutonu wsparcia, który natychmiast zresztą ucichł pod zgodnymi i zdecydowanie nieprzychylnymi spojrzeniami Ryder, Chunga i Biddle’a. Dowódca wymamrotał coś trudnego do zrozumienia, ale sądząc po tonie, nie zostałoby to zaaprobowane przez Kirka, po czym zamilkł ostatecznie z nieszczęśliwą miną. – Jak powiedziałem – kontynuował Biddle – mając kilka godzin wyprzedzenia i płynąc całą naprzód, znajdziemy się w zasięgu umożliwiającym ostrzał, gdy wy skupicie na sobie uwagę tych na brzegu. Podacie artylerzystom namiary i dostaniecie wsparcie. Pomysł nie był pozbawiony logiki, jako że moździerze rakietowe kalibru 160 milimetrów i wyrzutnie rakiet miały zasięg do dwudziestu kilometrów. Co prawda zapas zdalnie sterowanych pocisków był mniejszy, niż mieli nadzieję, ale za to nie brakowało laserowych desygnatorów celu, można więc było strzelać salwami. – Jest tylko jeden mały problem – odezwał się Chung. – Ciężką broń załadowano jako pierwszą, czyli albo trzeba się do niej dostać teraz, przekopując się przez wszystko, albo da się ją zamontować, dopiero gdy desant zostanie wraz z zapasami i pojazdami załadowany na promy. Tym razem dowódca plutonu wsparcia milczał, próbując znaleźć na poczekaniu rozsądne rozwiązanie. Widać było, że przekracza to jego możliwości. Ryder zaś zastanawiała się w duchu, czy nie podjęli zbyt pochopnej decyzji. Ale nie mieli czasu na długie dyskusje, toteż nikt nie sprzeciwił się zdaniu Chunga, a wszyscy wzięli się do uzgadniania szczegółów. Ustalono, że artyleria zostanie zamontowana na pokładzie po załadowaniu desantu na promy, gdyż inaczej na pokładzie zrobi się za ciasno, a w ładowniach powstanie zbyt duże zamieszanie. Obliczenia potwierdziły, że Nautilus ma wystarczająco silną konstrukcję, bo choć posiadał drewniane poszycie kadłuba i pokładu, wspierało się ono na solidnej stalowej konstrukcji i choć statek liczył sobie prawie sto lat, zaprojektowano go jako parowiec, czyli na większe przeciążenia. Poza tym skoro wytrzymał wiek sztormów i różnorakich naprężeń przy ciężkich ładunkach, to przetrwa też odpalenie kilkuset rakiet i granatów moździerzowych. Dalsze obliczenia wykazały, że wyeliminowanie artylerii pozwoli zabrać pełen zapas materiałów wybuchowych i amunicji. Poza tą niezbędną dla 20-milimetrowego działka i trójlufowego działka pulsacyjnego, które miały pozostać na statku w charakterze broni przeciwlotniczej. Był to pomysł Ryder, która uzasadniła go następująco: – W przeciwnym wypadku mogą przylecieć byle czym i zbombardować was zwykłymi granatami ręcznymi. Jeśli nie trafią w amunicję, to wybiją obsługę i skończy się wsparcie ogniowe. Nikt nie wspominał o pinasie, bo nie było po co – choć piloci Ludowej Marynarki byli słabo wyszkoleni, zwłaszcza w lotach na małej wysokości, statek był dużym celem i wystarczyło jedno

trafienie z działka laserowego w śródokręcie, by stał się wspomnieniem. Jeśli więc desant jej nie unieszkodliwi, obecni na statku także nie zdołają. Powstał jednakże jeszcze jeden problem – status prawny Nautilusa i jego załogi, który także podniosła Ryder. – Nie sądzę, byśmy mogli całkowicie legalnie wcielić jednostkę wraz z załogą w skład marynarki wojennej Republiki Canmore – oceniła. – A jeśli pozostaniecie cywilami, mogą was rozstrzelać jako bandytów w pełnym majestacie prawa. Tym bardziej że będą wściekli, jeśli rajd się uda. – Co więc proponujesz? – spytał Chung. – Żeby załogi Nautilusa i na wszelki wypadek Sir Patricka Spensa także wstąpiły na ochotnika do Sea Fencibles. Mamy tu oficera personalnego, bo w wolnym czasie dowodzi drużyną strzelców wyborowych, a raczej na odwrót, bo papierki zajmują jej mniej czasu, może więc was wciągnąć na stan osobowy oddziału i wydrukować odpowiednie zaświadczenia dla wszystkich. – Jako dupochron – dodał radośnie Chung. Za co otrzymał pełen zrozumienia uśmiech kapitana Biddle’a. * Towarzysz komisarz Testaniere przyjrzał się z upodobaniem gęstej mgle spowijającej miasto. Gdyby nie przytłumiony blask dobiegający z warsztatu czołgowego, mógłby sądzić, że znajduje się na brzegu morza, z dala od jakichkolwiek zabudowań. Z tyłu dobiegło znaczące chrząknięcie towarzysza sierżanta Pescu, które błyskawicznie przeszło w atak kaszlu. Testaniere nalał czym prędzej herbaty z imbryka do dwóch kubków i polecił: – Na rozgrzanie gardła. To nie rozkaz, ale jest pan ostatnią osobą, którą chciałbym widzieć z grypą, towarzyszu sierżancie. – Dziękuję, towarzyszu komisarzu – sapnął Pescu po opróżnieniu połowy kubka. – Dziewczyna zniknęła. – Od szukania osób zaginionych jest tutejsza policja – upomniał go łagodnie Testaniere. – Dlaczego miałoby nas to interesować? I zajął się swoim kubkiem. – Była w... przyjaznych stosunkach z paroma członkami załogi pinasy. Z nikim z naszych, no ale na siebie nawzajem by nie donieśli, nie mam więc pewności. – I co, jeden z nich ją zabił? – Możliwe. Albo któryś z tutejszych gangów za zadawanie się z obcymi. Albo...

– Albo była szpiegiem, tak? – dokończył Testaniere. Pescu kiwnął głową. – Jest to możliwe – przyznał Testaniere. – Natomiast niemożliwe jest stwierdzenie czyim. Może republikańskim czy nawet Królestwa Manticore, ale z równym powodzeniem mogła należeć do Królewskiego Korpusu Kontrwywiadu lub siatki szpiegowskiej Erewhonu. Mimo wszystko proponuję ogłosić jutro rano stan pogotowia, bo nie podoba mi się, że stało się to akurat teraz. Proszę postawić na nogi wszystkich: czołgistów, żandarmerię, naszych ludzi i Ludową Marynarkę, towarzyszu sierżancie. – W takim razie lepiej wezmę poranną służbę, towarzyszu komisarzu. Skoro ma przyjechać konwój z pięcioma setkami piechurów, będzie niezłe zamieszanie. Testaniere omal nie zakrztusił się herbatą. – Dlaczego ja nic o tym nie wiem, do cholery?! – Przepraszam, towarzyszu komisarzu, ale po takiej zwłoce samemu mi trudno uwierzyć, że się w końcu zjawią. * Pech powrócił, gdy promy wleciały w mrok i mgłę. Konieczność utrzymywania ciszy radiowej oznaczała niepewną nawigację i jeszcze większe problemy z utrzymywaniem pozycji w szyku. Skończyło się to utratą kontaktu z Claymore 3, po naradzie z Chungiem Ryder zaryzykowała więc złamanie ciszy radiowej i nadała rozkaz lądowania wszystkim maszynom na najbliższej wysepce. Na pokładzie promu o kryptonimie Claymore 3 znajdowało się czterdziestu ludzi i lekki samochód opancerzony. Pozostało więc ponad stu pięćdziesięciu ludzi, trzydziestu doradców wojskowych, trzy transportery opancerzone i stosowne zapasy amunicji oraz materiałów wybuchowych do stoczenia krótkiej walki i wysadzenia masy rzeczy. – Znajomość uzbrojenia przeciwnika może się okazać bardzo przydatna – prychnęła Ryder, gdy oboje z Chungiem wyszli na chwilę na zewnątrz. – Inaczej nie będziemy mieli czym walczyć. – Gdybyśmy uruchomili jakiś czołg, rozwiązałoby to problem pinasy – dodał Chung. – Powinniśmy byli o tym wcześniej pomyśleć! Żeby unieszkodliwić lotnisko i stacjonujące na nim maszyny, jeden czołg by nie wystarczył, dlatego plan przewidywał równoczesny atak połową sił na park pancerny, a połową na lotnisko. Teraz nie mieli wystarczających sił, by to wykonać, toteż musieli zrezygnować z ataku na lotnisko. Chyba że Chungowi udałoby się uruchomić choć jeden czołg – lotniska by nie zniszczył, ale

na pewno spowodowałby spore zamieszanie i odciągnął uwagę od głównego celu ataku. – A wracając do poważniejszych tematów – dodał, obejmując ją – to chyba straciłem entuzjazm do wakacji pod żaglami. Bo chciałem wynająć żaglówkę tylko dla nas dwojga, z dobrze zaopatrzoną lodówką i barkiem. Żadnych gości, stroje przeciwsłoneczne... – Nieźle ci się marzy! – Cóż, tak sobie pomyślałem, że gdyby ci się nie spodobało, zavsze możesz zepchnąć mnie ze skały albo dać to do zrozumienia w inny równie dyskretny sposób... Ryder nic nie odpowiedziała, bo jej słów zabrakło.

ROZDZIAŁ VI Cztery promy leciały tak nisko i z taką prędkością, że siedzącym w nich ludziom morze wydawało się szarą płaszczyzną, a za nimi pozostawały ślady torowe niczym za jednostkami pływającymi. Ryder stojąca w kabinie pilotów Claymore 1 była przekonana, że treecat bez trudu zdołałby jednym skokiem pokonać odległość dzielącą rampę ładunkową od powierzchni morza. Gdyby ktoś był na tyle głupi, by ją otworzyć. Claymore 3 się nie odezwał, co mogło oznaczać jedną z dwóch możliwości: albo katastrofę, albo ścisłe przestrzeganie ciszy radiowej. Uważała, że powodem jest to drugie, i to nie tylko dlatego, by się podnieść na duchu. Prowadzili nasłuch częstotliwości i cywilnych, i wojskowych używanych przez przeciwnika, a komputer Chunga bez trudu radził sobie z prymitywnym szyfrowaniem tych ostatnich. Nigdzie nie natknęli się nawet na najmniejszą wzmiankę o zauważeniu szczątków czy wraku promu. O zauważeniu Nautilusa zresztą też nie. Bo tego, by dostrzeżono ich samych, raczej się nie spodziewali. Odwróciła się, wróciła do przedziału desantowego, na który przechrzczono ładownię, i zabrała się do nakładania na twarz maści maskującej. Był to jeden z pomysłów Chunga, całkiem logicznie argumentującego, że malowanie barw wojennych jest równie stare jak wojna – podnosi morale własne, a deprymująco wpływa na wroga. Do historii wojskowości przeszła jedna z formacji Sił Specjalnych działających w XX wieku na Ziemi znana jako „Zielonogębe diabły”. Problem Ryder polegał na tym, że makijaż nigdy nie udał jej się wcześniej niż za trzecią próbą, i od zawsze była wdzięczna, że regulamin Royal Manticoran Marinę Corps zabraniał kobietom malowania się podczas służby. Teraz zdołała wytynkować własną fizjonomię w sposób, który ją samą przeraził, gdy przejrzała się w lusterku. Nagle poczuła na policzku delikatny dotyk. Nawet jak na Chunga było to niezwykle publiczne okazanie uczuć, ale zdołała opanować zaskoczenie i odruch, by rąbnąć zuchwalca łokciem w żołądek, jako że stał za nią. Westchnęła i po chwili zdała sobie sprawę, że Chung nie tylko równomiernie rozprowadza mazidło po jej twarzy, ale też delikatnym dotykiem odpręża ją. – Trzeba poćwiczyć, nim przyjdzie pora na krem do opalania – szepnął jej prosto do ucha. I zniknął, nim zdołała mu podziękować. W drzwiach kabiny pilotów pojawił się drugi pilot. – Przechwyciliśmy niekodowany sygnał od pinasy informujący, że leci na południe sprawdzić doniesienie o desancie w pobliżu cypla Luchuin, ma’am – zameldował. – Mapa jak zwykle była prymitywna, acz elektroniczna i odległości pokazywała dobrze. – To może być Claymore 3 – oceniła po chwili Ryder. – Uważajcie na pinasę, ale nie

używajcie aktywnych sensorów. Możemy być zmuszeni do gwałtownych uników. – Aye, aye, ma’am – potwierdził pilot i wrócił na stanowisko. Pinasa mogła być uzbrojona w rakiety przeciwlotnicze lub przeciwko celom naziemnym. Gdyby miała pierwotny wariant uzbrojenia, najlepsze nawet manewry nie zdołałyby ich uratować, i to byłby koniec tak ich, jak i rajdu. Ale o tym piloci wiedzieli równie dobrze jak ona. Tak ją te rozważania pochłonęły, że z zaskoczeniem spostrzegła białe klify leżące na horyzoncie na południe od Buwayjon. Przelatywali właśnie nad zbieraniną łodzi, łódek i statków rozmaitych kształtów, wielkości i barw – pilot profilaktycznie zwiększył nieco wysokość, by nie nadziać się na maszt któregoś z nich. Nagle między jednostkami pływającymi dostrzegła znajomy kształt i barwy – czarny kadłub, żółte nadbudówki i biały komin. – Nautilusl – wrzasnęła prawie prosto w ucho pierwszemu pilotowi. Ten podskoczył, a szarpnięty sterami prom wiernie powtórzył jego reakcję. – Spokojnie, ma’am – wykrztusił pierwszy pilot, wyrównując lot. – Za minutkę będzie pani na ziemi! Minutka mocno się przeciągnęła, dając im możliwość posłuchania kolejnych, tym razem kodowanych meldunków z pokładu pinasy. Nie wiadomo było, co dokładnie załoga odkryła, ale było to coś, co wprawiło ją w radosne podniecenie. Shuna dla uspokojenia sprawdziła broń i załadowała ją. A potem znaleźli się nad plażą i przemknęła pod nimi latarnia morska, w otwartym oknie której stała kobiecina w nocnej koszuli i z otwartymi ustami, najwyraźniej nie wierząc własnym oczom. Przelecieli nad wierzchołkami drzew i dotarli nad miasto. Z boku mignęło im lotnisko, ale po pinasie nie było śladu; wykonali skręt w przeciwną stronę i znaleźli się nad Subinaro Esplanade w dzielnicy magazynowej. Gdy maszyna uniosła nos, lądując na jezdni, pilot nagle zaklął, a widząc zdziwioną minę Ryder, wyjaśnił: – Zapomniałem zrzucić te cholerne ulotki! W ramach wojny propagandowej mieli zrzucić nad miastem kilka tysięcy ulotek nawołujących mieszkańców, by pozostali w domach, i wyjaśniających, że Republika Canmore nie występuje przeciwko Królestwu, a wyłącznie przeciwko zdradzieckiemu Carlowi Euvinophanowi i sterującym nim agentom Ludowej Republiki Haven. – Niewielka strata – rozległ się głos Chunga. – Chyba że w mieście zabrakło papieru toaletowego. A potem wylądowali. Nim promy do reszty znieruchomiały, otworzyły się wszystkie rampy ładunkowe i przy wtórze głośnych pokrzykiwań podoficerów rozpoczął się desant.

* – Co on zrobił?! – spytał Jean Testaniere, powstrzymując się resztką sił, by nie wykrzyczeć tego pytania. Hamował się świadom, że w ten sposób jedynie powiększyłby i tak konkursową panikę, jaką zastał wszędzie wokół. – Pinasa poleciała na południe, by sprawdzić doniesienie o republikańskim rajdzie na południe od cypla Luchuin, a jeśli się potwierdzi, to zniszczyć napastników, towarzyszu komisarzu. Towarzysz kapitan Weldon objął dowództwo osobiście – wyrecytował towarzysz sierżant Pescu, nie kryjąc, co o tym myśli. Na szczęście było to jedynie utrudnienie sytuacji, i to chwilowe, bo pięć minut temu pierwsze trzy ciężarówki z piechotą Euvinophana dotarły do koszar pułku szkolnego, gdzie miały kwaterować wszystkie trzy bataliony. W ciągu następnych pięciu minut żołnierze powinni się rozładować i ruszyć w kierunku parku pancernego. Oczywiście znacznie lepiej byłoby, gdyby przybył cały batalion w sile pięciuset ludzi, ale tych siedemdziesięciu pięciu stanowiło poważne wzmocnienie, a jazda górskimi drogami w długim konwoju byłaby proszeniem się o nieszczęście. Napastnicy przybyli czterema promami, zbyt wielu nie mogło więc ich być, a gdy piechota włączy się do akcji, będą musieli walczyć na dwa fronty, bo czołgów broniło czterdziestu żandarmów i dziesięciu funkcjonariuszy UB. I to, sądząc po kanonadzie, broniło całkiem skutecznie. – Jadę na lotnisko – zdecydował Testaniere. – Tam jest najlepsza radiostacja w okolicy i tam wróci Weldon, jeśli została mu resztka oleju we łbie. Proszę wysłać wszystkich naszych ludzi do obrony czołgów. Mają się bronić... – A jak na to zareagują żołnierze Euvinophana, towarzyszu komisarzu? – przerwał mu bezceremonialnie sierżant Pescu. Testanierne walnął pięśdą w stół, strącając na podłogę kalkulator. Pescu miał sporo racji – żandarmeria i jego właśni ludzie posłuchają go, jeśli w ogóle posłuchają czyichś rozkazów Dla przybyłych właśnie piechurów był jednak zwykłym podoficerem, a autorytet miał tylko Testaniere. Jesh dojdą do wniosku, że jego wyjazd na lotnisko to... – Przecież nie próbuję uciekać! – warknął. – Towarzysz kapitan Weldon też nie uciekł – odparł Pescu – Ale nie byłoby dobrze, gdyby popełnił pan równie poważny błąd co on. W następnej sekundzie obaj zbiegali po schodach, a Pescu wykrzykiwał rozkaz zabezpieczenia dokumentów. Skoro wszyscy mieli bronić parku pancernego, nie należało zostawiać na wierzchu niczego, co mogłoby wpaść w łapska kogoś ciekawskiego.

* Ryder wsunęła nowy magazynek i przeładowała broń, nadal nie mogąc przyzwyczaić się do tempa zużycia amunicji. Odruchowo, dzięki długiemu szkoleniu, strzelała krótki seriami po trzy P°cisH czego nie można było zarzucie części Sea Fencibles, a i tak perspektywa przejścia na bron zdobyczną była coraz bliższa, gdyż zapasy amunicji dosłownie topniały w oczach. Na szczęście widać było skutki tego ognia – opór żandarmów wyraźnie słabł, jako że coraz mniej ich pozostało przy życiu. A mimo to odgryzali się zajadle i żaden nie próbował się poddać. Byli też niestety dobrymi strzelcami kule nie dość, że gwizdały gęsto, to jeszcze zbyt regularnie jak na jej gust trafiały. Jakby na potwierdzenie tego zajmujący obok niej stanowisko żołnierz padł na plecy z odstrzeloną połową głowy. W głośniku, który miała w prawym uchu, zapiszczał sygnał wywołania, odezwała się więc: – Tu Claymore Red Leader, o co chodzi? Rozległ się głos Chunga spokojny niczym na ćwiczeniach: – W koszarach pułku szkolnego rozładowuje się piechota. Na razie się nie ruszyli, ale to się wkrótce zmieni. Nautilus jest gotów do otwarcia ognia. – Nie mamy lotniska w zasięgu wzroku i nie możemy oświetlić celów laserami. Możesz to zrobić z koszarami i piechotą? – Gdybym nie mógł, kupę ludzi spotkałoby duże rozczarowanie. Zwłaszcza na Manticore i Erewhonie. – Przestań błaznować i daj im strzelać. – Już się robi, ma’am. Cel oświetlony, a namiary właśnie przekazuję... To powinno rozwiązać problem niespodziewanych posiłków, przynajmniej częściowo. Dowódcą plutonu wsparcia był jeden z najbardziej obiecujących oficerów, na jakich natknęła się w Republice, a co ważniejsze do pomocy miał trzech podoficerów – artylerzystów z Royal Manticore Marinę Corps, na których umiejętnościach można było polegać. Wszyscy należeli do tej klasy, która poinformowana, że ma trafić dany dom, odruchowo pyta, o który pokój konkretnie chodzi. Piechota Euvinophana w zasadzie miała dwa wyjścia: zostać i zginąć lub uciec i przeżyć. Ryder było to w sumie obojętne, choć perspektywicznie patrząc, drugie rozwiązanie byłoby milsze – gdyby uciekli, nikt już nie poszedłby za Euvinophanem na piwo, nie wspominając o wojnie. – Zdobyliśmy skład paliwa, ma’am – rozległ się nagle obok niej głos. Odwróciła głowę i dostrzegła młodego Marinę w randze kaprala i o specjalności „saper”. – Podłożyliśmy cztery ładunki i jest gotów do wysadzenia – zameldował. – Ale po drugiej stronie muru jest szkoła podstawowa. Skoro mamy unikać ofiar wśród cywilów...

Ryder zmeła w ustach przekleństwo, życząc wszystkiego co najgorsze architektowi. – Dobra. Proszę wrócić i pilnować ładunków – zdecydowała. – Odpalenie tylko na mój sygnał... niech będzie „Halucynacja”. – Rozumiem, ma’am: „Halucynacja”. Jak te dzieciaki tam zostaną, to wolałbym, żeby to była halucynacja. – To jest nas już dwoje, kapralu.

ROZDZIAŁ VII Razem przebiegli przez ulicę i znaleźli się za niskim murem. Ryder wspięła się na niego, nim ktokolwiek wraz z jej własnym zdrowym rozsądkiem zdołał ją powstrzymać. Jakoś nikt do niej nie strzelił, za to dobre pół setki par wytrzeszczonych oczu spojrzało na nią ze szkolnego podwórka ze szczerym zdumieniem. – Uciekajcie! – ryknęła, żałując, że nie ma tuby, byją usłyszano w budynku. Szkoła miała spadzisty dach, drewnianą konstrukcję i wysokie, przeszklone okna. Siła podmuchu musiała zmieść ją z powierzchni, zabijając wszystkich, a odłamki szkła cięły lepiej od szrapneli. – Ewakuować szkołę! – wrzasnęła donośnie. – Skład paliwa się pali i wkrótce eksploduje! Uciekajcie ze szkoły i nie zatrzymujcie się! Ku jej zaskoczeniu dzieci powoli odwróciły się i jeszcze wolniej ruszyły ku wyjściu, jakby nie chcąc stracić widowiska, jakim był zapowiedziany pożar. Już zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie wzięły jej za strażaka, gdy wydarzyły się prawie równocześnie dwie rzeczy. Pierwszą był granat dymny z Nautilusa. Zapalnik ustawiono na eksplozję na wysokości trzystu metrów, gdzie posłusznie detonował, rozsiewając chmurę purpurowego dymu wielkości taktycznej atomówki. Huk, jaki temu towarzyszył, odbił się echem od ścian i wraz z dymem powinien osiągnąć zamierzony cel. A celem tym było, jak to zgrabnie ujął jeden z sierżantów-instruktorów, „uświadomienie wszystkim, żeby siedzieli na dupach, zamknęli mordy i nie zesrali się ze strachu”. W dzieciaki na podwórku wstąpiło życie – biegiem rzuciły się ku wyjściu, a w ślad za nimi ze szkoły wybiegły inne. I nauczycielka idiotka nawołująca je, żeby wróciły do klasy i usiadły w ławkach! Ryder już sięgnęła po broń, żeby kretynkę zastrzelić, gdy ta ją zobaczyła. Stojąca na murze uzbrojona postać w czarnym battledresie i uczernionej twarzy musiała wyglądać na wysłannika piekieł, bo nauczycielka wrzasnęła przeraźliwie i pognała ku wyjściu z szybkością wskazującą na dobrą kondycję i jeszcze lepiej rozwinięty instynkt samozachowawczy. Jej przykład podziałał zaraźliwie na dzieci i podwórze błyskawicznie opustoszało, a wrzask odbijający się echem od ścian sprowadził innych belfrów. Tym Ryder w końcu zdołała wytłumaczyć, o co chodzi, i w efekcie w ciągu mniej niż pięciu minut szkoła opustoszała, a dzieci i nauczyciele nie zaprzestali ucieczki mimo znalezienia się na ulicy. Zaraz potem zgłosił się Chung z informacją, że granat nie spowodował paniki wśród piechoty, a przyjechały następne trzy ciężarówki. Oraz uprzedzeniem, że zaraz zacznie się nawała artyleryjska. – Jeśli oczyścimy koszary z piechoty, będziemy mieli wyjście na Blue Tempie Avenue

prowadzącą prosto na lotnisko – zakończył. Ryder wolałaby skupić siły na obronie targowiska, bo to pozwoliłoby dać sobie radę z atakiem zarówno ze strony lotniska, jak i z koszar, ale Chung był znacznie bardziej zaczepnie nastawiony. Jeśli zdoła wesprzeć ten atak jakimiś zdobycznymi czołgami, mogło mu się udać... – Dobra, tylko uważaj na rynku – ostrzegła, starając się zachować powagę. – Kupcy to krewka nacja: zgniłe pomidory przeżyjesz, ale jak cię obrzucą zbukami, będziesz się wietrzył na pokładzie całą drogę powrotną! * Jean Testaniere mógł mieć jedynie nadzieję, że drugi rzut piechoty nie podzieli losu pierwszego, nakrytego salwą rakiet na środku placu. Co prawda kilku zabitych by im nie zaszkodziło, bo mieliby wtedy kogoś, na kogo mogliby być wściekli. Może nie aż tak jak on na Paula Weldona, ale zawsze byłoby to już coś. Druga salwa trafiła dokładnie tam, gdzie pierwsza, dobijając tych, którzy przeżyli. U drugiej grupy spowodowało to nerwowe rozglądanie się i nagłą zmianę kolorystyki twarzy – pobledli, ale żaden nie zdradzał ochoty do ucieczki. Kilku nawet zdjęło i załadowało broń, reszta zaś pod wpływem głośnych komend podoficerów zaczęła szukać pozostałych członków swych drużyn. W tym momencie w końcu zgłosił się Weldon: – Ludowy Lot 1 do Ludowego Kontrolera 1, zauważyliśmy i zniszczyliśmy republikański prom. Zaobserwowano wtórne wybuchy, a przeciwnik w zaatakowanym rejonie ukrył się. Mam zamiar go odszukać i ostrzelać. – Odradzam! – warknął Testaniere, ignorując fakt, że zabrzmiało to jak rozkaz. I tak wykazał niezwykłe opanowanie, bo miał ochotę wrzasnąć: „Zbieraj się natychmiast stamtąd i przylatuj, bo tu jesteś potrzebny, kretynie!” – Główny atak w sile co najmniej kompanii jest prowadzony przeciwko pułkowi pancernemu – powiedział tak spokojnie, jak tylko mógł. – Atak wspiera ostrzał ze statku stojącego w pobliżu brzegu. Czarny kadłub, żółta nadbudówka. Zalecam natychmiastowy powrót i w pierwszej kolejności zniszczenie statku. – Jednostka nawodna?! W biały dzień?! To nie można jej zniszczyć czołgami? – zdumiał się Weldon. – Nie mam do nich dostępu w tej chwili – przyznał niechętnie Testaniere. – Odzyskam go dopiero po przybyciu posiłków, które są w drodze. Odpowiedziała mu naprawdę długa chwila ciszy. – Ale z pana dupa, towarzyszu komisarzu! – odezwał się w końcu Weldon. – Z uszami! Testaniere nie wiedział, czy kląć, czy parsknąć śmiechem. Wiedział tylko, że jeśli zacznie, to

nieprędko skończy. – Przyganiał kocioł garnkowi – burknął. – Epitety zostawmy na później, teraz trzeba posprzątać. I dlatego potrzebuję pana i pańskiej pinasy tutaj, i to zaraz! – Już lecę! * Do Ryder na murku dołączył kapral saperów i kilku Sea Fencibles. – Ładunki w magazynie gotowe? – spytała. – Ładunki gotowe, ale wysadzać nie można, ma’am – wyjaśnił kapral. – Nasi zbierają amunicję i broń, a przy okazji ręczne wyrzutnie rakiet przeciwpancernych i zasilacze do działek plazmowych. Czyli wszystko, co się kończy lub skończyło, ma’am. – Niech się pospieszą, bo jeśli nie wysadzimy wszystkiego, trzeba będzie niszczyć czołgi pojedynczo, a na to możemy nie mieć czasu. – Bez obaw, ma’am: podkładają ładunki plecakowe pod każdy, a zapalniki radiowe są ustawione na tę samą częstotliwość. I wygląda na to, że jeszcze nigdy w życiu się tak dobrze nie bawili. – Padnij! Shuna już to robiła, gdyż równocześnie z nim spostrzegła zielone mundury w wejściu na boisko. Piechota Euvinophana zebrała się w końcu na odwagę i zaatakowała. Żadne z nich dwojga nie zdążyło jednak się ukryć, gdy pierwszy z biegnących nacisnął spust. Wywalił cały magazynek, z czego trafiły tylko dwie kule, ale to wystarczyło. Jedna zerwała kapralowi hełm, druga rozerwała szyję – nim dotknął ziemi, umierał i nic na to nie można było poradzić. Ryder i pozostali odpowiedzieli ogniem, co na jakieś dziesięć sekund powstrzymało atak, zaścielając podwórze przy bramie półtuzinem trupów. Jeden człowiek wsparty plecami o mur dławił się własną krwią, co zapadło Shunie w pamięć. Podejrzewała, że będzie go widywać w koszmarach przez długi czas. Zaraz potem ze szkolnych okien posypało się szkło i zajmujący pozycję za murem znaleźli się pod ostrzałem z piętra. W następnej chwili z lewej strony łupnęło i w murze pojawiła się solidna dziura. Nim cegły i kurz opadły, przez rumowisko przedostał się jeden z czołgów. Obrócił wieżę i dał ognia tak z działa, jak i z trójlufowego działka pulsacyjnego zamontowanego w wieży, celując w piętro szkoły. I nagle szkoła stała się parterowa, a w powietrze poleciały kłęby dymu, kurz, cegły, dachówki, meble, fragmenty ciał i cała masa innych resztek, które z łomotem spadły na okolicę, w tym także na podwórze. W ślad za czołgiem wyjechał jeden z opancerzonych samochodów zwiadowczych,

uzbrojony w prowizorycznie zamontowane trójlufowe działko pulsacyjne. Wyłonił się zza kadłuba czołgu dokładnie w momencie, w którym przez bramę wdarła się kolejna grupa piechurów – nie wiadomo, czy atakując, czy chcąc udzielić pomocy rannym. Obsługa działka nie traciła czasu na podobne rozważania i skosiła wszystkich jedną długą serią. Kilku z nich zdążyło jednakże wcześniej nacisnąć spusty. A jedna z wystrzelonych przez nich kul trafiła Shunę Ryder. Na szczęście w niezbyt groźne, choć uciążliwe miejsce, a padając, na dodatek trafiła na jakąś złośliwą cegłę i zakłuło ją w boku, jakby złamała lub nadwerężyła sobie żebro. Klnąc w duchu podwójnego pecha, poddała się zabiegom sierżanta Bexo, który jakimś cudem znalazł się obok. Świadomość, że większość dni spędzi w najbliższym czasie na stojąco, a sypiać będzie wyłącznie na brzuchu, nie poprawiała jej humoru, a zdecydowanie pogorszył go widok Chunga stojącego nad nią i z przesadną troską przyglądającego się zakładaniu opatrunku. – Co się tak gapisz, jakbyś pierwszy raz to na oczy widział? – warknęła nieżyczliwie. – Zastanawiam się nad modyfikacjami techniki – odparł radośnie. Shuna poczuła, że się rumieni; zawstydził ją raczej komentarz niż fakt, że ma spodnie opuszczone do kolan. Bexo po założeniu opatrunku zaaplikował jej też środek przeciwbólowy. Kiedy ten zaczął działać, Ryder wstała i doprowadziła mundur do porządku. – Myślę, że ewakuacja rannej... – zaczął sierżant. – ...będzie musiała poczekać – przerwał mu Chung. – Najpierw musimy wyprowadzić jeszcze kilka czołgów, bo zasilacz do działa plazmowego starcza ledwie na mniej więcej dziesięć strzałów. Mając ich z dziesięć, zdołamy zmienić lotnisko w ruinę, nie ryzykując przypadkowych trafień. A brak dokładnego oświetlenia celów laserami da taki skutek przy ostrzale z Nautilusa. Szkoda, że nie zdołamy zablokować drogi dojazdowej, ale to... Dalsze słowa zagłuszył potężny huk towarzyszący przekraczaniu bariery dźwięku. Był znacznie donośniej szy od eksplozji rakiet z Nautilusa systematycznie zmieniających koszary w kupę gruzu, przez którą mogłyby przejechać czołgi. Z ocalałych jeszcze okien posypało się szkło. Ryder poczuła ostre ukłucie w policzek i gdy odruchowo przejechała po nim dłonią, na palcach pozostała jej mieszanina farby maskującej, potu i krwi. Wszyscy troje unieśli głowy i spojrzeli w niebo. Pinasa wróciła. Ryder tym razem zaklęła głośno i soczyście. * Testaniere zobaczył zbliżający się od strony lotniska personel Ludowej Marynarki równocześnie z niedobitkami żandarmów wycofujących się od strony parku pancernego. A zaraz

potem rozległ się ogłuszający huk, gdy nad miastem pinasa wyszła z prędkości naddźwiekowej. Wolał nie myśleć, ile okien, dachów i kominów przestało przy tej okazji istnieć – nie wątpił, że jeśli przeżyje, zobaczy rachunek wystawiony Ludowej Republice. No ale w końcu kazał Weldonowi się spieszyć. Pinasa zwolniła jeszcze bardziej i wykonała łagodny łuk, najwyraźniej namierzając cel, czyli statek, z którego ostrzeliwano koszary. Pozostawało mieć nadzieję, że towarzysza kapitana nie poniesie entuzjazm i nie wleci w zasięg broni przeciwlotniczej, bo nie wątpił, że takowa jest na pokładzie tego przeklętego statku. I że Weldon nie wystrzelał całej amunicji, polując na południu na pozorowany desant. Pinasy mogły dużo wytrzymać, ale nie trafienie nowoczesną rakietą czy ładunkiem z działa plazmowego. A napastnicy prowadzili zbyt precyzyjny ostrzał, by ograniczyli się do lokalnego uzbrojenia, coś nowoczesnego musieli więc zostawić do obrony pływającej baterii artyleryjskiej. Z budynku za jego plecami zaczęli wysypywać się uzbrojeni funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, dzięki czemu towarzysz sierżant Pescu przestał wyglądać jak jedyny dorosły na majówce. Personel floty wyglądał znacznie mniej bojowo, ale był uzbrojony i przywiózł ze sobą zapas ręcznych wyrzutni przeciwpancernych. A ktoś nawet pomyślał, by zabrać poduszkowiec transportowy z wmontowanym w dziób działkiem plazmowym. Swoistą ciekawostką było, skąd Weldon go wytrzasnął, podobnie jak rakiety przeciwpancerne, ale o tym będzie czas pogawędzić, gdy wybiją desant i uratują możliwość wyzwolenia planety. Albo choć własne życie. Zdawał sobie sprawę, że to defetystyczne myśli, ale nie rozgłaszał ich, był więc bezpieczny. A poza tym zdrowy rozsądek nakazywał nazywać rzeczy po imieniu, jeśli w grę wchodziło własne być albo nie być. Propaganda była doskonała dla ludzi siedzących sobie w bezpiecznym gabinecie za biurkiem. Jeśli takim fakty nie pasowały do ideologii, stwierdzali, że tym gorzej dla faktów. Podczas walki każdy, kto tak myślał, szybko powiększał grono nieboszczyków. – Mamy dość sił do kontrataku – oznajmił. – Gdyby udało się panu, towarzyszu sierżancie, zreorganizować żandarmów i piechotę na lewym skrzydle, to gdy przybędą kolejne trzy ciężarówki, można by załadować bomby na przynajmniej jeden prom i po zbombardowaniu... – Armia Królewska ogłosiła właśnie zakaz lotów nad miastem do odwołania – przerwał mu bezceremonialnie Pescu. – Ostrzegli, że mają lotnisko w zasięgu kierowanych pocisków ziemia-powietrze. Testaniere przełknął z pewnym trudem ślinę i nadrabiając miną, oznajmił: – Mimo to możemy przeprowadzić kontratak. – A nie nakryją nas nawałą artyleryjską jak pierwszej fali piechoty? – spytała niepewnie jakaś towarzyszka kapral przysłuchująca się rozmowie.

Ponieważ oprócz osobistej broni miała na plecach granatnik przeciwpancerny, raczej trudno było zarzucić jej tchórzostwo. – Jesteśmy w gęsto zabudowanej dzielnicy, będą się więc bali ofiar wśród ludności – wyjaśnił cierpliwie Testaniere. – A kiedy znajdziemy się w pobliżu parku pancernego w dzielnicy magazynowej, będą się bali trafić swoich, ich artyleria nie będzie więc dla nas groźna. To zwykli wrogowie Ludu, nie nadludzie. – My też nie jesteśmy nadludźmi – dobiegło gdzieś z boku. Nim zdążył zareagować, uwagę wszystkich przykuł niespodziewany obrót wydarzeń w powietrzu. Przed pinasa nagle wykwitła chmura białego dymu i srebrzystej mgły. Maszyna wykonała ciasny skręt, zwiększyła prędkość i odleciała na południe bez oddania choćby jednego strzału. Tym razem Testaniere wyjątkowo nie podejrzewał Weldona o tchórzostwo. Nie wiedział, czym napastnicy go zaskoczyli, ale miał nadzieję, że Weldon wykazał dość zdrowego rozsądku i pinasa nie ucierpiała. Był pewien, że jeśli nie została uszkodzona, wróci, i tym razem towarzysz kapitan nie da się zaskoczyć. I będzie pałał żądzą zemsty... * Ryder widziała zasłonę dymną i ścianę z aluminiowych pasków postawioną nagle przez czołgi na kursie pinasy. Miała nadzieję, że turbiny wciągną część z tych pasków, przelatując przez nie, i jeśli nie ulegną zniszczeniu, to przynajmniej zostaną uszkodzone, ale pilot wykazał się refleksem i miał szczęście. Zdołał ominąć zagrożenie. Natomiast fakt, iż zagrożenie przyszło z niespodziewanego kierunku, co znaczyło, że użyto przeciwko niemu przynajmniej jednego czołgu, musiał wstrząsnąć załogą i skłonić jej dowódcę do zrewidowania planów, gdyż pinasa odleciała na południe. Szczeknął otwierany właz i z wieżyczki obserwacyjnej dowódcy wyjrzał Fernando Chung. – Mówiłem, że będziemy potrzebowali czołgów – oświadczył z zadowoleniem. – Na szczęście na San Martin byli przewidujący i uwzględnili możliwość wykorzystania ich w roli artylerii przeciwlotniczej: całe uzbrojenie ma odpowiedni kąt podniesienia luf. I nikt nie grzebał w oprogramowaniu celowniczym, co jest albo cudem, albo wynikiem niewiarygodnego lenistwa. – Wszyscy opuścili już magazyn? – spytała. Chciała powiedzieć coś innego, ale nie dowierzała własnemu głosowi w czymś więcej niż wydawanie rozkazów. Wiedziała bowiem, że na uruchomienie innych czołgów nie mają czasu, pojedynek tego czołgu z pinasą był nieunikniony. A w układzie jeden na jeden był też śmiertelnie groźny dla załogi czołgu. Miała też świadomość, że najwyższy czas zarządzić ewakuację z rejonu bezpośredniego

sąsiedztwa składu paliwowego, by nie znaleźć się w zasięgu ognistej kuli, która powstanie. Przy ostrzale ze strony pinasy skład mógł eksplodować niezależnie od tego, czy detonują podłożone ładunki czy też nie. Wystarczyło jedno przypadkowe trafienie, a personel Ludowej Marynarki nie słynął z celności. Podobnie jak jej systemy celownicze. – Wynosimy się stąd! – poleciła. – Odwrót do promów! Jej rozkaz podchwycili podoficerowie i wszyscy znajdujący się w zasięgu słuchu. Ona sama zaś połączyła się z dowódcą plutonu wsparcia, przekazując mu namiary nowego celu, czyli parku pancernego, oświetlonego już promieniami laserów. Przypomniała mu równocześnie, by nie otwierał ognia bez jej rozkazu, inaczej ostrzela kolegów wycofujących się dopiero z hali. Jeśli pinasa nie zostanie zniszczona, czeka ich walka w mieście, czyli przebijanie się od domu do domu aż do spotkania z Królewską Armią. Jej dowództwo musiało już zostać zaalarmowane, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że wysłało inne niż żandarmeria oddziały. Co prawda istniała szansa, że Armia Królewska przekaże ich mimo wszystko Euvinophanowi, ale była to tylko szansa. Jeśli zaś dostaną się do niewoli jego wojsk lub ubeków, miała pewność, że szybko skończą gdzieś pod murem z kulami w tyle głów. Pozostało więc liczyć jedynie na szybkie przybycie jednostek królewskich, jak też na to, że ich dowódca zdecyduje się interweniować, a nie spokojnie obserwować, jak obie walczące strony wzajemnie się wyrzynają. To jednak była kwestia przyszłości, teraz najważniejsza była ewakuacja i zabranie ze sobą wszystkich rannych, czy będą w stanie chodzić czy nie. Taka była tradycja Royal Manticoran Marinę Corps i taką zamierzała zaszczepić w Sea Fencibles. A potem zbyt wiele rzeczy wydarzyło się zbyt szybko. Pinasa wróciła, a granatniki na wieży czołgu otworzyły ogień ciągły, stawiając na jej drodze zaporę antylaserowych granatów, które po detonacji dawały warstwę aerozolu skutecznie rozpraszającą wiązkę laserową. Przeciwko działkom pulsacyjnym był on naturalnie całkowicie nieskuteczny, ale prawdopodobieństwo zniszczenia przez nie tak opancerzonego celu było niewielkie. Natomiast na ładunek plazmy aerozol nie działał, toteż czołg mógł zniszczyć pinasę. Pilot pinasy jednak doskonale o tym wiedział, gdyż natychmiast obniżył lot, kryjąc się za budynkami. I był dobry, bo wykorzystywał je doskonale jako osłony terenowe. Rozstawione w okolicy przez Sea Fencibles sensory informowały Chunga, gdzie jest pinasa, ale pilot znał tylko ogólną lokalizację czołgu. Musiał więc w pewnym momencie wznieść się wyżej, by go namierzyć. Dzięki temu Chung mógł ją zestrzelić, ale problem polegał na tym, że pinasa była nieporównanie zwrotniejsza od czołgu. Chung mógł wycelować działo na ogólny kierunek, z którego nadlatywała, lecz dopiero gdy ją zobaczy, będzie w stanie wycelować dokładnie. Pinasa zaś była uzbrojona w rakiety z rodzaju „odpalić i zapomnieć” – kiedy raz uzyskają namiar celu, będą się samonaprowadzać przez resztę lotu. Nawet jeśli pinasa zostanie w tym czasie

zniszczona. Jedyną możliwość zniszczenia ich dawała automatyczna obrona antyrakietowa czołgu, niestety przestarzała; rakiety należały zaś do najnowocześniejszego wyposażenia Ludowej Marynarki: były szybkie i zwrotne, toteż szanse przechwycenia ich były niewielkie. A to z kolei oznaczało, że pojedynek sprowadzał się do najstarszej i najprostszej zasady – zwycięży ten, kto strzeli pierwszy. Przy założeniu, że pierwszy strzał czołgu będzie celny. Wszystko to przemknęło Shunie przez myśl, zanim pinasa wyskoczyła ponad budynki, by namierzyć czołg. Chung musiał zmienić położenie wieży – niewiele, ale wystarczająco, by to pinasa pierwsza odpaliła osiem rakiet, które błyskawicznie pomknęły do celu. W następnej sekundzie przemówiło działo plazmowe czołgu, trafiając pinasę w nasadę prawego skrzydła. To oderwało się od kadłuba, a zaraz potem rakiety zaczęły eksplodować wokół czołgu i któraś trafiła w skład paliwa, wywołując ognisty grzyb wysoki na dobre sto metrów. Fala uderzeniowa dosłownie wypchnęła pinasę z kursu, uszkadzając jej silniki i grawitator, bo rozpaczliwe wysiłki pilota nie zdały się na nic – kręcąca się rozpaczliwie maszyna uderzyła w zbocze wzgórza tuż za granicą zabudowy miasta. Detonacja paliwa i amunicji na jej pokładzie wywołała drugą, też widowiskową, choć nie aż tak imponującą. Ryder wstała, kaszląc przeraźliwie na skutek dymu i kurzu wywołanego eksplozją składu paliwowego, i rozejrzała się powoli. Park pancerny spowijał dym i płomienie, a wokół niego leżały trudne do zidentyfikowania, dymiące szczątki. Przez ryk płomieni co chwilę przebijały się kolejne eksplozje ładunków podłożonych przez jej ludzi i amunicji składowanej w czołgach. Paliwo ze wzbogaconym wodorem było równie skuteczne w napędzaniu czołgów, jak i w ich niszczeniu, czego właśnie byli świadkami. Była to złota myśl, którą należałoby włączyć do następnego wydania Podręcznika walki Royal Manticoran Marinę Corps wydawanego przez Admirality House Press... Wraku czołgu nie było sensu szukać – znajdował się bezpośrednio przy miejscu wybuchu, a znacznie bardziej od niego oddalona szkoła przestała istnieć, podobnie jak większa część podwórza. Miała jedynie nadzieję, że Chung zginął natychmiast, a nie spłonął żywcem. Wiedziała, że jeśli nie przestanie o tym myśleć, rozpłacze się, a miała na głowie los prawie setki podkomendnych, definitywnie więc nie był to czas ani miejsce na rozpacz. – Rozciągnąć linię i zająć stanowiska! – ryknęła. – Nie zbijać się w kupy jak barany! To nie karnawał i nie koniec walki! Jakby na potwierdzenie jej słów w sąsiedni budynek trafiła rakieta, demolując narożnik. Odruchowo obejrzała się, szukając drugiej pinasy, nim dotarło do niej, że to początek kontrataku. Przeprowadzonego prawie wyłącznie siłami UB i Ludowej Marynarki, bo ledwie kilku żandarmów i z pluton piechoty Euvinophana brali w nim udział. Przy czym piechociarze wyglądali, jakby już żałowali tego, co zrobili, ale za bardzo się bali zrobić cokolwiek innego. Druga rakieta trafiła w pancerkę zwiadowczą, zmieniając ją w płonący wrak. Na szczęście

zdążono z niej wcześniej zdemontować działko pulsacyjne. Jego obsługa nawet ustawiła je na trójnogu za na wpół zburzonym murem i poganiana rozkazami Ryder wróciła na stanowisko ogniowe tuż przed detonacją pierwszej rakiety. Dzięki temu mogła teraz spokojnie otworzyć ogień do atakujących. Ktoś złapał Ryder za kołnierz i pociągnął za osłonę ściany, bo stała na środku ulicy, wywrzaskując rozkazy i zupełnie lekceważąc własne bezpieczeństwo. Nim tam dotarli, pięć metrów od nich detonowała kolejna rakieta. Ryder poczuła, że ziemia usunęła jej się spod nóg, coś walnęło ją w prawy policzek, a siła eksplozji wyrwała jej broń z ręki. W następnej chwili grzmotnęła ciężko o ziemię, tracąc oddech, i poczuła grad kul trafiających w kamizelkę kuloodporną i nie tylko. Zaraz potem ładunek plazmy trafił ją w nogi. Ból był taki, że przedarł się przez barierę środków znieczulających. Próbowała podczołgać się do leżącego nieopodal karabinu, choć nie miała pojęcia, co z nim zrobi, gdy już doń dotrze. Zemdlała jednak po kilku ruchach. Ostatnią rzeczą, jaką sądziła, że słyszy, była seria niedalekich detonacji, zupełnie jakby nawała artyleryjska przykryła kontratakujących...

ROZDZIAŁ VIII Shuna Ryder uznała, że za bardzo ją wszystko boli, żeby była martwa, więc nie jest. Tym bardziej że kiedy spróbowała się ruszyć, zabolało bardziej. Tak bardzo, że jęknęła i natychmiast pojawił się obok sierżant Bexo. – Dobrze... – szepnęła. – Powinno raczej być „okropnie” – poprawił ją rzeczowo. – Chodzi mi... – chciała powiedzieć, że dobrze go widzieć, a nie że dobrze się czuje. Bo czuła się znacznie gorzej niż okropnie. A potem poczuła się jeszcze gorzej niż okropnie, bo żeby ją opatrzyć, Bexo z innym sanitariuszem musieli ją poruszyć. Kolejny raz ból wygrał z lekarstwami. Tym razem zawyła. – Wracamy – powiedział cicho Bexo, gdy umilkła. – Wszyscy, których znaleźliśmy, nawet zabici, są już na pokładzie Nautilusa i płyniemy do domu. Jakoś mętnie przypomniała sobie, że tak się nazywał słynny okręt podwodny, dawno temu na Ziemi. A nie była na okręcie podwodnym, bo śmierdziało drewnem i rybami... i jeszcze czymś, co kojarzyło się jej ze szpitalem. Skoro tak ją bolało, to faktycznie szpital był sensownym miejscem... Ale znała inne, znacznie lepsze, by nadrobić zaległości w śnie, a spać chciało jej się coraz bardziej... * Kontratak komisarza Testaniere’a zakończyła druga salwa wrogiej artylerii. Pierwsza skutecznie przegoniła niedobitki żandarmów i piechoty, wybijając wcześniej połowę z nich. Niektórzy uciekli z bronią. – Pewnie sądzili, że za zgubioną odliczą im z żołdu – podsumował to zachowanie sierżant Pescu. Druga salwa zmasakrowała personel Ludowej Marynarki, zabijając między innymi dowodzącego nimi porucznika, którego nazwiska jakoś Testaniere nigdy nie zdołał zapamiętać, i raniąc Pescu w brzuch i obie nogi. Tyle że sierżant Pescu dalej wyglądał na gotowego walczyć przez resztę dnia, a personel Ludowej Marynarki dał nogę. W tych okolicznościach Testaniere nie miał innego wyjścia, jak zarządzić odwrót i zebrać rannych. Funkcjonariuszy UB zostało tylu, że zmieścili się w trzech zarekwirowanych pojazdach

osobowych. Reszta leżała na pobojowisku lub uciekła wcześniej. Skierowali się poza miasto, mając nadzieję połączyć się z kolejnym konwojem piechoty lorda Euvinophana lub dotrzeć do jego obozu znajdującego się po przeciwnej stronie gór. Zamiast na jego prywatne wojska natknęli się natomiast na blokadę obsadzoną przez oddziały Królewskiej Armii. Testaniere kazał wszystkim pozostać w pojazdach, a sam wysiadł i podszedł wolnym krokiem do blokady, wyraźnie pokazując, że nie jest uzbrojony. Pomachałby nawet białą chusteczką, gdyby ją miał – wszystko, co on i jego ludzie mieli na sobie, było czarne od tłustej sadzy, kurzu i pyłu. – Poddaję się pod warunkiem udzielenia pomocy moim rannym – oznajmił. Przez moment sądził, że podporucznik dowodzący obsadzającym blokadę oddziałem nie zna standardowego angielskiego, bo nie dał po sobie poznać, że cokolwiek zrozumiał. – Jesteśmy żołnierzami Ludowej Republiki Haven – dodał Testaniere. – I zasługujemy na traktowanie zgodne z międzyplanetarnymi konwencjami. Królewska Armia poniosła dziś niewielkie straty, ale to się może zmienić, jeśli nie przyjmie pan warunków naszej kapitulacji. Kilku królewskich żołnierzy uniosło broń, kilku innych szczeknęło bezpiecznikami, ale oficer ożył i oznajmił: – Naturalnie przyjmuję waszą kapitulację na tych warunkach. Po czym odczepił od pasa radiotelefon i rzucił krótki rozkaz w lokalnym narzeczu. Testaniere znał je na tyle dobrze, by zorientować się, że wezwał medyków. Radiotelefon wrócił na miejsce, porucznik zaś podszedł do niego i powiedział prawie uprzejmie: – Będziecie traktowani zgodnie z wymogami konwencji międzyplanetarnych, choć z chęcią rozstrzelałbym was za to, co próbowaliście zrobić i zrobiliście. Tylko po co mam sobie brudzić ręce waszą krwią, skoro taka przyszłość i tak czeka na was w domu? Testaniere zgrzytnął zębami na tę bezczelność, ale wiedział, że jest to prawda. Jeśli wszyscy nie zostaną rozstrzelani za klęskę, to jego na pewno spotka ten los. A rodzina będzie miała szczęście, jeśli trafi do obozu, a nie wraz z nim pod ścianę. Porucznik nie odszedł – wyciągnął z kabury pistolet na bezłuskowe naboje i podał mu go kolbą do przodu. – Mając na względzie twoją rodzinę, przybłędo, daję ci szansę, na którą nie zasługujesz – powiedział z pogardą. – Chyba że te rewolucyjne brednie tak ci mózg przeżarły, że bliscy nic dla ciebie nie znaczą. Testaniere uznał, że lepiej nie ryzykować – gdyby rzucił się na oficera, chcąc, by ten go zastrzelił, znacznie bardziej prawdopodobne było, po tym co usłyszał, że ten tylko by go postrzelił na tyle skutecznie, by wyłączyć z walki, ale na tyle niegroźnie, by przeżył i wrócił do

Ludowej Republiki Haven. Wziął podaną broń, odwrócił się do swoich ludzi i zasalutował. Po czym przeszedł dwadzieścia metrów i palnął sobie w łeb, przykładając lufę do skroni. * Wyciągnęli ciało Fernanda z płonącego czołgu. Wyglądał okropnie, ale żył i się uśmiechał. Miał nawet tyle sił, by z kieszeni na piersiach wyjąć izolowany portfel. – Zawsze blisko serca, jak ci kiedyś obiecałem – powiedział. – Ale teraz lepiej je weź; nie chcę, żeby łapiduchy się na nie gapiły. Skinęła głową, wiedząc, co jest wewnątrz – jej hologram w, jak to nazwała, „rekreacyjnym stroju pozasłużbowym”. Rzeczywiście byłoby lepiej, żeby nie stał się on publicznie znany. Sięgnęła po portfel, ale jego ręka nagle opadła i portfel zniknął. Fernando niespodziewanie zbladł i znieruchomiał. Stał się tak blady, że widziała trawę (skąd trawa w dzielnicy przemysłowej?!) przez niego. A potem już go nie było. Uniosła dłoń, by otrzeć oczy – nikt nie będzie oglądał jej łez – i przez swoją dłoń także zobaczyła trawę. Wstała i przez swoje nogi także ją dostrzegła. Ale mogła nimi poruszać. Zamiast otrzeć łzy, stanęła na baczność i zasalutowała. Oficer Marines zawsze salutuje, wchodząc na pokład. * Na monitorze pokazującym funkcje życiowe Shuny Ryder wyświetliły się same linie poziome. Sierżant Bexo wyłączył monitor. Tak jak podejrzewał, nie doczekała, by dowiedzieć się, że Królewska Armia zwolniła wszystkich, którzy przeżyli, z grona lecących na pokładzie Claymore 3, po wlepieniu im grzywny za nielegalne przekroczenie granicy i wandalizm (zniszczenie stodoły i ubicie trzech świń w czasie przymusowego lądowania). Kiedy spojrzał na widoczną spod opatrunku część jej twarzy, dostrzegł na niej cień uśmiechu. Nie uśmiech, bo zbyt silny był ból, który czuła, i zbyt wiele wpompował w nią środków odurzających, ale wyglądała na zadowoloną. Jakby ostatnie, co widziała i słyszała, było czymś naprawdę miłym, co pozwoliło jej choćby na chwilę zapomnieć o śmiertelnych ranach.
David Weber - Cykl-Honor Harrington (15) Światy Honor (opowiadania)

Related documents

223 Pages • 126,323 Words • PDF • 2 MB

23 Pages • 5,452 Words • PDF • 551.1 KB

16 Pages • 697 Words • PDF • 974.6 KB

14 Pages • 1,118 Words • PDF • 3.6 MB

879 Pages • 345,288 Words • PDF • 6.6 MB

219 Pages • 92,658 Words • PDF • 1.7 MB

156 Pages • 69,044 Words • PDF • 794.8 KB

2 Pages • 179 Words • PDF • 103.5 KB

304 Pages • 110,664 Words • PDF • 4.9 MB

55 Pages • 2,057 Words • PDF • 1.3 MB

191 Pages • 102,859 Words • PDF • 1.2 MB