Ficner-Ogonowska Anna - Alibi na szczęście 01

404 Pages • 124,230 Words • PDF • 2.6 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:30

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Czytelniczki o pierwszej książce Anny Ficner-Ogonowskiej Alibi na szczęście To historia pachnąca morzem i domowym ciastem. Pochłonęłam ją jak szarlotkę mojej mamy – błyskawicznie i bez opamiętania. Śmiech miesza się tu ze łzami, smutek z czułością. Czy warto uciekać przed szczęściem czającym się tuż za rogiem? Gośka Marchwiana, 23 lata, Zamość Książka Pani Anny Ficner-Ogonowskiej to prawdziwe alibi dla niezapomnianych chwil sam na sam z książką. Kiedy ją czytałam, czas się zatrzymał. Niezachwiana miłość Mikołaja do Hanki pozwala mi wierzyć, że takie uczucie naprawdę istnieje. Szaleństwa Dominiki sprawiają, że zaczynam tęsknić za moimi przyjaciółmi. A rady Pani Irenki biorę sobie głęboko do serca. To książka bliska prawdziwemu życiu, a jednocześnie przenosząca nas w inny, piękny świat. Monika Wróblewska, 44 lata, Łapy koło Białegostoku Przepełniona pozytywną energią i prawdziwymi emocjami opowieść, która gwarantuje wiele chwil zadumy i wzruszeń oraz długotrwałą poprawę humoru. Monika Jędrzejewska, 31 lat, Łodygowice koło Żywca Książka pokazała mi, że mimo trudności, jakie napotykamy w życiu, nie warto się poddawać i trzeba walczyć o swoje marzenia. W życiu liczy się miłość i nie można mówić, że się nie ma na nią czasu. Patrycja Kondratiuk, 20 lat, Szczecin

– Wszelki duch Pana Boga chwali... Tak, nie myliła się. Z oddali usłyszała głos pani Irenki. Wesołe, optymistyczne słowa. Dokładnie te, których się spodziewała. Chabrowy płaszcz zbliżał się coraz szybciej, uśmiech pani Irenki był coraz szerszy, a dotyk dłoni Mikołaja z sekundy na sekundę bardziej gorący. Nie mogła zapanować ani nad radością, ani nad wzruszeniem. Po jej policzkach już lawirowały łzy, których nie zdążyła ukryć, ponieważ poczuła dotyk dobrych, pachnących różami ramion. Mikołaj wypuścił jej rękę i w milczeniu przyglądał się temu niememu przywitaniu. Nikt nic nie mówił, tymczasem głowa jej pękała w szwach, jakby została nieoczekiwanie narażona na harmider towarzyszący szkolnej przerwie. Na szyi czuła zaciskającą się metalową obręcz, której odpór dawała twarda gruszka. Po zatrzymanej w bezruchu chwili pani Irenka odkleiła się od niej powoli, z wyraźnie zauważalną niechęcią. Nic nie mówiąc, tylko patrząc, wysyłała czytelny sygnał, że nie czeka na żadne tłumaczenia, ponieważ wszystko rozumie. W tym anielskim spojrzeniu nie kryło się ani zdziwienie, ani zaskoczenie. To była cała pani Irenka. Taka właśnie była jej pani Irenka. Zawsze przygotowana na wszystko. Na śmiech, na płacz, na radość z nagłej i zupełnie nieoczekiwanej wizyty, a także na każdy, nawet największy, dramat przydarzający się człowiekowi. – Dobry wieczór, pani Irenko... – Udało się. Nareszcie coś wydukała. Skleciła zdanie. – Oj, dobry, moja Hanuś, dobry. Wyszłam z kościoła i poczułam, że mnie jeszcze coś dobrego dziś spotka. Zwłaszcza że całe rano Majorkowa mnie na spytki brała. – Pani Irenka przeniosła wzrok na Mikołaja, który natychmiast zareagował. – Dobry wieczór. – Skinął głową i ujął podaną przez panią Irenkę dłoń, dopełniając powitania jej szybkim pocałunkiem. Zapunktował. Zauważyła błysk w oku pani Irenki, która choć szła z duchem czasu, przywiązywała ogromną wagę do tradycji. – Rozumiem, że to nasz słynny Mister Karp – usłyszała miły głos, zanim zdążyła dokonać bardziej dyplomatycznej prezentacji. Mikołaj otworzył tylko szerzej oczy i nie dając po sobie nic poznać, uśmiechnął się do pani Irenki, po czym przeniósł wzrok na

Hankę. Nieśmiało tliła się w nim iskierka rozbawienia. Zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć ani jak się zachować. – A co my tu tak stoimy? – zapytała głośno pani Irenka. – Wchodźcie, zapraszam. Pewnie jesteście głodni, przecież długa podróż za wami, a ja stoję jak jakaś glapa na środku chodnika, zamiast się gośćmi zająć, jak Pan Bóg przykazał. Przecież nakarmić was muszę i napoić. A zobaczcie, do sąsiadów też chyba goście przyjechali. – Pani Irenka, otwierając przed nimi furtkę, zerknęła w stronę samochodu Mikołaja zaparkowanego tuż za czarnym kolosem. – To jest samochód Mikołaja – powiedziała krótko. Nie chciała wdawać się w szczegóły. Jeszcze nie teraz. – Dzieci moje! To wy tu do mnie oddzielnie przyjechaliście? Taki szmat drogi na dwa samochody? – Tak się złożyło – szybko powiedział Mikołaj, wybawiając ją z kłopotu. Bała się teraz na niego spojrzeć. – Skoro tak! To tak! – skwitowała równie szybko pani Irenka. Gdy znaleźli się w korytarzu, pani Irenka w okamgnieniu pozbyła się płaszcza i dowodziła z kuchni. – Skoczcie tylko sobie ręce pomyć i przyjdźcie tu do mnie szybko, a nie pożałujecie. Mikołaj powoli odpinał suwak kurtki, podczas gdy ona przycupnęła w wiklinowym fotelu i nie wiedziała, co z sobą począć. Tyle się od wczoraj wydarzyło... zupełnie nie potrafiła się w tym wszystkim odnaleźć. Mikołaj oparł się o ścianę. Stał naprzeciwko niej. Czuła na sobie jego wzrok. Podniosła swój, ale tylko do wysokości jego założonych przed sobą rąk. Nie musiała spoglądać wyżej. Była pewna, że się uśmiechał i że wszystko między nimi będzie inne niż do tej pory. Inne niż do wczoraj. Miniona noc zakończyła coś, aby coś rozpocząć. – Mister Karp? – usłyszała coś w rodzaju pytania. Dzięki Bogu, było to pytanie uśmiechnięte. Spojrzała wyżej i zobaczyła roześmiany wzrok. – To ty mnie tak ochrzciłaś? – A jak myślisz? – Nie mam zielonego pojęcia. – Mikołaj włożył ręce do kieszeni spodni, nieznacznie unosząc przy tym ramiona. – Możesz być spokojny. To nie ja. Dominika tak cię nazwała.

– A to dlaczego? – Bo jak cię poznałam... – urwała. Mogła się nie przyznawać, ale podczas dzisiejszej podróży obiecała sobie solennie, że już zawsze będzie mówiła mu prawdę. Zdecydowała, że nie będzie przed nią już nigdy uciekać, dla ich wspólnego dobra. – Bo jak cię poznałam, to używanie twojego imienia w moim towarzystwie mogło źle się skończyć. – Ty też tak o mnie mówiłaś? Pod brodą poczuła palec Mikołaja. Jego miękki dotyk sprawił, że wstała z fotela. – Nie... Ja myślałam o tobie inaczej... Gdy cię poznałam, nie mówiłam o tobie. Ja o tobie wtedy tylko myślałam... – zawiesiła głos, ale napotkawszy pytający wzrok, musiała zareagować. Uśmiechnięty błękit nie pozostawiał jej wyboru. – Nazywałam cię Panem Spóźnionym. – Panem Spóźnionym? – Tak. Przecież spóźniłeś się wtedy na zebranie rodziców – uśmiechnęła się. – A teraz chodź już umyć ręce. Odwróciła się i zrobiła kilka kroków w stronę łazienki. Niestety Mikołaj się nie poruszył. – Czyżbyś chciał, żebym wzięła cię za rękę? – Zerknęła w jego kierunku i przez moment w tym ciemnym korytarzu odnalazła atmosferę mostu Karola. – Nie. Chciałbym, żebyś oddała mi swoją. Na zawsze. To jedno, wypowiedziane szeptem zdanie sprawiło, że zawirował świat. Straciła równowagę. – Nic ci nie jest? – Już był przy niej. Przyjemnie blisko. Może dlatego kręciło się jej w głowie coraz bardziej... – Dzieci? Gdzie wy jesteście? – Z kuchni dobiegał zniecierpliwiony głos pani Irenki. – Już idziemy, pani Irenko – odpowiedziała szybko i spojrzała w oczekujące na jej słowa oczy. – Proszę cię, idź teraz umyj rączki. Tamte drzwi z kolorową szybką – wskazała dłonią na drzwi łazienki – a ja idę do pani Irenki. Weszła do kuchni, rozejrzała się wokół i poczuła się tak, jakby nigdy z niej nie wychodziła. Na środku stołu stała piękna, z pewnością

poniemiecka kryształowa patera, na której wylegiwały się wypucowane na wysoki połysk jabłka. Sadem pachnące smakołyki. Uśmiechnęła się i od razu napotkała rozradowany wzrok pani Irenki. Upstrzone brązowymi plamkami zielone oczy patrzyły na nią przenikliwie i radośnie. Oczy pani Irenki błyszczały dużo bardziej niż wyglancowane jabłka. – Rączki umyłaś? – usłyszała pytanie. – Jeszcze nie... – odpowiedziała, wiedząc, że jej higiena jest tak naprawdę ostatnią rzeczą, która w tej chwili interesowała panią Irenkę. – Zawsze, Hanuś, powtarzałam ci, że jak tam, w tej twojej Warszawie będzie ci źle, to wsiadaj w samochód i do mnie przyjeżdżaj. Ale jak cię dzisiaj wypatrzyły moje oczy, to już z daleka zobaczyłam całkiem inną dziewczynę. Nie takiego smutasa jak zwykle ostatnio. Oho, pomyślałam sobie, widocznie w końcu Pan Bóg wziął sprawy w swoje święte ręce. I się chyba, Hanuś, ani trochę nie pomyliłam. Nadziało się chyba, Hanuś, w twoim życiu różności, oj, nadziało! – Trochę się nadziało... – przyznała z zakłopotanym westchnieniem. Opierała się o kuchenny parapet i przyglądała się sprawnej operacji nakrywania do stołu. – A czujesz, Hanuś, że to „trochę” ma jakiś związek z tym boskim planem, co to ci nim głowę napychałam latem? – Nie odpowiedziała. Zerknęła jedynie na panią Irenkę i mrugnęła twierdząco. – I bardzo dobrze! – Obserwowała, jak widelce i łyżki lądowały obok stojących już na stole talerzy. – A powiem ci, Hanuś, że ładny on taki, że mnie starej serduszko zapikało na jego widok. I rację Dominika miała, bo rzeczywiście patrzy na ciebie jak nasza Zuzanka na lizaka, zanim go odpakuje z papierka. A za tego Mister Karpia to ja cię, Hanuś, przepraszam. Tak mi się jakoś wymsknęło znienacka. – Mówiąc to, pani Irenka uśmiechnęła się co najmniej tak zalotnie jak nazbyt swawolna nastolatka. – Myślałam, Hanuś, że... – Ależ pani Irenko... Nic się nie stało. Naprawdę. Proszę się nie martwić, wszystko mu wytłumaczę. – Oj, wytłumacz mu, Hanuś, wytłumacz, bo mężczyźni to lubią, jak im się kobiety z różnych takich tłumaczą. A już ten twój Mikołaj to tak na ciebie patrzy, jakby niczego innego w życiu nie chciał robić, tylko

wysłuchiwać tych twoich tłumaczeń. – Pani Irenko! – Doskonale udało jej się udać świętoszkowate żachnięcie. – Hanuuuś... pamiętaj, dziecko, że mnie starej nie oszukasz. Przecież ślepa nie jestem. Widzę, jakie pioruny między wami przelatują. Gdybym cię nie znała, to może nawet bym się o ciebie martwiła. Ale że cię znam, to mogę spać spokojnie, bo wiem, że cię te pioruny ani nie oślepią, ani nie poparzą... – W drzwiach pojawił się Mikołaj, przerywając tym samym burzowy wywód pani Irenki. – Chodź, chodź, Mikołaj. Siadaj. Chyba mogę tak do ciebie mówić? – Oczywiście. Patrzyła, jak siadał przy stole, i rzeczywiście znów musiała przyznać rację pani Irence. Niby nie działo się nic szczególnego, bo przecież stała bez ruchu i zerkała na dłoń Mikołaja pieszczącą widelec leżący na patriotycznej serwetce w biało-czerwoną kratkę, lecz czuła, jakby w niej, gdzieś głęboko, gdzieś w środku, wzmagał się ulubiony przez żeglarzy szkwał. Trochę straszny, trochę śmieszny, ale pioruńsko potęgujący w niej chęć do dalszego życia. Budzący ciekawość następnych dni, które miały upływać według ustalonego gdzieś tam, gdzieś na górze, planu. – Hanuś! A ty co?! Zacichłaś i zasnęłaś? Śmigaj mi zaraz do łazienki, bo zupę już zagrzałam. Czujesz jaką? – Ogórkową... – wymruczała z zachwytem. Poczuła wilczy głód. – A po ogórkowej... – Pani Irenka zainicjowała ich ulubioną obiadową zabawę. – Naleśniki z jagodami? – Poddawała się jej całkowicie. – A po naleśnikach... – Ciasteczko i herbatka? – udawała niepewność. – Z cytrynką? – dodał spontanicznie Mikołaj. – Widziałaś go! – Pani Irenka wskazała palcem na Mikołaja. – Chyba nadaje się do naszego stołowego stowarzyszenia. Jak, Hanuś, myślisz? – Oj, nie wiem, nie wiem. – Pokręciła przekornie głową i natychmiast trafił w nią paraliżujący prąd gromu niesionego przez błękitny wzrok.

– To ty, Hanuś, goń teraz do łazienki, a ja tu zrobię naszemu kandydatowi taki egzamin, że jak wrócisz, to na pewno będę wiedziała, czy on nam się nada czy nie. – Tylko niech się pani nie da zwieść ani nabrać na żadne maślane spojrzenia – ostrzegła dowcipnie. – Już ty się, Hanuś, o mnie nie martw. Przecież ja się w życiu różnych, różnistych oczek naoglądałam! Nie wytrzymała, parsknęła śmiechem i wychodząc z kuchni, delikatnie pogładziła Mikołaja po ramieniu. Lubiła jego ramiona. Gest ten nie umknął uwagi pani Irenki. Zobaczyła radość w jej oczach. Lekkim krokiem przemierzyła korytarz. Weszła do łazienki i natknęła się na rozanielone spojrzenie w lustrze. Prawie siebie nie poznała. Po zapłakanych, niewyspanych, podpuchniętych oczach nie było ani śladu. „Płacz, płacz! Będziesz miała ładniejsze oczy!” Tato zawsze wytrąbiał to zdanie, gdy chciał wystawić na rodzinne pośmiewisko jej dziecięcą rozpacz. Patrzyła uważnie na swoje odbicie i chyba pierwszy raz w życiu pomyślała, że mówiąc to, tata miał rację. Widziała przed sobą błyszczące radością oczy zadowolonej z życia dziewczyny. Musiała z odwagą spożytkować ten dawno zapomniany stan. Musiała zacząć oswajać przeszłość, musiała zacząć do niej wracać. Powoli, małymi kroczkami, tak jak pacjent podczas żmudnej rehabilitacji mającej mu przywrócić władzę w nogach. Teraz jednak chciała skupić się na teraźniejszości, zwłaszcza że Mikołaj kolejny raz, bez wysiłku, udowodniał, że pasował do każdego bliskiego jej krajobrazu. W domu, na cmentarzu, na plaży, a nawet tutaj, w oazie pani Irenki, wyglądał tak, jakby te wszystkie bliskie jej sercu miejsca na niego czekały. Do tej pory nieobecny, pojawiał się w nich i wsiąkał w ich atmosferę zupełnie niezauważalnie. Identycznie jak w jej uczucia. Nie wiadomo kiedy... Patrzył, uśmiechał się, nawet nie musiał nic mówić. Po prostu był. Już dawno umyła ręce. Utkwiła wzrok w wodzie, która z cichym pluskiem znikała w niklowanym odpływie umywalki. Zakręciła kran. Długi, zaczynający się paraliżującym strachem dzień osiągał, właśnie w tej chwili, spokojne zakończenie. Paniczny poranek nie zapowiadał dobrego dnia. A jednak się udało... nadeszła pora kojącego zmierzchu. Małe łazienkowe okienko z misternie upiętą firaneczką wpuszczało do

środka coraz mniej światła, ale bez najmniejszego problemu odtwarzała w pamięci widziany dziś na plaży pomarańczowy kolor słońca. Otworzyła drzwi łazienki i wychodząc, wytarła dłonie w ręcznik, po którym wesoło cwałowały koniki morskie we wszystkich kolorach tęczy. Z kuchni do jej uszu dobiegały dwa ukochane przez nią głosy: aksamitny szelest i różany jedwab. – Opiekuj się nią, bo ta dziewczyna to najprawdziwszy skarb – usłyszała jedwabne słowa. – Może pani być spokojna, obiecuję, że... – Już jestem! – zaświergotała wesoło, przerywając aksamitną obietnicę. Znów zachowywał się jak uczniak – chyba tak miało już zostać. Uśmiechnął się do siebie. Od kilku minut wrastał w drzwi pokoju Hanki. Przyklejał do nich umęczone zbyt mocnym naciskiem ucho i wstrzymując oddech, nasłuchiwał. Rozmawiała przez telefon. Jak zwykle mówiła dość cicho, dlatego z trudem łowił i rozpoznawał jej słowa. Odnosił wrażenie, że się przed kimś gęsto tłumaczyła. Jeśli dobrze znał życie, musiała się teraz kajać przed warczącą do słuchawki Dominiką. Na myśl o Dominice przyszła mu do głowy dziwna refleksja. Od czasu dzisiejszej porannej rozmowy z wytrąconą z równowagi mamą przypuszczał, że w jego najbliższym otoczeniu pojawi się mały, pachnący mlekiem bobas. Teraz miał już pewność, że się pojawi. Na szczęście miał to być bobas nie Mateusza, lecz Przemka. Dosłownie przed momentem przekazał mamie wspaniałą wiadomość, że może przestać się zamartwiać. Mateusz właśnie świętował w towarzystwie Malwiny tak zwany fałszywy alarm. O dziecku Przemka i Dominiki w rozmowie z mamą nawet się nie zająknął. Dopuścił się świadomego przemilczenia, nie chcąc się wystawiać na matczyny atak. Chciał uniknąć modnego ostatnio prokreacyjnego nagabywania. Usłyszał przytłumiony śmiech Hanki i postanowił zakończyć szpiegowską działalność. Delikatnie zapukał. Zdziwił się, bo drzwi się otworzyły, zanim skończył uderzać w nie zgiętym palcem. Hanka patrzyła na niego z lekkim uśmiechem, wciąż trzymając przy uchu słuchawkę. Wszedł. Nie czekając na zaproszenie, usiadł na łóżku i wodził głodnym wzrokiem za nieustannie przemieszczającą się

ukochaną. Wyglądała tak pięknie jak wczoraj. Może trochę bardziej swojsko. Wczoraj, gdy dostrzegł ją stojącą tuż przy szybie własnej pracowni, o mało nie oszalał z radości. Wyglądała zjawiskowo. Teraz miała na sobie wczorajszy strój. Połyskującą niebiesko bluzkę i czarną spódnicę, spod której wyglądały małe, gołe stopy. Zasłuchana, wciąż kursowała pomiędzy nim a drzwiami. Gdy szła w kierunku drzwi, widział suwak spódnicy, z którego odpięciem miał wczoraj niemały kłopot. Natomiast gdy zbliżała się do niego, obejmował wzrokiem guziki bluzki, które poprzedniego wieczoru nie stawiły mu najmniejszego oporu. – Ale przecież ja nic nie mówię – usłyszał jej spokojny i zmęczony głos – oczywiście, że masz rację. – Hanka utkwiła w nim nieobecny wzrok. – Dobrze... Jak chcesz – tym razem usłyszał rezygnację – dobrze, jak tylko wejdę do domu, natychmiast zatelefonuję. Ale nie obiecuj sobie zbyt wiele i nie zapominaj, że teraz powinnaś na siebie bardzo uważać. – Hanka oparła się o drzwi i zamknęła oczy. – Zwariowałaś? – Szybko je otworzyła. – Żadnych prochów! Po prostu już się połóż. – Teraz był pewien, że rozmawiała z Dominiką. – Proszę cię, przestań już. Idź spać. Nic już nie słyszę! Pozdrowię! Dobranoc! – Podeszła do niego. Rzuciła telefon na łóżko i dotknęła swego ucha. – Boże... – sapnęła zabawnie – aż mnie rozbolało ucho od tych jej piszczących wrzasków. – Niedługo sama będzie musiała słuchać wrzasków – uśmiechnął się przekornie. – Wiesz już? – Twarz Hanki w momencie się rozpromieniła. – Wiem. Przed chwilą skończyłem rozmowę ze szczęśliwym tatusiem. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę. Chociaż wiem, że przede mną ciężki czas. Zwłaszcza że wczoraj obiecałam Dominice, że będę na każde jej zawołanie. – Zobacz, a ja, naiwniak, myślałem, że to tylko mnie składasz obietnice. Chyba zacznę być zazdrosny. – Żartujesz? – Popatrzyła na niego w taki sposób, że miał ochotę znów zająć się guzikami jej bluzki. – Wcale nie żartuję. – Wstał i podszedł do niej wolnym krokiem. Jej uśmiech go obezwładniał.

– Możesz być spokojny. Dominika w żaden sposób ci nie zagraża. Powiem więcej, odkąd cię poznałam, zawsze stoi za tobą murem, złego słowa nie da na ciebie powiedzieć. – A ty chciałaś mówić o mnie złe słowa? – Szczerze? – zapytała wyraźnie onieśmielona. – Myślałem, że od wczoraj jest między nami tylko szczerość. – Była tak blisko, że nagle przestała go interesować rozmowa. Całkowicie stracił wątek. – Posłuchaj... – zaczęła powoli, ale zamilkła, gdy tylko dotknął jej ust. Cofnął rękę. – Kiedy siedziałam dziś na plaży, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mnie znajdziesz, że cię zobaczę... Przyrzekłam sobie, że będę ci już zawsze mówiła tylko prawdę. To znaczy nie pomyśl, że do tej pory tak nie było. Tak było... tylko że... Widział, jak bardzo się starała. Czuł, że chciała, żeby wszystko między nimi było dobrze, ale nie był też ślepy i jego uwagi nie mogły umknąć jej coraz bardziej błyszczące oczy. Po stokroć wolał niedomówienia od tego błysku, ponieważ sprawiał on, że wariował, nie wiedząc, co robić, co mówić i co myśleć. Ten ostatni rodzaj niewiedzy był najstraszniejszy. – Nie. Hania. To ty mnie posłuchaj. Przyznaję, do tej pory wiele razy opadały mi ręce, gdy widziałem, co się między nami działo. Ale teraz będzie inaczej, bo na wiele spraw patrzę inaczej. Ja na wszystko teraz patrzę inaczej. I będę dawał ci wszystko, czego będziesz potrzebowała... – A jak będę potrzebowała samotności? – zapytała, nie czekając na to, co chciał jeszcze dodać. – Mam wyjść? – spytał i od razu zrozumiał, że akurat w tym momencie jego żart nie okazał się zbyt subtelną odpowiedzią na zadane pytanie. – Chyba nie do końca się rozumiemy – powiedziała, udając bezradność. Całe szczęście odebrała jego nieprzemyślany tekst jako żart. – Proszę cię, Hanka, nie denerwuj mnie – na moment zamienił się w Dominikę. – Pędziłem dziś do ciebie jak wariat. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, tylko o tym, że znajdę cię na tej twojej plaży

i nie pozwolę, żeby coś się między nami popsuło. Nie potrafię bez ciebie żyć, dlatego będzie tak, jak ci obiecałem na plaży. Będzie dobrze. Nie biorę pod uwagę żadnych innych możliwości i dobrze ci radzę, zrób to samo co ja. – Wypowiedział te wszystkie słowa na jednym oddechu i wlepił w nią nieruchomy wzrok. Hanka ziewnęła. Masz ci los, nie zapanowała nad ziewnięciem. – Dajesz mi do zrozumienia, że przynudzam? – Nie... skądże... Po prostu padam na twarz. Jestem wykończona, a w dodatku za dużo zjadłam, jak zwykle tutaj. – Mam wyjść? – Tym razem zażartował naprawdę. – Jeżeli pozwolisz mi się położyć i zasnąć, to możesz zostać. – Zręcznie go wyminęła i padła jak betka na zaścielone łóżko. – I co ty sobie wyobrażasz? – zapytał ze śmiechem. – To ja ganiam za tobą po całej Polsce, odkąd cię poznałem, nie dosypiam, nie dojadam, a ty masz teraz zamiar tak po prostu zasnąć? – Udawał dotkniętego do żywego. – Gdybym miała szczoteczkę, to miałabym zamiar jeszcze przedtem umyć zęby. – Znowu ziewnęła, była przesłodka w takim sennym wydaniu. – A gdybym miała jakieś inne ubranie, to chętnie bym się przebrała, ale w obecnej sytuacji mogę tylko zasnąć. Smakowały ci naleśniki? – zapytała, otwierając oczy i odwracając się na bok. Już wiedział, że była to jej ulubiona pozycja podczas snu. Usiadł przy jej łóżku. Pomimo zmęczenia mógłby tak, wgapiając się w nią, przesiedzieć całą noc. – Nie patrz tak na mnie... – A jak mam patrzeć? – Sama nie wiem... ale na pewno inaczej niż teraz – uśmiechnęła się. – Ale ja inaczej nie potrafię. – A jeszcze przed chwilą obiecywałeś, że dasz mi wszystko, czego będę potrzebowała. – A czego teraz potrzebujesz? – Innego spojrzenia. – Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Proszę bardzo. – Wykorzystał wyćwiczoną w dzieciństwie do perfekcji umiejętność

i zrobił klasycznego zeza. Hanka parsknęła śmiechem. – Jesteś wariatem! – Bo kocham jak wariat! Popatrzyła mu w oczy tak skupionym wzrokiem, jakby miała bardzo poważny zamiar policzenia jego rzęs. Nic nie mówiła. Do tej pory za każdym razem gdy tak się zachowywała, był przekonany, że mu się wymyka, że ucieka, najdalej jak tylko się da. W tej chwili pierwszy raz poczuł, że było inaczej. Po prostu taka już była. Za dużo myślała i wciąż wszystko analizowała. Musiał pogodzić się z tym, że już zawsze będzie miał bardzo ograniczony dostęp do jej myśli. – Ja też cię kocham... mój Panie Spóźniony... – wyznała i uśmiechnęła się prawie niewidocznie, leciutko, jakby tylko jednym kącikiem ust, który natychmiast pocałował. – Mogę zostać? – zapytał, przenosząc rozchylone usta na jej pachnącą szyję. – Chyba żartujesz. Nie chcesz chyba, żeby pani Irenka przestała uważać mnie za porządną kobietę? – Jej głos był cudownie senny. – Ty się, mała, panią Irenką nie zasłaniaj, bo na pewno już smacznie chrapie. – Mylisz się. – Zobaczył przeczący ruch głowy. – Pani Irenka odbywa teraz codzienną boską konferencję życiową. – To jak tu kiedyś przyjedzie moja matka, szybko znajdą wspólny temat. To jak? Mogę zostać? – Tym razem zamruczał wprost do jej ciepłego ucha. – W żadnym wypadku. – Jej głos powoli tracił stanowczość. Podobało mu się to. – Może jednak? – postanowił drążyć temat. – Może mógłbym się przy tobie położyć, przynajmniej w nogach. Hania... nie bądź taka zasadnicza. Proszę cię... Hania... – Słyszał jej regularny oddech, ale był prawie pewien, że udawała sen. – A gdybym pojechał do Słupska i skombinował szczoteczkę do zębów? – Nic. – A gdybym pomasował ci plecy? – Nic. – A gdybym już zawsze bronił cię przed atakami Dominiki? Hania? Śpisz? – Wpatrywał się w nią nieprzerwanie. Nie marnował czasu na mruganie powiekami. Jeżeli udawała, że śpi, to

robiła to doskonale. Wstał, pocałował ją w policzek, pogładził rozrzucone na poduszce włosy, okrył ją tą częścią kołdry, na której nie leżała. Wyglądała teraz jak naleśnik, na którego widok ciekła mu ślinka. Jeszcze raz ją pocałował, tym razem w czoło. Podszedł do drzwi, odwrócił się i napotkał jej senne spojrzenie. – Pomysł ze szczoteczką odlotowy. – Ziewnęła. – Dobranoc. – Zamknęła oczy. – Jutro rano będziesz miała szczoteczkę. Śpij spokojnie, pa. – Nie doczekał się odpowiedzi. Cicho zamknął za sobą drzwi, usiadł na podłodze i oparł się o ścianę. Zastanawiał się, co teraz będzie. Jak to wszystko się teraz ułoży? Ale przede wszystkim, jak będzie? Mateusz cieszył się, że nie zostanie ojcem, a Przemek wprost przeciwnie. Rozentuzjazmowany przyjaciel powiedział mu dziś, że Dominika jest jak wolny elektron i doskonale zrobi jej przywiązanie do jądra. Chciał, marzył, żeby ta jedna noc spędzona z Hanką wystarczyła, aby on również miał powód do przeżywania męskiej radości. Wiedział jednak doskonale, że mogła nie wystarczyć. Chociaż... Usłyszał kroki na schodach, ale się nie poruszył. Nadal podpierał plecami ścianę obok zamkniętych drzwi sypialni Hanki. – O matko i córko! – powiedziała z przestrachem w głosie i oczach pani Irenka. – A co ty tu, Mikołaj, tak siedzisz po ciemku? – Musiał wyjątkowo głupio wyglądać, zwłaszcza że zdążył już rozpiąć koszulę. – Pilnujesz? Nie bój się, nikt ci jej nie ukradnie. Możesz spać spokojnie. – Myślałem tylko... – zaczął, wstając. – Lepiej zrobisz, jak położysz się spać, skoro chcecie wyjechać rano. Trochę mi to nie w smak, ale wiem, że droga daleka, to i marudzić nie zamierzam. A dzisiaj to się już zaczęłam nawet cieszyć, bo jak tak na was razem popatrzyłam, to i spokojniejsza o tę moją Hanuś będę. Widzę przecież, że już ona taką obstawę teraz ma, że jej w tej Warszawie na pewno nic nie grozi. – Nic a nic – uśmiechnął się i podszedł do drzwi swojego pokoju. – Dobranoc, pani Irenko. – Dobranoc, a pokój ci się podoba? – Bardzo przyjemny – odpowiedział, zakrywając dłonią ziewnięcie.

– To był pokój rodziców Hanusi... Ale idź już, idź... nie zatrzymuję cię. Idź, odpoczywaj. Wjechała do garażu. Podróż, podczas której nie musiała dbać o bagaż, dobiegła końca. Była nieżywa. Prowadzenia samochodu miała dość przynajmniej na miesiąc. Mikołaj z pewnością od dawna był już w domu, ponieważ jemu w podróży nie przeszkadzała Dominika. Natomiast jej podróż była regularnie, średnio co godzinę, przerywana przez szanowną siostrunię, która drążyła wciąż jeden i ten sam temat. Oczywiście bezowocnie. Dominika nie miała żadnych szans, ponieważ Hanka była zaprawiona w bojach, jeżeli chodzi o natrętne wścibstwo w wydaniu siostrzyczki. Radziła sobie z nim profesjonalnie. Skrajnie wykończona, pokonała garażowe schodki. W holu nie zerknęła nawet w lustro, nie chciała siebie oglądać. Weszła do salonu, spojrzała w stronę kuchni i zamarła. Ulubioną Mikołajową miejscówkę przy blacie zajmowała uśmiechnięta od ucha do ucha Dominika. – O Boże! – jęknęła. – Ale mnie przestraszyłaś... Jak tu weszłaś? – Jeszcze mi brzuch nie urósł, więc przecisnęłam się przez komin. – Dominika uśmiechała się dwuznacznie i nie spuszczała z niej pytającego wzroku. – Możesz przestać? – zasugerowała, nalewając wody do czajnika. Marzyła o herbacie. – Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi. – O twoje molestujące spojrzenie. – O, widzę, że wszystko ci się jednoznacznie kojarzy. Z tego, co zdążyłam się zorientować, to... – Błagam cię – zdecydowanie przerwała siostrze, choć uczyniła to ostatkiem sił – przestań już! – Od sobotniego poranka nie mogła dojść z sobą do ładu, a ciekawska siostrunia najwyraźniej miała ogromną ochotę urządzić jej właśnie bezlitosne i dociekliwe przesłuchanie. Nie miała na nie ani sił, ani tym bardziej ochoty. – Od dawna tu jesteś? – zapytała, szukając w prawie pustej lodówce cytryny. Nie zrobiła standardowych weekendowych zakupów. Z przykrością stwierdziła, że jak mawiają warszawiacy, cytryny wyszły. – Jakieś dwie godziny. Zdążyłam ci posprzątać. Hanka spojrzała na Dominikę z politowaniem.

– Bbum ta rara! – Jej siostra, używając tego specyficznego, muzycznego, perkusyjnego przerywnika, uderzyła się w piersi tak mocno, że aż zadudniło. – Nawet kwiaty podlałam. – Chcesz herbaty? Bez cytryny. – A pogadamy przy herbacie? – A o czym? – Przecież wiesz o czym. Proszę cię, sama mi mówiłaś, że ciężarnej nie można niczego odmawiać, więc jak mi nic nie powiesz, to ci tu wszystko myszy opędzlują. – To lepiej ty powiedz, jak się czuje szczęśliwy tatuś. – Znakomicie. Już rozpoczął przygotowania do ślubu. – Naprawdę? – Hania uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Mam tylko nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że ślub zobowiązuje do monogamii. – Weź, nie gadaj takich rzeczy, bo mi się dziecko w brzuchu zestresuje. – Nie mów tak. – Skrzywiła się z niesmakiem. – Jak? – Dominika doskonale zmałpowała jej grymas. – Nie mów „dziecko w brzuchu”. – Dlaczego? – Bo to brzmi trochę tak, jakbyś je zjadła. – A jak mam mówić? – Musisz mu wybrać jakieś imię. – Przecież nie wiem, czy to chłopiec, czy dziewczynka. – Oczywiście, że chłopiec. – A ty co? Masz w oczach USG i mikroskop, że takiego mikroptaszka wypatrzyłaś. – Nie, ale widzę, że ciąża ci służy. Z dnia na dzień wyładniałaś, a mądrość ludowa mówi, że chłopiec dodaje matce urody, a dziewczynka ją odbiera. – Co ty powiesz? Nie wiedziałam... W takim razie to chyba nawet lepiej, że to siusiaczek. – Ale ci zazdroszczę – rozanieliła się, przełykając gorącą herbatę. Tego jej było trzeba. Od razu poczuła się lepiej. – O kurczę! Ale ty też wyładniałaś! Może też masz już w sobie...

– Jeszcze jedno słowo i... – I co? – Jesteś głodna? – Właśnie nie. W ogóle nie mam apetytu. Wciąż mnie muli, a rano mam taką karuzelę, że sobie nawet nie wyobrażasz. Tylko do Rygi nie jeżdżę. – Musisz się teraz zdrowo odżywiać i dużo spać, wypoczywać. Umówiłaś się do lekarza? – A po jakiego grzyba będę latała po lekarzach, jak mam ciebie, a ty przecież wszystko zawsze wiesz najlepiej. Słysząc te słowa, stanęła przed tkwiącą wciąż przy blacie Dominiką i zastanawiała się, co zrobić. Czy jej przyłożyć, czy ją po prostu przytulić? Wybrała tę drugą możliwość i przeżyła szok, ponieważ jej siostra, która zwykle w takich momentach zachowywała się jak packa na muchy, wtuliła się w nią, co najmniej jak w swoją ulubioną dziecięcą poduszkę w kształcie serca. Przy uchu słyszała jej oddech, który po chwili zamienił się w szept. – Wiesz co? Chyba dobrze, że wpadliśmy, bo świadomie nigdy bym się nie zdecydowała. Poza tym ja się naprawdę starzeję. Widzisz, co się ze mną dzieje? – Właśnie o tym myślałam... Jesteś taka milusia w tym nabierającym mądrości wydaniu. – To teraz – ich siostrzana szeptanka trwała i podobała się jej coraz bardziej – opowiedz, jak tam nocka u Mikołaja? Czar prysł. Niestety. – Już rozumiem! Wszystko zrozumiałam! Twoja czułość i wylewność to elementy wyrachowanego planu. Dążysz do tego, żeby wyciągnąć ze mnie romantyczne szczegóły. – No pewnie! A co ty sobie wyobrażałaś? Teraz muszę poznać romantyczne, bo o pikantnych opowiedział mi już Przemek. – Przemek, mówisz?– Udała zdziwienie i wzmocniła uścisk. – A skąd Przemek ma wiedzę na ich temat, jeśli można wiedzieć? – Od Mikołaja. – Żartujesz?! – Tym razem zagrała zdziwienie i przerażenie jednocześnie, ponieważ blef Dominiki był wyczuwalny na kilometr.

– Nie. Przecież jak Mikołaj szukał cię wczoraj rano po całym mieście, to wszystko Przemkowi wyśpiewał. – Nie wierzę! – podkręcała zabawę. – Opowiedział wszystko. Nie pominął nawet różowych puchatych kajdanek. – A to ci dopiero papla – sapnęła Dominice wprost do ucha. – Możesz przestać?! Nie sap mi do ucha! Ale z ciebie jest jednak zboczuch, a ja, naiwna, nie chciałam uwierzyć w pejcz i kolczatkę. Ble! – Dominika zrobiła taką minę, jakby miała zwymiotować. – To może zakończmy już to obściskiwanie, bo jeszcze mnie znów poniesie i zrobię ci jakąś krzywdę. – Złożyła na policzku Dominiki siarczysty i całkowicie aseksualny pocałunek, po czym wypuściła ją z uścisku. – Masz coś do żarcia? – zapytała jednak niegłodna siostra, otwierając drzwi lodówki. – O ludzie, ale puchy! No tak, jak się żyje miłością i perwersją, to jeść się chyba specjalnie nie chce. – I tu cię zaskoczę, w zamrażarce mam pizzę. Chcesz? – Jaką? – Dobrą. – Tę co zwykle? – Skinęła głową. – Dobra, może być. Carbonara raz, poproszę. Za chwilę siedziały nad białymi, parującymi i pachnącymi bekonem trójkątami pizzy, którą Dominika pochłaniała z ogromnym apetytem, a ona rozsądnie przeżuwała. W przedpokoju jej torebeczka zaczęła wibrować melodią telefonu. – Siedź! Nie zdążyła wstać od stołu. Dominika popatrzyła na nią jakoś tak groźnie, spode łba. – Przecież... – Niech dzwoni. – Zobaczę tylko, kto to – wskazała wzrokiem na hol. – Na pewno Mikołaj. – Muszę odebrać. – Już drugi raz chciała wstać od stołu. – Siedź, jak ci mówię! – Ale dlaczego?

– Niech sobie nie myśli, że nic nie robisz, tylko czekasz na telefon od niego. – No wiesz co, Dominiko? Nie poznaję cię... Jeszcze niedawno byłaś lojalnym ambasadorem Mikołaja. Jestem już całkowicie pewna, że muszę cię jak najszybciej umówić do doktor Bożenki. Torebka tymczasem skończyła swój taniec. – Powinnaś wiedzieć, że tak to już w życiu bywa. Czasem role się odwracają. Do tej pory ty byłaś mądrą siostrą, a teraz ja nią będę. – Niezaprzeczalnie! A w Afryce rzekę Nil właśnie skuwa lód – podała w wątpliwość deklarację Dominiki, która głośno beknęła. – Co ty powiesz? – Boże! Jak ty się zachowujesz?! – To nie ja, to on. – Dominika wskazała wzrokiem na swój jeszcze całkiem płaski brzuch. – Przecież on z pewnością jest kulturalny. Po ojcu – wywnioskowała błyskotliwie. – Mój Alojzy? – zapytała ze zdziwieniem w głosie Dominika i bez żenady beknęła jeszcze raz, z tym że głośniej niż za pierwszym razem. – Alojzy? Zwariowałaś?! Nie mów tak o nim. – Imię jak każde inne. – Okropne! Nawet nie wiadomo, jak je zdrobnić. – Aż nią zatrzęsło. – Jak to jak? Alojzyk! – Dominika parsknęła śmiechem. – Powiem ci teraz coś, co często słyszę od ciebie... Alojzyk? – udawała Dominikę – chyba cię porąbało?! – Wyszło jej to perfekcyjnie. – A mnie się właśnie podoba Alojzyk! – Dominika szła w zaparte. – Skoro tak, to rób jak uważasz, ale nie zapomnij, że matki chrzestnej dla Alojzyka w tym domu nie znajdziesz. – No masz! – Dominika pacnęła się w czoło. – Przypomniało mi się! Jak już jesteśmy w kościele... – Jesteśmy w kuchni – stwierdziła półgębkiem. – Nie wcinaj się, tylko słuchaj! Jak już jesteśmy w kościele, to chciałam cię zapytać, czy zostaniesz moją druhną? – A kiedy ślub? – Jakoś za miesiąc, w wielkanocny poniedziałek.

– Co? – Miała wrażenie, że się przesłyszała. – Tak szybko? – I co się tak dziwisz? Przecież Alojzyk musi być dzieckiem z prawego łoża. – Przestań już z tym Alojzykiem! A kto będzie świadkiem? – To chyba jasne, że wujek Alojzyka! – Wujek? – Z wysiłkiem przełknęła ostatni kawałek pizzy. – Wujek Mikołaj, ojciec Perpetui. – Idę po telefon. Natychmiast potrzebujemy ambulansu. – Wstała, udając pośpiech. – Nigdzie nie idziesz! Siedź! Do porodu jeszcze czasu a czasu! Siadaj, mówię! Hanka usiadła posłusznie. – Wytłumacz mi jeszcze tylko, z łaski swojej, kto to jest ta Perpetua? – Przyszła żona Alojzyka. Dominika bawiła się setnie, natomiast ona zamrugała tylko oczami, zdając sobie sprawę, że istnieją takie momenty w życiu, w których z normalnego człowieka bardzo szybko i bez specjalnego wysiłku można zrobić wariata. – Wiesz co, Dominiko? Muszę się odświeżyć po podróży. – Nigdzie nie pójdziesz, dopóki mi nie powiesz, czy jest szansa na to, że masz w brzuchu małą Perpetuę. – Idę! – Wstała od stołu. – Zostań... – Dominika zmieniła ton z kpiarskiego na błagalny. – Zostanę, ale przestań robić durnia ze mnie, a przy okazji z siebie. – To jak? – Dominika patrzyła na nią pytająco. – Perpetułka zrobiona? – Nic ci nie powiem! Nie pisnę ani słówka! Ani pół słówka! – Pokaż się! – Dominika wstała i prawie położyła się na stole, aby z bliska zajrzeć jej w oczy. – I co? Zobaczyłaś coś? – zapytała zdegustowana zachowaniem siostry. Zaczynała tracić cierpliwość. Była zmęczona. Chciała się położyć, odpocząć, pomyśleć, zasnąć. – Kochałaś się z nim – odkrywczo stwierdziła Dominika. – Widzisz coś jeszcze? – zapytała, używając głosu wypranego

z emocji. – Oczywiście! Z tego, co widzę, to nieźle się bawiliście... Masz taką malinę na szyi, że jutro do pracy powinnaś się ubrać w jakiś gruby golf! Hanka przełknęła nerwowo, zerwała się z miejsca i pognała do lustra w holu. Zerknąwszy do niego, od razu zrozumiała swój błąd, a Dominika wyminęła ją z rysującą się na twarzy dziką satysfakcją. – Muszę już iść, Przemek na mnie czeka. A! Zapomniałabym! Pani Irenka nie mogła się do ciebie dodzwonić, chyba nie miałaś zasięgu. Zadzwoniła do mnie, żebym ci przekazała, że zostawiłaś u niej książkę. – Jaką książkę? – Ściągnęła brwi, nie rozumiejąc. – Romka i Julkę. A gdybyś zmieniła zdanie i chciała się ze mną podzielić jakimiś pikantnymi szczegółami z waszej piątkowej nocki, to mnie do siebie zaproś i ugotuj mi krem z brokułów, bo mi się go strasznie od dwóch dni chce. – Dominika przewiązała w pasie swój wiosenny trencz i wyszła bez słowa, nie domykając za sobą drzwi. Hanka patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Zapomniała o książce. Tyle się wydarzyło w ostatnich dniach, że nie mogła uwierzyć, iż jutro znajdzie się w pracy i będzie się musiała tłumaczyć przed uczniami z niesprawdzonych w terminie prac. Takie niezdyscyplinowanie zdarzało się jej pierwszy raz, odkąd rozpoczęła pracę. Znów usłyszała śpiew telefonu. Tym razem odebrała. Mikołaj był zaniepokojony, ale udało się jej szybko go przekonać, że wszystko jest w porządku. Obiecała, że odezwie się jutro. Zapomniała o książce. Jak to się mogło stać? Przecież nigdy o niej nie zapominała. Zamknęła zmęczone oczy, myśląc, że to z pewnością jakiś znak. Może szekspirowska kuracja słowami dobiegała końca. Przecież trwała już blisko dwa lata. Może nadszedł czas na dalszy, inny etap leczenia duszy... Marzyła o ciepłej, relaksującej kąpieli. Powoli, nie gasząc świateł w salonie, wspinała się ku wannie. Stanęła w holu na górze i zamarła. Drzwi jej dawnej sypialni były otwarte. Dominika chyba rzeczywiście podlewała kwiaty, bo w piątkowy poranek, kiedy opuszczała dom, te drzwi z pewnością były zamknięte. Jak zwykle. Nawet pani Halinka sprzątała ten pokój przy zamkniętych

drzwiach, po prostu się w nim zamykała. Teraz były otwarte, i to w dodatku na oścież. Nie mogła zrobić kroku. Oświetlający schody żyrandol we wszystkich kierunkach rozsyłał jasność, która korzystała z tego otwartego zaproszenia i sprawiała, że Hanka dostrzegła ramę łóżka. Nie chciała patrzeć w tamtym kierunku, ale nie potrafiła oszukać własnego wzroku, który automatycznie kierował się w stronę kutego białego łóżka stojącego na środku tego kiedyś jej ulubionego pokoju. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Nie chciała patrzeć w tamtym kierunku, bała się, ale patrzyła. Nie chciała tam podchodzić, ale nogi podjęły inną decyzję i same ją prowadziły w do niedawna zabronionym kierunku. Na dole zaczęła śpiewać Holy Cole. Najwyraźniej chciała ją powstrzymać. Niestety, Hanka nie reagowała na jej coraz głośniejsze nawoływania. Podeszła do drewnianego progu i zatrzymała się dosłownie milimetr przed nim. Wpatrywała się w głęboką rysę dzielącą go na dwie równe części. Nie wiedziała, czy powinna się odważyć i podnieść wzrok. Pytała się w duchu, czy gdyby zrobiła teraz jeden niezbyt duży, jednak bardzo odważny krok do przodu, byłby to krok w stronę normalności czy wprost przeciwnie. Nie znała odpowiedzi na to zadane sobie w stanie uczuciowego rwetesu pytanie. Stała więc w miejscu, nie wiedząc, co począć. Brakowało jej odwagi, zwłaszcza że nie miała przy sobie książki. Jej osobisty zawór bezpieczeństwa leżał teraz pod poduszką w nadmorskim pokoju. Gdzieś tam... z dala od niej... zamknięta książka... Wpatrywała się w progową rysę, wiedząc, że gdyby postawiła teraz stopę na progu, ten zaskrzypiałby znajomo. Kiedyś to głębokie pęknięcie, na które właśnie patrzyła, za każdym razem, gdy wchodziła do swojego pokoju, witało ją śpiewnie. Jednak pewnego dnia skazała próg na milczenie. Nie mógł już śpiewać. Omijała go, bojąc się tego, co za nim zastanie, ale bała się jeszcze czegoś. Bała się charakterystycznego dźwięku, który dokładnie zapamiętała, a który do złudzenia przypominał odgłos zamykania wieka trumny... trumien... W jednej chwili zrobiło się jej zimno. Poczuła na sobie chłód kaplicy. Chciała uciec. Jednak stała w miejscu, wpatrując się w niemy próg. Ucieczka powiodła się jedynie jej myślom. Już nie widziała przed sobą dwóch długich zapalonych świec, których płomienie były

nieruchome, zupełnie jakby zostały namalowane. Przeniosła się do miejsca, w którym nawet dopiero co zapalona świeca zgasłaby natychmiast. Przypomniała sobie chwilę, podczas której podmuch rzymskiego kwietniowego wiatru zamknął otwartą księgę leżącą na skromnej trumnie. Najpierw przewracał kartki, wertował je, raz w jedną, raz w drugą stronę, zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, które jej fragmenty interesowały go bardziej od innych. Aż w końcu, zupełnie nieoczekiwanie, księga się zamknęła. Gdy to zobaczyła, pomyślała, że to wcale nie sprawka wiatru. Była przekonana, że uczynił to Duch Święty, który z pewnością teraz, w tej trudnej chwili, pomógł jej odnaleźć w sobie to jakże ulotne wspomnienie i zrobił to, by odczytała zawartą w nim alegorię. Zamknięta książka... otwarte drzwi... Jej książka została u pani Irenki, a przestrzeń otwartych drzwi była tuż przed nią. Bała się, ale podniosła wzrok, który natychmiast zatrzymał się na okiennym parapecie. Zobaczyła swoje ulubione fiołki. Nie widziała ich od dawna. Zapomniała o nich. Nie, nie zapomniała, udawała tylko przed sobą, że niczego nie pamięta. Ich również. Ostatnio, gdy na nie patrzyła, miały tylko listki, a dziś z daleka dostrzegała zarys kwiatków. Zmrok nie pozwalał jej na dostrzeżenie ich koloru. Bała się przenieść wzrok. Bała się popatrzeć na łóżko. Wycofywała się powoli, małymi krokami. Nagle się zatrzymała. Pomyślała, że powinna tam wejść, pociągnąć za klamkę i zamknąć drzwi. Nie zrobiła tego. Odwróciła się i szybko ruszyła w kierunku sypialni rodziców. Zostawiła za sobą pokój białych fiołków, białego łóżka, biało-czarnych wspomnień i otwartych drzwi. Nie mogła go już zamykać. Musiała zacząć wpatrywać się w jego pustkę. Może nawet już od jutra? Musiała się do niej przyzwyczaić. Oswoiła już pustkę po rodzicach, teraz musiała oswoić tę drugą. Tę, którą do teraz, wśród męczarni, wypierała z własnej świadomości. Musiała zacząć wspominać. Musiała odszukiwać w sobie obrazy dobrych chwil spędzonych nie tylko w białym pokoju. Przecież tych chwil było dużo, bardzo dużo. Czarna była jedna, a wysyconych najpiękniejszymi barwami wiele. Tak bardzo wiele... – Chyba żartujesz. – Przemek stanął jak wryty. – Nie jestem w nastroju do żartów. Mówię ci, i to z pełną świadomością. Wydaje mi się, że wróciłem do punktu wyjścia.

– Stary! Co ty pleciesz?! Przecież to niemożliwe. – To dlaczego wczoraj nie chciała ze mną nawet porozmawiać? – Mikołaj był niewyspany i załamany. – Bo cały wczorajszy wieczór siedziała u niej Domi i myślę, że twoja laleczka nie miała warunków, żeby serwować ci czułe teksty. Przecież Domi na pewno robiła jej pranie mózgu. Poza tym coś ty się taki delikatny zrobił? Domi po twoim sobotnim telefonie wytłumaczyła mi krótko i bardzo dosadnie, o co chodzi, i przyznam ci się, że usiadłem z wrażenia. Przecież dowiedziałeś się w końcu wszystkiego o Hance, dosłownie wszystkiego! – Przemek się dobrze bawił, a jemu pękał łeb. – O to ci chodziło. Chyba że jest inaczej, to mnie po prostu oświeć! – Tak, wiem już wszystko. Ale to mi wcale nie pomaga. – A kto powiedział, że to ma ci pomagać?! Ogarnij się trochę! Co z tobą?! Przecież to nie tobie ma pomóc! Zacznij w końcu trzeźwo myśleć! Teraz to ty masz pomóc jej! Chyba że myślałeś, że zaciągniesz ją do łóżka, a ona będzie pod takim wrażeniem, że zapomni o wszystkim innym. – Daruj sobie! – Przestawał nad sobą panować. – Poza tym nie zaciągnąłem Hanki do łóżka – dodał już spokojniej. – Wszystkiego bym się spodziewał, tylko nie tego, że Domi jest niedoinformowana. W sobotę, po rozmowie z tobą dokładnie tak skwitowała waszą rozmowę. Zażartowała jeszcze, że lepszego prezentu urodzinowego nie mogłeś sobie zorganizować. – Nie rozumiem. Co skwitowała?! Tak? To znaczy jak?! – Znów był bliski furii. – Tak, to znaczy powiedziała mi, że zaciągnąłeś Hankę do łóżka, i dodała jeszcze, że teraz, o ile zna Hankę, to dopiero zacznie się kałabania. – No to się chyba nie pomyliła! – No to chyba zaciągnąłeś? – Nic ci nie powiem ponad to, że do piątku, do moich urodzin, myślałem, że muszę ją mieć, bo zwariuję, a dziś myślę, że zwariuję, jak jej znów nie będę miał. Nawet nie zauważył, kiedy się zatrzymali. Siedzieli z Przemkiem na schodach prowadzących do pracowni, budząc wielkie zdziwienie

wszystkich spieszących się do pracy. Zazwyczaj pierwszą rozmowę odbywali przy porannej kawie w firmowej kuchni. Dziś nie udało im się do niej dotrzeć. Rozmowa unieruchomiła ich tuż za drzwiami budynku, w którym pracowali. Był w strasznym stanie. Nie mógł się odnaleźć, odkąd w niedzielę, po porannej mszy i pożegnaniu z panią Irenką i z morzem, gdzieś na trasie stracił Hankę z oczu. Nie odbierał telefonów od mamy. Wieczorem Mateusz pocałował klamkę jego mieszkania. Udawał, że go nie ma w domu. Kiedy po północy zauważył nieodebrane połączenie od taty, wiedział już doskonale, że rodzina się o niego martwiła. – To co? Idziemy do roboty? – Przemek sugestywnie uderzył się otwartymi dłońmi w kolana. – Nie mam nastroju – przyznał szczerze i nie ruszył się z miejsca. – Wiem, nie jest łatwo, ale powiem ci, że myślałem, że jak mnie spotkasz, to mi przynajmniej pogratulujesz. – No masz ci los! – Wstał tak szybko, jakby na schodku, na którym siedział, wyrósł nagle wyjątkowo kolczasty kaktus. – Przepraszam cię, Przemek, gratuluję ci, jak jeszcze nigdy niczego wcześniej. A jeszcze bardziej ci zazdroszczę. – Mocno ścisnął rękę kumpla i szczerze poklepał jego ramię ugniatane jak zwykle przez pasek torby od laptopa. – To nie zazdrość, tylko się ogarnij, bo to nie jest wcale takie hop-siup. Ty wiesz, ile się trzeba napracować... A ty, facet, chciałbyś wszystko załatwić jedną gorącą nocką. Gościu, to konstrukcyjnie trudny temat. – Przemek pękał z dumy. – Nie ściemniaj! Przecież nawet dzieci w szkole uczą, że wystarczy jeden raz. – Przemek zatrzymał na nim świdrujące spojrzenie, więc natychmiast dodał: – Nie musisz robić z siebie bohatera. Obaj wiemy, że na dobrą sprawę jedna nocka wystarczy! – Teraz to on był pewniakiem w tej gonitwie słów i przypuszczeń. – Chcesz przez to powiedzieć, że sprawa była dobra? – To nie była sprawa, to była gra... uzależniająca jak hazard... – Zamyślił się, wlepiając wzrok w sznurówki swoich butów. – Już od pierwszego ruchu – wtrącił z rozmysłem Przemek. – Od każdego! – podkreślił głośno, dając kumplowi do zrozumienia, że to koniec tematu. – Chodź, idziemy, muszę się

natychmiast czymś zająć, żeby nie pognać do niej. Na schodach pojawiła się spóźniona kilkanaście minut Sylwia i ominęła ich, przywitawszy się dość mrukliwym „dzień dobry”. – Ty, widziałeś? – zapytał zdziwionym głosem Przemek. – Ale strzeliła focha. Nic, tylko musiała zauważyć malinkę na twojej szyi. Mikołaj, słysząc tekst kumpla, odruchowo dotknął szyi. – Zostałeś zdekonspirowany! – szepnął krzykliwie Przemek. – Puknij się! Nie mam nic na szyi! – Czekaj! Weź rękę! Mikołaj odruchowo spełnił polecenie i cofnął rękę. Przemek zbliżył swą twarz do jego szyi tak bardzo, że poczuł nie tylko zapach jego wody kolońskiej, ale również zapach pasty do zębów. – Mylisz się! Malina jak ta lala! – Niemożliwe! – Zrobił wielkie oczy. – No mówię ci! Malina jak ta lala, co ci ją zrobiła! – Gadasz? – Tym razem potarł skórę na szyi, a Przemek w tym samym momencie parsknął śmiechem. – Ta moja Domi to ma łeb! Jak sklep!!! Chodź, malinowy głąbie! Chodź! A lalą się nie martw, dasz radę. Chociaż z tego, co wiem, to Domi włożyła wczoraj kij w mrowisko. – Co zrobiła? – Podążał za kumplem, ale tylko krokami, bo niestety nie łapał, o co mu tym razem mogło chodzić. Przemek położył rękę na srebrnej klamce drzwi pracowni i nagle się zatrzymał. Mało brakowało, a Mikołaj nie zdążyłby wyhamować. – Wczoraj, jadąc do rodziców, podwiozłem ją do domu Hanki. Chciała tam być w momencie, gdy wróci Hanka, i wiesz, co zrobiła? – Co? – Wiesz, że ta sypialnia, w której śpi teraz Hanka, to dawna sypialnia jej rodziców? – Wiem, i co z tego? – Po przeciwnej stronie korytarza jest dawna sypialnia Hanki. Od czasu tamtego wypadku jej drzwi były zawsze zamknięte i Hanka tam nie wchodziła. A wczoraj Domi po prostu je otworzyła i tak je zostawiła, a żeby nie było za mało przeżyć, to położyła na łóżku kopertę ze zdjęciami ślubnymi Hanki, której Hanka do tej pory ani razu nie

dotknęła. – Przemek wyraźnie unikał jego wzroku. – Dlaczego to zrobiła? – zapytał Mikołaj, przypominając sobie wczorajszy głos Hanki. Teraz miał już pewność, że gdy z nim rozmawiała, zdążyła zauważyć zmiany we własnym domu. Wiedział też, że musi do niej pojechać. Musiał ją zobaczyć, musiał jej pomóc. Już się o nią martwił. – Uznała, że przyszedł czas na rozliczenie się z przeszłością – podsumował dość niemrawo Przemek. – Szkoda tylko, że nie pomyślała, że Hanka sama powinna dojść do takiego wniosku – zauważył uszczypliwie. – Też jej to powiedziałem... – I co? – Dostałem natychmiastowy objazd. Domi powiedziała, żebym się nie wcinał, bo to nie moja sprawa, i że ona wie najlepiej, co jest dla Hanki dobre i jak z nią postępować. Przemek otworzył drzwi pracowni dokładnie w momencie, w którym on zdał sobie sprawę, że czasami to, co dla jednych jest odruchem, dla innych jest walką z wiatrakami. Przecież Hanka kiedyś sama mu się przyznała, że walczy z wiatrakami. Usiadł za swoim biurkiem, z niechęcią zerknął na walające się na nim papiery. Bardzo ważne oraz te, które powinien już dawno wyrzucić do kosza, i jedyne, czego był teraz pewien, było to, że niczego mądrego dziś nie wymyśli. Z prostej i nieskomplikowanej przyczyny: myślał tylko o Hance. Był u kresu wytrzymałości. Cały dzień nie odbierała od niego telefonów. Nie odpowiedziała na żadnego SMS-a. Nie mógł się doczekać końca pracy. Jak na złość, miał kilka zaplanowanych spotkań, a żeby było bardziej beznadziejnie, pojawiło się kilku przygodnych klientów. Po prostu siła złego na jednego. Walczył z sobą, żeby to wszystko znieść i zakończyć dzień z twarzą. Gdy tylko z rozmachem walnął długopisem do kosza na śmieci, w ten sposób kończąc pracę, od razu wiedział, dokąd pojedzie w pierwszej kolejności. Nie miał najmniejszego zamiaru bujać się po szkołach i cmentarzach. Nie miał sił na bezsensowną, nerwową i zjadającą cenny czas bieganinę. Postanowił, że pojedzie wprost do jej domu. Zastanie ją, to dobrze, a nie zastanie, to będzie czekał, choćby to czekanie miało trwać wiecznie. Z firmy

wyszedł po angielsku, ominął nawet pożegnanie z Przemkiem, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Usiadł za kółkiem i spokojnie przemierzał ulice dzielące go od Hanki. Nawet się specjalnie nie spieszył. Już w drodze przygotowywał się na cierpliwe czekanie. Dopiero gdy wjeżdżał w jej ulicę, poczuł nagły, przyduszający go niepokój. Zupełnie inny od tego, który towarzyszył mu w drodze nad morze. Wtedy martwił się o to, czy ją odnajdzie, teraz martwił się przede wszystkim o jej formę psychiczną. Już z daleka zauważył duży biały samochód zaparkowany przed domem Hanki. Zatrzymał się tuż za nim. „Zakładanie i pielęgnacja ogrodów”, przeczytał napis na białej, wyjątkowo czystej plandece. Wysiadł z samochodu. Zza domu Hanki dobiegał dźwięk jakiejś maszyny. Nacisnął przycisk domofonu i nie doczekał się odpowiedzi. Powtórzył próbę. Kolejny raz i kolejny. Bez rezultatu. Zerknął na zegarek. Dochodziła siedemnasta. Miał prawie pewność, że Hanka była w domu. Usiadł na krawężniku chodnika i milionowy dziś raz prosił samego siebie o cierpliwość i rozwagę. Jego słuch odnotowywał jednostajny hałas, który to zbliżał się do niego, to znów oddalał. W pewnej chwili nie mógł już odnaleźć swoich myśli i miał wrażenie, że hałaśliwa kosiarka jeździ mu po głowie. Odwrócił się. Zauważył mężczyznę pracującego kilka metrów od niego. Już raz go widział. To on udzielił mu informacji w sobotni poranek, że Hanka musiała gdzieś się wybrać, bo jej garaż świecił pustką. Wodził za nim wzrokiem, zastanawiając się, ile ów mężczyzna mógł mieć lat. Wyglądał nie najmłodziej, ale poruszał się z młodzieńczą sprężystością. Ogrodnik zauważył go dopiero po dłuższej chwili. Uśmiechnął się i nie wyłączając maszyny, podszedł do płotu. – Dzień dobry! – Mężczyźnie w ogrodniczkach udało się przekrzyczeć hałas. – Tym razem ma pan więcej szczęścia, bo pani Hania jest w domu. – Dzień dobry... – odpowiedział, nie wiedząc, co począć z rękami. Wystarczył ten jeden moment, aby stracił całą wcześniejszą pewność siebie. Była w domu, ale mu nie otworzyła. Czy to możliwe, że po tym wszystkim, co przeżyli, nie chciała go widzieć? – Dzwoniłem kilka razy... – Odruchowo przeczesał włosy z tyłu głowy.

– Pewnie nie słyszy, bo wertykulator robi straszny hałas. Jest pan znajomym pani Hani? – Tak – odpowiedział od razu. – To ja panu otworzę. Proszę, niech pan wejdzie. – Mężczyzna zamieszał w ogromnej kieszeni naszytej z przodu dżinsowych spodni zwanych potocznie ogrodniczkami. Wyjął z niej znajomy mały szary owalny przedmiocik i otworzył obie bramy oddzielające go od Hanki: wjazdową i garażową. – Proszę... proszę... – Drugi raz usłyszał bardzo serdeczne zaproszenie, ale wciąż nie był pewien, czy powinien z niego skorzystać. – Pani Hania jest w domu już dobrą godzinę, proszę... – Dziękuję. – Skinął głową i w końcu poczuł pod stopami znajome nierówności granitowej kostki poprzecinanej wąskimi, podłużnymi poletkami mchu. – Nie ma sprawy – odparł ogrodnik, wracając do swej maszyny wyczesującej z trawnika zeschłe po zimie źdźbła trawy, które wyglądały jak coś w rodzaju sfilcowanego siana. Gdy tylko wszedł do garażu, od razu zamknęły się za nim drzwi. Jednym krokiem pokonał trzy schodki prowadzące do domu. Cicho otworzył drzwi, rozebrał się, powiesił kurtkę na wieszaku, tuż obok ogromnego lustra. Wszedł do salonu, zatrzymał się przy schodach. Jego uwagę przykuł niecodzienny widok. Na stole w jadalni stały kubki i niesprzątnięte po posiłku naczynia. Między nimi, prawie na środku, leżała mała torebka Hanki. Na podłodze, tuż obok krzesła, stała torba, w której Hanka nosiła zeszyty uczniów. Rzeczywiście, do domu przez uchylone drzwi tarasowe oprócz wilgoci zapowiadającej chłodny wieczór wdzierał się jednostajny, głośny szum, na który dość symetrycznie nakładał się dochodzący gdzieś z głębi domu inny szum. Najprawdopodobniej był to odgłos piorącej pralki. Postanowił poszukać Hanki, choć nie był do końca pewien, czy może tak bezkarnie spacerować po jej domu. Był jednak przekonany, że musi ją znaleźć, zwłaszcza że mimowolnie zaczął się potwornie denerwować. Bezruch panujący w tym domu działał na niego przytłaczająco. Podskórnie wyczuwał, że dzieje się coś niedobrego. Wszedł na schody, z nadzieją że w sypialni znajdzie śpiącą Hankę. Przemierzył je szybko, przeskakując po dwa stopnie. Podszedł do szerokich drzwi sypialni i zobaczył puste,

niezaścielone łóżko, przy którym na podłodze leżała bluzka. Natychmiast przypomniał sobie jej chłodną i śliską fakturę. To wspomnienie spotęgowało jego obawy o Hankę. Był już pewien, że działo się z nią coś złego. Przecież nigdy nie rozrzucała swoich ubrań po podłodze, a jej łóżko było zwykle wzorowo zaścielone. Musiał szukać dalej. Z coraz szybciej bijącym sercem szedł wzdłuż okrągłego holu, za którego kształt odpowiedzialny był ślimak schodów. Jego dłoń ślizgała się po gładkiej, wygiętej poręczy balustrady. Minął otwarte drzwi pokoju, którego ścianę ozdabiał portret dwóch dziewczynek ściskających w małych rączkach ogromny bukiet bzu w kolorze biskupich szat. Zerknął w przestrzeń następnych, na wpół otwartych drzwi. Zobaczył sypialnię z wąskim łóżkiem, obok którego stało bardzo duże i okazałe biurko. Na środku jego ogromnego blatu leżała ludzka czaszka, której ktoś dorysował brwi nad oczodołami i wąsik Hitlera nad zębami. Nie musiał się długo zastanawiać, czyim pomysłem był ten artystyczny wyskok. Do dość sympatycznej czachy przytulała się biała świnka-skarbonka, na której boczku ten sam awangardowy twórca tym samym czarnym flamastrem wykaligrafował napis „Bogactwo to stan przejściowy”. Pokój z pewnością kiedyś należał do Dominiki, gdyż na regale obok biurka dostrzegał opasłe tomiska literatury medycznej poukładane w taki sposób, że wiedział, iż na pewno za porządek w tym pokoju nie była odpowiedzialna Hanka. Tuż za sypialnią Dominiki znajdowała się łazienka. Rzucił na nią okiem. Na śnieżnobiałej glazurze rysowały się żółte irysy, czyniąc bardzo sterylne wnętrze dość wesołym. Drzwi ostatniego pokoju były szeroko otwarte. Był to pokój położony najdalej od tego, w którym sypiała Hanka. Nie wiedział, czy dobrze robi, ale zamiast do niego zajrzeć, po prostu tam wszedł. Pomieszczenie poraziło go swoją jasnością pomimo późnego popołudnia. Wszystko tu było białe. Dotknął białego metalowego stelażu łóżka przykrytego piękną pikowaną narzutą. Leżała na niej duża, biała, wypchana koperta opisana niezbyt starannym pismem „p. Hania i p. Mikołaj”. Przeczytał przechylone nietypowo, bo w lewą stronę, kanciaste litery i przeszedł go zimny dreszcz. Ratując się, przeniósł szybko wzrok na marmurowy parapet, na którym w białych

identycznych doniczkach rosły kwitnące na biało, małe kwiatki. Zerknął wyżej i zobaczył artystycznie upiętą firankę wyglądającą prawie identycznie jak ulubiony obrus jego mamy zrobiony na szydełku jeszcze przez babcię Malwinę. Obok łóżka, przy ścianie, stała biała komoda dostawiona do również białej, dużej, trzydrzwiowej szafy. Na komodzie zobaczył wiklinowy koszyk, którego owalne ucho całkowicie porastał jaśniutki bluszczyk wyrastający z doniczki umieszczonej w koszyku. Już od pewnego czasu kątem oka zauważał dwie duże białe ramki stojące obok bluszczowej kompozycji. Spojrzał na nie niepewnie. Jedno ze zdjęć przedstawiało dwie identycznie ubrane dziewczynki na tle kwitnącego na biało rododendronu. Dziewczynki miały na sobie białe skromne, długie sukienki, a na głowach wianki z biało-żółtych kwiatów. Każda trzymała w jednej ręce torebeczkę w kształcie maleńkiego woreczka, a w drugiej długą białą świecę przyozdobioną identycznymi kwiatkami jak te w wiankach. Obie dziewczynki się uśmiechały. Sympatyczniejsza wydała mu się niższa szczerbulka. Uśmiechnął się. To była Hanka. Prawie wcale się nie zmieniła, podczas gdy Dominika zmieniła się nie do poznania. Przeniósł wzrok na drugie zdjęcie. Wcześniejszy uśmiech aż go zabolał. Boleśnie zastygł na jego ustach. Patrzył teraz na inną, nieznaną mu Hankę. To była nie jego Hanka. Ginęła w zachłannych objęciach bardzo przystojnego, ciemnowłosego, roześmianego mężczyzny. Zdjęcie zostało zrobione na tle ogromnego wodospadu. Poznał to miejsce, to była Niagara. Nigdy nie widział jej w rzeczywistości. Zawsze tylko tak jak w tej chwili, na zdjęciach. Ogrodnik chyba skończył pracę, bo nagle Mikołaj przestał słyszeć buczący dźwięk, do którego zdążył już przyzwyczaić się jego słuch. Skupił wzrok na Hance. Była cudownie uśmiechnięta, szczęśliwa, wtulona w równie szczęśliwego faceta. Mężczyzna był od niej dużo wyższy. Miał na sobie zwykły biały T-shirt i jasnobłękitne dżinsy. Biała zwiewna sukienka Hanki, uroczo odkrywająca jej opalone ramiona, zlewała się z bielą koszulki tamtego. Widział jego jedną dłoń spoczywającą na biodrze Hanki, druga zaś obejmowała białą barierkę. Zdjęcie zrobiono pogodnego, lecz wietrznego dnia, chyba że przy Niagarze zawsze wiało. Tego nie

wiedział. Powiew wiatru układał sukienkę Hanki na spodniach tamtego, który stał boso. Hanka miała na opalonych, smukłych nogach tylko kilka ledwo widocznych, cieniutkich białych rzemyków. Zauważył jej czerwone paznokcie. Oboje wyglądali tak świeżo i radośnie, jakby dosłownie przed chwilą skończyli się kochać. Poczuł szaleńczą, duszącą go zazdrość. Musiał odwrócić wzrok. Cisza, która zapadła na zewnątrz, sprawiła, że dokładnie usłyszał dochodzący z dołu hałas piorącej pralki. Wyszedł z pokoju. Nie dotykając otwartych drzwi, szybkim krokiem skierował się w stronę schodów. Jeżeli Hanka była w domu, nie chciał, by wiedziała, że wszedł do jej dawnej sypialni. Czuł się bardzo dziwnie, nienaturalnie. Nie był intruzem, ale też nie przyjacielem. Nie potrafił nazwać uczuć, które targały nim w tym momencie. To, co czuł, nie było chyba jednak zazdrością. To było zgoła inne uczucie. Niestety, nie potrafił go określić. Dziwne uczucie, ani dobre, ani w gruncie rzeczy złe, ale budzące w nim gigantyczny, wręcz niewyobrażalny niepokój. Był to niepokój o przyszłość. O wspólną przyszłość Hanki i jego. Do tej pory, do momentu gdy nie zobaczył tamtego, nie zdawał sobie sprawy, jak wielką prawdę skrywały używane często przez mamę słowa: „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Teraz zobaczył właśnie coś takiego, co sprawiło, że musiał zrozumieć wcale nie swój żal, choć było go w nim w tej chwili co niemiara. Musiał w końcu stanąć twarzą w twarz z żałobą Hanki. Musiał spróbować zrozumieć wszystko, przez co przeszła. To był chyba jego największy obowiązek wobec niej. To było jego najtrudniejsze zadanie. Musiał ogarnąć jej tragedię i zacząć się do niej przyzwyczajać. Musiał ogarnąć coś, czego nie da się do końca ogarnąć, zrozumieć ani pojąć. To było coś, o czym Hanka nie miała nigdy zapomnieć. Musiał się przyzwyczaić, że jej nieżyjący mąż w niej będzie żył już zawsze. Musiał się z tym pogodzić. Dla niego mógł być tylko facetem z trzydniowym zarostem, w białym podkoszulku, na tle białej wodnej piany spadającej z największego na świecie wodospadu. Z Hanką było inaczej. Musiał to rozumieć przez resztę życia. Tym razem nie pędził. Schodził po schodach powoli, nie omijając żadnego. Nie wiedział, ile czasu spędził na górze, ale tu, na dole, nic się nie zmieniło. Było pusto. Bez Hanki wszędzie było pusto. Postanowił, że poszuka pomieszczenia, z którego dochodził dobrze

mu znany odgłos pralki pobierającej wodę. Idąc w kierunku hałasu, bez trudu odnalazł jego epicentrum. Znajdowało się tuż za pokojem gościnnym, naprzeciwko małej łazienki. Pomieszczenie, z którego dobiegał odgłos lejącej się wody, nie miało drzwi, tylko zasłonę, którą tworzyły małe pozahaczane o siebie kółeczka w kolorze dojrzałych źdźbeł żyta. Powoli zbliżył się do tej mocno podziurawionej kotary i od razu zobaczył za nią Hankę. Jej widok go rozczulił i jednocześnie przeraził. Siedziała na podłodze w pozycji identycznej jak ta, w której znalazł ją kilka dni temu na plaży. Miała zamknięte oczy. Odchyloną do tyłu głowę opierała o kaloryfer. Rzucił okiem na pralkę, a ta, jakby przeląkłszy się tego spojrzenia, uciszyła się i dopiero po chwili zaczęła obracać metalowym bębnem. Pralka była pusta w środku, a policzki Hanki mokre od łez. Prześladujące go poczucie bezradności wracało po raz kolejny, w dodatku ze zdwojoną siłą. Znów tak bardzo chciał jej pomóc i znów nie wiedział, czy potrafi. Nie wiedział, jak się zachować. Co zrobić? Nie miał czasu na myślenie. Postanowił, że zachowa się tak jak na plaży. Usiądzie obok niej i powie, że chce być przy niej, żeby nie była z tym wszystkim sama. Odsunął drewniane kółka. Usiadł obok niej, czując chłód podłogi. Też oparł głowę o kaloryfer. – Co tu robisz? – odezwał się cicho, nie zważając na hałas pralki. – A ty? – zapytała, nie wykonując żadnego ruchu. – Musiałem tu przyjść, żeby nie zwariować – przyznał się natychmiast. – To identycznie jak ja – uśmiechnęła się, ale jakoś smutno i bezradnie. Położyła głowę na jego ramieniu. Od razu przykrył jej włosy swoim policzkiem. Pusta pralka wciąż pracowała. Nagle się uspokoiła. Zrobiło się całkiem cicho. Usłyszał tak regularny i spokojny oddech Hanki, że gdyby jej nie znał, pomyślałby, że śpi. – Śpisz? – Nie – odpowiedziała po przedłużającym się milczeniu. – Co się dzieje? – Nic. Nic się nie dzieje... nic... Powinnam zrobić zakupy, zacząć sprawdzać prace, zrobić prawdziwe pranie, ale nic się nie dzieje... bo nie mam już sił. Mikołaj, ja już na nic nie mam sił. Wszystko mnie

przerasta. Boję się nawet wejść na piętro własnego domu. Patrzę na schody i mam ochotę stąd uciec, tylko nie mam dokąd. Przytulił ją do siebie. Była przemarznięta. Nic nie powiedział. Zaczął się w duchu modlić, żeby się nie okazało, że Dominiki kij w mrowisko niepostrzeżenie zamienił się w gwóźdź do trumny. Zrobiło mu się słabo na samą myśl. Wycieczka do białego pokoju była dla niego ogromnym przeżyciem. Nie mógł sobie nawet wyobrazić, co mogła poczuć w nim Hanka. Miał tylko nadzieję, że jeszcze do niego nie weszła. Siedziała obok, wciąż regularnie oddychając, ale wiedział, że jej spokój jest pozorny. – Jeżeli tylko chcesz – szepnął jej wprost do ucha – mogę teraz wejść na górę i zamknąć tamte drzwi. Podniosła głowę, popatrzyła na niego czujnym i przerażonym wzrokiem. – Byłeś tam? – zapytała martwym głosem. – Szukałem cię... nie mogłem cię nigdzie znaleźć... – Był przerażony. – A skąd wiesz, czego się boję? – zapytała rzeczowo. Wiedział, że powinien jej powiedzieć, ale nie mógł wsypać Dominiki. Obiecał przecież. Nie mógł pisnąć ani słówka. – Po prostu wszedłem tam i domyśliłem się. Chodź! Wychodzimy stąd! Przemarzłaś. Zrobię ci herbaty z cytryną. – Za wszelką cenę chciał przeciągnąć myśli Hanki na swoją stronę. – Nie mam cytryny. – Podniosła głowę z jego ramienia tak gwałtownie, że uderzyła nią o zimny kaloryfer. Tak mocno, aż zadudniło. – Wychodzimy stąd! – powiedział stanowczo i podniósł się szybko. Niestety jego ton ani nagłe zerwanie się nie zrobiły na Hance najmniejszego wrażenia. Siedziała, jak poprzednio, z zamkniętymi oczami, przyklejając głowę do kaloryfera. – Chodź! – Co gorsza, zachowywała się tak, jakby jej uszy wypełniały zadziwiająco skuteczne zatyczki – Hania! Chodź! Proszę cię... – Złagodniał. – Podaj mi rękę. Wstań, proszę. Pojedziemy na zakupy. Chcesz? – zaproponował pogodnie. Niestety, nie reagowała. – Hania, przecież nie możesz tu siedzieć w nieskończoność. Przeziębisz

się. Wstań... proszę... Hania... – Znów usiadł na podłodze, ale tym razem oparł się o lekko bujającą się pralkę. Znów zamienił się w nieudacznika z rękoma i myślami związanymi niemocą. – Hania, proszę cię... Powiedz coś... Powiedz, jak mogę ci pomóc... Otworzyła oczy. Sukces! Popatrzyła na niego nieobecnym, obojętnym wzrokiem, po czym jej oczy odbyły beznamiętny spacer po białych ścianach pralni. – Proszę cię... Powiedz coś albo lepiej daj mi rękę i chodźmy już stąd – poprosił kolejny raz. Czuł, że za chwilę się udusi. – Mikołaj... – Odkleiła wzrok od ściany nad pralką i spojrzała mu głęboko w oczy. – Ja mogę tu siedzieć długo... To mój prywatny dom wariatów... mój psychiatryk. – Przestań! – Zdenerwowała go. – Nie mów tak! – Kolejny raz usłyszał głuchy odgłos towarzyszący uderzeniu głową w kaloryfer. – Nie mów tak o sobie! – Jeszcze bardziej podniósł głos, chyba niepotrzebnie. Ale zaczynało mu brakować argumentów. Nie chciał jej takiej oglądać. Nie po tym, co przeżyli w jego sypialni. – Hania... – Musiał zmienić śpiewkę. – Wyjdźmy stąd, pójdźmy na zakupy. Później zabiorę cię w jakieś piękne miejsce na kolację. Powinnaś coś zjeść. Jeżeli chcesz, to możemy pojechać na cmentarz. – Już tam dziś byłam. – Znów uderzyła głową o kaloryfer. – Chciałam opóźnić powrót do domu. Ale tam nie mogłam zostać na noc, a tu mogę siedzieć do jutra. – Nie będziesz tu siedzieć do jutra – mówił, z całych sił starając się zachować spokój. – Zrób coś dla mnie. Wstań, popatrz na mnie i obiecaj, że już nigdy cię tu nie znajdę. – Nigdy nie mów nigdy. – Popatrzyła nie na niego, lecz przed siebie. Zupełnie jakby ktoś przed nią stał, po czym znów zamknęła oczy. Był porażony jej obojętnością. Prawie usłyszał huk zimnej, metalowej zasuwy, którą właśnie uruchomiła, żeby się od niego odgrodzić. – Jeżeli myślisz, że mnie zniechęcisz swoim zachowaniem, to się grubo mylisz! – Przestał się kontrolować. Podniósł głos, a ona powieki, czyli decybele ponad normę się opłacały. Patrzyła na niego. – Nawet jeżeli mi teraz powiesz, żebym się wynosił, to nie posłucham i dalej będę

cię pilnował! A jeżeli wpadniesz na genialny pomysł, żeby tu spać, to będziesz musiała zasnąć w mojej obecności! Mam nadzieję, że się rozumiemy? – zapytał twardo, a ona uśmiechnęła się bardzo łagodnie. Ten uśmiech wykradł mu całą determinację i pewność. Odkleił się od pralki, uklęknął przed nią i przysiadł na piętach. Uwierzył, że teraz, kiedy się uśmiechała, pójdzie mu łatwiej. – To co? Idziemy? – Jej uśmiech okazał się złudny, bo nie zmieniając wyrazu twarzy, pokręciła przecząco głową. Dotknął jej dłoni. – Przemarzłaś. Chcesz się zaziębić? Chodź już. – Chwycił ją za rękę. – Znów był tam mały pękaty znicz z zielonego szkła. Nie zrozumiał. – Hania, o czym ty mówisz? – O grobie moich rodziców – odpowiedziała trzeźwo i rzeczowo. – Znów ktoś zapalił na nim ten mały zielony znicz. – Przecież to nic dziwnego. Na pewno wielu ludzi zapala znicze na ich grobie. – Mikołaj, o czym ty mówisz? – Mówię, że każdy znajomy twoich rodziców mógł to zrobić. – Prowadzili w tej chwili niezbyt racjonalną rozmowę, ale cieszyła go prawie tak, jakby dowcipkowali sobie w najlepsze. – To dlaczego ten znicz jest zawsze taki sam? Pękaty, zielony. Byłeś tam? – Nie, Haniu. To nie ja. – Ale ja nie pytam teraz o cmentarz. – A o co? – O moją sypialnię. – Byłem – odpowiedział, patrząc odważnie w jej oczy. – A ty? – zapytał jeszcze odważniej. – Chciałam... wczoraj... ale zabrakło mi odwagi – westchnęła bardzo ciężko. – To piękny pokój, taki jasny. – Uśmiechnął się do niej ciepło, najcieplej jak potrafił. – Wiem, kiedyś był moim ulubionym. – Rozpromieniła się. Na ułamek sekundy. – Przeczytałam w nim miliony pięknych książek. Tam

się doskonale czyta. Kładziesz się na łóżku, otacza cię biel i nic nie jest w stanie odwrócić twojej uwagi od bohaterów spacerujących po zadrukowanych, czasami pachnących jeszcze farbą drukarską kartkach. Czytasz i czytasz, nie czując, że mijają godziny. Tato zawsze mówił, że Telimena miała swoją świątynię dumania, a ja mam świątyńkę czytania. Wiedział doskonale, że nie znoszę, gdy mi ktoś przeszkadza. Podchodził więc na palcach do moich zwykle lekko uchylonych drzwi i podawał mi przez nie talerz z przygotowanymi przez mamę owocami, i nic nie mówiąc, odchodził. Po czym schodził również cichutko po schodach, a gdy znalazł się już na dole, darł się na całe gardło: „Kochanie, zaniosłem naszej córci owocki! Jest szansa, że nie umrze z głodu, zanim skończy książkę!”. A wtedy Dominika wydzierała się ze swojego pokoju: „Ja też chcę owocki! Tylko poproszę bez tego kartoflanego bananusa!”. A ja czytałam, bezwiednie pochłaniając cząstki obranego ze skórki jabłka, plasterki słabo dojrzałego banana, takie lubię najbardziej, kwaśne krążki kiwi, a na koniec zawsze zostawiałam słodziutkie, pomarańczowe półksiężyce mandarynek. To były czasy... – westchnęła z rozmarzeniem i uśmiechem będącym naturalnym następstwem tego owocowego wspomnienia. – Nigdy nie wrócą! – Powiało pesymizmem. Musiał reanimować nastrój. – Nigdy nie mów nigdy – powtórzył przekornie jej własne słowa. – To ulubione zdanie mojego taty. – Miał facet łeb! Haniu! Przecież teraz też tak może być. Jak wtedy. Możesz sobie całymi dniami czytać, a ja będę przygotowywał ci owoce. – Jesteś kochany... ale wiemy oboje, że tak naprawdę nie chodzi mi teraz o książki i owoce. Czy na komodzie stoją zdjęcia w białych ramkach? – Nieoczekiwanie nawiązała do jego wizyty w białej sypialni. – Stoją – odpowiedział najspokojniej, jak potrafił. – Widziałeś zdjęcia? – Popatrzyła na niego tak, że dałby się za jeszcze jedno takie spojrzenie pokroić na cienkie plasterki. – Tak. – Dotknął delikatnie jej policzka. – Na obu jesteś bardzo piękna. – Na jednym nie mam przedniego zęba. – Już trząsł się jej głos. – Za to na drugim masz już wszystkie. Bielusieńki komplet –

powiedział, chcąc ukryć wzruszenie. Odkleił ją od kaloryfera i przytulił do siebie. – Mikołaj... – Jej szept gubił się gdzieś w okolicach jego serca. – Nie wiem, co robić. Boję się, że jak go zobaczę, to zwariuję, a ja chcę być normalna. Chcę być normalna dla ciebie. – Kocham cię... przecież wiesz... Pomogę ci, ale niczego nie mogę zrobić bez ciebie. Ty też musisz mi pomóc. Musisz pozwolić sobie pomóc. Jak będziesz chciała tu następnym razem wejść, to po prostu do mnie zadzwoń. Ja będę tu zawsze razem z tobą. Nie chcę, żebyś siedziała tu sama. W ogóle nie chcę, żebyś tu przesiadywała... – Wiesz co – weszła mu w słowo – ale to nie jest złe miejsce. Wbrew pozorom, to tu udaje mi się odnajdywać normalność łatwiej niż gdzie indziej. – Każda metoda jest dobra – posłużył się sformułowaniem własnego ojca. – Tak w sumie – rozejrzał się po małym pomieszczeniu – gdyby nie ten chłód, byłoby tu całkiem przyjemnie. – A jak pralka nie ma pustego przebiegu, tylko taki prawdziwy, to nawet ładnie tu pachnie. Zobaczył normalny uśmiech. Całkiem normalny. Hanka uśmiechała się identycznie jak w sobotę rano na plaży, gdy żegnali się z morzem. Nie wypuszczając jej z objęć, wstał, ciągnąc ją za sobą. – Idziemy! Zabieram cię na kolację! – Nie jestem głodna – sapnęła, wspierając się na nim całkowicie. – Zupełnie mnie to teraz nie interesuje. Najważniejsze, żeby chciało ci się jeść. Natychmiast pojęła aluzję. – Jeść mi się też nie chce – dodała głośniej. – To cię nakarmię. Mam przecież wprawę. Byli już w holu, gdy usłyszeli nawoływanie ogrodnika. – Pani Haniu! To ja się odmeldowuję! Do zobaczenia w sobotę! System nawadniający sprawdzony! Do widzenia! – Do widzenia! Dziękuję! – odkrzyknęła wesołym głosem. Dotarło do niego, jak niewiele potrzebował, by poczuć się nieziemsko. Znów miał przy sobie swoją Hankę. Wesołą, beztroską, praską Hankę. Przeszli do jadalni, trzymając się za ręce.

– Widziałeś go? – zapytała tak cicho, że ledwie zrozumiał jej słowa. – Tak – odpowiedział, wiedząc doskonale, że nie chodziło jej o ogrodnika. – A teraz ubieramy się. Najpierw coś zjemy, a później zrobimy zakupy, bo u mnie w lodówce też bieda. – Napotkał jej poważne spojrzenie. – Niczym się nie martw – chciał uprzedzić jej słowa – we wszystkim ci pomogę. – Nie, Mikołaj – zaoponowała. Niestety, zaoponowała. – Mogę z tobą robić zakupy, mogę z tobą chodzić na kolacje, ale są sprawy, z którymi muszę poradzić sobie sama. Muszę się z nimi zmierzyć w pojedynkę. Inaczej się nie da. Po prostu inaczej to się nie uda. – Chodź już. – Otworzył przed nią drzwi, jakby w ogóle nie słysząc jej słów. – Pójdę, ale powiedz, że mnie rozumiesz. – Staram się. – Pocałował ją w czoło. – Bardzo się staram. – Popatrzył odważnie w jej oczy. Były przerażająco nieobecne. Był pewien, że myślała o tamtym. O Tamtym. Zwariowałaś? Przecież to Japończyk! Zepsuje nam zdjęcie! Ten gość ma zawężony kąt widzenia. Nas może obejmie, ale o wodospadzie zapomnij! Przytulaj się szybko! Ale pięknie pachniesz! Uwielbiam twój zapach... – Jak mawiają Amerykańcy: zapomnij!!! – Dominika wyciągnęła się na kanapie w salonie. – Nie ma szans! – Ciotka się obrazi – skwitowała spokojnym głosem i przestała wachlować przed nosem siostry zaproszeniami do Stanów. – Ciotka się nie obrazi! A ty włącz w końcu jakieś kumanie i się ogarnij! Przecież w wielkanocny poniedziałek jest ślub! Zaprosi się ciotkę i boskiego Stevenka na święta i wesele jednym lobem. Zresztą nawet dobrze się składa, będą robić za naszą jedyną rodzinę, oczywiście poza panią Irenką. Dobrze wyjdzie, bo ze strony Przemka szykuje się niezła czereda. A ja co? Jakaś gorsza? – Masz rację... – Odłożyła zaproszenia na stolik. – Rzeczywiście... Nie mogę się pozbierać. Odkąd wróciłam znad morza, dzieje się ze mną coś dziwnego. Dobrze, że muszę chodzić do pracy. Przynajmniej wiem, jaki jest dzień.

– Ale mnie muli – skrzywiła się Dominika. – Myślałam, że mdli cię tylko rano. Hanka wstała z kanapy i przeszła do kuchni, żeby posprzątać naczynia po obiedzie. Mocno spóźnionym obiedzie. Za oknami było już ciemno. Zjadły zamówiony przez Dominikę krem z brokułów i makaron z sosem serowym. W kończącym się właśnie tygodniu pracy dopadał ją taki brak formy, że nie chciało jej się nawet gotować. Na biurku taty zalegały hałdy niesprawdzanych od dwóch tygodni prac. Nie poznawała siebie. Taki „tumiwisizm” nie zdarzał się jej często i miała pewność, że nie wróżył niczego dobrego. Znała go doskonale. – Przyniesiesz mi koc? – usłyszała proszący głos Dominiki. Natychmiast przerwała nużące ją kuchenne porządki. Wchodziła po schodach, myśląc o tym, że okropnością z jej strony było notoryczne wymigiwanie się od spotkania z Mikołajem. Bała się, że jego wszystkowiedzące spojrzenie odkryje przed nią samą milimetry oddzielające ją od czającej się w pobliżu depresji. Na cmentarzu nie była od tygodnia. Lodówka świeciła głodną, zziębniętą pustką. W pralni wszystkie kosze wypełniły się nie wiadomo kiedy, a ona, zamiast wziąć się do pracy, lewitowała. Bezskutecznie uciekała przed niszczącymi ją myślami. Doganiały ją bez trudu. Wiedziała, co powinna zrobić w takiej sytuacji. Wiedziała, że musi wykonać mnóstwo codziennych czynności, ale nie potrafiła odnaleźć w sobie krzty chęci do zrobienia czegokolwiek. Bezczynność ją zabijała. Codziennie rano, jadąc do pracy, miała wrażenie, że następnego dnia nie znajdzie już w sobie sił na podobną podróż. Jednak jej stan musiał być na razie niewidoczny dla otoczenia. Zrozumiała to, gdy wczoraj, w czwartkowe popołudnie, pani Halinka ucieszyła się, zobaczywszy, że po powrocie z pracy nie zaczęła jak zwykle sprawdzać prac, tylko zaległa na kanapie w salonie. Bezmyślnie wgapiała się w telewizor. Ogłupiała nadwerężaną ostatnio pamięć wątpliwą dynamiką kanału pogodowego. Patrzyła na mapy opisane temperaturowymi cyferkami i strzałkami obrazującymi przebieg frontów atmosferycznych. Obserwowała słoneczka, chmurki, burzowe zygzaczki, deszczowe kropeczki i miała pustkę w głowie, podczas gdy pani Halinka, sprzątając, nie mogła się nachwalić, jaka to z niej się rozsądna dziewczyna zrobiła i w końcu nauczyła się, że po pracy powinien być

zawsze czas odpoczynku. Dzisiaj w szkole musiała się wyjątkowo starannie pilnować, bo nihilistyczny nastrój wdzierał się również w ten obszar jej życia. – Proszę, koc. Chciała podać Dominice zniesiony z góry koc. Musiała ją jednak okryć sama, bo Dominika nie zareagowała na jej słowa. Zasnęła. Brak reakcji zwykle nadpobudliwej Dominiki rozczulił ją do tego stopnia, że z przyjemnością opatuliła ją ogromnym jasnym kocem zakończonym granatowymi frędzlami. Położyła się na drugiej kanapie i cielęcym wzrokiem wpatrywała się w stopy Dominiki, które nie wiadomo kiedy zdążyły się wydostać spod koca. Bezmyślnie wpatrywała się w pokryte jasnym lakierem płytki małych, prostokątnych paznokci. – Mikołaj się o ciebie martwi – usłyszała spokojny głos siostry. Pomimo bezruchu zamarła tym razem gdzieś głęboko, gdzieś w środku. Głos Dominiki był zaspany, a twarz nie zdradzała żadnych emocji. – Myślałam, że śpisz – szepnęła. – Bo śpię – odpowiedziała, nie zmieniając tonu, Dominika. – A od kiedy to mówisz przez sen? – Od kiedy chcę, żebyś znów zaczęła normalne życie. Przecież już było tak blisko... Nienaturalnie spokojny głos Dominiki i powolny ton, do którego nie była przyzwyczajona, sprawiły, że zupełnie nie wiedziała, jak się zachować. Nie potrafiła rozszyfrować intencji i zamiarów siostry. – Jeżeli nie śpisz, to posłuchaj. Napiszę w tym tygodniu list do ciotki Anny i zaproszę ją na święta, a ty wyślij jak najszybciej zaproszenie na wesele i będziemy miały załatwiony temat. Tylko pamiętaj, żeby wysłać dwa zaproszenia. Oddzielne dla ciotki Anny i wujka Toma. – Zamyśliła się. – I oddzielne dla Stevena z osobą towarzyszącą. – Słuchała swojego wypranego z jakichkolwiek emocji głosu i zachciało się jej spać. Ziewnęła. – Tak sano zróbmy z panią Irenką i Iwonką. Ja biorę na siebie zaproszenie na święta, a ty resztę. Tylko pamiętaj, musimy to zrobić szybko, bo święta już lada moment. I tak dobrze się złożyło, że w tym roku wypadają jakoś później niż zwykle. – Panująca na drugiej kanapie cisza sprawiała, że nie była

pewna, czy Dominika usłyszała jej wszystkie świąteczno-weselne sugestie. – Dobrze, że nie za późno. – Dominika wydała z siebie błogi pomruk. – Zarejestrowałaś wszystko, o czym mówiłam? – zapytała, łowiąc wzrokiem grę cieni ukrywających się w licznych załamaniach koca. – Zarejestrowałam – Dominika wciąż używała grzecznych, zupełnie niepasujących do niej formułek – tylko wciąż nie mogę zrozumieć jednego. Dlaczego spuszczasz Mikołaja? Nic dziwnego, że od kilku minut wyczuwała jakiś podstęp w tak niestandardowym spokoju siostry. – Ja go nie spuszczam, cokolwiek miałoby to oznaczać. – Szkoda, że on tak nie uważa. – Dominika mówiła coraz szybciej. – Rozmawiał z tobą? – O ile można to nazwać rozmową... – Kiedy? – Wczoraj. – Ale jesteś rozmowna. Coś ci się stało? – Niedobrze mi jak cholera i jestem na ciebie wściekła. – Na mnie? – zdziwiła się, ponieważ Dominika chyba pierwszy raz w życiu mówiła o swej wściekłości, zupełnie jej nie demonstrując. – Tak. Na ciebie, przecież nie na niego. – Ale za co? – Bo się z nim przespałaś, a teraz go odstawiłaś. To ohydne! Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Zobaczyła nad sobą granat oczu Mikołaja, który za każdym razem, gdy sobie o nim przypominała, gdy odtwarzała w pamięci jego rzadko spotykany odcień, powodował u niej trudności z oddechem. Tym razem też tak było. Podniosła się, usiadła i wlepiła wzrok w Dominikę, która, leżąc na kanapie, udawała sen. Była bardzo blada. – Dobrze się czujesz? – zapytała z troską, która nie wypływała wcale z chęci zmiany tematu. – Nie. Wciąż mi niedobrze. Mam nadzieję, że to się kiedyś skończy. Muszę jak najszybciej skombinować zwolnienie z roboty. Strasznie mi w niej wszystko śmierdzi.

– Umówiłaś się do Bożenki? – Tak, mam jutro wizytę o osiemnastej. Idę razem z Przemkiem, bo będę miała pierwsze USG. – Pokażesz? – zapytała z uśmiechem, którego Dominika nie mogła dostrzec. – Nie! – Dlaczego nie? Żartujesz, prawda? – Już wiedziała na pewno, że Dominika grała z nią w jakąś grę, której zasady znała i ustalała tylko ona. – Nie! Wcale nie żartuję. Musisz się przekonać, jak to jest, kiedy cię ktoś odstawia na boczny tor. – Nie rozumiem, do czego zmierzasz, ale chcę, żebyś wiedziała, że nie czuję się jak wyeksploatowana lokomotywa – żartobliwie nawiązała do kolejowego rozumowania siostry. – Z byka spadłaś?! Przecież nie chodzi mi o ciebie, tylko o tego biednego Mikołaja. Hanka słuchała Dominiki i miała pewność, że poczułaby się dużo lepiej, gdyby ta, starym zwyczajem, darła się, krzyczała, awanturowała. Ten stoicki spokój absolutnie do niej nie pasował. Z pewnością to przez niego czuła się dziwnie zdenerwowana, jakby zagrożona czymś, przed czym nie ma ucieczki. Najchętniej wstałaby teraz i poszła na górę, aby się położyć w pustym łóżku. Żałowała tylko, że jej głowa nie mogła być tak pusta jak to łóżko. – Może byś się w końcu odezwała? Nie znoszę, kiedy tak się gapisz i nic nie mówisz! – A jednak! Dominika chyba zaczynała się rozkręcać. – A ja, kretynka, myślałam, że zaczniesz żyć normalnie! – A jak ja według ciebie żyję? – zapytała, męcząc się tym udawanym spokojem Dominiki dwa razy bardziej niż jej nieokiełznanym temperamentem. – Ty nie żyjesz. Byłaś blisko życia, ale wszystko spaprałaś. Wszystko! Mikołaj jest załamany. Powinnaś go teraz zobaczyć. Może zrozumiałabyś, że niszczysz już nie tylko siebie. Dlaczego taka jesteś? Zadzwoń do niego, przynajmniej z nim pogadaj. Czego ty się, do cholery, boisz? Bo chyba nie tego, że będzie znów chciał zaciągnąć cię do łóżka? O to możesz być spokojna. Jest teraz na takim zjeździe, że do

niczego się nie nadaje! Hanka usłyszała nagły odgłos ciężkich deszczowych kropli uderzających o szyby dachowych okien. Głuchy plusk przybierał na sile. Błysnęło. Nadchodziła pierwsza wiosenna burza w tym roku. Dominika udawała, że się nie awanturuje, więc miała to zrobić burza. – Dominika? – Jej cichy, pytający głos przebił się przez przeraźliwy skowyt wypełniający w tej chwili jej duszę. – Nie chce mi się z tobą gadać... – Dominika nie otworzyła oczu i demonstracyjnie odwróciła się do niej plecami. – Zostaniesz na noc? – zapytała, bojąc się samotności i odczuwając narastającą niechęć do samej siebie. Była teraz niczym sznur pereł, który chciała sama rozerwać. Chciała, żeby jej części rozsypały się z wielką siłą w różnych kierunkach, chciała się pogubić i już nigdy nie stworzyć całości, ponieważ ta całość była depresyjna, byle jaka i niewarta zachodu. – Nie! Zaraz przyjedzie po mnie Przemek. Jest z Mikołajem w pracowni, znów mają jakiś trudny temat, a później mają ambitny plan. Chcą się znieczulić. – Przecież Mikołaj będzie chory – zauważyła beznamiętnie. – Nie udawaj, że cię to obchodzi! – Obchodzi... – Przestań! Dominika chyba pękała. Zbliżała się do wrzasku. Hanka gołym okiem widziała, że spokój zaczynał ją zbyt dużo kosztować. Jej siostra marzyła o awanturze na miarę zaokiennej burzy. – Przestań... Już nie mogę słuchać tych pierdół. Przecież ciebie ostatnio nie interesują nawet te pieprzone zeszyciki. Widziałam, co się dzieje na biurku taty. I wiesz co?! Mam to wszystko gdzieś. Koniec z tym. Tym razem będziesz musiała poradzić sobie sama. Nie zamierzam nawet kiwnąć palcem, bo jestem już zmęczona i sama źle się czuję. Wiedziała, że udawanie łagodności męczyło Dominikę jak nic innego do tej pory. Naprawdę nie zamierzała jej stawiać do pionu, jak to zwykle dotychczas czyniła. Hanka nigdy nie przepadała za tym procesem, ale teraz poczuła się nieswojo. Czy to możliwe, że wszystko wokół niej się zmieniło przez te jedne, otwarte na górze drzwi?

Dominika zmieniła się nie do poznania, tak że pojęła, iż jej zachowanie nie było dziełem nieodgadnionego przypadku. Jej siostra rozpoczynała właśnie jakąś procedurę, grę. Może to była gra o jej normalność? – Dlaczego taka jesteś? – zapytała wprost. – Jaka? – Taka spokojna. – Bo obiecałam Mikołajowi, że nie będę się na ciebie wydzierać. – A co u niego? – usłyszała swój cichnący głos. – Jak zwykle – głos Dominiki znów stał się senny. – Czyli jak? – chciała potwierdzić własne domysły. – Czyli jest załamany, zdołowany, nie wie, co ma robić, i gdybyś się nie domyślała, to wszystko przez ciebie, więc mu powiedziałam, żeby sobie odpuścił i dał spokój, bo poboli, poboli i przestanie, i w końcu będzie mógł sobie ułożyć życie z kimś normalnym. – Jak mogłaś? – Nie mogła uwierzyć. Miała nadzieję, że Dominika nie mówi prawdy. Usłyszała straszne słowa, w które nie chciała wierzyć, nawet gdyby miały okazać się prawdziwe. – Ty możesz mu dokopać, to dlaczego ja miałabym tego nie robić? – Dominiko, o co ci chodzi? Powiedz mi... w co ty grasz? Przecież nie zachowujesz się normalnie. – Ja? Gram? Z tobą się nie da w nic grać. Ty nie jesteś w stanie dostosować się do żadnych reguł. – Nieprawda... – Chciała zaprotestować, ale jej nie wyszło. W poczuciu bezradności znów się położyła, ale oka z Dominiki spuścić nie mogła. – Prawda!!! – W końcu Dominika wydarła się jak zawsze. Może nawet bardziej i natychmiast usiadła. Przestała udawać śpiącą. Nerwowym ruchem odrzuciła koc na podłogę. Wstała z kanapy i szybkim krokiem skierowała się wprost do wyjścia. Hanka podążała za nią wzrokiem, a żołądek kurczył się jej coraz bardziej. Z każdym krokiem Dominiki wciąż bardziej i bardziej. Poczuła mdłości. – Dominiko, poczekaj... – Położyła rękę na ramieniu siostry dokładnie w momencie, gdy ta otwierała drzwi. – Masz zamiar tak po prostu wyjść? – zapytała, szukając oparcia w zimnej ścianie wiatrołapu.

– Nie! Zaraz włożę płetwy i stąd spłynę! – Dominika stała już za drzwiami, dlatego jej wrzask rozproszył się w oświetlonym ogrodzie. – Jutro wieczorem przywiozę ci zaproszenia. Cześć!!! Trzasnęły drzwi. Jak zwykle za mocno. Hanka zsunęła się po zimnej ścianie. Było jej niedobrze. Chciało się jej wymiotować. Rozumiała, że nawet Dominika miała jej dosyć. Zresztą cóż się dziwić? Sama miała siebie dosyć. Do tej pory w takich chwilach mogła liczyć na siostrę. Co prawda, darła się, ale zawsze pomagała. Dziś, pierwszy raz w życiu, poczuła, że Dominika albo rzeczywiście nie miała już sił, albo po prostu i najzwyczajniej – ochoty na prostowanie jej życiowych zakrętów. Jej młodsza starsza siostra zaczynała właśnie swoje życie i musiała się skupić tylko na nim, żeby niczego nie przegapić. Ona zaś nie miała już nic. Było dokładnie tak, jak ujęła to Dominika. Odstawała od rzeczywistości do tego stopnia, że nie potrafiła już nawet udawać. Powoli podniosła się z podłogi. Leżący na stole w jadalni telefon zaszumiał nową wiadomością. Nie interesowało jej, kto do niej napisał. Położyła się na kanapie, na której jeszcze przed momentem leżała Dominika, dość dobrze udając spokój. Sięgnęła po leżący na podłodze koc. Od razu poczuła zapach ulubionych perfum siostry. Nakryła się po szyję. To nie wystarczyło, by stworzyć ułudę bezpieczeństwa, więc naciągnęła koc na głowę. Telefon znów przypomniał o sobie. Słyszała kolejne słowa pierwszej zwrotki ulubionej piosenki, w końcu pani Cole dobrnęła do refrenu, a ona się nie poruszyła. Miała przed oczami miłą, pachnącą Dominiką ciemność. Nie musiała iść do sypialni. Mogła tu spędzić noc. Tutaj nie musiała patrzeć na światło przedostające się z otwartych drzwi. Jak na ironię, najwyższa lampa ogrodowa doskonale oświetlała wnętrze jej dawnej sypialni. Kiedyś uwielbiała ten jasny półmrok, a od blisko tygodnia przerażał ją. Widziała jasny prostokąt leżący na podłodze górnego holu i ilekroć zahaczała o niego wzrokiem, kołatało jej serce, które zachowywało się tak, jakby chciało opuścić jej ciało, ale po drodze trafiało na gruszkową zaporę rozpychającą jej gardło. Podczas gdy ono chciało ulecieć gdzieś wysoko i jak najdalej, gruszka tkwiła niewzruszenie na posterunku. Jakie to niesamowite. Kiedyś nie czuła serca. Wcale. Teraz przypominało o sobie dotkliwym

bólem. Bolało ją wszystko, ale serce bolało ją najdotkliwiej. Tęskniła za ukochaną książką, a Holy Cole znów się rozśpiewywała. Musiało być już bardzo późno. Przecież ona nie telefonowała do nikogo po dwudziestej drugiej. Dlaczego więc ktoś uciążliwie nie chciał uszanować jej wieczornej samotności i sprawiał, że koc przestawał wystarczać, nie stanowił żadnej bariery przed światem? Muszla była za wysoko, szalik został w bagażniku samochodu, a w uzdrawiającą moc ciepłego oranżu chyba przestawała wierzyć. Poza tym zawsze gdy go potrzebowała, był niedostępny. Wciąż padał deszcz, którego krople wybijały monotonny i spokojny rytm na tarasowej szybie. Może ten deszczyk chciał stać się dorosłym deszczem? Z nią było na odwrót. Chciała być znów niedorosłą osóbką. Niestety urosła, zupełnie niepostrzeżenie. Zakochała się pierwszy raz, później zrobiła to po raz drugi, za wcześnie. Nie chciała wyleczyć się z tej pierwszej miłości, a już się rzuciła w wir drugiej. Niestety ten wir namieszał jej w głowie. Na moment straciła równowagę i gdy osiągnęła stan bezruchu, zauważyła, że wszystko wokół zostało przewrócone, a między tym wszystkim walały się, dosłownie walały się, jej uczucia. Te, o których nie potrafiła zapomnieć, te, których nigdy nie pogrzebała, i te całkiem nowe. Wymieszały się. Były makiem wsypanym do popiołu. Wyobraziła sobie szare maleńkie ziarenka gubiące się w wypalonym popiele. Tych dwóch materii nie sposób było od siebie oddzielić. Znów usłyszała Holy Cole. Może powinna zmienić dzwonek? Chyba żartujesz. Nie pozwolę ci teraz odebrać. Zapomnij o tym. Nie wstawaj. Przecież dobrze wiesz, że to Dominika. Niech się w końcu nauczy, że nie jesteś na każde jej zawołanie. Ty też masz chłopaka. Przytul się i przestań się już wsłuchiwać w te smęty... – Myślałem, że mi pomożesz! – Nie zapanował nad zdenerwowaniem i podniósł głos. Wlepiał wkurzony wzrok w siedzącą na jego biurku Dominikę. Na całe szczęście, mogli porozmawiać bez świadków. W pracowni poza nimi i Przemkiem nie było już nikogo. – Przecież ci pomagam! – Jakoś nie zauważyłem! – To posłuchaj do końca, co mam ci do powiedzenia, a nie rzucaj się jak wesz na grzebieniu! – Bo to, co mówisz, nie trzyma się kupy! Poza tym obiecałem jej,

że będę jej pomagał. Nie mogę jej teraz tak po prostu zostawić! Nie teraz. – To proszę! Jedź do niej teraz! I wiesz, co usłyszysz? – Co?! – zapytał nerwowo, przerzucając wizytówki leżące na biurku. – Żebyś sobie poszedł do diabła! – Hanka tak nie powie! Ona tak nie potrafi. – Oczywiście, że nie potrafi. Ubierze to w piękne słówka, a pod nimi będzie zakopane hasło: idź w cholerę i nie waż się wracać! Więc jeżeli chcesz, żeby coś z tego wszystkiego wyszło, to musisz się grzecznie usunąć i dopiero wtedy zacznie myśleć logicznie, bo w tej chwili ma z tym kłopot. Zablokowała się na amen. – Gdyby chociaż odbierała telefon... – Zamyślił się na moment. – Nie odbiera, nie odpisuje na SMS-y. – Ode mnie też nie odbiera. – Dominika wzruszyła ramionami. – Udaje, że jej nie ma, nawet przed samą sobą. – To co masz zamiar zrobić? – zapytał, podpierając głowę na zaciśniętych pięściach. – Mam taki plan, że przez najbliższy tydzień nie robię nic. Dam jej spokój. Jeżeli po tym tygodniu nie będzie poprawy, to osobiście zaciągnę ją do tego cholernego pokoju i zmuszę do obejrzenia zdjęć. – To chore. – Determinacja Dominiki go przeraziła. – Nic nie rozumiesz! To jedyne rozwiązanie. Mikołaj, ja ją znam lepiej niż siebie. Musi tam w końcu wejść, obejrzeć i wyryczeć to wszystko od początku do końca, i się pozbiera. Zajmie jej to sporo czasu, ale po tym wszystkim zacznie normalnie funkcjonować, a nie tak jak teraz. Poza tym okoliczności są sprzyjające. Święta, ślub, wesele. Przyjadą ciotka Anna, pani Irenka, Iwonka, więc będzie się musiała spiąć. – A jak nie przyjadą? – Boże! – Dominika wlepiła w niego zdenerwowane spojrzenie. – Mikołaj! Skup się, bo mam wrażenie, że ja o niebie, a ty o chlebie! Już wszystko jest przegadane i załatwione! Hanka musi tylko pro forma napisać listy, a wszyscy będą mile zaskoczeni, ucieszą się, przyjadą i po zawodach. Nasza Hanusia ma dwa tygodnie na ogarnięcie się. A ty

w tym czasie masz być luźny jak guma w majtach i się usunąć. Jak chcesz, żeby coś z tego wyszło, to się nie napinaj, tylko grzecznie czekaj na rozwój wydarzeń. Po ślubie będzie musiała dalej trzymać pion, bo matura. Później dostanie w kość w robocie, bo koniec roku, a później będą wakacje i jak będziesz grzeczny, to jest szansa, że wyjedziecie sobie gdzieś razem. Tylko musisz mnie słuchać. Teraz musi być sama, choćbyś miał skisnąć. Najlepiej w ogóle nie pokazuj się jej na oczy. – Tylko powiedz, że się na nią nie wydzierałaś – powiedział bez pewności w głosie. – Bardzo się starałam... – usłyszał po chwili wymijającą odpowiedź. – Czyli się wydzierałaś – wywnioskował. – Pod koniec trochę mnie poniosło. Nerwy mi puściły, ale początek był super. Pełna kontrola. – Poradzi sobie? – zapytał bez przekonania, ponieważ nic a nic nie rozumiał zasadności rozgrywki reżyserowanej przez Dominikę. – Musi! Pewność w jej głosie pozwoliła mu nie zwariować. Ale żeby pozostać przy zdrowych zmysłach, musiał ją zobaczyć. – Muszę się z nią spotkać! Chociaż na chwilę. – Energicznie wstał od biurka. – Czy ty słuchasz, co ja do ciebie mówię?! Po co?! Daj jej spokój! – Nie! – zaprotestował kategorycznie. – Muszę ją zobaczyć, żeby wytrzymać. Pojadę do niej jutro na chwilę... Zrozum... – Bez sensu! – Ale... – Dobra! – Dominika zaczęła nerwowo obgryzać paznokcie. Nigdy wcześniej nie zauważył u niej podobnego zachowania. – Ale wpadasz i wypadasz! – Dzięki! – Puknij się! – Niespodziewanie wbił mu się kilka razy w czoło palec wskazujący Dominiki. – Opowiedz mi o nim – poprosił. Chciał wykorzystać moment pojawiającej się między nim komitywy. – Ja? – Zobaczył wybałuszone ze zdziwienia oczy Dominiki.

Do pracowni wszedł Przemek. – Co ty? – zapytał od razu zdziwiony przyjaciel. – Nic – odpaliła bardzo szybko Dominika. – Tylko mi nie mów, że macie przede mną jakieś tajemnice. – Podejrzliwie spojrzał na Mikołaja. – Nie mamy – uspokoił go Mikołaj. – Kochanie, może byś coś zjadła? – Przemek ucałował policzek ukochanej. – Nie mów przy mnie o jedzeniu. – Dominika skrzywiła się zabawnie. – A ty, Mikołaj? Może coś szybko dla ciebie ugotuję? Zwykle na takie pytania Przemka reagował entuzjastycznie. Nie dziś. Nawet się nie odezwał. Nie chciało mu się otwierać ust. – W porządku. – Twarz Przemka wykrzywił ironiczny uśmiech. – Skoro nikt nie jest głodny, zamówię coś dla siebie i dam wam tylko powąchać. – A co masz zamiar zamówić? – zainteresowała się jednak Dominika. – To zależy, co masz ochotę powąchać. Mikołaj słuchał tej prostej wymiany zdań i nie pierwszy raz opanowywało go wciąż tak samo dołujące uczucie zazdrości. Podczas gdy ta sympatyczna dwójeczka, a raczej już trójeczka, miała swą bliskość i miłość na wyciągnięcie ręki, on znów musiał katować się czekaniem. Bezsensownym, bezowocnym, beznadziejnym. – Może makaron sojowy z warzywami i kurczakiem – zaproponowała bez przekonania Dominika. – W takim razie gonię do Chińczyka po trzy makarony, a wy zróbcie coś do picia. – Przemek wyszedł, intensywnie szukając czegoś w kieszeniach kurtki. Znów zostali sami. – Chcesz herbaty? – zapytała Dominika, kierując się w stronę kuchni. Bez słowa podążał za nią. – To chcesz czy nie? – Dominika już buszowała w kuchennej szafce w poszukiwaniu kubków.

– Nie. Chcę, żebyś mi o nim opowiedziała. – Od dawna chciał się czegoś o nim dowiedzieć, a w obecnej sytuacji Dominika była jedyną osobą, którą mógł poprosić o choćby kilka słów o Tamtym. Tak go w myślach nazywał. Był dla niego Tamtym. – Jesteś pewien, że chcesz? Poczuł się zażenowany, ale mimo wszystko postanowił zapytać Dominikę o coś, co gryzło go od dawna. – Jak myślisz, czy ja mogę go Hance przypominać? – O nie! – odpowiedziała natychmiast Dominika. – Co to, to nie! O to akurat możesz być spokojny. Jesteś całkiem inny. – Jaki on był? – zapytał, stawiając na stole cukiernicę. Oparł się o ścianę, bojąc się tego, co miał za chwilę usłyszeć. Patrzył wyczekująco na Dominikę, która zdążyła już posłodzić herbatę i przysiadłszy na małym stoliku, przesuwała zielone kamyczki w swojej bransoletce. – To był odlotowy gość – powiedziała nad wyraz spokojnie. Nawet nie przypuszczał, że tak potrafiła. Zwykle słowa wydostawały się z niej nieprzerwanym potokiem. – Naprawdę, pełen odlot. Poczuł ukłucie zazdrości, jednak napotkawszy spojrzenie Dominiki, zrozumiał, że nie powinien być zazdrosny. Nie mógł stawać w szranki z kimś, kogo nie było, z kimś, kogo nie znał. Dominika położyła rękę na swoim brzuchu i popatrzyła na niego błyszczącymi oczami. Ucieszył się, że była taka spokojna. – Miał ciężkie zadanie – zaczęła opowiadać. – Było z niego niezłe ciacho i prawie cały rok Hanki do niego wzdychał. Wczuj się w atmosferę. Głodne wrażeń polonistki, co jedna, to lepsza mimoza... Każda chciała go dostać w swoje wypielęgnowane łapki. Oczywiście każda oprócz Hanki, jak się łatwo domyślić. Przyszłam kiedyś do niej na uniwerek, akurat po takim wykładzie, na który przychodzili obcinacze z polibudy. Nie zrozumiawszy użytego przez Dominikę określenia, uniósł pytająco brwi. Musiała to zauważyć, bo natychmiast wytłumaczyła: – Obcinacze, bo przychodzili tam nie w celach naukowych, tylko po to, żeby obcinać laski. Rozumiesz... A było na co popatrzeć. Stałam pod salą wykładową i czułam się jak w ulu. Wszystkie laski bzyczały

tylko o nim. Wszystkie o nim gadały, to też rzuciłam okiem, nie powiem... A Hanka powiedziała tylko, że nie wie, o kim one wszystkie mówią, że go do tej pory nie przyuważyła. Ja byłam wtedy z kimś, ale Mikołaj ściągnął wtedy mój wzrok prawie natychmiast. Był bardzo wysoki i wciąż się uśmiechał. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie strasznego sztywniaka, ale luzak był z niego pierwszej wody. Potrafił z grobową miną robić takie jaja, że nieraz popuściłam w gatki, patrząc na to, co wyczyniał. To on zrobił z Hanki normalną, wesołą dziewczynę. Mikołaj, nawet sobie nie wyobrażasz, jaka z niej była kiedyś laluna, a w dodatku kujonka, sztywniara i nudziara. Ja wiecznie balowałam, a ona w kółko coś pisała i zakuwała całymi nocami, tak że nie mogłam spać przez ten stukot dochodzący z jej sypialni. Dopiero jak go poznała, to się trochę wyluzowała. Potrafił przychodzić nocą pod okna naszego domu i udawać marcujące koty. Hanka była uczulona na to jego miauczenie i zgadzała się na wszystkie jego odlotowe pomysły tylko po to, żeby nie robił z siebie błazna pod jej oknami. Kiedyś przebrał się za Cygankę i w metrze wróżył jej z ręki. Myślałam wtedy, że zejdę, a Hanka nawet go nie poznała. Zresztą gdyby mi się wcześniej nie ujawnił, też bym go nie poznała. Wyglądał wtedy jak jakiś babsko-męski Gipsy king. Mówię ci... Albo to... – Dominika rozkręciła się na dobre i nieoczekiwanie się roześmiała. – Hanka się kiedyś na niego obraziła, jak to ona, na śmierć i życie, bo zamiast pomóc jej z logiki, pojechał z pożeglować z kolesiami nad Zegrze. Miał chłop pecha, bo przez ponad dwa tygodnie nie chciała z nim gadać, zero kontaktu, czujesz klimat? Więc gościu nie wytrzymał presji, ubrał się w strój płetwonurka i zasuwał w nim, jakby nigdy nic, po Krakowskim Przedmieściu. Prawie od razu zgarnęli go policjanci, więc ich we wszystko wtajemniczył i ubłagał, żeby odstawili go pod eskortą pod uniwerek. Zawieźli go tam. A jakże! I oddali do rąk własnych zaszokowanej Hance, której powiedzieli, że zdjęli go z mostu Łazienkowskiego, bo chciał się utopić w Wiśle. Gdybyś zobaczył wtedy jej minę. One million dollar baby. Ale oni się uzupełniali... – Dominika rozpromieniała się coraz bardziej. Jemu natomiast musiała wyraźnie rzednąć mina, bo nagle wspomnieniowa taśma się zerwała. – O ludzie! Sorry, Mikołaj! Chyba się trochę zagalopowałam.

– Nie – zaprzeczył bez przekonania. – Uspokój się! – klepnęła go w ramię Dominika. – Gdybyś go znał, też byś go lubił. To był gość, którego nie dało się nie lubić. A na Hanki punkcie miał kręćka, fioła i szajbę. Zawsze jej go zazdrościłam. To był jej pierwszy facet i od razu trafiło się jej takie cacko. Ze mną było inaczej. Zawsze przyciągałam do siebie strasznych popaprańców... to znaczy do momentu, w którym poznałam Przemka... Uderz w stół, a nożyce się odezwą! – Dominika nagle zakończyła trudny dla niego temat, bo w drzwiach pracowni pojawił się Przemek przytrzymujący brodą trzy białe smakowicie pachnące pojemniki. – Jakie nożyce? – zapytał od niechcenia i z ulgą postawił kartoniki na stole. – Ale wiary u tego Chińczyka – sapnął – myślałem, że się nie doczekam. – Nie gadaj tyle, tatuśku, tylko dawaj żarcie, bo mi coraz bardziej niedobrze. Jem czy nie jem, to mi niedobrze, to może przynajmniej sobie zjem. A ty, Mikołaj, co się tak gapisz? Łap się za srebrną zastawę i wsuwamy! – Straciłem apetyt – powiedział zdołowanym głosem i od razu napotkał podejrzliwe spojrzenie Przemka. – Nie gadaj bzdur! – Podniesiony głos Dominiki podziałał na niego niczym kubeł zimnej wody. – Jedz i pomyśl sobie, że gdyby ktoś zapytał mnie o ciebie, to też mogłabym mu opowiedzieć parę fajnych historyjek. Poza tym w tobie zakochała się szybciej niż w Mikołaju. – Skąd wiesz? – zapytał, uchylając wieczko pojemnika mimo braku apetytu. – Bo ja wiem wszystko! – usłyszał natychmiast i pomyślał, że u Dominiki powinien zacząć pobierać lekcje pewności siebie. – Przemek, oddaj mi swoją porcję, bo masz więcej kurczaka! Choć miała przykrytą głowę, obudził ją dźwięk domofonu. Z niechęcią odrzuciła koc i otworzyła oczy, tylko po to, aby je natychmiast przymknąć. Była połamana, odczuwała grypowy ból mięśni, ale się wyspała. Znów otworzyła oczy i natychmiast poraziło ją poranne sobotnie słońce. Chciało się jej pić. Melodyjny ton domofonu powtarzał się kolejny już raz. Usiadła, przeciągnęła się i ziewnęła. Z jej kolan ześliznął się koc. Była kompletnie ubrana. Jej dzienno-nocny strój był

nieelegancko wymięty. Wstała, przeszła po leżącym na podłodze jeszcze ciepłym kocu i podeszła do okna w kuchni. Zamarła. Przed furtką stał Mikołaj. Musiał ją zauważyć, bo uniósł do góry rękę. Chyba ucieszył go jej widok. Zauważyła uśmiech. Na nerwowym bezdechu wycofała się w kierunku jadalni. Przestraszyła się, choć wiedziała, że ten stojący na zewnątrz mężczyzna jest ostatnią na świecie osobą, której mogłaby się obawiać. Znów usłyszała dźwięk domofonu. Krótki, pojedynczy. Musiała do niego podejść i odezwać się przynajmniej jednym słowem. Zrobiło się jej słabo. Mechanicznie oparła się o stół, na którym od kilku dni trwało zebranie brudnych talerzy i kubków z niedopitą herbatą. Wzięła do rąk pierwszy, który wpadł jej w ręce, i pociągnęła spory łyk zimnego płynu. Skrzywiła się, czując na języku gorycz starej cytryny. Podeszła do drzwi i trzęsącą się dłonią uniosła słuchawkę. Bojąc się spojrzeć na Mikołaja, utkwiła wzrok w klawiaturze alarmu, ale i tak dostrzegała zarys jego sylwetki w okienku kamery. – Tak? – zapytała, zdając sobie sprawę z idiotyczności swojego przywitania. – Dzień dobry! – usłyszała radosny głos. – Cześć, Mikołaj – nie wytrzymała napięcia – przepraszam cię, ale... – Daj mi minutę – nie pozwolił jej dokończyć – dosłownie minutę. Nie zajmę ci więcej czasu i sobie pójdę. Obiecuję. Nie mam zamiaru ci przeszkadzać. – Proszę – odpowiedziała bezradnie. Przycisnęła podłużny przycisk i odblokowała zamek w drzwiach wejściowych. Przez kolorowe witraże dostrzegała szybko zbliżającą się sylwetkę. Mechanicznie otworzyła drzwi. Zobaczyła go. Wchodził po schodach. Była nieprzygotowana na jego magnetyzujący uśmiech. Pewnie dlatego zadziałał na nią tak jak siarczysty policzek. Zakręciło się jej w głowie. – Cześć – usłyszała szept odświeżający praskie wspomnienia. Nie potrafiła się odezwać. Nieposłuszne spojrzenie bez pozwolenia spoczęło na bukiecie kolorowych tulipanów, przenosząc ją tym samym z Pragi do atmosfery ich pierwszej wspólnej kolacji. Te poranne kwiaty, na które teraz patrzyła, były identyczne jak tamte wieczorne. Nie

kontrolowała tego, co się działo. Poczuła w dłoniach chłód i ciężar mięsistych łodyg, „kocham cię”, usłyszała i oparła się o futrynę drzwi. Tuż przy ramieniu poczuła nie ciepłe drewno, lecz kamienny chłód mostu Karola. Zapatrzyła się w błękit, który w Pradze był radosny, a teraz bezbrzeżnie wypełniony niepokojem. – Wiem, że teraz potrzebujesz spokoju, dlatego przyszedłem, żeby się pożegnać i powiedzieć, że będę czekał. Będę cierpliwie czekał na moją Hankę. Jak ją spotkasz, to się po prostu odezwij. Pa. Poczuła miękki, subtelny dotyk na czole. Coraz mocniej ściskała kwiaty, ale nic już nie widziała. Usłyszała szczęk furtki i następujące zaraz po nim niezbyt głośne trzaśnięcie samochodowych drzwi. Po twardej futrynie osunęła się w dół i zatopiła wzrok w rozmytej plamie utworzonej z kolorowych płatków. Zamknęła oczy. Na delikatne płatki spadała słona rosa. Miała nadzieję, że nie zrobi im krzywdy. Chciała, żeby były bezpieczne, żeby jak najdłużej przypominały jej o Mikołaju, który odjechał zraniony jej obojętnością. Poczuła na twarzy powiew wiosennego wiatru. Przez moment chciała udawać, że to wiatr od morza, ale chyba na zawsze straciła umiejętność udawania. Zaświeciło słońce. To samo, które świeciło teraz nad jej plażą, lecz nie potrafiła dostrzec jego barwy. Z przestrachem otworzyła oczy. Na niebie nie było słońca. Przed chwilą też nie mogło go być, ponieważ sufit świata zasnuwały białe wysokie chmury. Tulipany były piękne. Dopiero teraz zauważyła, że na jednym z nich przysiadł uroczy motylek. Był wykonany z artystycznie przyciętego kolorowego piórka. Fruwał sobie na cieniutkim druciku okalającym łodyżkę jednego z tulipanów. Powiał silniejszy niż do tej pory wiatr, a motylek nic. Choć zrobiony z piór, nie miał szans na lot. Musiała wstać. Gdyby nie trzymane w dłoniach kwiaty, nie uwierzyłaby, że przed chwilą stał przed nią Mikołaj. Przyszedł i zajął jej mniej czasu, niż przypuszczał. Nie dał jej nawet sześćdziesięciu sekund, tak jak obiecał. Może pięćdziesiąt dziewięć, a może mniej? Przyszedł, przywitał się, pożegnał i poszedł. Podczas tej krótkiej wizyty dał jej wolną rękę. Pozwolił na wszystko. Na rozpacz, na siedzenie w pralni, na paniczne wędrówki po górnym holu kończące się za każdym razem w tym samym miejscu. Przed pękniętym progiem. Wiedziała doskonale,

że on go przekroczył. Zobaczył wszystko. Biel jej łóżka, biel niekomunijnej sukienki i biel koszulki Mikołaja. Zobaczył Mikołaja. Ona nie widziała go od dawna. Pamiątkowe zdjęcie już mamy! To wracajmy migiem do hotelu! Chyba czegoś nie skończyliśmy... Szczęście, chodź szybko, ale fajna mżawka... Wstała. Zerknęła na pustą ulicę i zamknęła drzwi. Powoli przeszła do spiżarni i sięgnęła po przezroczysty dzbanek. Nie wypuszczając kwiatów z dłoni, napełniła go zimną wodą. Zanurzyła w jej chłodzie tulipany. Podeszła do stołu i przedramieniem, niczym kelnerka w zapyziałej spelunie, odsunęła brudne naczynia. Nieprzyjemnie zabrzęczało szkło, ale dzbanek miał dobre miejsce. Mogła go postawić na małym stoliku w salonie. Jednak chciała, aby stanął tu gdzie wtedy, gdy Mikołaj miał ją za normalną dziewczynę. Teraz wszystko się zmieniło. Wiedział już o niej wszystko, dlatego nie potrafiła dłużej udawać normalnej. Z pewnością dlatego się z nią pożegnał. Miał dosyć. Usiadła przy stole. Już nie była kelnerką. Tym razem była pijakiem w spelunbarze. Położyła umęczoną głowę na brudnym talerzu i zamknęła oczy. Usłyszała dźwięk telefonu. Wiedziała już, że to nie Mikołaj. On miał już nie telefonować i nie przychodzić. Podniosła głowę i zerknęła na kwiaty, aby się upewnić, że był tu dziś. Ich widok uzmysłowił jej prawdę. Telefon wciąż śpiewał, a ona wiedziała, że nie jest odurzonym alkoholem pijakiem w brudnej spelunie. Była kimś zupełnie innym. Musiała wziąć się w garść. Sprawić, żeby tulipany pasowały do jej domu. Posprzątać, odgruzować kuchnię i jadalnię, zrobić zakupy, ogarnąć garderobę, nastawić prawdziwe pranie, przygotować się do najbliższego tygodnia pracy, pójść na cmentarz. Chciała, żeby kwiaty od niego stały w normalnym domu, w domu nieudawanym. Musiała mu jakoś za nie podziękować. Nastawiła wodę na herbatę i sięgnęła po leżący na stole telefon. Niewiele myśląc, wyszukała jego numer telefonu, po czym wybrała na klawiaturze kombinację literek tworzących słowo „dziękuję”. Pulsująca nad małą kopertą strzałka przesłała do niego ten krótki list. Lubiła do niego pisać, nawet wtedy gdy nie potrafiła przekazać mu nic więcej ponad jedno słowo. Musiała dziś napisać jeszcze dwa listy. Do pani Irenki i ciotki Anny. Święta i ślub Dominiki

były za pasem. Wiedziała, że powinna jak najszybciej wszystko zaplanować i ogarnąć, dopiąć na ostatni guzik. Podświadomie czekała na szum górskiego strumienia, ale wciąż go nie słyszała, za to woda w czajniku zaczęła domowo bulgotać. Podeszła do półki kuchennej, na której zamiast naczyń mama przechowywała swoje ulubione książki kucharskie. Przeczesywała uważnym wzrokiem zgromadzone tytuły i po chwili udało się jej odnaleźć to, czego szukała. Radosna i smaczna Wielkanoc. – Dziękuję ci, mamo – szepnęła, czule pogładziła okładkę książki i położyła ją na stole. Parząc herbatę, usłyszała szum górskiego strumienia. Podeszła do stołu i jedno spojrzenie wystarczyło, by dotarło do niej, że to niestety nie Mikołaj. Była to wiadomość od pani Halinki, która z powodów osobistych nie mogła przyjść do pracy w najbliższy czwartek. Hanka musiała się doskonale zorganizować, bo lista jej obowiązków się wydłużała. Mogła do niej dopisać sprzątanie domu i podlewanie kwiatów. Wszystkich kwiatów w domu... białych fiołków również. Zatrzymał się tuż za zakrętem. Nie był pewien, czy dobrze zrobił. Nie wiedział też, czy Dominika zdawała sobie sprawę ze złego stanu Hanki. Był przerażony tym, co zobaczył. Hanka nie była blada, była przezroczysta. Odkąd ją poznał, zawsze się o nią martwił. Dziś jednak obawiał się o nią jak nigdy dotąd. Nie wiedział, co robić. Od tygodnia nie odebrała ani jednego telefonu od niego. Gdzieś w głębi serca nawet ją rozumiał, ponieważ identycznie zachowywał się w stosunku do własnych rodziców. Było mu źle, nie odbierał telefonów, nie chciało mu się z nikim gadać. Pod koniec dnia rejestrował tylko, kto i ile razy próbował się z nim skontaktować. Pracował bardzo dużo, zabijał czas, jednak wciąż czuł przyczajoną z tyłu głowy myśl, że tym razem Hanka może sobie sama nie poradzić. Dominika była oczywiście innego zdania. Był ciekaw, skąd czerpała tak głęboką wiarę w to, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Zazdrościł jej tego przekonania, ponieważ sam coraz częściej nie wiedział, co myśleć o tym wszystkim. Coś się porobiło z jego życiem. Każdego dnia po nadgodzinach w pracy wracał do pustego domu. Do teraz czekająca na niego pustka mu nie przeszkadzała. Wprost przeciwnie, nierzadko uważał ją za luksus. Teraz było inaczej.

Wszystko się zmieniło. Kładł się do zimnego i przeraźliwie pustego łóżka i coraz częściej nawiedzała go uporczywa myśl, że noc spędzona z Hanką była jedynie wymysłem jego chorej wyobraźni. Wydawało mu się, że sobie tę noc wymyślił, że ją sobie wyśnił, wymarzył. Było mu coraz trudniej wierzyć w to, że wszystko, co przeżył, trzymając Hankę w objęciach, wydarzyło się naprawdę. Znów była daleka. Nieosiągalna. Znów znajdowała się w innym wymiarze, do którego nie potrafił się nawet zbliżyć. Był pewien, że jej odcinanie się od tego, co przeżyli, że jej odcinanie się od niego było dowodem na to, iż zaczęła myśleć o Tamtym. Chyba przegrywał. Doczekał się na nią. Czy to możliwe, że dostał ją tylko na chwilę i tylko po to, by ją stracić? Spróbował jej, wiedział już, jak nieziemsko smakowała jej bliskość. Jedyne, co go teraz trzymało przy życiu, to pewność, jaką usłyszał wczoraj w głosie Dominiki. W rozmowie z nim użyła powiedzenia: „Przyjdzie koza do woza!”. Dokładnie tak się wyraziła. Nie był w stanie sobie tego wyobrazić. Zwłaszcza że jego wszystkie ostatnie, tęskne SMS-y zostawały bez odpowiedzi. Nie wiedział, jak długo jest jeszcze w stanie wytrzymać. Nie potrafił się nawet cieszyć z tego, że mu otworzyła, bo to, co powiedział, nie odzwierciedlało jego prawdziwych uczuć. Modlił się w duchu, żeby nie wyrzuciła kwiatów i żeby nie siedziała teraz na zimnej podłodze pralni. Wszystko, co teraz czuł, było bardzo nieracjonalne, ale najbardziej zależało mu na tym, by jak najszybciej znalazła w sobie odwagę i weszła do swojej dawnej sypialni. Chciał, żeby obejrzała zdjęcia z białej koperty. Dominika uważała, że taki ruch ze strony Hanki był niezbędny i wcześniej czy później musiała go wykonać. Skoro z Hanką nie było rozmowy, musiał uwierzyć Dominice. Wiedział, że chciała dla Hanki dobrze, chciała dla nich dobrze. Nieraz już to udowodniła. Musiał więc przeczekać, chociaż miał już po dziurki w nosie tego paskudnego czekania. Nie miał sił dłużej się nad tym wszystkim zastanawiać. Miał już dość męczącego myślenia, które choć odpychane, wciąż powracało. Musiał coś zrobić z dzisiejszym dniem, żeby skończył się choć trochę lepiej, niż się zaczął. Odpalił samochód i postanowił zahaczyć o dom rodziców. Był tak blisko, że grzechem byłoby do nich nie zajechać.

Przejechał dwie ulice i szybko się przekonał, że podjął dobrą decyzję. Jego staruszkowie pracowali w ogrodzie. Mógł więc bez trudu i z korzyścią dla wszystkich odpracować swoje tygodniowe milczenie. Tato przycinał krzewy, a mama z obciętych gałązek formowała stosiki, za których wywózkę był zwykle odpowiedzialny on albo Mateusz. Przynajmniej tak bywało kiedyś. Postanowił dziś odnowić tę ogrodową tradycję. Zatrzymał samochód tuż przed bramą. Mama podniosła głowę znad suchych badyli i zamarła. Popatrzyła na niego tak, jakby zobaczyła ducha. Miał pewność, że jej obrażony w tej chwili wzrok był tylko i wyłącznie jego winą. Zaniedbywał rodziców i musiał jak najszybciej to zmienić. – Dzień dobry! – krzyknął radośnie, wysiadając z samochodu. – Nawet bardzo dobry! – odpowiedziała przekornie mama, a ojciec tylko przeciągle zagwizdał. – Barbaro – odezwał się po chwili, gdy Mikołajzdążył podejść już całkiem blisko – przypomnij mi, proszę, kim jest ten znajomo wyglądający młodzieniec? – To nasz syn. Nie wiem, czy sobie przypominasz, ale jak się urodził, to się uparłeś, żeby dać mu na imię Mikołaj. I to, że widujemy go tak rzadko, jest twoją winą, bo przecież Mikołaj nie jest częstym gościem w domu, a jak mu się coś nie spodoba, to nie przychodzi wcale. – Ale za to wie, gdzie mieszkają wszystkie niegrzeczne dziewczynki – zauważył błyskotliwie ojciec, po czym zaniósł się duszącym śmiechem i rozprostował rękę najwidoczniej zmęczoną już operowaniem ciemnozielonym sekatorem. – Skończyliście już? – zapytał Mikołaj, udając luzaka, i oparł się o balustradę prowadzących do domu schodów. – Co to, to nie! – krzyknęła mama, nawet na niego nie zerknąwszy. – Mam zamiar uprzykrzać ci dziś cały dzień i w ogóle cię stąd nie wypuścić! A ty będziesz musiał nas czcić, ile wlezie! Ojca i mnie! Jeżeli masz dla nas tak mało czasu, to już nic na to nie poradzę, że muszę się napatrzeć i nacieszyć na zapas. Co tak stoisz? Może byś się chociaż pofatygował i przytulił matkę na dzień dobry. – Już idę. – Specjalnie szedł bardzo powoli, mrugnął porozumiewawczo do ojca i mocno objął mamę. Pachniała domem

i wiosennym, ogrodowym wiatrem. – Zgadnij, kto dziś u nas był na porannej kawce. – Święty Mikołaj – zażartował, czując, że mama już się nie gniewała. Cieszył się, że wpadł na pomysł, żeby przyjechać, bo tylko tutaj, z rodzicami, mógł uratować tę beznadziejnie rozpoczętą sobotę. – Nie, ten to przecież ma lepsze wykręty niż ty, jak każdy święty. – Mama popatrzyła na niego, wciąż nieudolnie udając zagniewanie. – Był u nas Przemek ze swoją narzeczoną. Powiem ci, że to bardzo miła i ładna dziewczyna. Przynieśli nam zaproszenie na ślub i wesele i wyobraź sobie, to od nich dowiedzieliśmy się, że ich świadkiem będzie nasz syn. – Dasz wiarę? – wtrącił od niechcenia ojciec, zerkając na niego znad wybujałych i uschłych krzaków. – Tak się jakoś złożyło – bąknął, rozmasowując sobie nieprzyjemnie zdrewniały kark. – To który raz już będziesz drużbował? – zapytała mama, z uwagą dokonując kontroli jakości pracy ojca. – Drugi – odpowiedział po krótkim namyśle. – Janusz, wróć tu z tym sekatorem, przecież tę wierzbę trzeba przyciąć jeszcze krócej. Przyjrzyj się, ileś tu pozostawiał suszek. Zacznij w końcu porządnie pracować! A ty – mama zrobiła srogą minę i wskazała na niego palcem – ani mi się waż jeszcze raz zgodzić się na jakieś drużbowanie. – Bo co? – zapytał, nie rozumiejąc. Podszedł do ojca i zaczął odbierać od niego suche gałęzie. – Bo kto trzy razy drużbuje, sam nigdy nie ślubuje! Boże! Janusz! Zobacz! Znowu nas atakuje ten paskudny skrzyp. Przecież jak to się rozpełznie po ogrodzie, to sobie nie poradzimy. Tego cholerstwa nie da się niczym wyplenić. – A ty, Baśka, myślisz, że my mamy szansę na jakiś ślub w rodzinie? – podjudzał ją ojciec. – Syna zapytaj! – odburknęła mama, nawet nie patrząc na ojca. – Mikołaj, jak myślisz? Mamy szansę na jakiś ślub w naszej rodzinie? – Ojciec uwielbiał robić z siebie kontrolowanego idiotę. – Kto to może wiedzieć... – odpowiedział wymijająco.

– A ten ślub Przemka – zaczęła z innej beczki mama – to jakiś taki trochę nagły, nieprawdaż? – Prawdaż – odpowiedział z uśmiechem. – A ty, synku, nie mógłbyś nam zrobić takiej podwójnej niespodzianki? – Mamo! – skrzywił się, udając niesmak. – Chyba się nie zrozumieliśmy. Ślub Przemka i Dominiki to efekt nagłego przypływu uczuć. Ojciec parsknął śmiechem. – Ja tam swoje wiem – mruknęła pod nosem mama – i widziałam biust narzeczonej Przemka... – Nie ty jedna... – teatralnie westchnął ojciec. – Chciałbym zauważyć, że, jakby nie było, jestem waszym dzieckiem i nie rozumiem, dlaczego rozmowa zeszła akurat na biust Dominiki. – Bo wystarczyło mi jedno spojrzenie, żebym wiedziała, że jest w ciąży. – Wiesz co, tato? Daj mi lepiej ten sekator. Ojciec z wyraźną ulgą oddał mu narzędzie i zaczął energicznie kręcić prawą dłonią, by rozruszać przepracowany i obolały nadgarstek. – Idę do domu. Przynieść komuś coś do picia? – zapytał, wchodząc na schody. – Poproszę kawę! – Mama podniosła wzrok znad maltretowanego skrzypu. – A ty, Mikołaj? Chcesz coś? – zapytał ojciec. – Nie, dziękuję. Nie chce mi się pić. – Szkoda – szepnęła mama, gdy ojciec zdążył już zniknąć za drzwiami domu. – Usłyszałem tę „szkodę”, mamo, i zupełnie nie wiem, o co ci tym razem może chodzić. – A wiesz, Mikołaj, dlaczego ludzie przestają się rozumieć? – Dlaczego? – zapytał, wiedząc, że zaraz mu się dostanie. – Bo spędzają z sobą za mało czasu... – Mamo, proszę cię, przecież przyjechałem. Rzuciła mu pełne politowania spojrzenie.

– Myślisz, że ja nie wiem, dlaczego przyjechałeś? – Żeby was odwiedzić – stwierdził odkrywczo i uśmiechnął się. Miał nadzieję, że zabójczo. – Widziałam, jak dziś rano do niej jechałeś, cwaniaku. – Ludzie! Przecież przed tobą niczego nie da się ukryć! Lata mijają, a ty, mamo, jesteś czujna jak dawniej. – Podszedł do następnego krzaka. – A to? Jak to przyciąć? – Na wysokości jednej trzeciej pędu. Nie było jej w domu? – usłyszał bardzo konkretną wskazówkę i zadane, jakby od niechcenia, konkretne pytanie. – Była – odpowiedział na odczepnego. – Kłótnia kochanków? – zapytała znów mama. – Mamo, nie uważasz, że za dużo chciałabyś wiedzieć? – Ja? Za dużo? Dziecko, co ty wygadujesz? – Mamo, wytrzymaj jeszcze trochę w tej niepewności, proszę cię. – A mam inne wyjście? – Powiem ci tylko, że jak wytrzymasz, to spotkamy się wszyscy na ślubie. – Naprawdę? Na waszym? – Nie. – Ręce mu opadły. – U Przemka, ale za to ze mną w parze. Jest druhną Dominiki. – To świetnie! Zawsze coś! Jedno spojrzenie i będę wszystko wiedziała. Mikołaj, czy ty wiesz, ile to jest jedna trzecia? Na schodach pojawił się tato z dwiema parującymi i pięknie pachnącymi filiżankami. – Janusz, chodź tu i złap się znów za sekator, bo Mikołaj nie ma zielonego pojęcia, jak przycinać te tawuły, i jeszcze mi tu wszystko zepsuje. – Daj spokój, Baśka, i chodź na kawę. Pozwól się chłopakowi wykazać. – O nie! – zaprotestowała od razu mama. – Mikołaj, oddawaj ten sekator! Nie zamierzał się sprzeciwiać i z ulgą oddał to ciężko pracujące żelastwo. – To co ja mam robić? – zapytał, udając zagubionego.

– Wsiadaj w samochód i jedź do centrum ogrodniczego po korę, bo od tygodnia czeka na odbiór. Jest już zapłacona. Powiedz, że jesteś od Starskiego. Rozumiesz? Chyba zaczął mu się udzielać dobry humor taty. – Nie. Powiem, że jestem od Bonda. Powiedz lepiej, do którego centrum. – Do burego – odpowiedziała z przekąsem mama, biorąc z rąk taty filiżankę i siadając na schodach. – Do tego z zielonym kwiatkiem – uściślił tato. Zrobił w tył zwrot i czując na plecach wzrok rodziców, wsiadł do samochodu. Ruszył z kopyta, dostrzegając załamanie mamy, skręcił bowiem w przeciwnym kierunku niż do centrum ogrodniczego. Chciał przejechać jeszcze raz obok domu Hanki. Chciał przynajmniej zerknąć w jej okna. Wcisnął gaz do dechy i jak mówił Mateusz, dał „pełną szpulę”. Zwolnił dopiero tuż przed jej domem. To, co zobaczył, sprawiło, że przypomniał sobie wesołe słowa Przemka, który powiedział mu wcale nie tak dawno, że Domi ma łeb jak sklep. Było dokładnie tak, jak przewidziała podczas ich ostatniej rozmowy. Uspokajała go wtedy, mówiąc, że musi przeczekać Hanki doła, a zobaczy, że jego ukochana najpierw weźmie się za porządki w domu. Dominika poprosiła panią Halinkę, żeby udawała obłożnie chorą. A później Hanusia będzie musiała zorganizować święta jak dla armii i cały cyrk związany z drużbowaniem, a na koniec zajmie się swoją pokręconą duszą. Zwolnił, zupełnie jakby chciał się zatrzymać. Niestety musiał posłuchać – jak się okazywało – bardzo mądrych rad Dominiki i pojechać dalej. Ale to, co zobaczył, dodało mu skrzydeł. Hanka stała tyłem do niego i zamiatała schody. Nie mogła go zobaczyć, dlatego przystanął. Na krótką chwilę. Sprzątała. Nie siedziała przy pustej i hałasującej pralce, tylko sprzątała. Zrozumiał, że Dominika rzeczywiście miała łeb nie jak sklep, tylko jak największe centrum handlowe świata. Ruszył powoli, nie mogąc oderwać wzroku od Hanki zamiatającej szerokie schody z piaskowca. Miała na sobie błękitne dżinsy i czarny sweter. Wyglądała szałowo. Jej ściągnięte gumką włosy bujały się wesoło... Siedziała nad pustą kartką i czuła, że powiedzenie „co cię nie

zabije, to cię wzmocni” doskonale odzwierciedlało sytuację, w której się znalazła. Miała za sobą bardzo pracowite dni, podczas których uporała się z wieloma zaniedbanymi sprawami. Gdy traciła siły i wiarę w sens tego, co robiła, jej wzrok nerwowo szukał tulipanów od Mikołaja. Dzięki Bogu, w przeciwieństwie do niej, trzymały się dzielnie. Kilkaset razy dziennie przypominały jej o Mikołaju, który milczał jak zaklęty. To milczenie ciążyło jej po stokroć bardziej niż cała, trudna do ogarnięcia, reszta życia. Była przekonana, że milczenie to było karą za jej chroniczne niedostosowanie do wymogów miłości. Dziś zapragnęła wszystko naprawić. Wzięła kartkę papieru i rozpoczęła duchowe przygotowania do sporządzenia czegoś w rodzaju planu naprawczego. Wtulanie się w ciepły granat szalika miało jej pomóc. Myślała o Mikołaju i o tym, co powinna zrobić, w dodatku już całkiem niedługo. Czas bowiem płynął nieubłaganie. Najpierw czekało ją przygotowanie świąt, ogarnięcie ślubu Dominiki, matura, koniec roku szkolnego, udział w pracach komisji rekrutacyjnej, do której została powołana przez pana dyrektora. Od pewnego czasu jego uśmiechy traktowała tylko i wyłącznie jako objaw szczerej sympatii, zwłaszcza że miała wrażenie, iż nie tylko kasztany przygotowywały się do majowego kwitnienia. Czujnym wzrokiem obserwowała bladobłękitne oczy Aldonki i dostrzegała, jak z dnia na dzień nabierają coraz intensywniejszej barwy. Radosny wyraz oczu Aldonki, którym się karmiła przez kilka ostatnich dni, sprawiał, że prawie udało się jej zapomnieć o własnym spadku formy. Wiedziała też, że ten pojawiający się w jej życiu dziki natłok spraw i obowiązków miał na nią zbawienny wpływ. Na nic nie miała czasu. Przestała nawet tęsknić za książką pozostawioną u pani Irenki. Najważniejsze i godne pochwały było to, że dziś udało jej się całkowicie zamknąć temat zaległości w sprawdzaniu prac. Na biurku taty znów zapanował ład i porządek. Poradziła sobie też z przejęciem cotygodniowych obowiązków pani Halinki. Znów była dziewczynką z porządnego domu, w którym wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Wszystko zostało zrobione na czas. Prawie wszystko... Białe fiołki z pewnością błagały o wodę... Wczoraj, trzymając w ręku wypełnioną po same brzegi konewkę, patrzyła na nie i tkwiła bez ruchu przed progiem sypialni, zupełnie jakby w jego miejscu płynęła Orinoko

wypełniona piraniami czekającymi na choćby jedno jej potknięcie. Wczoraj się nie udało. Może dziś? Zwłaszcza że konewkę „ku pamięci” zostawiła w górnym holu, tuż przy pękniętym progu. Myślała o tym, co powinna zacząć zapisywać na pustej, leżącej przed nią kartce. Jednak jej dygresyjna natura sprawiała, że myślała o wszystkim, tylko nie o świątecznych sprawunkach. Cieszyła się, że przynajmniej ustaliła już świąteczne menu, zwłaszcza że ku jej ogromnej radości wszyscy przyjęli świąteczne zaproszenie. Mieli przyjechać ciotka Anna ze Stevenem, pani Irenka, Iwonka z Jurkiem i dziewczynkami, nawet Przemek został przekonany przez Dominikę i miał się pojawić podczas wielkanocnego śniadania. Został jej już tylko tydzień na przygotowania. W najbliższy czwartkowy wieczór jej pusty i cichy dom miał się wypełnić cudownym gwarem. Z optymizmem myślała również o dniu jutrzejszym, ponieważ święto szkoły było doskonałym pretekstem do zawieszenia działań edukacyjnych. W samo południe miała osiągnąć wolność trwającą aż do godziny siedemnastej, na którą to godzinę pan dyrektor zwołał nadzwyczajną radę pedagogiczną dotyczącą matury. Dlatego na pierwszą umówiła się na przymiarkę sukienki zaprojektowanej specjalnie na ślub Dominiki. To niezwykłe, jak w życiu odwracały się ich role. Jej i Dominiki. Kiedyś to ona miała być panną młodą, a jej siostra z wielkim zaangażowaniem i ogromną pompą weszła w temat uświetnienia tego najważniejszego w jej życiu dnia. Teraz nadszedł czas rewanżu. Musiała, pomimo wszystkiego, co się wydarzyło, odwdzięczyć się Dominice. Wciąż szukała w sobie odwagi, by móc poinformować Mikołaja o terminie wizyty w pracowni krawieckiej, w której miał zostać uszyty jego garnitur i dopracowane wszystkie niezbędne dodatki stroju drużby. Miała nadzieję, że ulubiona krawcowa jej mamy pani Marianna sprawi, iż Mikołaj bez uwag zgodzi się na wszystko, co wspólnie zaplanowały. Gdy odwiedziła ją w ubiegłe poniedziałkowe popołudnie, po chwili rozmowy uwierzyła, że mimo braku czasu z wszystkim zdążą się uporać. Ona i pani Marianna. Zwłaszcza że pani Mariannie wystarczyło powiedzieć kilka słów na temat tego, jak mają wyglądać kreacje, a ona kilkoma pociągnięciami ołówka na białej kartce natychmiast szkicowała to, co powstawało w wyobraźni klientek.

W dniu ślubu Dominiki Hanka miała mieć na sobie skromną błękitną sukienkę, tuż za kolanko, tak postanowiła krawcowa. Sukienkę skromną, ale łechcącą oko. Mikołajowi został przydzielony kremowy garnitur i koszula w kolorze sukienki. Zaś w najstrojniejszych i najsłodszych sukieneczkach miały wystąpić podążające krok w krok za parą młodą Ula i Zuza. Bufki zamiast prostych rękawków. Sztywne halki pokryte błękitnym muślinem. Kremowe różyczki na błękitnych gorsecikach i granatowe wstążki w pasie i we włosach, nawiązujące kolorem do krawata drużby i różyczek ozdabiających jej kok, miały sprawić, że wszyscy czworo będą stanowić doskonałe tło dla państwa młodych. Już wyobrażała sobie minę Dominiki, która, co prawda, zasugerowała jej, by na jej ślubie wyglądała jak różowa i nadmuchana beza, jednak jej siostra obecnie była tak zajęta czytaniem literatury dla kobiet ciężarnych, że istniała szansa na to, by zupełnie nie zauważyła tej kolorystycznej niesubordynacji. Przemka musiała jednak wtajemniczyć w paletę barw obowiązującą w dniu ślubu, aby jego garnitur był w kolorze granatowym, a muszka w błękitnym, podobnie jak bukiet panny młodej. W swym tajnym zadaniu sprawdził się doskonale. Po pierwsze, jak się okazało, dyskrecja była jego mocną stroną, po drugie, niezwykle zaimponował Hance wyczuciem stylu i piękna. Zamówiona przez niego wiązanka ślubna miała się składać z białych i granatowych różyczek otoczonych najprawdziwszymi niezapominajkami. Pragnęła, żeby dzień ślubu Dominiki był właśnie niezapomniany. Miał być cudowny, urzekający, jedyny w swoim rodzaju, ale przede wszystkim niezapomniany. To właśnie dla Dominiki, na przekór wszystkiemu, chciała przeżyć go z uśmiechem na ustach i z lekkim sercem, choć z przerażeniem myślała o podniosłej atmosferze, o zapachu kwiatów wypełniających chłód kościoła, o cichych szeptach podekscytowanych gości oczekujących na przybycie młodej pary. Doskonale pamiętała każdy, nawet najcichszy odgłos takiego ślubnego popołudnia. Do niedawna było inaczej, nie pamiętała niczego. Teraz jej pamięć ożywała i musiała sobie poradzić z tym wybudzonym z długiego snu życiem, bo to było jej życie. Realne, nieudawane, pragnące ciągłości, a nie białych plam. Znowu znała na pamięć słowa przysięgi małżeńskiej, które miał podczas mszy podpowiadać nowożeńcom

ksiądz. Widziała już obrączki, którymi z dumą pochwalił się jej Przemek, gdy odwiedził ją któregoś dnia w szkole, wzbudzając szum zazdrości wśród jej koleżanek nauczycielek. Nie pamiętała natomiast chwili, kiedy ze swojego palca zdjęła swoją, z wygrawerowanymi słowami, do których była bardzo przyzwyczajona. Przypomniała sobie jednak, gdzie ją schowała, by uniknąć codziennego bólu. Biała komoda, pierwsza szuflada, białe puzderko. To tam, pośród biżuterii, której wyglądu dziś nie pamiętała, schowała tamte wygrawerowane miłością słowa. W dniu ślubu usłyszała je kolejny raz... nad ranem ostatni... Kocham cię... moje Szczęście... Przygotowania do ślubu szły pełną parą. Był coraz bliżej. Chciała wejść do kościoła i zmierzyć się z dobrze jej znanymi dźwiękami, słowami, uczuciami. Musiała zrobić to wszystko pod czujnym wzrokiem Mikołaja. Musiała udowodnić mu swoją normalność. Musiała udowodnić ją sobie. Miała zmierzyć się ze słowami przysięgi, którą kiedyś złożyła i nie zdążyła zawalczyć o jej dochowanie. Musiała zrobić to wszystko już w wielkanocny poniedziałek. Otoczona błękitem sukienki i oczu, musiała postawić na normalność. Odwagi i jednocześnie wiary dodawała jej myśl, że tego dnia w zasięgu wzroku będzie miała panią Irenkę i ciotkę Annę. W takim towarzystwie nic nie mogło jej grozić, a nawet gdyby pojawiło się jakieś niebezpieczeństwo, emocjonalne i duchowe posiłki były zapewnione. Mogły nadejść w każdej chwili. Mając takie zaplecze, chyba mogła właśnie tego dnia udowodnić Mikołajowi, że rozliczyła się z marami przeszłości. Miała świadomość, że wyznaczyła sobie bardzo ambitny plan. Ale czy nie zbyt ambitny? Tego wciąż nie wiedziała. Miała się dopiero przekonać. Leżąca przed nią kartka wciąż świeciła pustką. Nie pojawił się na niej żaden świąteczny sprawunek. Nie zapisała na niej jeszcze ani jajek, ani farbek, ani czekoladowego baranka, ani maleńkiej babeczki do koszyczka udającej wielką babę wielkanocną. Nic to! Na razie musiała myśleć, myśleć, myśleć... Sprawunki, w przeciwieństwie do myśli, nie zając. Nie uciekną. Dziś miała przed sobą inne ważne zadania do wykonania. To właśnie je postanowiła zapisać na pustej kartce.

1. Uspokoić przeponę i siebie (kolejność przypadkowa).2. Zatelefonować do Mikołaja (krawcowa!).3. Podlać fiołki. – Kolejność nieprzypadkowa – szepnęła do siebie i zamyśliła się, tkwiąc nad już niepustą kartką. Szczęście, przestań robić jakieś listy. Pójdźmy na żywioł. Kupimy, co nam wpadnie w oko. Przecież to tylko zwykła imprezka. Zamiast marnować czas na pisanie, spożytkujmy go w przyjemniejszy sposób... Westchnęła. W głowie miała słowa. Na kartce wyrazy. Tworzyła wyzwania, którym musiała sprostać. Przypominała sobie głos, za którym tęskniła. Rozpoczęła niebezpieczny, ale nieunikniony proces odkodowywania zapomnianych, niezapomnianych słów. Zakodowanych bólem zdań. Do tej pory ukrywała je gdzieś na dnie duszy, choć były to dobre słowa... dobre zdania... Wszystkie wesołe. Były jak Mikołaj. Jej beztroski, żywiołowy, elastyczny, gotowy na wszystko, bezproblemowy Mikołaj. Przy nim nie musiała się martwić ani zaprzątać sobie głowy utrudnieniami, bo życie miało być proste, łatwe i przyjemne. Tego od życia wymagał jej Mikołaj. W każdej chwili, bo był odważny. Był odważniejszy od wszystkich. Dlatego uśmiechnęła się i odważnie dopisała kolejny punkt do stworzonej przed momentem listy wyzwań. 4. Obejrzeć zdjęcia (najpóźniej w Wielki Piątek!). Przeczytała bezkompromisową treść czwartego punktu. Serce o mało z niej nie wyfrunęło. Musiała coś zrobić. Natychmiast! Zaczęła uspokajać się zapisywanymi w nieładzie równoważnikami zdań. Boski plan.Wielkopiątkowe całowanie krzyża.Pożegnanie, przywitanie.Pożegnanie Mikołaja.Wiara w dobre duchy.Powitanie Mikołaja.Wiara w życie. Odłożyła długopis. Serce jeszcze kołatało, ale po chwilowych problemach odnalazło jamę osierdziową i zajęło swą życiową pozycję. Lista wytycznych, na którą patrzyła, miała ją wspierać. We wszystkim. W słowach odnajdywanych i tych całkiem nowych. Tych, na które wciąż czekał Mikołaj. Miała wspomagać każde jej działanie. Także to wykonane

z zieloną konewką w dłoni. Usłyszała znajomą piosenkę. Pierwszy raz od ponad tygodnia zrobiła na niej wrażenie. Wiedziała już, jak żyć? Co robić? Stworzyła plan normalności, nie na darmo, dlatego wstała i podeszła do stołu, na którym leżał telefon. Odebrała. – Zgadnij, na kogo teraz patrzę? – Dominika przywitała ją pytaniem. – Nie mam pojęcia – odpowiedziała nieprzytomnie. – Usiądź, to ci powiem! – Usiadłam – skłamała, bo stanęła przy oknie w kuchni i obserwowała zawiązki kwiatów hortensji. – Na Alojzyka! Mam jego fotkę! Jest odlotowy! – Pokażesz mi? – Serce znów opuściło jamę osierdziową. Tym razem z radości. – Wpadnę wieczorem! Cześć! A... – Dominika coś sobie przypomniała – ... proszę cię, usmaż mi schaboszczaka. Cześć! Trzymając telefon przy uchu, zastanawiała się, czy ma w zamrażarce schab. Alojzyk, jej maleńki siostrzeniec, na pewno był słodki i z pewnością dużo mniejszy od wróbelka, który przysiadł właśnie na trawniku tuż obok hortensji. Położyła telefon na parapecie, wróbelek odleciał. Stanęła przy kuchennym blacie, dokładnie na miejscu Mikołaja, i patrzyła na schody. Po dłuższej, nieruchomej, jakby zatrzymanej chwili zbliżyła się do jesionowych desek. Usiadła na pierwszym stopniu i uspokajała serce. Przypominała sobie zapiski na liście. Odtwarzała kształt liter i kolejność wyrazów. Wstała, znów miała w dłoni telefon. W kontaktach odszukała Mister Karpia. Uśmiechnęła się. Chciała, żeby usłyszał jej normalność. – Będzie dokładnie tak, jak państwo sobie życzą. Tym jednym nieskomplikowanym zdaniem podsumował bardzo skomplikowane spotkanie. Męczącą konsultację z najgorszą z możliwych odmianą klientów, których zaliczał do grupy pod wiele mówiącą nazwą „więcej kasy niż rozumu”. Jego pracownię opuszczali właśnie umęczony jazgotem współmałżonki mężczyzna oraz idąca krok za nim kobieta dotknięta nieuleczalnym przestrzennym kalectwem. Że też takie patologiczne typy trafiały zawsze do niego. Bał się spojrzeć na

notatki, które sporządzał spontanicznie podczas spotkania. Jednak się odważył. To był błąd! Basen, na drugim piętrze domu, a przezroczyste dno basenu sufitem pierwszego piętra. Dobre sobie! Miewał różnych klientów, takich z ułańską fantazją również, ale ci dzisiejsi bili wszystkich na łeb. Stylowość ich pomysłów porażała go i bawiła jednocześnie. Gdyby żył Antonio Gaudi, wiele mógłby się od nich nauczyć. A Przemkowi znów się upiekło. Nie było go dziś w pracy, ponieważ dopinał na ostatni guzik wszystkie sprawy związane ze ślubem i weselem. Ostatnio w życiu jego kumpla dużo się działo, natomiast u niego czas wlókł się niemiłosiernie. Warkot telefonu nie pozwolił mu na gorzkie żale, musiał wracać do rzeczywistości. Najchętniej wszystko rozegrałby inaczej, po swojemu, ale podskórnie czuł, że powinien trzymać się wytycznych Dominiki. Telefon wibrował pod notatkami, które przygotował podczas spotkania. Odrzucił je z niechęcią i od razu zauważył, że Dominika kolejny raz miała rację. Błogosławił ją w myślach za mądrość, a siebie za to, że jej posłuchał. Dzwoniła Hanka. Podduszony radością, odebrał od razu. – Słucham... – Nie przeszkadzam? Jej nieśmiałość była urocza. – Chyba żartujesz. – Masz zmieniony głos. Jesteś przeziębiony? – Tak... Nie mogę uwierzyć, że cię słyszę... – Przepraszam, że się nie odzywałam, ale miałam mnóstwo spraw na głowie – jej głos brzmiał podejrzanie wesoło – do tego stopnia, że zaczęłam sobie wszystko zapisywać. Rozmawiała z nim z wielką swobodą, jakby był jej dobrym kumplem. Niestety, tylko kumplem. Nie mógł tego znieść. – Co u ciebie? – zapytał wprost, a intymność zawarta w jego głosie sprawiła, iż musiała pojąć, że zupełnie nie interesował go teraz natłok jej zajęć. – Lepiej... – odpowiedziała prawie natychmiast i powróciła do poprzedniego tonu i wątku rozmowy. – Mam do ciebie ogromną prośbę. Czy mógłbyś pojawić się jutro koło pierwszej u mojej krawcowej? – Podała nazwę ulicy znajdującej się chyba gdzieś na tyłach hotelu

Marriott. – A będziesz tam? – Nie potrafił zachować zaleconego przez Dominikę dystansu. – Tak, też będę miała przymiarkę. Już ci wszystko tłumaczę... – Mówiła o garniturze i koszuli z takim zaangażowaniem, jakiego jeszcze u niej nie słyszał. – A pójdziemy później razem coś zjeść? – Kuł żelazo, póki gorące. – Chyba nam się to nie uda, bo stamtąd będę musiała gnać do szkoły. Mam radę na temat matury. Nie mogę się spóźnić. – Wobec tego kiedy znajdziesz dla mnie chwilę? – prosił jak sztubak. – Mikołaj, bardzo chciałabym, ale... – Nie wierzę ci – przerwał jej desperacko. Chyba coś do niej w końcu dotarło, bo zamilkła na chwilę, a potem zaczęła mówić całkiem innym, bliższym mu tonem. – Naprawdę. Mikołaj, proszę cię, uwierz mi. Mam na głowie tyle spraw, że na ich załatwienie potrzebuję dwóch tygodni, a został mi już tylko jeden. – To może mógłbym się na coś przydać? – zaproponował sprytnie. – Może... Uwielbiał, gdy była tak dwuznaczna. – Może porozmawiamy o tym jutro? – Rozmowa przez telefon jak zwykle mu nie wystarczała. – Mikołaj, ale to wszystko, co muszę załatwić, to bardzo przyziemne sprawy. Zakupy na święta, przygotowanie domu na odwiedziny niezliczonej ilości gości i takie tam. Chyba się uśmiechnęła, nie był pewien. – To może właśnie wezmę na siebie to takie tam? – Też się uśmiechnął. – Fajny jesteś... – Na pewno się uśmiechnęła. – Tęsknię za tobą. Bardzo – zaryzykował. W końcu nie miał nic do stracenia. – Ja też tęsknię – usłyszał normalny głos. Nie pierwszy raz ryzyko się opłacało. – Spotkaj się ze mną. Właśnie skończyłem pracę. Mogę być

u ciebie za niecałą godzinę. Proszę cię. Zwariuję bez ciebie. – Mikołaj, ja... mam na dziś bardzo ambitny plan... Nie mogę... A jeżeli przyjedziesz, to... Zdarzały się chwile, kiedy kochał te jej uruchamiające wyobraźnię niedomówienia. Teraz dzięki nim miał ją całkiem blisko. Tuż obok. – Sam rozumiesz... – dopowiedziała po chwili. – Nie rozumiem, ale nic na to nie poradzę. Nic na siłę. Niech ci będzie. Ze mną jak z dzieckiem. Nie dziś, to jutro. Tylko zapamiętaj sobie, jutro nie uda ci się mnie tak po prostu zbyć. – Będę pamiętać... – Powtórzyła jeszcze raz miejsce i godzinę jutrzejszego spotkania i nim zdążył się zorientować, rozłączyła się. W uszach brzmiało mu wciąż jej dosyć radosne „do jutra!”. Oparł głowę na złożonych z tyłu rękach, popatrzył z uśmiechem na sufit i poczuł przypływ tak dobrego humoru, że nawet gdyby jego ostatni dziś klienci sobie jeszcze o czymś przypomnieli i wrócili, to przyjąłby ich z otwartymi ramionami i obiecał zaprojektować cały dom ze szkła. Kto by pomyślał? Jeszcze tydzień temu, gdy Dominika kazała mu się usunąć z życia Hanki, był przekonany, że w jej słowach nie ma ani krzty logiki i sensu. Czas, który spędziła bez niego, nie okazał się stracony. Popatrzył na nieład panujący tuż pod jego nosem, na biurku, i natychmiast wyobraźnia przeniosła go do równie zaniedbanego mieszkania. Musiał się do jutra ogarnąć. Skoro miał jutro ją zobaczyć, musiał się zorganizować i zaprosić ją na kolację. Chciał mieć ją tylko dla siebie, dlatego odpadała nawet najlepsza knajpa. Chciał, żeby Hanka znów do niego przyszła. Przeniósł wzrok z sufitu niżej, na drzwi pracowni, za którymi zamajaczyła znienacka jakaś postać. „Nie! – zawył w duchu. – Tylko nie ona!”. Wstał i natychmiast usłyszał grobowy głos Sylwii, która przekazała mu wiadomość, iż pani, której zapach perfum wciąż mu towarzyszył, chciałaby omówić z nim jutro jeszcze jeden problem, ponieważ umknął im podczas dzisiejszego spotkania. – Jutro między dziewiątą a dziesiątą – powiedział, udając bardzo zajętego. Nie miał zamiaru nawet zerknąć w kierunku Sylwii. W zupełności wystarczyło mu słuchanie jej nie wiadomo dlaczego obrażonego głosu. – Umów mnie z nimi – powtórzył paskudnym głosem zatwardziałego służbisty. – Dziś już wychodzę.

– Przyjdzie tylko ona – fuknęła głośno Sylwia i wycofała się rakiem. „To super!”, pomyślał z niechęcią i z ogromną chęcią zaczął planować jutrzejszy wieczór. Musiał się do niego doskonale przygotować. Najlepiej jak to tylko możliwe. Powoli wchodziła po schodach. Kwiaty w całym domu były już podlane. W prawie całym domu. Uważnie stąpała po jasnych stopniach i modliła się, żeby w tym momencie przyjechała Dominika. Gdyby teraz usłyszała pisk opon, dźwięk domofonu lub podniesiony głos siostry, musiałaby wrócić na dół. W domu jednak panowała absolutna cisza, a ona była coraz bliżej górnego holu. Żaden dźwięk nie przerywał wykonywanej przez nią czynności, która męczyła ją coraz bardziej. Zostały jej do podlania cztery fiołki. Jej niepokój potęgowała nie tylko myśl o pustynnych warunkach panujących w białych doniczkach ustawionych w doskonale prostym rządku. Przed momentem podlewała kwiaty w sypialni rodziców, w tym najokazalszą paproć w całym domu, stojącą na regale z książkami. Wlewając do niej wodę, zauważyła brak dużej białej koperty w miejscu, w którym leżała od ponad roku. Oblał ją zimny pot. Kilka razy powracała wzrokiem do miejsca, które do tej pory rozmyślnie omijała. Było puste. Nie mogła uwierzyć. To nie mogła być sprawka pani Halinki. Ona podczas porządków nigdy niczego nie przestawiała... Była już w górnym holu, zaświeciła światło i utkwiła wzrok w plastikowej zieleni konewki. Z szarpiącym bólem serca podeszła do pękniętego progu. Stanęła na nim obiema stopami, a on lekkim skrzypnięciem ogłosił jej połowiczne zwycięstwo. Bardzo chciała świętować całkowite, jednak już brakowało jej tchu. Musiała dać sobie trochę czasu, dlatego utkwiła wzrok w falującej w konewce wodzie i postanowiła poczekać na jej całkowity bezruch. Chciała, by zamknięte w niej niespokojne morze zamieniło się w gładką taflę jeziora. Po chwili wiedziała już, że nie doczeka takiej zmiany, ponieważ trzęsła się jej ręka. Poczuła ból palców zaciśniętych kurczowo wokół zielonego uchwytu konewki. Przełożyła konewkę do drugiej, spokojniejszej ręki. Tej, po której stronie nie było serca. Może dlatego była spokojniejsza. Światło z holu przedostające się do jej dawnej sypialni spotykało się ze światłem

ogrodowym gdzieś w okolicy łóżka. Dwie ograniczone jasności łączyły się, tworząc szarość sprawiającą, że bardzo wyraźnie widziała doskonale zapamiętane zarysy swego dawnego życia. Nie zapalaj... w tym świetle jesteś najpiękniejsza... Zrobiła krok do przodu. Próg skrzypnął. Zrobiła następny, już w absolutnej ciszy. I jeszcze jeden. Zatrzymała się, bojąc się zerknąć w bok. Woda w konewce zaczęła niebezpiecznie chlupotać. Coraz głośniej. Bała się, że za chwilę zamieni się w wodospad. Chciała uspokoić emocje, skupiając wzrok na przeszyciach narzuty przykrywającej łóżko. Nie uspokoiła się ani trochę. Jasność pokoju wystarczyła, by zobaczyła kopertę, swoją starą dobrą znajomą. Wylegiwała się na jej łóżku, tworząc wokół siebie nieznaczne wgniecenia. Nie mogła udawać, że nie wie, co kryje koperta. Napis nie kłamał. Ale przecież nie przyszła tu dziś po to, aby zmierzyć się z jej zawartością. Miała to zrobić, ale nie dziś. Przestała liczyć kroki i prawie natychmiast znalazła się przy parapecie. Spokojnie nalewała wodę do białych podstawek. W jednej z nich zrobił się menisk wypukły, lecz woda się nie przelała. Ostatni kwiatek nie doczekał się wody. To niesamowite, konewka była już pusta, ręka przestała się trząść, a do jej uszu dobiegał odgłos spadającej z wysoka wody. Dopadał ją słuchowy omam mający swój początek w ramce, na którą bała się spojrzeć. To też nie dziś. Odwróciła wzrok od okna i skupiła go na liściach bluszczu, który na wodę też musiał poczekać do jutra. Wolnym krokiem podeszła do progu. Znajome skrzypnięcie zakończyło jej dzisiejszą misję specjalną. Podeszła do poręczy schodów, wsparła się na niej obiema rękami i poczuła, że sobie poradziła. Wyszła z pokoju, myśląc, że ktoś nad nią musi czuwać, bo nie miała metalowej obręczy na szyi i panika nie ogarniała jej myśli. Domową ciszę zakłócił odgłos wody. Tym razem nie był to plusk morza ograniczonego konewką, przez chwilę słyszała szemranie górskiego strumienia. Zeszła na dół, pustą konewkę zostawiła na pierwszym schodku, ku pamięci. Miała jej przypominać o tym, że z dnia na dzień przestawała być roztrzęsioną materią w obliczu powracających wspomnień. Usiadła w salonie i choć nie miała tego w zwyczaju, położyła nogi na niskim stoliku. Zerknęła na wyświetlacz znów milczącej komórki, otworzyła nową wiadomość i zobaczyła żółtą,

uśmiechniętą buźkę, którą poprzedzały słowa: Odpisała natychmiast: Zmęczonym krokiem przeszła do jadalni. Zerknęła na stół i uśmiechnęła się do bieli leżących na nim kartek. Usiadła i na jednej z nich zaczęła zapisywać sprawunki, od których zrobienia miała rozpocząć najbliższą sobotę. Pisząc, co chwila zerkała w stronę konewki, a pusta kartka dość szybko pokrywała się treściwym maczkiem. Spontanicznie notowała wszystko, co przychodziło jej na myśl. Ze szczególną radością myślała o spotkaniu z dwiema małymi dziewczynkami i o wielkanocnym stole. Miał uginać się pod ciężarem potraw sprawiających radość i dorosłym, i dzieciom. Miał być wesoły, tak jak wesołe powinno być świąteczne alleluja. Miał być zielono-żółty, miał dawać nadzieję i słońce. Znów zerknęła na konewkę i przypomniała sobie, że mama w czasie wielkanocnym ustawiała na parapetach w salonie piękne, małe, porcelanowe kurczaczki. Nie miała pojęcia, gdzie mogłaby je znaleźć. W jej domu było mnóstwo miejsc, w których mogły być ukryte. Miała do ogarnięcia wiele tematów, ale wizyta w białej sypialni sprawiła, że uwierzyła, iż z wszystkimi sobie poradzi. Jedynie w sprawie mazurków musiała zgłosić się do pani Halinki, ale przecież nawet mama robiła identycznie. Lista, nad którą właśnie siedziała, wciąż wydłużała się i pęczniała. Nawet nie zauważyła, kiedy obok nazw wiktuałów zaczęły tłumnie gromadzić się zapiski wypływające z jej dzisiejszych przeżyć. Obok majonezu i jajek pojawił się wniosek o zaproszenie na święta Aldonki. Przy włoszczyźnie zarezerwował sobie miejsce Mikołaj, którego chciała zaprosić na czwartkową witającą gości kolację. Między wielkanocnymi słodkościami dla dziewczynek zawieruszyła się wizyta obrusów w maglu. Wracała do życia. Poczuła to wyraźnie między małymi kulkami mozzarelli a koktajlowymi pomidorkami, po których na liście pojawiły się wielkanocne stroiki. Zaplanowała zrobienie dwóch, tak jak podczas świąt Bożego Narodzenia. Na stół i na cmentarz. Wszystko, co robiła w tej chwili, nijak miało się do jej pedantycznie uporządkowanej

osobowości. Może zmieniła się pod wpływem życia? Przecież mogła o nim powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest poukładane. Zerknęła na leżący przed nią papierowy dowód tego, co właśnie docierało do jej świadomości. Nie musiała być poukładana do bólu, żeby funkcjonować. Nie musiała usztywniać życia i planować każdej minuty. Niektóre sprawy mogła pozostawić własnemu biegowi. Czuła, że odgłos skrzypiącego dziś progu sprawił, iż nie musiała już dyscyplinować własnej pamięci. Mogła z tym skończyć. Mogła zacząć czerpać z niej dobre chwile i nareszcie urozmaicać nimi dni powszednie. Za tydzień o tej porze w jej domu miało się pojawić wielu gości. Postanowiła, że na czwartkowej kolacji nie może zabraknąć Mikołaja. Powinien być z nią w czwartek. Piątkowy wieczór miała spędzić z kim innym. Poza tym obecność wielu gości zmuszała ją do snu w białym łóżku. Nie wiedziała, czy temu podoła, ale chciała spróbować. Chciała znów spocząć w swojej świątyni czytania. Poczekać na nocną ciszę, poprosić panią Irenkę o wsparcie duchowe, nakarmić się przed tą nocą spojrzeniem ciotki Anny i wśród wszystkich dobrych emocji, które miały nawiedzić ją i jej dom, otworzyć białą kopertę. Przenieść wzrok znad Niagary do kościoła i bez lęku przypomnieć sobie wszystko, o czym do niedawna bała się choćby pomyśleć. Kupić palmę. Dopisała na liście: Poszukać na bazarku bazi do świątecznego bukietu.Kupić dla dziewczynek spineczki z niebieskimi różyczkami.Buty białe, kremowe czy błękitne? Było coraz później. Zerknęła na zegarek stojący na kominku wśród rodzinnych zdjęć. Oniemiała, właśnie zaczynał się piątek. Kolejny dzień radzenia sobie z wyzwaniami. Nachyliła się nad kartką i dopisała: Już czas na sen... Wstała i lekkim krokiem wchodziła po schodach, nie bojąc się już niczego. Nic a nic. Chyba udało się jej zaprzyjaźnić z własnym strachem. Czy to w ogóle możliwe? Może... I pomyśleć, że przyszedł tu sam, z wolnej i nieprzymuszonej woli. Nie wiedział, co z sobą począć. Stał jak nie na swoich nogach, czuł się zagubiony, rozglądał się po dużym pomieszczeniu, w którym pracowały cztery kobiety. Każda siedziała przy maszynie do szycia i była czymś zajęta, jednak gdy wszedł, podniosły się na niego cztery pary prześwietlających do kości oczu. Poczuł się tak, jakby z dużej odległości

był ważony, mierzony i oceniany. Trwało to kilka dobrych minut, po upływie których kobiety wróciły do swoich zajęć, a on stał wciąż w jednym miejscu i miał wrażenie, że niczym nie różnił się od wyrastających gdzieniegdzie manekinów. On jednak miał głowę i nagle usłyszał stłumiony, dobiegający zza bardzo długiego parawanu cieniutki głos: – Pani Gosiu, kto przyszedł? – Jakiś pan – odpowiedziała pracująca najbliżej drzwi kobieta, nie zaszczyciwszy go spojrzeniem. – Proszę chwileczkę poczekać. Zaraz się panem zajmę – usłyszał ten sam głos. Nie odezwał się ani słowem. Był niepocieszony. Liczył na to, że spotka tu Hankę, ale najprawdopodobniej się przeliczył. Jak zwykle. – Tu dobrze... Mikołaj zastrzygł uszami, łowiąc dobiegający zza parawanu głos zagłuszany regularnym stukotem pracujących maszyn do szycia. – Myślę, że długość też jest dobra, ale w talii będę musiała trochę zebrać. – Na moment za parawanem zapadła cisza. – Teraz proszę się odwrócić. Tu dobrze... tu dobrze... długość zamka też wydaje się dobra, chociaż nie mogłam się zdecydować. To co, pani Haniu? Zostawiamy, tak jak jest? A jednak! Gdyby mógł, to wrzasnąłby z radości, ale wlepił tylko wygłodniały wzrok w artystycznie udrapowane płótno parawanu. – To jak? Może być? – zapytał po raz kolejny głos. – Jest piękna – usłyszał pełen uniesienia głos Hanki. Żałował, że nie miał odwagi, by wtargnąć za parawan. – Naprawdę mi się podoba, choć przyznaję, nie byłam przekonana do tej długości. – Pani Haniu, panna młoda będzie w długiej, dziewczynki też, a pani ma takie wystrzałowe nogi, że grzechem byłoby je zasłaniać. A żeby ksiądz oczami nie strzelał, to taka długość jak teraz będzie w sam raz. A na plecach dobrze? Nie czuje pani zamka? Bo jakby coś było nie tak, to mogę bardziej podszyć. – Wszystko jest dobrze, a sukienka jest cudna. Dziękuję bardzo. – To odpinamy i zdejmujemy. – O mało się nie przewrócił z wrażenia, gdy usłyszał dźwięk odpinania suwaka. – Dzisiaj skończę

zabawę z małymi. Zostały mi tylko różyczki do przyszycia. Odprasuje się je wszystkie i może je pani odebrać jutro po południu, będę tu do szesnastej. Nie mógł się doczekać chwili, gdy ją zobaczy. Nieoczekiwanie zza parawanu wyszła, a raczej wytoczyła się ogromna kobieta. Wysoka i otyła. Z jej nosa zabawnie zsuwały się maleńkie, okrągłe okularki w złotych oprawkach, znad których dostrzegł ciekawskie spojrzenie, ale gdy usłyszał sympatyczne „dzień dobry”, natychmiast rozpoznał głos zupełnie niepasujący do powierzchowności tej kobiety. Podczas gdy jej dźwięczny, miły głos brzmiał jak śpiew ptaka, ona wyglądała jak herod-baba. – A pan to pewnie od pani Hani? – śpiewnie zagadnęła go krawcowa. Na jej szyi dyndał wesoło dwukolorowy, żółto-niebieski centymetr krawiecki. – Tak, dzień dobry. – Nie mógł się skupić na rozmowie. Nasłuchiwał dźwięków zza parawanu. – Proszę tu do mnie podejść. Zdejmę miarę na garnitur. Musimy się spieszyć, bo czasu mamy nie za dużo. Ale niczym się proszę nie przejmować, z wszystkim zdążymy, będzie ubranko jak się patrzy. O, tutaj proszę. Kobieta ustawiła u jego stóp niezbyt wysoki i podłużny taborecik. Gdyby to wielkie halo z garniturem było wymysłem jego matki, nie wytrzymałby tu ani chwili dłużej, ale nie było, więc zgodnie z poleceniem stanął na nieco chybotliwym zydelku. – A teraz proszę to z siebie zdjąć, chcę, żeby był pan w samej koszuli. Znów posłusznie wykonał polecenie. Podczas gdy kobieta z ogromną wprawą i zdumiewającą szybkością mierzyła mu wszystko, co się tylko dało, on uporczywie wpatrywał się w miejsce, w którym kończył się parawan, i to unosząc ręce, to je opuszczając, czekał, aż zobaczy Hankę. Nie mógł się doczekać jej spojrzenia, jednocześnie bardzo się go obawiając. Był pewien, że wyraz jej oczu całkowicie odkryje przed nim jej nastrój. To jedno spojrzenie miało mu objawić całą prawdę o jej samopoczuciu. Wciąż nie wychodziła. Był to chyba zły znak, zwłaszcza że na

pewno wiedziała już o jego obecności tutaj. Im dłużej nie wychodziła, tym jego szanse na ujrzenie wesołych oczu malały. Był tak pochłonięty oczekiwaniem, że nie robiły na nim wrażenia nawet pomiary, których krawcowa dokonywała właśnie w okolicy jego rozporka. Gdy poczuł jej dłoń wsuwającą się za guzik od spodni, spojrzał na nią zdziwiony, a ona zapytała rzeczowo: – Czy te spodnie są wygodne, jeśli chodzi o szerokość w pasie? – Tak – odpowiedział, czując się trochę niezręcznie. Znów skierował wzrok na parawan i napotkał zamyślone spojrzenie Hanki. – Cześć – przywitała się. Niewiele mógł wywnioskować z jej głosu. Nie zdążył się odezwać, bo szalejąca z centymetrem w dłoni kobieta już mówiła. – Pani Haniu, jeżeli chce pani zobaczyć sukieneczki dla dziewczynek, to proszę podejść do tego wieszaka – wskazała na jeden z końców długiego wieszaka zajmującego całą długość pracowni. – Sukieneczki wiszą gdzieś na końcu. Hanka powoli przeszła w stronę wieszaka. Podążał za nią wzrokiem. Wyglądała bardzo elegancko. Miała na sobie czarną sukienkę i czarny żakiet w białe groszki. Włosy upięła podobnie jak wtedy, gdy spotkał ją w szkole. – A teraz proszę jeszcze raz podnieść do góry ręce. Zrobił to, o co poprosiła go krawcowa, i znów czuł, jak dwukolorowy centymetr pospiesznie ślizgał się po materiale jego koszuli. Hanka zdjęła z wieszaka jedną małą sukieneczkę i w końcu zobaczył jej uśmiech. Rzucił okiem na podziwianą przez nią kreację i dostrzegł, że rzeczywiście była bardzo ładna. – Śliczna! – westchnęła z zachwytem Hanka i odwiesiła ją na miejsce. Przeniosła wzrok na niego, a on stał z uniesionymi do góry rękoma i czuł się jak skończony idiota. – Może już pan opuścić ręce. Proszę zejść na podłogę, został mi tylko jeszcze rozstaw barków i będzie pan wolny. Raz, dwa i już. Ale, pani Haniu, ten nasz drużbant to prawdziwy chłopak śląski, w barach szeroki, w pupie wąski. Kobieta zaczęła rechotać, a jego zatkało. Na szczęście widok szczerego uśmiechu Hanki natychmiast udrożnił jego drogi oddechowe.

Patrzyła na niego i się uśmiechała, a on dopiero teraz, gdy miał ją na wyciągnięcie ręki, zaczął tęsknić najmocniej. – Może się pan już ubrać. Za tydzień garnitur będzie gotowy. Rozumiem, pani Haniu, że szyjemy tak jak pani prosiła, nie bawimy się w żadne kamizelki. – Myślę, że bez kamizelki będzie lepiej... Chyba że Mikołaj woli inaczej. Chciałbyś mieć kamizelkę pod marynarką? – Popatrzyła na niego pytająco, a on oddałby wszystko, żeby ten cały dzisiejszy cyrk dotyczył ich ślubu. Było inaczej. Nie potrafił się oszukiwać. – Wolę bez – odpowiedział i włożył swą cienką kurtkę. Z dnia na dzień robiło się coraz cieplej, chociaż mama trąbiła mu wczoraj do ucha, że się za cienko ubiera, bo kwietniowa pogoda jest bardzo zdradliwa. Nagle zrobiło mu się gorąco. Obok stanęła Hanka. Na tyle blisko, że poczuł doskonale mu znany zapach jej perfum. – To co, pani Haniu? Szykować sukieneczki na jutro? Nie patrząc, odszukał jej dłoń i poczuł przyjemne ciepło doskonale przylegające do jego dłoni. – Nie, pani Marianno, nie musi się pani spieszyć. Jutro mam tyle spraw do załatwienia, że do czwartej mogę nie zdążyć. Umówmy się, że po sukienki podjadę w poniedziałek koło piątej. Nie będzie za późno? – Pani Haniu, a gdzie tam za późno?! U mnie teraz najgorętszy czas, koniec postu, śluby, chrzciny i takie tam.... Taki ruch w interesie, że nie wiem, w co mam ręce włożyć. Czyste urwanie głowy! A garnitur kto odbierze? – Ja – odpowiedzieli jednocześnie. – Ja – powtórzył już sam, odpierając spojrzenie Hanki. – Ale... – Nie ma żadnego ale – przepychali się wzrokiem. – Czy to wszystko? – zapytał wpatrującą się w nich panią Mariannę. – Tak. Są już państwo wolni – odpowiedziała krawcowa, wieszając niebiesko-żółty centymetr na szyi. – W takim razie do widzenia. Chodźmy. – Pociągnął za sobą oniemiałą Hankę, która ledwie zdążyła się pożegnać. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi pracowni rozbrzmiewającej regularnym stukotem maszyn do szycia, od razu pochwycił Hankę w swoje spragnione ramiona i nie

bacząc na codzienny ruch uliczny, mocno ją przytulił. – Co słychać? – szepnął jej do ucha. – Lepiej, ale zaraz znów będzie gorzej, bo mnie zmiażdżysz. – Nie obawiaj się – wciąż szeptał. – Dokąd idziemy? – A która jest... – Nie dokończyła, przeszkodził jej, bo nie mogąc się opanować, wpił się w jej pachnącą szyję – Mikołaj, proszę cię... – broniła się – uspokój się... nie jesteśmy tu sami... dookoła są ludzie... Mikołaj, co ty wyrabiasz? – protestowała zawstydzona, ale nie potrafiła się przed nim obronić. Jej protesty działały na niego zachęcająco. – Nic mnie to nie obchodzi! – Mikołaj, ale ja cię proszę... – A ja nie mam najmniejszego zamiaru cię słuchać. Chodźmy do mnie, proszę cię... – Wyczuwał na sobie dotyk jej ciała tak dokładnie, że był bliski pomieszana zmysłów. Doprowadzała go do najprzyjemniejszego w życiu szału. – Chyba zwariowałeś? – Po mistrzowsku oceniła jego stan. – Jeszcze nie... Ale jak teraz ze mną nie pojedziesz, to na pewno zwariuję. – Mikołaj... uspokój się... ja muszę wracać do pracy. Pozwól mi przynajmniej zerknąć na zegarek. – Nie pozwalam. Możesz zerkać tylko na mnie. – Poluźnił uścisk i odważnie zajrzał w jej oczy. To, co w nich ujrzał, sprawiło, że poczuł w sobie gotowość, tu, na środku chodnika, do walki o nią, choćby z nią samą. Jej miodowe oczy były identyczne jak wtedy na wywiadówce. Nieobecne. – Co u ciebie? – zapytał więc poważnie, uspokajając swoją rozbuchaną i cwałującą w zawrotnym tempie wyobraźnię. – Lepiej – odpowiedziała niezbyt przekonująco. Zauważył, jak mocno musiała zapracować na uśmiech, który właśnie oglądał. Chciała coś dodać, ale nie mógł patrzeć, jak się męczy, i zamknął jej usta pocałunkiem. Smakowała jak nigdy dotąd, za każdym razem bardziej. Ktoś go potrącił, dlatego odkleił się najpierw od jej ust, potem od niej. – Tęsknię za tobą. – Z dystansu wpatrywał się w jej oczy i tym razem wydały mu się bliższe niż przed chwilą. – A ty? – taka ciekawość z jego strony mogła okazać się zgubna.

– Też tęsknię. Przytul mnie... Spełnił jej prośbę, ale tym razem nie miażdżył jej swoją tęsknotą. Skoro za nim tęskniła, nie musiał więzić jej przy sobie. Mógł jej pozwolić na dobrowolność. Przytulał ją delikatnie i nareszcie mógł odetchnąć z ulgą. Podążali znów w odpowiednim, tym samym kierunku. – Bądź ze mną cały czas, nie uciekaj, proszę cię. – Mikołaj – pogładziła go po policzku – ja przecież nie uciekam. Już nie. Ani przed tobą, ani przed niczym innym. Kiedyś prosiłam cię o czas, a teraz proszę cię o jeszcze tylko kilka chwil dla moich wspomnień. Poza tym w tym tygodniu muszę przygotować się do świąt. Już w czwartek będę miała dom pełen gości. Zapraszam cię na czwartkową kolację. Poznasz ciotkę Annę i jej syna Stevena. Będą pani Irenka, Iwonka z Jurkiem i dziewczynkami, Dominika z Przemkiem... Przyjdziesz? Patrzył na nią, udając, że się waha. – Nie wyobrażam sobie, że mogłoby cię nie być – dodała szczerze. – Ale ja chcę mieć cię tylko dla siebie. Nie chcę się tobą z nikim dzielić, nawet z panią Irenką – uśmiechnął się na wspomnienie tej kobiety. – Nie bądź taki zachłanny. – Sprytnie wywinęła rękę i zerknęła na zegarek. – Boże, Mikołaj... Muszę biec. – Nie idź... proszę... Chodźmy gdzieś... usiądźmy... – Znów wdychał zapach jej szyi. – Przecież wiesz, że nie mogę. – Zrób to dla mnie – Wlepił usta w jej szyję. – Mikołaj, ja też cię proszę. Uspokój się! Ludzie patrzą. – To niech się uczą... – zamruczał. – Mikołaj! Jeżeli natychmiast nie przestaniesz, to... – To co? – prowokował ją słowami i zachowaniem. Pozwalał sobie wciąż na więcej. Bez wahania zaczął odpinać guziki jej żakietu. – Mikołaj! Chyba oszalałeś! Co się z tobą dzieje?! – Jej poważny ton zbił go z tropu i mocno otrzeźwił. Patrzyła na niego wystraszonymi oczami. – Przepraszam cię, nie panuję nad sobą. – To zacznij! – syknęła i zdenerwowana odrzuciła jego dłonie.

Kolejny raz dziś oniemiał. Nie poznawał jej. – Muszę już iść! Do zobaczenia w czwartek! – Odwróciła się i odchodziła, podczas gdy on stał jak wryty. – Hanka... proszę cię... przepraszam... – plątał mu się język, a ona, korzystając z jego zaszokowania i niepozbierania, nie oglądając się ani razu, wsiadła do samochodu i ze złością trzasnęła drzwiami. Nie wierzył własnym oczom. Wycofała, zdrowo mieszając kołami. Przez szybę dostrzegł jej szczery i radosny uśmiech. Ogłupiał. Nie wiedział, o co chodzi. Nie pojmował jej zachowania. Przejeżdżając obok niego, zwolniła. Uchyliła szybę. Zdążył tylko krzyknąć „przepraszam!”. – Nie gniewam się! – usłyszał jej wesoły głos. – Pa! – Przesłała mu całusa i odjechała. Natychmiast stracił ją z oczu. Stał nieruchomo jeszcze dobrą chwilę i niezbyt przytomnie wgapiał się w sznur jadących aut. W końcu dotarło do niego, że uciekła, zwiała, udając obrażoną. Był ciekaw, czy zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo podkręciła go takim zachowaniem. Stracił rozsądek. Nie zdarzało mu się to często, a jeżeli już, to tylko przy niej. Wsiadł w samochód i postanowił za nią pojechać, dogonić i zrobić z nią porządek. Nie zdążył jeszcze włożyć kluczyka do stacyjki, gdy usłyszał piknięcie telefonu. Natychmiast otworzył otrzymaną wiadomość. Przeczytał i wyobraził sobie jej uśmiech towarzyszący pisaniu tych słów. Odpisał bez zastanowienia: Nie takiej odpowiedzi oczekiwał.

– Otwieraj bramy i przychodź do garażu, bo nie mogę dźwigać! Zrobiłam zakupy! Hanka była zmęczona i zdezorientowana. Dotarło jednak do niej, że Dominika rzeczywiście była w odmiennym stanie. Zakupy w jej wykonaniu należały do rzadkości. Mokrymi dłońmi otworzyła bramy i wycierając je po drodze w kuchenną ścierkę, weszła do garażu, bojąc się wszystkiego, co mogła tam ujrzeć. – No, helom, siostra! Chodź tu, to zobaczysz coś za...je...fajnego! – Dominika z dumą spoglądała na zawartość otwartego bagażnika. Stanęła obok niej i idąc za spojrzeniem siostry, zerknęła w dół. Oniemiała. – Zrobiłaś napad na centrum handlowe? – zapytała, nie mogąc oderwać wzroku od dokumentnie załadowanej czeluści wcale nie najmniejszego bagażnika. – Tylko mi nie mów, że sama to wszystko tu władowałaś – powiedziała z przestrachem i zatrzymała na siostrze spojrzenie zmartwionej matki. – Nie sama. – Dominika czule pogładziła się po brzuchu. – Alojzyk mi pomógł. – Dominiko! Jesteś niepoważna! Przecież nie wolno ci dźwigać! – W przeciwieństwie do Dominiki, nie było jej do śmiechu. – Poza tym zrobiłam zakupy. Wszystko kupiłam. Całe dzisiejsze przedpołudnie zmitrężyłam w przeludnionych sklepach. – A co? Wylali cię z roboty? – Nie, od dziś mam przerwę świąteczną. A co to jest? – zapytała, wskazując palcem wielką kaczkę. – Jak to co? Nie widzisz? Kaczka! Zobaczyłam ją i pomyślałam, że zrobisz ją na jutrzejszą kolację. Tak jak lubię, z jabłuszkami i pomarańczkami. Mniam, mniam – rozmlaskała się Dominika i chwyciła za pełne siaty. – Na litość boską! Dominiko! Co ty wyprawiasz?! Zostaw te siaty!

Musisz zacząć w końcu na siebie uważać. Idź do domu! Ja się tym wszystkim zajmę. Nie wiem tylko, gdzie to pomieszczę, bo lodówka pęka w szwach. Dominika otworzyła drzwi prowadzące do domu, podparła je własnym butem, ponieważ miały zwyczaj samoistnego zamykania się, i poszła dalej, celowo kuśtykając w jednym bucie. Hanka sięgała po kaczkę gigantkę zapakowaną w kolorową folię, gdy usłyszała hałas oraz towarzyszące mu trzaśnięcie okiennej ramy. – Duchy! – krzyknęła z kuchni Dominika. – Nie duchy, tylko przeciąg! Zamknij szybko bramę garażową, bo mnie zaraz stąd wywieje. – Tak jest! – Dominika natychmiast spełniła jej prośbę. Hanka patrzyła na zawartość bagażnika i pomyślała, że zrobiły z Dominiką zupełnie inne zakupy świąteczne. Sama kupiła wszystko, co wiązało się z tradycyjnym świętowaniem Wielkanocy, natomiast zakupy Dominiki zawierały mnóstwo wiktuałów z tak zwanej kuchni nowoczesnej. Na dwóch ogromnych siatach wypełnionych owocami z różnych zakątków świata leżały dwa gigantyczne, plastikowe pistolety na wodę. Uśmiechnęła się. Ona też nie mogła się doczekać spotkania z dziewczynkami i kupiła im imponująco wyposażone piórniki. Wiedziała doskonale, że Zuza bardziej ucieszy się z pistoletu, a Ula z piórnika. Zobaczywszy dwa słoiki smalcu, a obok nich dwa słoiki ogórków kiszonych, pojęła, że Dominika kupiła po prostu wszystko, co uwielbiała jeść. Wcale niemała siatka wypełniona po brzegi czekoladowymi jajkami utwierdziła ją w tym przekonaniu. Podczas gdy Dominika wkomponowała się w koc leżący na kanapie w salonie i zajęła się intensywnym pieszczeniem klawiatury własnego telefonu, ona krążyła między garażem a kuchnią, znosząc do niej wszystkie zakupione przez Dominikę rarytasy. Ukończywszy zakupową wędrówkę, usiadła przy stole w jadalni i poczuła, że ręce trzęsą się jej od nadmiernego wysiłku. – To teraz powiedz, że ci pomogłam, i podziękuj – zażądała Dominika. – Baaardzo dziękuję – odparła z uśmiechem, mając przed oczami wywołane wysiłkiem mroczki.

Dominika wpatrywała się w telefon. – „Kochanie, możesz zostać u Hanki na noc, bo mamy z Mikołajem huk pilnej roboty i szykuje nam się nocka” – jej siostra głośno i z wyraźnym przekąsem odczytała wiadomość od narzeczonego. – Łaskawca! – prychnęła niczym niezadowolona kotka. – Pozwolił mi u ciebie zostać. Widziałaś się z Mikołajem? – Zadając to pytanie, Dominika nawet nie usiłowała ukryć ciekawości. – Tak. W piątek – odpowiedziała, tworząc na ogromnym drewnianym talerzu artystyczną kompozycję z kupionych przez Dominikę owoców. Zielone winogrona były tak dorodne, że zjadła jedną ich malutką kuleczkę jeszcze przed umyciem. – Był u ciebie? – Nie, spotkaliśmy się u kra... – ugryzła się w język. Mało brakowało, a sama wypaplałaby tajemnicę. Nie chciała zdradzać Dominice szczegółów związanych ze ślubem. Niestety, nie udało się. Siostra już stała tuż obok niej. – Byliście razem u krawcowej? – zapytała, przeszywając ją wścibskim spojrzeniem. – Nie interesuj się! Lepiej powiedz, czy masz fotkę waszego maleństwa. – Jasne, że mam! – Dominika rzuciła się w stronę leżącej na stoliku w salonie torebki i wyciągnęła z niej kopertę z dobrze znanym Hance logo gabinetu, w którym przyjmowała doktor Bożena. Wyjęła z koperty dość pokaźny plik papierów i z dumą podsunęła je siostrze pod sam nos. – Ciotko, przedstawiam ci, oto mój synuś Alojzyk. Hanka patrzyła na maleńką fasolkę. Wzruszenie odebrało jej mowę. – Tylko nie becz! – rozkazała kategorycznie Dominika. – Jak będziesz beczała, to ci go już nigdy więcej nie pokażę – zagroziła i zabrała jej sprzed oczu zachwycający obraz maleńkiego życia. – Pokaż jeszcze... Przecież nie beczę... – poprosiła trzęsącym się głosem. – No dobra. – Dominika przewróciła oczami, doskonale udając charakterystyczną dla niej manierę. – Zobacz Alojzyk, to twoja wiecznie rozmamłana ciotka.

– Dominiko, proszę cię – znów miała przed oczami to cudo – wybierz dla niego jakieś ładne imię i przestań już z tym Alojzykiem. Zobacz, on jest taki śliczny, a ty go tak brzydko nazywasz. – Alojzyk będzie miał na imię Tomasz – powiedziała dobitnie Dominika – po dziadku. Tego Hanka nie wytrzymała i rozbeczała się na całego. – Oddawaj Tomaszka, bo mi go jeszcze utopisz. – Siostra wyrwała zdjęcia z jej dłoni. Chowając je do koperty, nie mogła zapanować nad drżeniem rąk. Hanka wiedziała doskonale, że Dominika też była poruszona, dlatego uznała, że to odpowiedni moment, by coś zaproponować. – To może na drugie imię będzie miał Sławek? – A to z jakiej paki? – Przecież twój ta... – Nie dane jej było dokończyć. Może moment był dobry, ale cała reszta najwidoczniej nie. – Ja miałam tylko jednego tatę. Miał na imię Tomasz! – Dominika nerwowo cisnęła niezapiętą torbą o podłogę. – Przepraszam, ale myślałam... – Znów nie udało się jej dokończyć zdania. – To nie myśl za dużo! – ucięła Dominika. – Masz coś do żarcia, bo jesteśmy z Tomaszkiem makabrycznie głodni? – Chcecie rosołku? – zapytała Hanka, wydmuchując nos w papierowy ręcznik. – Może być. Dominika z uśmiechem zasiadła przy stole, jakby zapominając o całej złości, natomiast ona odwróciła się i przygotowywała rosół, uspokajając się w duchu. Gdzieś na górze znów trzasnęło okno. – Znowu duchy – skomentowała łoskot Dominika i pognała spojrzeniem po schodach aż na samą górę. – Chyba zacznę się bać. – Niczym się nie przejmuj. Nawet jeżeli to duchy, to w tym domu na pewno mieszkają same dobre. – Przecież wiem. Nie musisz mi tłumaczyć jak krowie na rowie. A ty czemu nie jesz? – Już jadłam – skłamała, stawiając przed Dominiką białą miseczkę z gorącą zupą.

– Przecież wiesz, że nie znoszę marchewki! – skrzywiła się Dominika. – Zabieraj ją! Ale już! – Ale Tomaszek lubi – uśmiechnęła się. – Jedz, to młodziutka marchewka, kupiona dziś u pani Walentyny. – No dobra. – Dominika zaczęła siorbać rosół, marchewkę na razie sprytnie omijając. – Słyszałam, że jutro na kolacji będzie Mikołaj. Zrobisz kaczkę? – Jak zjesz marchewkę, to zrobię. – To będzie? – Dominika wlepiła w nią zaciekawiony wzrok. – Zaprosiłam go. Chcę, żeby poznał ciotkę Annę, Stevena, Iwonkę... A zresztą... chcę, żeby był tu z nami wszystkimi. – Ale będzie niezły Meksyk. Tylu ludzi u nas dawno nie było. Jak oni się wszyscy pomieszczą? Nawet dobra ta marchewka. Jakaś taka słodka. Jak chcesz, to mogę poprosić Przemka, żeby przywiózł ode mnie z domu tę zieloną polówkę. Patrzyła na Dominikę, z apetytem pałaszującą rosół, i poczuła, że z daleka przybywa do niej radość. Dom pachniał dziś rosołowym bezpieczeństwem, a jutro miał się wypełnić rodzinnym, zapomnianym przez nią gwarem. Czy mogła chcieć czegoś więcej? – Raczej nie będzie potrzebna. Już wszystko zaplanowałam i dla wszystkich starczy miejsca. Jutro rano przygotuję pokoje. Dziś była taka piękna pogoda... wszędzie wywietrzyłam... – Przecież to niemożliwe, żeby się wszyscy zmieścili. – Dominika z hałasem wydrapywała resztki makaronu z dna miski. – Chcesz drugie danie? – A co masz? – Sałatkę cezar. – Wolę drugą michę rosołu. Mogę? – Oczywiście, daj miskę... – Sama sobie wezmę, a ty wypakuj te czekoladowe jajka. Najlepiej do tego żółtego koszyczka, tego ulubionego mamy, pamiętasz go? – Całkiem o nim zapomniałam. Nie mam pojęcia, gdzie może być. – Ale ja wiem – Dominika uśmiechnęła się cwaniacko – jest w twojej białej szafie. Usłyszawszy słowa siostry, Hanka zamarła z chochlą w dłoni.

– Schowałaś go tam? – Zerknęła na nią podejrzliwie. – Chyba zwariowałaś! – Zdziwienie Dominiki było nieudawane. – Mama go tam zawsze chowała. Wkładała do niego te wszystkie żółte kurczaki i chowała to wszystko w twojej szafie na dole. – Nie wiedziałam. – Hanka odwróciła się w stronę garnka i drżącą ręką nalewała siostrze rosół. – Mam po niego pójść? – czujnie zapytała Dominika. – Nie, jedz rosół, proszę. Ja pójdę. Dominika wlepiła w nią badawcze spojrzenie, dlatego udając pełen luz, weszła na schody i idąc na górę, wciąż czekała na jakiś, choćby krótki, siostrzany komentarz. Nie doczekała się. Poręcz schodów skończyła się przedwcześnie, a ciszę na dole przerywał jedynie odgłos łyżki dzwoniącej o porcelanową miseczkę. To nie było częste zjawisko, ale Dominikę najwyraźniej zatkało. Sama też zwykle miała mniejsze kłopoty z oddechem. Przeszła przez trzeszczący próg i poczuła zimny pot na plecach. Łoskot towarzyszący hulającemu po domu przeciągowi pochodził z jej sypialni. Na podłodze, tuż przy kaloryferze, leżała roztrzaskana w drobny mak ceramiczna podstawka, natomiast doniczka z fiołkiem wyglądała tak, jakby uratował ją jakiś dobry duch. Przetrwała upadek, nawet bez jednej rysy, bez jednego ukruszenia. Hanka podeszła, podniosła ją i wciąż nie wierząc własnym oczom, postawiła ją z powrotem na parapecie. W tym samym momencie wiejący wiatr znów niebezpiecznie szarpnął uchylonym oknem, które przytrzymała, aby kwiat znów nie spadł. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi. Przekręciła okienną klamkę, a serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Waliło jak młotem, mimo że niczego się nie bała. – No masz ten koszyk?!! Głos Dominiki sprawił, że wróciła do rzeczywistości. Podeszła do szafy. Otworzyła duże białe drzwi szafy i nie patrząc na jej zapomnianą zawartość, przykucnęła w poszukiwaniu koszyka. Na samym jej dole rzeczywiście stał wciśnięty w ciemny kąt koszyk z barwionej na żółto wikliny. Obok niego zauważyła pudełko. Było bardzo ładne, w różnokolorowe groszki. – No masz?! – Dominika zaczynała się niecierpliwić. – Mam, już schodzę! Poczekaj sekundę!

Nie bacząc na popędzanie Dominiki, wyjęła pudełko z szafy i postawiła je na podłodze przed sobą. Z ciekawością uniosła jego wieczko i to, co ujrzała, sprawiło, że natychmiast na jej twarzy zakwitł szczery uśmiech. Mama zbierała w tym pudełku wszystkie popisowe laurki i rysunki, które robiły dla niej z Dominiką, najczęściej nawzajem się prześcigając. Znów usłyszała swoje serce. Z pewnością dlatego, że było teraz tak wielkie jak to, na które właśnie patrzyła. Nad sercem koślawymi drukowanymi literami przewracającymi się na wszystkie strony sama napisała: „KOHANEJ MAMUNI HANIA”. – Mam po ciebie przyjść? – usłyszała głos Dominiki. – Już idę! – Zamknęła pudełko i wsunęła je z powrotem na miejsce. Chwyciła uszko koszyczka i delikatnie wyciągnęła go z szafy. Z miejsca, w którym zostawiła go mama. Schodząc po schodach, przyglądała się żółtym kurczątkom. Postawiła koszyczek na stole. – Mówiłam, że tam jest. – Dominika zaglądała do pustej miski po rosole. – Wyjmuj szybko te kurczaki i rozstaw je po domu, a ja zapakuję do koszyka wszystkie czekoladowe jaja. Ale najpierw muszę spróbować, czy są dobre. Hanka zauważyła, że jedno z jajek, i to w dodatku największe, nie miało już na sobie kolorowej folii. Wzięła do ręki dwa kurczaczki i ustawiła je na blacie w kuchni, pod oknem, między cukiernicą a drzewkiem szczęścia. Dokładnie w tym miejscu, w którym co roku przed Wielkanocą ustawiała je mama. – A te dwa ustaw na kominku – rozkazała Dominika z ustami pełnymi czekolady, podając jej kurczaki. Jednego dużego, a drugiego malutkiego. – Przecież pamiętam... – Wiem, że pamiętasz, ale to właśnie te dwa są pokiereszowane, bo je kiedyś strąciłaś z kominka. – Chyba ty! – podniosła głos, doskonale pamiętając sytuację, którą miała na myśli Dominika. – Co się tak wydzierasz?! Jeszcze mi zbudzisz Tomaszka! – A skąd wiesz, że on akurat teraz śpi? – Wzięła do rąk dwa przygotowane przez Dominikę kurczaki i po krótkich oględzinach dotarło do niej, że rzeczywiście każdy z nich był lekko utłuczony.

– Bo jeść nie woła – powiedziała wesoło Dominika i troskliwie pogładziła swój ledwie zaokrąglony brzuch. – Mogę zalec w salonie? – Kładź się, dlaczego pytasz? – Żółte wesołe kurczaczki zajęły swoje zwyczajowe miejsce na jasnym kamieniu kominka, niedaleko ślubnego zdjęcia rodziców. – A to? – zapytała Dominika, wskazując na kuchenną podłogę, na której wciąż stały nierozpakowane siatki. – Kładź się natychmiast! – rozkazała. – Ja to wszystko zrobię. O Boże! Zapomniałam o łososiu! – Spokojnie! Władowałam go do lodówy, jak byłaś na górze. – To tym bardziej kładź się już. Przynieść ci koc? – Nie, lepiej mi powiedz, jaki jest plan na jutro. – Ja od rana walczę z garami i przygotowuję pokoje, a ty masz tylko jeden obowiązek. O szesnastej masz być na lotnisku. – O proszę, nie ma to jak sprawiedliwie podzielona robota. A o której przyjeżdża cała reszta? – Mają być o osiemnastej. – Ale super, nie? – Bosko... – westchnęła zadowolona. – Tylko wciąż nie wyobrażam sobie, jak ta cała hałastra się tu pomieści. – Dominika rozejrzała się po salonie, zupełnie jakby wszyscy goście mieli spać na podłodze ugniatanej przez cieniutkie i niewygodne karimaty. – Pomieszczą się, niczego nie musisz się obawiać. Zaufaj mi. – Ale jak? – Dominika przekrzywiła głowę i spojrzała na nią z niedowierzaniem, któremu towarzyszyło bardzo znaczące uniesienie brwi. – Normalnie – odpowiedziała spokojnie. – Ciotka Anna, gościnny na dole – zaczęła wyliczankę. – Steven, gabinet taty, rozłożę dla niego sofę. – Dziewczynki, tak jak ostatnio, w naszym dawnym pokoju, pani Irenka w twojej sypialni, a Iwonkę z Jurkiem położę w sypialni rodziców. I co? Nie zmieszczą się? – zapytała dumna z siebie. – A ty? – Co ja? – A gdzie ty będziesz spała?

– U siebie – odpowiedziała, nerwowo przełykając i czując, że na gruszce w jej gardle pojawiły się nagle, nie wiadomo skąd, kolce. – Jesteś pewna? – Tym razem Dominika zerkała na nią podejrzliwie. – Nie jestem... Było bardzo wcześnie. Lubiła wcześnie zaczynać dni. Zwłaszcza wtedy gdy miała świadomość, że mogą przynieść coś dobrego. Na plecach czuła chłód przypominający o tym, że choć dni stawały się coraz cieplejsze, noce wciąż należały raczej do zimy niż do wiosny. Zielony pękaty znicz wypalił się prawie do cna. Wpatrywała się we wciąż regularnie podrygujący, maleńki płomyczek, zastanawiając się, kiedy zobaczyła zielone szkło po raz pierwszy. Nie pamiętała tego momentu. Pomimo swej doskonałej pamięci zupełnie go nie zarejestrowała. Ostatnio zielony znicz zaczął pojawiać się coraz częściej, dlatego zwracała na niego szczególną uwagę. Wcześniej tego nie robiła. Wyjęła z torebki zapałki i zapaliła przyniesione przez siebie znicze. Nie bacząc na twierdzenie, że symetria jest estetyką idiotów, ustawiła je właśnie symetrycznie, po obu stronach skromnego stroika zrobionego z gałązek bukszpanu poprzeplatanych gałązkami wierzbowymi, oblepionymi mięciutkim puszkiem bazi, okalającymi żółto-pomarańczowe żonkile. Usiadła na ławce i rozpoczęła swą wizytę od przeprosin. W duchu szczerze przepraszała rodziców za swą ostatnio przedłużającą się nieobecność. Patrzyła w parawan chmur uniemożliwiający jej dostrzeżenie błękitu nieba. Uśmiechnęła się w nadziei, że niepogodny i zszarzały poranek już niebawem zamieni się w słoneczny dzień. Cmentarne uśpienie podduszała lekka mgła, której chłodna wilgoć przekradała się przez jej niezbyt grube ubranie. Głośno pociągnęła nosem, po czym energicznym ruchem roztarła jego lodowaty koniuszek. W domu pani Irenki na pewno trwały już przygotowania do podróży, a ciotka Anna ze Stevenem mieli za sobą start samolotu. Dominika z pewnością jeszcze smacznie pochrapywała w sypialni rodziców, z której ona wyślizgnęła się na paluszkach, gdy było jeszcze całkiem ciemno. Miała nadzieję, że Mikołaj zaczął już odsypiać pracowitą noc. Zamknęła oczy i od razu zrozumiała, jak wielką emocjonalną krzywdę wyrządziła sobie, nie przychodząc tutaj. Nigdzie indziej nie myślała tak

racjonalnie jak w tym miejscu. Może była to kwestia błogiej ciszy, a może niewidzialnej, zsyłanej z góry pomocy. Wczorajszy wieczór spędziła w kościele, w którym modląc się, obserwowała małe, niesforne Murzyniątko. Nie wiedziała, czy była to dziewczynka, czy chłopczyk. Dziecko było urodziwe jak dziewczynka, a ubrane jak chłopiec. Zabawnie wspinało się po schodkach małego ołtarza w bocznej nawie, walcząc z własną nieporadnością i brakiem równowagi. Bacznie obserwowała odważne poczynania tego berbecia, zamierając chwilami w obawie o jego bezpieczeństwo. Dziecko wciąż się chwiało, ale nie zrażając się wcale brakiem poczucia stabilności i równowagi, z zawadiackim uśmiechem na ustach i językiem to na brodzie, to na górnej wardze, wchodziło na trzy małe schodki tylko po to, by za chwilę się z nich zsunąć i zacząć zabawę od początku. Podczas komunii Murzyniątko się przewróciło. W tym samym momencie do jej umysłu dotarły wyśpiewywane przez organistę słowa „mądrością życia widzieć sens cierpienia”. Przerażona popatrzyła na dziecko, a ono, jakby nic się nie stało, podniosło się z podłogi i z jeszcze większą niż do tej pory zawziętością taranowało obleczone w pasiasty chodnik schody. W jej życiu też pojawiały się schody. Niestety, nie miała w sobie dziecięcej desperacji. Może właśnie dlatego nie potrafiła radzić sobie bez płaczu po każdym dotkliwym upadku. Nawet pani Irenka z całym swoim życiowym optymizmem przyznała kiedyś, że tak to już czasami bywa, że gdzie się człowiek obróci, tam wszędzie widzi schody, ale jak się nauczy po nich wspinać bez marudzenia, to już nie będzie na niego mocnych. Zauważyła, że w zielonym zniczu nie było już ciepłego promyczka. Zgasł nie wiadomo kiedy. Wzięła do rąk ciepłe szkło. Miała zamiar wyrzucić je od razu, jednak tak przyjemnie ogrzewało jej zmarznięte ręce, że wciąż siedziała. W jej torebce zaczął pluskać górski strumień. Wzięła go do ogrzanych dłoni i przeczytała wiadomość od Dominiki. Natychmiast wybrała jej numer. Z miejsca poinformowała siostrę, że jest na cmentarzu. – Wstałaś już? – zapytała zdziwiona, bo Dominika była okropnym śpiochem. – Przemek mnie obudził. Zadzwonił, żeby poinformować, że

jeszcze nie skończył roboty, bo Mikołaj wymiękł w nocy. – Co to znaczy wymiękł? – zaniepokoiła się. – Dostał gorączki i pojechał do domu, a Przemek jedzie z tym koksem sam i jak go znam, wypił już beczkowóz kawy i dokończy dziś tę komputerową dzierganinę, choćby jutro miał od niej paść trupem! – Jakiej gorączki? – zapytała podenerwowana. – Tropikalnej! – Dominiko, możesz być poważna?! – A ty możesz zacząć słuchać, co się do ciebie mówi? Przecież ci mówię. Jest chory. Ma gorączkę i o drugiej w nocy pojechał do domu, bo nie dawał już rady. – To nie przyjdzie dziś na kolację... – posumowała, głośno myśląc, i zobaczyła przed sobą ciągnące się w nieskończoność, kręte schody. Dłuższe i węższe od tych, które zaprowadziły ją kiedyś do kopuły rzymskiej Bazyliki Świętego Piotra. – Ty się nie zastanawiaj nad kolacją, tylko zacznij się modlić, żeby wyzdrowiał do poniedziałku. – To co robimy? – A co możemy robić? Chyba w łeb sobie nie strzelimy! A tak poza tym to ciebie już chyba do końca pogięło. Co ty tak rano robisz na cmentarzu? – To co zwykle – odpowiedziała i starym zwyczajem, trzymając telefon przy uchu, szukała na niebie choćby jednego, maleńkiego przesmyku między chmurami. Niestety bez powodzenia. – Wracaj już! – rozkazała Dominika. – Mogę ci dziś pomagać, bo Przemek przyjedzie po mnie koło trzeciej i ustaliliśmy, że prosto od ciebie pojedziemy na lotnisko po ciotkę Annę i Stevena. – Zaraz będę, pa. – Rozłączyła się i z niechęcią wrzuciła telefon do torebki. Dotknęła stojącego obok niej na ławeczce zielonego znicza. Był całkiem zimny. Współpracując zgodnie z chłodnym porankiem, skradła mu całe ciepło. Celebrując chwilę, przeżegnała się i wstała z ławeczki. Chociaż czekało ją mnóstwo pracy, stała, nie wiedząc, co teraz zrobić. W pierwszym odruchu chciała zatelefonować do Mikołaja, ale z pewnością spał. Nie chciała go obudzić, bo nie dość, że był chory, to

jeszcze z pewnością zmęczony po nieprzespanej nocy. Sięgnęła po telefon wrzucony przed sekundą do torebki i pospiesznie skleciła wiadomość. Wsiadając do samochodu, miała nadzieję, że odpisze albo zatelefonuje, że da znak życia. Niestety nic takiego się nie stało. Szybko wytłumaczyła sobie to milczenie. Z pewnością spał. Miała ochotę do niego pojechać. Chciała go zobaczyć, ale w domu czekała na nią Dominika i multum prac, które musiała wykonać w ściśle określonym czasie i porządku. Musiała przygotować kolację, na której miało go zabraknąć. Zatrzymała się na światłach. Była tak zamyślona, że w ostatnim momencie zauważyła wstrzymującą ruch czerwień. Zerknęła na wyświetlacz komórki. Mikołaj przesypiał chorobę. Nie napisał do niej ani słówka. Ścisnęła mocniej kierownicę, bo przez moment poczuła się jak zdrajczyni. Zamiast chorego Mikołaja wybierała puste garnki i nieobleczone pościele. Wracała do domu, obiecując sobie, że przez cały dzień, nie czekając na wieści od niego, będzie pisać wiadomości. Chciała być przy nim, chciała, żeby poczuł, że jest przy niej. Ruszyła... trochę za wcześnie... jeszcze na pomarańczowym... – Ty się dobrze czujesz? Jajka na wierzbie? – Dominika przyglądała się jej spojrzeniem lekarza terapeuty. – Tak – potwierdziła spokojnie – jajka na wierzbie. Zobacz, jakie piękne, i przeczytaj, co jest napisane na ich opakowaniu. – Podsunęła Dominice pod nos pudełko przypominające karton po butach. – Dekoracja wielkanocna – wydeklamowała Dominika. – Tak więc wyjdziesz teraz przed dom i grzecznie powiesisz te wszystkie jajka na dwóch wierzbach, które rosną po obu stronach furtki. Od razu zrobi się świątecznie. Wiesz, jak będzie ładnie? – zapytała, obierając melona i rejestrując wciąż szybsze tempo wskazówek ściennego zegara. Czas gonił, a Dominice na nieszczęście zebrało się na dyskusję. – Proszę cię. – Popatrzyła na siostrę znacząco. – No dobra, ale uważam, że jaja na wierzbie to przesada. – Dominika z niezadowoloną miną wzięła pudełko z kolorowymi ozdobami.

– To przypomnij sobie, jak wyglądał dom pani Irenki, gdy pojechałyśmy do niej na Boże Narodzenie – powiedziała, myjąc słodkie palce i patrząc na artystycznie ułożone plastry melona, dekoracyjnie przysypane cząstkami truskawek. Uśmiechnęła się, wzięła do ręki towarzyszący jej dziś na każdym kroku telefon i wystukała kolejną, skierowaną do Mikołaja wiadomość. Do tej pory nie odpisał na żadną z nich, ale nawet cieszyła się z tego przedłużającego się milczenia, ponieważ oznaczało, że spał. A jak mawiała pani Irenka, „jak chory człowiek śpi, to zdrowieje”. – Wychodzę – krzyknęła z holu Dominika – na akcję o kryptonimie „zwisające jaja”! – Idź, już idź – mruknęła pobłażliwie i uśmiechnęła się, zerkając do piekarnika, w którym właśnie zupełnie niewstydliwie rumieniła się kaczka, wciąż oczekująca na towarzystwo obranych ze skórki jabłek i cząstek pomarańczy. Mięso wyglądało smakowicie, a jego zapach bez reszty obezwładniał jej kubki smakowe. – A ja teraz ruszam do akcji pod kryptonimem „piernaty oblecz” – szepnęła do siebie i lekkim, prawie tanecznym krokiem weszła na schody. Nuciła. Wiedziała, co robią teraz wszystkie ukochane przez nią osoby. Mikołaj spał, Dominika wykonywała pracę dostosowaną do jej stanu, a cała ukochana reszta zbliżała się do niej z każdą minutą. Od rana pracowała bez chwili wytchnienia. Gotowała, przystrajała dom, układała w łazienkach czyste ręczniki, a w pokojach ustawiała świeże kwiaty żonkili w ulubionych wazonach mamy. Nie czuła zmęczenia. Rozpierała ją radość, którą wzmagały wiadomości pisane do Mikołaja. Nawet tu, na górę, docierała woń piekącej się kaczki, która miała stanowić jedno z dań głównych dzisiejszej kolacji. Wszystko miała zaplanowane. Każdy posiłek. Chciała podjąć próbę dorównania kulinarnym umiejętnościom pani Irenki. Stół w jadalni był już rozłożony i nakryty z ogromną dbałością o szczegóły. Obleczenie pościeli było ostatnim punktem przygotowywania pokoi na przyjęcie gości. Na pościeli, którą w tej chwili powlekała dla pani Irenki, rysowały się ogromne różowe róże, przypominające swym nierzeczywistym rozmiarem bajkowe georginie. Ciotka Anna miała odpoczywać w kolorze mlecznej czekolady

rozświetlanej mikroskopijnymi złotymi gwiazdkami i półksiężycami. Iwonka z Jurkiem mogli poprzytulać się w kolorowej szkockiej kracie. Ula i Zuza z okazji świąt miały śnić w specjalnie dla nich kupionych kwiecistych łąkach, po których wesoło kicały wielkanocne zajączki. Stevenowi dostał się jej ulubiony pomarańcz. Nie wiedziała tylko, w jakiej pościeli położy się sama. Łóżko w jej sypialni było szczelnie zakryte białą narzutą. Do dziś nie zastanawiała się, jaki kolor może pod nią zobaczyć. Musiała uzbroić się w odwagę i wieczorem położyć się w swoim łóżku niezależnie od koloru, którym miało ją powitać. Najbardziej obawiała się haftowanej bieli. Jednak biorąc pod uwagę to, ile pracy ją jeszcze dziś czekało, ile wzruszeń i radości, ile słów, mogła być pewna, że wieczorne zmęczenie znieczuli ją do tego stopnia, iż nawet wyszyte atłasową nitką białe gołębie nie przeszkodzą jej zasnąć. Usłyszała dobiegające z dołu trzaśnięcie drzwiami. – Już jestem! – wrzasnęła Dominika. – Misja zakończona! Jaja powieszone, jak kazałaś! Ale zapach! Tomaszek jest głodny! Hej?! Tam na górze?! Słyszysz mnie?! – Trudno cię nie słyszeć! – odkrzyknęła. – Już schodzę, ale na kaczkę nie licz! Jeszcze nie jest gotowa. – A co mogę dostać? – Zapytaj Tomaszka, czy ma ochotę na krem marchewkowy. – O Boże! – wrzasnęła Dominika, gdy tylko Hanka zdążyła zejść z góry. – Za dziesięć minut przyjedzie po mnie Przemek! Nalewaj mi szybko tego kremu, a ja lecę siku. – Podbiegła do drzwi łazienki, ale otworzywszy je, zatrzymała się i sugestywnie przebierając nóżkami, zapytała: – Ty? Hanka? A ja będę miała jakiś wieczór panieński? Usłyszawszy to pytanie, Hanka zamarła z chochlą w ręku, zdając sobie sprawę, że zupełnie o tym nie pomyślała. – A chciałabyś? – zapytała, podnosząc wzrok znad parkoczącego i pachnącego dojrzałego oranżu. – No, wiesz... – Dominika uśmiechnęła się lubieżnie – ... raczej tak. Chociaż jak sobie pomyślę, że teraz bez przerwy siedzi we mnie mały ptaszek, to nawet nie wiem, czy to wypada, czy nie wypada? Dobra, lecę, bo jeszcze chwila i się zleję! Drzwi łazienki zamknęły się z głośnym trzaskiem. Hanka postawiła

miseczkę z kremem marchewkowym na małym stoliku w salonie, ponieważ znając chlapiące umiejętności Dominiki, wiedziała, że obrus na stole w jadalni mógłby nie doczekać kolacji w stanie nienaruszonym, gdyby to tam jej siostrunia miała skonsumować białe serce, wyrysowane cieniutką niteczką kremowej śmietanki, przystrojone świeżym listkiem bazylii odcinającym się zielenią od koloru marchwi. – Hanka? – usłyszała pytający głos dobiegający zza łazienkowych drzwi. – Tak? – odpowiedziała, zerkając na prawie upieczoną kaczkę. – A gdybyśmy tak w nocy z niedzieli na poniedziałek poszli gdzieś razem zabalować? – My... to znaczy kto? – Przygotowywała półmisek na kaczkę i uśmiechała się do pomysłu, który roił się właśnie w tej chwili w głowie jej starszej siostry. – No ty, ja, Mikołaj i Przemek – wytłumaczyła skwapliwie Dominika już po wyjściu z łazienki. – Dominisiu, pomyśl logicznie. Po pierwsze, Mikołaj jest chory i jeszcze niedawno kazałaś mi się modlić o to, by wyzdrowiał do poniedziałku, po drugie, nie wiem, czy pamiętasz, ale szykuje nam się całonocna balanga z poniedziałku na wtorek, a po trzecie, nadszedł taki czas, że musisz na siebie bardzo uważać. – Na siebie, jak na siebie. – Dominika jak na komendę rozpięła zamek w spodniach i pokazała jej lekko zaokrąglony brzuszek. – Zobacz, siedzi tam sobie cicho mały bąbelek i dzięki niemu mam teraz taki cycek, że się Przemek nie może nacieszyć. – Lepiej zacznij jeść. – Nie mogła dopuścić do tego, by wszystko, co miała w tej chwili w głowie Dominika, zostało przez nią wypowiedziane. – Do piętnastej zostały już tylko cztery minuty. – O Boże, Hanka! Ale super to serce, aż szkoda jeść – westchnęła Dominika i pomimo żalu energicznie zamieszała łyżką w misce. Po śmietanowym sercu zostało tylko wspomnienie. Jej też zostały tylko wspomnienia. Zaczynała przypominać sobie minione chwile. Mnóstwo pięknych, odżywających w jej pamięci momentów, chwil wychodzących z głębokiego ukrycia. Szczęście, u ciebie nawet ziemniaki smakują lepiej niż gdzie indziej,

ale najlepiej smakujesz mi ty... Wrażenie kwadratowej głowy nie ustępowało. Bał się otworzyć oczy. Leżał zawinięty w kołdrę. Był spocony jak mysz i coraz wyraźniej czuł, że przyjęte w południe leki, niestety, przestają działać. Znów czuł charakterystyczne nieprzyjemne dreszcze, które minionej nocy całkowicie uniemożliwiły mu pracę. Miał wyrzuty sumienia, że zostawił Przemka samego z bagnem, nad którym głowili się od ponad miesiąca. Poza tym miał wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Nigdy nie chorował. Zawsze był zdrowy jak koń i na nieszczęście akurat teraz musiała go dopaść jakaś wirusowa franca. Z panującej za oknem ciemności wnioskował, że u Hanki trwała już powitalna kolacja, a on, nie dawszy nawet znaku, że się na niej nie pojawi, leżał przyginany do ziemi przez znów rosnącą gorączkę. Gnił w nieświeżej pościeli, nieprzebieranej od czasu nocy, którą spędził, trzymając w ramionach Hankę. Zachciało mu się pić. Na stojącą przy łóżku butelkę z wodą nie mógł nawet patrzeć. Właśnie spełniała się przepowiednia jego matki, która wiele razy tłukła mu do łba, że jak tak dalej pójdzie, to na starość nie będzie miał mu kto przynieść szklanki herbaty do łóżka. Dziś nie był jeszcze co prawda zramolałym staruszkiem, a już dopadł go problem braku pomocy w chorobie. Musiał wstać, coś zjeść, wziąć leki, znaleźć bezustannie popiskujący telefon i go wyłączyć. Usiadł na łóżku, głowa bolała go coraz bardziej, jednak wstał i wyszedł z sypialni. Miło zaskoczył go porządek w salonie. W ubiegły piątek posprzątał, mając nadzieję na spotkanie z Hanką. Jak zwykle liczył, liczył i się przeliczył, bo Hanka, też jak zwykle, była zajęta. O dzisiejszym dniu wolał nie myśleć. Dopadało go doskonale mu znane uczucie przeświadczenia, że to raczej niemożliwe, żeby wszystko między nimi się ułożyło i jakoś zagrało. Hanka z dnia na dzień stawała się coraz bardziej odległa, a wspomnienia przeżytych z nią chwil przestawały mu wystarczać. I tak bardzo długo funkcjonował jako tako tylko dzięki nim. Ale ile można się karmić jedną nocą, zwłaszcza gdy dni nie przynoszą nic optymistycznego. Chwycił się obiema rękoma za bolącą głowę, spojrzał przed siebie i zobaczył coś, w co nie mógł uwierzyć. Jego matka była nie do podrobienia. Krakała, marudziła, gdakała i przynudzała w kółko i na

przemian, ale jak przychodziło co do czego, to potrafiła zachować się jak matka w dechę. Na czystym stole w wypucowanej do błysku kuchni stał ogromny talerz wypełniony jego ulubionymi kanapkami. Zobaczył posmarowane świeżym masłem białe pieczywo, a na nim warstwowo ułożone szynkę, jajka, pomidory bez skóry i szczypiorek. Poczuł zapach, od którego zaczęło mu się kręcić w głowie. Chyba z głodu. Przysiadł na stole. Powinien był zrobić sobie coś do picia, ale nie miał teraz na to czasu. Chwycił pierwszą z brzegu kanapkę i wgryzł się w nią z taką ekstazą, że aż zamknął oczy. Gdy je z powrotem otworzył, zauważył liścik dyskretnie wyglądający spod dużego talerza. Gdy tylko go spod niego wysunął, natychmiast pacnął na niego plasterek pomidora, którego pestki upstrzyły prawie całą kartkę. Wśród pomidorowych plamek widział dawno nieoglądane pismo mamy, która napisała: Synku,kanapeczki zjedzpamiętaj o lekarstwachw małym garnku w lodówce masz pieczarkowąw białym pojemniku spaghettidbaj o siebiejak się zbudzisz, to zadzwońgdybyś chciał (pomimo prowiantu) pochorować w domu, to przyjeżdżajmama Kanapki były przepyszne, nawet nie zauważył, kiedy zniknęła ich połowa, i to w rekordowym tempie. Dokładnie wyczyścił plamę po latającym pomidorze i umieścił karteczkę od mamy na lodówce obok sylwestrowej wróżby, na którą tym razem nawet nie zerknął, ponieważ jej słowa zaczynały go denerwować. I co z tego, że czekał i czekał, i się doczekał. Znów musiał czekać. Miał już po dziurki w nosie tego czekania. Nastawił wodę na herbatę, bo się trochę zapchał kanapkami. W międzyczasie postanowił odszukać telefon. Musiał zadzwonić do mamy, w końcu to dzięki niej nie groziła mu śmierć głodowa. Telefon znalazł w skotłowanych przy łóżku spodniach. Wrócił do kuchni. Z prawie nowiutkim apetytem wgryzł się w przedostatnią kanapkę. Zobaczył, że ma osiem nieprzeczytanych wiadomości, i mało się nie udławił, zobaczywszy, że wszystkie były od Hanki. Hanuś, Hanuś, Hanuś... odczytywał zaszokowany. Nie wierzył własnym oczom. Nie patrząc, odłożył nadgryzioną kanapkę, oparł się o zlew i zaczął czytać.

Nie mógł uwierzyć, że napisała do niego aż tyle SMS-ów. Czytał wiadomości od niej i wariował z dwóch powodów. Ze szczęścia i z tęsknoty. Usiadł na stole. Jednak nie tylko mama o nim pamiętała. Podczas gdy on przesypiał dzień, mama przygotowała jego ulubione potrawy, a Hanka wciąż o nim myślała. Telefon znów przyjacielsko zapikał, a on zwariował z miłości. Teraz, dokładnie w tej chwili, też o nim myślała. Był przekonany, że nowa wiadomość także była od niej. Sprawdził to szybko. A jakże! Wrócił do czytania. Skończył czytać ostatnią wiadomość i pokochał znienawidzoną rano chorobę. Trzymał w ręku telefon. Dwie kanapki czekały, by nimi zaspokoić wciąż wilczy apetyt, jednak ostatnia wiadomość sprawiła, że miały się dziś nie doczekać konsumpcji. Robiąc sobie herbatę, zastanawiał się, czy Hanka położyła się już w tamtym łóżku. Tym, w którym uwielbiała czytać, i tym, w którym spędziła ostatnie wspólne chwile z Tamtym. Interesowało go teraz wszystko. Czy udało jej się tam wejść, czy patrzyła na zdjęcie, czy płakała? Odkąd ją pierwszy raz zobaczył, zawsze chciał być obok niej. Chciał mieć ją blisko, tuż przy sobie, ale dziś, teraz, wiedział, czuł, że w tej chwili nie mógł mieć do niej dostępu. Teraz musiała być sama. Nie mógł zakłócać jej rozrachunku z bolesną przeszłością. Musiała przez to przejść sama. Bez pomocy, bo ta mogłaby się okazać przeszkodą w drodze do trudnej odbudowy wspomnień. Wpatrywał się w parę ulatującą ze stojącego przed nim kubka. Herbata była gotowa, ale za gorąca, by popijać nią przygotowane do zażycia leki. Wpatrywał się w ciemną barwę płynu. Potrzebował jeszcze cytryny. Przyzwyczaił się do herbaty z cytryną. Myśląc o Hance, organizował sobie właśnie taką rozjaśnioną barwę herbaty i wiedział, że za moment odpowie na każdą z jej wiadomości. Najpierw jednak musiał napisać kilka słów do mamy, żeby się nie denerwowała. Na telefon było już za późno. Spróbował herbaty, skrzywił się, nie smakowała tak jak ta przygotowana przez Hankę. Zaczął pisać. Uśmiechał się, wysyłając wiadomość, jednocześnie bezlitośnie wyciskając cytrynę małą łyżeczką rozgrzaną do temperatury przyjemnie ogrzewającej opuszki palców. Nagle komórka w jego dłoni zawibrowała, natychmiast podnosząc mu ciśnienie. Mama jeszcze nie spała. Nie zrozumiał, więc odpisał szybko. Przeczytawszy wiadomość od mamy, odruchowo dotknął czoła. Znów było gorące i co gorsza, zroszone zimnym potem. Szybko wziął leki i włożył polar niedbale zwisający z krzesła. Znów dobierała się do niego zamęczająca go wczoraj w nocy bardzo nieprzyjemna trzęsawka. Przeszedł do sypialni i zanurkował w pościeli. Czuł się niespecjalnie, ale chciał odpisać na każde słowo Hanki, choćby miał to robić całą noc. Nie był w tym tak dobry jak ona. Hanka, pisząc, sypała słowami jak z rękawa. Z nim było inaczej. Nad każdym musiał się zastanawiać, a zwłaszcza nad tym pisanym, ale przecież miał czas. Był tak podekscytowany, że i tak nie miał szans na sen. Był rozradowany każdym otrzymanym od niej słowem i jednocześnie przybity wizją tego, przez co musiała teraz przechodzić. Otworzył pierwszego jej SMS-a i zaczął tworzyć treść odpowiedzi. Może być. Opcje. Wyślij.

Krótkie spojrzenie. Uśmiechnięta akceptacja. Wyślij. Wyślij. Wyślij. Serce mu waliło. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie robił. Pisał do nieznanej mu kiedyś dziewczyny z plaży. Do swojego marzenia kiedyś i do swojego marzenia dziś i w dodatku szło mu jak z płatka. Nic w jego życiu nie mogło się równać z dopingiem miłości. To był najskuteczniejszy doping na świecie. Niemożliwe stało się możliwe, a nieosiągalne pojawiało się w zasięgu oczu i rąk. Nie mógł uwierzyć, że szło mu tak łatwo. Za każdym razem, gdy mieli wspólnie z Przemkiem sklecić kilka zdań do oferty, zwykle tak długo przerzucali się tym obowiązkiem, aż w końcu trafiał w ręce humanistycznie wykształconej Sylwii. A tu proszę! Nie przypuszczał, że rozboli go palec od nadmiaru napisanych słów. Pisał, czytał i wysyłał. Pisał, czytał i wysyłał. I tak w kółko. Kolejna wysłana wiadomość, kolejny uśmiech. Był z siebie zadowolony jak mało kiedy. Miał szansę mile zaskoczyć Hankę napisanymi przed chwilą słowami. Przecież do tej pory nie dowiedziała się, że poznał je dzięki niej. Wyślij. Oddałby wszystko, żeby móc zobaczyć jej minę po przeczytaniu

wysyłanych właśnie słów. Wyślij. Żałował, że to koniec, że nie potrzebował na tę specyficzną, zbliżającą ich do siebie rozmowę całej nocy. Wyślij. Próg skrzypnął znajomo. Co kilka, może kilkanaście minut słyszała szumiący, dobiegający z dołu dźwięk oznaczający nadchodzące wiadomości. Z pewnością Mikołaj odzywał się do niej po przespanym dniu. Ale nie mogła się teraz rozpraszać. Skrzypiący próg odciął jej drogę powrotu. Do rana miała zostać tu, gdzie teraz tkwiła, bojąc się zrobić następny krok. W drżącej dłoni, bez czucia, ściskała zimną muszlę, której powierzchnię pokrywała naturą wyrysowana pomarańczowa siateczka utworzona z cieniutkich jak babie lato niteczek. Było ciemno, więc zapaliła lampkę, odnajdując w ciemności, bez najmniejszego kłopotu, włącznik dyndający na białym, wiszącym tuż przy boku komody kablu. Bez lęku, całkiem naturalnie spojrzała na oświetlone fotografie, gubiąc ściskaną do tej pory muszlę. Nie spojrzała, gdzie spadła muszla. Nie usłyszała żadnego hałasu towarzyszącego jej upadkowi. Słyszała tylko szum. Do jej uszu nie dochodził żaden inny dźwięk. Nagle zrozumiała, że słyszy szum pulsującej w jej mózgu krwi. Trzęsącą się dłonią sięgnęła po ramkę. Mogła odważnie na nią

popatrzeć, bo i tak niczego nie widziała. W oczach miała potop, któremu Niagara nie mogła dorównać. A jednak... nie rozumiała, jak to możliwe... zobaczyła go. Stał tam. Młody, uśmiechnięty, cały jej, jakby na wyciągnięcie ręki. Więc przytuliła się do niego z wszystkich, słabych w tej chwili, sił oraz właśnie buzujących w niej uczuć. Pod policzkiem czuła chłód szkła, jednocześnie mając gdzieś przy sobie ciepło ukochanego oddechu. Mikołaj był tuż obok, tuż przy niej. Ciepły, pachnący naleśnikami z syropem klonowym, które zjedli tamtego ranka, wygłodniali po nocy wypełnionej miłością. Nie wypuszczając go ze zdrętwiałych dłoni, podeszła do łóżka. Nieśmiało uchyliła pikowaną narzutę. Gdyby zobaczyła pod nią biel, z pewnością pękłoby jej serce, ale miała teraz przed oczami dobrze znane, apetycznie wyglądające czerwone truskawki wkomponowane w żółte tło pościeli. Mogła się położyć. Powoli, nie rozbierając się, wsunęła się pod zimną kołdrę i dopiero gdy się nią okryła, poczuła, jak bardzo zmarzła. Trzęsła się z zimna. Nie, nie z zimna. Drżała z emocji, które niebezpiecznie obniżały temperaturę jej ciała. Miała wrażenie, że za chwilę zacznie szczękać zębami, tak jak po wyjściu z zimnego Bałtyku, wtedy gdy była małą dziewczynką. Musiała się jak najszybciej uspokoić. Kiedyś, gdy była zdenerwowana, wystarczały jego słowa. Szczęście, popatrz mi w oczy, uspokój się i uśmiechnij... Może teraz też miały jej pomóc? Wytarła oczy. Odzyskała ostrość widzenia. Jej wnętrzności skurczyły się do mikroskopijnych wymiarów, ale znów się odważyła. Drugi raz popatrzyła na zdjęcie. Zobaczyła oczy patrzące na nią jak zwykle uśmiechniętą szarością sprawiającą, że nie mogła zachować się inaczej. Też się uśmiechnęła. Wbrew żałobie i zamętowi panującym teraz w jej sercu. Uśmiech ten bolał ją jak najgorsza i najwymyślniejsza tortura, ale nie była w stanie nad nim zapanować. Spodziewała się wszystkiego, tylko nie uśmiechu. Była zaskoczona. Była na niego całkowicie nieprzygotowana. Oduczyła się go. Wystarczyły niespełna dwa lata, by całkiem o nim zapomniała. Wystarczyło jedno spojrzenie, sekunda, aby powrócił w niezmienionej formie. Uśmiechała się i nie spuszczała wzroku z szarych oczu. Oparła ramkę o poduszkę, jej dłonie odruchowo znalazły się pod policzkiem. Nie słyszała kompletnie niczego, ta nagła cisza poraziła jej zmysły.

Zrozumiała, że skrywany dotąd gdzieś głęboko żal ma nareszcie szansę na to, by wydostać się na powierzchnię jej zmumifikowanego od udawania umysłu. Zapragnęła go uwolnić, wypuścić ze szczelnego zamknięcia. Musiała odnaleźć w sobie siłę na przyjęcie rzeczywistości. Musiała pogodzić się z tym, że te szare oczy już nigdy nie popatrzą na nią tak jak wtedy przy Niagarze skraplającej się chłodną mgiełką na ich twarzach. Nie miała już nigdy poczuć na sobie śmiałego dotyku zawsze pewnych dłoni. Nie mogła już wsłuchiwać się w dźwięczny i zawsze rozbawiony głos. Do niedawna myślała, że nie zostało jej już nic. Teraz, leżąc tu, w coraz cieplejszej pościeli, samotnie, bez niego, uświadomiła sobie, że dorosła, dojrzała i docierpiała do wspomnień. Miała ich tysiące. Miliony dobrych i zapomnianych chwil. A jednak niezapomnianych. Mnóstwo dokładnie zapamiętanych i jeszcze więcej tych, których miała dopiero poszukać w swojej zamkniętej dotychczas pamięci. Wchodząc dziś do własnej sypialni, nie wiedziała, czy jej nadludzka odwaga zostanie w jakiś sposób nagrodzona. Jednak udało jej się dzisiejszego wieczoru sprawić sobie prezent. Uzyskała zgodę własnego rozumu i przyzwolenie własnego serca na wspomnienia. Między nią a Mikołajem nie miało wydarzyć się już nic nowego, a nic starego nie miało się powtórzyć. Jedyne, co mogła dla siebie teraz robić, to wracać do minionych chwil. Musiała odświeżać wspomnienia. Wiedziała, że powinna to robić regularnie, aby nie zszarzały, by zachowały swój rzeczywisty odcień. Szare mogły pozostać tylko oczy. Na chwilę odwróciła wzrok od białej ramki. Od razu spoczął na miękkim granatowym splocie wiszącym na ramie łóżka. Wyciągnęła dłoń i poczuła w niej bezpieczny i uspokajający dotyk szalika. Przestała się bać doskonale znanej faktury szarej marynarki. Trzymała teraz w dłoniach coś zupełnie innego. Przytuliła się do wełnianych warkoczy, a wzrokiem powróciła do beztroskiego i szarego spojrzenia. Mając przed oczami szarość, a w dłoniach granat, zaczęła rozumieć, że los, który kiedyś zabrał jej wszystko, znów dawał szansę na wiele. Zrozumiała, że takie jest niepisane prawo losu. Raz jest bezlitosny. Raz łaskawy. Nagle zrobiło się ciemno. Gdyby nie to, że wciąż patrzyła na szarość, pomyślałaby, że zasnęła. Nie spała jednak, pod palcami wciąż czuła dobrze znany dotyk. Po prostu zgasła lampa. Dawno nieużywana,

zmęczyła się i zgasła, a może zgasił ją jakiś dobry duch? Śpij, Szczęście... śpij... już późno... Chciała być posłuszna dlatego zamknęła oczy od razu, zanim jeszcze przyzwyczaiły się do ciemności. Jak ślepiec, wyczuwając wszystko wokół tylko dotykiem, ułożyła szalik na poduszce obok, a w jego załamaniach położyła ogrzaną dłońmi ramkę. No, śpij już, jutro jest pracowity dzień. Pamiętasz... – Pamiętam... – szepnęła, a może tylko pomyślała? – Ale ja nie chcę do kościoła! – wrzasnęła bojowo Zuza ustami wypełnionymi jajecznicą. – O Matko Boska Chrystusowska! Z którego bądź kościoła... – załamała ręce pani Irenka. – Zuzanko, uspokój się, przecież to nieładnie tak hałasować, gdy inni jeszcze śpią. – A co to za krzyki? – Hanka usłyszała wesoły głos ciotki Anny, która amerykańskim zwyczajem, opuściła swój pokój odziana w niezwykłej urody, twarzowy peniuar, doskonale dający sobie radę z tuszowaniem jej puszystych kształtów. Hanka oparła się o kuchenny zlew, w którym myła właśnie świeżo obrane ziemniaki, i pięknymi, bo wypłakanymi oczami spojrzała w uśmiechnięte oczy nieobecnej tu mamy. – Kawy? – zapytała tak naturalnie, jakby ciotka mieszkała w jej domu od lat. – To może ja zrobię? – Pani Irenka zerwała się z krzesła. – Ależ pani Irenko – Hanka obdarzyła ją pobłażliwym spojrzeniem – proszę siedzieć, ja zrobię. – Oj, Hanuś, daj mi jakąś robotę, bo uświerknę od tego bezczynnego siedzenia. – A ja tam lubię tak sobie posiedzieć – zaznaczyła swoją obecność Zuza. – To sobie posiedzisz w kościele – błyskotliwie szepnęła w kierunku siostry Ula. Wszystkie siedzące przy stole kobiety się roześmiały. Każda inaczej. Pani Irenka cicho, jakby śmiech był surowo wzbroniony. Ciotka Anna głośno i szczerze, Ula z zadowoleniem, a Hanka prawdziwie, bez wyrzutów sumienia, że śmiech jej nie przystoi.

– A co my tu mamy? – zapytała ciotka, z ciekawością patrząc na suto zastawiony stół. – Wielki Piątek, a tu taka wyżerka! – Siostra jej matki cmoknęła znacząco. – Ale wszystko, co tu mamy, można jeść bez grzechu – pospieszyła z wyjaśnieniami pani Irenka. Hanka myła przygotowane już do obiadu ziemniaki, przysłuchując się tej spontanicznej rozmowie. Ula jadła płatki śniadaniowe w milczeniu, które pozwalało jej na uważne wsłuchiwanie się w padające zdania. Zuza z apetytem zajadała jajecznicę, od czasu do czasu komentując rozmowę starszych. Hanka umyła już ziemniaki, ale rozpoczęła tę czynność od nowa. Chciała przedłużyć trwającą chwilę, bo poczuła się identycznie jak w kuchni pani Irenki. Najwidoczniej w jej domu także mogły wydarzać się niezwyczajne poranki. Obudziła się dziś, wyczuwając pod policzkiem twardość i chłód białej ramki wgniatanej w miękkość szalika. Usiadła na łóżku, pocałowała Mikołaja, starannie złożyła szalik i przewiesiła go przez ramę łóżka. Wstała, chcąc postawić fotografię na swoim miejscu, i oniemiała. Tuż przy łóżku leżała jej muszla. Pomimo upadku cała, nawet nieukruszona. Podniosła ją z podłogi tak jak kilka dni temu doniczkę z fiołkiem, która też szczęśliwie przetrwała upadek. Zastanawiała się, jak to możliwe, że w pokoju, w którym jej życie rozbiło się w drobny mak, wszystko inne przeżywało nagłe upadki bez żadnego uszczerbku. Może po prostu ktoś uchronił fiołka i muszlę? Może ten ktoś chronił również ją samą. Ona przecież też, na przekór wszystkiemu, tworzyła wciąż jedną całość. Składającą się z drobnego maku, pyłu, prochu, ale jednak całość. Muszlę położyła tuż obok zdjęcia. To miało być jej nowe miejsce. Wyszła z sypialni, z rozmysłem nie ścieląc łóżka. Chciała, by wesołe truskawki oglądały świat. Nie chciała odgradzać ich od niego bielą, którą oglądały wystarczająco długo. Poza tym wiedziała, że dzień spędzany z bliskimi minie szybko i wieczorem przyjdzie tu znów, by spróbować odpocząć. W kuchni nieoczekiwanie natknęła się na panią Irenkę, stojącą przy oknie i śledzącą podniebną podróż śnieżnobiałych obłoków. Przeszeptały cały ranek. Szeptały o wszystkim. O bolących i skłonnych do skurczów nogach pani Irenki i o jej podpuchniętych od płaczu oczach.

O dzisiejszym, postnym jadłospisie i o boskim planie, który nabierał realnych kształtów i coraz większego tempa. Rozmawiały również o tym, jak szybko i niepostrzeżenie mija czas, którego nijak nie da się oszukać, w szczególności wtedy gdy dzieci są wciąż większe. Pani Irenka twierdziła, że najdziwniejsze w życiu jest to, że każdy człowiek chce żyć długo, ale nikt nie chce się zestarzeć, ponieważ dzisiejszy świat jest urządzony dla młodych, a starość jest niemodna, niechciana i nierozumiana. – Steven! Na litość boską! – zagrzmiała nagle ciotka Anna. – Wracaj natychmiast się ubrać! Przecież tu siedzą same damy! Hanka odwróciła się, podnosząc wzrok znad obieranego dla Uli jabłka, i zobaczyła, że jej zabójczo, po amerykańsku przystojny kuzyn, nic sobie nie robiąc z marudzenia własnej matki, paradował po schodach ubrany jedynie w czarne bokserki i biały T-shirt, dokładnie taki, jakie Mikołaj lubił najbardziej. – Daj mama spokój! – Usłyszała męski i zrelaksowany głos. Uwielbiała język ojczysty w wykonaniu Stevena. – Co daj spokój?! Co daj spokój?! – Ciotka Anna chyba wcale nie udawała złości. – Dziewczynki, podoba się wam taki golas? – skierowała pytanie do siedzących naprzeciwko niej Uli i Zuzy. Zawstydzona Ula utkwiła spojrzenie w pustej miseczce po płatkach. – Golas, ciociu, jest wtedy, gdy nie ma na sobie gatek. A wujek przecież ma – palnęła Zuza szybko i bez namysłu. – Przybij piątkę! – Steven podszedł do małej z wyciągniętą ręką i przeżył łatwy do zauważenia szok, gdy mała bez żenady przyładowała z całej siły w jego otwartą dłoń. – Ale te polskie dziewczyny mają power! Lubię to! Kawy bym się napił. – Ale te amerykańskie chłopaki to niekulturalne typy – przedrzeźniała syna ciotka Anna. – A gdzie „proszę”? – zapytała kąśliwie. – Kawę proszę mi tu dać! Na ten tychmiast! – wrzasnął Steven i walnął pięścią w stół tak mocno, że z brzękiem podskoczyło na nim wszystko, łącznie z przerażoną Ulą. – Steven! Uspokój się! Dziecko przestraszyłeś. – Przy stole

zawrzało. Każdy miał coś do powiedzenia. Nawet Ula. Tylko Hanka stała cicho przy kuchennym blacie, zawijała przyprawionego wcześniej łososia w folię aluminiową i od czasu do czasu zerkała w stronę leżącego obok czajnika telefonu. Nie znalazła jeszcze czasu na to, aby przejrzeć pocztę nadesłaną jej przez Mister Karpia. Sądząc po liczbie nadchodzących wieczorem SMS-ów, miał jej dużo do powiedzenia. Cieszyło ją to, bo wiedziała, że Mikołaj nie należy do najrozmowniejszych. Była tak zajęta pracą i myśleniem, że nawet nie zauważyła, kiedy do śniadania dołączyli Iwonka z Jurkiem. To spontaniczny całus Iwonki przerwał jej rozmyślania. – Zrobić ci kawy? – zapytała, powróciwszy do rzeczywistości. – Zdążyłam sobie zrobić sama. A ty może wolałabyś pojechać ze śniadaniem do chorego? – szepnęła Iwonka. – Do niego pojadę jutro, dziś jestem tylko dla was – zażartowała. – Popatrz na mamę, jaka jest szczęśliwa. Hanka powędrowała wzrokiem za spojrzeniem Iwonki. Rzeczywiście ujrzała szczery uśmiech pani Irenki, która choć siedziała z innymi przy stole, niczego nie piła ani niczego nie jadła, bo karmiła się zupełnie czym innym. Tego „czegoś” w domu Hanki było teraz tak dużo, że ona sama również nie czuła głodu, bo się wciąż raczyła tym „czymś”. Steven siorbał kawę, ciotka czytała polską prasę, dziewczynki grasowały między jadalnią a salonem, Iwonka zaglądała głęboko w oczy Jurkowi, a pani Irenka patrzyła na Hankę. Wymieniły się wiele mówiącymi spojrzeniami. Spojrzenie pani Irenki mówiło: „A mówiłam, że wszystko jakoś się ułoży”, a jej odpowiedziało cichutko: „Już zawsze będę pani wierzyć”. – Hanuś, a teraz masz czas dla siebie. – Pani Irenka energicznie wstała od stołu. – Niczym już sobie głowy nie zaprzątaj. Ja sprzątnę po śniadaniu i osobiście wygonię całe to towarzystwo na spacer, a później podgotuję obiad. – Ale, pani Irenko, ja nie potrzebuję czasu dla siebie – zaoponowała, opierając się o fragment kuchennego blatu należący do Mikołaja. – Najpierw to musisz coś zjeść. Przecież wiem, że niczego jeszcze

dziś nie tknęłaś. – Pani też. – Pogroziła palcem pani Irence. – W takim razie robię teraz dwie kanapki, jedną dla ciebie, jedną dla siebie, a ty w tym czasie wiesz, co masz zrobić? – Pani Irenka stała się nagle bardzo tajemnicza. – Co? – zapytała szeptem, nie ruszając się z miejsca, podczas gdy pani Irenka smarowała bułkę masłem. – Masz przestać zjadać wzrokiem telefon, bo jeszcze ci ten plastik zaszkodzi. – Rację pani ma – przytaknął pani Irence Steven, zdradzając tym samym, że pożeranie naleśnika z nutellą, który przygotowała mu jego nowa, polska kumpela, ochrzczona przez niego Suzy, nie przeszkadzało mu przysłuchiwać się ich cichej rozmowie. – Weź, Haneczko, ten telefon i idź, zadzwoń do niego, a my tu wytrzymamy jakoś bez ciebie kilka chwil – powiedziała ciotka Anna, wstając od stołu. – Wiecie co? – Hanka z dezaprobatą pokiwała głową, udając zdenerwowanie. – Czy przed wami niczego nie da się ukryć? – Idź, Hanuś, idź... – Pani Irenka włożyła w jej dłoń telefon i pchnęła ją delikatnie, wskazując wzrokiem zieleń ogrodu zaglądającą coraz śmielej do salonu przez lekko uchylone drzwi tarasowe. Hanka czuła na sobie wzrok wszystkich. Gdyby była tu z nimi Dominika, na pewno rzuciłaby pod jej adresem jakieś: „I co się tak głupio gapisz! Ogłuchłaś? Idź!!!”. Ściskając więc w dłoni telefon, otworzyła drzwi prowadzące na taras i od razu poczuła chłód kwietniowego przedpołudnia, jednak wiedziała, że nie musi się cieplej ubierać, bo za chwilę poczuje przyjemne ciepło. Oparła się o nagrzewaną słońcem już od jakiegoś czasu południową ścianę domu i zaczęła chłonąć jej ciepło. Przed oczami zamajaczyła jej omszała kora wierzb. Na moment słońce schowało się za małą chmurką w kształcie oscypka, czyniąc zieleń ogrodu o ton ciemniejszą. Z nieregularnie bijącym sercem zaczęła czytać i znów pojawiło się oślepiające słońce. Nie chciała zamykać oczu, by ocenić jego barwę. Nie mogła. Chciała mieć je szeroko otwarte, żeby czytać. Wiedziała, że po niebie pędzi tysiące małych oscypków, ale musiały sprytnie omijać słońce, bo wciąż

świeciło, podczas gdy ona z wielkim apetytem zajadała się słowami Mikołaja. Do jej uszu docierał śmiech Uli drastycznie przecinany męskim pohukiwaniem Stevena. Na krótki moment przeniosła wzrok na rabatę z dopiero co rozkwitłymi tulipanami. Wszystkie były pomarańczowe. A jednak zobaczyła swój ukochany kolor, choć miała szeroko otwarte oczy. Nacieszyła wzrok przyjazną barwą i wróciła do słów, nawet na moment nie przerywając swojej radości. Słońce na sekundę schowało swoje promienie za chmurami, ale już ich nie potrzebowała, bo świeciły w niej nieprzerwanie. Mikołaj pisał pięknie... Nie mogła się naczytać. Kończyła i zaczynała od początku. Musiała w końcu przestać, żeby wrócić do swoich gości. Niosąc ciężki od lekkich słów telefon, weszła do salonu. W jadalni po śniadaniowej uczcie nie został nawet ślad. Jakiś dobry duch wszystko posprzątał. Wiedziała doskonale, jak wyglądały jego spracowane dłonie. Dopiero wewnątrz domu poczuła, jak bardzo zmarzła na zewnątrz. Na stole w jadalni został tylko jeden talerzyk, a na nim dwie kanapki z przywiezionymi przez panią Irenkę wiejskimi jajkami, których żółtka były pomarańczowe. Nie była głodna. Zdążyła już nakarmić się słowami, a ten okrąglutki i zachęcająco pachnący pomarańcz został jej na deser. Usiadła i z apetytem ugryzła przygotowaną przez panią Irenkę kanapkę. Usłyszała szum. Natychmiast, z pełnymi ustami, otworzyła wiadomość. Mister Karp pisał: Szybko odpisała, brudząc przy tym klawiaturę telefonu. Po kanapkach zostało tylko kilka okruszków na talerzu. Patrzyła na nie, dokonując w książce adresowej swojego telefonu nieuniknionej zmiany. Od dziś jej Mister Karp miał być już Mikołajem. Przestała obawiać się widoku tego imienia na wyświetlaczu telefonu. Potrzebowała dzisiejszej nocy, by przestać się bać. Musiała, właśnie bez obaw, czekać na wszystko, co miało się jeszcze wydarzyć, i z odwagą wracać do większości chwil, które już były. Czekała ją jeszcze tylko jedna próba generalna przed życiem bez emocjonalnej i przeżywanej zwykle w ciszy histerii. Ślub Dominiki i Przemka. Musiała przeżyć jakoś

te najważniejsze dla nich słowa i... Znów usłyszała szum. Mikołaj odpisał: „Jak dobrze, że to taki uparciuch”, pomyślała i zajęła się wyjadaniem okruszków z talerza. Były przepyszne, tak samo dobre jak kończący się właśnie poranek. Był klasycznym Burkiem. Od momentu, gdy otworzył dziś oczy, miał ochotę położyć się na wycieraczce i na nią czekać. Warować z podkulonym pod siebie ogonem. Nic nie robić, nie ruszać się, nie oddychać, tylko czekać. Jednak na przekór własnej niechęci, małymi krokami naprzód, porządkował mieszkanie. Nawet pościel w sypialni wreszcie doczekała się przebrania. W salonie nie musiał nic robić, bo ostatnio wcale w nim nie przebywał. Jak zwykle najwięcej czasu i silnej woli zmarnował podczas odgruzowywania kuchni. Gdy uporał się z wszystkim, było już prawie południe. Czuł się już całkiem dobrze, dlatego postanowił zadbać o swój wygląd, który jeszcze wczoraj zupełnie go nie interesował. Musiał się spieszyć. Zmywał z siebie chorobę, dzięki której Hanka dała mu kolejny raz odczuć, że jej na nim zależy. Wyszedł spod prysznica, nie zdążył sięgnąć po ręcznik, gdy usłyszał delikatne pukanie do drzwi. Niestety, nie zdążył się ogolić i jak by to określiła mama, wyglądał jak cap. Ciche i nieśmiałe pukanie powtórzyło się. Było identyczne jak to sprzed kilku sekund. Było jak Hanka. Spokojne i nienerwowe. Za to on nerwowo wciągał na siebie dżinsy, które w spotkaniu z wilgotnymi udami zachowywały się tak, jakby zostały wyciosane w twardym drewnie. W końcu się udało. Znów usłyszał pukanie, tym razem trwające trochę krócej. Wystraszył się. Nie miał czasu na koszulę, podszedł do drzwi niekompletnie ubrany i otworzył je pośpiesznie. – Przepraszam, że się ociągałem, ale... Zaniemówił. Zobaczył wyraz oczu Hanki i zaniemówił. Zrozumiał wszystko. Gdyby ogarnął się wcześniej, gdyby się ogolił, nie zobaczyłaby w nim Tamtego, który na zdjęciu przy Niagarze miał, podobnie jak on dziś, trzydniowy zarost. Niestety, zobaczyła. Widział to wyraźnie. Uniesiona do góry ręka, w której trzymała przezroczysty pokrowiec z garniturem w środku, bezwładnie opadła.

– Hanka, co się dzieje? – zapytał, podnosząc z podłogi garniturową harmonijkę. Z jej drugiej ręki wyjął papierową torbę. Patrzyła na niego nieprzytomnym wzrokiem i nic nie mówiła. Nie pierwszy raz milczała w jego obecności, ale to dzisiejsze milczenie miało w sobie coś przerażającego. – Hania, wejdź, proszę, chodź... – Nie – wyszeptała, a raczej wydusiła z siebie słowo, którego nie cierpiał, zwłaszcza wtedy gdy wydobywało się z jej ust. – Nie chcę przeszkadzać – dodała już bardziej przytomnym głosem. – Jak się czujesz? – zapytała, nieudolnie udając normalność, do której było jej wciąż bardzo daleko. Nie był ślepy. Bez trudu dostrzegał, że patrzyła na wszystko, tylko nie na jego twarz. – Nie przeszkadzasz. Miał zajęte obie ręce. Gdyby nie to, nie zważając na jej uciekające spojrzenie, zaniósłby ją do czystej pościeli. Szybko, kontrolując jej bezruch, jakby się bojąc, że mu ucieknie, powiesił balast swych rąk na wieszaku w przedpokoju. Nie poruszyła się. Była porażona jego wyglądem. Stanął naprzeciw niej. Odszukał jej dłonie. Wyplątał je z paska torebki i bez wysiłku pociągnął ją za sobą. Była lekka jak piórko, bo przecież myśli nie ważą. Nawet trudne i ciężkie, nie ważą ani grama. Prowadził ją za sobą, powoli. Była posłuszna. Chciał posadzić ją na krześle w kuchni, nie zdążył. Przywarła do jego nagich pleców, sprawiając, że przestał cokolwiek rozumieć. – Pomoczysz się... – Usiłował zapanować nad tym, co odczuwał coraz dotkliwiej. Poczuł delikatny ruch jej chłodnych ust na plecach, któremu towarzyszył rozkosznie ciepły oddech. – Czy mógłbyś się ogolić? – wyszeptała do jego kręgosłupa. – A nie uciekniesz jak ostatnio? – Nie uciekłam... Jej usta poruszające się wolno po jego nagiej skórze sprawiały, że nie odpowiadał za siebie. Musiał wyjść. – Za chwilę wrócę. Szybkim krokiem skierował się do komody w sypialni. Otworzył

szufladę i sięgnął po koszulkę. Była biała. Cisnął ją na podłogę. Następna była granatowa. Wciągnął ją na siebie i przeszedł do łazienki, gdzie włączył golarkę i mocnymi, zdecydowanymi ruchami zacierał ślady podobieństwa do Tamtego, jednocześnie obiecując sobie, że już nigdy nie będzie wyglądał jak cap. Gdy wrócił do kuchni, zastał ją stojącą przy oknie. Obserwowała osiedlowy ruch za szybą. Odwróciła się do niego. Uśmiechnęła się. – I nie można było tak od razu? – zapytał, odwzajemniając uśmiech. – Przecież zawsze możemy zacząć od początku. – Podeszła do niego. – Cześć. – Pocałowała go w policzek. Nie panując nad sobą, przyciągnął ją do siebie i natychmiast usłyszał. – Mamy pięć minut. – To musimy się spieszyć – odpowiedział. – Gdy się człowiek spieszy, to... – To się diabeł cieszy. – Szatańsko zajrzał jej w oczy. – Wcale nie. – Spojrzenie Hanki w niczym nie ustępowało jego zawadiackiemu wzrokowi. – Gdy się człowiek spieszy, to może przegapić coś ważnego – wytłumaczyła. – Nawet z takiej odległości? – zapytał, nieustannie pracując nad jej zmniejszeniem. – Zostały nam tylko cztery minuty – rozpoczęła odliczanie i nic dziwnego, ponieważ musiała zauważyć, że z minuty na minutę zbliżał się do odlotu. – A gdybym tak zamknął drzwi i już nigdy cię stąd nie wypuścił? – zapytał poważnie. – Obiecuję ci, że przyjdę tu kiedyś, poproszę cię, żebyś zamknął drzwi i mnie nie wypuścił, ale to nie dziś. Muszę lecieć. Wyobraź sobie, u mnie w domu trwa akcja malowania jajek. Rozumiesz? Koszyczek, te sprawy, a po nich tradycyjna wyprawa do kościoła. Zostały trzy minuty. – Pani zegarynko, ale z pani nudziara. – Ale chyba mnie pan trochę lubi... mimo wszystko... – Przytuliła się do niego. Poczuł się doskonale, mimo że przeczuwał, iż za chwilę znów

zacznie się przeszkadzające mu w radości odliczanie. – Trochę, ale bez przesady. Tylko proszę cię, nie odliczaj już czasu. – Mogę nie odliczać, ale muszę już iść. – A jak sobie dajesz radę z gośćmi? – Bez problemu. Tak w sumie to nie muszę się nimi w ogóle zajmować. Pani Irenka, mimo moich błagań, rządzi w kuchni. Inaczej nie potrafi. Ciotka Anna dzielnie dotrzymuje jej kroku. Iwonka z Jurkiem zachowują się jak nowożeńcy, chyba przeżywają drugą miłość. Dominika z Przemkiem się nie pokazują, przyjdą dopiero na jutrzejszą kolację, bo dzień spędzą u rodziców Przemka. A Steven ukradł nam wszystkim Ulę i Zuzę. Zwłaszcza Zuzę. Podniosła głowę i popatrzyła na niego, podczas gdy jemu chyba znów rosła gorączka. Kątem oka przez uchylone drzwi sypialni widział świeżo pościelone łóżko i nie ruszając się z miejsca, czując pod palcami rozkoszną miękkość, odbywał podróż do... – Mikołaj... co ty robisz? – zapytała zaskoczona jego zachowaniem. To zaskoczenie nie pomagało mu się uspokoić. Wprost przeciwnie, był bliski utraty przytomności. – Jestem strasznie głodny – wymruczał znacząco. – A jadłeś dziś śniadanie? – zapytała, sprytnie uchylając się od pocałunków. – Nie jadłem od dawna. – Przeniósł usta z jej uciekającej szyi wyżej i drasnął zębami koniuszek różowego płatka jej ucha. – Czas się skończył – powiedziała zduszonym głosem, który zabrzmiał zupełnie tak, jakby miała w ustach knebel. Nie wytrzymał. Podniósł ją i posadził na kuchennym blacie. – Nigdzie nie pójdziesz... – Masz karteczkę? – zapytała nagle całkiem trzeźwym głosem i wbiła palec wskazujący w jego mostek, trzymając go w ten sposób na dystans. – Jaką karteczkę? – zapytał, mając poważne kłopoty z kojarzeniem. – W poniedziałek... – cedziła słowa – przed ślubem... musisz mieć dwie rzeczy... dowód osobisty i karteczkę, że byłeś u spowiedzi.

– Nie zagaduj mnie. – Pogroził jej palcem i okazało się, że jej silny do tej pory palec utracił swą moc. Został pokonany. Znów poczuł pod ustami rozkoszną miękkość pachnącej szyi. – Mikołaj, ja nie żartuję z tą karteczką – broniła się. Na całe szczęście, nieskutecznie. – Niczym się nie stresuj. Mam karteczkę. Mogę ci ją nawet pokazać, tylko błagam, nie teraz. – To sprawa jest jasna! – usłyszał jej nauczycielski, bardzo pewny, prawie zimny ton. – Przestań więc grzeszyć! – Co? – Zbaraniał i z niechęcią odkleił się od niej, pozostawiając dłonie w okolicach jej talii. Wystarczyło mu jedno, krótkie spojrzenie, żeby się przekonać, iż nie udawała. – Chyba żartujesz? – Ani mi to w głowie. – Pokręciła głową, i to zupełnie nieprzezornie. – Słyszałeś kiedyś o czymś takim jak czystość przedmałżeńska? – Nie wytrzymam! – stęknął. – Prosisz mnie o rękę? – Przyciągnął ją do siebie tak, że jeszcze nic nie zrobił, a już był pewien, że grzeszy. – Wracaj na ziemię! Proszę cię teraz o wypuszczenie mnie stąd, ponieważ ja też mam taką karteczkę i nie zamierzam grzeszyć, zwłaszcza że jutro jest Niedziela Wielkanocna, a pojutrze, przypominam ci, będziemy świadkami na ślubie Dominiki i Przemka. Więc uspokój się i natychmiast mnie wypuść. – Ale ty, Lerska, jesteś nudna – użył ulubionej kwestii Dominiki i postanowił nie poddać się tak łatwo – a nie możemy się po prostu umówić, że to tylko ja będę grzeszył? – A obiło ci się kiedyś o uszy sformułowanie: „skazana za współudział”? – droczyła się z nim tak podniecająco, że postanowił zaatakować. – A ty słyszałaś kiedyś o prawie Ohma? – Jednym, wyćwiczonym do perfekcji ruchem pozbył się koszulki, a drugim bez wysiłku podniósł ją do góry i przełożył przez swoje nagie ramię. Oniemiała, a on, korzystając z jej zaskoczenia, robił swoje i podążając do sypialni, powoli tłumaczył jej wspomniane wcześniej prawo. – A więc prawo Ohma mówi, że ciało rzucone na łoże traci na oporze. Zaczęła się śmiać, a jemu było coraz mniej do śmiechu. Słysząc jej

przerywany śmiechem oddech, czuł, że traci cierpliwość. Nie mógł się na nią doczekać. Położył ją na łóżku i spojrzał na nią z góry. – I co mi teraz powiesz? – Po pierwsze, nie zaczyna się zdania od „a więc”. Nie słyszałeś nigdy polonistycznego prawa: „A więc, dwója bęc”? Po drugie, nie straciłam na oporze, bo mnie nikt nie rzucił na łoże, a po trzecie, muszę już lecieć. Ukląkł przy łóżku. – Dobrze, wypuszczę cię, ale pod warunkiem. – Wypuść mnie bez warunków – powiedziała przymilnie i uklękła na łóżku, jakby naprawdę była jego zakładniczką. – Powiedz, co u ciebie? – zapytał bardzo poważnie. – Nie rozumiem... – Uciekła wzrokiem gdzieś ponad jego głowę. – Jak sypiasz? – Niezbyt umiejętnie naprowadzał ją w okolice źródła swojej ciekawości. – Jak mi się uda zasnąć, to dobrze – odpowiedziała wymijająco. – Radzisz sobie czy mam się martwić? – Przecież mnie znasz... – Wymijający ton trwał i miał się coraz lepiej. – Czyli mam zacząć się martwić? – Wciąż klęczał na podłodze. – Czyli sobie radzę – uśmiechnęła się, wstała i tym razem to ona popatrzyła na niego z góry. – Możesz być spokojny. Daję radę, ale teraz muszę już iść. Naprawdę... – Wiem – przyznał z rzednącą miną. – Widzimy się w poniedziałek? – zapytała z uśmiechem. – A jutro? – Mógł nie wytrzymać do poniedziałku. – Przyjedziesz do mnie? – Wieczorem? – Kiedy tylko chcesz. – Dotknęła dłonią jego czoła. – Wziąłeś już leki? – Zapomniałem – przyznał szczerze. Od rana przecież tylko czekał, nie miał czasu na jakieś durne leki. – To weź natychmiast, bo masz gorącą głowę. Usłyszał pierwsze dźwięki jej telefonu. Nie znosił ich, zawsze wcinały się w najmniej odpowiednim momencie. Sprytnie, jak kotka,

ominęła go i lekkim krokiem pobiegła do kuchni. Podążył za nią. – Iwonka – powiedziała, zerknąwszy najpierw na telefon, później na niego. – Tak, Iwonko? – Wciąż patrzyła mu prosto w oczy. – A, to ty Zuziu – zdziwiła się z uśmiechem. – Dobrze, będę za dwadzieścia minut. Tylko czekajcie na mnie. – Nie spuszczając z niego wzroku, wrzuciła telefon do torebki. – Koszyczki gotowe, muszę biec. Cmoknęła go w policzek i nim się spostrzegł, wyfrunęła, zostawiając po sobie tylko zapach perfum przypominających swą nutą jakieś owoce. Gdy tylko stracił ją z oczu, od razu poczuł się gorzej. W jednej chwili zrobiło mu się zimno. Musiał wziąć leki, ponieważ czuł, że wykańczająca go od dwóch dni delirka stała tuż za nim. Zamknął drzwi, zerknął do papierowej, przyniesionej przez Hankę torby. Były w niej koszula, krawat i mała paczuszka zapakowana w dobrze mu znany pomarańczowo-złoty papier. Wyjął ją z torby, wyczuwając pod palcami coś twardego. Ostrożnie odwinął papier i jego oczom ukazał się anioł. Też mu znany. Na pomalowanej na różowo nóżce anioła dyndała przywiązana do niej złotym sznureczkiem mała karteczka w kształcie serduszka. Uśmiechnął się do doskonale znanego mu charakteru pisma i przeczytał: To mój. Dla Ciebie.Twojego zostawiłam sobie.Zgadzasz się? Patrzył na okrąglutkie literki i znów pomyślał, że znajomość z Hanką wnosiła w jego życie coś nieziemskiego. Odkąd ją poznał, często tak się czuł. Był ślepą kurą pałaszującą wyśmienite ziarno. Trzymając w ręku anioła i nie panując nad mimiką, przeszedł do kuchni i wolną ręką sięgnął po telefon, po czym najszybciej, jak potrafił, wystukał wiadomość: Kiedyś z o wiele większą łatwością realizowała opracowane przez siebie plany. Właśnie według jednego z takich planów to wczoraj miała otworzyć dużą, białą, wypełnioną minioną radością kopertę. Zatrzymane, unieruchomione w obiektywie dowody szczęścia. To wczoraj miała obejrzeć tę zapominaną od prawie dwóch lat historię jednego popołudnia i jednej nocy. Planu nie zrealizowała. Wczoraj poniosła porażkę. Siedziała z ciężką kopertą w dłoni ponad godzinę i nie potrafiła jej otworzyć, chociaż papierowy dotyk dotkliwie parzył jej dłoń. Dziś

zapowiadał się podobny wieczór, podobny bieg wydarzeń. Niestety, podobny. Już siedziała na pląsających po łóżku truskawkach, już miała za sobą aktywny dzień, już zdążyła prawie do nieprzytomności naśmiać się z wygłupów Stevena i dziewczynek, napatrzeć w oczy ciotki Anny, nasłuchać głosu pani Irenki za wszystkie czasy i znów znalazła się w martwym punkcie własnej sypialni. Koperta była już otwarta. W porównaniu z dniem wczorajszym był to wielki sukces, lecz powodów do świętowania wciąż brakowało. Optymizmem napawało to, że dziś zdołała się wyciszyć, nie denerwowała się, panowała nad uderzeniami serca, kontrolowała oddech. Wczoraj, przez zdenerwowanie, nie miała nad sobą żadnej władzy. Dziś siedziała spokojnie, nie znajdując w sobie wewnętrznego sztormu. Włożyła dłoń do koperty. Pod palcami wyczuła znajomą śliskość fotografii. Kiedyś jej życie składało się z przeżyć dokumentowanych za pomocą zdjęć. Obecnie wszystko było na odwrót. Żyła patrzeniem na porozstawiane po domu fotografie. Dostarczały jej przeżyć, tych sprzed lat i tych całkiem nowych. Ujęła w dłoń pokaźny plik fotografii, gotowa, by wyjąć go z koperty. – Mogę? – usłyszała. Podniosła wzrok. W drzwiach sypialni zobaczyła panią Irenkę. – Oczywiście. – Uśmiechnęła się i wyjęła rękę z koperty. – Ale, Hanuś, jak ci przeszkadzam, to powiedz. Późno już... może chcesz się położyć? – Pani Irenka nadepnęła na próg, który odezwał się po swojemu. – Ależ proszę, pani Irenko, zapraszam. Cieszę się, że pani przyszła, bo w tym rozkrzyczanym rozgardiaszu nie ma nawet chwilki, żeby porozmawiać. Proszę, niech pani usiądzie, tu, obok mnie. – Zachęcająco przesunęła się w stronę okna. Pani Irenka usiadła blisko niej. Hanka poczuła różany zapach i zauważyła wzrok pani Irenki skupiony na zdjęciu, przy którym swoje nowe miejsce znalazła muszla. – I przypomniałam sobie. W końcu sobie przypomniałam. Jechałam tu, do ciebie, Hanuś, i całą drogę czułam, że o czymś zapomniałam. O książce twojej zapomniałam. – To nic, pani Irenko. Ja tę książkę znam na pamięć. Poza tym już

nie potrzebuję jej tak bardzo jak kiedyś. – I co tam, Hanuś, teraz u ciebie słychać, powiedz mi, dziecko drogie. – U mnie? – zapytała siebie samą, nie wiedząc, od czego zacząć. – Czy ja wiem? – Wzruszyła bezradnie ramionami, czując, że leżąca na jej kolanach koperta robi się coraz cięższa. Nakryła ją dłońmi. – A to co? – zapytała pani Irenka, której uwagi nie umknął nerwowy ruch jej rąk. – Zdjęcia – odparła, czując w gardle ostre puk, puk w wykonaniu owocowego gościa. – A co to za zdjęcia, jeżeli to oczywiście nie tajemnica? Hance zabrakło słów, dlatego w odpowiedzi zaprzeczyła, kręcąc głową. Gruszka rządziła już na całego. Bezlitośnie ją przyduszała, a nagły brak tlenu powodował cichy płacz. – A wiesz, Hanuś, ja nie mam zdjęć z pogrzebu Karola. Zabroniłam Iwonce zamawiać choćby pół fotografa, bo ona to chciała. Ale ja uważam, że takie zdjęcia to głupota. Bliskich trzeba pamiętać żywych, wtedy nigdy od nas nie odchodzą. Zawsze są gdzieś blisko i czuwają nad nami tylko dlatego, że nosimy ich żywych w swoim sercu i w dodatku nie jest to dla nas żaden ciężar, tylko ulga, bo samotni wtedy nie jesteśmy. Nie oglądaj, dziecko, tych zdjęć, nie oglądaj, nie trzeba, na co to komu? Nie rozdrapuj ran, bo się nigdy nie zagoją, tylko paprać się będą. Dziecko drogie, ludzkie serca są jak rany, żeby się zabliźnić, potrzebują czasu i spokoju. Hanka poczuła na plecach ciepło dłoni pani Irenki. Wędrujące ciepło. W górę i w dół. Ta jednostajna wędrówka uspokoiła ją do tego stopnia, że znalazła w sobie siłę na wypowiedzenie prawdy o zawartości koperty. – To są zdjęcia ślubne, pani Irenko – powiedziała nad wyraz spokojnie. Ręka na jej plecach nagle znieruchomiała. – To może ja jednak już sobie pójdę, bo opowiadam ci tu jakieś dyrdymały, a ty pewnie chciałbyś obejrzeć je w spokoju. – Nie... pani Irenko... proszę zostać... – Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby rzec, ale nie musiała wymyślać kolejnych, nienaturalnie

brzmiących słów, gdyż panującą w jej sypialni ciszę wypełnił magnetyzujący półszept pani Irenki, do złudzenia przypominający cichy śpiew. – Oj, żebyś ty, Hanuś, wiedziała, jak ja wtedy na ten wasz ślub przyjechać chciałam. Pamiętam, że pan Tomasz, jak mu powiedziałam, że nic z tego, to zagroził, że sam po mnie przyjedzie. Ale wiesz, Hanuś, jak to jest. Jak żałoba w sercu, to trudno się weselić. Miesiąc wcześniej pogrzeb, a zaraz po tym zabawa. Pomyślałam, że tak nie uchodzi. Ledwie siostrę pochowałam i gotowa do biesiadowania nie byłam wcale a wcale. Widzisz, Hanuś, wtedy nie dane mi było ciebie w bieli zobaczyć, to może teraz mi pokażesz, jak to wszystko było... Nie mogła uwierzyć. Udało się. Mogła oddalić od siebie ten ciężar. Przesunąć go delikatnie i niepostrzeżenie w inne ręce. Zrobiła to, kładąc białą kopertę na kolanach siedzącej tuż przy niej pani Irenki. Niestety, nie poczuła ulgi. Westchnęła, zrozumiawszy, że ciężar umiejscowił się w jej głowie, a nie w kopercie. Jej zachowanie nie umknęło uwagi pani Irenki. – A może ty, Hanuś, nie chcesz, żebym ja oglądała te zdjęcia? Może chcesz tylko sama? – Nie, pani Irenko, ja ich jeszcze nie oglądałam – rozpłakała się – ani sama, ani z kimś. Dostałam je, gdy już nikogo przy mnie nie było... to znaczy rodziców... Mikołaja... Ja, pani Irenko, nawet nie dotykałam tej koperty – przyznała się i od razu poczuła się lepiej, lżej. Może dlatego łzy przestały płynąć... – To co robimy? Oglądamy czy idziemy spać? – Spojrzenie pani Irenki uspokoiło ją do tego stopnia, że zaczęła myśleć, iż dzieje się z nią coś podejrzanego. – Ja nie zasnę – zasugerowała odpowiedź na zadane pytanie i uśmiechnęła się prawie suchymi oczami. – Czyli oglądamy. Pani Irenka odwzajemniła uśmiech i wyjęła zdjęcia z koperty, przedtem zabawnie do niej zaglądając. Pusta, już cienka koperta leżała na malinowym szlafroczku pani Irenki, a gruby plik fotografii w jej dłoniach znalazł się dokładnie w miejscu styku dwóch tkanin. Malinowej etaminy i szarej bawełny dresu. Pani Irenka zaczęła nucić. Płynąca

w przestrzeń sypialni melodia, którą Hanka dobrze znała z dzieciństwa, doskonale wypełniała ciszę. Cisza, której Hanka najbardziej się bała, doskonale zastępowała zbędną w tym momencie rozmowę. Zanim spojrzała na pierwsze, już majaczące przed jej oczami zdjęcie, przypomniała sobie jasnobrązowe warkoczyki lalki siedzącej na półce w stołowym pokoju w domu pani Irenki. Gdy była małą dziewczynką, pani Irenka używała tej lalki jako lekarstwa na wszelakie rany ciała i duszy. I tak, gdy z małego, rozbitego kolanka lała się krew, a łzy tryskały z oczu nadpobudliwą fontanną, pani Irenka zawsze prowadziła ją do stołowego pokoju, sadzała na kanapie i z nabożeństwem sięgała po porcelanowy i delikatny ciężar, dyskretnie przekręcała kluczyk ukryty na plecach lalki pomiędzy falbanami przebogatej sukni, po czym sadzała lalkę na stole i zaczynało się przedstawienie. Lalka zaczynała kręcić główką i wygrywać dźwięki kojące wszystkie bolączki i tragedie. Później, gdy już jako dorosła kobieta znalazła się w domu pani Irenki z bólem, którego nie mogła objąć swym rozumem, pani Irenka powróciła do kultywowania tego lalkowego rytuału, a ona posłusznie wysłuchiwała wtedy pobrzękujących tonów Jeziora łabędziego. Teraz było podobnie. Wsłuchała się w ciche nucenie pani Irenki i poczuła w sobie coś na kształt lekkości primabaleriny pląsającej po scenie w aksamitnych puentach. Zaczęła patrzeć. Rozgorączkowanym policzkiem przytuliła się do ciepłego i pachnącego ramienia pani Irenki. Czuła jego regularne ruchy spowodowane powolnym przekładaniem zdjęć. Słuchała i patrzyła. W spokoju i skupieniu przypominała sobie chwile wypełnione każdą odmianą miłości. Widziała oczy mamy, uśmiechy taty, idiotyczne miny Dominiki, swoją powagę przeplatającą się z radością i szczęściem, kapłańską stułę, białe róże, bieluśki tiul welonu, gipiurę sukni, gładziusieńki atłas rękawiczek. Jednak wszystko, na co natrafiały jej oczy, było dziwnie rozmyte. Stanowiło jakby drugi plan. Najwyraźniej dostrzegała szarość oczu Mikołaja i biel jego uśmiechu zauważalne na każdym zdjęciu. Patrzył na nią szarością swoich oczu. I wtedy, i teraz. W przeciwieństwie do oczu Hanki, jego oczy się nie zmieniły. Były takie jak kiedyś, jak wtedy. Zaczęła płakać. Pani Irenka wciąż nuciła, a ona płakała,

uśmiechając się do tego uwiecznionego na fotografii życia. Nie wiedziała, jak to się stało, ale teraz to ona trzymała w dłoniach wszystkie fotografie i narzucała tempo spacerowi po wspomnieniach. Cudownych, niepowtarzalnych i jak się właśnie okazało, niezapomnianych wspomnieniach. Wiele razy tato powtarzał jej, żeby skupiała się na tym, co ma, a nie zamartwiała tym, czego jej brakuje. Ponadto twierdził, że w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji trzeba poszukać jakichś plusów. Dominika przejęła tę jego teorię i często w życiu, w dodatku z powodzeniem, podpierała się jej wyjątkowo optymistycznym wydźwiękiem. Patrzyła na te kolorowe, w żaden sposób niezapowiadające zbliżającej się tragedii fotografie i, Bóg jej świadkiem, szukała w nich czegoś, co pozwoliłoby jej oglądać te obrazy bez czającej się bardzo blisko rozpaczy. I udało się. Znalazła coś takiego, taki plus. Znalazła sama lub ktoś, jakiś bardzo dobry duch, jej to podpowiedział. Dobry duch trzymający wartę w tym pokoju albo po prostu przebywający wciąż w jej pobliżu. Wiedziała już, z czego mogła się cieszyć, oglądając te zdjęcia. Mikołaj, jej mąż, miał w jej wspomnieniach pozostać zawsze młody i szczęśliwy. Życie nie pozwoliło mu się zestarzeć. Identycznie postąpiło z rodzicami. Siedząca obok niej pani Irenka wzdychała często, mówiąc, że „starość nie radość, młodość nie wieczność”. Mikołaj pozostał na zawsze młody. Młody dla niej. Poza tym wszyscy odeszli od niej szczęśliwi, oczekujący fascynujących momentów, które miały nastąpić lada chwila, co więcej, doskonale przygotowani na spotkanie z Bogiem. Wiedziała już, czego się chwycić, czym żyć. Pani Irenka ziewnęła i przerwała spowolnione zmęczeniem nucenie. – A ja, Hanuś, mam tylko jedno ślubne zdjęcie – westchnęła. – Zobacz, Hanuś, jaka z ciebie szczęściara. Hanka odkleiła policzek od ciepłego ramienia pani Irenki i spojrzała w jej oczy. Podobnie jak jej były zapłakane, ale lśniły od blasku. Znów pomagały jej przeżyć to, co wydawało się nie do przeżycia. Między nuconymi taktami Jeziora łabędziego odnalazła nutę optymizmu, do której w końcu dorosła. – To co, Hanuś? Chyba idziemy spać, najwyższa na to pora.

– Tak, pani Irenko, chyba już czas na sen. – A mogę mieć do ciebie prośbę? – Oczywiście. – Dasz mi, Hanuś, jedno z tych zdjęć? – Oczywiście – powtórzyła. – Proszę, niech pani sobie wybierze. Położyła plik zdjęć na kolanach pani Irenki, która niespodziewanie szybko wybrała jedno ze zdjęć. Hanka zobaczyła na nim tatę całującego ukradkiem policzek mamy. W tle widoczna była Dominika pokazująca język chyba fotografowi robiącemu to zdjęcie. Na pierwszym planie zaś Mikołaj trzymał ją na rękach. Biel jej sukni spływała z jego przedramion, a wiejący wiatr robił z niej szeroki wachlarz zakrywający nawet buty Mikołaja. Bez żalu podała zdjęcie pani Irence, która z pewnością jej podziękowała, ale ona słyszała w tej chwili inny głos. Już teraz, Szczęście, jesteś tylko moja. Na zawsze... Myśląc o tym, że czasami „zawsze” może trwać bardzo krótko, odłożyła zdjęcia na komodę. Nie włożyła ich z powrotem do białej koperty. Były zamknięte w niej o wiele za długo. Pani Irenki już nie było. Wyszła nie wiadomo kiedy. Została sama. Nie... nie była sama... – To kiedy? Ciociu, no kiedy się w końcu ubieeerzeeemyyy? – Tym powtarzającym się do znudzenia pytaniem Zuzy wypełniona była cała Niedziela Wielkanocna i dzisiejszy poranek. Biła czołem pokłony przed Bogiem, że coraz bliżej była godzina, w której mogła powiedzieć to upragnione przez Zuzę: „Już”. Stała przed doskonale oświetlonym łazienkowym lustrem i w asyście dziewczynek zamaskowywała ziemiste sińce pod oczami. Wczorajszy ranek przywitał ją optymistycznymi słowami pani Irenki: „Chrystus zmartwychwstał!”, na które z wymuszoną radością odpowiedziała: „Prawdziwie powstał”, i jak na Niedzielę Wielkanocną przystało, spędziła z gośćmi spokojny, rodzinny, sączący się powolutku dzień. Dzisiejszy poranek przywitała z uczuciem piasku balującego pod jej powiekami. Piasku, który nie miał nic wspólnego z ukochaną plażą. Był nad wyraz męczącym efektem nieprzespanej nocy. Upływały minuty i godziny, a ona nie mogła zmrużyć oczu. Mijający powoli, choć dość pracowity dzień nie dawał

gwarancji przespanej nocy. Pewnie dlatego taka się nie wydarzyła. Oczekiwany sen nie przychodził, a w niej narastało kłębowisko przeżyć, słów i myśli. Nawiedzał ją strach przed chwilami, które miały nastąpić. Nie wiedziała, gdzie szukać pomocy. Nawet zwykle uspokajająca wizyta na cmentarzu nie na wiele się zdała. Nie znalazła tam takiej ciszy jak zwykle. Wielka rodzinna gromada nie mogła się zmieścić przed płytą grobu rodziców, w dodatku każdy coś mówił. Panujący wokół niej hałas uniemożliwiał skupienie, którego potrzebowała. Choć gdyby na wydarzenie w kościele czekała w samotności, jej stan byłby po stokroć gorszy. Doskonałym dowodem na to były spędzane w samotności dni, które ciągnęły się w nieskończoność, podczas gdy dni spędzane w roześmianym i ruchliwym stadzie mijały nie wiadomo kiedy, jak z bicza strzelił. – Za chwilę, Zuzanko, naprawdę za chwilkę wszystkie się ubierzemy. To już naprawdę niedługo. – Była tak zmęczona, że kręciło jej się w głowie. – Ale powiedz, ciociu! My z tymi kwiatkami będziemy wyglądać jak panny młode, prawda? Hanka malowała usta, więc nie potwierdziła domniemań Zuzy, która wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana, jednocześnie wystukując niespokojny rytm o łazienkową terakotę obcasami błękitnych lakierków. – Nie będziemy – przejęła jej rolę Ula. – Nasze sukienki są niebieskie, a panna młoda ma zawsze białą suknię. – Ula, podobnie jak Zuza, nie odrywała wzroku od jej operacji poprawiania urody. – A ty, ciociu, chciałbyś być panną młodą? – zapytała Zuza, a Ula natychmiast schyliła się po upuszczoną przez Hankę pomadkę. – Nie mam pojęcia – odpowiedziała poruszona i wróciła do malowania zdrętwiałych ust. Pożerający ją w tym momencie stres sprawiał, że drętwiało jej ciało. Czuła, jakby ugniatały je nie lekkie i szybko biegające mrówki, tylko powolne, ciężkie i ślamazarne słonie. Dziewczynki nie mogły się doczekać na błękitne przebieranki, a ona się bała, że rozsadzające ją emocje mogą okazać się poważnym zagrożeniem dla szwów jej skądinąd zachwycającej sukienki. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, tylko

ona jak zwykle odstawała. Nie potrafiła odnaleźć dla siebie miejsca w tej perfekcyjnie obmyślonej układance. Stanowiła jedyny jej wybrakowany element. A naprawdę chciała, żeby było inaczej. – Hania, czas... – usłyszała dobiegający z dołu głos ciotki Anny. – Zuza! Ula! Chodźcie, umyjemy się! – krzyknął dyscyplinująco Jurek. Wszyscy byli podekscytowani. Jej uwagi nie umknęło jednak, że pani Irenka była dziś dziwnie milcząca. Zachowywała się tak, jakby tęskniła za ciszą swojego domu. – Poczekaj! – odkrzyknęła do Jurka niezbyt grzecznie Zuza. Ula była już na schodach. – Nigdzie się nie ruszę bez makijażu! – Bez makijażu? – powtórzyła Hanka pytająco, patrząc ze zdziwieniem na pewną swego Zuzę. – Zuziu, chyba nie myślisz, że zrobię ci makijaż. Jesteś taka ładna, że nie potrzebujesz żadnego upiększania. – Ale przecież ty, ciociu, też jesteś ładna, a się pomalowałaś... Hanka popatrzyła na Zuzę z uśmiechem. – Ciooociuuu, chociaż uuustaaa, błyszczyyykieeem... Należy mi się przecież, bo jestem starsza od Ulki – mówiąc to, Zuza zrobiła tak dorosłą minę, że pomalowanie błyszczykiem należało się jej bez dwóch zdań. Nie mówiąc więc nic, Hanka wyjęła z koszyczka perłowe marzenie Zuzy i pomalowała nim, co prawda, niezbyt dokładnie, małe usteczka wydęte na ten moment co najmniej jak do romantycznego pocałunku. – A co wy tu jeszcze robicie? – Do łazienki ciekawie zajrzała Iwonka. – A nic! – Zuza badawczo przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze i z dumą nadymała połyskujące usta. – Ładne mi nic – skrzywiła się Iwonka. – Zuza, biegnij natychmiast do babci się ubierać. Ula ma już na sobie sukienkę i wygląda pięknie. – Bo mnie tam jeszcze nie ma! – wrzasnęła z zazdrosną złością Zuza i pognała na dół. – I jak tam? – Hanka usłyszała proste pytanie Iwonki, a w lustrze odnalazła już nie tak proste spojrzenie przyjaciółki. – Ciężko – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – A u ciebie jak tam? – zapytała, nie siląc się na uśmiech, choć powinna była natychmiast

zacząć ćwiczenie umiejętności automatycznego przywoływania uśmiechu, ponieważ każda upływająca minuta przybliżała ją do momentu zdawania egzaminu ze szczerego uśmiechu i spontanicznej radości. – Sama nie wiem... – Iwonka przysiadła na zamkniętym sedesie i ciężko westchnęła. – Coś nie tak z Jurkiem? – zapytała zaniepokojona. – Wprost przeciwnie. – To super... – Tak super... – weszła jej w słowo Iwonka – tak super, że chyba jestem w ciąży. Słysząc niezadowolony głos, Hanka zastygła z flakonem perfum w dłoni. – Nie cieszysz się? – Hanka oparła się o umywalkę, choć powinna była się już ubierać. – Sama nie wiem... – A Jurek? – Jeszcze mu nie powiedziałam... – To czuję się wyróżniona – uśmiechnęła się naprawdę. – Chodź... przytulimy się... jak kiedyś. Iwonka wstała i przywarła do niej. To była krótka chwila, na dłuższą nie miały teraz czasu, ale wystarczyła, by obudziło się w niej poczucie zazdrości. Zazdrościła Iwonce tej słodkiej niepewności, ponieważ jej dzisiejsza życiowa niepewność była dużo trudniejsza, a najgorsze w niej było to, że nie mogła określić jej kresu. Nie mogła jej przeżywać samotnie. Nieustannie musiała ją wystawiać na widok publiczny. Również dziś miało się tak zdarzyć. Czekało ją bezpośrednie starcie z własną historią, o której do niedawna usiłowała zapomnieć. A teraz? Nie wiedziała, jak było teraz. Jednego była jednak pewna. Nie zważając na nic, musiała dziś tryskać radością. Jej siostra wychodziła za mąż za godnego zaufania faceta. Dominika miała mu dziś przed Bogiem i wszystkimi zebranymi w kościele obiecać całe swoje życie. Ten sam Pan Bóg był dziś jej świadkiem. Z pewnością dostrzegał, że robiła wszystko, aby odnaleźć w sobie tę radość, ale wewnętrzna histeria skutecznie jej to

uniemożliwiała. Na nieszczęście, nie potrafiła znaleźć dziś metody na oszukanie samej siebie. Dotychczas przychodziło jej to z większą łatwością. Dziś nie miała czasu dla siebie, na siebie. Dziś musiała skoncentrować się na tym, by oszukać innych. Mikołaj, pani Irenka, ciotka Anna oraz wszyscy inni znający doskonale jej przeszłość mieli się naocznie przekonać, że u niej wszystko wróciło do normy, że potrafi wejść do kościoła i wsłuchać się we wszystkie słowa zawierające się pomiędzy znakiem krzyża rozpoczynającym mszę a słowem „amen” kończącym ceremonię. Czekało ją jakieś czterdzieści pięć minut emocjonalnego i jednocześnie wizualnego oszustwa. Czterdzieści pięć minut gry przy pełnej i bardzo czujnej widowni. Czterdzieści pięć minut. Lekcja. Czekała ją lekcja pokazowa. Miała już takich wiele. Musiała ją przetrzymać otoczona błękitem i pod czujnym okiem błękitu. Tego błękitu bała się najbardziej. Kiedyś obiecała mu prawdę i teraz, świadomie planując oszustwo, czuła się z tym okropnie. Miała zamiar zagrać przed wszystkimi, ale nie przed nim. Przed nim nawet nie powinna starać się odgrywać bohaterki, bo jak nikt inny wiedział, że w rzeczywistości nią nie była. W ogóle wiedział o niej dużo. Wyszła z irysowej łazienki. Biel jej pokoju zakłócał błękit spływający jedwabiem z wieszaka zahaczonego o otwarte drzwi szafy. Suknia była przepiękna. Łączyła w sobie skromność i strojność zarazem. Dotknęła chłodnego materiału. Błagając siebie o spokój, wśliznęła się w niego i poczuła bliskość błękitu, identycznie jak kiedyś miękkość ramion i ust Mikołaja. Zatęskniła za nim i tamtą pachnącą nim nocą. „A może by tak...?”, pomyślała, gimnastykując się przy zapinaniu długiego suwaka na plecach. Chyba już wiedziała... wiedziała, jak sobie poradzić. Powinna tam, w kościele, skupić się na chwilach spędzonych w ramionach Mikołaja. Była przekonana, że nie będzie w stanie zamknąć się na słowa. Miała dziś usłyszeć tamten głos, ale przed oczami musiała mieć kogoś innego. Żeby przetrwać. Musiała nauczyć się oddzielać śmierć od życia, a żałobę od radości, ponieważ od jakiegoś czasu w jej życiu występowały jednocześnie. Może taka właśnie miała być jej droga do odzyskania siebie, do normalności? Pamiętała, że tato zwykł przemawiać do pędzącej przez życie prawie na oślep Dominiki, że nieważne jest, jak szybko się idzie, najważniejsze jest, żeby wiedzieć,

gdzie jest meta naszego marszu i jaki jest jego cel, bo nie ma nic gorszego niż życie bez celu, nawet wtedy gdy wydaje się całkiem przyjemnie. Zastanawiała się, jaki jest jej cel... – Jest! – szepnął podekscytowany. Stał tuż obok otwartych drzwi kościoła w towarzystwie rodziców. Na swych plecach wyczuwał kościelny chłód, który sprawił, że nie padł z wrażenia na widok Hanki pięknie oświetlonej słońcem śmiało wyglądającym zza niknących po niedawnym deszczu chmur. Słońcem, które z coraz gorętszą werwą wysuszało obrysowane żółtymi lipowymi pyłkami kałuże. Powietrze pachniało świeżością i mieniło się fruwającymi w nim płatkami kwiatów kwitnących kasztanowców, które zdyscyplinowanym szpalerem okalały maleńki kościółek. – Ale brykę to ma całkiem, całkiem – pokiwał zabawnie głową ojciec, przekładając z ręki do ręki imponujący bukiet storczyków. – Boże! Janusz! Jaki ty jesteś beznadziejny! Na dziewczynę się popatrz! – Mama skarciła ojca, jakby był małym chłopcem. – Możecie się uspokoić? – podniósł głos i kontrolnie dotknął węzła na krawacie. – Proszę was, nie palnijcie tylko przy niej jakiegoś głupstwa. Mie mógł oderwać wzroku od Hanki. Przykucnęła przy Uli i poprawiała jej kokardki we włosach, jednocześnie przywołując do porządku dłubiącą w nosie Zuzę. Nie wiedział, co robić. Przed kościołem zatrzymała się limuzyna. Był tak zdenerwowany, jakby to on miał za chwilę wypowiedzieć sakramentalne „tak”. Denerwował się, jednocześnie żałując, że to nie ich dzień. – Jest już para młoda, wchodźmy do kościoła. Nie wypada tak stać i się gapić – powiedziała mama, ciągnąc za sobą ojca. – Ale... – Ojciec skutecznie jej się opierał. Mikołaj dopiero teraz zauważył, że ojciec wcale nie czeka, aż państwo młodzi wysiądą z limuzyny. Jego staruszek nieprzerwanie wpatrywał się w Hankę. – Janusz! Janusz! – przywoływała go do porządku i rozsądku mama. – Idziemy! – Ojciec się nie ruszał. Stał jak wryty. – Natychmiast! Mikołaj przestał obserwować tę rodzinną szarpaninę, bo z limuzyny wysiadł Przemek i wśród gromkich braw wszystkich

zebranych okrążył auto, by otworzyć drzwi przed Dominiką. Dominika wyglądała tak, że prawie jej nie poznał. Zwykle pozostawione w nieładzie włosy miała zebrane we fryzurę, jakiej jeszcze nigdy nie widział. Biała suknia zabawnie odsłaniała nogi z przodu, podczas gdy z tyłu były całkowicie zakryte. Dominika wyglądała jak nie ona. Gdyby nie to, że przechodząc obok niego, mrugnęła, pomyślałby, że Przemek chce się ożenić z jakąś dopiero co poznaną nieznajomą. – Obrączki zaniosłeś? – usłyszał przy uchu szept kumpla. – Tak – kiwnął głową i poczuł ruchomy ciężar uwieszający się na jego ręce. – Cześć, wujek!!! – wrzasnęła Zuza, szarpiąc jednocześnie mankiet jego marynarki i rękę Uli. – Cześć, dziewczynki. – Zauważył wniebowzięte spojrzenie własnej matki, przykucnął przed dziewczynkami i zaniemówił. Obie wyglądały jak księżniczki żywcem wyjęte z jakiejś bajki i na dodatek wpatrywały się w niego jak urzeczone. Poczuł się jak prawdziwy książę. – Ale ty, wujek, fajnie wyglądasz! – wypaliła Zuza. – Chcesz powąchać? – Podsunęła mu pod nos mały bukiecik kwiatków. Nagle przed jego oczami zatrzymały się zgrabne nogi. Wędrował spojrzeniem w górę, pieszcząc wzrokiem każdy ich milimetr. Błękit sukienki Hanki i jej zaniepokojony wzrok onieśmieliły go do tego stopnia, że nie znajdował sił, żeby się poruszyć, a co dopiero podnieść. – Widzisz, wujek, jak wszystkie odlotowo wyglądamy! – Zuza włączyła, trudną do zatrzymania, siedzącą w niej pannę trajkotkę. – Ale zobacz, jak do nas pasujesz. A wiesz co, wujek? Ja to mam nawet pobłyszczykowane usta. Ciocia Hania mi pobłyszczykowała, a Ulce nie. A ciocia Hania to wszystko ma niebieskie, nawet majtki i stanik, tylko buty nie. – Zuza. – Ula z przestrachem w oczach zasłoniła usta. – Sama widziałam! Zuza nie pojmowała niestosowności swojego zachowania, tymczasem jemu zwoje nerwowe zaczęły pracować milion razy szybciej niż do tej pory. Z trudem wstał, przełknął nerwowo, spojrzał w przerażone oczy Hanki i natychmiast zyskał pewność, że jej bielizna była ostatnią rzeczą, o której powinien teraz myśleć. Dostrzegł bladość

policzków i uciekające spojrzenie, wyczuwał zdenerwowanie i bliskość omdlenia. – Jeżeli czujesz się tak, jak wyglądasz, to masz bosko. – Chciał ją rozbawić, a siebie uspokoić. – Załóżmy, że jest tak, jak mówisz – odpowiedziała, poprzedzając swą wypowiedź głębokim zaczerpnięciem powietrza. Maskowała się prawie doskonale, ale wiedział, że oprócz tlenu brakowało jej jeszcze spokoju, pewności siebie i odwagi. – Daj mi swój dowód i karteczkę, to pobiegnę szybko do zakrystii, bo ksiądz czeka. Z maleńkiej kopertówki w kolorze jego garnituru wyjęła to, o co poprosił. Podała mu, dotknął jej dłoni w przelocie. Nie chciało mu się nigdzie iść. – O!!! Jest wujek Steven!!! – Zuza znowu chciała oderwać mu rękaw marynarki, którego nie puściła ani na chwilę. – Poczekajcie tu, za minutę będę z powrotem. – Odwrócił się i natknął się na Mateusza. – Dzień dobry, pani profesor. – Zobaczył wyćwiczony do perfekcji lizusowski ukłon w wykonaniu własnego brata. – Daj, ja zaniosę. – Mateusz wyrwał mu z dłoni dokumenty i szybko zniknął za drzwiami kościoła. – Dzień dobry – usłyszał męski głos. Zuza uwolniła w końcu jego rękaw i wtuliła się w zabójczo przystojnego szatyna. – Poznajcie się. To jest... – Hanka na chwilę zamilkła. Mikołaj odniósł wrażenie, że miała problem z kolejnością szumnej procedury przedstawiania. – Mikołaj. – Wyciągnął dłoń w kierunku przyglądającego się mu z zainteresowanym dystansem przystojniaka. – Steven. – Uścisk Mikołaja został odwzajemniony, lecz umiarkowanie. – To ja idę do mam – usłyszał amerykański akcent. – Tylko pamiętaj, wujku, że w kościele nie można gadać!!! – pouczyła na odchodne amerykańskiego wujka Zuza. – To ty o tym pamiętaj – szepnęła z przekąsem Ula. – Ciociu! A Ulka mnie przedrzeźnia. Zaraz pójdę i wszystko

powiem mamie! – Zuza, proszę cię. Teraz już nigdzie nie pójdziesz. – Hanka przytrzymała mały, zwrócony już w drugim kierunku bark. – Koniec kłótni. Posłuchajcie mnie teraz dziewczynki. Tylko uważnie. Właśnie w tej chwili rozpoczyna się nasze wielkie zadanie. Wielkie zadanie i wielka odpowiedzialność. Wujek Mikołaj – spotkali się spojrzeniem – i ja wejdziemy teraz do kościoła. A wy wejdziecie do niego troszkę później. Mama powie wam kiedy. Najpierw usłyszycie pięknie grające organy, ciocia Dominika z wujkiem Przemkiem będą szli przed wami, a wy kilka kroków za nimi. – Kilka to znaczy ile? – zapytała Ula, wywołując tym krótkim pytaniem uśmiech Hanki, a jego zachwyt. – Umówmy się, że pięć kroków. Tylko pamiętajcie, dziewczynki, macie iść identycznie, jak przećwiczyłyśmy to w domu. W czasie mszy grzecznie siedzicie na swoich krzesełkach za ciocią i wujkiem. Bez rozmów i bez kręcenia się, a kiedy msza się skończy, to czekacie na mój znak. Pod waszymi krzesełkami już są koszyczki z płatkami róż i jak się do was odwrócę i uśmiechnę, to je weźmiecie i powolutku zaczniecie wychodzić z kościoła, wysypując płatki przed idącymi za wami nowożeńcami. Tylko pamiętajcie, nie sypcie za szybko i nie za dużo. Za każdym razem do rączek bierzemy tylko po kilka płatków. – To co? Możemy już iść? – zapytała zniecierpliwiona Zuza, wystukując nerwowy rytm obcasami swoich pantofelków. – Tak. Idźcie już. – Hanka się rozejrzała.– O! Przyjechała już wasza mama. – Wskazała dłonią w stronę nadchodzącej Iwonki. – Chodź, Ulka. – Zuza pociągnęła za sobą siostrę w kierunku wysiadającego z auta Jurka. Nie odprowadzał wzrokiem dziewczynek. Zaglądał w przerażone oczy Hanki, która właśnie wstała z kucek z ciężkim westchnieniem. – To może w końcu uda się nam przywitać? – zapytał i natychmiast poczuł na ustach ciepły i miękki dotyk. – Dzień dobry, panie Starski. Uśmiechała się do niego, ale nie zdołała ukryć przed nim poruszenia i strachu. Nie dał się zwieść. Doskonale zauważał wszystko, co się z nią działo.

– Pięknie wyglądasz – odbył nie pierwszą dziś wyprawę po jej ponętnych kształtach. – Ale nie mam szans, by ci dorównać – odparła speszona. – Byłabyś z siebie dumna, gdybyś zobaczyła minę, jaką zrobiła moja matka na mój widok. – Powinniśmy już iść... – Obiecasz mi coś? – Nie jestem w stanie... chodźmy już... proszę... niech to się już zacznie... – Wyminęła go szybko. Podążał za nią, nie mogąc się nadziwić, skąd brała taką pewność i radość ruchów, skoro jej oczy przyznawały się do zupełnie odmiennych uczuć. Szczęście... wchodzimy...? Wchodząc do kościoła, natknęła się na Aldonkę. – W błękicie wyglądasz znakomicie – usłyszała bardzo miły, szeptem wypowiedziany komplement. Już miała odpowiedzieć, gdy za plecami Aldonki dostrzegła wyraźnie rozanielonego pana dyrektora. Ukłoniła się więc oficjalnie. – Trzymaj kciuki – poprosiła przyjaciółkę w przelocie. Chłód kościoła pomógł jej w odzyskaniu prawidłowej temperatury uczuć. Wiedziała, że Mikołaj idzie krok za nią, dlatego nie mogła zawrócić, nie mogła zrobić „w tył zwrot”. Nie było mowy o ucieczce. Czuła na sobie spojrzenia bliskich. Na całe szczęście była już obok krzesła. Oparła się na nim, zanim zdążyła usiąść, zobaczyła obawę w oczach ciotki Anny. Uśmiechnęła się do niej. „Spokojnie – powiedziała spojrzeniem. – Wszystko dobrze”. Lecz ciotka nie dała się oszukać. Usiadła. Kątem oka dostrzegła, że Mikołaj już siedział. W poszukiwaniu spokoju łagodnym ruchem zaczęła rozprostowywać błękit jedwabiu skrywającego jej kolana. Do tego ruchu dostosowywała własny oddech. Słyszała podekscytowane szepty dobiegające zza jej pleców. Chłodną przestrzeń kościoła powoli zaczynał wypełniać zapach kwiatów. Co chwila słychać było szelest przezroczystych celofanów. Ktoś zakaszlał. Błękitny jedwab spływał z jej ud doskonale gładkim strumieniem. Dłoń zaczęła boleć od regularnie powtarzanego ruchu. Podniosła wzrok. Dłoń zastygła w bezruchu. Mikołaj wpatrywał się

w nią zatroskanym spojrzeniem. Chyba nie spuszczał z niej wzroku. Gdzieś z tyłu, daleko za nimi, zapłakało dziecko. Uśmiechnęła się. Dyskretnie obejrzała się za siebie. Kościół pękał w szwach. Tak jak kiedyś. Ludzi wciąż przybywało. Zaczęli zapełniać boczne ławeczki, bo naw w tym maleńkim kościółku nie było. Zawędrowała wzrokiem nad ołtarz. Napotkała spojrzenia pucołowatych i rumianych aniołków przyglądających się jej z wysoka. Ich dziecięca radość nie udzieliła się jej ani trochę, dlatego szybko osiągnęła ziemski poziom widzenia. Znów chciała zagubić swe oczy w tłumie. Obok siebie, tyko kilka metrów od miejsca, w którym siedziała, ujrzała chyba jedyną modlącą się w tej chwili osobę. Wszyscy wokół szeptali, rozglądali się, z niecierpliwością wyczekiwali początku ceremonii, a pani Irenka klęczała. Na złożonych, splątanych różanym, papieskim różańcem dłoniach wsparła troskami poorane czoło i wyszeptywała cichusieńko swoje zdrowaśki. W zadumie i bez pośpiechu witała się z gospodarzem tego miejsca. Hanka patrzyła na panią Irenkę, której zatopiona w modlitwie twarz stawała się coraz bardziej odległa, niewyraźna. „Jeżeli jesteś gdzieś i nie wiesz, jak się zachować, to popatrz, co robią inni. Skup się przede wszystkim na tych, których uważasz za mądrzejszych od siebie, a od razu będziesz wiedziała, co robić”. Poczuła, że słowa taty przywędrowały do niej wraz z jego duchem. Zrobiło się jej cieplej, poprawiła się też ostrość widzenia. Zerknęła w stronę ciotki Anny, która utkwiła nieobecny wzrok w podniebnych harcach rozanielonych cherubinków. Może rozmawiała teraz ze swą nieżyjącą siostrą? Steven, udając mrówkojada, z powodzeniem rozśmieszał dziewczynki. Znów zaczęła normalnie widzieć. Już wiedziała, co robić. Zerknęła na zegarek. Do siedemnastej zostało dokładnie pięć minut. Musiały jej wystarczyć. Uklękła. Błękit przysłonił mozaikę podłogi. Poczuła na sobie ciepło spojrzenia pani Irenki, która zakończyła swe powitanie z Bogiem nabożnym pocałunkiem różańcowego krzyża. Ona natomiast dopiero rozpoczynała swą prośbę o spokój i radość z dzisiejszego dnia. Słowa same cisnęły jej się na usta. Były to słowa, których jako dziecko nauczyła się, klęcząc u boku georginiowej babci. „Matko Boża, niepokalana Maryjo, Tobie poświęcam ciało i duszę moją, wszystkie modlitwy i prace, radości i cierpienia, wszystko, czym

jestem i co posiadam. Ochotnym sercem oddaję się Tobie w niewolę miłości...” Usłyszała dzwonki. Zaczęło się. Wstała. Jej ręce pozostały złożone. Zaczęła śpiewać „O Maryjo!” i poczuła w sobie ochotne serce. Dusza się wciąż trzęsła, serce łomotało, ale było już przygotowane i czekało na słowa. Te, których obawiała się najbardziej. Miała je usłyszeć już niedługo. Miały być zamknięte w głosie Przemka. Była pewna, że usłyszy inny głos. W asyście księdza i ministrantów do kościoła wchodzili Dominika i Przemek. Odwróciła się, by przywitać ich uśmiechem. Jej siostra szła powoli i dostojnie. Zupełnie jak nie ona. Była uśmiechnięta, zdenerwowana i szczęśliwa. Za młodymi tuptały uśmiechnięte, błękitno-różane dziewuszki. Jedna w podskokach, druga posuwistym, prawie polonezowym krokiem. W końcu zrozumiała, że to inny dzień i inna historia. Napotkała błękit oczu Mikołaja. – Wszystko dobrze? – wyczytała z ruchu jego warg. Skinęła głową. – Dasz radę? – odczytała znów troskliwy bezgłos. Tym razem się uśmiechnęła. Mikołaj pozostał poważny. Może przeżywał to wszystko bardziej niż ona? Postanowiła skupiać się tylko na słowach młodego kapłana. Słuchała, wstawała, siadała, klękała, nawet śpiewała. Założenie, że będzie musiała odgrywać nacechowaną oszustwem rolę, było przedwczesne i nieprzemyślane. Obserwowała ślub Dominiki i Przemka, była świadkiem przysięgi małżeńskiej składanej przez Przemka jej siostrze. – Ja, Przemysław, biorę sobie ciebie, Dominiczko – chyba dobrze usłyszała – za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do... Stało się. Usłyszała inny, niezapomniany głos. – Ja, Mikołaj, biorę sobie ciebie... Na ten głos, jak popełniające falstart echo, nakładały się słowa Dominiki. Słyszała je dokładnie. Były to dobre, szczere słowa płynące z serca jej siostry, chociaż powtarzane za głosem księdza. – ... oraz że cię nie opuszczę aż do... Nie chciała już nic więcej usłyszeć. Żadnego słowa więcej. Spojrzała na Mikołaja. Ze schyloną głową patrzył na swoje dłonie. Nie

oplatał ich różaniec, ale była przekonana, że się modlił. – ... ja powagą Kościoła katolickiego błogosławię... – znów zaczął docierać do niej głos księdza. Nagle poczuła, że ktoś szarpie jej sukienkę. Zerknęła w dół. – Ciociu, czy to już? – zapytała ciekawskim szeptem Zuza. – Już – odpowiedziała z uśmiechem. – Wracaj szybciutko na swoje krzesełko. „To już...”, powtórzyła w myślach i spojrzała na uśmiechające się do niej z góry dziecięce anioły. Tym razem dzieliła ich radość. Zapragnęła, by tę radość zobaczył również Mikołaj. Niestety, wciąż patrzył na swoje dłonie, a ona na niego, nie słysząc niczego, co działo się wokół. Już miała zrezygnować, jednak w ostatniej chwili Mikołaj przyłapał ją na tym wyczekującym spojrzeniu. – Wszystko dobrze? – wyszeptała tym razem ona. Był poważny. Skinął głową. Dotrzymał obietnicy. Było tak, jak obiecał jej na plaży. Było dobrze. Dominika z Przemkiem wracali od ołtarza. Już sobie poślubieni, już jako mąż i żona, już w obrączkach. Wiedziała, pamiętała doskonale, gdzie jest jej obrączka. Nie pamiętała jedynie momentu, w którym ją zdjęła. Uklękła. Zobaczyła przed oczami nie jak do tej pory ołtarzowe balaski, lecz nietypowy, wygrawerowany na złocie napis: Kocham cię... moje Szczęście... Zagrały organy. Wszyscy wstali. Dołączyła do nich spóźniona. Tylko trochę... niedużo... jakąś minutę... może więcej... – Wejdziesz na herbatę? – Jest piąta nad ranem – odpowiedział, ziewając. Czuł się jak przepuszczony przez wyżymaczkę. – I co z tego? – Mamo, padam na pysk i jeżeli się zaraz nie położę, to znowu będę chory. – Dziecko, mnie nie oszukasz. – Mama spojrzała na niego

przenikliwie. – Może ty i jesteś chory, ale nie na to, co w tej chwili udajesz. – Już? Jesteśmy już? – Na tylnym siedzeniu przebudził się ojciec. – Tak. Wysiadaj, Janusz, na co czekasz? – A ty? – Ja przyjdę za chwilę. – Mamo... – Posłał proszące spojrzenie w kierunku trzeźwego, wzroku matki. – No! Janusz! Idź już! Potrzebuję zamienić z Mikołajem kilka słów. – Ale z ciebie, Baśka, jest ziółko – westchnął tato, powoli wygramolił się z samochodu i trzasnął tylnymi drzwiami. – Mamo, nie chciałbym być niegrzeczny, ale... – To nie bądź niegrzeczny i posłuchaj mnie przez chwilę. – Nie mam zamiaru... słuchać. – To nie wysiadam. Jadę z tobą. – Mamo, ale nie musisz ze mną jechać i nic mówić, bo domyślam się, na jaki temat masz zamiar strzelić mi wykład. – A właśnie że się nie domyślasz. – A właśnie że się domyślam – powtórzył zrezygnowany. – To o czym chcę ci powiedzieć? – Że powinienem się ożenić, jak Przemek. Że Hanka powinna być w ciąży, jak Dominika. Że rodzice Przemka są od was młodsi, a szybciej zostaną dziadkami. Że nawet Marysia ma już dziecko, twoja siostra pomyka z wnukiem w wózeczku po Polach Elizejskich, a u mnie bez zmian. Widzisz? Przekonałem cię? Ja to wszystko wiem. Ale, na twoje nieszczęście, wiem coś jeszcze. Wiem, że nie mogę popędzać Hanki, bo ona żyje w swoim wymiarze i bardzo ciężko się do niego dostać. Gdyby to, na co czekasz, zresztą ja też, zależało tylko ode mnie, już dawno tańczylibyście z ojcem na naszym weselu. Ale to, niestety nie zależy tylko ode mnie i proszę cię, mamo, nie wracajmy do tego już więcej, bo mam wrażenie, że ilekroć się spotykamy, to muszę w kółko powtarzać ci to samo. Nie spodziewał się zobaczyć ciepłego uśmiechu, ale właśnie z takim mama przyglądała mu się, nieco mrużąc oczy.

– To przynajmniej teraz wiesz, jak czują się rodzice, którzy w kółko ględzą i ględzą, powtarzają i potarzają, a dzieci udają, że są głuche. – To co? Mogę już jechać? – zapytał, udając opisywanego przez mamę głuchmana. Miał dość. Chciał spać. Nie chciał już niczego mówić, a tym bardziej wysłuchiwać – ani mądrości, ani głupot. Było mu wszystko jedno. Po chwilach spędzonych z Hanką podczas wesela miał mnóstwo sił, aby cierpliwie na nią czekać. Gdy z nią tańczył, czuł się tak, jakby trzymał w swoich rękach mgłę. Przy Hance niemożliwe zawsze stawało się możliwe. – I jesteś w błędzie, synku. W błędzie. Ja chciałam ci właśnie powiedzieć, że nie będę już ci życia zatruwać i marudzić już też nie będę, bo to, co dziś zobaczyłam, całkowicie mnie uspokoiło. – A co zobaczyłaś? – Oj, nie będę ci już, synku, gderać i czasu zabierać. Przecież zmęczony jesteś, położyć się chcesz, a tu matka nudziara wciąż marudzi i marudzi. – To przestań w końcu i wysiadaj – przerwał to matczyne miauczenie, a jego słowa, choć w formie niegrzeczne, brzmiały jak najsłodsze bajdurzenie do poduszki. Mama spojrzała na niego i zaskoczywszy go całkowicie, wysiadła bez słowa i zamknęła za sobą drzwi. Jeszcze tylko przesłała mu przez szybę całusa i poszła. Była już na schodach, a on nie odjeżdżał, bo wiedział, że taka rejterada nie jest w stylu jego matki. Był przekonany, że chciała powiedzieć mu coś dobrego. Poza tym nie miała zwyczaju przemilczania. Zaczął odpinać guziki koszuli. Od dawna był bez krawata. Hanka schowała go w swojej torebce. Podczas wesela robił wszystko, żeby zebrani goście, których sporą część znał, byli przekonani, że Hanka jest tylko jego. Nie spuszczał z niej oczu. Wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję, by jej dotknąć i ją przytulić. Nawet przez chwilę udało mu się pobyć z nią sam na sam w altanie należącej do restauracji, w której odbywało się przyjęcie weselne. Czuł, że mu na siebie pozwala, dostał przepustkę do wszystkiego. Niestety, nie udało mu się z niej skorzystać, bo jej kuzyn

Steven również miał na nią oko. Tylko rodzinne, wynikające z pokrewieństwa, ale wkurzające go do bielenia zaciśniętych pięści. Wydawało mu się, że usłyszał znajome trzaśnięcie drzwi rodzinnego domu. Nie miał już siły, żeby zerknąć w tamtym kierunku. Mama go zaskoczyła. Był przekonany, że nie odpuści i wróci. A tu, proszę, nic z tego. Odpiął pas bezpieczeństwa, który od razu posłusznie zwinął się i nie przeszkadzał mu już w zdejmowaniu marynarki. Sięgnął po niego znowu i... przeżył szok. W szybie zobaczył uśmiechniętą twarz mamy. „A jednak!”, pomyślał i uśmiechnął się identycznie jak ona. Hanka, jak zwykle, miała rację. Uśmiechał się identycznie jak mama. Opuścił szybę. – Już myślałem, że mnie wyluzowałaś. – Głupiś ty, Mikołajku, głupiś, że ho, ho... – I wróciłaś do takiego głupka? – zapytał, redukując liczbę odpiętych guzików koszuli, bez zamiaru obrażania się. – Wróciłam, bo przecież musi być ktoś mądry w tej rodzinie. – To w takim razie co chciałabyś wiedzieć? Możesz pytać – powiedział tonem łaskawcy. – I tu się, Mikołajku, mylisz. Ja wiem wszystko. Gorzej z tobą. – To czego, według ciebie, nie wiem? – zapytał, mając świadomość własnej bezczelności. – Lepiej zmień ton, bo się nie dowiesz! – Nie mam zamiaru! – Demonstracyjnie przekręcił kluczyk w stacyjce i udał gotowość do odjazdu. – Jak pojedziesz, to nie dowiesz się ode mnie, że ona cię kocha. – I kto tu jest mądry? – zrobił minę pewniaka. Gdyby to tylko było możliwe, jego myśli w tej chwili zrobiłyby w podsufitce samochodu okazały szyberdach. – I co się tak cieszysz? Przecież masz to po mnie. – Mama odwróciła się na pięcie i zostawiła go w trakcie przygotowania jakiejś błyskotliwej riposty. Niestety pomysły mu się skończyły. To, co usłyszał, zamurowało go. „Cóż poradzić?”, pomyślał z radością łączącą się z przekonaniem, że odziedziczona po matce inteligencja była od czasu do czasu

przyhamowywana genową spuścizną ojcowskiego stoicyzmu. Tym razem usłyszał prawdziwe, nieudawane, głośne trzaśnięcie drzwiami. Chociaż myślał szybko, ruszył powoli. W dodatku nie w stronę własnego mieszkania. Pomimo pogłębiającego się zmęczenia chciał popatrzeć na miejsce, w którym spała teraz kochająca go błękitna mgła. Z Hanką było rzeczywiście jak z mgłą. Wydawała mu się nieuchwytna. Często musiało mu wystarczyć tylko spojrzenie wspierające się zapachem i dotykiem, które było mu coraz łatwiej zapamiętywać. Czas, który spędzali z sobą, pozwalał na to, by mógł się jej uczyć. Był z niej coraz lepszy. Wiedział coraz więcej. Był coraz bliżej jej duszy, bo jej ciało było przy nim bez ustanku. Tak naprawdę, jakby powiedział Mateusz: „bez ściemy”, miał je tylko raz. Jeden raz, wystarczający w zupełności, żeby zapamiętać je na zawsze. Tęsknił za Hanką. Tęsknił dotkliwie. Gdy przytulał ją w altanie, miał pewność, że ona też za nim tęskniła, że chciała z nim być. Przed jej domem stał samochód z nadmorską rejestracją. Świt zdążył zagasić światła ogrodowych lamp. Dochodziła szósta. Zaczynał padać deszcz. Zatrzymał samochód i zobaczył niewyobrażalną scenę, chociaż jeżeli chodziło o Hankę, to jego wyobraźnia działała bez zarzutu. Jego ukochana, drżąc z zimna, zdejmowała kolorowe jajka z wierzby rosnącej tuż przy furtce i wkładała do pudełka po butach. Zobaczywszy go, zamarła z jajkiem w dłoni. Pospiesznie wysiadł z samochodu i podszedł do zamkniętej furtki. – Ale jaja... – szepnął. – Dlaczego się nie położyłaś? – zapytał już całkiem głośno. – Bo mży i nie chcę, żeby wierzbowe jajka się zniszczyły. Są oklejone papierem. – Wpuścisz mnie? – A dlaczego ty się nie położyłeś? – Wpuścisz mnie? – powtórzył. – Nie mam przy sobie pilota. – A mogę po prostu... – Złączył ręce jakby stał nad brzegiem basenu i miał zamiar zanurkować. – Skacz – powiedziała, nie przerywając pracy. Widział, jak się spieszyła, bo drobna mżawka zmieniała się

w deszcz. Wykonał trzy sprawne ruchy i już był przy niej. Czwartym zdjął z siebie włożoną przed momentem marynarkę i okrył jej już przemoczone ramiona. – Nie odpowiedziałeś na pytanie – zwróciła mu uwagę, wkładając do pudełka jajka z taką delikatnością, jakby były nie zdjęte z wierzby, tylko wyjęte spod kury nioski. – Goń do domu, a ja skończę z tymi jajkami. – Zmokniesz. Chyba nie zamierzała go posłuchać. – Nie jestem z cukru. – Ja też nie – uśmiechnęła się zalotnie. – To dlaczego jesteś taka słodka? – Wcale nie jestem. – Wiesz co? Lepiej uciekaj, bo mam ochotę cię spróbować. Poza tym jest mokro i zimno. – Chcesz herbaty? – zapytała, podając mu pudełko. – Też – popatrzyła na niego bardzo czujnie. – Pomyślał! Niestety w żaden sposób nie skomentowała tego, co powiedział. Zdjęła ze swych ramion marynarkę, oddała mu ją i uciekła. Patrzył za nią. Wbiegała po schodach na paluszkach, uważając, żeby obcasy nie hałasowały. Zostało mu do zdjęcia jeszcze kilkanaście jajek. Poradził sobie z nimi szybko. Nie wiedział jednak, czy będą się jeszcze do czegoś nadawały, bo całkiem rozmokły. Podobnie jak on. Zdążył przemoknąć. Zamknął pudełko i jak zwykle przeskakując po kilka schodów naraz, znalazł się przy drzwiach. Otworzył je po cichutku i od razu natknął się na Hankę. Szukała czegoś w otwartej szafie. Chyba bez rezultatu, bo z pustymi rękoma odwróciła się i nagle podniecająco westchnęła. – Ale mnie przestraszyłeś... – Proszę, oto jajka. – Podał jej pudełko. – Chodź do kuchni, nastawiłam już wodę. Pominęła go, nie odebrawszy od niego pudełka. Zostawił je więc na małej szafeczce przy lustrze i skierował się do kuchni, mając wciąż w uszach jej westchnienie sprzed chwili. Z daleka widział tył jej sukienki. Długi zamek na plecach przemawiał do jego pobudzonych

pragnień bardziej niż mokry materiał ściśle przylegający do ukochanych ramion. Zaszedł ją od tyłu i pocałował w zziębnięty kark. Kichnęła. – Przeziębiłaś się. – Położył głowę na jej mokrym ramieniu i poczuł dreszcz przebiegający przez jej ciało. – Zimno ci? – wyszeptał. – Nie – zaprzeczyła. – Przyjemnie – dodała po chwili. Oszalał. Ale musiał trzymać zmysły na postronku rzeczywistości, bo usłyszeli kroki na górze. Gdzieś tam otworzyły się drzwi. Zamarli w przyjemnej pozycji. Chuchał w jej szyję, starając się choć trochę ją ogrzać. Słyszał plusk wody, ciche zamknięcie drzwi. Ciche kroki zakończyły poranny spacer. Zapanowała cisza. Tym razem absolutna. Czajnik zamilkł, odgłosu ich oddechów nie brał pod uwagę. – Podasz herbatę? – zapytała. – Nie chcę herbaty. – Ale przed chwilą chciałeś – zasłaniała się słowami. – Teraz chcę czegoś innego. – Kawy? – zapytała i niespodziewanie się odwróciła. Zobaczył jej zmęczone od niewyspania oczy. – Chodź, pójdziemy do ciebie – zaproponował odruchowo. – To chyba nie najlepszy pomysł – spłoszyła się. – Dlaczego? – nie chciał ustąpić. Przyciągnął ją do siebie. Pod palcami wyczuwał miejsce, w którym kończył się zamek jej sukienki. – Dlaczego? – powtórzył, bo jej milczenie się przedłużało. – Naprawdę chcesz wiedzieć? – Wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z tobą, chcę naprawdę. – Nie był w stanie więcej wytrzymać. – Powiedz – poprosił już nie ją, tylko skórę jej szyi. – Dziś nie bylibyśmy tam sami... – odpowiedziała szczerze i wtuliła się w jego mokrą marynarkę. Był porażony jej wyznaniem. Westchnął ciężko, jak chory na astmę starzec. Nie mogła go nie usłyszeć. Z pewnością dlatego zapytała: – Zgadnij, co chciałabym teraz usłyszeć? – Że rozumiem? – zapytał niepewnie. – Nie – zaprzeczyła natychmiast i tak samo szybko dodała: – Chciałabym usłyszeć, że nie jest ci przykro. – Nie jest mi przykro – skłamał i usłyszał kroki, tym razem na

schodach. Hanka drgnęła nieznacznie, ale nie poluźnił uścisku. Podniosła głowę. Nie zobaczył jej oczu. Były zamknięte. Odwrócił się. Po schodach powoli stąpała pani Irenka. – Dzień dobry – powiedzieli do siebie prawie jednocześnie. – A czemu wy, moje gołąbeczki, moje papużki nierozłączki, już nie śpicie? – usłyszał zdziwiony głos. – Nie już, tylko jeszcze – odpowiedział, zanim Hanka zdążyła otworzyć usta. Niestety jej ruch sprawił, że musiał oddać jej wolność. – Dzień dobry, pani Irenko. Czego się pani napije? – zapytała, oddalając się od niego. – Ależ Hanuś, daj sobie dziecko spokój. Nie chodź koło mnie. Ja sobie poradzę. Idź lepiej na górę. Przyłóż głowę do poduszki przynajmniej na chwilę, dopóki nie wstaną dziewczynki. Bo jak wstaną, to jasna sprawa, że cały dom na nogi postawią. – To ja będę uciekał – zakomunikował, czując się dość niezręcznie. W tym ogromnym domu nie było dziś miejsca dla niego. Niestety. Dziś nie. – A dlaczego wy, dzieci, jesteście tacy przemoczeni? – zapytała pani Irenka, przyglądając się im podejrzliwie. – Bo zmokliśmy. – Tym razem Hanka zdążyła odpowiedzieć przed nim. Udało się jej to, gdyż zaniemówił, bo jej dłoń spoczęła na jego mokrych plecach. – Przecież nie pada – zdziwiła się pani Irenka, wpatrując się w szybę kuchennego okna, a on zrozumiał, że musi wyjść, ewakuować się natychmiast, żeby nie oszaleć. Dłoń Hanki poruszała się niemrawo, acz regularnie w dół, wzdłuż jego kręgosłupa. – Uciekam. – Odprowadzę cię. – Do widzenia, pani Irenko. Nie usłyszał, czy pani Irenka odpowiedziała na jego pożegnanie. Wciąż czuł na sobie parzący go dotyk. Hanka szła obok niego. Nie dotykali się nawet ramionami. Zatrzymali się tuż przed drzwiami. Chciał coś powiedzieć. Nie zdążył. Całowała go. Jak nigdy dotąd. Inaczej. Subtelnie, jak zawsze, ale robiła to tak namiętnie, że nie wytrzymał. Już

rządził. Nie zdążył pozwolić jej na udowadnianie uczuć. Jeszcze tego nie potrafił. Musiał się nią nacieszyć do woli, bo w końcu, nareszcie byli sami. Nie przestając całować, poszukał dłońmi krągłości jej pośladków i uniósł ją zdecydowanie. Była lekka jak piórko i doskonale odczytała jego intencje. Wiedziała, na czym mu w tej chwili szaleńczo zależało. Zrobiła to. Rękami oplotła jego szyję, nogami biodra. Tuż za nimi były drzwi. Nie musiał jej o nie opierać. Nie potrzebował żadnego wsparcia. Mógł z nią tak zostać na długo. Miał wszystko. Jedyne, czego mu teraz brakowało, to rozsądek. Czuł, że chciała mu dać wszystko, na czym mu zależało. Słyszał jej przyspieszony, nieco zadziwiony i jakby przestraszony oddech i wiedział, że zaczynała wracać do rzeczywistości. – Mikołaj, proszę... – wsłuchał się w jej nieprzytomną prośbę. – Proszę cię, chodź ze mną, pojedźmy do mnie, błagam cię. – Mikołaj... przecież wiesz... ja nie mogę... – Na nic się zdały jego otumanione pożądaniem namowy. – To tylko powiedz, czy chcesz? – Chcę... – Kiedy do mnie przyjedziesz? – Przyjadę... obiecuję... już niedługo... – To czekam. Od teraz czekam. – A teraz wypuść mnie... – Nie ma mowy – zdecydowanie zaprotestował. – Puść mnie... proszę... Był kretynem, posłuchał jej prośby. Niestety, posłuchał. Postawił ją na ziemi, ale nie mógł przestać jej dotykać. Jego dłonie wspięły się ciut wyżej. Wyczuwał teraz pod nimi haftki bielizny. Hanka patrzyła na niego głodnym wzrokiem. – A co ty mi się tu, Hanusiu, tak ociągasz? – usłyszał za plecami pogodny głos pani Irenki, przez który stracił dotyk haftek. Musiał trzymać łapy przy sobie. – Oooo... ale ja was, kochani, najmocniej przepraszam, byłam przekonana, że... – Ja już wychodzę – wybąkał, odwracając się w stronę oniemiałej kobiety. Całując ją w dłoń, usiłował uratować niezręczną sytuację, ponieważ Hanka potrzebowała jeszcze kilku chwil, by odzyskać

trzeźwość umysłu. Stała oparta plecami o drzwi. Była tak rozpalona, jakby miała czterdzieści stopni gorączki. Pocałował ją w policzek i odkleił od drzwi, otwierając sobie w ten sposób drogę. – Do zobaczenia – powiedział szybko. Zamknął za sobą drzwi i mając w uszach ciche pożegnanie, zbiegł ze schodów. Otwierając samochód, cieszył się, że przyjechał pod dom Hanki, chociaż jak zwykle dostał od niej tylko małą część tego, na co czekał. Skrawek intymności, który cieszył go jak jej nadmiar. Głodny wzrok Hanki, który zapamiętał, sprawił, że poczuł się zaspokojony całkowicie. Identycznie jak pewnej deszczowej nocy, gdy na ścianie własnej sypialni obserwował powolnie poruszający się kobiecy cień. – Pani Irenko... ja panią bardzo przepraszam... – Jej zmysły zachowywały się jak zaniepokojony piskorz. Miotała się, wciąż czując na sobie dotyk gorących dłoni Mikołaja. Była przekonana, że na jej policzki weszły dwa czerwone raki i kąsały ją tak wściekle, jakby ktoś polewał je wrzątkiem. Nie wiedziała, co począć z rękami. Oczy błądziły w okolicach stóp pani Irenki. – Hanuś... – usłyszała pobłażliwy głos pani Irenki. Był taki jak zwykle. Ni poruszony, ni zdenerwowany. Był mądry. – A co ty, dziecko, myślisz, że ja nigdy młoda nie byłam? Uśmiech, który zobaczyła, był jak zimny kompres przyłożony do jej rozgorączkowanego czoła. – To ja ci, córciu, powiem. Wyobraź sobie, że nawet ja kiedyś młoda byłam. A teraz to się ze mnie taki wół na starość zrobił, co to aż za dobrze pamięta, co działo się z nim, jak cielęciem był. Chodź, Hanuś, chodź... herbatkę ci zrobiłam. Taką jak lubisz. A nawet się trochę porządziłam, bo w twojej spiżarce miód do jej osłodzenia znalazłam, a do zadania kwasu pigwę, taką w małym słoiczku. Chodź, serduszko. Usiądziesz, napijesz się, uspokoisz się trochę, bo coś mi się zdaje, że ci te Mikołajowe umizgi przykładnie w głowie namieszały. Na swoim wrzącym nadgarstku Hanka poczuła lód dłoni pani Irenki, która kierowała się już w stronę kuchni, podczas gdy ona stała wciąż oparta o drzwi pozwalające jej zachować równowagę. Jej błędnik zwariował, a zmysły naśladowały go idealnie. Nie mogła się poruszyć. Żałowała, że nie miała czasu dla Mikołaja. Gdyby było inaczej, nie

musiałby wykradać jej takich chwil, które trwały zbyt krótko i kończyły się zbyt szybko, ku obopólnemu niezadowoleniu. Czuła niedosyt. – Hanuś? Co z tobą? – słyszała zaniepokojone pytania pani Irenki. Lina utworzona z ich połączonych z sobą dłoni mogła już nie wytrzymać większego naprężenia. Musiała zatrzymać swą rozemocjonowaną fantazję, by całą jej energię przekazać jak najprędzej wciąż drżącym z podniecenia nogom. Energetyczny przekaz zakończył się sukcesem. Chwiejnym krokiem udało jej się wejść do kuchni. Chcąc ukryć przed panią Irenką swą ogólną niedyspozycję, klapnęła bezwładnie na krzesło i oparła drżące dłonie na twardości rozgrzanej porcelany. Podniosła wzrok znad pachnącej pigwą herbaty i napotkała spojrzenie pani Irenki tak wesołe, że gdyby wzrok mógł parskać śmiechem, to w tej chwili usłyszałaby właśnie taki odgłos. – Przepraszam – westchnęła i znów uciekła wzrokiem aż do dna filiżanki. – Oj Hanuś, moja ty Hanuś, to ja cię przepraszam, że wam tę miodną chwilę przerwałam. Głupio mi, ale tylko trochę, bo to tak przyjemnie przypomnieć sobie dawno zapomniany smak młodości. – Teraz to pani Irenka westchnęła. – Pamiętam, jak moja świętej pamięci mama powiedziała mi kiedyś, gdy poznałam mojego Karola i ciągnęło mnie do niego bardziej niż pszczoły do miodu, że ona wie, że krew nie woda, majtki nie pokrzywy i kiedy w człowieku miłość buzuje, to mu się wydaje, że wiesz, Hanuś – pani Irenka puściła do niej oko – hulaj dusza! Piekła nie ma! I ja ci teraz to samo, Hanuś, mówię. Korzystaj, dziecko, z życia. Z młodości korzystaj, bo jak nie teraz, to kiedy? Przecież młodość nie wieczność. Zwłaszcza że warunki do szaleństw to macie niezgorsze. I ty, i ten twój kawaler. Hanka dopiero teraz nie wiedziała, co powiedzieć. Na szczęście powoli odnajdywała poczucie rzeczywistości, a uczucie wstydu zapodziało się gdzieś między zmarszczkami wokół śmiejących się oczu pani Irenki, która zapytała identycznie, jak pytała ją co rano w całkiem innej kuchni: – Zjesz coś? – Sama nie wiem. – Żeby miłością żyć, to siłę trzeba mieć. Kanapeczkę ci zrobię.

Taką dobrą. Z kiełbaską białą, co to nam ze śniadania wielkanocnego została, i ćwikłą ci ją cieniuśko posmaruję, żebyś smak kiełbaski dokładnie poczuła. Zjesz, prawda? – Zjem, pani Irenko. Oczywiście, że zjem. Pani Irenka zabrała się do pracy, a ona zamknęła oczy, żeby znów zobaczyć przed sobą Mikołaja. Tylko zdążyła przypomnieć sobie jego spojrzenie z altanki, a już poczuła ciepły pocałunek na czubku głowy. Otworzyła oczy, uniosła głowę i zobaczyła nad sobą okrągłe słońce twarzy ciotki Anny. – Ktoś tu mówił o białej kiełbasce? Dobrze słyszałam? W dodatku z ćwikłą? Dzień dobry, kobietki. Hanka poczuła drugi ciepły pocałunek złożony tym razem na jej już prawie chłodnym policzku. – Siadaj, siadaj, Aniu. Nie obawiaj się, też dostaniesz śniadanie, i to takie, jakiego w Ameryce na pewno byś nie dostała. – Pani Irenka rozkwitała radością. Znów mogła wykazać się w kuchni. Ciotka Anna usiadła naprzeciwko Hanki i patrzyła na nią z takim uśmiechem, jakby jakiś niedyskretny duch zdał jej szczegółową relację z wszystkiego, co się działo dzisiejszego poranka z jej siostrzenicą. – Ależ ty jesteś podobna do Tomasza – westchnęła ciotka. Hanka odsapnęła, słysząc te słowa. Jak się okazało, dzięki Bogu, dyskrecja była mocną stroną duchów zamieszkujących w jej domu. – Tak jak Steven do ciebie – wtrąciła pani Irenka, stawiając przed ciotką filiżankę z aromatyczną kawą. W kuchni zapachniało śniadaniem sprzed lat. Poranną, kawową, powolną celebrą z głosami rodziców w tle. Żeby odgonić łzy, a zatrzymać wspomnienie, Hanka przymknęła oczy. – Czy ja wiem? – Ciotka Anna podała w wątpliwość słowa pani Irenki. Hanka poczuła na sobie spojrzenie pani Irenki. Musiała pożegnać wspomnienie i otworzyć oczy. – Mnie to się wydaje, że im Steven jest starszy, tym bardziej robi się podobny do ojca. A jeszcze teraz, jak wrócił do mnie Tom i tak czasem usiądą obok siebie na kanapie przed telewizorem, to mi się wydaje, że jak poznałam Toma, to był identyczny jak Steven teraz. Ale

jak patrzę na nich, to widzę też, jaka sama już stara jestem. Męża mam starego i co by mówić, z odzysku, a syn siwe włosy ma już na skroniach, lecz do żeniaczki niestety się nie kwapi. – Ciotka westchnęła, napiła się kawy i odszukała dłonią imponujący diament bujający się na złotym łańcuszku zdobiącym jej arystokratyczne, choć ciut przykrótkie przedpiersie. Jednakże to nie drogocenny kamień sprawiał, że ciotka Anna nawet tu, w kuchni, nad kanapką z białą kiełbasą, wyglądała jak prawdziwa dama. Ciotka Anna po prostu nią była. Od urodzenia, podobnie jak jej siostra bliźniaczka. – Piękny jest ten twój diament, ciociu. – Hanka zapatrzyła się na pławiące się we własnym blasku szkiełko. – Dostałam go od Toma na dwudziestą rocznicę ślubu i całkiem niedługo potem, oczywiście przypadkiem – uśmiechnęła się ciotka – dowiedziałam się, że nie jestem jedyną obdarowywaną przez niego świecidełkami kobietą. Pomyślałam wtedy, że to prawda, że mężczyźni odchodzą, a biżuteria zostaje. Najlepsze, że od tamtego czasu te wszystkie precjoza nie robią już na mnie żadnego wrażenia. Dlatego przestałam je zamykać w sejfie. A ten tu – wskazała na kamień – zaczęłam nosić nie od wielkiego dzwonu, tylko na co dzień, bo nawet gdyby mi się zgubił, to machnęłabym ręką. A co mi tam, jakiś diament od palanta, durnia starego. A co ty, Irenko, tak tu skaczesz koło nas? Siadaj natychmiast. – Już, już... już siadam... – odpowiedziała pani Irenka – tylko przygotuję sobie moje kolorowe diamenty, co to je muszę co rano połykać, żeby moja Iwonka spokojniejsza o mnie była, bo to się przecież doktory jej matką regularnie zajmować muszą, żeby jej ciśnienie serca nie rozerwało. – Pani Irenka usiadła i przy talerzyku, na którym leżała Wielkanocą pachnąca kanapka, położyła kilka kolorowych tabletek. – Ale co też ty, Aniu mówisz? To ten twój mąż wrócił do ciebie? – Pozwoliłam mu, to wrócił. Zabłąkane ladaco. Pozwoliłam mu, Irenko, bo mi żyć nie dawał. Poza tym kocham go, chociaż lubić po tym wszystkim to go przestałam. Mieszkamy z sobą, ale ognia już między nami, takiego jak kiedyś, nie ma i nie będzie. Po pierwsze, nie te lata, a po drugie, wspomnienia nie takie, jak chciałabym. – Ciotka Anna zakończyła swój wywód łykiem kawy, a Hanka uśmiechnęła się, mimo

wszystko ciesząc się, że ciotka nie jest samotna. – A mnie tam mój Karol w życiu ze świecidełek prawie nic nie dał. A co dopiero diamentu. Tylko to. – Pani Irenka z uśmiechem pokazała im zniszczoną i porysowaną, zmatowioną obrączkę. – Ja swoją ślubną obrączkę wystawiłam Tomowi razem z walizkami – ciotka Anna zaśmiała się tak, jakby właśnie usłyszała puentę bardzo śmiesznego dowcipu – i mój Teedy Bear nosi ją teraz w portfelu, i myśli, że o tym nie wiem. – A gdyby tak oddać ci ją chciał, to co byś zrobiła? – zapytała bardzo poważnie pani Irenka. – Przyjęłabyś ją z powrotem? Hanka z uwagą przysłuchiwała się rozmowie dwóch kobiet, które znały życie tak dobrze, jak ona zasady ortografii, a może nawet lepiej, i odnosiła nieodparte wrażenie, że obie mówiły o jednym, a myślały o czymś zupełnie innym. – Ani mi się śni – szurnęła zdecydowanym zdaniem ciotka Anna – niech się cieszy, że pozwalam mu się oglądać, bo gdybym była wredna, to udawałabym, że go nigdy w życiu nie poznałam. – Wszystko słyszałem! – zagrzmiał schodzący z góry, roznegliżowany jak co rano Steven. – Pocałuj mnie w nos i wracaj się ubrać, bo na golasa jeść nie dostaniesz! – A pić? – zapytał Steven, kładąc dłonie na krągłych ramionach ciotki. – A dzień dobry? – zapytała ciotka, jakby Steven był jeszcze małym chłopcem. – Dzień dobry! – powiedział przymilnie Steven. – Cóż za dobrze wychowany młodzieniec – zauważyła z ironią i ziewnęła. Jej dom budził się do życia, podczas gdy Hanka odczuwała coraz większą potrzebę snu. Przepyszna kanapka była zjedzona. Herbata wypita do ostatniej kropli. Wciąż wyczuwała w ustach cierpkość pigwy. Na stole pojawił się talerz z nowymi, apetycznie wyglądającymi kanapkami. Kolorowe tabletki pani Irenki zniknęły. Jutro mieli zniknąć wszyscy goście. Musiała przezwyciężyć zmęczenie. Nie mogła iść spać. Musiała się nimi wszystkimi nacieszyć. Wstała od stołu i odganiając od

siebie uczucie zmęczenia, przeciągnęła się, podnosząc ręce do góry. – Steven! Uspokój się! – Ciotka Anna chrząknęła znacząco, przyłapawszy Stevena na niezbyt braterskim spojrzeniu. – Na Boga! To twoja siostra! Rodzona prawie. – Ale jest nice girl – zasapał Steven, a jej ramiona, zgodnie z prawem grawitacji, natychmiast opadły w dół i udając zawstydzoną, zerknęła na kuzyna opierającego się o kuchenny zlew. W tej samej chwili usłyszała szczery śmiech pani Irenki. – A kto tu się nie boi i się ze mnie śmiaje? – Nie mówi się śmiaje, tylko śmieje – poprawiła go szybko i poczuła nagłą tęsknotę za Dominiką, którą zwykła była poprawiać. Niestety, nie było jej dziś z nimi. Z półnagim Stevenem, z rozradowaną panią Irenką i z sięgającą po coraz to nowe kanapki ciotką Anną. Gdyby była tu z nimi Dominika, z pewnością byłoby jeszcze głośniej i jeszcze weselej. Ale Dominika była teraz w innym domu i realizowała swoje marzenie o własnej rodzinie. Marzenie o przedłużonym terminie ważności. – A co ty, Haniu, tak nagle zmarkotniałaś? – zapytała czujnie pani Irenka przygotowująca następną dostawę kanapek, ponieważ te, które jeszcze były, znikały z talerza za sprawą Stevena w iście ekspresowym tempie. – Tak jakoś... zatęskniłam za Dominiką – przyznała się. Pani Irenka uśmiechnęła się zagadkowo i przywołała ją do siebie regularnym ruchem wskazującego palca. Zbliżyła się do niej. Pani Irenka znacząco spojrzała za okno. Powędrowała za jej spojrzeniem. Na podjeździe przed domem zobaczyła zaparkowany samochód Przemka, którego właściciel w namiętnym pocałunku wgniatał swą świeżo poślubioną żonę w czystą, granatową maskę samochodu. – Muszę się brać do roboty – szepnęła pani Irenka, gdy ona była bliska rozbeczenia się na dobre – przecież trzeba młodą parę z honorami przyjąć i ugościć. A tobie, Haniu, powiem tylko, żebyś się nie martwiła. Nie myśl, dziecko moje, że straciłaś siostrę. Myśl, że zyskałaś szwagra. Myśl, że odbudowuje ci się rodzina, a teraz przestań się już mazać, tylko obierz mi, kochaneczko moja, te jajka, to namieszam szybko jakąś sałatkę.

Zaczęła obierać jajka. Za moment usłyszała dzwonek do drzwi wydzwaniający pierwsze takty marsza Mendelssohna. Odechciało się jej spać. Słyszała, jak Steven otwiera drzwi i jak Dominika wpada do domu z takim hałasem jak co najmniej dziesięć pań młodych. – O ludzie!!! Żebyście wy wiedzieli, jak mnie bolą nogi!!! – słyszała narzekający, ale szczęśliwy głos siostry. – Hej!!! – wrzasnęła znienacka Zuza i zatrzymała się na środku schodów, robiąc wrażenie zaspanej, zwłaszcza że błękitne wstążki ozdabiające wczoraj jej fryzurę dziś wyglądały jak dobrze uwędzone śledzie. Za to jej głos wskazywał na całkiem niezłą formę pomimo prawie całonocnej hulanki. – Co to?! Jest tak wcześnie, a wy już nie macie energii?!!! – dokończyła swój wrzask i z całej siły rzuciła małym miśkiem w stronę Stevena, który uchylił się zręcznie, a misiek rozpłaszczył się na szybie kuchennego okna. – Wchodźcie, kochani, zapraszamy na śniadanie – odzyskując mowę, Hanka zwróciła się do Dominiki i Przemka, a pani Irence podała obrane jajka. – Widzisz... – szepnęła do niej pani Irenka – możesz być spokojna, on ci jej nie zabierze. Przecież to twoja siostra, a teraz, Hanuś, podaj mi majonez i pokrój ten szczypiorek. Jest już umyty. Jak chcesz, to możesz pokroić też w paseczki czerwoną paprykę, bo Dominika lubi. – Pokroję – odwróciła się i napotkała wzrok Dominiki. Jej siostra mrugnęła do niej porozumiewawczo i złożyła siarczystego całusa na swojej błyszczącej nowością obrączce. Też taką kiedyś miała... Kocham cię... moje Szczęście... Znów usłyszała te słowa. Zobaczyła je przed oczami. Niezapomniane słowa. Niezapomniany, wyryty w złocie grawerunek. Ale uśmiechnęła się dzielnie do Dominiki, gratulując jej spojrzeniem pozytywnej życiowej przemiany. Umyty przez panią Irenkę szczypiorek leżał już na desce gotowy do pokrojenia. Pachniał oszałamiająco. Wiosną. Musiała się wziąć do pracy, bo gości przy stole przybywało. Na schodach pojawili się Jurek z Ulą. Dla odmiany, jej kokardki wyglądały identycznie jak

wczoraj. – Chcę kakao! – krzyknęła Zuza, sadowiąc się przy stole tuż obok Stevena. – Chyba „poproszę” – zwrócił jej uwagę Jurek i przygładził jej bardzo rozczochrane włosy. – Chcę kakao! – wrzasnęła Zuza i od razu dodała, ale bardzo cichutko: – Poproszę. Ostatnia strona albumu rodzinnego pacnęła cicho, odgradzając ją w ten sposób od w większości czarno-białych historii, do których sięgnęła, by udawać, że nie jest znowu sama, że wciąż brzmi wokół niej przyjemny dla ucha i duszy gwar. Od ponad godziny w absolutnej ciszy wpatrywała się w świat ograniczony białą, fantazyjnie poprzycinaną lamówką. Współczesne fotografie robione przy użyciu najnowocześniejszych technologii cyfrowych nie robiły na niej takiego wrażenia jak te niezbyt wyraźne, często nadgryzione zębem czasu obrazy dokumentujące przeszłość, której nie mogła pamiętać. Za każdym razem gdy potrzebowała złapać oddech, nabrać dystansu do tańcującego w zawrotnym tempie życia albo po prostu zabić samotność, zamykała się w ciszy salonu, zapadała w miękkości fotela i w skupieniu wpatrywała się w pejzaże pamięci. Zamierała, patrząc na mamę, młodą, piękną dziewczynę ubraną w czarne bikini w białe groszki i stojącą z poważną miną na skraju trampoliny. Uśmiechała się do taty, małego chłopca ubranego w spodenki do kolan, przytrzymywane zabawnymi szelkami. Patrzyła na dziwaczne białe skarpetki wywinięte na przyciężkie trzewiki. Na kamizelkę z dekoltem w serek, który prawie w całości wypełniały jakby niekończące się, ogromne trójkąty białego kołnierzyka koszuli. Widziała małego, dość mizernego chłopczynę o spojrzeniu klasowego zawadiaki, który za każdym razem, gdy na niego spoglądała, budził jej ogromną sympatię i był gwarancją uśmiechu nawet w najżałośniejsze dni. Czując pod palcami starą, perforowaną okładkę albumu, patrzyła na Dominikę słodko drzemiącą na kanapie. Jej starsza młodsza siostra, duch niepokorny i niespokojny, teraz nosiła w sobie wyciszającego ją lokatora. Odkąd się pojawił, Dominika, gdy tylko mogła i gdzie tylko mogła, kładła się i przesypiała nieustające wciąż mdłości. Siostra musiała wyczuć jej lustrację, bo łypnęła na nią nieprzytomnym, trochę

przekrwionym okiem. – I co się tak gapisz? – zapytała, przewracając się z boku na plecy. – Nie gapię się, tylko patrzę – sprostowała i odłożyła album na stolik. – Wiesz, co wymyśliłam? – Głos Dominiki był rozkosznie senny. – Co? – A jej zmęczony i beznamiętny. – Wymyśliłam, że pojedziesz z nami w podróż poślubną. Życie zdążyło ją już przyzwyczaić do tego, że wszystkie rewelacje Dominika zapodawała jej, udając, że śpi. – Ciekawe w jakim charakterze? – zapytała spokojnie. – Bo na przyzwoitkę to już chyba trochę za późno. – W charakterze towarzystwa. – Oczy Dominiki były zamknięte, a głos nad wyraz przytomny. – Chyba damy do towarzystwa – zauważyła z wyższością. – Damy i młodzieńca. – O nie! – zaprotestowała, wiedząc już, co się święci. W mig pojęła słowne podchody siostry i przewidziała jej grubymi nićmi szyty plan. – Co „o nie”?! – Jeżeli myślisz, że zapakujesz mnie do samolotu, i to w dodatku z Mikołajem, bo tak to sobie akurat zaplanowałaś, to od razu przyjmij do wiadomości, że nic z tego. Nie łam sobie inteligentnej główki dalszym planowaniem wycieczki. – A to dlaczego? – Dlatego że po długim weekendzie zaczynają się matury, a w ich konsekwencji weekendy zajęte ich sprawdzaniem. Nie każdy, Dominiczko, może szastać własnym czasem, jak mu się podoba. – A ty, wielkomiejska damo, myślisz, że gdzie my wyjeżdżamy w podróż poślubną? – Stawiam na egzotykę – odpowiedziała i zwinęła się w fotelu, którego podłokietnik bez powodzenia udawał poduszkę. – Na egzotykę nie ma czasu, bo Przemek ma mnóstwo roboty. Wymyśliliśmy coś innego. – Wymyśliliśmy czy wymyśliłam? – Przemek wymyślił! – Z ust Dominiki wysunął się nieznacznie czubek usztywnionego języka.

– Akurat! – podała w wątpliwość coraz głośniejsze słowa siostry. – Przemek wymyślił, że w weekend jedziemy na Mazury i będziemy pływać kajakiem po Krutyni. – Co? – Uniosła ze zdziwienia głowę i pomyślała, że rzeczywiście ojcem tego pomysłu musiał być Przemek, gdyż budżet omawianej właśnie podróży poślubnej ani trochę nie pasował do rozrzutności jej siostry, która nad obcowanie z przyrodą zwykle przedkładała zupełnie odmienne uciechy, mające więcej wspólnego raczej z ciałem niż z duszą. – To, co słyszysz. – Rozumiem, że wszystko już załatwione, wszyscy zainteresowani o wszystkim już wiedzą i na wszystko wyrazili zgodę, a mnie jak zwykle stawia się przed faktem dokonanym. – Zupełnie nie rozumiem, do czego teraz pijesz. – Do Pragi – natychmiast oświeciła Dominikę. – No i co? Nie było fajnie? – Było – przyznała też natychmiast i od razu przed oczami zamajaczył jej obraz mostu Karola, a raczej Jana Nepomucena. – To co się rzucasz? – Przecież leżę spokojnie. – Ale oczami przewracasz! – A czym, według ciebie, mam przewracać? – Najlepiej to niczym! – Jak każesz. Zamykam oczy i zasypiam. – Idziesz jutro do szkoły? – Nie. Szkoła przychodzi do mnie. – Ziewnęła. Była zmęczona. Nie zdążyła odespać weselnej nocy, przed którą również nie sypiała najlepiej. Zazdrościła Dominice, że od lat sypiała jak niemowlę. Przykładała głowę, nawet niekoniecznie do poduszki, i zostawiała za sobą, daleko w tyle, krainę świadomości. Z nią było inaczej. Przykładała głowę do miękkiej poduszki, a obrazy, słowa i uczucia nie rozmywały się, tylko nabierały jaskrawych kolorów, wyraźnych brzmień i bolesnych poruszeń serca. Usłyszała dziwny dźwięk. Otworzyła oczy i zobaczyła Dominikę wystukującą wiadomość na klawiaturze telefonu. – Co robisz? – zapytała podejrzliwie.

– Nico! – padła wyczerpująca odpowiedź. Wyczerpująca, bo domyślała się, była nawet przekonana, że Dominika uruchamiała właśnie machinę zdalnie umieszczającą ją w kajaku. Nie miała sił, by się kłócić. Chciała zasnąć. Zamknęła oczy. Była tak zmęczona, że kręciło się jej w głowie. Poczuła się tak, jakby kołysał ją sunący lekko po wodzie kajak, przecinający gładki nurt bardzo płytkiej rzeki z ledwo słyszalnym pluskiem. – O czym myślisz? – zapytał niezbyt głośno. Nie chciał zakłócać panującej wokół błogiej ciszy. Widział przed sobą jej szczupłe plecy. Nie było zimno, a mimo to miała na sobie szarą bluzę. Nie tę, w której zobaczył ją pierwszy raz. Inną. Do ostatniego momentu nie wierzył, że uda się ich napalonej na wyjazd trójce wyciągnąć Hankę na to jednodniowe szaleństwo. A jednak. Na Dominikę nie było mocnych. Uśmiechał się i wiosłował dalej. Daleko przed nimi majaczyły plecy Przemka, który w przeciwieństwie do niego dziarsko machał wiosłem, ponieważ jego kajakowa osada była z pewnością mocno skupiona na tym, co będzie można zjeść po dopłynięciu do Ukty. Widział nagie, gładkie kolana Hanki, w których odbijało się majowe słońce. Całą podróż z Warszawy przespała, opierając się na jego ramieniu. Nie przeszkadzała jej nawet niekończąca się i wcale nie cicha gadanina Dominiki. Jemu podczas podróży też zamykały się oczy. Miał za sobą ciężki tydzień, ale nie chciał zasypiać. Chciał czuć na swej skórze ciepły i regularny oddech, a chwilami nawet przypadkowy dotyk ust Hanki. Teraz się nie odzywała. Nie odpowiedziała na jego pytanie, ale wyczuwał jej dobry nastrój. Nic nie mówiła, bo odpoczywała. Patrzyła to na jeden brzeg rzeki, to na drugi. Wykonywała powolne ruchy głową. Od czasu do czasu poprawiała sobie gumkę na włosach. Wsłuchiwał się w otaczającą ich ciszę przerywaną jedynie rytmiczną i pluskającą pracą wioseł. Ruch wpływał relaksująco na jego zmęczone ciało i nadmiernie obciążony umysł. W pracowni mieli okres prosperity. Po wygranej w praskim konkursie interesanci walili do nich drzwiami i oknami. Wiadomość o sukcesie rozeszła się szybko i pojawiło się wielu architektonicznych partnerów, którzy chcieli z nimi pracować. Wszystkie propozycje

rozważali z należytą powagą. Jednak obiecali sobie z Przemkiem, że nie będą szli na ilość, jak to często bywało na początku ich działalności. Postanowili, że są na takim etapie kariery, iż powinni zacząć przywiązywać większą wagę do jakości, żeby ich portfolio nie zaczęło przypominać książki telefonicznej. Wiosłował powoli, uśmiechał się bez przerwy. Miał przed sobą Hankę, przy której nie musiał się już spinać i denerwować. Odzyskiwał przy niej spokój. Poza tym był z siebie dumny, bo odkąd ją poznał, zdążył się jej już trochę nauczyć. Kiedyś jej milczenie stanowiło dla niego powód do zmartwienia. Dziś wiedział, że często bywało odzwierciedleniem jej milczącej i wyciszonej osobowości. Po prostu, gdy nie musiała, nie mówiła. Robiła to tylko wtedy, gdy miała naprawdę coś ważnego do powiedzenia. Obudził się dziś rano dużo przed przyszykowanym do porannego larum budzikiem. Nie miał pewności, czy w ogóle gdzieś się ruszy. Gdyby się okazało, że Hanka nie zgodzi się z nimi pojechać, spędziłby dzień na załamanym i tęskniącym leżakowaniu. Uciekając przed czarnowidztwem, otworzył szufladę szafki nocnej i wyjął z niej książkę, urodzinowy prezent od Hanki, w którym wciąż miał otrzymany od niej list. Ten, dzięki któremu poznał całą prawdę o jej życiu. Znał go na pamięć. Czytał go wiele razy. Uwielbiał go, prawie tak bardzo jak jego autorkę. To był smutny list i gdy czytał go po raz pierwszy, do głowy by mu nie przyszło, żeby się uśmiechnąć. Jednak od pewnego czasu, czytając go, za każdym razem się uśmiechał. Niezależnie od własnej woli. Dzisiejszego ranka czytał go w jednym celu. Chciał w ten sposób przygotować się na ewentualne milczenie Hanki bądź w ogóle odmowę wspólnego wyjazdu. Ta poranna lektura okazywała się teraz bardzo przydatna. Starał się rozumieć milczenie Hanki. Starał się nim nie zadręczać, nie przejmować. Było coraz cieplej i bardzo cicho. Wciąż nie odpowiadała na zadane przez niego pytanie. Nie chciał go powtarzać. Wolał o nim zapomnieć. Tak bardzo wsłuchiwał się w ciszę przed sobą, że nawet nie słyszał swojego oddechu. Widział dłoń Hanki poprawiającą włosy, znał ten gest na pamięć. Za chwilę ta sama dłoń zanurzyła się w rzece, by delikatnie przeczesywać palcami mikroskopijne fale przypominające bardziej układ nawianego na wydmę piasku niż nurt rzeczny.

– Ale dobrze – wyszeptała przed siebie. Uśmiechnął się. Nic nie powiedział. Wiosłował wciąż w tym samym tempie. Wypłynęli z lasu. Przypominająca do tej pory karzełkowatą kuzynkę Amazonki Krutynia zaczęła odważniej rozlewać się między polami odgraniczanymi od wody sporą barierą wysokiego tataraku. Na otaczających ich świeżą zielenią pastwiskach obiadowały czarno-białe Mućki, przeżuwając trawę z dostojeństwem przejętym od ich również mlekodajnych protoplastek. Pomyślał o mamie, która odkąd pamiętał, czyli od lat, z wielkim upodobaniem kupowała nabiał, w którego nazwie pojawiał się przymiotnik „mazurskie” we wszystkich możliwych odmianach. Wysoka lokalizacja słońca wskazywała na bliskość południa. Na twarzy wyczuwał relaksujące i przyjemne pieczenie. Przyjemne było również to, że pomimo trwającego właśnie weekendu majowego nie było wokół nich tłumu amatorów kajakowego sportu. Do tej pory, nie licząc Przemka i Dominiki, natknęli się tylko na kilka kajaków. Hanka wyjęła rękę z wody i trochę od niechcenia, a trochę zaczepnie chlapnęła chłodnymi kroplami w jego kierunku. – Ej, ty! – szepnął, czując na twarzy przyjemny chłód. Wpatrywał się w jej plecy i zauważył, że mała biedronka zmaga się z nierównościami szarych załamań kaptura bluzy Hanki. – Masz lokatora – powiedział dość głośno. – W sercu? – zapytała rozmarzonym głosem. – W kapturze. – Tym razem jego głos zabrzmiał niepewnie, ponieważ jej pytanie sprawiło, że od razu pomyślał o Tamtym. Nie chciał o nim myśleć. Wzbraniał się przed tym myśleniem, jak tylko potrafił, ale ono nie dawało mu wytchnienia. Nieproszone fantazje czaiły się zawsze gdzieś w pobliżu. Z uporem maniaka tłumaczył sobie, że nie ma realnego powodu, aby nie lubić Tamtego. Natomiast miał bardzo realny powód, by się obawiać jego nieobecnej obecności. Hanka miała go w sercu niezależnie od tego, co się między nimi działo. Musiał się pogodzić z tym, że Tamten miał być z nimi już zawsze. – W kapturze? – Znów usłyszał ukochany głos. – Tak, wprowadziła się do niego biedronka. – Ruda, piegowata panna? – Nie ruda, tylko czerwona, i nie piegowata, tylko kropkowana –

sprostował. – Całkiem zapomniałam, że architekci to bardzo dokładna nacja. Mój tato też zamęczał mamę swoją życiową dokładnością. – A ciebie? – No wiesz – nie był pewien, czy kokietowała go z rozmysłem, ale wychodziło jej to doskonale – ja nie dawałam się tak łatwo. – I zostało ci to do teraz. – Ej! Ty! – Odwróciła się do niego i zrobiła srogą minę, jednak rozbłyskujące w jej oczach iskierki zdradzały jej dobry nastrój. Gdy ją poznał, miała całkiem inne oczy. – A co? Może nie jest tak, jak mówię? – zapytał, udając powagę. – Nie jest – rzekła stanowczo i odwróciła się, odbierając mu możliwość zaglądania w jej oczy. Już tęsknił, a rozbujany kucyk tylko tę tęsknotę podsycał. – A jak jest? – Drążył temat w taki sposób, że Dominika, słysząc jego słowa, z pewnością orzekłaby, że chciał wziąć Hankę „pod bajer”. – Jest dobrze – odpowiedziała szybko, ale chyba bez większego przekonania. – Tak całkiem? – Nie dał się zwieść gładkim słówkom, ponieważ od dawna gościła w nim szczera chęć dotarcia do prawdy. – Gdyby nie to, że już pojutrze jest matura, to chyba tak całkiem. – Nieustannie go zwodziła. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak ja nie znoszę w twoich ustach słowa „chyba”. – Na krótki moment przerwał wiosłowanie. – Chyba nie... – Lubisz mnie denerwować? – zapytał natychmiast. – Nie wiem – przyznała, po czym szybko dodała: – Chyba nie – i z powrotem zanurzyła prawą dłoń w wodzie. Znów zaczął wiosłować. – Dobrze, że nie płyniemy Amazonką, bo musiałabyś uważać na krokodyle, a tak musisz uważać tylko na mnie. Obejrzała się i spojrzała na niego pobłażliwie. – Chcesz mnie wystraszyć? – Włożyła do wody drugą dłoń. – Ja? – zapytał, udając niewiniątko. – Skądże znowu. – Te dwa cynicznie brzmiące słowa wystarczyły, by niewiniątko przeistoczyło się

w zimnego drania. – To kamień spadł mi z serca, bo mam ostatnio tak dosyć, że nie umiałabym się obronić, gdybyś miał wobec mnie jakieś niecne zamiary. Żałował, że na niego nie spojrzała. – Muszę wyprowadzić cię z błędu. Niecne zamiary wobec ciebie mam już od dawna, i to bez przerwy, ale możesz być spokojna, bo zanim architekt zrealizuje swoje pomysły, zwykle mija sporo czasu. Tym razem odwróciła się i na niego zerknęła, ale spotkanie ich oczu trwało nie dłużej niż sekundę. – Panie architekcie... nos się panu przypala. Wyglądasz, jakbyś w jego miejscu miał truskawkę – usłyszał zabawny, dziewczęcy chichot. – A ty cała wyglądasz, jakbyś była truskawką – podsumował tak sugestywnie, że musiała się domyślić, iż miał w tej chwili ochotę ją zjeść albo przynajmniej spróbować jej truskawkowej słodyczy. – Że taka dojrzała? – zapytała, przeciągając się. – Że taka do zjedzenia – odparł bezpośrednio. – Jesteś głodny? Nie zdążył odpowiedzieć, bo rozdzwonił się telefon schowany w małym plecaku leżącym gdzieś przed jej stopami. Wyjęła aparat w milczeniu, przyłożyła do ucha i nie odezwała się ani słowem. Z łatwością się domyślił, kto dzwonił, skoro nie została dopuszczona do głosu. Po dłuższej chwili usłyszał jednak jej uległy ton. – Dobrze, zamówcie nam to samo co sobie. Po kolejnej dłuższej chwili milczenia znów usłyszał jej głos. Tym razem całkiem inny. Zdenerwowany, wytrącony z równowagi. – Nie! Dominika! Umawiałyśmy się, że bez żadnych numerów! Obiecałaś! Nie! Nie będziemy negocjować! Wyłączam się! Pa! Wiosłując, obserwował, jak bardzo chciała zachować spokój i jak bardzo jej się to nie udawało. Gdy wkładała telefon do plecaka, trzęsły się jej ręce. – Coś się stało? – zapytał, nie domyślając się, o co chodzi. – Wiedziałeś? – zapytała z wyrzutem i odwróciła się w jego stronę tak gwałtownie, że kajak rozkołysał się, jakby uderzyła o niego morska fala. – O czym?

– O tym, że oni chcą, żebyśmy zostali tu do jutra. – Nie – odpowiedział szczerze, ale pomysł z nocowaniem wydał mu się genialny. – Kłamiesz? – zapytała, nie wiedząc, czy może go oskarżać. – Nie – znów zaprzeczył, ale tym razem nie zapanował nad uśmiechem. – To dlaczego się śmiejesz? Bo ja nie widzę powodów do radości. Zwłaszcza że znów czuję się nabita w butelkę. – Powiedziałaś to tak, jakbym oszukiwał cię na każdym kroku – stwierdził z wyrzutem. – Przysięgam! Nocowanie? Pierwsze słyszę! Nic na ten temat nie wiedziałem. Jeśli mi nie wierzysz, pozwalam ci zrewidować mój plecak. Nie znajdziesz w nim nic oprócz ciepłej bluzy. Żadnej szczotki do zębów, pasty, nic z tych rzeczy. – To przynajmniej przestań się uśmiechać i przyrzeknij, że będziesz chciał wieczorem wracać do Warszawy. – Mogę przestać się uśmiechać – z trudem zamaskował uśmiech. Telefon Hanki znów się rozdzwonił, ona jednak nie wykonała żadnego ruchu. Znana mu doskonale piosenka brzmiała coraz głośniej, a Hanka z sekundy na sekundę robiła się coraz bardziej głucha. – Nie odbierzesz? – odważył się zapytać. – Po co? – zapytała z beznadzieją w głosie. – Żeby porozmawiać? – Tylko o czym? Przecież ona telefonuje, żeby mi powiedzieć, że wszystko już postanowione. Jak zwykle, wszystko wcześniej zaplanowała. Przemek się zgodził. Ty, nawet jeżeli o niczym nie wiedziałeś, to się tak cieszysz, że nie potrafisz tego ukryć, a ja... – zawiesiła na chwilę głos – ja... po prostu nie mam nic do powiedzenia... Może dlatego mnie się nigdy o nic nie pyta i niczego się ze mną nie ustala! Ja po prostu mam się dostosować! Telefon zamilkł tylko po to, by rozdzwonić się na nowo i przerwać Hance wyliczankę składającą się z dowodów na istnienie niesprawiedliwości dziejowej. – Odbierz, proszę. Ten dźwięk wypłoszy stąd wszystkie ptaki. Posłuchała go, bo wiedział doskonale, w którą strunę uderzyć. Znów trzymała telefon przy uchu.

– Oczywiście – zgodziła się obojętnie – oczywiście – powtórzyła beznamiętnie. – Do zobaczenia – zakończyła rozmowę. – I co? – zapytał, zauważając pierwsze, rysujące się w oddali domostwa Ukty. – Zostajemy na noc. Dominika wynajęła już jakiś pokój. Jeden dla nas wszystkich. – Jeden dla wszystkich, wszyscy dla jednego – parsknął śmiechem, nie mogąc opanować radości. – Kawalerze d’Artagnan! Czy mógłby mnie kawaler nie denerwować? – Oczywiście – odpowiedział pospiesznie i całkiem powoli pocałował nagi kark Hanki, która od razu włożyła na głowę kaptur już bez spacerującej po nim wielokropki w kolorze truskawek. Powtórzył pocałunek, trafiając tym razem ustami na miękką bawełnę. Hanka siedziała, udając, że nie poczuła jego pocałunku, dlatego przestał wiosłować. Jedną ręką przytrzymał wiosło, a drugą delikatnie pogładził jej opalany gorącym słońcem policzek. Nie poruszyła się. Zaczął wiosłować, wiedząc, że gdy wysiądą z kajaka, odwzajemni jego uśmiech. Inaczej nie umiała. Po upływie kilkunastu minut ku jego radości zdjęła kaptur. Było już lepiej. – Z pewnością nie jest to Ritz, ale pokoik przytulny, nieprawdaż? – Ostatnie słowo Dominiki nie zostało wypowiedziane. Zostało wygłoszone, i to w dodatku pod jej adresem. – Prawdaż – odpowiedziała, głosząc tym samym wszem wobec, że świetnie się bawi i jest wprost niewypowiedzianie wdzięczna siostruni za sprytne załatwienie lokum z dwoma łóżkami dla czterech osób. – To jak śpimy? – jątrzyła Dominika, jakby zupełnie nie dostrzegając jej irytacji. – To chyba jasne. – Rozluźniony piwem z sokiem malinowym Przemek umieścił swój, przypominający pomidor, nos w uchu Dominiki. – Niczego się nie obawiaj – poczuła ciepło dobrze znanego oddechu tuż przy uchu. – W towarzystwie nie ma sekretów. – Dominika od razu pogroziła palcem Mikołajowi i padła na jedno z łóżek, ugniatając plecami przytwierdzoną do ściany niby-makatkę wykonaną z długich źdźbeł

słomy powiązanych z sobą cienką, kiedyś z pewnością białą nitką. – To żadna tajemnica – znów przy uchu poczuła oddech i natychmiast po nim usłyszała spokojny głos – powiedziałem Hance, żeby się nie martwiła, że się nie wyśpi, bo ja prześpię się w samochodzie, muszę tylko poprosić gospodarza o jakiś koc. Zdziwiona, otworzyła usta. – Chyba ci przygrzało na tym kajaku za mocno? – wystrzeliła Dominika, zamykając jej przygotowane do wypowiedzi usta. Co gorsza, jej siostra nie patrzyła wcale na Mikołaja, tylko właśnie w nią wbijała parząco-jadowite spojrzenie. – Nie pozwolisz chyba, żeby gość, który cały dzień machał za ciebie wiosłem, marzł w nocy w zimnym samochodzie, i to bez poduszki? – Spojrzenie Dominiki zamieniło się nagle w śmiercionośną torpedę, której bała się co najmniej tak jak pacyfista wojny. – Mikołaj... nie wygłupiaj się... – Niemrawo zaczęła uciekać przed torpedą, ale napotkawszy rozbawione spojrzenie Mikołaja, zrozumiała, nie pierwszy już w życiu raz, że ta porozumiewająca się bez użycia słów, manipulująca spojrzeniami dwójeczka jest u szczytu swojej formy i zawiera właśnie porozumienie dotyczące grania na jej dobrym i współczującym sercu. – Masz rację. – Szukała wzrokiem oczu Dominiki, bo z błękitem wciąż nie radziła sobie najlepiej. – Mikołaj jest bardziej zmęczony, więc to ja spędzę noc w samochodzie. – Widzę, że beze mnie sobie nie poradzicie – odezwał się Przemek, który niezauważony zdążył już wrócić z łazienki. – Nikt nie będzie spał w samochodzie. Samochód jest mój i nie zgadzam się na żadne rozkładanie siedzeń. Poza tym zimno jest jak cholera, więc przestańcie farmazonować. Wszyscy śpimy tu. A ty – widziała śmiejące się oczy Przemka wpatrujące się w Mikołaja – obiecaj, że nie tkniesz Hanki nawet małym palcem. – Obiecuję – odpowiedział Mikołaj poważnie, zupełnie niepoważnie krzyżując nogi. – Jaka jest łazienka? – Hanka zgrabnie zmieniła temat, wbrew pozorom ciesząc się, że za chwilę miała poczuć przy sobie ciepło Mikołaja. Do końca nie mogła zrozumieć, dlaczego ta cała trójka była przekonana, że naprawdę chciałaby spędzić tę noc w samotności.

– Luksusowa – odpowiedział z przekąsem Przemek. – Ale lepiej idź z Mikołajem, bo jest ciemno jak w murzyńskiej chacie, a łazienka to zbity z desek wychodek, ale żeby nie było, ma na drzwiach wycięte serduszko, jak w reklamie, a przy tylnej ścianie stodoły jest mały kranik, którego nawet nie trzeba odkręcać, bo woda z niego ciurczy bez przerwy. Lodowata! – Chyba lepiej będzie, jak sobie dasz spokój z tą higieną, przecież z kupą się nie biłaś – odezwała się oczywiście nieproszona Dominika. – Muszę się przewietrzyć. – Nie patrząc na nikogo, nacisnęła klamkę i wyszła. Ritz, w którym miała spędzić dzisiejszą noc, znajdował się kilkaset metrów od Jeziora Mokrego. Jego brzegi zamieszkiwały zachwycająco koncertujące, jednocześnie przekrzykujące miejscowe świerszcze, żaby. Patrzyła na wyłaniające się z mroku, chylące się ku upadkowi zabudowania gospodarcze, których wiekową urodą z pewnością zachwyciłby się sam pan Reymont. Dom, w którym Dominika znalazła nocleg, wiele się od nich nie różnił. Tym tylko, że był jakby o ton jaśniejszy od całej reszty. Stała w miejscu, w którym kiedyś musiał być murowany schodek, teraz zdeptany do grubości biurowej kalki, z pewnością już dziś nieużywanej. Było zimno i bardzo ciemno. Nie wiedziała ani nie widziała, gdzie jest wychodek i stodoła, o których wspominał Przemek. O kraniku mogła zapomnieć. Widziała tylko gwiazdy. Miała wrażenie, że jest ich więcej niż na warszawskim niebie. Może z gwiazdami było jak z ludźmi? Mazurskie gwiazdy miały inne obowiązki niż gwiazdy stołeczne. Te tutejsze musiały oświetlać ciemność, te w Warszawie mogły darować sobie zbyteczny wysiłek, bo ciemności nie zdarzały się w niej nigdy. Nie licząc ciemności panujących w duszach ludzkich i co gorsza, czasami w umysłach. Opuściła wzrok, który coraz bardziej przyzwyczajał się do ciemnego granatu mroku, i zaczęła wyraźniej dostrzegać wyłaniające się z niego pobielone kształty zabudowań. Nagle coś usłyszała, jakby chrząknięcie. Przelękła się, jak ktoś mający coś na sumieniu. Dopiero teraz zauważyła, że na małej ławeczce, zbitej z pewnością z dwóch pieńków i jednej nieoheblowanej, udekorowanej sączącymi się żywicą sękami deski, siedział mały, jakby skurczony, zgarbiony gospodarz.

– Dobry wieczór – szepnęła, wykonując niepewny krok w jego kierunku. – A dobry... dobry... – odpowiedział mężczyzna zachrypniętym głosem Himilsbacha. W okolicach jego ust dostrzegła żarzącego się świetlika. Dziadunio, tak zdążyła nazwać go w myślach, palił papierosa. – Ładnie tu – zagadnęła. – A ładnie... ładnie... – Świetlik wykonał charakterystyczny ruch: góra – dół. – I cicho – szepnęła. – Ano cicho... Nie potrafiła ocenić, czy rozmowa im się nie klei, czy raczej nic z niej nie wynika. – Od dawna pan tu mieszka? – Od dawna... – Świetlik wykonał inny niż dotychczas lot: niebo–ziemia i brutalnie zdeptany, utracił swój punktowy blask. Postanowiła postać jeszcze trochę na betonowym pyle, by za chwilę uciec do pokoju, który w porównaniu z tym, na co teraz patrzyła, musiał być rzeczywiście schronieniem na miarę snobistycznego Ritza. – A państwo to skąd? – zapytał nagle ochrypły głos, budując zdanie na innej niż do tej pory zasadzie. – Z Warszawy – odpowiedziała, opuszczając sproszkowany próg. Musiała mieć pod stopami trawę, ponieważ zrobiło jej się przyjemnie miękko, jakby stąpała po kobiercu utkanym z leśnego mchu. – Oj, panienka uważa, bo tu straszne bagno, padało dużo... dziś pierwszy ładny dzień był. Szybko wróciła do miałkiej twardości. – A państwo to na długo? – zapytał dziadunio, dając nowe życie świetlikowi. – Nie, jutro wracamy. Została biernym palaczem. Papierosowy dym szczypał jej gardło. Kaszlnęła. – Przeziębiłaś się? – Pustka za jej plecami przemówiła troskliwym głosem Mikołaja. – Nie.

– Byłaś już w łazience? – Pustka była coraz cieplejsza. – Nie. Boję się – przemówiła do chłodnej pustki, tej, którą miała przed sobą. – Czego? – Wilka złego. – A gdzie on jest? – Za górami... za lasami... – dopowiedział dziadunio ku jej zdziwieniu. – Daj mi rękę – poczuła ciepłą dłoń Mikołaja. – Może nam pan powiedzieć, jak dojść do tego kranu za stodołą? – A po co ten kran? – zapytał mężczyzna, odpalając nowego, kolejnego już papierosa od jeszcze wciąż rozświetlonego niedopałka. – Chcielibyśmy się trochę umyć. – A to nie lepiej w łazience? Usłyszawszy słowa dziadunia, oniemiała. – W stodole jest łazienka. Trzeba odczepić skobel na drzwiach i zapalić światło po prawej stronie, i łazienka jest jak ta lala. Ruszyli przed siebie. Wyobrażała sobie, że brną przez pole wysmarowane śliwkowymi powidłami. Miękkimi, z lekkim poślizgiem. Mikołaj bez trudu poradził sobie ze skoblem. Stała krok za nim, czując każdy ruch zbliżający go do odnalezienia pstryczka-elektryczka. W końcu udało się i zamiast zwisających pajęczyn, na które zdążyła się przygotować, zobaczyła łazienkę. Najprawdziwszą. Z części stodoły wydzielono niezbyt duże, niezależne terytorium, w którego centrum stała piękna wanna o nowoczesnej linii. Przy zrobionej z karton-gipsu ściance zobaczyła umywalkę i leżącą na niej pastę do zębów, nie byle jaką, polecaną przez stomatologów. Uśmiechnęła się. Po drugiej stronie umywalki stał elegancki pojemnik na mydło w płynie. – I jak tu nie wierzyć w cuda? – zapytała, wpatrując się w kinkiet oświetlający owalne, wiszące nad umywalką, zamknięte w srebrnej ramie lustro. Światło kinkietu dawało jasną poświatę pozostałej części stodoły, której zawartość czyniła z niej coś w rodzaju przepełnionego eksponatami skansenu. Nagromadzone tu przedmioty Dominika nazwałaby starymi gratami. Ona jednak patrzyła na nie z zachwytem.

Widziała drewniane beczki pospinane metalowymi, zardzewiałymi klamrami, wydłubane w pniach drzew koryta, drewniane zydelki z powyłamywanymi nogami i mnóstwo innych, w większości wykonanych z drewna, staroci z duszą. Powróciła spojrzeniem do współczesnego świata, do łazienki pokrytej kremową terakotą. „Ciekawe, czy jest woda?” Nie mogła uwierzyć, że miejsce, na które teraz patrzyła, było czymś więcej niż tylko surrealistyczną atrapą. Mikołaj podszedł do umywalki i odkręcił kurek przypominający czterolistną koniczynę. Z kranu wypłynęła woda. Uśmiechnęła się i zapytała: – Ciepła? – Nie przesadzaj. Zobaczyła, jak Mikołaj odkręca tubkę z pastą. – Przecież to nie nasza – zauważyła, ale za przykładem Mikołaja już nakładała sobie na palec wskazujący sporego, pachnącego fluorem, białego, lekko zakręconego robaczka i szukała w lustrze niebieskich oczu, by uwspólnić zadowolone spojrzenie. – I co? Jak na komendę odwrócili się od lusterka. Zachrypnięty, niezauważony do tej pory dziadunio, przycupnąwszy na krawędzi wanny, przypatrywał się im z wyraźnym zainteresowaniem. Jeszcze nigdy nie widziała człowieka o tak ziemistej cerze, której odcień był z pewnością efektem ilości wypalanych papierosów. Odszukała wzrokiem dłoń staruszka, obejmującą wywinięty na zewnątrz brzeg wanny. W tak żółtych, że aż prawie pomarańczowych palcach tlił się świeżo zapalony papieros. – Skąd u pana taka łazienka? – zapytał Mikołaj. – A przyjeżdża tu do mnie co każde lato taka paniusia z Warszawy. Pisarka. Całymi dniami nic nie robi, tylko siedzi w sadzie pod gruszą i coś tam klepie w te swoje komputery, a mąż jej jedzenie i picie nosi. To on dla niej to wszystko tu zrobił, bo wszystko jej u mnie pasuje, tylko wychodek nie. A w jeziorze się nie wykąpie. Wody się brzydzi. – Mężczyzna skończył mówić, długo zaciągał się papierosem, po czym wstał i skierował się ku otwartym na oścież wrotom stodoły. – Jak będziecie wychodzić, to skobel porządnie zaczepcie. Niby nikogo tu nie

ma, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wypłukała usta i powiedziała „dobranoc” chyba trochę za późno, bo frunący świetlik oddalał się od nich dość szybko. – To co robimy z tym naszym spaniem? – natknęła się na lustrzane, gotowe do ustępstw spojrzenie Mikołaja. – Nic. – Wzruszyła ramionami. – Chyba że wolisz w aucie? – Ehe – wyśpiewał Mikołaj. Parsknęła śmiechem. – Ja wolę w łóżku. Co ty na to? – Ehe – Mikołaj powtórzył muzycznie skomplikowaną śpiewogrę. – Tylko bez dotykania. – Pogroziła mu palcem przed nosem. – To wolę w aucie. – Odwrócił się od niej, udając obrażonego. Chyba udając. – Dobrze... – zmieniła zdanie. – Ale umówmy się, że to ja rządzę. – A przytulisz się? Pytanie, które usłyszała, zabrzmiało przerażająco poważnie. – Ehe. Jej żartobliwy ton skutecznie zagłuszyło miauczenie kota, który cichcem zakradł się do łazienki i wykazując się nie lada sprytem, wskoczył do wanny, by z dumą tygrysa rozciągnąć się na jej dnie. Wpatrzyła się w zapadnięty, sennie falujący bok zwierzęcia. Czuła na sobie spojrzenie Mikołaja, ale nie odwzajemniła go, gdyż, nie wiedzieć czemu, przez ciszę mazurskiej nocy zakłócanej jedynie echem kumkania żab, gdzieś z oddali docierały do niej słowa, a raczej wspomnienie słów, wchłanianych przez płócienne, podwieszane ściany namiotowej sypialni. Szczęście... przytul się... to nie żaden potwór, tylko kot... zobaczysz, zaraz zamiauczy... Pokryty brunatno-szarymi zygzakami dachowiec, na którego patrzyła, już spał. Jednak wyraźnie usłyszała jedno przeciągłe, uspokajające ją miauknięcie. Mogła przestać się bać. Wtuliła się w Mikołaja... Mogła przestać się bać. Za chwilę miała się w niego wtulić...

– Już teraz to nawet święty Boże nie pomoże! – zaćwierkała radośnie Aldonka, stawiając przed nią filiżankę z herbatą i talerzyk, na którym pod pancerną warstwą lukru przyozdobionego kosteczkami z kandyzowanych skórek pomarańczy ukrywał się okrąglutki pączek. – Jeszcze powiedz, że posłodziłaś. – Włożyła małą łyżeczkę w parę unoszącą się nad filiżanką. – Ależ oczywiście. Musimy się przecież jakoś pozytywnie doładować. To znaczy ty musisz, ponieważ ja już dawno mam za sobą tę fazę. – Tę... to znaczy... – zachęciła Aldonkę do rozwinięcia użytego skrótu myślowego i choć leżący przed nią pączek był ostatnią rzeczą, na którą miała teraz ochotę, nadgryzła go, żeby nie robić Aldonce przykrości. Był słodki, drożdżowy, przepyszny. – Denerwowania się za uczniów – z pełnymi ustami uściśliła Aldonka i natychmiast dodała: – I radzę ci szybkie przejście do fazy wiary, że zdadzą nawet największe fujary. – Ale ja wierzę, że sobie poradzą, tylko chciałabym, żeby zdali tak dobrze, jak tego chcą. – Nie myśl teraz o tym. Powiedz lepiej, gdzieś była, nim przyszłaś dziś do roboty, bo niezmiernie ogorzałe twe lico, moja ty czystego serca dziewico. – Jesteś w dobrej formie, rymujesz składnie – podsumowała szampański nastrój przyjaciółki. – Jak ci coś powiem, to nie uwierzysz. Ale najpierw opowiedz mi, miła, gdzieś tak opaliła swego szlachetnego... – Aldonka parsknęła śmiechem. – Chyba się ciut zagalopowałam. – Byłam na Mazurach. Pływałam kajakiem po Krutyni. Było cudnie. – Byłam czy byliśmy? – Byliśmy – przyznała. – Z chabrookim? Hanka nie odpowiedziała. Przymknęła oczy, przywołując wspomnienie nocy, którą przespała doskonale wpleciona w ciało Mikołaja. – Chyba się działo – szepnęła Aldonka oblepionymi lukrem ustami.

– Właśnie nic się nie działo. Oddychaliśmy obok siebie. – Otworzyła oczy. – Dlatego było tak dobrze. – Nie kłam. – Aldonka urokliwie siorbnęła herbatę. – Dlaczego miałabym kłamać? – zapytała, z niechęcią wracając do rzeczywistości. – Bo uwierzę we wszystko, tylko nie w to, że potrafisz przy nim regularnie oddychać. – Wyobraź sobie, że też mnie to zdziwiło, ale uwierz, spędziliśmy noc, przytulając się do siebie, a rankiem byliśmy sobie bliżsi niż... – Zmilczała koniec rozpoczętego zdania. – Niż... – Aldonka nie zgodziła się na wiele mówiące niedopowiedzenie, chociaż nawet na nią nie zerknęła, zajęta zlizywaniem lukru ze słodkich paluchów. – Niż po innej nocy – uchyliła rąbka tajemnicy. Aldonka zamarła z dłonią rozcapierzoną na wysokości twarzy. – I dopiero teraz mi o tym mówisz? To taką jesteś przyjaciółką? Wszystko dla siebie? Ani mru-mru o podniecie starszej kobiecie? No, wiecie?!!! – Przyjaciółka, udając obrażoną, wróciła do lukrowanej oblizywanki i cmokając z dezaprobatą w jej krótkich przerwach, kontynuowała wyrzuty: – Gdyby tak się kiedyś zdarzyło, że przeżyłabym ociekającą erotyzmem noc w ramionach mężczyzny niebywałej urody, to wyśpiewałabym ci wszystko na drugi dzień. Hanka czekała na rym, który się nie pojawił, więc otworzyła usta, by coś rzec. Nie zdążyła, bo Aldonka wstała nagle od stołu i pognała przez cały pokój nauczycielski w kierunku znajdującej się tuż przy drzwiach tablicy, na której zwykle nie było ani kawałeczka niezapisanego miejsca. Dziś również było na niej mnóstwo nagryzmolonych ogłoszeń, zapisków, notatek. Aldonka, lekceważąc ich wagę i rangę, a niektóre były napisane ręką samego pana dyrektora, starła dłonią bez użycia gąbki ich większą część i drukowanymi literami napisała: A TERAZ SIĘ SKUP,BO JAK NIE,TO W DZIÓB! Po czym tanecznym krokiem dostawnym wróciła do stolika i usiadła na swoim miejscu. – Przespałam się z Olkiem.

– Co?! – Hanka o mało się nie udławiła. – Czyżby ktoś ci przyłożył obuchem, że masz kłopoty ze słuchem? – Nie... jestem zaszokowana... – Zaszumiało jej w głowie. – Czym? Tym, że ci powiedziałam, czy tym, na co odwagę miałam? – Dziś w nocy? – Nerwowo trzepoczące rzęsy Hanki nie mogły się uspokoić. – Przecież powiedziałam ci, że gdyby mi się taka noc przydarzyła, to już na drugi dzień opowiedziałabym ci, com przeżyła. – I co teraz? – Ślub! Tylko nie zazdrość! Bo w dziób! – Ślub?!!! – Zdumienie unieruchomiło jej trzepoczące do tej pory rzęsy. – Tak! Dwojga ludzi przymierze zawarte w dobrej wierze. – Nie wierzę... – Myślisz, że kłamię? Hanka milczała. Zastanawiała się, jak to możliwe, że niczego wcześniej nie zauważyła. Fakt faktem... pan dyrektor od czasu pobytu Aldonki w szpitalu awansował w jej oczach, i to nie byle jak. Dotychczas był dla niej nielubianym poborowym, a teraz dostrzegała w nim przesympatycznego generała. Może to ją zmyliło? Nawet nie uchwyciła momentu, w którym Aldonka przestała nazywać go panem dyrektorem, a zaczęła mówić o nim po imieniu. Olek to... Oleczek tamto... Ich miłosna historia zatoczyła koło. Znów się spotkali. Tym razem w pół drogi. Najwidoczniej nikt nie chciał nikogo przeciągnąć na swoją stronę. Odnaleźli tak ważny w życiu punkt wspólny... Bez słów wpatrywała się w bladoniebieskie oczy Aldonki. Promieniały... Cisza szkolnego korytarza zaczynała zamieniać się w nieśmiałe szemranie, które z każdą sekundą stawało się głośniejsze, by w rezultacie zamienić się w hałaśliwą, pełną nadziei i obaw paplaninę towarzyszącą pomaturalnej gorączce. – Idziemy? – zapytała Aldonkę, a ta zaprzeczyła spokojnym ruchem głowy. – A po co? – Nie interesuje cię, co było i jak im poszło?

– Nieważne, co było i jak im poszło. – Jak to? – zapytała zaszokowana odpowiedzią Aldonki, która zawsze do tej pory interesowała się wszystkim, co dotyczyło uczniów. – Ważne jest to, co będzie i jak im pójdzie – dodała filozoficznie po dłuższej chwili milczenia Aldonka. – Nie poznaję cię. – To idą zmiany, nadciągają gromadnie i muszę w nie wejść ładnie. – Przecież ty wszystko robisz ładnie – zauważyła z pewnością w głosie. Usłyszały głośne pukanie do drzwi. W drzwiach pokoju nauczycielskiego, na bardzo przystojnej wysokości, ukazała się głowa Mateusza Starskiego. – I jak? – posłużyła się rzadko używanym w obecności uczniów skrótem myślowym, jednocześnie zauważając trochę niżej głowę Kabanosa. – Było to, co ostatnio robiliśmy – usłyszała zadowolony głos Mateusza, na który nałożył się rechot Kabanosa informujący o tym, że nadszedł właśnie melanżu czas. Drzwi pokoju otworzyły się szeroko i zobaczyła postać pana dyrektora. Uczniowie ulotnili się nie wiadomo kiedy. To zadziwiające, ale pierwszy raz dostrzegła w nim całkiem młodego człowieka. – To co? Matura z polskiego za nami. Czy z tej okazji dadzą się panie zaprosić na kawę? – Dyrektorski wzrok umiejętnie lawirował pomiędzy jej twarzą a oczami Aldonki. – Ja chętnie – odpowiedziała z uśmiechem, pozwalając tym samym, by niemożliwe stało się możliwe. Aldonka już stała obok dyrektora. Nic nie mówiła. Nie musiała. Wystarczyło, że wsunęła swą dłoń pod jego zapraszająco ugięte ramię. – Zwariowałeś?! – wrzasnął na Przemka zdenerwowany jego wizjami. – Powiedz szybko, że to głupi żart – dodał już spokojniej. – Przecież wiesz, ile mamy roboty tu, na miejscu. Jak ty to wszystko sobie wyobrażasz? Czuł na plecach chłód szklanej ściany, którą podpierał od dobrych dziesięciu minut, słuchając najnowszych i skrajnie poronionych pomysłów Przemka. Palcem wystukiwał o szklaną powierzchnię

nerwowy rytm, wiedząc doskonale, że Przemek alergicznie reagował na ten odgłos. – A od kiedy to szwankuje ci wyobraźnia? Do tej pory zawsze byłeś gotowy do wyjazdów. A teraz co? – Teraz jest inaczej. Zaczęło mi się układać z Hanką i nie mam zamiaru nigdzie wyjeżdżać i jej zostawiać. I to po co? Niech do ciebie dotrze, że nie mam najmniejszego zamiaru poprawiać spapranej roboty po tym nadętym półgłówku. Nawet gdyby się okazało, że te poprawki dotyczą budynku dwie ulice dalej, a co dopiero w Hurghadzie! – Wiesz co? – głos Przemka był spokojny, co irytowało go jeszcze bardziej. – Nie rozumiem, po co się od razu tak najeżasz i zapierasz. Przecież może się okazać, że to tylko kosmetyka. – Jak znam Norkowskiego – wszedł Przemkowi w słowo – to w tym hotelu nie ma ani jednego dobrego rozwiązania. – Myślałem, że się ucieszysz. – Przemek manipulował aż miło. – Oczywiście, że się cieszę. Zwłaszcza jak pomyślę, że chcesz mnie wysłać tam, gdzie przez pierwsze dwa tygodnie będę haftował dalej, niż widzę. Już to przerabiałem. Pamiętasz? Drugi raz mnie nie namówisz! Nie ma szans! Nie piszę się! Dziękuję bardzo! – Przemek wpatrywał się w niego i milczał. Mikołaj był przekonany, że brał go na przetrzymanie. – Przecież Domi rodzi pod koniec października. Myślisz, że nie pojmuję, że to ja będę musiał się grillować w Egipcie z tym kretynem, a nie ty. Po co nam to? Nie lepiej łyknąć ten Toruń? Niedaleko. Robota nasza od początku do końca. – Tylko kasa mniejsza – przyhamował jego argumentację Przemek. – Przecież głodem nie przymieramy! – wrzasnął, bo stracił cierpliwość. – Ale posłuchaj! – Przemek też był zdenerwowany. – Dowiedziałem się, że ci od nieruchomości obok nas zmieniają lokal, i to już w listopadzie. Moglibyśmy przejąć ich bazę. Przecież wiesz, jakie mają tam superwarunki. Przestalibyśmy się gnieść. Moglibyśmy w końcu zatrudnić zielonych do projektowania ogrodów. Pamiętasz, jak planowaliśmy kiedyś, jeszcze na studiach, że będziemy robić wszystko, od a do zet. Ale na to potrzebna jest kasa. A jeżeli nie teraz, to kiedy? Przecież wiesz, ile Norkowski jest nam w stanie wybulić za ratowanie

swojego snobistycznego tyłka! – Jeżeli chcesz nas sprzedać Norkowskiemu, to na mnie nie licz! Dopóki nie obgadasz z nim, że występujemy jako partner, to nie ruszę nawet palcem, a co dopiero mówić o wycieczce w tropiki! Był wkurzony i zniechęcony. Zmęczony wykradaniem Hance marnych chwil. Marzył o nocach, a dostawał śladowe ilości dni. Zawsze ktoś albo coś im przeszkadzało. A to Aldonka, a to rada, a to paczka do ciotki Anny albo leki dla pana Ryszarda. Innym razem czasochłonne sprawdzanie matur. I tak w kółko. A gdy wreszcie znajdowała dla niego chwilę, to była wykończona, padnięta, gotowa do snu i tak piękna, że dostawał na jej widok pomieszania zmysłów i zapominał natychmiast o wszystkim, w dalszym ciągu wyczekując na odwlekaną w czasie namiętność. Bez niej pomstował, przy niej wybaczał. Wczoraj już było tak dobrze. Kino, kolacja, spacer. Same rozcałowane i do bólu pobudzające go atrakcje, a po nich przedwczesny sen przed rozpalonym, rzucającym nastrojowe błyski kominkiem. Długo wpatrywał się w zamknięte oczy Hanki, gdy spała, i w samotności wypił własnoręcznie przygotowaną herbatę, żałując, że nie zasnęła na łóżku. Mógłby się przynajmniej położyć obok, a tak nie pozostało mu nic innego, jak wyśliznąć się przez zamkniętą furtkę i spędzić noc na gorących wspomnieniach, które chciał jak najszybciej odświeżyć. Z utęsknieniem czekał na najbliższy piątek zwalniający Hankę z obowiązków w tej durnej i czasochłonnej szkole. I miało być już tylko dobrze, zwłaszcza że dopiero w sierpniu miała zamiar wyjechać do pani Irenki. Co prawda, wiedział też o tym, że ciotka Anna molestowała ją o przylot do Stanów, ale tym razem lotniskowa fobia Hanki stała murem za nim i jego pragnieniami. – Po jasną cholerę od razu tak się unosisz? – Przemek niespodziewanie wstał od biurka. Podszedł do niego szybkim krokiem. Zatrzymał się tuż przed nim. – Pomyśl tylko, ile tracimy czasu i nerwów, współpracując za każdym razem z innymi wykonawcami. Gdybyśmy mieli swoją ekipę... Nie mógł dłużej tego słuchać. – Przemek! – przerwał w tym momencie nie przyjacielowi, lecz wspólnikowi, któremu obrączka uciskała chyba nie tylko palec prawej

ręki, ale również szare komórki. – Marzy ci się imperium projektowo-budowlane?! To super! Tylko powiedz mi, po co nam ono, skoro ledwie się wyrabiamy z tym, co mamy? Jeśli chcemy być dobrzy, to musimy być skupieni na swojej działce, a nie na szukaniu innych bogów! – Myślałem, że się podpalisz, że pomysł ci się spodoba. Usłyszał, jak z Przemka ucieka powietrze, a wraz z nim skłonność do podejmowania ryzykownych i nieprzemyślanych posunięć. Poczuł się winny. – Co do zielonych, to uważam, że pomysł jest dobry, ale z budowlańcami to przesadzasz. Przecież wiesz, jaka to betonowa nacja i jak wygląda współpraca z nimi. – Pojedziesz do Norkowskiego! – nieoczekiwanie przerwał mu Przemek i wlepił w niego władcze, niepodobające się Mikołajowi spojrzenie. – Bo co?! – podniósł głos. – Bo ugadałem się z nim, że jak mu pomożemy, to przejmujemy całą chwałę na siebie, a on oddaje nam kontrakt na następny hotel tej linii na Rodos i zrobimy go sami od początku do końca, wykorzystując przy nim dużą część egipskiego projektu. – A od kiedy to ugadujesz się z innymi bez mojej wiedzy?!!! – tym razem wrzasnął, bo krew go zalała. – Od kiedy ty uganiasz się za spó... – Przemek nie skończył. Widocznie przestraszył się zabójczego spojrzenia, które władował w niego niczym pełen magazynek. – Nie twój interes, za czym się uganiam – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Po co w ogóle się mieszasz w moje sprawy? – Zapytał, walcząc z sobą, by zostać tu, gdzie stał. Miał ochotę wyjść, trzasnąć drzwiami i nie wrócić szybko. – Ja się mieszam? – Głos Przemka zrobił się ironiczny. – Po prostu wpienia mnie to, że się zmieniłeś. Kiedyś poleciałbyś tam na skrzydłach, ciesząc się, że Norkowski polegnie. A dziś tylko: Hanka to, Hanka tamto. – Przeginasz! – Był gotów do ataku. – Ja przeginam? – zapytał ze śmiechem Przemek, pogrążając się

całkowicie. – Tak! – Układał w głowie kolejność zarzutów, które chciał zaserwować wspólnikowi zamiast porannej kawy. – Zapomniałeś już, jak robiłem za dwóch, normalnie bokami, kiedy ty uganiałeś się za swoją Domi. Poza tym myślałem, że coś zrozumiałeś. – Przemek patrzył na niego tak, jakby, na jego nieszczęście, rozumiał coraz mniej. Musiał więc bardziej czytelnie przedstawić mu swoje stanowisko. – Ty, Przemek, nigdy nie zrozumiesz położenia, w jakim się znalazłem, a raczej w jakim znaleźliśmy się razem z Hanką, bo twoja dziewczyna, przepraszam, żona – poprawił się natychmiast – trafiła na ciebie po kilku nieudanych związkach, odkryła twoją szlachetność i poznała twoją bogatą osobowość, co z pewnością nie było trudne, bo w porównaniu z tymi dupkami, z którymi zadawała się przed tobą, to jesteś doskonałym materiałem na męża i ojca. Dlatego masz ją tylko dla siebie, a niedługo będziesz miał z nią syna i pewnie dlatego ci się wydaje, że do wszystkiego dochodzi się po idealnej prostej! Przemek wpatrywał się w Mikołaja w milczeniu, a wyraz jego twarzy zmienił się, i to bardzo. Mógł więc kontynuować bez obaw, że za chwilę dostanie w szczękę i nakryje się nogami. – Ze mną i z Hanką jest inaczej. Ona miała męża i wiedz, że bardzo trudno jest konkurować z duchem, który wciąż czai się gdzieś za jej plecami. Blisko nas. Zdążyłem już zrozumieć, chociaż mi tego nie powiedziała, że nie przestała go kochać i nigdy nie przestanie. A ja co? Nawet nie wiem, czy mnie z nim porównuje! Odkleił się od zimnej ściany i stanął przed Przemkiem o własnych siłach, wciąż czując na plecach chłód, który sprawiał, że nie eksplodował z emocji, i pomagał mu do tego stopnia, że chciał się w końcu przed kimś wygadać, bo nie mógł już dłużej tego wszystkiego wytrzymać. – Przemek, ja, żeby nie wiem co się działo, już zawsze będę tym drugim i będę się ścigał nie wiadomo z kim. Chciałbyś tak? Pomyśl tylko! Patrzę na nią i mózg mi się lasuje z wysiłku, bo nie wiem, co powiedzieć, jak powiedzieć, co zrobić i jak, żeby jej go nie przypominać. Nie zdajesz sobie sprawy, jak trudno jest być z kimś i w kółko się zastanawiać, czy uśmiecha się do ciebie, czy do swoich wspomnień. W zawrotnym tempie wyrzucił z siebie swoje psychozy i poczuł się

podobnie jak kiedyś w zatłoczonym centrum handlowym, gdy wysłuchiwał wrzasków wkurzonej na niego Dominiki, z tą tylko różnicą, że wtedy chciał się rozpłakać nad losem Hanki, a teraz chyba nad swoim. Musiał przestać się nad sobą użalać, bo psychoterapia dokonująca się właśnie na oczach przyjaciela nie mogła przynieść mu żadnej, nawet najmniejszej ulgi. Zachowywał się jak baba. Musiał z tym skończyć, zwłaszcza że widział, iż Przemek nie wiedział, jak ma się zachować. Stał przed nim i wgapiał się w niego, tak jakby nie widział go nigdy przedtem. Już otwierał usta, ale Mikołaj nie pozwolił mu wydać z siebie ani jednego dźwięku. – Jeszcze nie skończyłem! – wypalił. – Musisz przestać uważać mnie za nieudacznika, bo nim nie jestem! I przestań w końcu nas porównywać z wami. Dominika i ty a Hanka i ja to dwie różne bajki. W naszej jest o jednego księcia za dużo! Poza tym ja obawiam się Hanki przeszłości, a ona naszej przyszłości. Pewnie dlatego tak trudno nam się dogadać!!! – Powinniśmy się napić – Przemkowi udało się wtrącić swoje trzy grosze. – I co to zmieni? – zapytał cynicznie. – Znieczulisz się chociaż na chwilę. – Ale mnie nie interesują chwilowe rozwiązania. Nie rozumiesz tego?! – To co zamierzasz? – A jak myślisz? – zapytał szybko. – Nie mam pojęcia. – Przemek bezradnie rozłożył ręce. – Ja też nie mam gotowych rozwiązań. Jedno jest pewne. Mam dosyć czekania. Musi się skończyć, bo oszaleję. W dodatku Dominika powiedziała mi całkiem niedawno, że gdybym go poznał, to na pewno bym go polubił. To był równy gość. Trochę mi o nim opowiedziała, a Hanka milczy jak zaklęta. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Gdyby coś mówiła, wspominała, może byłoby łatwiej. Wczoraj nawet miałem ochotę ją o niego zapytać, ale stchórzyłem. Wystraszyłem się, że ona nie udźwignie pytania, a ja odpowiedzi, gdyby się taka w ogóle zdarzyła. – Włożył ręce do kieszeni. Dotarło do niego, że od dawna nie rozmawiał z Przemkiem tak szczerze. Na dobrą sprawę nawet nie

wiedział, co u niego słychać. – A co u was słychać? – nadał formę pytania swojej myśli. – Wczoraj Tomaszek dał o sobie znać. Pierwszy raz. Dominika się kąpała, a on się poruszył. Narobiła takiego rabanu pod prysznicem, że się wystraszyłem. Tomaszek chyba też, bo od razu się uspokoił. A wracając do tematu – słuchając przyjaciela, Mikołaj zaczął się uśmiechać – to zrozumiałem, odpuszczamy Norkowskiego. Zadzwonię do niego zaraz i powiem mu, żeby spadał. – Ja zadzwonię – podchwycił pomysł. – I co mu powiesz? – Wypytam go co i jak i zastanowimy się nad tym jeszcze raz. Wspólnie – podkreślił z naciskiem. – Jesteś pewien? – zapytał Przemek, drapiąc się po szyi. – Niczego ostatnio nie jestem pewien. – Myślę, że to się zmieni, i to już całkiem niedługo. – Trzymam cię za słowo. – Rozejrzał się wokół. Wszyscy pracowali. Powinien skończyć tę mało męską pogawędkę i zabrać się do roboty. – Nie narzekaj, nie jest przecież tak źle. – Zadzwonił telefon Przemka, pozwalając mu na wymknięcie się z pracowni Mikołaja. Potrzebował natychmiast kawy i pracy, żeby już nie myśleć. Potrzebował też Hanki i jak zwykle pozostało mu czekanie, które całkiem mu obrzydło. Było mu coraz trudniej je znosić, bo wiedział doskonale, na co czeka. Ta wiedza pomagała mu i przeszkadzała jednocześnie. Pomagała, bo czuł się zmotywowany, a przeszkadzała, ponieważ wielokrotnie niecierpliwość zwyciężała rozsądek, którego ubywało mu po każdym spotkaniu z Hanką. Miał świadomość, że bardzo go potrzebuje, ale przychodziły takie chwile, gdy czuł, że najsensowniej byłoby nie myśleć, tylko się zatracić, postawić wszystko na jedną kartę. Usiadł za biurkiem. Wystukał w komórce nazwisko Norkowskiego. Miał w niej jego numer jeszcze z czasów studenckich, kiedy to Norkowski był jego największym wrogiem udowodniającym na każdym kroku swoją wyższość nad nim i całą resztą. Nie znosił tego nieczysto grającego typa od dawna, a teraz nadarzała się doskonała okazja, żeby stanąć z nim oko w oko i potraktować go tak, jak na to zasługiwał. Jak

architektoniczne zero, jak ludzkie zero. Czekała go krótka chwila zawodowej, a przede wszystkim właśnie ludzkiej satysfakcji. Krótka, acz bezcenna. Zwycięstwo ciężko wypracowanych umiejętności wspartych talentem nad pozerstwem, kumoterstwem i zawodowym krętactwem. Usłyszał przerywany sygnał i poczuł, jak wstępuje w niego duch rywalizacji. Lubił rywalizować z rzeczywistym przeciwnikiem. Zawsze wtedy wygrywał. – Halo – w słuchawce odezwał się dobrze mu znany, pyszałkowaty głos. – Cześć, tu Mikołaj Starski – przedstawił się z uśmiechem i poczuł się tak, jakby wkładał rękawice bokserskie przed walką z gwarantowaną wygraną. Inaczej wyobrażała sobie to popołudnie. Siedziała na schodach. Oparła głowę o cienką, wyrastającą z poręczy tralkę. Patrzyła na stojący na stole w jadalni wazon, w którym tłoczyły się różnokolorowe róże. Długie, krótkie, z kolcami i bez kolców. Wszystkie inne kwiaty, które dostała dziś od uczniów z okazji zakończenia roku szkolnego, zawiozła na cmentarz. Wszystkie oprócz róż. Mama ich nie lubiła. Dlatego przystrajały teraz salon. W lodówce od wczoraj marzły specjały, z których miała zamiar przygotować dzisiejszą kolację. Na stole, obok wazonu, paliła się świeczka od ciotki Anny, o cudnym kolorze oberżyny, a jej bzowa nuta wysubtelniała intensywny zapach róż. Wszystko było przygotowane i przemyślane. Kolacja dla dwojga. Chciała nią przeprosić Mikołaja za ostatni brak czasu. Czuła się skrajnie wyczerpana. Efekt ciążącej głowy nie opuszczał jej, choć pożegnała się dziś ze szkołą prawie na dobre. Czekały ją jeszcze tylko cztery dni pracy w komisji rekrutacyjnej, ale ducha wakacji poczuła już dziś, siedząc na swojej cmentarnej ławeczce. Jak zwykle z powodzeniem odnalazła tam spokój, patrząc na świeże, kolorowe kwiaty przysłaniające imiona rodziców, czerwieniące się miedzią wśród szarości kamienia. Teraz było inaczej. Schodowa tralka bezlitośnie wbijała się jej w obciążoną różnymi myślami skroń. Świeczka, na której zatrzymał się teraz jej wzrok, miała się dziś nie wypalić do końca. Wazonu z różami nie musiała przestawiać w inne miejsce. Szynka parmeńska miała potęsknić za melonem jeszcze trochę. Identycznie jak ona za Mikołajem. Zatelefonowała dziś do niego,

by zaproponować mu wspólną kolację. Przedwcześnie przygotowała się na jego radość. W jego głosie usłyszała przygnębienie spowodowane najprawdopodobniej przepracowaniem. Nie mógł się z nią spotkać. Był umówiony na spotkanie biznesowe, którego nie mógł odwołać. Jakiś jego architektoniczny partner przylatywał do niego z zagranicy. Tym razem role się odwróciły. To Mikołaj nie miał czasu, by się z nią spotkać. Siedziała więc na schodach i nie wiedziała, co z sobą począć. Dominika miała dziś wizytę kontrolną u doktor Bożeny, Aldonka ze swoim Oleczkiem z pewnością stali teraz w ulicznym korku wśród tych wszystkich, którzy postanowili pierwszy wakacyjny weekend spędzić poza miastem. Poczuła głód. Wstała, tym samym ratując swą głowę przed przyrośnięciem do jesionowego drewna, i zbliżając się do lodówki, zlustrowała krajobraz za oknem. Ogród wyglądał imponująco. Azalie i rododendrony wprost biły się o jej wzrok, prezentując swe wysycone do granic możliwości kolory. Poczuła tęsknotę za pomarańczem, którego nie dostrzegła w kolorowym o tej porze roku ogrodzie. Otworzyła lodówkę. Jej wzrok od razu zatrzymał się na opakowaniu borówek amerykańskich, którymi miała zamiar owocowo przyozdobić podane po kolacji lody. Dziś wieczorem miało nie być Mikołaja, miało nie być lodów. Mogła więc uczynić z borówek swoje danie główne. Wyjęła granatowe, okrągłe koraliczki z lodówki. Zawartość plastikowego pudełeczka delikatnie przesypała na durszlak i przelewając ją zimną wodą, podjadała, czując już na języku smaczną konsystencję. Zamyślona, przesypała borówki do fajansowej miseczki i idąc na górę, zajadała je w rytm swoich kroków. Stopień, borówka, oddech. Stopnie się skończyły, a borówki zostały. Na szczęście. Odruchowo skierowała się do sypialni rodziców. Starannie zaścielone łóżko przypomniało jej o tym, że nie sypiała tu od dwóch miesięcy. Wycofała się zatem i nim usłyszała stęknięcie progu, swojego skwapliwego odźwiernego, zobaczyła puste dno miseczki. Odłożyła ją na komodę i rzadko używaną przez siebie metodą rzutu na łóżko zaległa w od rana rozgrzebanej pościeli. Zerknęła na zegarek. Mikołaj od piętnastu minut rozmawiał z afrykańskim partnerem, a ona czuła, jak opuszcza ją napięcie związane z zakończeniem roku szkolnego,

a nawiedza niedopuszczana ostatnio do głosu i serca tęsknota. Zamknęła oczy i od razu znalazła się w ramionach Mikołaja prowadzących ją po weselnym parkiecie. Teraz, w samotności, mogła się skupić na ich dotyku, bo wtedy gdy tonęła w nich naprawdę, miała wrażenie, że musi wciąż uciekać przed wzrokiem rodziców Mikołaja. Gdy tylko zaczynali z sobą tańczyć, ta, skądinąd nad wyraz sympatyczna para, pożerała ich wzrokiem pełnym nadziei. Nie mogła udawać, że nie dostrzega tych jednoznacznych spojrzeń śledzących ich niby z ukrycia. Oczy pani Irenki patrzyły identycznie. Ciotka Anna też była szczególnie kontenta, a Iwonka szepnęła jej w tańcu wprost do ucha: „Cudowna z was para”. Zamiast zasnąć, ukołysawszy się tym wspomnieniem, przeciągnęła się i odrzuciła z siebie naciągniętą przed momentem kołdrę. Zapragnęła spojrzeć na błękit swej weselnej kreacji. Sprężystym ruchem opuściła łóżko, otworzyła szafę i wśród nienoszonych od dawna sukienek dostrzegła materiał wypieszczony dłońmi Mikołaja. Rozsunęła wiszące ubrania, tak żeby popatrzeć na tkaninę, w której czuła się niebiańsko. Jej penetrujący wnętrze szafy wzrok nie zatrzymał się jednak na urokliwie rozkloszowanym dole sukienki, lecz nieco niżej. Na dnie szafy zauważyła dwa kształty. Żółty owal, na którym stał wielkanocny koszyczek, i biały prostokąt pokryty kolorowymi groszkami. Wiedziała, że w pudełku w groszki znajdzie galerię stworzoną przez małe rączki dwóch dziewczynek, a zebraną przez jej sentymentalną mamę, która potrafiła dłużej opłakiwać zdeptanego Plastusia otrzymanego od Dominiki niż złoty zegarek, którego brak zauważyła, kupując kiedyś młode ziemniaki w warzywniaku u pani Walentyny. Sięgnęła po pudełko, nie budząc uśpionych w ciemności szafy porcelanowych kurczaczków poukładanych w żółtym wiklinowym owalu. Wysunęła je delikatnie i przeniosła na łóżko. Usiadła po turecku, przygotowując się w ten sposób do podróży po różnokolorowych, bogatych w odcienie wspomnieniach. Uchyliła kropkowane wieko kartonu. Widząc jego zawartość, uśmiechnęła się i odłożyła przykrywkę na podłogę. Powoli, dawkując sobie radość i przyjemność, wyciągała z pudełka kartki duże, średnie i całkiem malutkie. Nawet przy tych małych, wydartych skądś karteluszkach zatrzymywała się na długo.

Patrzyła na obrazki, wiedząc od razu, czyjego były autorstwa. Wykonane przez nią były dopracowane i tak pedantyczne, że aż nudne. Narysowane przez nią żółte słońce było uśmiechnięte. Miało niebieskie oczy, dwie czarne kropeczki w miejscu nosa, cienką nitkę uśmiechu i doskonale symetryczne promienie o identycznej długości każdy. Słońce Dominiki było inne, potraktowane z artystycznym rozmachem. Spontaniczne i wariackie. Jego promienie świeciły zróżnicowanym blaskiem długich, krótkich, prostych i falujących promieni. Nawet owal słońca nie był zamknięty w nienagannej formie. Poza tym słońce Dominiki było żółto-pamarańczowo-czerwone. Wszystkie rysunki Dominiki, na które patrzyła, były narysowane jakby od niechcenia, pewnie szybko, trochę nieuważnie, bez dbałości o szczegóły, których na jej własnych pracach było mnóstwo. Postaci Dominiki były ubrane w kolorowe plamy. Bohaterowie jej rysunków mieli na sobie bluzeczki z guziczkami i kieszonkami. Nawet ich buty były zasznurowane. W niczym nie przypominały holenderskich chodaków, takich jak na rysunkach Dominiki. Teraz, po latach, patrząc na tę ich, jak by to określiła Dominika, baby art, obiektywnie oceniała, że rysunki jej siostry były dużo ładniejsze. Zawierały dziecięcą fantazję i beztroskę, podczas gdy jej zamykały w sobie charakterystyczną dla dorosłości konsekwencję i powagę. Zawsze była tak zwaną starą maleńką, ale gdyby taka nie była, to kto wie? Może nie potrafiłaby kiedyś poskromić łobuzerskiego talentu Dominiki, która pewnego dnia usiadła w ławce obok niej i z miejsca zaproponowała jej kawałek wyciągniętej z ust, wyżutej, szarej donaldówy. Uśmiechała się zrelaksowana. Stos rysunków w pudełku topniał, a jej humor poprawiał się z każdym następnym. Mikołaj był już pewnie w decydującej fazie negocjacji, podczas gdy ona odtwarzała doskonale zapamiętane wspomnienia, do dziś ukryte pod innymi, przygnębiającymi. Niestety, dno kartonu zbliżało się bardzo szybko. Wyjęła z niego ostatni rysunek. Przedstawiał narysowanego lekką ręką Dominiki pelikana. Dominika narysowała go specjalnie dla niej. Chłopiec z burzy – tak brzmiał, o ile dobrze pamiętała, tytuł filmu, na który zabrał je kiedyś do kina tato. Nie pamiętała dokładnie fabuły. Zapamiętała tylko, że film traktował o przyjaźni dziecka i pelikana.

Czarnowłosy chłopiec pielęgnował ptaka z chorym skrzydłem. Gdy pelikan wyzdrowiał, odleciał, a ona po wyjściu z przepłakanego seansu jeszcze długo nie mogła się uspokoić. Jej płacz denerwował Dominikę, dlatego narysowała dla niej ptaka, na którego Hanka właśnie patrzyła. Dała jej ten prześliczny rysunek, mówiąc: „Masz! I przestań już beczeć, bo na kolację są leniwe pierogi, i to z cukrem!”. Położyła rysunek pelikana obok stosu dzieł wspólnych. Nie miała zamiaru chować go z powrotem do pudełka. Chciała, by został na widoku. Resztę rysunków przygotowała do ponownego zamknięcia i już miała je włożyć do pudełka, gdy zauważyła niedostrzeżoną do tej pory dużą szarą kopertę wypełniającą prawie całkowicie dno kartonu. Jej kolor zlewał się z wnętrzem pudełka. Z pewnością dlatego nie zauważyła jej od razu. Przez moment patrzyła na nią, nie wiedząc, co zrobić. Oglądanie rysunków zajęło jej chyba sporo czasu, straciła jego rachubę. W pokoju panowała wieczorna szarówka. Nie zapalając lampy, wzięła do rąk niczym szczególnym niewyróżniającą się kopertę. Nie była opisana ani zaklejona, ale dość ciężka. Rozchyliła ją w miejscu rozcięcia i zobaczyła plik składający się z kilku, może kilkunastu kartek. Ujęła go w palce i powoli wysunęła z koperty. Jej oczom ukazały się jakieś urzędowe pisma zawierające spore nagromadzenie pieczątek. Pomimo wciąż pogarszającej się widoczności dostrzegła wytłuszczony druk. Bez kłopotu odczytała imiona i nazwisko swoich rodziców połączone z imieniem i nazwiskiem Dominiki jednym wyrazem: adopcja. Z trudem oderwała od niego wzrok. Po czym szybko do niego powróciła i odczytała jeszcze kilka razy. Adopcja. Adopcja. Adopcja. Trzymane w dłoni dokumenty wyśliznęły się z niej nie wiadomo kiedy i przykryły wszystko wokół. Były wszędzie. Na kołdrze, rysunkach, przykryły spory fragment rozciągniętego rybą wola pelikana. W jednej chwili przestała dostrzegać cokolwiek. Leżące przed nią kartki, a raczej dokumenty, zawierały już tylko długie, ciemne i proste wstęgi druku. Nie było na nich adopcyjnych postanowień. Jej serce przestało bić, ale żyła, bo jej oczy błądziły wciąż po opieczętowanych kartkach dających jej rodzicom akt własności czyjegoś dziecka. Nie chciała już na nie patrzeć, dlatego powoli, żeby niczego nie zniszczyć, zaczęła zbierać te bardzo ważne dokumenty. Ułożyła je w przypadkowej kolejności

i dygoczącymi rękoma usiłowała umieścić z powrotem w kopercie, która jak na złość zachowywała się tak, jak gdyby była zaklejona. Musiała odłożyć na bok plik i poświęcić całą uwagę kopercie. Tym razem bez trudu rozchyliła jej boki, a na jej dnie zauważyła jasny, mały kawałeczek papieru. Spokojniejszą już dłonią zanurkowała w głębokości koperty i już miała przed oczami prostokątną tekturkę. Wpatrywała się w kartonik przypominający swym kształtem wizytówkę, gdy usłyszała znajomy pisk opon samochodu Dominiki. Szybko odwróciła chyba jasną zieleń karteczki. Dobrze myślała. To była wizytówka. Pod imieniem i nazwiskiem, których w pośpiechu nie odczytała, znajdował się jeden wyraz: „Psychiatra”. Pospiesznie schowała dokumenty do koperty, a wizytówkę wcisnęła pod poduszkę, na której leżał rysunek pelikana. Kolorowymi rysunkami przysypała, dosłownie przysypała, szarość koperty i zamknęła pod groszkowym wieczkiem. Dzwonek domofonu już szalał. Wstała z łóżka, nogą wsunęła pod nie karton. Musiała się spieszyć. Jej siostra nie lubiła czekać pod drzwiami. Zerknęła na pokój. Ślady podróży do przeszłości znanej, a jak się przed momentem okazało – nieznanej, zostały zatarte. Wychodząc z pokoju, pacnęła mocno dłonią we wciąż otwarte drzwi szafy, które zamknęły się z drewnianym trzaskiem. Próg pozostał milczący, bo go przeskoczyła. Zbiegała po schodach. Znów znalazło się w niej serce. Biło jak oszalałe i to nie dlatego, że pędziła szybciej, niż to możliwe. Chciało jej się wyrwać z piersi, bo za zamkniętymi drzwiami czekała na nią jej Dominika. Jej siostra. Jej, od lat, prawdziwa siostra. Otwierała drzwi, a jej serce zamieniało się w okrętowy gong. – Czemu wyjesz? – Zbiegałam ze schodów i się uderzyłam – wytarła policzki, których wilgoci była do tej pory nieświadoma. – Nie ściemniaj! – Dominika wyćwiczonym manewrem ominęła ją, zostawiając jej zdrętwiałe z emocji ciało w otwartych drzwiach. – Byłam u rodziców na cmentarzu. Ale nadostawałaś tego zielska! – Głos Dominiki brzmiał jak zwykle, ale ona słyszała go inaczej. – Ciekawe, za co te dzieciaki tak cię lubią? No co ty tam robisz? Chodź tu szybko, to coś ci pokażę! – Jej siostra rzeczywiście nie lubiła czekać.

– Idę – powiedziała normalnym głosem. Nad spokojnym oddechem musiała jeszcze trochę popracować. Niestety, jej wysiłki spełzły na niczym. Coś ją dusiło. Nie mogła złapać tchu. I nie działo się to za sprawą gruszki. Tym razem to nie była ona. Do jej tchawicy niepostrzeżenie zakradł się jakiś duch władający jej tchnieniem. Brakowało jej tlenu. – Hanka! No chodź! Co ty tam robisz?! – Idę. – Nie mogła się nadziwić, że jej głos brzmiał spokojnie. Oderwała stopy od wycieraczki, na której tkwiła. Napis sweet home witający ją zawsze, gdy wracała do domu, niebezpiecznie falował, zupełnie jakby był banderą ozdabiającą maszt okrętu. Ruszyła chwiejnym krokiem. Zastała Dominikę leżącą na podłodze w salonie. Jej siostra rozciągnęła się przed kominkiem i z dumą prezentowała nagą krągłość swojego brzucha. – Zobacz, jak mnie Tomaszek wybrzuszył. A żebyś wiedziała, jaka z niego kręcioła. Hanka przykucnęła i przyłożyła ucho do ciepłego i twardego brzucha siostry. – Dobry wieczór, maluszku. Tu ciocia Hania. Jak się masz? Słyszysz, co ta twoja mama wygaduje? Przecież ty nie jesteś żadną kręciołą. Ty jesteś naszym największym skarbusiem malusiem. – Przestań w końcu wyć, bo mi zrobisz jezioro z pępka. Jak się natychmiast nie uspokoisz, to ci nie pokażę najnowszych fotek kręcioły. – A masz? – Z trudem odkleiła się od naturalnego bogactwa brzucha Dominiki, ale uspokoić się nie mogła. Łzy ciekły z jej oczu nieprzerwanie, zupełnie jakby zepsuł się w nich jakiś zawór zawiadujący pracą kanałów łzowych. Dominika przykryła ciepłą piłeczkę cienką etaminą koralowej bluzeczki i powoli wstała z podłogi. – Masz coś dobrego do żarcia? – zapytała Dominika, otwierając drzwi lodówki. – Melon w szynce parmeńskiej. Chcesz? – Wolałabym placki ziemniaczane. Masz ziemniaki? Pokłóciłaś się z Mikołajem, żeś się tak zwyła? Widziałaś siebie? Lepiej nie patrz w lustro, bo się wystraszysz. Jak ty wyglądasz? – Dominika miała ochotę

na placki ziemniaczane, ale nie przeszkadzało jej to pochłaniać szynki parmeńskiej wprost z opakowania. – Naprawdę chcesz placki? – zapytała, mając przed oczami treść dokumentów, na które natknęła się przez przypadek. – Naaapaaawdęęę – odpowiedziała Dominika z pełnymi ustami – mogę nawet naobierać ziemniaków. Laska, co z tobą? Zaczynasz wakacje! Nie cieszysz się?! – Cieszę. – Wydmuchała nos i zaczęła przygotowywać stanowisko pracy. Na kuchennym blacie znalazły się ziemniaki, jajka, cebula. Schyliła się do szafki w poszukiwaniu mąki. – Jakoś dziwnie podejrzana ta twoja radość. Mówił ci Mikołaj o dzisiejszym spotkaniu? – Napomknął tylko, że spotyka się z jakimś partnerem z Egiptu, tak zrozumiałam. Zaczęła obierać ziemniaki, a Dominika nie zaległa na kanapie w salonie ani nie usiadła przy stole. Stała tuż przy niej i obserwowała drogę pokonywaną przez nóż pod skórką ziemniaka. Hanka nie lubiła, gdy ktoś patrzył jej na ręce. kiedy pracowała w kuchni. – No to ci nie powiedział. – A co miał mi powiedzieć? – Popatrzyła na Dominikę z ciekawością kryjącą się w suchości oczu. Tocząca się między nimi rozmowa pomogła jej się uspokoić. Prawie całkowicie. – Ten gość, z którym się teraz ugadują, bo Przemek od Bożenki też pojechał prosto na to spotkanie, ten facet to ich kolega ze studiów. Straszny dupek i zarozumialec, jakiś prominencki synalek. Ma kłopoty i poprosił ich o pomoc. Mikołaj oczywiście chciał go olać, bo to jego straszny wróg. Odbił mu kiedyś dziewczynę – Hanka podniosła wzrok znad niezwykle dokładnie umytych ziemniaków – to znaczy, to chyba nie była jeszcze jego dziewczyna, ale gdyby tamten się nie zakręcił, to kto wie? – Po co mi o tym wszystkim mówisz? – Jak to po co? Żeby zagaić rozmowę i uświadomić ci, żebyś skorzystała z Mikołaja, bo szykuje się nam odpoczynek od seksu. – Mów za siebie – starała się zażartować, ale oczy znów płakały. Tym razem od piekących ukąszeń cebuli.

– Wiesz co, Hanka? Za tobą to nie trafisz! – Dominika zamilkła na chwilę. – Powinnaś mnie teraz zapytać „dlaczego?”. – Dlaczego? – posłusznie spełniła swoją powinność. – Bo jak się dogadają z tym odbijaczem lasek, to czym prędzej bujną się do Egiptu. – Naprawdę? – Coś zaczynało do niej docierać, podczas gdy ulubiony, wszystkorobiący gar mamy zaczął ucierać ziemniaki. – I tak sobie pomyślałam, że gdyby się okazało, że oni gonią do Egiptu, to my też mogłybyśmy fundnąć sobie jakiś wyjazd. – Chodzi ci o wyjazd nad morze? – zapytała, mając cichą nadzieję, że egipska wyprawa nie dojdzie do skutku. – Też – odpowiedziała enigmatycznie Dominika. – Czyli o co jeszcze ci chodzi? Garnek skończył swą hałaśliwą pracę. – Nie mów, że zapomniałaś! Jesteś mi winna pewien wyjazd. – Oczywiście, że pamiętam. Jak mogłabym zapomnieć? Przecież wiesz, że jestem pamiętliwa. – To kiedy? – Dominika oczekiwała natychmiastowej odpowiedzi, obserwując każdy jej ruch, który przybliżał masę ziemniaczaną do znajomego skwierczenia rozgrzanego na patelni oleju. – A ty możesz w swoim stanie... – Ja? Prawie wszystko mogę – stwierdziła bardzo dwuznacznie Dominika. – To podaj mi dwa jajka. – Siostra bez marudzenia wykonała jej polecenie. – A co zrobimy z ciotką Anną? – Ja to się chyba nie piszę. Dla Tomaszka to trochę za daleko. – I co ja, biedna, mam jej powiedzieć? – Że nie mamy wiz. – Przecież wie, że mamy – popatrzyła na Dominikę z politowaniem. Na patelni skwierczały już pierwsze cieniutkie krążki, których brzegi spiekały się dużo szybciej niż cała reszta. Kuchnię wypełnił zapach kojarzący się jej z mamą i ich piątkowymi plackowymi popołudniami. – To powiedz, że Przemek wyjeżdża i że musisz się mną

opiekować. Pozwalam ci nawet nakłamać i powiedzieć ciotce, że mam pstro w głowie, nie uważam na siebie i takie tam, dlatego musisz mieć na mnie oko, bo bez ciebie pójdę na zatracenie – Dominika bardzo umiejętnie użyła sformułowania pani Irenki. – Z tym kłamstwem to nie przesadzaj. – Odwróciła placki. Dodana do ziemniaków marchewka sprawiała, że miały piękny pomarańczowy odcień. Dominika zajęła miejsce przy stole. – No, dawaj już – poganiała ją, otwierając plastikowy kubeczek śmietany, i wiedząc, że tego nie znosiła, patrząc jej w oczy, bezczelnie zamieszała śmietanę paluchem, by potem z lubością go oblizać. – Przecież wiesz, że nie lubię, jak tak robisz. – Wiem. Dzwonimy do facetów? – Chyba nie powinnyśmy im przeszkadzać. – Mam to gdzieś. – Dominika wyczarowała z czeluści swoich dziwnych, bardzo obszernych spodni telefon. – Proszę. – Położyła przed nią talerz z identycznymi, doskonale okrągłymi plackami. Swój kształt zawdzięczały wynalezionej przez mamę metodzie kładzenia masy ziemniaczanej na gorący olej za pomocą łyżki do lodów. Wróciła na miejsce pracy i słysząc mlaskanie Dominiki, poprzedzone za każdym razem krótkim dmuchnięciem, cieszyła się, że nie jest sama na świecie. Nigdy nie była sama. Dominika prawie od zawsze była w pobliżu, ale od dziś wiedziała, że nie była, jak to zwykła określać Dominika, jej przyszywaną siostrą. Stanowiły najprawdziwszą rodzinę. Dominika była córką jej rodziców. Gdyby jej nie było, wszystko w jej życiu byłoby inne. Z pewnością byłaby kimś innym, a może gdyby nie Dominika, nie byłoby jej już wcale? Piekła kolejne placki. Dominika rozmawiała z Przemkiem. Słyszała jej wesoły głos, ale nie odróżniała słów, ponieważ w głowie układała inne. Tworzyła właśnie wersy dla swojej nowej, starszej młodszej siostry. Nie mogła ich teraz zapisać. Miała ręce pełne roboty, ale bez najmniejszego kłopotu zapamiętywała kolejne rodzące się w niej sformułowania. Tymczasem głos Dominiki tracił swoją wesołość. Widocznie spotkanie z prominenckim synalkiem się przeciągało. Placki znikały w przerażającym tempie. Po raz kolejny postawiła przed

Dominiką ciepłą i okrągłą dostawę. – Nie jedz tak szybko! Przecież nie uciekają ci z talerza – pouczała z uśmiechem. – Nie umiem inaczej. Poza tym pani Irenka mówi przecież, że jaki kto do jedzenia, taki do roboty. – Moja kochana siostrzyczko, tytanie pracy... I co... przyjdą? – Nie – odpowiedziała Dominika, przełykając. – Zajmie im to jeszcze trochę czasu, bo Mikołaj jest twardy, jak nigdy. Nie chce ustąpić ani trochę. Ale co ja ci będę tłumaczyć. – Kolejny latający placek zahaczył o hangar otwartych ust Dominiki – przecież ty chyba wiesz najlepiej, jaki twardy potrafi być Mikołaj. Jeszcze wczoraj po tak wymownym spojrzeniu na pewno udałaby obruszoną. Dziś akceptowała każde zdanie siostry. Jedyną rzeczą, której nie mogła pojąć, było milczenie rodziców. Przecież mogli im powiedzieć, a z jakiegoś powodu nie zrobili tego. Może myśleli, że mają jeszcze czas... Ona wiedziała już doskonale, że ważnych i wiele znaczących dla życia rozmów nie należy odkładać na później, bo można nie zdążyć ze słowami, które nam wydają się niekoniecznie niezwykłe, a ktoś obok może na nie czekać od dawna. – Dlaczego nic nie mówisz? – zapytała Dominika, wysyłając jej komunikat: „dość” przez zdecydowane odsunięcie od siebie talerza. – A co mam mówić? – Wciąż smażyła placki. – Mogłabyś się chociaż zarumienić po takim tekście! Jakkolwiek by było, jesteśmy przecież panienkami z dobrego domu. – Tak się składa, że ja w tej kuchni nie widzę żadnych panienek. – Boże, jakaś ty dokładna. Hanka się uśmiechnęła, przypominając sobie swoje do przesady dokładne rysunki. Od ich wykonania minęło blisko dwadzieścia lat, a Dominika i ona wcale się nie zmieniły. Wciąż były takie same jak wtedy, gdy obracały w palcach kolorowe kredki. Ostatni placek dopełnił półmisek. – A teraz – Dominika wstała od stołu – zalegnę sobie i odpocznę po wysiłku, a ty... – Wiem, wiem – uniosła dłonie – przyniosę ci poduszkę i koc. – Nie dość, że dokładna, to jeszcze domyślna! Brawo! Brawo!

Dominika obdarzyła ją szerokim uśmiechem, a ona odwróciła się i posłusznie podreptała do gościnnego. Odkąd Dominika była w ciąży, to w nim przechowywała ulubione posłanie siostry. Na podorędziu, jak zwykł mawiać tato, gdy mama pytała go, dlaczego ma tyle rzeczy na biurku. Podobnie jak on, lubiła mieć wszystko na podorędziu. Była do niego podobna. Nawet tak samo jak on ołówki, układała swoje piszące na czerwono długopisy. Z kocem i poduszką wróciła do pachnącego plackami salonu. Dominika już słodko drzemała na kanapie. Przykryła ją kocem, a pod głowę delikatnie wsunęła poduszkę. Zasiadła w swoim fotelu. Schowała pod siebie nogi i patrząc na siostrę, wsłuchiwała się w wersy, które znów krążyły wokół jej uczuć. Musiała je zatrzymać. Na zawsze. Po cichutku wstała i ze szkolnej torby wyciągnęła notatnik. To z niego wyrwała kiedyś kartkę i napisała list do Mikołaja. Nietypowy, bez nagłówka i podpisu, łamiący podstawowe zasady pisania listów. Z niedużego skórzanego piórniczka wyjęła pióro. To od taty, to na specjalne okazje. Używane tylko do zapisywania szczególnych słów, uwieczniania tylko „wiekopomnych” chwil. Miała już wszystko: kartkę, pióro, a w głowie każde słowo, które chciała napisać. Życie wiele jej dało i wiele zabrało. Było w nim dokładnie tak, jak mawiała pani Irenka: „zawsze coś jest kosztem czegoś”. Dominika posapywała. Cienki materiał bluzki przykrywający jej brzuch falował od oddechu, a może delikatnych ruchów Tomaszka? Wstała i okryła ją dokładniej kocem. Wróciła na swe ciepłe już miejsce. Regularny oddech Dominiki nadawał doskonałe tempo jej myślom. Zaczęła pisać. Typowo. Jej wiersz otwierał tytuł. „Gdyby Cię nie było...”Gdyby Cię nie było,mnie byłoby mniej.Gdyby Cię nie było,nie wiedziałabym tyle, ile wiem.Gdyby Cię nie było,Nie wierzyłabym w...Podniosła wzrok znad kartki, bo Dominika poruszyła się niespokojnie. Gdyby Cię nie było,Nie wierzyłabym w... Przeczytała napisane przed chwilą słowa. Niestety, uleciała jej myśl mająca zakończyć rozpoczęty wers. Nie przejęła się tym. Postanowiła pisać dalej. Jeden niedokończony wers był teraz nieważny. Gdyby Cię nie było,według Ciebie byłabym jałowa.Gdyby Cię nie

było,mówiłabym dużo mnieji czuła trochę za mało.Gdyby Cię nie było... – Co robisz? – zapytała Dominika, wpatrując się w nią całkiem przytomnym wzrokiem. – Piszę – spojrzała na siostrę i szybko dopisała ostatni już wers. ... ale jesteś... – Przecież widzę! Ale co piszesz? – Już napisałam. Wiersz. – Co? – Wiersz – powtórzyła z uśmiechem. – A tak w ogóle to wszystko dobrze? – Dominika spojrzała na nią spode łba, sugerując tymże spojrzeniem, że jej szczerze współczuje, ponieważ dostrzega u niej objawy pogłębiającego się fiksum-dyrdum. – Bardzo dobrze! Doskonale! – odpowiedziała i przesłała jej głośnego całusa. – Zobacz! – wrzasnęła jakoś cicho Dominika i wciąż leżąc, szybkim ruchem odrzuciła okrywający ją koc, a potem odsunęła materiał bluzki, obnażając napiętą skórę brzucha. – Patrz. Hanka skupiła wzrok na nagiej skórze, która ledwie widocznie zafalowała. – Cud... – szepnęła, nie odrywając wzroku od nieruchomego już fragmentu ciała, ale była przekonana, że to, co przed chwilą zobaczyła, nie było złudzeniem. Na pewno widziała ruchy Tomaszka. – Się wie! – również szepnęła Dominika. Hanka była przekonana, że jej siostra miała ochotę na całe gardło wywrzeszczeć swoje wielkie szczęście, jednak nie zrobiła tego, by nie wystraszyć małego. – Mogłem się domyślić! – fuknął na niego Przemek, wsiadając do samochodu. – Mogłeś – powiedział, udając, że nie słyszy zbyt silnego trzaśnięcia drzwiami. Miał ambitny zamiar zachowania spokoju na przekór wszystkiemu, co już się wydarzyło i co jeszcze miało się stać. Zresztą i tak było już o jednego furiata za dużo. Oparł ręce na kierownicy, patrzył przed siebie i czekał. Znał Przemka doskonale i wiedział, że teraz musi się wyszaleć, a za chwilę wróci do normalności, jakby w istocie wszystko było w porządku. Siedział i czekał, podczas gdy Przemek, niby nie zwracając

na niego uwagi, nerwowo oklepywał klawiaturę telefonu, pisząc wiadomość, na pewno do Dominiki. Patrzył na przyjaciela i widział zarys jego nerwowo poruszających się szczęk. Przemek skończył pisanie. Niestety ta czynność nie uspokoiła go wcale. Był tak wściekły, że Mikołaj nie zdziwiłby się, gdyby w przypływie szału wybił przednią szybę samochodu, ciskając w nią telefonem. – Co się gapisz?! Jedź!!! – wrzasnął Przemek. Mikołaj wolał się nie odzywać. Przekręcił kluczyk w stacyjce, usłyszał znajomy warkot. Mógł skupić się tylko na prowadzeniu samochodu, bo Przemek udawał obrażonego na śmierć i nie zamierzał w rozmowie zniżać się do poziomu kogoś takiego jak on. – Dokąd jedziemy? – zapytał Mikołaj, nie odrywając wzroku od drogi. Przemek nerwowo otworzył trzymanego na kolanach laptopa, którego wierzch pokrywał zbiór różnych, kolorowych zdjęć tworzących interesujący kolaż. – Gdybyś nie był takim sztywniackim i zasadniczym dupkiem, to pojechalibyśmy teraz na placki ziemniaczane do Hanki, ale ponieważ nim jesteś, to zawieź mnie do pracowni, a później idź do diabła, ty bezkompromisowy idioto! „Szkoda!”, pomyślał, żałując, że wieczór u Hanki przejdzie mu koło nosa, ale co honor, to honor. – Może byś się przynajmniej odezwał?! – burknął nieprzyjaźnie Przemek, wyraźnie szukając punktu zaczepienia kłótni, na którą on nie miał ochoty, dlatego nie wydając z siebie żadnego dźwięku, włączył kierunkowskaz i wszedł w zakręt, mocniej niż należało. Przemek nie zapanował nad własnym momentem bezwładności i wylądował na jego ramieniu. – Jeździć też nie potrafisz! – warknął. Mikołaj zmilczał obelgę. Nie da się sprowokować. Przemek był jednym wielkim nerwem, a on był zadowolony jak mało kiedy. Udała mu się sztuka niełatwa. Pokazał Norkowskiemu, gdzie jego miejsce. W dodatku nie miał żadnych wyrzutów sumienia. Stała się rzecz niewiarygodna. Dzisiejszego wieczoru ten pacan sam, w dodatku na własną prośbę, wlazł mu pod nóż.

– Gdybyś nie był takim niestrategicznym typem, to już niedługo mielibyśmy kieszenie pełne kasy! – I tak mamy – mruknął Mikołaj pod nosem. Słuchał niewybrednych komentarzy Przemka i miał wrażenie, że jego kumpel szybko zaczął proces upodobniania się do swojej, jeszcze świeżutkiej i skądinąd bardzo sympatycznej, żonki. Jego wspólnikowi, identycznie jak Dominice, wydawało się, że wszyscy wokół niego będą tańczyć, tak jak on im zagra. Zresztą gdyby nie chodziło o Norkowskiego, może i uległby, ale nie w wypadku tego nadzianego manipulanta. – Lepiej zrobisz, jak się zamkniesz, bo mam ochotę walnąć cię w ten twój durny łeb. – Z jakim przestajesz, takim się stajesz. – Mikołaj nie wystraszył się gróźb i przyhamował pomimo zielonego światła. Resztę trasy do pracowni mieli przejechać w korku, wykonując częste, ale niezbyt długie samochodowe skoki naprzód. – Nie przestaję z Norkowskim! – Przemek wgapiał się w ekran laptopa, na którym miał zdjęcia hotelu w Hurghadzie. Gołym okiem było widać, że w jego konstrukcji namieszało największe beztalencie z ich roku. – Ale ja wcale nie mam na myśli Norkowskiego – sprostował ze spokojem. – A kogo? – Przemek wkłuł się w niego ostrym spojrzeniem. – Dominikę. – Dominikę? A co ty masz do Dominiki? – Nic. Bardzo ją lubię, ale jej też się często wydaje, że krzykiem można wszystko załatwić. Otóż nie wszystko. – Uśmiechnął się i popatrzył na przyjaciela takim wzrokiem, że nie musiał już niczego dodawać. – Wysiadam! – Przemek z wściekłością zamknął laptopa. – To wysiadaj. Jest szansa, że będziesz w pracowni przede mną. Tu jest stania na jeszcze przynajmniej pół godziny. – Powiedz, że się jeszcze zastanowisz. – Przemek najwyraźniej nie chciał wysiąść. Właśnie rozpoczynał kolejne negocjacje. – A nad czym tu się zastanawiać? – westchnął. Dla niego temat

zakończył się, jeszcze zanim się rozpoczął. – A gdybyśmy podzielili się robotą? Ja pojechałbym z Norkowskim do Hurghady, a ty łyknąłbyś Rodos. Wziąłbyś z sobą jakiegoś chłopaka z zespołu i machnęlibyśmy w jednym czasie dwa finansowo wypasione tematy. – Już widzę, jak pieczesz tyłek w Egipcie przez sierpień i wrzesień. – Popatrzył na Przemka i demonstracyjnie odgiął dolną powiekę. – Jedzie mi tu czołg? – Przecież Domi może jechać ze mną, pancerniaku. – Wiesz co, Przemek? – Zgasił silnik, bo nie przesuwali się do przodu. Widocznie tkwili w korku z powodu jakiegoś wypadku. – Lepiej nie spotykaj się już z Norkowskim, dobrze ci radzę, bo zaczynasz się dziwnie zachowywać. Jeżeli masz choć trochę zdrowego rozsądku, to nie muszę ci chyba tłumaczyć, dlaczego to, co teraz mówisz, to stek bzdur. Przemek znów otworzył laptopa. – Przecież możesz się jeszcze zastanowić. – Tylko po co? Tu nie ma nad czym myśleć. Ja nie chcę współpracować z Norkowskim, a ty nie możesz zafundować sobie i ciężarnej żonie egipskich wakacji z krzywymi murami. – A możesz... proszę... – Przemek znów zaczął drążyć temat, wpatrując się w fotografie hotelowego niewypału. Mikołaj zerknął na przyjaciela i jego już nieruchome szczęki. Doskonale wiedział, że czego jak czego, ale proszenia to Przemek nie znosił. A teraz prosił, bo zależało mu na tej rzeczywiście niebotycznej kasie, którą za współpracę zaproponował im Norkowski. Zależało mu na niej nie dlatego, że był łasy na pieniądze, bo nie był. Zależało mu, ponieważ chciał rozwijać i unowocześniać ich wspólny biznes. Gdyby nie to, że Domi była w ciąży, Przemek łyknąłby temat, nie zważając na jego fochy, a tym bardziej nie czekając na jego aprobatę. Na drodze się zakotłowało. Samochody zaczęły z niej zjeżdżać, robiąc miejsce gnającemu na sygnale radiowozowi. Wjechał szybko na pas zieleni, którego nie zdążyło jeszcze spalić słońce. Ugniatając szerokimi kołami samochodu wąski teren zielony, nie patrząc na Przemka, myśląc o Hance i Dominice, wziął głębszy oddech. – Zastanowię się.

– Wiedziałem! – Przemek kolejny raz zamknął laptop i zrobił zadowoloną minę. – Powiedziałem, że się zastanowię, a nie, że się zgadzam. – Wiem, wiem... – cieszył maskę Przemek. Nawet tym uśmiechem manipulował jak Dominika. Widocznie sypianie z mistrzynią manipulacji miało swoje psychosomatyczne skutki. – Ja łyknę sierpień, ty wrzesień – przyjaciel, jakby zapominając o jego sceptycyzmie, dość umiejętnie wmontowywał między nich przekonanie, że klamka zapadła – a Rodos zajmiemy się w październiku. Zresztą tam na miejscu wystarczy nam kilka dni, a resztą zajmiemy się tu, bo przecież Tomaszek będzie już na wylocie. – Przemek bębnił palcami po wielobarwnej obudowie laptopa. – Przestań bębnić – powiedział niespokojnie, bo pomyślał o rozstaniu z Hanką. Nie chciał o nim myśleć. – Przecież nie bębnię. – Bębnisz. – Lepiej już jedź. Zobacz, poluzowało się trochę. Mikołaj ruszył, ale to „trochę” okazało się pozorne. Rzeczywiście mógł podjechać do przodu, ale nie dlatego że gdzieś przed nimi zniknął powód ich unieruchomienia. Po prostu niektórzy kierowcy, wiedząc, że pas zieleni to nie niebezpieczna dla opon kolczatka, przedostawali się przezeń na przeciwległy pas ruchu. Nigdy tak nie robił. Nie zrobił tak i dziś. Chciał znaleźć się u Hanki, a do jej domu prowadziła droga, na której utknęli na, jak się okazywało, dość długo, ale przecież umiał czekać. – To co? Załatwiać placki u Hanki? – Przemek zerknął w jego stronę. – A jak powiem, że nie zmienię zdania, jeżeli chodzi o Norkowskiego, to załatwisz placki? – Nie. „Wyczerpująca odpowiedź”, pomyślał i nie zgadzając się z samym sobą, burknął: – Załatwiaj – chociaż to nie o placki chodziło mu w tej chwili. – Jak to dobrze, że ta Hanka tak ci namieszała we łbie – skwitował Przemek, trzymając już telefon przy uchu.

– Nie bardziej niż tobie Dominika – odgryzł się i przejechał spory odcinek. – Bardziej! Cześć, Dominiko, co tak długo nie odbierasz? Coś było nie tak. Nie miał humoru. Widziała to dokładnie. Znała już bardzo dobrze układ uczuć na jego twarzy. Stał przy blacie. Złożył przed sobą ramiona i tępym wzrokiem wpatrywał się w widoczną z miejsca, w którym stał, przydymioną szybę kominka. Usłyszała metalowy szczęk bramy zamykającej się za samochodem nieprzyzwoicie objedzonego Przemka. Powoli przekręciła zamek w drzwiach wejściowych i licząc w myśli kroki, ruszyła w kierunku Mikołaja. Zostali sami. Pierwszy raz od dawna. Chyba od pożegnalnego spaceru po plaży. Samotności zażywanej w pralni nie liczyła. W tym małym i wydawałoby się odludnym pomieszczeniu nie mogła przeżyć z Mikołajem chwil sam na sam. To było miejsce, w którym, gdy tylko zamykała oczy, od razu zjawiali się przy niej wszyscy nieobecni. To było miejsce dusz. Weszła do kuchni. Natychmiast zatrzymał ją wzrok Mikołaja. Zastygła onieśmielona jego siłą. Patrzył na nią w milczeniu, ale nie bezmyślnym. W jego głowie panował zamęt. Była przekonana, że gdyby udało się jej przyłożyć ucho do jego czoła, usłyszałaby go bardzo dokładnie. Do tej pory nie znała go takiego. Może nie był oazą spokoju, za jaką go uważała. – Jesteś zły? – zapytała, podchodząc bliżej. – Zły to mało powiedziane – odparł spokojnie, w dodatku z uśmiechem. – Chcesz o tym porozmawiać? – Nie zdążyła się uśmiechnąć. – Chcę... – Jego uśmiech był pierwszy, głos ciepły, wyraz oczu jednoznaczny. Nie wystraszyła się go ani trochę. Dziś w grę wchodziła jedynie rozmowa. Nic innego. Patrzyła w jego nabierający wciąż głębi kolor oczu i w sekundzie zaczęła żałować własnych ograniczeń. – Smakowały ci placki? – Chciała przenieść jego myśli z miejsca, w którym teraz przebywały, do bezpieczniejszego. Z jej punktu widzenia bezpieczniejszego. – Smakowały... – usłyszała jedno, pełne odcieni i znaczeń,

zawieszone w oddzielającej ich przestrzeni, słowo. – Masz ochotę na coś do picia? – pogrążała się coraz bardziej. – Mam... – Sugestywna jednosłowność trwała. – Jesteś na mnie zły? – zapytała, wiedząc, że tak nie jest. Zupełnie nie wiedziała, jak z nim rozmawiać, ale rozmowę znosiła dużo lepiej niż jego wyobraźniotwórcze półsłówka. – Nie. – Znów jedno, szybkie, jakby ucięte gdzieś w połowie słowo. – To na kogo? – Na siebie. – Dlaczego na siebie? – Bo co innego myślę, co innego mówię i co innego robię – odpowiedział pospiesznie – i wychodzę na tym jak Zabłocki na mydle. Uśmiechnęła się znacząco. – Tylko mi nie mów, że też tak masz. – Zareagował na jej uśmiech tak normalnie, iż poczuła, że rodzi się szansa na zwykłą rozmowę. – Niestety, nawet często – przyznała się, ziewając. Zrobiło się bardzo późno. – A ja prawie nigdy. – To dlatego jesteś zły. W odpowiedzi kiwnął głową i rozplótł ramiona. – Co robimy? – Już był blisko. – Idziemy spać – wygłosiła swą pierwszą myśl i naturalną konsekwencją tych słów było jej zachowanie. Wzięła go za rękę. Pociągnęła za sobą w kierunku schodów. Szedł za nią. Bardzo posłusznie. Ulegał jej całkowicie. Wyczuwała jego radość. Ich wspinaczka ku sypialni nie wymagała rozmowy. Jedynym zagłuszaczem wspólnej ciszy było swojskie, szemrzące pluskanie pracującej zmywarki. Nie wiedziała, czy dobrze robi. Zawsze miała kłopot z celnością własnych posunięć, gdy znajdował się w pobliżu. Skierowała się ku białej sypialni. Było ciemno. Szli prawie po omacku. Zostawione na dole światło przestało wystarczać. Jej jeszcze nieprzywykłe do ciemności oczy z trudem odnajdywały znajome kształty. Stęknął próg. Raz za razem. Znaleźli się w otoczeniu za dnia śnieżnobiałej szarości.

– Którą stronę wybierasz? – zapytała, zatrzymując się tuż przed łóżkiem. – A ty? – Zwykle sypiam po lewej. – Wybieram prawą. Rozbieramy się? – znów zapytał tak naturalnie, jakby nie chodziło mu o ubrania, lecz o oddechy. – Jestem zmarzluchem – odpowiedziała szczerze. – To wskakujemy w ciuchach. Zdążyła zdjąć kapcie, których on nie miał, dlatego wyprzedził ją i prawą stronę łóżka wypełniała już ciepła, pachnąca nim aura. Położyła się obok. Okryła go opiekuńczym gestem, jak kiedyś. W innym łóżku i innej konfiguracji. Dziś byli sami, bez Uli. – Ale dobrze – wyszeptała w ciemność. – Nie powiem... nie powiem... – Chyba kokietował. Nie mogła uwierzyć. Jednego była pewna, jego zły humor należał już do przeszłości. – A właśnie, że powiedz. – Co mam powiedzieć? – Przestał kokietować. – Dlaczego się na siebie wkurzyłeś? – A, to... – To – potwierdziła, czując, jak jego ciepłe stopy szukają jej stóp, jak zwykle zimnych. – Ale masz zimne nogi. – Zawsze mam zimne nogi i dłonie, ale się tym nie przejmuję. Pani Irenka mówi, że kto ma zimne ręce, ma serce gorące. – To niech pani posłucha, Pani Gorące Serce. Z wakacji nici. – Ucieszyła się, że znalazł ochotę na to, by wtajemniczyć ją w powód swego do niedawna nie najlepszego nastroju. – Przez to, że dałem się dziś podejść Przemkowi jak dziecko, najbliższe dwa miesiące spędzę, kursując między tobą, Egiptem a Rodos. – Jak to? Nic nie rozumiem. – Zrobiło się jej ciepło i błogo. Ziewnęła. Nie wiedziała, kiedy to się stało, ale wszystko mieli już wspólne. Oddechy, dłonie, usta i całą resztę. – Naprawdę nie rozumiesz? Czy to tak trudno zrozumieć? – zapytał szept, który słyszała tuż nad swą twarzą.

– Nietrudno... – Nie pozwolił jej dokończyć. – Mikołaj... – Jej szept został wchłonięty przez jego usta, które nie musiały używać żadnych słów, by zrozumiała, dokąd zmierzał ich posiadacz. Poczuła, że jeszcze moment i będzie za późno. Trochę się przestraszyła. – Mikołaj... ja... ja nie mogę... – musiał usłyszeć jej słaby protest. Była pewna, że usłyszał. Ale się nie zatrzymał. – Nie możesz czy nie chcesz? – zapytał poważnym szeptem. – Nie mogę. Podniósł się na łokciach i popatrzył na nią z góry z takim strachem w oczach, że dostrzegła go pomimo szarości, więc dodała szybko: – Chcę... – To dlatego, że nie jesteśmy tu sami? Jego pytanie sprawiło, że pojęła, iż nie rozumiał rzeczywistego powodu jej wciąż słabnącego oporu. – Nie – zaprzeczyła stanowczo – nie obawiaj się. Jesteśmy sami. Nie pozwoliłabym ci tu wejść, gdyby... Uniemożliwił jej dokończenie rozpoczętego zdania. Przywarł do niej. Poczuła na sobie przyjemnie błogie obciążenie. – Mikołaj – chciała jeszcze coś dodać. – Nie wiedziałem, że z ciebie taka gaduła – z własnych ust odczytała jego uśmiech. – Po prostu chciałabym, żebyś zro... – Rozumiem – wszedł jej w słowo – pozwól mi tylko się tobą nacieszyć. To wystarczy. – Dobrze... Do jej zamkniętych jeszcze powiek docierały jasnocytrynowe refleksy światła dziennego prześwitującego przez duże oka utkanej z bawełny firanki. Przez lekko uchylone okno wpadał do sypialni obwieszczający wakacje śpiew beztroskich wróbli krążących z pewnością pomiędzy wierzbą a drewnianymi sztachetami ogrodowego płotu. Świergot, cisza. Świergot, cisza. Z zadowoleniem oddzielała uśmiechem świergot od ciszy. Świergot, uśmiech, cisza. Świergot, uśmiech, cisza. – Dzień dobry. – Dzień dobry – odpowiedziała na szept zastygający właśnie

rozkosznym ciepłem na jej z pewnością odgniecionym od nierówności poduszki policzku. – Otwórz oczy – poprosił szept. – Nie – też szepnęła. – A to dlaczego? – zapytał mięciutki szept, powolusieńku, ale konsekwentnie wędrujący wciąż niżej. – Jest tak dobrze, że lepiej niczego nie zmieniać. Nie róbmy nic. Przeleżmy tak życie. – A co będzie, jeżeli nam się znudzi? – Ja mam czas. Mogę czekać na nudę w nieskończoność. – Ale ja nie mogę. – Szept zastygł gdzieś w okolicy dolnej partii jej żeber. – Dlaczego? – Zapragnęła kontynuacji miękkiej i ciepłej wędrówki. – Mam umówione spotkanie z klientem. – A która jest godzina? Usłyszała szelest pościeli będący spojrzeniem na zegarek. – Mogę czekać na nudę jeszcze dwadzieścia minut i ani minuty dłużej. – Ale przecież dziś jest sobota – stwierdziła rozmarudzonym głosem. – Czyli statystyczny klient naszej pracowni ma czas na załatwianie swoich prywatnych spraw. – A nie możesz tego jakoś przełożyć? – To nie w moim stylu – westchnął wyraźnie przytłoczony powrotem do rzeczywistości głos. – A co jest w twoim stylu? – zapytała, nie przewidziawszy tego, co miało nastąpić. – To i to, i to, i to... Czuła na sobie krótkie pocałunki. Każdy z nich był poprzedzony ciepłym przygotowaniem. Nie otwierała oczu, czekając na coraz to nową, zaskakującą lokalizację leniwie poruszającej się po jej ciele przyjemności. – Ile mamy jeszcze czasu? – zapytała, pragnąc, by ten zatrzymał się na zawsze. – Nie martw się. Zdążymy. Ze wszystkim zdążymy.

– Ale dobrze... – Nie poznała swego głosu. – To zaśnij jeszcze... Zaśnij jeszcze... Z przerażeniem otworzyła oczy. Rozluźnione do tej pory ciało nieoczekiwanie napięło się, zaskakując ją tak natychmiastową zmianą. Dzięki Bogu, spojrzała w górę. Odetchnęła. Zobaczyła światło wpadające do błękitnych oczu Mikołaja. Zobaczyła niebo. – Dzień dobry pani. – Przystrojony namiętnością szept przerodził się w dźwięczny głos. – Witam pana. – Czy chciałaby pani dostać śniadanie do łóżka? – A gdybym chciała zjeść śniadanie na trawie? – A gdyby była pani głodna. Spodobała się jej ukryta w głosie sympatyczna zadziorność. – Nie wiem, do czego pan zmierza. – Zatrzymała na dłużej wzrok na zaczepnym spojrzeniu i odruchowo włożyła dłoń pod miękką poduszkę. Wyczuła pod nią maleńką tekturkę. Przypomniała sobie jej nierówną fakturę. Wyjęła ją spod poduszki. – Co to jest? – zapytał Mikołaj. Bez słowa podała mu zagięty z jednej strony kartonik. Mikołaj od razu wyprostował zagięcie. – Danuta Florencka. Psychiatra – przeczytał i od razu zapytał: – Kto to jest? – Właśnie nie wiem. – A skąd to masz? – Mikołaj powachlował wizytówką przed jej oczami. – Dominika to moja siostra. – Przecież wiem. Nie o to pytałem. – Jak to wiesz? – Usiadła na łóżku, ciągnąc w dół przykrótką koszulkę. Mikołaj też się podniósł. Dopiero teraz zauważyła, że był rozebrany. – Dominika ma coś wspólnego z tą wizytówką? – Wczoraj, całkiem przypadkowo, znalazłam dokumenty adopcyjne Dominiki. Mikołaj, moi rodzice adoptowali Dominikę.

– Nie wiedziałaś o tym? – Nie – odpowiedziała, dopowiadając już w myślach: „Skąd mogłam wiedzieć?”. – Przecież wychowywałyście się razem – stwierdził Mikołaj, jakby kończąc temat. – Tak, ale myślałam... – Hania – przerwał jej – chyba nie myślisz, że Dominika mogłaby spędzić z wami większą część swego życia bez papieru. Przecież współczesny świat to świat papierów, a tym bardziej jeżeli w grę wchodzą ludzie. Dominika miała przecież ojca. Musieli mu odebrać prawa rodzicielskie. Nie wiem. Nie znam się na tym, ale są przecież kuratorzy, sądy i tak dalej i oni wszyscy żyją z takich historii. Patrzyła na Mikołaja zastygłym wzrokiem, nie pierwszy raz zdając sobie sprawę ze swej życiowej naiwności. A może głupoty? – Boże, jaka ja jestem głupia. Ciekawe, czy Dominika wie? – Myślę, że musi wiedzieć. Na pewno pamięta ten moment. Mówię o przejściu z jednego domu do drugiego – Mikołaj obrazowo wyjaśnił jej swoje rozumowanie. – Ale, Mikołaj... U nas to się stało jakby samo, naturalnie. Pewnego dnia ją przyprowadziłam i od tamtej pory zaczęła nas regularnie odwiedzać, aż w końcu została na zawsze. – Tak to po prostu zapamiętałaś, bo nie zostałaś wprowadzona przez rodziców w temat. Ludzie nie stają się rodzicami przez, jak by to ująć – zastanowił się przez chwilę – przez zasiedzenie. Myślę, że Dominika wie, że została adoptowana. – To dlaczego nigdy o tym nie wspomniała ani słowem? – Przecież jesteście dla siebie jak siostry. Kochacie się, to o czym tu jeszcze rozmawiać? – A to? – wskazała wzrokiem na wizytówkę w dłoni Mikołaja. – A to? – Mikołaj również wpatrzył się w jasnozielony kartonik, po czym przeniósł na nią poważne spojrzenie. – Po prostu wystarczy zadzwonić pod podany tu numer, umówić się na wizytę z tą babką i zapytać, czy ma coś wspólnego z przeprowadzaną przed laty adopcją. Widziałaś w dokumentach jakąś datę? Wiesz, kiedy to było? – Nie, ale co wspólnego z adopcją może mieć psychiatra? Gdyby to

była psycholog, to prosta sprawa, ale psychiatra... – zamyśliła się, patrząc w niebo. Tym razem to znajdujące się za oknem. – Przytul się... Nie łam sobie głowy. Może ta wizytówka znalazła się tam przypadkiem. Z ochotą wkomponowała się w otwarte ramiona Mikołaja. – Śmiem przypuszczać, że to nie przypadek – powiedziała zamyślona, wsłuchując się w regularne bicie serca Mikołaja. – Nie znałeś mojej mamy. Ona była bardzo uporządkowana, poukładana. Jeżeli schowała tę wizytówkę razem z dokumentami, oznacza to, że ma ona jakiś związek z adopcją. – Nie łam sobie głowy – powtórzył Mikołaj i pocałował ją w czoło. – Wizytówka to nie kod Leonarda. Wystarczy zadzwonić pod ten numer – w tym samym momencie spojrzeli na rządek cyfr – umówić się i... Poczuła ciepło na szyi. Znów było jej tak dobrze, że myślenie o jakiejś tam Florenckiej musiała odłożyć na jakiś czas, ale wiedziała, że prędzej czy później do niego powróci. – Do widzenia, panie Ryszardzie – pożegnała swego podpierającego się laską przyjaciela. Śledziła oddalającą się postać i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że podczas każdego kolejnego spotkania staruszek był coraz mniejszy. Starość kurczyła ludzi. Nawet postawni i przystojni z biegiem lat nikli w oczach. Pan Ryszard wyglądał mizernie, chyba ostatnio schudł. Przypomniała sobie, że kiedyś Dominika marudziła, nie chcąc zjeść żurku, a pani Irenka powiedziała jej wtedy: „Jedz, dziecko, jedz, bo zanim gruby schudnie, chudy umrze”. Musiała porozmawiać z doktorem Jackiem na temat stanu zdrowia tego sympatycznego człowieka, który powiedział jej dziś, gdy wyrzucała do śmietnika szkło wypalonego zielonego znicza, że ostatnio przy grobie jej rodziców widział kobietę. Gdy to usłyszała, boleśnie zapiekł ją przełyk. Zupełnie jakby cierpiała na nadkwasotę żołądka. – Ot, taka sobie – odpowiedział zagadnięty przez nią o wygląd nieznajomej – ani wysoka, ani niska, ani młoda, ani stara. Taka zwyczajna kobieta. Dokonana przez pana Ryszarda charakterystyka raczej wykluczała

jej teściową. Ona nie sprawiała wrażenia zwyczajnej kobiety. Można było o niej powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że była zwyczajna. Zamyślona, nie zauważyła, kiedy pan Ryszard zniknął gdzieś za krzyżami różnych rozmiarów, poprzeplatanych rosnącymi tu i ówdzie tujami, cyprysami i innymi dekoracyjnymi odmianami iglastych drzewek. Zapatrzyła się w jedno z nich i kolejny raz usiłowała przypomnieć sobie moment, w którym po raz pierwszy na grobie rodziców zobaczyła zielony znicz. Przeniosła zmęczony wzrok na kwiaty, które wczoraj otrzymała od uczniów. Wciąż były piękne i świeże. Zamknęła oczy i uniosła twarz do słońca, którego ciepło ułatwiło jej przeniesienie się w ramiona Mikołaja. Ich wspólna noc odgradzała ją od otaczającego świata, który niestety nie pozwalał o sobie zapomnieć i głośnym pukaniem dzięcioła dobijał się do jej świadomości, przypominając o porannej, odbywanej przy pospiesznym śniadaniu rozmowie, podczas której Mikołaj wtajemniczył ją w swoje wakacyjne, a raczej zawodowe plany. Z tego, co powiedział, jednoznacznie wynikało, że nie było nawet cienia szansy na wspólny wakacyjny wyjazd. To, co mogli sobie zaoferować, to jedynie wykradane pędowi życia chwile, których oboje byli bardzo spragnieni. Na masywnym, ciemnym krzyżu przysiadł maleńki ptaszek. Elegancik w szarym surduciku, spod którego wyglądała biała koszulka bez kołnierzyka. Zerknął na nią i sfrunął niżej. Skakał teraz szybko po nagrzanym słońcem kamieniu, na cienkich czerwonych nóżkach idealnie dopasowanych barwą do króciutkiego dzióbka. Poruszyła się, bo chciała mu się przyjrzeć z bliska. Nie wytrzymał presji. Odfrunął, by schować się w sercowatych liściach pobliskiej, leczonej właśnie przez dzięcioła lipy, która bez umiaru śmieciła wokół złotoszarymi, podwójnymi groszkami zaopatrzonymi w również podwójne małe listeczki w słomkowym kolorze. Całkiem niedawno, w zimowe niedzielne przedpołudnie w konarach tej samej, tyle że bezlistnej wtedy lipy przed wzrokiem dwóch kobiet schowała się elegancka sroka. Hanka zatęskniła za ciotką Anną. Zwłaszcza że podczas jej ostatniej wizyty w Polsce było tak wielkie zamieszanie, że nie mogły z sobą spokojnie porozmawiać. Ponadto miała wyrzuty sumienia. Rozmawiając z ciotką w przeddzień

zakończenia roku szkolnego, kolejny raz wymigała się od odwiedzin. Zrobiła to ze względu na Dominikę. Nie chciała zostawiać jej samej. Jej siostra miała teraz przy sobie straż w postaci Przemka, ale Hanka wciąż czuła się za nią odpowiedzialna. Podobnie jak wtedy gdy będąc małą dziewczynką, śledziła każdy jej krok. Jeżeli coś się od tamtej pory zmieniło, to tylko to, że teraz czuła spoczywającą na sobie podwójną i coraz bardziej widoczną odpowiedzialność. Dominika była w ciąży, jej zaokrąglony brzuszek z dnia na dzień stawał się bardziej okazały, poza tym z tego, co opowiadały w telewizji uśmiechnięte i śliczniutkie pogodynki, wynikało, że wielkimi krokami zbliżała się wakacyjna fala upałów. Rozpoczynające się lato miało być gorące i bezdeszczowe. Ciotka Anna, poznawszy powód jej podróżniczej opieszałości, zdecydowała, że skoro nie spotkają się latem, to ona pojawi się w Polsce, gdy tylko przyjdzie na świat jej „prawie wnuczek”. Dokładnie takimi słowy nazwała Tomaszka. Hanka uśmiechnęła się, myśląc, że miała być dla Tomaszka prawdziwą ciocią. W sercu i według prawa, prawdziwą. Jedyną przeszkodą w osiągnięciu przez nią wakacyjnego błogostanu była świadomość czekającego ją rozstania z Mikołajem. Wiedziała, że będzie musiała sobie poradzić. Stworzyła już nawet pewien na razie mglisty plan na przynajmniej pozorne skrócenie ich rozłąki. Większą część lipca postanowiła spędzić u pani Irenki, choć zwykle to sierpień przybierał dla niej pomarańczowo-morską barwę. W tym roku rozsądniejsze wydało się jej przeniesienie tych kolorów na lipiec ze względu na Tomaszka i Dominikę. Sierpień, wrzesień i październik, ostatni trymestr ciąży, zdaniem doktor Bożenki, Dominika powinna spędzić stacjonarnie, unikając dłuższych podróży. Pomimo awantur i słownych przepychanek z nadąsaną o ograniczanie wolności osobistej Dominiką udało się jej przekonać siostrę, że lepiej będzie, jeżeli to lipiec spędzą u pani Irenki. Zwłaszcza że ten miesiąc spędzały nad morzem również Ula i Zuza. Podniosła wzrok znad pomarańczowych pręcików wypełniających wnętrze kielichowatych biało-różowych lilii. Zauważyła czarny karawan przejeżdżający powoli główną cmentarną aleją w kierunku kaplicy stojącej nieopodal miejsca, w którym siedziała. Dopiero teraz zauważyła, że kute drzwi kaplicy były otwarte. Czarny samochód,

z niestandardowymi w kształcie i zasłoniętymi plisowaną szarością oknami, zatrzymał się tuż przed chłodem kaplicy. Nie wyczuwała go w tej chwili, ale znała ten chłód. Zapamiętała go doskonale. Drzwi samochodu się otworzyły. Uciekła wzrokiem. Chciała zaoszczędzić sobie widoku ustawiania trumny na zimnym, murowanym katafalku. Czerwone goździki. To w nie wlepiła przestraszone niechcianymi wspomnieniami spojrzenie. Kwiaty te zachwycająco prezentowały się wśród podziwianych przez nią przed momentem lilii. Powróciła myślami do wakacyjnych planów i udając, że nie słyszy technicznych, pozbawionych wrażliwości, odczłowieczonych ustaleń pracowników zakładu pogrzebowego, postanowiła, że sierpień spędzi na przygotowaniach do powitania w swym życiu dwóch mężczyzn. Tomaszka i Mikołaja. Ten pierwszy miał, co prawda, pojawić się dopiero z końcem października, ale jakiś słodki kącik musiała dla niego przygotować jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego. Mikołaj miał spędzić lipiec w Hurghadzie, a w ostatnich dniach sierpnia planował wrócić do Warszawy z gorącego Rodos. Chciała, by koniec sierpnia należał tylko do nich. Na jego początek zaś zaplanowała domowy rozrachunek z przeszłością. Wiedziała, że kiedyś nadejdzie ta chwila. Czas pożegnania z rzeczami osobistymi rodziców. Musiała je zapakować i oddać potrzebującym. Rodzice na pewno by sobie tego życzyli. W końcu dojrzała do tego, by zmierzyć się z tym zadaniem. Czuła, że przyszedł czas, by je zrealizować. Poza tym musiała zrobić miejsce dla życia, które na nią czekało. Musiała urządzić swą przestrzeń na nowo. Rzeczy były ważne. Były takie, których nie pozbyłaby się nigdy. Najważniejsze jednak były wspomnienia. Wszystkie wspólnie spędzone chwile. Do niedawna wokół siebie widziała tylko rodziców. Teraz było inaczej. Przypominała sobie ich badawcze, podekscytowane, czujne spojrzenia towarzyszące pierwszej wizycie Mikołaja w ich domu. Mogła już, potrafiła wspominać wszystkie momenty, gdy zaczynali tworzyć jedną rodzinę. Coraz częściej obok siebie prócz mamy i taty widziała również Mikołaja. Grillowali w ogrodzie. Razem chodzili po lesie w poszukiwaniu grzybów. Widziała ubrudzone dłonie Mikołaja, pomagającego zmieniać tacie koło w samochodzie mamy. A skoro

potrafiła przypominać sobie o tym bez szarpiącego i targającego nią bez ustanku i we wszystkich kierunkach bólu, to nie potrzebowała już wielu rzeczy, które do tej pory musiały stanowić namacalny dowód jej przeszłości. Teraz ta przeszłość zaczynała odżywać w niej wyraźnymi wspomnieniami, więc rzeczy mogły zniknąć z jej domowej rekwizytorni. Rzeczy, w przeciwieństwie do wspomnień, nie miały serc. Wszystkie chwile, o których coraz częściej myślała, miały wciąż wyczuwalny i cieszący ją puls. Nic dziwnego. Przecież przywróciła do życia pamięć. Czas życiowej, sztucznie podtrzymywanej śpiączki się zakończył. Usłyszała najpierw głośne trzaśnięcie drzwi karawanu, a później niepasujący do tego miejsca, irytujący ją chichot pracownika cmentarza. – No dawaj, Juruś, ten klucz... Musim zamknąć interes, żeby nam klient nie nawiał, bo co wtedy zrobim? – A co ty taki nerwowy? Ide! Ide! Przecież fajrant już mamy! Nie widziała odpornego na stres Jurusia. Domyślała się tylko, że musiał nieść klucze, idąc wężykiem, bo jego rozfalowany głos jednoznacznie wskazywał na znaczną zawartość alkoholu w wydychanym powietrzu. Poczekała, aż pijący na służbie pracownicy oddalą się od niej na bezpieczną, uniemożliwiającą ewentualne zaczepki odległość, i przeżegnawszy się, wstała ze swej ławeczki. Ożywiane ruchomymi płomyczkami czerwone znicze odbijały w swych pozłacanych, z pewnością już gorących nakrywkach słoneczne refleksy i wysyłały je w postaci lustrzanych zajączków z powrotem w górę. Do słońca, do rodziców i do Mikołaja. Na pewno był gdzieś w ich pobliżu. Miała nadzieję, że nie był Tam sam. Miała nadzieję, że trzymali się razem. Przecież byli rodziną... – Zamierzasz jeszcze długo tu garażować? – Dominika patrzyła na nią oczami tryskającymi fontanną łez tworzących na jej policzkach imponującą kaskadę. – Czekam. – Na co, do cholery?! – Aż się uspokoisz – odpowiedziała, wygrywając bitwę ze łzami, i to wbrew pani kapitan gruszce, która swoim zwyczajem zajęła gardłowy przyczółek. Siedziały w jej samochodzie stojącym na okęckim parkingu,

podczas gdy Mikołaj i Przemek z pewnością przelecieli już przez pułap wiszących tuż nad miastem burych chmur. Niebo nad Warszawą, przygotowując się do rychłej burzy, przybrało kolory wypalonego do cna ogniska. Dominika, zamiast się uspokoić, buczała coraz bardziej, a jej po spędzonej i przegadanej z Mikołajem nocy tak chciało się spać, że niezupełnie docierało do niej to, że zobaczy ukochanego dopiero na początku przyszłego miesiąca. – Boże! Jaka ja jestem durna! – szeptała w mokrą chusteczkę Dominika. – Przecież mogłam mu powiedzieć, żeby nie jechał, ale... – Dominiko, uspokój się już – poprosiła ciepło. – Damy radę, zobaczysz. Pojutrze pojedziemy do pani Irenki. Zobaczysz, czas szybko minie. Ani się obejrzymy i będą z powrotem. – To czemu trzęsie ci się głos, jak to mówisz? – Bo też wolałabym, żeby Mikołaj nigdzie nie wyjeżdżał... – Jej westchnienie zatrzęsło się bardziej niż głos. – I gdyby nie kretyńskie pomysły Przemka, tobyś go miała. Przecież, pamiętasz, Mikołaj się wściekł, jak Przemek obiecał pomoc temu Norkowskiemu. – Dominiko, proszę cię, przestań już wałkować ten temat i przestań płakać. Zobacz, jaki mamy piękny dzień – zażartowała z uśmiechem. Żart był mocno kontrowersyjny, ponieważ zrobiło się tak ciemno, jakby był późny wieczór, a nie wczesny ranek. – To przynajmniej zróbmy dziś coś fajnego – zaproponowała Dominika, masując okrężnymi ruchami swoją urokliwą, wciąż regularnie powiększającą się wypukłość. Hanka czuła na sobie nie tylko pełne wyczekiwania spojrzenie siostry. Czuła również, że wraz z wyjazdem Przemka przejmowała ciężar odpowiedzialności za zamkniętą teraz w jej samochodzie rodzinę. – Wiem! – Uśmiechnęła się zagadkowo i nie wtajemniczając Dominiki w swój nie tak wcale spontaniczny pomysł, zaczęła skomplikowaną operację opuszczania parkingu. Odetchnęła, gdy zamknął się za nimi automatyczny szlaban. Wyjechały na jeszcze suchą jezdnię i od razu usłyszały odgłos spadających z nieba gigantycznych kropel deszczu uderzających nie

tylko o dach samochodu. Silny, choć dopiero rozpoczynający się, sterowany nagłymi podmuchami wiatru deszcz okładał wszystkie strony wozu. W powietrze wzniósł się zapach kurzu. Czarne, dosłownie czarne niebo przecinały co chwila srebrne ostrza błyskawic przeradzających się prawie natychmiast w armatnie wystrzały grzmotów. W radiu Adele, zupełnie jakby znając stan pogody, śpiewała o tym, jak trudno rozpalić ogień w deszczu. Hanka kątem oka zerkała na Dominikę, z zadowoleniem rejestrując powolną poprawę nastroju siostry. Zapracowane wycieraczki nie nadążały z przygotowywaniem szyby do wystarczającej widoczności. Samochód nie jechał. Spacerował, spacerował w deszczu. – Ale pralnia. – Dominika przytuliła skroń do zapłakanej szyby. – Dokąd jedziemy? – Zobaczysz – odpowiedziała, myśląc o Mikołaju. Już za nim tęskniła. Zaczęła tęsknić, jeszcze zanim wyjechał, ale wiedziała, że dobrych wspomnień wystarczy jej na cały okres jego nieobecności. Spędzili z sobą całą minioną noc. Rozmawiali o różnych sprawach. Wspominali lata licealne. Pierwszy raz poznawali się od innej strony. Była to noc słów, śmiechu i zakończonych pocałunkami przytuleń. Nie była to noc kochanków, tylko najbliższych przyjaciół. Nie miała pewności, czy takiej właśnie potrzebował Mikołaj. Ona potrzebowała jej bardziej niż innej. Chciała poznać Mikołaja tak dobrze jak... Doskonale się bawili w swoim towarzystwie. Mikołaj celująco zdał przyjacielską integrację. Miłość, którą przeżywała, i dobry ruch panujący w jej sercu pozwalały jej bez przeszkód poruszać się po wszystkim, co było, zanim zobaczyła błękit oczu Mikołaja. Poruszała się po przeszłości bliższej i dalszej. Nie zapomniała o bólu. Wiedziała, że o nim nie zapomni, ale pustka wokół niej z dnia na dzień malała. Zmniejszała się z każdym słowem i gestem Mikołaja, mimo że nie był nadpobudliwą gadułą. Słów zwykł używać oszczędnie, a gestów rozważnie. Była spokojna. Jej spokój był wykładnikiem nowej, życiowej nadziei, która przybierając głos pani Irenki, szeptała coraz częściej: „Wszystko będzie dobrze...”. Zaczynała w to wierzyć. – Tak myślałam – westchnęła Hanka, okrążając okolice Złotych

Tarasów już drugi raz z rzędu. Niebo jakby trochę się rozjaśniło, ale wciąż nieprzyjaźnie pomrukująca burza zachowywała się tak, jakby nie mogła zdecydować, czy już wystarczająco się poawanturowała, czy jednak może nie powinna tak łatwo dać o sobie zapomnieć. – Przepraszam za moją ciekawość, ale czy mogłabym się dowiedzieć, co ty teraz ćwiczysz? – zapytała Dominika, na której twarzy nie było ani śladu po niedawno przeżytej rozpaczy. – Szukam miejsca do parkowania – odpowiedziała spokojnie. – Chyba nie myślisz, że wysiądę z samochodu w taki deszcz. Nie świruj, tylko wjeżdżaj w loch. – Co to, to nie! – sprzeciwiła się natychmiast. – Ty chyba jesteś chora! Przecież jak zaparkujemy na dole, to suchą nogą pójdziemy coś zjeść, bo rozumiem, że przyjechałyśmy tu właśnie w tym celu. – W innym. – Nieważne w jakim! Ważne żebyś... no... wjeżdżaj! – Dominika chwyciła kierownicę i wymusiła na Hance skręt w kierunku zjazdu prowadzącego do podziemnego parkingu. – Boże! Dominika! Co ty wyprawiasz?! – krzyknęła na siostrę, a jej ciśnienie, pomimo panującego w atmosferze niżu, rekordowo podskoczyło. – Parkuj, nie gadaj! – krzyknęła Dominika. Hanka pomyślała, że będzie lepiej dla niej, jeśli w miarę szybko przeżyje wizytę w tym dziś ciemniejszym niż zwykle miejscu. Inaczej niż ostatnio, bez trudu znalazła miejsce do parkowania. Szybko wysiadła z samochodu i poganiała ociągającą się Dominikę. Chciała jak najszybciej znaleźć się na ruchomych schodach wiodących ku przeludnionej i rozświetlonej sztucznym światłem powierzchni ziemi. – Jak będziesz tak pędzić, to jeszcze zgubię Tomaszka – usłyszała za sobą nieudawane posapywanie siostry. Natychmiast zwolniła. Na całe szczęście na parkingu było cicho, a do drzwi wejściowych miały już całkiem blisko. Dominika, zamiast patrzeć pod nogi, przeszukiwała kilkukilogramową zawartość swojej torebki.

– Czego ty tam szukasz? – zapytała zniecierpliwiona. – Papieru ze szkoły rodzenia. – Co? – Aż przystanęła z wrażenia. – Zapisałaś się do szkoły rodzenia? – Nie „się”, tylko „nas”. – Dominika, mówiąc to „nas”, nawet na nią nie zerknęła. – Jak to nas? – Hanka stanęła jak wryta. – Puknij się! „Nas” to znaczy mnie i Przemka, przecież nie ciebie! – Już się wystraszyłam. – Znów mogła poruszać nogami. Zrobiła kilka kroków i znów zatrzymała się tak nagle, że Dominika na nią wpadła. – Mam! – Odbiła się od niej i wyjęła z torebki wygniecioną kartkę. – Znalazłam! Mam tu całą listę rzeczy, które muszę załatwić, zanim urodzę! – Siostra ominęła ją i szła przed siebie. – A ty co? – Zatrzymała się jednak i odwróciła w jej stronę. – Czemu nie idziesz? Zamarzłaś? W odpowiedzi Hanka zdobyła się na jeden gest. Wskazała ręką w stronę dobrze znanego jej auta, którym lubiła kiedyś jako pasażerka przejeżdżać Traktem Królewskim. – No! – gwizdnęła Dominika. – Niezły wózek! – Nie poznajesz go? – zapytała, nie mogąc się poruszyć. – Ty chyba nie myślisz... – Dominika cofnęła się i stanęła obok niej. – Tak właśnie myślę... – Nie zdążyła skończyć zdania, a Dominika już była obok wyróżniającego się wśród innych samochodów auta i przyklejała nos do szyby od strony kierowcy. – O, ja nie mogę! Ale jaja!!! – wrzasnęła, budząc uśpione w cichym lochu echo. – Tyyy! Hanka! To jej furaaa! Hanka miała nadzieję, że usłyszy coś innego, że Dominika nie zobaczy broszki od Swarovskiego przyklejonej do deski rozdzielczej tuż nad prędkościomierzem. Widocznie jednak mała, mieniąca się bogactwem jaszczurka siedziała na starym miejscu, a Hanka po raz kolejny zadawała sobie pytanie, czy to możliwe, by to matka Mikołaja przynosiła zielone znicze na grób jej rodziców. Raczej nie. A czy to możliwe, że wróciła do Polski

i nie odezwała się do niej ani słowem? Możliwe. Matka Mikołaja nie chciała mieć z nią nic wspólnego, ponieważ to ją obarczyła odpowiedzialnością za śmierć jedynego syna. Zrobiła to, choć wypadek, który miał miejsce blisko dwa lata temu, zabrał ze świata także jej rodziców. Ta chłodna i bardzo majętna kobieta, której syn nie przypominał ani trochę, po tym wszystkim, co się stało, nie zamieniła z nią ani jednego słowa i zabrała ciało swego syna, a jej męża, nie ustalając z nią żadnych szczegółów pogrzebu. Hanka na to pozwoliła. Jej emocje w tamtym czasie były uśmiercone, nie potrafiła inaczej. Zresztą wtedy nie potrafiła niczego, nie potrafiła żyć. Ta kobieta zabrała Hance męża, bo uważała go za swoją własność. Potraktowała go tak, jak wszystkich wokół siebie. Ludzie z jej otoczenia należeli do niej, bo mając zasobne konto, mogła przecież kupić każdego człowieka. Nawet takiego, który na pierwszy rzut oka wydawał się niesprzedajny. Dominika oparła się o jasny lakier samochodu bez obaw, że się ubrudzi. Ten samochód był zawsze tak czysty, że na jego masce można byłoby przeprowadzać operacje chirurgiczne. – Dominika! Przestań! Jeszcze uruchomisz alarm. – Patrz jak mi pasuje! Ale to odlotowa bryka! Ty, Hanka? A pamiętasz, jak pojechaliśmy nią z Mikołajem do... – Przestań! Chodźmy już stąd! – przerwała Dominice, pamiętając każdą chwilę spędzoną w tym niewygodnym dla zakochanych kabriolecie, który kosztował majątek, a nie miał nawet tylnych siedzeń. Chodź, Szczęście... zabieram cię na romantyczną kolację... Przejedziemy się tą snobistyczną kupą złomu, którą moja matka kocha bardziej niż mnie... – Chodź już, proszę cię... – Słysząc w myślach najukochańszy głos, przywoływała do porządku Dominikę, która zbierała właśnie ulotki powtykane za wycieraczki pobliskich aut i wybrawszy z nich tylko te, które zachęcały do skorzystania z usług gorących nastolatek, bezpruderyjnych panien i głodnych wrażeń mężatek, zostawiła je wszystkie za wycieraczkami samochodu teściowej Hanki. Byłej teściowej. – Idę! Już idę! Coś ty taka nerwowa?! To co będziemy robić? – Najpierw pójdziemy się czegoś napić. Muszę się uspokoić –

przyznała się. – A później... – Musiała uchwycić się poręczy ruchomych schodów, bo zakręciło się jej w głowie. – A później – powtórzyła – zaczniemy kompletować wyprawkę dla Tomaszka. Co ty na to? Już wczoraj wymyśliła właśnie taki scenariusz dzisiejszego dnia. Chciała, żeby Dominika zajęła się czymś pożytecznym, zapomniała o rozłące z mężem i poczuła, że już niedługo rozkoszna krągłość jej figury zamieni się w jeszcze bardziej rozkosznego Tomaszka. – A ty wiesz, co ludzie gadają? – zapytała Dominika, robiąc głupią minę. – Na jaki temat? – No wiesz, żeby wcześniej nic nie kupować, bo się jeszcze zapeszy i takie tam. – A od kiedy to przejmujesz się tym, co ludzie gadają? – przewróciła oczami. – Poza tym nie masz chyba zamiaru w dziewiątym miesiącu uganiać się za potrzebnymi rzeczami. Nie powiedzieli ci w tej szkole rodzenia, że kobieta w ciąży powinna robić zakupy wtedy, gdy się jeszcze dobrze czuje? – Ale skąd będziemy wiedziały, co kupić? – zapytała Dominika, klapnąwszy przy kanciastym stoliku kawiarenki, do której tymczasem weszły. – A co masz na tej profesjonalnej liście, którą dostałaś w szkole rodzenia? – O kurczę! – krzyknęła Dominika. – Lista! Lista! Gdzie jest ta cholerna lista? – Jej siostra znów mieszała w głośno pobrzękującej zawartości torebki. – Ale jaja! – Dłoń Dominiki wylądowała nagle na ustach, zakrywając ich ironiczny grymas. – Tyyy! Hanka! Ja ją chyba z tymi wszystkimi gołymi pupencjami szurnęłam Teresce za wycieraczkę! Jak myślisz, powinnam tam polecieć? – Nie! – zabroniła natychmiast. – A przynajmniej ją przeczytałaś? – No pewnie! – To po prostu przypomnij sobie, co było na niej napisane. – Tak w sumie – Dominika wlepiła wzrok w kolorowy kartonik menu – to same bzdury. Kapcie, koszula, no i generalnie wszystko, co trzeba zabrać z sobą do szpitala. Zupełnie jakbym nie wiedziała, że do szpitala potrzebna jest koszula nocna i takie tam, a nie bransoletki na

nogę. – A był na niej spis rzeczy dla dziecka? – zapytała Hanka rzeczowo. – Chyba był. – Niepewność w głosie Dominiki należała do rzadkości, ale teraz słyszała ją doskonale. – To co? Może jednak kopsnę się szybciorem do fury Tereski. – Nie musisz – odpowiedziała z uśmiechem, obiecując sobie, że nie będzie myślała o matce Mikołaja, nie będzie się zastanawiała, co ta kobieta robiła w Polsce i czy pojawiła się tu tylko przejazdem. – Zobacz. Wyjęła z torebki czyściutki, starannie złożony wydruk z internetu zawierający niezbędne informacje dla przyszłych rodziców dotyczące tego, co powinni kupić, zanim w ich domu pojawi się potomek. Podała kartkę Dominice, która widząc listę, głośno wypuściła powietrze. – O kurczę, ale tego jest! Przecież to jest na miesiąc ganiania po sklepach. – Nie przesadzaj. Przyjrzyj się, przy niektórych pozycjach są wykrzykniki. – Są. – Dominika wczytała się w listę. – Na przykład sterylizator do butelek nie ma wykrzyknika, no i co z tego? – To z tego, że jeszcze nie wiesz, czy będzie ci potrzebny, więc go nie kupimy. – A ty skąd wiesz, że nie będzie mi potrzebny? – Dominika nie odrywała wzroku od listy. – Bo normalne kobiety zakładają, że swoje dziecko będą karmiły piersią. – No jasna sprawa, że jestem normalna. A kto narysował tu te wszystkie wykrzykniki przy, jak rozumiem, rzeczach potrzebnych na dzień dobry. – Jak to kto? Ja – z dumą przyznała się do wykrzyknikowej roboty, prawie zupełnie nie pamiętając już o Teresce. – A skąd ty, Lerska, możesz wiedzieć takie rzeczy? – Zgaduj. – Chodziłaś do szkoły rodzenia, a brzuch wypchałaś sobie poduszką, jak ta facetka... z tego filmu... no wiesz... – Dominika nie mogła sobie przypomnieć ani nazwiska aktorki, ani tytułu filmu, który

oglądały kiedyś razem. Ona miała dużo lepszą pamięć. Chwilami nawet za dobrą. W jej głowie nic nie ulegało zapomnieniu i przedawnieniu. Miała doskonałą, często utrudniającą życie pamięć. – Nie. Po prostu zatelefonowałam do Iwonki, przeczytałam jej tę listę i przy rzeczach, które kazała kupić, postawiłam wykrzyknik. Czego się napijesz? – Wstała od stolika, chcąc zamówić coś do picia. – Siadaj! Idzie tu do nas Tereska! – Dominika bezceremonialnie wgapiała się w przestrzeń za nią, a jej zrobiło się słodko w ustach, zupełnie jakby za moment miała stracić przytomność. Upadła na krzesło. – Uspokój się! Żartowałam! „Żart jest wtedy, kiedy śmieją się wszyscy”, pomyślała, nie mogąc otworzyć ust. Wciąż miała ochotę zemdleć ze strachu przed spotkaniem z tą kobietą i ze złości na Dominikę. Powoli odwróciła się i spojrzała za siebie. – Spoks – usłyszała zrelaksowany głos Dominiki – jak okiem sięgnąć ,nie ma Tereski. Kup mi koktajl truskawkowy. Upewniwszy się, że twarze ludzi spacerujących za jej plecami są nieznajome, Hanka wstała od stolika i z trudem utrzymując równowagę, podeszła do baru, przy którym bardzo sympatyczna młoda dziewczyna zadała jej wiele pytań dotyczących koktajlu dla Dominiki i jej kawy. Dziś musiała napić się kawy. Otworzyła portfel, żeby zapłacić. Wyjmując banknot, natknęła się na wizytówkę Danuty Florenckiej. Podchodząc z powrotem do stolika i trzymając w drżących dłoniach tacę, postanowiła, że jeszcze zanim wyjadą do pani Irenki, zatelefonuje pod podany na wizytówce numer. – Truskawkowy? – marudziła Dominika. – Przecież chciałaś. – Ręce jej opadły. – Chciałam jagodowy! No zobacz, po takich szkołach, a niemota! Ale dobra, niech będzie ten. Dawaj, bo strasznie chce mi się pić! Zmilczała uszczypliwość siostry, która tańczyła dłońmi po swoim brzuchu i wspierając się melodią piosenki Sydneya Polacka wychwalającej przymioty pewnego dwukołowca, śpiewała: „Kto ma największy brzuchol w mieście? Dominika ty! Dominika ty!”. Nie była pewna, czy dobrze robi. W jej wypadku niepewności

zwykle towarzyszyło zdenerwowanie. Tym razem było inaczej. Z podejrzanym dla samej siebie spokojem bardzo powoli wchodziła po schodach zabytkowej kamienicy, która z zewnątrz nie wyróżniała się niczym szczególnym wśród sąsiadujących z nią budynków, natomiast jej wnętrze było doskonałą wizytówką luksusu i zbytku. Kiedy dziś rano, po zapakowaniu walizki na wyjazd do pani Irenki, porządkowała dokumenty w portfelu, jej wzrok któryś raz z rzędu zatrzymał się na jasnozielonej wizytówce Danuty Florenckiej. Niewiele myśląc, wybrała podany na niej numer i po krótkiej chwili usłyszała w słuchawce przemiły głos. Jak się okazało, nie był to głos pani doktor. Telefon odebrała jej asystentka zajmująca się rejestracją pacjentów. Kobieta zaproponowała jej dość odległy, bo dopiero wrześniowy, termin spotkania. – Nie jestem pacjentką. Chciałabym się spotkać z panią doktor Florencką w sprawie osobistej – przyznała szybko. W słuchawce na moment zaległa cisza. Zupełnie nie niezręczna. – Proszę chwileczkę zaczekać – usłyszała głos, który nie stracił nic z wcześniejszej uprzejmości. Chwilę, którą musiała odczekać, poświęciła na obrywanie przekwitłych, wysuszonych, zbrązowiałych już kwiatków swoich fiołków. – Pani doktor będzie czekała na panią w swoim gabinecie dziś o osiemnastej, jeżeli oczywiście odpowiada pani ten termin – usłyszała, nim zdążyła zakończyć pielęgnację kwiatków. Zanim zakończyła rozmowę, głos w słuchawce usłużnie poinformował ją jeszcze, na którym piętrze mieści się gabinet. Zerknęła na zegarek. Do osiemnastej został kwadrans. Pokonując kolejne stopnie schodów, podziwiała wiszące na ścianach obrazy. Wszystkie bez wyjątku były oryginalnymi olejami, nie natknęła się na ani jedną reprodukcję. Celowo wybrała schody zamiast windy, ponieważ gdyby poczuła nagłą potrzebę ucieczki z tego miejsca, od razu mogłaby ją zaspokoić. Jednak wciąż, co prawda bez poczucia pewności siebie, pokonywała kolejne piętra budynku. Wszystkie drzwi, które mijała, były opatrzone tabliczkami różnych rozmiarów, zapraszającymi do odwiedzenia kancelarii adwokackiej, biura rachunkowego, salonu masażu leczniczego, kancelarii notarialnej, gabinetu stomatologicznego. Dotarło do niej, że w tej kamienicy nie mieszkali zwyczajni lokatorzy.

Była ona po prostu nowoczesnym, doskonale zamaskowanym biurowcem, okrytym peleryną starej architektury. Klatki schodowe miały nastrój przytulnych przedpokoików. Dywanik, kwiatek, ławeczka. Tak było na każdej. Nigdy jeszcze nie była w podobnym miejscu. W końcu, lekko zdyszana, ale wciąż nienaturalnie spokojna, stanęła przed wiekowymi dębowymi drzwiami, których ciemność rozświetlała tabliczka. Była podobna do wizytówki. Ten sam kolor, taki sam napis, nawet font liter identyczny, brakowało na niej tylko numeru telefonu. Wpatrzona w nazwisko kobiety, którą miała za chwilę spotkać, zaczęła się zastanawiać, jak powinna zacząć rozmowę. Zupełnie się do niej nie przygotowała. Chwyciła za klamkę i odniosła wrażenie, że metal ożył i poruszył się bez jej udziału. W istocie, drzwi otworzyły się jakby same. Stanęła w nich okrąglutka kobietka i gdy się do niej odezwała, Hanka wiedziała już, kim ona była. To z nią rozmawiała przez telefon. – Dobry wieczór. Zapewne pani Lerska. Hanka bez słowa skinęła głową. – Proszę wejść. Pani doktor na panią czeka. – Pyzunia o przemiłym głosie miała równie sympatyczny uśmiech, za pomocą którego roztaczała wokół siebie aurę ciepła i spokoju. Dlatego z ochotą zareagowała na zaproszenie. Tymczasem Pyzunia pożegnała się ze swoją chlebodawczynią: – To ja już uciekam, pani doktor. Do widzenia. – Do zobaczenia, pani Michalino – powiedział równie ciepły, aksamitny głos dobiegający zza uchylonych drzwi osadzonych w artystycznie zdobionej futrynie wykonanej podobnie jak drzwi z jakiegoś egzotycznego drewna. Hanka zatrzymała się przed nimi. Zapukała. Usłyszała „proszę”. Pchnęła lekko drzwi. Jej oczom ukazał się przestronny gabinet, który zdawał się nie mieć sufitu. Za ciężkim, masywnym biurkiem siedziała ubrana w zieleń kobieta. Była piękna. – Dzień dobry – powiedziała Hanka. Kobieta uśmiechnęła się, wstała i wyciągnęła dłoń w jej kierunku. Hanka podała jej swoją i usiadła na stojącym przed biurkiem krześle. Kobieta patrzyła na nią niespotykanie zielonymi oczami. – Nazywam się Hanna Lerska... – Nie wiedziała, jak rozpocząć rozmowę. – Pani mnie nie zna...

– Jest dokładnie tak, jak pani mówi – przejęła inicjatywę kobieta. – Nie znam pani, ale wiem, kim pani jest. Czemu zawdzięczam pani wizytę? – zapytała, cały czas się uśmiechając. Hanka milczała przez chwilę. – Szczerze powiedziawszy... – zaczęła, mając ogromną ochotę wyspowiadać się z całego swojego życia. Zielone spojrzenie swą łagodnością do złudzenia przypominało jej sposób patrzenia pani Irenki – ... zupełnie się nie przygotowałam do tej rozmowy. Decyzję o spotkaniu z panią podjęłam pod wpływem trudnego do określenia impulsu. Zwykle tak nie działam, ale skoro się tu znalazłam, chciałabym panią o coś zapytać. – Tak, słucham – powiedziała natychmiast kobieta. Hanka nie była przygotowana na takie tempo rozmowy. Poza tym wydawało się jej, że ta niespuszczająca z niej oczu kobieta wszystko o niej wie. Postanowiła pominąć wstęp. – Czy zna pani Dominikę... – zawahała się, a potem wymieniła panieńskie nazwisko siostry. Na jego dźwięk siedząca naprzeciwko niej kobieta zaczerpnęła powietrza, jakby zaczęło jej go brakować w tym wysokim, doskonale dotlenionym pomieszczeniu. – Znam – odpowiedziała już nie tak szybko i nie tak skwapliwie jak do tej pory i zacisnęła dłoń na leżącym na biurku eleganckim piórze. Hanka miała identyczne. Dostała je od taty. Przeniosła wzrok z pióra na twarz kobiety, która wyglądała inaczej niż do tej pory. Nie potrafiła jednak określić, na czym polegała owa różnica. – Czy pani jest matką Dominiki? – zapytała pospiesznie, jakby się bojąc, że wszystkowiedzące spojrzenie zahipnotyzuje ją. – Skąd takie przypuszczenie? – Kobieta odwijała z szyi śliski jedwab eleganckiego szala. – Znalazłam pani wizytówkę w dokumentach dotyczących adopcji mojej siostry. – I to pozwala pani przypuszczać, że jestem jej matką? – Zielony szal ześliznął się z poręczy krzesła na podłogę. – Sama nie wiem... – przyznała w zamyśleniu. – Po prostu telefonując tu, pomyślałam, że czegoś się dowiem. Wszystko, co robiła

moja mama, miało jakiś sens. Pomyślałam, że skoro zachowała pani wizytówkę... moja mama już nie żyje... – Zamknęła swą stratę w prostym zdaniu. Nie mogła nie zauważyć, że kobieta nerwowo przełknęła – ... skoro schowała pani wizytówkę razem z dokumentami adopcyjnymi, oznacza to, że ma pani jakiś związek ze sprawą. Znała pani moją mamę? – Nie. Nie znałam jej. Widziałam ją raz, ale nie zamieniłyśmy z sobą nawet jednego słowa. – Kim pani jest? – zapytała bezradnie. Zaczynała tracić nadzieję na dowiedzenie się czegoś konkretnego. – Jestem ciotką Dominiki. Przyszła tu, aby usłyszeć właśnie coś takiego. Usłyszała i nie wiedziała, co począć. Nie odzywała się. W głowie miała pustkę. Wpatrywała się w elektryzującą zieleń oczu siedzącej blisko kobiety i bardzo spodobało się jej to, że te oczy nie uciekały nigdzie, tylko patrzyły prosto w jej oczy, z pewnością teraz zdziwione. Miała przed sobą... – Pani...? – Nie mogła uwierzyć. – Matka Dominiki była moją siostrą – usłyszała cichy zlepek słów, który spowodował u niej bolesny skurcz żołądka. – Była... – powtórzyła, czując spowodowane zdenerwowaniem mdłości. – Moja siostra nie żyje – widząc zieleń tracącą z sekundy na sekundę swój blask, Hanka zapomniała o swym złym samopoczuciu. – Dominika niedawno wyszła za mąż – poinformowała kobietę, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego to robi. Jednak intuicja jej nie zawiodła. Kobieta uśmiechnęła się, a ona poczuła przenoszoną przez powietrze w jej kierunku falę ulgi. – Czyli jest szczęśliwa – powiedziała kobieta, wstając z fotela. Zaczęła bardzo powoli spacerować wzdłuż ściany, którą zdobiło ogromne, trójdzielne okno zwieńczone dekoracyjnym łukiem. Hanka wodziła za nią wzrokiem, mając świadomość, że może się od niej wszystkiego dowiedzieć. Mogła tu, teraz, w tym pokoju, w którym ciotka Dominiki wysłuchiwała historii i dramatów innych ludzi, usłyszeć całą prawdę o przyczynie dziecięcego osamotnienia

swojej przybranej siostry. Nie miała jednak pewności, czy cokolwiek usłyszy. Miała w sobie inną pewność. Wiedziała, że jeżeli tak się stanie, będzie miała obowiązek wtajemniczyć Dominikę we wszystkie fakty poznane podczas tego spotkania. Wciąż wędrowała wzrokiem za powoli poruszającą się kobietą. Jej głowa poruszała się tak, jakby Hanka oglądała w tej chwili mecz tenisa ziemnego, tyle że w zwolnionym tempie. Miała ten ruch wyćwiczony do perfekcji. Mikołaj regularnie grywał w tenisa. Uwielbiał, gdy przyglądała się meczom, które rozgrywał. Nagle kobieta się zatrzymała. Oparła się o ścianę i wpatrzyła w pedantycznie uporządkowany blat biurka. Hanka nareszcie mogła dokładnie się jej przyjrzeć. Ciotka Dominiki była piękna, bardzo zgrabna i gustownie ubrana. Trudno było określić jej wiek. Nie była już młoda, ale stara też nie. Hanka wpatrywała się w nią, szukając choćby cienia podobieństwa z Dominiką. Nie znajdowała żadnego. Spotkały się wzrokiem. – Kiedy umarła matka Dominiki? – zapytała Hanka, odczuwając coraz większą ciekawość. Chciała dowiedzieć się wszystkiego o kobiecie, której Dominika przez całe życie potrzebowała i której nienawidziła, jednocześnie kochając. Ciotka Dominiki otworzyła usta, do których prawie natychmiast wpłynęła wyraźnie srebrząca się strużka łez. Wymieniła datę. Konkretny dzień, konkretny miesiąc, konkretny rok. Data wydała się Hance nieobca. Znała ją. Powtórzyła ją w myślach, żeby zrozumieć skąd. Zrobiła to jeszcze raz i wystarczyło powtórzenie dnia i miesiąca. Już wiedziała. Przeraziła się. Matka Dominiki umarła w dniu urodzin własnej córki. Do tego rachunku dodała rok. Przeraziła się jeszcze bardziej. Matka Dominiki umarła dokładnie w dniu, w którym jej córka stała się pełnoletnia. Doskonale pamiętała tamten dzień. Ciotka Dominiki znów zajęła miejsce w swoim fotelu i nie przestając patrzeć na Hankę, zaczęła mówić. – Joanna... była ode mnie młodsza o dwa lata. Odkąd ją pamiętam, żyła obok życia. Była bardzo utalentowana... gdyby nie choroba... Hanka widziała wysiłek, jaki podejmowała siedząca naprzeciw niej kobieta, walcząc o każde kolejne słowo. Doskonale znała ten rodzaj

walki. Dostrzegała, jak kobieta z każdym wydostającym się z jej ust dźwiękiem kurczyła się. Dosłownie malała w oczach. Ginęła za coraz bardziej powiększającym się blatem biurka. Zdania, które wypowiadała, oddzielały od siebie coraz liczniejsze minuty ciszy. Postanowiła, że nie będzie się odzywać. Jeżeli chciała się czegoś dowiedzieć, musiała uzbroić się w cierpliwość. Zwłaszcza że miała świadomość tego, jak trudno dobierać słowa, gdy trzeba szukać ich między scenami osobistego dramatu, o którym chciałoby się zapomnieć, ale się nie potrafi. Miała czas. Nigdzie się nie spieszyła. Kobieta o drżącym głosie najprawdopodobniej również zarezerwowała dzisiejszy wieczór tylko dla niej. A może też dla siebie? Hanka już wiedziała, wyczuwała całą sobą, że prawdy o matce Dominiki nie uda się zamknąć w kilku słowach. Rozumiała to. Ta zatracona rzeczywistość miała sączyć się powoli, jak kroplówka z życiodajnym płynem. Kropla po kropli, by tempo słów naturalnie dostosowywało się do wytrzymałości uczuć. Nie jej uczuć. Cisza się skończyła. Znów mogła wsłuchać się w lekko wibrujący głos. – Matka Dominiki była malarką. Świat i życie były dla niej obrazami. A przecież obrazy są nieruchome. Dlatego nie nadążała za światem i za życiem. Wtedy tego nie rozumiałam, ale teraz wiem, że życie ją zdublowało. Przegoniło ją i została gdzieś w tyle. Osadzona w ramie, jak obrazy, które malowała. I może nie byłoby to takie złe, gdyby nie poznała ojca Dominiki, ale poznała go. Na swoje i nasze nieszczęście. Poznała go i to był początek końca... Znów nastąpiła cisza. Płacząca cisza. Podwójnie płacząca cisza... Wiedziała już wszystko. A może prawie wszystko? Miała wewnętrzne przekonanie, że poznała znaczną część prawdy. Czuła, że jeżeli nawet coś zostało niedopowiedziane, to nie miało większego znaczenia. Wszystkie, bardzo umiejętnie skonstruowane sformułowania, których wysłuchała, najwidoczniej jej wystarczały, bo znów ogarnął ją spokój, jakiego od dawna nie czuła. Przysiadła na eleganckiej ławeczce z ciemnego drewna strzegącej wejścia do kancelarii adwokackiej, w której za godzinną konsultację z pewnością trzeba było zapłacić co

najmniej pół jej pensji. Pod stopami czuła zielony mech dywanu. Wyglądał na rękodzieło. Podniosła wzrok i ponownie utkwiła go w metalowej tabliczce na drzwiach. Przeczytała wygrawerowany na niej napis. Dwa męskie imiona, jedno nazwisko i dopisek: ojciec i syn. Los okazał się dla nich łaskawy. Pozwolił im uczyć się od siebie nawzajem. Nie wszystkim stwarzał takie warunki. Nie rozdawał równo. Joanna i Dominika. Matka i córka. One nie miały tyle szczęścia. W ich wypadku los zachował się inaczej. Na nic im nie pozwolił. Joannie na macierzyństwo, bo postradała zmysły. Dominice na miłość matki. Uczynił ją sierotą, jeszcze zanim umarła jej matka. Myśląc o tym, przestraszyła się własnego jęknięcia, a może tylko głośnego westchnienia? Była sama. Było cicho. Dwa piętra wyżej w luksusowo urządzonym gabinecie również sama siedziała ciotka Dominiki. Z pewnością dalej tkwiła w swoim wygodnym, obrotowym, skórzanym fotelu, myśląc o zakończonej niedawno rozmowie. Na początku zapowiadał się monolog, ale nieoczekiwanie przeobraził się w rozmowę, ponieważ Hance udało się uciszyć wewnętrznego cenzora i odnalazła w sobie odwagę, by zacząć zadawać pytania. Musiała pytać. Nawet nie ze względu na siebie. Ze względu na trzy inne kobiety. Dominikę, jej matkę i ciotkę. Zamierzała we wszystko, czego się dziś dowiedziała, wtajemniczyć Dominikę. Nie natychmiast, na pewno nie od razu. To nie był dobry czas. Dominika potrzebowała teraz spokoju i wyciszenia. Musiała iść do przodu, a nie oglądać się za siebie. Opowieść o jej rodzicach, o matce, o ojcu, musiała zaczekać na lepsze, pewniejsze czasy. Gdzieś na górze głośno trzasnęły drzwi. Najpierw usłyszała metalową uwerturę pobrzękujących kluczy, później temat główny składający się z odgłosu wciąż przyspieszających kroków wybijających nerwowy rytm na połyskujących marmurem schodach. To nie mogła być ciotka Dominiki. Po schodach zbiegał mężczyzna. Młody, przystojny, elegancki, doskonale pasujący do tego miejsca. Pozostała niezauważona. Wpatrywała się w jego szybko poruszające się buty na jasnych skórzanych podeszwach. Już gdzieś, kiedyś takie widziała. Gdy tylko mężczyzna zniknął jej z pola widzenia, przypomniała sobie, skąd

pamiętała takie podeszwy. Pamiętała je z lochu pod Złotymi Tarasami. Człowiek, który jej wtedy nie pomógł, nosił buty z takimi właśnie podeszwami. Przypomniała sobie tamto osaczenie i zdenerwowanie. Teraz czuła się całkiem inaczej. Usiadła wygodniej. Na razie nie miała zamiaru opuszczać tego miejsca. Musiała pomyśleć. Zastanowić się, co dalej. Co powinna zrobić z wiedzą, w której posiadanie weszła, jakby to ujęła Dominika, „z głupia frant”. Oparła głowę o ścianę, do której przylegała ławka. Przymknęła oczy, wciąż nie mogąc pojąć, gdzie tkwiła przyczyna jej spokoju. Ogromu spokoju. Przecież wszystko, co usłyszała, było dramatyczne. Ciotka Dominiki, starannie dobierając słowa, opowiedziała jej historię powolnego umierania własnej siostry, jednocześnie i może niezamierzenie wtajemniczając ją we własne, wypełnione trudnościami i emocjonalnymi wyrzeczeniami życie. Kobieta, otulająca się wieloma odcieniami zieleni, doskonale współgrającymi z kolorem oczu, spędziła większość swojego życia na odbijaniu się od niszczących psychoz własnej siostry i trafianiu w sięgające wszędzie macki męża tyrana uważanego przez wielu za autorytet w dziedzinie współczesnej psychiatrii. Zamknęła oczy, by łatwiej odtwarzać najważniejsze kwestie odbytej rozmowy. – To był w zasadzie dobry człowiek. Pomagał wszystkim wokół. Tylko sobie nie umiał pomóc i dlatego zostałam jego ofiarą. Nigdy nie dowiedziałam się, czy mnie kochał naprawdę. Zresztą do dziś się zastanawiam, czy w ogóle był zdolny do miłości. Byliśmy małżeństwem dość długo, ale nigdy nie był dla mnie dobry. Czasami tylko dobrze udawał dobrego. W rzeczywistości ani razu nie był dla mnie dobry. Kiedy zadzwonili do mnie z uczelni i powiedzieli, że umarł podczas wykładu, poczułam ulgę. Nie boję się do tego przyznać. To było pierwsze uczucie, które wtedy poczułam. Żadne inne nie pojawiły się do dziś. Ile razy o nim myślę, chociaż staram się tego nie robić, czuję taką samą ulgę jak tamtego dnia. Znów ktoś schodził po schodach. Tym razem wolniej. Usłyszała męski głos. Mogła powrócić do spokojnych słów ciotki Dominiki. – Po dwóch miesiącach znajomości z ojcem Dominiki już była w ciąży. Była młoda i wystraszona. Wiedziałam, że nie da sobie rady.

Już wtedy o tym wiedziałam. Nasz ojciec miał wszystko w nosie, a mama wolała spędzać czas w kościele i pomagać obcym. Rodzice Sławka nie byli lepsi. Zresztą mieszkali daleko, a ich syn, wieczny student, nie interesował ich wcale. Waletował po akademikach, pił i nie wiadomo co jeszcze. Ja chciałam pomóc, ale nie za bardzo wiedziałam, jak to zrobić. Zwłaszcza, że Joannie rósł brzuch, a mama uspokoiła sumienie ślubem. Zdziwiło mnie wtedy bardzo, że wystarczył jej tylko cywilny. Z pewnością wyda się to pani dziwne, ale bardzo dobrze wspominam tamten okres. Ja wciąż się uczyłam. Joanna była pełna energii. Biegała na uczelnię. Zdobywała kolejne nagrody, cenione w malarskim światku. Mogła zbić majątek na swoich obrazach, ale oddawała je ludziom za darmo. Mnie udało się zachować trzy. Może kiedyś je pani pokażę... Hanka chciała zobaczyć je już dziś. Chciała też wstać z tej ławki i wrócić do ciotki Dominiki, bo rodziły się w niej coraz to nowsze pytania. Jednak musiała poczekać z ich zadaniem. Widziała, jak bardzo zmęczona była ciotka Dominiki w chwili pożegnania przypieczętowanego krótkim uściskiem dłoni. Miała bardzo delikatną, przyjemną w dotyku skórę dłoni. Florencka robiła wrażenie osoby bardzo kruchej, ale o ile w życiu nie poradziła sobie z mężem tyranem, o tyle doskonale radziła sobie z pamięcią o nim. Opowiadając o jego władzy nad samą sobą, nie uroniła ani jednej łzy. Zaczynała płakać, kiedy jej opowieść dotykała wątku choroby matki Dominiki. – Myślałam, że wszystko będzie dobrze. Że jak urodzi się dziecko, to rodzice staną na wysokości zadania, a Sławek w końcu dorośnie i zrozumie powagę sytuacji. Myślałam o wszystkich, tylko nie o Joannie. Jej zachowanie mnie zmyliło. Była taka szczęśliwa. Nawet jej obrazy zawierały w sobie radość. Zanim zaszła w ciążę, miała zwyczaj malowania mrocznych i zatrważających wizji dotyczących nie wiadomo czego, ale zachwycających znawców sztuki. W ciąży wszystko się zmieniło. Jej obrazy kipiały od kolorów. Patrzyłam na nie i nie mogłam uwierzyć, że są jej autorstwa. To dlatego byłam taka pełna wiary, że wszystko się ułoży. Wciąż zastanawiam się, czy moja siostra robiła to celowo, żeby uśpić naszą czujność. Nie daje mi to spokoju. Tak czy inaczej, byłam głupia. Dałam się oszukać...

Zrobiło się późno. Za drzwiami rodzinnego biznesu ojca i syna zaczął hałasować odkurzacz. Jednostajny furkot nie przeszkadzał jej myśleć, ponieważ szybko się do niego przyzwyczaiła. – Dominika była śliczna. Zdrowa. Sławek niestety nie spoważniał. Joanna miała ciężką depresję poporodową, ja mnóstwo nauki i niestety wpadłam w oko mojemu mężowi, chociaż nie miał ze mną zajęć. Myślę, że gdyby nie znajomość z nim, byłabym dzisiaj pediatrą. Gdyby nie on, w ogóle byłabym kimś innym. Joanna wyszła ze szpitala z dzieckiem na ręku. Miał na nią czekać Sławek. Nie czekał. Była sama. Za to krok za nią stała choroba psychiczna. Kilka dni później zginął nasz ojciec... nie chcę o tym mówić... ale... Gdybym nie poznała męża, wszystko ułożyłoby się inaczej, na pewno lepiej... ale go poznałam... Zawładnął mną, moim życiem i wciąż było mu mało. Dlatego zaczął rządzić też moimi bliskimi. Teraz myślę, że jedyną osobą, która skorzystała na jego tyranii, jest Dominika. Wszyscy pozostali źle skończyli. – A pani? – zapytała wtedy. Niestety, nie uzyskała odpowiedzi. Odkurzacz za ścianą ucichł. Usłyszała piknięcie telefonu, którego profil przed spotkaniem ustawiła na milczenie. Pospiesznie wyjęła go z torebki. Mikołaj usiłował się z nią połączyć już ósmy raz. Uśmiechnęła się. Nie musiała zostawać z tym wszystkim sama. Miała z kim porozmawiać. Zwykle większość spraw omawiała z Dominiką. Dziś nie mogła szepnąć jej ani słówka. Mikołajowi mogła opowiedzieć o wszystkim, na nowo porządkując sobie w głowie tę historię. Odebrała. Usłyszała ukochany, stęskniony głos. Stęskniony tak, jakby nie widzieli się od miesiąca. Ten głos dodał jej sił na kolejne wyzwanie dzisiejszego wieczoru. Wsłuchując się w słowa Mikołaja, postanowiła, że pojedzie na cmentarz. Tym razem nie do rodziców. Chciała odwiedzić grób matki Dominiki. Jeszcze nigdy nie była na cmentarzu, na którym została pochowana jej... Nie potrafiła określić, kim była dla niej matka Dominiki. Jedno wiedziała na pewno: była jej rodziną. Skoro Dominika była jej siostrą, to jej matka była jej rodziną. Wszystkie były rodziną. Dominika, jej matka, ciotka i ona sama. – Jestem... jestem... nie denerwuj się... słyszę cię – mówiła, schodząc ze schodów. Wyszła na powietrze. Był ciepły wieczór, ale nie tak ciepły jak głos Mikołaja. – Nie, nic się nie stało. Masz trochę

czasu? – zapytała, wsiadając do samochodu. – Muszę ci coś opowiedzieć. Nie musiała się spieszyć. Cmentarz, na który się wybierała, znajdował się niezbyt daleko. Nie musiała się obawiać, że nie zdąży przed zmrokiem. Mikołaj również miał czas. Zaczęła opowiadać. Mówiła powoli, identycznie jak ciotka Dominiki. Jej opowieść różniła się od tamtej tylko tym, że łączyła fragmenty życia obcych jej do tej pory ludzi w logiczną całość. Choć znalezienie logiki w ich historii było nie lada wyzwaniem. Zatrzymywała się na światłach. Ruszała powoli, na zielonym. W prawie pomarańczowy kolor za każdym razem wpatrywała się zachłannym wzrokiem. Był jej teraz bardzo potrzebny. Starała się odnaleźć dzięki niemu spokój i zapewnienie, że dobrze robi, opowiadając o wszystkim Mikołajowi. Słuchał jej uważnie. Nie przerywał, nie zdawał pytań. W słuchawce, choć dzieliły ich setki kilometrów, słyszała jego oddech. Mówiąc, czuła się tak, jakby był tuż obok niej. Dlatego było jej łatwiej. Nie dokończywszy opowieści, wysiadła z samochodu. Cmentarzyk, po którego alejce stąpała dość szybko, był niezbyt duży, dlatego bez błądzenia znalazła miejsce pochówku mamy Dominiki. Już z daleka zobaczyła okazały krzew jałowca, o którym wspomniała ciotka Dominiki. Przybliżając się do niego, kończyła opowiadać. Może to jej szybkie kroki sprawiły, że poczuła się zmęczona, jakaś dziwnie niepewna, zagubiona. – Nie, nie denerwuj się. Dam sobie radę. Dziękuję, że mnie wysłuchałeś, bo musiałam sobie to wszystko, o czym się dowiedziałam, uporządkować... Na razie właśnie tak zamierzam. Nic jej nie powiem... – Stanęła przed grobem i jakby nie swoim głosem zakończyła rozmowę. – Mikołaj, muszę kończyć. Odezwę się jutro. Usłyszała krótkie „pa” i rozłączywszy się, wrzuciła telefon do wciąż otwartej torebki. Promienie zachodzącego już słońca, poprzecinane gałęziami pobliskiego drzewa, wpadały jej wprost do oczu. Zanim je zamknęła, zdążyła zobaczyć coś, na co nie była przygotowana. Wiedziona jakimś niewytłumaczalnym odruchem uklękła, a raczej upadła na kolana, czując na ich nagiej skórze ostre krawędzie białego żwiru, którym obsypany był dookoła pomnik z białego kamienia. Na pomniku, obok umieszczonego

na stałe również kamiennego wazonu, z którego wystawały świeże, tak białe, że aż wpadające w błękit róże, stały dwa znicze. Doskonale znała ich kształt i kolor. Patrzyła na nie, czując powód utraty dotychczasowego spokoju. Zrozumiała, że ciotka Dominiki powiedziała jej dużo, ale na pewno nie wszystko. Istniało coś jeszcze, co łączyło ich rodziny. Nie była to z pewnością załatwiona przez jej wszędobylskiego męża, ułatwiona i przyspieszona do granic cudu procedura adopcyjna. Wstała z kolan i drżącymi dłońmi zapaliła przyniesiony z sobą znicz. Czerwony, w kształcie serca. Dotknęła bolącego kolana, chciała je rozmasować. Poczuła ciepłą wilgoć. Klęcząc, skaleczyła się. Zobaczyła przed sobą już nie tak nieskazitelnie biały żwir. Zakręciło się jej w głowie. Odruchowo wyciągnęła do tyłu rękę w poszukiwaniu ławeczki. Natrafiła na pustkę. Musiała utrzymać się na nogach. Nie potrafiła, dlatego przykucnęła, ściskając przed sobą torebkę. Schyliła głowę i zaczęła głęboko oddychać. Znów usłyszała przytłumione skórą torebki telefoniczne piknięcie. Wstała z kucek i odnalazła telefon wciśnięty między pogniecione kartki małego kalendarza. Zerknęła na to pojawiające się, to znikające imię na wyświetlaczu: „Dominika”. Nie odebrała. Nie mogła teraz z nią rozmawiać. Nie tu. Nie przy grobie jej matki. Do tej pory myślała o niej rzadko, a jeżeli nawet to robiła, to myślała jak o kimś żywym. O kimś, kto jest gdzieś daleko, ułożył sobie życie i ma się nawet dobrze. Było inaczej. Matki Dominiki od dawna nie było wśród żywych. Zerknęła na tablicę. Zobaczyła datę urodzin Dominiki. Datę, przy której złocił się maleńki krzyżyk, nagrobny symbol śmierci. Matka Dominiki odebrała sobie życie ponad dziesięć lat temu. Odebrała sobie coś, z czym nie mogła sobie poradzić. Udało się jej to, ponieważ przechytrzyła własną siostrę. Telefon znów się odezwał. Jej siostra nie poddawała się łatwo. Hanka nie wiedziała, co robić, ale wiedziała, że jeżeli nie odbierze, Dominika będzie próbować do skutku. Odebrała. – Zaraz będę w domu – szepnęła. – A ty co? Jesteś w kinie? Ja rodzę! A ty jesteś w kinie?! – Dominika!!! – Imię jej siostry usłyszeli chyba wszyscy przebywający na cmentarzu. Znów zrobiło się jej słabo. – Dominiko, co

ty bredzisz? – zapytała już dużo ciszej. – Bredzę, bo jestem głodna, a ty masz pustą lodówkę! – Zaraz będę... Przeżegnała się szybko, ale nie byle jak, i zerknąwszy na doskonale jej znaną kompozycję dwóch rozświetlonych języczkami ognia kolorów, odeszła, zostawiając za sobą rozkołysany wieczornym wiatrem zielonosrebrny owal jałowca. Wpadł do hotelu, w którym prace naprawcze szły pełną parą. Były jednak utrudniane brakiem anglojęzycznych pracowników budowlanych. Nawet kierownik budowy, który według obietnic Norkowskiego miał władać tym językiem, znał tylko kilka słów. Najlepiej wychodziła mu wymowa dwóch: yes i no. Z uwagi na oszczędności klimatyzacja była wyłączona. Lało się z niego. Było tak gorąco, że gdyby znalazł się przez przypadek w piekle, to mógłby chociaż chwilę odsapnąć. – Przemek!!! – wrzasnął w powietrze beznadziejnie wielkiego patio stanowiącego centrum budynku hotelu pokiereszowanego chorą wyobraźnią Norkowskiego. – Cooo?!!! – usłyszał również wrzask niesiony przez marmurowo-gipsowy pustostan, któremu to wrzaskowi zadziorności dodawało szydercze echo. – Chodź tu!!! Gdzieś z góry dobiegał stalowy łomot. Czarnoskórzy robotnicy dodawali dziś na ostatniej kondygnacji dodatkowe zbrojenia, których zadaniem było bezpieczne podtrzymanie okazałego i bardzo ciężkiego stropu. – Gdzieee?!!! – usłyszał kipiący furią głos kumpla. Przemek bardzo źle znosił rozstanie z Dominiką, piekielne upały i powolne tempo prac spowodowane ospałym temperamentem robotników. – Przemek!!! – spróbował jeszcze raz, stojąc pośrodku patio i zadzierając głowę do góry. – No cooo?!!! W końcu zobaczył obwiązaną mokrą koszulką głowę przyjaciela, wychylającą się właśnie z galerii ostatniej kondygnacji. – Złaź! Musimy pogadać! Gdzie palanciarz?!!! – zapytał

o Norkowskiego, drąc się głośniej, niż było trzeba. Od szczypania się z tym typem był Przemek. On wjeżdżał na niego przy każdej nadarzającej się okazji. Dlatego, ku własnej radości, szybko zauważył, że Norkowski zwiewał z linii ognia tak sprawnie, że prawie się nie widywali. – Pojechał załatwiać ten sam odcień marmuru co wszędzie! Czego chcesz?!!! – Złaź, to się dowiesz! – Pocałuj się! Nie chce mi się dygać na dół! – Beduińska głowa Przemka zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. – Chodzi o Dominikę! – Wystrzelił w powietrze. – Coś się stało?!!! – Przemek niebezpiecznie wychylił się poza barierkę. – Nie!!! Chodzi o jej matkę! – Co?!!! – No mówię ci, złaź!!! – Idę! – No! – szepnął do siebie i odsapnął. Usiadł na przybielonym gipsową mączką marmurze i patrzył na jego delikatne żyłki. Crema Marfil, kołatała mu się w głowie nazwa kamienia. Hotel, któremu właśnie ratowali życie, nie był duży, ale niektóre jego fragmenty potraktowane zostały z rozmachem charakterystycznym dla światowych rekinów turystycznego biznesu. – Jaka matka? – zapytał Przemek, siadając naprzeciwko niego i opierając się o fontannę, która rozmiarem, w porównaniu z powierzchnią patio, przypominała raczej spluwaczkę dla gruźlików. Obaj mieli na sobie tylko krótkie spodenki. Byli spaleni niemiłosiernym słońcem, dla którego kremy z filtrem były niczym. Już po kilku dniach przestali z nim walczyć, skupiając się tylko na przeciwdziałaniu odwodnieniu. Upał, który panował wśród nagrzanych ścian i wciąż kumulujących i oddających ciepło kamieni, był nie do wytrzymania. – Hanka przez przypadek natknęła się w domu na wizytówkę pewnej kobiety – nie wiedzieć czemu dokumenty adopcyjne postanowił przemilczeć – zadzwoniła do niej, umówiły się na spotkanie i wiesz, co

się okazało? – Co? – Przemek niedbałym gestem pozbył się z głowy wilgotnego turbana z wiszącymi uszami krótkich rękawków. – Że to ciotka Dominiki. – Mówiłeś, że matka. – Przemek cisnął na ziemię szmatę koszulki. – Posłuchaj mnie uważnie. – Przygotowywał się do przekazania przyjacielowi wszystkiego, czego dowiedział się od Hanki. Odkręcił butelkę z wodą, która gdy wysiadał z klimatyzowanego samochodu, była lodowata, a teraz już tylko przyjemnie chłodna. – Napij się. – Nie! – Przemek nagle wstał, jakby poczuł żar pod pośladkami. – To ty mnie posłuchaj! Zadzwoń natychmiast do Hanki i powiedz jej, żeby nie mówiła ani słowa Dominice o tym całym spotkaniu! Albo ja zadzwonię! – Już sięgał po telefon. – Siadaj! Mówisz, jakbyś nie znał Hanki. Siadaj, napij się i uspokój. Przecież niczego jej nie powiedziała ani nie powie. Coś ty taki nerwowy? – Miałeś rację! To nie jest praca. To jest piekło! – Tym razem Przemek usiadł obok niego i ze złością kopnął leżącą przed nimi prawie suchą koszulkę. Przyjaciel wziął od niego butelkę z wodą i wypił kilka łyków, resztą polał sobie przegrzaną głowę. – Przypomnij sobie, co ci mówiłem, ale ty byłeś mądrzejszy, więc musimy się tu prażyć, ale pomyśl sobie, jacy nadziani wrócimy do domu. – Spojrzał znacząco na kumpla i poklepał go po nagim ramieniu. – Już przestań. Mów, co z tą matką? – Nie żyje. Skończyła z sobą w dniu osiemnastych urodzin Dominiki. – Co? Chcesz powiedzieć, że przez cały ten czas mieszkała w Warszawie? – Głos Przemka był nienawistny. – Nie wkurzaj się, daj mi dokończyć, bo to wszystko jest oczywiście bardzo skomplikowane. Matka Dominiki studiowała na ASP, była malarką, utalentowaną artystką, ale oderwaną od rzeczywistości. – To Domi nie jest do niej w ogóle podobna. Nic a nic – wtrącił Przemek z wyraźnie wyczuwalną ulgą. – Ojca Dominiki poznała na drugim roku. Po dwóch miesiącach znajomości z nim – postanowił kontynuować, nie komentując

emocjonalnych komentarzy Przemka – zaszła w ciążę. Ten stan ją uskrzydlił – użył określenia Hanki. – Co? – To, co słyszałeś, uskrzydlił – powtórzył. – Mówię ci to, co powiedziała mi Hanka. – Czyli co? – Przemek wstał i popatrzył na niego z góry. – To znaczy, że dostała artystycznego kopa. Nic nie robiła, tylko malowała, i wychodziło jej to bardzo dobrze. Ale ich rodzice byli niezadowoleni. – Czyi rodzice? – No, matki Dominiki i tej ciotki, tej Florenckiej. Ona nazywa się Danuta Florencka. Ale jak ojciec Dominiki wziął ślub z jej matką, to się trochę uspokoiło. Cały cyrk zaczął się, kiedy urodziła się Dominika. Młody tatuś był niegotowy, a ojciec matki Dominiki, czyli dziadek Dominiki, był kierowcą autobusu i kilka dni po jej urodzinach zginął w wypadku. Babka Dominiki po tym wszystkim dostała fioła, a jej matka miała depresję poporodową. Nikt jej nie pomógł i najkrócej mówiąc, zwariowała. – Ale czarna dupa – skrzywił się Przemek, usiadł tuż przed nim na ziemi i chwycił się za głowę. – A ta ciotka to jakaś normalna? – Z zawodu psychiatra – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Ale rodzinka! Nie ma co! – Przemek patrzył na niego z nerwowym i niecierpliwym wyczekiwaniem w oczach. Zrozumiał, że musi opowiedzieć mu resztę bez wdawania się w zbędne szczegóły. – No wiesz, rodziny się nie wybiera... Ale poczekaj, opowiem ci dalej. Dopóki żyła babcia Dominiki, to jakoś wszystko hulało, ale kiedy Dominika skończyła cztery lata, babcia umarła na raka i to jakoś tak bardzo szybko. Ta Florencka chciała się zająć Dominiką, ale opiekowała się już jej matką, dlatego jej mąż się nie zgodził. Poza tym matce Dominiki mógł zaszkodzić kontakt z dzieckiem, no i się zaczęło. Dominiką zajmował się tylko ojciec, ale ta Florencka kupowała wszystko, opłacała, pomagała we wszystkim. Było jej trudno, bo z tego jej męża też był dobry świr. Gdyby ojciec Dominiki był inny, to może to zafunkcjonowałoby jakoś lepiej, ale to była szuja pierwszej wody,

w dodatku alkoholik, zresztą przecież wiesz, bo to akurat Dominika pamięta. Taka bujawka po śmierci babci Dominiki trwała cztery lata, aż Dominika poznała w szkole Hankę. Co było dalej, wiesz – skończył szybko. Maksymalnie skrócił wersję Hanki, pozbawiając ją dramatyczniejszych fragmentów. – A co się działo przez ten czas z matką Domi? – Jak było w miarę dobrze, to mieszkała z tą ciotką i jej mężem. On też był psychiatrą. Nawet jakąś sławą. Rozumiesz, nadziany, z wpływami. Przymykał więc matkę Domi na oddziale w szpitalu, którym trząsł, ale tylko wtedy kiedy jej się pogarszało. Jak ją podleczyli, to wracała do domu. Mieli ogromny dom i ten gość opłacał całodobową opiekę, a raczej straż, która pilnowała matki Dominiki, żeby sobie nic nie zrobiła. – Jak ona miała na imię? – zapytał Przemek i znów wstał. – Joanna. – I co się z nią stało? – Udusiła się. – Co? – Przemek znów usiadł. – Nałożyła sobie worek na głowę i się udusiła. – Co? – znów powtórzył Przemek. – Próbowała wszystkiego, ale się nie udawało, więc w nocy, w sylwestra, nałożyła sobie worek na głowę i się udusiła – powtórzył po raz trzeci. – Wiesz, że Domi nie może się o tym dowiedzieć. – No pewnie. – A Hanka? – Możesz być spokojny, słówka nie piśnie. Ona umie milczeć najlepiej na świecie. Przemek uniósł głowę. – Słyszysz? – zapytał, patrząc w górę. – Nie. Nic nie słyszę. Było cicho, jak makiem zasiał. – Bo gnoje nie pracują! Jak się ich tylko spuści z oka, to bezrobocie. To są normalnie szczyty, żeby architekt musiał pilnować bandy nierobów. Mam ich gdzieś! Powiedz lepiej, co teraz?

– Nic – odpowiedział spokojnie – po prostu nic. Jutro rano dziewczyny wyjeżdżają do pani Irenki. Będą tam trzy tygodnie, a my będziemy tu i musimy to jakoś wytrzymać... – Urwał w poczuciu beznadziejności sytuacji. – Zresztą sam chciałeś. – Nie powie? – Chciał jeszcze raz upewnić się Przemek. – Tego akurat jestem bardziej pewien niż tego, że uda nam się to doprowadzić do używalności. – Objął wzrokiem otaczające ich powierzchnie, które powinny były być idealnie gładkie, a wyglądały jak powierzchnia porządnie wysuszonej rodzynki. – Co ty wyprawiasz?! – Usiłowała wyszarpać swą dłoń sprzed oczu Dominiki. – Szukam starczych plam wątrobowych na twojej skórze. – Czego? – Plam wątrobowych – powtórzyła Dominika i okryła się kocem. W powietrzu panowała nieprzyjemnie chłodna wilgoć. Siedziały na zadaszonym tarasie znajdującym się na tyłach domu pani Irenki. – A dlaczego miałabym je mieć? – zapytała, rozcierając wciąż marznący koniuszek nosa. – Bo zachowujesz się jak staruszka. Wczoraj myślałam, że jesteś zmęczona podróżą, ale dziś to już widzę, że nie o zmęczenie tu chodzi. Mów natychmiast, co się dzieje. – Dominika patrzyła na nią podejrzliwie. – Coś się stało? – A co się miało stać? – zbagatelizowała je chyba przedwcześnie. – No, na moje oko to coś się stało, a ty nie chcesz, żebym się o tym dowiedziała. – Bzdury gadasz! – Wzruszyła ramionami, nie mogąc uwierzyć w niezwykłą czujność i nieomylne przeczucia Dominiki. – Po prostu ta pogoda mnie dobija. Miało być piękne lato, a tu o – wskazała wzrokiem na przesiąknięty deszczem świat. – Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. – Chyba nic z tego. Pani Irenka wysłuchała w telewizji, że nici ze słońca. – O Boże! – Wzniosła oczy do nieba i oparła głowę o skrzypiącą wiklinę oparcia fotela. – Ale ta pluskająca cisza jest cudowna. – Zamknęła oczy, usiłując po raz kolejny zapomnieć o rozmowie z ciotką

Dominiki. Mimo woli wciąż przypominała sobie oczy tej kobiety i czające się w nich uczucia, najbardziej przypominające strach, którego nie mogła zrozumieć. Nie wiedziała, czego ta ubrana w spokojne zielenie kobieta mogła się bać podczas ich spotkania. Odkąd opuściła jej gabinet, myślała o niej prawie bez przerwy. Przypominała sobie pozorny spokój towarzyszący im podczas długiego, bo trwającego ponad dwie godziny, spotkania. Ta nowo poznana kobieta całkowicie zawładnęła jej umysłem. Widziały się dwa dni temu, jednak jakaś telepatyczna siła sprawiała, że wciąż czuła jej obecność. Co więcej, miała pewność, że Florencka również o niej myślała. Czuła, że podobnie jak ona, wciąż wracała myślami do wspólnie spędzonego czasu. Opowiedziała o spotkaniu Mikołajowi, dzieląc się z nim nie tylko rodzinną historią Dominiki, lecz również swoimi spostrzeżeniami i przeżyciami. Kiedyś opowiadała o wszystkim mamie. Gdy się przed nią wyspowiadała, przestawała się przejmować i mogła iść znów do przodu. Niestety, pomimo szczerej rozmowy z Mikołajem od dwóch dni tkwiła wciąż w tym samym miejscu, z którego widoczne były doskonale oczy ciotki Dominiki. Drzwi tarasu uchyliły się cichutko. – Może schowacie się już, dziewczynki, w domu, bo wilgoć taka, że aż w kościach trzeszczy, a i widoku na słońce nie ma żadnego. – Pani Irenka, okutana w morelową chustę zakończoną długimi frędzlami, była jedynym słonecznym elementem tego wypełnionego rytmicznym i niesłabnącym pluskiem popołudnia. – Niech pani tu siada, tu koło nas – zachęcała niskim, rozespanym głosem Dominika. – W Anglii tak mają cały czas. Poza tym taka wilgoć jest dobra na cerę. – A jak tu sobie przycupnę, to przeszkadzać wam nie będę? – Może się pani czuć jak u siebie – zażartowała Dominika. Pani Irenka przestawiła fotel tak, by siedząc, nie zasłaniać jej widoku, wciąż świeżo zmywaną zieleń ogrodu. – Dzisiaj to jeszcze nic – ciężko westchnęła pani Irenka – ale jutro to będziemy w kłopocie. Dziewczynki przyjeżdżają i jak się pogoda nie poprawi, to przecież Zuza rozniesie mi dom w proch, i to w jeden dzień. – Niech pani się nie martwi na zapas, pani Irenko – pocieszała ją

Dominika. – Jak będą nam dawały popalić, to się im jakąś zabawę zorganizuje i czas minie, nie wiadomo kiedy. Hanka spojrzała na panią Irenkę i natrafiła na jej zatroskany wzrok. Znała go najlepiej na świecie. Wiedziała, że przed Dominiką i jej podejrzeniami mogła uciec, natomiast przed panią Irenką nawet nie usiłowała tego robić. – Oj, Hanuś, moja Hanuś – sapnęła w morelowy splot pani Irenka – wcale, a wcale nie podoba mi się twoja mina. – Nooo... – „zanokała” swoim zwyczajem Dominika, przymilając się do pani Irenki. – Mnie też się nie podoba. – Kobiety! – odezwała się Hanka radośnie. – Obie szukacie dziury w całym. Ja po prostu odpoczywam po dziesięciu miesiącach mówienia prawie bez przerwy. Przecież cisza to coś ekstatycznego. – Nabrała w płuca przesyconego wilgocią powietrza i zamknęła oczy. – Tere-fere kuku! Strzela Amor z łuku! – Dominika zamieniła się na moment w Aldonkę. – Widziała ją pani, pani Irenko?! Za kogo ona nas uważa? Przecież to nie o ciszę tu biega, tylko o brak męskiego, silnego, twaaardeeego... – Dominika niby tajemniczo, a bardzo sugestywnie przerwała zdanie, by po krótkiej chwili dodać, sylabizując: – ra-mie-nia. – To tęsknica tak cię po głowie bije? – zapytała pani Irenka i pogłaskała jej dłoń, na której nie było ani jednej, nawet małej plamki wątrobowej. Wszystkie dręczące ją plamy nosiła w swoim sercu. Po rozmowie z ciotką Dominiki przybyła jej kolejna, oznaczająca najprawdopodobniej niedopowiedzenia. Florencka nie powiedziała jej wszystkiego. Na pewno nie powiedziała jej wszystkiego. – Nie wiem, czy to tęsknica, czy coś innego, ale „czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam...”. – Uśmiechnęła się, chcąc oddalić od siebie dwa, bardzo podejrzliwe spojrzenia. – Wiecie co, dziewczynki... – odezwała się Dominika głosem chylącym się w stronę słodkiej, poobiedniej drzemki. – Wiemy, wiemy... – zaśmiała się pani Irenka. – Idź, dziecko, idź... połóż się. To jest, Dominisiu, twój czas. Jeszcze możesz spać, ile dusza zapragnie, a jak przyjdzie październik, to będziesz spała jak ten zając

pod miedzą. Nic, tylko nasłuchiwać będziesz. Kwęka, nie kwęka, zjadł za mało albo za dużo, a oczka się błyszczą, a w brzuszku burczy i już tak na zawsze ci zostanie. Matka to matka. Trzeba czy nie trzeba, zamartwia się wszystkim i nie śpi dobrze. – To idę zalegnąć! – Dominika wstała z fotela i rozcierając najwyraźniej obolały kręgosłup, skierowała się do drzwi. – Tylko mnie nie obgadywać! – rzuciła ostrzegawczo przez ramię. – Śpij spokojnie – odpowiedziała Hanka z uśmiechem. Patrząc na Dominikę z tyłu, nie można było się domyślić, że była w ciąży. Stan ten fizycznie nie zmienił jej prawie wcale. Z przodu z dnia na dzień zaokrąglała się coraz bardziej, ale wszystkie inne jej parametry pozostawały bez zmian. Hanka potrafiła to racjonalnie ocenić, znała Dominikę od lat. Widywała ją w chwilach radości i smutku, który zawsze skrzętnie ukrywała pod maską obojętności. Dlatego teraz, ku swej ogromnej uciesze, nie mogła nie zauważyć, że Dominika promieniała. Jej oczy nigdy dotąd nie świeciły takim blaskiem. Był to blask spełnienia i pewności, których zwykle jej brakowało. Jej siostra była szczęśliwą, piękną i bardzo zgrabną kobietą. Dominika była tak samo zgrabna jak jej ciotka. Danuta. Ciotka Danuta. – No i popatrz, Hanuś... – Pani Irenka ogarnęła spojrzeniem zadżdżony, ale jakby trochę cieplejszy świat. – Daj Boże, żeby przestało już padać, bo w ogrodzie wszystko zgnije. Ogórków nie będzie. W zeszłym roku susza, w tym pralnia. Jeszcze, dziękować Bogu, u mnie w piwnicy wody nie ma, bo Majorkowa już dwa dni temu płakała, że w jej hodowlę karpi zakładać można. – Pani Irenka wzdychała ciężko raz za razem. – A coś ci, Haniu, przy obiedzie rzec chciałam i zobacz, czego od razu język nie wypowie, to zaraz stara głowa zapomni. Zupełnie już nie wiem, co to miało być. Ale że powiedzieć coś ci miałam, to pewne. Może jeszcze mi się przypomni... Obie patrzyły na deszcz, którego krople, jakby popisując się przed nimi, rosły jak na drożdżach. – A popatrz, Hanuś, jakie te pelargonie biedne, jak zmokłe kury wyglądają. Płatki posklejane, nawet kolor ni taki, ni siaki, na pewno nie taki, jak trzeba. Bo jak kwiaty słońca nie widzą, to marnacja. Nic innego, tylko czysta marnacja. A co ty, Hanuś, tak nic nie mówisz? Może

herbatki byś chciała? Może nawet z jakąś procentową wkładką, co to reumatyzmy od człowieka w taką pogodę odgania? – Nie, pani Irenko, tak jest dobrze... posiedźmy... popatrzmy... pomyślmy... – Oj, Hanuś, Hanuś – pani Irenka pokręciła głową – toż to ja nawet patrzeć nie muszę, żeby wiedzieć, że od tego myślenia głowa ci się rozpęka. Słyszę, jak ci ten kilof tam myśli na małe kawałki rozbija, a potem młot wielki ubija je na nowo w ciężką bryłę. I martwi mnie, Hanuś, ta bryła, oj, żebyś ty, dziecko, wiedziała, jak ona mnie martwi. – Nie jest tak źle, pani Irenko – powiedziała, nie odwróciwszy wzroku od przysłaniającej świat kurtyny deszczu. – Dziecko, ale na litość boską, toż to już dobrze miało być – rzekła z wyrzutem pani Irenka. – Czekałam tu na ciebie, żeby zobaczyć, że jest dobrze. A tu co widzę? Że znowu jakieś nowe narodzenie. Stało się coś, Hanuś...? – Pani Irenka patrzyła na nią z niepokojem. – Cały czas coś się dzieje... – odparła wymijająco. – Hanuś, przecież ty, dziecko, wiesz, co to prawdziwy frasunek. Wiesz? Hanka spojrzała na brązowe cętki wariujące w oczach pani Irenki z niepokoju i pomyślała, że nie powinna jej martwić. Nadchodził czas szczerości. – Wiem, doskonale wiem, pani Irenko – odrzekła przekonująco. – To co? Powiesz mi, dziecko? Masz ty znowu taką biedę jak kiedyś? – Nie, pani Irenko, może być pani spokojna, nie mam. – I daj Boże, już nigdy miała nie będziesz! Bo ja to bym już chyba tego nie zniosła. Moja mama powtarzała, że każdy ma swoją biedę. I tak to już jest. Oj, Hanuś, mają ludzie biedy takie wielkie, że hej ho... – Pani Irenka zamyśliła się na chwilę. – Tu u nas, tu po sąsiedzku, serce mi się kraje, gdy o tym myślę, tu zaraz za zakrętem dobrzy ludzie mieszkają. Starzy poczciwi i młodzi też do rzeczy. Rodzina szczęśliwa, jak się patrzy. Dwie dziewczyneczki mieli. Mówię mieli, bo już im tylko jedna została. Było dziewczątko, nie ma dziewczątka. Jeszcze dwa tygodnie temu lalki w wózeczku po moim chodniku woziła, bo dni były piękne i już jej, Hanuś, nie ma. Było dziecko, nie ma dziecka.

Popatrzyła na panią Irenkę i wystraszyła się tego, co miała za chwilę usłyszeć, ale postanowiła, że jej wysłucha. Tak jak kiedyś wysłuchiwała jej pani Irenka. Zrozumiała, że życie się nie zmieniało, tylko ludzie czasem zamieniali się w nim rolami. – Raka mózgu miała. Nagle wykryli, bo jej się w oczku zez zrobił, ni z tego, Hanuś, ni z owego, ale choroba już tak ją zjadła, że odratować się nie dało. I idę ja ci wczoraj, Hanuś, do sklepu, po krupczatkę, co to jej wcześniej na zakupach zapomniałam. Patrzę, a tu idzie, też z siatką, babcia tego niebożątka, co to już na kolanach u Pana sobie siedzi. Myślę, dzień dobry powiem, ale co słychać pytała nie będę, bo oczy od płaczu zapuchłe, to co tu pytać. No i powiedziałam to nieszczęsne dzień dobry, a ta nic, tylko w płacz uderzyła i mówi, że śmierć mózgu, tak powiedzieli lekarze, i że jej Pan Bóg wnusię zabrał. A mnie na to od razu przypomniały się słowa wielebnego naszego, który często powtarza, czy trzeba, czy nie trzeba: „Bóg dał, Bóg wziął”. I co ty, Hanuś, na to wszystko powiesz? – Nie wiem... – odpowiedziała wzruszona do łez, którym niewiele już brakowało do przelania się przez płytki brzeg nerwowo podrygujących powiek. – To ja ci, Hanuś, powiem, co ja sobie pomyślałam. Pomyślałam sobie, że pogodzić się z wolą boską trzeba, bo widocznie taki Pan Bóg plan miał, ale powiedzieć tej nieszczęśnicy, to nic nie powiedziałam. Przytuliłam tylko, w policzek pocałowałam i każda z nas w swoją stronę poszła. Bo co tu mówić? Wiedziałabyś, Hanuś, co powiedzieć takiej matce, co dziecko traci, ale tak powiedzieć, żeby chociaż trochę zmniejszyć jej ból? Hanuś, czasami dla dobra i spokoju innych to nawet mądrą myśl przemilczeć trzeba. Bo mądrość to mądrość, a żal i pustka to już całkiem inna para kaloszy. Poza tym łatwo gadać, jak wszystkie dzieci w domu. – Pani Irenka, westchnąwszy, popatrzyła na nią. Opowiedziany dramat i spojrzenie tej kobiety sprawiły, że stres związany z przeszłością Dominiki, która z pewnością teraz słodko spała, trochę się oddalił. – O! I widzisz, Hanuś, przypomniałam sobie, co ci, dziecko, dać miałam. Poczekaj tu, córciu, na mnie, a i gdzie byś się miała wybierać, skoro z nieba nam się taka beksa lala zrobiła.

Ostatnie słowo pani Irenki usłyszała, mocno wytężając słuch, bo zostało częściowo wchłonięte przez pachnące piekącym się właśnie ciastem drożdżowym wnętrze domu. Zamknęła oczy i w popluskującej melodii odtworzyła usłyszane przed chwilą słowa: „Bóg dał, Bóg wziął”. Rozważała je w kontekście własnego życia i dramatu rodziny, w której nagle i nieoczekiwanie „jednej maluczkiej duszki ubyło”. Otworzyła oczy. Za mokrą zasłoną zobaczyła kobietę. Czarną niteczkę snującą się po mokrym od kałuż chodniku. Nie znała jej, lecz jej postura i wydobywający się z ust niemy krzyk sprawiały, że zapragnęła z nią porozmawiać. Nie potrafiła ogarnąć jej nieszczęścia, podobnie jak kiedyś nikt nie mógł pomóc jej, ale poczuła potrzebę napisania kilku słów tylko dla niej i jej bliskich, którzy musieli żyć, tak jak ona kiedyś, mimo wszystko. Na stoliku przed nią leżał plik gazet, w których wszystkie krzyżówki rozwiązywała pani Irenka, patrząc na małe literki znad, jak to mówiła, w sumie zbędnych okularów. Obok gazet leżał ołówek. Wzięła go do ręki. Był doskonale zatemperowany, podobnie jak wszystkie ołówki taty. Położyła przed sobą pierwszą z brzegu gazetę i na jej dość szerokim marginesie zaczęła pisać. Nie musiała się nawet wiele zastanawiać, słowa same układały się w treść. Chciała, by była ona pocieszająca w swej wymowie. Nie wiedziała, czy uda się jej zaspokoić tę nagłą potrzebę, ale chciała spróbować. Pierwszy dziś raz ucieszył ją deszcz. Stanowił doskonałe tło, nadające jej myślom odpowiednią linię melodyczną. Myśli z łatwością przeobrażały się w słowa płynące lekko, niczym strużki deszczu, po zmywanych wciąż liściach pelargonii otaczających taras. Pozostaną... Śmierć mózgu.Zimne słowa lekarzy.Mały mózg wyprzedził nadzieję.Wygrał wyścig.Był szybszy.Umarł pierwszy.Dlatego pomyślałam dziś,że boję się życia.Nie ma w nim zasad ani prawideł.Zaskakuje swoim brakiem litościi wyobraźni.Zostały małe sukieneczki.Pewnie lalki, dziewczęce sandałki.Przecież jest jeszcze lato.Zostały pustka i rozpłakana miłość.Będą już zawsze.To dobrze, że jest miłość.Jest lepsza od nadziei.Nie umiera. Zostaje.A pustka?Też zostanie.To źle.Będzie już zawsze...Jak niezniszczone sukieneczki,bo może kupione na wyrost,żeby zostały na następne lato.Zostaną już niezniszczone...bo dziewczyneczka odfrunęła.Nie potrzebuje już

niczego...To dobrze, że jest lato.Nie zmarznie.A zresztą Tam, gdzie teraz jest,na pewno ma wszystko.Dlatego zostawiła sukienkii miłość.Przecież mogła to zrobić.Zostawiła je w dobrych SERCACH. Skończyła pisać. Odłożyła ołówek, a zapisaną gazetę przykryła inną. Była poruszona, ale nie płakała. Nie chciała czytać tego, co właśnie napisała. Bała się. Zwłaszcza że znów w jej myślach brzmiało zdanie prawdopodobnie nadużywane przez tutejszego wielebnego. „Bóg dał, Bóg wziął”. Pomyślała o Dominice, o wciąż jeszcze malusieńkim Tomaszku, o Mikołaju, Przemku, a nawet o ciotce Dominiki, kobiecie, której oczy i głos intrygowały ją w jakiś nieodgadniony, trudny do określenia sposób. Myślała o wszystkich, których jej Pan Bóg dał. I mimo że wierzyła w mądrość, a co za tym idzie, we wszystkie słowa pani Irenki, nie mogła uwierzyć, że ci, których przy niej już nie było, zostali jej zabrani przez tego samego Boga, który tak hojnie obdarowywał ją w życiu dobrymi ludźmi. Wierzyła jednocześnie, że gdy przekroczy kiedyś próg między życiem a śmiercią, spotka wszystkich, których jej brakowało. Tak jak Dominika nosiła teraz w sobie Tomaszka, tak jej towarzyszyła wciąż identyczna i niesłabnąca tęsknota. Jedyna różnica, jaką rozpoznawała w sobie w porównaniu z przeszłością, polegała na tym, że z większym szacunkiem i z rozwagą przyjmowała boski plan. Wciąż nie rozumiała go całkowicie. Nie miała już chyba szans na to, by go pojąć, jednak czuła, że musi zawierzyć niebu i powinna budować w sobie przekonanie, że jeżeli to uczyni, to nie straci już nikogo więcej. Nauczyła się już tracić, nauczyła się oddawać to, co wcześniej dostała. Nie musiała przeżywać tego kolejny raz. Może jak się już coś umie, to nie należy tego powtarzać? – O, zobacz, Haniu... to jest to, co chciałam ci dać, a raczej oddać. Pani Irenka położyła na jej kolanach lniany, doskonale jej znany prostokąt książki. Hanka uśmiechnęła się, patrząc na niego, i przeniosła ten uśmiech ku twarzy pani Irenki. Nie chciał zgasnąć. Pod opuszkami palców czuła tylko gdzieniegdzie zgrubiałą fakturę uporządkowanego splotu krzyżujących się pod kątem prostym nitek ubierających życiowe mądrości, które pozwoliły jej nie zwariować, gdy „Bóg wziął”. – O, widzę, że już lepiej. Ładniejsze już oczy widzę, śmieją się.

Dobrze, Hanuś, dobrze... W taką pogodę, kiedy tylko deszcz i deszcz, a wilgoć wchodzi na człowieka powoli jak pająk na pajęczynę, to dobrze zobaczyć radość w oczach. Powiedz mi, Hanuś, że znów ci w życiu dobrze, że spokojnie, że tak wiesz, akuratnie. – Akuratnie, pani Irenko... akuratnie... – odpowiedziała, uśmiechając się ciepło, chociaż wilgoć przebiegała po jej plecach nie jak pająk, lecz co najmniej tak szybko jak podenerwowane mrówki w mrowisku zagrożonym odwiedzinami nieproszonego gościa, leśnego intruza. Pani Irenka usiadła w fotelu, którego wiklina pomimo dużej wilgoci skrzypiąco wyśpiewała kilka łamiących się dźwięków. Przed jej zapatrzonymi gdzieś w zapłakaną dal oczami zamajaczyła zwinięta w zupełnie nieagresywną pięść dłoń pani Irenki. Po czym otworzyła się powoli, ukazując swą słodką zawartość. W zagłębieniu dłoni pani Irenki leżał cukierek. Jego charakterystyczny kształt zdradzał obecność ciągliwej zawartości. Pani Irenka przyniosła dla niej krówkę. – Zjedz, Hanuś, to krówka z Leśniowa, tego, co jest w nim figura uśmiechniętej Madonny. Cukierka zjedz, a na papierku jest historyjka. Przeczytaj sobie. Odwinęła cukierka, włożyła do ust i poczuła, że pod z wierzchu skrystalizowaną słodyczą kryje się mięciuchna i lejąca się konsystencja, bez której krówki nie byłyby tak dobre. Zerknęła na trochę pognieciony papierek. Spodziewała się, że znajdzie na nim tylko kilka słów. Zdziwiła się, bo zobaczyła dość długi tekst. – No i co tam piszą? – zapytała od razu pani Irenka. – Młody chłopak – zaczęła czytać, wciąż czując w ustach słodycz zjedzonego już cukierka – napisał list miłosny do swej ukochanej: „Kocham Cię tak bardzo, że szedłbym do Ciebie przez ogień, wspinałbym się przez najwyższe góry, przepłynąłbym najszersze rzeki. A więc przyjdę wieczorem, jeśli nie będzie padać”. – Podniosła wzrok znad miejscami zatłuszczonego karteluszka i zobaczywszy minę pani Irenki, parsknęła śmiechem zagłuszającym hałas spadających na przemoczoną ziemię kropel. – Czyli możemy być spokojne. Wieczór mamy tylko dla siebie. Nikt do nas po amory nie przyjdzie, bo o! – Pani Irenka wskazała

wyciągniętą ręką na ogromne, pokrywające większą część trawnika bajoro, na którym spadające krople tworzyły wróżące brak poprawy pogody deszczowe, pękające wcale niezbyt szybko bańki. Pani Irenka od lat nazywała je tak samo. – Zobacz, Hanuś, jakie obrzydliwe, deszczowe purchle... – Ale nuda... – pomrukiwała od czasu do czasu Zuza, przyklejając nos do szyby w oknie stołowego pokoju. Hanka zerknęła na niebo, w skupieniu szukając choćby jednej małej błękitnej kropeczki, kreseczki bądź jakiegokolwiek kształtu w kolorze, za którym tęskniła. Już trzeci z kolei dzień szukała go bez powodzenia. Niebo sprzysięgło się przeciwko niej, ale po stokroć bardziej spiskowało przeciw dziewczynkom, które już pierwszego dnia pobytu u babci wykorzystały wszelkie możliwe sposoby zabicia czasu i związanej z niepogodą nadmorskiej depresji. Dziś wszystkie były w kłopocie. Pani Irence kroiło się serce, bo cenne dni lata mijały, a dzieci, siedzące przez okrągły rok w – jak to ujmowała – „betonach”, nie mogły bawić się ani hasać na świeżym powietrzu. Dominika twierdziła, że jak tak dalej pójdzie, to będzie wyglądała jak reklama zakładu wulkanizacyjnego, bo od przesypiania całych dni tworzyły się na niej oponki, za które całą odpowiedzialnością obarczała barową pogodę. Zuza biadoliła niczym płaczka żydowska i wzywała co chwilę imię nudy. Ona tęskniła tak dotkliwie, że nie pomagały jej nawet noce spędzane na wymianie słów lub szeptów. Poza tym nie mogła pojąć, jak to możliwe, że podczas gdy ona wciąż czuła na plecach nieprzyjemne uściski wilgoci, Mikołaj narzekał na upał i kolejny raz tracił naskórek pleców i ramion. Jedynie Ula, nie bacząc na płaczliwą aurę, rysowała kwieciste łąki, nucąc pod nosem melodie z pogranicza trochę wesołych, a trochę ckliwych. – Ale nuda... – powtórzyła znów tonem zupełnie do niej niepasującym Zuza. – Ooo... babcia wraca ze sklepu, ale lodów to nam na pewno nie kupiła... – Mama pozwoliła nam jeść lody tylko na plaży, pamiętasz? – odezwała się Ula, nie przerywając swej pracy, której niezmiennie towarzyszył taniec czubeczka jej języka po górnej wardze. Dominika drzemała pod kraciastym pledem. Hanka czuła na

swoich kolanach ciężar jej stóp. Były cudownie ciepłe. Ich temperatura sprawiała jej przyjemność, ponieważ przez ten nieustanny deszcz wciąż było jej zimno. Pani Irenka weszła do domu z głośnym narzekaniem. – No i do czego to podobne? Kto to widział, żeby takie lato było? Już ja bym zdrowo przetrzepała tyły temu gaździe, co to miesiąc temu lato stulecia przepowiadał, gorączki, że Panie Boże broń. Ładne mi gorączki! Nawet dwudziestu kresek dzisiaj nie ma! A morze to takie rozsierdzone, że prawie całą plażę pożarło... Hanka słyszała charakterystyczny odgłos trzepania parasola, z którego zagiętą rączką zdążyła już utożsamić atmosferę tegorocznego lata. – Gdzie jesteście, moje wy gołąbeczki? – Tym razem głos pani Irenki dobiegał już z kuchni. – W stołowym! – krzyknęła Zuza. – Masz, babciu, coś dla nas? – Mam! Tylko chodźcie tu szybko, bo po drodze niespodzianka zdążyła mi się już trochę rozpuścić. – Lody!!! – wrzasnęła Zuza i pędem puściła się w stronę drzwi. Niekontrolowanym ruchem ręki przewróciła kilka zdjęć stojących na segmencie, z którego z hukiem spadło małe puzderko. Hałas obudził Dominikę. Usiadła na łóżku i przyglądała się rozprysłej na podłodze zawartości, podczas gdy Ula z saperskim skupieniem układała kredki w kolorowym, kartonowym pudełeczku. – Lody!!! Lody!!! Lody!!! – Od ścian domu pani Irenki odbijał się radosny głos Zuzy wyśpiewującej pean na cześć lodów. – Lody? – zapytała Dominika, przecierając zaspane oczy. – Lody! – powtórzyła znów, tylko znacznie szybciej. – Takie lody to supersprawa w gorące przedpołudnie. – Chyba popołudnie – wyprowadziła siostrę z błędu, zbierając z podłogi guzikowo-biżuteryjny miszmasz. Wrzucała do puzderka guziki różnych rozmiarów i kształtów oraz kolczyki. Odnosiła wrażenie, że nie było wśród nich ani jednej pary. Pojedyncze guziki, pojedyncze kolczyki. Gdy uprzątnąwszy wszystko, podniosła się z klęczek, w pokoju nie było już nikogo. Na kanapie leżał skotłowany koc, a na stole, obok pedantycznie ułożonych w pudełku kredek, zobaczyła niezwykłej urody

rysunek przedstawiający kwiaty storczyka narysowane z zadziwiającą, prawie fotograficzną dokładnością. Róż kwiatów doskonale współgrał z popielatym tłem. – Ciociu – usłyszała głos Uli – chodź... – Już idę. – Podeszła do drzwi, jednak jej pedantyczna natura nie pozwoliła jej opuścić pomieszczenia, ponieważ na błyszczącej politurze mebli zauważyła dwie przewrócone ramki. Uwielbiała patrzeć na przyłapane momenty życia zamknięte w objęciach ramek. Podniosła pierwsze zdjęcie. Było czarno-białe, choć upływający czas upodobnił jego barwę do sepii. „Irena i Karol”, pomyślała, widząc uśmiechających się do siebie młodych ludzi. Wystarczył jeden rzut oka, by zauważyć, że uśmiechy, którymi obdarzali się państwo młodzi, były reakcją na prośbę fotografa wyglądającego pewnie spod czarnej płachty. Uśmiech był zaplanowany i wyproszony, ale miłość, którą dostrzegła w oczach obojga, nie była efektem słów, tylko łączących się na całe życie serc. Przetarła lekko zakurzoną szybkę naciągniętym na nadgarstek swetrem, otrzymanym po latach od panny ze zdjęcia, w której twarzy upływający czas zmienił wszystko prócz oczu. Nad nimi nie miał, łobuz, żadnej władzy. Miała pewność, że teraz, w kuchni, patrząc na wnuczki oblizujące lekko rozmrożone lody, świeciły takim samym blaskiem jak kiedyś. Odstawiła fotografię na miejsce, obok kolorowego zdjęcia ślubnego Iwonki i Jurka. Nowożeńcy byli na nim widoczni tylko do miejsca, w którym panna młoda trzymała bukiet z kolorowych gerber. Zdjęcie nie było stare, choć moda na te kwiaty przebrzmiała już dawno. Uniosła drugie przewrócone zdjęcie. Spojrzała na nie i w przełyku poczuła żar. Zobaczyła siebie w ramionach Mikołaja. Jak mogła wcześniej nie zauważyć, że ich ślubne zdjęcie doczekało się wystawienia na światło dzienne. Mikołaj patrzył jej w oczy, Dominika pokazywała język, a tato ukradkiem cmokał policzek mamy. Przetarła szybkę identycznym gestem jak pierwsze zdjęcie. Drżącą dłonią ustawiła ramkę w ślubnym szyku, który zamykało zdjęcie syna pani Irenki, Marka z żoną, również ślubne. Brakowało tu tylko zdjęcia Dominiki i Przemka. U niej w domu już stało. Przy kominku, obok ślubnego zdjęcia rodziców. W skrytości duszy pomyślała, że powinna ustawić tam jeszcze jedno

zdjęcie. Chyba do tego dojrzała. Chyba nawet chciała, żeby zobaczył je Mikołaj i żeby było jak na tej półce pani Irenki, rodzinnie i normalnie. Żeby zdjęcia z biegiem lat zmieniały odcień, ale doskonale uwidoczniały temperaturę uchwyconych uczuć. Patrząc na swoje ślubne zdjęcie, zrozumiała, że chciała jeszcze czegoś. Chciała opowiedzieć Mikołajowi o Mikołaju, ale najbardziej chciała, żeby to on o niego zapytał. Wtedy mogłaby do wszystkiego wracać i odtwarzać wspólne chwile. Chciała o nich opowiadać i chciała, żeby ktoś jej słuchał. Chciała, żeby słuchał jej Mikołaj. – Hanusiu, ile można na ciebie czekać? – usłyszała wyrzut w głosie pani Irenki. – Trochę się zamyśliłam. – Z trudem oderwała wzrok od ślubnego kącika. – Brakuje pani, pani Irenko, jednego zdjęcia do kompletu – zauważyła wesoło. – Przyślę pani piękne zdjęcie Dominiki i Przemka. – A nie musisz, dziecko, przysyłać, bo mam. Nawet ramkę kupiłam, tylko tak ją gdzieś schowałam, że za diabła rogatego nie mogę sobie przypomnieć gdzie. Ale że zdjęcia tu brakuje, to i rację, Hanuś, masz. Tylko że nie jednego, lecz więcej. Tu brakuje dużo zdjęć. Ale ja cierpliwa jestem i czekać na nie będę tak długo, jak trzeba, i da Bóg dobry, że się doczekam. Zobaczysz, Hanuś, będzie tu jeszcze dużo zdjęć. I Zuzy, i Uli, i twoje też będzie, i to pewnie najprędzej. Zobaczysz... wspomnisz, dziecko, moje słowo... A teraz chodź, bo jeszcze chwila, a to wiadro lodów, co to je przytargałam ze sklepu, nie starczy, bo Dominika je za dwoje, a Zuza to nawet za troje. A co ty mi się, Hanuś, tak przyglądasz? Chodź mówię... – Pani Irenka odwróciła się, a ona zerknęła szybko w kierunku zagłębienia segmentu, w którym stały zdjęcia. Rzeczywiście, było w nim jeszcze sporo miejsca. Może... Nie umiała teraz o tym myśleć... – Babciu, mogę jeszcze raz? – usłyszała błagalny ton Zuzy. Schodziła po schodach powoli, a serce biło jej tak szybko, jakby z nich zbiegała. Łapczywie zasysało krew, wiekowa poręcz skrzypiała, z pewnością budząc uśpione w niej korniki. Coraz wyraźniej słyszała mlaskanie Zuzy, ale wszystkie te skumulowane w tej chwili odgłosy nie były w stanie zagłuszyć w niej słów. Właśnie słyszanych, które nie były ani pytaniem, ani prośbą. Były szczerym wyrazem uczuć pewnego siebie

faceta, gotowego na przyjęcie wszystkiego poza odmową. Szczęście, wyjdź za mnie... – A ty co masz taki wzrok, jakbyś sobie chlapnęła? – Ja...? – Oprzytomniała w sekundę. – Nie... dlaczego...? – Nie ściemniaj, przecież widzę, co się dzieje. Przyznaj się, co sobie przypomniałaś? Gdyby nie to, że bliźniaczki zaczęły jej się przyglądać z uwagą, kazałaby Dominice się leczyć. Jednak skrzywienie pedagogiczne nie pozwoliło jej na swobodę wypowiedzi i usztywniło jej język, mimo że pani Irenka lubiła twierdzić, że „język kości nie ma”. – Dobre? – zapytała i przycupnęła na krześle obok Uli, obserwując trasę ekstazy wiodącej od języka do oczu Zuzy. – Pycha! Ciociu, pycha! – wymlaskała swój zachwyt ta mała – a najlepsze są te kawałki czekolady. – Jakiego ci Hanuś, nałożyć? – zapytała pani Irenka, trzymając w dłoni pusty pucharek. – A jaki mam wybór? – Czekolada, wanilia, straciatella. – Stra... co? – zapytała Zuza, energicznie wyskrobując łyżeczką już pusty pucharek, a nie doczekawszy się odpowiedzi, zadała następne pytanie: – To w co teraz będziemy się bawić? – Ja mogę dalej rysować – uśmiechnęła się Ula. – Widziałam tego pięknego storczyka, którego narysowałaś – uśmiechnęła się najpierw do Uli, a za chwilę do pani Irenki, ponieważ zobaczyła przed sobą coś w rodzaju tortu lodowego. – Ja go jeszcze, ciociu, nie skończyłam. – Ale już jest taki piękny, że wygląda jak żywy. – A ty, ciociu, widziałaś kiedyś żywego storczyka? – uszczypliwość Zuzy trochę ją rozbawiła. – Ciocia to kiedyś nawet była ubrana w takie żywe storczyki – wyprzedziła ją Dominika. – Naprawdę? – Ula utkwiła w niej przepełniony podziwem wzrok. – Tak. Byłam kiedyś z rodzicami na Hawajach i tam pewnego wieczoru na zabawie mój tato wygrał piękny, taki jakby naszyjnik zrobiony właśnie ze storczyków i włożył mi go na szyję... – Na moment

zamknęła oczy. – Ale super... – usłyszała nakładające się na siebie głosy dziewczynek. – Już wiem!!! – krzyknęła nieoczekiwanie Zuza i odskoczyła od stołu, przy którym nic jej już nie trzymało, bo nie miała najmniejszych szans na otrzymanie od babci czwartego pucharka wypełnionego zimnymi kulkami. – Będziemy się bawić w Hawaje!!! – Jak to w Hawaje? – zapytała Hanka, wstając od stołu, by włożyć do zlewu pusty pucharek Zuzy. – Normalnie! Pakujemy się, ubieramy w okulary słoneczne i w kapelusze, wsiadamy do samolotu i lecimy na Hawaje, a jak już tam przylecimy, to babcia zrobi nam takie kwiatowe korale i nam je da, prawda, babciu? – Ale mowy nie ma – broniła się pani Irenka. – Zebrałam dziś w ogrodzie pierwsze małe ogóreczki i muszę je zakisić, ale najpierw to muszę przelecieć się po sąsiadkach w poszukiwaniu liści chrzanu, bo nie mam. – To do chrzanu, babciu! – naburmuszyła się Zuza. – To jak my będziemy udawać Hawajanki?! Hanka już podniosła wzrok, już miała poprawić to słodkie dziewczątko, ale policzkujące ją spojrzenie Dominiki krzyczało: „Nie waż się poprawiać dziecka, nudziaro!”. Wobec tego milczała i posłała siostrze słodziusieńki uśmieszek. – Dobra! Pani Irenka idzie do ogórasów, a my odstawimy tu takie Hawaje, że proszę siadać! – Dominika najwyraźniej połknęła zabawowego bakcyla. – Jesteś pewna? – zapytała Hanka z rezerwą. Dziś mijał tydzień od dnia ich przyjazdu. Dotychczasowy pobyt Dominika spędziła na naprzemiennym jedzeniu i spaniu, jakby ciesząc się, że rozmoczona aura uniemożliwiała inne aktywności. – U mnie słowo droższe od pinięęędzy! – odpaliła Dominika i popatrzyła na nią z wyższością. – Jesteś wielka!!! – odparła, a mówiąc to, odgoniła znad stołu muchę, natrętnie fruwającą nad pysznymi waflami, które pani Irenka z samego rana przełożyła truskawkową galaretką.

– Nie mylić z gruba!!! – huknęła Dominika tak głośno, że Ula aż podskoczyła. – O Matko święta – westchnęła pani Irenka, powtarzając jej wcześniejszy, odganiający muchy gest – jak te muchy pchają się do mieszkania! Takie mamy lato, że nawet muchy marzną. – Babciu? A na Hawajach są muchy? – zapytała od razu Zuza. – A skąd ja mam to, wnusiu, wiedzieć? Przecież ja w życiu na Hawajach nie byłam. – Muchy to chyba są wszędzie – powiedziała Ula. – To co, ciociu? Zaczynamy się bawić? – Wyczekująco spojrzała na Hankę. – Oczywiście, że zaczynamy. Tylko ciocia Dominika musi nam powiedzieć, co mamy robić. – Umiejętnie obarczyła siostrę animacją hawajskiego szaleństwa. Słysząc jej słowa, Dominika zrobiła taką minę, jakby przed momentem połknęła połyskującą na zielono muchę, ale na szczęście szybko o tym zapomniała i rozpoczęła kierowanie zabawą. – Ula! Ty układaj krzesła, tak jakbyśmy były w samolocie! Hanka! Ty goń na górę, przytachaj tu nasze walizki, jakieś kapelusze i okulary przeciwsłoneczne. Ula, zrób jeszcze drinki z kompotu, bo jak się leci na Hawaje, to trzeba pić drinki. – A co ja mam robić? – zapytała podenerwowana Zuza, bojąc się wykluczenia z zabawy. – Jak to co? Siadaj tu, koło mnie, i ja będę pilotem, to znaczy kapitanem samolotu, a ty będziesz stewardesą i będziesz serwować drinki w czasie lotu. – Ja mam serwować?! – nastroszyła się Zuza, biorąc się pod boki identycznie jak jej babcia. – A co chciałabyś robić? – zapytała natychmiast Dominika. – Ja będę kapitanem! Albo się nie bawię! – Oczy Zuzy rozbłysły wrogim blaskiem. – No to sprawa się rypła. – Dominika z niechęcią wstała z krzesła i rozmasowując plecy, powiedziała ugodowo: – To ja będę od drinków. A ty, Hanka, na co się tak gapisz? Goń na górę po rekwizyty podróżniczek! – Idę, idę... – podniosła ręce i przestępując próg kuchni, usłyszała

łagodniejszy już głos Zuzy. – A czy ja mogłabym być kapitanem i podróżniczką naraz? – Jeżeli ja jestem stewardesą z wielkim brzuchem, to nie widzę przeciwwskazań, żeby podróżniczka była kapitanem albo na odwrót. Hanka schowała się za framugą drzwi i zamiast biec na górę, nasłuchiwała. – Ale, ciociu, przecież podróżniczka nie może być kapitanem – zaoponowała Ula. – A to dlaczego?! – zacietrzewiła się znów Zuza. – Bo kapitan musi być przystojny i to musi być mężczyzna. – Ale ktoś przecież musi być kapitanem – zauważyła Dominika – a my niestety nie mamy żadnego faceta. – W jej głosie była nutka autentycznego żalu. – To kim ja mam być? – zapytała niebezpiecznie płaczliwym głosem Ula. – No, przecież ty jesteś od drinków – uspokoiła ją Zuza. – Ale ja już je zrobiłam... Hanka, śmiejąc się, zsunęła się po ścianie i przycupnęła na brązowym dywanie. W wymyślonej przez Zuzę zabawie było tak jak w życiu. Każdy chciał być kimś innym, niż był, i każdemu się wydawało, że inni dostali lepszą rolę. – Cisza!!! – wrzasnęła Dominika, którą przerosła przybierająca na sile kłótnia dziewczynek. – Skupić się teraz! Ula, ty będziesz stewardesą, ja kapitanem, Zuza podróżniczką a ciocia Hanka... Hanka!!! Dawaj te rekwizyty!!! Co ty tam tak długo robisz? – Idę!!! – odpowiedziała, zakrywając dłonią usta, by udać, że jest na górze. Znów było jak zwykle. Nawet podczas zabawy Dominika autorytarnie rozdała role i zorganizowała zabawę, ale to ona miała fizycznie zająć się wszystkim. No cóż, jej siostra lubiła brać sprawy w swoje ręce, zwłaszcza wtedy gdy towarzystwo wokół było niezdecydowane. Wpadła do pokoju dokładnie w momencie, w którym usłyszała odgłos górskiego strumienia. Włożyła na nos wyjęte z torebki okulary przeciwsłoneczne i odczytała słowa Mikołaja.

Dobrze, że miała na nosie okulary, bo przeczytane słowa oślepiły jej oczy radosnym pomarańczem słońca. Uśmiechnęła się i szukając na szafie słomkowego kapelusza, odpisała. – Hanka! Walizki! – usłyszała wiele mówiący głos Dominiki. Zabawa jeszcze się nie zaczęła, a jej siostra widocznie już miała ochotę na krótką drzemkę. Szarpnęła za uchwyt lekkiej, bo pustej walizki. Było jej dobrze. Miała wrażenie, że to nie okulary zmieniały barwy otaczającego ją świata. Jej świat zmieniał się, bo znów chciała, aby wyglądał, jakby przypatrywała się mu przez różowe okulary. Wszystko miało określony, wyraziście zarysowany kształt. Przyglądała się rzeczywistości. Dostrzegała wszystko. Niczego nie musiała udawać, wymyślać, grać. Żyła swoim życiem. Znów zaczynała je lubić. Znów wszystko wydawało się możliwe i proste jak lot na Hawaje mający swój start i lądowanie w kuchni, mającej się dziś wypełnić aromatem towarzyszącym kiszeniu ogórków, który z zapachem kolorowych storczyków miał niewiele wspólnego. – Aż trudno, Hanuś, uwierzyć, że nie pada – powiedziała z radością pani Irenka. Spacerowały brzegiem morza, regularnie podmywanym przez fale. Niebo nareszcie się przetarło i nie było na nim ani jednej chmurki, tylko jak okiem sięgnąć, czysty błękit. – Ja, pani Irenko, nie mogę uwierzyć, że już jutro wyjeżdżam... wyjeżdżamy – poprawiła się. – E tam... nie masz się co martwić. Przecież wrócisz tu, Hanuś, wrócisz i mnie starą na spacer znowu wyciągniesz. Bo jak nie ty, to kto? Hanka się uśmiechnęła. Woda oblewała jej stopy. Była bardzo zimna. Nic dziwnego. Świecące z nieba promienie dopiero rozpoczynały bałtycki sezon grzewczy. – Przecież ja, Hanuś, nie pamiętam, kiedy tu ostatnio byłam. Gdyby nie to, że letnicy zawsze przynoszą mi do domu piasek z plaży, to pewnie zapomniałabym, że mój dom nad morzem ma swoje miejsce. – Gdybym tu mieszkała, spacerowałabym tu codziennie. – To się tak, Hanuś, tylko mówi... – Ale naprawdę. – Napawała się widokiem pustej plaży przed nimi.

Oddaliły się już spory kawałek od dwóch rozłożonych leżaków, z którymi tu dzisiaj przyszły. To dzięki Dominice wygospodarowały dla siebie tę chwilkę, bo jej siostra w ramach rozrywki zabrała dziewczynki do Słupska na lody. Pani Irenka, idąc, omijała przybrzeżne skupiska małych kamieni, na które natrafiały coraz częściej. Ona stąpała po nich odważnie. – Ty, Hanuś, lepiej nie chodź po tym żwirze, bo jeszcze, nie daj Boże, nogę skaleczysz. – O nie! – zaprotestowała. – Na taki masaż stóp nie mam w Warszawie żadnych szans. – Cieszysz się, że wracasz do domu? Natychmiast odkryła podtekst zawarty w tym pytaniu. Pani Irenka nie pytała o dom. Pytała o Mikołaja. – Z jednej strony się cieszę, bo spotkam się z Mikołajem, a z drugiej, jak zwykle czuję żal, że muszę wyjeżdżać. Codziennie tęsknię za tym miejscem. – Co też ty, Hanuś, wygadujesz? – Mogę powtórzyć to z ręką na sercu – zażartowała. – Niech pani sobie wyobrazi, że w tym roku, w jednej z pierwszych klas, uczyłam chłopca, który miał na nazwisko Koniecpolski. Za każdym razem, gdy na początku lekcji odczytywałam listę obecności i zbliżałam się do jego nazwiska, to przypominałam sobie spacery po plaży. – A to dlaczego? – zapytała ze zdziwieniem pani Irenka i zbliżyła się do niej, ponieważ kamienisty brzeg zamienił się znów w miękką wilgoć dopasowującą się bez problemu do kształtu ich stóp. Szły ramię w ramię. – Przecież my, pani Irenko, spacerujemy teraz po ostatnim skrawku Polski. Tam, za morzem – spojrzała na bardzo wyraźną tego dnia linię horyzontu – jest już obczyzna. Pani Irenka zatrzymała się nagle. – A któż to, Hanuś, może wiedzieć, czy tu – pani Irenka spojrzała w dół, na piasek pod swoimi stopami – jest koniec Polski? Przecież to równie dobrze może być jej początek. Z tym końcem i początkiem Polski jest tak jak z życiem człowieka. Czasami los się tak ułoży, że wydaje się nam, że to już koniec, a ten koniec okazuje się później początkiem, tylko

że całkiem czegoś innego. – Ma pani rację – przytaknęła i zamyśliła się. Ruszyły przed siebie. – A ja tam, Hanuś, to do końca nie wiem, czy mam rację. Ale wydaje mi się, że człowiek ma tylko jeden początek, jak się rodzi. A z końcem to już nie taka prosta sprawa, bo ziemski koniec ma też tylko jeden raz, wiesz kiedy, a innego końca to wierzę, że po prostu nie ma. Jak już sobie stąd pójdziemy, zupełnie jak my teraz obie, Hanuś, na bosaka, to, daj Boże, dopiero nam się piękne życie zacznie. Jak myślisz? – Myślę, że jest dokładnie tak, jak pani mówi, pani Irenko. Jeśli się skądś odchodzi, to dlatego żeby znaleźć się gdzie indziej. – Wiesz, Hanuś, ja to tak czasami sobie myślę, że mi się chce już pospacerować tam, jak to mówisz, gdzie indziej. – Ale co też pani mówi, pani Irenko?! – Słowa, które usłyszała, przeraziły ją do tego stopnia, że przestała słyszeć kojący odgłos szumu fal. – Taka jest prawda, Hanuś... taka prawda... – Prawda, pani Irenko, jest taka, że ma pani tu jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia. – A jakie tam mnóstwo, Hanuś – pani Irenka nie chciała dać się przekonać. – Pani Irenko! – pogroziła palcem wyjątkowej towarzyszce wyjątkowego spaceru – zabraniam pani myśleć o spacerach innych od naszego! – Dobrze już... dobrze... Nie denerwuj się tak, Hanuś. Będę tu posłusznie łazikować, czas jakiś jeszcze, ale później, wiesz, jakie jest życie, jak mnie Pan Bóg zawoła do siebie, to cóż poradzić? Przecież udawać głuchej nie będę, bo nie wypada, tak, Hanuś, nie uchodzi. Usłuchać będę zmuszona. – Pani Irenko, może być pani spokojna. Sama pani mówi, że Pan Bóg widzi wszystko. To przecież jasna sprawa, że widzi też, jak bardzo jest nam pani tu potrzebna. – Mówisz, Hanuś? – Mówię i wiem. – Wypuściła z dłoni przytrzymywane do tej pory nogawki cienkich lnianych spodni, które przychodząca fala natychmiast

przykleiła do jej zmarzniętych już łydek. – Wracamy? – Zerknęła na przyrumienioną od słońca bądź spacerowego wysiłku twarz pani Irenki. – Może i już wracajmy. Przysiądziemy jeszcze na chwilkę na leżakach, żebym oddech spokojniejszy chwyciła. A później do domu trzeba, bo rano znów pół małego wiaderka ogórków nazbierałam, to zakisić by się należało, a i dziewczynki pewnie za niedługo będą z powrotem. Pokój też muszę naszykować, bo wy pojedziecie, a do mnie Marek z żoną zjeżdżają. Dawno ich u mnie nie było, to wiesz, Haniu, na pierwszy raz muszę wszystko po pańsku przygotować, a później to już tak po domowemu, jak swoich gościć będę. A na podwieczorek zaraz ziemniaków naobieram i kopytek zagniotę. Będziecie wszystkie jadły na zdrowie. Chcesz? – Oczywiście, że chcę. Takich z roztapiającym się na nich masełkiem – rozmarzyła się z zamkniętymi oczami zachłannie napawającymi się pierwszym w tym roku ciepłym pomarańczem. – Ale jak znam życie, to Dominika będzie chciała z bułką tartą – szybko wróciła do rzeczywistości i otworzyła oczy. – Przecież to kłopot żaden. Ty będziesz miała masełko, Dominika bułkę tartą, Ula śmietankę, a Zuza cukier. – Pani Irenko, nie wiem, czy pani mówiłam, ale jest pani aniołem – przepychając się z nadmorskim wiatrem, objęła wpół panią Irenkę. – I to nieraz... Zatrzymały się w miejscu, z którego było już widać dwa stojące obok siebie leżaki. Ich pomarańczowe płótno podrygiwało na wietrze. Patrzyły w dal, stojąc na samym początku bądź końcu Polski. Pani Irenka, odwróciwszy twarz do słońca, zamknęła oczy. Hanka też miała na to ochotę, ale ich nie zamknęła. Chciała, by wszystkie pomarańczowe blaski zostały w tej krótkiej chwili własnością pani Irenki. – I co? – Przemek siedział na wózku przepełnionym bagażami i spoglądał na niego z miną władcy świata. – A nie mówiłem, że szybko minie? – Wcale nie uważam, żeby minęło szybko. Poza tym jakoś nie mogę zapomnieć, że za trzy dni czeka nas Rodos, więc... – Uspokój się! Lepiej wyobraź sobie, co czeka cię jutro. – Uśmieszek Przemka był jednoznaczny.

– Nie umiem, słońce uszkodziło mi część mózgu odpowiedzialną za wyobraźnię. – Stary! Nie przejmuj się! To tylko mózg. Najważniejsze, żeby cała reszta działała. Ty, a wiesz, że Norek wraca dopiero za dwa dni? Dziś rano przebukował bilet i jakoś mętnie się tłumaczył. Chyba dorwał jakąś czekoladkę i ma zamiar się podelektować. – Mam go gdzieś. – Mikołaj wzruszył ramionami. – Wiem to i ja, i on. – Przestań o nim gadać, bo mi znów niedobrze. – Od tygodnia źle się czuł. Żywił się praktycznie wodą i pieczywem. – Tak sobie myślę, że na cholerę ludzie odchudzają się tasiemcem. Nie lepiej przyjechać tu i poddać się zemście faraona... – Czym się odchudzają? – Pomyślał, że źle usłyszał. – Tasiemcem. Zjadają tasiemca, a on ich. – Przemek rozdziawił paszczę. – Ale to obleśne, nie uważasz? – Przemek, albo zaczniesz gadać do rzeczy, albo się po prostu zamknij, bo jak nie Norkowski, to tasiemiec... Powiedz lepiej, ile mamy jeszcze czasu do odlotu. – Wokół lotniska panowały już egipskie ciemności. Z pewnością właśnie dlatego coraz trudniej było mu uwierzyć, że jutro rano w jasnej Warszawie spotka Hankę. – Uściślij tylko, o który odlot ci chodzi. O ten tu czy o ten w Warszawie. – O ten z Norkiem – zakpił bezczelnie. – Uspokój się i rozejrzyj. Większość ludzi tutaj ma już odlot za sobą. Urlopik, odlocik. A my, facet? My mamy wszystko przed sobą, więc może zmień minę, co? – Chciałbym się już chociaż trochę przekimać. Marzył o wypoczynku. Ostatnie dni pracowali prawie bez przerwy, i to często nie jako delikatni architekci, tylko jako brygadziści usiłujący zapanować nad bandą robotników najlepiej realizujących się w samowoli budowlanej. Najgorsze jednak było to, że od jakiegoś tygodnia przestały mu wystarczać słowa i głos Hanki. Chyba nigdy nie czuł się od niej tak uzależniony. Nawet wtedy, gdy znajomość z nią wydawała mu się niedoścignionym marzeniem. Każdego jej SMS-a zachowywał tylko po to, by wieczorami czytać go aż do zaśnięcia. Teraz też odruchowo

wyciągnął telefon. Wystarczyły trzy ruchy, by zobaczył jej poranną wiadomość. Przeczytał i poczuł, jak boli go kość ogonowa od siedzenia na twardej posadzce hurghadzkiej hali odlotów. Wpatrywał się w słowa Hanki i jak zwykle bał się cieszyć. Nie mógł uwierzyć, że będzie na niego czekała. Żarłocznie nastawiał się na jutrzejszy poranek, a za każdym razem gdy tak miał, okazywało się, że akurat coś poszło nie tak. Chciał wierzyć, że tym razem będzie inaczej. Ale już od rana towarzyszył mu jakiś niepokój. Podenerwowanie niemające związku z ostatecznym zamknięciem piekielnego biznesu z Norkowskim ani tym bardziej z podróżą. Nawet zadzwonił do mamy, żeby przekonać się, że to zdenerwowanie nie ma swojego źródła w jakiejś rodzinnej awarii. W domu wszystko było w porządku, i to najlepszym. Rodzice szykowali się do toskańskich wakacji. Oboje uwolnieni od obowiązku myślenia o Mateuszku, który wbrew wszystkim rodzicielskim obawom śpiewająco poradził sobie na maturze i jakby tego było mało, ku radości ojca, złożył dokumenty na prawo na UW. Modlitewne wysiłki mamy się przydały, bo pomimo popularności kierunku został przyjęty. Mikołaj doskonale znał swoją rodzinę. Tak dobrze, że choć nie towarzyszył jej w tych ważnych dla przyszłości brata chwilach, wiedział, jaką minę miał Mateusz, gdy się okazało, że dostał się na wybrany kierunek. Potrafił również wyobrazić sobie minę taty, kiedy gratulował swojemu młodszemu synowi, oraz ulgę mamy, która z pewnością zdała sobie sprawę, że pojawiła się szansa na to, by jej maleńki i niegrzeszący rozsądkiem synalek „wyszedł na ludzi”. Tak bardzo przyzwyczaił się do upałów, że teraz w klimatyzowanym pomieszczeniu zrobiło mu się zimno. Wodził wzrokiem za Przemkiem, który z nudów lawirował wśród ludzi, uspokajając w ten sposób swoją niecierpliwość. Też chciałby, żeby ta podróż jak najszybciej się zaczęła, by jak najszybciej się zakończyć. Wstał z podłogi, włożył telefon do kieszeni spodni. Głowa pękała mu ze zmęczenia, stresu i lotniskowego szumu, przerywanego co chwila komunikatami w nienagannej brytyjskiej angielszczyźnie. Był zestresowany. Wiedział, że nie poradzi sobie z tym stanem. Miał go

opuścić dopiero wtedy, gdy na Okęciu zobaczy Hankę. – A co ty tak drepczesz w miejscu? – szepnął mu nagle do ucha Przemek. – Przecież nie będę latał jak ty, bo jeszcze tylko tego brakuje, żeby nam ktoś skroił bagaże. W dodatku nie wiem, czy uwierzysz, ale zmarzłem na tej podłodze. – Nie bój nic. Niedługo się rozgrzejesz przy ciepłym ciałku. Spojrzał na Przemka dokładnie w chwili, gdy brytyjski głosik zadudnił, że zaczęła się ich odprawa. Szybko chwycił wózek z bagażami. Energicznie pchnął go w kierunku wydłużającej się w oczach kolejki, czując wreszcie, że zaczął się zbliżać do marzeń, które pozwoliły mu bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym przetrwać to afrykańskie piekło. Atmosfera lotniska jednak przypominała mu o wściekłości, którą poczuł kiedyś na lotnisku w Pradze. Chciał o niej jak najszybciej zapomnieć. Podał paszport pracownikowi lotniska, a zdenerwowanie, które odczuwał, nie zmalało, mimo że słyszał za sobą zadowolone pogwizdywanie jak zwykle pewnego siebie Przemka. Odbierając paszport, przypadkowo dotknął dłoni pracownika lotniska. Była nienaturalnie zimna. Chłód, który poczuł, pozwolił mu zrozumieć, skąd brał się w nim niepokój. Pomimo wszystkich codziennych, ciepłych słów, którymi karmili się nawzajem z Hanką podczas rozłąki, bał się jej chłodu. Od ostatniego ich spotkania minął ponad miesiąc. Spędziła go z dala od niego. Był pewien, że myślała o Tamtym. Nawet z treści i temperatury wiadomości, które od niej otrzymywał, domyślał się, kiedy była tylko jego, a kiedy musiał się nią dzielić z duchem. Musiał jej dotknąć, żeby się przekonać, że teraz miała należeć już tylko do niego. Kiedyś, gdy rozważał z Przemkiem rozpoczęcie pracy na własny rachunek, ojciec powiedział mu, że w każdym zawodzie jest konkurencja i trzeba mieć dla niej szacunek, ale nie należy się na niej skupiać, tylko robić swoje i myśleć, że jest się najlepszym. „Mowa, trawa...”, pomyślał, wsiadając do autobusu, który miał ich zawieźć do samolotu. – Rusz się! Co się tak ślimaczysz? Poczuł poniżej pleców irytujący go dotyk Przemka. Odwrócił się, a przyjaciel zawadiacko się uśmiechnął i podniósł do góry ręce.

– A rączki tuuu... – Puknij się! – Nie miał nastroju do żartów. – A ty wciąż o tym pukaniu – nie zmienił pieśni Przemek i wlepił głodny wzrok w grupkę roześmianych i gorących, nagrzanych słońcem nastolatek. – Ale mniam, mniam, co? – Mówisz jak Dominika. – W końcu miał ochotę na to, by choć trochę zmienić wyraz twarzy. – Ona też lubi cielęcinkę. – Wzrok Przemka pochłaniał opaloną gromadkę. – Wiesz, z czego cieszę się najbardziej? – zapytał poważnie. – Z czego? – Z tego, że kilka dni nie będę musiał cię oglądać i słuchać!!! – Roześmiał się w końcu, uruchamiając zastygłe podczas rozmyślań mięśnie twarzy. W nocy nie zmrużyła oka. Zamiast spać, czekała na świt. Gdy nareszcie dostrzegła brzask, wstała i błąkała się po domu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Postanowiła poszukać spokoju na cmentarzu, ale zastawszy tam rozgrzaną zieleń pękatego szkła, wiedziała już, że nie ma co marzyć o spokoju. Usiadła na pokrytej poranną rosą ławeczce i zerkała na zegarek, którego wskazówki jak na złość nie poruszały się prawie wcale. Teraz było identycznie. Znów siedziała i nerwowo ziewając, przyglądała się kobiecie sprzątającej stoliki kawiarenki na lotnisku. Do przylotu Mikołaja zostały już tylko dwie godziny. A jednak! Opieszały czas niemrawo poruszał się do przodu. Patrzyła na lśniący świeżą wilgocią asfalt. Wakacyjne deszcze nie dawały za wygraną. Gdy była u pani Irenki, lało prawie bez przerwy. Na palcach jednej ręki mogła policzyć bezdeszczowe – co wcale nie oznacza, że bezchmurne – dni jej nadmorskiego wypoczynku. Na pomarańczowym leżaku siedziała tylko trzykrotnie. Miała nadzieję, że dzisiejszy dzień będzie inny. Chciała, żeby był słoneczny i wesoły. Przywitał ją szarówką, stopniowo rozjaśnianą przez wyłaniające się powoli spod ziemi słońce, a gdy mogła już podziwiać jego żółty owal, na niebie nie wiadomo skąd zaczęły się pojawiać chmury, które w zastraszającym tempie pochłonęły czysty błękit i ciepły cytrynowy blask. Z cmentarza wykurzyło ją, a raczej

wykropiło, nieprzyjemne siąpienie deszczu, który nie zmienił swej formy do teraz. Zamknęła oczy, by wyobrazić sobie ciepło ramion Mikołaja. Skrywała w sobie kilka wielkich tęsknot. W ostatnim czasie czerpała radość jedynie z obcowania z dziewczynkami, panią Irenką i Dominiką, która za sprawą Tomaszka i pewnie rozłąki z Przemkiem zrobiła się trochę spokojniejsza, tylko jej cięty język nie zmienił jej się wcale. Wczorajszy dzień miały spędzić na zakupach. Jednak Dominika, zrzucając winę na niepogodę, a nie na własne rozleniwienie, otoczyła się piernatami na salonowej sofie i przedrzemała cały dzień, robiąc tylko krótkie przerwy na posiłki, podczas których twierdziła, że musi magazynować siły na spotkanie z Przemkiem. Słysząc tę argumentację, postanowiła nie narzucać się siostrze i wyszło jej to na zdrowie, ponieważ spędziła cudowny dzień w towarzystwie Aldonki, której został już tylko tydzień słodkiego panieństwa. W najbliższą sobotę Aldonka miała się oddać, jak sama określiła, „niczym dama w ręce Piotrusia Pana”. Chodziły więc po sklepach w poszukiwaniu „krawata odpowiedniego dla pana młodego”. Były „u pani Marianeczki na ostatniej przymiarce cudu, nie sukieneczki”. Ona „według panny młodej rozkazu, miała mieć na sobie suknię z poprzedniego ślubnego razu”. Musiała „znów wystąpić w błękicie, skoro to właśnie w nim wyglądała znakomicie”. Po załatwieniu sprawunków zjadły razem obiad, a w ramach deseru pobuszowały w ogromnej księgarni i wyszły z niej z obciążającym je balastem składającym się z mądrości, dobrego humoru i lirycznych słów. Kupiły płytę zmarłej niedawno Amy Winehouse, po czym siedząc w samochodzie, wsłuchiwały się w brzmienie jej niedelikatnie delikatnego głosu. Z zamkniętymi oczami chłonęły słowa piosenki, w której wrażliwa wokalistka przewidziała własną, niestety przedwczesną śmierć. Każda z nich na swój sposób przeżywała tę muzykę. Ona w ciszy i skupieniu, starając się pojąć znaczenie słów większości tekstów. Aldonka wzdychała tylko i mówiła, że chyba zwariowała, bo „wzdychanie nie przystoi damie, która ma serce w opłakanym stanie”. Hanka zaniepokoiła się więc stanem jej poruszonych uczuć

i pomimo niepogody zaproponowała przyjaciółce wycieczkę na nadwiślańską plażę. Tak więc żegnały dzień, udając, że nurt Wisły jest spokojny i gładki jak powierzchnia lustra, a ogromny parasol nad ich głowami chroni je przed gorącym słońcem, a nie przed ulewą oklejającą je z pomocą wiatru szerokimi plastrami lodowatej wody. Przemokły do suchej nitki i pojechały do mieszkania Aldonki, w którym opatulone kocami z polaru obejrzały Dziewczynę z perłą. Aldonka lubiła ten film, ponieważ według niej jego główną bohaterką była cisza pozwalająca wsłuchać się we wrzawę ludzkich uczuć. Gdy Hanka wróciła do domu, było po północy, a jej każda myśl doszukiwała się rymu. Może dlatego nie mogła zmrużyć oka? A może dlatego że obejrzała biały album, który od niedawna zawierał ślubne zdjęcia. Nareszcie spotkał je typowy dla fotografii los. Śledziła powolne ruchy ręki kobiety, która mamrocząc coś pod nosem, z widoczną niechęcią wycierała małe stoliki. Lotnisko budziło się do życia, a jej zaczęły zamykać się oczy. Musiała wstać z niewygodnego plastikowego krzesła i pospacerować. Na zewnątrz nie przestawało padać, ale musiała wyjść choćby na chwilę, by zaczerpnąć prawdziwego powietrza. Chłodne powietrze dobrze jej zrobiło. Mały samochód zatrzymał się z piskiem opon tuż przed przejściem dla pieszych. Zerknęła na zegarek i nie uwierzyła. Planowy przylot czarteru z Hurghady miał nastąpić za dwadzieścia minut. Parking, na który patrzyła, pękał w szwach. Dominiki oczywiście jeszcze nie było, chociaż wychodząc z domu, nastawiła jej budzik, by nie zaspała. Starsza pani w karminowej sukience, wysiadłszy z taksówki, zabawnie to chowała się pod otwartą parasolką, to znów spod niej wyskakiwała, z nadzieją że nie pada. Chyba przestawało padać, ponieważ kobieta zdecydowanym ruchem złożyła parasolkę i omijając kałuże, wbiegła do hali przylotów. Hanka wystawiła przed siebie rękę. Jej dłoń znalazła się poza zadaszeniem. Rzeczywiście, nie padało, ale niebo nie zmieniło swego koloru: wciąż było brudne, tylko w kilku miejscach dostrzegała na nim jakby rozlewające się akwarelowe plamy przypominające odcień indyjskiego różu. Znów zapiszczały opony. Jakiś samochód zatrzymał się przed przejściem dla pieszych, na które nagle wtargnęła ubrana na

różowo nastolatka. – Uważaj, jak chodzisz! – usłyszała znany sobie głos. Przeniosła wzrok z różu na kremową maskę samochodu, przez którego przednią szybę dostrzegła twarz swojej teściowej. Z przerażeniem odwróciła wzrok. Nie chciała spotkania nawet z jej spojrzeniem. Szczęśliwie się złożyło, bo matka Mikołaja całą energię spojrzenia skumulowała w pogardzie dla dziewczyny, którą różowy skóropodobny kombinezon upodobniał do Różowej Pantery. Uciekając przed spotkaniem z szarymi oczami kobiety, skierowała się do drzwi, które usłużnie się otworzyły. Znajomy pisk opon sprawił, że odetchnęła. Szare niebezpieczeństwo odjechało, pozostawiając za sobą burzę panicznych uczuć. Ta kobieta nigdy nie budziła w niej pozytywnych emocji. Nawet wtedy, gdy żył Mikołaj i starała się uchodzić za miłą. Nie musiała długo czekać, by się przekonać, jaka była naprawdę. Nie bacząc na jej uczucia, zabrała jej ciało ukochanego. Hanka nie potrafiła o tym zapomnieć, puścić tego w niepamięć. Poranną pustkę holu wypełniała teraz radość. Obserwowała stęsknione spojrzenia i szczęśliwe uściski powitań. Zerknęła na tablicę, na której nie było jeszcze informacji na temat przylotu z Hurghady. Teraz z bliskimi witali się powracający z romantycznego Paryża. Stała z boku, jak zwykle zwracając uwagę na miliony szczegółów, których większość ludzi nie dostrzegała. Przyglądała się wszystkiemu i wszystkim, starając się w ten sposób uspokoić. Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Była pewna, że ktoś ją obserwuje. Oblał ją zimny pot. Nie wiedziała, co robić. W panice zaczęła przeszukiwać wzrokiem tłum, szukając wyrazistego seledynu, w który była dziś ubrana znienawidzona przez Dominikę Tereska. Trochę się uspokoiła. Nigdzie w tłumie nie dostrzegała tego koloru, jednak wrażenie sprzed kilku minut wciąż trwało. Czuła, że ktoś na nią patrzy. Dlatego zapomniawszy o kolorach, skupiła się na oczach stojących wokół niej ludzi. Natychmiast zobaczyła wpatrzone w nią oczy. Odetchnęła. Nie były szare. To była głęboka, czujna, trochę zdziwiona zieleń oczu ciotki Dominiki. Stały dość blisko siebie. – Dzień dobry – usłyszała znajomy głos. Był spokojny, a ona przerażona. Za chwilę miała się pojawić tu

Dominika. – Dzień dobry pani – odpowiedziała, zauważając, że Florencka nie była wcale tak spokojna, jak jej się wcześniej wydawało. – Cóż za spotkanie... Przyleciał do pani ktoś z Paryża? – zapytała, gdy ciotka Dominiki uciekła wzrokiem do kolejnej, pojawiającej się w rozsuniętych drzwiach grupy. Obserwowała jej oczy. Były piękne. Ponadto wydały jej się dziś bardziej intrygujące, niż wtedy gdy patrzyła na nie za pierwszym razem. – Tak – odpowiedziała kobieta dokładnie w chwili, gdy nad lotniskowy gwar zagłuszany odgłosem jadących na kółkach walizek wzbił się podekscytowany i bardzo radosny krzyk dziecka: – Maaamaaa!!! Już nie było przy niej zielonookiej kobiety. Widziała, jak prawie biegła przez gęsty tłum w stronę uśmiechniętej stewardesy. Musiała stanąć na palcach, by zobaczyć, czyją matką była ciotka Dominiki. Dostrzegła tylko małe ramiona obejmujące jej szyję i ciemną, wtuloną w nią głowę. Chłopiec nie odklejał się od mamy nawet wówczas, gdy ta wymieniała uprzejmości z wciąż niezmiennie uśmiechającą się stewardesą i przejmowała od niej bagaż dziecka. Stewardesa szybko zginęła z pola widzenia. Hanka widziała, jak Florencka z dzieckiem na rękach, wcale już nie tak małym, chce przedrzeć się przez tłum, w czym najbardziej przeszkadzała jej pokaźnych rozmiarów walizka. Ruszyła na pomoc i po chwili szły obok siebie, kierując się do wyjścia. Florencka niosła na rękach chłopca, a ona ciągnęła za sobą chyba pełną kamieni walizkę, kątem oka dostrzegając, że miejsce bladych, paryskich podróżnych zajęli już spaleni egipskim słońcem podróżnicy. Rozejrzała się w poszukiwaniu Dominiki. Na szczęście jeszcze jej nie było. Rzadko jej spóźnienia cieszyły ją tak jak w tej chwili. Ciotka Dominiki zatrzymała się tuż przed drzwiami, ale wciąż nie mogła odkleić od siebie stęsknionego, elegancko ubranego chłopca, który wyglądał trochę jak mały lord. Doskonale pasował do matki. Miał na sobie granatowe spodnie, nieskazitelnie białą koszulę i granatowo-błękitną kamizelkę z dekoltem w serek. – Chyba musimy przejść na bok... – zasugerowała Hanka i przeciągnęła spory kawałek walizę.

Florencka zbliżyła się do niej powoli. Hanka zauważała jej zakłopotanie. Nic nie mówiąc, wyciągnęła ku niej rękę w poszukiwaniu walizki. – Myślę, że pani sobie nie poradzi. Może ja pomogę? – zaproponowała Hanka. – Nie... nie... dziękuję – głos Florenckiej był podejrzanie zduszony. Z pewnością była wzruszona powrotem synka. Hanka musiała się spieszyć. Za chwilę miała spotkać Mikołaja, a Dominika może już tu była. Nie mogła jej zobaczyć w towarzystwie tej kobiety. Może zapamiętała jej twarz? Hanka zdobyła się na odwagę i delikatnie popukała małego mężczyznę w ramię. – Hej? Kawalerze? Musisz na chwilę uwolnić mamę ze swego uścisku i pomóc jej ciągnąć walizkę. Chłopiec posłusznie odkleił się od matki. – Postaw mnie, mamo – poprosił. Hanka popatrzyła na niego z góry. Był zawstydzony. Nie domyślała się, ile mógł mieć lat. Rozejrzała się wokół i nie dostrzegłszy Dominiki, przykucnęła szybko przed granatowo-białym lordem. – Cześć. Mam na imię Hanka – zagadnęła i wyciągnęła ku niemu dłoń. – Cześć – odparł chłopiec i powoli podniósł na nią do tej pory wbite w ziemię spojrzenie. – Tomasz – przedstawił się poważnie. Poczuła w ustach groźną słodycz. Zobaczyła dłoń dotykającą ramienia chłopca. Jednak ta dłoń nie wystarczyła, by zakryć twarz małego. Patrzyła na niego pierwszy raz, ale znała go doskonale. Poznawała rysy, spojrzenie, owal twarzy. Nawet gdyby mały przedstawił się jej innym imieniem, to zobaczyłaby w nim chłopca z czarno-białej fotografii ubranego według innej mody, ale identycznego, z tak samo lekko zadartym nosem. Słodycz w jej ustach narastała. Miała identyczny nos. – Miło mi cię poznać... – wyszeptała i wypuściła z dłoni ciepłą rączkę. Wstała. Spojrzenie zielonych, panicznie wystraszonych, wypełnionych łzawym blaskiem oczu sprawiło, iż wiedziała, że intuicja

jej nie zawiodła. – Czy to... – nie dokończyła, bo kobieta położyła na ustach palec wskazujący trzęsącej się ręki. – Hanka! Co ty wyrabiasz?!!! – stalowy chwyt niemal zmiażdżył jej przedramię. – Dzień dobry! – rzuciła Dominika w stronę kobiety, nawet na nią nie patrząc. – Chodź, synku... Do widzenia, pani Haniu... Hanka nie odpowiedziała, nawet słysząc dziecięce „do widzenia”. – Zgłupiałaś?! Nie stój jak betonowy słup, tylko chodź, bo jest dwadzieścia minut po czasie!!! – Dominika wyciągała szyję w przeciwnym kierunku niż ona. Chciała zobaczyć Mikołaja jak najszybciej. Chciała, żeby jej powiedział, że to wszystko, o czym teraz z przerażeniem myślała, było tylko wytworem jej chorej wyobraźni. Ale nie mogła przestać patrzeć w tamtą stronę. Wpatrywała się jak w jakimś narkotycznym transie w małe nóżki, które z trudem nadążały za szybkim, uciekającym krokiem matki. – Boże! – wyszeptała, widząc, że ten mały nawet chodził identycznie jak jej ojciec. Jedną nogę, prawą, stawiał jakby trochę do środka. – Hanka! Pogięło cię? Idziemy!!! – Posłuchaj mnie teraz! – zaskrzeczała nerwowo, mierząc wzrokiem tę spóźnialską terrorystkę. – Idź tam sama. Ja zaraz przyjdę. Muszę jeszcze coś załatwić! – Wyciągała szyję, by nie zgubić w tłumie szybko przebierających nóżek w granatowych spodenkach. – Załatwić?! Zdurniałaś do reszty?!!! – Nieważne! Idź tam! – Ale przyjdziesz? – Dominika patrzyła na nią jak na psychicznie chorą. – Idź, mówię!!! – wrzasnęła i nie oglądając się na siostrę, zaczęła biec. Przestraszyła się, bo nie widziała już ani chłopca, ani jego matki. Nie rozglądając się, wbiegła wprost pod nadjeżdżające samochody. Niczego nie słyszała. Wbiegła na parking. Znalazła się w miejscu, w którym straciła ich z oczu. Odzyskała słuch. Usłyszała trzaśnięcie

drzwi. Wystarczyło jedno spojrzenie w tamtą stronę i dostrzegła ginącą w samochodzie elegancką fryzurę Florenckiej. Rzuciła się w tamtym kierunku. Znalazła się przy szybie, gdy samochód zaczął powoli toczyć się do tyłu. Zobaczyła twarz, przypominającą w swej bladości twarz gejszy. „Dama do towarzystwa mojego ojca”, pomyślała, gdy spotkały się wzrokiem. Florencka natychmiast wysiadła. – Proszę... – odczytała z ruchu jej warg. – To ja proszę... – Miała ochotę krzyczeć, wrzeszczeć, wydzierać się, walić w nią pięściami, ale ze względu na patrzącego na nią w tej chwili chłopca szeptała. – Proszę mi tylko powiedzieć, czy... – Muszę już jechać – powiedziała głośno kobieta. Hanka przytrzymała się otwartych drzwi samochodu, żeby nie upaść. Nie musiała znów pytać, żeby poznać prawdę. Oczy Florenckiej nie kłamały. Chciała udawać, że niczego nie zrozumiała. Niestety, nie potrafiła udawać, dlatego poczuła, że tak długo sklejane życie znów rozpadało się na maleńkie cząstki. – Pani Haniu... To nie jest tak, jak pani myśli... – Ja nie myślę – odparła chłodno – ja od dziś nie myślę. Odzyskała siły. Nie potrzebowała już oparcia w drzwiach. Odwróciła się i odeszła. Bez słowa. Była wściekła i zraniona, dotknięta do żywego. Bezradna, ale pewna jednego. Musiała sobie z tym poradzić. Wyszła z parkingu szybkim krokiem i jeszcze szybszym na niego wróciła. Zobaczyła go. Przed przejściem dla pieszych stała Dominika, nerwowo gestykulując. Obok niej stał Mikołaj. Pięknie opalony i tak apetyczny, że poczuła fizyczny ból. Chciała podejść, ale jak mogła to zrobić, skoro okazało się właśnie, że zwykle pomstująca na facetów Dominika miała rację. Wszyscy byli identyczni. Chodziło im tylko o jedno. Nawet jej kryształowy ojciec okazał się niewiernym draniem. Jej ojciec. Jej zakochany w mamie bez pamięci ojciec miał kochankę. W dodatku piękną, atrakcyjną i inteligentną kochankę. Miał też syna. Dobre sobie. Miała brata. Ile ten mały mógł mieć lat? Około dziesięciu, nie więcej. Przecież był jeszcze mały i podobny do ojca jak łza do łzy, które teraz wypływały z jej oczu, choć ich nie chciała, bo rodziły nie ukojenie, tylko coraz większą wściekłość i poczucie ogromnego życiowego, uczuciowego zawodu. Miała ochotę podnieść oczy

w kierunku nieba i zawyć tak głośno, żeby ojciec mógł wsłuchać się w jej rozpacz. Nie mogła tego zrobić. Musiała przeczekać. Wyjrzała zza betonowego filaru. Była daleko od Mikołaja, ale wiedziała, że nie wierzył w ani jedno słowo z pewnością tłumaczącej ją teraz Dominiki. Widziała, z jaką wściekłością szarpnął walizkę. Machnął na nadjeżdżającą taksówkę. Samochód się zatrzymał. Wrzucił, dosłownie wrzucił ogromny bagaż do samochodu, do którego w pośpiechu wsiadł. Taksówka odjechała. Bardzo szybko. Widziała, jak Dominika tłumaczy coś wciąż Przemkowi i znacząco puka się w czoło. Dominika miała ją za wariatkę. Widziała, jak nerwowo przetrząsa torebkę w poszukiwaniu telefonu. Za każdym razem robiła to identycznie. Hanka w odróżnieniu od Dominiki, swój telefon w torebce mogła znaleźć nawet z zamkniętymi oczami. Zrobiła to natychmiast i zanim Dominika zdążyła wybrać jej numer, miała już wyłączony telefon. Widziała, jak Dominika z wściekłością ciska telefon z powrotem w otchłań swojej torby. Widziała, jak Przemek kuca i przytula się do brzucha Dominiki, jak szepcze coś do swojego Tomaszka. – Tomaszek – szepnęła, czując kłujący ból wędrujący od mózgu do zaciśniętego serca. – Tomaszek – szepnęła jeszcze raz, czekając, aż Dominika z Przemkiem podejdą do czerwonego samochodu, przy którym z blankietem mandatowym stał już przystojny stróż prawa. Dominika zaparkowała w niedozwolonym miejscu. Była przemarznięta do szpiku kości. Spędziła dzień w podziemiach Dworca Centralnego. Przesiadała się z ławki na ławkę, żeby nie budzić podejrzeń spacerujących tu policjantów. Zmieniała perony. Przyglądała się podróżnym i bezdomnym, od których dziś różniła się tylko czystym ubraniem i świeżym zapachem. Dziś była jednym z nich. W torebce miała pieniądze, ale – jak biedacy – nie jadła cały dzień. Nie potrzebowała jeść, nie potrzebowała pić. Nie miała dokąd pójść. Wszystkie jej terytoria były dziś zagrożone wizytami, na które nie była przygotowana. Siedziała więc w dworcowym przeciągu i wsłuchiwała się w pogwizdujące dźwięki przyjeżdżających i odjeżdżających pociągów. Ludzie wokół niej spacerowali, biegali. Każdy miał określoną misję do spełnienia, zadanie do zrealizowania. Co gorsza, sobotni dzień

sprzyjał chyba romantycznym spotkaniom, bo to tu, to tam widziała uczuciowych oszustów z kwiatami w dłoniach. Ściskali kwiaty, bukieciki, bukiety. I tak czekali. Musieli najpierw coś dać, żeby później coś dostać, by jeszcze później i tak zrobić swoje z jakąś inną. Nawet Aldonka kiedyś przestrzegała ją przed taką perspektywą. Powiedziała przecież „do ciebie będzie wzdychał, a dziecko zmajstruje innej”. Nie mieściło się jej w głowie, że prawda wyszła na jaw podczas przypadkowego spotkania na lotnisku. Przypadkowa sekunda. Na pozór nic nie znaczące spotkanie. Jedno spojrzenie niczemu niewinnego chłopca i prawda wyszła na jaw. Cała prawda o jej ojcu, który według Dominiki był wyjątkiem wśród męskiego, zakłamanego plemienia. Ale najwidoczniej nie istniały w nim żadne wyjątki. Przynajmniej jej ojciec do nich nie należał. Nawet nie chciała o nim myśleć. Na nieszczęście, myśli kłębiły się w jej głowie jak pasażerowie w przepełnionym pociągu, a pytania rodziły się same. Jak to możliwe? Jej ojciec, rodzinna super star, najlepszy z najlepszych, najmądrzejszy z mądrych, jej niedościgniony wzór, okazał się facetem identycznym jak ci wszyscy, których po kolei wyrzucała z pamięci i z serca Dominika, złorzecząc przy tym, ile się tylko dało. A Mikołaj? Jak byłoby z nim? Może nie zdradził jej, bo po prostu nie zdążył? Pomstując w duchu, nie zauważyła, kiedy perony się wyludniły, a pociągi przestały piszczeć w momencie zatrzymywania się, a pogwizdywać przy szynowym rozruchu. Buczące do niedawna życie uspokoiło się, znieruchomiało zupełnie jak człowiek na kilka minut przed zaśnięciem. Kichnęła. Potarła dłonią czubek nosa, a raczej przyklejoną do niego kostkę lodu. Kichnęła jeszcze raz. Sięgnęła do torebki w poszukiwaniu chusteczki. Zmarznięte dłonie bolały. Zmarzła tak, jakby była zima. Może tu, na dworcowych peronach, zawsze panowała zima? To z jakiego powodu ci wszyscy snujący się tu biedacy wybierali ten chłód zamiast ciepła na powierzchni? Nie wiedziała dlaczego. Ale właśnie to miejsce pozwoliło jej przeczekać dzień, który gdyby nie spojrzenie oczu małego chłopca, gdyby nie jego charakterystyczny chód, wyglądałby zupełnie inaczej. Znowu zawiodła Mikołaja. Pomimo chłodu i odrętwiałych mięśni odzianych w delikatny szyfon pięknej bielizny, bo miał być to przecież

dzień witającej się miłości, czuła, że zawiodła, że zawaliła na całej linii. Cały dzień spędziła na złorzeczeniach. Odgrażała się ojcu. Napracowała się okrutnie, przerabiając jego dotychczasową szlachetność na obraz uczuciowej nędzy i karygodnego zakłamania. Ta czynność ją zmęczyła. Była wykończona. Wyciągając z torebki chusteczkę, poczuła, że to nie tylko jej dłonie się trzęsą. Dygotała. Teraz już nie tylko przez nerwowe poruszenie. Kichnęła kolejny raz. Nie mogła tu dłużej zostać, zwłaszcza że od jakiegoś czasu obserwował ją osobnik z długą, zapuszczoną brudem brodą. Robił to z ukrycia, z oddali, ale budka z hot dogami była zbyt mała, by zasłonić jego biedę i desperację. Mężczyzna śledzący każdy jej ruch trzymał w dłoni plik brudnych i wytłuszczonych gazet i wyraźnie czekał, aż ławka, na której siedziała, się zwolni. Domyśliła się w końcu, że zajęła jego miejscówkę. Nie wyobrażała sobie, jak można spędzić noc w tak mocno doskwierającym chłodzie. Niewygodna, stojąca w wiecznej chłodni ławka dla jegomościa w łachmanach stanowiła pewnie rodzaj hotelowej przystani. Dla niej miała już zawsze pozostać lodowatym prosektorium, w którym rozstała się z wszystkimi dobrymi uczuciami związanymi z ojcem. – Niewierny Tomasz – powiedziała głośno, dając upust przepełniającej ją goryczy. – Tomasz Lerski – szepnęła i zobaczyła wyjeżdżającą szufladę z prosektoryjnej meblościanki. Gdyby nie pomocne ramię Dominiki, upadłaby wtedy na białe prześcieradło, które uchylone przez pracownika prosektorium ukazało jej... – ...óra... odzina? – Aż podskoczyła, usłyszawszy bełkotliwy głos, któremu towarzyszył odór świeżo trawionego denaturatu. Wstała z ławki i nie podnosząc wzroku na gazeciarza, wlepiając wzrok w jego dwa różne buty, bąknęła: – Czas spać, dobranoc. Odchodziła szybko w kierunku schodów, które jechały i jechały, nie wywożąc nikogo na powierzchnię. Stanęła na nich, wciąż nie wiedząc, co począć, gdzie się podziać. W hali głównej dworca trwały porządki. Serwis sprzątający nie był tak elegancki jak ten na lotnisku. To był inny świat. W tamtym wszystko błyszczało, a tu było zszarzałe. Znów było jak w jej życiu. Coś za coś. Za błyski musiała płacić szarościami. Rano była świeża, podekscytowana, błyszczała na myśl

o tym, co ma ją spotkać, a teraz? Miała sine i zmarznięte ciało. Jedynie szare przez cały dzień myśli teraz były jakby niewidoczne, wyprane z emocji, z którymi dziś przesadziła. Więcej już nie mogła. Musiała przestać myśleć o ojcu, a nie mogła myśleć o mamie. Gdyby o niej pomyślała, dostałaby zapaści. Myślała o niej codziennie, ale dziś mogłaby tego nie przeżyć. Jej matka niczym nie zasłużyła sobie na coś takiego. Wsiadając do samochodu, modliła się w duchu o to, żeby prawda, którą dziś poznała, była tą, której jej matka nie poznała, nigdy. Miała nadzieję, że nie wiedziała o istnieniu tego chłopca. Niczemu niewinnego, sympatycznego malca. Przydworcowy parking był jak zwykle przepełniony. Szukając w torebce chusteczek higienicznych, natknęła się na wyłączony rano telefon. Wzięła go do ręki. Nie wiedziała, co zrobić. Włączyć go czy może lepiej nie? Jechać do domu czy może pojeździć pustymi już o tej porze ulicami? Na niektórych na pewno błyskały już prawie pomarańczowe słońca. Włączyła telefon. Bezwiednie. Odruchowo. Natychmiast zaczął nadrabiać stracony czas. Skwapliwie odliczał nieodebrane połączenia i nadchodzące wiadomości. Bilans jej dworcowej, rozpaczliwej samotności był spory. Dwanaście nieodebranych połączeń, ale tylko cztery nieprzeczytane wiadomości. Rzuciła na nie okiem i zrobiło się jej bardziej zimno niż na dworcu, choć sądząc po temperaturze w nagrzanym samochodzie, dzisiejszy dzień musiał należeć do bardzo pogodnych. Mikołaj nie próbował się z nią skontaktować ani razu. Zapragnęła przypomnieć sobie widok jego opalonej twarzy sprzed kilkunastu godzin. Nie potrafiła. Czarna plama. Natomiast doskonale pamiętała jego bardzo pewny i, już teraz to wiedziała, wściekły ruch ręki, którym zatrzymał taksówkę. Poczuła, że nie ma czym oddychać. Otworzyła szybę. Musiała się skupić. Oczywiście nie potrafiła. Patrzyła na powtarzające się na wyświetlaczu telefonu imię Dominiki, aDominika, aDominika, aDominika, aDominika, czytała w kółko. Siostra usiłowała się skontaktować z nią przed południem średnio co pół godziny. Od południa do szesnastej była nieaktywna. Później zatelefonowała jeszcze trzy razy, po czym nadesłała cztery wiadomości. Zaczęła je otwierać.

Przeczytała pierwszą. Nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. Zrobiło się jej niedobrze. Zemdliło ją na dobre. Jej żołądek chciał natychmiast pozbyć się swej treści, której niestety nie posiadał. Pusta torsja zabrzmiała jak duszący kaszel. Poczuła skurcz mięśni brzucha tak silny, że miała wrażenie, iż wszystkie przeczytane przez nią słowa Dominiki zamieniły się w ostre gwoździe rozpychające jej przestrzenie międzyżebrowe. Zaczęła szybko oddychać. Szybko i płytko. Została jej ostatnia wiadomość. Otworzyła drzwi samochodu. Potrzebowała więcej powietrza. Dużo powietrza. Wybrała numer Dominiki. Dominika nie odbierała, a ona modliła się, żeby wszystkie obrazy, które teraz widziała, były nieprawdziwe. Przerwała próbę połączenia i za sekundę ją ponowiła. – Czego chcesz? – wrzasnęła do słuchawki Dominika prawie natychmiast. – Dominika... – Wystarczyło jej sił tylko na to jedno słowo. Pierwsze i chyba ostatnie. Nie potrafiła powiedzieć nic innego, ale wrzask Dominiki uspokajał ją jak nigdy dotąd. – Czego chcesz? Mów i spadaj! – Co u ciebie... co u was? – Ból wokół żeber powrócił. – Nie interesuj się! – Proszę cię... – wyszeptała nie prośbę, tylko błaganie. – Wiesz co? Odczep się ode mnie raz na zawsze!!! – Dominika... – Masz kłopoty ze słuchem?! Odczep się ode mnie i już nie dzwoń!!! – W słuchawce zaległa cisza. „O smutny, smutny dniu! O dniu żałosny!” Usłyszała w duszy dobrze znane jej słowa. Znów traciła. Kiedyś

przez niefortunny los, a dziś? Przez ojca... a może przez samą siebie? Czy to możliwe, że straciła dziś ojca, Dominikę i Mikołaja? Nie próbował się z nią skontaktować. Straciła go, ale dzień się jeszcze nie skończył. W ręce trzymała telefon i miała świadomość, że zostało jeszcze pół godziny tego opłakanego, może nie do końca straconego dnia. Rzeczywiście... potrzebowała kilkudziesięciu minut, żeby wszystko naprawić. Nie, wszystkiego nie dało się już naprawić, ale musiała zrobić wszystko, żeby uratować miłość. Trzasnęła drzwiami. Dłoń jej tak drżała, że nie mogła trafić kluczykiem do stacyjki. Jest! Udało się! Silnik zaskoczył. Wsteczny. Opony zapiszczały. Wybrała znów numer Dominiki. Jedynka. Bieg nie zaskoczył. Skrzynia biegów zawyła. Nic to! – Spadaj! – Dominiko, wybacz mi – mówiła szybko. – Jadę teraz do Mikołaja... Przeproszę go... Powiedz tylko, czy z Tomaszkiem wszystko dobrze? – Oprócz tego, że ma patentowaną kretynkę w rodzinie, to dobrze! Wariuje w brzuchu, bo go tatunio co chwila rozbawia. Hanka usłyszała najpierw radosny śmiech Przemka, do którego szybko dołączył dobrze jej znany rechot Dominiki, tak cudowny, że się rozpłakała. Wszystko było dobrze. – Dominiko... wybacz mi... – Pocałuj się w tyłek!!! Mam nadzieję, że Mikołaj nie wpuści cię do domu! Albo lepiej! Zepchnie cię ze schodów! Spadaj, frajerko! Dominika się wyłączyła, ale jej ostatnie słowa ucieszyły Hankę tak jak najromantyczniejsze wyznanie miłości. – Ja też cię kocham – szepnęła do głuchego już telefonu. Pędziła, przecinając migające pomarańczem skrzyżowania, z duszą na ramieniu i sercem walącym o sklepienie podniebienia. Chciało z niej wyskoczyć tak bardzo, jak ona chciała się teraz znaleźć w ramionach Mikołaja i zapomnieć o wszystkim. Miała nadzieję, że nie zniszczyła doszczętnie tego, co między nimi było, że swym zachowaniem nie zakpiła bezmyślnie z boskiego planu. Chciała się przekonać, że jej dzisiejsze zachowanie, spowodowane nagłym bólem, rozczarowaniem, rozgoryczeniem i utratą złudzeń, nie zamieni znów jej życia

w ponumerowane kartki z kalendarza lądujące niezmiennie każdego ranka w koszu. Zahamowała. Jak Dominika. Z piskiem opon. Wybiegła z samochodu i dysząc ze zmęczenia, zbliżała się do drzwi prowadzących ni to do domu, ni bloku, w którym za szklaną ścianą mieszkał Mikołaj. Zdążyła je uchwycić w ostatniej chwili, gdy zamykały się za jakimś palaczem, którego w środku nocy wygnał na zewnątrz nikotynowy nałóg. Biegła po schodach zadowolona, że nie będzie musiała budzić Mikołaja pewnie piskliwym dzwonkiem domofonu. Może jeszcze nie spał? Zobaczyła jasne drzwi prowadzące do jego mieszkania i wiedziała, że teraz, po dniu, w którym ani razu nie spróbował się z nią skontaktować, wszystko zależało od niej. Niezależnie od tego, co się dziś stało, musiała się w końcu odpowiednio zachować. Stała przed drzwiami, uspokajając urywany oddech. „Syzyfowa praca”, pomyślała i zapukała cicho. Nic się nie wydarzyło. Zapukała ciut głośniej. Za moment musiała powtórzyć swą czynność jeszcze kilkakrotnie w dodatku przy użyciu dużej siły. Zdążył rozboleć ją palec. Przecież to niemożliwe, żeby go nie było. Przecież powinien na nią czekać. Stęskniony. Cóż z tego, że był środek nocy... Musiała użyć dzwonka. Po prostu musiała. Przycisnęła podświetlony ultrafioletem prostokąt. Od razu nieprzyjemnie zawarczał. Zlękła się. Bez tchu czekała na choćby najmniejsze drgnienie klamki. Nie był pewien, czy w ogóle udało mu się zasnąć. Otworzył oczy, wiedząc, że to nie żaden najazd Tatarów. Tak nazywała nieproszonych gości mama, która dziś wyjątkowo pozwoliła mu przemilczeć prawie cały dzień, wyczuwając, że chęć rozmowy pozostawił w Afryce. Zamknął oczy przekonany, że tak bardzo chciał, żeby zjawiła się Hanka, że dźwięk dzwonka niechybnie mu się przyśnił. Jednak metalowy dźwięk zabrzęczał drugi raz, w dodatku dłużej niż za pierwszym razem. Wstał. Mama podczas ich krótkiej rozmowy zasugerowała mu, by nie myślał za dużo i nie panikował. Zastosował się do jej rady, chociaż nie było to łatwe. Przeczekał cały dzień, usiłując co jakiś czas wyciągnąć informacje od Dominiki. Bez skutku. Zaklinała się na wszystkich świętych, że nic nie wie ani nie przypuszcza, co mogło się stać. Nie chciała puścić pary z ust. Dodatkowo doskonale udawała wściekłą.

Podejrzewał jednak, że wiedziała, co działo się z Hanką. Przecież zawsze wszystko wiedziała. Dlaczego tym razem miało być inaczej? Zaświecił lampę w przedpokoju. Marzył, żeby przed drzwiami jego mieszkania stała Hanka. Któż inny mógłby budzić go w środku nocy? I po co? Nie spieszył się. Była mu coś winna. Jeżeli to ona stała teraz przed drzwiami, miał doskonałą, nienadarzającą się często okazję, by w pełni wykorzystać zaistniałą sytuację i w końcu ugrać coś dla siebie. Wytrzymał bez niej miesiąc, wytrzymał bez niej dzisiejszy dzień, chociaż nie było mu łatwo. Mógł wytrzymać jeszcze kilka chwil. Odsłonił okrągłą zapadkę wizjera dokładnie w momencie, w którym zgasło światło na klatce schodowej. Wystraszył się ciemności i natychmiast otworzył drzwi. Stała za nimi. Oczywiście mniejsza niż zwykle, zalękniona. Musiał być twardy. Nie mógł ulec jej urokowi. – Dobry wieczór – powiedziała naturalnym głosem, którego dźwięcznej barwy brakowało mu chyba najbardziej. – Cześć – odpowiedział, walcząc z uśmiechem, który mógłby mu teraz pokrzyżować plan opracowywany już w drodze z lotniska do domu rodziców. Udało mu się ustać w miejscu, choć ręce świerzbiły go dotkliwie. Tęsknił za nią. Tak bardzo chciał jej dotknąć. Widział jej przepraszający wzrok, ale nie reagował. Nie robił nic. Po prostu stał z nieodgadnioną, miał nadzieję, miną i tylko trzymaną w dłoni klamkę ściskał o wiele za mocno. – Jesteś na mnie zły? – zapytała, tym razem niepewnym głosem. – Nawet nie tak bardzo – odpowiedział o wiele za szybko. Przestawał przestrzegać reguł, które sam stworzył. – O czym myślisz? Zaskoczyła go tym pytaniem. Nawet nie jego treścią, tylko powagą spojrzenia. – Zastanawiam się... – zaczął niemrawo. Nie chciał zbyt szybko zakończyć rozmowy, na której końcu znajdowała się bomba zegarowa. Już słyszał jej tykanie. – Nad czym? Jej pytanie bardzo go ucieszyło. Mógł bez zawiłego kombinowania skierować rozmowę na obrany

przez siebie tor. Cieszył się, ale się nie uśmiechał. Musiał rozgrywać swą intrygę i doprowadzić chytry plan do końca. Miał dosyć czekania, zastanawiania się, gdybania, domniemania jej uczuć i zgadywania myśli. Chciał z tym skończyć. Musiał w końcu być pewny swego. – Zastanawiam się, co się stało, że jednak przyszłaś. Dlaczego przyszłaś? Odpowiedz, tylko szczerze. – Bo chcę, żebyś mnie kochał – powiedziała, patrząc mu w oczy, i zrobiła mały krok do przodu. Tego się nie spodziewał, ale ani drgnął. Nie mógł wszystkiego zaprzepaścić. By doprowadzić swój zamysł do końca, musiał być twardy. Psychoza dzisiejszego dnia nie mogła pójść na marne. Musiała mu się opłacić. Poczuł, że tym razem to on trzyma w ręku najmocniejszą kartę. – Posłuchaj mnie – zaczął, nie mając pewności, czy dobrze to wszystko rozgrywa. Mówił poważnym, trochę obrażonym, a trochę obojętnym tonem. – Hanka, przecież ja cię kocham! Od dawna. Kocham cię tak, że od tej miłości wszystko mnie już boli. I nie mogę tak dłużej. Jestem wykończony. Po prostu mam dosyć. Już dziękuję. Za każdym razem jest coś ważniejszego ode mnie, od nas... Za każdym razem coś się wydarza. Wiesz co? – Patrzył na nią i był z siebie dumny. Plan był dobry. Doskonały. Wpatrzona w niego, słuchała uważnie. Nie widział obezwładniającej go mgły w jej oczach. – Wczoraj wieczorem na lotnisku nie cieszyłem się, że wracam, a wiesz dlaczego? – Udawał zniechęcenie. – Bo wiedziałem, że coś będzie nie tak. Czułem to. I co? – Tym razem popatrzył na nią zaczepnie. Nie wytrzymała tego spojrzenia, spuściła głowę. Jej reakcja ułatwiła mu dokończenie zdania: – I się nie pomyliłem. Znów to samo. Wszystko inne ważniejsze od naszego spotkania. Nic dodać, nic ująć. Nawet nie chciało mi się słuchać tego, co miała do powiedzenia Dominika – mówił głosem przesyconym beznadzieją, której wcale nie musiał udawać, bo przed halą przylotów czuł się beznadziejnie. Wlepił wzrok w jej lekko opadające na twarz, rozpuszczone włosy. Podniosła głowę. Spojrzała mu w oczy. Odważnie. Fiksował od tego spojrzenia, ale to nie był moment na okazanie jej wciąż tłamszonego uwielbienia. Jeszcze, przynajmniej przez chwilę, musiał odgrywać

twardziela. – To co ja mam zrobić? – zapytała, błądząc oczami po jego twarzy. – Wyjdź za mnie – rzucił wcale nie od niechcenia. Jej oczy znieruchomiały. Przeraził się, że się odwróci i odejdzie. Nic takiego się nie wydarzyło. Wciąż przed nim stała. Patrzyła wielkimi, nieruchomymi oczami, które po chwili lekko zmrużyła. Wyglądała na bardzo skupioną. – A nie zdradzisz mnie? Zaskoczyła go. – Jeżeli będziesz mi siebie skąpić tak jak do tej pory, to możesz być pewna, że zrobię to przy pierwszej nadarzającej się okazji – zażartował i uśmiechnął się do niej pierwszy raz od bardzo dawna. – Nie mów tak – szepnęła. Zaczynała chować się w swojej skorupie. – Wejdziesz? – zareagował natychmiast. – To znaczy, wyjdziesz za mnie? – W pośpiechu powtórzył małżeńską deklarację, póki tkwiły w nim jeszcze nieliczne pozostałości po odwadze i sprycie. – Muszę odpowiadać w tej chwili? – A potrafisz? – Czuł się paskudnie, ale nie mógł się teraz wycofać. Musiał wytrzymać presję już wilgotnego wzroku i cichnącego głosu. – A jak myślisz? – zapytała szeptem. Patrzył na nią i był bliski szaleństwa. – Myślę, że potrafisz. – Chciał ją zarazić swoją pewnością. – Mylisz się. – Schyliła głowę, jakby wstydząc się braku natychmiastowej decyzji. – To przynajmniej udawaj, że potrafisz – zaproponował bezczelnym tonem. – Przecież wiesz, że nie umiem udawać. Mogę wejść? – Zrobiła kolejny krok do przodu. – No nie wiem. – Uwiesił się na drzwiach. Jedną ręką trzymał uduszoną już klamkę, a drugą oparł o futrynę, zamykając w ten sposób lukę drzwi. – To cześć. – Odwróciła się na pięcie i zaczęła zbiegać ze schodów. – Hanka! – wrzasnął i ruszył w pościg. – Hej! – Na pierwszym

zakręcie udało mu się uchwycić skrawek jej bluzki. Usłyszał dziwny odgłos. – Mikołaj! – pisnęła, zatrzymując się i patrząc na rozerwaną tkaninę. – Zobacz, co zrobiłeś – powiedziała z wyrzutem. Najważniejsze było jednak to, że przestała uciekać. Oddychała głęboko. W zaciśniętej pięści trzymał materiał jej bluzki. Nie puszczał. – Zobaczysz, co ci teraz zrobię! – Udał złowrogi ton napastnika i dotarło do niego, że to koniec udawania. Skończył grę. Musiał ją mieć. Natychmiast, choćby to miał być ich ostatni raz. – Ostrzegam! Będę krzyczała! – Dotknęła jego pięści zamkniętej na poszarpanym materiale. – Puść! – To sobie krzycz! – wrzasnął, bez czucia chwycił jej dłoń i pociągnął ją za sobą. Nie musiał używać siły, bo posłusznie szła za nim na górę. Nie oglądał się. Wciągnął ją za sobą do mieszkania. Zatrzasnął drzwi, tak że zatrzęsły się ściany. Chwycił ją za ramiona, które przykleił do drzwi. Patrzył na nią żarłocznie. – Mogę coś powiedzieć? – uśmiechnęła się niepewnie. – Nie! – Ale... Już jej nie słuchał. Nie było żadnego „ale”. Wpił się w nią, wiedząc, że chce od niej wszystkiego, tylko nie słów. Miał dość słów. Przez ostatni miesiąc otrzymywał od niej tylko słowa. Obrzydły mu. – Ani słowa – rozkazał i podniósł ją tak jak tego poranka, gdy oboje mieli ochotę na miłość przy drzwiach, a pani Irenka chciała akurat porozmawiać. Tej nocy nikt nie mógł im przeszkodzić. Nie musiał się więc spieszyć, ale się spieszył. Poza tym sypialnia była zbyt odległa. Wszędzie było za daleko. Nie było czasu na spacery. Całował ją tak zachłannie, nachalnie, jakby chciał jej udowodnić, że już nigdy nie będzie zwracał uwagi na jej słowa. Nie interesowały go wcale. Słowa, myśli, spojrzenia. Nie interesowało go jakieś głupie czekanie. Koniec. Musiał ją mieć tu. Przy drzwiach. Natychmiast. Tu. Na swoich rękach. Uchodząca z niego tęsknota była jedyną winną wszystkiego, co się z działo. W zastraszającym tempie ominął wszystkie wyimaginowane

bariery. Te czające się zawsze w oczach Hanki i te które bezsensownie stawiał sobie podczas każdego spotkania, by czasem nie przedobrzyć. Zrozumiał, że hamowanie uczuć i omijanie namiętności było chore i bez celu. Zresztą sama mu to właśnie uświadamiała. Wyczuwał, że to, co z nią w tej chwili wyczyniał, nie sprawiało, że się go bała. Wprost przeciwnie. Wkomponowała się, wpasowała w niego według reguł jakiejś mocno atawistycznej podległości. Przestał być nieudacznikiem. Bez sentymentów postanowił wykorzystać moment jej skrajnego oddania. Zrobił to bez oporów i tak gwałtownie, że krzyknęła. Raz za razem. Przecież zawsze dotrzymywała danego słowa. Ostrzegała go, że będzie krzyczeć. I krzyczała, ale coraz ciszej. Wsłuchiwał się w jej głos, który zmieniał się z każdym jego przyspieszonym oddechem. W końcu przestał być krzykiem. Zamienił się w szept, a po nim od razu w krótki, urywany, zmęczony oddech. – Chcę do łóżka – usłyszał. Sypialnia była wciąż za daleko. Nie panując nad pracą własnych płuc, nie czując żadnego zmęczenia mięśni, nie wypuszczając jej z rąk, przeszedł do salonu. Do niego było najbliżej. Nie chciał marnować czasu. Usiadł na kanapie. Usiedli na kanapie. Zaczął wszystko od początku. Zaczęli wszystko od początku. Może trochę wolniej i nie tak łapczywie, jak przed chwilą, ale nadal bez słów. Poczuł się wolny. Mógł robić to, na co miał ochotę. Mógł z nią zrobić wszystko. Czego tylko zapragnął. Przecież mu pozwalała. Już na nic nie musiał czekać. – Mikołaj... – usłyszał głos. Usłyszał słowo. Usłyszał imię. To było jego imię. Na pewno jego imię. Na pewno. – Mi... Tym razem nie był taki głupi jak ostatnio. Był czujny. Wyczuwał każdy jej ruch. Spała spokojnie. Wtulała się w niego jak dziecko. Późnym porankiem oddawała mu swoje pachnące ciepło. Dokładnie sześć po dziesiątej. Gnieździli się na kanapie w salonie. Nocne przeżycia nie pozwoliły im na pokonanie drogi do sypialni. Telefon odzywał się

już drugi raz w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Nieświadoma bohaterstwa swego syna mamcia urządzała mu niedzielną pobudkę. Tym razem jednak ciche wibrowanie przedarło się przez senną barierę ciała Hanki. Poruszyła się. Telefon zamilkł. Poczuł na swojej skórze dotyk jedwabnego wachlarza jej rzęs. Musiała otworzyć oczy. Przyklejony do jego nagiej skóry ciepły policzek zmienił położenie. – Ktoś telefonował? Zobaczył barwę miodu w jej oczach. – Tak, śpij jeszcze – szepnął i przykrył jej ucho dłonią, na wypadek gdyby mama nie chciała zakończyć porannego bombardowania. Nie mógł mieć jej tego za złe. Martwiła się o niego. Hanka posłusznie zamknęła oczy. – Może powinieneś odebrać? – Miała rozespany głos, ale czuł, że jej przymknięte powieki już nie zasną. – Nie. To chyba mama. Na pewno mama. Wczoraj nie pozwoliła mi się z żalu utopić i dziś chce sprawdzić, czy aby na pewno dobrze zrobiła. – Odbierz – poprosiła i poruszyła palcami lewej dłoni splecionymi w jeszcze nocnym ucisku z jego dłonią. – Dlaczego? – Ja oddałabym wszystko, żeby móc odebrać telefon od mamy. – Mnie też? – Nie chciał, żeby była smutna. – Nie. Ciebie nie – zaprzeczyła natychmiast i poruszyła się tak, że domyślił się, iż miała ochotę oderwać się nie tyle od niego, ile od twardego oparcia kanapy. – Niewygodnie ci? – Wygodnie, tylko czuję się bardzo unieruchomiona. – Coś sugerujesz? – szepnął zmysłowo w jej pachnące włosy. Zamknął oczy i wyczuł na sobie przyjemny ruch jej uśmiechającego się policzka, który sprawił, że był gotowy do podjęcia każdego wyzwania, jakie mogłaby mu postawić. Niestety milczała. Udawała, że śpi. – Nie udawaj. Wiem, że nie śpisz. – Nie udaję... śpię... – Głos miała rzeczywiście senny. – Może przeniesiemy się do sypialni? – zaproponował, ciesząc się

perspektywą przebaraszkowanego w łóżku dnia. Do dziś nawet o takim nie marzył. – Wracaj na ziemię – zamruczała podniecająco – tylko ja mam wakacje. Ty na pewno musisz się spakować. Z tego, co mi wiadomo, jutro wybieracie się z Przemkiem na Rodos. – Nie przypominaj mi. – Posłuchał jej i wrócił na ziemię. Zdążył to zrobić, zanim trzeci dziś raz usłyszał dźwięk telefonu. – Odbierz – poprosiła. Z niechęcią wyśliznął się spod jej ciepłego ciała i bez żenady, i bez bielizny przeparadował do przedpokoju, skąd dochodził dźwięk telefonu. – Halo – powiedział, przełykając, bo z miejsca, w którym się zatrzymał, doskonale widać było nagie uda Hanki. Stał jak wryty, słyszał głos mamy, ale nie rozróżniał słów. Zobaczył w lustrze swoje odbicie. Uśmiechnął się, wciągnął na siebie dżinsy, na które natknął się przypadkiem, i skierował się z powrotem do salonu. Podczas gdy mama zagadywała go na wszystkie możliwe sposoby, on tylko przytakiwał i chrząkał. Zapomniał, że język jest ważnym elementem aparatu mowy, ponieważ zobaczył Hankę opierającą się o szklaną ścianę jego salonu. Owinęła się czerwonym pledem, który marszcząc się nieznacznie w okolicy jej bioder, tworzył widok... – Jestem, jestem... – Musiał udowodnić mamie, że ich połączenie nie zostało przerwane. – Nie... wszystko w porządku... Po prostu nie jestem sam... – Chciał, by jego słowa zabrzmiały naturalnie, jednak był tak podniecony myślą o tym, co już było, i tak rozpalony wizją tego, co jeszcze miało się stać, że tym swoim „nie jestem sam” sprzedał mamie opowieść o wszystkich wydarzeniach minionej nocy. – Obiad? – zapytał i w tej samej chwili zobaczył oczy Hanki wołające do niego: „Nie, tylko nie to, błagam cię”. – Dobrze, mamo, oczywiście. – Uśmiechnął się przekornie. – O której? – zapytał przymilnie, widząc, jak oczy Hanki ćwiczyły opanowaną do perfekcji sztukę zakręconego wirowania. – Tak, mamo. Będziemy o szesnastej. Do zobaczenia. – Rozłączył się i z uśmiechem pewniaka patrzył na rzednącą minę ukochanej. – Mikołaj... – zaczęła podejmować skazaną na klęskę próbę wykręcenia się od rodzinnego obiadku. Rękoma ściskała przed sobą

coraz luźniejszy węzeł pledu. Była rozkoszna. – Posłuchaj... – Podchodził do niej z taką dumą, jakby zamiast niedopiętych dżinsów miał na sobie elegancki surdut. – Odkąd Mateusz zdał maturę z polskiego na dziewięćdziesiąt jeden procent, jesteś w domu moich rodziców bohaterką narodową, i odkąd cię poznałem, moja mama wyrywa sobie włosy z głowy za każdym razem, kiedy mówię jej, że wspólny obiad to jeszcze nie teraz. Proszę cię... Pójdziemy tam dziś, razem... Mateusza nie ma... odwiedza górzyste zakątki w towarzystwie swojej Malwinki... – Łapczywie wdychał jej zapach, wodząc rozchylonymi ustami po gęsiej skórze jej szyi. – Ale... – Cudownie unosiła ramiona, gdy to robił. – Nie ma żadnego ale! Dzisiaj ja rządzę! – Musnął ustami słodki dołek w okolicy jej obojczyka. – Dzisiaj też? – zapytała filuternie. Zrozumiał, że może podarować sobie obiadowe negocjacje. – Już zawsze będę rządził, bo jak jest bezkrólewie, to zupełnie nie wiesz, jak się zachować... – Smakowała coraz lepiej. Była wykwintna, wyśmienita, rozpływała się w ustach. – Jeżeli myślisz, że mam naturę poddańczą, to... – Wiem, że nie masz, ale skoro jutro znów wyjeżdżam, to wytrzymaj jeszcze jeden dzień na moich warunkach. – A jakie są te warunki? Jeżeli oczywiście można wiedzieć... – zapytała, gdy jego ręce znalazły się pod czerwienią pledu. – Warunek pierwszy – rozpoczął rządy – wszystko, co ustaliliśmy wczoraj, ma moc prawną. – Przepraszam, jaką? – Przesympatycznie uniosła brwi. – Prawną – powtórzył i od razu dodał: – Warunek drugi, wracamy do łóżka i wyjdziemy z niego dopiero po piętnastej, żeby zdążyć do moich rodziców. Po obiedzie wrócimy znów tutaj i... dopiero wtedy poznasz kolejne warunki. – Uśmiechnęła się, ale nie pozwolił jej mówić. Znów był przy głosie: – Uśmiechasz się, to znaczy, że wszystko zrozumiałaś i akceptujesz plan. – Sama nie wiem. – Skupiła się na tym, by odzyskać władzę nad pledem. Na próżno. Podniecająca go szarpanina jeszcze się nie skończyła.

– A tam... nie wiesz... – Pled był już jego, odszukał jej dłoń i pociągnął ją za sobą. Tym razem w kierunku sypialni. Zauważył zdziwienie w jej oczach, gdy dostrzegła leżącą na poduszce, otwartą książkę. – Lubisz czytać w łóżku? – zapytała od razu, gdy położyła głowę na wolnej poduszce. – Pasjami. – Okrył ją cienką kołdrą i położył się tuż obok. Czerwony pled zaczął udawać coś w rodzaju trzeciej poduszki. – Gdyby nie ta książka, to wczoraj strzeliłbym sobie w łeb. – Przepraszam – wyszeptała bardziej wzrokiem niż ustami, a wyraz jej oczu uwiódł go do tego stopnia, że postanowił podyskutować z jej oczywistym poczuciem winy. – Co chwilę dzwonił telefon. Czekałem na wiadomość od ciebie, a w kółko dzwoniły mama i Dominika. Jakby się zmówiły. Tylko że mama robiła wszystko, żebym sobie nie strzelił w łeb, a Dominika wprost przeciwnie. Dostało mi się za ciebie, za siebie i za wszystkich łajdaków tego świata. Ma temperament ta twoja siostra. – Wiem. Na pociesznie mogę powiedzieć tylko tyle, że mnie się też dostało, ale ja w przeciwieństwie do ciebie jestem do tego przyzwyczajona. – To co? Powiesz, co się stało? Wiem, że byłaś na lotnisku i czekałaś. Dlaczego potem zniknęłaś? Już na niego nie patrzyła. Odwróciła się na plecy, ścisnęła pod szyją kołdrę i wbiła wzrok w sufit sypialni, po którym skakały niesforne zajączki słońca odbijającego się w szkiełku jego zegarka. – Powiem ci – westchnęła – ale nie dziś... – Dlaczego? – zapytał, przeczuwając, że nie powinien naciskać. – Po prostu nie chcę teraz o tym nawet myśleć, a co dopiero mówić. – Dlaczego? – powtórzył pytanie, wiedząc, że jeżeli kolejny raz pozostanie bez odpowiedzi, to koniec z przesłuchaniem. – Bo prawda wyłaniająca się zza czyjegoś grobu jest gorsza od takiej, którą można omówić, nawet wtedy gdy ranią najbliżsi, ale żywi. – Nie rozumiem. – Nie przejmuj się, ja też nie.

Zauważył, jak intensywnie myślała, niezmiennie patrząc w górę. Po słońcu i świetlnych zajączkach nie było śladu. Sypialnię znów spowił sprzyjający drzemce cień. – Przytul się – wyciągnął w jej kierunku ramię, z którego natychmiast skorzystała. Musiał mieć ją blisko przy sobie. Nie mógł pozwolić, by przeszłość znów między nimi namieszała. Musieli być tylko z sobą. Jednak przyznawał się przed samym sobą, że zdążył się już trochę przyzwyczaić do duchów jej przeszłości, ale przyzwyczajenie to w żadnej mierze nie oznaczało sympatii. Było dla niego czymś w rodzaju niezbyt przyjemnej konieczności. Pieścił jej gładkie ramię, słyszał oddech, czuł ciepły dotyk jej policzka. Mógł zasnąć, nie musząc jej pilnować. Stróżowanie było już zbyteczne. Nie chciał myśleć o tym, co będzie jutro. Najważniejsze było dziś, bo miała z nim zostać. W ogóle miała już z nim być. Zgodziła się w nocy wejść do niego, więc biorąc pod uwagę jej życiową odpowiedzialność, w końcu mógł uwierzyć w jej uczucia. – Śpij już – szepnęła, jakby słyszała jego myśli. – A nie uciekniesz? – Wolał się upewnić. Nie odpowiedziała. Poczuł na sobie jej uśmiech. Był taki jak ona. Łagodny, ale przesycony zagadkową niezależnością. Chyba nie miała dziś ucieczkowego zamiaru, ale kto ją tam wiedział. Nie mógł być do końca spokojny. – Śpij już – usłyszał kolejny raz jej głos. Mówiła coraz wolniej. – Śpię. – Objął ją mocniej, rzeczywiście miał zamiar zasnąć. – To dobrze... – Na pewno powiedziała coś jeszcze, ale nie usłyszał. Zrobiło się całkiem cicho, cicho i dobrze. – Mam nadzieję, że smakowało. – Mama Mikołaja zbierała ze stołu naczynia po skończonym obiedzie. Hanka czuła się niezręcznie. Chciała pomóc, ale nie otrzymała pozwolenia. Uśmiechnęła się, rozumiejąc teraz doskonale panią Irenkę, dla której niewyobrażalną torturą było niedopuszczenie jej do kuchennej krzątaniny w czasie ostatnich, wspólnie spędzonych świąt wielkanocnych. – Wszystko było wyśmienite – odpowiedziała i poczuła pod stołem, na swojej stopie, niesłychanie miłą, a nawet zmysłową zaczepkę

stopy Mikołaja. Zgromiła go wzrokiem, ponieważ zdążyła już zauważyć, że mama Mikołaja miała moc dostrzegania wszystkiego, a najbardziej tego, co było poza zasięgiem jej wzroku. Gdy patrzyła na tę kobietę, czuła emanujące od niej ciepło i sympatię, jednocześnie mając przeświadczenie, że patrzące na nią z niegasnącym uśmiechem oczy wiedziały o wszystkim. Nawet o tym, co wydarzyło się dziś w nocy. Wszystko, co przeżyła w niedoświetlonym, wąskim przedpokoju Mikołaja, zaszokowało jej zmysły. Przygotowywała się do tego spotkania. Marzyła o nim, ale to, co wczoraj przeżyła, całkowicie przerosło jej oczekiwania i wyobrażenia. Nawet jej myśli. Mało brakowało, a zginęłaby pod lawiną tęsknoty Mikołaja. Nie zginęła, ale ledwo uszła z życiem. Napotkała spojrzenie Mikołaja. Przyłapał ją na niezamierzonym powrocie do nieodległych, przyspieszających puls wspomnień. Uśmiechnęła się, wiedząc, dostrzegając w jego oczach to, że podobnie jak ona, błądził w tej chwili myślami nie po łóżku we własnej sypialni, nie po średnio wygodnej kanapie w szklanym salonie, lecz w okolicach jasnych, twardych drzwi wejściowych jego mieszkania. – To teraz kawka czy herbatka? – zapytała mama Mikołaja. – Czy może palto? – żartobliwie dodał pan Starski, który nie mówił zbyt wiele, ale jeżeli zabierał głos, to wszystkie jego słowa celnie trafiały w jej poczucie humoru. – A co? Chcesz się przebiec dookoła domu, żeby, nie daj Boże, nie zawiązało ci się sadełko tu i ówdzie? – mówiąc to, pani domu postawiła na stole ogromny talerz, na którym o przywództwo w grupie walczyły różne, maleńkie, apetycznie wyglądające babeczki. Z malinami, borówkami, morelami, truskawkami i całkowicie pokryte kuleczkami kruszonki. Hanka była nieprzyzwoicie najedzona, wprost opchana, ale patrząc na te błyskające kolorami małe słoneczka, poczuła, że mogłaby skosztować każdego z nich. – Gdybyś nie wyjechała tak szybko z deserkiem, to może bym i pobiegał, ale jak tak, to tak! – Tato Mikołaja, nie czekając na deserowy talerzyk, chwycił zamaskowane kruszonką maleństwo. – Te są

najpyszniejsze – mrugnął do Hanki zapraszająco, akurat gdy mama Mikołaja postawiła przed nią deserowy talerzyk w kształcie liścia lipy. – Widzi pani, jaki to łasuch? – I pogładziła męża po głowie gestem nie żony, lecz matki. – Po prostu pies na baby! – dodał bardzo poważnie Mikołaj, nie patrząc na ojca. Patrzył na nią. Znów znalazła się przy drzwiach jego mieszkania. Znów znaleźli się tam oboje. – Proszę, niech się pani częstuje. Wszystkie są pyszne, ale te z rabarbarem rzeczywiście są najlepsze. – Mama Mikołaja, nie czekając na jej ruch, nałożyła jej na talerzyk od razu dwie babeczki. Jedną, jak się okazywało, z rabarbarem, a drugą z fantazyjną rozetką ułożoną z pokrojonych w plasterki truskawek. – Dziękuję, już dziękuję... – Wystraszyła się, że będzie musiała spróbować każdej z babeczek. – To teraz, mamo, ty siadasz – mówiąc to, Mikołaj wstał i chwytając mamę za ramiona, posadził ją za stołem – a ja zrobię kawę i herbatę. Dwie kawy – zerknął na rodziców – i dwie herbaty – uśmiechnął się do niej. Skinęła głową. – Widzę, Mikołaj, że chcesz zrobić dobre wrażenie – chrząknęła jego mama – na mnie oczywiście. Słysząc to sugestywne „oczywiście”, Hanka roześmiała się cicho. – A gdzieżby tam – Mikołaj zaprotestował – chcę pokazać wszystkim tu zebranym moją zgrabną, odchudzoną w Egipcie sylwetkę. Jak siedzę za stołem, to mam wrażenie, że wszyscy coś tracicie. Tym razem śmiechem parsknął senior rodu, natomiast ona nie zapanowała nad własnym spojrzeniem, które zupełnie niezależnie od niej rejestrowało właśnie szerokość ramion Mikołaja i doskonale dopasowany do jego sylwetki błękit dżinsu. Natychmiast została na tym spojrzeniu przyłapana. Oczywiście. – Czyli, pani Haniu, ani się pani obejrzy i skończą się wakacje. – Słowa pani Starskiej sprawiły, że nie zdążyła się zawstydzić. – Niestety – westchnęła – zostały mi tylko trzy tygodnie, i to niecałe, bo koniec sierpnia zwykle spędzam już w pracy. – A ma pani jeszcze jakieś wakacyjne plany? Bo widzi pani, jak

nasz syn się urządził. Niby wciąż pracuje, a po kurortach się rozbija. – Mamo! – obruszył się Mikołaj, stawiając przed nią filiżankę z herbatą z cytryną. – Ja tam naprawdę pracuję. – Popatrzył na Hankę. – Oczywiście! – Celowo użyła tonu matki Mikołaja, uśmiechnęła się i włożyła do ust kawałeczek babeczki z rabarbarem. Babeczka rozpłynęła się jej w ustach i nagle poczuła się jak w rodzinie. Potrzebowała tej lekko kwaskowatej słodyczy, przyjemnie drażniącej podniebienie chropowatością kruszonki, by przypomnieć sobie, że w ogrodzie georginiowej babci rósł rabarbar. Bezwiednie zamknęła oczy, chcąc przypomnieć sobie, gdzie dokładnie kłębiły się grube, ciemnozielone, czerwono unerwione baldachimy lekko błyszczących liści. Chyba pod ścianą domu sąsiadów. Między ziemniakami a pnącymi się ku niebu po tej właśnie ścianie winogronami. Chyba pamięć jej nie zawiodła, chyba tam właśnie... – Wszystko dobrze? – zapytał od razu Mikołaj. Otworzyła oczy. – Oczywiście – odpowiedziała, niezmiennie naśladując ton jego mamy. – To jakaś zmowa? – Mikołaj, siadając obok niej, musnął dłonią jej policzek. – Nie – uśmiechnęła się – tak mi się tylko powiedziało. – Dlaczego zamknęłaś oczy? – Bardzo dawno nie jadłam rabarbaru. Jego smak spowodował, że przypomniałam sobie czasy, kiedy byłam dzieckiem. Moja babcia dawała mi wtedy do ręki obraną laseczkę rabarbaru i pozwalała mi zanurzać ją w cukiernicy. Uwielbiałam to robić. Mówiła do mnie wtedy: „Pomaczaj sobie, Hanusiu, w cukrze, pomaczaj, spróbuj, jaka to smakowitość”. – O!!! Ja też tak robiłem! – Spontanicznie podzielił jej zachwyt ojciec Mikołaja, słodząc obficie przyrządzoną przez syna kawę. – A czy ty, kochanie, to nie przesadzasz czasem z tym cukrem? – Mama Mikołaja spoglądała podejrzliwie na męża, rzeczywiście bowiem był on chyba niezłym łasuchem. Pochłaniał babeczki szybciej niż wszyscy inni zebrani przy tym stole, i to w dodatku razem wzięci. – Chcę być słodki dla ciebie, najukochańsza. Wszystko, co robię,

robię dla ciebie. Moje życie to jedno wielkie poświęcenie. Hanka znów się uśmiechnęła. Styl bycia i rodzaj dowcipu ojca Mikołaja przypominał jej własnego tatę. Nagle uśmiech zastygł na jej twarzy. Wystarczył ułamek sekundy, by zrozumiała, że nie powinna dokonywać żadnych porównań mężczyzn, których nie znała. Ojca Mikołaja widziała drugi raz w życiu, a swojego, jak się okazało, też nie znała tak dobrze, jak jej się do tej pory wydawało. A może nie znała go wcale? Wpatrzyła się w truskawkową rozetę pokrytą ledwie widoczną glazurą galaretki i poczuła, że nie przełknie już ani kęsa. Zdała sobie sprawę, że aby zachować dobry nastrój, którego nie chciała tracić, powinna się przewietrzyć. – Zauważyłam, że mają państwo piękny ogród. – Hanka spojrzała na widoczne przez okno tegoroczne jasnozielone przyrosty kształtnej jodły. – Może się przejdziemy? Pokażę pani moje ogrodowe osiągnięcia. A oni... – matka Mikołaja objęła kochającym, ale przekornym wzrokiem swych mężczyzn – ... oni niech tu zostaną. Pójdziemy sobie bez nich, dobrze? – Oczywiście – odpowiedziała szybko. Nie mogła teraz myśleć o ojcu. Jutro znów wyjeżdżał Mikołaj. Musiała trzymać formę, mimo że częściej niż obraz ojca nawiedzał ją wyraz twarzy sympatycznego małego chłopca. Powoli, bardzo powoli docierało do niej, że ten mały był jej bratem. Przyrodnim bratem. Żywym dowodem niewierności ojca. Oprócz Dominiki miała jeszcze jego. A kim był dla Dominiki ten mały Tomek? Mały Tomek, tak postanowiła o nim myśleć. Mały Tomek był jednocześnie bratem i... kuzynem Dominiki. Żeby nie oszaleć, musiała zaprzestać rozważań dotyczących koligacyjnych meandrów własnego życia. Wskazany był powrót do rzeczywistości. Ogród wokół domu rodzinnego Mikołaja był całkiem inny niż ten, na który patrzyła co rano, sącząc herbatę z od jakiegoś czasu ulubionego kubka, na którym widniał most Karola. Uroda ogrodu, którego centrum zajmował jej dom rodzinny, polegała na prawie malarskim operowaniu plamą. Był on skupiskiem plam: białych rododendronów, filetowych

azalii, bordowych żurawek, lawendowych poletek. W ogrodzie, po którym teraz spacerowała, mama Mikołaja sadziła rośliny „cyniową metodą” georginiowej babci. Gdzie spadało nasionko, tam wyrastał kwiat. Mieszały się tu iglaki z bylinami, bzy z tawułami, rumianek z nasturcją, bez zachowania, ulubionej przez ogrodnika Andrzeja, zasady roślinnej piętrowości i kolorystycznego ładu. Jednak ta kompozycyjna dowolność wychodziła temu miejscu na zdrowie. Mnogość nagromadzonych tu gatunków roślin nie stwarzała wrażenia chaosu. Wprost przeciwnie. Wszystkiego było tu dużo, ale każda roślina była na swoim miejscu. A najpiękniejszy w całym ogrodzie był zakątek, w którym z pewnością kiedyś można było wieczorem przycupnąć na małej ławeczce i odpocząć w świetle rzucanym przez niezbyt wysoką lampę. Teraz można było jedynie popatrzeć na to miejsce, ponieważ żarłoczny bluszcz porósł ławkę do tego stopnia, że Hanka nie mogła dostrzec, z czego była wykonana. – Pięknie tu – powiedziała, nie mogąc oderwać wzroku od tej bluszczowej niby-rzeźby. – Proszę sobie wyobrazić – wzrok matki Mikołaja wskazywał wyraźnie, że to miejsce, na które teraz obie patrzyły, było również jej ulubionym – ile lat stoi w tym miejscu ta ławka, skoro to na niej karmiłam Mikołaja, jak był malutki. A później gdy był już trochę większy, siadałam na niej, a on przybiegał do mnie, żeby się przytulić. Szły powoli w kierunku ławeczki, która z każdym ich krokiem stawała się większa. Obok ławki rósł rozłożysty krzew jedynego w tym ogrodzie rododendronu. Nie mogła wiedzieć, na jaki kolor kwitł, gdyż przekwitłe wysuszone kwiaty zwisały z tegorocznych pędów. Mama Mikołaja zaczęła je obrywać. Robiła to odruchowo. Hanka doskonale znała tę czynność. – Moja mama – zaczęła cicho – też zawsze obrywała przekwitłe kwiaty rododendronów... – Naprawdę? – Pani Starska się uśmiechnęła. – Już dawno powinnam to zrobić, ale widzi pani, choć niby dzieci z domu wyfrunęły, ja zawsze mam co robić, a ten ogród zwykle jest ostatni w kolejce. Dlatego miejscami jest tu taka dzicz. – Ale jest taki piękny. Widać, że to rośliny w nim rządzą i mają tu

spokój. Nikt im w niczym nie przeszkadza. – Usiądziemy? – Mama Mikołaja wskazała dłonią na ławkę wyglądającą na całkiem nową. – Chętnie. – Jest pani, pani Haniu, taka miła jak pani mama. Hanka ucieszyła się, że zdążyła już usiąść. – Pani znała moją mamę? – Zdziwiła się do tego stopnia, że w jej głosie zabrzmiała nuta niedowierzania. – Znałam, to za dużo powiedziane. Spotykałyśmy się czasami na bazarku, najczęściej to u mojej pani Walentyny. To były przypadkowe spotkania, ale za każdym razem bardzo miłe. Wie pani, takie jak to na zakupach. Dzień dobry, dzień dobry, co słychać, i każda z nas biegła w swoją stronę. To znaczy ja biegłam, bo pani mama nigdy się nie spieszyła, zupełnie jakby czas ją omijał. – A znała pani mojego ojca? – zapytała. Słowo „ojciec”, które kiedyś nie przeszłoby jej przez gardło, dziś wypłynęło z jej ust niespodziewanie, a jego dźwięk nieprzyjemnie zachrzęścił, zupełnie jak małe ziarenko piasku między zębami. – Nie znałam – powiedziała mama Mikołaja, patrząc w stronę, z której zbliżali się do nich panowie. – O proszę, niech pani popatrzy, pani Haniu, już się stęsknili. – Nie stęskniliśmy się, tylko babki nam się skończyły – zażartował tato Mikołaja, oczywiście z sympatycznym przekąsem wymawiając słowo „babki”. – Mów za siebie, tato – sprostował Mikołaj, gdy byli już całkiem blisko. – Ja tam się stęskniłem. – Zgaduję, że za mną – usłyszała poważny głos kobiety, która jak się okazało, znała jej mamę. – Oczywiście – odpowiedział równie poważnie Mikołaj, ale popatrzył na Hankę, w dodatku tak, że zaczęła za nim tęsknić. Nie chciała myśleć o tym, co miało przynieść jutro. Bała się jutra, zarazem łudząc się, że tęsknota za Mikołajem przykryje wszystkie inne, nieznane jej do tej pory uczucia, niczym bluszcz szkielet ogrodowej ławki. W dodatku podświadomie bała się czegoś jeszcze. Biegnące dni nieubłaganie zbliżały się do daty, do dnia, którego bała się bardziej niż

wszystkich swoich tęsknot razem wziętych. – Wiedziałam, że cię tu znajdę! – Zasapana Dominika klapnęła na ławkę obok niej. – Dlaczego nie poczekałaś na mnie wczoraj na lotnisku? Przypominam ci, że to ja mam powody do strzelania fochów, po twoich ostatnich występach. – Nie chciałam przedłużać pożegnania – odpowiedziała na jedno z pytań siostry, wpatrując się w przezroczysty znicz w kształcie serca. Czerwonych zabrakło w sklepie. Zielonego na grobie dziś nie zastała. – Nie ściemniaj! – Dominika dała jej kuksańca w bok, po czym świętoszkowato złożyła dłonie na swoim brzuchu. – Przyznaj się, bałaś się, że ci przyłożę za sobotnią nawiewkę z lotniska. – Myśl, co chcesz... – odpowiedziała, czując, że nie wie, co powinna powiedzieć. Nie chciała oszukiwać siostry, a tym bardziej wtajemniczać ją we wszystkie powody swojego zachowania. Musiała albo zachować milczenie, albo oszukiwać. Dlatego siedziała cicho, obserwując, jak ogień z przydługiego knota zaczął od wewnątrz okopcać przezroczyste szkło. – Dobrze, że jednak poszłaś po rozum do głowy i w końcu jakimś cudem trafiłaś do Mikołaja. Mam nadzieję, że do jego łóżka również. – Wystraszyłam się, że mnie naprawdę wypiszesz z rodziny. – Mało subtelną łóżkową sugestię postanowiła przemilczeć. – No i dobrze! O to chodziło! Powiesz, o co poszło? – Nie wiem, o co ci chodzi. – Zerknęła na Dominikę spojrzeniem krzyczącym: „Błagam, daruj sobie!”. – Wiesz dobrze – mówiąc to, Dominika przekrzywiła głowę i rzuciła jej kpiarskie spojrzenie. – Nie wiem. – Ty mnie, Lerska, lepiej nie denerwuj, bo mam już skurcze przepowiadające! – Straszysz mnie? – Nie straszę, tylko kulturalnie zapytuję, dlaczego ulotniłaś się z lotniska, i to w najgorszym momencie, a później nie raczyłaś dać znaku życia, o wytłumaczeniu się nie wspomnę. – Przepraszam – wypowiedziała potulne słowo, które niestety zabrzmiało dość krnąbrnie.

– Spotkałaś Tereskę czy jakiegoś innego czorta? – Tak – skłamała, ciesząc się w duchu, że Dominika sama podpowiedziała jej, kogo uczynić odpowiedzialnym za swoje zachowanie sprzed dwóch dni. – No i co ci powiedział ten małpiszon? – Nie mów tak. – No i co ci powiedziała ta... Tereska? – Nic. – Jak to? Spotkałyście się i nic ci nie powiedziała? – Dominika była zawiedziona. – Nie spotkałyśmy się, bo uciekłam. – Była bliska prawdy. – Coś ściemniasz! – Niestety, Dominika też. – Nie dosyć, że łżesz przy dziecku, to jeszcze byle jak. Może się bardziej wysilisz? – Dominika, daj już spokój... było... minęło... – Jak chcesz. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr! – wyrecytowała Dominika i wzruszyła ramionami. – Mogę się do ciebie przeprowadzić na jakieś dwa tygodnie, dopóki nie wróci Przemek? – Po co pytasz, przecież to twój dom. – Myślałam, że się ucieszysz. – Przecież się cieszę. – Przytuliła się do ramienia Dominiki – Tak, a ja mam wymiary osiemdziesiąt, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt i jeszcze nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że jesteś wariatką? – Jasna sprawa – odpowiedziała żartem, czując narastający strach, który nakazywał jej trzymać język za zębami i jak długo się tylko da, nie wtajemniczać Dominiki w historię jej rodziny. Prawdziwej rodziny, która jak na ironię, wrosła również w jej rodzinę i połączyła je obie o wiele bardziej niż wyrok sądu adopcyjnego. „Wariatką, wariatką, wariatką...”, ostatnie słowo Dominiki rozmnażało się w jej myślach, które znów doszukiwały się kolejnej ironii prześmiewczego losu. Dominika nadużywała tego słowa. Z pewnością nie robiłaby tego, gdyby wiedziała, że... – Ty... Hanka... A co to była za baba na lotnisku? – Która? – Uciekła wzrokiem do bardzo już okopconego wnętrza znicza.

– No ta, z której dzieckiem rozmawiałaś, jak przyszłam. – Nie pamiętam. – Chciała uciąć temat, ale głos jej zadrżał, co oczywiście nie umknęło uwagi Dominiki. Niestety. – Co ci jest? – Chyba się przeziębiłam. – Gdzie się przeziębiłaś? Przecież spędziłaś dwa dni w łóżku Mikołaja. Tylko mi teraz nie wpieraj, że było ci zimno, bo nie uwierzę. – Nawet nie zamierzam. Po prostu źle się wyraziłam. Nie przeziębiłam się, tylko przegrzałam. – No! Już lepiej – Dominika nagle chwyciła się za brzuch. – O Boże!!! – Co się dzieje? – zapytała przestraszona. – Tomaszek daje mi popalić. Właśnie przyłożył mi z pięty między żebra. Wiesz, jaki to ból? Po kim on jest taki ruchliwy? – Chyba z piętki. – Nachyliła się i cmoknęła brzuch Dominiki, a ta zerwała się z ławki, podniosła ręce do góry i zrobiła nimi kilka sporych wymachów. – Przepraszam za wścibstwo, ale co ty teraz robisz? – To, co widzisz – odpowiedziała zdyszanym głosem Dominika, ale z wygibasami nie skończyła. – Czyli co? – Wzrok ci siada od tego molowania w książkach. Przecież nie udaję pajączka, ćwiczę!!! – Pajączka? – Przemek tak do mnie mówi. Przyjrzyj się. – Dominika stanęła w rozkroku między grobami, zupełnie nic sobie nie robiąc z niestosowności swojego zachowania, i do rozstawionych nóg dołączyły po chwili jej szeroko rozpostarte ramiona. – Co widzisz? „Wariatkę”, to było jej pierwsze skojarzenie. Zdążyła ugryźć się w język. To już nie było nic nieznaczące, przypadkowe słowo. To było słowo zakazane. Surowo wzbronione. Dlatego uśmiechnęła się i powiedziała głosem wróżki obejmującej dłońmi szklaną kulę. – Widzę figurę cokolwiek dziwną, zwłaszcza gdy biorę pod uwagę jej krzyżowe tło. – Na mnie się skup! Nie na tle! – rozkazała Dominika. – Pajączka widzisz, sieroto bamboto?! Zobacz! Cienkie nóżki, cienkie rączki,

a korpusik okrąglutki. Wszystko wypisz, wymaluj jak u pajączka, a na tym, jak powiedziałaś, tle to już w ogóle jestem jak rasowy pająk krzyżak! – Dobrze, dobrze... – Miała dość przedstawienia. – Uspokój się już, usiądź koło mnie, bo w tym rozkroku jeszcze, nie daj Boże, coś zgubisz. – Spokojna twoja rozczochrana. – Dominika posłuchała jej i usiadła obok. – Byliśmy w sobotę z Przemkiem u Bożenki, specjalnie na niego czekałam, i doktórka powiedziała, że spox, bo moja szyjka jest jak ze stali, pozamykana na cztery spusty. Zero rozwarcia. – Siostrzyczko – tym razem to ona dała Dominice leciutkiego kuksańca w bok – ale sapiesz... – Nałóż na siebie jedenaście dodatkowych kilogramów i poskacz trochę w rozkroku, to pogadamy. – Jedenaście? – Nie dowierzała. – W porywach nawet do dwunastu – dumnie odparła Dominika. – Nie wyglądasz. – Pieszczotliwie pociągnęła siostrę za czubek nosa. – Hej! Ty! Wychudzona dziuniu. Nie zapominaj, że pod grubym jest chude! Poza tym nie mogę się teraz odchudzać, skoro przeprowadzamy się z Tomaszkiem do ciebie. – O proszę! A ja, naiwna, myślałam, że ci mnie brakuje, a ty po prostu nastawiasz się na wyżerkę – uśmiechnęła się. – No!!! – Dominika nawet nie próbowała udawać, że było inaczej. – Po prostu od tygodnia chodzą za mną twoje placki ziemniaczane. Masz jeszcze te ogórki kiszone od pani Irenki? – Mam... mam... – A masz serek biały, rzodkiewkę i szczypiorek? I jeszcze czosnek? – Trochę mam, a trochę nie mam, ale wszystko, czego brakuje, zaraz dokupimy i za godzinę będziesz miała swoje placuszki. – Słyszysz, Tomaszek? – Dominika zabawnie schyliła głowę ku swojemu brzuchowi. – Będziemy jedli placuszki. Jeden z serkiem z rzodkieweczką i szczypiorkiem, a drugi z serkiem z ogórkami pani Irenki i czosnkiem, i tak w kółko. Raz taki, raz taki. Ty, Hanka? – Dominice coś się przypomniało. – A może pojechałybyśmy w sobotę na

zakupy, bo mi brakuje kupy rzeczy. – W sobotę nie mogę – odrzekła zagadkowo. – Jak to „nie mogę”? – Dominika powtórzyła jej słowa, krzywiąc się niemiłosiernie. – W sobotę będę drużbować na ślubie Aldonki. – Naprawdę?!!! – Oczy siostry spuchły ze zdziwienia. – Zobacz, kto by pomyślał? Aldonka, taka zaprzysiężona stara panna, a tu proszę. Ale powiem ci, że ten jej dyrektorek to całkiem niezgorszy i ma w sobie coś takiego superseksownego, nie uważasz? – Uważam – zgodziła się szybko. – A gdzie ty go widziałaś? – Nie „go”, tylko „ich”. Na moim ślubie i, uwaga – Dominika podniosła do góry palec – w knajpie na romantycznej kolacji. – Chcesz powiedzieć, że tobie też zdarzyła się romantyczna kolacja? – Nie. Przez szybę ich widziałam. Zajadali się jakimś spécialité de la maison, ale równie dobrze mogli rąbać kaszankę, bo tak na siebie patrzyli... – Dominika podniosła wzrok ku niebu. – Mówię ci, Hanka, jak oni na siebie patrzyli. – Jak? – zapytała z uśmiechem, zastanawiając się, jak to możliwe, że ludzie, o których mówiła teraz Dominika, pomimo tak gorących, w dodatku odwzajemnianych uczuć, potrafili przez tyle lat mijać się, patrzeć sobie w oczy i udawać przed sobą, że nic ich nie łączy. „Lat szkoda”, pomyślała i od razu się uśmiechnęła. Gdyby jej myśl mogła usłyszeć pani Irenka, z pewnością powiedziałaby, że życie nie jest od szkodowania, tylko od cieszenia się. – Właśnie tak, jakby chcieli się zjeść. Co tam zjeść! Jakby chcieli się pożreć w całości. Szczerze powiedziawszy, to nic dziwnego, że mi się Tomaszek tak w brzuchu kotłuje, spać dziecko nie może, bo tak mi kiszki marsza grają, że chyba musimy już iść. – Dobrze już, dobrze... idziemy, a po drodze zajedziemy na małe zakupy. – Podniosła się i podała Dominice rękę, żeby pomóc jej wstać. Szły powoli. Gdzieś z oddali, chyba z otwartego okna domu stojącego naprzeciw cmentarza, dochodził dźwięk hejnału mariackiego. Było dokładnie południe. Anioł Pański. Poczuła przyjemne ciepło w sercu. Pani Irenka z pewnością siedziała teraz w kuchni, na swoim

ulubionym krześle stojącym tuż obok kuchenki, nad jej głową wisiał czosnkowy warkocz upstrzony papryczkami chilli, ale tylko dla urody, bo pani Irenka w swojej kuchni ostrych przypraw nie używała, i mówiła, szeptała raczej: „Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi i poczęła z Ducha Świętego...”. Patrzyła na plecy idącej przed nią Dominiki, a przed oczami miała zupełnie inny obraz. Widziała błyszczące oczy, poruszające się usta, z których wydobywały się słowa spokojnej modlitwy. Przypominała sobie spracowane dłonie leżące na kolorowym, zapinanym z przodu fartuchu i dwa zabawnie tańcujące wokół siebie kciuki. Tęskniła za panią Irenką. Musiała do niej pojechać, musiała ją odwiedzić. Jeszcze raz. Chciała z nią pobyć sam na sam. Tak jak wtedy, gdy mogła opowiadać jej o wszystkim i liczyć na duchowe wsparcie. Znów miała temat do rozmowy. Musiała komuś o tym powiedzieć, a jedyną osobą, którą mogła teraz we wszystko wtajemniczyć, była właśnie pani Irenka. Wierzyła, że ta mądra kobieta podpowie jej, jak ma postąpić w sprawie matki Dominiki i w sprawie ojca. A może to wcale nie były dwie odrębne sprawy? – Chyba musimy przyspieszyć – zauważyła Dominika, gdy przechodziły przez bramę główną cmentarza. – Zobacz, zaraz cię skasuje śmieciara. Rzeczywiście wykonująca dość nieostrożny manewr ogromna i brudna śmieciarka znalazła się niebezpiecznie blisko jej tylnego zderzaka. Hanka podbiegła do samochodu i natychmiast go otworzyła. Pospiesznie wsiadła i podjechała ciut do przodu. Czekała na Dominikę, która wsiadła i od razu zaczęła mówić: – Czekaj, czekaj... O coś miałam cię zapytać... Już wiem! Nie powiedziałaś mi, kim była ta baba z lotniska. „A już było tak dobrze...”, pomyślała i udając skupienie podczas wycofywania, zapytała jakby od niechcenia: – Która? – Nie mogła popatrzeć siostrze w oczy. – No... ta... Marsjanka. – Marsjanka? – Przestań się zgrywać, ta zielona! Przecież wiesz, o której mówię. – A ta... – Żeby zamknąć temat przyprawiający ją o drżenie rąk i migotanie przedsionków, musiała sobie w końcu przypomnieć. – To

znajoma taty – skłamała szybko. Albo niestety nie skłamała. – No właśnie, bo morda wydała mi się jakaś znajoma. Hanka? Gdzie ty jedziesz? Przecież miałyśmy jeszcze wstąpić do sklepu! – Już skręcam – odpowiedziała, nie widząc przed sobą żadnego zakrętu. – Wszystko dobrze? – Tęsknię za nim... Była tu dopiero drugi raz w życiu, ale to wystarczyło, by poczuła, że ma ogromną słabość do tego miejsca. Maleńka kawiarenka na Rynku Starego Miasta. Zimą całkiem inna niż latem. Dziś nie było tu tak nastrojowo. Może dlatego, że naprzeciwko niej nie siedział Mikołaj. Niestety. Na szczęście nie była sama. Pomimo nie najlepszego nastroju rozciągała usta w uśmiechu. Aldonka przyglądała się to chabrom pływającym na powierzchni wody w przezroczystym pucharku, to rzucała okiem na palec serdeczny prawej dłoni obejmowany dość szeroką obrączką. – Nie mogę uwierzyć, że udało mi się to przeżyć – powiedziała Aldonka, dokładnie w momencie, w którym niezbyt miła kelnerka postawiła przed nimi kubki z gorącą herbatą. Gdy Hanka była tu ostatnio, na zewnątrz panowała sroga zima. Dzisiejszy wieczór bardziej przypominał jesienną szarugę niż ciepły letni czas następujący po skwarnym i dusznym dniu. Tego lata nie było takich dni. Chmurzyło się, mżyło, padało, grzmiało, błyskało, a słońca było jak na lekarstwo. Odnosiła wrażenie, że nawet ludzie przestali wierzyć w to, że jest lato. Jeżeli po przemokniętych ulicach miasta snującego wakacyjną opowieść w niekończących się strugach deszczu przechadzał się ktoś opalony, oznaczało to, że jego urocza ogorzałość z pewnością przybyła z eksportu. Znów się uśmiechnęła. Mikołaj był pięknie opalony. Przypomniała sobie, przyprawiający ją o zawrót głowy, jedyny, wyraźny kontrast dwóch kolorów skóry na jego ciele. Przymknęła oczy i skierowała twarz w kierunku załzawionej deszczem szyby. Uśmiechnęła się i poczuła się tak, jakby pomarańcz słońca był tak łatwy do dostrzeżenia w stołecznej aurze jak na gorącym i parnym Rodos. – Myślisz o nim? – zapytała Aldonka. – Myślę – odpowiedziała, otwierając oczy. „I tęsknię”, pomyślała,

wzdychając. – A masz chociaż piękne wspomnienia? Za każdym razem, gdy Aldonka zadawała jej jakieś pytanie, była przekonana, że nie musi na nie odpowiadać. Aldonka zwykle pytała tylko kurtuazyjnie, dla niepoznaki. Aldonka wiedziała wszystko. Prawie wszystko... – Mam... tak się pięknie składa, że mam... – Upiła łyk herbaty. – To ile jeszcze musisz bez niego wytrzymać? – Trzy długie tygodnie – odpowiedziała, czując ból duszy. – Co tam trzy tygodnie. Patrz na mnie. Ja bez mojego Olka wytrzymałam całe lata. – Ale to romantycznie zabrzmiało. – Też mi się podoba. Nie wiem tylko, jak to będzie za dwa tygodnie. W szkole. – Normalnie będzie. On będzie rządził tobą w pracy, a ty nim w domu. I tyle! – podsumowała z uśmiechem. – Proszę, proszę! Panieneczka mówi, jakby zęby na małżeństwie zjadła. – Zęby to może nie, ale... – Nagle zamilkła. Przeraziła się. Stanęli jej przed oczami... pierwszy raz... tak wyraźnie... obaj... nie oddzielnie... razem... jakby obok siebie. – Dobrze się czujesz? – Dobrze – odpowiedziała szybko, nerwowo rozcierając skórę na czole. – Przecież wiesz, że mnie nie oszukasz. – Oczy Aldonki prosiły o prawdę. Nie była pewna, czy to dobry moment. Czy osłabiona samotnością, nieuczciwością ojca i tęsknotą za Mikołajem, odnajdzie w sobie moc, by obejrzeć się za siebie. Utopiła wzrok w herbacie. – Dostaniesz zawrotów głowy, jeżeli nie przestaniesz się wpatrywać w tę kręcącą się cytrynę. – Tymi słowy Aldonka przywoływała jej spojrzenie. Hanka podniosła oczy i spotkała się z bladym, jakby rozwodnionym błękitem, który zwykle matowy, dziś błyszczał spełnionymi marzeniami.

– Ale masz ładne oczy – zauważyła. – Chcesz mnie poderwać? – Nie – zaśmiała się cicho – chyba za późno na podryw. Nie mam u ciebie szans. – U mnie nie, ale masz je u kogoś innego. – Wiem – odpowiedziała zdecydowanie. – Zauważyłaś? – Aldonka zadała pytanie w taki sposób, że pomyślała, iż wie, że nic nie wie. – Mam na myśli Mikołaja. – A zgadnij, kogo ja mam na myśli? – Nie mam pojęcia. – Tak pięknie tańczyliście na naszym weselnym przyjęciu, a już zapomniałaś o tym niebożęciu? – Aldonka miała na myśli młodszego brata pana dyrektora. Pokiwała groźnie palcem przed nosem przyjaciółki, która na swatkę nadawała się jak mało kto, ale w obecnej sytuacji nawet jej nieograniczone zdolności w tym zakresie były skazane na fiasko. – Aldonko, życie to nie taniec – rzekła gorzko. – Dziecko! – Sprzeciw zdarzał się Aldonce rzadko, ale tym razem najwyraźniej miała szczery zamiar walczenia o swoje zdanie. – Życie jest tym, czym chcemy. – Masz rację, ale chyba wiesz, że czasami nawet jak bardzo chcemy, to płata figle i najpiękniejszy taniec może się skończyć gipsem albo, co gorsza, wózkiem inwalidzkim... – Dziecko! – powtórzyła Aldonka – skąd w tobie taka życiowa gorycz? Mówisz, jakbyś miała za sobą... – ... bo mam – wyprzedziła przypuszczenia Aldonki i by się uspokoić, zaczęła dotykać ostrych końcówek chabrowych płatków. – Zawsze podejrzewałam cię o skłonności do chwilowej głuchoty na taneczne tony w życiu, ale to przecież zdarza się każdemu. – Ale mnie, Aldonko, przydarzyło się coś innego... Dwa lata temu wpadłam w otchłań absolutnej ciszy i do teraz z różnym skutkiem, odkąd poznałam Mikołaja chyba coraz lepszym, staram się z niej wydostać. – Pięknie mówisz. W końcu usłyszałam jedno zdanie, które brzmi jak poemat, a wiesz, co jest najdziwniejsze? Ono mi się nie podoba.

– Przepraszam, Aldonko, jesteś taka szczęśliwa, a ja... nie powinnam... To nie czas na epitafia, przepraszam – uśmiechnęła się gorzko. – Nie przepraszaj, po prostu powiedz. – Kiedyś ci powiem. – Kolejny raz uciekała przed jeszcze niewypowiedzianą przed nikim prawdą. Nawet w wypadku Mikołaja udała się jej ta karkołomna ucieczka. Wiedział o wszystkim, ale milczenie zawierające w sobie właśnie „to wszystko” rozciągało się pomiędzy nimi niczym bezkresna, strasząca martwą ciszą i pojawiającą się z nagła fatamorganą pustynia. – Teraz mi powiedz – poprosiła Aldonka. „Jestem wdową”, pomyślała. Gdyby znalazła w sobie odwagę, to od takich słów mogłaby się rozpoczynać jej prawda. – Ja czekam... – Jestem wdową – powiedziała pierwszy raz w życiu, a Aldonce zabrakło słów. Pierwszy raz w życiu. Cisza sprawiła, iż zrozumiała, że to jest jej czas. Dlatego jakby ćwicząc gramatykę języka polskiego, postanowiła rozbudować to pierwsze proste zdanie. – Za dwa tygodnie miną dwa lata od dnia, w którym zostałam wdową... Usta Aldonki były jak zasznurowane. Zawsze aktywne mimiczne zmarszczki wokół jej oczu wygładziły się. Wypełniło je przerażenie, doskonale udające botoks. Aldonka z kurzymi łapkami w kącikach oczu wyglądała cudownie. Teraz jej skóra była gładka i chorobliwie blada. Wyglądała jak kiedyś w szpitalu. Hanka pomyślała o tym i przeraziła się. Przecież Aldonka miała chore serce! – Aldonko! Przepraszam, nie powinnam, przecież ty masz chore serce. – Ja? – Aldonka przeniosła rękę z uchwytu kubka na jej leżącą na serwetce dłoń. – Ja mam serce jak dzwon. To ty musisz leczyć serce. Musisz mówić, wtedy ono się wyleczy. Mnie możesz powiedzieć wszystko, o ile twoje serce wytrzyma, i nie martw się, moje wytrzyma na pewno. – Nie jestem tego pewna – podała w wątpliwość słowa wpatrzonej w nią przyjaciółki. – Swojego czy mojego? – zapytała Aldonka i uśmiechnęła się.

Kurze łapki powróciły na twarz przyjaciółki. Ten powrót ułatwił Hance początek zwierzeń. – Aldonko, ja nie jestem pewna niczego. – Ale ja jestem pewna. Mów, proszę. Nie spiesz się. Mamy czas. Mamy mnóstwo czasu. Przecież wiesz, że ja się w życiu nie spieszę. Z niczym. – Aldonka spojrzała na swą obrączkę i uśmiechnęła się do niej, przypominając jej tymże uśmiechem słowa, którymi kilka dni temu ubarwiła jeden z weselnych toastów: „Trochę szkoda, że starawa panna młoda, ale w niczym nie ustępująca panu młodemu! Również staremu!”. Gdy skończyła mówić, kawiarenka już opustoszała. Po obsługującej je kelnerce nie został nawet zapach słodkich, kwiatowych perfum. Nastrojową muzykę zastąpiła cisza regularnie przerywana głuchym piskiem plastikowego sitka, w którym starsza, siwa jak paryski gołąbek kobieta wyciskała przybrudzoną i poszarpaną czuprynę dawno zamortyzowanego mopa. Z każdym jego ruchem przybliżała się do stolika, przy którym siedziały. – Chyba powinnyśmy już iść? – Tak – zgodziła Aldonka, wypowiadając pierwsze słowo od jakiejś godziny. – Chyba wystarczy już tych rozmów?! – usłyszały skrzekliwy głos kobiety zagłuszający plastikowy zgrzyt. Wstała pierwsza i podeszła do baru, by zapłacić rachunek. Czuła się dobrze. – Ano wystarczy! – odpowiedziała Aldonka, doskonale dopasowując brzmienie własnego głosu do mentalności sprzątającej kobiety. – Do widzenia – stojąc już przy drzwiach, zwróciła się w stronę naburmuszonego lub po prostu zmęczonego barmana. Otworzyła drzwi. Poczuła nocny chłód, a jednocześnie coś w rodzaju porannej lekkości. Aldonka chwyciła jej rękę i włożyła ją sobie pod pachę. – Pozwól, że dzisiaj to ja cię poprowadzę. – Zwykle było na odwrót. Bez dyskusji zgodziła się na chwilową zmianę ich przyjacielskiego obyczaju. Szły po brukowanej uliczce oświetlonej wysokimi lampami, z których dyndały przemoczone mżawką liście surfinii. – Miły wieczór – szepnęła i zauważyła w ciemnej bramie całującą

się parę. Odwróciła wzrok. – Niezapomniany! – powiedziała Aldonka tak głośno, że młodzi, przestraszywszy się, przerwali namiętne minuty. – Aldonka! No coś ty! – skarciła przyjaciółkę. – Zazdrościsz? – Już nie – odparła ta z głośnym śmiechem i nagle zaczęła biec, ciągnąc ją za sobą. Biegły coraz szybciej. Musiała mocno wyciągać nogi, żeby nadążyć za przyjaciółką. – Aldonka! Co ty wyrabiasz?! – wysapała, nie mogąc złapać tchu. – To nie ja! To młodość! Biegnijmy! Cieszmy się! Złe już za nami! Zamknęła więc otwarte ze zdziwienia usta i biegła. Ile sił w nogach. Biegła, pytając siebie w duchu, czy powinna uwierzyć Aldonce. Komu jak komu, ale jej może powinna była uwierzyć?

Otwarte oczy. Dwa lata samotności. Niby dawno, jakby wczoraj. Żywe, odległe, bliskie wspomnienia. Okrutna data, najokrutniejsza. Pomarańczowe płótno leżaka. Suchy piasek. Bezdeszczowy dzień. Niebo zasnute gęsim puchem. Słońce ledwie widoczne, blade, niezbyt ciepłe. Plaża prawie pusta. Morze zasobne, obficie napojone ulewnym latem. Oczy zamknięte w nadziei. Brak szans na pomarańcz. Brak szans na sen. Myśli rozkołatane. Uczucia nieskładne. Koniec wakacji. Znużenie. Histeryczny pisk mew. Otwarte oczy. Zgniłozielone pale falochronu. Zbutwiała miedź morszczynu wstydliwie okopanego w jasności piasku. Połamana muszelka. Kalekie, szaro-bure maleństwo. Lekki, wcale nie ciepły wiatr. Szary dres. Zimne ręce w kieszeniach. Lodowate stopy na piasku. Milczący telefon. Drugi dzień bez słów. Drugi dzień bez wyrazów. Cicha tęsknota. Udawany spokój. Zaczajona szkolna rzeczywistość. Przedłużające się Rodos. Męcząca tęsknota. Telefon w dłoni. Cierpliwe oczekiwanie. Próby kontaktu. Druga za pierwszą. Trzecia za drugą. Czwarta za trzecią. Nic. Dwa nieodebrane połączenia od Tereski. Strach i niemoc. Rozumne milczenie pani Irenki. Nieme współczucie. Zielony znicz. Zielone oczy. Maleńki Tomaszek. I ten trochę większy. Tomaszek siostrzeniec. Tomaszek brat. Ojciec. Mama. Zamknięte oczy. Szare spojrzenie. Niagara. Rysunek pelikana. Powrót Przemka. Szczęście Dominiki. Samotność. Tęsknota za granatem. Zamknięta książka. Emocjonalna izolacja. Płacz. Gruszka. Tęsknota za głosem. Odległy, upalny skrawek świata. Obawa. Zmęczenie. Niepokój. Otwarte oczy.

Nie wiedziała, co się z nią działo. Nie radziła sobie. Nie potrafiła uporządkować myśli. Nie panowała nad nimi. Było gorzej niż rok temu. A przecież miało być lepiej. Czas złożył jej tę obietnicę. Skłamał? Z każdym rokiem miało być lepiej. Z roku na rok. Z dnia na dzień. Mikołaj milczał. Od dwóch dni. Nie wiedziała, co się z nim dzieje. Chciała go usłyszeć. Dziś nawet bardziej niż wczoraj. Właśnie dziś. Jej telefon milczał. W jego telefonie włączała się sekretarka. Nie miała zwyczaju rozmawiać z maszynami. Miała nieład w głowie. Serce spuchnięte od trosk. Aorty wypełnione strachem. Mgłę w oczach. Szum fal nie koił. Wzmagał niepewność. Granat szalika został w bieli sypialni. Nieprzypadkowo, nie przez roztargnienie. Zostawiła szum Niagary, zostawiła szalik, regał wypełniony książkami. Spóźnieni kochankowie, Stado, Rubio. Wiatr przywiał pod jej stopy pióro mewy. Ładne, niewyliniałe. Ptasiek, Tato. Tato, tato. Przydałby się jej teraz szalik. Chroniłby ją przed wiatrem i myślami. Mogłaby utopić w nim słowa skargi. Pierzaste chmury nie tylko zatrzymywały jasność słońca, pochłaniały większość jego ciepła. Musiała pożegnać się z morzem. Jak zwykle. Jak co roku. Gdyby odezwał się Mikołaj, uczyniłaby to bez żalu. Nie odzywał się. Może dlatego było w niej mnóstwo żalu. Pamięć wypełniała tęsknota, łzy powodowały odwodnienie. Usychała. Przemek chciał pomóc. Nie mógł. Hotelowy telefon Mikołaja również udawał, że niczego nie słyszy. Musiała przeczekać do jutra. Przeżyć. Może jutro miało być inaczej? Lepiej? Wstała. Złożyła leżak. Pierwszy i ostatni raz w tym roku. Chyba ostatni... W oddali zamajaczyły dwie postaci. Gdyby zobaczyła jedną, przez krótką chwilę mogłaby udawać, że to Mikołaj. Że jego milczenie stanowiło wstęp do niespodzianki. Miała nie przyjrzeć się postaciom. Już kropiło. Spacerowicze zawrócili. Podniosła oczy do góry. Po gęsim pierzu nie było śladu. Niebo zrobiło nachmurzoną minę. Statyczną, niedążącą do żadnych zmian. Po do niedawna suchym piasku toczyły się już małe jeziorka deszczu. Drobiny piasku nie miały szans w tej próbie sił. Były mniejsze. Nie chciała odchodzić. Chciała czekać na słońce i Mikołaja. Stała w miejscu. Fale zdążyły oszaleć. Wyrywały ziemi wcześniej podmyte brzegi. Czas kapał powoli, deszcz coraz szybciej. Nie mogła tu dłużej

zostać. Na plecy wskoczyła jej ciężka i oziębła wilgoć. Trzymane w dłoni drewniaki zdążyły już ożłopać się słodkiej deszczówki. Gdzieś nad chmurami zaskowyczał grzmot. Krótko, ale zdążył ją przestraszyć. Przypomniała sobie pelikana. Była dziewczyną z burzy. Zrobiło się niebezpiecznie. Musiała uciekać. Zobaczyła do cna przemoczony leżak. Pomarańczowy kolor rozciągniętego na nim płótna nie wiadomo kiedy zdążył się pesymistycznie przyciemnić, zaciągnąć wilgocią. Błysnęło i w tej samej sekundzie usłyszała przerażająco głośny grzmot. Rozdarło się niebo. Zaczęła biec. Wiatr jej sprzyjał. Wiał od morza, prosto w jej przemarznięte plecy. Popychał ją litościwie, gdy wspinała się na swą wydmę. Dodawał prędkości, gdy z niej zbiegała. To przez niego nie zaszczyciła morza ostatnim spojrzeniem. Nie zatrzymała się jak zwykle na szczycie wydmy, by spojrzeć tęsknym wzrokiem na wszystko, co musiała zostawić. Każdego roku, u kresu lata, w ostatniej chwili mogła stąd zabrać z sobą tylko to jedno spojrzenie. Ukochany kadr. Niezmienny. Wszystko wokół się zmieniało, a on nie. Od lat był identyczny. Wierny. Nie zmieniał go ani czas, ani upały, ani mróz. Biegła szybko wąską ścieżynką, a raczej wąwozem utworzonym przez powyginane wichurą sosny. Pachniało cudownie. Zapach wymytego do czysta igliwia mieszał się z wonią świeżej żywicy. Odbywała przyspieszoną, galopującą inhalację, może dlatego wąwóz skończył się niespodziewanie szybko. Dobiegła do jego nienaturalnej granicy. Zręcznie przeskoczyła biało-czerwony szlaban. Wbiegła w pustą uliczkę. Nie było na niej ani żywego ducha, chyba żadnego ducha. Nikt tu nie chwalił Pana Boga. Nieliczni plażowi uciekinierzy wchłonięci zostali przez wnętrza kafejek, które biegnąc, właśnie mijała. Pod dużym parasolem w ogródku piwnym wybuchała co chwilę radością przepychająca się zabawnie młodzież. Nikt oprócz niej nie biegł. Była jedyną nierozważną, która nie bała się ataków niebiańskich gromów. Miała coraz bliżej. Kałuże połączyły się w rwącą rzekę. Już była przy furtce. Dopiero gdy chciała chwycić za jej klamkę, okazało się, że nie ma wolnej ręki. Całą drogę przebiegła boso. Jak mogła tego nie poczuć, biegnąc po zasypanym szyszkami wąwozie i po wysypanej żwirem drodze? W jednej ręce ściskała buty, w drugiej leżak. Angażując

mokrusieńki łokieć, pospiesznie otworzyła furtkę i wbiegając na schody, wpadła wprost na panią Irenkę trzymającą w dłoni wesołą różową parasolkę jaśniejszą o dwa tony od znów przemoczonych płatków pelargonii. – Hanuś! Czyś ty zwariowała?!!! Toż ja tu od zmysłów odchodzę, czy ci się coś nie stało. Czy piorun w ciebie jakiś nie trzasnął. Jak ty wyglądasz?! Do domu! Ale już! Hanka uśmiechała się, wysłuchując tej najsłodszej we wszechświecie reprymendy. Wbiegła do domu. W lustrze zobaczyła zmokłą kurę, która w niczym nie przypominała jej samej. Pani Irenka zabrała jej z rąk buty i leżak. – A teraz na górę! Ale szybko! Zdejmuj natychmiast te przemoczone łachy i wskakuj najpierw pod ciepły, nie gorący prysznic, potem w gruby szlafrok, a na końcu pod pierzynę. A ja gonię zrobić ci herbaty z cytryną i sokiem malinowym. Posłuchała rozkazów pani Irenki. Zostawiwszy na schodach dwa szeroko rozlewające się jeziora, wbiegła na piętro. Zanurkowawszy pod tym razem ciepłą wodą, poczuła, jak jej ciało powoli wydostaje się z powodującego dreszcze chłodu, a ukrywszy się pod pierzyną, nawiązała, nie wiadomo kiedy utraconą, łączność ze zmęczonymi szybkim biegiem mięśniami całego ciała. Zawinięta w gruby szlafrok, nakryła się pierzyną. Jeszcze nie było jej ciepło, ale była na dobrej drodze do rozgrzania, zwłaszcza że mokrą głowę również schowała pod przepikowaną warstwą piór. Coś usłyszała. Zrobiła sobie podpierzynowy, malutki lufcik i tuż przy nim ujrzała rumiankowy deseń fartucha pani Irenki. Odkryła się natychmiast i próbując uniknąć z pewnością nieodwołalnego pater noster, zakukała z uśmiechem. – A kuku!!! – Ja ci zaraz dam a kuku! – Pani Irenka była zła. Dostrzegła to bez trudu. Ale przecież „zła” nie oznacza „wściekła”. Pani Irenka, podobnie jak mama, nie potrafiła się wściekać. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam – śpiewała, złożywszy przed sobą dłonie. – Proszę, proszę... proszę, proszę... proszę, proszę... – odśpiewała jej pani Irenka jakąś znaną melodią. – A co to za melodia? – zapytała, marszcząc czoło.

– A przyczepiła się do mnie rano i tak łazi za mną wszędzie. Byłam z samego rana w sklepie, a tam radio w kółko załączone. I wpadło mi w ucho, co ten przystojny góral śpiewa, że „pójdzie boso”. A że mądrze śpiewa, nie powiem, i ładnie tak, że jak się przyklei ta jego nuta do człowieka, to już koniec. Umarł w butach. I co z tego, Hanuś, że umarł w butach, jak i tak boso pójdzie, jak my wszyscy. Bez wyjątku. A to dla ciebie, ty bosonoga podfruwajko! – Pani Irenka włożyła jej w dłoń parzący kubek w muszle, rozkosznie parujący herbatą. Zerknęła do niego. Przy grubym plastrze cytryny tłoczyły się świeże owoce malin. Duże, dorodne, rozgrzane do czerwoności. – Oj, Hanuś, Hanuś, myślałam, że tu uświerknę, kiedy na ciebie czekałam. Dziecko, mało miałyśmy nieszczęść? Czyś ty rozum postradała?! Od południa na burzę się zanosi. Niebo jak sadza czarne. A ta poszła, za przeproszeniem, jakby potrzebę załatwić za morzem. No matko kochana, daj temu rozum! – Przepraszam, pani Irenko. Przecież pani wie, że nie chciałam pani martwić. Po prostu zasiedziałam się okrutnie. – Nie okrutnie, tylko bezmyślnie! Pani Irenka stała nad nią, trzymając się pod boki, i ani jeden ruch mięśni jej twarzy nie wskazywał na to, by wybaczenie było bliskie. Dlatego wolną ręką odsunęła swe przykrycie, żeby pani Irenka mogła przy niej usiąść. – Proszę, ja wiem, pani Irenko, jestem okropna, ale proszę usiąść, tu blisko, koło mnie, proszę... – Zerkała błagalnie na czuwającego nad nią anioła, na tę udającą w tejże chwili kamień duszę w ludzkim ciele i nie musiała długo czekać, by dostrzec powolną kapitulację mięśni na tej mądrej twarzy. – ... przecież jutro wyjeżdżam... – sięgnęła po koronny argument. Przydał się jak nic. Pani Irenka usiadła. – Może wyjedziesz, a może nie wyjedziesz! Zastanowię się, czy mogę cię wypuścić, skoro jesteś taka lekkomyślna. Poza tym, Hanuś, przecież ja widzę, jak ty czas po kątach upychasz. I co ty, dziecko, myślisz? Że tak można? Nie można, Hanuś! O! Nie można! Zła godzina zawsze z kąta wylezie, ją trzeba przeganiać jak najdalej i jak najszybciej. – Pani Irenka widziała to, co niewidzialne. – To może

powiesz mi nareszcie, co cię tu do mnie tak z nagła przygnało. – Pani Irenko, nie domyśla się pani, dlaczego chciałam być tu akurat dziś? – A jasna sprawa, że się domyślam. Jeszcze mnie alzheimer na swoją stronę nie przeciągnął. Nawet msza się odprawiła za twoich, jak ty na plaży się z grzmotami ganiałaś, a ja nic się na modlitwie skupić nie mogłam. Daj Boże, wielebny poradził sobie lepiej ode mnie. – Przepraszam panią. – Wyrzuty sumienia ścisnęły jej gardło. – Gdybym wiedziała... – Oj, Hanuś, wyleciałaś rano, tak że nic ci nie zdążyłam napomknąć, a przez głowę mi nie przeszło, że do wieczora nie wrócisz – sapnęła pani Irenka. – Ale najważniejsze, że modlitwa była. Ona tym w niebie najbardziej pomaga, a tym, co poza nim, to już wcale się nie mówi. Cuda czyni. Pewnie same cuda, Hanuś. – To dobrze – westchnęła, mając przed oczami ojca i Florencką. Jej wyobraźnia, a może podświadomość okazała się tak bardzo bezlitosna, że poczuła mdłości i zatrząsł nią nieprzyjemny dreszcz. – O widzisz, widzisz. Tak zmokłaś, że aż się trzęsiesz. Nic, tylko choróbsko cię już podgryza. I zobacz, tylko przyjechałaś i już wyjeżdżać musisz, i nie dosyć, że chora, to jeszcze z niezałatwioną sprawą. Hanka podniosła na panią Irenkę przerażone spojrzenie. – Oj, nie patrz tak na mnie, dziecko, nie patrz, bo w niczym ci to patrzenie nie pomoże. Ani mruganie, ani oczkami przewracanie. Myślisz, że ja nie widzę, jak cię troski toczą, a frasunki podgryzają? Oczy u mnie już nie takie sprawne jak kiedyś, ale im one bardziej ślepawe, tym dusza czujniejsza. Już i był mój Anioł Stróż u twojego, i potwierdził mi wszystko, co widzę. Pani Irenka położyła dłoń w okolicy swojego mostka i patrzyła. Ale tak patrzyła, iż Hanka wiedziała, że powinna zacząć mówić. Jak miała to zrobić? Przecież nie wiedziała wszystkiego. Historia, którą chciała, naprawdę chciała opowiedzieć, wymknęła się spod kontroli nie tylko ludziom, ale również czasowi. Nie wiedziała, co myśleć, a co dopiero mówić. Pewnie dlatego pierwszy raz w życiu nie smakowała jej przygotowana przez panią Irenkę herbata. Nawet maliny nie pomagały. Wydawała się jej za słodka i jednocześnie za kwaśna. Dlatego odstawiła

wciąż pełen kubek na szafkę nocną i znów poczuła zawroty głowy. Mdłości powróciły. – Dziewczę ty moje, jak to z siebie wydusisz, to będziesz miała trochę spokoju. – Wiem, pani Irenko... wiem to doskonale – przyznała cicho, zastanawiając się, od czego zacząć. Od ojca, od Florenckiej, a może od dokumentów adopcyjnych. Zaczęła od dokumentów, ponieważ to wszystko, z czym teraz nie mogła sobie poradzić, zaczęło się od kilku kartek, a raczej od jednej, małej, jasnozielonej wizytówki wciśniętej nie wiadomo, celowo czy przypadkiem, do szarej wielkiej koperty. Historia lubiła się powtarzać. Ta odwieczna hedonistka znów pławiła się w uroku ulubionego zajęcia. Powtarzała się. Było jak kiedyś. Ona, pomimo trzęsącego się głosu, sklecała niespójną opowieść, a pani Irenka słuchała, na nic nie reagując. Ani na jej bardzo dokładny opis spotkania z Florencką, ani na szokującą, odkrytą na lotnisku prawdę, gdy w postaci małego chłopca odnalazła lustrzane odbicie swego ojca sprzed lat. – ... I z tym, pani Irenko, nie potrafię się pogodzić, że mój ojciec, człowiek bez skazy, zdradzał moją matkę. Przecież pani wie, pani Irenko, jaka ona była dla niego dobra. Nie zasłużyła sobie na coś takiego. Pani Irenka patrzyła na nią uważnie. Wystraszonym, zwilgotniałym wzrokiem, który był jedynym zdradzającym w tym momencie życie elementem jej zawsze pełnej uczuć twarzy. Hanka czekała na reakcję tej kobiety, patrząc raz w jedno, raz w drugie jej oko. Czekała na jakieś pocieszające słowa, choć wiedziała, że w takiej sytuacji one po prostu nie istnieją. Jednak przedłużająca się cisza dawała jej nadzieję. – Nie może być! – odezwała się w końcu pani Irenka głosem tak pewnym, że Hanka oniemiała. Chyba z radości, trwającej niestety krótko, tyle co nic. – Nie wierzę... pan inżynier... nie wierzę. Hanuś, to nie może być prawda. – Ale jest – wyznała tonem, którego sama się przelękła. Był zgorzkniały i nie zawierał w sobie ani krzty powątpiewania. – Ale, Hanuś, przecież nie możesz mieć takiej pewności, bo i skąd? Przecież nie możesz myśleć o swoim ojcu jak o najgorszym łajdaku, bo

zobaczyłaś chłopca, który jest do niego podobny. – Gdyby zobaczyła pani w tamtym momencie oczy matki tego chłopca, to by mi pani uwierzyła. Ta kobieta była przerażona, bo zauważyła wszystko, co zauważyłam ja. Pani Irenko, ten mały jest podobny nie tylko do mojego ojca. On jest podobny do mnie. Pani Irenko, ja się nie mylę. Niestety, się nie mylę. To jest syn mojego ojca. Na pewno – podkreśliła głośno, ćwiartując swoje serce na małe kawałeczki. Rzeczy niewypowiedziane były mniej bolesne niż te przybierające formę słów. Znów poczuła się zraniona. Kolejny raz. Jak nigdy dotąd zraniona. – Pani Irenko, ja też nie chcę w to uwierzyć, bo takie rozwiązanie jest najprostsze, ale w tym, czego dowiedziałam się do tej pory od Florenckiej, jest mnóstwo wskazówek. Oni się znali. Ojciec z nią. Musieli się spotykać podczas adopcji Dominiki. Małżeństwo Florenckiej było niewypałem, zresztą gdy urodził się ten mały, jej mąż już nie żył. Chyba od dawna – przestała mówić i sięgnęła po kubek. Z emocji zaschło jej w gardle. Herbata zdążyła prawie całkiem ostygnąć, niestety, smakowała coraz gorzej. – Oj, Hanuś, moja Hanuś – „ojkała” po swojemu pani Irenka – coś ci teraz powiem. A pamiętasz, jak tu u mnie byłaś, kiedy moja Iwonka oczy przez Jurka sobie wypłakiwała? To ty, nikt inny, powiedziałaś wtedy najmądrzejszą rzecz. Powiedziałaś, że nic nie wiemy, tylko się wszystkiego domyślamy i dopóki się nie dowiemy na pewno, to tylko wyobraźnia nam pracuje. Tak, dokładnie pamiętam, tak wtedy powiedziałaś. A teraz, Hanuś, nie inaczej jest? Teraz to twoja wyobraźnia nadgodziny klepie. Przecież na dobrą sprawę nie znasz tej kobiety. Nie zamieniłaś z nią ani słowa na temat jej dziecka. Nic nie wiesz, a ojca chcesz przekreślić. Przecież to nie po chrześcijańsku, Hanuś... – Pani Irenko – nie wytrzymała i przerwała pani Irence, gdyż nie spodziewała się takiej interpretacji swej pewności – a po chrześcijańsku jest zdradzać? – zapytała gorzko. – Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem – usłyszała znowu spokojny, jakby niewzruszony jej opowieścią głos pani Irenki. To jedno, wypowiedziane z nabożeństwem zdanie sprawiło, że jej pewność dotycząca winy ojca wsiąkła w nie jak woda w suchy grunt.

Przeraziła się. Poczuła pustkę. A jej bała się najbardziej. – To co ja mam zrobić? – zapytała bezradnie. – Przede wszystkim nie myśl źle o ojcu. Niech spoczywa w spokoju. To był, Hanuś, dobry człowiek. To był bardzo dobry człowiek i nie dam na niego choćby jednego złego słowa powiedzieć! Stanowisko pani Irenki podziałało na nią jak biczowanie mające wyrwać ją z odrętwienia i uruchomić jej myśli dotychczas sparaliżowane wizją ojcowskiej nieuczciwości. Słowa te bolały tak bardzo jak świadomość oszustwa, które zafundował jej ojciec. Ból ten spowodował, że z jej do tej pory zatkanych gniewem kanałów łzowych zaczęły wydostawać się łzy. – Płacz, Hanuś, płacz, ale wiedzieć musisz, że nawet bardzo dobrzy ludzie swoje słabości mają. Niestety, grzech ludzka rzecz, bo przecież nie boska. Nie zgrzeszyłaś ty, Hanuś, w życiu ni razu? Bo ja to nie jeden raz i chociaż mam już swoje lata, a pokus jak na lekarstwo, to zawsze jakiś czort do złego mnie skusi. I jak nie czynem albo słowem, to chociaż myślą zgrzeszę. Napomstuję czasami, na czym świat stoi, i to bez ważnej przyczyny, ale to tak, Hanuś, mówię ci, że się dziwię, że mi jeszcze język kołkiem nie stanął. A świat? Jak to świat. Jest taki, że choćbyś człowieku nie wiem jaki szlachetny był, to pogubić się w nim nietrudno, ale najważniejsze jest, żeby się w porę opamiętać i na właściwą drogę z powrotem trafić, nawrócić się. I jak ty, Hanuś, chcesz normalnie żyć, bez myśli czarnych, co to cię zatrują aż do kości, to nie gryź się, nie wymyślaj cudów niewidów, tylko pójdź do tej kobiety i porozmawiaj z nią. Jak ze mną teraz. A powiedz jej od razu, co podejrzewasz, i dopiero wtedy zobaczysz, co ona ci na to wszystko odpowie. – Chyba mnie pani przecenia, pani Irenko, ja tak chyba nie potrafię – mówiąc to, przetarła policzki kraciastą korą pościeli. – A co też ty, Haniu, znowu wygadujesz? Ja? Ciebie? Toż ty mądrzejsza ode mnie jesteś o niebo całe, po szkołach. Porozmawiać z nią masz i tyle, bo powiem ci, że inaczej to ty z tym sobie, dziecko, nie poradzisz. Przecież widzę, to już się tak zagalopowało, że ty to zatrzymać musisz, i to szybko, a inaczej tego nie zrobisz, jak tylko rozmówiwszy się z tą ciotką Dominiki. Rację ci tylko w tym jednym

przyznam, żeby Dominice to teraz głowy nie zaprzątać. Poczekać trzeba na czas bardziej sprzyjający. Ona spokój teraz musi mieć, a jak urodzi, to już całkiem się nie mówi. I bez tych komplikacji świat się jej do góry nogami przewróci. A we wszystkim innym, Hanuś, chcesz wiedzieć czy nie, to tylko ta kobieta ci teraz pomóc może. Porozmawiaj z nią, a zobaczysz, że wszystko jest nie takie, jak ci się teraz widzi. Daj Boże, wspomnisz moje słowa. – Ale jak ja mam z nią porozmawiać? – Normalnie, Hanuś, przecież mówię, jak ze mną. – Pani Irenka przekrzywiła na bok głowę i szukając czegoś w kieszeni fartucha, mówiła: – Powiedz, co podejrzewasz, i zapytaj, grzeczniutko tylko, czy dobrze myślisz, a jak ci powie, że źle, to przeprosisz i już. – A jeżeli powie, że ojcem tego Tomka jest tato? – To pewność będziesz miała, czarno na białym. – A jeżeli się nie przyzna? – A tam, zaraz się nie przyzna. Hanuś, w ludzi trzeba wierzyć. Ci, co wierzą w dobrych ludzi, mają takich wokół siebie, a inni, co to myślą, że po ziemi sami szubrawcy chodzą, to prędzej czy później w takich się zmieniają. – Ale jak ona może być dobra, skoro ma dziecko... – Napotkawszy błagalne spojrzenie pani Irenki, skorygowała najpierw myśl, a zaraz potem wypowiedź: – Skoro może miała romans z moim ojcem. Przecież wiedziała, że jest żonaty. Musiała to powiedzieć. – A ty, Hanuś, ile lat masz? To ja ci, stara, muszę tłumaczyć, że żeby dziecko mieć, to jak to powiedziałaś, żaden romans potrzebny nie jest. Wystarczy, Hanuś, jedna chwila zapomnienia, pół chwili wystarczy i wojna gotowa. A na wojnie, jak to na wojnie. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. A to myślisz, Hanuś, że to nie chodzą po świecie takie dziadki słodkie, co to ich tatusiowie nawet nie podejrzewają, że to nie ich dzieci, tylko z zupełnie innych ojców się porodziły. Albo inaczej... pewnie dużo jest takich dzieciaczków, co to ich tatusiowie nie wiedzą o nich wcale. Takie jest, Hanuś, życie. Dla jednych równe, dla innych grudami usłane. A ludzie? Też są różni. To, co dla jednego grzechem jest do niewybaczenia, dla drugiego jak iść, na drogę splunąć, pójść dalej i nie obejrzeć się nawet na chwilę. Dlatego najlepiej to patrzeć na siebie

i siebie pilnować, a jak już patrzeć na innych, to po to tylko, żeby się czegoś dobrego nauczyć, a nie żeby potępiać. Bo nie nasza to rzecz, Hanuś, wyroki wydawać. Oj, nie nasza. Już na świecie jest jeden Sędzia najwyższy. Dlatego tak musimy żyć, żeby On nas kiedyś nie zapytał, dlaczego o kimś źle mówiliśmy, skoro siebie samych przypilnować nie daliśmy rady. Słuchała wszystkiego, o czym mówiła pani Irenka, tak łapczywie, jakby się bała, że ktoś mógłby jej tę w wielkim spokoju i skupieniu przekazywaną mądrość sprzątnąć sprzed uszu. Rozumne słowa pani Irenki sprawiły, iż była pewna, że długo w noc nie zaśnie. Miała tyle wątpliwości, że nawet nie próbowała ich ogarnąć. Jeszcze przed chwilą miała niczym niezachwianą pewność, że kochanka, że romans, że zdrada. Że miało miejsce nawet coś w rodzaju podwójnego życia trwającego przy udziale jej błyskotliwego i inteligentnego ojca, który biorąc pod uwagę jego doskonałe zdolności organizacyjne, mógł sobie poradzić w takim trójkącie, a raczej wieloboku nieforemnym, przez lata, i to bez budzenia czyichkolwiek i jakichkolwiek, choćby najmniejszych, podejrzeń. – I co tak, Hanuś, zamilkłaś? – Ciche pytanie pani Irenki dosłownie wyrwało ją z orgii domysłów. – Teraz to dopiero nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. – To nie myśl, Hanuś, za dużo. Chociaż myślenie dobra rzecz. Ale jak już myśleć chcesz, to wiedzieć musisz więcej, żeby to twoje główkowanie sens jakiś miało. Ale teraz to już lepiej nie myśl, tylko śpij, bo nie wiadomo, kiedy noc nastała. Pójdę, Hanuś, do kuchni, rosołu ci z obiadu zagrzeję, żebyś przed snem coś gorącego zjadła. Toż ty cały dzień tylko o śniadaniu, w dodatku takim lichym, że aż żal bierze. – Nie, dziękuję, pani Irenko. Proszę kłopotu sobie nie robić, bo jestem taka zmęczona, że nie przełknę niczego. – Na pewno, Hanuś? – Pani Irenka położyła dłoń na jej czole. – A nie choraś przypadkiem, jakaś taka przybledzona jesteś. – Wszystko dobrze, pani Irenko. Po prostu to był bardzo długi dzień. – Wiem, Hanuś, wiem, ale jutro to przy śniadaniu lepiej cię przypilnuję niż dziś. Zapamiętaj to sobie.

– Zapamiętam – uśmiechnęła się, czując, że nawet myślenie o jedzeniu sprawiało, że czuła się coraz gorzej. – To idę, Hanuś. Też się już położę, bo dzień dzisiaj rzeczywiście krótki nie był. A niech ci się plaża przyśni – powiedziała pani Irenka, wstając z jej łóżka. Hanka nie wiedziała, co mogłaby jeszcze powiedzieć oprócz cichego „dobranoc”. Drzwi za panią Irenką zamknęły się nie wiadomo kiedy. Zamknęła oczy, marząc wcale nie o plaży. Marzyła o śnie, w którym to nie widok ozłoconej zachodzącym słońcem plaży pomógłby jej odpocząć od natrętnych myśli. Marzyła o Mikołaju. Chciała go mieć. Nie tylko we śnie. – Wszystko jest już gotowe. Jemy czy czekamy? – Poczekajmy. – Przemek opierał się o blat. Zajął pozycję Mikołaja, ale tak bardzo się od niego różnił, że nie przeszkadzało jej to ani trochę. – Nie jesteś zła? – Ja? Zła? – Uśmiechnęła się. – W żadnym wypadku, zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Dominika zawsze się spóźnia, przecież wiesz. Zdziwiłabym się, gdyby... – Ale ja nie o tym. – Teraz to Przemek się uśmiechnął. – A o czym? – zdziwiła się. – Zastanawiam się, czy nie jesteś zła, bo to w sumie przeze mnie Mikołaj jest taki mocno wyautowany. – Zła? – powtórzyła z namysłem. – Nie, nie jestem zła, ja po prostu czekam – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku znad zrywanych świeżych liści bazylii z wyraźnie nadwątlonego już krzaczka. – Chociaż tyle – enigmatycznie podsumował Przemek. – Nie rozumiem... – Tym razem zaszczyciła swego, jakby nie było, szwagra zaintrygowanym spojrzeniem. – Mikołaj jest na mnie wściekły. Od tego czasu, kiedy pod koniec sierpnia ukradli mu komórkę i nie mógł się z tobą skontaktować, nie chce ze mną rozmawiać, to znaczy rozmawiamy, ale tylko służbowo. Doskonale pamiętała tamten dzień. – Wystraszyłem się wtedy, że rąbnie wszystko w diabły i przyleci.

Na całe szczęście dał sobie przemówić do rozsądku. – Bo to jest rozsądny chłopiec – zażartowała, czując, że jej cierpliwość już się wyczerpuje. – Jeszcze tylko dwa tygodnie. Wytrzymasz? – Nie mam innego wyjścia – powiedziała i usłyszawszy szczęk bramy, podniosła wzrok. Zapragnęła, by zobaczyć na podjeździe nie czerwony, ze wszystkich stron poobijany samochód Dominiki, tylko granatowy wóz Mikołaja. Jej pragnienie pozostało tylko pragnieniem. Patrzyła na małe karminowe szaleństwo, które z piskiem opon zaparkowało tuż przed garażową bramą. – Mogę mieć do ciebie jedną prośbę? – zapytał Przemek. – Oczywiście – odpowiedziała i uśmiechnęła się na wspomnienie kuchennego zawołania rodziny Starskich. – Jaką? – zapytała w momencie, w którym drzwi wejściowe trzasnęły tak głośno, że Przemek zmrużył oczy i schował głowę w ramionach. – Czekaj na niego na lotnisku. – Szwagier obdarzył ją bardzo poważnym spojrzeniem. – Obiecuję, możesz być... – Mam nadzieję, że nie zaczęliście beze mnie! – Dominika z krzykiem wturlała się do kuchni, podtrzymując obiema rękoma dół imponującego brzucha. – Ale dzisiaj zimno! Bożenka powiedziała, że mogę wcześniej urodzić. Przemek cmoknął głośno. – Jak to wcześniej? – zapytał zdenerwowanym głosem. – Przecież ostatnio mówiła... – Przestań panikować! Powiedziała tak: „Rozwarcia nie ma, ale dzidziuś jest duży i możliwe, że będzie chciał wydostać się wcześniej”. Poniał? A to co? Hanka! Przecież miał być krem brokułowy?! – Ale jest marchewkowy. Pani Walentyna odradziła mi dziś kupowanie brokułów, a z mrożonych nie byłby taki dobry. Zapraszam, siadajcie. – No dobra, w ostateczności może być marchewkowy. – Dominika usiadła obok Przemka. – Spotkałam się dziś z Tereską – dodała bez emocji i bez zmiany intonacji, zupełnie jakby prosiła o dokładkę groszku ptysiowego, natomiast Hanka poczuła na swej dłoni wrzątek zupy

nalewanej właśnie dla Przemka. – Co się stało? – zapytał od razu szwagier. – Nie... Nic się... nie stało. – Usiłowała uspokoić drżenie rąk. Na próżno. Odłożyła chochlę i zaczęła polewać poparzoną dłoń zimną wodą. – Usiądź... – poprosił Przemek. – Ja ci naleję. Posłuchała go i usiadła przy stole. Już słyszała znajome siorbanie Dominiki. – Nie, dziękuję, nalej sobie. Ja zjadłam, zanim przyszedłeś – skłamała, ale nie była teraz w stanie niczego przełknąć. Siedziała naprzeciwko Dominiki i targały nią bezlitosne mdłości. Obserwując, z jakim apetytem siostra zajadała się zupą, dosypując do niej co chwila po kilka kulek groszku ptysiowego, czekała. – Mam mówić? – zapytała w końcu z pełnymi ustami Dominika. – Nie wiem – odpowiedziała szczerze i cicho. W okolicy gardła czuła wciąż zaciskającą się stalową obręcz. Była przerażona. – Kto to jest Tereska? – zapytał nieświadomy niczego Przemek. – To teściowa Hanki. To znaczy była teściowa – pospiesznie sprostowała Dominika. Poczuła na sobie wystraszone spojrzenie Przemka. – Chce się z tobą spotkać – ciągnęła Dominika, nie przerywając jedzenia. – Gdzie się spotkałyście? – zapytała, podejmując się niebotycznego wysiłku podczas nagłaśniania wymawianych głosek. – Ja wychodziłam z Atrium, a ona wchodziła, a tak bez ściemniania, to na nią wpadłam. Najpierw oczywiście zobaczyła mój brzuch, zaczęła przepraszać, a jak zobaczyła mnie, to od razu zaprosiła mnie na ciacho. Dlatego się spóźniłam, żeby nie było, że bez powodu. „Ładne mi alibi”, pomyślała gorzko. – Przemek, proszę cię, jedz. – Widziała przerażenie w oczach szwagra. A może to tylko jej przerażenie się w nich odbijało? – Dlaczego chce się ze mną spotkać? – zapytała, czując, że powinna być już w drodze do toalety. – Bo w końcu poszła po rozum do głowy, pinda jedna. – Nie mów tak. – Było jej słabo. – A co? Może nie pinda?!

– Domi, uspokój się, proszę cię. – Przemek nie zaczynał jeść. – Przemek, proszę cię, jedz, a my – spojrzała wymownie na Dominikę – dokończymy tę rozmowę po obiedzie, dobrze? – Ale tu nie ma czego kończyć! Po pierwsze, Tereska jest pindą pierwszej wody i zdania nie zmienię. – Tym razem Dominika, topiąc łyżkę w zupie, jednocześnie swe spojrzenie utopiła we wgapiającym się w nią oszołomionym mężu. – Po drugie, potrzebowała dwóch lat, żeby zrozumieć, co narobiła, a po trzecie, postanowiła pochować Mikołaja tu, w Warszawie. Tego nie wytrzymała. Z trudem łapiąc równowagę, pobiegła do łazienki, której zamykające się za nią drzwi trzasnęły tak głośno, że ich hałas roztrzaskał jej głowę. Zwymiotowała. Wprost do umywalki, przy której siedziała teraz, wspierając się policzkiem o jej długą, białą, zimną nogę. Zamknęła oczy, ale to nie pomogło. Nie mogła odgrodzić się od świata, który wirował wokół niej w zawrotnym tempie. Między różnymi, śmigającymi jej przed oczyma obrazami przeważał jeden. Najwyraźniejszy i najbardziej rzeczywisty. Niczym nie zniekształcony. Miała przed sobą uśmiechnięte oczy Mikołaja przedstawiającego jej swoją matkę, która za jego życia nie zrobiła jej nigdy nic złego, ale dobrego również nie. Wyraźnie widziała kobietę, która w obliczu ich wspólnej tragedii zachowała się tak, jakby nie dostrzegała jej bólu i poczucia nieodwracalnej straty. Matka Mikołaja nie pojęła, że życie Hanki również skończyło się w jednej złej sekundzie. Dlatego nie chciała mieć teraz z nią nic wspólnego. Choć to, co czuła, nie było kwestią chowanych uraz. Po prostu nie mogła zobaczyć jej szarych oczu. Mikołaj miał identyczne. W ogóle był do niej bardzo podobny. Urnę z jego prochami widziała tylko raz, i to za sprawą przypadku. Skoro chciała jej go oddać, oznaczało to, że po dziś dzień nie doczekał się pochówku. Fala mdłości znów zalała jej przełyk. Z trudem wsparła się na rękach o brzeg umywalki, ale nic się nie wydarzyło. Jedyne, co teraz czuła, to przeświadczenie, że nie przeżyje tego wszystkiego, tego odroczonego w czasie żałobnego cierpienia. Ostatkiem sił, opierając się o chłodną ścianę, doszła, a raczej dosunęła się do sedesu, przysiadła na nim i opuściła głowę tak bardzo, że na czole poczuła twardość swych kolan. Znów była zgięta, złamana życiem. Mdłości nie ustawały, ale

odzyskiwała słuch. Zaczął docierać do niej podniesiony ton Dominiki. – A na cholerę było wam to Rodos?! Co ja mówię „wam”?! Tobie na cholerę było? Co to, tu na miejscu roboty nie ma?! On teraz powinien być tu! Z nią! Bo ta sępica krąży nad nią już od jakiegoś czasu! – Skąd mogłem wiedzieć, że to się tak przedłuży? – Boże! Widzisz i nie grzmisz! Przemek, jaki ty jesteś beznadziejny! Posłuchaj siebie! Nie możesz mu po prostu powiedzieć, wracaj, facet, do domu, miejmy to gdzieś! Czuła, że musi zebrać siły i wykonać kilka kroków. Na szczęście rozwścieczone skrzeczenie Dominiki nie wyprowadzało Przemka z równowagi. Jego głos był wciąż nad wyraz spokojny. – Domi, dla nas Rodos to wielka rzecz. Zrozum, to nie jest zabawa. To kontrakt, za którego niedotrzymanie musielibyśmy zdrowo beknąć. Zresztą nie znasz Mikołaja od zawodowej strony. On, jak się czegoś podejmuje, to nie ma to, tamto. Musi doprowadzić sprawy do pedantycznego końca. Ale obiecuję ci dziś, że jak wróci, to przez miesiąc nie pozwolę mu przyjść do pracy. Nawet wejść do pracowni mu nie pozwolę. Będą mieli czas tylko dla siebie. – O ile do tej pory ona nie wyschnie na wiór – syknęła Dominika. – Widziałeś, jak wygląda. Jest taka blada, że aż sina, w dodatku nie je. – To po jasny gwint zaczynasz takie tematy przy obiedzie? – Bo musi wiedzieć, co szykuje Tereska. Nie znasz tego babiszona. Ta korporacyjna zdzira krążąca między Polską a Irlandią ma plan i nie spocznie, dopóki go nie zrealizuje. Hanka musi wiedzieć, co ona szykuje. Hanka!!! – Krzyk Dominiki dotkliwie nakłuwał jej błony bębenkowe, powodując ich bolesne pulsowanie, identyczne jak podczas zapalenia ucha. – Wyłaź już stamtąd i chodź jeść! „Jeść!”, powtarzał w jej głowie jakiś głos, będący czymś na wzór echa głosu Dominiki. Wszystko, tylko nie jeść. Ogarnęła ją panika. Z trudem doprowadziła swoje ciało do pozycji pionowej, czując, że czas wyzwań dopiero nadchodzi. Żałowała, że nie osiągnęła dna swego braku formy, ponieważ gdyby tak się stało, miałaby się przynajmniej od czego odbić. Zdołałaby w końcu podążać w przeciwnym kierunku niż pogłębiająca się niemoc. Balansowała na granicy dwóch, wykluczających się rzeczywistości. Nie wiedziała, co myśleć i co czuć.

Może powinna zacząć się cieszyć, że mogłaby go w końcu odzyskać, mieć z powrotem, mimo że powrót był niemożliwy. Jednak gdyby był tu, blisko niej, mogłaby go odwiedzać. Mogłaby opłakiwać jego nieobecność, mając świadomość, że jest blisko. Łatwiej byłoby jej czekać na nieuchronne spotkanie, które było wciąż przed nimi. Położyła głowę na lodowatej glazurze i po chwili dotarło do niej, że przecież, tak na dobrą sprawę, Mikołaj wciąż był gdzieś blisko niej. Gdzieś w pobliżu. Może patrzył na nią z bezpiecznej odległości? Może jej pilnował? Czuwał nad nią, podobnie jak rodzice, georginiowa babcia, dziadek... Więc może nie powinna... Otworzyły się drzwi. Nie musiała odwracać oczu w ich stronę. Na pamięć znała to energiczne szarpnięcie. – I co ty tu robisz? Długo jeszcze zamierzasz tak stać? Z tego, co widzę, ta ściana ma się dobrze! Nie grozi jej zawalenie! Skoro tak, to odkleiła czoło od lodowej powierzchni. – Myślałam... – To nie myśl! Zrób sobie co najmniej jeden dzień w tygodniu bez myślenia, a od razu lepiej się poczujesz. Idziemy. – Imadło rąk Dominiki dociskało niemiłosiernie jej ramię. – Chciała czegoś jeszcze? – zapytała, podążając za ciągnącą ją Dominiką. – Zapytała, czy masz wciąż ten sam numer telefonu. – Dominika usiadła przy stole i uciekła wzrokiem przed nieruchomym spojrzeniem Przemka. – Powiedziałam, że ten sam, więc możesz się spodziewać, że się do ciebie odezwie. A teraz jedz! Dotknęła łyżki i dziękując Bogu, że mdłości postanowiły zostać w łazience, zaczęła jeść chłodny już krem, w którym groszek ptysiowy rozmoczył się do tego stopnia, że swym wyglądem przypominał jakąś gigantyczną odmianę fasoli. – Zmizerniałaś ostatnio. – Na twarzy Aldonki malowało się zatroskanie. – Wydaje ci się. – Starała się uśmiechnąć, choć spadek formy odczuwała nawet tu, gdzie zwykle ją omijał. W szkole. Tu, jeszcze do niedawna, niezależnie od tego, co się działo w jej życiu, czuła się jak ryba w wodzie. Ale od jakiegoś tygodnia, może nawet dłużej, w tej

wodzie brakowało tlenu. Dusiła się. Była śniętą rybą. Jedynie dźwięk telefonu wyrywał ją ze stanu odrętwienia. Podświadomie czekała na rozmowę z Tereską. Bała się jej, ale czuła, że jest nieunikniona. Czekała też na każdą, choćby najkrótszą, wiadomość od Mikołaja. Wypracowali już swój własny, prywatny i bardzo intymny kod emocji, którym porozumiewali się nieustannie, a zwłaszcza wtedy gdy nie mieli czasu na słowa. Każda litera tego kodu coś oznaczała. Najbardziej lubiła ten moment, gdy otwierała wiadomość i znajdowała w niej kilka wiele jej mówiących liter: „kCbit”, których zlepek oznaczał: kocham Cię bardzo i tęsknię. Zazwyczaj odpisywała wtedy: „jCtitt”. – Nic mi się nie wydaje. Znam cię i widzę, że źle się dzieje, bo usychasz z tęsknoty nawet podczas roboty. – Zostały już tylko trzy dni. W niedzielę go zobaczę. Aldonko, to już w niedzielę. – W niedzielę? – Też nie mogę uwierzyć, mam wrażenie, że nie widziałam go wieki. Mam takie momenty, że z trudem przypominam sobie jego twarz. – Chyba nie muszę cię pouczać, ale szepnę ci tylko słowo na uszko, że powinnaś go przyjąć z honorami, dziewuszko. Hance spodobał się wieloznaczny uśmiech Aldonki. – Zapytać pragnę, cóż znaczyć ma to słowo „honorami”? – Bezlitosny dzwonek postanowił przerwać ich rozmowę. – Nie udawaj, że nie wiesz, na co mężczyzna czeka, wracając z daleka. Nie zdążyła odpowiedzieć, bo Aldonki już nie było przy stoliku. Wystarczyło kilka minut, by rozgadany w czasie przerwy pokój nauczycielski opustoszał, a ona, chociaż powinna jak inni nauczyciele pójść i nauczać, siedziała na swoim krześle, wlepiając osowiały wzrok w jak zwykle zabazgraną tablicę ogłoszeń i czytała: „Budziszyński 2b – chory do końca tygodnia, dzwoniła mama”, „próba ślubowania klas pierwszych – jutro na czwartej lekcji – sala gimnastyczna”, „wychowawcy klas maturalnych pierwsza rata na studniówkę”. Zamiast wstać i iść, siedziała i czytała te szkolne dyrdymały, i nie znajdowała w sobie ani sił, ani motywacji, by podjąć jakieś działanie, choćby jego nieudolną próbę.

– Pani profesor? – Najpierw usłyszała niepewny głos, a chwilę po nim ujrzała sympatycznie uśmiechniętą twarz uczennicy. Zielone oczy dziewczyny uśmiechały się pytająco, a ich zieleń przywodziła jej na myśl odcień welurowych skórek kiwi. Zieleń oczu Florenckiej była całkowicie inna. Florencka miała intrygujące swym pięknem oczy. Ojciec z pewnością bez trudu się w nich zakochał. – Mamy na panią czekać czy iść do czytelni? „Jesteś za nich odpowiedzialna!”, odezwał się skrzeczącym głosem od dawna milczący jaśnie pan cenzor, który tu, w szkole, zawsze ubierał się w skórę belfra przesiąkniętego pedagogicznymi zasadami. Musiała go posłuchać i mimo słabości, a także niechęci, zareagować na wciąż pozostawione bez odpowiedzi pytanie uczennicy. Wstała i obracając w dłoni klucz od klasy, podeszła do drzwi pokoju. – Proszę, wejdźcie do klasy. Za chwilę się pojawię. – Podała dziewczynie klucz. Uczennica ulotniła się, a ona przysiadła na najbliższym krześle i nie mając na nic więcej siły, zamknęła oczy. Morfeusz wykorzystał moment i natychmiast porwał ją do swojej krainy. Ucichły kroki uczennicy. Czuła, jak bardzo ciąży jej głowa przepełniona myślami, słowami, ludźmi. Tłumem ludzi. Żyjących tu i przebywających Bóg raczy wiedzieć gdzie. Widziała Tereskę wysiadającą ze swojego kremowego automobilu, panią Irenkę klękającą w swej od lat tej samej kościelnej ławce, która przez zasiedzenie stała się jej prywatną własnością. Słyszała podniesiony głos Dominiki. Widziała zieleń oczu Florenckiej, które w tej chwili, w odróżnieniu od zawsze uśmiechniętych oczu Mikołaja, były bardzo poważne i przerażone. Słyszała mnóstwo nakładających się na siebie słów Mikołaja, tak jakby zepsuł się jej głośnik w telefonie. Nagle znów zobaczyła Dominikę, tym razem bezgłośnie poruszającą ustami. Nie słyszała, co mówiła. Może dlatego, że zagłuszały ją słowa Mikołaja. Haniu... Szczęście... kochanie... wstawaj... pamiętasz, jedziemy sfotografować się dziś z wodospadem, żeby nie było, że spędziliśmy cały tydzień w łóżku... – Haniu... Haniu... – Czuła na ramieniu delikatny dotyk Mikołaja, w którego samochodzie zasnęła mimo woli. – Haniu... Haniu. – Dotyk

powtarzał się któryś raz z kolei, ale ona nie chciała się obudzić. Chciała spać. Czuła się zmęczona. Koszmarnie zmęczona. Nagle usłyszała dzwonek, na który zwykła reagować jak psy Pawłowa. Otworzyła oczy. Nie znajdowała się ani w kanadyjskim pokoju hotelowym, ani w ciepłym samochodzie Mikołaja. Zobaczyła przed sobą szaro-błękitny wzrok. Chyba wciąż spała, bo w jednych oczach udało się jej dostrzec... – O Boże... – Podniosła głowę z ramienia. Zrobiła to tak gwałtownie, że jej kręgi szyjne zaskrzypiały równie nieprzyjemnie jak rozpędzony paznokieć przejeżdżający po szkolnej tablicy. Musiała zamknąć oczy. – Dobrze się czujesz? – zapytała wpatrująca się w nią Aldonka. – Ja? – zapytała niedorzecznie. – A widzisz tu kogoś jeszcze? Haniu, co się z tobą dzieje? Może powinnaś... – Aldonko – w zwolnionym tempie powracała do rzeczywistości – nie wiem, co się ze mną dzieje. Muszę się natychmiast położyć. Muszę się przespać. – Nie zważając na zdrętwiały i obolały kark, znów położyła głowę na ramieniu i zamknęła oczy. Powieki natychmiast oddzieliły ją murem berlińskim od miejsca, które jak to zwykle bywało po dzwonku, zaczynało gaworzyć wciąż głośniej i głośniej. – Hanka! – Poczuła na brodzie przyjemny chłód, który stanowczo podniósł jej głowę do góry. – Otwieraj oczy! Wstajesz i idziesz ze mną do toalety! – Nie zareagowała. – Hanka! Nie zmuszaj mnie, żebym zamieniła się w żyletę. – Uśmiechnęła się, ale oczu nie otworzyła. – Hanka! Ludzie patrzą! – Słyszała szept. – Powiedzą, że alboś się naćpała, albo zalała, alboś w ciąży... – Otworzyła oczy. „Czy to możliwe?”, zapytała siebie w myślach i zasłoniła ręką usta, tłumiąc w ten sposób krzyk zupełnie niepodobny do tego, który wydobył się z jej ust, gdy poczuła na swoich plecach ruchome kółeczko wizjera, w który uzbrojone były drzwi mieszkania Mikołaja. – Chodźmy stąd – pociągnęła za sobą zdezorientowaną Aldonkę. Wstąpiły w nią nadludzkie siły, które skierowały ją do damskiej toalety. Aldonka podążała za nią na postronku dłoni zaciśniętej wokół drobnego nadgarstka. Chłód toalety pomógł jej uspokoić oddech.

Otwierała kolejne drzwi kabin. Jedne, drugie, trzecie, czwarte. Wszystkie były puste. Mając za ścieżkę dźwiękową regularne i jednoczesne siorbanie oraz parskanie jednej uszkodzonej spłuczki, przysiadła na zimnym lastrykowym parapecie. Spojrzała w ciepłe oczy Aldonki. – Błagam cię, powiedz mi teraz coś mądrego... – O tym, skąd się biorą dzieci? – zapytała Aldonka, rozciągając usta w urzekającym uśmiechu, dzięki któremu Hanka natknęła się we własnej pamięci na galerię obrazów i wystawę zdjęć. Zarówno obrazy, jak i zdjęcia przedstawiały intymne fragmenty nocy spędzonej w przeszklonym salonie Mikołaja. – Błagam – powtórnie poprosiła nienaturalnym, jakby skurczonym głosem. Pełnym emocji, a jakby z nich okradzionym. – Dobrze. Powiem ci teraz coś mądrego. Coś, o czym nikt jeszcze nie wie. Olek i ja chcemy mieć dziecko. Hanka słyszała niepewny głos Aldonki, ale przed sobą zobaczyła przystojnego mężczyznę, który spóźnił się na zebranie rodziców i w jednej chwili, jednym spojrzeniem zahipnotyzował ją na resztę życia. Tego życia, na którym jej w tamtej chwili zupełnie nie zależało. – Staramy się o adopcję – dokończyła Aldonka – To cudowne. – Nadzieja, którą dostrzegła w oczach Aldonki, sprawiła, że poczuła się bardzo spokojna, spokojna o przyszłość. – Szkoda tylko, że nie takie proste. – Oczy Aldonki rozbłysły kryształami łez. – Musimy cierpliwie czekać i modlić się, żeby się nie okazało, że zrobiliśmy się już za starzy na rodziców. Patrzyły na siebie i w każdej parze oczu kryło się dużo obaw, ale jeszcze więcej nadziei. Westchnęły dokładnie w tym samym momencie. – Nie martw się – powiedziała pocieszająco Hania, która znów widziała przed sobą jedynie przyjaciółkę – jest tyle dzieci potrzebujących rodziców i miłości. – Ale ci ludzie patrzą na to inaczej. Zresztą trudno im się dziwić. Mają rację, twierdząc, że to nie dziecko ma być dla nas, tylko my dla dziecka. – Aldonka po raz drugi ciężko westchnęła. – Chodźmy stąd. – Hanka zsunęła się z zimnego parapetu i energicznie zamknęła okno.

– Czujesz się już lepiej? – Muszę się w końcu wziąć w garść, jakoś zorganizować, za trzy dni wraca Mikołaj. Do pokoju wróciła już sama. Aldonka została po drodze uprowadzona przez pana dyrektora i niechybnie uwięziona w szkolnym bufecie. Usiadła przy stoliku. Uśmiechnęła się. Jeszcze nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć, ale znalazłszy telefon, odszukała numer telefonu doktor Bożenki. Wybrała go szybko, i to wcale nie dlatego, iż się bała, że dopadną ją wątpliwości. Wczoraj blisko pół nocy rozmawiała z Mikołajem. Był wykończony pracą, odpowiedzialnością i rozłąką. Przekonywała go, że cztery dni dzielące ich od spotkania miną bardzo szybko. Nie chciał jej wierzyć. Nic dziwnego, jej również czas dłużył się wprost nie do opisania. W dodatku towarzyszący jej od jakiegoś czasu spadek formy psychiczno-fizycznej niczego nie ułatwiał. A jakby tego było mało, to jeszcze każdy dźwięk telefonu przypominał jej, że już kilka razy nie odebrała połączenia jakiegoś zastrzeżonego numeru. Doskonale wiedziała, że to matka Mikołaja usiłowała się z nią skontaktować. W słuchawce zamiast głosu doktor Bożenki usłyszała komunikat poczty głosowej, z którą nie nawiązała dialogu. Odłożyła telefon na stół, na którym obok kalendarza leżało kilka przygotowanych do sprawdzenia zeszytów. Nie miała teraz do tego głowy. Zwłaszcza że znów rozdzwonił się telefon. Zerknęła na wyświetlacz i zamarła: numer prywatny. Czujnie obserwowała złowrogie mruganie wyświetlacza telefonu. Śpiewu nie słyszała, w pracy zawsze wyciszała dźwięk. Nie wiedziała, co robić, wahała się. A może powinna odebrać, może nadszedł czas rozliczyć się z przeszłością, zanim wmaszeruje w przyszłość. Nawet nie zatrzęsła się jej ręka, gdy sięgała po telefon. – Halo? – zapytała dumna z siebie, ponieważ jej głos brzmiał całkiem normalnie, tak jakby miała to być zwyczajna rozmowa. – Dzień dobry, pani Haniu – usłyszała miły głos doktor Bożenki i nie wiedzieć czemu, nie mogła wydusić z siebie słowa. – Halo? – zapytała niepewnie jej ulubiona pani doktor. – Dzień dobry, pani doktor. – Właśnie zeszłam z bloku, skończyłam cięcie, dzwoniła pani, czyżby coś z panią Dominiką?

– Nie – odpowiedziała prędko – chciałam tylko zapytać, kiedy mogłabym się umówić na wizytę. – Mam nadzieję, pani Haniu, że to nic pilnego, bo dziś wieczorem wyjeżdżam na sympozjum do Lizbony. Wrócę we wtorek i w środę będę już w gabinecie. Tak więc zapraszam w środę, najlepiej proszę przyjść kilka minut po dwudziestej, to powinnam być już wolna. A coś się dzieje, pani Haniu, nadszedł czas cytologii? – Tak, pani doktor. Rozumiem, jesteśmy umówione, pojawię się w środę wieczorem. – Zapraszam, do zobaczenia. – Do widzenia – odpowiedziała, mając przed oczami twarz ulubionej farmaceutki, która każdą jej wizytę w aptece umilała króciutką pogaduszką. Patrzyła na swoje dłonie. Ogarnął ją spokój. Nie chciała czekać do wtorku, chciała wiedzieć wcześniej. W zmęczonej, do niedawna pełnej różnych głosów głowie teraz słyszała tylko jeden. Potomstwo mi przysięgałaś... pamiętasz?... mam na to papier... chyba zdajesz sobie sprawę, czym grozi krzywoprzysięstwo... Kiedy znów odnalazła ciszę, nie mogła się otrząsnąć. Wodziła wzrokiem po starannie pomalowanych paznokciach. Patrzyła na swoje pozbawione jakiejkolwiek biżuterii palce. „Panna z dzieckiem”, usłyszała wewnętrzny głos. Tym razem był to jej własny głos. Uśmiechnęła się gorzko. Nieprawda! Nie mogła być panną z dzieckiem. Przecież nie była panną. Była wdową. „Wdowa z dzieckiem”, podpowiadał głos. „Wdowa z dzieckiem”, powtórzyła w myślach i aż nią zatrzęsło. Kiedyś chorobliwie czekała na dziecko. Na błogosławiony stan zachorowały jej serce i dusza. Kiedyś wymyśliła sobie życie. Teraz wszystko mogło ułożyć się inaczej. Teraz chciała, by to życie okazało się prawdziwe. Niewymyślone. Chciała tego dziecka. Mogło mieć dwoje rodziców. Jeżeli było naprawdę, to miało dwoje rodziców. Była wdową, ale ojciec dziecka miał się dobrze. Znów poczuła dreszcz. Była wdową, a ojciec dziecka... Zrozumiała, pojęła wszystko. Dotarło do niej, skąd brały się w niej nagłe skurcze mięśni i spazmy myśli. Florencka, będąc wdową, urodziła dziecko... Ktoś wszedł do pokoju. Dostrzegła swe zsiniałe palce. Nie

wiadomo kiedy uwięziła je w czarno-białej apaszce od ciotki Anny. Wpatrywała się w kubistyczny porządek figur wypełniających jedwabną tkaninę. Nie interesowało jej w tej chwili nic poza niesprawiedliwością, o którą się właśnie oskarżyła. Zaczęła odczuwać mrowiący ból w palcach i zastanawiać się, czy była niesprawiedliwa wobec Florenckiej. Chyba tak. Przecież w głębi duszy, podświadomie, była wściekła nie na ojca. Była wściekła na nią. Gdyby żył ojciec, wystarczyłoby jedno jego spojrzenie, a umiałaby przebaczyć mu wszystko. Nie zapomnieć, ale przebaczyć na pewno. Romans, zdradę, dziecko. Musiała się przyznać, była wściekła na Florencką. Nawiedzały ją myśli, w których pomstowała na nią bez ograniczeń. „Psychoterapeuta od siedmiu boleści”, tak o niej myślała. Jak można pomagać innym, skoro pomimo wiedzy, doświadczenia i z pewnością empatii potrafi się robić takie rzeczy? Całą winą za wszystko obarczyła tę, na pierwszy rzut oka delikatną i subtelną kobietę. Na domiar złego, o urzekającej urodzie i budzącej sympatię osobowości. Wizerunek ten trochę jej przeszkadzał. Stanowił barierę dla jej wyobraźni. Z pewnością byłoby dużo łatwiej, gdyby ciotka Dominiki nie okazała się eteryczną i zwiewną istotą, lecz seksowną i wyuzdaną blondyną, której wyrzuty sumienia nie wydają się niczym ważnym. Niestety, prawda była całkiem inna. Dla niej wyjątkowo niewygodna. Florencka nie była kobietą wampem ani z pewnością typem modliszki. Była wdową. Przed laty była wdową w ciąży. Powoli wstała od stołu. Podeszła do okna. Chciała zobaczyć coś, co pozwoliłoby jej uspokoić myśli. Zobaczyła rząd aut tkwiących nieruchomo w miejscu, w którym zwykle ruch odbywał się bez zakłóceń. Widocznie coś się stało. Może u zbiegu dwóch dużych, sąsiadujących ze szkołą ulic? Tam gdzie częstym awariom ulegała sygnalizacja świetlna. Zrobiło się jej słabo na myśl o dramacie rozpoczynającym się u zbiegu dwóch ulic. Już słychać było nerwowy pisk spieszącego z pomocą ambulansu. Po chodniku od strony szkoły dreptała zgarbiona staruszka. Posturą bardzo podobna do tej, którą obserwowała zimą na praskim moście Karola. Warszawska staruszka była weselsza od tamtej. W odróżnieniu od czarnej prażanki, wiekowa warszawianka była kolorowa. Przed jesiennym, słotnym chłodem chronił ją kapelusz

w kolorze dojrzałych malin, a turkus jej płaszcza przywodził na myśl kolor morza okalającego jakąś rajską wyspę. Uśmiechnęła się. Niestety, widok Florenckiej powrócił. Znalazła się na lotnisku. Przypomniała sobie jej wiele mówiący, a raczej mówiący wszystko wzrok. Tym, co odnalazła w tamtej chwili w jej oczach, był strach. Czy to możliwe, by Florencka jej się bała? A może bały się siebie nawzajem? Obserwowała ambulans lawirujący wśród samochodów wykonujących, a raczej usiłujących wykonać, nerwowe ruchy z powodu braku miejsca na ulicy. Z trudem udało mu się przejechać. Powróciła wzrokiem do miejsca, gdzie dostrzegła malinowy kapelusz. Nie widziała go nigdzie. Staruszka zniknęła. Któż by pomyślał, że przygięta do ziemi starowinka ma takie chody. Dźwięk ambulansu nagle zamilkł. Widocznie udało mu się dotrzeć na miejsce wypadku. Zadzwonił dzwonek. Już ostatni dzisiejszego dnia. Ósma godzina lekcyjna dobiegła końca. Usłyszała charakterystyczny szum, trzepot skrzydeł frunącej do wolności młodzieży. Drzwi pokoju nauczycielskiego były już szeroko otwarte. Słyszała dzwonienie kluczy, z którymi zazwychaj na koniec dnia porządek robiła pani woźna. Przez ich dzwoniący wysoko i metalicznie dźwięk zakradały się do jej uszu słowa pani Irenki. Nie wiedziała, jak to możliwe, ale słyszała je doskonale: „Kto jest bez grzechu, niech rzuci kamieniem”. Słyszała je wielokrotnie wcześniej, nim wypowiedziała je pani Irenka. Ale ten, właśnie ten jeden raz wystarczył, by wszystko zrozumiała. Przecież nie była Dominiką, której od dzieciństwa wszystko trzeba było powtarzać kilkakrotnie. Dlatego podjęła decyzję. Musiała porozmawiać z Florencką. Nie chciała żyć domysłami. Chciała wybaczyć ojcu. Nie chciała już uciekać przed prawdą, zwłaszcza że miała doświadczenie w tej materii. Dłużej tak nie potrafiła. Chciała pewności. Była zmęczona udawaniem przed sobą, że wszystkiemu była winna Florencka. Z pewnością tak nie było. Z pewnością, jak to w życiu bywa, prawda leżała gdzieś pośrodku. Do niej należało teraz znalezienie tego przeklętego „gdzieś”. Zresztą przecież sama była idealnym przykładem na to, że można nie mieć wielkiego wpływu na rzeczy dziejące się w życiu. Dotknęła swojego płaskiego brzucha i pomyślała o bajecznej krągłości noszonej z dumą przez Dominikę, która wcale nie tak dawno

była szczuplejsza od niej. Uśmiechnęła się, myśląc, że za trzy dni miała spotkać Mikołaja, którego cząstka, jak się mogło okazać, była przy niej przez cały, męczący okres ich rozłąki. Odżyło w niej marzenie o dziecku. Kiedyś musiała je pogrzebać, by zostać przy zdrowych zmysłach. Teraz powracało. Co więcej, miało szansę na spełnienie, na urzeczywistnienie niewypowiedzianych nigdy pragnień. Ambulans znów się spieszył. Hałasował, wracając do bazy z kimś, kto na pewno potrzebował pomocy. Ona nie potrzebowała niczyjej pomocy. Mogła pomóc sobie sama. Musiała tylko porozmawiać z Florencką. Tylko porozmawiać. Tylko... – Pani profesor taka zamyślona? – dotarł do niej głos pana dyrektora. Odwróciła się od okna, w ostatniej chwili dostrzegając staruszkę, która w jednej ręce trzymała niezbyt duży wiklinowy koszyk, a w drugiej, niczym panna młoda bukiet, pęczek umytych do czysta rzodkiewek. – Nie zamyślona, tylko zakochana – wytłumaczyła temperaturę swoich uczuć. – Chwalipięta! – usłyszała głos Aldonki wyglądającej zza pleców pana dyrektora. – Dzień dobry, Haniu. Została przyłapana. Doskonale znała ten głos. Nie potrafiła go zapomnieć, chociaż bardzo się starała. Był miły, ale nie wiedzieć czemu, nigdy dobrze jej się nie kojarzył. Widziała wężową skórę modnej, z pewnością kosztującej majątek torebki. „Dlaczego akurat dziś?”, zamarła, zadając sobie to pytanie i wiedząc jednocześnie, że żaden następny dzień jej życia nie byłby dobry na takie spotkanie. Nawet bez tego, co się za chwilę miało stać, miała dużo na głowie, a jeszcze więcej w sercu, które ciążyło jej dziś, jakby było otoczone stalową zbroją. Niestety, takie opancerzenie nie mogło jej uchronić przed tym wymuszonym na niej spotkaniem. – Dzień dobry pani – odpowiedziała oficjalnie, nie podnosząc wzroku. Bała się szarości, która taksowała ją w tej chwili z taką intensywnością, że zrobiło się jej gorąco pomimo popołudniowego chłodu.

– Czy znalazłabyś dla mnie chwilę? – Oczywiście – odpowiedziała. Była na siebie zła. Więcej, była wściekła na swe dobre wychowanie, które jak się właśnie okazało, w pewnych momentach wychodziło jej bokiem. – Dopiero skończyłaś pracę? Może dasz się zaprosić na obiad? „Niczego nie przełknę”, pomyślała, a jednak przełknęła, z tym że nerwowo. Poczuła fizyczny ból w przełyku. Jak się okazało, gruszka postanowiła udawać opuncję. – Bardzo dziękuję za zaproszenie, ale mam już zaplanowane popołudnie. Przykro mi – skłamała. Miała dwa wyjścia. Uciec jak najprędzej albo wygarnąć tej chłodnej i kalkulującej każdy ruch kobiecie wszystko, co do niej miała. A było tego sporo. – To może wobec tego szybka kawa? – Niestety, ale jestem zmuszona odmówić. – A kiedy znalazłabyś chwilę, żeby ze mną porozmawiać? – Może teraz – zaproponowała, wymownie zerkając na zegarek. – Mam chwilkę. – Dobre wychowanie zaniosło się żałosnym płaczem, który jej wcale nie wzruszał. – Tutaj? – Torebka z wężowej skóry nerwowo podskoczyła. – Tak, tutaj. – Przecież nie musiała się dostosowywać do żądań, próśb, oczekiwań. „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”, pomyślała, rozgrzeszając się w myślach i wierząc, że Dominika byłaby z niej w tym momencie dumna. Do tej pory nie uważała się za szczególnie pamiętliwą. Jednak do tej kobiety, na którą teraz bała się spojrzeć, żywiła ogromny żal, ponieważ w najtrudniejszym momencie jej życia zlekceważyła jej uczucia. Zachowała się jak zwykle. Liczyło się dla niej tylko własne „ja”. Dlatego zabrała jej Mikołaja, ukradła go, wykorzystując jej spowodowane szokiem i zagubieniem zamroczone otępienie. Nie mogła o tym zapomnieć. Dlatego stojąc tu i wpatrując się w gadzi wzór na torebce, mimo wszystko gratulowała sobie swej samarytańskiej postawy. Gdyby nie ona, udałaby, że nie dosłyszała tego „dzień dobry, Haniu”. Ominęłaby powietrze przesiąknięte wonią luksusowych perfum, za których równowartość przeciętna polska rodzina z pewnością mogłaby się wyżywić przez okres bliski miesiąca. Jednak nie zrobiła tego. Była to

winna Mikołajowi i jego pamięci. Cokolwiek się działo, stała przed nią jego matka. Hanka podniosła wzrok i nie zobaczywszy szarych oczu, odetchnęła. Oczy matki Mikołaja ukrywały się za przeciwsłonecznymi okularami. Albo czuwał nad nią Mikołaj, albo ktoś inny, a może ta kobieta po prostu bała się spojrzeć jej w oczy. Miała powody, aby się tego obawiać. Jeżeli tak było, oznaczało to, że wszystko, co ją spotkało, zmieniło ją nie do poznania. Może powinna była zachowywać się inaczej? Przebaczyć, spróbować zapomnieć... może... – Usiądźmy tam – dłonią wskazała jedyną ławkę stojącą w pobliżu wejścia do szkoły i nie czekając na aprobatę swej propozycji, ruszyła przed siebie. Słyszała za sobą kroki, a w dłoni ściskała kluczyki od samochodu, które przy każdym ruchu zachowywały się tak, jakby chciały zmienić niepowtarzalny rysunek jej linii papilarnych. Może chciały wypisać, a raczej wyryć na jej skórze całkiem inną historię, inną życiową drogę. Na próżno – co się stało, to się nie odstanie – jej myśli wyszeptywały wzdychające słowa pani Irenki. Tego, co zrobiła mama Mikołaja, nie dało się cofnąć. Stało się. Usiadła na ławce, modląc się w duchu, by siedząca już obok niej kobieta nie miała zamiaru prosić jej o wybaczenie. Gdyby to zrobiła, nie wysłuchałaby ani jednego jej słowa więcej. Wstałaby i z całym szacunkiem do jej matczynej tragedii odeszła bez słowa, bez wyrażonego choćby ukradkiem gestu pożegnania. – Na pewno się zastanawiasz, dlaczego chciałam się z tobą spotkać. – Nie – odpowiedziała – nie mam na to siły – wytłumaczyła szybko. – Nie ułożyło się między nami, tak jak powinno. – Słyszała szlachetne pobrzękiwanie nerwowo podrygujących złotych bransoletek. – To nie między nami się nie ułożyło. To nam się nie ułożyło – skonstatowała gorzko. – Wiem, Haniu, że nie mam prawa cię o nic pytać, ale jak sobie radzisz? – Bardzo różnie – przyznała cicho. Chciała już iść. Otaczająca ją przestrzeń szarzała, mimo że oczy matki Mikołaja tkwiły za bezpieczną

barierą przyciemnionych szkieł. – To tak jak ja. Mogę cię, Haniu, jeszcze o coś spytać? Nie odpowiedziała. Nie musiała. Nie chciała się już więcej odzywać. Nie chciała odpowiadać na żadne pytania. Wpatrywała się w nerwowe podrygiwania ozłoconych dłoni na tle wężowej skóry. Przeniosła wzrok na swoje ręce. Były nagie. Nie miała nic na palcach, a nawet gdyby miała, to nie odczuwałaby żadnego, wynikającego z przepychu ciężaru. Jej prawie nienoszona obrączka była leciutka i bardzo delikatna, a zaręczynowy pierścionek, gdyby nie osadzony w nim kamień, ważyłby tyle co dwa ziarenka piasku. Kojarząca jej się ze zbytkiem i przepychem obrączka mamy Mikołaja mieniła się diamentami i szafirami, których zatopiony w złocie układ tworzył coś na kształt biało-niebieskiej szachownicy. Obrączka była piękna, ale nie robiła na niej żadnego wrażenia. Kiedyś może tak. Dziś miała pewność, że w jej życiu drogocenne były i mogły być tylko chwile. Nic innego nie mogło się z nimi równać. Nawet zbytek, który już w samej swej nazwie ujawniał, że był po prostu zbyteczny. Tak, zbytek w jej życiu był zbyteczny. Uśmiechnęła się. To chwile, którymi żyła, do których potrafiła już powracać, nadawały największą wartość jej bytowi. Sprawiały, że zamykała oczy, by wszystko zobaczyć dokładniej, by otaczający ją świat nie rozpraszał jej oszukańczym, złudnym blaskiem. Zamykała oczy i od razu się uśmiechała, odczuwając ciepło bijące od wspomnień, które z biegiem czasu nie zmieniały swego nasycenia ciepłem. Były przeciwieństwem drogocennych, zimnych kamieni. – Rozumiem, że możesz nie mieć szczególnej ochoty na rozmowę ze mną, więc to chyba nie jest najlepszy pomysł, żebym zadawała ci więcej pytań. Nie po to się z tobą spotkałam, żeby zadręczać cię pytaniami. Chciałam się spotkać, bo nie mam już siły dręczyć siebie – matka Mikołaja umilkła, a ona nie mogła oprzeć się wrażeniu, że było tak, jak domniemywała. Spotkanie dotyczyło wybaczenia. A skoro tak, postanowiła, że już się nie odezwie. Zerknęła na zegarek i od razu usłyszała: – Spieszysz się? „Szkoda, że nie rozumiałaś mnie tak doskonale wtedy, gdy tego potrzebowałam!”, jej myśli krzyczały. Zacisnęła zęby, by nie udało im

się wydostać. Folgowały sobie, wykrzykując bez żenady wszystkie jej skrywane, gorzkie żale, chociaż wcale tego nie chciała. – Do widzenia, pani profesor – usłyszała wesołe słowa pożegnania. Ze szkoły wyszło kilku uczniów z pierwszej klasy, których imion i nazwisk jeszcze nie pamiętała. – Chyba cię lubią – zauważyła mama Mikołaja. „Staram się”, odpowiedziała w myślach. Zamieniła się w Dominikę, która w dzieciństwie, i nie tylko, często straszyła ją, mówiąc: „Tylko to zrób! A nie odezwę się do ciebie do końca życia!”. Dominika nie potrafiła dotrzymać danego słowa. Obrażona czy nie, zawsze mówiła więcej, niż potrzeba. Ona była inna. Milczenie jej nie męczyło. Nie musiała mówić, by żyć. Wystarczały jej słowa, które pamiętała. Szczęście, mówiłem ci przecież, żebyś się nią nie przejmowała... Ona już tak ma, najpierw coś chlapnie, później żałuje, a do błędu się nie przyzna za nic w świecie... Może jednak powinna była się odezwać... – Muszę już iść... – Dobrze, Haniu, skoro się spieszysz, nie będę cię zatrzymywać. Powiem ci tylko, że niedługo wyjeżdżam, ale postanowiłam, że chcę wrócić do Polski na stałe. Pół roku temu umarł mój mąż. Nic mnie tam już nie trzyma. Muszę pozamykać wszystkie sprawy, sprzedać dom. „Chyba zamek!” Miała wrażenie, że autorką większości tłoczących się teraz w jej głowie myśli była Dominika. Wstała z ławki. Jej teściowa wszystko rozumiała, a ona coraz mniej. Nie mogła pojąć, dlaczego ta kobieta zapragnęła wtajemniczyć ją w swoje życiowe plany. Przecież nie obchodziły jej wcale. Zaczęła powoli iść. Kierowała się w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu. Matka Mikołaja dotrzymywała jej kroku. – Haniu, ja nie pochowałam Mikołaja w Irlandii. Pomyślałam, że powinnam pochować go tutaj. Mikołaj tego by chciał. – Mikołaj chciał żyć – wyszeptała przez zaciśnięte zęby, tracąc kontrolę nad własnymi myślami. – Wiem. Chcę, żebyś wiedziała, że na początku przyszłego roku, jak tylko wrócę, zamierzam go pochować na tym samym cmentarzu, na

którym leżą twoi rodzice. Zawiadomię cię, jak będę znała dokładną datę, dobrze? Patrząc w szkła okularów przeciwsłonecznych, pomyślała, że już nigdy nie będzie między nimi dobrze. – Do widzenia – powiedziała i nie znalazła w sobie sił, by odejść. Przyglądała się swoim biednym dłoniom. Biednym, bez biżuterii, którą ukryła w białej szufladzie. – Haniu, ja straciłam jedyne dziecko – usłyszała i żałując, że dobre wychowanie przeszkadza jej wykrzyczeć własną stratę, odeszła w ciszy, ciągnąc za sobą poruszoną i rozedrganą wzruszeniem duszę. Wsiadła do samochodu i czując na sobie wzrok Tereski, odjechała. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu. Realizację pragnienia utrudniał jej normalny o tej porze tłok na ulicach. Utknęła na światłach. Była muchą w smole. Obserwowała tłumy ludzi wysiadających z unieruchomionych pewnie jakąś awarią tramwajów, stojących jeden za drugim. Mogła znów jechać. Ludzie spieszyli dokądś, ona myślała tylko o tym, by wbiec na ażurowe schody, na których Mikołaj pocałował ją pierwszy raz, i szybko znaleźć się na górze, by z walącym sercem otworzyć szufladę białej komody, wyciągnąć z niej powleczone białym welurem etui w kształcie serca i przyozdobić swe palce złotem dawnego życia, dowodem dawnego szczęścia. Nie miała pewności, czy dojechawszy do domu, nie zmieni swego postanowienia, swej nagłej potrzeby. Patrzyła na opartą o kierownicę dłoń i obudziła się w niej inna potrzeba. Znów nie wiedziała, czy po powrocie do domu ją zaspokoi. W tej samej szufladzie, obok etui, leżała ramka do zdjęć. Dostała ją jeszcze przed ślubem od pani profesor, która była jej promotorką. Zapragnęła włożyć w tę ramkę jedno ze ślubnych zdjęć i dołączyć je do miłosnej, kominkowej galerii. Wjechała na swoją ulicę. Gdy podjechała pod bramę domu, zmrok zmusił wszystkie lampy do samoistnego zaświecenia się. Otworzyła bramę wjazdową. Wjechała i zatrzymała się na granitowym podjeździe. Nie miała zamiaru wjeżdżać do garażu. Chciała pospacerować po dopiero rozświetlonym ogrodzie. Wysiadła z samochodu. Szybko znalazła się na trawniku. Bardzo wolno stąpała po trawie, kierując się w stronę doskonale oświetlonej ogrodowej huśtawki. Zaciemnione jamy domowych okien przypominały jej o samotności.

Nikt na nią nie czekał. Jak co dzień, musiała wejść do pustego domu, w którym nie miała już nigdy usłyszeć kuchennego nawoływania mamy. – Haniu, chodź szybko! Za dziesięć minut przyjedzie po ciebie Mikołaj. Pamiętasz? Jedziecie dziś kupić obrączki! Gdzie byłaś tak długo? Myj ręce i przychodź, bo wszystko ci wystygnie... Zdążyła wtedy zjeść obiad. Zdążyli kupić obrączki. Zdążyli zrobić z nich użytek. Usiadła na huśtawce. Zamknęła oczy. To zdążyła dziś zrobić. Z resztą miała nie zdążyć. Reszta musiała poczekać. Na dogodniejszy czas. Na lepsze lata. Jeszcze jesteś niegotowa? Szczęście! Sklep nam zamkną... chodź szybko... nie zdążymy... Zapiął torbę od laptopa. Koniec! Nie mógł uwierzyć, że to koniec. Przemek walczył w Toruniu, ale obiecał mu, że nie będzie musiał kiwnąć palcem przy tamtym projekcie, nawet rzucić okiem w celu wykrycia i wskazania ewentualnych błędów. Miał przed sobą cały dzień luzu. Musiał kupić coś mamie, żeby ją przekupić, bo wczoraj wściekła się na niego, gdy usłyszała, że nie pojawi się w domu na niedzielnym obiedzie. Chciał spędzić niedzielę tylko z Hanką. Martwił się o nią. Od kilku dni wydawała mu się jakaś inna. Gdy z sobą rozmawiali, wyczuwał, że jest bardzo zmęczona i zestresowana. Choć go zapewniała, że wszystko jest w porządku, gdzieś w głowie zapalało mu się ostrzegawcze światełko. Tym bardziej się cieszył, że już wraca, zwłaszcza że miał wrażenie, iż ten ostatni tydzień trwał dłużej niż cały pobyt tutaj. Rąbnął torbą z laptopem w środek łóżkowego barłogu. Miał wstręt do wiecznie podświetlonego prostokąta ekranu. To już jutro rano. Padł na brzeg łóżka, nie mogąc uwierzyć. Leżał wśród wielu czekających na zapakowanie rzeczy i gapił się w wiszący na suficie ogromny wiatrak umieszczony tu dla tych, których klimatyzacja męczyła bardziej niż wilgotny upał. Wszystkie brudne ubrania oddał do hotelowej

pralni. Przecież wracał do raju, w którym nie miał zamiaru zajmować się przyziemnymi sprawami. Patrzył na prezenty dla Hanki. Październikowe Rodos było rajem dla koneserów. Gdy tu przyjechał, tabuny turystów zadeptywały okoliczne sklepiki, wykupując wszystko, co tylko oferowały. Nawet nienaturalne odlewy muszli opatrzone złotymi naklejkami „made in China”. Dostawał gęsiej skórki na wspomnienie tego rozkrzyczanego obcojęzycznego gwaru, w którym prym wiódł język francuski. Nie żeby miał coś do Francuzów, ale hałasowali zawodowo. W hotelu, w którym mieszkał, spotykał niewielu Polaków. Nacjami dominującymi byli tu Anglicy i właśnie Francuzi. Gdy pod koniec września hotel opustoszał, poczuł, że żyje. Podobne wrażenie musieli mieć również miejscowi. Obsługa hotelu, dla której do tej pory był z pewnością typowym, nieznającym umiaru zwłaszcza w piciu ochlapusem, zaczęła spoglądać na niego z większą niż dotychczas życzliwością. Robiąc zakupy podczas ostatniego tygodnia, zauważył również, że zwijający swe wakacyjne biznesy Grecy zrobili się naprawdę sympatyczni. Nie udawali. Z kilkoma nawet sobie porozmawiał, bo nareszcie przestali udawać Greków. Ich życzliwość stała się autentyczna. Miał dla Hanki kilka morskich białych kruków. Nigdy nie interesował się muszlami, perłami i innymi wytworami tej ogromnej, w soli zatopionej fabryki. Patrzył na muszlę, przy której ta, którą Hanka zwykła mieć przy łóżku, wyglądała jak karzeł przy gigancie. Kiedy pierwszy raz przytknął ją do ucha, to, co usłyszał, zaskoczyło go do tego stopnia, że o mało nie wypuścił tego cacka z rąk. W muszli można było usłyszeć nie spokojny szum morza, tylko prawdziwie brzmiące sztormowe huczenie. Miał też zatopionego w bursztynie prawie kompletnego małego kraba. Jednak to, co przyprawiało go o związany z niepewnością niepokój, znajdowało się w małym drewnianym pudełeczku. Złoty pierścionek z diamentem. Kamień był osadzony w niby-koszyczku takiej urody, że gdy zobaczył go na wystawie, od razu pomyślał, że albo ten, albo żaden inny. Nie chciał już czekać. Zresztą nie było na co. Musiał przyznać, że pomysły Przemka związane z ich ostatnimi zagranicznymi realizacjami z finansowego i zawodowego punktu widzenia były bardzo udane, ale zmitrężył przez nie mnóstwo cennego czasu. Tylko idiota mógłby trwać

dłużej w tak beznadziejnym stanie. Dzieliła go od Hanki jeszcze tylko jedna, samotna hotelowa noc, w dodatku niecała. Nakrył się kołdrą, chociaż był wyspany. Minęły te czasy, kiedy wystarczało mu tylko prześcieradło. Było coraz chłodniej i przyjemnie bez męczącej skórę i nos klimatyzacji. – Kalimera – z korytarza dobiegło greckie „dzień dobry”. Bardzo chciał powiedzieć Hance „dzień dobry” i usłyszeć jej „dzień dobry, panie Starski”. Wziął do ręki telefon i wybrał jej numer. Dziś jeszcze nie słyszał jej głosu. Odebrała natychmiast. Zupełnie jakby też po przebudzeniu leżała w łóżku i czekała na telefon od niego. – Dzień dobry. Zbudziłem cię? – zapytał, słysząc jeszcze jej kokieteryjne „kto tam?”. – Nie – usłyszał jej uśmiech – właśnie weszłam do garażu. – Dlaczego już nie śpisz? – Bo się wyspałam – odparła tak radośnie, że pomyślał, iż jego ostatnie podejrzenia o zły humor mogły wynikać z jego zmęczenia i tęsknoty zakonserwowanej w nim chyba już na zawsze. – A dokąd się wybierasz tak wcześnie? – Mam bardzo ambitny plan. – Była tajemnicza. – To znaczy... – Najpierw zakupy, potem cmentarz, potem trochę sprawdzania, żeby życie nie było zbyt piękne, a na koniec wizyta u Dominiki. Jest załamana. Przemek miał wrócić wczoraj wieczorem, ale oczywiście coś się przedłużyło i wraca dopiero jutro. Chciałam, żeby przyjechała do mnie, bo mam mnóstwo kulinarnych planów związanych z jutrzejszym dniem, ale twierdzi, że nie ruszy się z domu, bo coś ją łupie w krzyżu. Słuchał, jak spokojnie opowiadała mu o swoich zamierzeniach, i wróciło do niego wcześniejsze przeczucie, że coś jest chyba nie tak. Na pewno nie mówiła mu wszystkiego. Jej udający wesołość głos podszyty był grubą warstwą nieznanego mu do tej pory zagubienia. – A będziesz jutro rano na lotnisku? – zapytał, chcąc skierować jej zajęte czymś myśli na moment ich spotkania. – Domyśl się – parsknęła śmiechem tak naturalnym, że pomyślał, iż nie wytrzyma do jutra. – To może powiesz mi, gdzie cię szukać, jeżeli nie będzie cię na

lotnisku – zagadnął trochę poważnie, a trochę żartobliwie. – Będę – odpowiedziała równie poważnie, jak stanowczo. – Ale gdyby... – Nawet gdyby coś się działo, to przecież i tak się odnajdziemy. Usłyszał trzaśnięcie drzwiami. – Jesteś już w samochodzie? – Tak. – Chcesz już jechać? – Tak. – Mogę zadzwonić wieczorem? – Tak. – Kochasz mnie? – Chciał znów usłyszeć to zabawnie brzmiące, taśmowe „tak”. – Odpowiem ci wieczorem. – Powiedz mi teraz – nalegał. – Teraz? – droczyła się. Zaświerzbiły go palce. – Masz szczęście, że jesteś daleko, bo gdybym miał cię teraz w zasięgu rąk, to... – To co? – przerwała mu odważnie. – Zobaczysz jutro. – Zapomniałam, jak wyglądasz. – Zmieniła ton. Nie był już beztroski i wesoły. Był dziwny, jakby zamyślony. – A ja pamiętam cię doskonale. – Lubisz krem z dyni? – umiejętnie uciekła w kulinaria. – Nie wiem. Chyba nigdy nie jadłem. – To zrobię dla ciebie. – A co jeszcze dla mnie zrobisz? – Niespodzianka. – A deser? Przewidujesz jakiś deser? – Przyznam się, że o deserze nie pomyślałam. Masz jakieś życzenia? – Mam... – A co chciałbyś... Usłyszał jej ciężki oddech, chciała coś jeszcze powiedzieć, ale

nagle przestała mówić. Zupełnie jakby nie chciała się już do niego odzywać. – To nie zajmuję ci już więcej czasu – powiedział szybko. – Goń, gdzie masz gonić, a ja nie będę niczego robił. Będę tylko czekał na wieczór. Uważaj na siebie... Wyłączyła się bez słowa. Nie był pewien, czy zrobiła to celowo, czy przez pomyłkę. Poważnie zaniepokojony, jeszcze raz wybrał jej numer. Od razu włączyła się sekretarka. Teraz był pewien, że znów coś przed nim ukrywała. Tylko co? Został mu już tylko jeden dzień niepewności. Tylko jeden dzień katujących go domysłów. Tylko jeden. Była zmęczona. Jej samopoczucie pozostawiało coraz więcej do życzenia. Jedyna zasada, której ostatnio hołdowała w pierwszej kolejności, brzmiała: „Nie wspominać rozmowy z Tereską, czekać na bieg wydarzeń”. Żywiła nadzieję, że gdy znajdzie się w ramionach Mikołaja, poczuje się lepiej. Czuła, że błądzi na granicy trzech światów. Pani Irenka czasami mówiła, że ma z czymś albo z kimś trzy światy. Zaczynała ją rozumieć. Ona też miała trzy światy. Miała trzy światy ze sobą. Żyła w trzech światach. W tym, który był już za nią. W tym, w którym teraz utkwiła, i w tym, w którym miała się dopiero odnaleźć. Miała świadomość, że trochę za dużo tych światów jak na jedno życie. W dodatku poszarpane. Żyjąc, szarpała się z własnymi światami. Kolejny raz była z siebie niezadowolona. Niestety. Chciała czekać tylko na Mikołaja. Miał okazać się jej czarownym panaceum, które uleczy wszelkie bolączki. Zatrzymała się na parkingu przed cmentarzem. Zakupy się udały, chociaż zmitrężyła na nie dwa razy więcej czasu, niż wcześniej zaplanowała. W ogóle nie miała powera, jakby sprawę ujęła Dominika. Ponadto skupienie wykradała jej pamięć posługująca się wciąż porannym, rozkochanym głosem Mikołaja. Nie potrafiłaby już żyć bez jego słów. Bez niego. Otworzyła bagażnik. Wyjęła znicze. Szklane czerwone serca. Poczuła się nudna i przewidywalna. Wypełniony zakupami bagażnik cieszył jak zwykle. Perspektywa pracy sprawiała, że czas do jutra miał szansę zamieniać się w szybkie, niedłużące się minuty. – A kogo to moje oczy widzą? – usłyszała znajomy głos.

– Dzień dobry, panie Ryszardzie. – Zamaszystym ruchem pożegnała się z samochodem. – O widzę, że zrobiła pani napad na sklep – pan Ryszard zauważył zakupy. – Można tak powiedzieć, panie Ryszardzie – uśmiechnęła się, chyba nawet promiennie, bo tym uśmiechem przywołała schowane do tej pory słońce – jutro będę miała długo oczekiwanego gościa i mam zamiar przyjąć go z honorami należnymi... – przypomniawszy sobie Aldonkowy pogląd na sprawę, znów się uśmiechnęła. Słońce zgubiło się gdzieś za bieluśką chmurką swoim kształtem przypominającą sunący po niebie ogromny kajak. – Królom? – podpowiedział pan Ryszard. – Królom – potwierdziła, mając przed oczami uśmiech, ale nie pana Ryszarda. W zasięgu jej świadomości majaczyły jeszcze dwa różniące się od siebie uśmiechy. – Taki król to ma dopiero życie... – pokiwał głową pan Ryszard. Jego głos był obciążony balastem bolesnej i bardzo przykrej samotności. Nie mogła pozostać obojętna na taki smutek. – Panie Ryszardzie, a może dałby się pan zaprosić na drugie śniadanie. Skoczę tylko do rodziców, pan poczeka u mnie w samochodzie, a później pojedziemy do mnie i przygotuję dla pana pyszny omlet. Jeżeli lubi pan na słodko, to na słodko, a jeżeli... – A gdzie tam ja, staruch, będę pani przeszkadzał, dziękuję, pani Haniu. – Panie Ryszardzie – spojrzała z naganą na staruszka – chyba muszę na pana nakrzyczeć. – Ale ja, choćbym chciał, to dziś nie mogę. Zresztą pani też nie – staruszek spojrzał na nią uważnym wzrokiem. – Ja wszystko mogę – odparła ze śmiechem. – Niech pani już biegnie. Nie zatrzymuję pani, to się może pani spotka ze znajomą, bo jak odchodziłem od mojej gołąbeczki, to jeszcze siedziała na pani ławce. A, co to ja jeszcze miałem powiedzieć? No tak... tak... powiedzieć miałem, że o ten omlet to się upomnę, jak czas będzie wolniejszy. – Dobrze – uśmiechnęła się, czując już, że niebo i ziemia

zapragnęły jej na przekór zamienić się miejscami. Oparła się o samochód. Nawet nie oparła. Przywarła do niego z całych nadwątlonych mdłościami sił. Nie zauważyła, kiedy odszedł pan Ryszard. Nie powiedziała nawet „do widzenia”. Pamiętała tylko, że staruszek wymówił imię doktora Jacka. Najwyraźniej to na spotkanie z nim się spieszył. Niespodziewanie usłyszała jakiś dźwięk. Opuściła wzrok, zatrzymując go w miejscu, z którego dochodziło szklane drżenie. Trzymane przez nią znicze dość głośno reagowały na jej niepokój. Jak najszybciej musiała się uspokoić. Dlaczego ta kobieta ją prześladowała? Przecież wysłuchała jej, tak jak sobie tego zażyczyła. Dzisiaj chciała mieć spokój, w którym mogłaby oczekiwać powrotu Mikołaja. Pójść czy odjechać? Zastanawiała się, patrząc na znicze, które grały coraz ciszej. Nie chciała jej znów spotkać. Nie tu. Nie teraz. Nie dziś. Wtedy jej tu nie było? Po co więc przyszła dziś? Nigdy nie darzyły się wyjątkową sympatią, nawet taką zwyczajną nie. Zobaczyła przed sobą szare, proszące oczy. Zależy mi, żebyś mnie kochała... jej nie musisz... Nie chciała jej widzieć, jednak to dzięki niej mogła odzyskać najbliższą swemu sercu osobę. Dzięki rozwadze podczas tego spotkania mogłaby po ludzku czcić pamięć ukochanego. Mogłaby zapalać dla niego świeczkę nie tylko we własnej duszy. Mogłaby dziś powiedzieć tej kobiecie więcej niż to jedno słowo, którym zaszczyciła ją podczas ich ostatniego spotkania. Może dlatego stawiała coraz większe kroki? Już się nie bała. Nie chciała uciekać. Teraz chciała zdążyć. Była coraz bliżej. Jej uwięzione w ciele serce, zamiast bić, robiło wszystko, by uwolnić się z sieci utkanej ze sprzecznych uczuć. Szamotało się i awanturowało. Nagle przystanęła. Z odległości kilkunastu metrów najpierw zauważyła, a później poczuła, że jej panika była przedwczesna, co nie oznaczało, że niepotrzebna. Jej ławeczka rzeczywiście była zajęta, ale to nie Tereska na niej siedziała. Widziała dość dużą płaszczyznę ciepłego brązu i przytuloną do niej małą powierzchnię soczystego pomarańczu. Na jej ławeczce siedziała Florencka z synem. Hanka nie była gotowa na powtórne spotkanie. Dlatego zrobiła automatyczny w tył zwrot i zaczęła iść przed siebie, ale inaczej niż do tej pory. Szła powoli. Bardzo powoli.

A idąc, bała się, że nadepnie na jakąś leżącą szyszkę, których na cmentarnej alejce leżało co niemiara. Bała się, że stękająca pod jej stopami szyszka od razu zdradzi jej obecność tutaj, a Florencka odwróci się i zobaczy jej ucieczkę. Nie chciała, żeby przyłapały się na wzajemnym spojrzeniu. Nie chciała znów zastanawiać się nad tym, czy ta piękna kobieta była kochanką jej ojca. To znaczy, jak ujęłaby to pani Irenka, „tak po prawdzie”. Chciała wiedzieć wszystko, ale chciała też, by wydarzył się jakiś cud i żeby poznała rzeczywistość bez angażowania pamięci tej kobiety. Chyba przestała uważać. Nadepnęła na szyszkę. Jej rozpękłe drewienko nie odezwało się. Nie wydało z siebie nawet cichego stęknięcia. Ona natomiast zatrzymała się i choć szyszka milczała jak zaklęta, poczuła na swych plecach wzrok. Stała, zastanawiając się, co zrobić. Odejść? Wrócić? Objąć spojrzeniem dwie pary oczu? Zielone, pełne obaw, i niczemu nie winne oczy ojca. Odwróciła się, doszczętnie miażdżąc szyszkę. Znów szła powoli. Mogła nawet zamknąć oczy. Na pamięć znała każdy centymetr tej wydeptanej przez siebie drogi. – Dzień dobry – przywitała się i zobaczyła małe dłonie trzymające pękatą zieleń. Ustawiła przyniesione przez siebie znicze obok zielonych, już się palących. Na pewno ktoś zareagował na jej powitanie, ale ogłuszona stresem nie usłyszała. – Chodź, Tomaszku – w końcu dotarł do niej spokojny, znajomy głos – pójdziemy już... – Ależ mogą państwo jeszcze zostać – uśmiechnęła się i wyprostowała, chowając zapałki w kieszeni kurtki. Napotkała spojrzenie Florenckiej. Było jakby ważące za i przeciw. Florencka nie czuła się przy niej bezpiecznie. – Ja panią znam – powiedział chłopiec. – Z lotniska – przypomniał sobie dość szybko. Musiała na niego spojrzeć. Nie mogła przecież ignorować dziecka. Mały był uroczy. Kropka w kropkę ojciec. Wierna kopia mistrza. Pomarańczowy kolor jego kurtki sprawił, że uleciało z niej wcześniejsze zdenerwowanie albo niezbyt przyjemne poruszenie. – Ja też cię zapamiętałam. Masz na imię Tomek. – Imię Tomasz nie przeszłoby jej przez gardło. – Ja mam na imię Hania.

– Wiem, mama mi powiedziała – mały nawet mówił jak ojciec. Szybko, ale bardzo wyraźnie. Jego rezolutność i błyskotliwość były zauważalne na pierwszy rzut oka. – Powiesz mi, ile masz lat? – Dziesięć. Już skończone – podkreślił z dumą – miesiąc temu. – To gratuluję. Jeszcze rok i staniesz się nastolatkiem. – Naprawdę? – Podekscytowany mały zeskoczył z ławki. Florencka też wstała i od razu chwyciła go za rękę. Zupełnie jakby bała się, że ktoś ukradnie jej dziecko. – Idziemy już mamo? Teraz do cioci Joanny? – zapytał, gdy wpatrywała się w oczy Florenckiej. Znów widziała w nich strach. Ta kobieta rzeczywiście bała się o syna. Wyraźnie obawiała się, że kilka nieprzemyślanych i złych, chociaż szczerych słów mogłoby obrócić w proch rzeczywistość, którą stworzyła, a może uknuła, na potrzeby własnego dziecka. Podczas gdy ciotką Dominiki targał lęk, ona poczuła się odważna i pewna swego. Strach Florenckiej wyzwolił w niej gotowość do zmierzenia się z niepoznanymi dotąd faktami z życia ojca. Musiała się wszystkiego dowiedzieć. Chciała usłyszeć, jak ta kobieta bierze na siebie winę i odpowiedzialność za to, co się stało. Chciała usłyszeć, że jej ojciec uległ jakiejś uczuciowej albo, lepiej, cielesnej zaćmie i że wszystkiego żałował, że miał wyrzuty sumienia, dlatego nie odszedł od żony i córek. Dlatego ich nie zostawił. – Czy mogłybyśmy porozmawiać? – zapytała wprost, przypominając sobie wszystkie cenne sugestie pani Irenki. – Teraz? – Głos Florenckiej nie był ani spokojny, ani przestraszony. Był nijaki. – Nie. Ale gdyby dysponowała pani czasem, to nie ukrywam, że chciałabym, aby to było dziś. Chłopiec przysłuchiwał się ich rozmowie, cierpliwie czekając na dalszy ciąg cmentarnych odwiedzin. – Teraz mamy w planie odwiedzić jeszcze grób mojej siostry, a później odwiozę Tomka do kolegi na urodzinowe przyjęcie. Więc może właśnie wtedy? U mnie w gabinecie o trzynastej? – O trzynastej, ale nie w gabinecie... Patrzyła, jak odchodzili, powtarzając w duchu nazwę kawiarni,

w której miały się spotkać. Już za cztery godziny miała się wszystkiego dowiedzieć. Zanim usiadła na wolnej już ławeczce, odszukała ich wzrokiem raz jeszcze. Podążała za krokiem małego, by upewnić się, że wszystko to, co dostrzegła na lotnisku, było rzeczywistością. Chłopiec chodził jak tato. Podniosła oczy do góry. Niebo było zaciągnięte śnieżnobiałą kurtyną chmur. Pomyślała nie o ojcu. Dziś nie wiedziała, jak to zrobić. Pomyślała o mamie. Zamknęła oczy i od razu zobaczyła ją przed sobą. Chmury nie przeszkadzały w niczym. Stała przed nią jak żywa. Uśmiechnięta i zadowolona. Jej oczy podążały za Mikołajem, który z dumą bogatego ogonem pawia prezentował przed nimi ślubny garnitur. Wyglądał bajecznie. Szare oczy, szary garnitur. Pod szyją miał muszkę, którą zapięła mu przed chwilą mama. Lubili się bardzo. Wyczuwała to wyraźnie. Podobnie patrzyli na świat i nie wymagali od niego, by wszystko było takie, jak wygląda. Ona była inna. Miała charakter ojca. Wymagała od życia dokładności, skrupulatności i dyscypliny. Może dlatego postanowiło dać jej nauczkę. Wciąż nie rozumiała tylko, dlaczego tak niemiłosiernie obeszło się z nimi. Przecież tak bardzo je lubili. Nie wymagali od niego cudów. Brali to, co samo chciało dać... Otworzyła oczy, gdy Florencka z synem przestępowali widoczną stąd – gdzie siedziała – cmentarną bramę główną. Znów była sama. Zaczęła się zastanawiać, czy poradzi sobie podczas czekającego ją spotkania. Oczywiście nie była tego pewna. Zostało jej niecałe pięć minut. Szła Krakowskim Przedmieściem. Nie bała się. Może dlatego, że pięknie świeciło słońce. Gdyby go nie było, z pewnością byłoby inaczej. Z daleka widziała drzwi kawiarenki, które miała za moment otworzyć. Usłyszała śpiew. Nie zatrzymując się, bo nie chciała się spóźnić, wyjęła telefon z torebki, mając nadzieję, że śpiew za moment zamieni się w głos Mikołaja. Ciepły tembr jego głosu zawsze dobrze jej robił. Niestety, nie był to Mikołaj, lecz Dominika podejmująca trzecią próbę nawiązania rozmowy. Nie wiedziała, jak to się mogło stać, ale dwóch pierwszych nie usłyszała. – Tak? – zapytała, zwolniwszy kroku. – Jesteś w domu? – Nie.

– To gdzie się szlajasz? Myślałam, że jesteś tańczącą z garami! – A ja myślałam, że Przemek uwięził cię w łóżku. Nawet się nie odzywałam, żeby nie przeszkadzać. – Nie przyjechał – wycedziła przez zęby Dominika. – Jak to, przecież miał... – I co z tego, że miał?! Będzie dopiero późnym wieczorem. Coś się sprecliło w ostatnim momencie i musiał zostać ratować sytuację. Przyjedź do mnie. Mam doła. – Nie mogę – odpowiedziała, przechodząc ulicę na wysokości otwartej bramy zapraszającej do odwiedzenia szacownych murów uniwersytetu. – Nie świruj! Jak to nie możesz?! – Umówiłam się, właśnie idę na spotkanie. Muszę kończyć, za moment będę już spóźniona. – Tylko mi nie mów, że działasz na dwa fronty. Z kim się umówiłaś tak w ostatniej chwili? – Z koleżanką. – Z Aldonką? – Nie, z koleżanką taty. – Co? Coś ściemniasz? – Dominika nie uwierzyła. – Wiesz co, Dominiko, odezwę się po spotkaniu, dobrze? – Tylko nie zapomnij, bo jestem dziś niespokojna o brzuch, coś mi od rana jakoś tak dziwnie twardnieje i rąbie mnie w krzyżu. – Bądź spokojna, połóż się i relaksuj, jak tylko skończę, to od razu zadzwonię. – A po co się umówiłaś? – Bo chciała, cześć. Poczuła niepokój. Wrzuciła telefon do torebki. Nie bała się spotkania z ciotką Dominiki, obawiała się o Dominikę. Głos siostry przerywała dziś ciężka zadyszka, wyraźnie słyszalne posapywanie, a przecież do terminu rozwiązania zostały jeszcze dwa pełne tygodnie. Musiała się uspokoić. Była na miejscu. Chwyciła za klamkę i przyciągnęła do siebie drzwi, które wprawiły w ruch wiszący gdzieś nad nimi dzwoneczek. Barman podniósł wzrok i ukłonił się mechanicznie. Wykonał wyćwiczony ruch głową, niemający wiele

wspólnego z życzliwością, po czym powrócił do froterowania gładkiej powierzchni szklanego blatu baru. Florencką zauważyła od razu. Siedziała przy stoliku opierającym się o szybę, przez którą można było obserwować poruszających się w różnymi tempie warszawiaków. Wypogodziło się. Gdyby nie jesienne ubrania przechodniów, można by pomyśleć, że na Nowym Świecie, gdzieś przy kramie z różnobarwnymi kwiatami, zasiedziało się lato. Do stolika podchodziła powoli, na nowo zauważając powab i elegancję, jakie miała w sobie czekająca na nią kobieta. Miała krótką fryzurkę, idealnie dopasowaną do owalu twarzy. Siedziała z nogą założoną na nogę. Ręce splotła przed sobą i oparła o szczupłe kolano. Musiała przyznać i pogodzić się z tym, że Florencka była kobietą przyciągającą wzrok, mimo że nie miała na sobie grama biżuterii, a jej ubrania były proste i klasyczne, w nierzucających się w oczy kolorach. Szarości dodawały jej pewnej eteryczności, poza tym znów bardzo dobrze się Hance kojarzyły. Była już całkiem blisko. – Dzień dobry – zdradziła swoją obecność. Najpierw zobaczyła powolny ruch głowy, później dostrzegła inteligencję w niespokojnych oczach. – Dzień dobry – spokojnym głosem przywitała ją Florencka i rozplótłszy ręce, wskazała jej wolne krzesło naprzeciwko siebie. – Cieszę się, że pani przyszła. Na co ma pani ochotę? – Głos Florenckiej brzmiał tak przyjemnie, że wsłuchując się w niego, zapomniała, że powinna użyć swojego. – Może napijemy się herbaty? – Tak, może być herbata – zgodziła się Hanka i wystarczyło jedno spojrzenie Florenckiej, by natychmiast przy ich stoliku pojawił się kelner. Szybko przyjął zamówienie i oddalił się, zostawiając je same. Wpatrywały się w siebie. Hanka nie chciała zaczynać tej rozmowy, dlatego milczała. – Pani Haniu – zaczęła Florencka. – Mogę się tak do pani zwracać? – zapytała uprzejmym tonem, a Hanka odpowiedziała niemrawym skinieniem głowy. Chciała się uśmiechnąć, ale stres, który zaskoczył ją swą nieoczekiwaną obecnością, zasznurował jej usta wytrzymałą szewską dratwą. Widocznie miała tylko słuchać. Cierpliwie oczekując odpowiedzi na pytania, których nie potrafiła nawet ułożyć. Na szczęście

w torebce miała czarno-białe zdjęcie, na którym rzucały się w oczy białe podkolanówki i towarzyszący im od lat bieluśki, z pewnością wykrochmalony kołnierzyk. To był jej niepozostawiający żadnych wątpliwości dowód przekazania życia. Dotknęła twardości torebki, jakby potwierdzając, że jej spotkanie z tą kobietą miało określony cel. Przecież nie było to przypadkowe spotkanie. Rozrywając szewską dratwę, otworzyła usta. Przyszło jej to bez trudu. Bez bólu. Sprawiła sobie nawet coś w rodzaju przyjemności. Mogła już zacząć mówić. – Czy była pani kochanką mojego ojca? – zapytała wprost. Twarz Florenckiej stężała, oczy znieruchomiały, ale bohatersko wytrzymały presję jej wzroku. Nigdzie nie uciekły. Widziała, jak przybywa w nich łez, które zaczynają się toczyć po woskowo bladych policzkach. – Proszę dać mi chwilę. Florencka wstała od stolika i zostawiła ją samą. Zupełnie jak własną torebkę. Wystarczyło kilka łez tej kobiety, by poczuła się paskudnie. To był zły początek. Mogła to rozegrać inaczej. Grzecznie. Tak jak sugerowała to pani Irenka. Była na siebie zła. Poczuła odrazę do siebie i słów, które wypowiedziała. Przez moment chciała wstać i po prostu wyjść, ale kelner przyniósł herbatę. Na nieubranym stoliku postawił dwa imbryczki i zupełnie niepasującą do nich stylem małą cukierniczkę, którą otworzyła od razu, gdy odszedł. Zobaczyła cukier trzcinowy, którego barwa skojarzyła się jej z ciotką Anną. Ona z pewnością wiedziałby, jak uporządkować chaos panujący w jej myślach, by w rezultacie nakłonić Florencką do mówienia bez trącącej słoną wilgocią atmosfery. – Przepraszam panią. Już jestem. – Florencka znów usiadła naprzeciwko niej. W krótkim czasie udało jej się zatrzeć ślady po niekontrolowanej erupcji zapewne negatywnych uczuć. – To ja przepraszam, nie powinnam... – Podała jej saszetkę z herbatą. – Wrzućmy je do imbryków, bo nie wiadomo, czy aby na pewno zawierają wrzątek. – Znów patrzyły na siebie, a z imbryczków zwisały białe, jeszcze całkiem suche sznureczki zakończone słonecznymi tekturkami. – Może to pani zacznie? Mnie się już raz nie udało – Hanka przyznała się do błędu.

– To zaskakujące – zaczęła od razu Florencka – moja praca to nic innego jak trudne rozmowy, ale takiej jak ta, która się rozpoczyna, jeszcze nie miałam, chociaż zawsze wiedziałam, że kiedyś będzie musiała się odbyć. To, że jest mi ciężko o tym mówić, nie oznacza, że tego nie zrobię. Nie, pani Haniu. – Florencka zamilkła na krótki moment. – Nie. To jest odpowiedź na pani pytanie. Nie byłam jego kochanką. Hanka w pierwszej chwili nie uwierzyła. Potem jednak poczuła lekkość. Głaz ugniatający jej duszę gdzieś zniknął. Wpatrzyła się w ciotkę Dominiki i usłyszała dźwięk swojego telefonu. – Przepraszam... – Proszę odebrać, może to coś ważnego. Hanka zdjęła torebkę z oparcia krzesła i nie wyjmując z niej telefonu, zauważyła na wyświetlaczu hasło „numer prywatny”. Wyciszyła głośnik i odwiesiła torebkę. Po chwili jednak znów ją zdjęła z oparcia krzesła, odpięła suwak i wyjęła z niej przygotowane na wszelki wypadek koło ratunkowe. – To jest mój ojciec – położyła ramkę przed Florencką. – Widziała pani kiedyś to zdjęcie? – Nie – padła krótka odpowiedź. – Proszę mi powiedzieć, czy pani syn jest dzieckiem mojego ojca? Florencka podniosła wzrok znad zdjęcia. – Tak – przyznała i znów spojrzała na fotografię. – Boże, jaki on jest do niego podobny – szepnęła i oddała jej ramkę. Schowała ją z powrotem do torebki tak szybko, jakby parzyła jej dłonie. – Jak to możliwe? – zapytała, nie rozumiejąc niczego. – Popełniłam w życiu wiele błędów – powiedziała z goryczą Florencka. – Wszystko zaczęło się od tego, że wyszłam za mąż za nieodpowiedniego mężczyznę i przez niego nie zajęłam się swoją siostrzenicą wtedy, gdy tego potrzebowała, a kiedy zaczęłam walczyć o własną siostrę, okazało się, że się spóźniłam. Żadnego z tych błędów nie potrafię sobie wybaczyć. Nie potrafię o nich też w żaden sposób zapomnieć. Często myślę, że bez wyrzutów sumienia nie potrafiłabym już żyć. Pani ojca poznałam tuż przed rozpoczęciem procedury

adopcyjnej. Bardzo zależało mi na tej znajomości, ponieważ była jedynym ogniwem łączącym mnie z Dominiką. Kochałam ją. Nie wiem, czy mi pani uwierzy, ale wciąż ją kocham... – Florencka zamilkła na krótką chwilę. – Wracając do pani ojca... Po naszym pierwszym, długim, bodajże trzygodzinnym spotkaniu zrozumiałam dwie rzeczy. Pojęłam, że pani rodzina jest jedyną szansą na normalne życie dla Dominiki... mój mąż, a raczej jego rozległe koneksje sprawiły, że adopcja bez przeszkód i w szybkim czasie zakończyła się szczęśliwie dla pani rodziców i Dominiki. Drugą rzeczą było to, że po tym spotkaniu zakochałam się w pani ojcu bez pamięci i nic nie mogłam poradzić na to, co się ze mną działo. Byłam wobec tego bezsilna. Jedyne, co mogłam zrobić, to unikać spotkań z nim. I proszę mi wierzyć, nie spotykaliśmy się wcale. Hanka słuchała z zapartym tchem i, co dziwne, nie nienawidziła tej kobiety. Więcej, podziwiała ją za to, że mówiła wszystko takim tonem, iż do głowy by jej nie przyszło, że jest nieszczera. Bez zastrzeżeń wierzyła w każde jej słowo. Nie miała wątpliwości. Florencka nie chciała jej oszukać. – Gdy przekazywałam prezenty dla Dominiki i w ogóle różne potrzebne rzeczy w zastępstwie jej taty, któremu była całkowicie obojętna, zawsze pilnowałam, aby odbywało się to zaocznie. Drugi raz zobaczyłam go na pogrzebie mojego męża. To, że przyszedł, było dla mnie bardzo ważne. Dzięki temu mogłam uwierzyć, że rozumiał moją sytuację... zależało mi, żeby nie myślał o mnie źle. Pamiętam, podszedł wtedy do mnie, uścisnął mi dłoń. Wtedy dotknął mnie po raz pierwszy, powiedział tylko jedno słowo... współczuję... i dalej trwała między nami telefoniczna znajomość, która z biegiem lat przeistoczyła się w SMS-ową. Przesyłaliśmy sobie wiadomości. Najczęściej były to bezosobowe treści zawierające wytyczne dotyczące zwłaszcza tego, co mam zrobić, udając ojca Dominiki. Wszystko funkcjonowało dobrze. Nawet coraz lepiej. W moim życiu pojawił się mężczyzna. Na krótko, ponieważ nie rozumiał tego, że byłam odpowiedzialna za siostrę. Kiedy wpadała w przepaść nawracającej depresji, to nie zważając na nic i nikogo, robiłam wszystko, żeby nie pozwolić jej odejść. Musiałam jej pilnować. Do tego stopnia, że nie miałam swojego życia. Gdy wychodziłam do gabinetu albo na dyżury do szpitala, zawsze

zostawiałam ją pod opieką. Moje życie przypominało kiepski film. Pomagałam wielu ludziom, a nie potrafiłam pomóc sobie... Przyglądała się Florenckiej, myśląc, że nie spotkała jeszcze w życiu człowieka, który otworzyłby się przed nią w takim stopniu. Przez moment poczuła się nawet wyróżniona. Była przekonana, że słowa, w które się wsłuchiwała, były esencją prawdy. Florencka, podobnie jak ona, nie potrafiła kłamać, więc skoro postanowiła wyjawić jej prawdę, to z pewnością nieprzypadkowe było to, że każde słowo tej kobiety docierało, uderzało w jej wrażliwość pod ogromnym, emocjonalnym ciśnieniem. – Pogodziłam się z własną sytuacją. Żyłam z dnia na dzień. Tłumaczyłam sobie, że tak ma być. Tak po prostu musiało być. Nie mogłam inaczej. Przez spokój i stabilizację w naszym życiu stan Joanny też się w końcu ustabilizował. Zaczęłyśmy wychodzić z domu. Na wernisaże, wystawy, nawet do kina... i to wtedy popełniłam karygodny błąd. Z punktu widzenia lekarza psychiatry niewybaczalny. Uwierzyłam w jej normalność i, co najstraszniejsze, dałam jej to odczuć. Skrzętnie to wykorzystała... To był sylwester. Dokładnie ten, kiedy Dominika kończyła osiemnaście lat. Joanna zachowywała się normalnie. Jak zwykle od prawie dwóch lat. Wszystko było jak co dzień, poszła tylko wcześniej spać. Powiedziała mi, że jest zmęczona po spacerze. Rzeczywiście, tamtego dnia spacerowałyśmy dłużej niż zwykle. Dlatego nie zdziwiło mnie to, a powinno... bo stały rytm dnia był jej obsesją, jedną z wielu. Co raz wprowadzała do swojego życia, zostawało w nim na zawsze. Joanna uwielbiała schemat. Dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Była jak małe dziecko. Tej nocy siedziałam przed kominkiem i oglądałam film, jakiś melodramat. Że coś jest nie tak, zrozumiałam kilka minut po północy. Fajerwerki trzęsły światem wokół mojego domu, pies sąsiadów wył, a Joanna się nie zbudziła, chociaż panicznie bała się hałasu. Gdy weszłam do jej sypialni, była prawie zimna... – Dłonie Florenckiej, do tej pory nieruchome, zaczęły bawić się białym sznureczkiem zwisającym z imbryka. Żadna z nich nie piła herbaty, żadna też nie płakała. – Dlaczego mi pani o tym opowiada? – wyszeptała Hanka, nie mogąc ukryć poruszenia. Idąc na to spotkanie, myślała tylko o ojcu, a od

początku rozmowy zdążyła o nim zapomnieć, całą swą uwagę przenosząc na Florencką i, podświadomie, na Dominikę. Nie usłyszała odpowiedzi na swe pytanie. Florencka mówiła dalej. – Moja siostra odebrała sobie życie z tęsknoty za Dominiką. Skończyła malować obraz, który przede mną ukrywała. Nałożyła na niego i na sztalugę białe prześcieradło, a sobie na głowę zwykłą białą foliową torbę i się udusiła. Myślę, że z utęsknieniem czekała na śmierć. Od razu odkryłam ten nowy obraz w jej pracowni i wie pani, co przedstawiał? – Florencka zamilkła, ona również nie mogła wydobyć z siebie głosu. – Na tym obrazie było niemowlę. Śliczne, różowiutkie, tylko becik, w którym leżało, był szary, brudny, jakby niedoprany. To była Dominika... piękne dziecko niedobrej matki, która nie umiała się nim zająć. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Pani ojciec był jedyną osobą, o której wtedy pomyślałam. Nie wiem, jak długo siedziałam na łóżku Joanny. Trzymałam ją za coraz zimniejszą dłoń i zastanawiałam się, czy powinnam się z nim skontaktować. Biłam się z myślami. Brałam pod uwagę jeszcze jedno rozwiązanie. Mogłam wypisać sobie receptę. Ostatnią receptę w moim życiu i pójść śladem Joanny. Położyć się obok niej i już nic nie musieć. Zostawiłam ją samą w pokoju, który był jednocześnie jej pracownią, i zaczęłam udawać, że moja siostra śpi. Skończyłam wypisywać receptę i usłyszałam, że ktoś przysłał mi wiadomość. Zerknęłam na telefon. Otrzymałam kilka wiadomości. Nic szczególnego, noworoczne życzenia, przede wszystkim od byłych pacjentów. Jedna z nich, właśnie ta ostatnia, była od pani ojca. Napisał tylko „Do Siego Roku”. Nic więcej, ale to mi wystarczyło. Nie patrząc na zegarek, zadzwoniłam do niego i powiedziałam mu, co się stało. Przyjechał natychmiast. Kazał mi się położyć. Zrobił mi coś do picia i zajął się wszystkim. Pogotowie, policja, prokurator. Kiedy ta koszmarna procedura się skończyła, było już rano. Nowy Rok. Chciałam być głucha, ale wciąż słyszałam śpiewy wracających do domów podchmielonych birbantów i pojedyncze wybuchy fajerwerków. Siedziałam przed wygasłym kominkiem i prawie nic nie widziałam. Byłam zapuchnięta od płaczu, a on, kiedy zamknęły się drzwi za pracownikami domu pogrzebowego, usiadł obok i mnie przytulił. – Florencka umilkła. – To, co się stało później, to tylko moja wina. Pani

Haniu, proszę na mnie popatrzeć. Hanka podniosła oczy znad swych nerwowo przesypujących cukier dłoni. Zobaczyła zmęczoną i zszarzałą twarz Florenckiej, która powtórzyła jeszcze raz: – To, co się stało potem, to moja wina. Tylko moja. To było jak ucieczka przed śmiercią... Nie spotkałam się z nim już nigdy więcej. Dominika była pełnoletnia... wiem, że był na pogrzebie Joanny. Widziałam jego dłonie, kiedy składał wieniec na jej grobie. Nawet na niego nie spojrzałam. Bałam się. Chciałam zapomnieć o wszystkim, co się stało, ale najbardziej o nim... W szpitalu ubłagałam o możliwość wyjazdu, jakiegokolwiek. Musiałam wyjechać. Po dwóch tygodniach, najstraszniejszych w moim życiu, znalazłam się w Paryżu. Nazwisko mojego zmarłego męża wciąż otwierało przede mną wiele trudnych do otwarcia drzwi, dlatego pracę znalazłam od razu. Mieszkanie też. Maleńkie, przy Montmartre. Udawałam, że jestem kimś innym. Zamieniłam się w świadka koronnego, któremu pomagałam kiedyś w zachowaniu normalności, bo miał z tym poważny kłopot. Bardzo trudno było mu pogodzić się z utratą prawdziwej tożsamości. Mnie również... Miałam czterdzieści jeden lat, a czułam się tak, jakbym zbliżała się do siedemdziesiątki, dlatego nie zdziwiło mnie wcześniejsze klimakterium, po tylu przeżyciach... Kiedy dotarło do mnie w końcu, że to nie przekwitanie, tylko ciąża, byłam zdruzgotana, przerażona i bardzo samotna. Byłam już w trzecim miesiącu. Przez kilka pierwszych dni było mi bardzo ciężko, ale na szczęście szybko zrozumiałam, że widocznie tak miało być. Bałam się, ale... – Chwyciła się pani tego życia – dopowiedziała bezwiednie i zrobiło się jej słabo. – Rozumie mnie pani? – zdziwiła się Florencka, wpatrując się w nią bardzo intensywnie. Niestety nie potrafiła się już odezwać. – Chwyciłam się go z wszystkich sił – potwierdziła Florencka. – Odeszłam ze szpitala. Nie musiałam pracować. Książki mojego męża wciąż na mnie zarabiały. Robią to do dziś... Kiedy urodził się Tomek... Uśmiech, który zobaczyła na twarzy Florenckiej, sprawił, że nie musiała już niczego słuchać. Wszystko wiedziała. Zrozumiała wszystko.

Z tym że teraz to zrozumienie nie wywoływało u niej żadnego poczucia winy. – A ojciec? – Hanka zadała najważniejsze dla siebie pytanie. – Pani ojciec... miał swoje życie. Kochającą żonę, dwie cudowne córki. Zresztą jedną z nich kochałam i kocham jak córkę, przepraszam, że się powtarzam... Nie chciałam tego burzyć, nie chciałam niczego zmieniać, za bardzo go kochałam. – A czy on...? – Nie. – Florencka domyśliła się, o co chciała zapytać. – Nie powiedziałam mu o niczym. Pani ojciec nie dowiedział się nigdy o Tomku, a Tomek jest na razie za mały, żebym mogła wtajemniczyć go w niektóre sprawy, w fakty z naszego życia. Kiedy skończył pięć lat, wróciliśmy do Polski. Chciałam, żeby chodził do polskiej szkoły, poza tym chciałam wrócić do pracy, do praktyki. Wiem, że może mnie pani nienawidzić, ale... – Nie nienawidzę pani – przyznała, odczuwając ogromną ulgę. – Herbata nam wystygła – zauważyła z uśmiechem, który pojawił się na jej ustach zupełnie naturalnie. – Nie przyszłam tu na herbatę – odpowiedziała Florencka wciąż bez uśmiechu. – Ja też nie – uczucie ulgi trwało. – A czy mogłaby mi pani powiedzieć... – Miała kłopot ze sformułowaniem pytania. – Tak? – Wzrok Florenckiej sprawił, że zrozumiała, iż może zapytać o wszystko. – A pani syn, Tomek, gdy zapala znicz na grobie moich... – O śmierci pani rodziców dowiedziałam się przypadkiem, kilka miesięcy po tej tragedii. Kiedy to się stało, byłam z Tomkiem na wakacjach we Francji. Nie wiedziałam... bardzo pani współczuję... Tomek myśli, że pani rodzice byli moimi przyjaciółmi. – Powie mu pani? – Kiedyś na pewno. Chcę, żeby wiedział, kim był jego ojciec, zwłaszcza że jest do niego bardzo podobny. Codziennie mi o nim przypomina... – A zastanawiała się pani, kiedy przyjdzie ten odpowiedni moment?

– Dlaczego pani o to pyta? Jeżeli boi się pani o Dominikę... – Tomek to mój brat – walczyła ze wzruszeniem. – Tak... wiem... choć przyznam się pani, że do tej pory żyłam z przekonaniem, że jest tylko mój. – Proszę mnie źle nie zrozumieć... pani kiedyś nie zniszczyła naszego życia, ja nie chcę... może się pani nie obawiać... – Jesteście do siebie bardzo podobni. – Zauważyłam. Wtedy, na lotnisku. – Wiem. Mam prośbę. Pani Haniu, nie jesteśmy w tym wszystkim same. Jest Tomek, ale jest też nieświadoma niczego Dominika. Dlatego nie róbmy nic. Przynajmniej na razie. Pani Haniu, obie mamy dużo za sobą i wiele przed sobą. Pewnie dlatego wciąż myślę o tym, co będzie. Myślę o Tomku, o Dominice i o pani również. Ale wiem, że do każdej trudnej rozmowy trzeba się solidnie przygotować. I nie chodzi mi teraz o słowa. W ogóle im dłużej żyję, tym bardziej jestem przekonana, że w życiu w ogóle nie chodzi o słowa. Bo słów jest mnóstwo, a uczuć dużo mniej, a mimo to wszystkie słowa, jakie znamy, są zbyt słabe, płytkie i zbyt ogólne, by je odpowiednio nazwać. Pani Haniu, nie spieszmy się, zmiany w życiu potrzebują dużo czasu, nawet więcej niż ludzie na przyzwyczajenie się do nich. Hanka słuchała z zapartym tchem. – Proszę mi opowiedzieć, jaki jest Tomek? – Bardzo inteligentny, wrażliwy, dowcipny – Florencka z uśmiechem wymieniała cechy jej ojca – i pięknie gra na skrzypcach. Jest bardzo utalentowany. – Tato nie grał na żadnym instrumencie – zamyśliła się. – Nie znałam go – uśmiech Florenckiej musiał być lustrzanym odbiciem tego, który wciąż błąkał się po jej ustach. – Niestety, muszę już iść. Za pół godziny kończy się przyjęcie urodzinowe, na którym jest Tomek. Muszę go odebrać punktualnie, a to aż na Białołęce. – Wobec tego bardzo dziękuję pani za to spotkanie. – To ja dziękuję, pani Haniu. A czy mogłabym mieć do pani prośbę? A raczej dwie? – Tak? – zapytała, wzmagając czujność. – Czy byłaby pani uprzejma powiadomić mnie, gdy... Dominika

urodzi. – Dobrze – odpowiedziała, myśląc intensywnie. – A skąd pani wie, że Dominika jest w ciąży? Florencka nie przestraszyła się jej pytania, wprost przeciwnie, uśmiechnęła się bardzo ciepło. – Jakiś rok temu, całkiem przypadkiem, przy grobie pani rodziców spotkałam panią Halinkę. I tak wie pani, jak to bywa z niektórymi ludźmi, nie musiałam nawet szczególnie wypytywać, żeby się czegoś dowiedzieć. Kiedy usłyszałam, czym zajmuje się pani Halinka, po prostu zapytałam, czy mogłaby raz w tygodniu poświęcić kilka godzin na sprzątanie mojego gabinetu. Zgodziła się. Nie mam zamiaru ukrywać, że zrobiłam to tylko ze względu na to, by mieć znów jakiś wgląd w życie Dominiki i w pani również... – Dobrze, oczywiście powiadomię panią – zgodziła się Hanka. – Dominika z mężem oczekują synka, Tomaszka – uśmiechnęła się. – Wiem – odparła również z uśmiechem Florencka – pani Halinka to skarbnica wiedzy na pań temat. Najwspanialsze jest to, że wystarczy ją zagadnąć tylko półsłówkiem... Sprząta u mnie w poniedziałki przed południem. Odkąd przychodzi, polubiłam poniedziałki. – A druga prośba? – zapytała Hanka, chociaż wcale nie musiała o niej przypominać. – Ta druga prośba jest chyba z gatunku trudniejszych do spełnienia. Pani Haniu – Florencka zaczerpnęła przesyconego zapachem niewypitej herbaty powietrza – bardzo panią proszę, żeby wybaczyła pani swojemu ojcu, to co się stało. Odwzajemniła głębokie spojrzenie Florenckiej i przelękła się. Ciotka Dominiki popatrzyła na nią tak, jakby za jej plecami ktoś stał. Czyżby zobaczyła tam ducha jej ojca? Zrobiło jej się zimno, choć wpadające przez szybę słońce sprawiało, że musiała od czasu do czasu mrużyć oczy. – A jeżeli to możliwe, to proszę wybaczyć też mnie... Kelner przyniósł rachunek. Florencka nie pozwoliła jej zapłacić. Włożyła banknot do czarnego etui. – Postaram się – odpowiedziała Hanka szczerze, wyczuwając, że tym bliskim prawdy stwierdzeniem kończy właśnie bardzo szczerą,

prawdziwą i nadzwyczaj potrzebną rozmowę. – Potrzebuję czasu – dodała – na wszystko w życiu potrzebuję czasu i często myślę, że potrzebuję go więcej niż inni ludzie. Jestem życiowo powolna. Wstały od stołu. Jednocześnie. – Do widzenia, pani Haniu. Włożyła swoją dłoń w wyciągniętą rękę Florenckiej. – Do zobaczenia – odpowiedziała, odprowadzając wzrokiem kobietę, która jak się okazało, miała dziecko z jej ojcem, nie będąc jego kochanką. Jeżeli to w ogóle możliwe? Nie była pewna. Ale jeśli tak było, to kolejny raz w życiu musiała przyznać rację pani Irence. Przez ostatnie dwa miesiące jej życie zatruwała świadomość nieuczciwości ojca. Czy był nieuczciwy? Chyba nie. Okazał się po prostu słaby, tak po ludzku słaby. Chyba słaby. Miała w głowie różne sprzeczności, dylematy i jak zwykle multum pytań, które mogła zadawać już tylko sobie. Wyszła z kawiarni. Taksówki śmigały Nowym Światem. Oparła się o oplakatowaną szybę przystanku autobusowego. Od razu zatrzymał się przed nią długi czerwono-żółty, spięty czarną gumową harmonią, niskopodłogowy przegubowiec. Żegnając wysiadających, a witając wsiadających pasażerów, swojsko zasyczał. Wysiadły z niego babcia z wnuczką. Pewnie wysiedli też inni, ale to na tę uśmiechniętą dwójkę, którą oddzielało nieobecne tu pokolenie matki, zwróciła uwagę. Malutka mogła mieć jakieś pięć lat. Była ubrana w śliczny czerwony flauszowy płaszczyk w stylu Anny Kareniny. Na głowie miała ni to berecik, ni kapelusik, wyglądała trochę jak wyjęta z kadru filmu Spielberga. W małej rączce ściskała kilka jesiennych liści. Głównie klonu. Brązowo-pomarańczowa kompozycja dobrze współgrała z czerwienią płaszczyka. Nad dziewczynką nachylała się babcia, tłumacząc jej coś zapamiętale. Nie słyszała żadnych słów. Widziała tylko, z jaką uwagą mała śledzi ruch niezbyt szybko poruszających się ust babci. Poczuła ssanie w żołądku. Była głodna. Dotknęła miejsca, w którym czuła nieprzyjemny ścisk. Uśmiechnęła się do dziewczynki. Mała odwzajemniła uśmiech. Autobus znów zasyczał i uśmiechnięta dziewczynka odjechała. Szczęśliwa dziewczynka odjechała, zabawnie przyklejając nos do szyby. Miała babcię. Może nawet dziadka?

Syn Florenckiej nie miał babci. Ani jednej. Ani dziadka, ani... miał tylko mamę.... Chciała być w ciąży. Bardzo. Może nawet bardziej niż kiedyś. Nie potrafiła ocenić swego pragnienia. Gdyby to pragnienie miało się stać namacalną rzeczywistością, jej dziecko miałoby prawie wszystkich. Mamę, tatę, babcię, dziadka. Miałoby rodzinę. Prawie pełną, prawie kompletną. Byłoby dobrze, gdyby tak było. Zdążyłoby prawie wszystkich poznać i pokochać, zanim odejdą. Byłoby dobrze, gdyby tak było... Nie patrząc na zegarek, postanowiła jeszcze raz pojechać na cmentarz. Musiała się tam znaleźć. Musiała w ciszy przeprosić tatę za wszystkie złe myśli i duchowe złorzeczenia. Było ich dużo. Zważywszy na jej obecną sytuację, może za dużo? Musiała rozprostować wszystkie swe zaplecione w podduszającą ją linę uczucia. Musiała przygotować się do spotkania z Mikołajem. Miała mu tyle do opowiedzenia. Chciała na niego czekać nie tylko z wyśmienitym, troszkę spóźnionym śniadaniem. Chciała na niego czekać ze spokojem zakłócanym już tylko niecierpliwym oczekiwaniem na wizytę u doktor Bożenki. Nie mogła nacieszyć się lekkością bytu, którą odczuwała. Zrobiła wszystko, co zaplanowała, i to wszystko szło jej jak z płatka. Gdyby nie marudzący nastrój oczekującej na Przemka Dominiki, spałaby od dawna. Jednak pojawiające się tylko na ziemi znaki, niebo milczało, wskazywały, że jutro miała przywitać Mikołaja w towarzystwie szarych cieni pod oczami. Po domu stąpał cichutko cynamonowy zapach szarlotki. Identyczny jak tego popołudnia, kiedy Mikołaj pocałował ją po raz pierwszy. Gdy na garażowych schodkach pocałowała go pierwszy raz. Ziewnęła, korygując własne wspomnienia. Do północy została bardzo szybko kurcząca się godzina. Powinna była już spać, ale bezustannie narzekająca na dokuczliwe bóle w krzyżu Dominika wymogła na niej popołudniową wizytę domową. Pojechała więc do niej z wypełnionymi ciepłym jedzeniem pojemnikami, których zawartość zniknęła bardzo szybko, pomimo wielu niedogodności krzyżowo-brzusznych. Teraz siedziała przy stole, przytrzymując rękami ciężką głowę. Obciążone odważnikami rzęs powieki rytmicznie opadały, by po chwili

podnosić się niemrawo, ponieważ oczy odszukiwały podświetlony zegar na piekarniku. Szarlotka, by uciec z tropiku, potrzebowała jeszcze piętnastu minut. Ona natomiast nie potrzebowała już niczego. Jej ważąca tryliony ton głowa potrzebowała jedynie miękkości poduszki. Jednak na razie musiała zadowolić się twardością i stabilnością stołu, na którym rozpłaszczyła się słodko niczym kot, który w deszczowy dzień znalazł sobie, niby słońcem ogrzany, mały, cieplutki fragmencik przypiecka. Była bardzo zmęczona. Po jej plecach regularne przebieżki wykonywał nieprzyjemny chłód, a w głowie przepychały się i tłoczyły nie do końca realne sceny. Zawsze pod zamkniętymi powiekami mogła zobaczyć pocięte fragmenty własnego życia. Dziś też zadomowiły się pod nimi urywki znanych jej scen. Widziała małe pomarańczowe plecki chłopca nachylającego się nad grobem jej rodziców... nad grobem ojca... Widziała Dominikę rysującą dla niej pelikana. Gdzieś w okolicach potylicy majaczył jej obraz maleństwa, o którym dziś opowiedziała jej Florencka. Czuła zapach obieranych przez panią Irenkę jabłek. Widziała, jak ich równe cząstki wpadają do zielonej brytfanki, ulubionego garnka pani Irenki. Doskonale pamiętała gest i rozmach, z jakimi pani Irenka zasypywała cząstki jabłek cukrem żelującym. W swojej kuchni miała kilka miarek. Do odmierzania mąki, cukru, a nawet ryżu. W kuchni pani Irenki nie było miarek. Ona ich nie potrzebowała. – Hanuś, a na co mi miarka? Toż z przyprawami jest jak z dobrocią. Nie muszą się zgadzać, muszą wystarczać. A teraz patrz, namieszam i przemieszam wszystko dokładnie – słyszała cukrowy chrzęst grający na ściankach brytfanny – i wstawiam do pieca. Uważać tylko muszę, żeby się nie przepiekły, bo przepiekać to się przecież będą w szarlotce... – Szarlotka!!! – Zerwała się z krzesła. Piekarnik zdążył się wyłączyć. W pośpiechu otworzyła jego drzwiczki. – Uff – odetchnęła z ulgą – szarlotka się nie przepiekła – szepnęła do siebie, a może do pani Irenki, która będąc daleko, zawsze kręciła się gdzieś w pobliżu. Tylko brzegi ciasta zbrązowiały może ciut za bardzo, ale mimo to zapach był oszałamiający. Ułożyła blachę na kuchennym blacie i znów usiadła za stołem, na którym ułożyła głowę. Ciepły, cynamonowy aromat sprawiał, że poczuła

się jak na wakacjach. Musiała przysnąć. Zbudziło ją mrowienie dłoni pod policzkiem. Musiała jak najprędzej wdrapać się na schody. Wstała. Wyprostowała unieruchomione nogi. Sztywno, jakby na szczudłach, podeszła do schodów. Zaczęła wciągać się na górę. Trzymała się poręczy, mając wrażenie, że porusza się tylko dzięki pracy rąk. Najbliżej miała do sypialni rodziców, dlatego to ją wybrała. Wturlała się pod zimną kołdrę bez nadziei, że będzie w stanie się pod nią ogrzać. Łypnęła okiem na szafkę nocną, na której ponad dwa lata temu postawiła zdjęcie rodziców, by móc myśleć, a raczej oszukiwać się, że są blisko. Dziś zdjęcie leżało, odwrócone w stronę blatu szafki. Sama je tak położyła. W złości i poczuciu krzywdy. Wyciągnęła rękę i ustawiła je tak, jak stało do tej pory. Włożyła dłonie pod policzek i mówiąc „a kysz” myślom, natychmiast zasnęła. Kościelne dzwonki nie przestawały hałasować. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak długo. Jak to możliwe, żeby w pustym kościele dzwoniły dzwonki? W dodatku bezustannie. Widziała przed sobą rzędy pustych ławek. Wszędzie panował półmrok, z którego nieśmiało wyłaniały się zarysy ołtarza rozświetlanego jedynie szkarłatnym blaskiem wiecznej lampki. Ministrantów nie ma, a coś wciąż dzwoni. Na moment zapada cisza, a potem znów słyszy uporczywe dzwonienie. Przecież w takich warunkach nie może się modlić. Musi wstać i wyjść. Zacząć szukać innego miejsca, w którym będzie mogła się wyciszyć. Chce wstać. Nie może. Nogi zachowują się tak, jakby były zrośnięte z dębowym klęcznikiem. Znów te przeklęte dzwonki. Nie może się poruszyć. Dopada ją panika. Przestaje widzieć czerwień bijącą od strony wiecznej lampki. Otwiera oczy. Jak to możliwe? Przecież ma je wciąż otwarte. Przecież nie można otworzyć już otwartych oczu. Nie widzi niczego. Zewsząd otacza ją heban. Ale dzwonienie nie ustaje. To nie dzwonki. Jest jej ciepło. Nie klęczy w kościelnej ławce. Jest w domu. Przerażona siada na łóżku. Dzwoni telefon. Od dłuższego czasu. Stacjonarny. Wyciąga rękę. Pomimo zatopienia w budzącym trwogę hebanie nocy od razu trafia dłonią na słuchawkę. Ten ruch ma wyćwiczony. Przykładając ją do ucha, zamyka oczy. Nie są jej do niczego potrzebne.

– Halo? – pyta skrzeczącym głosem. Jest zachrypnięta. Ma zziębnięty głos, jakby rzeczywiście większą część nocy spędziła, marznąc w chłodzie kościoła. – Hania? – Już wie, że coś się stało. Głos Dominiki jest nienaturalnie cichy i bezradny. – Rodzisz? – pyta szybko, zaświecając również wyćwiczonym gestem nocną lampkę. Heban ginie. – Chyba... – Głos Dominiki jest jakby udawany. Ma wrażenie, że ktoś nieudolnie udaje głos jej siostry. – Już do ciebie jadę. Bądź spokojna... – Hania, dzwonili ze szpitala w Sierpcu. Przemek miał wypadek. – W słuchawce słyszy płacz. Bezradne pochlipywanie małej dziewczynki. – Co się stało? – Światło lampy razi ją tak jak południowe słońce. – Powiedzieli, że ma uraz głowy i chyba złamany obojczyk. – Posłuchaj mnie... Czuje, jak wszystko podchodzi jej do gardła. Cała kolacja. Nie może być bardzo późno. Ręka przy uchu telepie się jak w gorączce. Z trudem utrzymuje słuchawkę i zdarza się cud. Cenzor jest po jej stronie. Pierwszy raz w życiu. Nie przeszkadza, ewidentnie chce pomóc. Jego głos dociera do najodleglejszych zakamarków jej duszy. Słyszy go wyraźnie: to tylko wypadek, nie panikuj, to tylko wypadek, nic się nie mogło stać, to tylko wypadek, to tylko wypadek... Echo tych słów wypełnia jej komórki, tkanki, narządy, układy. Wypełnia ją całą. Po czym zamienia się w jej bardzo spokojny głos. – Już do ciebie jadę. – Wstępują w nią nowe siły. Nie ma pojęcia, skąd się biorą, ale najważniejsze, że są. Mdłości mijają, pozwalają działać. Dlatego ma w sobie siłę i spokój. Jednocześnie. – Dominika, połóż się, oddychaj głęboko. Nie myśl o niczym, tylko o Tomaszku. Wszystko będzie dobrze. Nic się nie stało. Przemek jest w szpitalu, ma fachową opiekę. Nie bój się. – Zerka na stojący przy łóżku zegarek. Druga. Druga dwadzieścia dwie. Kombinacja trzech podświetlonych na czerwono dwójek nie przeraża jej wcale. – Jestem u ciebie za dwadzieścia minut. – Hanka, ale powiedz... – Głos Dominiki łamie się. – Wszystko będzie dobrze – pewnym głosem powtarza za

cenzorem. – Odchodzą mi wody – słyszy w słuchawce, gdy chce ją już odłożyć. – Nie martw się. To nic. – Są ciepłe. – Głos Dominiki ją przeraża, ale nie może dać po sobie poznać, że sytuacja ją przerasta. – Mają temperaturę twojego ciała. Czekaj na mnie – odkłada słuchawkę. Jest jasno, ale słuchawka nie trafia na widełki telefonu. Z łoskotem spada na podłogę. Nie widzi tego, bo jest już w garderobie. Zrzuca z siebie rozciągnięty podkoszulek taty. Szara relikwia ląduje na podłodze w kącie. Wciąga na siebie szary dres. W łazience jedną ręką myje zęby, drugą czesze włosy. Nie czesze, szarpie bez czucia. Obie szczotki wrzuca do umywalki z taką siłą, że przez moment naśladują ruch piłeczki w ruletce. Rien ne va plus. Znów słyszy głos cenzora. Wciąż jest inny niż zwykle. Cynizm w skali od jednego do dziesięciu: zero. Zbiega ze schodów. Jednak tuż przed szybkim zeskoczeniem na podłogę salonu galopem wraca na górę. Już jest przy uchylonych, do niedawna terroryzujących ją drzwiach. Otwartą dłonią popycha je lekko. Słuchają jej. Otwierają się powoli. Ich ruch ją uspokaja. Wie, że nie ma czasu. Ale musi to zrobić. Nie może tego odłożyć na później. Klęka na progu, który pozostaje w milczeniu, nie stęka. Patrzy na rozpościerający się za oknem atrament nocnego nieba. Składa ręce, szukając w głowie modlitwy, która mogłaby zapewnić jej stuprocentową pewność, że w jej, w ich życiu nie wydarzy się już żaden dramat. – Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko... – zaczyna modlitwę, ale jej nie kończy. To nie ta. Czuje, że powinna wyszeptać inne słowa. Bardziej bezpośrednie. – Panie Boże! – zaczyna głośno – gdybym miała czas, napisałbym do Ciebie list. Tak zwykle załatwiam sprawy, z którymi nie potrafię poradzić sobie w żaden inny sposób. Teraz nie mam na to czasu. Dlatego wysłuchaj mnie, proszę. Błagam Cię, błagam – mówi coraz szybciej i głośniej – niech Twój plan tym razem naprawdę okaże się boski. Słyszysz? – Ma wrażenie, że za oknem wzmaga się wiatr. – Dziękuję! Zerwała się z kolan.

Próg znów zaniemówił. Zbiegła ze schodów. W locie chwyciła torebkę, kurtkę, kluczyki. Wymiotła z głowy złe myśli. Wystartowała. Rozjeżdżała kolejne ulice. Odliczała popędliwe sekundy. Wpatrywała się w pulsujące światła. Karmiła pomarańczową wiarą. Musiało być dobrze. Spotkała zielone. Odetchnęła. Za chwilę następne. Znów zielone. Znowu zdążyła. I w długą. Czym prędzej. Czerwone. Nie zdążyła. Co tam! Byle do przodu! Byle szybciej. – Houston, mamy problem – głośno podsumowała sytuację językiem Dominiki. Miała ogon. Jakby go określiła Dominika, unbranded ogon. We wstecznym lusterku zauważyła niebieskie migotanie. Nie miała czasu, żeby się zatrzymać. Gnała przed siebie, uśmiechając się do policyjnych wspomnień. Kiedyś nieopatrznie wjechała w Nowy Świat. Identycznie jak teraz, od razu miała za sobą migające towarzystwo. Również się nie zatrzymała. Pomyślała: „Jak płacić, to przynajmniej wiedzieć za co!”, i przeparadowała z dostojeństwem przez cudnie oświetloną ulicę. Akurat zbliżało się Boże Narodzenie. Jakby nie dostrzegając padającego wielkimi płatami śniegu, udawała, że znalazła się na poruszającej się

w rytm samby platformie. Nie była w Warszawie, była w rozświetlonym karnawałem Rio. Poczuła się wolna, a wolność kosztuje. Zapłaciła wtedy rekordowy mandat. Połowę swojej dzisiejszej pensji. Ale było warto. Bezcenna chwila. Tato nawet nie mrugnął okiem, mama się zdenerwowała, a Dominika doniosła o wszystkim Mikołajowi, który miał powiedzieć: Dobrze wiedzieć, że czasami zapomina o hamulcach... Zaciągnęła ręczny, gdy opony jeszcze piszczały. Wyskoczyła z samochodu. Natychmiast wyrósł przed nią tajny agent. Wzrost Colombo, łysina Kojaka, mina Borewicza. Ominęła go wzrokiem, ponieważ w oknie domu zauważyła postać Dominiki. – Przecież miała się położyć! – zawołała. – Pani zwariowała?! – usłyszała obcesowy ton Borewicza. – Nie obchodzi mnie, co pan myśli! Proszę poczekać! Biegnę po siostrę! Rodzi! – Tajniak rozdziawił usta, a ona już była przy drzwiach. – Pani chyba żartuje!? Dokumenty proszę! – usłyszała głos władzy. Zrobiło się gorąco, wróciła więc pędem i przyładowała funkcjonariuszowi torebką w klatę. Uderzenie potraktowała jak bruderszaft. – Masz! Poszukaj sobie! – wrzasnęła i pędem wróciła do drzwi, zostawiając za plecami oniemiałego policjanta. Na siostrę natknęła się w drzwiach mieszkania. – Dzwoniłaś? – wydusiła z siebie Dominika, nienaturalnie wstrzymując oddech i podtrzymując nisko wiszący brzuch. – Dominika, co ty wyrabiasz? Ubieraj się! Nigdzie nie dzwoniłam. – Jak to? Nie zadzwoniłaś do tego Sier... – Dominika nie zdążyła dokończyć pretensji. Chwyciła się za brzuch i zgięła tak, jakby ktoś ją w niego kopnął. I to z całej siły. – Gdzie masz torbę? – Zadzwonisz? – wycharczała, nie prostując się, Dominika. – Tak, chodź, musimy iść. – Poczekaj, na razie nie mogę. – Masz skurcze? – Nie, gimnastykuję się! – Dominika uniosła ku niej umęczoną twarz.

– Chciałam zapytać, od kiedy masz skurcze? – Od czterech godzin. – Co? – Nogi się pod nią ugięły. – Możesz już iść? – Wyminęła prostującą się powoli siostrę i szarpnęła zapakowaną torbę, myśląc, że szkoła rodzenia na coś się jednak przydała. Podtrzymując Dominikę za ramię, zamknęła drzwi. – Obiecaj, że jak tylko... – Cicho bądź! Nic nie mów! Po prostu głęboko oddychaj. Dlaczego nie zadzwoniłaś od razu? – Czekałam na Przemka. Miał być około północy. Myślałam, że... zadzwoń, proszę. – Później! – Do Bożenki zadzwoń! – Bożenki nie ma w Warszawie. – O Boże! – załamała się Dominika. – Uspokój się! – Skąd wiesz? – Wiem! Poruszały się powoli. W świetle ulicznej lampy zobaczyła dwóch mężczyzn. Colombo i dużo od niego wyższego. – Kto to? – zapytała bez ogródek Dominika, gdy znalazły się w ich pobliżu. – Policjanci – odpowiedziała spokojnie. – Zamierza pani jechać tak jak do tej pory? – zapytał Colombo. – Tak! – Otworzyła drzwi samochodu przed Dominiką. – Chyba widzi pan, co się dzieje?! – No widzę – odparł spokojnie Kojak – proszę, to pani torebka. – Panie pojadą z nami – usłużnie zaproponował wyższy. – Do którego szpitala jedziemy? – Do Insty...!!! – wrzasnęła, nie dokończywszy nazwy szpitala, Dominika. Była tak roztrzęsiona, że nie mogła utrzymać w dłoni telefonu. Usiłowała napisać wiadomość do Aldonki. Była niedziela. Piętnasty października. Dokładnie szósta rano. Zaczynało świtać. Musiała załatwić kilka ważnych spraw. Lekarz wyprosił ją na chwilę z sali, w której

rodziła Dominika. Była przerażona i, co gorsza, przekonana, że coś jest nie tak. – Akcja porodowa piękna, ale rozwarcia brak – usłyszała w odpowiedzi na swoje pytanie, czy wszystko jest w porządku i ile to jeszcze może potrwać. Miała zmęczone dłonie i ramiona od masowania obolałych pleców Dominiki. – Bóle krzyżowe to najgorsza cholera świata – usłyszała od nie najmłodszej już, ale bardzo bogatej w doświadczenie położnej. – Zasada pierwsza: jak doktor wchodzi na badanie, to pani wychodzi. Wyszła. Nie potrafiła napisać wiadomości. Nad drzwiami sali, w której rodziła Dominika, wisiał zegar. Już było pięć po szóstej. Słyszała makabryczne zawodzenie jakiejś rodzącej. To niesamowite, ale Dominika, życiowa awanturnica, rodziła w ciszy. Zawsze myślała, że nie ma na nią mocnych. Była w błędzie. Jej siostra znalazła się w szponach natury i jak na razie przegrywała to starcie, męcząc się bez rezultatu. Postanowiła dłużej nie czekać i zatelefonować do Aldonki. Była jedyną osobą, która mogła pomóc. Zwłaszcza że Dominika zapomniała telefonu, w którym miała numer do teściów. – Tak? Słucham? – usłyszała w słuchawce zaspany głos przyjaciółki. – Aldonka... – Nie wiedziała, od czego zacząć. – Co się stało? – Tym razem Aldonka zadała pytanie tak trzeźwym tonem, jakby zdążyła zażyć chłodnej kąpieli i napić się stawiającego na nogi porannego espresso. – Jestem w szpitalu. Dominika rodzi. Potrzebuję twojej pomocy. – Mów. – Muszę szybko. – Przez szybę dostrzegła oddalającą się postać doktora. Czuła, że w nim cała nadzieja, był najlepszym przyjacielem doktor Bożenki. – Mów, mam do was przyjechać? – Nie, ale odszukaj numer telefonu do szpitala w Sierpcu i dowiedz się, co z Przemkiem, miał wypadek... – Coś jeszcze? – Tak, ale Przemek jest teraz najważniejszy. Ma na nazwisko

Witecki. – Co jeszcze? – Jak tylko uda ci się ustalić, co z nim, to do mnie napisz, a później znajdź numer telefonu do rodziców Mikołaja. Barbara i Janusz Starscy. Mieszkają... – Wymawiając nazwę ulicy, usłyszała rozespany głos pana dyrektora, na który Aldonka nie zareagowała nawet półsłówkiem. – Mikołaj powinien być na lotnisku kwadrans po jedenastej. Poproś jego rodziców, żeby po niego wyjechali i wszystko mu wytłumaczyli. – Dobrze, niczym się nie martw, wszystko załatwię i się odezwę. – Gdybym nie... – Wiem, napiszę, śpiewaj. – Śpiewaj? – Nie zrozumiała. – Śpiewaj Dominice, przeczytałam gdzieś, że cichy śpiew bardzo dobrze wpływa na rodzącą. – Dobrze, muszę kończyć, pa. – Trzymajcie się cieplutko... Weszła z powrotem na salę porodów rodzinnych. Była piękna, ale Dominika z pewnością nie zwracała na to uwagi. Leżała na nowoczesnym łóżku porodowym z przymkniętymi oczami. – Przysnęła bidulka – szepnęła do niej położna, która na pierwszy rzut oka zrobiła na niej bardzo złe wrażenie, ale z minuty na minutę efekt pierwszego wrażenia mijał i teraz dostrzegała w niej naprawdę bardzo fachową pomoc. Kobieta potrafiła co prawda wrzasnąć, ale tylko wtedy, gdy było to konieczne, i dość dobrze wpisywała się własną osobą w najprawdopodobniej przereklamowaną akcję „rodzić po ludzku”. – Zmęczona już gołąbeczka, przysypia po dwie minutki, dobrze, że odpoczywa, bo na moje oko to szybko tu nie pójdzie. Dobrze, że nie wrzeszczy. Bo te, co się tak wydzierają, to ja pani mówię – położna machnęła ręką. – Wyjdę na chwilę, ale pani się nie martwi, wracam zaraz – zaszeleścił biały fartuch. Odprowadzała wzrokiem szerokie, rozkołysane kaczym wdziękiem biodra położnej. Wzięła do ręki bezwładną dłoń Dominiki. – Wiesz już coś? – usłyszała szept siostry, której usta pokrywała wysuszona kora naskórka. – Nadałam temat Aldonce, jak się czegoś dowie, od razu się

odezwie. – Zwilżyła usta Dominiki białym wacikiem. – Obiecaj, że nic mu się nie stało. – Zauważyła bolesny grymas na twarzy Dominiki, wiedziała już, nauczyła się porodowej fizjologii, zaczynał się skurcz. – Gdyby stało się coś złego, już byśmy wiedziały. Złe wiadomości są szybsze niż dobre myśli. Niczym się nie martw. Oddychaj spokojnie. Pamiętaj o amerykańskiej metodzie ciotki Anny: puff, puff, dmuch. – Widząc zmieniającą się twarz Dominiki, nie zdołała się uśmiechnąć. – Pamiętasz? Ciotka mówiła, że nie ma lepszej. – Ciotka wie? – wydusiła z siebie będąca właśnie na etapie „dmuchu” Dominika. – Wie... – O Boże! Hanka!... – Wytrzymaj! Dominika miażdżyła jej dłoń, a ona głaskała jej przedramię, wsłuchując się w podbarwione cierpieniem oddechy siostry. Ich dłonie powoli stapiały się w jedną twardą pięść. W cierpiący kamień. Przypomniała sobie słowa Aldonki i zaczęła śpiewać. Odkąd pamiętam, zawsze stałana toaletce obok lustra. Pięść Dominiki przestała się zaciskać. W białych baletkach wychylona,w powietrzu uniesiona nóżka. Zamknęła oczy. Bała się. Tak bardzo się bała. W końcu Dominika zaczęła spokojniej oddychać. Chyba mijał skurcz, a może piosenka rzeczywiście pomagała. Przecież to była ich piosenka... Nudziła się wśród bibelotów,kurz wyłapując w suknię złotą.I tylko czasem perski dywan,puszczał jej z dołu perskie oko. – Oho, ho, co ja tu słyszę za śpiewy? – Do sali wróciła położna. – To się nazywa rodzić z pieśnią na ustach. No i jak tam się masz, moja perliczko? – Biała dama chwyciła wolną dłoń Dominiki. – To co? Zobaczymy teraz, jak się synuś sprawuje? Hanka nuciła refren piosenki, gdy położna ubierała napiętą skórę brzucha Dominiki w pasy niezbędne do wykonania badania KTG. Może

i dobrze, że nuciła, bo w refrenie ich ulubionej piosenki laleczka z saskiej porcelany nie miała taty ani mamy. Tak jak one... Za moment słyszały już regularny stukot serduszka Tomaszka. – No i co tu dużo mówić? – westchnęła głośno położna – nie spieszy się koledze na świat, nie spieszy. Żeby wiedział, jakie tu ładne babki na niego czekają, toby pewnie bardziej napierał, ale to przecież chłop. Więc ty się babo męcz, a jemu musi być wygodnie. No nic. Trzeba będzie się jeszcze trochę pomęczyć. Bo czasami to nie zdążymy się odwrócić i jest plum, i po wszystkim, a czasami to o... – położna uśmiechnęła się do niej i wskazała wzrokiem na Dominikę, której znów udało się przysnąć. – A pani ma dzieci? – zapytała kobieta, siadając na kanapie stojącej pod oknem, za którym nie wiadomo kiedy zrobiło się całkiem jasno. – Nie, jeszcze nie mam – odpowiedziała szeptem, ciesząc się, że mięśnie dłoni Dominiki ogarnął spokojny bezwład. – A chciałaby pani mieć? – Bardzo. – To dobrze. Bo powiem pani, ja się tu codziennie naoglądam i wiem, że jak się chce mieć dzieci, to nie ma na co czekać. Takie młódki jak wy to nawet jak długo rodzą, to później w try miga do siebie dochodzą, a taki, jak to się mówi, ostatni dzwonek na pierwsze dziecko, to u tych zawsze coś idzie nie tak jak trzeba. Poza tym to ja się z takimi też nie namęczę specjalnie, bo to, wie pani, do tej pory nic nie robiły, tylko pracowały, kasy jak lodu mają, cesarek sobie życzą i tyle ich naturalnego, matczynego wysiłku. Tak że – położna wlepiła w nią wesołe oczy – póki pani młoda, to brać się do roboty i dzieci rodzić, żeby sił na wychowanie starczyło. Bo urodzić jedno, a wychować drugie. Uśmiechnęła się do położnej, czując, że dłoń Dominiki znów zaczyna nerwową pracę. Patrzyła na twarz siostry, słyszała jej coraz szybszy oddech, widziała tężejące mięśnie twarzy wykrzywiane zastygłym grymasem znoszonego w ciszy bólu. Kolejny raz wypełniła rozdmuchaną ciszę ledwo słyszalnym śpiewem. Aż dnia pewnego na komodzie,prześliczny książę nagle stanął.Kapelusz miał w zastygłej dłonii piękny uśmiech z porcelany.A w niej zabiło małe serce, a w niej zabiło małe serce... Powtórzyła jeszcze raz wers

piosenki... a w niej zabiło małe serce... ... i jeszcze raz. Zachowywała się jak zacięta płyta. Słyszała serce Tomaszka, zastanawiając się jednocześnie, czy też ma dwa serca. Zestresowana pięść Dominiki bardzo powoli wracała do odpoczywającego rozkurczu, a ona, nie czekając na następny ból, dokończyła drugą zwrotkę piosenki: ... co nie jest taką prostą sprawą.I śniła, że dla niego tańczy,a on ukradkiem bije brawo... Aldonka miała rację. Dominika się uśmiechnęła. „Szybciej! Szybciej!”, popędzał w myślach ślimaczącą się taśmę z coraz to nowymi bagażami. Ludzie zdejmowali z niej walizki i czym prędzej gnali do wyjścia. Od dawna tak się nie denerwował. Nie dosyć, że samolot miał spóźnienie, to jeszcze ten durny bagaż! Nie mógł się już doczekać. Był pewien, że za chwilę ją zobaczy i oszaleje. Jest! Z daleka dostrzegł zbliżający się do niego brąz ulubionej walizki, na którą mama nie mogła już patrzeć i nazywała ją beznadziejnie niepakowną torbaną. W końcu ją miał. Szarpnął walizkę mocniej, niż było trzeba, i zaczął biec, nie patrząc na nikogo. Gdyby nie to, że miał w walizce prezenty dla Hanki i mnóstwo ważnej dokumentacji, z pewnością w ogóle by na nią nie czekał albo teraz cisnął ją w kąt. Jednak ciągnął ją za sobą. Miał w niej również mnóstwo artystycznych zdjęć, ponieważ na Rodos, żeby nie zwariować, fotografował. Morze, rośliny, ludzi, zwierzęta – wszystko, co się tylko dało. Wiedział, że Hanka uwielbiała zdjęcia. Była od nich uzależniona. Pewnego wieczoru pokazała mu album z czarno-białymi fotografiami, który traktowała jak świętość. Zobaczył wtedy małą dziewczynkę z płowymi warkoczami stojącą obok atrapy bociana w rozmiarze zbliżonym do naturalnego. To była mama Hanki. Obok, na drugim zdjęciu stał jej tato. Mały chłopiec z zabawną fryzurą na pieczarkę. Doskonale pamiętał wzruszenie skrywające się w oczach Hanki patrzącej na te dwa zdjęcia przedstawiające obce sobie dzieci, które los połączył na dobre. Patrzył wtedy to na zdjęcia, to na Hankę, i zapytał ją wprost, dlaczego tak bardzo lubi oglądać zdjęcia.

Odpowiedziała mu, że w jej życiu jest dużo ważnych oraz bezcennych chwil, a należą do nich również wszystkie te, w których może przyglądać się przyłapanym na wieki spojrzeniom ukochanych osób. Powiedziała to w taki sposób, że nabrał pewności, iż nie mówiła tylko o dziecięcych i niewinnych spojrzeniach własnych rodziców. Wiedział, że miała na myśli również Tamtego. Był już w hali przylotów. Rozglądał się po niej tak intensywnie, że po kilku minutach bolały go oczy i mięśnie odpowiedzialne za ich ruch. Nagle przez jednostajny szum słów obcych ludzi usłyszał rozradowany głos własnej matki. Nie mógł jej odnaleźć w gęstniejącym tłumie. Najpierw dostrzegł ojca, mama uwieszała się na jego ramieniu. Poczuł irytację. Hanki nie było. Czyżby znów coś się stało? Chyba jednak nie, bo rodzice uśmiechali się do niego promiennie, co jedno to bardziej, jakby nigdy nic. Z daleka widział, przeczuwał, że ich uśmiechy były udawaną radością, która miała przed nim coś ukryć. Coś, o czym chciał dowiedzieć się natychmiast. Spotkali się w pół drogi. – Gdzie jest Hanka? – Nawet się nie przywitał. – Dzień dobry, kochanie – to był głos mamy. – W szpitalu – udzielił odpowiedzi ojciec. Był pewien, że się nie przesłyszał. – Co się stało?! – Nie patrząc na mamę, wyczekująco wpatrywał się w ojca. – Nic się nie stało – odpowiedziała mama i wtuliła się w niego podejrzanie. – Co się stało? – powtórzył spokojniej i przytulił mamę. – Chodź, przysiądziemy gdzieś i wszystko ci opowiemy. – Spokój ojca doprowadzał go do furii. – Nie chcę przysiadać. Mów teraz! – Masz coś ciepłego do ubrania? – zapytała matka. Stał przed nimi tylko w cienkiej koszuli. – Mamo, jeżeli mi zaraz nie powiesz, co się dzieje, to zacznę się rozbierać! Co z Hanką?!!! – Z Hanką nic! Ale w nocy Przemek miał wypadek, a Dominika przez to wszystko zaczęła rodzić i Hanka jest z nią w szpitalu. – Co z Przemkiem? – wystrzelił szybkim pytaniem.

– Raczej dobrze – odpowiedział ojciec i poklepał go po ramieniu. Nie mógł rozgryźć, czy ojcowska mina wyrażała spokój czy powagę. – Może jakieś fakty? – zapytał obcesowo. – Chodź, synu, stańmy z boku, tarasujemy przejście, nie jesteśmy tu sami. Przeszli kilkanaście metrów w prawo. Stanęli w bardziej ustronnym miejscu. Oparł walizkę o ścianę i popatrzył na mamę takim wzrokiem, że nie musiał nawet otwierać ust. – Przemek wracał wczoraj w nocy z Torunia i w Sierpcu wyskoczyła mu z podporządkowanej jakaś młoda kobieta, i go zdrowo przygwoździła. Tak że otworzyła mu się poduszka, ale chyba tylko jedna – grzecznie relacjonowała mama. – Miał podejrzenie złamania ręki czy obojczyka? Z tych nerwów nie pamiętam, ale tylko uderzył głową o kierownicę. Szczęście w nieszczęściu, że nic mu się nie stało. W nocy zszyli mu łuk brwiowy i Mateusz chciał od razu rano po niego pojechać, bo samochód nadaje się na złom, ale mu nie pozwoliłam, bo dziś o dziesiątej mieli zrobić Przemkowi jeszcze tomografię głowy, żeby wykluczyć jakieś, nie daj Boże, wiesz... – mama zerknęła na zegarek – więc za chwilę będziesz już chyba mógł do niego zadzwonić i umówić się, czy masz po niego pojechać. – A Domi? – zapytał szybko. – Rodzi, ale chyba jakoś opornie jej idzie. Przynajmniej tak powiedziała ta koleżanka Hanki, co do nas zadzwoniła i prosiła, żebyśmy tu po ciebie przyjechali. Dała mi też numer do Hanki i dzwoniłam już kilka razy, ale nie odbiera. – Kiedy to było? O której do was dzwoniła. – A ja wiem? Nie wiem, która to była, koło ósmej? – To może już urodziła? – Nie mam pojęcia. – Pożycz mi swój telefon. Mój padł. Mama zerknęła do torebki i zanim odszukała telefon, on słyszał już w słuchawce telefonu ojca zdrowy głos kumpla. – Jesteś już w Warszawie? – zapytał od razu Przemek, domyśliwszy się po numerze, że to on dzwoni. – Wiadomo już coś? – Jestem. Nic – odpowiedział najszybciej jak potrafił.

– Przyjedziesz po mnie? – Już jadę – odpowiedział, a gdy tylko usłyszał, gdzie ma szukać przyjaciela, oddał ojcu telefon, prosząc go: – Pożycz mi swój samochód. Muszę jechać po Przemka. – Tylko odwieź nas – zaczęła mama, ale ojciec jej przerwał. – Baśka! Wrócimy taksówką, niech chłopak goni. – Czyś ty, Janusz, zdurniał już do reszty? Przecież on... – Baśka! – powiedział tym razem z politowaniem w głosie ojciec – daj już kobieto spokój... zobacz, on już się goli, i to od dłuższego czasu. Przypominam ci, że ma też dowód osobisty. Wziąć ci walizkę? – zwrócił się do niego ojciec. – Nie – odparł zdecydowanie. – Czekaj ty... – Zobaczył, jak mama w nerwach wbija ojcu palec wskazujący w okolice centrum krawata, którego dziś na sobie nie miał – jeszcze mnie będziesz błagał, żebym się do ciebie odezwała, jeszcze ci ten mój spokój bokiem wylezie. – Posłuchajcie mnie teraz przez chwilę – powiedział szybko, przerywając tę raczej jednostronną kłótnię kochanków. – Przemkowi na szczęście nic się nie stało. Jadę po niego, a wy, gdybyście się czegoś dowiedzieli, gdyby odezwała się Hanka, to dzwońcie natychmiast. – Tylko jedź ostrożnie, nie pędź jak wariat. – Nie martw się, mamo. Bądź spokojna, będę na siebie uważał, za dużo mam do stracenia. – Obiecujesz? – Oczywiście! – Oderwał od ziemi walizkę i będąc tuż przed drzwiami, odwrócił się. Sprzeczka rodziców wciąż trwała. – Gdzie zaparkowałeś?! – krzyknął do ojca. – C4 – natychmiast odkrzyknął mu ojciec, by powrócić niby przejętym spojrzeniem do srogiej miny matki, którą Mateusz zwykł nazywać „foch forever”. – Proszę chwycić siostrę za rękę! Będziemy rodzić! – Nie mogła zrobić kroku. Zobaczyła naturalizm w czystej formie. Widziała maleńki fragment główki... Miękkie nogi zaprowadziły ją do ręki Dominiki. – A teraz nabierz powietrza! – lekarz przeszedł z Dominiką na

ty. Nabrały powietrza obie. Zresztą wszyscy nabrali powietrza. Nawet położna Róża, obserwująca przebieg zdarzeń od strony rozwartych ud Dominiki. – A teraz przyj! – usłyszała lekarski rozkaz. Zamknęła oczy. Żeby nie upaść, musiała zamknąć oczy. Dłoń Dominiki była rozgrzanym metalem miażdżącym wszystko do formy cieniutkiej bibułki. Usłyszała zduszony wrzask siostry. – Mamy główkę! – sapnął lekarz tak ciężko, jakby to on ją urodził. – A teraz znowu! Nabierz powietrza! Ile tylko możesz! – Usłyszała zajadły wdech siostry. Otworzyła oczy, odepchnięta przez ramię lekarza, który chwycił Dominikę za szyję i powtórzył poprzednie, tym razem tyrańsko brzmiące – Przyj!!! – po czym chwycił kark Dominiki i szarpnął ciałem jej siostry, tak jakby chciał ją złożyć niczym otwarty scyzoryk. Róża coś zrobiła, Dominika wrzasnęła, a na ostatni takt jej wrzasku nałożyło się słodkie „łe, łe, łe”. Tomaszek! To płakał Tomaszek. Nie wiedziała, co się dzieje. – A teraz już ostatni wysiłek! Rodzimy łożysko! Tego było już za wiele. – Idź na kanapę! Ale szybko! – usłyszała głos położnej. Posłuchała natychmiast. Usiadła. Wokół niej działo się tak dużo, że musiała zamknąć oczy, żeby nie zwariować, żeby zatrzymać tę karuzelę. Żeby przeżyć. Słyszała głos jakiejś kobiety zajmującej się Tomaszkiem: „pięćdziesiąt pięć centymetrów, trzy czterysta osiemdziesiąt”, i po dłuższej chwili ten sam głos oznajmił: „dziesięć punktów, piękny chłopak”. Odetchnęła, ale nie na długo. Tym razem słyszała głos lekarza: „Pani Różo, dawać tu anestezjologa, mamy niecałe łożysko”. Znów nie wiedziała, co się dzieje i co robić. Nie chciała przeszkadzać. Otworzyła oczy i nie zobaczywszy niczego, znów je zamknęła. Po czym od razu usłyszała nieznany jej dotąd głos przeprowadzający medyczny wywiad z ledwo mówiącą Dominiką. Usłyszała tylko pytanie: „Czy ma pani sztuczną szczękę?”, i poczuła, że pani Róża bierze ją pod ramię. – Chodź już, swoje zrobiłaś, poczekaj na zewnątrz, a ja zaraz przywiozę ci dzieciaczka. Otworzyła oczy. Dominika leżała z maską tlenową na twarzy. Gdyby nie ramię pani Róży, ona leżałaby również, tyle że bez maski. Zamknęły się za nią drzwi. Była sama. Chciała usiąść na najbliższej ławeczce, ale na nią upadła. Wstała, weszła do toalety i myjąc ręce,

myślała intensywnie. Dostała życiową nauczkę za wygadywanie głupot. Gdy tylko mogła, krytykowała naturalizm. Wydawał się jej przesadzony, przerysowany, przegadany, wyrażony za pomocą udawanych emocji. Dziś przekonała się, że przyznawała mu niesprawiedliwą ocenę. Wszystko, co zobaczyła, całe to życiowe przedstawienie, w którym z prawie pełną świadomością uczestniczyła, było tak naturalistyczne, że sam mistrz Zola, z całym szacunkiem dla jego twórczości, miałby kłopot ze znalezieniem odpowiednich środków wyrazu do oddania potomnym wizji wszystkiego, czego była świadkiem. Wróciła, usiadła na ławce wciąż porażona jaskrawością wszystkich widzianych dziś obrazów. Nagle za szybą drzwi zobaczyła twarz pani Róży i jedno zapraszające kiwnięcie palcem. Wstała z ławki, uruchamiając orkiestrę swych przemęczonych i trzaskających stawów. – Proszę, kochaneczko, powoź tu wzdłuż korytarza tego krasnoludka, a jak doktor skończy swoją dzierganinę, to cię zawołam, żebyś była przy siostrze, jak się obudzi. Róża ulotniła się szybciej, niż się pojawiła. A ona została znów sama na korytarzu. Nie sama. Z Tomaszkiem. Poczuła się wyróżniona jak nigdy dotąd. Z dumą chwyciła metalową obręcz utrzymującą przezroczystą niby wanienkę i zaczęła iść przed siebie. Powoli. – To ja, Hania, twoja ciocia – szepnęła w kierunku rajskiego zawiniątka. W zieloniutkiej flanelce rożka, którego kupiła od razu, gdy tylko dowiedziała się o ciąży Dominiki, zobaczyła maleńką główkę Tomaszka. Nie był już zapłakany i zaskoczony nagłą zmianą otoczenia, którą zafundowała mu rodzona matka przy bardzo aktywnym udziale osób trzecich. Tomaszek spał. Była przekonana, że po tylu godzinach męczarni w drodze na świat jej siostrzeniec będzie zmęczony, pomarszczony i czerwony z wysiłku. Jak zwykle wszystko wyglądało inaczej, niż się spodziewała. Tomcio leżał spokojniutko i oczarowywał ją alabastrową cerą. Czarne włoski na główce sprawiały, że nie patrzyła na niego jak na noworodka. Również czarne, opierające się o pyzate policzki rzęski sprawiały, że Tomaszek był malutkim człowieczkiem. Rozkosznym ludzikiem. Nachyliła się nad nim i – o niebiosa! – usłyszała najsłodsze na świecie posapywanie. Z dziurek maleńkiego nosa

wydostawało się ogrzane powietrze pieszczące jej policzek. Pomyślała, że nie darmo ludzie z pokolenia na pokolenie przekazywali sobie sformułowanie „cud narodzin”. Podniosła głowę. Znowu powoli i delikatnie popychała przed sobą stelaż wózka. Wiozła Tomaszka. Była blada i dumna. Blada ze zmęczenia, dumna z siostry. Gdzieś za drzwiami, które mijała z częstotliwością jednego razu na minutę, ogromny doktor rozprawiał się z pociętą i narażoną na szwank kobiecością Dominiki. Jej bojowo nastawiona do życia siostra udowodniła, że pokora wobec natury jest w życiu czymś nieodzownym. Zobaczyła dziś, przekonała się na własne oczy, że Dominika miała w sobie tę pokorę. Wzorowo poradziła sobie z wszystkim. Była awanturnicą, która gdy miała być cicho, była cicho, a gdy nastąpił moment wykazania się przeraźliwym zgrzytem strun głosowym, używając jej ulubionych sformułowań, „pojechała po całości” albo nawet lepiej „po bandzie”. Dominika była matką. Osiągnęła ten stan przez ciążowe, naprzemienne stany euforii i niepewności oraz kończące i jednocześnie zaczynające wszystko cierpienie. Patrzyła teraz na Tomaszka i wiedziała, że musi pomóc jego mamie, zrobić wszystko, by nie powtórzyła się historia jej matki, ponieważ Dominika wrażliwość odziedziczyła z pewnością po niej. Skrzętnie to ukrywała i umiejętnie się maskowała, nawet zawód wybrała taki, by ułatwiał jej tę emocjonalną maskaradę i życiową improwizację. Tylko jej nie potrafiła nigdy oszukać, zresztą podobnie jak rodziców. Myśląc o Dominice, nie spuszczała z Tomaszka oka. Dopiero teraz zauważyła, że w bródce miał maleńki dołeczek. Po Przemku. Natomiast jabłuszkowym owalem twarzy przypominał Dominikę, która nie znosiła tego swojego twarzowego, jak się wyrażała, „efektu pełni księżyca”. Wożąc Tomaszka, słyszała jakieś głosy, od czasu do czasu gdzieniegdzie otwierały się drzwi. Jedne skrzypiały, inne nie. Drzwi, za którymi zostawiła Dominikę, wciąż były zamknięte. Nie miała na ręce zegarka. Został w domu. Całkowicie straciła poczucie czasu. Zresztą tu, na momentami rozkrzyczanej porodówce, czas odmierzały nie zegarki, tylko bolesne skurcze i zachłanne oddechy. Nic dziwnego, że teraz, w tej nierodzącej ciszy, nie wiedziała, która może być godzina. Było jasno, więc jedno było pewne, był dzień. Sięgnęła do kangurowatej kieszeni

dresu, weszła wózkiem w łagodny zakręt i wyjęła z niej zmaltretowaną nieodebranymi połączeniami komórkę. Mikołaj milczał. Nieznany jej numer wygrywał rywalizację z innymi. Aldonka też uplasowała się na medalowej pozycji. Brąz należał do ciotki Anny. Telefonowali wszyscy. Nawet niewiedząca o przyspieszonej akcji porodowej pani Irenka, ale ona nie musiała o niczym wiedzieć, ona zawsze i wszystko przeczuwała. Dusza, nie człowiek. Postanowiła ominąć etap oddzwaniania. To nie był dobry moment na rozmowy, przecież spał Tomaszek. Uśmiechnęła się. Gdy patrzyła na tego najukochańszego maluszka, mijały jej wszystkie bolączki. Nie czuła ani zmęczenia, ani głodu. Nie czuła nawet mdłości. Rozmową, nawet cichą, mogłaby zakłócić niepowtarzalność chwili, którą napawała się z rozkoszą większą od tej, gdy zażywała kąpieli w przyjemnie ciepłej pomarańczowej barwie słońca. Zlekceważone, nieodebrane połączenia natychmiast uwidoczniły wiadomości mrugające do niej kopertą sygnalizującą przepełnienie skrzynki odbiorczej. Nie przerywając spaceru, wybrała kilka najważniejszych numerów i wystukała najradośniejszy w życiu komunikat: Gdy rozesłała w świat dobrą nowinę, otworzyły się drzwi do sali porodów rodzinnych. Wyszedł z niej ledwo mieszczący się w tych drzwiach lekarz z twarzą tak szarą, że nogi się pod nią ugięły. Przecież napisała, że mama czuje się dobrze. Patrzyła na tę ziemistą twarz z przerażeniem i bała się, że za chwilę usłyszy coś strasznego. Tymczasem doktor podszedł do niej i nie pamiętając chyba o porodowym pomijaniu form grzecznościowych, odezwał się zachrypniętym głosem: – Może już pani wejść do siostry. Za jakieś trzydzieści, czterdzieści minut powinna się obudzić. Proszę przypilnować, żeby od razu się czegoś napiła. Pielęgniarka zaraz coś przyniesie. – Ale... ale... – jąkała się – panie doktorze... czy wszystko dobrze? – Tak – doktor uśmiechnął się pierwszy raz, no może drugi – wszystko dobrze, tylko trochę długo. Zrozumiała, że szarość twarzy lekarza wynikała ze zmęczenia.

Przecież Dominika rodziła Tomaszka ponad dwanaście godzin, a doktor z małymi przerwami był z nimi przez cały ten czas. – Dziękuję, panie doktorze – tym razem to ona się uśmiechnęła. Do niego po raz pierwszy. – Ma pani dzieci? – Kolejny raz usłyszała to samo pytanie. Dobrze, że przynajmniej nie towarzyszył mu pytający wzrok doktora, który właśnie wpatrywał się w wyświetlacz swojego telefonu. – Nie – odpowiedziała, mając wrażenie, że mija się z prawdą. – To mam nadzieję, że się pani nie przestraszyła. To był trudny poród. – Zorientowałam się. – To dobrze. Ja już uciekam, bo żona mi właśnie przypomniała, że obiecałem dziś dzieciakom kino. Do widzenia pani. – Do widzenia, panie doktorze, dziękuję... Dominika spała. Odetchnęła, widząc, że jej cicho pochrapująca siostra nie była podłączona już do żadnych kroplówek i tym podobnych. Tomaszek też spał. Rozsiadła się na kanapie. Pokój, w którym urodził się Tomaszek, gdy nie było w nim medycznego personelu, prawie wcale nie przypominał szpitalnej sali. Spędziła tu kilkanaście godzin, a dopiero teraz zauważyła, że obok kanapy stała mała kołyska. Gdyby nie to, że bała się wziąć na ręce Tomaszka, na pewno by go w niej położyła. Była bardzo zmęczona, ale nie chciało jej się spać. Tyle się wydarzyło, że nie potrafiłaby teraz zasnąć. Poza tym miała w sobie niepokój, który przycupnął na dłużej gdzieś w okolicy serca i nie pozwalał, by zwolniło swą akcję. Popędzał je. Usłyszała głos Holly Cole podrygujący w kieszeni jej dresu. Zerknęła na Tomaszka. Spał. Sięgnęła do kieszeni. Telefonował Przemek. Odebrała natychmiast. – U nas wszystko dobrze! – prawie krzyknęła, – Co z tobą? – Powiedz coś więcej. – Głos Przemka nie brzmiał normalnie. – Domi i Tomaszek śpią, a ja ich pilnuję – uśmiechnęła się. – Naprawdę wszystko dobrze? – Naprawdę! Co u ciebie? – Jedziemy już – usłyszała ciche kwęknięcie. – Jest z tobą Mikołaj? Kwęknięcie szybko zamieniało się w dobrze jej znane łe, łe.

– O Boże! To Tomaszek? – Tak. Twój synuś. Jest z tobą Mikołaj? – powtórzyła pytanie. – Jest, daj mi Domi. – Jeszcze śpi. – Jak to śpi? – Jest zmęczona – do kwękania dołączył ruch zielonego rożka – Przemek, muszę kończyć. Czekamy tu na was. Pa. – Już była przy przezroczystej wanience. Wszystko było dobrze. Przemkowi chyba nic się nie stało. Mikołaj był coraz bliżej. Dominika spała, a Tomaszek robił wszystko, by wyswobodzić się z rożkowej niewoli. Patrzyła na niego, zupełnie nie wiedząc, co zrobić. Nagle Tomaszek, nie przestając zaciekle pracować rączkami, otworzył oczka. Przełknęła na widok jego granatowego spojrzenia. Postanowiła mu pomóc. Odpięła rożek. Samoprzylepna taśma głośno zachrzęściła. Delikatnie odgięła poły rożka i odkładając je, doznała możliwości poznania Tomaszka od innej strony. Uspokoił się natychmiast. Jego rzęsy zachowywały się jak skrzydła lecącego motyla. Leżał spokojnie, jak jakiś hrabia. Nagle wyciągnął do góry rączki. Delikatnie dotknęła słodkich supełków jego zaciśniętych piąstek. Nie mogła wyjść z podziwu. Ten mały ludzik po prostu się przeciągał. Robił to identycznie jak Dominika. Uśmiechnęła się. Nie, uśmiech trwał na jej twarzy bezustannie. Jej telefon znów wibrował. Tomaszek znów kwękał. Jego małe piąstki znalazły się nagle na wysokości twarzy. Patrzyła, z jaką wprawą maluch włożył sobie dwa paluszki prawej rączki do buzi i zaczął je ssać. Nakryła malutkie nóżki w obawie przed wychłodzeniem. Nie mogła oderwać oczu od słodko cmokającego maleństwa, jednocześnie wciąż nie mogąc uwierzyć, że w ich małej rodzinie pojawił się Tomcio. Prawdziwy Tomcio Paluch. Tomcio, Tomaszek, Tomek. Nie wiedzieć, bądź wiedzieć czemu, przed oczami stanęła jej Florencka. Kobieta, która przed dziesięcioma laty też urodziła Tomaszka. Ta mimowolna myśl sprawiła, że poczuła się nieswojo, poczuła się winna. Dlatego wyjęła z kieszeni telefon i napisała krótką, informacyjną wiadomość. Była to winna Florenckiej. Gdy skończyła pisać i podniosła wzrok, napotkała nieobecne spojrzenie Dominiki. Przelękła się. Zwykle pełne blasku oczy

siostry były dziś zmatowione smutkiem. Podeszła bliżej i przykucnęła przy łóżku. – Powiedz, że niczego przede mną nie ukrywasz – usłyszała przepełniony obawą szept. – Dominika... o czym ty mówisz? – zapytała zagubiona. Nagle przed jej oczami stanęły wszystkie osoby, których istnienie na razie musiała zataić przed siostrą. – Która godzina? Dlaczego jeszcze nie ma tu Przemka? – odetchnęła, słysząc pytanie Dominiki. – Kochanie, niczym się nie denerwuj, już do nas jedzie. Wiezie go Mikołaj. Nic mu nie jest. Zaraz powinni tu być. – Co to? – zapytała Dominika, usłyszawszy zapamiętałe cmokanie. – A, to? – uśmiechnęła się – to Tomaszek ciągnie paluchy – pospieszyła z radosnym wyjaśnieniem. – Co? – Dominika poruszyła się gwałtownie. – Zobacz sama – podjechała do siostry pierwszą bryką Tomaszka. – Ale jest śliczny – głos Dominiki złamał się ze wzruszenia – nasz mały ssak. Zobaczyła łzy siostry. – Nie płacz – poprosiła. – Daj mi go. – Ale jak? – Normalnie! Wyjmij go z tego i mi go podaj. Zdecydowane komenderowanie siostry sprawiło, że drżącymi rękoma, nieudolnie i niedokładnie zapięła rożek. Wsunęła pod niego obie dłonie, uniosła ponad trzy kilogramy szczęścia i powoli oddała je w wyciągnięte ręce Dominiki. Tomaszek nie przeszkadzał sobie i przez sen, bo oczka miał znów zamknięte, wciąż maltretował swoje przypominające zapałeczki paluszki. Obserwowała Dominikę. Usłyszała jej wstrzymany oddech. Doskonale wyczuwała, co się z nią działo. Jej siostra chciała połknąć ogrom swojego wzruszenia. Chciała połknąć każdy swój oddech, ale trudno było jej to zrobić, ponieważ płakała. Podobnie jak ona. Nie potrafiła dokładnie określić powodu swego płaczu. Może był reakcją na buzujące w niej emocje. Nagle przypomniawszy sobie słowa

Florenckiej: „Joanna miała ciężką depresję poporodową”, przeraziła się. – Dominika? – zapytała od razu – co z tobą? Dominika wpatrywała się w Tomaszka, płakała i milczała. Swe spojrzenie przyodziała w rycerską zbroję, która sprawiała, że nie mogła nawiązać z nią kontaktu wzrokowego. – Dominika, odezwij się – niestety Dominika wciąż milczała. Na domiar złego w niej odezwał się będący znów przeciwko niej cenzor, słowami zatruwającymi jej duszę „historia lubi się powtarzać”. – Dominika... – spróbowała jeszcze raz, nieznacznie usztywniając dotychczasową miękkość w głosie – Dominika... – podjęła kolejną próbę. Bezskuteczną. – Dominika, powiedz, że to nie depresja poporodowa. – Nie chciała tego powiedzieć. Powinna milczeć. – Nie. – Nareszcie. Dominika przemówiła, i to całkiem normalnym głosem. Odetchnęła. – Nie żadna depresja, tylko „be de” – całkowicie niezrozumiale nazwała swój stan Dominika. – Be de? – powtórzyła i przykucnęła przy łóżku, żeby nie upaść ze zmęczenia. – Za przeproszeniem ból du... – Dominika spojrzała na nią zniecierpliwionym spojrzeniem. – Domyśl się. W innym miejscu i czasie z pewnością skarciłaby siostrę za taką językową niechlujność. Dziś jednak sprawiła jej ogromną, wprost niewypowiedzianą radość. – Ale ciągnie – zauważyła, gdyż cmokanie Tomaszka przybierało na sile. – No, kurczę Felek, jeszcze mu się zgryz zwichruje – odzywająca się w Dominice stomatologiczna natura sprawiła, że mogła już całkowicie odetchnąć. Z jej siostrą nie działo się nic złego. Uspokoiła się jeszcze bardziej, gdy Dominika nad podziw skutecznie umieściła twarzyczkę Tomaszka na wysokości piersi wyglądającej z głębokiego rozcięcia koszuli. – To się nazywa instynkt – z dumą w głosie oceniła przeprowadzoną przez Dominikę akcję, której efektem był odgłos ssania łączącego spokojny oddech z króciutkim przełykaniem. – Ty widziałaś? Ale ciągnie. – Dominika znów się rozpłynęła. – A w szkole rodzenia mówili, że na początku to może być nieprzyjemne –

palec Dominiki czule dotykał z pewnością ciepłego policzka Tomaszka. – I co? – zapytała z ciekawością. – Samych bzdur mi tam naopowiadali, a ja, kretynka, jeszcze im za to zapłaciłam. – No wiesz – wzruszyła zmęczonymi ramionami – chciałaś dobrze. – Ale ty tam nie idź. – Gdzie? – Jak to gdzie? Do szkoły rodzenia. – Szczerze? – Dominika łypnęła na nią tylko jednym okiem, gdyż drugiego nie spuszczała z mlaskającego co chwila syneczka. – Po tym, czego się tu naoglądałam, nie wiem, czy... – Chciała powiedzieć „czy się odważę”, ale nie powiedziała tego, gdyż coraz wyraźniej wyczuwała, że to nie najlepszy czas na życiowe wahania. – Oj tam, oj tam – zaśmiała się Dominika, podczas gdy jej zakręciło się w głowie tak mocno, że usiadła i oparła głowę o materac łóżka Dominiki. – A tobie co? – zapytała, patrząc z góry, Dominika i syknęła z bólu. – Nic, zakręciło mi się w głowie. Cierpiące syknięcie powtórzyło się po raz drugi. – Co się dzieje? – wstała, wspierając się na łóżku. – O Boże – wysyczała Dominika. – Dominika, co się dzieje? – Była przerażona. – Jezu, chce mi się siku. – To daj mi Tomaszka i idź – nie rozumiała paniki siostry. – O nie! – zaprotestowała Dominika. – Jak to nie? – Boże! Lerska! Moja najważniejsza część ciała wygląda teraz jak twarz pirata degenerata, a ty tak spokojnie mówisz: to sobie idź? – Przeżyłaś poród, przeżyjesz sikanie. Zwłaszcza że nie wiem, czy zauważyłaś, ale Tomaszek zwolnił cię już z obowiązków. Dominika zerknęła w dół, gdzie Tomaszek z otwartymi, wypełnionymi mlekiem usteczkami, posapywał cichutko. – Weźmiesz go? – Daj – rozanieliła się. Przejęła Tomaszka i zaczęła chodzić z nim po pokoju, lulając go,

choć wcale tego nie wymagał. Spacerowała i nuciła temat z Jeziora łabędziego. Ze współczuciem przyglądała się Dominice, która powoli, trzymając się ściany, przemieszczała się ku drzwiom toalety. Gdy zamknęły się za nią drzwi, podeszła do okna, za którym szarość nieba zaczynała przygotowywać świat do mającego nadejść zmroku. Rok temu, też wczesną jesienią, malowała obraz dla Dominiki. Ta dzisiejsza jesień wydała jej się ładniejsza od zeszłorocznej. Liście, choć ze zmienionymi już kolorami, wciąż jeszcze kurczowo trzymały się gałęzi drzew. Pomimo wiatru. Przeniosła wzrok na Tomaszka, którego maciupeńka piąstka znów wychylała się z tym razem luźno spiętego rożka. Z toalety dobiegał odgłos spuszczania wody. Czekała, ale Dominika nie wychodziła. Po dłuższej chwili podeszła do zamkniętych drzwi. – Żyjesz? – zapytała cicho. – Tak, ale co to za życie. – Głos Dominiki był cierpiący. – Mogę ci jakoś pomóc? – Chcę do Przemka – usłyszała płacz. – Na pewno niedługo tu bę... – Nie zdążyła dokończyć, a drzwi się otworzyły. Zobaczyła w nich Przemka. Od turkusu jego ochronnego fartucha wyraźnie odcinał się czerwono-fioletowy makijaż, którym pokryty był jego lewy policzek. Opatrunek nad lewym okiem z pewnością utrudniał patrzenie. Nie wiedziała, co powiedzieć. Przemek też milczał, zamknął za sobą drzwi. Podeszła do niego i pokazała mu Tomaszka. – To on? – ledwie usłyszała głos Przemka. Skinęła głową. – Gdzie Dominika? – Tym razem usłyszała go całkiem wyraźnie. – W toalecie – szepnęła. – Jest śliczny. – Najśliczniejszy... wasz... – Głos jej się rozpadł, ale szybko go posklejała. – Usiądź, dam ci go. Przemek usiadł. Nie wiedziała, czy był bardziej przerażony, czy bardziej szczęśliwy. Ułożyła w jego niezbyt pewnie wyciągniętych rękach bezcenne zawiniątko. – Ale leciutki... – Wcale nie taki leciutki! – W drzwiach toalety pojawiła się dumna

Dominika. – Kochanie... chodź tu do nas... – Przemek był unieruchomiony. – Łatwo powiedzieć. Nic ci nie jest? – Nic – odpowiedział Przemek i szybko zapytał: – Jak było? Uśmiechnęła się, ponieważ ton Przemka sugerował, że świeżo upieczony tatuś chciałby posłuchać teraz czegoś w rodzaju relacji z naprawdę odlotowej imprezy. – Było tak, że następnym razem... – Dominika znów posuwistym, nieodrywającym się od podłogi krokiem zbliżała się w stronę kanapy – ... tysiąc razy się zastanowię, zanim pozwolę ci się dotknąć. – Ale Domi, zobacz, jaki on jest śliczny. – Ma się rozumieć. Do mamusi podobny! – Dominika zatrzymała się w połowie drogi. Podeszła do niej. Podała swoje ramię i zaczęła się denerwować. – Gdzie jest Mikołaj? – zapytała szybko. – Właśnie zabulił na dole mandat za złe parkowanie i szuka jakiegoś lepszego miejsca. Jak znajdzie, to od razu przyjdzie – wyjaśnił rzeczowo Przemek. – Domi, usiądź koło nas. – Przemek o mało nie pękł z dumy, mówiąc „nas”. – Chyba kpisz! – obruszyła się Dominika. – Ja nie wiem, kiedy znowu usiądę jak człowiek. Boże, jacy ci faceci są beznadziejni. – Muszę wyjść. – Nie mogła dłużej czekać. Musiała zobaczyć Mikołaja jak najszybciej. Chciała zginąć w jego ramionach. Chciała odpocząć. – Poczekaj – szepnął Przemek. – Niech idzie – ofuknęła go natychmiast Dominika i zbladła. – Dobrze, siostruniu, ale zanim pójdę, to ty się położysz. – Pomogła Dominice dojść do łóżka. – Kładziemy się, dobrze? Zostawiam cię na dyżurze – szepnęła do Przemka przez ramię, a gdy znów spojrzała na Dominikę, ta już spała. Podeszła więc do szwagra. – Nawet się nie przywitaliśmy. – Nachyliła się i pocałowała Przemka w policzek. – Nic ci się nie stało? Tomaszek cichutko zakwilił. Przemek się przeraził. Tomaszek otworzył oczka. – Otworzył oczy. Hanka, patrz. – Przemek był w ciężkim szoku.

– Widzę – uśmiechnęła się, doskonale go rozumiejąc. – Boże, jaki on śliczny... – Przemek nie spuszczał oczu z synka. – Całkiem podobny do Dominiki – podsumowała. – Co ty gadasz? – odezwała się Dominika. Jak się okazało, nie spała. – Przecież to skóra zdjęta z dziadka Tomasza. Na całe szczęście, mówiąc to, Dominika nie otworzyła oczu, a ona poczuła, że musi wyjść, i to jak najszybciej. Natychmiast. – To, kochana rodzinko, skoro jesteście już w komplecie, to zostawiam waszą gromadkę i idę szukać Mikołaja. – Bez was nie ma kompletu – odezwała się znów Dominika. – To idę po brakujący element – wydusiła z siebie, na przekór paskudnej gruszce. – Hanka? – Tak? – wzruszona, prześliznęła się obok nachylonego nad Tomaszkiem Przemka i napotkała poważne spojrzenie Dominiki. – Kocham cię – usłyszała siostrzane wyznanie. – Ja ciebie też. – Ale ja mocniej – łagodnie uśmiechnęła się Dominika. – Niech ci będzie. Mogę już iść? – Traciła siły. Musiała wyjść na powietrze. – Idź, tylko jak go znajdziesz, to przyjdźcie do nas. – Przyjdziemy – uśmiechnęła się i wyszła. Zamykając drzwi, natknęła się na panią Różę. – I jak tam? – zapytała położna. – Rodzina w komplecie – odpowiedziała z ulgą. – Idziesz, kochaneczko, do windy? – Nie, wolę schody – odpowiedziała. Chciała choć przez chwilę zostać sama. – Jeszcze ci mało? – Nie. Mam dosyć, ale muszę pomyśleć – przyznała szczerze. – To myśl, kochaneczko, powiem ci tylko, że bardzo dzielna byłaś. Dzielniejsza niż te wszystkie chłopy razem wzięte. Drzwi windy otworzyły się z cichym szmerem. – Dziękuję. Do widzenia – zostawiła za sobą stojącą już w kabinie windy, zmęczoną panią Różę i zaczęła schodzić w dół.

Poczuła się prawie jak w domu. Myślała i schodziła. Powoli, krok za krokiem, stopień po stopniu. Rytm uderzających o schody kroków dokonywał w jej głowie specyficznie monotonnego aranżu, na który składało się kłębowisko niepewnych myśli. Dotknęła klamki drzwi, zdając sobie sprawę, że zapomniała o kurtce. Nie miała siły by wrócić. Wyszła. Na dworze szarzało. Nie czuła chłodu. Usiadła na ostatnim schodku. Tak jak zwykła robić to w domu. Wyciągnęła przed siebie zmęczone nogi. Po drodze tutaj nie spotkała Mikołaja, zatem musiała zaczekać. W domu opierała skroń o ciepłe drewno. Tu musiał jej wystarczyć metalowy, pokryty rdzą, miejscami ostry, nieprzyjemny w dotyku, bardzo zimny pręt. Obserwowała wgryzającą się w beton rdzę. Nawet nie czuła zimna, tylko przyjemny dotyk chłodnego wiatru na twarzy. Przeniosła wzrok z rdzy przed siebie. Było cudownie. Nic się nie działo. Tylko od czasu do czasu obok niej przechodziły nogi, które widziała od kolan w dół. Obserwowała ludzkie stopy przemykające obok niej w różnym tempie. Jakiś brązowy mokasyn poślizgnął się na przyklejonym do chodnika liściu. A jednak zbliżała się jesień. Tyle się ostatnio działo, iż nawet nie zwróciła uwagi, że zaczęły opadać liście. Umuzykalniony wiatr, zupełnie jakby popisując się przed nią, zaprosił do tańca kilka czerwonych liści klonu. Przyglądała się temu jesiennemu menuetowi. Liście, niby tancerze, kręciły kółka przed jej oczami. W prawo, w lewo, we wszystkie strony. Albo ludzie przestali chodzić, albo skoncentrowana na roztańczonych barwach przestała widzieć ich stopy. Zaczęło mżyć. Niestety mżawka spowalniała menueta. Zobaczyła przed sobą błękit dżinsu. Menuet przestał ją zachwycać. O mało nie zabił się na schodach. Biegł na oślep. Dlatego zauważył ją w ostatniej chwili. Znów była mniejsza, niż ją zapamiętał. Cofnął się szybko i odebrał ją schodom. Z łatwością oderwał jej dłonie od metalowych prętów, których się przytrzymywała. Dla własnego i jej bezpieczeństwa wolał na nią nie patrzeć. Po prostu wtulił ją w siebie, najmocniej jak potrafił. Poczuł jej zapach i oszalał. Była przemoknięta, bezwolna, jakby pozbawiona mięśni. Był ostatnim kretynem, że zostawił ją na tak długo. Na Rodos przysiągł sobie, że to ostatni raz. – Zapomniałam, że tak pięknie pachniesz – usłyszał wyraźny i ciepły szept.

– Ja, żeby nie zapomnieć, zjeździłem całe Rodos w poszukiwaniu twoich perfum – przyznał się od razu, choć nie miał wcale takiego zamiaru. – Żartujesz? Już patrzyła na niego i już śmiały się jej oczy. Jej ciało, którego dotykał, nie kłamało. Wiedział, że była bardzo zmęczona. Wyczuwał to. Jednak to, co widział teraz w jej oczach, sprawiło, iż zrozumiał, że nie musi się o nią martwić. Miała wesołe i zakochane oczy. Zobaczył miłość. Taką, jakiej do tej pory nie widział. Takie oczy widział pierwszy raz w życiu. Musiał zapamiętać zawarty w nich spokój na długo. Dlatego napawał się ich widokiem, nic nie mówiąc. – Żyjesz? – Nareszcie – odpowiedział. – Mówiłeś coś o perfumach? – Jej wesoły głos zniewalał go chyba bardziej niż miodem kapiące spojrzenie i miękkość, którą wyczuwał pod palcami, a która jeszcze przed kilkoma minutami wydawała mu się osiągalna tylko podczas snu. – Gdyby nie te perfumy, to wróciłbym tu po dwóch dniach, a gdzie tam po dwóch! Po jednym. – To szkoda, że... Nie pozwolił jej dokończyć. Wpił się w nią łapczywie i stało się z nią coś niesamowitego. Nie była już bezwolna, jak przed momentem. Każdy jej mięsień intensywnie pracował. Oszalał po raz kolejny. – Zabieram cię stąd do siebie i będę cię więził – powiedział, nie odrywając od niej ust. – Nie chcesz zobaczyć Tomaszka? – wyszeptała, jakimś cudem nie przerywając pocałunku. – Chcę Tomaszka, chcę ciebie, chcę wszystkiego – odgrażał się, wędrując ustami po jej szyi. – Zauważyłeś, że coraz mocniej pada – wiła się pod jego ustami z cichym śmiechem. – Może się gdzieś ukryjemy? – Igrała z nim w najlepsze. – Masz jakąś propozycję? Gdzie mam cię zanieść? Zapomnij o tym, że wypuszczę cię z rąk. – Może przynajmniej pod ten daszek.

Podążył za jej spojrzeniem, które zatrzymało się na ławce stojącej rzeczywiście pod wąziutkim, ale chroniącym ją przed uderzeniami kropel deszczu daszkiem. Dokonał manewru identycznego jak przed ich pierwszą wspólną nocą. Już miał ją na rękach. Wbiegł na schody i usiadł na wiekowej ławce, której metrykę stanowiła doskwierająca jej łuszczyca odsłaniająca poszczególne olejne kolory, jakimi był malowany mebel, by służyć ludziom. Od razu poczuł na ciele wilgoć zamieszkałą w tej przestarzałej, drewnianej konstrukcji, ale ciepło Hanki zrekompensowałoby mu teraz każdą, nawet najdotkliwszą niedogodność. Siedziała na nim. Nawet nie, ona się na nim położyła, przytuliła się do niego całą sobą. Mógł z nią w tej chwili zrobić wszystko, co tylko chciał. Nigdy dotąd, nawet wtedy, gdy była mu całkowicie oddana, nie czuł tak wyraźnego stanu posiadania jak w tej chwili. – Jesteś moja. – Zanurzył obie dłonie w jej włosach i szybko poradził sobie z gumką, która je zniewalała. Zdecydowanym ruchem cisnął ją przed siebie. – Co ty robisz? – zapytała zaskoczona. Ziewnęła i natychmiast przeprosiła. – Jak było? – zapytał, na małą chwilę wyrwawszy się uzależnieniu od jej ciała, ciepła i zapachu. – Jeszcze nigdy tak się nie bałam. – Jej wesoły głos nie wiadomo kiedy zamienił się w uskarżający strumień łez. – Nie płacz – poprosił, chcąc, żeby było dobrze. Nie chciał widzieć jej łez. – Chyba muszę – popatrzyła na niego, śmiejąc się przez łzy. – Jeżeli masz się dzięki temu lepiej poczuć, to płacz. – Też się uśmiechnął. – Nawet nie wyobrażasz sobie, jaka jestem zmęczona. Było kilka takich momentów, w których myślałam, że ona tego nie przeżyje. – Nie myśl już o tym. Dominika przeżyła, Przemkowi na dobrą sprawę nic się nie stało, a ja w najbliższym czasie nigdzie się nie wybieram i będę miał dla ciebie mnóstwo czasu. Poza tym mam mnóstwo planów związanych z tobą... – Pocałował ją w policzek. – Co ty powiesz?

– Co więcej, będziesz musiała się z wszystkimi zgodzić, a zresztą na najgłówniejszy już się zgodziłaś. – Wiatr zaczął przywiewać do nich coraz większe gromady deszczowych kropel, z którymi jak się okazywało, przestał sobie radzić zbyt mały daszek nad nimi. – Ale leje – zauważył i nie wypuszczając jej z objęć, prawie doznając kontuzji łopatki, boleśnie uderzając łokciem o oparcie ławki, zdjął kurtkę i przykrył nią Hankę tak, że wystawał jej spod szafiru ortalionu tylko czubek nosa. – A teraz zagrzewaj się szybko i opowiadaj mi, co się tu działo, kiedy mnie nie było. I to ze szczegółami. – Tyle się wydarzyło, że nie wiem, od czego zacząć. Poczuł ciepłą dłoń na policzku. Odbierał to ciepło jako bardzo dobry znak. Hanki dłonie rzadko bywały ciepłe. – Zacznij od początku... – zaproponował. – Tak mówiła moja mama... – Usłyszał ciężkie westchnienie. – Wiem. Napisałaś mi o tym w liście. A teraz mów. – Szkoda, że nie mogę do ciebie napisać. – Uśmiechnęła się gorzko. Pisanie przychodziło Hance łatwiej niż mówienie. – Przecież możesz mi o wszystkim opowiedzieć. Po prostu zachowaj się jak posłuszna córka, słuchająca mamy, i zacznij od początku. – Położył policzek na jej głowie i w tym samym momencie rozbłysła żarówka nad nimi. Zrobiło się jasno, a mimo to czar nie prysł. Jedynie oczy Hanki zwęziły się nieznacznie, więc podciągnął kurtkę wyżej, na swoją głowę. Tym sposobem znów otoczył ich sprzyjający zwierzeniom zmrok. – Mów... – zachęcił łagodnie. – Jest tyle rzeczy, o których chcę ci powiedzieć, a jeszcze więcej tych, w które muszę wtajemniczyć Dominikę. Nie wiem, jak to zrobię. – Dominikę? – Ledwie wyczuwalnie skinęła głową. – To może zacznij od tego, co powinnaś powiedzieć mnie – zaproponował szeptem. Spojrzała na niego podejrzanie przerażonym wzrokiem. – Tylko mi nie mów, że narozrabiałaś, jak mnie nie było – pragnął żartem choć trochę zmniejszyć jej powagę. – Ja nie umiem rozrabiać. – Nie bądź taka skromna. Nie zapominaj, że już cię trochę znam. Podniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. Wcale nie nieśmiało.

– Trochę... – powtórzyła nagle – ale patrzysz na mnie teraz prawie identycznie jak wtedy, gdy zobaczyłeś mnie pierwszy raz. „Powiedz jej”, przemknęło mu przez myśl, jednak się nie odważył. – Za to ty patrzysz na mnie całkiem inaczej niż wtedy. – Na pewno tak samo. Pamiętam, że tamtego dnia byłam wykończona podobnie jak dziś. – A co cię tak zmęczyło? – Wtedy? – Nie. Teraz. – Mnóstwo rzeczy... – stawała się coraz bardziej tajemnicza. – Zamieniam się w słuch. – Dobrze, że nie we wzrok, bo strasznie tu u nas ciemno – zażartowała, ale był pewien, że grała na zwłokę. – Jeżeli potrzebujesz więcej światła, uchylę trochę kurtkę, chcesz? – Pocałował ją na oślep. Trafił w rozkosznie rozchylone usta i uchylił kurtkę, by zobaczyć jej oczy. Były przymknięte. Kolejny raz zdawał sobie sprawę, że nie potrafiłby już żyć bez niej, bo posiadała nieprzeciętną umiejętność. Na przekór wszystkiemu, na przekór życiu i jego zawirowaniom potrafiła roztaczać wokół siebie kojący jego myśli spokój. – To już wolę ciemność – szepnęła, udając niezadowoloną. – Przestań już mnie zwodzić. Zaczynaj. – Jesteś pewien, że nie boisz się mnie wysłuchać? – Oczywiście. – Zatem zaczynam – cudownie przedłużała wstęp swojej opowieści. – Zaraz cię ugryzę – zagroził. – Dobrze, już dobrze... W ramach zachęty dotknął czubka jej zimnego nosa swoim ciepłym. Musiała jej się spodobać ta wyrażona w nieco dziecięcy sposób tęskna pieszczota. Nareszcie zaczęła mówić. – Gdy wyjechałeś, myślałam, że zwariuję. Na domiar złego zaczęła prześladować mnie telefonami... – zamilkła. – Kto? – znów poczuł na policzku ciepło jej nosa. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć...

– Po prostu powiedz. – Pocałował ją w czoło. – Zaczęła prześladować mnie telefonami... – Zawiesiła się w tym samym momencie. – Zaczęła prześladować mnie telefonami... – powtórzył, chyba bardziej naciskając, niż pomagając. – Mama Mikołaja. – Tego się nie spodziewał. Stało się. Wypowiedziała w jego obecności imię Tamtego. Przestraszył się, ale nie dał po sobie nic poznać. Na pewno mu się udało. – Sparaliżowana strachem nie odbierałam. Jednak pewnego dnia czekała na mnie przed szkołą i musiałam jej wysłuchać. Myślałam, że tego nie przeżyję, ale jak widzisz, poradziłam sobie. – Chcesz mi powiedzieć, dlaczego się z tobą spotkała? – Nie mam siły. Chyba nie dam dziś rady. Rozumiesz? – Pozwalam ci nie mówić, pod warunkiem że opowiesz o całej reszcie, o Dominice... – To jest dopiero długa historia. – Ku jego radości wtuliła się w niego jeszcze mocniej niż do tej pory. – A możliwe jest jakieś sprytne streszczenie? – Wiem wszystko o mamie Dominiki, chyba równie dużo wiem o Florenckiej, okazało się, że... – Streszczenie dobiegło końca szybciej, niż się spodziewał. – Okazało się, że... – ... że mam brata. – Niemożliwe. – Szok sprawił, że zanegował jej słowa, choć brzmiały nad wyraz poważnie. – A właśnie, że możliwe – podkreśliła. – Widzę, że nie mogę cię więcej zostawiać samej. – Nie powinieneś – zgodziła się. – Wyczuwam, że to jeszcze nie koniec rewelacji – nie zdążył dokończyć, a już zauważył, jak się spłoszyła. – Nie koniec – potwierdziła i długo milczała. – To dlaczego nic nie mówisz? – zapytał, od dłuższego czasu nie odrywając ust od jej czoła. – Bo to jeszcze nic pewnego. Musisz trochę poczekać... – Trochę to znaczy ile? – zapytał dociekliwie, gdyż zdążył się już

przekonać, że dla niego trochę za każdym razem oznaczało dużo mniej niż dla niej. – Jak będę miała pewność, to od razu ci powiem. – Ale jesteś tajemnicza. To ile mam czekać? Rok czy może dłużej? – Niecały tydzień – powiedziała szybko. – Tyle mogę poczekać. – Tym razem pocałował płatek jej ucha. Jego pieszczoty zaczęły tracić na subtelności. – Jestem w tym dobry... – Dekoncentrujesz mnie – zauważyła przekornie. Lubił, gdy taka była. Zwłaszcza że taka jak w tej chwili bywała rzadko. Na dobrą sprawę takiej Hanki jak ta siedząca teraz na jego kolanach jeszcze nie znał. Jeszcze nie miał. Z każdym jej oddechem przekonywał się bardziej, że należała już tylko do niego. To, co czuł, było niezachwianą pewnością, ponieważ spotkanie z nią sprawiło, że miał teraz w sobie morze uczuciowego optymizmu, którego tak bardzo brakowało mu na początku ich znajomości. – Nie mogę uwierzyć, że cię mam – przyznał się cicho. – To może opowiesz teraz, co działo się u ciebie – zgrabnie zmieniła temat. Jak to ona. – U mnie same nudy... Poza tym nie zmieniaj tematu, lepiej powiedz, co z tą mamą Mikołaja – bez większych trudności wymienił imię Tamtego. Nawet go to trochę zdziwiło. Sam siebie mile zaskoczył. – Nie... teraz... – sugestywnie zawiesiła głos. – Jak uważasz – nie miał zamiaru naciskać – idziemy? – Tu jest tak dobrze... nie róbmy nic. – Jak chcesz... – przytulił ją mocniej. Oprócz tego, że lał deszcz, nic się nie działo. Siedzieli skuleni pod jego kurtką. Słyszał regularny oddech i krople, strumienie, potoki deszczu. Poczuł się zmęczony. To był długi dzień. Ale wiedział, że nie zaśnie jeszcze długo. Jak zwykle przy niej było mu szkoda czasu na sen. Chciał patrzeć, słuchać, dotykać. – Tylko nie zasypiaj. – Bądź spokojny. – Jestem spokojny, a ty? – Ja? – zapytała urokliwie. – Ja też jestem spokojna. Udaję, że jesteśmy na plaży. – Z twoją wyobraźnią to wyjątkowo proste – zażartował i wpadł na

genialny pomysł. – Wiesz co? Przywiozłem dla ciebie muszlę. Jeżeli tylko chcesz, to pobiegnę do samochodu... – Nigdzie cię nie puszczę – zaprotestowała natychmiast ku jego wielkiej radości. – Ale wiesz, jak ona niesamowicie szumi, gdy przystawi się ją do ucha – kusił tylko po to, żeby znów zamiast szumu morza wybrała jego ramiona. – Ale mi nie chodzi wcale o szum. W zupełności wystarcza mi odgłos deszczu... pamiętasz... kiedy siedzieliśmy ostatnio na plaży... kiedy siedziałam tam sama, byłam całkiem pogubiona. Zjawiłeś się ty i poukładałam się na nowo. W dodatku bez większego wysiłku. I wiesz co? – W cieniu kurtki dostrzegł jej ufne spojrzenie. – Teraz jest identycznie. Dlatego proszę cię, nigdy więcej mnie nie zostawiaj. Bo jak jesteś, to wszystko jest dobrze, a jak znikasz z zasięgu wzroku, to... sztorm za sztormem – dokończyła bardzo cicho. – Ale sztorm też jest piękny... – To jest ładne, co się komu podoba – wydeklamowała powoli – tak mówiła moja babcia... – Georginiowa? – Ta sama – uśmiechnęła się. Odwdzięczył się tym samym. – Wyobraź sobie, że mnie nad morzem najbardziej podoba się właśnie morski spokój. – Delikatnie gładził ją po policzku i odmierzał czas pocałunkami w jej głowę. Jednym na sekundę. Zamknęła oczy i zaczęła mówić o tym, co teraz widziała: – Wyobraź sobie... pusta plaża, morze spokojne, wilgotna bryza, na niebie kilka niezbyt dużych chmur, falująca cisza... – ... pomarańczowy leżak... – wyrwało mu się dopełnienie doskonale zapamiętanego obrazu. – Dużo bym dała, żeby tam teraz być – podsumowała tęsknym głosem. – Jedziemy? – zapytał, dając jej odczuć, że jest gotów zawieźć ją teraz wszędzie, gdzie tylko zapragnie. – Nie żartuj. – Nie żartuję. – Żartujesz.

– Nie żartuję. – Ta słodka przekomarzanka smakowała mu coraz lepiej. – Biegniemy do samochodu? – Nie mam siły. Ale obiecaj mi, że pojedziemy tam tak szybko, jak tylko nam się uda. – Obiecuję – zgodził się szybko – a ty mi obiecaj, że już nigdy nie obiecasz mi, że będziesz czekała na mnie na lotnisku. – Co? – To, co słyszałaś – dla odmiany pocałował ją w policzek – jak dziś rano zobaczyłem rodziców na lotnisku, oszalałem z niepokoju o ciebie. Po prostu już nigdy nie będziemy umawiać się na lotnisku. – A może po prostu nie będziesz wyjeżdżał? – Może? – Chciał być tajemniczy. – To co? Obiecujesz? – A zrobisz coś dla mnie? – Co tylko chcesz. – Wyczaruj dla mnie morze. Chcę, żeby w Warszawie było morze. – Tak bardzo podobała mu się z miną kapryśnej księżniczki. – A jesteś w stanie wyobrazić sobie, co będzie się działo, jeżeli latem zjedzie się tu cała Polska? – Ale ty jesteś romantyczny – stwierdziła z cynicznym przekąsem – przecież ja chcę, żebyś wyczarował morze tylko dla mnie. Olśniło go. – Poczekaj chwilę. – Jedną ręką, na oślep, zaczął szukać kieszeni kurtki, która stanowiła teraz ich jedyną ochronę przed nieprzestającym padać deszczem. – Mikołaj? Co ty robisz? – zapytała zdziwiona. Nie był pewien, czy dobrze robi. Był świadomy, że miała dużo na głowie. Ale to był chyba właśnie dobry moment. Kiedyś przecież musiał jej powiedzieć, musiał się przyznać. Zresztą to, o czym chciał jej teraz powiedzieć, nie było w końcu żadnym przestępstwem. Wyczuł pod dłonią portfel. Chciała morza. Więc mógł choć po części spełnić tę zachciankę. – Chcesz morza. Będziesz miała morze. Przytrzymaj tylko na moment kurtkę. Posłuchała jego prośby i uniósłszy do góry dłonie, tworzyła doskonałe podparcie dla dachu tworzonego z kurtki.

– Mikołaj? Czego ty szukasz? – Portfela – odpowiedział, już go prawie mając. – Tylko mi nie mów, że nosisz morze w portfelu. – Jeszcze mnie nie znasz – zaszpanował i wyjął z portfela morze. Zdjęcie morza. – Zamknij oczy. – Dlaczego? – Chyba nie miała zamiaru posłuchać. Obdarzała go czujnym spojrzeniem. – Jeżeli chcesz zobaczyć morze, to zamknij – postawił warunek. Był stanowczy. – Uwaga! Zamykam! – Podjęła zabawę. Tylko czy była to zabawa? Tego akurat nie był pewien. Odwrócił zdjęcie w kierunku padającego z góry światła. – Już? – zapytała. Podobała mu się jej niecierpliwość. Celowo ją przedłużał. – Jeszcze nie... – Robiło się coraz ciszej. Przestawał padać deszcz. On już patrzył na zdjęcie. Zdjął kurtkę ze stropu utworzonego z jej dłoni. Znów okrył ją dokładnie. – Możesz opuścić ręce. – Zrobiła to. – A oczy? – Jeszcze nie. – Patrzył na nią. Był zachwycony tym, co widział. Jej podatne na wilgoć włosy falowały wokół dziewczęcej, miodowej urody. Niestety musiał w końcu przerwać tę chwilę. Zresztą chciał już zobaczyć jej oczy. – Niech ci będzie! Już! Zobacz! – Podsunął zdjęcie w kierunku, z którego padało żółte, nieprzyciągające insektów światło żarówki. Najpierw tylko dotknęła zdjęcia, by od razu je przejąć. – To ja? – zapytała, zerkając to na niego, to na zdjęcie. – Tak... ty... – Skąd je masz? – zapytała. Wyczuwał, jak tężały jej mięśnie. Była spięta. – Nie zamierzasz mi chyba powiedzieć, że ci się nie podoba. – Usiłował uratować do tej pory niczym niezakłóconą atmosferę bliskości. – Skąd je masz? – ponowiła pytanie już innym, oddalającym się głosem. – Zrobiłem je. – Jak to zrobiłeś? Kiedy? – Nie denerwuj się...

– Nie mogłeś go zrobić. – Hania, zrobiłem ci je nad morzem. – Ale przecież nie byłeś tam ze mną. Mikołaj... – Kochanie... posłuchaj... to nie jest zdjęcie... to zdjęcie ma ponad rok. Zrobiłem ci je w sierpniu ubiegłego roku. – Mikołaj... o czym ty mówisz? Czy ty też masz przede mną jakieś tajemnice? – Jej spojrzenie było niczym uderzenie odłamka pochodzącego z eksplozji mającej właśnie miejsce w jej sercu. Niepewność i nieufność przepychały się między sobą w jej szeroko otwartych, wlepionych w niego, nieruchomych oczach. – Tylko tę jedną – spojrzał na zdjęcie – żadnych innych – spojrzał na nią. – Tę, to znaczy? – To zdjęcie. – Nie pojmuję... – Chciała wstać z jego kolan. Nie pozwolił jej. – Zrobiłem je wtedy, gdy zobaczyłem cię pierwszy raz. – Nie rozumiem... myślałam... byłam przekonana, że pierwszy raz spotkaliśmy się w szkole. – Podparła głowę na dłoniach i już nie patrząc na niego, zapytała: – Masz dla mnie jeszcze jakieś niespodzianki? – Mam – odpowiedział, najszybciej jak potrafił. – Chyba zacznę się ciebie bać. – Nie musisz. Poczekaj chwilkę. – Trzęsły mu się ręce. Hanka znów wpatrywała się w zdjęcie, podczas gdy on walczył z zamkiem kieszeni własnej kurtki. – Mikołaj... – Znów chciała wstać i znów ją powstrzymał. – Haniu, nic nie mów, nic nie rób. Po prostu poczekaj. – Jak na złość suwak się zaciął. – Mikołaj... mam ochotę stąd uciec. – Nie pozwolę ci. – Szarpnął tak mocno, że urwał kieszeń. Zamek pozostał zapięty. Wszystko teraz było nieważne. Liczyła się każda sekunda. Nareszcie poczuł w dłoni drewno małego pudełeczka. Otworzył je czym prędzej. Nie miał czasu. Był pewny, że bez sensu wyrwał się ze zdjęciem. Nie mógł dopuścić, by coś się popsuło. Nie teraz. Otworzył pudełeczko. Wyjął pierścionek i wsunął na palec ręki, w której Hanka wciąż trzymała zdjęcie.

– Mikołaj... ale... nie wiem, co powiedzieć... – Nie musisz nic mówić. – Jest piękny... – Przytul się – przyciągnął ją do siebie, z pewnością zbyt mocno, i poprosił: – Nic nie mów. – Ale... – Żadnego ale! – A gdybym... – Nic nie słyszę! – Pewnością w głosie dodawał sobie animuszu. – Ale ja wciąż nie rozumiem. – To bardzo proste. Zgodziłaś się za mnie wyjść. Stąd pierścionek. – Zgodziłam się za ciebie wyjść? – Oszołomiony wzrok Hanki wędrował między jego oczami, pierścionkiem a zdjęciem. – Tak! – wygrywał. – Mogę ci nawet przypomnieć kiedy. – Ale... – Haniu, nie ma żadnego ale! A jeżeli chodzi o zdjęcie, to zrobiłem ci je, kiedy cię nie znałem. Byłem nad morzem. Spacerowałem po wydmach. Zobaczyłem cię i zrobiłem zdjęcie. Później przez kolejnych pięć dni łaziłem na tę wydmę i na ciebie czekałem. Przychodziłaś i cię podglądałem. Widziałem wszystko. Jak siedziałaś, czytałaś, płakałaś, spałaś, jak udawałaś, że śpisz, jak udawałaś, że czytasz. I tego dnia, gdy postanowiłem, że mam dosyć tego idiotycznego gapienia się, i chciałem do ciebie podejść, i zagadać, chociaż nie miałem pojęcia, jak to zrobić, zepsuła się pogoda i nie przyszłaś. Następnego dnia znów było ładnie, ale nie pojawiłaś się już na plaży, a kolejnego to ja musiałem wracać do Warszawy. – To prawda? – zapytała po chwili i oderwała wzrok od fotografii. – Najprawdziwsza, tylko trochę spóźniona, ale przecież sama nazwałaś mnie Panem Spóźnionym. – A ja myślałam... – Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia. – Musiał mówić. Nie mógł jej teraz dać dojść do głosu. To był jego czas. Musiał powiedzieć wszystko. – Nie wtedy w szkole, wtedy na plaży. A kiedy zobaczyłem cię w szkole, pomyślałem, że to nie może być prawda. Byłem pewien, że to sen. Dopiero wtedy, kiedy spotkałem cię w szkole,

wydrukowałem to zdjęcie i wpatrywałem się w nie dniami i nocami. Przesiadywałem w samochodzie pod szkołą, żeby przez chwilę cię zobaczyć. Myślałem, że oszaleję, i pewnie bym to zrobił, gdyby nie Przemek, a później pojawiła się Dominika, a zaraz za nią ty. Pamiętasz ten wieczór w pracowni? Wtedy zrozumiałem, że to wszystko to nie jest splot przypadków. Tak po prostu miało być. Resztę już znasz. Przypomnij sobie, w swoim liście do mnie też tak napisałaś: „resztę już znasz”. Haniu, ja znam ten list na pamięć. Dokładnie tak napisałaś: „resztę już znasz”. – Popatrzył na nią odważnie. – „Jestem Ci winna jeszcze jedną prawdę wypełniającą mi całkowicie ostatnie dni. Tęskniłam”. Tak też napisałaś. Haniu, ja nie tęskniłem. Ja wariowałem bez ciebie. Przeklinałem Przemka w myślach i za każdym razem, kiedy rozmawiałem z nim przez telefon. Jeszcze nigdy w życiu tak mu nie nabluzgałem jak na tym przeklętym Rodos. Hanka, proszę cię, błagam cię. Nie przedłużajmy już tego, nie marnujmy czasu, wyjdź za mnie! Jak najszybciej! Choćby jutro! Powiedz coś. Dlaczego nic nie mówisz? – Jakoś trudno mi coś wtrącić – żachnęła się. – Powiedz, że się zgadzasz. – Na co? – Na wszystko! Przecież te nasze spotkania. Haniu. Zrozum. To nie były przypadki. – Wiem. – Był przekonany, że się przesłyszał. Ale nie. Ona rzeczywiście to powiedziała, i to patrząc mu prosto w oczy. – Wtedy w sierpniu, wtedy gdy zrobiłeś to zdjęcie – potrząsnęła dłonią, w której trzymała zdjęcie, dłonią, na której pobłyskiwał pierścionek od niego – pani Irenka powiedziała mi, że Pan Bóg przygotował dla mnie jakiś plan. – Sama widzisz – wszedł jej w słowo – wszystko jasne. – Nie wszystko... – Jak to nie wszystko? „Zmilczeć czy powiedzieć?”, zastanawiała się, czy przyznać się do swoich myśli, do tego, co wciąż nie pozwalało jej normalnie żyć. – Nie wiem... – Hania? Jak to nie wiesz? Czego nie wiesz? – Bo widzisz, ten boski plan... to wszystko, o czym mi teraz powiedziałeś, to jest naprawdę cudowne, wprost nie do uwierzenia, ale ja

nie mogę zapomnieć... – musiała mu powiedzieć – ja nie mogę zapomnieć o tym, że jest jeszcze Mikołaj. Boże! Co ja mówię? Jego już nie ma. Ale jest. On po prostu bardzo często jest przy mnie. Słyszę jego głos. Wydaje mi się, że jego słowa będą żyć we mnie zawsze. Ja nie potrafię o nim zapomnieć. Nie chcę tego. – Bała się na niego popatrzeć. Mówiąc, gładziła diamentowe oczko pierścionka. – Nawet pierścionek, który mi dałeś, jest podobny do... – Haniu, posłuchaj mnie teraz, popatrz na mnie. – Posłuchała. Podniosła wzrok. Wpatrywała się w niego uważnie, dokładnie tak, jak sobie tego życzył. – Przecież ja od ciebie nie wymagam, żebyś o nim zapomniała. Rozumiem, że był i jest dla ciebie bardzo ważny. Nie ukrywam, jak się o wszystkim dowiedziałem, nie było mi łatwo. Byłem nawet trochę zazdrosny, ale tylko trochę. Po prostu było mi ciężko, bo kompletnie nie wiedziałem, jak mam się zachowywać. Co robić? Haniu, naprawdę nie musisz o nim zapominać. Wydaje mi się, że jedyną rzeczą, jaką powinnyśmy zrobić, żeby nam było łatwiej, i tobie, i mnie, to powinnyśmy zacząć o nim... – Mikołaj przestał mówić, a ona w końcu zrozumiała, dotarło do niej, że nie jest jedyną, w tym małym gronie, osobą pokiereszowaną zdarzeniami z przeszłości – ... nie, źle zacząłem. To ty powinnaś zacząć mi o nim opowiadać. Niech jego obecność w naszym życiu nie będzie tabu. Niech po prostu będzie czymś normalnym i naturalnym. Powinnaś mi o nim opowiadać. – Opowiadać? – powtórzyła. Była zaszokowana jego nieoczekiwaną propozycją. Takiego rozwiązania swych nieustających rozterek, fobii i psychoz w ogóle nie brała pod uwagę. – Ale jak? – Po prostu. Zobacz, siedzimy tu sobie – mocniej oplótł ją swoimi ramionami – a ty mi opowiadaj. – Nie wiem, czy potrafię. – Jak nie ty, to kto? Ty wszystko potrafisz. Mówię ci to nie pierwszy raz. – Wiem – uśmiechnęła się – ale masz też denerwującą skłonność do przeceniania mnie. – W odpowiedzi pokręcił głową i poczuła na czole jego przyjemnie przedłużający się pocałunek. – Idziemy? – Nie – zaoponował od razu – nigdzie nie idziemy. Zobacz, przestało padać. Nie musimy się nigdzie spieszyć. Już wiesz, kiedy

zobaczyłem cię po raz pierwszy. Ja wiem, kiedy ty zobaczyłaś mnie. A teraz zamieniam się w słuch, bo właśnie w tej chwili zaczniesz mi opowiadać o Mikołaju. A że jesteś grzeczną dziewczynką, w dodatku z dobrego domu, to posłuchasz rady, którą zawsze dawała ci mama, i zaczniesz od początku. – Od początku... – Podróżowała pytającym spojrzeniem między morzami jego oczu, które patrzyły na nią wesoło. Czuła, że oczekiwał jakiejś optymistycznej historii. – Czyli opowiedz mi o tym, kiedy pierwszy raz zobaczyłaś Mikołaja – lekko, jakby beztrosko dokończył jej falujące od niepewności słowa. – Naprawdę chcesz to usłyszeć? – zapytała całkiem normalnym głosem. Nie wiedziała, w którym momencie i skąd spłynęły na nią tak bardzo wyraźnie odczuwane spokój, wewnętrzny ład i przeświadczenie o życiowym uporządkowaniu. Dawno zapomniane uczucia. Nie denerwowała się. Ani trochę. Może dlatego, że czuła, iż Mikołaj naprawdę chciał wysłuchać tej historii? Podskórnie wyczuwała jego spokój, wsłuchiwała się w niego. Mikołaj nie był w ogóle zdenerwowany. Chciał jej słuchać. Poczuła się trochę tak, jakby nagle przenieśli się do Pragi. Tam wszystko było prostsze, jak u pani Irenki. Mikołaj miał ochotę przenieść się do nieznanych mu fragmentów jej minionego życia. Chciał wysłuchać jej słów, tak jak wtedy, gdy opowiadała mu o ogrodzie georginiowej babci. – Czekam... – szepnął zachęcająco i przytulił się do niej. Poczuła na policzku jego dwudniowy zarost. Ten bardzo charakterystyczny dotyk przypomniał jej Mikołaja i pierwszy raz, w obliczu tych wspomnień, poczuła się bezkarna. Wolna i szczęśliwa. Bez obciążeń minionych chwil. Poczuła, że wspomnienia o Mikołaju, w obecności Mikołaja, wspomnienia o nim, przy nim, nie są karygodnym wykroczeniem ani nielojalną nieuczciwością. Wobec żadnego z nich. Zaczęła rozumieć, że Mikołaj, w którego oddech teraz się wsłuchiwała, nie powinien, nie może stanowić żadnej granicy w jej życiu. Może pojawił się w nim nie po to, by je dzielić... Przecież mógł połączyć jej dwa światy. Tamten i ten. A może to był znów tylko

i wyłącznie jeden świat? Tego jeszcze nie wiedziała. Ale chyba chciała, żeby tak było. Chciała znów żyć w jednym świecie. – Nie myśl, że się wywiniesz – wyrwał ją z zamyślenia. Ocknęła się, zdając sobie sprawę z nieruchomego, zastygłego wpatrzenia w uśmiech Mikołaja. – Ja czekam. Najpierw opowiesz mi, jak się poznaliście. Później pójdziemy do Tomaszka, a jeszcze później pojedziemy do domu i wiesz, co zrobimy? – Mam dużo dobrych rzeczy do zjedzenia. Przygotowałam się na twój powrót. Miałam plan, że zabiorę cię z lotniska i... – Zjem wszystko – nie pozwolił jej dokończyć – zrobię, co mi każesz, zrealizujemy twój plan bez pominięcia żadnego z jego punktów, ale teraz czekam. Wiesz na co? – Wiem. – To zaczynaj. Podpowiadam, od początku. Szczęście, opowiadaj! Ale szybko... – To było na trzecim roku. Na samym początku. Może w połowie października. Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie, bo właśnie wtedy pierwszy raz poszłam na wagary, pierwszy raz zerwałam się z wykładu. – Poczuła nieznaczny ruch jego policzka, z pewnością był to jego uśmiech. – Oczywiście namówiła mnie Dominika, ponieważ chciała pokazać mi swojego kandydata na najnowszego absztyfikanta. Niestety, miałyśmy pecha, bo akurat tego dnia nie zjawił się na zajęciach. Postanowiłam więc wrócić na wykład, notabene mojego ulubionego profesora. Po drodze, na Krakowskim Przedmieściu, spotkałam doktora Jacka z żoną i trochę się zagadaliśmy. Nie zdążyłam już na wykład, ale czekałam przed budynkiem, żeby przynajmniej wziąć od dziewczyn notatki. Kiedy wszyscy zaczęli z hałasem wysypywać się przez drzwi, zobaczyłam go od razu. Był najwyższy, bardzo przystojny, roześmiany... – Przeniosła się do tamtej chwili. Czuła zapach Mikołaja, jego dotyk. Wciąż uśmiechnięty policzek dotykał jej czoła. Nie wyczuwała żadnego napięcia. Mogła dalej mówić, mogła wspominać. Dlatego zamknęła oczy i natychmiast zobaczyła szare, uśmiechnięte spojrzenie. Prawie usłyszała jego ciepły głos. Ostatnio słyszała go coraz częściej. Bardzo wyraźnie. Ale od teraz mogła się nim cieszyć. Wtulona w Mikołaja, okryta jego kurtką, czująca nad sobą ciepło jego

nieogolonego policzka, słyszała też słowa Dominiki, która wielokrotnie mówiła, a raczej warczała do niej: „Oddziel to wszystko, do cholery, grubą krechą i zacznij żyć od nowa!!!”. A ona nie chciała dzielić życia na części. Chciała mieć jedno życie. Pragnęła i wspomnień, i miłości, jednocześnie. Chciała ciągłości. Nie chciała żyć między słowami. A skoro Mikołaj był gotów, żeby słuchać, a ona może zdążyła się już przygotować do wspominania, mówienia, opowiadania, to widocznie nadszedł wreszcie czas, nadszedł dobry moment, by nie oddzielać, tylko właśnie połączyć wszystkie fragmenty, wartościowe fragmenty jej życia w jedną niepodzielną i nierozerwalną dramatem całość. Nie chciała słuchać Dominiki, która po przeżyciu ostatnich godzin na pewno znów inaczej postrzegała życie, znów wiedziała o nim więcej niż dotychczas. Chciała posłuchać pani Irenki. – A mogę ci najpierw opowiedzieć coś innego? – zapytała, zaskakując pytaniem samą siebie. – Możesz – zgodził się szeptem Mikołaj i przytulił ją jeszcze mocniej, choć było to coraz trudniejsze, bo prawie się przenikali. Był cudowny, niezastąpiony. Stwarzał jej doskonałe warunki do realizacji nowo obmyślanego planu na ani nowe, ani stare życie. Po prostu na życie, w którym mogła kochać ich obu. Jednocześnie. Bo miała w sobie morze miłości. Mogła powtórzyć za Szekspirem..., za Julią..., że jej „miłość jest głęboka jak morze, równie jak ono bez końca”. Im więcej jej oddawała, tym więcej miała jej w sercu... Jej miłość przypominała morze. Była bezkresna. – Niedawno dowiedziałam się, że mam brata. O szczegółach opowiem ci jutro, może pojutrze – uśmiechnęli się w tym samym momencie. – Gdy się dowiedziałam, nie wiedziałam, co robić, co myśleć i co ze sobą począć. Wsiadłam w samochód i... – Pojechałaś do pani Irenki. – Jestem aż tak przewidywalna? – Nie, po prostu znam cię. Ale mów. – Gdy do niej dojechałam, było już bardzo późno. Były u niej dziewczynki, już spały, a pani Irenka nie zdążyła się jeszcze położyć, kisiła ogórki. Pamiętam, byłam wykończona, fizycznie i psychicznie, usiadłam przy stole i wpatrywałam się w stojące na nim, połyskujące czystością słoiki wypełnione ogórkami. Nie wiem, jak pani Irenka to

robiła, ale wszystkie ogórki były identycznego rozmiaru. Opowiadałam jej o tym, co czuję, ale bez wdawania się w szczegóły. Ona obierała najpierw marchewkę, potem ząbki czosnku. Dodawała do słoików aromatycznego kopru i mięsistych liści chrzanu, którymi dokładnie nakrywała ogórkową kompozycję. Ja mówiłam i mówiłam, marudziłam, a ona zalewała swoją, przygotowaną do zamknięcia w słoikach pracę jakąś tajemną, słoną miksturą. Cały czas milczała. Pracowała, słuchała i milczała. Kiedy skończyłam mówić, ogórki były już gotowe, a pani Irenka powiedziała do mnie kilka zdań, które w sposób doskonały broniły mojej miłości do ojca. Jedno z tych zdań wypowiedziała w szczególny, jakiś inny sposób. Niestety, nie potrafię określić w jaki. To jedno zdanie było takie... jakby poboczne, jakby poza tematem. Zapamiętałam je. Dokładniej niż inne. Pani Irenka powiedziała: „Hanuś, życie jest bardzo skomplikowane i żeby nauczyć się życia, trzeba życia. Całego życia, Hanuś, trzeba...”, i wiesz co, Mikołaj? – Yhm? – Ja chyba wtedy nie zrozumiałam tych słów, ale teraz je pojęłam. Od początku do końca. Do tej pory było mi ciężko, chwilami myślałam, że tego nie zniosę, nie wytrzymam, że nie mogę tak dłużej. Myślałam tak, bo nie miałam całego życia. Dzieliłam je na części. Na fragmenty. Dobre i złe. Szczęśliwe i dramatyczne. Przed Mikołajem, po Mikołaju. Przed wypadkiem, po wypadku... – z trudem opanowała łzy – i to był błąd. Jednak teraz, z perspektywy czasu, myślę, że to błędne myślenie było konieczne i nieodzowne. Gdyby nie ono, nie zrozumiałabym w końcu, że... – umilkła. Sama, a może to Mikołaj nie pozwolił jej skończyć. Jego dłonie dotykały jej twarzy. Obejmowały ją delikatnie i troskliwie. Ten dotyk skierował jej głowę ku błękitno-granatowej przestrzeni. Mikołaj zamknął jej rozchylone usta krótkim i ulotnym pocałunkiem, po czym wzrokiem zachęcił ją do kontynuowania innej, przerwanej dygresją opowieści. Nie musiał o nią prosić. Zaczęła mówić sama. Bardzo chciała, by wiedział o niej coraz więcej. O niej i o Mikołaju. – Miał piękne szare oczy. Niespotykane. Kiedy dojrzałam go w tłumie studentów, a raczej studentek zakładał sobie torbę na ramię, a ona bardzo zabawnie co chwila mu spadała. Większość dziewczyn wpatrywała się właśnie w niego, chociaż stał w dość dużej grupie

kumpli. W jednej chwili popatrzył na mnie. Właśnie na mnie i nagle przestał mówić. Zanim mnie zobaczył, rozpoczął zdanie, a gdy napotkał mnie wzrokiem, a raczej gdy skrzyżowały się nasze spojrzenia, zamilkł, nie kończąc zaczętych słów. Ja natychmiast odwróciłam wzrok. Zlękłam się tych jego szybko zwężających się źrenic – była poruszona. Jak wtedy, przed laty. – A pamiętasz, co mówił? – Oczywiście, że pamiętam – uśmiechnęła się do wyraźnego, doskonale zapamiętanego wspomnienia. – Poprawił sobie na ramieniu pasek torby, który mu znów spadł, ponieważ jakiś kumpel, też przystojniak, klepnął go w ramię, śmiejąc się i mówiąc: „Mówiłem ci, chłopie, że zaprowadzę cię do raju!”. Mikołaj zaczął mu odpowiadać i w międzyczasie mnie zobaczył... nie dokończył rozpoczętego zdania... – zamilkła na chwilę. – Powiesz mi wreszcie? – A kochasz mnie? – Powiem ci, jak mi powiesz. Co powiedział Mikołaj? Nie miała wyjścia. – Mówię ci przecież, że on tylko rozpoczął to zdanie i nie dokończył mówić. – To ty też tak zrób. – Ciepły pocałunek, który poczuła na ustach, dodał jej odwagi. – Powiedział wtedy... – wzięła głęboki wdech i najpierw usłyszała, a później już tylko powtórzyła dość głośno za dobrze jej znanym głosem. Raj? To ma być raj? Co ty bredzisz?! To nie raj! Tylko same nudy! Nawet mi się nie chciało patrzeć na te wszystkie dziewczyny! Nie wiem, jak można przez dwie godziny, w dodatku bez przerwy, rozwodzić się nad jednym zdaniem. Została jej już tylko jedna, niedokończona kwestia. Trzeba mieć nierówno pod sufitem, żeby w kółko wysłuchiwać, że w literaturze różnych epok nieprzypadkowo powtarza się zdanie... A jednak zabrakło jej odwagi. – Kocham cię – usłyszała tuż przy uchu – widzisz, dotrzymałem obietnicy – stwierdził z uśmiechem Mikołaj. – Tylko że ja jeszcze nie skończyłam... – też się uśmiechnęła

i dodała szybko, a może całkiem powoli: ... że w literaturze różnych epok nieprzypadkowo powtarza się zdanie „wszelki duch”... Projekt okładki Magdalena Kuc Fotografia na okładce Nuno Silva / istockphoto Opieka redakcyjna Anna Rucińska Korekta Barbara Gąsiorowska Copyright © by Anna Ficner-Ogonowska 2012 ISBN 978-83-240-2172-7

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected] Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com Spis treści Karta tytułowa Czytelniczki o pierwszej książce Anny Ficner-Ogonowskiej „Alibi na szczęście” Krok do szczęścia Karta redakcyjna
Ficner-Ogonowska Anna - Alibi na szczęście 01

Related documents

404 Pages • 124,230 Words • PDF • 2.6 MB

248 Pages • 96,176 Words • PDF • 1.5 MB

196 Pages • 49,235 Words • PDF • 1.5 MB

40 Pages • 1,302 Words • PDF • 4.8 MB

260 Pages • 83,711 Words • PDF • 1.4 MB

5 Pages • 1,455 Words • PDF • 963.5 KB

22 Pages • 1,939 Words • PDF • 2.5 MB

590 Pages • 234,794 Words • PDF • 2.5 MB

393 Pages • 92,350 Words • PDF • 1.4 MB

20 Pages • 3,408 Words • PDF • 3.8 MB

5 Pages • 1,696 Words • PDF • 107.1 KB

138 Pages • 73,381 Words • PDF • 754.7 KB