425 Pages • 133,993 Words • PDF • 1.6 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:28
This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.
JENS LAPIDUS
SZYBKI CASH GŁÓD. NIENAWIŚĆ. POGOŃ Snabba Cash
PRZEŁOŻYŁ MARIUSZ KALINOWSKI
I looked at him and nodded. „Tough day”, I said. He shrugged. „Me, too", he said and pulled onto the expressway. Dennis Lehane It worked. It happened. It cohered. He did it -he made white horse. James Ellroy
PROLOG Brali ją żywcem, bo nie chciała umrzeć. Może to sprawiało, że ją kochali jeszcze bardziej. Że była tam przez cały czas, że w tym nie było udawania. Ale to było także to, czego nie rozumieli, a co miało się okazać ich pomyłką. Że żyła i myślała, wciąż obecna. I planowała ich upadek. * Jedna słuchawka wciąż jej wypadała z ucha. Wyślizgiwała się, mokra od potu. Teraz wetknęła ją ukośnie, żeby się zaklinowała i pozostała na miejscu, dalej grając muzykę. Mini-iPod rytmicznie podskakiwał jej w kieszeni. Miała nadzieję, że jest tam bezpieczny. Czego jak czego, ale grajka mp3 nie chciała zgubić, to był jej ulubiony sprzęt, wolała nawet nie myśleć, jak by się porysował na tej szutrowej drodze. Dotknęła ręką, żeby sprawdzić. Nie mógł wypaść, kieszenie były dość głębokie, jej iPod leżał tam całkiem bezpieczny. Sprawiła sobie ten odtwarzacz jako urodzinowy prezent i od razu nagrała tyle empetrójek, ile tylko zmieściło się na dysku. Skusił ją do zakupu elegancki, minimalistyczny design - zielony matowy metalik. Ale teraz iPod oznaczał dla niej coś innego, ważniejszego. Obdarowywał ją spokojem. Za każdym razem, gdy go wyjmowała, przypominały jej się te bezcenne chwile samotności. Chwile, gdy świat niczego od niej nie chciał. Gdy była sam na sam ze sobą. Grała Madonnę. To był jej sposób, by zapomnieć: biegała przy muzyce i czuła, jak opada z niej napięcie. A skoro mogła przy tym spalać tłuszcz, kombinacja była bez wątpienia optymalna. Płynęła z rytmem. Biegła niemal w takt muzyki. Podniosła nieco wyżej lewą rękę, by sprawdzić na zegarku swój międzyczas. Za każdym razem próbowała pobić własny rekord. Z zacięciem ambitnej sportsmenki sprawdzała czas, zapamiętywała, a potem notowała wynik. Dystans wynosił w sumie siedem kilometrów. Najlepszy czas, w jakim go przebiegła, to trzydzieści trzy minuty. W sezonie zimowym trenowała tylko pod dachem, w klubach SATSu1. Sprzęt do treningu siłowego, bieżnie elektryczne, profesjonalne steppery. W sezonie
1
SATS - sieć ekskluzywnych fitness klubów (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
letnim też chodziła do siłowni, ale bieżnię zamieniała na mało uczęszczane drogi i żwirowane ścieżki. Biegła w kierunku mostu Lilla Sjötull na wschodnim krańcu Djurgården. Od strony wody wiało chłodem. Była już ósma i dzielnica powoli pogrążała się w wiosennym zmierzchu. Nie zapaliły się jeszcze przydrożne latarnie. Słońce świeciło jej w plecy, ale już nie grzało. Goniła za swym własnym długim cieniem, myśląc o tym, że on niedługo całkiem zniknie. Choć tak naprawdę kiedy rozbłysną lampy, jej cień będzie uciekać w różne strony, w rytm latarni, pod którymi przebiegała. Drzewa już wypuszczały delikatne listki. W trawie przy drodze pojawiły się zawilce, jeszcze nierozwinięte. Brzegi kanału porastała stara, sucha trzcina, której udało się przetrwać zimę. Po lewej stronie wznosiły się sylwetki eleganckich willi. Turecka ambasada z oknami zabezpieczonymi kratą. Wyżej, na wzgórzu, chińska ambasada, otoczona wysokim stalowym ogrodzeniem, wszędzie kamery i napisy ostrzegawcze. Przy klubie wioślarskim niewielki pałacyk, za żółtym drewnianym parkanem. Pięćdziesiąt metrów dalej znowu willa, podłużna, a przy niej altana i garaż, wyglądający jakby go w całości wykuto w litej skale. Dyskretnie położone, szykowne prywatne domy rozsiane były wzdłuż całej trasy jej biegu. Za każdym razem, gdy ją przemierzała, przypatrywała się ciekawie tym wielkim willom skrytym za parkanami i rzędami bujnych krzewów. Zastanawiała się, dlaczego próbowały udawać skromność, chociaż wiadomo, że Djurgården to dzielnica tylko dla bogaczy. Wyprzedziła dwie dziewczyny maszerujące szybkim krokiem. Rozpoznawała ten specjalny styl, power walk z Östermalmu2, na ścieżkach Królewskiego Parku Djurgården. Puchowa kamizelka na bluzce z długim rękawem, spodnie treningowe i, przede wszystkim, czapka z daszkiem głęboko naciągnięta na czoło. Jej strój treningowy był bardziej serio. Czarna wiatrówka Nike Clima- Fit i obcisłe spodnie biegowe. Ubranie, które oddycha. To brzmiało jak slogan, ale działało. Znów powróciły wspomnienia z weekendu sprzed trzech tygodni. Usiłowała je odpędzić i raczej wsłuchać się w muzykę lub skoncentrować na biegu. Gdyby skupiła się na czasie uzyskanym w połowie trasy dokoła kanału i dzikich kaczkach, które musiała wymijać, może udałoby się jej zapomnieć. W słuchawkach śpiewała Madonna. Na ścieżce leżało końskie łajno.
2
Östermalm - bogata, snobistyczna dzielnica w centrum Sztokholmu.
Im wydawało się, że mogą ją wykorzystywać, jak tylko chcą. Ale to ona ich wykorzystywała. Takie podejście ją chroniło. To ona decydowała o tym, co robi i co czuje. W oczach świata to byli ludzie sukcesu, zamożni, wpływowi. Nazwiska z pierwszych stron dodatków ekonomicznych, z tickerów doniesień giełdowych, z rankingów najbogatszych Szwedów. W rzeczywistości byli zgrają biednych, żałosnych palantów. Loserów, którym czegoś brakowało. Loserów, którzy najwyraźniej potrzebowali jej. Jej przyszłość była jasno wytyczona. Miała grać w tej komedii aż do czasu, gdy uzna za stosowne przerwać grę - i zdemaskować ich. A jeśli nie chcą być zdemaskowani, będą musieli słono zapłacić. Już od miesięcy szykowała się do tego, skrzętnie zbierała informacje. Prowokowała ich do zwierzeń, chowała pod łóżkami magnetofon, niektórych nawet sfilmowała. Czuła się przy tym jak jakiś agent FBI, chociaż z pewną różnicą: jej strach był o wiele większy. Stawka w tej grze była wysoka. Znała reguły, gdyby coś się nie powiodło, mogło to oznaczać koniec. Ale wiedziała, że się uda. Zaplanowała, że z tym zerwie, gdy skończy dwadzieścia trzy lata. Porzuci Sztokholm, znajdzie coś lepszego i większego. Bardziej cool. Dwie dziewczynki, wyprostowane jak struny, przejechały konno przez most, ten pierwszy, przy gospodzie Djurgårdsbrunn. Jeszcze nie wiedzą, co to życie pisane przez wielkie Zet. Jak ona sama nie wiedziała, nim nie uciekła z domu. Wyprostowała się jak one, ponieważ to niezmiennie był jej cel. Jechać przez Życie, nie zginając karku i z dumnie podniesioną głową. Dlatego w końcu dopnie swego. Przy moście stał jakiś mężczyzna z psem. Obrzucił ją długim spojrzeniem, rozmawiając przez komórkę. Przywykła do tych męskich spojrzeń; ścigały ją już jako dojrzewającą nastolatkę, a odkąd w wieku lat dwudziestu zrobiła sobie silikony, wciąż czuła się obmacywana męskim wzrokiem. Czerpała z tego satysfakcję, lecz jednocześnie czuła obrzydzenie. Facet był mocno zbudowany. W skórzanej kurtce i dżinsach, na głowie okrągła czapka z daszkiem. Ale coś go różniło od innych. W jego oczach nie było obleśnego pożądania. Wręcz przeciwnie, wydawał się zimny i opanowany, skoncentrowany. Jakby mówił przez telefon właśnie o niej. Tutaj szutrówka się kończyła. Droga do ostatniego mostu, do Lilla Sjötullsbron, była asfaltowana, ale z nawierzchnią popękaną w paru miejscach. Zastanawiała się, czy by nie pobiec wydeptaną w trawie boczną ścieżką. Choć tam za dużo było dzikich kaczek. Jej wrogów. Zarysy mostu przed nią były ledwie dostrzegalne. Dlaczego nie ma oświetlenia? Czy
te latarnie nie zapalają się automatycznie, kiedy zapada zmrok? Dziś wieczór najwyraźniej nie. Tyłem do mostu stała zaparkowana furgonetka. Nie było widać żadnych łudzi. Dwadzieścia metrów dalej leżała luksusowa willa z pięknym widokiem na zatokę Saltsjön. Słyszała, że właściciel wybudował ją, nie troszcząc się o żadne zezwolenia, wewnątrz stojącej tam już przedtem wielkiej stodoły. Ważny gość. Zanim skręciła na most, zauważyła, że furgonetka stoi dziwnie blisko szutrowej drogi, zaledwie dwa metry od niej, kiedy brała zakręt w prawo. Drzwi furgonetki otworzyły się gwałtownie. Wysiadło dwóch mężczyzn. Nie zdążyła nawet pojąć, co się dzieje. Trzeci mężczyzna już podbiegał do niej z tyłu. Skąd się tu nagle wziął? Czy to ten z psem, który za nią się oglądał? Ci z furgonetki chwycili ją za ręce. Zakneblowali jej czymś usta. Usiłowała krzyczeć, drapać, bić. Głęboki wdech i zakręciło jej się w głowie. Coś było w szmacie, którą jej zatkali usta. Miotała całym ciałem, szarpiąc ich za ramiona. Bezskutecznie. Byli za duzi. Szybcy. Silni. Wciągnęli ją do furgonetki. Ostatnia myśl, jaka przemknęła jej przez głowę, to że żałuje, że w ogóle ściągnęła kiedyś do Sztokholmu. Zasrane miasto. *** Sprawa B 4537-04 Nagranie 127 A 0,0 - B 9,2 Odpis Sprawa o sygnaturze B 4537-04, oskarżyciel przeciwko Jorgemu Salinasowi Barrio. Przesłuchanie oskarżonego Jorgego Salinasa Barrio na okoliczność punktu 1. aktu oskarżenia. SĘDZIA: Może opowiesz własnymi słowami o tym zdarzeniu? OSKARŻONY: Tu nie ma co specjalnie opowiadać. Ja tej komórki sam właściwie nie używam. Moje nazwisko jest wpisane w umowie najmu, ale to tylko taka przysługa dla kolegi. No wie pan, czasem trzeba trochę pomóc. Ja niby tam trzymałem czasem parę rzeczy, ale moje nazwisko było tylko na papierze. I ta komórka nie jest moja. To by właściwie było wszystko, co mam do powiedzenia, tak
naprawdę. SĘDZIA: Aha, skoro to już wszystko, to proszę, oskarżyciel może pytać. OSKARŻYCIEL:
Mówiąc
„
komórka",
masz
namyśli
pomieszczenie
magazynowe w lokalach Shurgard Self-Storage w centrum handlowym Kungens Kurva? OSKARŻONY: No tak, jasne. OSKARŻYCIEL: I utrzymujesz, że to nie ty używasz tego pomieszczenia? OSKARŻONY: Absolutnie. Umowę najmu podpisałem, bo chciałem pomóc kumplowi, co sam nie może wynajmować żadnych lokali i tak dalej. Jest podpadnięty, bo ma haka w rejestrze długów. Nie miałem normalnie pojęcia, że tam jest tyle tego szajsu. OSKARŻYCIEL: No to do kogo należy ta komórka? OSKARŻONY: Nie mogę powiedzieć. OSKARŻYCIEL: W takim razie pozwolisz, że odczytam ci fragment protokołu z postępowania przygotowawczego, strona 24. To jest protokół z przesłuchania ciebie, Jorgego Salinasa Barrio, przeprowadzonego dnia 4 kwietnia tego roku. Czytam ustęp czwarty, gdzie zeznajesz tak: „Komórkę wynajmuje taki jeden, co się nazywa Mrado, zdaje się. On pracuje dla gości dużej klasy, że tak powiem. Ja tę umowę podpisałem, ale to jest właściwie jego". Zgadza się? To są twoje słowa? OSKARŻONY: Nie, nie. To nie jest tak. To musi być jakieś nieporozumienie. Ja nic takiego nigdy nie mówiłem. OSKARŻYCIEL: Ale tu jest wyraźnie napisane. I jeszcze że protokół z przesłuchania został ci odczytany i że go zaakceptowałeś. Czemu nie powiedziałeś wtedy, że to nieporozumienie? OSKARŻONY: No, wtedy bałem się normalnie. To nie tak łatwo wszystko wytłumaczyć tak jak trzeba, jak się siedzi na przesłuchaniu. Się wszystko trochę poplątało. Ci policjanci przyciskali.
Zdenerwowałem się. Pewnie tak tylko
powiedziałem, żeby mi dali święty spokój. Nie znam żadnego Mrado, pierwsze słyszę. Jak słowo daję. OSKARŻYCIEL: Aha, więc go nie znasz. A Mrado zeznał nam na przesłuchaniu, że wie, kto ty jesteś. Przed chwilą powiedziałeś, że nie wiedziałeś, że w komórce jest tyle tego szajsu. Co masz na myśli, mówiąc „szajs"? OSKARŻONY: Znaczy dragów. Ja sam tam tylko miałem jakieś dziesięć gram kokainy, na własny użytek. Ja biorę już od paru lat. Poza tym trzymałem czasem w
tej komórce meble, jakieś ciuchy, bo ja się często przeprowadzam. Ten cały towar, w tych ilościach, nie jest mój i nie wiedziałem, że tam jest. OSKARŻYCIEL: To do kogo należą te narkotyki? OSKARŻONY: Nie mogę mówić na ten temat. Sąd wie, jak jest, mogę mieć potem kłopoty. Ja myślę, że to ta osoba, od której ja zawsze kupuję, on mógł zostawić tam tę kokainę. Ma własny klucz do komórki. Ale ta waga za to, to jest moja. Odważam sobie na niej własne działki. Na własny użytek. Bo ja nie sprzedaję. Mam swoją robotę i nie muszę się bawić w dilerkę. OSKARŻYCIEL: A co to za robota, którą masz? OSKARŻONY: Jeżdżę samochodem dostawczym. Często w weekendy, lepiej się opłaca. Na czarno, no bo jak inaczej. OSKARŻYCIEL: No więc, jeśli cię dobrze zrozumiałem, utrzymujesz, że ta komórka nie należy do kogoś o imieniu Mrado, tylko do kogoś innego. I że ten ktoś to jest twój diler? Ale jakim cudem znalazły się tam te trzy kilogramy kokainy? To jest spora ilość. Wiesz, jaką to ma wartość na ulicy? OSKARŻONY: Nie wiem dokładnie, już mówiłem, że ja nie handluję. Ale dość dużo, chyba jakiś milion koron. Ten, u którego ja kupuję, sam mi dostarcza towar do komórki i tam zostawia, jak wcześniej zapłacę. W ten sposób nie musimy się spotykać, żeby nas razem nie widzieli. To niezły sposób, myśleliśmy. Ale teraz wychodzi na to, że on mnie wpuścił w maliny. Podrzucił mi ten cały szajs do komórki, żeby mnie udupić. OSKARŻYCIEL: Może powtórzmy sobie wszystko jeszcze raz. Twierdzisz zatem, że właścicielem tej komórki nie jest niejaki Mrado. Ale ty też właściwie nie. Twój diler także nie jest właścicielem, tylko czasami jej używa do transakcji między wami. I teraz jesteś przeświadczony, że to on składował tam tę całą kokainę. Jorge? Naprawdę chcesz, żebyśmy w to uwierzyli? Czemu twój diler miałby przechowywać trzy kilogramy kokainy w lokalu, do którego ty masz dostęp? Poza tym cały czas plączesz się w zeznaniach, wciąż coś zmieniasz i nie chcesz podać żadnych nazwisk. Nie jesteś, krótko mówiąc, wiarygodny. OSKARŻONY: Ale czemu? To nie jest znowu takie zawikłane, tylko jak człowiek cały w nerwach, to się gubi. Sprawa wygląda tak: ja z tej komórki korzystam bardzo mało. Mój diler nie korzysta prawie wcale. Nie mam pojęcia, czyja jest ta kokaina. Ale wygląda przecież na to, że to jest jego szajs. OSKARŻYCIEL: A te malutkie torebki foliowe to czyje?
OSKARŻONY: Pewnie mojego dilera. OSKARŻYCIEL: A jak on się nazywa? OSKARŻONY: Nie mogę powiedzieć. OSKARŻYCIEL: Dlaczego uparcie twierdzisz, że to właściwie nie twój lokal i że to nie są twoje narkotyki? Przecież wszystko na to wskazuje. OSKARŻONY: Mnie nigdy nie byłoby stać na zakup takiej ilości. Poza tym nie zajmuję się dilerką, już mówiłem. Co mam powiedzieć więcej? Ten towar nie jest mój, i tyle OSKARŻYCIEL: Paru świadków w tym procesie wspomniało też inne nazwisko. A może jest tak, że ten narkotyk należy do kompana Mrada - Radovana. Radovan Kranjić, mówi ci coś to nazwisko? OSKARŻONY: Nie, nie sądzę. Nie mam pojęcia, kto to jest. OSKARŻYCIEL: Ejże. Doprawdy nie wiesz? A przecież na przesłuchaniu wspominałeś, że Mrado ma jakiegoś szefa. Czy to przypadkiem nie Radovan? OSKARŻONY: Ja przecież nigdy nie mówiłem nic o żadnym Mrado, to pomyłka, więc skąd mam niby wiedzieć? Co? No, pytam się, może pan powie? OSKARŻYCIEL: To ja tu zadaję pytania, nie ty. Kto to jest Radovan? OSKARŻONY: Mówię przecież, że nie wiem. OSKARŻYCIEL: Spróbuj... OSKARŻONY: No kurwa, NIE WIEM, mówię. Głuchy jesteś? OSKARŻYCIEL: Oho, zdaje się, że trafiliśmy na jakiś czuły punkt. W tej sytuacji nie mam więcej pytań. Ja dziękuję. Teraz pan mecenas może zadawać swoje pytania. *** Sprawa o sygnaturze B 4537-04, oskarżyciel przeciwko Jorgemu Salinasowi Barrio, punkt 1. oskarżenia. W tym miejscu następuje przesłuchanie świadka Mrada Slovovicia, dotyczące narkotyków w lokalu magazynowym na terenie centrum handlowego Kungens Kurva. Świadek złożył przysięgę i przypomniano mu o sankcjach grożących za fałszywe zeznania. O przesłuchanie oskarżyciel wniósł i on rozpoczyna: OSKARŻYCIEL: Osoba świadka pojawia się w śledztwie w związku z oskarżonym Jorgem Salinasem Barrio jako najemcą lokalu magazynowego w firmie Shurgard Self-Storage w centrum handlowym Kungens Kurva na Skärholmen. Co świadka łączy ze wspomnianym Jorgem?
ŚWIADEK: Wiem, kto to jest Jorge, ale nic nie wiem o żadnym lokalu na Skärholmie. Znaliśmy się kiedyś. Ja kiedyś też trochę zajmowałem się narkotykami, ale skończyłem z tym kilka lat temu. Czasem natykam się na niego gdzieś na mieście. Ostatnim razem w Centrum Solna. Mówił mi, że diluje teraz i korzysta z jakiegoś składziku na drugim końcu miasta. Że się dorobił na tym interesie i sprzedaje spore ilości kokainy. OSKARŻYCIEL: On twierdzi, że świadka nie zna. ŚWIADEK: To nieprawda. Nie jesteśmy kumplami - co to, to nie. Ale się znamy. OSKARŻYCIEL: Rozumiem. Czy świadek sobie przypomina, kiedy to wasze spotkanie miało miejsce? I proszę nam dokładniej opowiedzieć, co on wtedy mówił. ŚWIADEK: To było jakoś wiosną. W kwietniu, zdaje się. Byłem w Solnej 3, żeby odwiedzić paru starych znajomych. W drodze powrotnej zaszedłem do Centrum, żeby obstawić parę gonitw na V75. I tam, w kolekturze, napatoczyłem się na Jorgego. Dość elegancko ubrany, tak że go ledwie poznałem. Bo wtedy, jak żeśmy się jeszcze widywali, to on się staczał, był po uszy w gównie. OSKARŻYCIEL: I co on mówił? ŚWIADEK: Mówił, że dobrze mu się wiedzie. Spytałem go, co robi. Powiedział, że robi niezłe interesy na koksie. Chodziło mu o kokainę, oczywiście. Ponieważ ja już skończyłem z tym wszystkim, nie chciałem go nawet słuchać. Ale on dalej się przechwalał. Opowiadał, że przechowuje cały towar w jakiejś komórce, gdzieś w południowej części miasta. Powiedział chyba, że na Skärholmie. Wtedy go poprosiłem, żeby się w końcu zamknął, bo nie chcę słyszeć o tym gównie, w którym on się babrze. Bo mnie to nie interesuje. Wkurzył się wtedy na mnie. Powiedział mi, żebym spierdalał, coś w tym guście. OSKARŻYCIEL: To znaczy, że się rozzłościł? ŚWIADEK: Tak, wściekł się, jak mu niby powiedziałem, że mam tę jego gadkę gdzieś. Może dlatego teraz łże, że ja mam coś wspólnego z tą komórką. OSKARŻYCIEL: Powiedział może jeszcze coś o tej komórce? ŚWIADEK: Nie, mówił tylko, że tam przechowuje swoją kokainę. I że to jest gdzieś na Skärholmie.
3
Solna - północna dzielnica Sztokholmu.
OSKARŻYCIEL: - Dziękuję w takim razie. Nie mam więcej pytań. Dziękuję, że pan zechciał się stawić.
C Z Ę S C 1 1.
Jorge Salinas Barrio szybko się uczył reguł gry. Numero uno w skrócie: nie podskakuj. W rozwiniętej formie znał tę regułę jak własne pięć palców. Nie stawiaj się. Nie gap się. Siedź, jak siedzisz. Nie donoś. I w końcu, jak ci przyjdzie brać w dupę, to bierz - bez jęczenia. Mówiąc obrazowo. Życie srało Jorgemu na głowę. Życie ssało pałę. Życie go nie pieściło. Ale Jorge był twardy - on im jeszcze pokaże. Kryminał zabrał mu energię. Zabrał mu śmiech. Rap-life zmienione nagle w crap-life. Ale w skrytości ducha Jorge wiedział, że jest sposób, by z tym skończyć, jest pomysł do zrealizowania i jest wyjście. Jorge: facet, którego nie da się zakuć w kajdany. Chciał uciec, zwiać, spierdolić z tego zasranego kibla. Miał już Plan. Plan był zajebisty. Losers - adios. Rok, trzy miesiące i dziewięć dni w pierdlu. Czyli o dobre piętnaście miesięcy za dużo za betonowym murem o wysokości siedmiu metrów. Najdłuższa dotąd odsiadka Jorgego. Wcześniej miał tylko dwie mniejsze. Trzy miesiące za kradzież mienia, cztery miesiące za przestępstwo narkotykowe, przekroczenie dozwolonej prędkości i prowadzenie samochodu bez uprawnień. Różnica: tym razem musiał stworzyć sobie w pierdlu jakieś życie. Österåker to było tak zwane więzienie klasy II, zakład zamknięty drugiego stopnia. Specjalność: ludzie skazani za przestępstwa narkotykowe. Zakład mocno strzeżony z obu stron. Nikt ani nic bez zezwolenia nie mogło się przemknąć do środka. Specjalnie wyszkolone psy obwąchiwały wszystkich odwiedzających. Detektory metalu obwąchiwały kieszenie. Klawisze obwąchiwali panujący nastrój. Szemrane typy, porzućcie wszelką nadzieję. Tutaj wpuszczano tylko mamusie, dzieciaki i adwokatów. A mimo to wszystko na nic. Zakład był wolny od narkotyków - za poprzedniego dyrektora. Teraz torebki z grasem, wystrzelone z procy, fruwały sobie nad murem. Tatusiowie dostawali od córeczek rysunki nasączone LSD. Towar chowano w ogólnie dostępnych pomieszczeniach, ponad płytami sufitu, gdzie psy nie mogły nic wywąchać, albo zakopywano
w trawie na spacerniku. Więc nawet jeśli coś znaleźli - kogo winić? Niektórzy jarali dzień w dzień. I pili po piętnaście litrów wody dziennie, żeby nie dało się nic wykryć w próbkach moczu. Inni palili heroinę. Leżeli w celach i udawali chorych przez dwa dni, aż zniknie z moczu wszelki ślad. Ludzie siedzieli w Österåker długie lata. Łączyli się w grupy i grupki. Klawisze robili, co mogli, żeby rozbijać gangi: Original Gangsters, Hells Angels, Bandidos, Jugosłowianie, Wspólnota Braci Wolfpack, Fittja Boys. You name it. Spora część klawiszy się bała. Powywieszali białe szmaty. Przyjmowali wymięte banknoty, wciskane im do ręki w kolejce po zupę, na boisku, w warsztacie. Kierownictwo więzienia próbowało utrzymać kontrolę. Separować. Rozsyłać członków nielegalnych grup po różnych zakładach. Tylko że co to mogło zmienić. Gangi i tak już były we wszystkich więzieniach. Linie demarkacyjne wytyczone jasno: rasa, przedmieście, rodzaj przestępczości. Rasistowskie gangi zostawały w tyle. Ci, co naprawdę się liczyli, to Hells Angels, Bandidos, jugole i OG. Zorganizowani na wolności. Tyrali ostro. Opis działalności jasny: robota multiprzestępcza dająca ciężki cash. Zadania z nią związane także jasne. Te same bandy rządziły miastem za murami. Dziś, dzięki przemycanym do środka komórkom minimalnych rozmiarów, było to tak łatwe jak zmienianie kanałów TV pilotem. Społeczeństwo mogło poddać się bez walki. Jorge ich unikał. Z czasem, mimo to, zyskał przyjaciół. Radził sobie. Znajdował wspólne punkty odniesienia. Z Chilijczykami szło okej. W porządku była Sollentuna i jej okolice. Z tymi od koki też szło się dogadać. Trzymał się z jednym starszym latino z Märsty, Rolandem. Facet przyjechał do Szwecji z Santiago w 1984. Wiedział o śniegu więcej niż stary gaucho wie o końskim łajnie ale sam nie był totalnie zniszczony przez koks. Siedział za przemyt pasty kokainowej w butelkach od szamponu, zostały mu jeszcze dwa lata. W porządku gość i niezły kumpel. Jorge znał go ze słyszenia jeszcze gdy mieszkał w Sollentunie. Co najlepsze: Rolando miał dobre kontakty z OG. A to dawało mocne wejścia. Przywileje. Zajebiste korzyści. Full wypas. Dostęp do telefonów komórkowych, gandzi, koksu, jeśli się miało hajs - pornoli, samogonu. Więcej fajek. Jorgego ciągnęło do gangów. Ale też wiedział, czym to grozi. Wiążesz się. Zdajesz się na łaskę. Ty im ufasz - a Oni cię rolują. Bo nie zapomniał, kto go spalił. Sprzedali go jugole. Zrobili go na cacy na procesie. Siedział z powodu Radovana - chuja chujów. *
Często siedzieli w stołówce i gadali. On, Rolando i inni latinos. Nie po hiszpańsku. Zdarzało się, że ci, co byli w gangach, tracili przez to zaufanie swoich. Możesz pogadać z krajanami, pożartować - ale nie tak, żeby Oni tego nie kumali. Dziś: ponad dwa tygodnie do odpalenia jego Planu. Musiał zachować zimną krew. Ucieczka bez czyjejś pomocy była zupełnie niemożliwa, ale póki co nawet Rolando jeszcze nic nie wiedział. Jorge chciał najpierw się upewnić, czy może mu ufać. Musiał go w jakiś sposób przetestować. Sprawdzić, ile ich przyjaźń jest warta. Rolando: facet, który w życiu wybrał twardą drogę. Żeby zostać członkiem OG, nie wystarczyło importować hurtem koks. Musiałeś być gotowy na to, by spuścić ostry wpierdol komuś, kogo ci wskazał twój przywódca, bo mu się człowiek nie spodobał. Rolando zrobił, co do niego należało: tatuaże dziargane wokół blizn na jego kłykciach dawały temu agresywne, czytelne świadectwo. Rolando wziął do ust kolejną porcję ryżu. Mówił szwedczyzną z Rinkeby4, z jedzeniem w ustach: - Wiesz, pasta lepsza jest od pudru, jakby nie patrzeć. Kapujesz, niby półprodukt, niegotowa. Z mety lądujesz wyżej. Nie musisz już dilować z kolesiami na ulicy. Co nie? Robisz biznesy z hajcowniejszym towarzystwem. Z facetami, którym policja nie zagląda co krok w dupę. Poza tym dużo łatwiej się przewozi. Sie tak kurewsko nie rozkurza i łatwiej schować. Mimo że Jorge znał prawie na pamięć wszystkie wątpliwe pomysły Rolanda, pierdel był niewątpliwie szkółką z klasą. Jorge pojętny. Chłonął. Słuchał. Umiał już sporo, zanim go zwinęli. A po piętnastu miesiącach w Österåker znał całą branżę na wylot. J-boy: dumny sam z siebie. Wiedział, co w liściach koki piszczy, od samej Kolumbii po Londyn. Gdzie się kupuje i po ile, jak się urządza dystrybucję, jakich wybierać pośredników, gdzie sprzedawać. Jak się rozcieńcza towar, żeby ćpuny się nie skapowały, jak się go miesza, żeby towarzystwo z okolic Stureplanu5 niczego nie zauważyło. Jak się pakuje towar. Kogo przekupić, a kogo unikać, z kim żyć na przyjaznej stopie. Wśród tych ostatnich: Radovan. Chuj by strzelił. Stołówka była dobrym miejscem na prywatne pogaduszki. W tym hałasie nikt nie mógł się rozeznać, o czym mowa. Poza tym to nie wyglądało na jakąś szeptankę. Żadnych podchodów. Całkiem otwarta gadka.
4
Rinkeby - dzielnica w zachodniej części Sztokholmu, w 90% zamieszkana przez imigrantów; z mieszanki języków wykształcił się tam specyficzny dialekt. 5 Stureplan - plac w centrum Sztokholmu, centrum ekskluzywnego życia nocnego.
Jorge był zmuszony sprowadzić rozmowę na właściwe tory. Musiał znać stanowisko Rolanda. - Gadaliśmy już o tym tysiąc razy. Ja wiem, że ciebie to rajcuje. Ale ja na razie wolę trzymać się z daleka od tego szajsu. Jak już stąd wyjdę, to spierdalam z tego zimnego nazilandu. I nie zamierzam skończyć jako jakiś jebany koko-muppet. - Tu masz rację. Samemu lepiej gówna nie brać. Tylko sprzedawać. Punkt dla ciebie. Ostrożnie sondował Rolanda. - Ty to masz dobre układy. Stoją za tobą poważni faceci. Nie? Tutaj na przykład nikt ci nie zafika. Ty, kurde, mógłbyś nawet dzisiaj stąd wyprysnąć i się spokojnie gdzieś przyczaić na wolności. - Uciec? To mi akurat teraz nie pasuje. Ale, ale, słyszałeś ostatniego niusa? Kojarzysz tego faceta z Original Gangsters, Jonasa Nordbäge? Dorwali go. Jorge skwapliwie wpadł mu w słowo: - No, wiem który. To ten, co był chłopakiem Hanny Graaf. Niedawno prysnął z aresztu w Göteborgu - nie? - Ten sam. I to w dniu, kiedy zapadł jego wyrok. Siedem i pół roku, za dwa napady z bronią w ręku i ciężkie uszkodzenie ciała. Prawdziwy macher od napadów na konwoje. - No kurde, ale tu dał ciała. - Ale gość i tak rządzi. Posłuchaj tylko. Wybił okno i spuścił się z ósmego piętra - całe siedemnaście metrów. Pięć koców porwanych na strzępy. Piękna rzecz, nie? - Max wypas. Piękna. Jorge do siebie: tylko tak dalej, Jorge-boy, nie odpuszczaj. Steruj rozmową, prowokuj Rolanda. Niech puści farbę, jaki ma stosunek do mnie i do ucieczek. Finezyjnie. - Jak go złapali? - Szacun dla gościa, ale, sorry, spatałaszył. Balował w knajpie w Göteborgu. Pewnie chciał wyjąć jakąś nową Hannę, co cycem może wybić oko. Poszedł w tango. Poczuł się nie do wyjebania. Jedyne co, to przefarbował włosy na biało i zafundował se lustrzanki. Czaisz. Znudziło mu się na wolności? Jorge przyznał mu w duchu rację: fakt, że kurewsko spatałaszył, jeżeli tylko przefarbował pióra. Sam nie zamierzał tak ryzykować. Powiedział: - Nie miał się co obcyndalać. Pewnie pomyślał: kurwa, co - nawet jak mnie złapią, to mogą mi najwyżej skoczyć. Jak ma siedem i pół, to spoko, dokładki już mu nie dadzą. - Ale o piździ włos, a mogło mu się udać. Wzięli go w Helsingborgu. - Jak już spierdalał za granicę?
- Na to wygląda. W hotelu był zameldowany pod fałszywym nazwiskiem. Jak aina go zgarniała, to miał przy sobie lewy paszport. Mogło zagrać. Najpierw do Danii, potem dalej. Gość skitrał gdzieś na pewno trochę kasy. Ale ktoś przykablował. Ktoś dał cynk glinom, gdzie on jest. Bankowo ktoś, kto go zobaczył w knajpie. - Ktoś z OG wiedział, że zbiera się uciec z aresztu? - Sorry, Jorge, nie mogę gadać o tych sprawach. - No, ale gdyby jakiś OG miał uciekać, to chyba nie odmówiłbyś mu wsparcia? - A czy Pamela Anderson sypia na plecach? Strzał w dziesiątkę. Jorge-boy, nie krąż dłużej. Sprawdź go. Jorge znał regułę: przyjaźnie z pierdla nie są takie jak te po drugiej stronie murów. Rządziły inne prawa. Hierarchia władzy wyraźniejsza. Liczył się przesiedziany czas. Liczyła się liczba wyroków. Papieros krzepił, gandzia lepiej. Wzajemne przysługi stwarzały układy. Twoje przestępstwo się liczyło: gwałciciele i pedofile warci mniej niż zero. Narkomani i alkoholicy na samym dole. Pobicie i kradzież już wyżej. Na samym szczycie specjaliści od napadów i królowie narkotyków. A przede wszystkim: liczyła się przynależność. Rolando, według reguł z wolności, przyjaciel. Według zasad więziennych: shunne grał w wyższej lidze niż Jorge. Jorge upił łyk cienkiego piwa: - Kibicowanie komuś, kto już prysnął, to jedno. Ale czy pomógłbyś komuś w ucieczce? - To zależy. Od ryzyka itepe. Dla byle kogo bym się nie nadstawiał. Ale dla gościa z OG zawsze. Tobie, amigo, też bym, kurde, pomógł. Czaisz. Nigdy bym palcem nie kiwnął dla jakiegoś pierdolonego skina czy popaprańca z Wolfpacku. Oni też to wiedzą. I oni też mi nigdy nie pomogą. Jackpot. Milczeli przez trzy sekundy. Rolando zrobił coś, czego Jorge nigdy wcześniej nie widział. Ułożył sztućce porządnie na talerzu. Powoli. Potem, ze smajlem na twarzy, powiedział: - Ey, Jorge, ty masz jakieś plany? Jorge nie wiedział, co ma zrobić, więc tylko odwzajemnił uśmiech. Miał nadzieję, że Rolando jest prawdziwym przyjacielem, że nie zdradzi. Zarazem wiedział: przyjaciele w pierdlu stosują się do innych reguł.
2.
Czterech chłopaków siedziało w pokoju, gotowych ruszyć na imprezę. JW z plerezą. I owszem, zdawał sobie sprawę, że cała masa gnojków pogardza jego fryzurą, mówią o niej „kotlet”, a przy tym zapala im się w oku nienawistny błysk. Ale tacy jak oni, komuniści, nie mieli o niczym pojęcia, więc czemu miałby się przejmować. Następny chłopak też miał włosy przylizane do tyłu. Chłopak numer trzy nosił się krócej, wszystkie włosy pieczołowicie ułożone, z dokładnie wycyzelowanym, prostym jak spod linijki przedziałkiem, który ukosem przecinał fryzurę. Klasyczny New England-look. Ostatni chłopak miał uroczo rozwichrzoną, kręconą blond czuprynę. Chłopcy w pokoju byli przystojni, eleganccy, jasnowłosi. Czyste rysy, wyprostowane plecy, sportowe sylwetki. Wiedzieli, że mają to wszystko, co trzeba: szpanerski wygląd, szarm i stajl. Królowie lansu. Wiedzieli, jak należy się ubierać, jak się poruszać, jak odpowiednio się zachować. Znali sposoby, jak zwrócić na siebie uwagę. Wyjmować laski. Spijać słodycze tego świata - dwadzieścia cztery godziny na dobę. Puls wyczuwalny w pokoju: apetyt na ekszyn, my wiemy, jak się bawić, więc let’s go. JW pomyślał: będzie ekstra wieczór. Boysi naprawdę byli dziś w nastroju do zabawy. Biforkę mieli jak zwykle u Małego, chłopaka z przedziałkiem na ukos, żeby wypić drinka na dobry początek. Mieszkanko, przyjemne M-2, pięćdziesiąt parę metrów kwadratowych, na Östermalmie, Mały dostał w prezencie od rodziców dwa lata temu, na dwudzieste urodziny. JW znał jego rodzinę ze słyszenia. Tatuś: finansista, z koncernu Stenbecka, liżący tyłki tym, co nad nim, i kopiący tych, co pod nim. Mamusia: stare pieniądze - jej rodzina wciąż jeszcze miała domy na terenie połowy Sztokholmu i pięćsethektarową posiadłość ziemską w Sörmlandii6. Jakże inaczej. Zdążyli już coś zjeść. Styropianowe pudełka piętrzyły się na blacie w kuchni. Żarcie na wynos z Texas Steakhouse na Humlegärdsgatan, luksusowe przekąski tex-mex, z porządnym mięsem. Siedzieli teraz na sofach i drinkowali przed imprezą. JW zwrócił się w stronę chłopaka z kręconą czupryną, Nippego, i spytał: - Nie czas już wyjść? Nippe, który właściwie na imię miał Niklas, spojrzał na JW. Odpowiedział mu jasnym, łobuziarskim głosem: 6
Sörmlandia - historyczny region na południe od Sztokholmu.
- Stolik jest zarezerwowany na dwunastą, więc nie musimy się śpieszyć. - Okej, to jeszcze zdążymy wypić po jednej whisky z colą. - A kiedy pociągniemy sobie tej drugiej koli? - Ha, ha. Dowcipny. Spokojnie, Nippe, załadujemy sobie już na miejscu, to starczy na dłużej. Foliowa torebka z czterema gramami paliła JW w wewnętrznej kieszeni marynarki. Co tydzień inny z boysów załatwiał towar na weekend. Dostawy zabezpieczał pewien Turas, który z kolei kupował od jakichś jugolskich gangsterów. JW nie widział, kto tym wszystkim kręci, ale zgadywał, że może słynny Radovan himself. JW powiedział: - Boys, dzisiaj nie rozmieniamy się na drobne. Zaszalałem. Mam tu cztery gramy. Będzie przynajmniej po pół grama na każdego i starczy, żeby częstować panienki. Fredrik, ten drugi chłopak z przylizanym włosem, upił łyk ze swojego drinka. - Masz pojęcie, ile ten Turek musi zarabiać na nas i całym naszym towarzystwie? - Pewnie nie narzeka. - Nippe uśmiechnął się. Udał, że liczy pieniądze. JW zastanowił się: - Ciekawe ile z tego ma na czysto? Jak myślicie? Dwieście od grama? Sto pięćdziesiąt? Rozmowa popłynęła dalej, ku innym, bardziej przyziemnym tematom. JW znał je na pamięć. Wspólni znajomi. Laski. Moet & Chandon. Stałe punkty programu. Nie chodzi o to, że nie potrafili rozmawiać o czym innym, nie byli wszak tępi, zostali przecież wychowani na elokwentnych zwycięzców. Ale ich zainteresowania nie wzlatywały bez potrzeby nad poziomy. W końcu dyskusja zeszła na pomysły biznesowe. Fredrik mówił: - Wiecie, nie trzeba znowu aż tak dużo forsy, żeby założyć spółkę akcyjną. Wystarczy sto tysięcy koron, to zdaje się najmniejszy kapitał akcyjny. Gdybyśmy wpadli na jakiś piękny pomysł, to przecież można by się za to zabrać. Spróbować robić interesy, zarejestrować jakąś odlotową nazwę firmy, wybrać zarząd i dyrektora. Ale przede wszystkim, kupować rzeczy bez podatku VAT. Na przykład. Nie warta rzecz zachodu? JW po amatorsku zanalizował Fredrika. Chłopak był całkiem nieciekawy ludzi, co miało swoje dobre strony, nie spytał nawet, skąd JW pochodzi ani o cokolwiek z jego przeszłości. Mówił głównie o sobie, o konsumpcji towarów markowych lub o łodziach. JW wychylił swoją whisky z colą. Nalał sobie GT, Gin & Tonic.
- Brzmi fantastycznie. To kto wytrzaśnie sto tysięcy koron? Nippe włączył się do rozmowy. - To zawsze da się zrobić, nie? Żaden problem. Mnie się pomysł podoba. JW siedział w milczeniu. Myślał, skąd mógłby wyciągnąć sto tysięcy koron, i znał odpowiedź. Znikąd. Lecz nie dał nic po sobie poznać. Trzymał fason. Wykrzywił twarz w uśmiechu. Nippe zmienił płytę. Mały położył nogi na stoliku i zapalił marlboro lighta. Fredrik, który akurat kupił sobie czasomierz marki Patek Philippe, majstrował przy pasku zegarka i recytował na głos: You never actually own a Patek Philippe, you merely look after it for the next generation. Odtwarzacz audio grał Magnusa Ugglę, gałka potencjometru na ósemce. Wszyscy w pokoju byli zgodni. Uggla rządzi. Równo wymiata całą konkurencję. „Mówią, że wszystko mam gdzieś, ale ja gdzieś mam to, co mówią.” No i słusznie. Bo co się człowiek ma przejmować poglądami jakiegoś lewactwa? JW uwielbiał to drinkowanie przed imprezą. Tematy rozmów. Nastrój. To byli chłopcy z klasą. Przystojniacy. Chłopcy ubrani zawsze elegancko. Zwracał na to uwagę. Koszule marki Paul Smith i Dior, jedna szyta na miarę u krawca na Jermyn Street w Londynie. Jedna francuska, marki APC, z amerykańskim kołnierzem i podwójnymi mankietami. Dwaj z chłopaków mieli dżinsy Acne. Trzeci - dżinsy od Gucciego: floresowate wzory na tylnych kieszeniach. Czwarty był w czarnych bawełnianych spodniach. Stylowe marynarki. Jedna z wiosennej kolekcji Balenciagi, dwurzędowa, brązowa, dosyć krótka, z podwójnym rozcięciem z tyłu. Jedna od Diora, dyskretnie prążkowana, dopasowana, po jednej stronie dwie kieszenie. Jedna szyta na zamówienie przez londyńskiego krawca z Savile Row: wyraźne ściegi na wyłogach, czerwona podszewka. Wełna jakości Super 150, lepszej się nie dostanie, za żadne pieniądze. To, co wyróżnia dobry garnitur: miękko układająca się podszewka, by nie traciła fasonu. W tej marynarce podszewka była miększa, delikatniejsza i lepiej dopasowana niż w jakiejkolwiek z dostępnych w szwedzkich butikach. Jeden z chłopaków był bez marynarki. JW nie wiedział czemu. I wreszcie buty: Tod’s, Marc Jacobs, miękkie pantofle od Gucciego z klasyczną złotą sprzączką, gumowe buty, handlowy hit Prady, z czerwonym logotypem jako częścią podeszwy na pięcie. Pierwotnie zaprojektowane na łódź żaglową Prady w regatach o Puchar Świata. Do tego czarne, starannie wykończone skórzane paski. Hugo Boss. Gucci. Louis Vuitton. Corneliani.
JW na oko oszacował całkowitą wartość: siedemdziesiąt dwa tysiące trzysta koron. Nie licząc zegarków, sygnetów i spinek do koszuli. Nieźle. Na stole Jack Daniels, Vanilla Vodka, trochę dżinu, pół butelki Schweppes Tonic, coca-cola i prawie pełna karafka soku jabłkowego - ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić Apple Martini, ale skończyło się na jednej szklance. Powszechny consensus w pokoju: to nie tu mamy się upijać. Nabuzujemy się w knajpie. Stolik w Kharmie już był zamówiony. Laski też pewnie były objęte rezerwacją. JW pomyślał: co za atmosfera, co za mobilizacja, co za wspaniały koleżeński duch. Ci chłopcy to świetni kumple. Sztokholmska noc czeka na nich - na swoich zdobywców. Spojrzeniem zeskanował pokój. Ponad trzy metry do sufitu. Grube warstwy sztukaterii. Dwa fotele i szara sofa na prawdziwym dywanie. Czterysta tysięcy supełków, które zostały zawiązane przez jakiegoś małego chłopca skutego łańcuchem. Parę tygodników rzuconych na sofę: „Slitz”, „Café”, żeglarstwo i motoryzacja. Przy jednej ze ścian stały trzy niskie półki na książki, z Nordiska Galleriet. Na jednej pełno było płyt CD, wideokaset i filmów DVD. Na drugiej stało stereo, Pioneer - niewielki, ale z dużym czadem czterech małych kolumn, rozmieszczonych w kątach pokoju. Ostatnia półka była wypełniona książkami, segregatorami i pismami. Wśród książek wpadały w oko Almanach Szlachty Szwedzkiej, Dzieła zebrane Strindberga i szkolne albumy. Zbiorowe wydanie Strindberga musiało być podarunkiem od zacnych rodziców Małego. Telewizor szeroki, płaski i obrzydliwie drogi. Wszyscy siedzieli w butach, na modłę klasyczną. Istotny przedział w świecie wnętrz mieszkalnych. Powszechny rytm: są trzy typy ludzi. Ten, który zawsze wchodzi w butach i ma właściwy stosunek do rzeczy - czy może być coś gorszego niż łażenie po mieszkaniu w wyjściowych ciuchach i w samych skarpetkach? Człowiek drugiego typu to niepewny, ten, co ogląda się na innych, może nie zdejmie, gdy zobaczy, że inni są w butach. Bez charakteru, jak kurek na dachu. I wreszcie trzeci typ, ten, który uważa, że buty zawsze należy zdejmować, ten, który ślizga się bezgłośnie na przepoconych skarpetkach. Taki jest sam sobie winien. JW nie znosił typasów chodzących w samych skarpetkach. Dziury w skarpetkach były jeszcze gorsze. Miał na to idealny patent: strzał w potylicę. Brzydził go widok wystającego palucha. To takie gminne. Prymitywne. Nieomylny atrybut hołoty. Reguły świata skarpetek w skrócie: nie zdejmuj butów, nie noś sportowych skarpetek i zadbaj o to, żeby nigdy nie było luki między skarpetkami a spodniami. Najlepszy kolor czarny albo, dla humoru, jaskrawe skarpety do poza tym stonowanego stylu. JW używał, dla pewności, podkolanówek. Czarnych. Wyłącznie Burlington. Jego
dewiza: dużo łatwiej zestawiać pary po praniu, gdy wszystkie są jednakowe. Plan na ten wieczór był prosty. Stolik z drinkami był jak zwykle bezkonkurencyjny. Warunek rezerwacji spełniali z łatwością. Konsumpcja alkoholu za przynajmniej sześć tysięcy. Potem już szybka jazda. Tankować, zakatarzyć, znów tankować, przyjrzeć się laskom, może chwilę potańczyć, pokonwersować, poflirtować, rozpiąć jeszcze parę guzików od koszuli, zamówić szampana, podrywać na ostro, znowu zakatarzyć. Posuwać panienki. JW czuł, że tamten temat nie da mu spokoju. Wrócił do niego. Pytania wyświetlały mu się w głowie jak pop-upy. Ile ten diler Turek mógł zarabiać? Musiał pracować jak dzień długi? Czy to bardzo ryzykowne? Od kogo kupuje? Ile ma z tego na czysto? Jak zdobywa klientów? Spytał: - To jak myślicie, ile on wyciąga miesięcznie? Fredrik zdziwiony: - Kto? - No, ten Turas. Ten, od którego kupujemy kolę. Może jest z niego mały Gekko, co wy na to? Boysi lubili robić aluzje do Wall Street, to był standard. JW oglądał ten film ponad dziesięć razy. Uwielbiał go, napawał się prostotą chciwości. Nippe się roześmiał. - Co ty tak ciągle o pieniądzach? Jakby się było czym przejmować. Facet wyciąga pewnie sporo, no ale popatrz, co on z tego ma? Widziałeś kiedyś jego ciuchy? Jakaś wieśniacka skóra z metką Roco Baroco czy coś tam. Gruby łańcuch ze złota, na wierzchu, jak u Cygana, obwisłe portki, kupione w jakiejś hurtowni, ten wywinięty kołnierz u koszuli. To jakiś ciul po prostu. JW zarechotał szyderczo. Porzucili temat. Dwie minuty później zadzwonił telefon Małego. Rozmawiał, przyciskając komórkę do ucha i uśmiechając się szeroko do boysów. JW nie słyszał, co mówił. Mały zakończył rozmowę. - Chłopaki, dzisiaj mam dla nas małą niespodziankę. Za moment, tylko znajdą jakiś parking. JW nie miał pojęcia, o czym mowa. Dwaj pozostali wyszczerzyli zęby w uśmiechu. Minęło pięć minut.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Mały poszedł otworzyć. Reszta boysów została w pokoju. Nippe ściszył muzykę. Wysoka dziewczyna w płaszczu i jakiś gość o wyglądzie kulturysty, w czarnej dżinsowej kurtce, weszli do pokoju. Mały rozpromieniony: - Voilà, to dzisiaj mamy na rozgrzewkę. Dziewczyna przeszła do Pioneera, krokiem jak z catwalku. Pewnym, sprężystym i płynnym, na obcasach wysokich jak iglica wieży Kaknästorn. Nie miała więcej niż dwadzieścia lat. Proste jak druty kasztanowe włosy. JW pomyślał: to peruka? Zmieniła płytę. Podgłośniła. Kylie Minogue: You’ll never get to heaven if you’re scared of gettin’ high. Dziewczyna zdjęła płaszcz. Pod spodem miała czarny stanik, stringi i pończochy na pasku. Zaczęła tańczyć do muzyki. Prowokacyjnie. I nęcąco. Droczyła się. Uśmiechała się do boysów, jakby ich częstowała cukierkami. Kręcąc biodrami, oblizywała sobie górną wargę czubkiem języka, wsparła się jedną stopą o brzeg stolika. Pochyliła się do przodu i zajrzała w oczy JW. Zaśmiał się gardłowo. Zawołał: - Ech, co za bonus, Mały. Pierwsza klasa. Ona jest lepsza od tej, którą mieliśmy na wiosnę. Striptizerka poruszała się w takt muzyki. Włożyła sobie rękę między nogi. Boysi zawyli unisono. Zbliżyła się do Małego, pocałowała go w policzek, wsunęła mu język do ucha. Spróbował ją uszczypnąć w tyłek. Cofnęła się tanecznym krokiem, trzymając ręce za plecami. Wyrzucała podbrzusze do przodu, rytmicznie, tam i z powrotem. Rozpięła stanik i rzuciła go kulturyście, który stał nieruchomo przy ścianie. Muzyka pompowała dalej. Jej ruchy były coraz szybsze. Pracowała ostro biodrami. Jej piersi podskakiwały. Chłopaki siedziały jak w transie. Chwyciła w palce swoje stringi. Przesuwała je w tę i z powrotem. Znów postawiła jedną nogę na stoliku. Pochyliła się do przodu. JW czuł, że wzwód rozsadza mu spodnie. Show trwał jeszcze pięć minut. Był coraz lepszy i lepszy. Nippe żartował już po wszystkim:
- To była, kurde, najpiękniejsza rzecz, jaką widziałem od swojego bierzmowania. Mały załatwiał w korytarzu sprawę gaży. JW był ciekaw, ile to kosztowało. Gdy striptizerka i jej goryl sobie poszli, boysi zrobili jeszcze raz po drinku i znowu nastawili Ugglę. Komentowali to przeżycie. JW chciał iść do centrum na piechotę. - Boys, pora na nas. Przejdziemy się, co? Mały wrzasnął: - Cholera, nie! Taryfą! Czas był się zbierać. Mały zadzwonił po taksówkę. JW nie wiedział, czy starczy mu kasy, żeby się bawić z boysami całą noc. Uggla podbijał im bębenka: „A na mieście damy czadu, będzie śmiech i będą wrzaski, bo najlepszy dla nas sport - wyrywać laski”.
3.
Siłownia: Serbska. Zagłębie anabolowe. Wylęgarnia bramkarzy. Summa summarum: lokal impregnowany Radovanem. Mrado przychodził tu, do Fitness Clubu, od czterech lat. Kochał to miejsce, choć maszyny były dość rozklekotane. Produkcja: Nordic Gym stara, dobra marka. Ściany niezbyt czyste. Z punktu widzenia Mrada: bez znaczenia. Wolne ciężary oraz klientela, tylko to się liczyło. Umeblowanie: tandetny klubowy kicz. Plastikowe rośliny w dwóch białych baliach wypełnionych sztuczną ziemią. Telewizor przyśrubowany do ściany, pokazujący Eurosport, przed dwoma rowerami treningowymi. Bez przerwy eurotechno z głośników. Upozowany Arnold Schwarzenegger na afiszach z 1992 roku, Ove Rytter na World Gym Championships z 1994. Dwa postery z Christel Hansson, dziewczyną z brzuchem jak sześciopak i cyckami z silikonu. Seksowna? Nie w typie Mrada. Nisza: napakowani faceci. Ale nie z tych zaciętych konkursowych freaków - ci nie byli właściwym materiałem. Nisza: faceci, którzy dbają o swoje ciało, wymiary i masę mięśniową, lecz jednocześnie zdają sobie sprawę, że pewne rzeczy są ważniejsze od treningu. Robota może mieć priorytet. Honor ma priorytet. Właściwa postawa i zaangażowanie. Najwyższy priorytet,
zawsze - Mr R. Radovan miał w tej pakerni trzydzieści trzy procent udziałów. Pomysł na biznes genialny. Otwarta non stop, na okrągło, świątek, piątek, niedziela. Nawet w noc sylwestrową Mrado widział tam gości wyjących przed lustrem. Wyciskających parę kilo ekstra, kiedy reszta kraju oglądała fajerwerki i popijała szampana. Mrado nie spędzał tam wieczorów tego typu. Musiał dbać o interesy. Jego własne sesje wypadały zwykle między wpół do dziesiątej a jedenastą. Siłownia idealna. To miejsce miało jeszcze więcej zalet. Baza rekrutacyjna. Magnes informacji. Obóz treningowy. Mrado miał oko na pakerów. * Chwila tuż po treningu, w przebieralni - jedna z najlepszych z całego dnia Mrada. Ciało jeszcze rozgrzane po sesji, włosy mokre. Para spod natrysków. Zapach żelu pod prysznic i dezodorantu. Ból mięśni. Odprężenie. Włożył koszulę. Zostawił ją niezapiętą. Szyja Mrada była za gruba na dostępne rozmiary koszul. Definicja pojęcia byczy kark. Dzisiejszy trening: koncentracja na plecach, czworogłowych ud i bicepsach. Wiosłował na maszynie. Długie, spokojne pociągnięcia - mięśniami krzyża. Ważne, żeby nie ciągnąć ramionami. Potem jaskółki, na brzuchu. Ćwiczenia dobre dla dolnej części pleców. Później uda. Na sztandze trzysta pięćdziesiąt kilo. Leżał na plecach i wyciskał w górę. Kąt między podudziem a stopą miał pozostawać bez zmian, tak mówili. Według Mrada: pierdoły dla początkujących - jak ktoś już wie, co robi, może wyciągnąć trochę ekstra. Maksymalne przełożenie. Koncentracja. Mało się nie zesrał. Ostatni moment: biceps. Mięsień mięśni. Mrado ćwiczył tylko wolne ciężary. Jutro kark, tricepsy i dwugłowe ud. Codziennie brzuch. Tego nigdy za wiele. Jego notatnik z zapiskami z każdej sesji leżał w recepcji. Mrado miał jasno wyznaczony cel. Do końca stycznia przejść od stu dwudziestu kilosów żywej wagi do stu trzydziestu kilogramów mięśni. Potem zmienić strategię. Przejść do defensywy. Spalać tłuszcz. Do lata: same mięśnie. Czyste, bez grama podskórnego tłuszczu. Piękne jak cholera. Poza tym trenował w jeszcze innym miejscu, w fajtklubie Pancrease Gym. Raz do dwóch razy w tygodniu. Sumienie gryzło. Powinien chodzić tam częściej. Rozwijać siłę mięśni - ważna rzecz. Ale ta siła miała czemuś służyć. Narzędzie pracy Mrada: strach. Same rozmiary odnosiły skutek. Lecz w ostatecznym rozrachunku najlepszy skutek odnosiło to, czego uczył się w Pancrease: łamanie kości.
Po sesji zwykle siedział jeszcze w przebieralni jakieś dwadzieścia minut. Napawał się tą specyficzną więzią łączącą dużych facetów na siłowni. Spoglądają na siebie nawzajem, kiwają głową ze zrozumieniem, wymieniają uwagi na temat dzisiejszego programu. Zaprzyjaźniają się. Tutaj, oprócz tego: wszyscy pupile Radovana w jednym miejscu. Tematy rozmów à la duzi chłopcy: nowa seria 5 BMW. Strzelanina na Söder w zeszły weekend. Nowe metody ćwiczenia tricepsów. Dwaj goście opychali się tuńczykiem z półkilowych opakowań. Trzeci siorbał przez słomkę jakiś szary napój proteinowy. Zakąszał to batonem Power-bar. Chodziło o to, żeby faszerować się proteinami zaraz po treningu. Odbudowywać pomiażdżone komórki mięśniowe, tylko jeszcze większe. Nieznana twarz wśród chłopaków, nowy gość. Mrado był duży. Ten nowy facet: olbrzymi. Zignorował przyjęte rytuały: przyjść parę razy, trzymać się na stronie. Wyczuć atmosferę. Okazać pokorę. Okazać szacunek. Ten tutaj, wielki koleś, siedział pośród innych. Jakby uważał, że należy do ferajny. Przynajmniej nic nie mówił, jak na razie. Mrado założył skarpetki. Odczekał. Zawsze zakładał je na końcu. Chciał mieć porządnie wysuszone stopy. - Będzie robota w weekend, jakby ktoś był zainteresowany. - Co to za robota? - zapytał Patrik. Szwed. Były skin, który odszedł od swoich i pracował od roku z Mradem. Na jego ciele nacjonalistyczne tatuaże wpadły w amok. Niektóre nierozpoznawalne. Głównie zielony gąszcz. - Nic wielkiego. Potrzebuję tylko trochę pomocy. To co zwykle. - To, kurde, jak mamy pracować, skoro nie wiemy, co to jest. - Spokojnie, Patrik. Nie musisz zaraz robić z nerwów pod siebie. Powiedziałem przecież, że to co zwykle. - Okej, Mrado. Tylko tak się droczę. Sorry. Ale o co chodzi? - Potrzebuję trochę pomocy przy zbieraniu, no, znacie przecież te moje trasy po mieście. Ratko, krajan, przyjaciel i przyboczny Mrada, uniósł brew. - Przy zbieraniu? Coś więcej niż zwykle? Nie płacą w każdy weekend jak powinni? - Owszem, większość. Ale nie wszyscy. Wiesz, jak jest. Może jest parę nowych knajp, które nas potrzebują. Jeden z niewielu Arabów w siłowni, Mahmud, wcierał sobie wosk we włosy. - Nie mogę, Mrado, wiesz, muszę trenować. Ja co noc robię jeszcze jedną sesję.
Mrado powiedział: - Za dużo trenujesz. Ty wiesz, co Ratko zawsze mówi. Są dwie rzeczy, od których się robią odciski na dupie: jak jesteś w pierdlu za mały i musisz robić za cwela, i jak bez przerwy wyciskasz na klatę, tak że za dużo srasz w gacie. Ratko zarechotał. - Ta robota zabierze całą noc? - Możliwe, że to trochę potrwa. Ty, Ratko, idziesz? Patrik? Jeszcze któryś? Potrzeba mi tylko asysty. No wiecie, żeby nie wyglądało, że jestem sam. Nikt więcej się nie zgłosił. Ten nowy wielki koleś otworzył usta: - Taka chuda szczapa jak ty to pewnie potrzebuje całej armii chłopaków do pomocy. Cisza w przebieralni. Dwie możliwości. Temu wielkiemu kolesiowi zdawało się, że jest dowcipny, próbował rozbawić chłopaków. Albo ten wielki koleś prowokował. Dążył do konfrontacji. Mrado patrzył nieruchomo przed siebie. Nawet nie mrugnął okiem. Dźwięki muzyki z siłowni, piętro wyżej, słychać było wyraźnie. Mrado: facet, który potrafił sparaliżować cały klub bodybuilderów. - Jesteś duży facet. To ci trzeba przyznać. Ale spuść z tonu. - Niby czemu? Co, nie wolno sobie zażartować? - Tylko spuść z tonu. Ratko spróbował opanować sytuację. - Ej ty, spoko. Pewnie, że można sobie zażartować, tylko że... Olbrzymi koleś uciął. - Pierdol się. Żartuję, kiedy chcę i gdzie chcę. Grobowy nastrój w przebieralni. We wszystkich głowach jedna myśl: ten nowy koleś gra w rosyjską ruletkę. Jedno pytanie w każdej czaszce: naprasza się, żeby go stąd wynieśli? Mrado wstał. Założył kurtkę. - Słuchaj, bracie, ty lepiej idź na górę i rób to, po co tu przyszedłeś. Mrado opuścił przebieralnię. No problemas. Całkiem spokojnie, jak na wojnie. * Dwanaście minut później. W siłowni, piętro wyżej. Ten wielki koleś przed lustrem. Z hantlami, po czterdzieści pięć kilo na rękę. Lekko kołysał się do rytmu. Na przedramionach
żyły jak robaki. Bicepsy wielkie jak piłki do futbolu. Arnoldzie Schwarzenegger - możesz spadać pod prysznic. Facet wyciskał. Warczał. Jęczał. Liczył podnoszenia. Sześć, siedem... Godzina wpół do dwunastej w nocy. Siłownia w zasadzie już pusta. Mrado przy recepcji, zapisywał dzisiejszy trening w swoim notatniku. ...osiem, dziewięć, dziesięć...Patrik zaszedł na górę. Pogadał z Mradem. Powiedział mu: - Zadzwonię do ciebie w piątek co do tej roboty. Chyba się przejdę z tobą. Gra? - W porządku, Patrik. Idziesz ze mną. Porozmawiamy więcej, jak zadzwonisz. ...jedenaście, dwanaście. Krótka przerwa. Odsapnąć minutkę. Lecz nie dopuścić, żeby mięśnie się skurczyły. Mrado zbliżył się do olbrzyma. Stanął przy nim. Wbił w niego wzrok. Ręce na piersi, skrzyżowane. Olbrzymi koleś olał go. Zaczął liczyć od nowa. Postękiwał. Raz, dwa, trzy... Mrado wziął hantlę, dwadzieścia pięć kilo. Podniósł dwa razy, w takt z facetem. Spory wysiłek dla bicepsu, dopiero co trenowanego. ...cztery, pięć. Upuścił hantlę na stopę olbrzyma. Ten wydarł się jak zarzynane prosię. Wypuścił z rąk hantle. Złapał się za stopę. Skakał na jednej nodze. Oczy załzawione. Mrado pomyślał: biedny głupi chuju. Trzeba było natychmiast cofnąć się o krok i podnieść gardę. Mrado z rozmachem, z całej siły, uderzył gościa w drugą nogę. Sto pięćdziesiąt kilosów zwaliło się na podłogę. Mrado nad nim. Niespodziewanie szybki. Pamiętał, by stanąć plecami do okna. Wyjął rewolwer. Smith & Wesson .38, Centennial Airweight. Niewielki, ale według Mrada jego zaletą była funkcjonalność: można go było łatwo ukryć pod marynarką. Nikt z zewnątrz nie mógł widzieć, co się dzieje. Wyciągać zaraz broń - nie w stylu Mrada. Tym bardziej na siłowni. Lufa wepchnięta w usta olbrzyma. Mrado odbezpieczył broń. - Słuchaj no, wypierdku. Nazywam się Mrado Slovović. Ten lokal to jest nasz klub. Niech twoja noga tutaj więcej nie postanie. O ile ci zostanie jakaś noga, bo nie wiadomo.
Olbrzym passe, jak jakaś gwiazdka reality show po trzech miesiącach od emisji. Doszło do niego, że dał plamę. Może na dobre. Może to już koniec. Mrado wstał. Rewolwer ciągle w dół. Skierowany na olbrzyma. Plecy do okna. Ważne. Wielki koleś wciąż leżał na podłodze. Mrado przydepnął jego obolałą stopę - sto dwadzieścia kilo Mrada na dopiero co zmiażdżonych palcach stóp. Wielki koleś zakwilił. Nie miał odwagi się przetoczyć. Mrado zauważył: czy to nie łza w kąciku oka gościa? Powiedział: - No, kajtuś, czas pokuśtykać do domu. Kurtyna.
4.
Życie się wlokło zajebiiiście wolno. Izolacja w celi, codziennie od ósmej wieczorem do siódmej nad ranem, dawała dużo czasu na myślenie. Jeden rok, trzy miesiące i teraz: szesnaście dni w pierdlu. O podwyższonym standardzie bezpieczeństwa. Bez cienia szansy na ucieczkę, jak mówili. Takiego wała. Jorge siedział pod celą jak na szpilkach. Tęsknił za szlugami. Kiepsko sypiał. Raz po raz biegał do kibla. Klawisze się wściekali. Zmuszeni mu otwierać raz za razem. Bezsenne noce zawsze kończyły się myślową, skoncentrowaną wokół poważnych wspomnień. Myślał o swojej siostrze, Paoli. Dobrze jej szło na uniwerku. Wybrała sobie inne życie. Suedi style, z zapewnionym bezpieczeństwem. Ubóstwiał ją. Przygotowywał w duchu słowa, jakimi ją przywita, kiedy wreszcie będzie mógł się z nią zobaczyć naprawdę. Nie tylko gapić się na fotkę przymocowaną nad wyrem. Myślał o swojej mamie. O Rodriguezie nie chciał myśleć. Wymyślał najróżniejsze plany. Obmyślał swój Plan. A przede wszystkim: trenował,
intensywniej niż ktokolwiek inny. Codziennie biegał dwadzieścia okrążeń wokół więziennych budynków, po wewnętrznej stronie muru. Cały ten dystans: osiem kilometrów. Co drugi dzień: trening w siłowni zakładu. Numero uno: mięśnie nóg. Dwugłowe i czworogłowe ud, plus łydki. Korzystał z maszyn. Maksymalnie. Potem stretching, dokładnie, aż do przesady. Ludzie myśleli, że mu odjebało. Docelowo: czterysta metrów poniżej pięćdziesięciu sekund, trzy kilometry poniżej jedenastu minut. Mogło się udać, teraz, gdy ograniczył palenie. Teren był pedantycznie utrzymany. Trawa przystrzyżona. Krzewy niskie. Żadnych wysokich drzew. Ryzyko nazbyt oczywiste. Wokół budynków żwirowane ścieżki. Dobrze dla kolan przy bieganiu. Duże powierzchnie porośnięte trawą. Dwie bramki do piłki nożnej. Niewielki plac do koszykówki. Kilka stelaży i ławek do wyciskania. To mógłby być miły kampus uniwersytecki. Co psuło iluzję: siedmiometrowy mur. Bieganie. W sam raz dla Jorgego. Miał żylastą konstrukcję, jak guerillero, bez nabitych mięśni, bez zbędnego tłuszczu. Żyły wyraźnie zaznaczone na przedramionach. W podstawówce usłyszał raz od pielęgniarki, że jest marzeniem każdej stacji krwiodawstwa. Jorge, młody i głupi: poprosił ją, żeby marzyła o kimś innym, bo sama jest kurewsko ugly. Tym razem ominęła go kontrola zdrowia. Włosy miał proste/ciemnoblond/zaczesane do tyłu. Oczy: jasnobrązowe. Pomimo tego, co przeżył w betonowym świecie: pewną niewinność w spojrzeniu. Ułatwiała mu swego czasu sprzedawanie śniegu. * W tygodniu pracowali w warsztatach. Dwa razy dziennie mogli pobyć na powietrzu: godzinę przy obiedzie, potem od piątej do kolacji, która była o siódmej. Później: pod kluczem. Tylko w celach. W weekendy mogli spędzać na zewnątrz więcej czasu. Grać w piłkę. Wyciskać sztangę. Wystawali w grupach. Palili szlugi i gadali, jarali gandzię, jak klawisze nie widzieli. Jorge trenował. Podjął naukę na zaocznych kursach dla dorosłych. To podobało się kierownictwu więzienia. Dawało wiarygodny pretekst. Nikt się nie dziwił, kiedy szukał samotności. Co wieczór przy otwartych drzwiach siedział w celi i czytał, od piątej do kolacji. Odstawiał skuteczny show-off. Klawisze kiwali głowami z aprobatą. Putos. Cela mała: sześć metrów kwadratowych, w kolorze jasny brąz, okno - pół metra kwadratowego. Trzy malowane na biało poziome pręty ze stali, co dwadzieścia dwa centymetry, zagradzały drogę ucieczki. Chociaż król zbiegów, Ioan Ursut, dał sobie z tym radę. Odchudzał się przez trzy miesiące, a potem nasmarował się masłem. Jorge zastanawiał
się nieraz, co najtrudniej przepchać: głowę czy ramiona. Wyposażenie było spartańskie. Wyro z cienkim materacem z gąbki, stolik do pisania, dwie półki, krzesło, szafka na ubranie i półka na kapelusze. Nigdzie nie dało się nic schować. Wzdłuż całej ściany biegła drewniana listwa do przyczepiania posterów. Nie wolno było niczego przyklejać do ściany bezpośrednio - bo wtedy można by za obrazkami chować to i owo. Jorge powiesił sobie zdjęcie siostry i jeden plakat. Klasyczny czarno-biały portret: Che z rozczochraną brodą i w berecie. Przynajmniej dwa razy w tygodniu klawisze urządzali kipisz. Szukali dragów, samogonu albo dużych przedmiotów z metalu. Szło im jak po grudzie. W całym zakładzie pełno było marychy, bimbru i tabletek subuteksu. To otoczenie przyprawiało go o klaustrofobię. Inne znów dni były zupełnie odlotowe myśl o ucieczce zmieniała się w jakiś cholerny supertrip, experience. Tymczasem zachowywał się jak zamulony ćpun. Chował się przed wszystkimi i przed wszystkim. To niebezpieczne/niepotrzebne. Jedno podejrzenie, że chce prysnąć, mogło wszystko spieprzyć kapusie włażą w dupę klawiszom bez mydła. Rozmyślał o swojej przeszłości. O kryptorasistowskich belfrach z Sollentuny. O idiotkach z opieki społecznej, tchórzliwych pedagogach z klas specjalnych, butnych glinach. Wszystko, co trzeba, żeby wykoleić chłopaka z przedmieścia. Nie mieli bladego pojęcia o Życiu. Sprawiedliwość zdegradowana do poziomu własnych praw blokersów. Ale Jorge nigdy się nie użalał. Zwłaszcza teraz. Wkrótce miał być na wolności. Rozmyślał o dilerce koksu. Gromadził pomysły. Analizował. Snuł projekty. Uczył się od Rolanda i od innych. Śnił dziwne sny. Źle sypiał. Próbował czytać. Walił gruchę. Słuchał The Latin Kings, Eminema i Santany. Myślał o treningu. Znów się onanizował. Czas ciekł powoli jak krew z nosa. * Jorge prowadził wstępne rozpoznanie. Rozmyślał. Zapamiętywał. Miotał się między euforią a stanami lękowymi. Traktował siebie bardziej serio niż kiedykolwiek wcześniej. Nigdy w życiu nie myślał o czymś z taką pasją. Musi się udać. Jorge nie miał na zewnątrz nikogo, kto byłby gotów wiele ryzykować. W rezultacie: sam musiał zrobić większość rzeczy. Lecz nie wszystko. Rolando nie powrócił więcej do ich rozmowy w stołówce. Sprawiał wrażenie, że można mu zaufać. Gdyby coś chlapnął, to plotka dawno poszłaby po Österåker. Ale Jorge musiał go jeszcze lepiej sprawdzić. Upewnić się, że może mu już ujawnić część swego Planu.
Bo w istocie nie mógł się obejść bez jego pomocy. Pierwszy prawdziwy problem: musiał pogadać z pewnymi osobami i przygotować pewne rekwizyty. Potrzebował przynajmniej kilku godzin za murami. ZK Österåker już nie wydawał normalnych przepustek. Natomiast: osadzeni mogli opuścić zakład pod nadzorem, jeżeli mieli ku temu specjalne powody. Jorge złożył podanie dwa miesiące temu. Musiał wypełnić blankiet 426a. Jako powody podał: „studia” oraz „spotkanie z rodziną”. Brzmiało całkiem dobrze. Poza tym to była prawda. Im podobało się, że podjął naukę. Cenili to, że nie był członkiem żadnej bandy. Opinię miał przyzwoitą. Żadnych awantur. Nigdy nie naćpany. Żadnych drak. Układny, chociaż nie fajtłapa. Zgodzili się przyznać mu jeden dzień, 21 sierpnia, na studia i kontakt z rodziną. Dostał nawet zezwolenie na zakupy i spotkanie z przyjaciółmi. Pierwszy dzień za murami, odkąd go zgarnęli. Zrobili grafik. To miał być bardzo intensywny dzień. Fantastycznie. Cała rzecz miała szanse powodzenia, musiał się tylko dobrze sprężyć. Za Chiny J-boy nie chciał gnić do końca życia w Österåker. Jedyny problem - na tego typu przepustkach towarzyszyło zawsze osadzonym trzech klawiszy. * Nadszedł wreszcie D-day. Dwanaście godzin pedantycznie zaplanowanej histerii. Jorge plus jego klawisze z obstawy wyruszyli więziennym minibusem do Sztokholmu o dziewiątej. Bezpośrednio do Biblioteki Miejskiej. W drodze do miasta Jorge żartował sobie z klawiszami. - Co to jest: zakurzona biblioteczna szparka? Nie zajarzyli. - No, co? - Bibliotekarka. Buchnęli śmiechem. Nastrój był w minibusie dobry. Miły początek tego dnia. * Pięćdziesiąt minut później parkowali w mieście. Na Odengatan. Wysiedli. Poszli schodami w górę, do biblioteki.
W środku: słynna Rotunda. Jorge podziwiał wysokie sklepienie. Klawisze spoglądali na niego sceptycznie. Interesuje go architektura? Zgłosił, że chce się spotkać z Riittą Lundberg. Superbibliotekarką. Wcześniej się zapowiedział przez telefon, przedstawił całą historię: że uczy się zaocznie, odsiadując wyrok. Chce zrobić w więzieniu maturę, żeby móc zacząć nowe życie, kiedy wyjdzie, i w ten deseń. Sentymentalne brednie. Że pisze teraz pracę semestralną, temat: historia Österåker i coś ogólnie o tej okolicy. Chce się zapoznać z historią rozwoju gminy. Zjawiła się Riitta. Wyglądała dokładnie tak, jak sobie wyobrażał: akademicka komunistka, w swetrze robionym na drutach. Naszyjnik, który przypominał lakierowaną szyszkę. Bibliotekarka jak z karykatury, tylko żywa. Klawisze rozdzielili się w Rotundzie. Usadowili się przy wyjściach. Obserwowali go z daleka. Jorge postarał się, by jego głos brzmiał aksamitnie. Stonował dialekt z Rinkeby: - Dzień dobry, pani Riitta Lundberg? To ja jestem Jorge. Rozmawialiśmy przez telefon. - Oczywiście. To pan chce pisać pracę o historii Österåker. - Tak, mniej więcej. Uważam, że to bardzo ciekawa okolica. Historia osadnictwa na tym terenie liczy sobie parę tysięcy lat. - Jorge poczytał wcześniej na ten temat. W zakładzie były broszury. Niektóre książki można było wypożyczyć w więziennej bibliotece. Czuł się jak mistrz tanich sztuczek. Byle klawisze nie słyszeli. Kupiła cały ten bałach. Przygotowała dla niego materiały od razu po tym, jak zadzwonił. Parę książek na temat tych stron. Ale przede wszystkim - mapy i zdjęcia lotnicze. Słodka, słodziutka Riitta. Klawisze sprawdzili, czy okna w czytelni są dość wysoko. Potem czekali w dużej sali, koło wyjścia. Czyli spoko i luz blues. Nic nie kumali. Nada. * Trzy godziny zmagań intelektualnych z mapami i fotografiami. Nie był obyty. Ale nie był głupi. Parę tygodni wcześniej sprawdził mapki z książek telefonicznych i przewertował atlasy z więziennej biblioteki, żeby nauczyć się w nich orientować. Żałował teraz przewagarowanych lekcji geografii. Rozłożył wszystkie papiery przed sobą. Pożyczył linijkę. Przeglądał mapę za mapą. Zdjęcie lotnicze za zdjęciem. Wybrał mapy, które najlepiej przedstawiały teren i okoliczne
drogi. Wybrał najbardziej szczegółowe zdjęcia. Szukał najbliższych dróg, najbliższych partii lasu, wyraźnie zaznaczonych ścieżek. Studiował znane sobie pomieszczenia straży, ich rozmieszczenie i wzajemne położenie. Sprawdzał dojazdy do najbliższej autostrady. Możliwości wyboru dróg alternatywnych. Uczył się, jak jest oznaczany teren bagienny, wzgórze, las. Sprawdzał, gdzie teren jest okej. Odmierzał. Abstrahował. Rozważał. Zaznaczał. Oceniał szanse. Która z tych dróg będzie najlepsza do ucieczki? Teren wewnętrzny: dwa główne budynki, parterowe, z celami dla więźniów, i jeden dwupiętrowy, który mieścił warsztaty i stołówkę. Ponadto izba chorych, dom klawiszy, kilkupiętrowy, stołówka klawiszy i pomieszczenia dla odwiedzających. Te pierwsze budynki były oddzielone od drugich dodatkowym murem. Za murami: blisko trzydzieści metrów karczowiska, tylko niewielkie krzaki i zarośla, trochę odrosłych młodych drzew. A dalej las, kilometrami. Ale i wąskie leśne drogi. Przymknął oczy. Zapamiętywał, co zobaczył. Znowu wpatrywał się w zdjęcia i mapy. Przerzucał stos systematycznie. Uczył się rozpoznawać, które kreski oznaczają różnice poziomów. Które drogi. A które rzeczki. Sprawdzał skale. Na każdej mapie była inna. Centymetr to pięćdziesiąt metrów, centymetr trzysta metrów i tak dalej. Jorge: o wiele bardziej pedantyczny, niż sam się podejrzewał. Odtwarzał sobie w głowie cały teren. Aż w końcu wybrał trzy możliwe miejsca na ucieczkę i trzy, gdzie mógł czekać samochód. Skopiował sobie jedną mapę. Zaznaczył na niej te miejsca. Ponumerował je. Miejsce a, b i c. Miejsce pierwsze, drugie i trzecie. Dokładnie je zapamiętał. Sprawdził wszystko, dla pewności, jeszcze raz. Wyszedł. Klawisze się nudzili. Jorge ich przeprosił. Ważne, żeby im dzisiaj czymś nie podpaść. Wyglądali na zadowolonych, że już załatwił to, co chciał. * Następny punkt, najistotniejszy ze wszystkich tego dnia: kuzyn Jorgego, Sergio. Towarzysz broni z czasów w Sollentunie. Klucz do planu. Jorge plus klawisze weszli do McDonalda koło Biblioteki Miejskiej. Zapach hamburgerów obudził wspomnienia. Przywitał ich szeroki uśmiech. - Primo! Cudownie cię widzieć. Sergio: ubrany w czarny treningowy dres. Siatka do włosów, niby jakiś kucharz.
Pozdrowił Jorgego, stukając pięścią w jego pięść. Gangsterski gest, klasyka. Kuzyn się niepotrzebnie afiszował ze stylem gangsta na oczach klawiszy. Usiedli. Zamienili parę słów. Cała gadka po hiszpańsku. Sergio postawił całej czwórce hamburgery. Uczta bogów. Klawisze siedli przy innym stoliku. Żarli jak świnie. McDonald zdawał się nowocześniejszy, niż kiedy Jorge był tutaj ostatnim razem. Nowy wystrój. Jasne drewniane krzesła. Fotki burgerów podretuszowane. Kasjerki też zdawały się podrasowane, bardziej hot. Więcej sałatek i zieleniny - zdaniem Jorgego: karma dla królików. A jednak to był symbol wolności. Jasne, to brzmiało keff, sentymentalnie, ale Mac był dla J-boya czymś specjalnym. Ulubioną restauracją. Miejscem spotkań. Podstawowym pożywieniem wszystkich shunnar z przedmieścia. Niedługo będzie mógł tam wysiadywać ile dusza zapragnie. Poczuł się zestresowany. Musi przejść do rzeczy. Przedstawił w skrócie Sergiowi ideę ucieczki. - Trzy miejsca, do wyboru, są zaznaczone na mapie. Na miejscu oznaczonym cyfrą ma czekać samochód. Na jednym z miejsc oznaczonych literami masz zrobić to, co napisałem ci w instrukcjach. Jeszcze nie wiem, które miejsca nadają się najlepiej. Muszę wrócić i się nad tym zastanowić. Dam ci znać w liście, które to mają być: w trzeciej linijce od końca podam ci cyfrę i literę, które te miejsca oznaczają. Kopia mapy i instrukcje są złożone na stronie czterdziestej piątej w książce pod tytułem Legał Philosophies. Autor nazywa się Harris. Tam, w Bibliotece Miejskiej. Kapujesz? - Jorge wskazał ręką. Sergio: może i nie mistrz świata intelektu, lecz takie rzeczy chwytał w lot. Jorge będzie mu wdzięczny aż po grób, choć sam to wszystko musiał zaplanować. Sergio postara się najlepiej jak umie. Jorge zapytał o swoją siostrę. Ten zapach McDonalda w połączeniu ze wspomnieniami o Paoli. Junk food jako wyzwalacz nostalgii. Reszta rozmowy była już o niczym, gadali o krewnych, dawnych chłopakach i dziewczynach z Sollentuny. Grali komedię dla klawiszy. Czas ruszyć dalej. Przy pożegnaniu Jorge ucałował Sergia, po cztery razy w każdy policzek. Wymienili chilijskie formułki grzecznościowe. Była już czwarta. O siódmej on i klawisze mieli być z powrotem. * Następna stacja: miał sobie kupić buty. Zamówił wcześniej katalogi. Poczytał je. Podzwonił po sklepach. Zrobił research. Gel, Air, Torsion i inne techniki wygodnego obuwia.
Cała masa bullshitu/nibytechnologii. Chodziło o to, żeby przejrzeć blef, nie dać się nabrać. Kupić naprawdę dobry sprzęt. Dwie pożądane właściwości: dobre buty biegowe - istotne. Najlepsza amortyzacja, jaką można dostać - jeszcze istotniejsze. Klawisze też się chcieli przejść po zwykłych sklepach sportowych. Jorge już wiedział, co i jak. Sklep Stadium na Kungsgatan miał największy wybór. Przejechali minibusem na wielopiętrowy parking na Norrlandsgatan. Jorge chciał poprowadzić sam przez ten krótki kawałek. Klawisze się nie zgodzili. Wysiedli z auta. Jeden z klawiszy poprosił mężczyznę, który właśnie parkował, żeby mu zmienił dwudziestkę na drobne. Wykupił bilet parkingowy. Wyszli na ulicę. Zajebisty feeling. City. Kungsgatan. Puls. Sierpniowy upał. Jorge pamiętał. Jak kiedyś, powoli, sunął tą ulicą, w BMW 530i, znanym też jako sanie z kokainą. To było dwa dni przedtem, zanim go zgarnęli. Wprawdzie samochód był tylko pożyczony, na wieczne nieoddanie, od kolegi, ale przecież. Stylish. Życie się śmiało. Był cash. Były guzzar. Była uliczna sława. A teraz: Jorge was back in town. Czego nauczył się od tamtej pory? Był pewien przynajmniej jednego: następną rzecz, jaką wykona, najpierw solidnie zaplanuje. I nagle uświadomił sobie, co go różni od tylu innych gości. Czuł się największy/najlepszy/najpewniejszy. Ale tak myśleli o sobie wszyscy w jego otoczeniu. Różnica polegała na tym, że Jorge w głębi duszy czuł, że może tak wcale nie jest - i to był właśnie jego atut. To miało sprawić, że w przyszłości pomyśli zawsze dwa razy. Będzie planować i przygotowywać - osiągać rzeczy niemożliwe. Rozmarzył się. Rozejrzał się dokoła. Klawisze na pozycjach wokół niego. Sporo przechodniów na ulicy. Rytm życia na wolności. Gapił się. Gorące chicas. Prawie zapomniał - guzzar latem były dużo ładniejsze niż zimą. Chociaż to wciąż te same laski. Czym to wyjaśnić? Niepojęte. Wkrótce i Jorge miał być na wolności. Sunąć powoli wzdłuż Kungsgatan. I podszczypywać maaasę fajnych lol. Posuwać laski, jak tylko się nawiną. Znowu będzie Jorgem. Joder, jak bardzo tęsknił za wolnością. Udało mu się dostać tę przepustkę. Już samo to był dziki fart. Sam z trzema klawiszami na Kungsgatan. Co za szansa. Wystarczy śmignąć w długą. Był wytrenowany. Silny. Znał miasto. Był niegrzecznym chłopcem. A z drugiej strony za duże ryzyko. Klawisze dzisiaj mili, ale znali się na swojej robocie. Skupieni i gotowi
skoczyć za nim. Bez przerwy za nim filowali. Mieli to obcykane. Mogły im puścić nerwy, za psi chuj. I po zabawie. Mogło im odjebać. Mogli przerwać przepustkę. Uniemożliwić mu realizację jego właściwego Planu. Nie był przygotowany. Nie mógł uciec teraz. Ryzyko porażki za duże. Ekspedientka była sexy. Jorge napalony. Ale buty ważniejsze od flirtu. Mieli ten model, którego szukał. To już wiedział. Asics 2080 Duomax, z żelem w pięcie. Główna właściwość: amortyzacja zajebongo. Ale połaził przez chwilę po salonie. Sklep był duży. Przyjeżdżał tutaj z kolegami kraść, gdy mieli po trzynaście lat i Sollentuna była już dla nich za mała. Znowu: flashbacki z dzieciństwa. Najpierw McDonald, teraz sklep sportowy. Co się, kurde, dzieje? Rozejrzał się po innych działach, dla pozoru. Poza butami kupił parę spodni do biegania i koszykarską koszulkę. * Dochodziła piąta. Czasu było dosyć. Została jeszcze tylko jedna sprawa. Miał spotkać się z przyjacielem, byłym klawiszem z zakładu, Walterem Bjurfalkiem. Facet nie pracował tam od roku, odszedł na własną prośbę. Klawisze też cieszyli się na to spotkanie. Nie dziwiło ich, że Jorge i eks-klawisz chcą się spotkać. Niektórzy klawisze zaprzyjaźniali się z osadzonymi, tak już było. Ci z obstawy nie mieli pojęcia, dlaczego Walter tak naprawdę odszedł. Siedzieli w Galway’s na Kungsgatan. Lokal dla svennar. Zielony wystrój, jak w typowym irlandzkim pubie. Powywieszane plansze reklamowe: Highgate & Walsall Brewing Co Ltd. Usiłowali być dowcipni: In God we trust, all the rest: cash or plastic. Pachniało piwem. Swojsko i przyjemnie. Klawisze usadowili się parę stolików dalej i zamówili po kawie. Jorge zamówił sobie butelkę wody Ramlösa, lekko gazowanej. Na wyjściach pod nadzorem piwo było zakazane. Walter zamówił Guinnessa. Napełnienie kufla zajęło barmanowi dziesięć minut. Rozmawiali. Wspomnienia z ubiegłego lata, kiedy w Österåker doszło do małych zamieszek. Co dzieje się z chłopakami, którzy powychodzili. Co dzieje się z tymi, którzy znów poszli siedzieć. W końcu, po pół godzinie, Jorge ściszył głos, spytał o sprawę, w której tu przyszedł. - Walter, chciałbym z tobą pogadać na poważnie. Walter spojrzał znad piwa z ciekawością w oczach. - No to wal. - Chcę prysnąć. Ni chuj nie mam ochoty gnić jeszcze trzy lata w zakładzie. Mam jeden
pomysł, który może wypalić. Ja mam do ciebie, Walter, zaufanie. Z ciebie był zawsze równy klawisz. Ja wiem, czemu odszedłeś z zakładu. Wszyscy to wiemy. Ty byłeś wobec nas w porządku. Pomagałeś nam. A teraz mi pomożesz? Ja ci to, oczywiście, zbecaluję. Jorge miał dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności co do gościa. Ostatni procent: Walter mógł grać na dwa fronty. Jeżeli tak, to J-boy miał już przechlapane. Walter się rozkręcił: - To nie tak łatwo uciec z Österåker. Tylko trzem gościom się udało przez ostatnich dziesięć lat. I wszystkich pozgarniali w ciągu roku od ucieczki. Bo to jest właśnie najtrudniejsze, żeby się dobrze zaszyć po ucieczce. Widzisz, jak się skończyła sprawa z Tonym Olssonem7 i resztą. Więc chyba wiesz, co robisz. Musisz mieć solidny plan. Jak nie, to dupa zbita. Wiesz, że leżeli przyczajeni pod jakimś mostem w Sorundzie, jak ich zgarniała brygada antyterrorystyczna. Nie mieli nawet cienia szansy. A z drugiej strony, to są groźne skurwysyny, sami się o to prosili. Ja już nie jestem w branży, że tak powiem, nie wiem, czy będę ci mógł pomóc. Ale jak dasz mi parę groszy, to spróbuję. Mów, czego ci potrzeba. Ja nie pucuję, przecież wiesz. Jorge już się zdecydował. Zamierzał postawić na Waltera. - Chciałbym dowiedzieć się od ciebie paru rzeczy. Zapłacę ci pięć kafli, jak pomożesz. - Mogę spróbować, tak jak mówię. Dziwne uczucie. Siedzi sobie w pubie - klawisze ledwie parę metrów dalej - i obgaduje plan ucieczki z eks-klawiszem. Kontrolowane mięśnie twarzy. Kontrolowana mowa ciała. Żeby nie było po nim widać, jak jest spięty. Położył ręce na kolanie pod stolikiem. Nogi jedna na drugą. Nerwowo bawił się serwetką. Podarł ją na strzępy. Próbował się skoncentrować. - Dwie rzeczy. Po pierwsze, chcę wiedzieć, jakie obowiązują procedury, jeśli chodzi o nadzór nad nami, kiedy mamy czas wolny i jesteśmy na dziedzińcu. Po drugie, muszę wiedzieć, ile czasu potrzeba klawiszom, żeby podjąć pościg za kimś, kto się przedostał przez mur, prawdopodobnie przez ten przy bloku D, od południowej strony. Walter sączył swoje piwo. Na górnej wardze osiadła mu pianka. Zaczął opowiadać, co robił zeszłego lata. Nudnawe historie. Jorge przyglądał mu się: Walter się zastanawiał, myślał, ale chciał gadać dalej, dla pozoru, ze względu na klawiszy. Jorge zerknął w bok. Klawisze zabawiali się rozmową. Wyczilowani. Soft.
7
Tony Olsson - ur. 1972, szwedzki gangster, neonazista, znany między innymi ze spektakularnych ucieczek, odsiaduje obecnie wyrok dożywocia za morderstwo.
To go uspokoiło. Walter wiedział sporo. Zreferował to, co miał obcykane. Dobre info. Przydatne. Na przykład: rozmieszczenie wartowni, gotowość alarmowa, kody komunikacyjne, ustalone z góry działania. Godziny zmian warty, grafik rewizji osobistych, system alarmowy. Plan alarmowy A i B, gdzie A dotyczył samotnej próby ucieczki, a B próby ucieczki zbiorowej. Darował sobie C, plan na wypadek buntu w więzieniu. Wiedza Waltera była na wagę złota. Jorge dozgonnie wdzięczny. Obiecał, że podrzuci Walterowi pięć tysięcy w ciągu paru tygodni. Klawisze dali znak, że już czas. Pora jechać z powrotem. J-boy do siebie: jestem prawie w domu.
5.
Nikt z nobliwej dzielnicy Sztokholmu, Östermalmu, nie wiedział o Johanie Westlundzie, alias JW, tego co następuje: JW - brat łata, ultrabrat - był w istocie szarym obywatelem, loserem, tragicznym svenssonem. Był oszustem, wydmuszką, pozerem, który słono opłacał swój blef - szastał forsą z boysami dwa, trzy razy w tygodniu, a przez resztę tygodnia liczył grosze, żeby móc związać koniec z końcem. JW udawał ultrabrata. A w gruncie rzeczy był ostatnim gołodupcem. Jadł makaron z keczupem pięć razy w tygodniu, nie chodził nigdy do kina, jeździł metrem na gapę, wynosił papier toaletowy z toalet na uniwersytecie, podkradał żarcie w sklepach ICA, a skarpetki Burlingtona w galerii NK, sam się strzygł, swoje markowe ciuchy kupował w lumpeksach i załapywał się na krzywy ryj do SATS-u, kiedy dziewczyna w kasie była nieuważna. Mieszkał na stancji u niejakiej pani Reuterskiöld - akurat to nie było tajemnicą dla Małego, Fredrika, Nippego i innych chłopaków. Ta stancja to jedyna rzecz w jego prawdziwej egzystencji, której nie zdołał ukryć. Jakoś to zaakceptowali. JW stał się ekspertem od sposobów na oszczędzanie. Soczewek kontaktowych używał tylko wtedy, kiedy był zmuszony, i zamiast zmieniać je co miesiąc, nosił je tak długo, aż oczy zaczynały swędzieć nie do wytrzymania. Gdy szedł po zakupy, miał ze sobą zawsze własną reklamówkę, sam sobie mieszał müsli na śniadanie, kupował żarcie marki Euroshopper, przelewał tanią wódkę z Niemiec do butelek po absolucie - jakimś cudem nigdy się nie
zorientowali. Gdy nikt nie widział, JW żył życiem myszy kościelnej. Big time. Dochody ledwie co starczały. Dostawał pieniądze od państwa: zasiłek na studia, zwrotne stypendium i dodatek mieszkaniowy. Ale przy jego trybie życia nie wystarczało to na długo. Ratunkiem była dodatkowa praca: dorabiał sobie, pracując na czarno jako taksówkarz. Rezultat trudno było zbilansować. Gdy był z boysami, w parę godzin przepuszczał lekko dwa tysiące koron. Tę samą sumę mógł zarobić w jeden wieczór, jeżdżąc taksówką, jak mu dopisało szczęście. Jego atuty w roli taksówkarza: był młody i był Szwedem o sympatycznym wyglądzie. Nikt nie obawiał się z nim jeździć. W tej grze, którą prowadził, najtrudniej było stać się jednym z nich naprawdę. Czytał Fredrika & Charlottę8, uczył się ich żargonu, etykiety, reguł i niepisanych kodów. Podchwycił ich sposób mówienia, nosowe brzmienie głosu, pozbył się ciężką pracą swego dialektu z Norlandii. Nauczył się używać we właściwy sposób słowa „try-wi-aal-ny”, wiedział, jak się ubierać, żeby się podobać, dokąd jeździć na narty w Alpach, jakie letniska w Szwecji wchodzą w grę. Nietrudno było je wyliczyć. Torekov, Falsterbo, Smådalarö, et cetera. Wiedział, że forsę zawsze trzeba wydawać z klasą. Kup zegarek Roleksa, kup buty Tod’sa, kup marynarkę Prady, kup teczkę od Gucciego, z krokodylej skóry, na notatki z wykładów. Następnym krokiem, czekającym w perspektywie, było kupienie kabrio BMW, aby wypełnić treścią trzecie B w formule: Bratsi, Balanga, BMW. JW grał dobrze swoją rolę - kupili to. High society go przyjęło. Liczył się. Uchodził za rozrywkowego przystojniaka z gestem. Ale wiedział, że oni jednak coś zauważali. W jego historii była jakaś luka, nic nie słyszeli o jego rodzicach ani o szkole, którą skończył. A kłamstwa trudno było ze sobą uzgodnić. Czasami się zastanawiali, czy naprawdę spędził zimowe ferie w St Moritz. Ci, którzy tam byli, nie pamiętali go. Czy rzeczywiście mieszkał w Paryżu, w pobliżu dzielnicy Marais? Jego francuszczyzna pozostawiała sporo do życzenia. Czuli, że coś tu się nie zgadza, lecz nie wiedzieli co. JW był świadom tych słabości, tych niedociągnięć w kamuflażu, w sztuce idealnego dopasowania się do otoczenia. By zostać zaakceptowanym. Po co mu to? Sam nie znał odpowiedzi. Nie żeby nie stać go było na refleksję rozumiał, że to pogoń za samopotwierdzeniem, sposób na to, żeby się wreszcie poczuć kimś. Ale nie rozumiał, dlaczego wybrał akurat ten sposób, który prowadził prostą drogą do
8
Fredrik & Charlotte - tytuł dwóch książek (1985, 1996) dziennikarki Cecilii Hagen; socjologiczny portret szwedzkich „wyższych sfer”.
upokorzenia. Gdyby przejrzano jego blef, musiałby po prostu zebrać manatki i wynieść się z miasta. Czasami myślał, że właśnie dlatego brnie dalej: żeby w ten autodestrukcyjny sposób sprawdzić, jak daleko może się posunąć. Żeby wymusić wreszcie konfrontację z hańbą i skandalem. Bo w gruncie rzeczy miał chyba gdzieś cały ten Sztokholm. Nie był stąd. Nie miał poczucia, że to miasto ma mu dać coś głębszego, tylko okazję, żeby się pokazać, imprezy, laski, high life i pieniądze. Rzeczy powierzchowne. To mogło być jakiekolwiek inne miasto. Ale akurat teraz miał to właśnie tutaj, w stolicy. JW miał swoją prawdziwą historię. Pochodził z Robertsfors, na północ od Umeå, i przeniósł się do Sztokholmu w drugiej klasie liceum. Bez wiedzy rodziców któregoś dnia wsiadł do sztokholmskiego pociągu z dwiema walizkami i adresem kuzyna ojca. Zatrzymał się tam przez trzy dni, potem załatwił sobie stancję u pani Reuterskiöld. Rzucił się w wir tego świata, który był teraz jego światem. Zmienił styl, sposób ubierania i fryzurę. Podjął naukę w szkole z tradycjami, Ostra Real na Östermalmie, trzymał się właściwego towarzystwa. Ojciec i mama niepokoili się z początku, chociaż nie mogli mu zabronić, skoro tak zdecydował. Uspokoili się po jakimś czasie - najważniejsze, że chłopak był zadowolony. JW nieczęsto myślał o rodzicach. Zdarzały się długie okresy, kiedy ich jakby nie było. Stary był brygadzistą w tartaku - trudno o coś bardziej odległego od życiowych planów JW Mama miała etat w pośrednictwie pracy. Była taka dumna, że syn studiuje na uniwersytecie. Często natomiast myślał o tym, co było ich rodzinną opowieścią. O niezwykłej, niewyjaśnionej tragedii. Zdarzeniu, o którym wszyscy w Robertsfors wiedzieli, ale o którym nikt nigdy nie wspominał. Siostra JW, Camilla, przepadła bez wieści cztery lata temu i nikt nie wiedział, co się stało. Zdążyły upłynąć tygodnie, zanim ktokolwiek pojął, że zniknęła. W jej sztokholmskim mieszkaniu nie pozostał żaden ślad. W jej rozmowach z tatą i mamą nie pojawił się żaden trop. Nikt nic nie wiedział. Może to była tylko jakaś pomyłka. Może już miała dość wszystkiego i wyjechała za granicę. Może została gwiazdą filmową w Bollywood i miała życie jak w Madrycie. JW nie mógł wytrzymać atmosfery po tym zdarzeniu. Tata Bengt pogrążył się w pijaństwie i rozżalonym milczeniu. Mama Margareta za wszelką cenę usiłowała się nie poddawać. Wierzyła, że to był wypadek, sądziła, że to coś pomoże, jeśli zaangażuje się w działalność lokalnego oddziału Amnesty, pracowała jeszcze więcej niż zwykle, chodziła do terapeuty, żeby mu opowiadać o swoich koszmarach, a ponieważ skurwysyn psycholog przypominał jej o nich dwa razy w tygodniu, śniła je wciąż od nowa, raz po raz. Ale JW nie żywił żadnych złudzeń: no fucking way, żeby Camilla wpadła nagle na pomysł, żeby wyjechać gdzieś i nie odzywać się przez cztery lata. Ona naprawdę zaginęła. W
głębi duszy każde z nich pewnie tak myślało. To zżerało JW od środka. A przecież ktoś ponosił za to winę i chodził po świecie bezkarnie. Atmosfera w domu groziła mu śmiercią w konwulsjach. Musiał się wynieść. I jednocześnie musiał wyruszyć w ślady swojej siostry. Camilla, starsza o trzy lata, też wcześnie opuściła Robertsfors, w wieku lat siedemnastu. Chciała czegoś więcej niż harowanie w świecie parcianej idylli. Kiedy byli mali, Camilla i JW kłócili się i bili ze sobą częściej niż inne dzieci, opowiadała mama. Zero pozytywnego kontaktu między nimi. Lecz po dwóch latach jej pobytu w mieście to się zmieniło. JW zaczął dostawać od niej SMS-y, czasami rozmawiali krótko przez telefon, zdarzało się, że przyszedł mejl. Powstała między nimi nić porozumienia, wiedzieli, że oni dwoje zmierzają w tym samym kierunku. JW dostrzegał to dzisiaj, byli do siebie podobni. Camilla w fantazjach JW: królowa Stureplanu. Najbardziej odjazdowa superlaska na imprezach. Na piedestale. Sławna. Tam, gdzie sam chciał trafić. * Deal z taksówką był prosty. Samochód pożyczał od Abdulkarima Haija, Araba, którego spotkał gdzieś w knajpie na mieście przed rokiem. Odbierał auto z pełnym bakiem i zwracał z pełnym bakiem. Inni kierowcy w mieście go akceptowali - wiedzieli, że pracuje dla Araba. Cena za przejazd była ustalana ad hoc, przy każdym kursie. JW zapisywał w specjalnym kołonotatniku, o której zabrał klienta, gdzie pojechał, ile wziął za to pieniędzy. Czterdzieści procent z tego przypadało Abdulkarimowi. Czasami Arab przeprowadzał niespodziewane kontrole. Na przykład któryś z jego wspólników podawał się za klienta i jechał taksówką z JW. Potem Abdulkarim porównywał to, co zapłacił jego kontroler, z tym, co zostało zapisane w notatniku. JW był uczciwy. Nie chciał stracić szansy na dodatkowy zarobek. To było jego koło ratunkowe, jego wybawienie w ciągłej pogoni za uznaniem i sympatią boysów. JW miał przy tym tylko jedną własną zasadę: nie brał kursów z okolic Stureplanu. Ryzyko wpadki było nazbyt duże na własnym terytorium. * JW miał jeździć tej nocy na czarno. Odebrał samochód w Huddinge, u Abdulkarima, to był ford escort, rocznik 1994, który kiedyś miał śnieżnobiałą karoserię. Wnętrze było niechlujne, brak odtwarzacza CD, obicie foteli wytarte na kantach. Uśmiechnął się na widok pęczka wunderbaumów, które Abdul powiesił na wstecznym lusterku, żeby odświeżyć auto. JW jechał do domu. Chłodny sierpniowy wieczór - wymarzony na taksówkowy
biznes. Jak zwykle na Östermalmie, niełatwo było zaparkować. Za dużo miejsca zajmowały miejskie dżipy. Oczy mu zaświeciły, kiedy mijał nową piękność Porsche: caymana S. 911 skrzyżowanego z boxsterem - wcielenie doskonałości. W końcu znalazł kawałek wolnego miejsca. Ten ford nie był największym samochodem świata. Poszedł na górę, do swojego pokoju u pani Reuterskiöld. Była dziewiąta. Nie miało sensu wyjeżdżać taryfą wcześniej niż koło dwunastej. Zasiadł do podręczników. Za cztery dni miał egzamin. Mieszkanie było położone przy Parku Tessina. Tutaj, na Nedre Gärdet, o krok od Östermalmu, dało się jeszcze mieszkać, myślał. Życie na Övre Gärdet, nieco dalej, miałoby już zbyt gorzki smak. Pokój miał dwadzieścia metrów kwadratowych, osobne wejście, toaletę i wychodzące na park wielkie okno. Cichy i spokojny, tak jak życzyła sobie właścicielka. Kłopot był w tym, że JW tej cholernej ciszy musiał przestrzegać nawet wtedy, kiedy udało mu się ściągnąć do siebie jakąś dziewczynę. Umeblowanie składało się z łóżka 120, fotela z czerwonym obiciem i biurka z IKEI, na którym ustawił laptopa. Laptopa zwędził na uniwersytecie jakiemuś fajtłapie. To żadna sztuka, wygrał walkowerem. Zaczekał, aż właściciel pójdzie do WC. Większość zabiera laptopy ze sobą, ale niektórzy ryzykują. JW dostrzegł szansę - włożył maszynę do torby na ramię i odszedł spacerowym krokiem. Do blatu była przykręcona jego stara biurkowa lampa z dzieciństwa, nosząca jeszcze ślady po naklejkach ze smurfami. Straszny blamaż. Ważne, by zgasić ją, kiedy sprowadzał jakąś laskę. Wszędzie leżały porozrzucane ciuchy. Na ścianie plakat: Schumacher w overallu Formuły 1, tryska szampanem na podium zwycięzcy. Pokój był skromny, mówiąc krótko. Dlatego wolał chodzić z dziewczynami do ich domów. JW nic nie miał przeciw studiowaniu. Chętnie sam pisał swoje prace, zamiast kopiować cudze z Internetu, brał czynny udział w seminariach, kiedy był przygotowany, zawsze próbował potem zdążyć z ćwiczeniami. Starał się być ambitny, jak tylko mógł. Otworzył podręczniki. Egzamin z zasad finansowania był najtrudniejszy. Potrzebował więcej czasu. Rozważał, robił obliczenia, wstukiwał liczby w kieszonkowy kalkulator. Powrócił myślą do wczorajszej dyskusji z boysami. Ile właściwie zarabia ten Turek na sprzedawaniu koli? Ile wyciąga miesięcznie? Jakie przebicie ma na tym towarze? Ryzyko kontra osiągalny zysk. Pewnie można by to wszystko wyliczyć.
JW zestawił w myślach listę swoich życiowych celów. Po pierwsze, pragnął strzec tajemnicy swojej podwójnej tożsamości. Po drugie, sprawić sobie samochód. Po trzecie, zdobyć wielką fortunę. I na końcu, dowiedzieć się, co się stało z Camillą. To konieczne, żeby kiedyś móc zapomnieć - jeśli się da. Principles of Corporate Finance - przebrnął przez siedem stron. Jaka jest różnica między finansowaniem przedsiębiorstwa za pomocą akcji i za pomocą kredytu? Jak zmienia się wartość przedsiębiorstwa? Akcje uprzywilejowane, współczynnik beta, rates of return, obligacje i tak dalej. Robił notatki w zeszycie, zaznaczał w książce żółtym markerem, oczy kleiły mu się nad stronami pełnymi grafów i równań. Gdy wreszcie głowa mu opadła, marker wypadł mu z ręki. To go obudziło. Pomyślał: nie ma sensu męczyć się dalej o tej porze. Czas już wyjechać, zarobić na kawałek chleba. * Jechał na Södermalm, na Medborgarplatsen. Był kwadrans po jedenastej. Najpierw Sibyllegatan, prosto do Strandvägen i obok Parku Berzeliusa. Niepewna okolica, mógł tutaj natknąć się na boysów. Po głowie kołatały mu się natrętne myśli. Co właściwie wiedział o życiu swojej siostry w Sztokholmie? Te SMS-y, rozmowy telefoniczne i mejle, które od niej dostawał, były często pozbawione konkretnej treści. Camilla pracowała wieczorami w Kafè Ogo na Odengatan i chodziła do Komvuksu - szkoły dla dorosłych, gdzie zaliczała kursy szwedzkiego, matematyki i angielskiego. Miała jakiegoś chłopaka. JW nie znał nawet jego imienia. Z ciekawych rzeczy wiedział tylko jedno - że gość jeździł żółtym ferrari. W Robertsfors, w domu, było zdjęcie Camilli w tym aucie: z rozpromienioną twarzą macha ręką przez okno z opuszczoną szybą. Twarzy kierowcy na zdjęciu nie widać. Kim on był? JW przejechał koło MSZ-etu na Placu Gustava Adolfa. Na mieście było sporo ludzi. Wszyscy wrócili już z urlopów i chcieli nadrobić to, co stracili, bycząc się gdzieś na wsi albo pod żaglami. Przy Slussen zjechał do tunelu w stronę Medborgarplatsen. Zaparkował forda przed hotelem Scandic i wysiadł. Ustawił się przy knajpie Snaps. Tu zawsze trafił się ktoś, kto chciał do domu lub do centrum. Z lokalu wytoczyły się trzy laski. Szansa na niezły kurs. Przechylił lekko głowę, specjalność JW, uśmiech, któremu żadna się nie oprze. - Cześć, dziewczyny. Nie chcecie taksówki? Jedna z dziewczyn, blondynka, spojrzała na koleżanki. Zorientowały się, w czym rzecz i obie kiwnęły głowami. Powiedziała:
- Chętnie. Za ile byś podrzucił nas na Stureplan? Kurwa mać, pech. Trzeba bajerować, uśmiechać się. Powiedział: - Tam teraz taki tłok. Rozumiem, że to trochę niewygodne, ale nie zrobi wam różnicy, jak was wysadzę trochę bliżej, na Norrmalmstorg? - Ofensywa wdzięku. Z podrabianym tureckim akcentem: - Special price for you only. Chichot. Blondynka powiedziała: - Tylko dlatego, że masz ładne oczy. Ale musisz nam dać solidną zniżkę. Deal przyklepany, sto pięćdziesiąt koron. JW wyruszył w stronę Norrmalmstorg. Dziewczyny były rozgadane. Wybierały się do Kharmy. W domu u Caroliny było taaak cudownie. Świetne jedzenie, niesamowita atmosfera, niezłe drinki. Nabuzowały się od razu, w siwy dym. JW wyłączył się, nie słuchał. Tego wieczoru nie mógł się rozpraszać, musiał się skupić na jeździe taryfą. Uśmiechał się, wyglądał tajemniczo. Laski gadały jak najęte. Nie miał ochoty się załapać? JW wyczuwał te wibracje, miał ostre branie, gdyby tylko chciał. Był tylko jeden wielki problem: takie dziewczyny go nie rajcowały. Zwykłe svenssonki. Nim je wysadził, zagadnął: - Dziewczyny, chciałbym was o coś zapytać. Myślały, że będzie je podrywać. - Może spotkałyście kiedyś na mieście taką dziewczynę, Camillę Westlund? Wysoka, ładna, z Norlandii. Jakoś ze cztery lata temu? Rozświergotane dziewczyny wyglądały, jakby głęboko się zastanawiały. - Ja nie mam raczej pamięci do nazwisk, ale z nas żadna nie pamięta Camilli Westlund - powiedziała jedna z nich. JW pomyślał: może są za młode albo nie balowały tam, gdzie trzeba w tamtych czasach. Wysiadły przy przystankach autobusowych na Norrmalmstorg. Podał im numer swojej komórki. - Dzwońcie, jak tylko chcecie, żeby was gdzieś podwieźć. Czas szukać następnych klientów. Przystanął koło Parku Królewskiego. Te myśli nie dawały mu spokoju. Po raz pierwszy zapytał kogoś o Camillę. Właściwie czemu nie? Ktoś mógł coś przecież zapamiętać. Minęło siedem minut, potem miał następnego pasażera. Wieczór był spokojny. Szło jak po maśle, w nocy ludzie nie targowali się za wiele,
chcieli do domu. JW gotów do usług. * Później. Noc była udana, zdążył wyjeździć dwa tysiące koron. Przeliczył w głowie. Tysiąc dwieście do kieszeni. Stał, wyczekując, pod knajpą Młyn na Tjärhovsgatan. Przeważnie małolaty i kibice Bajen Hammarby. Kolejka była tutaj długa i porządniejsza niż do Kharmy. Więcej frajerstwa niż do Kharmy. I taniej niż w Kharmie. Akurat teraz nie wpuszczali, coś musiało się wydarzyć. Dwie policyjne suki stały zaparkowane przed lokalem. Niebieskie światło migało po ścianach. JW chciał odjechać jak najszybciej, bo po co niepotrzebnie ryzykować. Szedł już do forda, kiedy w jego stronę ruszyła jakaś znajoma postać. Ktoś, kto poruszał się rytmicznie, ubrany w dobrze skrojony garnitur, luźne spodnie. Wysokie czoło i kręcone krótkie włosy. Zanim JW porządnie mógł rozpoznać twarz, już wiedział kto to Abdulkarim. Za nim podążał jego wielki przyjaciel i zarazem prywatny goryl, Fahdi. JW przypatrzył mu się, miał nadzieję, że nie oznacza to kłopotów. Abdulkarim powiedział cześć, otworzył drzwi samochodu i usiadł na miejscu pasażera. Goryl wgramolił się na tylne siedzenie. JW wskoczył za kółko. - Miło cię widzieć. Co, chciałeś coś sprawdzić osobiście? - Nie, nie. Bez nerwów, człowiek. Zawieź nas tylko do Spy Baru. Spy Bar. Stureplan. Co miał im powiedzieć? JW włączył silnik. Zwlekał z odpowiedzią. Podjął decyzję - nie chciał popsuć dobrych układów z Arabem. - Spy Bar, wedle życzenia. - Jakiś problem? - Nie, absolutnie. Żaden problem. Chętnie cię tam podrzucę, Abdul, my pleasure. - Nie mów mi Abdul. Po arabsku to znaczy niewolnik. - Okej, boss. - Ja wiem, JW, że ty byś wolał nie jechać na Stureplan. Wiem, że ty nie chcesz się tam pokazywać. Masz tam swoich bogatych kolegów. Wstydzisz się, człowiek. Nie trzeba nigdy się wstydzić. Skurwysyn Arab wiedział. Skąd? A może zresztą nic dziwnego. Abdulkarim sporo się ruszał po mieście. Pewnie zobaczył JW z chłopakami gdzieś w okolicy Stureplanu, zajarzył, czemu nie bierze tam kursów. Reszta to zwykła matematyka. Musi ograniczyć straty.
- To nie tak, Abdulkarim. Daj spokój, to nie jest żaden big deal. Ja tylko, najzwyczajniej w świecie, muszę zarobić trochę pieniędzy. Chcę się móc bawić, wiesz, jak jest. To chyba jasne, że się tym nie chwalę na lewo i prawo. Arab przytaknął. Arab zarechotał. Arab zręcznie kierował rozmową. Gadali o tym i owym. Wtedy to padło. Propozycja. - Kapujesz, ja rozumiem, że tobie jest potrzebny cash. Ja chcę ci coś zaproponować. Nadstaw dobrze uszu, bo może ci to przypasuje. JW kiwnął głową. Ciekawy był dalszego ciągu. Abdulkarim miał zwyczaj zawsze dużo gadać. - Oprócz taksówek mam jeszcze trochę innego biznesu. Sprzedaję kolę. Ja wiem, że u mnie kupowałeś. Przez Gürhana, no wiesz, tego Turka, u którego ty i ci twoi koledzy kupujecie. Tylko że Gürhan zaczyna mi bruździć. Taki żyd z niego. Chce mnie wyrolować. Skubnąć mnie na przebiciu. Sprzedaje drożej, niż powinien. Nie robi porządnych rozliczeń. Najgorzej, że kupuje jeszcze od kogoś innego. Taki niby cwany. Próbuje rolować nas obu. Szantażuje. Mówi, jak nie dostanę po czterysta koron za gram, to w tym tygodniu nie chcę. Robi się przypał. I tu by było zadanie dla ciebie. JW słuchał, ale nie załapał. - Przepraszam, ale chyba nie rozumiem. - Pytam cię: chcesz sprzedawać za Gürhana? W tym interesie taksówkowym sprawiasz się bardzo dobrze. Bywasz w tych knajpach, w których trzeba. Ja to wiem, możesz mi wierzyć. Tam, gdzie klienci mają w nosie tyle cukru, ile w cukrowej pudernicy. Pasowałbyś jak złoto. - A co to jest cukrowa pudernica? - Nie interesuj się. Wchodzisz w to czy nie? - Shit, Abdul. Muszę się zastanowić. Prawdę mówiąc, nawet o tym niedawno myślałem. Zastanawiałem się, ile ten Turek może wyciągać. - Nie mów mi Abdul. Jasne, pomyśl sobie o tym. Ale pamiętaj, możesz nakosić pieniędzy jak Sknerus McKwacz. Kąpać się w mamonie. Cóś mi się widzi, że chciałbyś w to wejść. Zadzwoń do mnie przed piątkiem. JW skoncentrował się na prowadzeniu. Jechali w dół Birger Jarlsgatan. Trochę się denerwował. Rozglądał się za boysami, zapadając się przy tym jak najgłębiej w fotel. Abdulkarim rozmawiał po arabsku z pakerem na tylnym siedzeniu. Śmiali się. JW uśmiechnął się szeroko, sam nie wiedząc czemu. Abdul też się do niego uśmiechnął, bez
przerwy mówił po arabsku z Fahdim. Zbliżali się do miejsca przeznaczenia. Stureplan. Wielkie kolejki przed wejściami do nocnych klubów i knajp. Neony: Kharma, Laroy, Sturecompagniet, Clara’s, Kuchnia, East, The Lab i inne. Więcej publiki na ulicach niż w dzień. Kopalnia złota dla szoferów pokątnych taryf. JW przystanął. Abdulkarim otworzył drzwi. - Wiesz, jak jesteśmy umówieni. Przed piątkiem. JW skinął głową. Odjechał z piskiem opon. * Jako ostatni kurs tej nocy JW podłapał jakiegoś zalanego gościa w średnim wieku, mamroczącego coś o Kärrtorp. JW zgodził się zawieźć go za trzysta koron. Jechał w milczeniu. Miał wiele do przemyślenia. Facet zasnął. Szosa na Nynäshamn była ciemna. Mało ruchu, tylko z rzadka mijała ich jakaś taksówka. JW poczuł, jak go paraliżuje strach przed podjęciem decyzji. Z jednej strony: fart niesłychany, wielka szansa, prawdziwa okazja. Lepszego zysku niż na koli pewnie ze świecą szukać. Jak to wyglądało? Kupować po pięćset za gram, sprzedawać po tysiąc? Szybkie obliczenie. Sami boysi ładowali bez trudu cztery gramy na wieczór. Powinien móc opchnąć ze dwadzieścia gramów. Przynajmniej. Przemnożył. Dochód z jednej nocy: dziesięć tysięcy. W mordę jeża. A z drugiej strony: rzecz niebezpieczna jak cholera, kompletnie nielegalna, nieprzyjemna. Jeden fałszywy krok i mógł sobie wszystko spieprzyć. Czy się do tego nadawał? Co innego czasami używać. Ale sprzedawać to zupełnie inna bajka. Być częścią narkotykowej branży, zarabiać na tym, jak ludzie niszczą sobie zatoki, schodzą na psy i rozpieprzają sobie życie. To nie jest całkiem w porządku. A z drugiej strony: o ile mu wiadomo, to nikt nie spieprzył sobie życia kokainą. Brali ją głównie stateczni, porządni ludzie. Na przykład boysi, którzy brali katar, żeby zaszaleć, a nie po to, żeby uciekać od jakiejś dennej egzystencji. Uczyli się, mieli forsę, szacowne rodziny. Dla nich to żaden problem. Nie ma obawy, że chodzi o jakichś biednych ćpunów. JW nie musi się obawiać wyrzutów sumienia. A z drugiej strony: Abdulkarim i jego ludzie nie należeli przypuszczalnie do najmilszych chłopców w mieście. Ten goryl na tylnym siedzeniu na przykład. To było widać z odległości trzystu metrów - Fahdi to śmiertelnie groźny facet. Co by się stało, gdyby JW nie mógł zapłacić, wpadł w tarapaty? Miał jakiś niefart przy sprzedaży? Gdyby mu ktoś ukradł towar? Może to zbyt niebezpieczne.
A z drugiej strony: te pieniądze. Pewny sposób. Łatwy sposób. Ucz się od Gekka: I don’t throw darts, I bet on sure things. Dochody w tej branży są gwarantowane. JW miał potrzeby - i nie mógł przecież zostać jakimś tragicznym svenssonem. Gdyby przyjął tę fuchę, to by oznaczało koniec z ciuchami z lumpeksów, z amatorskimi fryzurami i wynajmowaniem stancji. Koniec ze sknerstwem. Marzenie o tym, żeby żyć normalnym życiem, mogło się urzeczywistnić. Marzenie o samochodzie, mieszkaniu, fortunie mogło się spełnić. Mógłby razem z boysami przystąpić do ich biznesowych planów. RAZEM Z BOYSAMI. Obrotny przedsiębiorca z branży kokainowej kontra loser. Przestępczość kontra bezpieczeństwo. Co miał zrobić?
6.
Sobotnia noc w Sztokholmie: kolejki, karty kredytowe, kuse spódniczki. Nabuzowane siedemnastki.
Nabuzowani
dwudziestopięcioletni.
Nabuzowani
czterdziestotrzyletni.
Nabuzowani równo wszyscy. Bramkarze w skórach, z arogancją w głosie: ty nie, ty nie, ty nie. Niektórzy nie od razu rozumieli - znajdź własny typ lokalu albo cię nie wpuszczą, nie pchaj się tam, gdzie nie pasujesz. Po trotuarach Kungsgatan ciągnęły tabuny svenssonów. Wzdłuż Birger Jarlsgatan paradowali bratsi. Wszystko było jak zwykle. Mrado, Patrik i Ratko mieli iść na rajd. Zanim zaczęli, wypili po piwie w restauracji Sturehof. Tego wieczoru była kolej na Södermalm. Szatnie to kopalnie złota. Kalkulacja według średniego lokalu: zmusza się wszystkich gości, by zostawili wierzchnie okrycie w szatni. Dwadzieścia koron opłaty na głowę. Ekstra opłata za torby. Przychodzi średnio czterysta osób. W sumie: co najmniej osiem tysięcy za wieczór. Dziewięćdziesiąt procent z tego poza wszelkim rozliczeniem. Wszystko płacone gotówką. Wielki brat, państwo, nie ma szansy kontrolować tych dochodów. A koszty własne to jedynie ładna panienka, która się tym zajmie. Dystrybucja dochodów: jugole pobierali stałą opłatę, trzy kawałki, za każdy wieczór weekendu. Za dni powszednie nic. Lokal i szatniarki decydowali sami, jak podzielić resztę.
Win-win: dobry interes dla wszystkich. Strategia na wieczór: Mrado i Ratko trzymali się z tyłu. Patrik na pierwszej linii, gadał z ludźmi. Chodziło o to, żeby to załatwiać elegancko. Gdyby się coś spieprzyło, oznaczałoby to straty dla Mrada. Walka o względy Radovana przybrała na sile. Mrado konkurował z paroma innymi, którzy bezpośrednio podlegali R: Göranem, Nenadem, Stefanoviciem. Za czasów Joksy wyglądało to inaczej: wtedy wszyscy grali w jednej drużynie. Serbowie trzymali się razem. Sztokholmskie szatnie dzieliły się na trzy kategorie: te pod kontrolą Radovana, te, które kontrolował ktoś inny, na przykład Hells Angels albo król knajp Göran Boman, i wreszcie takie, które próbowały być niezależne. Na własne ryzyko. * Zaczęli w Tivoli na Hornsgatan. Lokal pod kontrolą Radovana. Patrik podszedł do dziewczyny pracującej w szatni. Mrado skinął głową. Poznawał ją, spotkali się wcześniej. Położył Patrikowi rękę na ramieniu. - Tutaj ja sam. Znam ją. Wszystko jak trzeba. Była przy numerku 162. Wieczór się jeszcze nie rozkręcił. Mrado zajrzał do kasy podręcznej. Wyglądało, że wszystko się zgadza. Bez kombinacji na boku. Ruszyli dalej. Lokal po drugiej stronie ulicy, Marie Laveau, był pod kontrolą Görana Bomana. Któregoś dnia miał przyjść na niego czas, ale na razie jeszcze nie. Szli w kierunku Slussen. Noc była chłodna. Ratko opowiadał, jak zamierza rozwijać mięśnie ramion i klatki. Jeść proteiny bez tłuszczu: tuńczyka i drób. Metanabol: dla sylwetki ruskie metki. Robić podwójne sesje. Nowe pomysły, jak zaplanować trening. Mrado spojrzał na Ratka. Niezły był z niego kafar, ale by dojść do klasy Mrada, musiałby spędzić jeszcze wiele godzin na siłowni. Patrik wyznał, że w ciągu ostatniego roku tylko dwa razy jadł lody. Jedyna niepotrzebna rzecz, na jaką sobie pozwalał, to piwo. Mrado zamyślił się, przestał ich słuchać. Byli za głupi, żeby wiedzieć, co jest naprawdę ważne. Rozmyślał o Lovisie, swojej córce. Mieszkała u Anniki, jego eks. Mrado miał prawo widywać się z dzieckiem co dwa tygodnie, od środy do czwartku wieczorem. To dla niego za mało, ale i tak to były najlepsze dni w miesiącu. Jego dobowy rytm i zadania egzekutora/dilera/rekietera pasowały tu idealnie. Cały dzień wolny na wyjście do zoo w Skansenie, na teatr lalek, na najnowsze filmy Walta Disneya. Jedli pizzę, oglądali wideo i
czytali serbskie książki dla dzieci. Mrado mógł z czystym sumieniem mówić swoim znajomym: jestem dobrym ojcem. A mimo to nie miał zgody na dłuższe przebywanie z córką. Prawo rodzinne, urząd spraw socjalnych, Annika, społeczeństwo, wszyscy byli zdania, że serbski mężczyzna nie potrafi zająć się dzieckiem. Pierdolenie. Powinien przejść w stan spoczynku. Wywalczyć sobie więcej czasu z dzieckiem. Przebywać więcej z Lovisą. Przestać być twardzielem. Wyszli na Götgatan. Zaczęli odhaczać lokale. Większość już była pod kontrolą, ale było też parę wciąż bezpańskich. Patrik pracował dobrze. Wchodził. Mrado i Ratko ustawiali się, dobrze widoczni, trochę dalej. Ręce skrzyżowane na piersiach. Patrik prosił o rozmowę z kimś odpowiedzialnym za szatnię. Patrik przedstawiał korzyści. Patrik: w obcisłych dżinsach, T-shircie, krótkiej zielonej kurtce moro, wygolona czaszka z bliznami. Tatuaże wypełzające na kark. Poczujcie bojaźń. - Dopilnujemy, żebyście nie mieli kłopotów z bandami i gangami. Chyba nie chcecie, żeby wam co wieczór rabowali szatnię? Nasze ubezpieczenie obejmuje takie rzeczy. Możemy wam pomóc zdobyć więcej płacących klientów. Mamy sporo dobrych pomysłów, jak zwiększyć w szatni obroty. - Bla, bla, bla. Większość czaiła bazę. Niektórzy mieli już wcześniej wizyty. No problem. Ludzie nie chcieli zadzierać z jugolami. Niektórzy odmawiali. Patrik nie robił od razu wielkich scen. Zapowiadał tylko, że przyjdzie ponownie. Wiedzieli już, że tkwią jak śliwka w gównie - albo akceptują, albo szukają ochrony u innych. Szli dalej wzdłuż Götgatan. W stronę Medborgarplatsen. Dochodziła pierwsza. Wiele lokali zaczynało już zamykać. Ale przy Medborgarplatsen wciąż jeszcze były otwarte Snaps, 5dziesiąt4, Młyn, Zielony Myśliwy, Mondo, Piwnica Göta, a trochę dalej Metro i Ost 100. Snaps należał do Görana Bomana. Zielony Myśliwy do Hells Angels. Weszli do Mondo, w budynku Medborgarhuset. Młodzieżowy dom kultury. Patrik nawinął swoje. Lokal zrozumiał, o co chodzi. Przystali na deal. Większość restauratorów włączała opłatę za szatnię do swoich kalkulacji. Mrado uważał, że eks-skin pracuje bardzo dobrze. W ciągu tego roku, gdy pracowali razem, Patrik okiełznał nieco swój porywczy temperament i przyjął styl właściwy: spokojny, pewny i budzący respekt. Wyszli stamtąd kwadrans po pierwszej. W pobliżu Medborgarplatsen roiło się od lewych taryf. Następnie wzięli kurs na Młyn, jeden z największych nocnych klubów na całym Söder. Stary lokal alkoholików i kibiców Bajen. Kennedy Bakircioglü wniesiony tu na
wyciągniętych ramionach kibiców, gdy Hammarby zdobyło złoto w Mistrzostwach Szwecji 2001. Stara wielka sala od zawsze była piwiarnią. Wysoki sufit. Kolumny, drewniane stoły, boazerie w stylu secesyjnym. W piwnicy ogień jako temat wystroju, ściany pomarańczowe, żadnych dużych stołów. Tylko barowe stołki i stoliczki przymocowane do ścian, żeby mieć gdzie odstawić piwo. Kolejka ciągnęła się aż do Götgatan. Trzydzieści pięć metrów długości. W miarę ustatkowana. Trochę trendi snobów, stajlowe fryzury, dżezi akcesoria. Alterglobaliści w zasznurowanych mocno glanach, okutani w palestyńskie szale. Popierdoleni popersi, czarne farbowane grzywki. Kibice Bajen, bezpretensjonalni. Młyn przyciągał wielu. Mrado, Patrik i Ratko olali kolejkę. Ludzie patrzyli krzywo. Ale mimo to - nikt nie protestował. Kumali czaczę. Wyraźnie widać było aurę respektu. Bramkarz ich zatrzymał. „Tu nie ma żadnych ulg dla vipów.” To jest demokratyczne Söder. Palant. Patrik zachował spokój. Wytłumaczył, że chcą tylko pogadać chwilę z szatnią. Bramkarz nie czaił bazy. Nie chciał wpuścić. Mrado się zastanawiał, co to za dupek. Wbił w niego spojrzenie. Patrik spróbował jeszcze raz. Wytłumaczył, że wcale nie chcą pchać się bez kolejki, a tylko chcą pogadać trochę z szatnią o interesach. Bramkarz odwrócił głowę. Spostrzegł Mrada. Jakby zajarzył. Wpuścił ich. Szatnię obsługiwali tu sami bramkarze. Oryginalne. Oznaczało kłopoty. Bramkarskie szatniarki: trzech dużych facetów. Spod bluz, powybrzuszanych tu i ówdzie, prześwitywały płytki ochronnych kamizelek. Dyrygowali tłumem obcesowo, opryskliwie. Gadka z Söder. Bezwzględnie pilnowali opłat, choć wiele osób miało tylko lekkie kurtki. Kolesie pracowali dla SWEA-security - firmy svenssonów dla svenssonów. Svennar, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Leszcze. Ich frontman zorientował się od razu, z kim ma do czynienia. Może słyszał dyskusję na zewnątrz, miał w uchu słuchawkę. - No, cześć. Witamy w Młynie. Niestety, nie jesteśmy zainteresowani waszą działalnością, ale zapraszam, wchodźcie, weźcie sobie coś do picia. Patrik, wkurwiony już tą prowokacją w drzwiach - wróciła mu drażliwość. - To ty tu odpowiadasz za szatnię dziś w nocy? Chodź, może pogadamy chwilę. Mam propozycję. Mrado i Ratko czekali w odwodzie. Mrado napięty jak sprężyna. Próbował słuchać. Bramkarz powiedział: - Tak, ja odpowiadam za szatnię. Ale nie mam teraz czasu na gadanie. Wchodzicie
albo wychodzicie. Sorry. - Przy drzwiach potraktowano nas niezbyt uprzejmie. Ja chcę pogadać z tobą teraz. Jasne? Ci twoi dwaj kolesie poradzą sobie sami jakieś dziesięć minut. Ostry ton. Ci dwaj inni bramkarze popatrywali w ich kierunku. Widzieli, że szykuje się afera. Frontman powiedział: - Przepraszam bardzo. Może nie wyraziłem się dość jasno. Nie jesteśmy zainteresowani waszymi usługami. My pracujemy tu na własną rękę. Nie chcę być nieuprzejmy, ale musicie zrozumieć, że poradzimy sobie sami. Bez was. Mowa ciała Patrika krzyczała: muszę zatańczyć z tym kolesiem. Pięści miał zaciśnięte, kłykcie pobielałe. Tatuaże rozognione. Mrado podszedł, położył rękę na ramieniu Patrika. Uspokajał. Zwrócił się do frontmana: - Okej, wejdziemy. Usiądziemy i zaczekamy na ciebie. Jak znajdziesz chwilę, to przyjdź, pogadamy. Napięcie maksymalne. Mrado pociągnął za ramię Patrika. Ratko za nim. Patrik odpuścił sobie. Poszedł z nimi. Upokorzenie. Bramkarze wygrali. Mrado zamówił piwo. Usiedli przy jakimś stoliku. W piwiarni było bardzo głośno. Patrik nachylił się do Mrada: - Co to, kurwa, ma być? My nie możemy takich rzeczy tolerować. Czemu żeś mnie odciągnął? - Spokojnie, Patrik. Dobrze cię rozumiem. Porozmawiamy z nim, ale na boku, nie przy wszystkich. I nie na oczach tych innych bramkarzy. Bo będzie kłopot. Posłuchaj teraz. Siedzimy sobie i spoko. On może do nas przyjdzie. Może nie. Ale my nie zapomnimy, zaczekamy, i jak tej piździe zachce się do toalety albo będzie wybierać się do domu - to się z nim rozmówimy. Wytłumaczymy mu, jak sprawy stoją. Patrik się uspokoił. Poprawił mu się humor. Ratko strzelał stawami. Czilowali. Mrado popijał swoje piwo. Oglądał laski. Oglądał lokal. Dyskretnie sprawdzał, co porabia bramkarz. Siedział tak, że mógł dobrze widzieć szatnię. Lecz nie nachalnie, bez gapienia się w tę stronę. Pełny luz. Znów rozmawiali o mięśniach Ratka. Dyskutowali o preparatach dopingujących.
Mrado wygadał się z paroma sekretami Radovana, chociaż nie powinien. Patrik opowiadał, jak w zeszły weekend strzelał z magnum: power, kopnięcie, dziury w tarczy. Patrik zrobił się poufały. Spytał Mrada: - Ilu w życiu zabiłeś? Mrado śmiertelnie serio. - W 1995 byłem w Jugosławii. Tyle. Sam możesz wyciągnąć wnioski. - No a tutaj, w Szwecji? - Ja o tym nie gadam. Ja tylko robię to, co trzeba, żeby biznes mógł się sprawnie kręcić. Zapamiętaj sobie, Patrik, że lojalność wobec R i biznesu to podstawa. Czasami trzeba robić swoje i nie oglądać się na nic. Nie można potem siedzieć i główkować, i żałować, że coś się zrobiło. Nie ze wszystkiego jestem dumny. Patrik nie dawał za wygraną. - Na przykład z czego? - Naucz się jeszcze jednej rzeczy. Robi się więcej, niż się gada. Czasami musisz robić rzeczy niezbyt piękne. Co mam ci powiedzieć? No, na przykład, musiałem zająć się przyjaciółmi, którym nie można było ufać, czy kobietami, dziwkami, z którymi były problemy. Takie historie. Nie powiem, żebym miał ochotę chwalić się tym w swoim CV. Patrik zamilkł. Wyczuł sytuację. O pewnych sprawach się nie dyskutuje. Koniec, kropka. Dalej gadali o czym innym. Minęła godzina. Ogólny poziom radosnej wrzawy w knajpie wzrastał. Bramkarz stał wciąż na swoim miejscu. Godzina kwadrans po drugiej. Lokal zamykali o czwartej. Oni czekali. Imprezowe towarzystwo było już ostro narąbane. Mrado popijał mineralkę. Patrik zamówił szóste piwo. Zaczynał mieć porządnie w czubie. Ratko pił kawę. Patrik powrócił do sytuacji w drzwiach. Nakręcał się. Ten pedał bramkarz jeszcze go popamięta. Ten pedał bramkarz jeszcze cienko zaśpiewa. Będzie się czołgał. Błagał. Jęczał. Zbierał zęby. Mrado go uspokajał. Spoglądał w stronę szatni. Bramkarze równo ich ignorowali. Pogłupieli? Nie wiedzą, z kim mają do czynienia? Minęła jeszcze godzina. Czekali. Pogadywali. W którymś momencie bramkarz-frontman zniknął z posterunku. Patrik opróżnił szklankę. Wstał. Mrado zobaczył, że chłopak jest okej, nie nazbyt
narąbany. Też się podniósł i stanął tuż przy Patriku. Twarzą w twarz. Patrik miał oczy szeroko rozwarte. Z ust mu jechało jak z gorzelni. Jedno pstryknięcie zapalniczki, a cały lokal by rozniosło, gorzej jak stację benzynową. Mrado ujął oburącz jego twarz. Hałas w lokalu przeszkadzał. Krzyknął: - Wszystko okej? Patrik przytaknął. Ruchem głowy wskazał na toalety. Pewnie go przycisnęło po tych wszystkich piwach. Poszedł tam. Mrado usiadł z powrotem. Ratko spojrzał na niego, pochylił się nad stolikiem. Spytał: - Dokąd on poszedł? - Do kibla. Myśl błyskawica w głowie Mrada: kurwa, że też od razu nie zajarzył. Bramkarz na pewno zszedł do toalety, a Patrik za nim - bez Mrada i Ratka. Mrado się podniósł. Kiwnął na Ratka. - Idziemy. Już. Ruszyli truchtem za Patrikiem. Wkroczyli do toalety. Białe kafelki i duże metalowe umywalki. Jedna ze ścian pokryta długim lustrem. Pięć pisuarów na ścianie naprzeciwko. Dalej, w głębi, kabiny toalet. Cieknące kible. Szczyny na posadzce. Kontakt. Frontman bramkarzy stał przy pisuarze. Przy umywalkach trzej gadający faceci. Wygląd frajerów: rozpięte koszule, pod spodem T-shirty. W głębi dwaj młodzi chłopcy czekający, aż zwolni się jakaś kabina. Patrik w drodze do gościa. Bramkarz odwrócił się. Wciąż jeszcze trzymał fiuta w ręku. Patrik przed nim. Dystans: czterdzieści centymetrów. - Pamiętasz mnie? Spławiłeś mnie jak gnoja. Olałeś nasze usługi. Myślałeś, że ci to ujdzie na sucho? Bramkarz zrozumiał sytuację. Coś tam bąkał. Chciał uspokoić Patrika. Dla niego to nie pierwszyzna. Wolną ręką majstrował przy słuchawce w uchu. Patrik wykonał krok do przodu, nie wiadomo, czy spostrzegł, że Mrado i Ratko weszli do toalety za nim. Rąbnął bramkarza czołem w nos. Krew jeszcze czerwieńsza na białych kafelkach -
jakby ktoś sprejem spryskał ścianę. Bramkarz wołał na pomoc kolegów. Próbował odepchnąć Patrika. Bramkarz silny. I duży. Ale Patrik wkurwiony. Frajerzy przy umywalce podnieśli wrzask. Chłopcy spod kabin nadbiegli, żeby ich rozdzielić. Mrado zagrodził im drogę. Odtrącił ich. Raczej nietrudni przeciwnicy. Ratko ustawił się przy wyjściu. Blokował. Patrik chwycił bramkarza za krótkie włosy. Walnął w pisuar jego głową. Poleciały zęby. Znów walnął. Pofrunęły kolejne zęby. Nos potrzaskany w iks miejscach. Pisuar jak rzeźnickie wiadro. Patrik walnął głową bramkarza jeszcze raz. Głuchy odgłos. Puścił go. Bramkarz zwalił się na podłogę. Nieprzytomny. Twarz nie do rozpoznania. Frajerzy przy umywalkach płakali. Chłopcy spod kabin krzyczeli. Dwaj bramkarze przebiegli obok Ratka. Patrik odepchnął jednego. Ratko wydostał się na zewnątrz. Mrado sięgnął oburącz do kolana pierwszego bramkarza. Schwycił. Zablokował. Przekręcił. Facet klapnął jak marionetka, kiedy się puści sznurki. Mrado pochwycił teraz stopę gościa. Wykręcił ją. Patrik, wciąż w akcji, wrzeszczał i wyzywał. Mrado spokojnym głosem rzucił: - Wyjdź już stąd, Patrik. Eks-skin posłuchał. Mrado został sam. Widział Ratka i Patrika przed toaletą. Przekręcił stopę jeszcze trochę. Bramkarz pod pisuarem, zakrwawiony, dygotał. Bramkarz w uchwycie Mrada kwilił. Trzeci jeszcze stał na własnych nogach. Wahał się. Jakby obliczał swoje szanse. Dwaj bramkarze na deskach. Znokautowani. Teraz na ringu: tylko on, a przeciw niemu wielki jugol. I jeszcze dwaj goście na zewnątrz. Gdzie są posiłki? Na zewnątrz tumult. W toalecie cisza. Mrado powiedział: - Chłopaki. Dziś popełniliście mały błąd. Zadarliście z niewłaściwymi osobami. Skontaktujemy się z wami, żeby dogadać nasze interesy. I jeszcze jedno, nie róbcie z tego tutaj jakiejś wielkiej afery. Sami najlepiej rozumiecie czemu. Mrado puścił stopę gościa i wyszedł z toalety. Trzej bramkarze zostali w środku. Jak idioci. Mrado, Ratko i Patrik przepchali się przez tłum. Przed Młynem migały niebieskie szklanki policyjnych suk. Wskoczyli do jakiejś taksówki. Patrik w zakrwawionej kurtce i T-shircie. Niedobrze. Wokół roiło się od glin.
7.
Niedługo miała nadejść pora. Jorge siedział w milczeniu w stołówce. Skoncentrowany. Nie słyszał szczęku talerzy, mlaskania i gadania. To był ten dzień. Rolando krzyknął w jego stronę, kiedy podniósł się zza stołu: - Jak tam, Jorge, pójdziemy potem coś zabakać? Pytanie było ironiczne. Przecież Rolando dobrze wiedział. Tylko on jeden. Jorge na to: - Nie krzycz tak, bo tamten klawisz cię usłyszy. Rolando tylko się uśmiechnął. - Nie bój się, on nie jorga takich słów. On jest z Mölnbo. Jorge położył rękę na ramieniu Rolanda: - Będzie mi ciebie brakowało, hombre. Rolando spojrzał na niego poważnie. - Kurwa, Jorge, robisz, co trzeba, dobrze wiesz. Nie mógłbyś zdradzić mi, staremu gangsterowi, jak to sobie obmyśliłeś? No bo kto chce w tym więźniu gnić do końca życia? - Loco, nie mogę ci powiedzieć tego dzisiaj. Sam wyczaisz. Patrz i podziwiaj. Bylebyś tylko zrobił swoje. Jorge wstał. Czuł, że naprawdę będzie mu brak Rolanda, jego bullshitu o paście kokainowej, opowieści o duchu braterstwa w OG i o napadach na konwoje. Sprawdzał Rolanda kilkakrotnie. Zdradzał mu różne rzeczy, żeby zobaczyć, co się będzie działo. Na przykład to, że trenuje tak ostro, żeby się przygotować do ucieczki. Gdyby Rolando sypnął, Jorge mógł się z tego wykręcić, zbywając to jako żart. Ale spoko. Rolando trzymał język za zębami. Nie było żadnych przecieków. Temu latino można było ufać. Jorge zadecydował, że Rolando odegra ważną rolę w samym przebiegu akcji. Dziś miał wykonać swoją część roboty. * Lecz w ostatecznym rozrachunku wszystko zależało od Sergia, z którym Jorge spotkał się na przepustce. Od tego, czy potrafi skombinować to, co potrzebne było z zewnątrz. Pas za murami: trzydzieści metrów gołego karczowiska - trudno wykonać coś, co wymaga czasu, tak by nie zostać zauważonym. Gdyby dziś się udało, Jorge będzie mu dozgonnie wdzięczny. Jorge miał dostatecznie dużo informacji. Znał zwyczaje służby wartowniczej. Miejsce,
gdzie Sergio się pojawi. Gdzie będzie zaparkowany samochód. Najlepsza droga przejazdu. Rozgałęzienia dróg. Jorge wiedział, że jest w stanie przebiec czterysta metrów poniżej pięćdziesięciu sekund, a trzy kilometry poniżej jedenastu minut. Wiedział, że wszyscy staną i rozdziawią gęby. Jorge czaił bazę. Jorge wiedział, co robi. Musi się powieść - bez przemocy i bez wielkiego ryzyka dla Sergia. Jorge był królem i rządził. * Po więziennym obiedzie mieli godzinę przerwy w pracy. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Nadszedł czas. Plan był w swojej prostocie genialny. Jorge nadspodziewanie spokojny. Jak się nie uda, to nie. Jorge wrócił do swojej celi. Zamknął drzwi. Zdjął plakat z Che Guevarą. Odkręcił ścienną listwę, paznokciami. Poddała się łatwo. Robił to wcześniej wielokrotnie. Wyjął linkę, która leżała jak cienki wąż w szparze wyżłobionej w betonie. Jedyne miejsce, gdzie klawisze nie zaglądali przy rewizjach w celi. Niewielki, ale za to długi schowek. Na linkę idealny. Oni myśleli, że ta listwa to jest cwany pomysł. Jorge - mistrz salsy i ucieczek - był cwańszy. Szczerze mówiąc: był święcie przekonany, że nawet jego siostra byłaby z niego dumna. Wprawdzie była studentką, ale przecież umiała docenić finezję. Linka: upleciona z długich strzępów prześcieradeł. Rytuał przed oddaniem bielizny do prania, raz w tygodniu - oderwać cienki pasek, mniej więcej szerokości centymetra. Facet, który co tydzień odbierał w pralni prześcieradła, był Kolumbijczykiem. Ich deal: facet nie zgłaszał, że jego prześcieradła wyglądały dziwnie, w zamian za paczkę szlugów tygodniowo. Linka powinna wytrzymać. Każdy fragment wypróbowywał, metr za metrem, w miarę jak ją splatał. Wyszedł z celi. * Na dworze słoneczna pogoda. Soft. Szwedzkie babie lato. Dziedziniec pełen ludzi. Dyżurny klawisz grał z chłopakami w piłkę. Rolando w przeciwnej drużynie. Pięknie. Jorge sprawdził czas. Dokładnie za trzydzieści sekund miało się zacząć. Rolando zerkał na niego. Dziesięć sekund później Jorge dał mu umówiony znak. Rolando nabrał rozpędu. Biegł w stronę klawisza. Brzydki faul, w ślizgu, w stylu Vieiry. Klawisz zaliczył glebę. Wrzeszczał wniebogłosy. Zwijał się z bólu. Czujność zero. Jorge podbiegł do muru. Zajął pozycję.
Odczekał. Zobaczył to, co zaplanował dawno temu - szczyt aluminiowej drabiny wystawał nad murem z drugiej strony. Sergio, wybawiciel, dokładnie wypełnił instrukcje. Podjechał tak blisko, jak się dało, zatrzymał samochód na samym skraju lasu, tam, gdzie karczowisko było najwęższe. Przebiegł ostatnie metry, przystawił drabinę do muru w ustalonym punkcie. We właściwym miejscu. O właściwym czasie. Co do sekundy. Wspaniale. Jorge wysupłał linkę, którą wcześniej okręcił się w pasie. Przywiązał do niej hak, dopiero co zrobiony z obręczy do koszykówki. Za zdjęcie tej obręczy musiał słono zapłacić. Hak wygiął przed godziną, przy pomocy Rolanda. Ustawił się naprzeciwko szczytu drabiny. Popatrzył w górę. Wszystko to miał obliczone. Czuł ciężar haka w dłoni. Ważył go. Tego jednego momentu nie miał okazji przećwiczyć. Wszystko zależało od tego, czy uda mu się zahaczyć linkę o drabinę, żeby przeciągnąć ją przez mur na swoją stronę. Rzucił. Biała linka zarysowała łuk w powietrzu. Opadła za zaokrągloną koronę muru. Nie trafił w szczyt drabiny. Pociągnął linkę w bok. Miał nadzieję zahaczyć któryś z niższych szczebli. Nie wyczul oporu. Syf. Szarpnął znowu. Zero oporu. Ściągnął linkę. Hak spadł po wewnętrznej stronie muru. Chuj by strzelił. Podbiegł po niego. Podniósł go i znów stanął w pozycji wyjściowej. Drabina ciągle tkwiła po drugiej stronie, jej koniec było widać wyraźnie. Droga do wolności. Tym razem nie mógł chybić. Zarzucił powtórnie. No, kurde, teraz. Metaliczny dźwięk. Udało mu się trafić? Ściągnął linkę. Jest. Opór. Hak o coś zaczepił - to była drabina. Szarpnął na próbę. Bingo. Pociągnął. Zaczął ciągnąć mocniej. Drabina zgrzytała. Prawie połowa już nad murem. Duży wysiłek, ciężka, choć aluminiowa. Wreszcie - opadała po wewnętrznej stronie. Usłyszał z tyłu krzyk. Odwrócił się. Zobaczył, że klawisz się podnosi. Szuka niezdarnie walkie-talkie. Jorge poruszał się szybko. Przystawił drabinę do muru. Rzut oka przez ramię. Klawisz biegł w jego stronę. Jorge wspinał się błyskawicznie. Mocny chwyt. Nie ważył zbyt wiele. Silne ręce. Już siedział na szczycie. Spojrzał w dół, za siebie - paru klawiszy w akcji. Kopniakiem strącił drabinę. Zwaliła się na trawę. Zwiesił się po zewnętrznej stronie muru. Zwolnił uchwyt. Skoczył. Upadek z pięciu metrów. Ostre lądowanie. Asics 2080 Duomax z żelem w pięcie - stopa trafiła jednak źle. Mierda. Puścił się pędem. Dobrze dziś było ważyć sześćdziesiąt siedem kilo. Adrenalina pompowała. Majaczył przed nim skraj lasu.
Rysunek mapy w głowie. Stopa go bolała. Celownik wymierzony w punkt numer dwa. Czuł pot spływający po plecach. Usłyszał sam, jak dyszy. Ciężko. Co, kurwa, nie jest w dobrej formie? Wyluzuj się. Opuść ramiona. Narzuć rytm. Pomyśl o oddychaniu. Pamiętaj: w lepszej formie nigdy nie byłeś, na bank. Bez wątpienia najlepsza kondycja ze wszystkich osadzonych. Bez wątpienia najcwańszy shunne. For real. Pierdol tę uszkodzoną stopę. Śmigaj. Przez kawałek lasu. Potem tą piaskową dróżką. Sergio powinien był się zmyć już dawno. Plecy całkiem mokre. W tym podnieceniu myśl o własnym pocie. Teraz jego zapach: cierpki, ostry, mocny. Dalej tą szutrówką. Nie zwalniaj. I wreszcie samochód. Sergio go zaparkował dokładnie tam, gdzie było umówione. Punkt numer dwa. Nowy, wspaniały świat. Jorge słyszał z oddali głos syren. Wskoczył. Kluczyk tkwił w stacyjce. Ostro wystartował. Bóg był i czuwał. Głos syren w tle coraz bliżej.
8.
Kolejkę było widać z dala, już od Sturecompagniet. JW szedł z boysami wzdłuż Sturegatan. Byli sprężeni, głodni przeżyć, niewiarygodnie pobudzeni. JW odczuwał to w całym ciele - byli na fali. Wcześniej zjedli kolację w Noksie. Do jedzenia zamówili niezłe wino. Minęły całe dwa tygodnie, odkąd ostatni raz byli na mieście. Skumulowane żądze w ofensywie: Mały chciał się pieścić, Fredrik dawać w szyję, Nippe polować na dzierlatki. JW był jak naspidowany, chciał przetestować możliwości w swojej nowej profesji, obsikać swój rewir. Trzydzieści gramów lodu, który dostał na kredyt od Araba, leżało w dziesięciu foliowych torebkach, red line, trójkach. W kieszeniach miał sześć gramów. Reszta została w schowku za kaloryferem na klatce schodowej pani Reuterskiöld. Boysi podeszli spacerowym krokiem. JW wyrzucał zamaszyście stopy na zewnątrz.
Myślał o lajtmotywie z filmu Faceci w czerni. Kolejka nie była kolejką - to był organizm z ludzkich ciał. Ludzie krzyczeli, machali rękami, tłoczyli się, przepychali, wymiotowali, płakali, flirtowali. Bramkarze próbowali go ujarzmić. Upychali wszystkich do różnych kolejek, poprzedzielanych barierkami. Kolejka dla tych z kartą Kharmy. Kolejka dla tych z kartą vipów Kharmy. Kolejka dla tych z kartą megavipów. A reszta może iść do domu. Nie mamy wolnych miejsc. Dzisiaj wpuszczamy tylko stałych gości. Ogłuchliście? NIE MAMY WOLNYCH MIEJSC. Wyrośnięci blokersi grozili pobiciem. Chłopaki z giełdy wpychali wymięte pięćsetki. Dziewczyny obiecywały zrobić laskę. Nic z tego, bramkarz za bramkarzem twardo mówili nie. W powietrzu to, o czym nikt tutaj nie wspominał, ale co czuli wszyscy ci, którym nie pozwolono wejść za jedwabny sznur: upokorzenie. Samo przepchanie się do bramkarzy zajęło pięć minut. Niektórzy rozumieli sytuację i przepuszczali boysów. Innym zdawało się, że świat jest sprawiedliwy; ci rozpychali się łokciami i blokowali boysom drogę. Nippe dał głową znak jednemu z bramkarzy. Ta niezachwiana pewność siebie, którą JW nauczył się kopiować, jak zwykle poskutkowała. Wślizgnęli się bez problemu. Upokorzenie mieli przełknąć inni. To było lepsze niż seks. Przy kasie przyjął ich Carl, wysoki blondyn o rasowych, czystych rysach. Facet był uosobieniem
Jet-setu.
Właśnie
dlatego
tak
go
nazywano
-
Jet-set
Carl.
Był
współwłaścicielem, jednym z dwóch, tego lokalu. Kharmy - najmodniejszego klubu sztokholmskich snobów i high-life’u. Nippe rozłożył szeroko ramiona. - Siemasz, Calle. Widzę, że interes kręci się jak zwykle. Na zewnątrz straszna masa ludzi. Świetnie. - Owszem, nie narzekamy. Af Drangler dzisiaj za konsolą, sporo ludzi. Macie stolik? - No oczywiście, tak jak zwykle. - To miło. Pogadamy może potem. Bawcie się dobrze, chłopaki. - Jet-set Carl odszedł w głąb lokalu. Nippe na moment wytrącony z równowagi. Zlekceważony i ze smakiem gówna w ustach. JW pomyślał: przecież się udało, więc nie ma co się przejmować. Dziewczyna w kasie poznała Nippego. Dała im znak, że mogą przejść. W środku było dosyć pusto. Nippe i JW spojrzeli na siebie. Parsknęli śmiechem. Z zewnątrz słyszeli wołanie
bramkarzy. „Mamy już komplet, dzisiaj wstęp tylko dla stałych gości.” * Godzinę później Nippe klęczał w toalecie na rozłożonych na podłodze serwetkach, pochylony nad deską klozetową. Mały korzystał z okazji i ukradkiem pociągał marlboro lighta, nucąc kawałek eurotechno, dobiegający z parkietu. - Dlaczego w Kharmie grają tylko ten rodzaj muzyki? Przydałoby się więcej śpiewu, na przykład jakiś RnB albo hiphop. Albo trochę starego porządnego popu, w rodzaju Melody Club. Ale tu nie, uparli się, wciąż tylko ten cholerny, rozwodniony mainstream eurotechno. Znaczy kit. JW miał czasem dość besserwisserskich uwag Małego. Chłopak miał w domu ponad osiem tysięcy kawałków mp3 na twardym dysku i zawsze musiał krytykować cudzy gust. JW powiedział: - Musisz zawsze wybrzydzać? Przecież dziś mają zajebisty szwung. Nippe na klapie sedesu położył lusterko. Nie było tu całkiem sterylnie, brunatne cętki na klapie i na spłuczce, po papierosach, które ludzie palili ukradkiem, a potem je odkładali, gdy zajmowali się czymś innym. Na przykład: sypaniem ścieżek, tak jak boysi właśnie teraz, rozmową przez komórkę, sikaniem albo obciąganiem laski. Kiedy JW zmrużył oczy, miał wrażenie, jakby ktoś rozsypał na klapie rodzynki. JW wyjął foliową torebkę i ostrożnie wysypał jedną trzecią zawartości na lusterko. Nippe zrobił zdziwioną minę. - To znowu ty kupiłeś w tym tygodniu? - Jasne. Ale już od innego gościa. - Okej. Po lepszej cenie niż u Turka? JW skłamał. - Nie bardzo, ale facet jest sympatyczniejszy. Ten Turas działał mi na nerwy. Mam dziś ze sobą całkiem sporo. Jakby ktoś chciał, to dajcie znać. - Uśmiechnął się szeroko. - Panienki w pierwszej kolejności oczywiście. Nippe podzielił proszek na trzy ścieżki. - Będzie świetnie. Już na sam widok kresek się napalam. Dziś, kurde, muszę pobić rekord. Przynajmniej trzy laski. JW spojrzał na niego. - Jak ci się uda, to będzie mistrzostwo świata. Ostatnio jak ci dwie pod rząd ciągnęły druta w jeden wieczór, to i tak była piękna sprawa.
- Tak, ale dziś startuję w ekstraklasie. Już czuję to w jajach. A po tej małej czarodziejskiej kuracji z lusterka będę w szczytowej formie. Absolutnie. Przynajmniej trzy panienki dostaną loda do lizania. - Niezły z ciebie numer. Gdzie z nimi wtedy idziesz, tutaj? - Mały skiepował swojego papierosa na sedesie. Kolejny rodzynek. - Yes, przyjacielu, tu albo do damskiej. A teraz, jak się robi lato, do parku Humlegården, na świeże powietrze. JW chciał być taki jak on, Nippe, niekoronowany książę fellatia ze Stureplanu. Impregnowany pewnością siebie, zawsze widoczną - w każdej możliwej sytuacji emanowała z niego pewność. Ale czasami JW zastanawiał się, jak głęboko ta pewność sięga. Na przykład czy Nippe rzeczywiście uważał się za dar boży dla dziewcząt, czy też tak mocno wczuwał się w tę rolę, że w końcu sam w to uwierzył? Tak czy inaczej to czyniło z niego kogoś, kto robił wrażenie chłopaka, o którym wszyscy mówią. Kogoś, kim JW chciał być. A z drugiej strony nie chciał - facet był takim durniem. Nippe wyjął z tylnej kieszeni stukoronowy banknot. Zwinął go w hollywoodzkim stylu, pochylił się i pociągnął snifa z lusterka. JW i Mały za nim. Proszek walnął od razu. Biały dynamit. Świat zajaśniał. * Na tanecznym parkiecie stracił boysów z oczu. Muzyka pulsowała. Bob Sinclair ze swoim odjechanym głosem: Love Generation. W rogu syczała wytwornica dymu. Migał stroboskop. Świat w zatrzymanych kadrach. Kadr pierwszy, laski top of the line. Kadr drugi, laska obejmuje ręką głowę. Kadr trzeci, biust tejże laski przyciska się do twarzy JW. Kharma była zwyczajną agencją kontaktową dla high-life’u. JW był rozbiegany, podniecony. Czuł się tak, jakby chodził na benzynie 98oktanowej. Chciał tańczyć, brać, obmacywać, pracować biodrami. Najbardziej ze wszystkiego - pragnął eksplodować. Wzwód miał taki twardy, że kot z łatwością mógłby na nim ostrzyć pazury. Fikał nogami dziesięciokroć więcej niż zwykle. Uczucie tak oczywiste: jest najlepszy, najseksowniejszy, najinteligentniejszy. Najbardziej cool. Jeszcze im pokaże. Inna dziewczyna podeszła do niego. Pocałowała go w policzek. Zawołała mu prosto do ucha: „No cześć, JW. Co tam u ciebie? Dobrze się bawiliście dwa tygodnie temu?”
JW odsunął głowę w tył. Ustawił ostrość. - Sophie. Jak cudnie dziś wyglądasz. Jesteście tutaj całą bandą? - Tak, tylko bez Louise, jest w Danii. Chodź do naszego stolika, przywitasz się. Trzymali się za ręce. Pociągnęła go. Omiótł spojrzeniem towarzystwo przy stoliku. Cztery megaseksowne laski, ubrane w topy, które odsłaniały więcej, niż skrywały. Dominowały barwy: róż, lila i turkus. Same pushupy albo silikony, obcisłe dżinsy lub krótkie spódniczki. Wyprostuj się, cholera, JW - spręż się teraz. Nippe już siedział przy stoliku, obejmował jedną z dziewcząt. Prawił jej komplementy, żartował, zaglądał głęboko w oczy. JW pomyślał: która to z kolei? Przecież, na Boga, to nie mogła być już druga. JW usiadł z nimi. Na stole stała „maklerska taca”: wiaderko z lodem, a w nim duża flaszka wódki plus buteleczki schweppesa: tonic, ginger ale, soda i russian. JW spostrzegł, że ten zestaw potwierdzał regułę - pije się drinki lub szampana. Nigdy piwo. Niełatwo było konwersować przy muzyce. Sophie zrobiła mu drinka z wodą sodową. JW upił łyk, zamieszał, wyjął palcami kawałek lodu i włożył go sobie do ust. Ssał go mocno. Sophie przyglądała mu się, sącząc drinka. Przypomniał sobie jeszcze raz rady Abdulkarima. Zacznij od rozdawania gratis. Zdobądź sobie przyjaciół hojnością - przyjaciół, którzy lubią kolę. Takich, co mają cash, lub innych przyjaciół z cashem. Dopilnuj, jeśli to możliwe, żeby jak najmniej brali w knajpie - to niepewne miejsce. Chodź raczej na afterki. Sam rób postimprezy. Dostarczaj różnym gwiazdkom na afterkach. Bierzcie w domu. Nie sprzedawaj z początku zbyt dużych ilości nie chcesz nakręcać handlu z drugiej ręki. Nippe pochylił się i zaczął rozmowę z Sophie. JW nie słyszał, co mówili. Napawał się rauszem, rozpiął jeszcze jeden guzik od koszuli i popijał drinka. Czuł, że jego myśli mają ostrość maszynki Gilette Mach 3. JW miał własne pomysły. Nie chciał ze sobą brać za wiele naraz, by w razie wpadki móc tłumaczyć, że to tylko na własny użytek. Resztę zamierzał chować w różnych przemyślnych schowkach. Gdy sprzeda towar - do domu, po więcej. Żaden problem. Stureplan leżał niedaleko od parku Tessina. Jeszcze ważniejsze: tak przekabacić kumpli, żeby się zbytnio nie dziwili, że to zawsze on będzie w przyszłości załatwiał koks. Sophie nachyliła się i musnęła ucho JW ustami. Drgnął gwałtownie. Spytała go prosto z mostu: - Nippe mówi, że masz charliego. Możemy trochę spróbować?
JW podziękował w duchu Nippemu. To było jakieś otwarcie. Rozegraj teraz dobrze swoje karty, nie rób z tego zbytniej afery. Powiedział: - Jasne, trochę mi zostało. Weź swoją koleżankę Annę, to przejdziemy się chwilę po parku. Znowu trzymali się za ręce, gdy przeciskali się przez tłum, mijając luksusowych snobów, silikonowe laski, jugolskich mafiosów i giełdowych japiszonów. Muzyka eurodisco zalewała lokal. Zmierzali w stronę wyjścia. Przy kasach ścisk i gwar. Jet-set Carl był na miejscu, nadzorował wpływy. Ale jego właściwym, ważniejszym zadaniem było uśmiechać się i witać, brać w objęcia, przedstawiać sobie ludzi, konwersować, flirtować i śmiać się. Jet-set Carl rządził. Miał styl. Kosił kasę. JW odnotował w pamięci: Jet-set Carl będzie dobrym kontaktem na przyszłość. Podszedł. Przystanął, z Sofie z jednej i jej przyjaciółką Anną z drugiej strony, i wyciągnął rękę do uścisku. Jet-set Carl podniósł brwi. - A ty jesteś?... JW przygotowany. Powiedział: - Kumpel Nippego Creutza, no wiesz. JW zobaczył w jego oczach błysk przypomnienia. Choć może nie do końca prawdziwego. Jeden z ważniejszych talentów Jet-set Carla: umiał sprawić, że ludzie czuli się mile widziani, choćby ich wcale nie pamiętał i nie miał pojęcia, kim są. Niektórzy nazywali to obłudą. JW nazywał to business mindedness. JW rzucił parę przygotowanych z góry dowcipnych fraz. Udało mu się sprowokować wspólny śmiech. Carl przyjrzał się dziewczynom obok JW - to było dobrze pomyślane. JW wyjaśnił, że chcą tylko przewietrzyć się na moment, zaraz wrócą. Carl kiwnął głową. JW dorzucił jeszcze parę żartów. Złapali kontakt, pozytywne wibracje. Jet-set Carl był w dobrym humorze. JW sam do siebie: dobra robota, JW Wyszli na zewnątrz. Dochodziła druga. Kolejka była gigantyczna, panował chaos i histeria. Umówił się z jednym z bramkarzy, że wrócą za chwilę. Przed nimi rozciągał się park Humlegården, wciąż jeszcze ciemnozielony, choć zaczynało się przejaśniać. Odgłosy z kolejki przechodziły w bessę. Dziewczyny były nakręcone. Usiedli na ławce. Rzucali jakieś wymęczone dowcipy. Powietrze było chłodne, pot przysychał. JW gadał bez przerwy, sypał komplementami, szarm na najwyższych obrotach. Grał rolę zaufanego, po ich stronie.
- Słowo daję, dziewczyny, wyglądacie dzisiaj szałowo. Wypatrzyłyście już jakieś ciacha? Nippe jest chyba całkiem niezły, co? Mogę ci go przygadać, Sophie, jak zechcesz. - I tak dalej, i tak dalej. Sophie była brutalnie piękna. Wzdychał za nią ukradkiem. Znał je, a mimo to właściwie nie znał. Należały do paczki z Lundsbergu, elitarnej szkoły z internatem. Motto szkoły: wiedza, tradycja, wspólnota. Wszystkie nosiły te same imiona co ich matki i matki ich matek. JW był już z tym oswojony, przez boysów. Znał żargon i etykietę. Powinien mieć szansę. Anna zachichotała: - Chyba miałeś nas czymś poczęstować? On na to: - Jasne, prawie zapomniałem. - Nie chciał za bardzo napierać. Zaczekał, aż go same poproszą. Wyjął etui z lusterkiem, konstrukcja składana. Foliowa torebka czekała gotowa w wewnętrznej kieszeni marynarki. Wysypał porcję i podzielił ją żyletką - trzy cienkie ścieżki. Zaprezentował dziewczętom lufkę ze szlifowanej stali. Rozejrzał się dokoła i podał im rurkę. - Voilà. Częstujcie się. * Kwadrans później dziewczyny wróciły do środka. Bramkarz pamiętał je, takie laski jak Sophie i Anna weszłyby zresztą tak czy owak - przeszły spokojnie przez kolejkę jak Mojżesz przez Morze Czerwone. JW został jeszcze w parku, zamierzał wziąć dodatkową kreskę, sam. Wszystko się układało jak najlepiej. Dziewczyny wydawały się zadowolone. Nabuzowane, spontaniczne i tryskające energią. To był niezły start. Pierwszy krok JW w świecie koki. W świecie cashu. Mogło być tylko coraz lepiej. Niebo było jasnoszare. W przeszklonej rampie Biblioteki Królewskiej, wiodącej w dół, do magazynów, pobłyskiwało światło świtu. JW siadywał tam czasami, żeby wkuwać, gdy się nie uczył w domu. Wielokrotnie widywał tam Sophie. Nauczył się rozpoznawać wyraźny stuk jej obcasów, kiedy przechodziła między stołami w czytelni, przyglądał się jej przyjaciółkom, chłopakom, z którymi się witała. I okazało się po pewnym czasie, że już zna trochę chłopaków i dziewczyn z jej paczki. Te kręgi były mniejsze, niż myślał. Wyjął etui i już trzymał w dłoni lufkę. Wtedy je zobaczył.
Silnik pracował jak mała elektrownia atomowa, kiedy przemknęło obok niego, śmigając w dół Sturegatan, jak kreska pociągnięta przez sztokholmską noc. Żółte ferrari. Jego pierwsza myśl: to chyba ten sam model, który widział na zdjęciach Camilli. Druga myśl: to raczej niemożliwe, żeby w Sztokholmie było więcej takich aut. Wspomnienie siostry porwało go jak fala. Musi się dowiedzieć. Czyj jest ten samochód? *** SĄD REJONOWY W SZTOKHOLMIE WYROK STRONY Oskarżyciel Markus Sjöberg, prokurator Prokuratury Rejonowej w Sztokholmie Pokrzywdzeni 1. Joakim Berggren, 740816-0939 Vapengatan 5 126 52 HÄGERSTEN 2. Daniel Lappalainen, 801205-2175 Lundagatan 55 117 27 SZTOKHOLM Oskarżeni 1. Patrik Sjöquist, 760417-0351 Rosenlundsgatan 28 118 53 SZTOKHOLM
2. Mrado Slovović, 670203-9115 Katarina Bangata 37 116 39 SZTOKHOLM Obrońca publiczny Adwokat Martin Thomas son Skr. poczt. 5467 112 31 SZTOKHOLM PRZESTĘPSTWO
KWALIFIKACJA PRAWNA
Ciężkie pobicie
Rozdz. 3. § 6. Kodeksu karnego
SANKCJA KARNA: Więzienie: 3 lata OSKARŻENIE ODDALONE Punkt 2. oskarżenia (Mrado Slovović, odnośnie do pobicia) UZASADNIENIE WYROKU Punkt 1. oskarżenia (Patrik Sjöquist; ciężkie pobicie) Ustalenie stanu faktycznego Oskarżyciel jako dowód na piśmie przedstawił wynik obdukcji lekarskiej wykazujący obrażenia Joakima Berggrena. Obdukcja wykazała między innymi złamanie kości nosowej, zmiażdżenie szczęki w dwóch miejscach, złamanie prawej kości jarzmowej, przecięcia skóry w pięciu miejscach, sińce i opuchliznę na czole i policzkach, siniak wokół prawego oka, obrzęk i rany miażdżone warg, cztery wybite przednie zęby górnej szczęki oraz wylew krwi do mózgu, rozległy obrzęk mózgu i uraz mózgu. Jako dowody ustne oskarżyciel przywołał przesłuchanie pokrzywdzonego Joakima Berggrena, przesłuchanie świadka Petera Hälléna, pracownika ochrony z restauracji
Młyn,
oraz
przesłuchanie
świadka
Christera
wzmiankowanej restauracji w trakcie odnośnego zajścia.
Thräffa,
gościa
Pokrzywdzony Joakim Berggren zeznał między innymi, co następuje. Dnia 23 sierpnia br., około godziny 01.20, do restauracji Młyn przybyli trzej mężczyźni: Patrik Sjöquist, Mrado Slovović i Ratko Markewitsch. Pracownik ochrony stojący przy wejściu, Jimmy Andersson, przez wewnętrzny system komunikacyjny powiadomił Berggrena, że owi trzej mężczyźni zachowują się agresywnie i domagają się rozmowy z osobą odpowiedzialną za prowadzenie szatni. Jimmy Andersson zdecydował się ich wpuścić. Berggren zrozumiał, że ci trzej mężczyźni należą do tzw. mafii garderobianej, będącej częścią zorganizowanego świata przestępczego w Sztokholmie, która próbuje zarabiać pieniądze na szatniach prowadzonych przez kluby i restauracje. Dlatego poinformował ich, że Młyn nie jest zainteresowany ich działalnością. Pomimo to zaprosił ich do restauracji. Mężczyźni zachowywali się agresywnie. Patrik Sjöquist powiedział między innymi, że nie opuszczą lokalu, dopóki nie porozmawiają z osobą odpowiedzialną za szatnię. Po upływie ok. dwóch minut mężczyźni weszli do lokalu, nie rozmawiając z nikim w sprawie szatni. Berggren kontynuował swoją pracę w szatni i przy wejściu. Ok. godz. 03.00 udał się do toalety, aby oddać mocz. Patrik Sjöquist wszedł za nim. Zaraz potem weszli tam także dwaj pozostali mężczyźni. Berggren stał koło pisuaru. Patrik Sjöquist podszedł do niego i uderzył go głową w nasadę nosa. Pokrzywdzony miał wrażenie, że nos został złamany. Następnie Patrik Sjöquist chwycił Berggrena za włosy i uderzył jego głową o kant pisuaru. Patrik Sjöquist uderzał głową Berggrena o kant pisuaru co najmniej trzykrotnie. Berggren przypomina sobie, że Patrik Sjöquist krzyczał przy tym „Ty jebany pedale" i „Tak się robi z takimi jak ty". Następnie Berggren stracił przytomność . Oskarżony Patrik Sjöquist, przesłuchiwany w związku z oskarżeniem, zeznał, co następuje. Joakim Berggren groził mu, mówiąc, że go „załatwi, jeśli go jeszcze raz zobaczy w Młynie". Powodem miało być to, że Patrik Sjöquist odmawiał zostawienia w szatni swojej kurtki. Uważa, że to dlatego Joakimowi Berggrenowi zdaje się, jakoby on należał do jakiejś „garderobianej mafii". Patrik Sjöquist udał się potem do toalety, aby oddać mocz. Tam został pchnięty w pierś przez Joakima Berggrena. Usiłował się bronić, wskutek czego doszło do rękoczynów. Nie przypomina sobie dokładnie, co zaszło, ale pamięta, że otrzymał kilka ciosów pięścią i że sam boksował się z Joakimem Berggrenem. Bronił się przed napaścią Berggrena. Utrzymuje jednak, że uderzył Joakima Berggrena w twarz najwyżej trzykrotnie. Powodem tego była konieczność samoobrony. Nie sądzi, żeby uderzał głową Joakima Berggrena o
pisuar. On by czegoś takiego nie zrobił. Następnie do toalety wbiegły dwie inne osoby. Sjöquist nie wiedział, że byli to pracownicy ochrony. Jeden z nich wdał się w bójkę z Mradem Slovoviciem. Sjöquist nie wie dlaczego. Był wtedy pod wpływem alkoholu. Orzeczenie sądu Pracownik ochrony lokalu Peter Hållén zeznał między innymi, że kiedy wszedł do toalety, zobaczył, iż Patrik Sjöquist trzyma Joakima Berggrena za kark. Zobaczył także, jak Mrado Slovović przewraca na podłogę innego pracownika służby porządkowej, Daniela Lappalainena, i jak go obezwładnia, chwytając za nogę. Gość restauracji Christer Thräff zeznał, że słyszał, jak Patrik Sjöquist krzyczy, iż Joakim Berggren „dostanie nauczkę", oraz że widział, jak Patrik Sjöquist uderzył „z byka" Joakima Berggrena. Zeznania tych świadków mają wszelkie cechy wiarygodności. Sąd uznaje także za wiarygodną relację Joakima Berggrena. Opisał on szczegóły zajścia, na przykład to, co Patrik Sjöquist wykrzykiwał. Jego relacja znajduje też potwierdzenie w obdukcji lekarskiej oraz w zeznaniach Petera Hålléna i Christera Thräffa. Patrik Sjöquist nie zgłosił żadnych obrażeń ani nie udał się po omawianym zajściu do lekarza. Według świadka Christera Thräffa, to Patrik Sjöquist, niesprowokowany, uderzył „z byka" Joakima Berggrena. W związku z powyższym sąd uznaje relację Patrika Sjöquista za niewiarygodną. W podsumowaniu sąd uznaje, że Patrik Sjöquist dopuścił się pobicia Joakima Berggrena, jak o tym mowa w akcie oskarżenia. Czynu Patrika Sjöquista nie można uznać za działanie podjęte w obronie własnej. Pobicie miało wyjątkowo brutalny charakter i musi zostać uznane za ciężkie, ponieważ polegało na wielokrotnych uderzeniach w głowę, powodujących poważne urazy. Akt oskarżenia znalazł potwierdzenie, w konsekwencji czego sąd przychyla się do żądania prokuratora. Kwalifikacja prawna czynu: ciężkie pobicie. Patrik Sjöquist jest notowany w rejestrze skazanych siedmiokrotnie. Ostatnim razem został skazany przez Sąd Rejonowy w Nacka na karę czterech miesięcy pozbawienia wolności za pobicie. Wcześniejsze wpisy w rejestrze skazanych obejmują między innymi wyrok za pobicie oraz wyroki za użycie groźby bezprawnej,
agitację przeciwko grupie społecznej, nielegalne posiadanie broni, wykroczenie przeciwko prawu o dopingu i wykroczenia drogowe. Z opinii wydanej przez Zarząd Więziennictwa, Zespół Opieki Kuratorskiej w Sztokholmie wynika, że Patrik Sjöquist prowadzi unormowany tryb życia. Pracuje jako robotnik budowlany i znaczną część wolnego czasu przeznacza na tzw. bodybuilding. Jego dochód roczny wynosi ok. 200 000 koron. Nie zachodzi potrzeba nadzoru kuratorskiego. Patrik Sjöquist zaakceptował w ramach odbywania kary nieodpłatną pracę społeczną. Przepisy prawa określające sankcję karną za wymieniony czyn nie zezwalają na orzeczenie kary innej niż pozbawienie wolności. Niniejszym sąd orzeka wysokość kary na trzy lata pozbawienia wolności. Punkt 2. oskarżenia (Mrado Slovović; pobicie) Ustalenie stanu faktycznego Oskarżyciel przedstawił dowód z zeznań pokrzywdzonego, pracownika ochrony Daniela Lappalainena oraz dowód z przesłuchania świadka, pracownika ochrony Petera Hålléna. Daniel Lappalainen zeznał między innymi, co następuje. Nie wie, czy w trakcie omawianego zajścia miał przypięty identyfikator służby porządkowej. Zorientował się, że „coś dzieje się" w toalecie męskiej. Kiedy tam wkroczył, zobaczył, że Joakim Berggren leży na podłodze. Na ścianie była krew. Także twarz Joakima Berggrena była zalana krwią. W toalecie znajdowało się kilka osób. Zawołał do wszystkich, że mają pozostać w toalecie. Jakiś mężczyzna przebiegł obok niego. Inny mężczyzna, Mrado Slovović, chwycił go za nogę w ten sposób, że Daniel stracił równowagę. Potem Mrado Slovović chwycił go za stopę. To było bardzo bolesne. Zdawało mu się, że Mrado Slovović wyłamie mu stopę. Następnie Mrado Slovović powiedział do niego, że „odwiedzi Młyn jeszcze raz" oraz że „ Joakim Berggren zadarł z niewłaściwymi facetami". Następnie Mrado Slovović i Patrik Sjöquist opuścili lokal. Pracownik ochrony Peter Hållén zeznał to samo, co w punkcie 1. oskarżenia. Oskarżony Mrado Slovović, przesłuchany w związku z oskarżeniem, zeznał, co następuje. Pracownik ochrony Joakim Berggren był wcześniej tego wieczoru
bardzo niegrzeczny wobec jego kolegi Patrika Sjöquista. Kiedy Mrado Slovović wszedł do toalety męskiej, zobaczył, że panuje tam ogólne zamieszanie oraz że między Joakimem Berggrenem a Patrikiem Sjöquistem toczy się bójka. Miał właśnie interweniować, żeby przerwać szarpaninę, gdy do toalety weszło dwóch mężczyzn. Mrado Slovović nie zdawał sobie sprawy, że jest to służba porządkowa. Jeden z tych mężczyzn, Daniel Lappalainen, uznał najwyraźniej, że Mrado Slovović jest zamieszany w bójkę, i usiłował go obezwładnić. Mrado Slovović bardzo się wtedy przestraszył. Udało mu się jednak uwolnić z uścisku Daniela Lappalainena. Mogło się zdarzyć, że próbując się oswobodzić, wykręcił stopę Daniela Lappalainena, ale niezbyt mocno. Daniel Lappalainen nie nosił żadnej odznaki służby porządkowej, a więc Mrado Slovović nie wiedział, że ma do czynienia z pracownikiem ochrony. Orzeczenie sądu Zeznania Daniela Lappalainena i Mrada Slovovicia różnią się znacznie co do kwestii, kto napadł na kogo oraz czy Mrado Slovović wyłamywał stopę Daniela Lappalainena w obronie własnej, czy nie. Obaj złożyli w tej sprawie wiarygodne relacje. Wersję Daniela Lappalainena potwierdza zeznanie pracownika ochrony Petera Hålléna, który twierdzi, że to Mrado Slovović „przewrócił" Daniela Lappalainena. Wersję Mrada Slovovicia potwierdza Patrik Sjöquist, twierdząc, że to pracownik ochrony rozpoczął bójkę z Mradem Slovoviciem. Według szwedzkiego prawa, podstawą orzeczenia sądowego winna być wersja zdarzeń podana przez oskarżonego, o ile nie zostanie obalona przez oskarżyciela. W niniejszym przypadku mamy słowo przeciwko słowu, przy czym obie wersje znajdują pewne potwierdzenie w relacjach innych osób. Należy przy tym zauważyć, że nie przedstawiono orzeczenia lekarskiego, które by stwierdzało, iż noga Daniela Lappalainena została uszkodzona. Jednakże nie ulega kwestii, że w toalecie restauracji Młyn powstał ogólny tumult. W tej sytuacji doszło do rękoczynów, a zatem mogło być niejasne, kto napada kogo. Z dochodzenia wynika bezspornie, że Mrado Slovović wszedł do toalety później niż Patrik Sjöquist, a zatem mógł zastaną sytuację odebrać inaczej. Nawet jeżeli Mrado Slovović wyłamywał nogę Daniela Lappalainena
w
sposób
przez
tego
ostatniego
opisany,
mogło
to
być
usprawiedliwione ze względu na to, że Mrado Slovović poczuł się zaatakowany, a zatem działał w sytuacji tzw. domniemanej obrony koniecznej, tj. przypuszczał, że
jest bezpośrednio zagrożony działaniem przestępczym. Nie zostało też bezspornie ustalone, czy Daniel Lappalainen miał przypiętą plakietkę służby porządkowej. A zatem zeznanie Mrada Slovovicia, iż nie wiedział, że Daniel Lappalainen jest ochroniarzem, należy uznać za wiarygodne. Podsumowując, sąd stwierdza, że oskarżyciel nie dowiódł popełnienia zarzucanego oskarżonemu czynu. Oskarżenie zostaje zatem oddalone. JAK SKŁADAĆ ODWOŁANIE OD WYROKU, zob. załączone informacje (DV 400) Odwołanie winno być skierowane do Sądu Krajowego Svea i złożone w Sądzie Rejonowym w terminie do trzech tygodni od dnia dzisiejszego. W imieniu składu sędziowskiego Tor Hjalmarson
9.
Mrado w spokojnej willowej dzielnicy - jak te pingwiny w Skansenie. W niewłaściwym miejscu. Za ciasno. Za duszno. Niewłaściwy klimat. Ciekawskie spojrzenia. Na szczęście Radovan zapraszał go do domu bardzo rzadko. Nie mógł znaleźć miejsca, żeby zaparkować. Wzrastało prawdopodobieństwo, że się spóźni. Krążył. Obserwował. Może ktoś idzie w stronę auta, by odjechać. Kluczył niepewnie uliczkami. Na chybił trafił. Bez metody. Bezskutecznie. Martwiło go co innego. Nie było nigdzie wolnego miejsca, na którym mógłby zaparkować swojego mercedesa SL 500. W końcu zatrzymał się zbyt blisko przejścia dla pieszych. Ewentualny mandat wszystko jedno, samochód był wypożyczony. Mandaty trafiały do firmy leasingowej. * Mrado zbliżał się do domu Radovana. Willa: długi parterowy budynek, co najmniej trzysta pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Białe ściany i płaski dach z czarnym pokryciem. Futryny okien i drzwi z ciemnego drewna. Zadbany ogród, zwłaszcza latem. Fuksje, rośliny wieloletnie, rododendron. Teraz pogrążał się w nieuniknionym jesiennym brązie. Posesja otoczona drewnianym parkanem, mniej więcej półtora metra wysokości. Zaraz za płotem rząd ozdobnych krzewów.
Z zewnątrz robiło to grzeczne i nudne wrażenie. Mrado wiedział, że dom jest pilnie strzeżony od środka. * - Dobra došao, wejdź, Mrado. Stefanović, prawa ręka Radovana, otworzył drzwi. Poprowadził Mrada przez dom. Radovan siedział w skórzanym fotelu w bibliotece. Ładnie ubrany, jak zwykle. Granatowa klubowa marynarka. Jasne spodnie z welwetu. Zadbana fryzura. Bruzdy/blizny na twarzy układały się w słowo „respekt”. W pokoju ciemne tapety. Wzdłuż ścian półki z książkami, niskie i wysokie. Na ścianach ponad półkami: oprawione w ramy mapy, obrazy i ikony. Europa i Bałkany. Nad pięknym modrym Dunajem. Bitwa na Kosowym Polu. Federalna Republika Jugosławii. Historyczni herosi. Portret Karadjordja. Święty Sawa. Najwięcej map Serbii-Czarnogóry. Stefanović zostawił ich samych. Radovan, po serbsku: - No, witaj. - Cała przyjemność po mojej stronie. Nie widujemy się zbyt często. - Mrado wciąż stał. - Siądźże, na miłość boską. Nie, nie widujemy się zbyt często. Tak chyba najlepiej. Za to rozmawiamy przez telefon. - Jasne. Kiedy tylko chcesz. - Darujmy sobie te grzeczności, Mrado. Znasz mnie, ja nie owijam w bawełnę. Choć nie bierz tego zbytnio do siebie. Wiesz chyba, co ja myślę o tym, co się zdarzyło w Młynie. - Domyślam się. - To do niczego niepodobne. My nie możemy się tak bawić. Ja mam do ciebie zaufanie, a ty się zwyczajnie zbłaźniłeś. I wszystko stanęło na głowie. Rozumiesz, co narobiłeś? To może wywołać wojnę. - Przykro mi, Rado, cholernie mi przykro. Źle oceniłem sytuację. Biorę na siebie całą odpowiedzialność za to, co się stało. W głowie Mrada: cały ten syf to właściwie wina Patrika. Ale nie ma sensu na nikogo zwalać. Odpowiedzialność spoczywa na nim. Radovan: - To chyba jasne, że bierzesz. Tego by tylko brakowało, żebyś się wykręcał. Wiesz, na czym stoimy. Ten twój skin Patrik, którego używasz, został skazany za ciężkie pobicie. Tak czy inaczej nie wolno mu ani dzwonić, ani pisać. Zero kontaktu. Nie mamy bladego pojęcia,
co on tam o nas wygaduje. Nie na każdym można polegać. Lepiej dla ciebie, żeby nie kablował. Lepiej dla nas. - Myślę, że nie ma obaw.- Dobrze się spisywałeś przez te wszystkie lata. A tu coś takiego. Czemu żeś nie zatrzymał tego skina? To jakiś cholerny amator. Policja może go złamać jak zapałkę. A poza tym Hells Angels, Bandidos, Boman czy ktoś inny mogą dostać małpiego rozumu. Sytuacja między grupami w tym mieście i tak już jest mocno napięta. Łatwo przeciągnąć strunę. Mrado, w normalnych sytuacjach Twardziel. Ale Radovan był tego typu mężczyzną, przy którym ludzie, nawet ci z jugolskiej mafii, zniżali głos i umykali ze spojrzeniem. Mrado czuł niepokój. Radovan naprawdę zły. Natrętna, pulsująca myśl: nie wolno spieprzyć układu z Radovanem. Powtórz: nie wolno spieprzyć układu z Radovanem. Z drugiej strony, Mrado sam ciągnął ten psi zaprzęg. Załatwiał szatnie, ściągał długi i tak dalej. Pamiętał okres pod Draganem Joksoviciem, gdy on i Rado byli sobie równi. Koledzy w korporacji Joksy, która miała monopol na przemoc. Teraz Radovan siedzi tu i mówi, że „dobrze się spisywał przez te wszystkie lata”. Co za brednie: to Rado dobrze się spisywał pod Joksą. Brzydziło go to: Radovan wyobrażał sobie, że jest Panem Bogiem. Poza tym: profit Mrada nie był dziś zadowalający. Radovan nie dopuszczał go do wielu rzeczy. Przede wszystkim: za mały udział w zyskach. Jakby ich nie łączyła wspólna przeszłość. Jakby R zawsze był pierwszy w hierarchii. Ale teraz musiał się ładnie czołgać. Myśleć konstruktywnie. Zgłaszać własne pomysły. Subtelnie poprawiać nastrój. - Rado, Patrik to twardy chłopak. Słowo daję. Choć czasem jeszcze go ponosi, trochę jest za nerwowy, ale nie puści farby. On jest cool. Wie, co jest grane. O to się nie martwię. - Miło mi to słyszeć. Ale i tak możemy się na nim przejechać. Ten Patrik jest głupi jak but, ten koleżka musi mieć mapę, żeby trafić do rozporka. Możliwych jest parę scenariuszy. Pierwszy jest taki, że gliny tak przycisną tego skina, że nas wyda. A wtedy wdrożą jakieś ochujałe śledztwo, rozpełzną się po wszystkich knajpach, gdzie mamy choć trochę kontroli. Może nas zmuszą, żeby się wycofać z pewnych miejsc, zwinąć część interesu. Inny scenariusz, że HA, czy Göran Boman, czy ktoś inny, wkurwi się, żeśmy poszli zbyt szeroką ławą na froncie garderobianym. A my nie chcemy pogarszać sytuacji, i kto jak kto, ale ty, Mrado, dobrze o tym wiesz. Czterech z naszych chłopaków poszło tamtym razem. Nie mówiąc o tym, co z tobą się stało. Ja znam wojnę. Wojna to, kurwa, jestem ja. To jest mój żywioł. Wiesz, że teraz jest równowaga i po Joksie nikomu nie dadzą być królem. Tak między nami mówiąc, Mrado - niech spadają. Ale w tej chwili sytuacja nie pozwala na naruszanie
równowagi. - Dobrze to przedstawiłeś, Rado, precyzyjnie. Tak jak zwykle. Pozwól, że ze swojej strony dorzucę parę pomysłów. Chcesz posłuchać? - Oczywiście. Między innymi po to się dziś spotykamy. Jakie są te twoje pomysły? - Patrik wie, na czym stoi. Zna nasz kodeks. Kapusiów się sprząta. Parę dni temu zresztą widział, co się stało z jednym facetem na siłowni, który nie umiał się zachować. To wcale nie był mały facet. Patrik-Skin to rozumie. Jak nas przypucuje, to pożyje najwyżej tyle, ile trwa spacer do niestrzeżonych kibli w kryminale. Słyszałem o wielu, którzy źle skończyli w Tidaholmie9, możesz mi wierzyć. Ale nie będzie takiej sytuacji, żeby on kablował. Mrado miał wszystko przemyślane. Miał cały bank pomysłów. Wielkich perspektyw. Widoków na przyszłość. Oglądów jak z helikoptera. Poglądów na ekspansję firmy. Radovan chciał być królem. On zaś miał potencjał. A przy okazji - Mrado chciał powiedzieć, jak widzi swój udział w dochodach z branży szatniarskiej. - Nie możemy odpuścić sobie szatni. Od ubiegłego roku, kiedy weszliśmy w to na pełnych obrotach, ściągaliśmy około trzystu tysięcy miesięcznie w sezonie zimowym i blisko sto pięćdziesiąt tysięcy miesięcznie w sezonie letnim. To było koło dwudziestu lokali. Im więcej miejsc możemy kontrolować, tym bardziej przyzwyczai się klientów, że muszą płacić za szatnię. I w końcu każdy mały pub w tym mieście będzie pobierał w jakiejś formie opłaty za przechowywanie ubrań. Sęk w tym, co robimy z pieniędzmi. Szatnie są idealne. Operujemy wyłącznie gotówką. Fiskus nie ma najmniejszej szansy obliczyć naszych dochodów. Wszystkie wypłaty są szwarc. Same lokale też nie deklarują z tego ani grosza. Radovan się uśmiechał. W to mu graj. Przymrużył oczy. Wyciągnął papier i ołówek. Minikalkulator. Znał już te liczby. Znał już te korzyści. Wiedział już, że gotówka powinna być czysta. Lecz Mrado wiedział, że Radovan lubi posłuchać sobie o tym, o czym Radovan dobrze wie. - To dobrze działa, Mrado. Zgadzam się, mamy obecnie kłopot z praniem. Powinniśmy gdzieś włożyć te pieniądze. Clara’s i Diamond to za wąskie gardło na takie sumy, jakie nam przynosi szatniarski biznes. Potrzebujemy więcej spółek. Na dobrą sprawę to dość luksusowy problem. Dowodzi, że interes się kręci. Mrado odpowiedział: - Wypożyczalnie wideo byłyby niezłe moim zdaniem. Wielki brat przecież się nie dowie, ile filmów naprawdę się wypożycza. Nabijemy sobie dochody, jak nam się spodoba.
9
Tidaholm - jedno z największych więzień w Szwecji.
Mogę to załatwić. Robiłem już takie rzeczy. A jeśli mimo wszystko coś się sypnie i fiskus zacznie w tym grzebać, to spadnie tylko głowa słupa - figuranta. - I słusznie. Kogo się do tego bierze? - Kogoś bez plajt na koncie. Kogoś, kto nie jest całkiem tępy, ale kto nie ma wiele do stracenia. Ja to załatwię. Ten nasz słup nie miesza nam się do niczego, tylko prać. Chroni głównie przed bankructwem, gdyby nam przywalili jakiś za duży dług podatkowy albo coś w tym guście. Bo przecież nie chcesz, żeby cię kojarzyć z jakimiś szemranymi bankructwami, za coś takiego grozi zakaz działalności gospodarczej, więc wszystko pięknie się składa. - Znasz te klocki. Zabierz się za to już od jutra. Stefanović zapukał. Wniósł na tacy czaj i sucharki biscotti. Radovan usiadł wygodniej w fotelu. Umoczył sucharka. Jak jakiś svenne. Mlaskał. Porozmawiali trochę o córce Radovana. Miała zacząć chodzić do szkoły. Szkoła prywatna, szkoła w centrum czy w tej dzielnicy willowej - co jest najlepsze? Mrado zdał sprawę ze swoich kłopotów. Że za rzadko widuje Lovisę. Że procesuje się z jej matką. Pytanie w stylu Radovana: czy może w czymś pomóc. Mrado pomyślał: broń cię Boże. Jeżeli urząd spraw socjalnych dowie się, że masz z tym cokolwiek wspólnego, to mogę się pożegnać z prawami rodzicielskimi. Na podłodze leżały dwa perskie dywany. Radovan kazał umeblować pokój w stylu klasycystycznym. Książki - głównie na pokaz. Na półkach: encyklopedie i atlasy. Dzieła zebrane serbskich pisarzy. Mrado nie rozpoznawał nawet nazwisk, Jovan Jovanović, Sima Milutinovic-Sarajlija, Marko Kraljewitsch. Jedyne, które dobrze znał - noblista Ivo Andrić. Mrado przypomniał sobie swoją panią od języka ojczystego, która skłoniła go, by czytał Ivo Andricia. Rok później został mistrzem bójek w Södertälje. Radovan odstawił szklankę z czajem. - Biznes z papierosami idzie świetnie. Göran jest w tym dobry. Ale na dłuższą metę nie możemy się na tym opierać. Całe społeczeństwo jest teraz przeciw papierosom. Zakaz palenia w knajpach to ruina, te plakaty z czarnymi płucami są okropne, zwiększona kontrola celna wobec krajów spoza Unii psuje nam interesy. - Masz rację, ale ważne, żebyśmy zachowali nasze kontakty z ludźmi od transportu. Logistykę nie tak łatwo odbudować. Kraje bałtyckie niedługo całkiem się otworzą, z wejściem do Unii. Heroina jest tam osiem razy tańsza. Nawet jeżeli cena wzrośnie, musimy być przygotowani. Ci sami kierowcy, co dzisiaj wożą papierosy, mogą wtedy wozić nasz brown sugar. Dyskutowali dalej. Po kolei, wszystkie gałęzie działalności Radovana i wszystkie
projekty: przemyt alkoholu i papierosów, chłopaki z inkasa, dragi, podróbki automatów Jack Vegas, burdele w mieszkaniach, dziwki na telefon. Poza tym te półlegalne, knajpa Clara’s bar i klub nocny The Diamond. Pralnie. Chodziło, mówiąc krótko, o przepływ gotówki, strumienie cashu, o pieniądze, które musiały być opodatkowane, żeby wyszły czyste po drugiej stronie. Knajpy tu nie wystarczały. Radovan miał być przecież praworządnym i szanowanym obywatelem. Konkluzja: koniecznie potrzebowali tych dwóch wypożyczalni wideo. A może więcej. Mrado przez cały czas chciał podjąć kwestię swoich udziałów w szatniach. W końcu: podniósł do ust szklankę po herbacie i usiłował się napić, choć było oczywiste, że jest pusta. Miał nadzieję, że dostatecznie zmiękczył Radovana. - Rado, ja chciałbym też pogadać o pieniądzach w związku z tymi szatniami. Radovan podniósł głowę znad papierów z wyliczeniami, które miał przed sobą. - O co konkretnie chodzi? - To fakt, że może nie najlepiej wyszła mi ta historia z Patrikiem. Ale ja biorę to na siebie i poza tym robię dobrą robotę. Przyjrzeliśmy się właśnie liczbom. Wyniki idą ostro w górę. A co ja z tego będę miał? Milczenie. Mrado spróbował: - Słyszałeś, co powiedziałem? Betonowa ściana. - Mrado, pozwól, że ci wyjaśnię pewną rzecz. Ty nie ustalasz żadnych reguł. Choćbyś przynosił mi tu nie wiem jakie pomysły na interesy, to i tak to są moje interesy. Choćbyś tu robił nie wiem jaki biznes, to ostatecznie te pieniądze też są moje. O twoim udziale w dochodach porozmawiamy wtedy, kiedy mnie przyjdzie na to ochota. Nie psujmy tego wieczoru. A ja zapomnę, że mnie zapytałeś. Okej? Mrado siedział oniemiały. Jak mógł się tak pomylić w ocenie sytuacji? A tak się przed nim czołgał, kurwa mać, żeby móc spytać o swój udział. Inna myśl coraz wyraźniejsza: któregoś dnia ktoś inny będzie tutaj panem. Była ósma. Przenieśli się do jadalni. Do domu przyszła żona Radovana. Pogawędziła z Mradem i Radovanem pół godziny. Była szczupła. Mrado uważał, że jest najpiękniejszą Serbką, jaką zdarzyło mu się w życiu widzieć. Jadła z córeczką w kuchni. Radovan zachowywał się nienagannie. Tak jakby Mrado nie zadał żadnego pytania. Nastrój powrócił do normy.
Odkorkowali butelkę Bourgogne, rocznik 1994. Radovan posmakował. - Pewnie już wiesz, ale Jorge Salinas Barrio uciekł z więzienia. - Słyszałem o tym od Ratka. Zdaje się, że w zeszłym tygodniu był o tym artykuł w „Expressen”. Nie napisali zbyt dużo, ale podobno wyprysnął przez mur. Niezły wyczyn. - To niedobrze, że on jest na wolności. Puściliśmy go kantem na procesie. Może niejedno wiedzieć o naszych interesach z koksem. Z tego, co wiem, ma do nas zadrę, a jego życie w tej chwili przypuszczalnie nie jest najłatwiejsze. Na ucieczce nie ma się wielu przyjaciół. Może się zdecydować zrobić coś głupiego. Ja, szczerze mówiąc, nie wiem, ile on wie. Ty wiesz? - Właściwie nie. Ale rozumiem, o czym mówisz. Co powinniśmy zrobić? - Na razie nic. Ale jak spróbuje z czymś wyskoczyć, to trzeba będzie go zatrzymać. Pokazać mu, kto tu rządzi. Wziąć go ostro za pysk. Prawda, Mrado? Tak jak zawsze robimy z tymi, co nam brużdżą. Mrado wpatrywał się w swój kieliszek z winem. Czy to ostatnie miało być aluzją do tego, jak Rado zamierza się z nim obejść, jeśli dalej będzie stawiał żądania? Tak czy inaczej: Jorge-boy już teraz powinien dostać od nich twardą lekcję. Ten latino był zagrożeniem dla jugoli. Mrado miał inne problemy na głowie. Uporządkować szatnie po porucie w Młynie, znaleźć jakiegoś figuranta - słupa do pralni pieniędzy, walczyć o córeczkę. Latino musiał zaczekać. Poza tym: w tym układzie najlepiej nie uprzedzać rozkazów Radovana. Klimat i tak już był niedobry. Woli zaczekać na wyraźną dyspozycję, zanim się weźmie za gnojka Jorgego. A co do złego klimatu - musi się nad tym zastanowić.
10.
Jorge the Man, król bandytów, wyjebał ainę jak złoto. Psy mogły węszyć. Do usranej śmierci - nie znajdą Jorge-boya. Był za murami. Na wolności. Był najostrzejszym shunnem w mieście. Już sobie wyobrażał, jaka poszła fama. Człowiek, który biegł szybciej niż Ben Johnson. Megamózg, który wyruchał klawiszy, jak chciał. Człowiek, który zwiał z Österåker
za pomocą paru prześcieradeł i haka zrobionego z obręczy do koszykówki. Slam dunk. I nie płacz, bejbi, kiedy odjadę. Człowiek. Mit. Legenda. Nie mieli bladego pojęcia. Plany Jorgego doszlifowane przed ucieczką. Jego plan teraz: utrzymać się przy życiu na wolności. Skołować cash. Wyjechać z kraju. Innymi słowy: gówno, a nie plan. * Santa Sergio dostarczył drabinę gdzie trzeba. Sam prysnął od razu i jego auto wyjechało z lasu, jeszcze nim Jorge przebiegł połowę karczowiska. Drugi samochód zaparkował idealnie. Fanatyk wielkich ucieczek. Latino z jajami. Jorge śmigał sto dziesięć na godzinę leśną drogą. Jak w Szwedzkich Mistrzostwach Rajdowych. Klawiszom nawet się nie śniło, nie widzieli, jak wskoczył do auta. Myśleli, że wciąż biegnie gdzieś przez las. Zgodnie z planem. Droga rozgałęziała się trzykrotnie. Kiedy klawisze się połapią, że musiał uciec samochodem, zajmie im pewnie z godzinę, zanim zgadną, którą pojechał drogą. Na autostradę. Minąć Åkersbergę. Zjazd w bok. W jagodowy las. Tam spotkał się z Sergiem. Samochód, który czekał na J-boya, Sergio zajumał trzy dni wcześniej. Miał tu zostać. Kanister z benzyną w bagażniku. Podpalili. Nie ma co gapić się w płomienie. W jagodowych wertepach ślady się gubiły. O ile aina w ogóle tu dotrze. * W mieszkaniu znalazł się o wpół do trzeciej w nocy. Cały wieczór przesiedzieli w samochodzie, odczekali, chcieli być pewni, że żaden z sąsiadów nie będzie widział, jak Jorge wchodzi. Jedli falafel, pili colę i kawę. Słuchali stacji Power Hit. Gadali. Żeby nie zasnąć. Jorge czilował po kopie adrenalinowym. Następne dni: Jorge mógł ukrywać się w mieszkaniu, które stało puste. Było własnością ciotki Sergia. Siedem tygodni wcześniej babsko wyniosło się do domu spokojnej starości w Norrviku. Zgodnie z umową: Jorge mógł tam mieszkać najwyżej dziesięć dni. Nie wolno mu było wyściubić nosa za drzwi. Musiał się ostro zabunkrować. Potem mógł robić, co chce, ale miał zapłacić Sergiowi za wszystko - choćby się góry, mury waliły, a promise. Jorge wdzięczny. Sergio był aniołem. Już zrobił więcej niż ktokolwiek inny. Poświęcił się. Nadstawiał głowę. Ryzykował. Tak powinni postępować krewni, ale wcześniej nikt tego
dla niego nie zrobił. Nie chciał tu zostać dłużej niż tydzień. * Zamknięty w mieszkaniu. Ciężko - przecież był wolny. A tu znów jak w klatce. Jedyna różnica to więcej metrów kwadratowych niż w celi w Österåker. Musiał się przysposobić do nowego życia, na ucieczce. Zapuścił brodę. Ostrzygł się inaczej. Włosy ufarbował zupełnie na czarno. Poprosił Sergia, żeby mu kupił małe papiloty i płyn do trwałej ondulacji: Thio Balance Permanent, pięćset mililitrów. Dokładnie wczytał się w instrukcję. Pochylił się nad krawędzią wanny. Wypłukał włosy pod prysznicem. Pieczołowicie nawijał pasemka na fioletowe wałeczki. Szczęśliwie nikt go nie widział. Czuł się jak autentyczny pedzio. Ćwiczył nowy sposób chodzenia. Próbował zmienić głos, jak to tylko możliwe. Jorge wiedział: ludzie rozpoznają cię instynktownie po tym, jak się poruszasz, jak chodzisz, jak gadasz, jak przeczesujesz ręką włosy i jak się uśmiechasz. Po nieświadomych tikach i używaniu specjalnych wyrażeń. Jedyny dobry uczynek Rodrigueza według Jorgego: stary go nagrał z Paolą na wideo, kiedy byli dziećmi. Dwoje całkiem różnych ludzi: chłopiec i dziewczynka, on żylasty, ona filigranowa, on kanciasty, ona zaokrąglona. A mimo to ich sposób poruszania się nieomal identyczny. Jorge pamiętał. Te kody identyfikacji groźniejsze są niż wygląd. Zmień to, Jorge-boy - i to w te pędy. Mieszkanie znosił ciężko. Pragnął wyjść. Zdjął lustro w hallu i postawił je przy ścianie w saloniku. Pierwszego dnia chodził od dziesiątej rano do siódmej wieczorem, włosy jak u mamy Marge w Simpsonach. Trenował nowe sposoby poruszania się. Ćwiczył nowe tiki. Ćwiczył nową gadkę. Nowy fryz po dwunastu godzinach: kręcone włosy. Nie takie afro, jak sobie wyobrażał, chociaż trzymał papiloty dwa razy dłużej, niż wynikało z zaleceń na opakowaniu. Nasmarował się samoopalaczem, Piz Buin, najciemniejszym. Według instrukcji z tyłu tubki kolor miał się utrzymać przez trzy dni. Powinno zadziałać. W końcu totalny efekt - wyglądał jak Metys, el mestizo macanudo. Zastrzyk z botoksu w usta i plastyka nosa, a nie poznałaby go rodzona matka. Cudownie. * Żaluzje opuszczone. W pokojach wciąż półszare światło. Mieszkanie było niewielkie. Dwa pokoje z kuchnią. W sypialni stało wąskie łóżko bez
pościeli. Jorge myślał, że w domu starców mają takie rzeczy. Ale stąd najwyraźniej wzięli wszystko, gdy zabierali starszą panią. W saloniku miał sofę, telewizor, dywan i stoliczek z ciemnego drewna. Z sufitu zwisała lampa z żółtym kloszem. Na półkach pełno było rodzinnych zdjęć, widokówek z Chile i książek. Głównie po hiszpańsku. Złapał się na tym, że się zastanawia, czy ona miała rodzinę. Próbował przeglądać pocztówki. Przeczytał parę. Po chwili go to znudziło. Jego asicsy nie zdały egzaminu. Stopa wciąż bolała. Może była zwichnięta. W środku dnia dryndnął do drzwi sąsiadów z naprzeciwka, tych piętro wyżej i pod nim. Skrył się na klatce na wypadek, gdyby ktoś otworzył. Nikogo nie było w domu. Mógł pooglądać telewizję. Mimo to ściszył dźwięk. Nie było kablówki. Włączył obraz testowy, posłuchał wiadomości. Nic o nim nie mówili. Obejrzał powtórki, poranek filmowy, TVshop. Zrobił się nerwowy. Dalej ćwiczył chód. Opanuj rytm. Poruszaj ramionami. Prawa noga zatacza lekki łuk. Nigga with attitude. Styl chodzenia z duszą. Ruchy z flowem. Nie przeginaj, to musi być naturalne. Poczucie, jakby całe życie tak się ruszał. Miał to we krwi. Wyssane z mlekiem matki. Czytał popołudniówki, które przynosił Sergio. Nie pisali zbyt wiele o ucieczce. Tylko pierwszego dnia krótki artykuł w „Expressen” i notatka w „Aftonbladet”. Według Expressen: * W czwartek po południu z zakładu karnego w Österåker zbiegł mężczyzna odbywający wyrok za ciężkie przestępstwo narkotykowe. Według relacji świadków, ucieczka miała spektakularny
charakter.
Jeden
z
więziennych
strażników
opowiada
reporterowi
„Expressen”, że zbieg, Jorge Salinas Barrio, był więźniem zdyscyplinowanym i że personel więzienny nie podejrzewał go o planowanie ucieczki. Według informatora z samego zakładu, Jorge Salinas Barrio przedostał się przez więzienny mur dzięki pomocy udzielonej z zewnątrz. Następnie pobiegł w stronę pobliskiego lasu, gdzie prawdopodobnie czekał na niego samochód. Z tego samego źródła dowiadujemy się, że zbieg trenował biegi już od kilku miesięcy, w sposób opisywany przez świadków jako „maniakalny”. Zarząd więzienia wydał w związku z tym incydentem samokrytyczne oświadczenie, podkreślając zarazem, że ucieczka przebiegła bez użycia przemocy. Po fali ucieczek w roku 2004, gdy między innymi Tony Olsson, skazany za udział w zabójstwie policjantów w Malexander, dwukrotnie uciekł z więzienia w ciągu jednego roku,
wzmocniono nadzór w zakładach karnych na terenie całego kraju, intensyfikując kontrolę i podnosząc stan bezpieczeństwa. Centralny Zarząd Więziennictwa po wczorajszym incydencie poinformował, ze rozpatrzy potrzebę podwyższenia poziomu bezpieczeństwa w zakładach karnych typu Österåker. * Jorge uśmiechnął się. Więc uważali, że przesadzał z tym treningiem. Ciekawe co sądzili o jego studiach w Bibliotece Miejskiej? Pokapowali się w ogóle, co tam robił? Drugiego dnia w popołudniówkach już nic nie było. Poczuł się rozczarowany. A jednocześnie to świetnie - im mniej wokół niego hałasu, tym lepiej. Tęsknił za bieganiem. Nie lubił tej ciszy. Bał się, że jego kondycja i sprawne ciało zmarnieją. Czas wlókł się powoli jak przechodzona motorynka. Próbował snuć plany. Onanizował się. Wyglądał przez szpary w żaluzji. Był spięty. Ćwiczył nowego Jorgego, raz za razem. Nasłuchiwał podejrzanych odgłosów z ulicy i klatki schodowej. Snuł fantazje o swoich sukcesach za granicą. Koszmarna nuda: dziesięć razy gorsza niż w więzieniu. * Sypiał fatalnie. Budził się. Nasłuchiwał. Uchylał żaluzje. Wyglądał przez wizjer w drzwiach. Szwendał się po pokoju. Przeglądał się w lustrze. Kim zostanie? Dylemat J-boya: jedyne, na czym się znał, to handel koksem. Ale jak ma znów wejść w ten biznes i jednocześnie nie dać się rozpoznać? To jako Jorge cieszył się respektem. Nie jako jak-tam-teraz-się-będzie-nazywać. Niełatwo w branży przebić się samemu. Nie szło bez pomocy. Potrzebował numeru PESEL i adresu, żeby się ukryć za fałszywą tożsamością. Ponadto: chciał jeździć na gapę koleją podmiejską i metrem. Kiedy cię zgarną, możesz zawsze podać cudzy PESEL i adres. Kanarom to wystarczało. Dalej: potrzebował pochodzić trochę na solarium, żeby nie musieć ciągle się smarować samoopalaczem. Potrzebował soczewek kontaktowych w kolorze ciemniejszego brązu niż jego tęczówki. Potrzebował innych ciuchów niż ten złachany dres, który pożyczył od Sergia. Potrzebował komórki. Potrzebował nawiązać kontakt z pewnymi osobami. Najbardziej ze wszystkiego - J-boy potrzebował gotówki. Tęsknił za Paolą. Chciał zadzwonić, lecz wiedział, że nie powinien. Musiał z tym zaczekać.
Po pięciu dniach zaczęły się ataki paranoi. Za każdym razem, kiedy jakiś samochód stawał na ulicy, zdawało mu się, że to aina. Sergio przyszedł wieczorem, przedyskutowali sytuację. Gliny się jeszcze nie czepiały Sergia. Wszystko zdawało się w porządku. Jorge nerwowy mimo to. Chciał wiać. * Sergio przyjechał po niego następnego dnia o szóstej rano. Jorge był wykończony. Przez całą noc nie zmrużył oka. Czołgał się po mieszkaniu ze ściereczką, zbierał z podłogi włosy i wycierał ewentualne inne ślady swojej obecności. Jechali do Kallhäll pod Sztokholmem. Jorge prosił Sergia, żeby pokluczył trochę dodatkowo, dla zmylenia ewentualnych prześladowców. Sergio pokręcił głową. - Nerwy cię zżerają. Następne miejsce noclegu J-boya: pokój u najbliższego przyjaciela brata Sergia, Eddiego. Zaleta: jeżeli psy za nim węszyły, to teraz ostatecznie już zgubiły trop. Wada: krąg tych, którzy wiedzieli, gdzie przebywa, poszerzał się. Najlepiej byłoby zamieszkać gdzieś u obcych, którzy by nie wiedzieli, kim jest i go nie rozpoznawali. Eddie nie dał się nabrać. Na widok Jorgego obśmiał się jak norka. El negrito. Został przedstawiony żonie Eddiego i dwójce gówniarzy. O jego story nie miała bladego pojęcia. Nie optymalnie, ale okej. * Jorge całymi dniami leżał na wyrku. Słuchał dziecięcych wrzasków. Studiował strukturę sufitu. Próbował sobie wyobrazić, jak wyglądało życie jego matki, kiedy przybyła do Szwecji, ciężarna, nosząc go w brzuchu. Prosto spod dyktatury. Sama ze wspomnieniami. Było mu wstyd, że wie tak niewiele. Pytał zbyt rzadko. Pokoik mały. Właściwie należał do jednego z dzieciaków. Klocki lego na całej podłodze. Plakaty z DJ Mendezem i postaciami z Władcy Pierścieni. W oknach wisiały kwieciste zasłony. Czytał komiksy. Miał ochotę pograć na X-boksie Eddiego, ale nie odważył się wyjść z pokoju. Tęsknił za mieszkaniem staruchy, chociaż wiedział, że tutaj jest bezpieczniejszy. Tęsknił za prawdziwą wolnością. Pragnął wyjść. * Kilka dni później. Eddie zapukał do drzwi o drugiej, w środku dnia. Powinien właściwie być w pracy. Jorge pojął od razu: coś jest nie tak. Eddie spocony. Buty wciąż na nogach. Jego dzieci wrzeszczały gdzieś za nim.
- Jorge, musisz wiać. Wzięli Sergia na przesłuchanie. - Kiedy to się stało? Jak się dowiedziałeś? - Zadzwonili z rana i powiedzieli, że ma się u nich stawić przed pierwszą. Od razu do mnie zadzwonił i kazał mi cię powiadomić, ale koniecznie osobiście, nie przez telefon. - Klasa. To ja mu powiedziałem. Żadnych telefonów. Mogą mieć podsłuch i cholera wie co jeszcze. Nikt cię nie śledził? Eddie: nie najbystrzejszy latino na świecie. Lecz to dla niego nie pierwszyzna. Potrafił rzucić okiem przez ramię. Jorge zaczął się ubierać. Oprócz dresu miał jeszcze kurtkę pożyczoną od Sergia. Niewiele rzeczy do zapakowania: tubka z samoopalaczem Piz Buin, papiloty, dwie pary slipków i para skarpetek na zmianę. Wszystko to od Sergia, plus pięć tysięcy, które mógł pożyczyć. Wrzucił klamoty do reklamówki z supermarketu ICA. Ucałował Eddiego w policzki. Pomachał wrzeszczącym dzieciakom. Podziękował starszemu z gówniarzy za odstąpienie pokoju. Miał nadzieję, że Eddie nie zdradził żonie jego nazwiska i tego, kim jest. Był na ucieczce od dziesięciu dni. Czyżby już zanosiło się na porażkę? Napisał kartkę do Sergia, po hiszpańsku. Zakodowaną tak, jak się umówili. Zostawił ją Eddiemu. Wyszedł przez mieszkanie. Zdawało mu się, że z zewnątrz dobiega dźwięk syren. Otworzył bramę na ulicę. Wyjrzał za róg. Na ulicy żadnych samochodów. Ani żywego ducha. Spoko, loco. Paranoiczny latino na ucieczce. Co, kurwa, miał teraz począć? * Powietrze zaczynało już być chłodne. Dziewiąty września. Jorge wałęsał się po mieście cały dzień. Po samym centrum: Drottninggatan, Gamla Brogatan, Hötorget, Kungsgatan, Stureplan. Zjadł w McDonaldzie. Zaglądał do sklepów. Próbował obcinać laski. Nie umiał się odprężyć. Ciągły stres. Natręctwo czy realny lęk o bezpieczeństwo, wszystko jedno, rozglądał się dokoła, jakby każdy shunne był tajniakiem z policji. Poznaj Jorgego złamanego: El Jorgelito - przestraszony gnojek. Chciał zadzwonić do siostry. Chciał pogadać z mamą. Prawie chciał wrócić do zakładu. To niemożliwe, musi się wziąć w garść. Przestać cały czas myśleć o mamie i o siostrze. Co się z nim, kurwa, dzieje? Rodzina jest wszystkim, no jasne, to pierwsza zasada. Ale jeśli się nie ma żadnej porządnej rodziny i jest się zdanym na siebie, wtedy obowiązują
inne prawa. Skoncentrował się na tym, co ważne. Nie miał gdzie spać i akurat teraz nie miał żadnych kumpli/kolegów, którym mógłby zaufać. Pięć kafli w kieszeni. Mógłby zapłacić któremuś z dawnych kolesiów od koksu, żeby przygarnął go na parę nocy. Ale ryzyko było za duże, kolesie kablowali za psi chuj. Mógł się zatrzymać w jakimś schronisku. Przypuszczalnie za drogo. Poza tym pewnie wymagali okazania dokumentów. Mógł skontaktować się z mamą albo siostrą - tylko że one bez wątpienia były pod policyjną obserwacją, wolał oszczędzić im kłopotów. Kurwa mać. W czasie tych dni na wyrku w dziecięcym pokoju wpadł na pewien pomysł - poszukać miejsca w noclegowni dla bezdomnych. To rozwiązałoby problem dachu nad głową, lecz pozostawał problem hajsu. Był także inny pomysł, cięższego kalibru. Groźny. Ryzykancki. Próbował nie dopuszczać go do siebie, pomysł bowiem dotyczył Radovana. Jorge podpytał paru ćpunów na bajzlu przy Plattan, gdzie mógłby przekimać. Polecili mu dwa miejsca: dom Misji Miejskiej „Nocny Marek” przy Slussen i Karisma Care przy Fridhemsplanie. Poszedł do stacji metra przy Hötorget. Była ósma wieczorem. Bramki w metrze nie wyglądały tak jak kiedyś, zanim poszedł siedzieć. Trudniejsze do sforsowania. Wysokie szyby z pleksiglasu rozsuwające się po przeciągnięciu karty przez czytnik umieszczony z przodu barierki. Nie mógł pozwolić sobie na rozrzutność. I nie chciał iść do Slussen na piechotę. Ocena ryzyka. Barierki za wysokie, żeby je przeskoczyć. Przyjrzał się z dala strażnikowi. Miał nos wetknięty w gazetę. Wyraźnie olewał robotę. Jorge ocenił rytm ruchu. Niezbyt wiele ludzi. Krążył. Przechadzał się w pobliżu. Obserwował. Aż wreszcie: z góry schodziła grupa młodych. Wszedł między nich. Prześlizgnął się. Tuż za jakimś dwudziestolatkiem. Barierka zapiszczała, gdy wyczuła, że wszedł za kimś innym. Strażnik za szybą miał to gdzieś. Pojechał do Slussen. Sprawdził adres na mapie w hali metra. Był zmęczony. Tęsknił już za łóżkiem. Zjawił się w Nocnym Marku na Högbergsgatan o dziewiątej. Zadzwonił do drzwi. Został wpuszczony. Było całkiem przytulnie. Recepcja tuż przy wejściu. Głębiej: stoliki i krzesła, zlewozmywak i piec przy jednej ścianie. W kącie stał telewizor. Ludzie siedzieli, grali w karty. Coś jedli. Oglądali telewizję. Rozmawiali. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nikogo nie
rozpoznawał. Jego też chyba nikt nie rozpoznał. Super. Kobieta w recepcji przypominała mu Riittę z Biblioteki Miejskiej. Ten sam styl, te same bure ciuchy. - Dzień dobry, mogę w czymś pomóc? - zapytała, podnosząc wzrok znad krzyżówki. Jorge powiedział: - Oczywiście. No, to jest tak, że ja ostatnio nie bardzo mam się gdzie podziać. Słyszałem, że tu macie dobre miejsce. Głos zmiękczył aksamitną nutą „patrz-tylko-Jaki-Jestem-biedny”. Nie musiał odstawiać komedii. Naprawdę miał dosyć. Kobieta wydawała się rozumieć. Paniusie z opieki społecznej/kuratorzy/psycholodzy - ci zawsze byli pełni zrozumienia. Jorge znał tę rasę. - Są jeszcze wolne łóżka, więc coś da się zrobić. Jak długo jesteś bezdomny? Rozmawiaj. Bądź uprzejmy. Powiedz jej coś wiarygodnego. - No, nie tak długo, jakieś dwa tygodnie. Nie jest lekko. Moja dziewczyna wyrzuciła mnie na bruk. - O, to przykra sprawa. W każdym razie możesz przespać tu parę nocy. Może w tym czasie pogodzisz się jakoś z dziewczyną. Żebyś mógł zostać, musisz tylko podać nazwisko i dane osobowe. No i chuj. - Koniecznie wam potrzebne te dane? Po co wam to? - Pomyślał: mam przecież numer PESEL. Mogę go podać? - Ja rozumiem, że wiele osób raczej wolałoby tych danych nie podawać, ale nawet nasza działalność kosztuje. Wysyłamy fakturę bezpośrednio do twojego socjalu - nie wiem, czy masz z nimi kontakt - dwieście koron za noc, więc, niestety, muszę mieć twoje dane osobowe. Kurwa. Nie mógł spalić swoich fałszywych danych. Ten numer nie przejdzie. - Tak to nie. Ale chętnie zapłacę gotówką. - Bardzo mi przykro, ale już nie przyjmujemy opłat gotówką. Od dwóch lat, to się zmieniło. Może powinieneś skontaktować się ze swoim biurem spraw socjalnych? Jebał pies. Jorge dał za wygraną. Podziękował. Wyszedł z powrotem na ulicę. Żałował teraz tej próby. Miał nadzieję, że nie wzbudził podejrzeń. Zastanawiał się, czy ktoś go nie rozpoznał. Przejrzał się w szybie wystawowej. Włosy czarne. Kręcone. Bródka już coraz dłuższa. Skóra ciemniejsza niż w rzeczywistości. Powinno wystarczyć.
Jakiś termometr pokazywał czternaście stopni Celsjusza. Gdzie miał spać? Pomyślał o swoim drugim planie - pomyśle na cash. Starczy mu odwagi? Wyzwać Radovana.
11.
JW przeliczył jeszcze raz banknoty. Dwadzieścia dwa tysiące na czysto, mimo że cztery weekendy z rzędu imprezował jak Paris Hilton, a oprócz tego sprawił sobie marynarkę marki Canali. Zważył w dłoni owe czterdzieści cztery ściągnięte gumką pięćsetki. Zazwyczaj leżały schowane w parze skarpetek w szafie z ubraniami. Handel koksem był bardzo opłacalny. Ściągnął tę forsę w jeden miesiąc. Spłacił dług u Abdulkarima, a poza tym zdał egzamin z zasad finansowania. Abdulkarim wychwalał go pod niebiosa, chciał, żeby zajął się wyłącznie kolą, „na pełny etat”. Pochlebstwa dobrze mu robiły. Pochlebstwa dawały mu pewność siebie i pozwalały na śmielsze marzenia. Ale JW odmówił - zamierzał ciągnąć wszystko równocześnie: imprezowanie, handel, uniwerek. Boysi nie mieli nic przeciwko temu, że to on dostarcza towar. To byli chłopcy z dobrych domów. Odpowiadało im, że ktoś im to załatwia i nie muszą brudzić sobie rąk. Jedynie Nippe na to reagował, docinał mu w żartach. „Co jest, masz jakieś kłopoty z forsą? Na to wygląda, bo cały czas musisz sprzedawać charliego. Powiedz, jak ci potrzeba, to mój stary ci pożyczy.” JW puszczał to mimo uszu. Myślał: niedługo będę mógł kupić sobie ojca Nippego i zatkać mu gębę raz na zawsze. JW przeglądał się w lustrze. Jego lwia grzywa była świetnie nawoskowana dwiema grudkami świeżo wtartego żelu Dax i w rezultacie wcześniejszych zabiegów, których efektów nie dało się tak łatwo zmyć. Wcześniej strzygł się sam. Teraz otwarły się nowe możliwości, może mógłby chodzić do tych samych fryzjerów co boysi: Sachajuan, Toni & Guy, Gang Fala. Przyjemna myśl. Wszystkie jego ubrania były używane: dżinsy Gucciego, koszula Paula Smitha i buty Tod’sa z charakterystyczną chropawą gumową podeszwą. Właśnie dlatego tak przyjemnie było założyć tę marynarkę Canalego. Żadnych fałd, delikatna tekstura, jak świeży chrupiący
rogalik. Nawet zapach był nowy. Miał metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, jasne włosy i pociągłą twarz. Wąskie przeguby. Smukłą szyję. Wszystko szczupłe. Palce pianisty. Wyraźnie zarysowaną szczękę. JW zmienił pozę przed lustrem: wyglądam dobrze, ale może powinienem zadbać trochę o mięśnie. O, roczna karto wstępu do klubów SATS-u - here I come. Była sobota. Wybierał się z Nippem do posiadłości rodziców jednego z jego przyjaciół, Lövhalla Gård w Sörmlandii. JW znał przelotnie tego chłopaka, Gustawa. Spotkał go kilka razy w Laroyu. Tym razem miała być kolacja z imprezą i noclegiem. Miały tam być Sophie i Anna. Miało tam być parę osób, których nie znał. Co najlepsze: miał być Jet-set Carl. Przy odrobinie szczęścia, kto wie, może mógłby coś wskórać z Sophie? Przy większej dozie szczęścia mógł zrobić wrażenie na Jet-set Carlu. To bez wątpienia klucz do nowych kanałów dystrybucji. Była już trzecia po południu. JW czuł się, nie wiedzieć czemu, oklapnięty, chociaż minionej nocy nawet nie balował. Siadł na łóżku, podciągnął nogi i jeszcze raz przeliczył plik banknotów. Pasł nimi oczy, szeleścił pięćsetkami. Czekał, aż Nippe zatrąbi pod oknem na ulicy. * Krzywa sprzedaży pięła się stromo w górę. Tydzień po tym, jak poczęstował w Humlegården Sophie i Annę, dokonał pierwszej transakcji. Zaczął od tego, że znowu częstował. Lecz już nie w parku - zdecydował, że to się więcej nie powtórzy. Za bardzo déclassé. Siedzieli wtedy w domu u Małego, tak jak zwykle. Całą bandą: JW, Mały, Nippe i Fredrik. Poza nimi Sophie, Anna i dwie inne laski z Lundsbergu. Boysi weszli w ten deal, JW załatwił lód i wszyscy czterej podzielili się kosztami. Tym razem dziewczyny nie chciały być gorsze. JW rzucił nawijkę o hojności, zagrał faceta z gestem i zafundował im po kresce. Te dwie nowe dziewczyny, Charlotta i Lollo, testowały pierwszy raz. Nastrój wszedł z mety na turbo obroty, nie tylko w sensie przenośnym. Czuli się sexy, spontaniczni - i nakręceni jak sprężyny. Wszyscy cenili wkład JW, chłopaka, który załatwił tę dżamprę. Po trzech godzinach wskoczyli do taksówek i pojechali na Stureplan. JW wziął ze sobą cztery gramy. Poszli do Kuchni. Scenariusz jak zwykle: tańczyli, pili, flirtowali. Nippemu szczęście dopisało, dwie laski zrobiły mu loda. Po półgodzinie jedna z nowych dziewczyn, Lollo, podeszła do JW i powiedziała, że to wspaniała sprawa. Spytała, czy przypadkiem nie ma więcej, i zapewniła, że chętnie zapłaci. JW zrobił zatroskaną minę. Od razu zastrzegł, że nie
chodzi o pieniądze, ale jest kłopot, bo obiecał dać trochę koledze. Powiedziała: „Kochany, bądź tak miły, daaaj mi parę snifów. Naprawdę mi zależy, pozwól, że zapłacę”. On na to: „Dobrze, skoro tak, zobaczę, czy coś da się zrobić”. Pomyślał: to i tak twój tatuś płaci. Opchnął wszystko, po tysiąc dwieście za gram. Sam płacił po sześćset. Marża wyniosła dwa czterysta. W porównaniu z jeżdżeniem taksówką, mówiąc krótko - cały wieczór harówki za kółkiem dawał tyle co trzy minuty zalotnej rozmowy tu, w Kuchni, kiedy mógł stać spokojnie z drinkiem w ręku, cały czas patrząc sobie na ładną dziewczynę. Całkiem nieźle. Następny weekend był podobny, chociaż z innymi ludźmi. Biforek w innym mieszkaniu, zabawa w innym lokalu, afterek w innej garsonierze. Wyciągnął siedem tysięcy koron netto, chociaż za darmo rozdał aż pięć gramów. Tydzień później spotkał Sophie na kawie w Sturegallerian. Rozmawiali o modnych lokalach, ładnych ciuchach, wspólnych znajomych. Pogadali też o poważnych sprawach. Co chcieliby robić po skończeniu uniwerku. Sophie studiowała ekonomię, ale na piąty semestr chciała przenieść się do Handlówki. Musiała zdobyć wysokie noty ze wszystkich egzaminów, ostro kuć, narzucić sobie dyscyplinę. Potem miała wyjechać do Londynu i tam pokazać, co potrafi. JW chciał zająć się akcjami, miał głowę do matematyki. Ton ich rozmowy stał się poufały, spytała go o rodziców i o rodzinne koneksje. JW musiał uciec się do wykrętów, powiedział, że kiedy był dzieckiem, mieszkali głównie za granicą, a teraz mieszkają w majątku w Dalarnie i że zapewne o nich nie słyszała. Spytała, czemu nie mieszkają w Sörmlandii albo gdzieś bliżej miasta. JW zmienił temat. Był w tym wprawiony, zawsze miał coś na podorędziu. Przeszli na jej rodzinę. Poskutkowało, Sophie przestała drążyć jego przeszłość, opowiadała o swojej. Przyjechała z prowincji, gdzie mają rodzinną posiadłość, i od pierwszej klasy zaczęła chodzić do zwyczajnej szkoły. Nie dało się. Dzieciaki z klasy były dla niej nieprzyjemne. Mówiły, że jest snobką, nie chciały jej w swojej drużynie na lekcjach gimnastyki, myślały, że bezkarnie mogą zabierać jej gumkę. To brzmiało prawie idiotycznie, ale JW ją rozumiał, zupełnie serio. Po szóstej klasie przeniosła się do Lundsbergu. Do swoich. Kochała to miejsce. JW nie mógł jej sobie odpuścić. Była jego najlepszym kanałem handlowym i była niesłychanie foxy, a oprócz tego wydawała się naprawdę miła. Dobra dziewczyna. Cel jasny: musiał nad nią pracować, dwutorowo. W następny weekend JW wybrał się z Sophie i jej przyjaciółkami na prywatne party. Lollo kochała śnieg. Wrzasnęła do ucha JW: „Mam po tym zawsze taki świetny seks”. Sophie kochała śnieg. Anna kochała śnieg. Charlotta kochała śnieg. Wszyscy na tej imprezie kochali
JW Wyciągnął od nich osiem kafli. W kolejny weekend, tydzień temu, mieli biforek w piątek, u Nippego, następnie Kharma i stolik z drinkami, a potem afterek u Lollo. Sobota rozpoczęła się kolacją u Małego, później stolik z rezerwacją w Cafét. Skończyła się afterkiem z mnóstwem nowych ludzi, znów u Lollo. Tym razem rekord. Cash: jedenaście tysięcy netto. * W tygodniu próbował się uczyć. Czuł się jak całkiem nowy człowiek. Sprzedaż koksu sprawiła cud ekonomiczny. Ten cud dotyczył także jego samopoczucia oraz garderoby. Nie zaznał jednak spokoju. Prześladowało go wspomnienie żółtego ferrari. Tej nocy, kiedy Arab zaproponował mu pracę dilera, po raz pierwszy spytał o Camillę. Miał wtedy nadzieję, że może ktoś coś wie, choć w głębi duszy nie wierzył, żeby to coś dało. Ale teraz było to ferrari, w szalonym tempie jadące Sturegatan, wciąż powracający obraz w jego głowie. Musiał wiedzieć więcej. Zadzwonił do Urzędu Dróg Publicznych. Nie zdążył zapamiętać numeru rejestracyjnego, ale mimo to udało się - rejestr pojazdów okazał się cudowną instytucją. Każdy mógł tam zasięgnąć informacji, kto jest właścicielem jakiegokolwiek samochodu na szwedzkich numerach. Jeżeli marka auta była rzadko spotykana, można było dowiedzieć się czegoś, nawet nie znając numerów. Według referenta z Urzędu Dróg Publicznych, owego roku, kiedy Camilla zniknęła, były w Szwecji dwa żółte ferrari. Jedno należało do milionera z branży IT, Petera Holbecka, a drugie - do firmy leasingowej Dolphin Finans AB. Specjalnością firmy były sportowe samochody i jachty. JW rozpoczął od sprawdzenia Petera Holbecka. Facet zbił majątek na consultingu IT. Teraz, już z perspektywy czasu, rozważał JW, zdawało się to oczywiste - jak mogli uwierzyć, że każdy konsultant ściągnie po pięć milionów, klecąc strony internetowe, z którymi łatwo sobie radził byle nastolatek z żyłką do komputerów? Ale to już nie było zmartwienie przedsiębiorcy i quasi-wizjonera Petera Holbecka. W porę sprzedał. Jego firma IT zatrudniała sto pięćdziesiąt osób. Pół roku po jej sprzedaniu firmę zlikwidowano. Sto dwadzieścia osób wylądowało nu bruku. Peter Holbeck zgarnął trzysta sześćdziesiąt milionów. Dziś jeździł sobie na nartach przez osiemdziesiąt dni w roku, a resztę czasu spędzał z dziećmi w Tajlandii albo w innych ciepłych krajach. Pytanie JW: co robił milioner tej wiosny, kiedy Camilla zniknęła? Postawił na proste odpowiedzi, usiłował dodzwonić się do Holbecka. Złapanie go zajęło mu trzy dni. W końcu trafił w dziesiątkę. Holbeck wydawał się zdyszany, gdy
odpowiedział: - Słucham, mówi Peter. - Dzień dobry, nazywam się Johan. - Nieczęsto się zdarzało, że JW przedstawiał się swoim prawdziwym imieniem. - Miałbym do pana parę pytań, mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam. - Pan jest dziennikarzem? Już nie chce mi się z wami gadać. - Otóż nie jestem. Chodzi mi o prywatną sprawę. Holbeck lekko zdziwiony. - Dawaj pan. - Poszukuję pewnej kobiety, Camilli Westlund. Zaginęła mniej więcej cztery lata temu. Nie wiadomo, co się z nią stało. Wiadomo natomiast, że zanim zniknęła, czasami widywano ją w żółtym ferrari. Pan w tym okresie miał taki samochód. Pomyślałem, że może pan coś wie. Może pan komuś pożyczał to auto? - Pan dzwoni z policji czy jest pan dziennikarzem? - Nie jestem dziennikarzem, nie mówiłem? Z policji też nie. Osoba prywatna. - Tak czy owak. Nie mam bladego pojęcia o co biega. Pan coś insynuuje? - Przepraszam, jeśli to dziwnie brzmi. Chciałem tylko się dowiedzieć, czy pan przypadkiem czegoś nie pamięta. - Whatever. Ja przez pól roku byłem wtedy w Rocky Mountains. Na nartach. Przez resztę czasu byłem u siebie, w Österlenie albo na Florydzie. Z dzieciakami. Samochód stał zaparkowany w garażu w Sztokholmie. JW zrozumiał: nie było sensu drążyć dalej. Holbeck powiedział mu dość dużo. Zakończył rozmowę. Nazajutrz całymi godzinami googlował Holbecka. W końcu natrafił na archiwum tekstów z „Aftonbladet”. Wymieniano go w artykułach o luksusowych urlopach. Zgadzało się, miał domy w Österlenie i na Florydzie, a tego roku, kiedy Camilla zaginęła, był w USA, gdzie jeździł na nartach. Może milioner nie miał z tym nic wspólnego. Przecież istniało drugie żółte ferrari. JW sprawdził tę firmę leasingową, Dolphin Finans AB. Już na dźwięk samej nazwy dzwonił mu w głowie dzwonek ostrzegawczy. Skontaktował się z Urzędem Rejestracji Przedsiębiorstw. Urzędnik był uprzejmy i uczynny, stwierdził, że firma splajtowała w zeszłym roku. Wszelki ruchomy majątek, łodzie i samochody, zakupiła pewna spółka niemiecka. JW niewiele już mógł zdziałać. Przyjął to niemal z ulgą, wreszcie mógł dać sobie spokój z tym ferrari. Chociaż czy na pewno?
* Z ulicy dobiegł dźwięk klaksonu. JW wyjrzał przez okno i zobaczył Nippego w jego nowym golfie. Samochód był prezentem od rodziców na dwudzieste pierwsze urodziny syna. Jechali trasą E-4 na południe - czekała ich kolacja, impreza, możliwości. Radio grało klasyczny kawałek Pettera. JW nie przepadał szczególnie za hip-hopem, ale złapał zajawkę na tekst: „Wiatr się odwrócił”. To było o nim. Big time. To była jego szansa - przestać żyć podwójnym życiem, stać się jak oni, autentycznie. Być bardziej dzianym niż oni. Jeść ich na śniadanie. Trochę gadali. JW słuchał. Nippego rajcowała Lollo. Nippe uważał, że Jet-set Carl ostatnio za bardzo zadziera nosa - co mu się zdaje, kim on jest? Nippe komplementował marynarkę JW, tę od Canalego. Nippe komentował najnowszy reality show. Nippe plótł jakieś farmazony. - Nie sądzę, żeby warto było specjalizować się w finansowaniu, kończę z tym. Zastanawiam się nad marketingiem. JW nie okazywał nadmiernego entuzjazmu. - Aha. - Marketing, widzisz, to jest to, a głównie branding. Sprzedajesz byle jaki produkt, choćby nie wiedzieć jaki tani, za taką cenę, jaką chcesz. Bylebyś tylko był właściwie wypozycjonowany. Właściwa marka i promocja. W tym jest przyszłość. - Tak, ale w ostatecznym rozrachunku liczy się działalność podstawowa i dźwignia zaangażowanego kapitału, czyli finansowanie. Jeżeli twój marketing jest za drogi i nic naprawdę nie zarabiasz - to po tobie. - Tak, ale kasę się zarabia. Weź na przykład Gucciego albo Louisa Vuittona. Ciuchy, butiki w Sztokholmie, kolekcje mody, to wszystko jest tylko pretekst. To, co naprawdę daje kasę, to brandowane akcesoria. Okulary słoneczne, perfumy, paski, torebki. Śmiecie chińskiej produkcji, byle co. I to jest branding. Zdaniem JW, Nippe nie był bynajmniej Einsteinem, a dziś wyraźnie mu odbiło na punkcie jednego słowa. Gadali dalej. Życie się uśmiechało do JW W przyszłym miesiącu chciał potroić sprzedaż. Prowadził w głowie obliczenia, mnożył, planował, porządkował. Widział strome wykresy, przyrosty wyników, gotówkę. Widział hossę w sobie samym. * Godzinę później dojeżdżali na miejsce. Nippe opowiadał, że rezydencja rodziców
Gustawa to jeden z większych dworów w okolicy. Rodzice - bliscy przyjaciele Jego Dysleksji Króla10.Gustaw czynił honory domu. JW oszacował chłopaka tak samo, jak przy okazji ich wcześniejszych spotkań - gość był esencją nicponia z high-life’u. W tweedowej marynarce, białych chinos, czerwonej apaszce, kraciastej koszuli z podwójnymi mankietami i mokasynach Marka Jacobsa. Plereza mocno przylizana - lwia grzywa pierwszej klasy. Główny budynek miał przynajmniej ze dwa tysiące metrów kwadratowych. Dwa wielkie kryształowe żyrandole dyndały między kolumnami w hallu, na ścianach wisiały obrazy przedstawiające zaśnieżony pejzaż. Kręcone schody prowadziły na piętro. Gustaw przedstawił ich Gunn, zarządczyni domu, jak powiedział. - To ona się mną opiekuje, gdy mama i tata wyjadą. JW odpowiedział: - Dziś w nocy to chyba się przyda. Gunn się roześmiała. JW parsknął śmiechem. Nippe zachichotał. Gustaw zarżał, najgłośniej ze wszystkich. Wibracje jak najbardziej pozytywne. Gustaw chyba go lubił. Gunn poprowadziła Nippego i JW i zakwaterowała ich w pokoju gościnnym w jednym z bocznych skrzydeł. JW pogłaskał palcem kopertę w kieszeni. Czternaście gramów, dla pewności. * Kolacja zaczęła się o wpół do ósmej. Sophie i JW zagrali przedtem mecz miksta przeciwko Nippemu i Annie: siedem do pięciu. Sześć do czterech. Cztery do sześciu. Siedem do pięciu. Szampański nastrój wśród zwycięzców. Nippe nie umiał przegrywać, rzucił rakietą o ziemię. Anna zachowywała się spokojnie. JW właściwie nie grał w dzieciństwie w tenisa, lecz szło mu nieźle, bo miał dryg do piłki - sprawiał wrażenie, jakby pół życia spędził na korcie. Wzięli prysznic. JW zdrzemnął się pół godziny w pokoju. Nippe srał. Przebrali się w smokingi. JW miał używany smoking Cerrutiego, za który dał, jak mówił, dwanaście baniek. Prawdziwa cena wynosiła dwa pięćset. Nippe zapytał, czy JW ma ze sobą towar. - Ostatnio można chyba polegać na tobie. JW nie wiedział, czy to miły, czy ironiczny komentarz. Czyżby za bardzo się pośpieszył?
10
Jego Dysleksja Król - Król Szwecji Karol XVI Gustaw jest dyslektykiem.
Roześmiał się. - Coś tam pewnie mam. A co, masz ochotę na snifa? Podzielili między siebie trzydzieści miligramów, w sam raz na lekki rausz. Kola uderzyła od razu. Atak chichotu przyszedł nadspodziewanie prędko. Zeszli na dół na aperitif w salonie. JW czuł się jak najinteligentniejszy człowiek świata. Czternaście pozostałych zaproszonych osób czekało już, każda z kieliszkiem szampana w ręku. JW dokładnie przyjrzał się zebranym. Dziewczyny: Sophie, Anna, Lollo i pięć lasek, których JW wcześniej nie spotkał. Same panny z klasą. Dziewczyny z dobrymi genami. Bogaci tatusiowie oznaczali piękne mamusie lub odwrotnie. Umiały zrobić sobie makijaż jak trzeba. Nałożyć właściwy róż, najlepszy cień do oczu, dobry podkład. Przede wszystkim wiedziały, jak nakładać krem brązujący - dla osiągnięcia efektu świeżości. Ubierały się ze znajomością rzeczy, umiały ukryć mankamenty: zbyt wystający brzuch, za małe piersi, zbyt płaskie plecy, zbyt szeroką talię. Eksponowały to, co mogło być atutem: ładną szyję, pełne usta, długie nogi. Wysportowane, szczupłe dziewczęta. Szanse, że miały abonament w klubach SATS-u, były jak dziesięć do jednego. Gustaw zapraszał selektywnie. JW spotkał się wcześniej z gospodarzem najwyżej trzy razy. Być mimo to zaproszonym - to zaszczyt. Wszyscy sączyli aperitif, konwersowali, odprężeni. JW musiał się trzymać w karbach, do tego stopnia był na topie. Czuł, że na każde padające zdanie może odpowiedzieć najbłyskotliwszym dowcipem świata. Nippe mrugnął do niego - ty i ja, JW, na kokainowej jeździe. Zasiedli do stołu. JW miał miejsce między Anną, której sprzedawał teraz dosyć często, a dziewczyną o imieniu Carro. Trafił nieźle, z obiema łatwo się gadało. Przystawka stała już na stole. JW od razu zauważył - była nie z tej ziemi. Kawior z sielawy z Kaliksu na grzance, kwaśna śmietana i posiekana czerwona cebulka. Sam pomysł nie był może szczególnie genialny, ale to wielka szklana salatera na środku stołu stanowiła jego clou - co najmniej pięć kilo kawioru dodatkowo. Obżarstwo. JW nałożył go sobie przynajmniej za czterysta koron. Gunn wniosła ciepłe danie, polędwicę z sarny w sosie kurkowym i opiekane ziemniaki. JW uwielbiał dziczyznę. Pili jakieś bordeaux. Anna opowiadała o piwnicy z
winami swoich rodzicieli. Na deser był sorbet jeżynowo-malinowy. JW obiecał sobie: najdalej za dziesięć lat będzie miał taką własną Gunn. Niewiarygodnie smakowite kulinarne cuda. Nastrój robił się coraz lżejszy, w miarę jak Gunn wnosiła kolejne butelki wina. Po deserze Gustaw przeszedł dokoła z oszronioną butelką wódki Grey Goos, napełniając nią spore kieliszki. Zrobiło się jeszcze cieplej. Dziewczyny popatrywały na Jet-set Carla i Nippego. Zawsze ten Nippe. JW wypatrywał za Sophie. Ona go ignorowała. Ten pokój nie był pokojem. Odpowiedniejszym słowem był zapewne salon. Albo jadalnia. Olbrzymi, z bardzo wysokim sufitem, urządzony z wielką pompą. Z sufitu zwisały dwa kryształowe żyrandole z zapalonymi świecami. Ciemnoczerwone tapety w szerokie pasy w dwóch odcieniach. Na ścianach wisiały modernistyczne obrazy, niewykluczone, że parę naprawdę dużej klasy. JW wybrał się w zeszłym tygodniu z Sophie do Moderna Museet. Nie był szczególnym wielbicielem sztuki, ale Sophie powiedziała, że lubi ostre zestawienia barw i dlatego woli sztukę nowoczesną. JW parę dni wcześniej poczytał sobie o tym, co wisiało w muzeum, chciał zrobić na niej wrażenie. I sam nie zdając sobie z tego sprawy, wyrobił sobie pojęcie o paru malarzach. Jeden z tych obrazów to mógł być Kandinsky. Inny, wielki, z trzema polami przytłumionych barw pasującymi do tapet, to może Mark Rothko. Stół był nakryty z wyczuciem stylu i finezją. Biały lniany obrus, nakrochmalone zielone lniane serwetki, srebrne pierścienie do serwetek. Antyczne srebrne podstawki pod butelkami z winem. Połyskujące srebrne sztućce i kryształowe kieliszki, wszystko jak należy. JW uwielbiał coś takiego. Toczyła się żywa rozmowa. Chłopaki uwielbiały słuchać własnych głosów. Jet-set Carl się przechwalał, Nippe opowiadał nieśmieszne dowcipy, a Fredrik referował pomysły na biznes. Jak zwykle. Anna opowiadała o swoim ostatnim wyjeździe do St Moritz. Co drugie zdanie smarowała sobie usta błyszczykiem. Ona i jakiś jej koleżka zaprzyjaźnili się z drużyną polo, która jeździła tam co roku, żeby rozgrywać mecze na zamarzniętym alpejskim jeziorze. Na co dzień pracowali w bankach londyńskiego City, polo było dla nich rozrywką na weekend. JW podchwycił temat, opowiedział o swoim wyjeździe do Chamonix w ubiegłym roku. Prawie wszystko zmyślił, konfabulował i koloryzował. Jedyny raz, kiedy naprawdę był w Alpach, to pięć lat temu, na taniej wycieczce, w czasie której piętnastu chłopaków z Umeå i Robertsfors
tłoczyło się, spało i pierdziało w autobusie przez dwadzieścia siedem godzin. Anna była ładna i miła. Tylko nudna. Kompletnie bez żaru. Słuchał jej, śmiał się z jej dowcipów, zadawał pytania. Robił wszystko, żeby sprawiać wrażenie zainteresowanego. Ona paplała dalej, zdawało się, że lubi jego towarzystwo. JW myślał tylko o Sophie. Kolacja trwała w najlepsze. Goście byli podgazowani, lecz spokojni. Gunn wciąż przynosiła i wynosiła. Wszyscy zdawali się na coś czekać. Fredrik wygłosił mowę dziękczynną. Wstali od stołu i udali się do czegoś w rodzaju salki barowej. Szerokie sofy z masą poduszek były ustawione wzdłuż dwóch ścian. Przed każdą sofą niski stolik. Gunn rozstawiła na nich świeczniki firmy Ittala, w czterech kolorach. W kącie pokoju stała barowa lada wykonana z klasycznej drewnianej boazerii. Za ladą: kieliszki do martini, szklanki koktajlowe, tumblery, kufle, kieliszki do wina we wbudowanej w ścianę gablocie. I niesłychana bateria butelek z alkoholami na pólkach. Gustaw stanął za barem. Wrzasnął, że on jest dziś barmanem i że nadszedł czas na przyjmowanie zamówień. Ktoś włączył muzykę, Beyoncé. Seksowny pulsujący rytm. Zaczęli popijać. Pili Apple Martini, Gin Tonic, piwo. Tata Gustawa miał prawdziwy mikser do drinków. Robili drinki owocowe: Strawberry Daiquiri, Piña Colada. JW wziął sobie piwo. Poszukał wzrokiem przyjaciół. Nippe podrywał Carro, Jet-set Carl stał przy barze, rozmawiając z Gustawem, reszta gości siedziała na sofach i gadała. Muzyka grała w tle. JW słyszał z jadalni krzątaninę Gunn. Poczuł, że coś jest nie tak. Krzątanina Gunn przeszkadzała, było ją słychać. JW zrozumiał, w czym rzecz. W pomieszczeniu barowym brakowało gwaru - nikt nie tańczył, nikt się nie zaśmiewał, nikt nie krzyczał. Wniosek był prosty, jest za drętwo - znaczy marna impreza. Wkroczył za bar i podszedł do Gustawa. Przez chwilę słuchał, co mówi Jet-set Carl, potem go przeprosił. Chciał porozmawiać z Gustawem w cztery oczy. Poprosił, żeby przeszli do innego pomieszczenia. Wrócili do jadalni, gdzie ze stołu wszystko już uprzątnięto. Gunn była efektywna. JW wyciągnął krzesło dla Gustawa. - Posłuchaj, Gustaw, cholernie miło tu przyjechać. Kolacja była wystrzałowa. - JW znał podstawową zasadę języka: kląć tylko z pozytywnym wydźwiękiem. Zaczął sprzedawać pomysł na interes. - Wiesz, kurcze, co mi przyszło do głowy? Tak się złożyło, że wziąłem ze
sobą parę gramów charliego. Brałeś go kiedyś, no wiesz. Może weźmiemy trochę? Zobaczysz, impreza zaraz się rozkręci. - Słusznie, całkiem słusznie. Masz, znaczy, kolę? Kurde, świetnie. No to koniecznie. Ile za nią chcesz? Najlepsze pytanie z możliwych. JW nie musiał już tłumaczyć, że chce za to pieniędzy. Gustaw chciał czadu na swojej herbatce. Kto by nie chciał? JW mógł mu to załatwić. - Normalnie nie sprzedaję, rozumiesz, ale akurat mam na zbyciu. Weźmiesz sześć gramów? Po tysiąc dwieście za gram. Starczy dla wszystkich na cały wieczór. Dziewczyny oszaleją, wiesz jak jest. Gustaw z miejsca przystał na deal. Nie miał akurat gotówki, ale obiecał zapłacić za tydzień - to żaden problem dla JW. Gustaw stanął znowu za barem. Obwieścił wszem i wobec: - Mamy tu śnieg dla wszystkich, tylko brać! - JW zdążył mu już pożyczyć fifki i dwa lusterka. Wszyscy, z wyjątkiem dwóch chłopaków, wzięli po kresce, po dwadzieścia miligramów. Impreza eksplodowała. Muzyka poszła na full. Trzy dziewczyny wskoczyły na stoliki i tańczyły, kręcąc biodrami. Fredrik wrzeszczał, śpiewając wraz z Erikiem Prydzem Call on me. Sophie kołysała całym ciałem, Nippe dobierał się ostro do Carro na jednej z sof, Gustaw ściągnął koszulę i podskakiwał w rytm muzyki na drugiej sofie, Jet-set Calle też kiwał się w zapamiętaniu. Tańczył na modłę bratsów - potrząsał w takt trzymaną nad głową ręką. Nastrój był na topie. Metamorfoza w zwierzęta imprezowe absolutna. Ci dwaj kolesie, którzy wcześniej nie wzięli koli, spróbowali. To dało pożądany efekt. Wszyscy przekrzykiwali się, gibali, podrygiwali w tańcu. Muzyka przenikała ich na wskroś. Dżampreza się kręciła. Wszyscy robili sobie duże drinki. Wrzeszczeli słowa refrenów, śmiali się z byle czego, tańczyli, podskakiwali bez ustanku jak króliki Duracella. Czuli się wściekle seksowni. Zajebiści. Luksusowi. Jet-set. We wszystkich ciałach priorytety: energia, bystrość, wzwód jak drut. Dżampreza u Gustawa niewyjęta. Rock on. Pięć godzin później kokaina się skończyła. JW był wciąż na fazie. Przez całą noc wpatrywał się w Sophie. A ona miała go głęboko gdzieś. Czuł się oszukany. Podeszła za to Anna. Powiedziała, że jest szalenie miły, podziękowała mu za towarzystwo przy kolacji, zaczęła z nim tańczyć. Splatali się coraz ciaśniej. Połowa ludzi już padła. Pozostali leżeli na sofach, miętosząc się albo gadając.
JW i Anna poszli na górę, do jej pokoju. Było wpół do szóstej. JW czuł się porządnie narąbany. Zamknęli na klucz drzwi i siedli na łóżku. Anna zachichotała. Popatrzyli na siebie. Pocałowali się. Oboje podnieceni. JW pieścił jej piersi przez sukienkę. Rozpięła mu rozporek, wyjęła członek, schyliła się i wzięła go do ust. Po chwili członek świecił od błyszczyku. JW zajęczał. Próbował się opanować, nie chciał jeszcze kończyć. Odsunął się i usiadł, ściągnął z niej ubranie. Lizał jej piersi. Znowu chwyciła go za członek i wprowadziła w siebie. Jebali się pośpiesznie. Poszło o wiele za szybko. Zastosował „fiński zryw”, spuścił się w garść. Wytarł się o pościel. Leżeli chwilę bez ruchu, czilowali. Anna zaczęła znowu gadać, usiłowała podsumować wieczór. JW nie chciał rozmawiać. Kokaina lepsza od viagry - po kwadransie znów nabrał ochoty. Darowali sobie grę wstępną - pieprzyli się od razu. Spuścił się po najwyżej dwóch minutach. Lekki obciach. Czuł się pusty. Spał źle.
12.
Obszary w działalności Radovana, za które odpowiadał Mrado: szatnie, trzymanie chłopców w ryzach, ogólna egzekucja należności. Czasem pomagał wyprowadzać z błędu jakichś dilerów lub alfonsów, którym zdawało się, że są Draganem Joksoviciem, lub jakieś dziwki, którym się zdawało, że same mogą decydować. Na ogół brał do tego Ratka lub innych chłopaków z pakerni. Na boku Mrado kręcił własny interes. Firma importowa. Sprowadzał drewno z Tajlandii. Drewno tekowe. Heban. Drewno balsa. Sprzedawał je snycerzom, architektom wnętrz, deweloperom. Szło mu nieźle. Ale przede wszystkim musiał mieć białe źródło dochodów.
Bóle głowy Mrada: Patrik skazany. Przypuszczalnie eks-skin nikogo nie wsypie, ale ryzyka nie dało się wykluczyć. Cholerny niefart, że skin się tak podrajcował. Gorzej - że Mrado był tak głupi i podjął z Radovanem temat zwiększonych udziałów, gdy boss i tak już był zirytowany. Czyżby się zanosiło na kryzys zaufania między nim a Radovanem? Dalej: Mrado powinien znaleźć tego przychlasta, koko-muppeta Jorgego. I dalej: Mrado, który otrzymał rozkaz Radovana, żeby się zająć tak zwanym projektem Nova - gliny ręka w rękę z prokuraturą w szeroko zakrojonej akcji mającej na celu zniszczenie struktur przestępczych w mieście. Wreszcie: Mrado musi mieć prawo do spotkań z Lovisą, w przeciwnym razie szlag go trafi. Pizda Annika procesowała się z nim w sądzie rejonowym. Przygotowywał się do walki o córeczkę. Miał wrażenie, jakby to społeczeństwo było przeciw niemu. Przecież, do kurwy nędzy, on też ma prawo do dobrych kontaktów z dzieckiem. Zaczął źle sypiać. To nie ten nawał spraw i nie zadania, które go czekały, sprawiały, że budził się w środku nocy - to myśli o Lovisie i o innym życiu. Obawa, że nie będzie mógł się z nią spotykać. Rozmyślania o tym, co by mógł robić, gdyby skończył z tym, co teraz robi. Może był jakiś inny rodzaj życia, inne branże, w których mógłby znaleźć swoje miejsce. Ale nie, Mrado był tym, kim był. To miasto potrzebowało takich ludzi jak on. Najmniejszy problem teraz to znaleźć jakiegoś figuranta do planowanych wypożyczalni wideo. Od tego zaczął. * Pogadał trochę z ludźmi na siłowni. Nikt się do tego nie palił. Nie żeby mieli jakieś duże majątki do stracenia, a w każdym razie nie takie, o których wiedział wielki brat, ale nie uśmiechało im się bankrutować. Chłopakom marzył się big business. Ostatecznie, na pewnym etapie, wszyscy musieli grać legalnie. Wniosek: lepiej nie szargać sobie życiorysu przekrętami, które potem zostaną w rejestrze. Mrado nie chciał kłopotów. Jednocześnie - jeśli coś się spieprzy, ktoś inny musiał nadstawić tyłka. Mógł zadzwonić do kogoś z równych sobie: Görana, Nenada lub Stefanovicia. Sami poddani jugolskiego króla, z tego samego poziomu hierarchii co Mrado. Faceci z miasta. Zarazem konkurenci w walce o względy szefa. Zadzwonił do Görana. Facet był w firmie Radovana importerem papierosów i alkoholu. Lizus. Wazeliniarz. Gdyby Rado opieprzał Görana, ten położyłby się na plecach i machał łapkami. Jak pies. Mimo to - z towarami szło mu nieprzyzwoicie dobrze. Wysokie zyski, siedemnaście milionów rocznego obrotu.
Import papierosów i alkoholu: skomplikowana logistyka, matematyka zarządzania, rozbudowana
metodyka
transportowo-spedycyjna.
Globalny
koncern
osadzony
w
przestępczym Sztokholmie. Samogon i markowe alkohole. Przez Finlandię z Rosji, krajów bałtyckich, Polski i Niemiec. Przepakowane, kraj pochodzenia anonimowy, sposób produkcji zatarty. Göran znał dobrze swoją branżę. Miał mocne układy ze Szwedzkim Związkiem Transportowców. Kontrolę nad szoferakami. Znał szefów. Opłacał właściwe osoby. Przemycał właściwymi kanałami europejskimi. Wystawiał fałszywe listy przewozowe, ustawiał linie wiarygodnych odbiorców i nadawców. Wyszukiwał twardych facetów. Takich, co chcieli zrobić szybki cash. Co ustawiali poprzeczkę bardzo nisko. Gości, co pracowali na okrągło, nie płacąc grosza podatku. Mrado nastawił się na tych ostatnich. Inny typ ludzi niż chłopcy z pakerni. Starsi. Bez prestiżu. Częściej zaglądający do kieliszka. Bez tak ambitnych planów. Dziadki. Mrado z Göranem na linii. Udawał, nawet sam przed sobą, że go lubi. Po serbsku: - Göran, przyjacielu. To ja. - No, słyszę, Mrado. Od kiedy to jesteśmy przyjaciółmi? Göran: stawia się wszystkim z wyjątkiem il padre, Pana R. Mrado to przełknął. Odpuścił sobie - jego zadanie było ważniejsze. - Pracujemy dla tego samego człowieka. Jesteśmy krajanami. Wypiliśmy ze sobą morze wódki. Co, nie jesteśmy przyjaciółmi? Jesteśmy. Więcej niż przyjaciółmi. - Otóż nie jesteśmy, żeby było jasne. Aniś mi brat, ani swat. Ja jestem biznesmenem. Czym ty się właściwie zajmujesz, to nigdy do mnie nie dotarło. Maltretujesz jakichś biednych szatniarzy. Kradniesz im kurtki przy okazji? - O czym ty mówisz? - W ubiegły weekend straciłem moją kurtkę w Cafét. Te cioty w szatni nie miały pojęcia. Ktoś im ją wskazał i powiedział, że zgubił swój numerek. - Zdarza się. - Takie rzeczy zdarzają się w szatniach, które ty kontrolujesz? - Nie mam pojęcia. - Powinieneś sprawdzić. - Göran, nieczęsto proszę cię o pomoc. Teraz też nie. Wynagrodzę ci to, więc nie ma mowy o pomocy. - Przestań urządzać tu zgaduj-zgadulę. Coś ciekawego może wyniknąć z tej rozmowy, już to czuję. Moje pytanie tylko: co? Tak ładnie przecież zacząłeś. Nazwałeś mnie przyjacielem.
Gdyby to był ktokolwiek inny, Mrado odłożyłby słuchawkę. Odnalazłby tę osobę. Wykończyłby gościa. Tylko że najpierw, przykładowo, obciachałby mu sekatorem palec po palcu. - Dowcipny jak zwykle. Göran, trzeba mi kogoś, kto ma rozeznanie wśród szoferów. Jakiegoś dziadka, któremu można zaufać. Jak mi załatwisz dobry kontakt, to cię dopuszczę na pięć procent do zysku, który z tego będę miał. - To ile z tego będzie dla mnie miesięcznie? - Właściwie to jeszcze nie wiem, ale to Rado chce rozkręcić jedną rzecz. Mam dla niego załatwić dwie spółki. Jakbym zgadywał, to od pięciu tysięcy wzwyż. Na czysto. - Od pięciu tysięcy wzwyż za nazwisko? Miesięcznie? W chujki ze mną pogrywasz? - Nie pogrywam. Tylko bardzo mi zależy, żeby to zadziałało. Dlatego gotów jestem bulić. - No, kurwa, co. Okej. Nie mam nic do stracenia. Czego konkretnie ci potrzeba? Mrado wyjaśnił, nie wchodząc zbytnio w szczegóły. Göran powiedział: - Miałbym jednego gościa. Christer Lindberg. Wyślę ci SMS-em numer jego komórki. Styka ci? - Jasne. Dziękuję. Zadzwonię do ciebie w tygodniu i powiem, co z tego wyszło. Może i jesteś w tym dobry. - Dobry? To mało powiedziane. Zapamiętaj sobie. Mrado odłożył słuchawkę. Zastanawiał się, czy to, co zrobił, było sprytne, czy idiotyczne.
13.
Zbliżała się jesień. Jorgemu udało się przespać w noclegowni czternaście z ostatnich dwudziestu czterech nocy. Odkupił sobie dane osobowe od pewnego ćpuna z Sollentuna Centrum. Za trzy tysiące koron, do końca miesiąca. Schroniska obciążały za to socjal ćpuna. Ćpun tracił wprawdzie swój zasiłek, ale wolał szybki cash na heroinę/amfetaminę. Jorge nie rozumiał, dlaczego z noclegowni korzystali prawie wyłącznie svennar, skoro naprawdę biedni byli blattar. Nie mieli za grosz wstydu? Życie w schronisku było soft. Wchodziło w to niezłe żarcie, na śniadanie i na kolację.
Jorge oglądał telewizję. Czytał gazety. Nic już nie pisali o jego ucieczce. Nieczęsto rozmawiał z innymi. Próbował ćwiczyć pompki, ćwiczyć brzuch albo trenować ze skakanką, kiedy nikogo nie było. Biegać nie mógł, stopa wciąż rozwalona po tym skoku z muru. Na dłuższą metę tak żyć się nie dało. Nie mógł sobie zrobić ondulacji, bo ludzie zaczęliby się dziwować. Nie mógł się nasmarować samoopalaczem, bo zaraz by się gapili. Istniało ryzyko, że ktoś z bezdomnych go rozpozna. Poza tym: po czternastu dniach schronisko zaczynało brać po pięćset koron za noc zamiast dwustu. Nie było sprawiedliwości. Pieniądze ćpuna mogły się skończyć. Kurator ćpuna z socjalu mógł zacząć coś podejrzewać. Nie stać go było na to, żeby spłacić swego kuzyna, Sergia, ani klawisza, któremu obiecał pieniądze, Waltera. Poruta. Wszystko było do dupy. Szare, przestraszone myśli. Psychicznie żaden wyczes. Zero biegania. Marna kondycja. Fizycznie żaden wyczes. Nie po to uciekł. Musi skręcić kasę. Miesiąc na wolności. To niby nieźle. Dłużej niż wielu innych. Ale żaden sukces. Czego właściwie się spodziewał? Że operacja plastyczna, paszport i ciężki hajs przyjdą same? Że pod poduszką w schronisku Nocny Marek znajdzie niespodziewanie kilo koksu? Że jego siostra zadzwoni do niego i powie, że załatwiła bilety na pociąg do Barcelony i pożyczyła na trochę paszport swojego chłopaka? Akurat. Sergio poniósł dla niego duże ryzyko. Jorge ostatni raz rozmawiał z nim dzień przed wyprowadzką od Eddiego. Nie miał odwagi się z nim skontaktować. Sumienie nie dawało mu spokoju. Powinien mu zapłacić. Ale co ma zrobić? Co, KURWA MAĆ, ma zrobić? * Nie sądził, żeby pościg za nim był objęty jakimś szczególnym priorytetem. Dla psów był tylko nędznym i niegroźnym ćpunem. Gangsterzy od napadów na konwoje, gwałciciele i inni specjaliści od przemocy mieli priorytet znacznie wyższy. To był jego fart: że przy ucieczce nie użył przemocy. A jednak: życie na ucieczce nie było łatwe. Rozwiązaniem problemu byłby cash. Myśl o Radovanie. Jego as, wciąż trzymany w rękawie. Nie chciał go wykorzystywać. Noce w schroniskach spędzał na myśleniu. Przewracał się z boku na bok. Pocił się. To mu przypominało noce sprzed ucieczki. Choć w pewnym
sensie było gorzej. Wtedy mogło się udać albo nie, i basta. Teraz się mogło zjebać albo się zjebać jeszcze bardziej. Nie tracił jednak nadziei. To się mogło udać. Pomysł: Jorge pracował dla organizacji Radovana. Wiedział o sprawach, które powinny być zachowane w tajemnicy. Przede wszystkim oni dokładnie nie wiedzieli, co tak naprawdę Jorge wie. Mógł ich postraszyć. Tej lekcji nauczył się w pierdlu: dopóki trzymasz język za zębami, to zawsze jest to coś warte. Jugole powinni zbecalować. R trudny do namierzenia. Nikt nie mógł czy też nie chciał zdradzić jego numeru telefonu domowego lub komórki. Po prostu nie dało się skontaktować z bossem jugoli. Równie dobrze nadawał się Mrado, ten zdrajca, który go rozłożył swoimi zeznaniami, fagas Radovana. Jorge poszukał zatem jego. W końcu dostał numer komórki Mrada od pewnego starego dilera z Märsty. Mrado to nie był Radovan, ale bliżej już Jorge nie mógł podejść. Musiało mu to wystarczyć. Zadzwonił z budki przy przystanku metra Östermalm. Drżały mu palce, gdy wybierał numer. Od razu rozpoznał głos Mrada. Mroczny. Powolny. Brutalny. Mało nie zesrał się w gacie. Wziął się w garść. - Siema, Mrado. Tu Jorge. Jorge Salinas Barrio. Na chwilkę zapadła cisza. Mrado odchrząknął. - Jorge. Miło słyszeć twój głos. Służy ci życie na wolności? - Bez pitolenia, Mrado, basta. Dwa lata temu żeście mnie wkopali. Starczy twojego pitolenia w sądzie. A ja mimo to jestem gotowy zrobić deal. - Ojoj, ty tak od razu, prosto z mostu. O co chodzi? Jorge nie dał się sprowokować. - Dobrze wiesz, o co chodzi, Mrado. Beknąłem za ciebie i za Radovana. A wyście położyli na mnie lachę. Teraz jesteście mi winni przysługę. - Aha. - Głos Mrada zabrzmiał sarkastycznie. - No to musimy ci natychmiast zrobić dobrze. - Możecie zdecydować się mnie olać. Ale wtedy od razu kabluję. Wiesz, że ja wiem trochę za dużo o interesach Radovana. Ja, kurwa, za was poszedłem garować na sześć lat. - Tylko spokojnie, Jorge. Jak nam zaszkodzisz, to się postaramy, żebyś z powrotem wylądował w pierdlu. Ale jakiś mały deal to może nie jest zły pomysł. Jak sobie to wyobrażasz? - Bardzo prosto. Radovan załatwi mi paszport i sto tysięcy w gotówce. Wyjadę z kraju
i po ptakach, więcej się nie zobaczymy. - Przekażę twoje życzenia Radovanowi. Ale coś mi się zdaje, że on nie bardzo się ucieszy. Wymuszenia to jego działka. Szantażować to on, a nie jego. Jak mam się z tobą skontaktować? - Masz mnie za idiotę? To ja zadzwonię do ciebie, na ten numer, za dziesięć dni. Jak się nie zgodzi na mój deal, to ja mu zrobię koło dupy. - Masz szczęście, że Radovan cię nie słyszy. Zadzwoń za dwa tygodnie. Dobrego paszportu nie kupuje się ot, tak, na bajzlu. - Nie, za dziesięć dni. Możecie sobie, kurwa, zamówić paszport z Tajlandii, jak chcecie. I jeszcze coś: gdyby mi się coś stało, jakiś wypadek, no wiesz, o czym mówię, to to, co wiem, z mety trafi do psiarni. - Rozumiem. Umawiamy się za dwa tygodnie. Mrado się wyłączył. Chamski jugol. To przecież Jorge miał inicjatywę w swoim ręku. Ale teraz musiał zaakceptować. Dwa tygodnie. I tak poszło mu nadspodziewanie dobrze mogła się wreszcie znaleźć kasa. Czy był z powrotem w ringu? Jorge stał dalej tam, gdzie stał. Mijał go tłum podróżnych. Jorge-boy - najbardziej samotny na świecie. Solo y abandonado. * Jorge rozważał pewien pomysł, który mu się nasunął. Svenssony zamykali po sezonie swoje dacze. Dla niego: nowy rynek mieszkaniowy. To rozwiązałoby przynajmniej jeden problem. W kwestii cashu był już wykończony. Z pięciu tysięcy, które dał mu Sergio, został mu tylko tysiąc koron. Jego koszta, jak dotąd, za wysokie. W sumie trzy tysiące za schronisko. Za każdą sesję w solarium: sześćdziesiąt pięć koron. Jakaś mała przekąska na obiad. Para nowych spodni, rękawiczki, dwa T-shirty, sweter zrobiony na drutach, slipy, skarpetki i kurtka zimowa w lumpeksie Armii Zbawienia: czterysta pięćdziesiąt koron. Przygotowania do chłodnej jesieni. Po raz ostatni wybrał się do solarium. Był już ciemnoskóry. Chód miał opanowany. Właściwy zamaszysty krok. Teraz chciał gdzieś wyjechać. Zaczekać na odpowiedź Radovana. Pojechał metrem do Politechniki, przystanek KTH. Nie bardzo wiedział, dokąd się wybiera. Jedynie że chce na północ. W jakieś opustoszałe miejsce. Zignorował autobus jadący bezpośrednio do Norrtälje. Wsiadł za to do sześćsetdwudziestki, też w stronę Norrtälje, lecz jadącej bardziej krętymi drogami.
Przysnął trochę. Autobus minął Åkersbergę. Wsiadali jacyś wiochmeni. Przyglądała mu się kobieta z dwoma jamnikami. * Wyskoczył na jakimś przystanku, gdzie było ładnie, Wira Bruk. Wokół przegubu okręcona reklamówka z ubraniem. Pozwolił, by się odkręciła. Nie jego rodzaj terenu. Jorge był na wsi raz w życiu, na szkolnej wycieczce, w dzień sportu, gdy miał trzynaście lat. Skończyło się na tym, że odesłali go do domu. W lesie nie wolno było palić ognia. Po prawej kościół z kamienia. Dzwonnica stojąca osobno, z szarych desek. Kilka nagrobków w trawie wokół głównej budowli. Po lewej teren się wznosił. Las. Jedna droga ciągnęła się prosto, druga skręcała w lewo. Dalej pola. Już było po żniwach. Niebo nad głową szare. Zaczął iść. Doszedł do rozstajów. Spojrzał na drogę skręcającą w lewo. Kilka domów i zaparkowane samochody. Podszedł bliżej. Zobaczył tablicę: Wira Bruk - Gminny Dom Kultury. Przeszedł przez parking. W sumie dziewięć aut. Bawił się myślą, aby któreś podprowadzić, ale dał sobie spokój. Ruszył w stronę domów. Po lewej stronie płynął potok. Malowniczy. Drewniany mostek. Liściasty zagajnik. Żwirowana ścieżka. Czerwony kiosk. Wyglądał na zamknięty po sezonie, choć zapomnieli schować klowna z plastiku - reklamę lodów GB. Dalej trzy większe domy, między nimi żwirowe boisko. Szyldy na domach. Stara szkoła. Stary dom parafialny. Stary posterunek policji. Jakaś para w starszym wieku weszła do szkoły. Źle trafił. Tu nie było letnich domków. To jakieś pieprzone muzeum. Z powrotem na główną drogę. Szedł przed siebie. Piętnaście minut. Żadnych domów. Jeszcze piętnaście minut. Między drzewami zobaczył budynki. Zbliżył się. Pierwszy dom zdawał się zamieszkany. Przed nim stało volvo V70. Poszedł do następnego. Las dokoła. Jorge nie wiedział już, czy przyjeżdżając tu, postąpił słusznie. Mecz wyjazdowy. Obcy teren. Brutalne fakty o J-boyu: nie należał raczej do typów wychowywanych w harcerstwie, w kółku Ligi Ochrony Przyrody albo w klubie biegów na orientację. Ograniczona ekspozycja na
świat bez asfaltu i bez McDonalda. Dom stał jakieś trzysta metrów dalej. Z pierwszego domu nie było go widać. Żadnego auta na zewnątrz. Całkiem duży. Dwie oszklone werandy. Złażąca brunatno-czerwona farba. Białe narożniki. Framugi okien na zielono. Dolna weranda prawie całkiem zasłonięta gąszczem gałęzi małych drzew i krzewów. Jorge podszedł alejką. Chrzęścił żwir. Drzwi do domu były od podwórza, od tyłu, patrząc od drogi. Idealnie. Zajrzał we wszystkie okna. W środku nikogo. Zastukał do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Zawołał halo. Nikt się nie pokazał. Wyszedł znów na drogę. Nie było widać innych domów. Ani żywego ducha. Poszukał zabezpieczeń alarmowych. Nada. Założył rękawiczki. Wybił szybę. Wsunął ostrożnie rękę. Nie chciał się skaleczyć. Podniósł haczyk. Udało się. Otworzył okno. Podciągnął się do góry. Wskoczył do środka. Nasłuchiwał. Żadnego alarmu. Jeszcze raz zawołał. Bez odpowiedzi. Softish. * Po dwóch dniach w daczy czuł się już jak w domu. Jeden z pokojów, z oknem na żywopłot, zamienił w sypialnię. Unikał pozostałych okien. Opróżnił spiżarnię z zapasów. Był ryż, makaron, konserwy, lekkie piwo, śledzie. Stara pasta rybna. Żadne przysmaki, ale wystarczało. W dzień ćwiczył pompki i na jednej nodze skakał przez skakankę. Więcej treningu: sit-ups, ćwiczenia pleców, Stretching. Chciał się utrzymać w formie. Nadrobić to, co stracił w noclegowniach. Nerwowość.
Uszy
ciągle
nastawione.
Nasłuchiwał
odgłosu
samochodów.
Zgrzytającego żwiru. Głosów z zewnątrz. Na klamkę od drzwi wejściowych założył starą puszkę po piwie - gdyby ktoś przyszedł, spadłaby na podłogę, robiąc dość hałasu, by go zbudzić. Było spokojnie. Cicho. Nieruchomo. Cholernie nudno. Za dziesięć dni miał zadzwonić do Mrada. Tej nocy nie mógł zasnąć. Myśli mu nie pozwalały. Co zrobi, jeśli Radovan nie zgodzi się na deal? W jaki sposób mógłby zebrać cash? Może będzie jednak zmuszony skontaktować się z kimś z branży. Opylić parę gramów. Dilować. Kosić siano. Powrócić w stare koleiny. Co się stało z Sergiem? Z Eddiem? Z jego siostrą? Z mamą? Najwyższy czas do nich zadzwonić. Pokazać, że się o nich troszczy. Myślał o Sångvägen. O swojej pierwszej parze butów do piłki nożnej. Porośniętym trawą boisku przy Frihetsvägen. Świetlicy w szkole w Turebergu. O magazynach w piwnicy.
O swoim pierwszym blancie. Och, jak by teraz zajarał. Wstał. Wyjrzał przez okno. Na dworze zaczynało jaśnieć. Podnosiła się mgła. Idylla Lassego Svenssona. Co za paradoks: on, Jorge, dziecko asfaltu, napawał się i rozkoszował światem svenssonow. Za oknem było tak pięknie. Akurat wtedy miał w dupie, czy ktoś go zobaczy.
14.
JW szybko stał się naprawdę gorącym facetem. Po imprezie w Lövhalla Gård kręgi rozeszły się po wodzie, fama o party krążyła tygodniami. O tym, jak palma odbiła Nippemu, jak odjazdowo wyglądał Jet-set Carl, gdy się rozhulał, jakim dowcipem zabłysnęła Lollo, jak Nippe wciąż był napalony. Plotka wyolbrzymiała picie, taniec, skandale i rausz na korzyść JW. Kolejne tygodnie przyniosły znakomity utarg. Abdulkarim go uwielbiał. Roztaczał przed nim wizje świetlanej przyszłości - to miasto będzie należało do nich. JW nie wiedział, czy ma traktować to serio, czy Abdul ironizował. Ten Arab zawsze wygadywał masę rzeczy. JW nie musiał już jeździć na taryfie, przekazał tę fuchę innemu. Wcześniej zapytał Abdulkarima o zgodę. Arabowi to nie przeszkadzało. JW oglądał siebie w nowej roli: człowiek sukcesu, człowiek śniegu, casanowa ściągnął do domu trzy dziewczyny w dwa tygodnie. To jego rekord. Czuł się jak jakiś miniNippe. Całymi dniami oddawał się shoppingowym orgiom. Posiadł dwie pary nowych butów: mokasyny Gucciego ze złoconymi sprzączkami i traktory Helmuta Langa na zimę. Kupił sobie garnitur, Acne, z widocznymi ściegami na klapach. Był luzerski, może trochę zbyt dżezi. Może nie dość dyskretnie stylowy. Przebierał w stosach koszul z podwójnymi mankietami: Stenströms, Hugo Boss, Pal Zieri. Kupował dżinsy, spodnie, skarpetki, paski, bieliznę i spinki do mankietów. Najlepszy zakup ze wszystkich: kaszmirowy płaszcz Diora, na zimę. Cena: dwanaście tysięcy koron. Drogo - to prawda, ale miejsce na topie jest kosztowne. Powiesił go naprzeciwko łóżka, tak by był pierwszą rzeczą, jaką widzi po przebudzeniu. Szykowny jak diabli. JW rozkoszował się każdą minutą. Nie zaoszczędził ani öre.
Jeżeli chodzi o żółte ferrari, powtarzał sobie jak mantrę: tego roku były w Szwecji dwa egzemplarze. Nie było niemożliwe znalezienie kogoś, kto miał z nimi jakieś powiązanie, kogoś, kto znał Camillę lub przynajmniej wiedział więcej niż policja. Peter Holbeck, właściciel jednego z tych aut, swojego prawie nie używał. Tak czy inaczej nie było zbyt prawdopodobne, by Camilla miała z nim coś wspólnego, facet przebywał ciągle poza Szwecją. Pozostawała firma leasingowa Dolphin Finans AB. Spółka zbankrutowała przed rokiem - była mocno podejrzana. JW zasięgnął informacji w Urzędzie Rejestracji Przedsiębiorstw. Została zakupiona jako gotowa spółka akcyjna, Kamień Węgielny AB, ale zaraz przyjęła nazwę Leasingfinans AB. Pół roku później zmieniła nazwę na Sztokholmskie Pogotowie Finansowe AB. Rok później znów zmieniła nazwę, na Dolphin Finans AB. Trzykrotna zmiana nazwy w ciągu niespełna trzech lat. Fishy. Przez cały czas od zakupu spółki w zarządzie zasiadała ta sama osoba, niejaki Lennart Nilsson, urodzony 14 maja 1954. JW sprawdził go w ewidencji ludności. Lennart Nilsson nie żył. JW zamówił raport syndyka masy upadłościowej. Dziwna informacja w raporcie: Lennart Nilsson to znany narkoman z Nacki, zmarł na marskość wątroby. Według syndyka, zobowiązanego zdać sprawę z wszelkich ewentualnych nieprawidłowości, facet był przypuszczalnie w spółce słupem. JW znalazł się w ślepej uliczce. Ferrari było wypożyczone od przedsiębiorstwa, które zrobiło plajtę i którego jedyny fizyczny przedstawiciel zmarł. Co miał począć dalej ? Jedyne, co przyszło mu do głowy, to skontaktować się z syndykiem osobiście. Zadzwonił, porozmawiał z sekretarką, poprosił o rozmowę z adwokatem. Niełatwa sprawa według sekretarki, która za każdym razem, kiedy JW dzwonił, mówiła: „Mógłby pan zadzwonić później? Niestety, mecenas właśnie ma ważne spotkanie”. JW poprosił, w takim razie, by adwokat oddzwonił. Zdawało mu się, że to wystarczy. Adwokat nigdy nie oddzwonił. JW musiał znowu wydzwaniać. Zajęło mu to ponad tydzień, nim go złapał. W końcu porozmawiali. Dla JW było to wielkie rozczarowanie. Adwokat/syndyk nie miał żadnych informacji ponad to, o czym napisał w raporcie. Firma nie miała księgowości, pracowników, prowadziła bardzo oszczędne sprawozdania roczne. Rewident przebywał za granicą i niejasne było, kto jest właścicielem akcji. Wszelkie ślady po żółtym ferrari urywały się na bankructwie, które śmierdziało szwindlem na kilometr. Było aż nadto oczywiste, że coś tu się nie zgadza, ale przez kilka dni JW nie myślał o tym aucie. Przecież i tak niewiele mógł zdziałać.
Spróbował na tym poprzestać. * Nie wyszło mu. Myśli nie dawały mu spokoju. Jego siostra zniknęła bez śladu i musiał istnieć jakiś sposób, żeby dowiedzieć się więcej. Cztery lata temu pewien policjant wyjaśnił rodzinie JW, jakie są szanse. „Niestety, wygląda to tak, że jeśli nie znajdziemy osoby zaginionej w ciągu tygodnia, to zwykle ta osoba już nie żyje. W dziewięciu przypadkach na dziesięć.” Policjant tłumaczył im dalej. „Najczęściej dana osoba nie jest ofiarą przemocy, lecz mamy do czynienia z wypadkami, jak utonięcia, zawały czy nieszczęśliwe wypadki. Ciała zwykle odnajdujemy. A jeśli nie, to może to oznaczać, że śmierć spowodowały inne okoliczności.” Wspomnienie tamtej rozmowy z policjantem nasunęło mu parę pomysłów. JW wiedział, że po raz ostatni Camilla dała znać o sobie późnym wieczorem 21 kwietnia owego roku, gdy zniknęła. Zadzwoniła do swojej przyjaciółki, Susanne Pettersson, jedynej zresztą osoby z kręgu jej znajomych w Sztokholmie, jaką policji udało się odnaleźć. Dziewczyna nic nie wiedziała, tak zeznała policji. Jej jedyny kontakt z Camillą polegał na tym, że obie uczyły się w Komvuksie - na kursach dla dorosłych. Może dlatego o niej wcześniej nie pomyślał. Zdaniem JW, policja nie przeprowadziła zbyt wnikliwego dochodzenia, z całą pewnością widzieli zdjęcia Camilli w tym ferrari. Pomimo to nie było o nim wzmianki w raportach, które udostępniono rodzinie JW. Mogli przeoczyć także inne rzeczy. JW uczepił się kurczowo policyjnych statystyk - jedna z dziesięciu zaginionych osób żyła. Może właśnie Camilla. * Koniecznie musiał wiedzieć więcej, to jego obowiązek wobec siostry. Tydzień po tym, jak dostał informację o nieżyjącym członku zarządu spółki Dolphin Finans AB, zadzwonił do Susanne Pettersson. Porozmawiali chwilę. Nigdy nie ukończyła Komvuksu. Pracowała teraz jako ekspedientka w H&M, w Galerii Kista. Kiedy zaproponował jej spotkanie, zapytała, czy ta rozmowa przez telefon nie wystarczy. Było oczywiste, że nie ma najmniejszej ochoty grzebać się w historii Camilli. JW mimo wszystko wybrał się do Kisty. Błądził po rzęsiście oświetlonych pasażach galerii, aż wreszcie znalazł sklep H&M i mógł zapytać o Susanne. Przedstawił jej się. Stali pośrodku sklepu. Niewielu było klientów w środku dnia. JW zastanawiał się, jak to się mogło opłacać. Susanne miała rozjaśnione włosy, ale przy skórze widać było ciemne odrosty. Ubrana
w wąskie dżinsy, wysokie kozaczki i różowy top z napisem na piersiach: Cleveland Indians. Całym ciałem mówiła: nie mam ochoty z tobą gadać. Ręce skrzyżowane na piersiach, spojrzenie utkwione gdzieś obok. JW usiłował łagodnie ją wypytać. - Na jakie przedmioty chodziłyście razem? - Ja prawie wszystko powtarzałam. Matmę, szwedzki, angielski, wiedzę o społeczeństwie, historię, francuski. Ale ja szkoły nigdy zbytnio nie lubiłam. Chciałam zostać prawnikiem. - Przecież wciąż jeszcze możesz. - Nie, teraz to mam dwójkę dzieci. JW ze szczerym entuzjazmem w głosie: - O, no to fajnie. A w jakim są wieku? - Rok i trzy lata, ale fajnie nie jest. Mój facet mnie zostawił pięć miesięcy przed urodzeniem młodszego. Zostanę tu, w tym sklepie, aż zeżre mnie celulitis. - To przykre. Ale nie mów tak. Wszystko się może zdarzyć. - Już to widzę. - Naprawdę może, zobaczysz. Mogłabyś jeszcze trochę opowiedzieć mi o Camilli? - Ale po co? Policja wypytała mnie o wszystko, co chcieli wiedzieć, cztery lata temu. Ja nic nie wiem. - To nie szkodzi. Po prostu jestem ciekawy. Wiesz, bo ja ledwie znałem własną siostrę. Ciekawi mnie, jakie przedmioty miałyście razem, takie rzeczy. - Byłabym dobrą prawniczką, bo wiesz, jak przyjdzie co do czego, to naprawę umiem argumentować, ale zjawił się Pierre i wszystko spieprzył. I wylądowałam tutaj. Wiesz, ile zarabia ekspedientka? JW pomyślał: ta dziewucha zupełnie się nie nadaje na prawnika. Kompletnie rozkojarzona. - Nie przypominasz sobie, jakie przedmioty miałaś razem z Camillą? - Muszę pomyśleć. Zdaje się, że szwedzki i angielski. Razem pisałyśmy prace domowe, uczyłyśmy się do sprawdzianów. Ona miała niezłe oceny, choć często żeśmy nie chodziły na zajęcia. Ja miałam zawsze dużo gorsze stopnie. Nie mam pojęcia, jak jej się udawało. Choć, z drugiej strony, to tak dobrze jej nie znałam. - Znasz może jeszcze kogoś, z kim utrzymywała kontakty? Susanne milczała trochę zbyt długo. - Właściwie to nie.
JW spojrzał jej prosto w oczy. - Proszę cię, Susanne. To przecież moja siostra. Czy twoim zdaniem, nie mam prawa się dowiedzieć, co się z nią stało? Nie mam prawa zadawać ci tych pytań? Chcę tylko się dowiedzieć czegoś więcej o jej życiu. Proszę cię. Susanne przestąpiła z nogi na nogę i odwróciła wzrok, patrząc w kierunku pustych kas, jakby musiała pomóc jakiemuś niewidzialnemu klientowi. Wyraźnie skrępowana. - Nie sądzę, żeby przyjaźniła się z kimś więcej ze szkoły. Camilla raczej nie szukała towarzystwa. Ale jak chcesz, to możesz spytać nauczyciela od szwedzkiego, Jana Brunéusa. On może coś wiedzieć. - Dzięki. Nie wiesz, czy pracuje jeszcze tam, w Komvuksie? - Nie mam pojęcia. Niektórym się udawało, a niektórym nie. Ja szkoły nie skończyłam. Od tego czasu tam nie byłam i nie mam zamiaru. Nic nie wiem o Janie. Chociaż niejedna ekspedientka zarobiła sporo kasy. Na przykład w jakimś reality show, takie rzeczy. Camilla może mogła być w czymś takim. Susanne powiedziała, że, niestety, musi wracać do pracy. JW zrozumiał, pojechał do domu. Zastanawiał się, co miał znaczyć ostatni komentarz Susanne: reality show i Camilla co miało jedno do drugiego? Pomyślał, że powinien skoncentrować się na studiach i dilerce, nie mógł poświęcać więcej czasu na zabawę w detektywa. Susanne Pettersson nie była śladem, który by prowadził dalej. Dziewczyna powiedziałaby mu przecież, gdyby coś wiedziała. * JW siedział w domu i wkuwał, gdy zadzwoniła jego komórka. Abdulkarim chciał się z nim spotkać - najchętniej jeszcze dzisiaj. Umówili się na obiad w hotelu Anglais na Sturegatan. JW czytał dalej. Studia nie mogły czekać. Powiedział sobie: snifuj, ile chcesz, sprzedawaj, zarabiaj miliony i baw się - ale nie kosztem uniwersytetu. Widział to wśród boysów. Były dwa typy ludzi żyjących na koszt tatusia. Pewność, że nigdy im nie grozi brak pieniędzy, niektórych demoralizowała. Ten typ to otępiałe i zblazowane głupie dupki. Ci olewali studiowanie, oblewali egzaminy, szykanowali ambitniejszych. Chcieli mieć jakiś własny biznes, zgrywali się na przedsiębiorców, wizjonerów. Koniec końców i tak wychodzili na swoje. Natomiast w innych owa pewność, że nie muszą nawet kiwnąć palcem, żeby mieć zawsze za co żyć, budziła lęk. Ci chcieli sobie udowodnić, musieli sobie udowodnić, że stać ich na własne sukcesy. Chcieli zasłużyć na fortuny, które i tak mieli odziedziczyć. Studiowali w Handlówce, na prawie, w Londynie. Ślęczeli do późna w nocy nad grupowymi projektami,
przed sprawdzianami, kolokwiami i egzaminami. Jeżeli mieli na to czas, to dodatkowo pracowali, na przykład w biurach adwokackich, w bankach lub u taty. Wykazywali się dochodzili do czegoś o własnych silach. JW właściwie nie chciał iść przez życie na skróty. Przez parę lat na pewno mógł utrzymać się z kokainy, wolał się jednak zabezpieczyć - uczyć się jak należy, nie zaprzepaścić studiów. Spakował książki. Rozebrał się i wszedł pod prysznic. Z przyzwyczajenia główkę natrysku trzymał w dłoni, strumieniem od siebie, i usiłował nastawić właściwą temperaturę. Jak to się dzieje, że jakkolwiek by kręcić, zawsze tak trudno trafić w punkt. Za gorąca. Jeden nanomilimetr w lewo - za zimna. Zaczął od opłukania nóg. Jasne włosy układały się w jedną stronę, obmywane strumieniem wody. Osadził prysznic w uchwycie, woda spływała mu na włosy, głowę, tors. Zrobił goręcej. Próbował przestać myśleć o Camilli. Pomyślał o Sophie. Co zrobił nie tak? Tam, na imprezie w Lövhalla Gård, zdawało mu się, że może ją wyjmie. Lecz zamiast z nią wylądował z Anną, jej najbliższą przyjaciółką. Anna była fajna, ale nie miała tego czegoś ekstra, co się liczy. Jak bardzo zbłaźnił się, idąc z nią do łóżka? Plotki rozeszły się już tak szeroko, że niewiele brakowało, by o imprezie napisano w tygodniku „Se & Hor”. Sophie mogła się czegoś dowiedzieć. Może była wściekła. Sophie w oczach JW: śliczna jak diabli, ciało jak u modelki reklamującej bieliznę, seksowna jak dziewczyna z „Playboya”, urocza jak inteligentna prezenterka. Poza tym jeszcze miała mózg. Za każdym razem, gdy dyskutowali, rozkładała go na łopatki. Za każdym razem, kiedy otwierała usta, imponowała logiką wywodu. Jego żarty umiała przelicytować z błyskiem w oku. I jakby tego było mało - wydawała się też miła, mimo że go zignorowała jak byle jaka dziewczyna z Lundsbergu. Miała najwyższe notowania, dziesięć na dziesięć. Musi się z nią częściej widywać, ale bez boysów, tylko on sam. JW podkręcił znowu gałkę, dodając gorącej wody. Pomyślał, czy by się nie wysikać pod prysznicem, lecz zdecydował, że nie. To nie był jego styl. Może nie umiał właściwie tego rozegrać. Może powinien ignorować Sophie. Nie czepiać się jej tak kurczowo. Nie okazywać zbyt wielkiej radości, kiedy się spotykali. Mniej gadać z nią, a bardziej podrywać jej koleżanki. JW nie cierpiał tej dziewczyńskiej gry. Mimo że był ekspertem w dziedzinie swojej własnej gry wobec boysów. Ale jeżeli chodziło o Sophie, to pragnął ją po prostu tulić, gdy była w pobliżu. Wziąć ją w objęcia, całować i tak dalej. Jak mógłby zdobyć się na zimną krew? Umiał ściągać do domu podrywane w knajpach
dziewczyny. Używać paru gładkich fraz. Dostawać w łóżku, czego chciał. Chwalić się przed boysami. Ale na serio było dużo trudniej. Gra na poważnie była zagmatwana. Jeszcze raz dodał gorącej wody. Zawsze tak było, zaczynał od niełatwej do nastawienia temperatury, która wydawała się w sam raz, ale po paru minutach woda była już za chłodna. Podkręcał mocniej. Pod koniec lał się prawie ukrop. Lustro zaparowane, łazienka zmieniona w saunę. Pora na obiad z Abdulkarimem. JW wyskoczył spod prysznica i doprowadził się w łazience do porządku. Pod pachy wziął Cliniques Happy, na twarz krem nawilżający Biotherm. Wosk na włosy, to było ostatnie, co zrobił - tę maź niełatwo było zmyć z palców. Przejrzał się w lustrze i pomyślał: nieźle wyglądam. Wyszedł z łazienki. Ubrał się, trzęsąc się z zimna. Założył swój kaszmirowy płaszcz chłopak z klasą. Wrzucił do kieszeni nowo zakupiony odtwarzacz mp3, Sony minimalnych rozmiarów, i włożył do uszu słuchawki. Nie trzymały się zbyt dobrze i w każdej chwili mogły wypaść. Spróbował wetknąć je ukośnie. Włączył jakiś kawałek Coldplaya i ruszył w stronę Sturegatan. Dzień jasny. Było już dwadzieścia po trzeciej. * Hotel Anglais był niemal pusty. Przy jednym ze stolików siedziały dwie kelnerki i składały serwetki na wieczór. Za barem stał chłopak w dżinsach i T-shircie i sortował butelki z alkoholem. Z ukrytych głośników słychać było Sly and the Family Stone. Tylko dwoje gości siedziało przy jednym stoliku. Abdulkarim najwyraźniej jeszcze nie przyszedł. Jedna z serweciarek wyszła mu naprzeciw. Powiedział: - Hej. Odpowiedziała: - Baberiba. - Oryginalnie. JW usiadł przy oknie, z dala od dwójki gości, i zamówił kawę. Wyglądał przez okno, sięgające od podłogi do sufitu. Patrzył na Sturegatan, tuż przed nim rozciągał się park Humlegården. Przypomniał sobie, jak w nim pierwszy raz częstował snifem Annę i Sophie. Brama do siatki powiązań. To było ponad pięć tygodni temu. W tym czasie poznał więcej nowych ludzi niż przez całe życie. Kontrolowane kokainą kartele koleżeńskie. Niewielu przechodniów na ulicy o wpół do czwartej w dzień powszedni. Paru zestresowanych maklerów w granatowych garniturach przebiegło obok drobnym truchtem. Dwie młode matki, każda z rączką wózka w jednej ręce i z komórką w drugiej, szły spacerkiem w stronę parku. Jedna z nich była znowu w ciąży. JW pomyślał o Susanne
Pettersson. Na jej miejscu też byłby rozgoryczony. Jakaś pani przeszła tuż obok z mopsem na smyczy. JW przechylił się do tyłu na krześle i wyjął komórkę. Napisał SMS-a do Nippego, pytając, co robią dziś wieczorem: „Może drink w Plaza?” * - Salam alejkum. Jak tam twoje studia? - Jasny głos Abdulkarima, prawie bez akcentu. JW podniósł wzrok znad wyświetlacza. Abdul stanął przy jego stoliku. Co najmniej tyle samo wosku we włosach co JW, choć inna fryzura. Jakby na pazia. Abdulkarim był zawsze w garniturze, z kołnierzem koszuli wyłożonym na marynarkę. Jakby był ciężko pracującym maklerem giełdowym albo adwokatem. Co go zdradzało, to spodnie. Na oko ze trzy razy obszerniejsze niż nakazywała aktualna moda, z marszczeniami w pasie. Świat spodni w roku 1996 poszedł dalej, a Abdulkarim został. Jedyne, co w jego stroju było jak należy, to jedwabna chustka, stercząca z kieszonki na piersi. Abdulkarim miał charakterny styl chodzenia, wiecznie niedogolony cień na twarzy i błyszczące ciemne oczy. Esencja stylu jasna dla JW. Arab był modelowym typem luksusowego nicponia południowca. JW odpowiedział: - Studia idą świetnie. - To nie jest trochę gejowskie, całe to studiowanie? Kiedy ty się nauczysz, kolego, że są krótsze drogi do sukcesu? Zdawało mi się, że teraz masz okazję to zrozumieć. JW roześmiał się. Abdulkarim usiadł. Machnął wyciągniętą ręką, żeby zwrócić na siebie uwagę kelnerek. Cały Abdul. Robił nazbyt zamaszyste gesty, w sposób nieszwedzki i bezczelny. Abdulkarim zamówił polędwicę końską w plasterkach, marynowaną w oleju sezamowym, z kluseczkami. Trendi. Zdążył w tym czasie poprosić kelnerkę o numer telefonu, powiedzieć, że powinna zmienić graną w lokalu muzykę i spytać, czy aby ten koń na pewno był dobrze zbity. Z tego ostatniego zaśmiewał się przez pięć minut. JW zamówił zupę rybną z aioli. - Bardzo dobrze, że się spotykamy. Miałem już dosyć tych suchych pogaduszek przez telefon. - Racja. Powinniśmy się czasem spotkać, opić interesy. Bo idą świetnie, Abdulkarim. Jeżeli jesteś w stanie dać mi więcej, to ja chcę więcej, przecież wiesz. - Interes idzie ci jak złoto. Wypas full. Zmieniłeś go, tak jak ci powiedziałem? Abdulkarim wskazał na komórkę JW - Nie, jeszcze nie. Przepraszam. Kupię nowy w tygodniu. Najnowszy model Sony
Ericssona. Widziałeś go? Z aparatem, który jakością dorównuje zwyczajnym cyfrówkom. No wiesz, wysoka klasa. - No wiesz, wysoka klaasa. - Abdul go przedrzeźniał. - Ja znam twoją historię. Przestań mi tu mówić „wysoka klasa”, jakbyś wychował się na Östermalmie. A po drugie, chcę żebyś kupił nową komórkę jeszcze dzisiaj. Musisz, kurde, uważać. Robimy dobry biznes, ty i ja. Za dobry, żeby się wyjebać na jakichś kiepskich telefonach, rozumiesz, co mówię. Arab czasami mógł sprawiać wrażenie palanta, lecz JW wiedział, że ten facet jest prawdziwym zawodowcem. Ostrożny, nigdy w miejscach publicznych nie używał słów takich jak policja, gliny, ryzyko, kokaina, kola, narkotyki. Wiedział, że personel i goście restauracji umieli podsłuchiwać lepiej niż emeryt z aparatem słuchowym podkręconym do oporu. Wiedział, że policja z łatwością podsłuchuje komórki, tropi abonamenty. Zasady Abdulkarima gwarantowały bezpieczeństwo. Dzwoń zawsze z telefonów na kartę, zmieniaj karty co tydzień, telefon - najlepiej co dwa tygodnie. - Wiesz, że oprócz ciebie mam jeszcze dwóch chłopaków, którzy sprzedają. Idzie im nieźle. Nie tak dobrze jak tobie oczywiście, ale całkiem okej. Sumy i tego typu rzeczy możemy omawiać przez telefon. Ceny lecą w dół. Dostawcy mojego szefa nie są idealni. Zdaje się, że jest co najmniej dwóch pośredników po drodze do samego grosisty. - A czemu nie pójdziecie bezpośrednio do grosisty? - Po pierwsze, to nie całkiem moja sprawa, bo ja pracuję dla szefa, a nie prowadzę jakąś własną pieprzoną działalność. Myślałem, że wiesz. A po drugie, zdaje się, że grosista siedzi w Anglii. Trudno się do niego dostać. Ciężko się z nim pertraktuje. Ale dziś nie będziemy gadać o cenach zakupu. Przeciwnie. Co chcę powiedzieć, to że potrzebujemy sprzedawcy. Na przedmieścia. Kogoś, kto zna się na rzeczy i zna tamten rynek. Kto by sprzedawał dalej, detalistom. Kogoś, kto zna się na branży i zna się na sztuczkach, że się tak wyrażę. Ceny lecą w dół. Towar zaczyna się robić popularny w satelitach Sztokholmu. Na początku ubiegłego roku proporcje były z grubsza dwadzieścia na przedmieściach, osiemdziesiąt w centrum. Pod koniec roku było już fifty-fifty. Kumasz czaczę, kolego? Przedmieścia się budzą. To już nie tylko ludzie z city się w to bawią, jak twoi bogaci kumple w knajpach i arystokraci. Teraz już wszyscy. Svennar, czarnuchy, nastolatki. To są rzeczy niby dla ludu - popularne. Tak jak IKEA czy H&M. Mówimy o znaczącym zwiększeniu obrotów. Mówimy o niższych cenach zakupu. Rosnącej marży. Słyszysz mnie, studencie? JW uwielbiał tę gadkę Araba. Po szwedzku mówił lepiej, niż można by przypuszczać, jak prawdziwy biznesmen - w poważnym biznesie. Jedynym zgrzytem było to, że Abdul
chyba bał się swojego szefa. JW zastanawiał się dlaczego. - To brzmi ciekawie. W najwyższym stopniu. Ale wiesz, przedmieścia to nie są moje tereny. Ja tam nie mogę sprzedawać. Nikogo tam nie znam. Ja się do tego najzwyczajniej nie nadaję. - Wiem, że ty chciałbyś, żeby wszyscy o tobie w ten sposób myśleli. Jeżeli chodzi o mnie - spoko. Ty masz swój rynek i pracujesz dobrze. Ale posłuchaj mnie uważnie. Abdulkarim pochylił się nad stolikiem. JW zrozumiał sygnał, odsunął na bok swój talerz. Skrzyżował ręce, oparł się na łokciach, pochylił się do przodu. Abdul spojrzał mu w oczy i przyciszył głos. - Jest taki facet, Chilijczyk czy coś w tym rodzaju, który właśnie uciekł z kryminału. Ja go pamiętam sprzed paru lat, drobny diler, nie żaden wymiatacz. Ale teraz chodzi fama, że koleś zna północne przedmieścia tak dobrze, jak ty znasz toalety w Kharmie. A w pierdlu się jeszcze douczył. Kryminał to jest lepsza szkoła niż Botkyrka i Tensta11 razem wzięte. Znam paru jego kumpli z Österåker. Mówią, że koleś bystry jak cholera. Ten Chilijczyk wykonał niewyjęty numer, jakieś pięć, sześć tygodni temu. Odwalił midnight express w biały dzień. Przelazł przez mur i zniknął w lesie. Siedmiometrowy mur, kapujesz? Strażnicy tylko stali i patrzyli, opad szczeny. Chłopak jest w porządku. Ale teraz ten chłopak ma ciężkie problemy. Jestem pewien, że jeszcze nie wyjechał z kraju. A on ma to, o co nam chodzi. Przede wszystkim gość będzie tani, w zamian za to, że go przygarnę. - Co mam powiedzieć? Na mój gust pomysł taki sobie. Nie kapuję, czemu chcesz zadać się z facetem, do którego gliny się zlecą od razu jak muchy do gówna. Co, nie? - Teraz, na samym początku, nie będę się z nim zadawał. Ty będziesz. Chcę, żebyś mi go znalazł. Weź go na pochlebstwa. Zapłać mu. Zaopiekuj się nim. A potem on nam pomoże rozwinąć się na przedmieściach. Ale uważaj, żeby go nie spłoszyć, pamiętaj, gość jest na ucieczce. Na tym cała rzecz polega. Łapiesz klimat, kolego? Ponieważ jest na ucieczce, będzie uzależniony od tego, czy damy mu utrzymanie, jakiś bezpieczny plejs do zamieszkania, czy go nie wydamy. JW nie był zachwycony tym, co usłyszał. Zarazem jednak zasmakował w biznesie Araba i miał apetyt na więcej. Początkowo się wahał, ale teraz świeciło mu złote słoneczko. Może jednak ten pomysł z chilijskim zbiegiem nie jest taki głupi. - Czemu nie? Spróbujmy. Jak i gdzie mogę znaleźć tego Chilijczyka?
11
imigranci.
Botkyrka i Tensta - suburbia Sztokholmu, w których około 60% mieszkańców to „egzotyczni”
Abdulkarim roześmiał się w głos. Sławił JW. Sławił Allaha. JW pomyślał: czyżby Abdul zrobił się nagle religijny? Arab nachylił się ku niemu jeszcze bliżej i udzielił mu niezbędnych informacji. Sam wiedział bardzo niewiele. Nazwisko zbiega: Jorge Salinas Barrio. Chłopak pochodził z Sollentuny, jego rodzina składała się z matki, przyszywanego ojca i siostry. Najlepsza rada Abdulkarima brzmiała: jedź do Sollentuny i tam pogadaj z ludźmi z właściwych kręgów. To cię powinno naprowadzić na jakiś ślad, inszallah, tylko niech cię nie wezmą za tajniaka. Na koniec wetknął mu w kieszeń marynarki kopertę. JW wsunął rękę do kieszeni banknoty. Podniósł wzrok na Abdula, który rozstawił palce obu dłoni: - Masz tam tyle pieniędzy i kartkę z sześcioma nazwiskami. To najlepsza pomoc, na jaką mnie stać. JW wyjął tę kartkę. Wszystkie nazwiska poza jednym wyglądały na hiszpańskie. Pieniądze były po to, by, jak powiedział Arab, „zbecalować wszystkich ziomów z Sollenbudy za info o tym El Houdinim”. JW dokończył zupę. Abdulkarim zapłacił rachunek. Wyszli. Na dworze było chłodno. JW zaczął rozważać. To mogła być duża rzecz. To mógł być własny mały koncern. Odnajdzie tego Chilijczyka. * Wrócił do domu. Nauka mu nie szła. Nie bardzo mógł się skoncentrować. Położył się na łóżku i spróbował czytać ostatni numer „Café”. Zadzwoniła komórka. JW uświadomił sobie, że zapomniał o obietnicy danej Abdulkarimowi - nie kupił sobie nowej. W słuchawce głos Jet-set Carla. On? O w mordę, o co chodzi? Po paru słowach powitania Carl powiedział: - Słuchaj, JW, niezła imprezka była tam w Lövhalla Gård. Pełen odlot. - A tak, dżampreza była najs. Musimy kiedyś to powtórzyć. - Absolutnie. Fajnie, że tam byłeś, bo ożywiłeś całe party. Naprawdę wszystkim się to spodobało. - Miło mi to słyszeć. Bo wiesz, jak trzeba, to ja zawsze mogę dostarczyć trochę rozrywki. - Wiesz, że ja tym skakaniem rozwaliłem jedną sofę? JW oszacował ton - spokojnie, można było parsknąć śmiechem. Carl zarechotał.
- A to był kawał solidnego mebla, klasyczny dizajn, Svenskt Tenn. - Nie żartuj. A co na to Gunn? Znów śmiech. Ta cała Gunn. Pogadali o świetnej kolacji, o sposobach Nippego na podryw, o tym, że Jet-set Carl wybulił piętnaście baniek za reperację sofy, że Gunn pewnie się dziwiła, gdy następnego dnia wszyscy kichali jak na komendę. W głowie JW, w trakcie rozmowy, wciąż kołatało się pytanie: dlaczego facet dzwoni do mnie? Sprawa się zaraz wyjaśniła: - W najbliższy weekend są moje urodziny, więc chciałbym w piątek zrobić u siebie w domu duży bal. Mógłbyś dostarczyć mi trochę rozrywki? JW był obyty z żargonem i eufemizmami. Zajarzył. - Mówisz o śniegu? Jasne. Ile potrzebujesz? - Sto pięćdziesiąt gramów. JW mało nie kojfnął. Jezu. Za wszelką cenę starał się to ukryć: - To sporo, ale chyba będę mógł załatwić. Musiałbym tylko najpierw sprawdzić, czy taka ilość jest okej. - Nie chcę być upierdliwy, ale sam rozumiesz, że muszę wiedzieć jak najszybciej. Przekręcę do ciebie za godzinę. Jak nie będziesz wiedział, to poproszę kogoś innego. Jaka jest twoja cena? JW policzył szybko w głowie. Głowa mała - o ile uda mu się skombinować taką ilość. Może udałoby się zbić cenę zakupu na pięćset. Carlowi mógł zaśpiewać co najmniej tysiąc. Zostaje dla niego: minimum siedemdziesiąt pięć kafli. Dżizus Krajst Superstar. - Zrobię, co tylko będę mógł, Calle. Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę coś wiedział. Jet-set Carl podziękował. Był, zdaje się, w dobrym humorze. Rozłączyli się. JW siedział w łóżku - z najtwardszym wzwodem północnej Europy. *** „Dagens Nyheter" Październik
Policja rozpoczęła dziś w nocy wielką akcję Celem jest wyeliminowanie co najmniej jednej trzeciej spośród 150 wytypowanych osób ze świata przestępczego . Sztokholmska policja rozpoczęła dziś w nocy zakrojoną na dużą skalę operację skierowaną przeciwko zorganizowanej przestępczości. Celem akcji jest wyeliminowanie ze środowiska przestępczego co najmniej jednej trzeciej spośród 150 specjalnie wytypowanych osób. Ma to odstraszyć młodych ludzi od wchodzenia na drogę przestępstwa. Operacja pod kryptonimem Nova miała właściwie wystartować już pół roku temu. Ale zaplanowane akcje zawieszono z powodu kilku innych spektakularnych dochodzeń, angażujących znaczne środki finansowe i zasoby osobowe. Dziś w nocy przeprowadzono pierwszą ofensywę. Około stu policjantów z Wydziału Kryminalnego Komendy Stołecznej, Komisji ds. Lokali Rozrywkowych, Sekcji ds. Gangów i innych jednostek wzięło udział w licznych akcjach w centrum i na przedmieściach Sztokholmu. Rezultaty akcji nie są dotąd znane. Wydział Kryminalny Komendy Stołecznej odmawia naszej gazecie komentarzy. Projekt Nova, w intencji jego pomysłodawców z Komendy Stołecznej, ma za zadanie zwalczać struktury kryminalne, złożone w dużej mierze z zawodowych przestępców, których działalność obejmuje między innymi ciężkie przestępstwa z użyciem przemocy, ściąganie haraczy, import narkotyków, stręczycielstwo i przemyt papierosów. W opisie projektu Nova stwierdza się, że na terenie województwa stołecznego wzrasta przestępczość z użyciem przemocy oraz że przestępcy coraz chętniej sięgają po broń. Postanowiono w pierwszym rzędzie uderzyć w przywódców kryminalnych struktur. Przed rozpoczęciem operacji wytypowano 150 znanych przestępców z terenu całego województwa, jako szczególnie interesujących z punktu widzenia przyjętej strategii. Jako cel założono, że co najmniej 50 z tych osób uda się „nakłonić do trwałej rezygnacji z działań przestępczych". Cel ma być osiągnięty za pomocą „działań prewencyjnych oraz ścigania sądowego". Żadna z wytypowanych osób nie odbywa obecnie kary ani nie jest oskarżona o przestępstwo zagrożone karą wyższą niż dwa lata pozbawienia wolności. Cel ma być zrealizowany najpóźniej w ciągu dwóch lat.
15.
W drodze do Radovana. Ze stereo serbska muzyka: Zdravko Colić. Mrado wkurwiony - ten przychlast Jorge szuka guza. Grozi Radovanowi. Pośrednio grozi Mradowi. Próbuje szantażu. Próbuje się wycwanić. Próbuje igrać z ogniem. Jorge wiedział o handlu kokainą niejedno. Znał miejsca składowania, kanały kurierskie, metody przemytu, dilerów, kupujących, laboratoria, różne wypełniacze. Przede wszystkim: ten blatte wiedział, kto tu pociąga za sznurki. Sam Pan R mógł znaleźć się w tarapatach. Gospodin Bog - to przecież ten cholerny blatte powinien być w tarapatach. Cwel jebany. Mrado go dorwie, zwiąże taśmą klejącą, pokroi na cienkie plasterki. Zeżre go. Wysra. Zeżre znowu. Wysra go jeszcze raz. Mrado zadzwonił do Radovana od razu po rozmowie z blattem. Sądząc po głosie, Radovan był spokojniejszy od Mrada. Ale Mrado wyczuwał podskórne wibracje: Rado jeszcze bardziej wkurwiony od niego. Teraz, Jorge, zaczekaj na zemstę jugoli. Ta prowokacja ze strony latino miała plusy: odwracała uwagę zirytowanego Radovana od Mrada. Kiedy widzieli się ostatnio, atmosfera była naprawdę pod psem. Rado posunął się za daleko. Po dwudziestu minutach: na miejscu w Näsbyparku. Dzielnica willowa. Piździelski raj zbytkownych czworokątów. Stanął przy samochodzie i zapalił szluga. Trzymał go między palcem wskazującym i kciukiem - styl słowiański. Zaciągał się głęboko. Musiał się uspokoić przed spotkaniem z wielkim R. Zakaszlał ochryple. Pomyślał o obrazach Radovana. Łączna wartość? Nieprzeliczalna na pieniądze. Zakiepował. Podszedł do domu. Zadzwonił. * Otworzył Stefanović. Bez słowa, zaprowadził tylko Mrada do biblioteki. Radovan siedział w tym samym fotelu co ostatnim razem. Skóra na poręczach wytarta i biaława. Na stoliczku butelka whisky, szesnastoletni lagavulin. - Siadaj, Mrado. Dziękuję, że od razu zadzwoniłeś. Mogliśmy to obgadać przez telefon, ale chciałem ci spojrzeć w oczy, żeby upewnić się, czy się zbytnio nie wściekłeś. Musisz załatwić to spokojnie. My to musimy załatwić spokojnie. Rozwikłać krok po kroku. To nie jest jakieś wielkie halo, paru już próbowało. Z tą jedną różnicą, że on naprawdę może
coś wiedzieć. Opowiadaj, co ci powiedział. Od początku, szczegółowo i dokładnie. Mrado opowiedział. Postarał się zrobić to zwięźle i nie pominąć tego, co istotne arogancji gnojka. - Jorge Salinas Barrio jest na ucieczce. Znasz tę historię lepiej ode mnie, od ciebie się o tym dowiedziałem. Z tego, co słyszałem, uchodzi teraz za bohatera wśród ludzi z Österåker. Nawet twardzi faceci z Kumli i z Hallu12 podziwiają jego finezję i styl. Zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jakiś pieprzony David Copperfield. Mój błąd, trzeba było zająć się nim od razu. Kurwa mać. - David Copperfield, podoba mi się porównanie. Ale nie mów, że powinieneś był wygarnąć go od razu. Nie wiemy, co by się wtedy stało. Mów lepiej dalej. Mrado opowiedział o rozmowie z Jorgem. Że Jorge wydawał się zestresowany, że blatte dzwonił przypuszczalnie z automatu, że chce mieć paszport i sto kafli, że wspomniał, że się zabezpieczył na wypadek, gdyby coś złego mu się stało. Radovan siedział w milczeniu. Nalał do szklanek lagavulina. Upił łyczek. - On wie o nas sporo. Ale nie tyle, żebym zaraz tańczył, jak mi zagra. To jest dla niego wielka szansa, żeby uzyskać pomoc z mojej strony. Pewnie, że mógłbym dać mu nowy paszport. Trochę grosza. Nowe życie w jakimś ciepłym kraju. Sęk tylko w tym, że on mnie z kimś pomylił. Nikt mnie do czegoś takiego nie zmusi. Poza tym kto mi da gwarancję, że on się tym zadowoli? Pamiętasz, jacy byli skurwiele Chorwaci tam, u nas. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent wybrzeża to było dla nich za mało, chcieli mieć wszystko. Ten chłopak jest taki sam. Jak dzisiaj mu załatwię nowe dokumenty, to jutro przyjdzie z powrotem i zechce ode mnie pieniędzy. Albo biletów lotniczych za granicę. Albo cholera wie czego - części imperium Radovana. Mrado roześmiał się. Rado: król gangsterów, mówiący o sobie samym w trzeciej osobie. Mrado odprężył się. Nastrój lepszy, niż gdy tu był ostatnim razem. Poczuł, jak whisky rozgrzewa mu ciało. Rozluźnia mięśnie ramion. Pieści brzuch. - Jego atutem jest to, co wie albo być może wie. Nie jestem całkiem przekonany, że ma dostatecznie dużo info, żeby nam mógł zaszkodzić, ale jest pewne ryzyko. Naszym atutem jest to, że go możemy posłać z powrotem do kicia, ani się chłopak obejrzy. Szkopuł tylko w tym, że jak go znów zapuszkujemy, to on może stracić wszelką nadzieję. A jak nie będzie miał już po co żyć i tylko w Kumli będzie ćwiczyć bicepsy, to wtedy nas wsypie. Masz to pewne jak w banku.
12
Kumla, Hall - najcięższe więzienia w Szwecji.
- Przepraszam, Radovan. A czemu go po prostu nie stuknąć? - My tak nie pracujemy. Za ryzykowne. Słyszałeś przecież, co powiedział. Mogą być jakieś przecieki. Nie wiemy, komu jeszcze opowiedział. Jorge Salinas Barrio nie jest głupi. Możesz mi wierzyć, on się już postarał, żeby te rzeczy, na których nam zależy, w jakiś sposób zostały ujawnione, jak go rozwalimy. Prawdopodobnie już wygadał wszystko komuś, kto będzie sypał, jak mu się coś stanie. Ale wiesz, on może wymyślić bóg wie co. Zamknąć zapiski o tym wszystkim w jakiejś skrytce bagażowej. Jak się przekręci, nikt nie przyjdzie i nie napełni automatu dziesiątkami - otworzą skrytkę - ktoś zobaczy te wszystkie papiery, jakie tam zostawił, włącznie z dokładnym katalogiem naszej działalności. Albo napisał mejla, który automatycznie, jakiegoś konkretnego dnia, zostanie wysłany do glin, jeśli wcześniej nie zmieni dyspozycji. Rozumiesz, do czego zmierzam - nie możemy go stuknąć. On jest na to za cwany. Ale są inne sposoby. Klasyczne metody - wiesz, Mrado. Znajdziesz go albo nawiążesz kontakt w inny sposób. Zrobisz swoje. Wyjaśnisz mu, że się pomylił, że Radovan nie boi się jego brudnego szantażu. Potem, jak będziesz pewien, że zrozumiał, od kogo jest to pozdrowienie, zrobisz z niego marmoladę. Zdarzyło ci się kiedyś dźgnąć kogoś w brzuch? - Tak, bagnetem, Srebrenica dziewięćdziesiąty piąty. - No to wiesz, krew sika jak cholera, każdego powali. Tyle wnętrzności do trafienia, takie uszkodzenia. To jest metoda na Jorgego - zgnoić go z mety - szybko i bez komplikacji. Jak cios nożem. - Jasne. Mam od ciebie carte blanche? - I tak, i nie. Facet nie może się przekręcić. Żadnego noża, to była tylko metafora. Musisz, że tak powiem, przykręcić śrubę w białych rękawiczkach. Radovan zaśmiał się z własnego żartu. - Rozumiem. Wiesz może coś bliższego, gdzie go można znaleźć? - Właściwie to nie. Ale on jest z okolic Sollentuny. Zapytaj Ratka albo Ratka brata, oni są stamtąd. Jeszcze jedna rzecz. Nie możesz tego brudasa urządzić tak, żeby musiał jechać do szpitala. Bo wtedy wyląduje znowu w pierdlu i będzie to, o czym mówiłem. W więzieniu, bez nadziei, będzie miał wszystkich gdzieś. Wsypie nas. - Możesz na mnie polegać. Nie złamię ani jednej kości temu piździelcowi. A i tak pożałuje, że nie został w piździe mamy. Dosadność Mrada - Rado się uśmiechnął. Zakręcił szklanką z whisky. Wypił łyk. Przechylił się do tyłu w fotelu. Mrado gotów do akcji. Chciał już na ulicę. Wyjść od Radovana. Do siłowni. Pogadać z chłopakami. Poszukać jakichś wskazówek. Rozwiązać zagadkę. Dać wycisk Jorgemu.
Pogadali na inne tematy: o koniach i o samochodach. Nic o interesie. Ani słowa o tym, że poprzednim razem Mrado zażądał zwiększonych udziałów w dochodach z szatni. Po piętnastu minutach Radovan przeprosił. - Mam parę spraw do załatwienia. I pamiętaj, Mrado - z uwagi na porażkę we Młynie Jorgego chcę mieć na wczoraj. * Mrado zszedł do pakerni. Pogadał z kolesiami z recepcji. Przerwał ich dyskusję nad najnowszym lekiem na ból mięśni. Zadał parę pytań. Czy znają kogoś, kto siedzi w Österåker? Czy znają kogoś, kto pracował w Österåker jako strażnik? Czy coś słyszeli o tej eleganckiej ucieczce stamtąd sześć tygodni temu? Jeden z nich powiedział: - Coś cię to bardzo ciekawi. Masz tam iść siedzieć i chcesz wiedzieć, jak się wydostać? - Zarechotał z własnego dowcipu. Mrado życzliwy. Nie odciął się. Przeciwnie, podchwycił żart: - Dobry risercz to pół roboty, nie wiedziałeś? Facet pochylił się nad kontuarem. - Ta ucieczka to był numer über alles. Bez kitu, ten koleś, co przelazł przez mur, to musiał być sam Siergiej Bubka. Siedem metrów, Mrado, masz pojęcie? Jak przez to śmignąć bez tyczki? Co on jest, człowiek pająk, czy jak? - Znasz kogoś, kto tam garuje? - Nie znam nikogo, kto tam siedzi. Ja jestem przyzwoity człowiek, przecież wiesz. Strażników żadnych też nie znam. Pogadaj może z Mahmudem. Wiesz, Arabowie są zawsze na bakier z prawem. Pół jego rodziny pewnie siedzi w kryminale. Zobacz na dole, pod prysznicem, zdaje się właśnie skończył swoją przedpołudniową sesję. Mrado zszedł na dół po schodach. Do przebieralni. Mahmuda tam nie było. Ubierało się paru innych chłopaków. Rzucił im cześć. Wrócił na górę. Rozejrzał się w sali po prawej. Grzało tam eurotechno. Mahmuda nie było. Zajrzał do sali po lewej. Zobaczył Mahmuda na kolanach, na czerwonej gumowej macie. Rozciągał sobie mięśnie grzbietu. Wyglądał jak groteskowy baletmistrz w tanecznej pozie. Mrado przyklęknął obok niego. - Siemasz, chudzielcu. Jak tam sesja? Co dziś pakowałeś? Mahmud nawet nie spojrzał w górę. Dalej rozciągał grzbiet. - Chudzielec to sam jesteś. Sesja dobrze. Dzisiaj jechałem ostro z dolną częścią pleców, potem ramiona. Bez problemów, bo są od siebie daleko. A co u ciebie?
- Jakoś leci. Potrzeba mi pomocy w jednej sprawie. Pomożesz? - Jasne. Mahmud nigdy nie pęka, przecież wiesz. - Cool. Znasz jakichś ludzi, co siedzą w Österåker? - Tak. Mąż mojej siostry tam siedzi. Ona go często odwiedza. Dostają pokój dla siebie, mogą się trochę pobawić. - Mahmud zmienił pozycję. Wstał. Ręce między nogami. Wygiął się w koci grzbiet. Słychać było trzask kręgów. - Kiedy wybiera się następnym razem? - Nie wiem. Mam zapytać? - Spytaj. Mógłbyś zadzwonić do niej zaraz, jak tu skończysz? Chcę się dowiedzieć jak najszybciej. Mahmud
kiwnął
głową.
Zamilkli.
Arab
wykonał
jeszcze
parę
ćwiczeń
stretchingowych. Mrado zaczekał. Pogadał z dwoma innymi chłopakami w salce. Zeszli do przebieralni. Mahmud zadzwonił do siostry. Rozmawiali po arabsku. Siora miała odwiedzić męża w czwartek. * Spotkali się w jakiejś knajpie na Söder. Supertanio i tłusto, kebaby i falafel w chlebku pitta, po dwadzieścia koron za sztukę. Mrado zamówił sobie trzy. Przyjrzał się lokalowi. Na ścianach zdjęcia jerozolimskiego Meczetu na Skale i jakieś teksty po arabsku. Autentyk czy atrakcja dla klientów? Kogo to rusza, gdy kebaby są tak dobre, że rozpływają się w ustach. Siostra Mahmuda według Mrada: wulgarny wariant blatte. Trochę za obcisłe ciuchy. Trochę za krótka spódniczka. Trochę za gruby makijaż. Trochę za wiele podrabianych akcesoriów marki Louis Vuitton. I o wiele za dużo dialektu z Rinkeby. Stonuj nawijkę, dziewczyno. Zgodziła się pomóc. Totalski no problemski. Poinstruował ją, o co ma pytać: czy Jorge z kimś się kontaktował częściej niż zazwyczaj na parę dni przed ucieczką? Może z jakimś klawiszem? W jaki sposób przedostał się przez mur? Czy należał do jakiegoś gangu? Czy wiadomo, kto mu pomógł z zewnątrz? Z kim się przyjaźnił w więzieniu? Zapisała to sobie i obiecała zapamiętać, zanim wybierze się z wizytą do zakładu. Życzyła sobie za fatygę dwa tysiące, w cashu. Mrado znał typ Jorgego: tacy jak on nie potrafili trzymać języka za zębami. Chwalili się i fanfaronowali, coś im się zawsze wypsnęło. Czuł się na pewnym gruncie - dzięki kontaktom w Österåker znajdzie tego latino bez problemu. Pogoń mogła ruszyć.
16.
Hiszpańskie sny. „Jorgelito, posiedzę tu, póki nie zaśniesz. Jorgelito, zaczekaj tu, a ja przyniosę książeczkę z bajkami. Jorgelito, mówiłam ci, że jesteś moim królewiczem? Paola jest moją królewną. Jesteście moją własną królewską rodziną.” Jorge się ocknął. Na dworze było jasno. W pokoju ciepło. Koniec pięknych snów. Leżał na materacu, który ściągnął z łóżka. Mniejsze ryzyko, że ktoś z zewnątrz go zobaczy. Podwójne zabezpieczenia - za oknem pokoju rosły wysokie krzaki, utrudniały wgląd. W sumie spędził w tym domku sześć dni. Wynudzony. Niedługo miał zadzwonić do jugola. A potem adios amigos, wyjedzie jak najszybciej z kraju. Przewrócił się z boku na bok. Nie miał siły wstać. Nuda wyssała z niego siły. Myślał o Rodriguezie. Któregoś dnia Jorge-boy wróci. I przemebluje mu facjatę. Każe mu się czołgać. Lizać stopy mamy. Płakać. Pełzać. Kwilić. Może popełnił jakieś głupstwo. Nieostrożność. Na przykład wczoraj, żarcie się skończyło. Wyszedł na drogę. Szedł, aż doszedł do jakiejś większej drogi. Poszedł dalej. Zobaczył wodę. Łodzie, które ludzie właśnie wyciągali. Złota jesienna idylla. Około półtorej godziny. Sklep spożywczy, ICA Nygrena. Wszedł do środka. Nigdy w życiu nie czuł się tak ciemnoskóry jak tam, w narodowym butiku aryjskiej szwedzkości. Blatte w ostrym kontraście. Nikt nie powiedział ani słowa. Na pozór nikt nie zwrócił na niego uwagi. Lecz Jorge, el negrito, miał wrażenie, że go zlinczują, zanurzą w farbie przeciwporostowej do kadłubów i wytaczają w müsli. Kupił spaghetti, chipsy, chleb, mortadelę, jajka, masło i najcieńsze piwo. Proszek do prania ręcznego i farbę do włosów. Zapłacił gotówką. Nie powiedział kasjerce dziękuję. Kiwnął tylko głową. Zdawało mu się, że wszyscy się na niego gapią. Z nienawiścią. Że chcą na niego donieść na policję. Już wychodząc ze sklepu, poczuł się jak kretyn. Spróbował iść do domu przez las. To nie był dobry pomysł. Wychodził prosto na prywatne działki i zagrody. Przestraszył się, że jacyś ludzie będą w domu. Podejrzliwi. Wkurzą się. Zgłoszą czarnucha na policję. Wyszedł z powrotem na główny gościniec. Miał nadzieję, że nikt nie zwróci na niego szczególnej uwagi. * Jorge usmażył sobie dwa jajka. Posmarował pięć pajdek chleba. Na to mortadela. Napił się wody. Przy zlewie urósł chwiejny stos sztućców i talerzy. Czemu miałby
przejmować się zmywaniem? Niech to potem zrobi prawowity właściciel domku. Usiadł przy stole w kuchni. Szybko zjadł kanapki. Dotknął palcami blatu stołu. Wyglądał na stary. Zastanowiło go, czy to ubodzy ludzie mieszkali w tym domku, czy po prostu chcieli mieć stary stół. Wtedy: jakiś dźwięk na zewnątrz domu. Jorge nadstawił czujnie ucha. Dobiegł go jakiś głos. Skulił się. Zsunął się z krzesła, na podłogę. Położył się płasko na brzuchu. Podczołgał się do okna. Gdyby ktoś teraz wszedł, to Jorge mógł mieć przechlapane. Jeśli to były gliny - to miał bankowo przechlapane. Kurwa mać, że też w porę nie pomyślał. Nie miał nic spakowanego. Jego ubrania, farba do włosów, jedzenie, przybory toaletowe - wszystko rozrzucone po pokoju, w którym spał. Dupa zbita. Jeżeli będzie zmuszony rzucić się teraz do ucieczki, to nic ze sobą nie weźmie. Jorge-boy: goły i wesoły. Spróbował wyjrzeć przez okno. Nikogo nie widział. Tylko spokojny ogród, otoczony krzakami głogu i dwoma klonami. Głos rozległ się ponownie. Dobiegał jakby z dróżki wiodącej do domu. Zgięty wpół przemknął do innego okna. Przez sień. Szerokie deski podłogowe zatrzeszczały. Szlag by trafił. Nie miał odwagi wyjrzeć przez okno. Mogliby go zobaczyć. Najpierw nasłuchiwał. Usłyszał jeszcze jeden głos, teraz już bliżej, lecz nie całkiem blisko. Przynajmniej dwie osoby, które ze sobą rozmawiały. Czy to aina, czy ktoś inny? Znów nasłuchiwał. Jeden z głosów mówił z lekkim obcym akcentem. Wyjrzał ostrożnie. Żadnego zaparkowanego samochodu. Nie widział ludzi. Spojrzał dalej, na drogę prowadzącą obok domu do brunatnej stodoły za ogrodem. Tam. Trzy osoby szły w kierunku domu. Jorge rozważał w trybie fast forward. Bilansował korzyści z ryzykiem. Domek był niezły. Ciepły, na uboczu, z dala od miasta i szukających go gliniarzy. Mógłby się tu przyczaić tak długo, jak długo starczy mu pieniędzy. A z drugiej strony, ci ludzie na drodze od stodoły. Nie widział stąd dokładnie, kto to jest. To mogli być właściciele domu. Może to nie ich dom, ale są ciekawscy. Zajrzą przez okno. Zobaczą górę talerzy przy zlewie, materac na podłodze, bałagan. To mogli być gliniarze. Ryzyko za duże. Lepiej spakować klamoty i pryskać, zanim tu dojdą. Takich domków jest więcej. Więcej ciepłych łóżek.
Jorge pośpiesznie wrzucił swoje rzeczy do dwóch reklamówek, żarcie do jednej, a ciuchy i resztę drobiazgów do drugiej. Podszedł do drzwi. W ich górnej części tkwiło małe okienko. Wyjrzał przez nie. Nikogo nie było. Otworzył drzwi. Ruszył szybko w lewo. Nie tą żwirowaną ścieżką do dróżki. Przecisnął się przez lukę w żywopłocie. Podrapał się przy tym kolcami. Wydało mu się, że słyszy głosy wyraźniej. Fuck. Pobiegł, nie oglądając się za siebie.
17.
JW w drodze na szczyt. Oferta Jet-set Carla to złote otwarcie. Abdulkarim w siódmym niebie. Bez przerwy mówił o planach ekspansji. „Bylebyś tylko znalazł tego Chilijczyka, przypominał JW, to całe miasto będzie nasze.” JW nie przemęczał się zbytnio poszukiwaniami. Tu i tam wyłożył przynęty. Spotykał się w knajpach z ludźmi z Sollentuny i oferował im pieniądze za informacje, które mogły umożliwić kontakt z Jorgem - jakoś z tym będzie. Dzisiaj zajmował go inny projekt. Kilka dni wcześniej zadzwonił do nauczyciela Komvuksu - Szkoły dla Dorosłych, Jana Brunéusa. Nauczyciel pamiętał dobrze Camillę, ale nie miał najmniejszej ochoty o niej rozmawiać. Kiedy JW zaczął nalegać, trzasnął słuchawką, prosto w ucho. JW akurat wtedy nie miał siły zareagować jak należy. Nie zadzwonił do niego powtórnie. Usiłował nie myśleć więcej o tej sprawie. Ale dziś przyszła pora. Był zmuszony. Założył dżinsy, koszulę, płaszcz. Ruszył w kierunku Sveaplans Gymnasium, w pobliżu Centrum Wennergrena, gdzie mieścił się Komvux. Chciał spotkać się z Janem Brunéusem osobiście. Valhallavägen huczała głośniej niż zwykle, albo z powodu ciężkiego ruchu kołowego, albo z powodu jego bólu głowy. Prawdopodobnie z obu tych powodów. Przy końcu Sveavägen dojrzał budynek szkoły. Godzina wpół do dwunastej. Zbliżała się przerwa na lunch. JW podejrzewał, że sekretariat też zamkną. Nie miał ochoty wyczekiwać, aż przerwa się skończy, nie dbał o
strzałki i tabliczki, po prostu spytał o drogę. Jakaś kobieta z plecakiem Fjällräven, przypuszczalnie idąca stamtąd, dała mu dobry opis: główne wejście, schodami na górę, potem w prawo. JW pobiegł pod prąd. Przeważnie młodzi ludzie, w jego wieku, w drodze na lunch. Zmęczona klasa średnia - nie rozumieli, że istnieją krótsze drogi do Życia? Przeskakiwał po trzy stopnie naraz. Złapał zadyszkę. Znalazł sekretariat. Jakaś kobieta w plisowanej spódnicy i staroświeckiej bluzce akurat stamtąd wychodziła. Jej energiczne ruchy oznaczały: już zamykam. Fatalnie. Powiedział: - Dzień dobry pani, miałbym prośbę, czy byłaby pani tak miła i udzieliła mi pewnej informacji, zanim pani pójdzie na lunch? JW zmienił się w mistrza uprzejmości - uwodził sekretarkę kurtuazją. Sporo nauczył się w swoim sztokholmskim towarzystwie. Starsza pani dała się obłaskawić i wpuściła go do środka. Stanęła za kontuarem. - Chciałbym się spotkać z jednym z waszych nauczycieli, Janem Brunéusem. Czy on ma lekcje w tym tygodniu? A jeśli tak, to gdzie go mógłbym znaleźć? Kobieta zrobiła minę, jakby wymagał od niej nie wiadomo czego. JW nie lubił tego stylu. Sposobu bycia niektórych - zamiast komunikować się po prostu, szli przez życie, torując sobie drogę grymasami. Wyjęła grafik i powiodła palcem po kwadratach. W końcu oznajmiła: - Ma teraz lekcję, która kończy się za dziesięć minut, o dwunastej. W sali cztery dwa dwa. To piętro wyżej. JW jak najuprzejmiej podziękował. Chciał zachować z nią dobre układy, chociaż nie bardzo wiedział po co. Czuł, że to mogło mu się przydać. Pobiegł schodami w górę. Znalazł właściwy korytarz. Sala cztery dwa dwa. Drzwi były zamknięte, do przerwy na lunch pozostało jeszcze pięć minut. Zaczekał na zewnątrz. Przyłożył ucho do drzwi, usłyszał monotonny głos, ale nie był pewien, czy to Jan Brunéus. Obejrzał sobie korytarz. Beżowe ściany, szerokie okna, zwyczajne białe klosze u sufitu, bazgroły przy kaloryferach. Klasyczny klimat licealny. Po Szkole dla Dorosłych oczekiwał innego feelingu. Bardziej dojrzałego.
Drzwi salki otworzyły się. Wyszedł czarny chłopak w rozciągniętym swetrze i bag-ginsach wiszących mu prawie u kolan. Za nim ze dwadzieścioro innych uczniów. JW zajrzał do klasy. Kilka dziewcząt stało przy ławkach, pakując długopisy i zeszyty. Nauczyciel ścierał tekst z tablicy. Nie widział JW To musiał być Jan Brunéus. Ubrany w brązowy garnitur z welwetu ze skórzanymi latami na łokciach. Pod marynarką miał zielony sweter w serek, robiony na drutach. Trzydniowy zarost utrudniał ustalenie jego wieku, ale przypuszczalnie miał koło czterdziestki. Okulary w cienkich oprawkach, być może marki Silhoutte. JW pomyślał, że wygląda sympatycznie. Podszedł do Brunéusa. Jan odwrócił się i przyjrzał się JW. JW pomyślał: dostrzega podobieństwo do Camilli? Jan zapytał: - W czym mogę pomóc? - Nazywam się Johan Westlund. Rozmawialiśmy ze sobą parę dni temu przez telefon, jak pan może pamięta. Chciałbym pomówić o mojej siostrze, Camilli Westlund, jeśli to możliwe. Brunéus przysiadł na katedrze. Nic nie powiedział. Tylko westchnął. Chciał stworzyć szczerą atmosferę? O co chodzi? Dziewczęta wyszły z klasy. Jan wstał i zamknął za nimi drzwi. Z powrotem przysiadł na katedrze. JW stał bez ruchu. I bez słowa. - Bardzo przepraszam za moje zachowanie. Nerwy mnie poniosły, gdy o niej pomyślałem. Całe to jej zniknięcie to przecież tragedia. Nie chciałem pana urazić, rzucając słuchawką. JW przysłuchiwał się, bez słowa. - Bardzo dobrze pamiętam Camillę. Była jedną z moich ulubionych uczennic. Zdolna i chętna do nauki. Zawsze obecna na lekcjach. Miała u mnie najwyższe oceny, ze wszystkich przedmiotów. JW pomyślał: nauczyciele zwracają uwagę na takie nieistotne rzeczy jak obecność. - Jakie miała z panem przedmioty? - Szwedzki, angielski i, o ile sobie przypominam, wiedzę o społeczeństwie. Wie pan, tutaj przewija się co roku jakieś dwieście twarzy, ale Camillę pamiętam. Jesteście bardzo
podobni. - Ludzie tak często mówią. Mógłby pan mi powiedzieć coś więcej? Co pan o niej pamięta? Wiem, że spędzała sporo czasu z koleżanką o nazwisku Susanne Pettersson. Miała tu jakichś innych przyjaciół? - Która to mogła być Susanne Pettersson? Tej nie pamiętam. Ale wydaje mi się, że Camilla nie miała zbyt wielu przyjaciół, co mnie dziwiło. Bo przecież była taka, jak pamiętam, miła i towarzyska. Miała też ujmujący wygląd. Coś się nie zgadzało. Susanne Pettersson powiedziała, że z Camillą sporo wagarowały. A Jan Brunéus mówi teraz, że Camilla zawsze była obecna. I że miała ujmujący wygląd. Czy nauczyciele mają w zwyczaju mówić takie rzeczy? Porozmawiali jeszcze dwie minuty. Jan mówił teraz ogólnikami. - Komvux to ważna społeczna instytucja. Nie każdy się nadaje do liceum. Tutaj dostają swoją drugą szansę. JW zapragnął wyjść z tej sali. Miał dosyć Jana Brunéusa. Jan uścisnął mu dłoń. - To bardzo przykra historia. Proszę pozdrowić ode mnie rodziców. Niech pan im powie, że Camilla mogła daleko zajść. Jan wziął z podłogi podniszczoną skórzaną teczkę i zniknął na korytarzu. JW wrócił do sekretariatu. Sprawdził godziny otwarcia. Dziś był już zamknięty. Jak nie urok, to sraczka. * W domu poszukał w książce telefonicznej. Sztokholm, Urząd Miasta, Biuro Edukacji. Zadzwonił do sekretariatu i poprosił o połączenie z kimś, kto mógłby mu wyjaśnić parę kwestii dotyczących ocen i udostępniania dokumentów publicznych. Skierowano go do urzędnika zajmującego się statystykami ocen w szkołach średnich. Porozmawiali piętnaście minut. To mu wystarczyło. Otrzymał odpowiedzi na swoje pytania. Z całą pewnością wróci jeszcze do Komvuksu. Pogrzebie w szkolnym archiwum. W opowieści Jana Brunéusa coś się nie zgadzało.
18.
Czekając, aż siostra Mahmuda odwiedzi zakład w Österåker, Mrado przez dwa i pół
dnia bawił się w detektywa. Zamówił zdjęcia paszportowe Jorgego. Zadzwonił do dwóch znajomych gliniarzy, Jonasa i Rolfa. Obiecał pięć tysięcy temu, kto wydobędzie jakieś dobre info o tym skurwielu Jorgem. W ewidencji ludności sprawdził jego krewnych. Nie dało mu to żadnych tropów. Zasięgnął języka u swego kolegi Nenada, który u Radovana odpowiadał za koks i prostytutki. Nenad nawet nie pamiętał Jorgego, poza samym procesem. Mrado zjadł śniadanie z Ratkiem i bratem Ratka, Slobodanem, alias Bobba. Ci zapoznali go pokrótce z kryminalną mapą północno-zachodniej części Sztokholmu. Z którymi ćpunami powinien pogadać, w jakich knajpach powinien porozmawiać z personelem, jacy dilerzy znali kręgi Jorgego. Dwukrotnie wybrał się do Sollentuny i do Märsty, gdzie pogadał z różnymi latinos i kokainowymi kontaktami. Bobba pojechał razem z nim. To powinno pomóc. Większość słyszała już o zbiegu i wiedziała, kto to jest. Tym, co nie wiedzieli, podtykali pod nos jego paszportowe zdjęcia. Bohater. Legenda. Wszyscy chcieli postawić bohaterowi drinka. Uczcić chłopaka. Pogratulować mu. Ale nikt go nie widział. Matka Jorgego żyła z nowym facetem, miał także siostrę, Paolę. Matka mieszkała poza Sztokholmem. Siostra w dzielnicy Hägersten. Zamówił zdjęcia paszportowe siostry i matki. W googlach znalazł dwa trafienia na nazwisko siostry. Napisała jakiś artykuł w studenckim piśmie „Gaudeamus”, wydawanym przez Uniwersytet Sztokholmski, i była uczestniczką Dni Literatury. Dzielna dziewuszka. Najwyraźniej postanowiła startować ambitnie - from scratch. Może powinien zajrzeć na uniwerek? Zadzwonił do Instytutu Literaturoznawstwa. Siostra Jorgego zaliczała trzeci semestr, kurs C, cokolwiek to oznaczało. * Mrado pojechał na Frescati. Zaparkował samochód za niebieskimi wieżowcami. Merc tutaj kłuł w oczy. Poza tym na parkingu: nudne, pospolite auta. Uniwersytet dla Mrada: terra incognita. Ludność: cieniasy, frajerzy, którzy więcej gadają, niż robią, okularnicy. Pedalskie cioty. Ale za to, ku zdziwieniu Mrada, masa ładnych dziewczyn. Sprawdził tablice informacyjne. Znalazł Instytut Literaturoznawstwa. Wjechał windą na górę. Zapytał jakąś paniusię na korytarzu, kto odpowiada za kurs C. Usłyszał nazwisko asystentki. Czytał kolejne tabliczki. Pokój asystentki dalej, w tym samym korytarzu. Na drzwiach jeszcze jedna tabliczka: Kocham moją pracę... na przerwie na kawę. Mrado zapukał. Nikogo nie było. Spytał kobietę w sąsiednim pokoju. Asystentka na zebraniu, w sali C 119. Zjechał z powrotem, na sam dół. Korytarze zdawały się niewykończone. Rury i kanały wentylacyjne wisiały pod sufitem. Niektóre ściany wyglądały na niemalowane. Gdzieś w rogu
stały oparte o ścianę kawałki białej boazerii. Drogę pokazywały strzałki. Znalazł salę. Zapukał. Otworzył facet w marynarce i z rozczochraną grzywką. Mrado poprosił o rozmowę z asystentką z literaturoznawstwa. Facet, że mają właśnie posiedzenie. Mrado przechylił tylko głowę. Postawił stopę w drzwiach tak, że nie dało się ich zamknąć. Wbił wzrok w gościa. Ten z grzywką wytrwał na pozycji. Piętnaście sekund później umknął wzrokiem. Wywołał asystentkę. Młoda dziewczyna - najwyżej dwadzieścia pięć lat. Mrado spodziewał się starszej kobiety. Spytała go, o co chodzi. Wstawił jakiś bajer. Powiedział, że miał kupić książki od pewnej dziewczyny, ale nie przyszła na spotkanie. Spytał, czy asystentka nie ma przypadkiem jej numeru albo czy nie wie, gdzie ma dziś zajęcia. Spytała, czemu tak mu śpieszno. Tu Mrado wstawił inny bajer, coś o tym, że wyjeżdża i te książki musi mieć jeszcze dziś. Szalenie mu się śpieszyło. Asystentka: zbyt łatwowierna i miękkiego serca. Pojechali windą do jej pokoju. Odszukała numer telefonu Paoli i rozkład zajęć kursu C. Powiedziała, że Mrado ma szczęście. „Paola ma dziś seminarium w sali D 327.” Nareszcie trochę fartu. Bingo. Jak mogła dać się nabrać dwumetrowemu jugolowi, to przechodziło jego pojęcie. W stronę D 327. Znów sprawdzał tabliczki. Znalazł salę. Ta sama procedura co z asystentką. Otworzył jakiś gość. Mrado poprosił, żeby wywołał Paolę. Mrado zamknął za nią drzwi sali seminaryjnej. Paola od razu zrozumiała, że coś jest nie tak. Szarpnęła głową. Zrobiła krok do tyłu, zwróciła twarz w bok. Mrado zdążył zobaczyć jej oczy. Jeśli awersja miała twarz, to była właśnie jej twarz. Mrado inaczej wyobrażał sobie literaturoznawcę. Miała na sobie jasnoniebieską bluzkę. Obcisłe ciemne dżinsy. Schludny styl. Włosy czarne, spięte w kucyk. Błyszczały. Niewinny outlook. W Mradzie coś się zapaliło. Wskazał dłonią w stronę toalety. Poszli tam. Paola spięta, sztywno. Mrado skoncentrowany. Weszli do środka. Mrado zamknął drzwi. Toaleta była cała zapisana bazgrołami. Głównie ołówkiem i długopisem. Mrado zdziwiony. Studenci uniwersytetu nie powinni chyba tak robić? Kazał Paoli usiąść na sedesie. Jej twarz płonęła. - Uspokój się. Nie chcę ci zrobić krzywdy, ale lepiej nie próbuj krzyczeć. Ja nie używam przemocy wobec dziewczyn, nie jestem żaden damski bokser. Chcę tylko się dowiedzieć paru rzeczy. Paola mówiła idealną szwedczyzną. Bez śladu akcentu. - Chodzi o Jorgego, tak? Czy chodzi o Jorgego?
Bliska płaczu. - You got it, babe. Chodzi o bracholca. Wiesz, gdzie on jest? - Nie. Nie mam pojęcia. Nie wiem. Nie odezwał się. Do mamy też nie. Czytałyśmy o nim tylko w gazetach. - Przestań. On cię na pewno lubi, wyobrażam sobie. Jasne, że się odezwał. Gdzie on jest? Zaszlochała. - Przecież mówię, że nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nawet nie zadzwonił. Mrado naciskał. - Nie kłam. Wyglądasz na bystrą dziewczynę. Mogę zamienić twoje życie w piekło. A życie twego brata mogę zmienić na lepsze. Powiedz mi tylko, gdzie on jest. Dalej szła w zaparte. - Kochanie, posłuchaj mnie uważnie. Przestań się mazać. Ta toaleta wygląda okropnie, nie uważasz? Ściany kompletnie zabazgrane. Ty chcesz zostawić za sobą taki świat. Ciągnie cię twoje eleganckie wykształcenie. Chcesz się w życiu wybić. Twój brat też może mieć lepsze życie. Patrzyła mu prosto w oczy, źrenice wielkie, lśniące. Widział w nich swoje odbicie. Przestała płakać. Tusz do rzęs pozostawił czarne smugi na jej policzkach. - Ja naprawdę nie wiem. Mrado rozważał sytuację. Są ludzie, co umieją kłamać. Bajerować. Każdego wpuścić w maliny. Nie dać się policjantom, prokuratorom, adwokatom, przesłuchanie za przesłuchaniem. Nie dać się nawet takim facetom jak Mrado. Może sami wierzą w to, co mówią. Może tylko mają niezwykły talent aktorski. Inni ludzie próbują kłamać i zaraz to widać. Oczy im uciekają w lewo, co oznacza, że zmyślają. Czerwienią się. Pocą. Sami sobie przeczą. Gubią się w szczegółach. Albo przeciwnie, usiłują być spokojni. Mówią powoli. Świrują nietoperza. Ale to widać. Są zbyt pewni siebie. Opowiadają nazbyt potoczyście. Siedzą zbyt sztywno, nieruchomo. Nazbyt są pewni swoich wypowiedzi. Znał ich wszystkich. Paola nie należała do żadnego z tych gatunków. Mrado był dostatecznie długo w branży haraczy i egzekucji długów. Wyciskał z ludzi pieniądze. Zmuszał ich do mówienia, gdzie jest schowany dzienny utarg, ile sprzedali koksu, gdzie mieli dostarczyć samogon, ilu dziwki miały jeleni. Trzymał rewolwer przystawiony do ich skroni, włożony w usta, przystawiony do jaj. Prosił o odpowiedzi. Szacował odpowiedzi. Wyciskał z nich odpowiedzi. Był ekspertem od odpowiedzi. Mrado spoglądał na jej ręce. Nie na twarz. Wiedział: ludzie umieją zapanować nad
facjatą, ale nie nad swoim ciałem. Ręce były prawdomówne. Paola nie kłamała. Naprawdę nie wiedziała, gdzie jest ten chuj Jorge. Kurwa mać. Zostawił ją siedzącą na sedesie. Sparaliżowaną. Prawie zbiegł na parking. Wskoczył do samochodu. Trzasnął mocno drzwiami. Pojechał na spotkanie z siostrzyczką Mahmuda. Mrado był zestresowany. Zobaczył ją od razu, siedziała nad szklaneczką pepsi. Arabska knajpa była przepełniona. Dwie zakwefione kobiety z co najmniej setką bachorów okupowały tył sali. W przedniej części siedziało paru svennar i upajało się urokiem multikulturowej Szwecji. Siostra Mahmuda wyciągnęła rękę. Znaczenie: chcę moje dwa tysiące cashu. Laska ostatnio chętna do współpracy. Teraz: poważny problem wychowawczy. Mrado westchnął. Naszła go myśl, która zdziwiła go samego: zbyt wielu neptków kalibru mniej niż zero zgrywa się na twardzieli. Często się z tym spotykał. Bezrobotni svenne-menele, wykidajły bez kwalifikacji i zadziorni blokersi z Rinkeby, wszyscy chcieli kozaczyć. Chroniło ich to? Sprawiało, że nie czuli się jak ostatnie męty? Ta laska, zwyczajna loserka - to widać, słychać i czuć. Po co w ogóle próbowała? Usiadł. - Kochanie, z pieniędzmi jeszcze zaczekajmy. Zaraz je dostaniesz. Opowiedz najpierw, co on ci powiedział. Nim otworzyła usta, już przeczuł, co usłyszy. - Mój facet nic nie wiedział, zero. - To znaczy co? Chyba słyszał o Jorgem? - Nie, znaczy, oni niby nie tego. Zirytowała go. Dziewczyna nie umiała nawet po ludzku się wysłowić. Ktoś ją powinien zgłosić do naprawy. - Skup się. No przecież wie, kto to jest Jorge. Zastanów się. Co ci powiedział? - O co ci kaman? Nie pamiętam, myślisz? Ja prosto stamtąd. Przecież mówię, że oni się nie kumplowali. - Chcesz dostać tę kasę czy nie chcesz? Wiedział, kim jest ten latino, czy nie? - Wiedział. Powiedział, że ucieczkinier megawypas. - Chciałaś powiedzieć uciekinier. Widział, jak uciekał? - Shit, ale się przyczepił. Mój facet nie tam. Nie na motywacji. - Dziewczyno, chcesz tej forsy, to, kurwa, gadaj tak, żebym cię zrozumiał.
Mrado tracił powoli cierpliwość. Odsunął krzesło. Sygnalizował: weź się w garść albo ja spadam. - On siedzi znaczy na innym oddziale. Nie na motywacji. On jest w innym miejscu. Kapujesz? Mrado skapował. Złapał defa. Siostra Mahmuda to porażka. W zakładzie Österåker były dwa oddziały. Jeden dla więźniów, którzy chcieli uporządkować swoje życie. Tym należało pomóc, dając im skuteczną motywację. Mieli się uczyć, jak zerwać z dragami, jak żyć w normalnym społeczeństwie. Programy pedagogiczne, workshopy, gówniana psychologia i terapia gadka-szmatka. Jorge, rzecz jasna, siedział właśnie tam, na tak zwanym oddziale motywacyjnym. A w takim razie laska miała rację: ten jej pieprzony facet nie wiedział nic. Nada.
19.
Włamał się do następnej daczy. Zatrzymał się tam przez dwa dni. A teraz znowu szukał jakiegoś dachu nad głową. Chodziło o to, żeby wciąż być w ruchu. Maszerował od ponad trzech godzin. Chciał opuścić teren, na którym dotąd pomieszkiwał - system sąsiedzkiej współpracy, jego wróg. Jego wygląd czarnucha, zagrożenie. Jakaś rodzina ma włamanie i nagle wszyscy nieznani osobnicy o ciemnych włosach na danym terenie stają się podejrzani. Cud, że jak dotąd nikt nie zatrzymał się przy skraju drogi i nie zapytał go, kim jest i co tu robi. Wiał zimny wiatr. Środek października to nie jego ulubiona pora roku. Ale Jorge-boy był przewidujący. Wełniany sweter i zimowa kurtka dobrze grzały. Dziękował za to w duchu Armii Zbawienia. Skręcił w bok z głównej szosy. Na drogowskazie przeczytał: Dyvik, trzy kilometry. Węższa droga. Na razie żadnych domków. Po obu stronach bór jodłowy. Zasuwał przed siebie. Głodny. Zmęczony. Nie miał zamiaru się poddawać. J-boy dalej pnie się do góry. Nie oglądając się za siebie. Naprzód. Ku sukcesom. Radovanowi zmięknie rura. Da mu paszport. Hajs. Możliwości. Powinien wyprysnąć do Danii. Może zainwestować parę kafli w koks. Opylić. Zgarnąć kasę. Pojechać dalej. Może do Hiszpanii. Może do Włoch. Kupi sobie prawdziwą tożsamość. Zacznie wszystko od nowa. Będzie robić za megadilera z zajebistymi kontaktami w Szwecji. Czilować na melanżach ze starymi ziomalami. Wszyscy z wyjątkiem
Radovana będą mogli pławić się w blasku jego sławy. Ten leszcz jugol będzie się jeszcze prosił, żeby załapać się na deale Jorgego, króla koksu. Droga schodziła lekko w dół. Las się otworzył. Ujrzał dom. Z lewej stodoła, przed nią dwa zielone zdezelowane traktory. Dalej konie. Niedobrze. Ktoś tu musiał mieszkać. Poszedł dalej. Znalazł inną chatę. Dostał się do środka. Niewielka kuchnia, pokój i dwie alkowy, w jednej podwójne łóżko, w drugiej pojedyncze. Było mu zimno. Włączył kaloryfer. Kurtki nie zdejmował. Rozpakował prowiant. Lodówka i zamrażarka wyłączone, dobry znak, znaczy, że domek jest już zamknięty na zimę. Usmażył dwa jajka. Ukroił grube pajdy chleba. Na to jajka. Sprawdził spiżarnię. Prawie pusto: stare pudełko czekoladek Alladin, dwie konserwy, przecier pomidorowy i fasolka. Gówno warte. Usiadł w pokoju. Uchylił drzwiczki narożnej szafki, pomalowanej w delikatne czerwone i niebieskie kwiaty - pełna butelek z alkoholem. Jackpot. Niesamowity fart. Wódczany megawypas. Olał zasady bezpieczeństwa. Jorge-boy urządzi sobie miiiiły wieczór. Żadnej wody sodowej. Żadnego lodu. Żadnych owoców ani soczków do mieszania. Fuck it. Twardzi faceci nie mieszają. Jorge urządził degustację whisky, sam ze sobą. Na stole w pokoju ustawił pięć szklanek. Nalał sobie pięć różnych gatunków. Wybierał te o najbardziej podejrzanych nazwach: Laphroaig, Aberlour, Isle of Jura, Mortlach, Strathisla. Przegryzał starymi czekoladkami Alladin. Włączył radio w olbrzymim aparacie Sharp Stereo. Display z żółtymi paskami i wzorkami zaczął mrugać w takt granych kawałków. Klimat się zrobił bardzo 1991. Mortlach najlepsza. Nalał jeszcze jedną szklankę. Śpiewał piosenki razem z radiem. Próbował modulować głos jak Mariah Carey. Do jednej szklanki nalał wody, do innej więcej whisky. Picie czystej to raczej nie dla niego - ale co tam. Wychylił jednym haustem. Dom zawirował. Kiepsko zbudowany. Ściany ukośne. Okna przekrzywione. Zaśmiewał się sam z siebie - miejski architekt na prowincji. Porwała go fala rauszu. Radość. A jednocześnie: mały Jorgelito taki samotny. Pijackie oszołomienie. A jednocześnie: musi mieć się na baczności. Usiadł na podłodze, żeby utrzymać równowagę. Nagle przypomniał sobie coś, o czym nie myślał bardzo dawno. Przypomniał sobie bez szczególnego powodu. Samo mu wyskoczyło. Jak kiedyś z mamą wracali ze sklepu. Miał może sześć czy siedem lat. Paola była już w domu i czekała na nich. Przygotowywała
jedzenie. Wszystko oprócz ryżu - mieli go w domu za mało, więc mama i Jorge musieli iść po zakupy. Rodriguez nie chciał im pomóc, a Jorge bał się pójść sam. Widział przed sobą twarz matki. Wyraźnie, jej ciemne bruzdy pod oczami i fałdy na czole, przez które wyglądała, jakby zawsze coś ją zastanawiało, ale nigdy nie znajdowała właściwego rozwiązania. Zapytał wtedy: „Mamo, jesteś zmęczona?” Postawiła torbę z ryżem na asfalcie. Wzięła go na ręce. Zgarnęła mu włosy z czoła i powiedziała: „Nie, Jorgelito, jak porządnie się dzisiaj wyśpimy, to będę rześka jak skowronek. Będzie dobrze”. Jorge wyciągnął rękę po butelkę. Nalał sobie więcej mortlachu. W pokoju za bardzo się kręciło. Wstał. Stracił kontrolę. Zaliczył deski. * Trzy dni później. Jorge był w poważnych tarapatach. Żarcie mu się skończyło, nie jadł nic od dwudziestu czterech godzin i zostało mu wszystkiego tylko czterysta koron. Nie miał już siły na ćwiczenia. Nie dałby rady przejść do innej daczy. Nie dawało się, niestety, przeżyć na samej whisky z wodą. Potrzebował pójść do jakiegoś sklepu, zrobić zakupy. Potrzebował cashu. Pytanie: czy Radovan pójdzie z nim na układ? Jeżeli nie, potrzeba bejcu jeszcze większa. Ale najgorsze: czuł się taki samotny. Potrzebował kogoś, z kim mógłby pogadać - spotkać się z jakimś starym przyjacielem lub krewnym. Potrzebował ludzkiego kontaktu. Czy to już koniec tej przygody? Musi się dostać do miasta. Zjeść. Załatwić dodatkową kasę, nim przyjdzie czas zadzwonić do jugoli. Nie ma rady. Jorge przejrzał atlasy na półce. Nie ta skala. Sprawdził ostatnie strony w książce telefonicznej - chciał się dowiedzieć, jak wrócić do domku po zakończeniu misji w mieście. Szukał pod Dyvik. Trzeba by zajumać jakąś furę.
20.
To była bez wątpienia impreza imprez - najkosztowniejsze i najbardziej prestiżowe prywatne party tego roku. JW nasładzał się tym uczuciem na kilka dni przedtem. To było ekskluzywne, rajcowne, luksusowe. Najbardziej ze wszystkiego: to było cholernie jet-set. Carl Malmer, alias Jet-set Carl, alias książę Stureplanu, kończył dwadzieścia pięć lat i urządzał dworski bal w swoim M-4, sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Mieszkanie znajdowało się na Skeppargatan i taras na dachu został zarezerwowany już parę miesięcy wcześniej. Najładniejsze laski były zabukowane, latorośle z najlepszych rodzin zaproszone, najbardziej odjazdowi królowie lansu - solą tej balangi. JW zjawił się tam z Fredrikiem i Nippem. Wypili wcześniej trochę u Fredrika. Było wpół do dwunastej. W hallu stały wieszaki obwieszone ubraniami i olbrzymi czarny facet, wprawdzie bez znaczka wykidajły, ale z klasycznym lookiem: czarna skórzana kurtka, sweter polo, ciemne dżinsy. Fredrik uśmiechnął się: „Mają bramkarza na prywatnym party?” Ochroniarz sprawdził ich na liście i kiwnął głową. Zdjęli okrycia i weszli. Ciepło, aromat perfum, gwar imprezy i zapach eau de cash - to wszystko uderzyło ich równie wspaniale jak przy wejściu do najlepszych knajp na Stureplanie. Utorowali sobie drogę wśród paru małolatek, które, wyraźnie świeżo przybyłe, poprawiały sobie makijaż przed ściennym lustrem. Nippe się ślinił - nie mógł się oprzeć pokusie, zaraz zagadnął jedną z nich. Fredrik spytał o Carla. Ktoś wskazał im kuchnię. Pociągnęli ze sobą Nippego. Kuchnia miała co najmniej pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Przerobiony na bar blat kuchenny stał pośrodku. Dwaj kolesie w bandanach przyrządzali drinki. Ludzi tłoczyło się od groma. Muzyka z głośników: The Sounds. Pośrodku zebranych stał Jet-set Carl we własnej szacownej osobie, w białym smokingu i z olśniewającym uśmiechem. - Cześć, chłopaki. - Calle uściskał ich na powitanie. Przedstawił im dwie laski, z którymi rozmawiał. Super-bimbos wyższej kategorii. Fredrik próbował konwersować, a Nippe próbował je wyrwać. JW rozejrzał się dokoła ze znudzoną miną. Chodziło o to, żeby trzymać fason, nie dać po sobie poznać, jak bardzo mu to wszystko imponuje. Pomyślał: Carl musi robić ciężką kasę na swoich imprezach i działalności klubowej, może i lepszą niż na koli. Kuchnia była świeżo urządzona. Boffi, włoski dizajn, dla tych, których na to stać. Blaty robocze z corianu, dyskretne podłużne uchwyty wpuszczane w drzwi szafek. Kuchenka z nierdzewnej stali, Gaggenau - cztery płyty gazowe i wbudowany grill. Bateria ze stylowego chromu zwieszała się nad zlewozmywakiem jak łabędzia szyja.
Lodówka i zamrażarka były metalowe, amerykańskich rozmiarów, z szerokimi okrągłymi uchwytami. Na lewo od lodówki stała chłodziarka do wina, z przezroczystymi drzwiami, wypełniona butelkami. W drodze ku „dorosłości” prawdziwa kuchnia liczyła się bardziej niż posiadanie dzieci. Właściwa mieszanka gwiazd klasy A, B i C w tym rojowisku. JW przyglądał się zestawowi ludzi: księżniczka Madeleine ze swoją świtą13, Bingo Rimér14, Peter Siepen, Fredrik af Klercker, Mini Andén, Emma z Wyprawy Robinson, Runar Søgaard, Daniel Nyhlén, Felipe Bernardo, Mikael Persbrandt, Ernst Billgren, E-Type, Sofi Fahrman, JeanPierre Barda, Marie Serenholt, Michael Storåkers. W tym towarzystwie przewijał się Leif Pagrotsky15. Nippego wessało, zniknął w tłumie, szukając znajomych. Fredrik zapalił papierosa. Jet-set Carl zwrócił się do JW - Miło cię widzieć. Chyba tu jeszcze u mnie nie byłeś, co? - Nie, ale masz cholernie szykowne mieszkanko. - Dzięki. Mnie też się podoba. - Ilu masz dzisiaj zaproszonych gości? - Sporo, zarezerwowałem też taras na dachu. Na pewno już ze sto pięćdziesiąt osób jest tam, na górze, będzie czad nie z tej ziemi. Idź koniecznie na górę i zobacz, tam jest jedzenie. Później na dachu będzie też trochę atrakcji. - Co na to sąsiedzi? - Dla rodzin tutaj obok, i tych z dołu, zamówiłem pokoje w Grandzie. Zadowoleni jak cholera. - Każdy by był, jakby mu zafundować wieczór w Grand Hôtelu. A jak tam towar, wszystko okej? - Jasne. Fajnie, że mogłeś to załatwić w tak krótkim terminie. Katar jest tam, w sypialni. - Widziałeś może gdzieś Sophie? - Tak, sprawdź na tarasie. JW podziękował, ruszył dalej. Rad był, że między nim a Carlem nawiązywał się kontakt. 13
Księżniczka Madeleine - młodsza córka króla Szwecji, siostra następczyni tronu Victorii. Bingo Rimér [...] Michael Storåkers - szwedzcy celebryci: dziennikarze z tabloidów i TV, artyści, fotomodelki, ludzie ze świata mody, reklamy, branży rozrywkowej etc. 15 Leif Pagrotsky - znany polityk, socjaldemokrata, parokrotnie minister w rządzie Görana Perssona (1996-2006). 14
Wyszedł do sieni, skinął głową ochroniarzowi i poszedł schodami na górę. * Taras wyglądał jak las metalowych grzybów, nagrzewnic gazowych, dzięki którym chłodne październikowe powietrze było przyjemniejsze. Carl nie chciał ryzykować - jedną trzecią tarasu zajmował namiot bankietowy. Ale tej nocy nie padało. Gazowe grzyby promieniowały ciepłem i dziewczyny czuły się dobrze w swoich minitopach i bling-blingach. JW wypatrywał Sophie. Tłok narastał. Wielkie głośniki grały ostatni hit Robyn. W środku tego tłumu stała grupka dziewczyn i próbowała zainicjować taniec. Może było za wcześnie, za godzinę taras na pewno eksploduje. Ludzie potrzebowali tylko więcej alkoholu i po snifie. Patent na żarcie był niezły. Na łyżkach leżały małe przekąski, kawałek grzanki z gęsią wątróbką, kwaśna śmietana z kawiorem z sielawy i szczypiorkiem, ziemniaki w śmietanie z grudką kawioru rosyjskiego. Łykało się to na raz, jednym kęsem, i wyrzucało łyżkę do wiaderka, by zaraz wybrać sobie nową łyżkę gourmet. Dalej stały talerze z uchwytami na kieliszki. Bufet oferował marynowanego kurczaka na szpadkach, sałatkę tabbouleh i słodkokwaśny sos chili. Obsługa cateringu pracowała sprawnie. Szybko wykładano wciąż nowe łyżki z przekąskami, rytmicznie opróżniano wiaderko, napełniano winem kieliszki. Prawdziwy nowojorski klimat w mroku sztokholmskiej nocy. Wszędzie porozmieszczane tablice reklamowe Kharmy. Jet-set nie był przecież głupi całą tę imprezę odliczał sobie od podatku. Sophie stała na końcu, dokładnie tam, gdzie się zaczynał namiot. JW utorował sobie do niej drogę. Rozmawiała z wysokim facetem w prążkowanej marynarce i wąskich dżinsach. Na plecach marynarki gość miał wymalowany jakiś trendi obrazek. Był nieogolony, włosy krótkie, tej samej długości co zarost. JW go rozpoznał. Znany reklamowiec, zawsze z kretyńskim uśmieszkiem na ustach. W rankingu „Elle” na najseksowniejszego mężczyznę Szwecji parę lat temu zajął siedemdziesiąte trzecie miejsce. Osławiony cipołap. Modelowy okaz palanta. JW stanął przy nich, chciał zostać przedstawiony. Sophie ignorowała go big time, gadała z trendi palantem. JW włożył ręce do kieszeni, znowu postarał się o nonszalancki look, luzacki zwis szczęki. Olewała go równo. Poddał się, odpuścił ją sobie. Nadal robił dobrą minę do złej gry, spokojnie zszedł do salonu. Jedyne, co miał w głowie: kurwa mać.
Coś było nie tak z Sophie. JW zaniepokoił się: przejrzała jego blef? Pewnych śladów nie dało się ukryć. Chłopak z Robertsfors po prostu nie mógł być z najbardziej atrakcyjną dziewczyną Stureplanu. Myśl: czym właściwie jest jego wzdychanie do Sophie? Być może była wcieleniem Camilli? Imprezowa dziewczyna z mózgiem. Coś zdarzyło się jego siostrze, coś, co od siebie odpychał. A mimo to szedł w jej ślady. Przeniósł się do wielkiego miasta, bawił się, szastał pieniędzmi. Durzył się w dziewczynach, które mu ją przypominały. Symulował Życie tak jak ona. Camilla żyła czymś w rodzaju podwójnego życia, na pewno wobec matki i ojca, ale także wobec JW. To stało się dla niego jasne, kiedy zobaczył zdjęcia, na których jechała ferrari, choć nigdy o tym aucie nie wspomniała. Tylko raz mimochodem napomknęła: „Zarabiam więcej hajsu w dwa miesiące niż mama przez cały rok”. Dlaczego? I jak to możliwe, że w Komvuksie miała tylko jedną przyjaciółkę, Susanne? JW pamiętał przecież Camillę jako najbardziej towarzyską laskę Robertsfors. Te myśli nie dawały mu spokoju. Rozważał to, co usłyszał trzy dni temu od Jana Brunéusa. To nie trzymało się kupy. Musi dowiedzieć się więcej. * W salonie była większa ciżba niż w poniedziałek rano w opóźnionej kolejce metra. W jednym rogu rozbłyskujący stroboskop. Sześć kolorowych ruchomych reflektorów malowało taneczny parkiet, a laserowy projektor malował obrazy na przeciwległej ścianie. Na podłodze stała wytwornica dymu, a gigantyczne głośniki umieszczone w rogach pokoju wprawiały wszystko w wibracje. Na dwóch płaskich ekranach telewizyjnych stojących na głośnikach migotały wideoinstalacje Ernsta Billgrena. JW po raz kolejny stwierdził: bogaci ludzie bawią się lepiej. Tańczył żywiołowo z jakąś dwudziestoletnią gwiazdką silikonu z Paradise Hotel, kiedy zobaczył zamknięte drzwi do salonu. Przed drzwiami stał na posterunku inny ochroniarz. Starszy, bardziej dyskretny i sophisticated, z włosami zaczesanymi do tyłu. Demaskujący czynnik, znowu: ciuchy. Czarny sweter polo, ciemne dżinsy i cienka skórzana kurtka - w mieszkaniu. JW rozpoznał go, to był szef ochroniarzy z największej spółki ochroniarskiej Stureplanu, Tom Schultzenberg. Pomyślał: to musi być tutaj. Ochroniarz sprawdził go na swojej liście. JW wślizgnął się do środka. Znajdował się w sypialni Jet-set Carla, przerobionej na libańską kafejkę - super privé.
Łóżko było wyniesione, zamiast niego na podłodze stały fajki wodne w kolorze mosiądzu, tytoń o smaku owocowym. Na ścianach wisiały czerwone i lila draperie. Gruby dywan i haftowane złotem poduszki z chwostami dawały efekt wyciszający. Mimo to nastrój odjazdowy: wesoły, aktywny, seksowny. JW zajarzył od razu. Na środku pokoju stał szklany stolik. Na środku szklanego stolika leżała kupa śniegu. Kapitalne. Wokół stolika, na poduszkach, siedziało sześć osób. Dwie z nich właśnie wciągały swoje kreski. Dwie inne przygotowywały swoje. Wszyscy w pokoju pociągali nosami, zgarniali proszek spodem dłoni, kichali i trajkotali o urodzie egzystencji. JW oglądał swoje dzieło, swoją dostawę. Pokój dla vipów bez granic. Co za przyjęcie, co za klasa. Usiadł na bordowej poduszce. Wyciągnął rękę po żyletkę i zaczął robić sobie ścieżkę. Jakaś dziewczyna z naprzeciwka wpatrywała się w niego uparcie, robiła mu laskę spojrzeniem. JW odwzajemnił jej uśmiech, wciągnął kokainę. Fifka była ze szkła. * Cztery godziny później. JW był trochę bardziej spocony, niż chciał. Wcześniej tańczył, wędrował wśród tłumu, próbował pieścić się z dziewczyną z pokoju kokainowego na oczach Sophie. Ta wciąż udawała, jakby nigdy nic. Rozmawiali ze sobą w sumie tylko przez siedemnaście minut. Prawił jej wszelkie możliwe komplementy. Myślał: jeśli nie wyjmie jej tej nocy, to nigdy jej nie dostanie. Rozmawiał z Jet-set Carlem, ze swoimi kompanami Fredrikiem i Nippem, zakatarzył z nimi, zakatarzył z silikonową panienką z Paradise Hotel. Ucinał sobie pogawędki z celebrytami i dziećmi milionerów. Sprzedawał się najlepiej, jak potrafił. Przekaz JW był prosty: jestem sexy i jestem twoim dostawcą kokainy. Kupuj u mnie. Nie zauważył, skąd nadeszła. Nagle była tam Sophie, ujęła go za rękę, spojrzała na niego. Tym razem chciała czegoś więcej niż tylko pogadać. To się czuło. JW już w siódmym niebie. Nie czuł różnicy między pożądaniem, kokainą i miłością. Przecisnęli się przez imprezę. Była czwarta i party już przeżyło szczytowanie. Wciąż było pełno, ale niezupełnie, już nie tak pełno jak wcześniej. JW odnalazł swoją kurtkę w sieni na podłodze, kurtka Sophie wisiała jeszcze na wieszaku. Ściągnęli windę. Zaśmiewali się oboje. JW ściskał w garści jej dłoń. Na razie ich jedyny cielesny kontakt. Przy całym swoim zachwyceniu JW czuł niepokój. Czy mógł uwierzyć, że to już, naprawdę? Po drodze na dół Sophie zapytała: - No i co teraz?
JW popatrzył na nią. Błysnął smajlem. Sięgnął po klasykę gatunku: - Nie moglibyśmy wpaść do ciebie na filiżankę herbaty? Odpowiedziała mu uśmiechem. JW zrobił się jeszcze bardziej spięty, próbował nic po sobie nie pokazać. Na ulicy dobiegł ich hałas muzyki z imprezy parę pięter wyżej. JW powiedział: - Aż dziwne, że nikt się nie skarży. Czyżby Calle ewakuował cały kwartał do Grandu? Sophie z uśmiechem Mony Lisy: - Może podoba im się ta muzyka? Ruszyli. JW niepewny, w którą stronę. Myślał: czy ona się nim bawi? Czy to żart? Ta zmiana o sto osiemdziesiąt stopni - najpierw go traktowała jak powietrze, jak szklankę zwietrzałego piwa, teraz go ciągnie z sobą. Po chwili przystanęła. Tak jakby chciała coś powiedzieć. Serce JW wybiło parę synkop. - No oczywiście, że wstąpimy do mnie na filiżankę herbaty. Szczęście pukało do drzwi? Ruszyli dalej, wzdłuż Linnégatan, mijając 7-Eleven. Co najmniej dziesięć osób z imprezy Carla zajadało w środku hot dogi. JW nie miał ochoty z nimi gadać, nic teraz nie mogło mu przeszkadzać. On i Sophie milczeli, co było dość niezwykłe dla obojga. Po prostu szli w stronę jej domu. * Przyszli do jej mieszkania na Grev Turegatan, małego M-1, trzydzieści pięć metrów kwadratowych. Sophie poszła do kuchni. JW nic z tego nie kapował. Naprawdę zamierzała robić tę herbatę? On chciał ją pieścić, chciał całować ją i obejmować, po prostu leżeć i rozmawiać z nią przez całą noc. A jednocześnie pragnął seksu z nią, bardziej niż kiedykolwiek. Kokainowy rausz stopniowo blaknął. JW wpadł na pewien pomysł. Wszedł do toalety i odkręcił kran. Stworzył w ten sposób maskujący dźwięk. Wydobył członek, zaczął się onanizować. Pomysł zaczerpnął z filmu Sposób na blondynkę. Myślał o nagiej Sophie. Po dwóch minutach finiszował. Ten prewencyjny zabieg mu się udał - gdyby coś miało być z Sophie, nie chciał skończyć za wcześnie. Odryglował drzwi toalety i wyszedł. Sophie stała przy łóżku. Ramiączko topu zsunęło jej się z ramienia. Czy to był sygnał?
Patrzyła mu w oczy, jakby mówiła: na co jeszcze czekasz? Zrobił dwa kroki, znalazł się w odległości czterdziestu centymetrów od jej twarzy. Czekał na jakąś reakcję z jej strony. Shit, jaki z niego tchórz. Nawet w tej chwili, przy wszystkich tych sygnałach, jakie wysyłała, nie miał odwagi zrobić pierwszego kroku. Był zbyt spietrany, zbyt nerwowy. Nie chciał się zblamować i spalić wszystkich mostów. Zniweczyć swoich przyszłych szans. Sophie zrobiła mały krok do przodu. Zetknęli się czubkami nosów. Miał nadzieję, że nie wyczuła tego, co on czuł - jego puls: 230 bpm. Pocałowała go. Nareszcie. Leciał. Szybował w siódmym niebie. Przygarnął ją do siebie. Oddał jej pocałunek. Smakowała najlepiej na świecie: dym, alkohol i zapach Sophie. Wylądowali na łóżku. Ostrożnie zdjął z niej top. Przytulił dłonie do jej piersi, przez biustonosz. Ona lizała go po szyi. JW położył rękę na jej pośladku, przez spodnie. Zaczął całować jej szyję, piersi, brzuch. Udało mu się rozpiąć jej obcisłe dżinsy, ściągnąć je. Całował wnętrze jej ud. Wydawała z siebie dźwięki. JW tak bardzo pragnął włożyć już swój członek, a jednocześnie czekać. Sophie sama zaczęła ściągać stringi. Raz dwa - w stylu Sophie. Dalej całował ją dokoła cipki i pieścił jej lewą pierś. Ostrożnie uszczypnął jej sutek. Zapytał: - Mogę posmakować? Odpowiedziała mu: mmhm. Polizał ostrożnie, z wierzchu, wargi sromu. Po chwili wślizgnął się językiem i zaczął powolną rotację. Najpierw dokoła, raz za razem, potem góra dół. Ledwie był w stanie w to uwierzyć. Dawał jej rozkosz. Sprawiał, że jęczała. Sophie podciągnęła go ku sobie i przewróciła na plecy. Zdjęła z niego koszulę. Ściągnęła mu spodnie. Wzięła do ust jego członek. Obciągała mu szybko, rytmicznie. Spojrzał ostrożnie w dół i zapisał ten obraz na twardym dysku pamięci - on i Sophie. JW podniósł się. Bał się, że się spuści. Ciągle trzymała jego członek w ręku. Wyciągnęła się w stronę nocnego stolika. Czegoś szukała. On chciał w nią wejść, nie miał pojęcia, co ona wyprawia. Z powrotem nachyliła się ku niemu. Potem rozpakowała kondom. JW w przerażeniu - nie cierpiał kondomów. Spytał: - Musimy to zakładać? - Nie żartuj sobie, JW. Jasne, że musimy. Pożałował, że w ogóle się odezwał. Musi spróbować. Założyła mu go na członek. Pociągnęła JW ku sobie. Dokładnie w chwili, gdy miała go w siebie wprowadzić, całkiem
zwiotczał. Spróbował pokryć to śmiechem. Spojrzała na niego pytająco. Westchnął. Położył się na plecach. Sophie zapytała: - Ty i prezerwatywa to nie jest dobre połączenie, co? - Kurde, Sophie. Żebyś wiedziała, jak się cieszę. - Chciał już powiedzieć, że to jest najszczęśliwszy dzień w jego życiu, ale w porę ugryzł się w język, i tak już powiedział za wiele. Nie trzeba zbytnio się odsłaniać, choć ona jest najcudowniejsza. - Nie wiem, na czym to polega. Po prostu z kondomami nie za bardzo mi wychodzi. Kondom zwisał smętnie. Ściągnęła go. Zaczęła delikatnie całować kutasa. Z powrotem zesztywniał. Ściągnęła mu napletek i polizała żołądź. Całowała mosznę. Stwardniał mu jak głaz. Z tej samej szuflady wyjęła nowy kondom. JW spróbował się odprężyć. Sam zajął się kondomem. Założył go. Wciąż leżał na plecach. Pomógł jej wejść na siebie. Wzięła członek, żeby właściwie go wprowadzić. Pachniało lateksem. Znowu wymiękł. Powiedziała: - To nic takiego, każdemu facetowi może się przytrafić. JW przypomniał sobie listę najbardziej popularnych kłamstw, jaką dwa lata temu znalazł w dodatku weekendowym dziennika „Dagens Nyheter”.
21.
Mrado siedział przy stole w piwnicznej sali restauracji Café Piastowska, przy Tegnérgatan. Zamówił sznycel belwederski z kiszoną kapustą i polskie piwo, Okocim. Lubił ten lokal. Ceglane ściany i ciemne boazerie. Flaga z polskim orłem zawieszona na jednej z krótszych ścian. Reklama piwa przyklejona na sklepieniu. Kelnerka jak nie z tej epoki: niemłoda, siwa, asertywna. Wyciągnął papier i coś do pisania. Dokoła niego: harmider. Był weekend. Ktoś obchodził trzydzieste urodziny - stoliki zestawione w jeden długi stół. Urodzinowi goście zamówili piwo i przywołali na dół trubadura z sali piętro wyżej. Długowłosy chudzielec z gitarą akustyczną przewieszoną na czarnej taśmie przez
szyję, zszedł na dół. Zaśpiewał miękkim głosem: „Jestem kosmicznym casanową”. Całe trzydzieste urodziny zawyły z uciechy. Mrado wyłączył się. Był zmęczony, tej nocy spał gorzej niż w okopach w Bośni. Próbował myśleć. Porządkować. Analizować. Szukać tropów. Na stole przed nim: brulion w kratkę. Posegregował pytania na kartce, w kolumnie po lewej stronie. Co Jorge zrobił? Gdzie się ukrył? Kto mógłby wiedzieć, gdzie jest? Spisał możliwe odpowiedzi w drugiej kolumnie, po prawej. Latino prosił o paszport, rozmowa była ze szwedzkiego automatu. Wniosek: Jorge nie opuścił kraju. Jorge musiał planować większość rzeczy sam. A zatem na wolności nie mógł mieć zbyt wielu pomocników. Nie chował się u swojej siostry, prawdopodobnie nie u matki. Jeśli był w okolicach Sollentuny, cały czas siedział w czterech ścianach. Nie mógł też mieć za wiele odłożonej kasy. O ile Mrado sobie przypominał - był spłukany do imentu, gdy półtora roku temu wsadzali go do Österåker. A poza tym właśnie próbował wymusić hajs od Radovana. Podsumowując: Jorge ukrywał się w jakimś tanim miejscu, w Szwecji, przypuszczalnie w pobliżu Sztokholmu. Był sam. Pośrodku kartki: kolumna z pytaniami, na które brakowało odpowiedzi. Kto miał ostatnio kontakt z Jorgem? Dokąd się udał bezpośrednio po ucieczce? Mrado podkreślił dwa centralne słowa: miejsce teraz. Właściwie nie posunął się ani o krok w swoich poszukiwaniach. Wymyślanie, gdzie blatte może się ukrywać, było równie łatwe jak układanie puzzli, na których jest niebo, z samych niebieskich kawałków. Mógł zaczekać, aż Jorge zadzwoni, i wtedy go postraszyć. Zagrozić mu, że zrobią krzywdę jego siostrze/matce. Ale nie taki był rozkaz Radovana. Wyraźnie: znajdź, spuść wpierdol i wytłumacz, kto tu rządzi. Poza tym: Jorge zerwał z rodziną. W takim razie groźby bezskuteczne. Mrado wypił ostatni łyk piwa. Zawołał o rachunek. Zapłacił. Dał napiwek. W drodze z piwnicy na górę, na schodach, zawibrowało w kieszeni. Znowu w zasięgu sieci. SMS. Wyjął komórkę. Numeru nie rozpoznał. Przeczytał SMS-a: „Pod tym numerem po 20./Rolf ”. Znajomy gliniarz. Śmierdział tchórzem, w kontaktach z Mradem posługiwał się komórką córki albo syna. Ten SMS: dobra wiadomość. Może Rolf czegoś się dowiedział. * Była ósma. Mrado siedział w swoim samochodzie przed klubem shootfightingu Pancrease na Odengatan. Zadzwonił do Rolfa. Uważał, żeby nie wymieniać imion, ani swojego, ani jego, ani żadnych detali. Rozmowa krótka, jak zwykle.
- Cześć, to ja. - Wszystko okej? - Jasne, a u ciebie? - W porządku, tylko eeech, ciężki miałem dzień. Siedziałem cały dzień, skrzywiony, za kółkiem, w samochodzie. Nabawię się lumbago. - Powinieneś więcej trenować. Wyskocz czasem pobiegać i co wieczór pięćdziesiąt jaskółek na brzuchu, to zobaczysz, że będzie lepiej. Co masz dla mnie? - Sprawdziłem trochę to, o czym żeśmy mówili. Rejon Północny wziął miesiąc temu na przesłuchanie jednego chłopaka. Sergio Salinas Morena, taki zadymiarz z Sollentuny. To kuzyn tego, co go szukasz. Nic z tego nie wynikło, ale najwyraźniej był podejrzany o udzielanie pomocy. - Pięknie, serdeczne dzięki. Sprawdzę to. To wszystko? - Wszystko. To do usłyszenia. Mrado uruchomił silnik. Podjechał do skrzyżowania Sveavägen/Odengatan. Skręcił na północ, w stronę Norrtull. Tego wieczoru nici z treningu w klubie. Zadzwonił do Ratka potrzebował jego kontaktów w Sollentunie. Ratko był w Solnej, u swojej dziewczyny. Nie uśmiechało mu się zbytnio wyruszać teraz na łowy. Mimo to się zgodził: zaczeka na Mrada przy Råsundavägen. Cóż miał począć? Generalna zasada: kiedy Mrado prosi, to się nie odmawia. Pojechali E-4 w stronę Sollentuny. Sam Ratko nie znał gościa o nazwisku Sergio Salinas Morena. Zadzwonił do Bobby: ten skojarzył gościa. Jego zdaniem, facet wciąż mieszkał w Sollentunie. Więcej nic nie wiedział. Droga była słabo oświetlona. Ratko zadzwonił w parę miejsc, do starych kumpli z Märsty i okolic Sollentuny, pytał ich o Sergia. Mrado dziwnie zdekoncentrowany. Nie miał ochoty przysłuchiwać się rozmowom Ratka. Był zmęczony. Myślał o Lovisie. Zbliżał się termin rozprawy w sądzie rejonowym. Annika nie chciała mu nawet pozwolić, żeby spotykał się z córeczką raz na dwa tygodnie. Kurwa mać. Pruli przed siebie autostradą. Mrado przekraczał dozwoloną prędkość notorycznie. Pamiętał zwłaszcza jedną taką sytuację: kiedy Lovisa miała się urodzić. Natychmiast cesarskie cięcie. Był wtedy z paroma kumplami na torze wyścigów konnych, na Solvalli. Annika zadzwoniła, że zaczęły się bóle, ale wody jeszcze nie odeszły. Dzwoniła do szpitala. Powiedzieli: czekać spokojnie, póki skurcze nie będą bardziej regularne. Mrado pozostał na Solvalli. Po co miał jechać do domu, skoro jeszcze nie czas? Wracając stamtąd, zadzwonił do domu. Nikt nie odpowiadał. Niepokój. Czyżby pojechała, nie mówiąc mu o tym? Na stole w
kuchni karteczka: Jadę do Huddinge. Nagła sytuacja. Mrado pobiegł z powrotem do auta. Ruszając, spalił opony. Gnał do szpitala w Huddinge, sto siedemdziesiąt na godzinę. Dodawał gazu na wirażach. Bał się jak nigdy wcześniej w życiu. Potem pędził jak szalony do głównego wejścia. Kiedy dotarł na miejsce, zlany potem, Lovisa była już wyjęta. Jej puls zaczął zanikać - nie było chwili do stracenia. Zanim Annikę uśpiono, słyszała, jak operujący lekarz mówi do reszty ekipy, że mają tylko pięć minut. Od postawienia w stan alarmu do cesarki. Mrado spóźnił się na narodziny własnej córki: nigdy sobie tego nie wybaczy. Ale te dwie godziny, które nastąpiły później, zaliczał do najlepszych w swoim życiu - w pokoju obok z Lovisą, trzy tysiące sto trzydzieści gramów, leżącą na jego piersi. Wtuliła mu główkę pod brodę. Muskała jego szyję swymi malutkimi usteczkami. Zdawała się uspokajać. Annika była jeszcze nieprzytomna po cesarce. Tylko Mrado i Lovisa - tak jak powinno zawsze być. Jak może mogło być, gdyby zrezygnował. Skończył z tym całym interesem. Ratko trącił go łokciem. - Halo, nie słuchasz? Ratko trafił na trop. Sergio Salinas Morena: pracował jako kierowca samochodu dostawczego, mieszkał na Allévägen, w Rotebro. Mrado przycisnął gaz do dechy. Minęli Sollentunę. Jechali dalej drogą E-4 na północ. Skręcili w lewo, w Stäketvägen. Puls podskoczył. Napięcie wzrosło. Mrado w humorze. * Salinas Morena mieszkał na czwartym piętrze. Spojrzeli w górę na okna. Na czwartym piętrze świeciło się w sześciu oknach na dziewięć. Na każdej kondygnacji trzy mieszkania. Przynajmniej jedno okno w każdym mieszkaniu zapalone. We wszystkich pewnie ludzie w domu. Budynek był zaniedbany. Na dworze już ciemniało, mimo to widać było niewydarzone graffiti. Tynk z fasady odpadał płatami. Ratko ustawił się w bramie na dole. Mrado poszedł na górę. Zrobił ding-dong i jednocześnie zatkał palcem wizjer. Jakiś dziewczęcy głos w mieszkaniu zawołał coś po hiszpańsku. Nikt nie podszedł. Mrado zadzwonił jeszcze raz. Otworzył jakiś chłopak. Mrado oszacował gościa. Koło dwudziestu pięciu lat. Ubrany w czarny T-shirt z dużym nadrukiem: biały tekst gotyckimi literami, El Vatos Locos. Wytarte dżinsy. Ciemne włosy. Arogancki wygląd. Wydaje mu się, że to jest Los Angeles, czy jak? Sergio spoglądał na Mrada pytająco. Bez słowa. Uniósł jedną brew. Znaczenie: kto ty,
kurwa, jesteś? Mrado zajrzał do mieszkania przez ramię Sergia. Korytarz z trojgiem drzwi. Z któregoś pokoju dźwięk telewizora. Nie widział kobiety, której głos słyszał zza drzwi. Poza tym niechlujnie i brzydko. Na podłodze goła plastikowa wykładzina. Na ścianach parę plakatów. Cholerna masa adidasów, poustawianych i porozrzucanych w korytarzu. - Ty jesteś Sergio? Mogę wejść? - Ey, a TY kto? Mrado pomyślał: co się porobiło, nie mają żadnego respektu. - Możemy o tym porozmawiać w środku. Mogę wejść? - Za Chiny nie powtórzy tego pytania po raz trzeci. Sergio stał bez ruchu. Gapił się. Żaden z nich nie odwrócił spojrzenia. Chłopak musiał skapować, że Mrado nie jest gliną. A czy skapował, że jest jednym z tych, których w przestępczym świecie, tu, w Sztokholmie, bano się najbardziej? Nie wiadomo. W końcu: Sergio rozłożył niecierpliwie ręce. - Czego chcesz ode mnie? - To ty jesteś Sergio? Chłopak cofnął się o krok. Wpuścił Mrada. W mieszkaniu pachniało przypaloną cebulą. - Jasne. A ty kto? Mrado pomyślał: to uparty skurwiel. Nie przestawał mędzić. - Powiedzmy sobie tak: nie musisz wiedzieć, kto ja jestem. I ja też nie muszę o tobie nic wiedzieć, poza tym, że jesteś Sergio. Ja tylko chcę odpowiedzi na jedno pytanie, potem sobie pójdę. Gdzie jest Jorge? Lewa dłoń chłopaka mimowolnie drgnęła. Napięły się mięśnie karku. Gość coś wiedział. - Jaki niby Jorge? - Lepiej nie rżnij głupa. Ty wiesz, gdzie on jest. I powiesz mi to, chcesz czy nie. - Nie mam pojęcia, o czym gadasz. - Którego słowa mianowicie nie rozumiesz? - Pendejo, co ty sobie myślisz, że możesz przyjść do mnie do domu i wciskać jakiś kit? Mrado bez słowa. Tylko patrzył. Koleś oszalał, może król swojej ulicy - w prawdziwym świecie mniej niż zero. Nie kapował?
Sergio zaczął coś wykrzykiwać po hiszpańsku. Z pokoju, gdzie był telewizor, wyszła dziewczyna w dresowych spodniach i czarnym podkoszulku. Zdawało się, że Sergio dostanie zaraz korby. Mrado stał spokojnie. Sergio uniósł ręce. Przyjął postawę bojową, z zaciśniętymi pięściami. Jedna ręka wyprostowana, drugą trzymał gardę przed twarzą. Dziewczyna podeszła do Sergia. Powiedziała coś po hiszpańsku. Jakby go próbowała uspokoić. Spoglądała na Mrada pytająco. Sergio wykrzyknął: - No, chodź, ty tłusty Chorwacie! Mrado postąpił krok do przodu. Sergio uderzył prawą ręką. Pięść drgnęła jedno uderzenie serca wcześniej. To wystarczyło Mradowi - sparował cios. Unieruchomił rękę Sergia. Przycisnął jego dłoń do przedramienia, przegub wygięty pod dziwnym kątem. Wykręcił całą rękę w tył. Sergio zawył. Spróbował wolną ręką. Trafił Mrada w ramię. Stracił równowagę. Upadł. Dziewczyna w krzyk. Mrado na niego. Ciągle wyginał mu przegub do tyłu. - Sergio, posłuchaj mnie. Powiedz dziewczynie, żeby się zamknęła. Dziewczyna dalej wrzeszczała. Mrado się podniósł, wziął ją za ramiona. Ściągnął do parteru. Usiadła plecami do ściany. Usiłowała wstać z powrotem. Sergio, wciąż na podłodze, kopnął Mrada w goleń. Zabolało. Ich błąd - sprawili, że Mrado się wkurwił. Dziewczyna skoczyła ku niemu. Uderzył ją otwartą dłonią. Znów upadła. Walnęła głową o ścianę. Odgłos, jakby ktoś odbił piłkę tenisową. Legła bez ruchu. Chłopak zaczynał się podnosić. Cholerny chaos. Mrado uderzył go w żołądek. Chłopaka zgięło w pół, usta szeroko rozwarte. Próbował zaczerpnąć oddechu. Dziewczyna zapłakała. Mrado z kieszeni kurtki wyjął taśmę izolacyjną. A miał nadzieję, że to nie będzie konieczne. Wziął lewą rękę Sergia w mocny chwyt, uścisnął miejsce między kciukiem a palcem wskazującym. Powinno boleć jak diabli. Wygiął mu rękę do tyłu. Okręcił taśmą razem z drugą ręką. Sergio wierzgał dziko i kopał. Mrado przewrócił go ostrożnie, jak na treningu w Pancrease - w zwolnionym tempie. Okręcił mu taśmą stopy. Sergio zawył: - Ty pizdo jebana! Mrado to zignorował. Pracował skutecznie. Okleił taśmą dziewczynę. Zawlókł ją do innego pokoju. Niech to szlag, sytuacja stała się bardziej chaotyczna/niebezpieczna, niż planował. Zadzwonił na dół do Ratka, poprosił, żeby przyszedł na górę. Schylił się nad Sergiem. - I po cholerę ci to było? - Pendejo.
- Wygląda na to, że masz dosyć ograniczone słownictwo. Nie znasz innego wyzwiska? Sergio mordę w kubeł. - To prosta sprawa. Musisz mi tylko powiedzieć, gdzie jest Jorge. My nie wydamy go glinom. Bez odzewu. - Chyba mniej więcej zrozumiałeś, co ze mnie za facet. Nie ruszę się stąd, póki mi nie powiesz. Nie strugaj teraz bohatera. Dlaczego mamy robić z tego nieprzyjemny wieczór? Czemu nie powiesz mi od razu? Wszedł Ratko. Zamknął za sobą drzwi na zamek. Rozejrzał się bez entuzjazmu. Buty i ubrania rozrzucone po korytarzu. Oba plakaty zerwane. Przewrócony stołek. Oklejony taśmą, wpieniony na maksa latino, zalegający martwym bykiem na podłodze. Mrado trzepnął Sergia po twarzy. Natychmiastowy efekt: policzek chłopaka czerwony jak krwista pomarańcza. Wciąż trzymał język za zębami. Mrado trzepnął go jeszcze raz. Kazał mu mówić. Latino w zaparte. Grali w dobrego/złego jugola. Mrado wydzielał mu trzy, cztery strzały. Krzyczał na niego, że ma gadać. Ratko mu opowiadał, że wcale nie chcą skrzywdzić Jorgego, że zaraz zdejmą z Sergia taśmę, że może dostać trochę kasy, jeśli powie, gdzie jego kuzyn się ukrywa. Bez odzewu. Mrado wziął rękę Sergia w swoją dłoń - wyglądała jak rączka bobasa na wielkiej dłoni tatusia. Sergio zesztywniał. Taśma się napięła. Mrado złamał mu mały palec. Sergio zawył. Opadła z niego maska. Stracił fason. Szlochał. Połykał łzy. Wychlipał: - Nie wiem, gdzie on jest. Nie mam pojęcia. Przysięgam. Mrado pokręcił głową. Wziął do ręki serdeczny palec Sergia. Wygiął go do tyłu. Daleko. Mało go nie łamiąc. Crash systemu. Wylało się z Sergia. Wyśpiewał prawie wszystko. - Okej, okej. Wy kutasy. Pomogłem mu trochę. Jak już był na wólce. Dostał mieszkanie mojej ciotki. Pięć dni tam przesiedział. Potem dostał schizy. Zdawało mu się, że w każdej furze na ulicy czatują tajniacy. Dostał niby korby. Zmusił mnie, żebym go wywiózł. Pożyczył też ode mnie cashu. Nie wiem, gdzie się podział. On mnie wyrolował. Miał mi
zbecalować za pomoc. A nie dostałem śmierdzącego grosza. Jorge jest dla mnie wart tyle co psie gówno. - No, proszę. Ale wiesz przecież, dokąd go zawiozłeś. Tak czy nie? - No, kurwa. Wiem. Przemieszkał trochę u jednego gościa, co się nazywa Eddie. Potem policja wzięła mnie na przesłuchanie. Wtedy stamtąd prysnął. I przysięgam na grób mego ojca, że nie wiem dokąd. Słowo daję. Mrado widział po Sergiu - on nie kłamie. - Pięknie. To teraz ty i ja zadzwonimy do tego Eddiego. Powiesz mu, że musisz się dowiedzieć, gdzie jest Jorge. Udawaj, że wszystko jest jak zwykle. Powiedz, że mu obiecałeś pomóc w jednej sprawie. I słuchaj, mój przyjaciel tutaj - Mrado wskazał na Ratka - zna hiszpański. Więc nic nie kombinuj. Sergio wyjął komórkę. Mrado wziął znowu rękę Sergia. Poinformował latina: - Jak tylko piśniesz słówko o tym, co się stało, to możesz się pożegnać z lewą ręką. Pod pierwszym numerem, który wybrał Sergio, nikt nie odpowiadał. Mrado sprawdził w komórce skrzynkę adresową. Były trzy numery: Eddie kom, Eddie dom, Eddie praca. Sergio spróbował Eddie dom. Trafił. Rozmawiał po hiszpańsku. Mrado próbował zrozumieć. Miał nadzieję, że jego kłamstwo nie jest zbyt przejrzyste - ponieważ Ratko znał hiszpański mniej więcej tak, jak Sergio znał serbski. Ale wyławiał pojedyncze słowa. Nawijka na właściwej drodze. Sergio zapisał coś, co Eddie mu powiedział, na odwrocie jakiejś koperty. Ratko pocił się. Zdenerwowany? Dziewczyna zachowywała się spokojnie. Sąsiedzi byli cool. Czas stał w miejscu. Sergio skończył rozmowę. Twarz miał bez wyrazu. - On mówi, że Sergio wyniósł się od niego tego samego dnia, co mnie wezwali na policję. Mówi, że Sergio sam jeszcze nie wiedział, gdzie pójdzie. Że miał nocować w parkach albo po schroniskach, a potem miał załatwić sobie cash. - Jaką ja mam gwarancję, że nie kłamiesz? Sergio się żachnął. Powrót zawadiactwa. - Chcesz mieć gwarancję, to się ubezpiecz w Trygg-Hansa, spaślaku. Mrado wziął jego palec serdeczny. Złamał go. - Nie odzywaj się do mnie w ten sposób. Daj mi coś, żebym mógł ci zaufać, bo inaczej złamię ci całą rękę. Sergio krzyczał. Płakał. Zawodził. Po paru minutach: uspokoił się. Popadł jakby w apatię. Mówił cicho, co chwilę
urywając. - Jorge zostawił Eddiemu karteczkę. Zakodowaną. Wymyśliliśmy z Jorgem taki system. Parę miesięcy temu. Eddie mi ją przeczytał. Możecie ją sprawdzić u niego. Jak mi nie wierzycie. Tylko nie róbcie mi więcej nic złego. Proszę was. Mrado skinął głową. Sergio pokazał im litery, które zapisał na odwrocie koperty: Pq vgpiq fqpfg kt. Vxgtoq gp ne ecnng. Rxg Fkqu og cåxfg. Niezrozumiałe kombinacje liter. Jakiś rodzaj szyfru. Przy odrobinie dobrej woli pewnie by dało się to rozgryźć. Sergio wyjaśnił. Prymitywny sposób. - Każda litera to właściwie ta o dwa kroki wcześniejsza w alfabecie. Tu jest napisane: No tengo donde ir. Duermo en la calle. Que Dios me ayude. - Mrado kazał mu przetłumaczyć. Sergio zerknął na Ratka. Mrado powiedział: - On nie kapuje ani w ząb. Latino jednak przetłumaczył: - Spadam stąd. Będę spał na chłodzie. Niech Bóg ma mnie w opiece. * Mrado i Ratko, milcząc, w samochodzie w drodze do domu. Mrado naderwał przedtem taśmę tak, że Sergio mógł się oswobodzić w parę minut. Mrado powiedział: - Uważasz, że to było niepotrzebne? Ratko z irytacją w głosie: - A w Chinach jedzą ryż? - Nie przejmuj się. On nic nie powie. Sam by się wtedy wkopał. - Mimo wszystko to ryzykowne. Przecież sąsiedzi mogli słyszeć. - Sąsiedzi są przyzwyczajeni do awantur. - Nie aż tak. Przecież ten blatte darł się głośniej niż jakaś bośniacka kurwa. - Ratko, mogę cię o coś prosić? - O co? - Nigdy więcej nie podważaj moich decyzji. Mrado spokojnie jechał dalej. Wysadził Ratka w Solnej. Z powrotem do jego dziewczyny. Mrado pomyślał: gratuluję, masz jakieś życie. * Nowa informacja do wykorzystania - zbieg wypuścił się w dalszą drogę. Planował spać pod gołym niebem lub w schroniskach. Ale teraz zrobiło się zimniej. Jorge musiałby być
stuknięty, żeby spać pod gołym niebem o tej porze roku. Spore szanse, że mieszka w jakiejś noclegowni. Mrado zadzwonił na informację, 118 118. Dostał numery telefonów i adresy trzech schronisk w Sztokholmie. Misja Miejska miała dwa domy: Nocny Marek i Czarny Kot. Trzeci, Karisma Care, znajdował się przy Fridhemsplanie. Pojechał do Karisma Care. Zadzwonił do drzwi. Został wpuszczony. Mała recepcja. Duża tablica ogłoszeń naprzeciwko lady recepcyjnej z reklamą pisma „Sytuacja Sztokholm”: szansa, by zostać rozdawaczem. Miejsca na kursach dla dorosłych: zniżka dla bezdomnych. Broszury informacyjne o formach zasiłków. Zdjęcia z Armii Zbawienia, kuchnia dla ubogich. Kursy jogi w Mälarhöjden. Za ladą siedziała ciemnowłosa szczupła kobieta. Ubrana w granatową bluzkę, na to kamizelka. - W czym mogę panu pomóc? - Chciałbym się dowiedzieć, czy w ciągu ostatnich czterech tygodni nie nocował tu ktoś o nazwisku Jorge Salinas Barrio - powiedział Mrado rzeczowym tonem. - Nie mogę panu na to odpowiedzieć, niestety. Obowiązują nas przepisy o zachowaniu tajemnicy. Mrado nawet nie potrafił się wkurzyć. Kobieta była na to zbyt miła. Zostało tylko jedno do zrobienia. Zszedł do samochodu. Przygotował się do spania. Rozłożył maksymalnie tylne siedzenie. Chciał mieć możliwość pogadania ze wszystkimi kloszardami, nawet tymi, którzy zrywają się z samego rana. Nazajutrz, kiedy będą opuszczać schronisko. Spało mu się lepiej niż w domu. Śniło mu się, że spacerował po piaszczystej plaży i nie wpuszczono go do schroniska, które mieściło się na skraju lasu, na drabinkach. Próbował rzucać piaskiem w ludzi, którzy wisieli na drabinkach. Śmiali się. Dziwaczny sen. Obudził się. Godzina szósta. W 7-Eleven kupił sobie kawę i bułkę ze słonecznikiem. Od tej pory już czuwał. Słuchał radia. Godzina siódma, wiadomości: demonstracje przeciwko USA na Bliskim Wschodzie. O co tyle hałasu? Oni tam bardziej dostawali w kość od swoich własnych przywódców niż od Amerykańców w Iraku. Bez wątpienia. Europa, jak zwykle, nic nie kapowała. Ale Serbowie wiedzieli. Mimo to: wszelka krytyka Jankesów jest dobra. Te świnie rozwaliły bombami Jugosławię. Na ulicy nic się nie działo. Mrada zaczynał morzyć sen. Dziesięć po siódmej: pierwszy kloszard wyszedł z bramy schroniska. Mrado otworzył
drzwi auta i przywołał go do siebie. Facet z siwym zarostem, odziany w parę warstw kurtek i w starych śniegowcach na nogach, z początku był zaniepokojony. Mrado nadał głosowi sympatyczne brzmienie. Pokazał zdjęcia Jorgego. Wyjaśnił, że chłopak prawdopodobnie zmienił kolor włosów lub jakiś inny element swojego wyglądu. Wyjaśnił, że latino mieszkał w noclegowni w ciągu ostatnich czterech tygodni. Wyjaśnił, że jest skłonny zapłacić mu bańkę, jeśli się dowie o chłopaku czegoś sensownego. Kloszard nic nie wiedział. Choć było widać, że się stara, zwłaszcza gdy usłyszał o tym tysiącu koron. Mrado czekał. Po dziesięciu minutach: wyszli dwaj bezdomni. Powtórzył z nimi procedurę jak z tym pierwszym. Nie rozpoznali J-boya. Nie dawał za wygraną. Wypytał tak dwanaście osób. Zrobiło się wpół do dziewiątej. Karisma Care miała zamykać za pół godziny. Nikt nic nie wiedział, a najgorsze było to, że najwyraźniej wcale nie kłamali. Na koniec wyszedł jakiś starszy facet. Zęby w okropnym stanie. Poza tym względnie przyzwoity wygląd. Palto, czarne spodnie, rękawiczki. Mrado przywołał gościa. Powtórzył całą procedurę: wyjaśniał, pokazywał, bajerował. Zaoferował tysiąc koron. Widać było, że gość się namyśla. Ten coś wiedział. - Poznaję tego kolesia. Mrado wyciągnął dwie pięćsetki. Zaszeleścił nimi. Gość mówił dalej, zezując na banknoty. - Widziałem tego klienta przynajmniej ze trzy razy, tu, w Karisma Care. Wiesz pan, zastanawiałem się, co to za model. Leżał na podłodze i cały czas ostro pakował, jak sportowiec. Potem robił prysznic i smarował się kremem. Brązowym. Taki z niego picer. - To znaczy, że był ciemniejszy niż na zdjęciu? - Wiesz pan jak jest, czarni chcą być biali, jak ten tam koleś, Michaś Jackson. A biali wolą być brązowi. Ten picer z tego zdjęcia to od początku był lekko beżowy, więc coś mi tu nie sztymowało. Włosy ma zresztą też bardziej kręcone niż na tym zdjęciu, no i więcej brody. Raz próbowałem z kolesiem pogadać. Nie powiem, żeby był zbyt gadatliwy. Ale znał też inne schroniska tu, w mieście, to może tam go pan znajdziesz. - A skąd wiesz? - Skąd ja wiem? No bo strasznie marudził. Mówił, że standard w tych innych jest lepszy, w Nocnym Marku na przykład. Taki z niego model. Jak się dostaje łóżko, śniadanie i kolację za mniej niż dwie stówy, to się nie narzeka. Wiesz pan, takich, co narzekają, to nie sieją. Co nie umieją okazać wdzięczności. Mrado podziękował staremu. Był w dobrym humorze. Dał mu te dwie pięćsetki.
Przykazał, żeby rozgłosił pośród swoich: kto wie coś o tym beżowym kolesiu z loczkami, może się zgłosić do Mrada i zainkasować nagrodę.
22.
Pierwsze, co Jorge pragnął zrobić, to coś zjeść. McDonald, Sollentuna Centrum: McTasty, cheeseburger, dodatkowe frytki i keczup wlany do białych kubeczków. Prawdziwa uczta, Jorge w siódmym niebie. A jednocześnie: wielki lęk - pieniądze mu się skończyły, a do Mrada miał dzwonić dopiero za dwa dni. Pojęcie RACJA DZIENNA wybijało takt. * Wrócił z daczy do miasta. Wychodząc, wziął ze sobą z barku dużą flaszkę whisky. W autobusie zasnął. Czil aut niewyjęty - jedno z najbezpieczniejszych miejsc w mieście. Odprężenie klasy lux. Pojechał bezpośrednio do Sollentuny. Nie ważył się skontaktować z Sergiem ani z Eddiem. Aina mogła ich mieć namierzonych. Zadzwonił za to do dwóch dawnych kolesiów, Vadima i Ashura. Tych, z którymi za starych dobrych czasów sprzedawał koks. Nie powinien był tego robić, lecz nie mógł oprzeć się pokusie - potrzeba kontaktu z ludźmi była zbyt duża. Przywitali go jak króla. J-boy: legendarny zbieg. Mityczny diler koksu. Latino w czepku urodzony. Pożyczyli mu forsę na McDonalda. Przypominali mu szczęśliwsze czasy, kumpli z blokowisk, sollentuńskie laski. Najs. Vadim i Ashur: internacjonalni przyjaciele. Vadim przyjechał do Szwecji z Rosji, w 1992. Ashur: Syryjczyk z Turcji. Jorge uważał, że Vadim miał kiedyś szansę zajść daleko. Chłopak był rzutki, bystry, miał rodzinę zarabiającą niezły hajs - prowadzili sklepy komputerowe w każdym centrum handlowym wzdłuż połowy trasy kolejowej do Märsty. Ale zgubiło go zamiłowanie do stylu gangsta. Zdawało mu się, że trochę handlu koksem zrobi z niego króla ulicy. Okej, poradził sobie, wykpił się paroma krótkimi odsiadkami, nie to co Jorge. Ale jak on dzisiaj wyglądał? Zniszczony jak jakiś ostatni pijaczyna - Lasse Svensson. Tragicznie. Shunne powinien ograniczyć nałogi.
Ashur: zawsze z dużym srebrnym krzyżem na szyi. Trzymał fason. Pracował jako fryzjer. Miał oko na laski z dzielnicy. Za dnia robił im pasemka, nocami je kochał. Czarował guzzar na sto dziesięć procent swoją nawijką o modelowaniu włosów i tonerach. Jorge powinien być bezpieczny. Mimo wszystko: wygląd bardzo zmieniony. Vadim z początku go nie rozpoznał. * Po burgerach poszli do domu do Vadima. Facet miał metę przy Malmvägen: kiepy i lopki, puszki po piwie i bibułki Rizla rozrzucone po całej podłodze. Zapalniczki, kartony po pizzy, butelki po wódce i spalone łyżki na stole w pokoju. Jakich nałogów Vadim nie miał? Odkręcili whisky. Pili ją z letnią wodą, jak prawdziwi koneserzy. Do tego browar. Później ukręcili solidnego spliffa. Puszczali Beeniego Mana na cały regulator. Jorge uwielbiał taki melanż. Oto co znaczy być wolnym. Naprali się. Przyjarali. Nafazowali się. Vadim tryskał pomysłami, jak skołować cash: trzeba zostać alfonsem, trzeba wyrzeźbić własną stronkę i z niej sprzedawać gandzię pocztą wysyłkową, trzeba pudrować kokainą drugie śniadanie małolatom, żeby ich jak najwcześniej uzależnić. Zamieniać im mordoklejki na pastę kokainową. Jorge się dołączył. Podpuszczał. Jak robić cash. Kosić cash. Vadim z szelmowskim uśmieszkiem wyjął pudełko od zapałek. Rozwinął foliową torebkę domowej roboty. Wysypał - dwa gramy koksu na lusterko. - Jorge, to na twoją cześć, witaj z powrotem w mieście - powiedział Vadim, usypując żyletką trzy ścieżki. Co za odlot. Jorge nie marzył nawet, że tego wieczoru posmakuje śniegu. Fifka może nie najelegantsza - każdy dostał po słomce oderwanej od tetrapaku z napojem. Szybka inhalacja. Najpierw wrażenie łaskotania u nasady nosa. Sekundę potem: mrówki w całym ciele. Przechodzą w rausz. Megafeeling. Świat w ostrej wersji. Jorge the man. The return of Jorge. Świat leżał gotów, tylko brać. Ashur nawijał o laskach. Miał umówione spotkanie z dwiema dziewczynami, którym robił włosy w Mingel Room Barze, w Sollentuna Centrum. Ekstra panienki. Wrzeszczał: - Jedna to - nie wiem - żebyście widzieli ten tyłek. Beyoncé look alike. Guzz nie do wyjęcia. Tej to obiecam megafryz za friko, jak dzisiaj któryś z nas będzie miał branie. Jasne, że muszą mieć laski. Jasne, że wyjdą na miasto. Jorge już tęsknił, żeby móc wyhaczyć tę Beyoncé look alike.
Polali znowu, jeszcze whisky i każdy po kresce. Kokaina łomotała w takt muzyki. Zeszli do samochodu Ashura. * Mingel Room Bar: Kharma Sollentuny. Chociaż w zupełnie innym stylu. Patrzcie na Jorgelita przed lokalem - oto on. Nakręcony, na koksie, whisky i browarze. Nie czuł chłodu powietrza. Czuł tylko samego siebie. Czuł, jak w nim rośnie apetyt na ekszyn. Obejrzeli sobie kolejkę. Najwyżej dwadzieścia osób, stojących grzecznie, jedna za drugą. Patrzyli na laski, które zbliżały się od strony kolei podmiejskiej. Ashur wykrzywił się z pogardą. - Proszę, oto cała Szwecja. W tym kraju laski nie umieją ładnie chodzić. Tylko chłopaki ładnie chodzą. A żebyście widzieli, jak jest w moim kraju. Tam posuwają jak kocice. Jorge popatrzył. Przyznał Ashurowi rację - dziewczyny szły jak faceci. Prosto, kanciasto, jak po sznurku. Bez zadawania szyku, bez rozkołysu bioder, bez gracji i seksapilu. Miał to gdzieś. Jeżeli ta Beyoncé jest tam w środku, to Jorge znajdzie sposób, żeby ją rozpalić i wygiąć w mostek. Vadim powiedział, że ma dobry układ z bramkarzem. Przebił się do przodu. Zamienili po rosyjsku parę słów. Poskutkowało. Jorge, Vadim i Ashur mieli akurat wślizgnąć się do środka, gdy bramkarz zatrzymał ich gestem dłoni. Zignorował pytające spojrzenie Vadima. Patrzył w stronę ulicy. Kolejka przystanęła. Ucichła. Ludzie się odwrócili. Niebieskie światło. Policyjna suka parkowała na trotuarze. Mierda. Wysiadło dwóch gliniarzy. Szli w stronę kolejki. Mózgownica Jorgego na ostrych obrotach: czego tu szukają? Powinien pryskać czy zaufać swojemu nowemu lookowi? Jedno było pewne: jeżeli pryśnie, to pogonią za nim, tylko dlatego, że ucieka. Został w miejscu. Jak mógł być taki głupi i wyjść się zabawić? Vadim zamknął oczy. Jego wargi zdawały się ruszać, ale nie dobył z siebie ani dźwięku. Jorge czuł w ciele większą sztywność niż nowy belfer w jego podstawówce przed pierwszą lekcją. Nie ruszał się. Nie myślał. Zrobił jak Vadim - zamknął oczy. Spod przymrużonych powiek zerknął na kolejkę. Aina z latarką. Świecili wszystkim po twarzach. Dziewczyny z tyłu zaczęły chichotać.
Chłopaki chcieli się popisać. Jeden z nich rzucił do policjanta z latarką: - Bez karty stałych gości nie wejdziecie. Gliniarz mu odpowiedział: - Uspokój się, chłopcze. Piździelec struga ważniaka. Posuwali się wzdłuż kolejki. Ludzie pytali, co się stało. Policjanci odburknęli coś niewyraźnie w odpowiedzi. Zaświecili w oczy Ashurowi. Ten zaświecił smajlem. Wskazał na gliniarza z latarką w ręku. - Wiesz pan co, ja mam salon fryzjerski tu, w centrum. Ja tak patrzę - panu by było do twarzy w pasemkach. Policjant nawet się uśmiechnął. Poszli dalej. Poświecili na Vadima. Dłuższą chwilę. Jego zniszczona facjata przyciągała uwagę gliniarzy. - Siemasz, Vadim - odezwał się ten z latarką. - Co tam u ciebie? - Wszystko cacy. W najlepszym porządku. - Żadnych problemów? - U mnie totalski no problemski. Tak jak zawsze. - Aha, jak zawsze. - Ironia na poziomie krawężnika. Jorge gapił się prosto przed siebie. Miał wrażenie, jakby go spowijała mgła. Nie mógł się skoncentrować. Czas stał w miejscu. Co miał DO KURWY NĘDZY zrobić? Tknięty paraliżem. Podeszli do niego. Zaświecili w twarz. Próbował się rozluźnić. Uśmiechać się w miarę swobodnie.
23.
JW w szponach kacowego lęku. Czuł się jak upieczony ziemniak w bejsbolówce odlanej z ołowiu. Obudził się o wpół do dziewiątej, u Sophie. Doczołgał się jakoś do domu. Siedział przy łóżku, na podłodze, i przez dwadzieścia minut zwalczał mdłości. Następnie
wypił w desperacji cztery szklanki wody, żeby złagodzić kaca. Po tej wodzie puścił w kiblu pawia, poczuł się znacznie lepiej. Zasnął. Teraz się znowu ocknął, ledwie po dwóch godzinach snu. Czuł się tak, jak na to zasługiwał. Znowu nie mógł zasnąć. Ataki lęku nachodziły go falami. Z Sophie wyszło dziwnie. Miał wrażenie, że ostatecznie się zblamował. Pełna żenada. Z drugiej strony sfinalizował swój największy dotąd deal. Więc cały wieczór wypadało uznać za pewien sukces. Przysiągł sam sobie, że w przyszłości będzie brać tylko koks. Bez kropli alkoholu. Przysiągł sam sobie, że wyrzeknie się używki A. Pozostał w łóżku, chociaż nie mógł zasnąć. Nie miał siły wstać. Przysiągł sam sobie po raz już nie wiedzieć który - w przyszłości tylko kokaina. * JW obudził się chwilę potem. Przypomniał sobie, czemu nie powinien więcej spać. Tego dnia miał zająć się dwoma projektami. Po pierwsze, miał skontrolować, czy to, co opowiadał Jan Brunéus, się zgadza. Po drugie, miał spróbować znaleźć tego faceta, Jorgego. Jak dotąd nazbyt lekko potraktował to zadanie. Plany ekspansji, które mu przedstawił Abdulkarim, wymagały zaangażowania. Darował sobie przedpołudniowy wykład na uniwersytecie. Powrócił za to do Sveaplans Gymnasium. Na górę, do sekretariatu. Sekretarka go zapamiętała, rozpromieniła się na jego widok. Była w tej samej plisowanej spódnicy co poprzednio. JW powiedział: - Mam do pani dosyć niezwykłą prośbę. Kobieta obdarzyła go uśmiechem. JW wykonał swoją kurtuazją dobrą robotę, gdy tu był ostatnio. - Chciałbym zobaczyć oceny semestralne pewnej osoby, która tu chodziła cztery lata temu, Camilli Westlund. Kobieta wciąż się uśmiechała, ale zrobiła jedną z tych swoich min, zacisnęła oczy. Pokręciła głową, spojrzała na JW z ukosa. Znaczenie: posuwasz się jednak za daleko. - Niestety, takich dokumentów nie udostępniamy do wglądu. JW rozmawiał z Biurem Edukacji Urzędu Miasta Sztokholmu. Liczył się z taką reakcją ze strony sekretariatu. Był przygotowany. Odrobił lekcję, wyszlifował argumenty. Był pewny swego. Z miejsca wytoczył ciężką artylerię. Nie miało sensu cackać się z tą babą. - Rzecz w tym, że te świadectwa to dokumenty publiczne, które należy wydawać do wglądu, z wyjątkiem sytuacji, gdy są obłożone klauzulą tajności. Jeżeli państwo nie mogą
wykazać, że te dokumenty są tajne, i podać przy tym powodów ich utajnienia, to dokumenty te mają charakter publiczny i mają być, na żądanie, bezzwłocznie okazywane. Odmowa wglądu do tych dokumentów jest naruszeniem obowiązku służbowego, za które może grozić kara. Kobieta zrobiła nowy grymas, cały czas z tym samym uśmiechem na ustach. Jej oczy zezowały teraz na lewo i w dół. Niepewność. JW ciągnął dalej, jakby czytał z książki: - Także i inne dokumenty, sporządzane tu przez was w Komvuksie, mają charakter publiczny. Według ustawy o ochronie informacji niejawnych, nie ma podstaw do odmowy ich udostępnienia. A zatem proszę łaskawie odnaleźć i udostępnić mi do wglądu świadectwa państwa byłej uczennicy, Camilli Westlund, z ocenami ze wszystkich przedmiotów. Bardzo panią proszę. Kobieta odwróciła się na pięcie. Znikła w sąsiednim pokoju. JW słyszał, jak z kimś rozmawia. Erin Brockovich - możesz spadać pod prysznic. Sekretarka wróciła. Nowa mina, jeszcze bardziej fałszywy uśmiech. Oczy rozpalone w służalczym uśmiechu. - Muszę je przynieść z archiwum. Zechce pan zaczekać? - Ani słowa o tym, że nie miała racji. To bez znaczenia - JW wygrał pierwszą rundę. Sekretarka zniknęła. Nie było jej dwadzieścia minut. JW zaczynał tracić nerwy. Wysłał SMS-a, sprawdził swój kalendarz w komórce, myślami błądził między strategiami sprzedaży kokainy, banałami Abdulkarima, zdjęciami Camilli w ferrari i Chilijczykiem, którego miał znaleźć. Wszystko naraz. Bez ładu i składu. Kobieta wróciła. Wręczyła mu foliową koszulkę z paroma kartkami A4. JW zaczął przeglądać dokumenty: kopie świadectw. Szkoła dla Dorosłych, Gmina Sztokholm. Sveaplans Gymnasium. Oceny Camilli Westlund. Oceny były wypisane ręcznie. Szwedzki: kursy a, b: BDB Angielski: kursy a, b: BDB Matematyka: kursy a: DST Historia: kursy a, b: NDST Wiedza o społeczeństwie: kursy a: BDB
Francuski: kursy a, b: DST JW stał wciąż w sekretariacie. Ze wzrokiem utkwionym w papierach. Coś było nie tak z ocenami. Próbował sobie uzmysłowić co. Camilla miała z Janem Brunéusem szwedzki, angielski i wiedzę o społeczeństwie. Zgadzało się to, co powiedział: ze wszystkich miała BDB. Z innych przedmiotów otrzymała tylko DST i NDST. Ale Susanne powiedziała, że sporo wagarowały. Więc nic dziwnego, że Camilla z paru przedmiotów miała DST i NDST. Pytanie tylko, jakim cudem dostała BDB u Brunéusa. JW musi wiedzieć. Przywołał sekretarkę jeszcze raz. Poprosił ją, żeby przyniosła inne dokumenty Camilli. Tym razem przebiegło to sprawniej. Wiedziała już, gdzie szukać. Zjawiła się pięć minut później z podobną foliową koszulką. W niej były inne dokumenty. Dotyczyły obecności Camilli Westlund na lekcjach. Te same kursy, które były wyszczególnione na świadectwach. Jej przeciętna frekwencja była niższa niż sześćdziesiąt procent. Zawirowało mu w głowie. Sekretariat Komvuksu skurczył się wokół niego, ścisnął go. Zrobiło mu się gorąco. Frekwencja Camilli na lekcjach szwedzkiego, angielskiego i wiedzy o społeczeństwie - poniżej trzydziestu procent. Coś tu zgrzytało jak cholera. Nikt nie mógł dostać BDB przy tylu nieobecnościach. Dlaczego Jan Brunéus kłamał? Zwrócił się do sekretarki. - Czy pani wie, gdzie można znaleźć Jana Brunéusa w trakcie przerw? - JW wysilił się na uśmiech. - Powinien być w pokoju nauczycielskim. - Wskazała mu kierunek. JW odwrócił się na pięcie. Pomknął korytarzem. Drzwi do pokoju nauczycielskiego stały otworem. Wszedł tam od razu, bez pukania. Rozejrzał się dokoła. Siedem osób siedziało przy dużym stole z jasnego drewna. Pili kawę i pogryzali herbatniki. Żadna z tych osób nie była Janem Brunéusem. JW się nieco opamiętał. - Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam. Nie wiedzą państwo, gdzie mogę znaleźć Jana Brunéusa? Ktoś z zebranych przy stole odpowiedział: - On już dzisiaj poszedł do domu. JW dał za wygraną. Wyszedł.
* Komórka zadzwoniła po drodze z Komvuksu. JW nie chciał z początku odpowiadać dosyć miał własnych spraw na głowie. Potem pomyślał, że to może być Abdul. Wyjął telefon. Spóźnił się. Nieodebrane połączenie z numeru José kom. José był jednym z tych chłopaków, których nazwiska JW dostał od Abdulkarima, żeby znaleźć Jorgego. Gość był barmanem w jednej knajpie w Sollentunie, Mingel Room Bar. JW spotkał się z nim dwa dni wcześniej i zjadł z nim lunch w Primo Ciao Ciao - luksusowej pizzerii z przytupem. Zaoferował mu dwa tysiące koron za informacje o Jorgem. José dobrze wiedział, co i gdzie w trawie piszczy, wiedział, kto to jest Jorge, wielbił go jak bohatera. Jeszcze parę lat temu obracał się w tych samych kręgach co Chilijczyk. JW przedstawił sytuację mniej więcej zgodnie z prawdą: nie miał, broń Boże, złych zamiarów, chciał uciekinierowi zaoferować pewne możliwości, pomóc Jorgemu stanąć na własnych nogach, w jego nowym, cudownym życiu na wolności. Że niby taki mini Jezus. Ale José nic o zbiegu nie wiedział. JW odczekał kwadrans, zanim do niego oddzwonił. Szedł wzdłuż Valhallavâgen i zastanawiał się, czego się chce dowiedzieć i na co mu wystarczy sił, gdyby przyszło do konkretów. Historia z Janem Brunéusem nie pozwalała mu się skupić. Musiał się skoncentrować. Sprawa Camilli nie mogła go teraz odciągać od biznesu z kolą. JW sam do siebie: weź się w garść. Daj sobie teraz spokój z C. I odpuść sobie te niezdrowe lęki. Lepiej się bawić w detektywa, szukając tego Chilijczyka niż Camilli. Ten Jorge na ucieczce to wyzwanie - JW miał szansę uczestniczyć w dużej sprawie. Zadzwonił do Joségo. JW pojął od razu, że José ma superważną informację typu: musisz-coś-zrobić-migiembo-przepadnie. Minionej nocy był w Sollentunie ktoś, kto wyglądał na Jorgego. Ten blatte bawił się ostro w towarzystwie dwóch innych żuli z Sollentuny, Vadima i Ashura. To osławione typy w północno-zachodnim Sztokholmie. Ten facet, Jorge, wyszedł z knajpy, kiedy ją zamykano, o trzeciej nad ranem. José poszedł do wyjścia, gdzie ci trzej jeszcze zabradziażyli. Byli naspidowani. Gadali o tym, jak niewiele brakowało, żeby aina ich zwinęła. José spytał Vadima, czy to naprawdę Jorge. Jego bohater miał ondulowane włosy, ciemniejszą cerę, więcej zarostu. Vadim tylko wyszczerzył zęby. Niczego nie zdradził, ale powiedział dostatecznie wiele: „Eeech, to jest jeden nowy oprych. Będzie spał u mnie, bo mu aina żyć nie daje, bez przerwy gonią, ostatnio dziś w nocy”. José wyczaił bluesa między wierszami.
JW, zanim skończył rozmowę, zadał dwa pytania: - Gdzie mieszka Vadim? Która jest godzina? José znał adres: Malmvägen 32. W pobliżu Sollentuna Centrum. Była pierwsza. JW przystanął na chodniku. Machnął ręką na taksówkę. Czekał. O tej porze niełatwo było o taryfę. Myślał o Chilijczyku, którego miał złapać. Co ma mu powiedzieć? Minęło sześć minut. Czemu nic nie nadjeżdża? Znowu zaczął się niecierpliwić. Nerwy. Nie ma nic gorszego niż czekać na taksówkę. Spróbował zatrzymać taksówkę wyglądającą na wolną. Pojechała dalej. Pomachał w stronę innej, Taxi Stockholm. Ta się zatrzymała. JW wskoczył do środka. Kierowca spytał o coś łamaną szwedczyzną. JW powiedział: - Poproszę na Malmvägen trzydzieści dwa. Ruszyli w stronę Norrtull. Zjazd na E-4, tempo zdawało się ślimacze. JW zrewidował swoje zdanie: są rzeczy gorsze od czekania na taksówkę - gorzej jest siedzieć w taksówce i czekać, aż ruszy sznur samochodów. Niebawem miał rozmówić się z Chilijczykiem.
24.
Mrado właśnie zakończył weekendowy trening. Mityng zabójczych maszyn par excellence. Jego wyrzut sumienia - bywał tam zbyt rzadko. Pancrease Gym: kravmaga, shootfighting, thaiboxing, combat taekwondo. Piwniczny lokal był dużym pomieszczeniem z podłogą wyłożoną materacem. Cztery worki z piaskiem, po osiemdziesiąt kilo, na łańcuchach przy jednej z krótszych ścian. W jednym rogu szeroka żelazna szafka z przepoconymi rękawicami, tarczami bokserskimi i ochraniaczami. W drugim rogu bokserski ring. Główny instruktor nazywał się Omar Elalbaoui. Zawodowy shootfighter, czwarty dan, Japonia. Najszybszy lewy sierpowy w mieście. Mistrz wagi średniej na Pride Grand Prix MMA, Mixed Martial Arts, we wszystkich stylach razem. Szwedzko-marokański łowca
sportowych trofeów. Poeta przemocy. Siejący postrach prorok full kontaktu. Strzaskane nosy, popsute kolana, wybite ze stawu ramiona - legion. I pytanie: co znaczy strach? Filozofia Omara Elalbaoui głosiła: „Strach jest twoim największym wrogiem. Wszyscy się czegoś boją. Ty się nie boisz kontuzji i obrażeń. Boisz się, że nie staniesz na wysokości zadania, że stoczysz słabą walkę, że przegrasz. To jedyne, czego masz się bać. Nie bądź nigdy loserem”. MMA: wszystko dozwolone - kopniaki, uderzenia, kolanem czy łokciem, rzuty, duszenie, dźwignie. Bez amatorskich kasków czy wielkich rękawic. Jedyna ochrona to skórzane palczaste rękawice, ochraniacz szczęki i suspensor. Sport sportów. Naga siła, zwinność i szybkość były ważne, lecz ważniejsze - strategia i inteligencja. To było optymalne: bez żadnego sprzętu, w najprostszych warunkach, bez pokrętnych reguł. Wóz albo przewóz. Tylko fighting. Przegrywał ten, kto poddał walkę albo nie wstał. I tylko tyle, żadnych komplikacji. Atuty Mrada: wielkość, waga, siła ciosu. Zasięg. Ale faceci z Pancrease byli dobrzy. Wytrzymywali uderzenia. Unikali kopnięć. Nie pozwalali się przewrócić. Mrado często dostawał w kość. Któregoś razu, cztery lata temu, karetka zabrała go do szpitala, z nosem złamanym w dwóch miejscach. Rzecz tylko w tym, że Mrado lubił czasami dostać w kość. Poczuć, że żyje. Trenować nieobecność strachu. Wciąż wyprowadzać proste, chociaż głowa drętwieje od ciosów. Nigdy się nie poddawać. Turnieje odbywały się głównie na hali w Solnej. Organizatorzy łatwo wyprowadzali w pole państwowy związek bokserski. Czasem walczono w klatkach, brazylijskie vale tudo. Mrado znał tych gości, wielu trenowało razem z nim lub wcześniej w Pancrease. Znał ich style, ich mocne/słabe strony. W czasie ostatniego turnieju w Sztokholmie zainkasował dziesięć kafli, trafnie typując zwycięzców. MMA w różnych odmianach stawał się popularnym sportem. Mrado miał to opanowane. Ćwiczył techniki. Ćwiczył właściwe grupy mięśni. Im mocniejsze mięśnie/ścięgna/więzadła, tym mniejsze ryzyko zwichnięcia. Im bardziej ruchliwe, tym trudniej o naciągnięcie. Musisz parować ciosy umiejętnie. Widzieć, skąd przychodzą. Poruszać się wraz z ruchem przeciwnika. Jednocześnie: napiąć właściwą grupę mięśni, przyjmując uderzenie. Przede wszystkim: mocny kark redukuje przesunięcie głowy. Mrado ze swoim byczym karkiem - nokaut był prawie wykluczony. Mentalnie: twój ból wzrasta ze strachem, a zmniejsza się z agresją. Jedyny problem Mrada: ostatnimi czasy za dużo ćwiczył na siłowni, a za mało w Pancrease. Relacja odwrotna. Nabite mięśnie - słabsza ruchliwość. Zaczynał na tym tracić.
Sztywniejsze stawy. Mniejsza płynność. Wolniejsze serie ciosów. Fighting był stylem życia. * Mrado założył po treningu dresowe spodnie, koledżową bluzę. Pot obsychał na nim. Nie chodził pod prysznic w Pancrease. Brał prysznic w domu. Chłopaki w klubie byli za młodzi. Zbyt nerwowi. Mrado wolał kafarów z Fitness Clubu. Wypił napój proteinowy. Po powrocie, w domu, łyknie sobie własny sekretny wywar z hormonami wzrostu. Wracał do domu. Jechał przez most Västerbron, najpiękniejsze miejsce w mieście. Oświetlony z dołu. Widok na ich terytorium - podbite przez Serbów imperium biznesu. Żaden zasrany brudas na ucieczce im tego nie odbierze. Po czterech minutach na miejscu, przy Katarina Bangata. W domu. Pozostawało tylko znaleźć miejsce do zaparkowania. Mieszkanie: trzy pokoje z kuchnią. Pokój dzienny, sypialnia Mrada i pokój Lovisy. Pokój dzienny: wschodnioeuropejski luksus. Czarna skórzana sofa narożna. Szklane stoliki. Regał ze sprzętem stereo, płaskim telewizorem LCD i odtwarzaczem DVD. Drogi sprzęt. Poza tym na pólkach: płyty CD, głównie serbska muzyka i rock, Bruce Springsteen, Fleetwood Mac i Neil Young. Filmy DVD: filmy akcji, filmy bokserskie, wszystkie Rocky i serbskie dokumenty. Portrety: krewni z Belgradu, król Szwecji, Slobodan Milošević i Lovisa. Trzy butelki z lepszą whisky i jedna Stolichnaya Cristall. Reszta alkoholu stała w innej szafce. Cztery strzelby skałkowe wisiały na ścianie, kupione na targach broni w Vojvodinie symbole powstania przeciw Turkom w 1813. W szerokiej gablotce przy regale: dwa browningi, replika Smith & Wesson Magnum .41, bagnet i autentyczna mina lądowa z wojny. Bagnet był najwyraźniej używany. Wieczne pytania o minę: czy jest rozbrojona? Mrado trzymał ich w napięciu. Nigdy nie zdradził, jak z tym jest. Usiadł na sofie. Włączył telewizor. Przerzucał kanały. Przez parę minut oglądał program przyrodniczy o krokodylach. Znudził się. Pstrykał dalej. Wszędzie szajs. Dotknął rewolweru. Używał amunicji Starfire. Czubek pocisku wydrążony. Skutek trafienia: eksplozja. Wyrywał dostatecznie dużo mięsa, żeby zabić jednym strzałem. Położył rewolwer na stole. Namyślał się. Porażka na całej linii, jeżeli chodzi o tego luja Jorgego. Był rozzłoszczony na samego siebie, bo nie udało mu się odnaleźć latina, na Radovana - za jego arogancki styl, i na Jorgego, bo się skurwiel schował.
Przejrzał zapiski w brulionie. Pytania i prawdopodobne odpowiedzi. Na środku kolumna pytań bez odpowiedzi. Dwa podkreślone słowa: miejsce teraz, zakreślone kółkiem. Ślady się urwały. Ale oni wcześniej czy później dawali jakąś plamę. Hajs się kończył. Chcieli wyhaczać laski. Pożyć dolce vita. Nie jest różowo na ucieczce. Chociaż Jorge unikał wyskoków. Ale Mrado był pewien: blatte jest ciągle w kraju/w mieście. Sprawa nie mogła być przegrana. Tylko że gdzie miał szukać dalej? Przechylił się na sofie do tyłu. Jego komórka zadrżała. SMS: „Spotkałem w nocy Jorgego. Teraz on u Vadima”. Bingo. Strumień adrenaliny. Mrado zadzwonił na ten numer. Odezwał się jakiś koleś, Ashur. Mrado pamiętał jego imię. Jeden z chłopaków, którym on i Ratko podczas wyjazdów do Sollentuny pokazywali zdjęcia Jorgego. Opowiedział Mradowi swoją story kulawą szwedczyzną. Ashur, Jorge i jeszcze trzeci oprych, Vadim, zabalowali tej nocy na mieście. Poszli do Mingel Room Baru w Sollentunie i dali tam czadu. O mały włos, a gliny zwinęłyby Jorgego. Latino poprosił Vadima o nocleg. Teoria Ashura: wciąż jeszcze tam są, jest dopiero dwunasta w południe. Mrado podziękował. Wpadnie do niego później, żeby wypłacić obiecaną nagrodę. Założył skórzaną kurtkę. Do wewnętrznej kieszeni wsunął gumową pałkę. Włożył rewolwer do kabury. Zszedł do samochodu. Pojechał dobrze już sobie znaną drogą do Sollentuny. Wreszcie się, kurde, coś w tej sprawie ruszy. * Jak to rozegrać? Od razu wkroczyć do mieszkania, jak u Sergia, i zrobić swoje? Spore ryzyko, że oprócz Vadima w mieszkaniu mogą być inni, trudniejsi do obezwładnienia niż ta wrzaskliwa narzeczona Sergia. Ryzyko numer dwa: jeśli sąsiedzi usłyszą i ściągną policję, to Jorge wyląduje znowu w pierdlu. Latino mógłby pogrążyć tym, co wie, spory kawał imperium jugoli. Wniosek: Mrado powinien dorwać zbiega, kiedy będzie sam. Tymczasem zadzwonił do Ratka, Bobby i innych kontaktów. Pytał ich, czy słyszeli o Vadimie. Co to za koleś. Czy jest niebezpieczny. Kazał im dzwonić po znajomych, dowiedzieć się czegoś więcej: czy gość pracuje, gdzie pracuje? W jakim się kręci towarzystwie? Nosi broń?
Mrado
obserwował
bramę.
Ludzie
wchodzili,
wychodzili.
Odnotował:
nadspodziewanie dużo ludzi jak na tę porę, w środku dnia. Imigranci, ćpuny-rumuny, faceci katujący swoje żony i inni przestępcy, spędzeni do kupy, na takim samym blokowisku jak to, na którym sam się wychowywał. Mrado rozmawiał właśnie z Bobbą, kiedy z bramy wyszedł typ wyglądający na Jorgego. Wcześniej widział latina przy czterech lub pięciu okazjach. Ostatnia: proces, na którym zeznawał tak, że Jorge poszedł siedzieć na sześć lat. Radovan i Mrado rzucili go na pożarcie wilkom - ze stratami trzeba się liczyć. Wtedy latino: młody, hardy koleś, ubrany w modne i ekstrawaganckie ciuchy. Złoty łańcuch z krzyżykiem. Żel we włosach. Elegancka bródka. Szybkie ruchy i wściekły słowotok. Teraz gość za oknami samochodu: jak ostatni bambus. Włosy kręcone i brunatna skóra. Szedł jak rastaman, wlókł się w rytmie reggae. Powyciągane ciuchy, brudna pikowana kurtka. Pomimo to w tej nędznej posturze dało się wyczuć coś innego. - prężność. To musiał być ten latino. Mrado zapadł się głębiej w fotelu za kierownicą. Widział, jak Jorge dyskretnie się rozgląda. Potem ruszył ku stacji kolei podmiejskiej. Za dużo ludzi dookoła, by coś zrobić. Mrado poczekał, aż Jorge skręci za róg, w stronę podziemnego przejścia prowadzącego do kolejki. Wysiadł z samochodu. Założył słoneczne okulary. Okręcił się szalikiem jeszcze raz, zasłonił brodę. Zwrócił się do wielkiego boga aut: spraw, aby mój samochód przetrwał nieporysowany, nieukradziony i nietknięty na najniebezpieczniejszej ulicy Sollentuny. Poszedł w stronę rogu, za którym zniknął Jorge. Jorge nie skręcił na schody prowadzące do kolejki. Pomaszerował dalej, prosto. W kierunku Sollentuna Centrum. Mrado zachowywał dystans. A zarazem nie chciał stracić Chilijczyka z oczu. Ten wszedł do pasaży Sollentuna Centrum. Mrado odczekał parę sekund przed automatycznymi rozsuwanymi drzwiami, potem ruszył w ślad za nim. Dokładnie w chwili, kiedy wszedł, spostrzegł, że Jorge wchodzi do marketu ICA. Mrado wślizgnął się do sklepiku sieci Expert naprzeciwko. Miał talent do śledzenia, bez dwóch zdań, czuł się jak jakiś Martin Beck16. Zadzwonił do Ratka. Zapytał po serbsku:
16
Martin Beck - postać fikcyjna, policjant, bohater serii kryminałów szwedzkiej pary autorskiej Sjöwall/Wahlöö, tłumaczonych także na polski, oraz opartej na nich serii filmów.
- Gdzie jesteś, Ratko? To ważne. Gdy rozmawiali ze sobą wcześniej, Ratko narzekał na przesadne potraktowanie Sergia. Teraz zrozumiał, że coś się szykuje. - Siedzę w domu. Oglądam STCC na Eurosporcie. Znalazłeś go? - Tak. Nocował u kolesia w Sollentunie. Teraz ma się ewakuować. Przygotuj się. Idź do samochodu. - A tak mi, kurde, dobrze było. Gdzie mam jechać? - Jeszcze nie wiem. Bądź tylko gotów do wyjazdu. - Już zamykam drzwi. - To świetnie. Zadzwonię niedługo. Na razie. Jorge wyszedł ze sklepu. Po dwie reklamówki w każdej ręce. Wyglądały na pełne jedzenia. Pewnie się wybierał do swojej kryjówki. Mrado poszedł za nim na górę, do podmiejskiej kolejki. Podstawowa zasada: żadnych gwałtownych ruchów, kiedy kogoś śledzisz. Taki koleś jak Jorge miał się na baczności zareagowałby natychmiast. Jorge wyszedł na peron. Mrado został w hali poczekalni. Miał nadzieję, że światło zmieniało szklane drzwi w zwierciadła. Jorge zdawał się czujny. Wtoczył się pociąg w stronę centrum. Jorge wsiadł. Mrado za nim, do innego wagonu. Ponownie zadzwonił do Ratka. Kazał mu jechać w stronę miasta. Na każdej stacji Mrado wyglądał przez drzwi. Jorge nie wysiadł. Pociąg zwolnił. Nieśpiesznie wtoczył się na Centralny. Stanął. Mrado wyjrzał. Zobaczył, że Jorge wysiada. Mrado zaczekał przy pociągu, aż Jorge zejdzie po schodach w stronę głównego dworca metra, T-Centralen. Potem za nim. Jorge daleko przed nim, między ludźmi. Mrado mocno się skoncentrował, nie wolno mu było go zgubić. Szli tunelem w stronę T-Centralen. Paru Indian grało na fletniach Pana i postukiwało w bębenki. Przy jednej z kolumn stała kobieta w trenczu, wciskając przechodzącym numery „Strażnicy”. Jorge: na dół, na peron metra. Mrado za nim. W stosownej odległości. Jorge: wsiadł do kolejki metra w stronę Mörby Centrum. Mrado: do innego wagonu tej samej kolejki. Wagon prawie pusty. Jacyś dwaj blokersi w bejsbolówkach i wiatrówkach, potencjalny przestępczy narybek, położyli nogi na siedzeniach. Jakiś chłopak ze Stureplanu, tutaj egzotyczny: blond włosy, płaszcz trzy czwarte, wąskie dżinsy, przylizana plereza.
Słuchał odtwarzacza mp3. Jorge: wysiadka przy Politechnice, KTH. Mrado: to samo. Jorge przystanął przy rozkładach jazdy autobusów, za barierkami. Sprawdził godziny. Wstąpił do kiosku Pressbyrån. Kupił coś. Reklamówki wyglądały na ciężkie. Wyszedł na górę, na przystanki autobusowe. Mrado za nim. Chłopak ze Stureplanu, który jechał metrem, też tam był, ustawił się na tym samym przystanku co Jorge. Prawdopodobnie tylko zbieg okoliczności. Mrado sprawdził numer autobusu, 620. Jorge najwyraźniej czekał na kurs w stronę Norrtälje. Mrado zadzwonił do Ratka. Poinstruował go: - Jedź na KTH. Sześćsetdwudziestka nadjechała. Ratka jeszcze nie widać. Mrado odszedł w stronę kiosku z kiełbaskami, na środku Valhallavägen. Obok kiosku: kolejka taksówek. Jorge: do autobusu, który powoli wytoczył się z przystanku. Mrado do kierowcy taryfy: - Jedziemy za sześćsetdwudziestką. * Jechali trzydzieści minut. Mrado się niepokoił. Jorge-boy był bystry. Miał się na baczności. Mógł zacząć się zastanawiać, dlaczego ta taksówka wciąż trzyma się od dwóch do pięciu aut za autobusem. Mrado miał stały kontakt z Ratkiem. Za Åkersbergą przesiadł się do jego samochodu. Utrzymywali względnie stały dystans. Nie było w tym nic dziwnego. Wiele prywatnych aut trzymało się w ruchliwym ogonku za autobusem. Sześćsetdwudziestka nie przystawała zbyt często. Latino ciągle jeszcze na pokładzie. W końcu: przystanek Dyvik. Autobus się zatrzymał. Jorge wysiadł. Chłopak ze Stureplanu też. Podejrzane, ale nie czas się teraz nad tym zastanawiać. Mrado zawołał: - Kurwa, skręcaj! Ratko skręcił w stronę, w którą szedł Jorge. Mrado skulił się na siedzeniu pasażera. Minęli Jorgego w odległości trzech metrów. Jechali tak wolno, jak się dało. Jak przyjezdni, którzy nie bardzo orientują się w terenie. Widzieli we wstecznym lusterku, że idzie za nimi. Trwało to jakąś minutę. Nie dłużej, żeby go nie spłoszyć. Musieli przyśpieszyć. Wkrótce
stracili go z pola widzenia. Zatrzymali auto. Wysiedli. Mrado wspiął się pod górę, w las, pomiędzy drzewa. Od szosy nie było go widać. Ratko ruszył w przeciwną stronę. Ku Jorgemu. Po dwóch minutach Ratko zadzwonił: - Jest na drodze, sto metrów ode mnie. Wciąż idzie w twoim kierunku. Co zrobić, jak mnie pozna, spietra się i da w długą? - Idź dalej spokojnie. Miniesz go jakby nigdy nic. Potem zawrócisz, jak już nie będzie cię widział. I pójdziesz za nim. Ja się nim tutaj zajmę. Mrado czekał. Żadnych domów w pobliżu. Żadnych ludzi. Żadnych problemów. Komórka włączona. Imię Ratka wybrane w skrzynce adresowej. Gotowy do niego zadzwonić. Nadszedł Jorge. Reklamówki w rękach. Wyglądał na zmęczonego. Odległość: dwadzieścia metrów, na drodze. Mrado zadzwonił do Ratka. Mówił szeptem. Kazał mu biec. Mrado wyszedł spomiędzy drzew jak zły leśny skrzat, model XL. Jorge zajarzył od razu. Panika w oczach. Upuścił reklamówki. Obejrzał się. Zobaczył Ratka, jak nadbiega z tyłu. Pojął sytuację. Spróbował biec - za późno. Mrado chwycił go za wiatrówkę. Powrót jugoli. Blatte bez szans. Mrado walnął Jorgego w brzuch, z całej siły. Jorge zgiął się w pół. Upadł. Ratko nadszedł od tyłu, objął go, wspólnie z Mradem wciągnęli go między drzewa. Dalej od drogi. Mrado zabrał ze sobą jego reklamówki. Jorge wypuścił pawia. Kwaśny odór. Resztki jedzenia na butach Mrada. Co za Świnia. Mrado z pałką w ręku, przyłożył Jorgemu po plecach. Jorge upadł na ziemię. Stanął na czworakach. Mrado bił dalej. Jorge w krzyk. Mrado uważny niczego nie złamał. Bez fraktur. Bez rozlewu krwi. Bez groźnych dla życia obrażeń. Niczego, co koniecznie wymagałoby opieki lekarskiej. Bił tylko gumową pałką. Po udach, po ramionach. Bił po plecach, po karku, po brzuchu. Okładał go. Łoił go. Miażdżył. Jorge próbował uklęknąć. Ugiął się. Osłaniał głowę. Skulony. Mrado pracował metodycznie. Pałka ze świstem obrabiała ciało Chilijczyka. W końcu: z Jorgego mokra plama. Zmasakrowany. Bliski utraty przytomności. Mrado pochylił się. - Słyszysz mnie? Ścierwo. Brak reakcji. Mrado podniósł jego głowę za włosy. - Jak mnie słyszysz, to mrugnij.
Latino mrugnął. - Ty wiesz, o co chodzi. Chciałeś wykręcić numer niewłaściwym ludziom. Radovanowi nie podoba się twój styl. Sam jesteś sobie winien. Za kogo ty się, leszczu, masz? Wymuszać hajs od Rada? Zapamiętaj sobie, co ci powiem: my cię zawsze znajdziemy. Gdzie byś nie był, na wólce, w pierdlu. U mamusi. My nie zapominamy. Zawsze ukarzemy. Jeżeli piśniesz o nas choćby słówko, to następnym razem nie będę taki miły. Mrado puścił włosy Jorgego. Głowa opadła z powrotem. - I jeszcze jedno. - Mrado wyciągnął telefon. Dostukał się do zdjęć robionych komórką. Podsunął Jorgemu wyświetlacz pod nos. - Poznajesz tę dziewczynę? Pogadałem z nią trochę o tobie. Sam ją zapytaj, jak chcesz. Dobrze ją znam. Wiem, gdzie mieszka. Na jakie chodzi wykłady. Nie spieprz jej życia. Szkoda by było takiej ładnej dziewczyny.
25.
J-boy obecny/nieobecny. Wracał i odpływał. Ból, że można oszaleć. Zamknął oczy. Odczekał. Słyszał, jak jugole odchodzą. Trzaski w lesie. Ich odgłosy ucichły. Czekał. Nasłuchiwał. Sam jeden. Zbity jak pies. Nie był w stanie się ruszyć. Nie czuł nóg, były odrętwiałe. Ręce także cudze. Poczuł plecy - stracił przytomność. Z powrotem. Usłyszał przejeżdżający drogą samochód. Słyszał swoje serce. Spróbował ruszyć ręką. Bolała za bardzo. Zwymiotował. Leżał po prostu. Strumień myśli jasny: Jorgelito w malinowym chruśniaku. Skatowany. Porzucony. Zmieszany z błotem. Zdawało mu się, że jest królem. Tak naprawdę, był naiwnym palantem. Pytali o niego Paolę. Boże, żeby jej tylko nie zrobili krzywdy. Nie poniżyli. Zadzwoni do niej, jak tylko będzie po wszystkim. Jak będzie mógł wstać. Paola, najlepsza siostra pod słońcem. Osunął się w mrok. Akceptowała wyskoki małego Jorgelita. Kiedy miał czternaście lat, przyszedł ze
szkoły do domu z listem w ręku. Niniejszym informuję, że Jorge Salinas Barrio zostaje zawieszony w prawach ucznia szkoły w Turebergu na okres sześciu tygodni, licząc od tygodnia 10. włącznie. Współpraca z Jorgem nastręcza nam zbyt wielu problemów. Powyższa decyzja jest spowodowana jego negatywnym wpływem na innych uczniów i na pracę w szkole. Niżej podpisany niejednokrotnie informował Panią o kłopotach z Jorgem. Odbyliśmy także rozmowę z kuratorem szkoły, Ingą Brittą Lindblom, o tym, jak wpłynąć na Jorgego, aby zrozumiał niewłaściwość swojej postawy. Niestety, w bieżącym semestrze jego zachowanie jeszcze się pogorszyło, o czym także przeprowadziliśmy rozmowę z nim i z Panią, dnia 3 lutego bieżącego roku. Wobec powyższego szkoła nie widzi innego rozwiązania jak zawieszenie Jorgego w prawach ucznia na wyżej wspomniany okres. Gmina Sollentuna oferuje nauczanie w domu. Proszę się ze mną skontaktować w sprawie dalszych informacji. Dyrektor szkoły Jan Lind. Mama płakała. Rodriguez go sprał. Jorge myślał: gdyby tu był mój prawdziwy tata, zabrałby mnie z powrotem do Chile. Ale Paola nie była ani wściekła, ani apatyczna. Nie szukała wykrętów. Była tylko dobra. Jedyna, która na poważnie gadała z Jorgelitem. Choć był twardzielem, tak dobrze było porozmawiać. Ona powiedziała: „Ty jesteś naszym królewiczem, moim i mamy. Nie zapominaj o tym nigdy. Cokolwiek robisz. Jesteś naszym królewiczem”. * Ktoś w lesie zawołał imię Jorgego. Nie mógł leżeć ciszej i bardziej nieruchomo niż leżał. Jugole wrócili? Nikt się nie pokazał. Jak długo tu leżał? Dziesięć minut? Dwie godziny? Śmierdziało wymiocinami. Kretyńska wpadka. Dupa zbita. Jugole cwańsi, niż myślał. Powinien był zachować większą ostrożność. To pewnie ten kac. Jak długo Mrado z kumplem deptali mu po piętach? Nie było ich w autobusie. Nie było ich w jego wagonie w metrze. Nie widział ich na przystanku autobusu koło KTH. Nie widział, żeby jakieś jedno auto jechało cały czas za autobusem. Jechali za nim od samej Sollentuny? Skąd wiedzieli, że był u Vadima? Podejrzenia: ten ruski skurwiel musiał podkablować. Albo ktoś z knajpy zeszłej nocy. Ludzie go rozpoznali? Pizdy. Spróbował poruszyć jakąś drobniejszą częścią ciała, palcem wskazującym. Najpierw go nie czuł. Po trzech sekundach cała ręka pulsowała bólem. Dojmującym. Krzyknął głośno.
Miał gdzieś, czy słyszą go jugole. Ktoś znów zawołał jego imię. Zwymiotował. * Słowa modlitwy na języku: La madre que te parió. Myśli w głowie: komu mógł teraz zaufać? Sergiowi? Eddiemu? Ashurowi? Czy może skontaktować się z matką? Zaryzykować telefon do siostry? Ucieczka z więzienia poszła zgrabnie, jak po maśle. Szybka. Jak dotąd najlepsza. Ale życie potem - Jorgelito planował krótkoterminowo. Myślał, że będzie łatwo. Ten sam błąd co u wszystkich innych: wymiękł, poszedł się zabawić. Potrzebował ludzkiego kontaktu. Spróbował otworzyć oczy. Dookoła świerki. Światło cętkowało ziemię. Iluminacja, igliwie. Nie było słychać ptaków. I co teraz będzie? Ryzykować siebie, żeby się dobrać do cashu Radovana, to jedno. Ale ryzykować siostrę? Pomyślał o swoich dwóch tatuażach. Na prawym ramieniu uśmiechający się diabeł. Dziargany samą czarną farbą. Dookoła płomienie: czerwone, żółte i pomarańczowe. Na plecach krucyfiks z tekstem: The Man, gotyckim krojem liter. Zdawało mu się, że to znaczy the man with the master plan, ale w istocie był loserem. Wyruchanym frajerem. Przegranym kolesiem liczonym na deskach.
26.
Chłopak deluxe na spacerze po zaczarowanym lesie. JW szukał Jorgego, rozumując tak: albo Chilijczyk leży gdzieś ranny wśród drzew, albo jugole zabrali go do swojego samochodu. Zaczął po prawej stronie. Szedł zygzakiem, najpierw mniej więcej dziesięć metrów do góry, w głąb lasu, potem ukośnie w dół, do szosy. Następnie znowu dziesięć metrów prosto w las. Myślał o filmie Kosmiczne jaja. „Przeczesać okolicę!”, rozkazał Moranis, parodia Dartha Vadera. W następnym kadrze jego pomocnicy ciągną po ziemi wielkie grzebienie. Mel Brooks - niby tak bardzo klasy B, a jednak taki pomysłowy.
JW przeczesywał las. Nie widział wśród świerków Jorgego. * Godzinę i dwadzieścia minut wcześniej JW dotarł na Malmvägen - w samą porę, żeby zobaczyć, jak ktoś podobny do Jorgego wychodzi z bramy. Detektyw JW cofnął się o parę kroków, za róg budynku, co okazało się bardzo rozsądne. Wyjrzał zza węgła. Zauważył, jak jakiś olbrzymi facet wysiada z podejrzanie ekskluzywnej fury i rusza za Chilijczykiem. Coś się nie zgadzało. Facet nie doszedł do Jorgego. Cały czas trzymał się parę metrów za nim. Po chwili stało się jasne - wielki mężczyzna śledzi Chilijczyka. Facet wyglądał jak klasyczny jugolski gangster, co do joty: średniej długości skórzana kurtka, szalik, buty skórzane, dżinsy czarne. Byczy kark, szerszy niż u Hulka. Wiszące ręce odstawały w bok, co wyglądało, jakby gość bez przerwy nosił telewizor. Krótkie ciemnoblond włosy, grzywka prosto ścięta. Szczęki zdradzały twardą dietę z dodatkiem testosteronu. Za jakie grzechy Abdulkarim wpakował go w tę sytuację? JW czuł się jak policyjny tajniak, któremu nie wyszło. Nie miał odwagi podejść, chociaż namierzył Jorgego. Jeszcze ważniejszą kwestią było: kim jest ten olbrzymi jugol. Czyżby serbska mafia też chciała wyzyskać kokainową kompetencję Chilijczyka? Ciągle szedł za nimi. Do góry, na peron kolejki podmiejskiej. JW stał jeszcze u stóp ruchomych schodów, gdy usłyszał nadjeżdżający pociąg. Wbiegł pędem na górę i wskoczył do wagonu. Przez szybę w drzwiach mógł widzieć jugola w następnym wagonie. Znakomicie. Napięcie totalne. Camilla całkiem mu wywietrzała z głowy. Olbrzymi jugol wysiadł przy T-Centralen. Jorgego nie było widać, ale JW zakładał, że jugol ma go na oku. Zjechał za nim do metra. Wysiadka przy KTH. Odczekał, by powiększyć dystans do jugola. Spostrzegł Jorgego: czekał na jednym z przystanków autobusowych. JW ruszył prosto na ten sam przystanek. Miało być jasne, że jego jedynym celem w życiu jest autobus 620. Idąc tam, minął jugola w odległości dwóch metrów. Nie mógł rozstrzygnąć, czy to nie podejrzane, że idzie na ten sam przystanek co Jorge. Wyczuwał obecność jugola tak intensywnie, jakby stał z nim oko w oko w ciasnej windzie. Ten gość miał mroczną charyzmę. Parę osób wsiadło za Jorgem, ale jugola nie było w autobusie. Dał za wygraną? Jorge siedział przyciśnięty do okna przez puszystą kobietę w średnim wieku, z torbą na kolanach. Na fotelach przed nimi siedziała dwójka jej dzieci z rożkami lodów. Jedno z miejsc za nim było wolne, na drugim siedział jakiś dziadek w bejsbolówce. Sytuacja nie sprzyjała intymnym pogaduszkom z Chilijczykiem - lepiej zaczekać z tym, aż wysiądzie. JW usiadł na samym
końcu. * Wysiadł na tym samym przystanku co Chilijczyk. Poszedł za nim, oddalony o paręset metrów. Po chwili zobaczył biegnącego jugola. Zrozumiał, byli tam. Po pół minucie usłyszał krzyk. Spanikował. Co do cholery miał zrobić? Wszedł między drzewa. Stał, nasłuchiwał. Czekał. Był tam właśnie teraz. Zamierzał znaleźć Jorgego. Ale jak dotąd ani śladu. Po przejściu zygzakiem stu metrów zmienił stronę. Warto było poświęcić jeszcze godzinę na szukanie. Posłyszał krótki krzyk. Nie taki głośny jak te przedtem, lecz mimo to - krzyk bólu. Spróbował pójść w stronę, skąd dobiegł głos. Rozglądał się czujnie. Widział ciemne drzewa, usłane igliwiem ścieżki. W niektórych miejscach gałęzie świerków opadały aż do ziemi i ukrywały to, co mogło być pod nimi. JW podchodził, podnosił gałęzie i pod nie zaglądał. Pokłuł się igłami. Las to nie był raczej jego teren. Poza tym srał w gacie ze strachu. * Siedem metrów dalej spostrzegł na ziemi reklamówki wyładowane jedzeniem. Podjął trop. Dalej, w głębi, skulona ludzka postać. Czy to Chilijczyk? Żył? JW rozejrzał się dookoła. Żadnych jugoli. Zawołał. Nie otrzymał odpowiedzi. Podszedł bliżej. Chłopak wyglądał, jakby nie żył. JW przykucnął obok niego. Wymówił imię Jorge. Naprawdę nie chciał znaleźć ofiary morderstwa. W końcu nastąpiła reakcja. Jorge, wciąż z zamkniętymi oczami, wymamrotał: - Idź stąd. JW nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Pomyślał: świetnie, że chłopak żyje. Ale jakiej pomocy mu potrzeba? Lepiej nie mieszać w to karetki pogotowia. - Hej. Jak z tobą? Jak ci mogę pomóc? - Spadaj. - Miło słyszeć, że żyjesz. Ja wiem, kim ty jesteś. Poznaję cię. Szukałem cię parę godzin. Jorge otworzył jedno oko. Zapytał z lekkim akcentem z Rinkeby: - A ty, kurwa, kto? - Na imię mam Johan. Słuchaj. Nie mam pojęcia, kto ci to zrobił i dlaczego. Wyglądasz koszmarnie. Na pewno wymagasz opieki. Musisz mnie wysłuchać. Mam dla ciebie dobre wiadomości. - Spadaj, mówię. Nic tu nie zgubiłeś, nie znam cię. W życiu cię nie widziałem.
- Weź się w garść. Nazywasz się Jorge Salinas Barrio i dwudziestego dziewiątego sierpnia uciekłeś z Österåker. Od tego czasu żyłeś na ucieczce, musiało ci być niełatwo. Znasz biznes z kokainą jak nikt inny. Jesteś królem koki na terytorium Sztokholmu. Słuchasz mnie czy nie? Jorge leżał bez ruchu. Nic nie odpowiedział. Ale i nie zaprzeczył. - Ja pracuję dla jednego Araba - Abdulkarim Haij, wiesz może, kto to jest? Jorge znowu spojrzał. JW odczytał to jako: mów dalej. - On mi dostarcza koli. A ja opylam towarzystwu ze Stureplanu i robię na tym niezłą kasę. Mogę wyciągnąć od nich nawet po tysiąc sto za gram. To całkiem nieźle. Ale pomyśl, co by było, gdyby się dało jeszcze bardziej obniżyć cenę zakupu. To właśnie zamierzamy zrobić, poszerzając rynek. I znamy twoją sytuację, bez naszej pomocy przepadniesz. Najwyraźniej nie tylko policja ma z tobą jakieś porachunki. Teraz możesz o tym zapomnieć. My ci pomożemy, staniesz na własnych nogach. Dostaniesz paszport, pesetas, co trzeba. Policja nie ma żadnych szans, mogą ci skoczyć. Ci jugole to samo. Z nami dorobisz się majątku, będziesz zamożnym gościem. JW zaczerpnął tchu. Olewał całkiem to, że Jorge jest półprzytomny. Czuł własne podniecenie, myślał o tym już od wielu dni. Trudno mu było teraz zachować spokój. - Posłuchaj, wiemy z obserwacji, jak wygląda sytuacja w Sztokholmie. Kola wychodzi na przedmieścia. To najnowszy trend, nowy drag dla wszystkich. Będzie tak jak z trawą. A cena spada z dnia na dzień. Jak szedłeś siedzieć, to gram kosztował pewnie z tysiąc dwieście. Dziś można dostać bez problemu osiemdziesięciopięcioprocentową kokę za osiemset. A to oznacza, że gwałtownie wzrasta ilość towaru na rynku, a więc my, którzy mamy właściwe kontakty, możemy kupować ze zniżką. Zagregowane dochody radykalnie rosną. I tu jest zadanie dla ciebie, pomożesz nam zwiększyć obroty. Przede wszystkim będziesz dilować na przedmieściach. Ty i my, razem, będziemy rządzić w tym mieście. Słyszysz, co mówię? Miasto będzie nasze. Jorge z jękiem: - Maricon. Spadaj.
CZĘŚĆ 2 (CZTERY MIESIĄCE PÓŹNIEJ) Protokół Rozprawa w Sądzie Rejonowym w Sztokholmie Sprawa nr T 3245-06 Sąd p/o sędziego SR Patrik Renbäck Protokolant notariusz Sądu Rejonowego Oskar Hävermark Strony POWÓDKA Annika Sjöberg, 690217-1543 Gröndalsvägen 172 117 69 SZTOKHOLM (obecna osobiście) Rzecznik i pełnomocnik na podstawie ustawy o pomocy prawnej : adwokat Göran Insulander Box 11244 112 21 SZTOKHOLM (obecny) POZWANY
Mrado Slovović, 670203-9115 Katarina Bangata 35 116 39 SZTOKHOLM (obecny osobiście) Pełnomocnik: adwokat Martin Thomasson Box 5467 112 31 SZTOKHOLM (obecny) PRZEDMIOT SPRAWY Prawa rodzicielskie, miejsce zamieszkania, prawo do widywania itp. Prowadzący referuje dotychczasowy przebieg sprawy. WNIOSKI Göran Insulander oświadcza, że Annika Sjöberg domaga się przyznania jej, także tymczasowo, wyłącznej opieki rodzicielskiej nad córką Lovisą. Martin Thomasson przedstawia stanowisko Mrada Slovovicia następująco: Slovović odrzuca roszczenie Anniki Sjöberg. Domaga się, aby Lovisa miała, także tymczasowo, prawo do widywania się z nim co tydzień, od wtorku godz. 18. 00 do piątku godz. 18.00. Göran Insulander oświadcza, że Annika Sjöberg odrzuca roszczenie Mrada Slovovicia. Zgadza się na to, by Mrado Slovović miał prawo do widywania Lovisy co drugi tydzień, od wtorku godz. 18.00 do środy godz. 18.00. PODSTAWY ROSZCZEŃ ITP. Göran Insulander przedstawia podstawy powództwa Anniki Sjöberg oraz związane z nim okoliczności następująco: Annika Sjöberg i Mrado Slovović zawarli związek małżeński mniej więcej dziewięć lat temu. Dwa lata później urodziła im się córka Lovisa. Lovisa nie powinna mieć zbyt częstego kontaktu z Mradem Slovoviciem, ponieważ ma on na nią negatywny wpływ, a także dlatego, że przebywanie z nim jest dla niej niebezpieczne. Ponadto nie potrafi on bezkonfliktowo
współpracować z Anniką Sjöberg przy odbieraniu i oddawaniu dziecka po widzeniach. Przy tych okazjach Mrado Slovović wielokrotnie jej groził. Pomimo to Annika Sjöberg uważa, że Lovisa może mieć pewien ograniczony kontakt z ojcem, ponieważ w interesie dziecka leży, aby miało kontakt z obojgiem rodziców. Lovisa nigdy nie pyta o Mrada Slovovicia. W roku 2002 związek stron zaczął się rozpadać. Mrado Slovović znikał na całe noce z domu, a większą część dnia przesypiał. Kiedy Lovisa płakała lub hałasowała, reagował irytacją i nie zajmował się nią. To Annika Sjöberg zajmowała się karmieniem i opieką nad dzieckiem. Mrado Slovović obracał się w kręgach przestępczych i wiosną 2004 r. Annika Sjöberg zdecydowała się na rozwód. Mrado Slovović zareagował na to bardzo agresywnie i groził między innymi, że zabierze Lovisę ze sobą do Serbii. Powiedział też przy dwóch okazjach, że skręci żonie kark, jeśli mu nie pozwoli mieszkać z dzieckiem. W latach 2004-2006 jego kontakty z Lovisą były związane z licznymi problemami. Przez długie okresy, najdłużej przez cztery miesiące, w ogóle nie widywał się z Lovisą. Zdarzyło się też kilkakrotnie, że Mrado Slovović nie zjawiał się, by oddać dziecko matce, tylko przedłużał okresy widzenia z Lovisą, nawet o trzy dni, nie pytając Anniki Sjöberg o zgodę. Lovisa po widzeniach z ojcem jest bardzo zestresowana i źle sypia. Przebywając u Mrada Slovovicia, może całymi wieczorami oglądać wideo, a on nie robi jej porządnych posiłków. W dalszym ciągu obraca się w świecie przestępczym i ma na swoim koncie kilka wyroków za przestępstwa z użyciem przemocy. Znajomi Anniki Sjöberg widzieli parokrotnie Mrada Slovovicia jadącego swoim sportowym autem wraz z Lovisą z prędkością dużo większą od dozwolonej. Pewnego razu zdarzyło się także, że zabrał ją ze sobą do klubu sportów walki, gdzie, stojąc przy ringu, była świadkiem, jak Mrado Slovović pada pod ciosami. Lovisa była po tym incydencie niezwykle wzburzona. Przebywanie z Mradem Slovoviciem jest dla Lovisy szkodliwe. Po pierwsze dlatego, że ojciec naraża ją na niebezpieczne sytuacje. Po drugie dlatego, że obraca się w świecie przestępczym. Ponadto Mrado Slovović nie jest w stanie współpracować z Anniką Sjöberg. Martin Thomasson przedstawia podstawy roszczenia Mrada Slovovicia oraz związane z nim okoliczności następująco: Lovisa potrzebuje ojca. Nie jest prawdą, jakoby przebywanie z nim było dla niej niebezpieczne. Mrado Slovović, jeżdżąc z nią samochodem, nie przekracza dozwolonej prędkości. Dba, by zjadała pożywne posiłki
i nie jest prawdą, że Lovisa ogląda tylko telewizję. Spędzają razem czas aktywnie, między innymi robią wycieczki do Skansenu i pieką ciasto. Zdarzyło się raz, że Lovisa była wraz z Mradem Slovoviciem w lokalu, gdzie trenuje się sztuki walki, lecz nie jest prawdą, jakoby widziała, jak został pobity. Natomiast on i Lovisa „boksowali się" na ringu dla zabawy, w warunkach całkowitego bezpieczeństwa. Powodem, dla którego Annika Sjöberg wytacza fałszywe oskarżenia, jest zazdrość, ponieważ wkrótce po rozpadzie ich związku Mrado Slovović miał romans z inną kobietą. Problemy przy odbieraniu i oddawaniu Lovisy powstają z winy Anniki Sjöberg, która czasami bywa psychicznie labilna. Zdarza się wtedy, że pogrążona w apatii leży w łóżku i nie jest w stanie zająć się Lovisą. Tego rodzaju stany występowały jeszcze w trakcie małżeństwa stron. Mrado Slovović uważa, że w czasie gdy Annika Sjöberg popada w depresję, nie jest wskazane, by Lovisa przebywała u niej. Podczas pobytów u Mrada Slovovicia Lovisa czuje się bardzo dobrze i parokrotnie stwierdziła, że chciałaby więcej przebywać u niego. Podczas ich ostatniego widzenia, w styczniu br., Lovisa wyznała, że „chce mieszkać u taty, tak jak mieszka u mamy". Zawsze jest bardzo smutna, gdy ma być oddana Annice Sjöberg. Annika Sjöberg uniemożliwiła Mradowi Slovoviciowi zabranie Lovisy do Serbii, gdzie jego córka miała poznać dziadka. Mrado Slovović nigdy nie zamierzał zabrać tam z sobą Lovisy bez zgody Anniki. Najlepiej dla Lovisy będzie, jeśli obie strony zachowają prawa rodzicielskie i jeśli przyzna jej się prawo do równoprawnego kontaktu z tatą, jak i z mamą. Mrado Slovović uważa jednak, że w chwili obecnej okres przebywania z córką od wtorku do piątku jest wystarczający. Pod
kierunkiem
prowadzącego
strony
dyskutują
możliwość
ugody.
Porozumienie nie zostaje osiągnięte. Rozprawa kończy się udzieleniem informacji, że postanowienie sądu będzie podane do wiadomości przez udostępnienie w kancelarii sądu dnia 23 lutego br. od godz. 13.30. Po rozpoznaniu sprawy Sąd Rejonowy wydaje następujące POSTANOWIENIE (do podania dnia 23 lutego br., godz. 13.30) Uzasadnienie
Sąd Rejonowy nie stwierdza, aby istniały dostateczne powody do uchylenia wspólnej opieki rodzicielskiej. Dlatego sąd nie przychyla się do tej części roszczenia Anniki Sjöberg. Co do kontaktów z dzieckiem, Sąd Rejonowy stwierdza, że w ciągu ostatnich lat spotkania Mrada Slovovicia z Lovisą miały charakter nieuregulowany. Z uwagi na to sąd uznaje, że w chwili obecnej należy przyznać Lovisie prawo do spędzania z ojcem jednego dnia co drugi tydzień. Jeśli te spotkania będą przebiegać bez zakłóceń, strony mogą same przedyskutować rozszerzenie kontaktów. Postanowienie Do
czasu
rozstrzygnięcia
sporu
prawomocnym
wyrokiem
bądź
postanowieniem lub zawarcia przez rodziców w tej kwestii porozumienia, które zostanie uznane przez Zarząd Opieki Społecznej, lub zapadnięcia innej decyzji, Sąd Rejonowy postanawia co następuje: A. Wspólna opieka rodzicielska stron pozostaje w mocy. B. Potrzeba kontaktów z ojcem będzie tymczasem zaspokojona w ten sposób, że Lovisa otrzymuje prawo do widywania się z Mradem Slovoviciem co drugi tydzień, od środy godz. 18. 00 do czwartku godz. 18.00. Pouczenie o zażaleniu na postanowienie Zażalenie winno być kierowane do Sądu Krajowego Svea za pośrednictwem Sądu Rejonowego najpóźniej trzy tygodnie od daty niniejszego postanowienia. Jak wyżej Oskar Hävermark
27.
Linie granic mentalnych wyryte w topografii Sztokholmu. Potrójna geografia
Kungsgatan. Jedną trzecią tej ulicy, od strony Stureplanu, zajmowały szykowne butiki, kafejki, popularne lokale, kina i sklepy z elektroniką. Salon mody Diesel, The Stadium. Wayne’s i McDonald. Blue Moon Bar i The Crib. Rigoletto, Saga i Royal. El-Giganten i Siba. Po tym odcinku kursowali wszyscy: svennar, ludzie ze Stureplanu, gromady młodych z przedmieścia. Następna część, na zachód od Hötorget do Vasagatan: rejon syfu. Obskurne knajpy i hałaśliwe restauracje. Rejon bójek, zaludniony przez imigranckich blokersów i svenssonów. Ostatnia część, od skrzyżowania z Vasagatan aż do mostu, wolna od restauracji, zwykłych knajp, sklepów i kafejek. Były tam tylko lokale o specyficznym profilu: Oscarsteatern, klub Fasching i Casino Cosmopol. Starsza klientela. Twórcza mieszanka wielbicieli rewii, fanów jazzu i graczy. Przekrój przez sztokholmski shopping i życie rozrywkowe. Kungsgatan - ogrzewane chodniki, zawsze wolne od śniegu - zawsze tętniące życiem. Zawsze konsumpcyjna histeria. Trzy różne warstwy. Trzy różne światy wzdłuż jednej ulicy. Mrado siedział przy barze w Kickis Bar & Co, jednym z syfiastych lokali na środkowym odcinku ulicy, i czekał na Ratka. Twarze nad mocnym jasnym & Co: dark ale, porterem, cydrem. Był cholernie zmęczony. Gapił się tępo przed siebie. Dwudziestoletni blokersi w kradzionych kurtkach marki Canada Goos oblegali lokal tabunami. Kurtek nie zdejmowali - to były symbole świata, do którego nigdy tak naprawdę nie uzyskają dostępu. Gapili się z bezpiecznej odległości. Nie wiedzieli, kim jest. Kapowali jednak - nie zaczepiać olbrzyma przy barze. Gdyby szatnia w tej knajpie była jego, kurtki tych śniadych szczeniaków już dawno by wisiały na wieszakach. Na ścianach neonowe litery. Tworzyły napis: Kickis drinks. Czerwoną, niebieską i żółtą kursywą na przemian. Mrado i Ratko mieli tu wypić po piwie przed pójściem do kasyna Cosmopol, nieco dalej na Kungsgatan. Mrado musiał zdobyć trochę czystej kasy. Wypożyczalnie wideo/ pralnie pieniędzy nie działały tak jak trzeba. Nie dało się przepuszczać przez nie większych sum. Kasyno było zawsze ostatecznym wyjściem przy praniu pieniędzy. Było już pięć po dziesiątej. Ratko nie miał zwyczaju się spóźniać. Czy ostatnio nie zrobił się zbyt marudny? Tak być nie mogło. Mrado był wyżej od Ratka w jugolskiej hierarchii. Dlatego nie zamierzał czekać dłużej niż dziesięć minut. Zamówił jeszcze jedno piwo. Przemyślał ostatnie miesiące. Historia z Jorgem skończyła się dobrze. Cztery miesiące upłynęły i od tego czasu latino ani pisnął. Zaszył się gdzieś. Nie próbował więcej kozaczyć. Dochodziły Mrada jakieś
słuchy. Jorge był ciągle w mieście, pewnie dalej z tym swoim ciemnym lookiem, żeby przeżyć na ucieczce. Radził sobie, robiąc jedyne, co potrafił - sprzedając koks dla jakiegoś dilera. Mrado miał to gdzieś, byle nie wchodził mu w drogę. Pracował dalej starym trybem. Tęsknił za Lovisą. Przeklinał Annikę. 23 lutego podano tymczasową decyzję sądu: dobrą i złą zarazem. Wspaniale, że nie uchylono wspólnej opieki rodzicielskiej. To skandal, że mu dali na widzenie z dzieckiem tylko jeden dzień co drugi tydzień. Szwecja znów zawiodła Serbów. Mrado budził się co noc między czwartą a piątą i nie mógł spać. Jak baba. Strzelał sobie solidną banię whisky, żeby móc znowu zasnąć. Co się, cholera, działo? Któregoś razu wszedł do pokoju Lovisy, żeby się uspokoić. Usiadł na jej łóżeczku. Zatrzeszczało. Ten odgłos coś mu przypominał. Tylko nie wiedział co. Wyciągnął szufladę w jej biurku. Zobaczył kredki. Uświadomił sobie, co mu przypomina ten trzask. Zrobiło mu się słabo. Zdjął go lęk. Co pomyślałaby o nim Lovisa, gdyby się kiedyś dowiedziała, jakie paskudne rzeczy robi? Czy można być dobrym ojcem i jednocześnie łamać ludziom palce? Powinien przestać. Poza tym życie toczyło się zwykłym torem. Branże ekspandowały. Napływała kasa. Z dużych rzeczy trzeba było ostatnio rozruszać wypożyczalnie wideo i zastanowić się, co zrobić z glinami i tym ich projektem Nova. Radovan zwołał spotkanie w kwestii Novej. Wszyscy koledzy mieli dyskutować o policyjnych próbach rozbicia ich organizacji. Sam Mrado, Göran, Nenad i Stefanović. Założenie spółek - salonów wideo - poprzedził dogłębny research na temat słupa/figuranta - Christera Lindberga. Mrado nie chciał kogoś, kto by budził podejrzenia Urzędu Rejestracji Przedsiębiorstw, fiskusa czy innych ciekawskich. Sprawdził Rejestr Ewidencji Ludności, czy facet jest zameldowany w Szwecji, Rejestr Pojazdów, żeby żadne szemrane, sprowadzane z Niemiec BMW nie budziło niczyich wątpliwości, Urząd Skarbowy, żeby konto podatkowe było powyżej zera, komornika i Biuro Informacji Gospodarczej, żeby facet nie miał zapisów w rejestrze długów. Na koniec sprawdził policyjne rejestry do użytku wewnętrznego - wszystkie papiery musiały być czyste. Wyciągi z tych ostatnich list Mrado otrzymał od swojego zaufanego gliniarza, Rolfa. Christer Lindberg był, przynajmniej z pozoru, wzorowym obywatelem. Nadawał się. Mrado nie chciał spotykać się z Lindbergiem osobiście, trzymał dystans. To Göran musiał wytłumaczyć, co należy. Mrado rozmawiał z gościem tylko raz, telefonicznie. Jedyne, czego facet się dowiedział, to to, że Mrado jest przyjacielem Görana i płaci ciepłą rączką za podpisy składane na dokumentach i ewentualne kontakty z Urzędem Skarbowym.
Lindberg według Mrada: karykatura robotnika. Nawijał svenne-szwedczyzną na maksymalnych obrotach, tanie sentencje/wyświechtane metafory przynajmniej co drugie zdanie. Mrado przypomniał sobie ich jedyną konwersację. Nie mógł powstrzymać krzywego uśmiechu. - Dzień dobry, jestem znajomym Görana. Chodzi o pomysł biznesowy z wypożyczalniami wideo. Wspominał panu o tym? - A jakżeby nie? - Wie pan, o co w tym chodzi? - Ja powiem tak: matka mnie w ciemię nie biła. Kapuję, o co się rozchodzi. - Mogę o coś spytać? Co pan robił wcześniej, nim zaczął pan pracować dla Görana? - Niżej podpisany robił w tej samej zajezdni, Autotransport Östmana, w Haninge. - I jak to wtedy wyglądało? - Niebo a ziemia, jak to powiadają. - To znaczy co? - No wiesz pan, Östman nie był z tych, co to za kołnierz wylewają. Aż zjawił się Jöran. Przejął cały ten kram. A jaki pan, taki kram, jak to mówią. - On ma na imię Göran. - Ha ha. No niby prawda, Göran. Mnie się imiona czasem nie imają. Wystarczyło. Mrado nie życzył sobie najmniejszej poufałości z Lindbergiem. Wysłał do gościa papiery. Poprosił go, żeby podpisał. Wyjaśnił dodatkowo, o co chodzi. Że pewien przyjaciel Mrada i Görana miał otworzyć wypożyczalnie. Potrzebny był ktoś zameldowany w Szwecji, kto zasiądzie w zarządzie spółki. Lindberg otrzyma jednorazowo dwanaście kafli za podpisanie papierów. Następnie będą mu płacili dziesięć tysięcy co pół roku, tak długo, jak interes będzie się kręcił. Mrado poinstruował go, co robić, gdyby odezwał się Urząd Skarbowy lub jakieś inne dociekliwe władze. Potem już poszły konie po betonie, jak się wyraził Lindberg. Mrado nawiązał kontakt z przedsiębiorstwem sprzedającym gotowe spółki. Kupił dwie. Wpłacił po sto tysięcy na spółkę. Wysłał wszystkie papiery podpisane przez Lindberga. Zmienił nazwy: Wideo Ekspert w Sztokholmie AB i Wideo Kolega AB. Otworzył konta bankowe. Zmienił rewidentów. Załatwił lokale. Jeden z salonów leżał na Karlavägen. Przejęli wcześniejszą wypożyczalnię wideo, Wideo Karlaplan. Biedni ci Turcy, właściciele. Mrado wysłał Ratka i Bobbę, żeby ich trochę postraszyć. Wybrali się tam dziesięć minut przed zamknięciem w któryś październikowy wieczór. Turcy odmówili. Dwa dni później, gdy mieli otworzyć okładkę filmu Batman
Begins, wrzuconego do skrzynki na zwroty - bum, bum. Jeden z Turków stracił cztery palce i wzrok w lewym oku. Mrado kupił ten lokal miesiąc później za jedyne trzydzieści tysięcy. Jak znalazł. Druga wypożyczalnia wideo leżała w centrum Södertälje. Lokal mieścił przedtem pralnię chemiczną. Kiepsko szło poprzedniemu właścicielowi - też Turkowi. Dziwnym zrządzeniem losu - jugole przeciwko Turkom. Żadna sztuka obstawić zwycięzcę. Gość od pralni chemicznej sprzedał dobrowolnie za dwadzieścia tysięcy koron. Starczyło kiwnąć palcem. W listopadzie odnowił i przebudował lokale. Wziął do tego Specjalistyczne Wyburzenia w Nälsta AB, własną firmę wyburzeniową Radovana. Praktyczny sposób, by uniknąć VAT-u i fakturować „na biało” roboty wyburzeniowe. Z Wideo Karlaplan Mrado wyrzucił filmy pornograficzne. Sprowadził za to całą masę filmów dla dzieci - disneyowski raj do kwadratu. Opróżnił jedną z krótszych ścian, ustawił tam szafki ze słodyczami na wagę. Przebudował ladę kasową, wprowadził sprzedaż losów loteryjnych, prasy, zadbał, by można było zostać członkiem klubu. Przemalował, wywiesił reklamy najnowszych DVD dla dzieci, odpicował, w jednym rogu zaczął sprzedawać pockety. Produkt finalny: najmilszy, najbardziej przyjazny dzieciom salon wideo na całym Östermalmie. Dobre wrażenie. Wypożyczalnia w Södertälje: Mrado sprzedał maszyny do prania chemicznego paru starym znajomym, Syryjczykom. Södertälje to była ich Jerozolima. Mrado wiedział, obracał się wśród Syryjczyków przez cały okres dorastania. Czasami nawet bywał zapraszany na wesela. Syryjczycy: jedna z najmocniejszych siatek etnicznych w mieście. Opanowali pralnie chemiczne i drugorzędne salony fryzjerskie. Przedsiębiorczy. Mrado nie zrywał starych znajomości. Pralnie i salony fryzjerskie - przynajmniej równie dobre do prania pieniędzy jak wypożyczalnie wideo. Mogły się jeszcze przydać. Po dwóch miesiącach wypożyczalnie wideo działały idealnie. Podstawowy pomysł prosty. Mrado miał czterysta tysięcy gotówką. Dwieście tysięcy poszło na kupienie spółek. Pozostałe pieniądze, sto tysięcy na spółkę, podzielone na mniejsze wpłaty, trafiły na konta spółek. Starczyło tego, by zapłacić za lokale i remonty i kupić filmy wideo i DVD. Chłopaki z siłowni stali za ladą każdego wieczoru od szesnastej do dwudziestej drugiej. Opłacani na czarno, po prostu: P. D. K. - Prosto Do Kieszeni. Na papierze Radovan był pracownikiem i akcjonariuszem. Mrado - zatrudniony na godziny. Co drugi dzień wpłacał cash na konto każdej ze spółek. Gdy biznes szedł pełną parą, każdy z salonów zarabiał naprawdę
pięćdziesiąt tysięcy miesięcznie. Według ksiąg rachunkowych Mrada - trzysta tysięcy miesięcznie. Po odliczeniu pensji Radovana, dwudziestu pięciu tysięcy, pensji Mrada, dwudziestu tysięcy miesięcznie, i pozostałych kosztów, podatku i opłat socjalnych: około stu pięćdziesięciu tysięcy legalnych koron na salon. Summa summarum: pensje plus dochody pozostające w spółkach - czyste jak śnieg. Pieniądze z interesu szatniarskiego, przepuszczone na papierze przez działalność wypożyczalni wideo - po drugiej stronie, po potrąceniu podatku: uczciwe korony. A najlepsze - jak sprawa się rypnie, to beknie za to Christer Lindberg. Ani Mrado, ani Radovan nie siedzieli w zarządach i nie było ich w żadnych rejestrach. Mimo tych pralni miał problemy. To nie wystarczało. W ostatnich miesiącach pogłębiły się jego kłopoty ze snem. Układy z Radem - zadrażnione jak nigdy. Chodziło o domaganie się przez Mrada większych udziałów w szatniach? Boss jugoli zdawał się go lekceważyć. Poszerzał kompetencje Görana i innych, lecz nie Mrada. R planował coś poza plecami M. Docierały do niego jakieś słuchy, przez Ratka i Bobbę. Pytanie: czy R zlecił Mradowi te salony wideo tylko po to, żeby go czymś zająć? Pytanie numer dwa: kim był Mrado bez Radovana? Pytanie numer trzy: co Mrado mógłby w życiu robić, oprócz tego? Istniałby w ogóle? Dawniej wszystko było lepsze. Ratko się nie pojawił. Mrado wstał. Zapłacił. Poszedł sam w stronę kasyna. * Casino Cosmopol: państwowa jaskinia hazardu par excellence. Filozofia obłudy doprowadzona do perfekcji. Hazard to luterański grzech, hazard to marnotrawstwo/ głupota/egoizm, hazard prowadzi do nałogu - a tymczasem Ministerstwo Finansów zarabia na tym grube kokosy. Lud potrzebuje rozrywki, chleba i igrzysk. Proszę nie przesadzać - trochę hazardu daje życiu smaczek. Gry liczbowe, loterie, totalizatory: Triss, Lången, Keno, Tian, V75, Oddset, Tipset, Internetpoker, Jack Vegas, et cetera. Automaty Jack Vegas i Miss Vegas najgorsze, zgarniały dla wielkiego brata pięć miliardów rocznie. Puszczały ludzi z torbami. Niszczyły rodziny. Przekreślały marzenia. Nową chorobą społeczeństwa dobrobytu był, obok otyłości, nałogowy hazard. Odkąd otworzono kasyna i automaty Jack Vegas, statystyka uzależnienia wzrosła o siedemdziesiąt pięć procent. Strażnicy kasyna pozdrowili Mrada. Minął kasy przy wejściu. Zwykłym obywatelom sprawdzali dokumenty i porównywali ich z fotografiami ze swojej bazy komputerowej. Gdy ktoś przychodził do kasyna po raz pierwszy, był fotografowany. Mrado nie musiał robić nic takiego - miał roczną kartę wstępu. Poza tym: Mrado to Mrado.
Lokal był mieszanką odnowionego pałacu rozrywki w stylu secesyjnym z promem do Finlandii. Pięć kondygnacji. Najszykowniejszy parter. Wysoki sufit, na piętnaście metrów. Ładnie pomalowane, drewniane płyty sufitowe. Oryginalna sztukateria i wzory. Cztery olbrzymie kryształowe żyrandole. Lustrzane ściany sprawiały, że lokal wydawał się większy, niż był. Na podłodze czerwona dywanowa wykładzina. Osiem dużych stołów do ruletki, w czterech parach. Pomiędzy każdą parą stołów, na podeście, pracownik kasyna w smokingu lub pracownica w kostiumie, siedzący w czarnym skórzanym fotelu na obrotowej podstawie. Zadanie: obserwować grę, pilnować, żeby nikt nie oszukiwał. Najniższa stawka na stole do ruletki: pięćdziesiąt koron przy obstawianiu numeru, pięćset przy grze na kolor, even chances lub kolumnę. Tysiączek łatwo diabli brali w pięć minut. Ponadto: pięć stołów do blackjacka i Punto Banco. Dwa stoły do Sic Bo, dla Azjatów. Automaty Jack- i Miss Vegas, jednoręcy bandyci i inne maszyny rozmieszczone wszędzie. Obłuda znowu pokazała swoją twarz, ktoś wetknął Mradowi broszurę - Masz problem z nałogiem hazardu? Nie masz się czego wstydzić. Ponad 300 000 Szwedów cierpi na to uzależnienie, nie jesteś więc sam. Ale możesz otrzymać pomoc. Zadzwoń do nas, do CENTRUM UZALEŻNIEŃ. Ścierna total: rozdawali broszurki antyhazardowe, a jednocześnie mogłeś bez problemu wyjąć sto tysięcy z własnych bankomatów Cosmopolu. Klientela składała się, jak zwykle, przynajmniej w trzydziestu procentach z Azjatów. Poza tym trochę svennar, trochę starszych blattar, kobiety w średnim wieku, zbyt wydekoltowane, garść młodych chłopaków i zawodowi gracze - ci, którzy byli tu co wieczór. Mrado witał się z niektórymi znajomymi. Szedł wyżej, na czwarte piętro, gdzie toczyła się prawdziwa gra. Poker. Drugie piętro: brązowa dywanowa wykładzina, stoły do blackjacka, parę średniej wielkości ruletek, mnóstwo automatów. Bar. Mrado podszedł do baru. Przywitał się z barmanem. Spytał, jak leci. W porządku. W tle puszczano muzykę, śpiewał Frankie Boy. Poszedł wyżej. Trzecie piętro: takie samo jak drugie, tylko że bez baru. Na schodach natknął się na jednego z chłopaków z recepcji siłowni. Zagadał: - Jak tam leci? -
Wyświadcz
mi
przysługę
po
starej
Klarabergsviadukten i zepchnij mnie z mostu w cholerę. Mrado zarechotał. - Znowu przeputałeś kasę na utrzymanie?
znajomości.
Chodź
ze
mną
na
- Cholera, tak. To jest geharget, to już koniec. Rozpirzyłem dzisiaj trzydzieści kawałków. Nici z urlopu. Bo taki los rapera, bracie mój/Nawet jak cipy z nieba lecą, wszystko chuj. - Już przestań, za każdym razem to słyszę. Spokojnie, jeszcze się odegrasz. - Muszę poćwiczyć więcej z chłopakami na siłowni. Takimi bardziej na moim poziomie, co nie? Może powinniśmy urządzić pokerowy wieczór? Posączyć trochę whisky, zapalić cygaro. - Pomysł niezły, tylko ta whisky nie wszystkim podejdzie. Za dużo niebezpiecznych kalorii. - To, kurde, powiedz, co mam robić? Przeciwko tym facetom tutaj nie mam szans. - To dzisiaj sami wymiatacze? - Żebyś wiedział. - Widziałeś Ratka? - Tutaj? Nie. W siłowni też go dzisiaj nie widziałem. Umówiliście się? - Lepiej dla niego, żeby miał dobrą wymówkę. Miał się ze mną spotkać dwadzieścia minut temu. - Jak go zobaczę, to mu powiem, że jesteś na górze i że jesteś wkurwiony. Ja chyba muszę iść do domu, bo to się naprawdę źle skończy. Mrado poszedł dalej. Chłopak na schodach był bez wątpienia na granicy nałogowego hazardu. Mrado nie wiedział, co jest gorsze: nadużywanie hazardu czy anabolików? Otworzył wahadłowe drzwi na najwyższym piętrze. Zielone wykładziny dywanowe. Ten sam kolor co na obiciach stołów do pokera. Czarny sufit z dyskretnymi spotlightami. Tutaj nie było żadnych lustrzanych ścian - szulerów i tak nie brakowało. Mrado przywitał się z kilkoma obecnymi. Byli tam legendarni w Sztokholmie zawodowi gracze: Berra K., Joker, Piotr B., Major i inni. Mężczyźni o tym samym dobowym rytmie co Mrado. Pracowali od dziesiątej wieczorem do zamknięcia kasyna o piątej. Faceci, którzy zawsze nosili przy sobie przynajmniej pięćdziesiąt kawałków w gotówce, w rulonach okręconych gumką. Źle przystosowani matematyczni geniusze. Jedną połowę pomieszczenia zajmowali jednoręcy bandyci. W drugiej części znajdowały się stoły do pokera. Grube aksamitne sznury trzymały podglądaczy i gapiów z daleka. Poker był bardzo popularny. Przy każdym stole na środku długiego boku: państwowy krupier, ubrany w białą koszulę, czerwoną jedwabną kamizelkę i czarne spodnie w kant. Atmosfera poważna, zgaszona, najgłębsza koncentracja. Dwa stoły były przeznaczone na wysokie stawki. Ktoś wyglądał na zdesperowanego,
może rodzinne oszczędności diabli wzięli. Ktoś rozpromieniony, może właśnie zgarnął dwadzieścia, trzydzieści tysięcy w jednej puli. Reszta tylko głęboko pogrążona w grze. Przy jednym z drogich stołów wolne miejsca. No limit: bez ograniczeń stawek, możliwość zagrania all in. Blisko dwadzieścia rozdań na godzinę. Państwo brało pięć procent od puli. Droga rozrywka - nie mówiąc o przegranych. Pomysł Mrada zasadzał się na tym, że w państwowym pokerze na wszystkie wygrane powyżej dwudziestu pięciu tysięcy dostawało się pokwitowania, ta forsa była legalna. Mrado nie był mistrzem świata, ale czasami miał wenę. Wtedy: grać wysoko. Tego wieczoru szanse były słabe - przy stole wielu dobrych graczy. Ale z drugiej strony, wtedy się gra o wyższe stawki, więcej pieniędzy można wyprać. Gdyby mu szczęście dopisało, mógłby może wyczyścić ze sto tysięcy. Jego plan: grać tight. Stawiać tylko z silnym układem kart. Ostrożna taktyka niskiego ryzyka. Usiadł przy stole. Gra: Texas Hold’em. Supermodna, odkąd Kanał 5 zaczął pokazywać amerykańskie turnieje. Zwabiała do pokerowych stolików wielu nowicjuszy, chociaż to była najtwardsza odmiana pokera. Szybka gra, z największą liczbą rozdań na godzinę, dawała największe szanse na wygraną. Większa pula niż w Omaha High albo Seven Card Stud z większą liczbą graczy wokół stołu. Żadnych odkrytych kart poza pięcioma wspólnymi na stosie. Gra o szybkie/duże wygrane. Tego wieczoru, jak się zdaje, dokoła stołu sami klasycy. Bernhard Kaitkinen, lepiej znany jako Berra K. A jeszcze szerzej znany jako facet z najdłuższym w Sztokholmie, o czym przy każdej okazji przypominał - Berra z wężem Boa. Zawsze ubrany w jasny garnitur, jakby był w Monte Carlo. Zdążył zaliczyć większość pań ze sztokholmskiej socjety: Susanne Roos, redaktor naczelną pisma „Svensk Damtidning”, Charlottę Ramstedt i inne. Berra K: samochwał, bawidamek, naciągacz, dżentelmen. A przede wszystkim: fantastyczny gracz w pokera. Mrado znal jego tricki. Koleś nawijał zawsze o czymś innym, rozpraszał grających, ciągłym ględzeniem stwarzał własną pokerową twarz. Piotr Bieńkowski: blady Polak. Parę lat wcześniej wygrał mistrzostwa świata w backgammona. Przerzucił się na pokera - pachnie większą kasą. Ubrany w ciemną marynarkę i czarne spodnie. Wymięta biała koszula, dwa guziki pod szyją rozpięte. Styl gry nerwowy, niepewny. Wzdychał, biadolił, wywracał oczami. Mogli się na to nabrać jacyś nowicjusze. Nie Mrado, który wiedział: nie graj za wysoko przeciwko Piotrowi - puści cię w skarpetkach. Naprzeciwko Mrada: młody chłopak w przeciwsłonecznych okularach, którego Mrado niejasno sobie przypominał. Przyjrzał mu się. Zdawało się kolesiowi, że jest w Las Vegas czy
co? Mrado zaczął od dużego blindu - tysiąca koron w żetonach, które ktoś, akurat w tym rozdaniu Mrado, musiał wrzucić do puli, aby dać impuls do gry. Nikt nie mógł angażować się w rozdanie, nie wpłaciwszy przynajmniej takiej samej sumy. Piotr siedział na małym blindzie - pięćset koron. Krupier rozdał karty. Ręka Mrada: piątka i szóstka kier. Flop jeszcze nie wyjechał. Berra K. odezwał się pierwszy: - Te karty przypominają mi partię, którą rozgrywałem zeszłego lata na jachcie, niedaleko Sandhamnu. Musieliśmy przerwać, bo zerwała się cholerna burza. Mrado puszczał te nonsensy mimo uszu. Berra K. spasował. Słoneczne okulary wrzuciły tysiączek. Piotr dorzucił pięćset, do poziomu dużego blindu. Mrado zerknął jeszcze raz. Ręka dość marna, ale jednak - suited connectors, dwie karty następujące po sobie w tym samym kolorze, i nic nie kosztowało zostać na jeszcze jedną turę. Sprawdził, pozostał w grze. Flop: pierwsze trzy karty na stole. Siódemka kier, szóstka trefl i as pik. Żadna rewelacja. Została mała szansa na kolor. Piotr zaczął utyskiwać - jego styl. Mrado zmuszony dobrze się zastanowić. Gra była wysoka. Piotr mógł blefować, podpuszczać pozostałych graczy swoim wzdychaniem, biadoleniem i utyskiwaniem. W takim przypadku Mrado powinien spasować, chociaż miał szansę na kolor i strita. Obiecał sobie powściągliwą grę. Spasował, podbijanie toczyło się bez niego. Słoneczne okulary weszły. Koleś wrzucił cztery tysiące. Nieźle. Może był jednym z tych nowych talentów, którzy uczyli się wszystkiego, grając on-line, przed komputerem. Lecz w życiu wyglądało to inaczej. Turn: czwarta karta na stół. Siódemka karo. Najpierw Piotr. Wetknął piętnaście kawałków. Słoneczne okulary wrzuciły trzydzieści. Koleś podwoił wkład z przytupem. Wszystkie oczy na Piotra. Mrado wiedział: Polak mógł mieć trójkę, nawet fula. Ale też: facet umiał twardo blefować. Piotr wrzucił cały stack - all in, sto tysięcy koron. Szmer zdziwienia dookoła stołu.
Słoneczne okulary odchrząknęły. Bawiły się swoimi żetonami. Mrado przyjrzał się Piotrowi. Przekonał się, Polak blefuje - zdradził go szybki błysk w oku. Spotkali się spojrzeniami. Piotr dostrzegł, że Mrado wie. Słoneczne okulary tego nie widziały. Przestraszyły się ofensywy. Gość spasował. River: ostatnia z wykładanych kart - nigdy się nie pojawiła. Mrado pomyślał: Polak idzie ostro. Gra bezlitośnie z pustą ręką. Czas na następną kolejkę. Gra szła dalej. Rozdanie za rozdaniem. Mrado jakoś sobie radził. Piotr B. grał agresywnie. Berra K. gadał o laskach. Nie dawał się skupić. Słoneczne okulary próbowały odzyskać to, co przed chwilą straciły. * Po dwudziestu czterech rozdaniach: ręka Mrada - the big slick w kierach. Klasyka w świecie pokera: as i król. Masz szansę na najlepszy z możliwych układów, poker królewski, i masz najwyższe karty. Mimo to nie masz nic. Dwie możliwości, wóz albo przewóz. Uda się, to wygrywasz, nie uda się - to po tobie. Samotna kropla potu na czole Mrada. To mogła być jego szansa. Jak dotąd grał tight. Piotr, Berra K. i słoneczne okulary nie sądzili, że będzie stawiał, niczego nie mając. Z drugiej strony, to mogła być zasadzka. Gra się bezpiecznie, wszyscy myślą, że nigdy się nie ryzykuje. Potem blefuje się z rozmachem. Jego najlepszy start tego wieczoru. Postanowił - dla dobra firmy, żeby ratować sytuację z Radovanem - grać wysoko. Kropla potu zatrzymała się na brwi Mrada. Tak blisko royal straighta, a zarazem zaledwie jedna szansa na parę tysięcy. Obracał w palcach pojedynczy żeton. Pomyślał: jedziemy. Postawił pięć tysięcy. Berra K. wszedł. Pięć kawałków. Wysoka gra. Słoneczne okulary wycofały się. Zostawać w grze przy tak agresywnych posunięciach, nie mając nic w ręku, to szaleństwo. Piotr B., na dużym blindzie, podbił. Razem dwadzieścia pięć. Szaleństwo. Berra K., Mrado i Piotr mieli przed sobą masę sztonów.
Mrado rozważał: teraz się trzeba zdecydować, make it or brake it. Znał swoje szanse, jego ręka była jedną z dziesięciu najlepszych, jakie w tej fazie gry można mieć. Spojrzał na Piotra. Czy nie dostrzegł tego samego błysku w jego oczach co w pierwszym rozdaniu, gdy Polak blefował? Wrażenie to samo. Piotr coś kombinował. Mrado przekonany - Polak próbował wpuścić go w maliny - teraz kolej Mrada, by zgarnąć szmalcu jak lodu. Dołożył. Dwadzieścia do puli. Berra K. znowu zaczął ględzić. Pieprzył o innych zwariowanych partiach, i że ta była najbardziej zwariowana. Potem spasował. Nie była to niespodzianka. Zostali Mrado i Piotr, w oczekiwaniu na pierwsze karty na stole. Słoneczne okulary zdjął wreszcie okulary i nawet Berra K. przestał trajkotać. Cisza wokół stołu. Flop: as trefl, dwójka karo i dama kier. Piotr dorzucił jeszcze piętnaście. Może po to, żeby dodatkowo wybadać Mrada. Gra obrzydliwie wysoka. Mrado miał w każdym razie parę asów, najlepszą z możliwych par. To była niezła sytuacja, z najwyższym kickerem, królem. I w dalszym ciągu szansa na królewski poker. Grał dalej. Wrzucił piętnaście tysięcy. Wszedł. Miał zamiar ograć tego polskiego skurwiela. Tum: walet kier. Niesamowity fart. Szansa Mrada na royal straighta pozostała. Teraz nie zamierzał się poddać. Poza tym jeszcze bardziej się upewnił: Polak nic nie ma w ręku. Gość tylko szaleńczo blefuje. Partia kompletnie zwariowana. Piotr podbił jeszcze o trzydzieści. Mradowi zdało się, że znowu widzi tamten błysk. Zaryzykował - postawił all in, wszystko to, co jeszcze przed nim leżało, sto dwadzieścia tysięcy. Wszystkie swoje żetony jednym rzutem. Modlił się, żeby prawdą było to, co widział, że Piotr bezczelnie chce go naciąć. Piotr błyskawicznie sprawdził. Krupier czuł napięcie przy stole. Mrado i Piotr wyłożyli karty. Wszyscy dokoła stołu pochylili się, żeby zobaczyć. Mrado: prawie royal straight flush, bez dziesiątki kier. Piotr: trójka asów. Serce Mrada struchlało. Ten skurwiel Polak tym razem nie blefował. Błysk w jego
oku był czymś innym - może tryumfem. Szansa Mrada: że river da dziesiątkę kier. Krupier ociągał się z riverem. Piotr nerwowo wiercił się na krześle. W pokerowej części lokalu wszyscy na moment zamarli, czuli, że coś wielkiego się rozstrzyga przy jednym ze stołów. Gdyby Mrado wygrał, zgarnąłby ponad trzysta kawałków. Krupier wyłożył kartę: trójka trefl. Dla Mrada śmierć. Zwycięzca: Piotr. Trójką. Cała pula. Mrado utopił sto sześćdziesiąt tysięcy w jednym rozdaniu. Gratulacje. Słyszał swój własny oddech. Oszołomiony, zawroty głowy. Bliski wymiotów. Czuł uderzenia swego serca. Szybki, nudny puls. Piotr zbierał żetony. Zepchnął je ze stołu do jedwabnego woreczka. Wstał. Odszedł od stołu. Ktoś zawołał Mrada po imieniu. Po drugiej stronie aksamitnej barierki czekał Ratko. Ponad godzinę i pięćdziesiąt minut po umówionym czasie. Mrado kiwnął mu głową. Odwrócił się z powrotem do stołu. Siedział jak zamroczony. Z rozpalonym czołem. Pocił się. W końcu krupier zagadnął go: „Bierze pan udział w następnym rozdaniu?” Mrado rozumiał, dla niego to była katastrofa. Dla krupiera to tylko kwestia kiedy może rozpocząć nową partię. Mrado wstał od stołu. Odszedł. Bobba mawiał czasami: hokej to szybka gra. Mrado wiedział - Texas Hold’em jest jeszcze szybszy. Puścił w cholerę ponad sto sześćdziesiąt kafli w półtorej godziny. To nie był najwyraźniej jego wieczór. Powinien był wcześniej skapować: za stare wygi przy stole. Ratko stał przy jednorękim bandycie, odwrócony plecami do pokerowego stołu. Wkładał do automatu banknoty, dwudziestki. Mrado puknął go w ramię. - Spóźniłeś się? - Ja? Tak, ale ty przecież grasz już prawie od godziny. To ja musiałem czekać. - Ale to ty się spóźniłeś. Umówiliśmy się na dziesiątą. - Przepraszam za to spóźnienie. Jak ci poszło? Mrado zmilczał. Ratko spytał powtórnie. - Co? Chujowo? - Poszło, kurwa, tak źle, że się zastanawiam, czy nie skoczyć z Klarabergsviadukten.
- To współczuję. Mrado stał dalej, patrząc, jak Ratko gra. Był przegrany. Nie trzeba było grać przy takim zmęczeniu. Pieniądze należały do wypożyczalni wideo. To się nie może wydać. Kurwa mać. Ratko włożył ostatnią dwudziestkę. Przycisnął guzik. Zawirowały symbole. Mrado miał w głowie jeszcze większy wir.
28.
Back in business. Uczucie, które miał już dawno: J-boy, najcwańszy gangster w mieście. El choro. Feniks z popiołów. Podniósł się, chociaż tamci myśleli, że to nokaut. Jego życie wypełniała zrozumiała nienawiść i sprzedaż koksu na dość dużą skalę. Nienawiść do Radovana & Co. Tych, co go skatowali i zmieszali z błotem. Sprzedaż koksu: praca dla Abdulkarima. Ale Jorge był specjalistą od planów, miał zamiar zniszczyć imperium Radovana. Dopilnować, żeby ten jugol wylądował w pierdlu lub dostał tak, że już się nie podniesie. Potrzebował tylko więcej informacji i czasu na planowanie. Jeszcze wybije godzina pana R. Jorgelito był pewny na mur beton. * Retrospekcje. Jorge dochodził do siebie zdumiewająco szybko. Najpierw, kiedy JW go znalazł w lesie pobitego, nic nie kapował. Kim, kurde, jest ten koleś z Östermalmu? Nawijał coś o nowych rynkach, o perspektywach handlu kokainą. Chciał się załapać? Piętnaście minut tłumaczenia temu latino w rozsypce. Jorge ledwie wtedy słuchał. JW obiecywał, że zaraz nadjedzie samochód. Że mu załatwi pain killers. Jorge prosił, żeby go zostawił. JW zszedł na dół, do szosy. Jorge leżał sam. Milimetrowe poruszenie sprawiało ból nie z tej ziemi. Podpełzał chłód. Jorge chciał zemdleć. Zniknąć. Ale pytania kołatały w głowie mocniej niż ból: czy jugole chcieli skrzywdzić Paolę? Czy dadzą mu teraz spokój? Czy powinien natychmiast wyjechać z kraju? I w takim razie jakie miał szanse? Bez pieniędzy, paszportu, kontaktów. Mówiąc krótko: takie same szanse jak arogancki cienias w Österåker.
Las pociemniał. Pogoda się pogorszyła. Pnie drzew były czarne. Gałęzie garnęły się ku ziemi. Czuł się tak, jakby ramiona i kości udowe miał pogruchotane. Czuł się tak, jakby ktoś rozdarł mu plecy. Czuł się, jakby miał nową dupę, wydartą obok tej pierwszej - przedziwna symetria w przyrodzie dokonana: dwoje oczu i uszu, dwie ręce, dwie nogi. I teraz, nareszcie, dwie dupy. Próbował zasnąć. Nie było szansy. Marzł. * Definicja wieczności: półtorej godziny Jorgego w lesie, nim wrócił JW. Miał ze sobą wielkiego faceta, goryla. Podnieśli go. Jorgemu wydawało się, że wykituje, po raz drugi w ciągu czterech godzin. Nie kijem go, to pałką. Najpierw zakatowany na śmierć przez szalonego jugola - potem zaniesiony na śmierć przez wielkiego Libańczyka. Biała mazda, furgonetka, czekała na drodze. Z tyłu czekały wymoszczone poduszkami nosze. Przymocowali go pasami. Jakiś facet o szwedzkim wyglądzie, o którym Jorge wtedy myślał, że to prawdziwy sanitariusz, wlał w niego morfinę. Osunął się w drzemkę. Śnił o reklamówkach z jedzeniem, co umiały poruszać się same. * Fragmenty wspomnień. Ocknął się w nagim pokoju. Zdezorientowany. Bezpieczny, ale przestraszony, że trafił do szpitala. Zajmą się nim, a jednocześnie mógł zostać wykryty - z powrotem wylądować w celi w Österåker. Potem przyszedł ból. Jorge zawył. Wielki facet w pokoju, ten sam, który go zaniósł do furgonetki. Facet: sweter polo i granatowe dżinsy. Jorge zrozumiał, że nie jest w szpitalu. Coś w tym gościu mu mówiło, że przeciwnie - ta twarz nie ma nic wspólnego z opieką medyczną. Grube, ciemne rysy. Blizny/zadrapania wzdłuż jednej strony twarzy. Facet uśmiechnął się, w górnej szczęce zalśnił złoty ząb. Może ten ząb rozstrzygnął sprawę ostatecznie: nikt z pracowników szpitala nie błyskałby jak fleszem takim udrapowanym w złoto przednim zębem. Ten facet, Fahdi, błysnął smajlem: - Allahu Akbar, żyjesz. * Kilka dni później. Obudził się. Ktoś mu obmywał spirytusem ramię, było zielonkawe. Na jednej ręce i na lewym udzie: gojące się strupy. Poprawa. Nie był już obrzydliwie siny był obrzydliwie zielonkawy. Gość, który mu przemywał ramię, przedstawił się jako Petter i powiedział: „Wyjdziesz
z tego, człowieku”. Jorge pozwolił ręce opaść z powrotem na łóżko. Facet sięgnął po szklankę z czerwonym napojem. W szklance tkwiła plastikowa rurka. Wsunął rurkę Jorgemu do ust. Jorge pociągnął. Smakowało jak sok malinowy. Facet wyszedł. Jorge spojrzał na ścianę. Zaciągnięte zasłony. Czyżby za nimi było okno? Spróbował obrócić głowę. Zbyt bolesne. Leżał bez ruchu. Znowu zasnął. * Morfinowe sny: Jorge szedł jakąś ciemną drogą, razem z Paolą. Przy drodze wysokie zielone mury z kamienia. Kawałki drogi oświetlały reflektory. Miękki asfalt. Stopy Jorgego zapadały się. Zostawiały odciski w tej gruboziarnistej, ciepłej masie. Pomyślał: jeśli teraz będę musiał biec, jak prędko mogę wystartować? Siostra zwróciła się ku niemu: „Mój królewiczu, chcesz bawić się ze mną w wojnę?” Jorge spróbował unieść stopę. Szło niełatwo. Asfalt się przyklejał. Czarny, brylasty. Ciążył mu. Kilka nocy później: Paola skakała przez skakankę. Dwa sznury. Skręcone z prześcieradeł. Jej dwie koleżanki trzymały za końce. Paola: osiem lat. Jorge wbiegł na te sznury. Miał się przewrócić. Potknąć się. I właśnie wtedy: wielka błękitna mata do skoków wzwyż. Upadek miękki. Potoczył się. Nie wstawał. Mata za miękka. Jak ruchome piaski. Zapadał się. Próbował się podpierać rękami, łokciami, kolanami. Paola śmiała się. Dziewczynki śmiały się. Jorge płakał. * Później: gość, który wcześniej go obmywał, Petter, siedział przy jego łóżku. Mówił, że wszystko będzie dobrze. Jorge będzie jak nowy. Przystojniejszy. Jorge nie miał siły. Nawet nie spytał, co chcą zrobić. Oślepiło go mocne światło. Odwrócił głowę. Zamknął oczy. Wyczuł, że ktoś zbliżył się do jego twarzy. Jakiś mężczyzna, którego wcześniej nie widział, smarował mu czymś nos. Nagle: ból ekstremalny. Krzyk. Uczucie, jakby mu ktoś zdzierał nos. Usiadł gwałtownie. Tamten mężczyzna położył go z powrotem. Wlał w niego jakiś płyn.
Znowu zasnął. * Ktoś nim potrząsnął. - Obudź się, kolego. Dość już dzisiaj spałeś. Jorge podniósł powieki. Ciemnowłosy facet. Około trzydziestki. Garnitur. Kołnierz koszuli wyłożony. Dwa guziki pod szyją rozpięte. Na głowie biała czapka w stylu Craiga Davida. - Otwórz oczy porządnie. Jorge gapił się w milczeniu. - Ja jestem Abdulkarim. Twoja życiowa szansa. Twój szef. Jorge zbity z tropu. - Leżysz tu już od trzech tygodni. Jak nie doszedłeś do siebie, to za chwilę będziesz morfinistą. Musisz już być na chodzie. Podnieś rękę. Jorge podniósł rękę. Żółtą w górnej części, ale poza tym okej. - Wyglądasz całkiem nieźle, kolego. Allah jest wielki. Abdulkarim trzymał w ręku lusterko. Jorge zobaczył swoje odbicie: szczupły, brodaty, ciemnowłosy facet, jakieś dwadzieścia pięć lat, ciemne brwi, mocny nos, prawie bokserski sznyt, oliwkowa cera. Jakiś wariant Jorgego. Wykrzywił się w uśmiechu. Zarazem było mu trochę smutno. Z jednej strony to była jego szansa. Abdulkarim - kimkolwiek jest - załatwił mu wygląd. Nasmarował go jakimś nowym kremem brązującym, zrobił ondulację, ufarbował włosy. Lepiej niż J-boy sam to wcześniej zrobił. Poza tym był dużo chudszy. Ale oprócz tego - coś z nosem było inaczej. - Coście zrobili z moim nosem? Abdulkarim roześmiał się: - Złamany w dwóch miejscach, kolego. Ściągnęliśmy jednego gościa, żeby ci naprostował. Mam nadzieję, że nie za bardzo bolało. Jak na mój gust, teraz ładniejszy. Może trochę spłaszczony, ale bardziej cool. Jorge jak Nikita: ściągnięty z ulicy. Obudził się, odpicowany, z makijażem, żeby być ich nowym superżołnierzem. Jaki będzie dalszy ciąg tej historii? Abdulkarim ciągnął dalej. - Obili cię nieźle. Jak żeśmy cię znaleźli, wyglądałeś jak czarna jagoda. A potem się zmieniłeś w Hulka. Cały w zielone plamy. Szkoda tylko, że bez jego poweru.
Jorge przewrócił się na drugi bok. Abdulkarim próbował być dowcipny. - Co za świnie, nie? Przelecieli cię też przy okazji? Kto leżał pod spodem? Jorge zasnął. * Wszystko poszło migiem. Był już prawie wykurowany po brutalnych wyczynach Mrada i Ratka. Jedyny problem: blizny na plecach i ból w jednym z ramion. Dano mu szansę zostać w Szwecji i zarabiać pesetas. To, że nos miał złamany, a potem zrobiony przez ludzi Araba, mogło być korzystne. Był teraz lekko krzywy, szerszy. Wygląd Jorgego zmienił się teraz jeszcze bardziej. Dość dużo czasu upłynęło od ucieczki. Jego zdjęcie już nie wyskakiwało na policyjnych komputerach w pierwszej setce, kiedy sprawdzali listę poszukiwanych. Ze swoim nowym wyglądem, z pieniędzmi i wsparciem Araba Jorge miał nową szansę. Rozumiał, czemu dla Abdulkarima był taki idealny - jego wiedza o koksie, uzależnienie od Araba i dług wdzięczności wobec niego, wszystko to razem mogło zrobić z niego najwierniejszego psa. * Pomysł biznesowy Abdulkarima wyglądał tak, jak to przedstawił JW. Przedmieścia już dojrzały do inwazji koksu. Jorgemu podobały się te plany. Sam snuł podobne, kiedy siedział w Österåker. Kilka dni listopada Jorge i JW spędzili w mieszkaniu Fahdiego, planując kolejne kroki. Abdulkarim zaglądał czasem, by obgadać ważniejsze linie strategiczne. Ile koksu potrzebowali, szacunkowo, na styczeń? Które przedmieścia mają pójść na pierwszy ogień? Jorge żonglował nazwiskami. Osoby, z którymi muszą się skontaktować. Dilerzy, których muszą zatrudnić. Ludzie, do których trzeba zwrócić się po konsultacje. Fahdi donosił im pizzę i coca-colę. Abdulkarim rozprawiał o imporcie. Muszą sprowadzać więcej. Cwaniej organizować przemyt. Jorge uczył wszystkiego, co umiał. Chłopak z Östermalmu, JW, chłonął tę wiedzę jak gimnazjalista żłopie piwo na zakończenie szkoły. Według Abdulkarima, chłopak był świetny jako diler sprzedający ludziom ze Stureplanu. Jorge przewyższał go skumulowaną wiedzą. Mimo to JW zgrywał się na światowca. Snob. Jorgemu nie podobał się ten styl. Abdulkarim: typ mętny, ale okej. W jednym zdaniu dziękował Allahowi, a w drugim rozprawiał o cenach koksu. Któregoś wieczoru w domu u Fahdiego powiedział:
- Jorge, mogę cię o coś spytać, całkiem serio? Jorge skinął głową. Abdul ciągnął: - Jaką wyznajesz religię? Jorge pokręcił głową. - Mama jest katoliczką. Ja wierzę w Tupaca. On żyje. - Próbował żartować. Wszyscy mieszkańcy getta słyszeli chyba o Tupacu. Arab odpowiedział: - Wiesz chyba, że toczy się wojna. Musisz wybrać stronę. Myślisz, że svenssony zaakceptują cię tylko dlatego, że masz cash? Allah cię może poprowadzić. JW twierdził, że Arab nie zawsze był taki. Kiedyś gadał tylko o koksie. Allah był zdecydowanie nowym graczem na boisku. * Pod koniec listopada Jorge znów wyszedł na ulice. Początkowo nękała go paranoja. Oglądał się za siebie co dwa kroki, prześladowali go gliniarze i jugole z nocnych koszmarów. Nocował u Fahdiego. Za każdym razem, gdy Libańczyk wracał nocą do domu, Jorge się budził, przekonany, że to psy i że z nim koniec. Po paru chwilach - odgłos filmów porno uspokajał. Doszło do niego, że naprawdę zmienił wygląd. Chudszy. Ciemniejszy. Bardziej krzywy nos. Regularnie chodził do solarium. W dalszym ciągu robił sobie trwałą. Próbował przyzwyczaić się do używania ciemnobrązowych soczewek kontaktowych, które dostał od Abdulkarima. W chodzie z dnia na dzień miał coraz lepszy flow, postawił sobie za cel chodzić jak gangsta. Potrzebował własnego mieszkania. Jorge odezwał się do Sergia, podziękował mu za pomoc. Sławił/błogosławił go. Powiedział mu, że wszystko jest okej, ale przez jakiś czas nie mogą się widywać. Sergio rozumiał, wytłumaczył: jego złamane palce ciągle krzywe. Jego dziewczyna ciągle w strachu. Jorge znienawidził jugoli jeszcze bardziej. Z telefonu na kartę, który dostał od Abdulkarima, wysłał SMS-a do Paoli: „Żyję i czuję się dobrze. Jak tam z tobą? Nic się nie przejmuj. Pozdrów mamę! Całusy/J.”. Dwaj faceci, ten svenne, który się nim opiekował, Petter, i Tunezyjczyk Mehmed, zostali asystentami Jorgego do spraw koki. Na jego polecenie kontaktowali się z konkretnymi ludźmi z Sollentuny. Dostarczali towar właściwym osobom. Sprzedawali dalej. Sam Jorge obrabiał inne przedmieścia. Miejsca, gdzie jego facjata nigdy nie była znana. Szło im jak po maśle. W styczniu sprzedali za czterysta tysięcy koron brutto. Po odliczeniu kasy na zakupy i doli Abdulkarima: sto pięćdziesiąt tysięcy dla Jorgego, Pettera i
Mehmeda do podziału. Życie się uśmiechało. Jorge rządził - król Jorgius Maximus. Myśl, której nigdy nie zdążył porządnie przemyśleć: czy tak musiało być? Czy zwykły shunne ze sztokholmskiego getta nie mógł zajść dalej niż do handlu koksem? Czy jego los był z góry przesądzony, kiedy jego matka zdecydowała się wyjechać z Chile i spróbować zostać zwykłym obywatelem w nowym kraju? To było tak, jak wsiąść do metra i po chwili zobaczyć, że się jedzie w złym kierunku. Nie można na to nic poradzić. Z kolejki nie da się wyskoczyć. A gdyby tak pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa? Jorge z kolegami często to robił jako dziecko. Pieprzona kolejka nie przystawała natychmiast, w pół drogi, jak można było się spodziewać - najpierw dojeżdżała do kolejnej stacji. Jaki miał sens hamulec bezpieczeństwa, skoro i tak człowiek zmuszony był pojechać tam, gdzie wcale nie chciał? * Wizja przyszłości Jorgego powoli się zmieniała. Pośpieszny wyjazd z kraju nie był już priorytetem. Ważniejsze stało się - pogrążyć Radovana. Ale do tego droga była daleka. O dawnych interesach Pana R wiedział dość dużo - ale wciąż za mało. Radovan musiał sądzić, że J-boy ma na ręku dużo więcej. Czemu inaczej wysyłałby za nim Mrada i Ratka? Jorge potrzebował więcej, i to dostatecznie ważkich rzeczy, żeby załatwić Radovana jednym posunięciem. Tyle, by nie narażać Paoli. Tyle, żeby nasycić nienawiść. Plany Abdulkarima wymagały czasu. Rozwinąć sieć sprzedaży koksu na zachodnich przedmieściach i na wybranych obszarach na południu, Bredäng, Hägerstensåsen, Fruängen. Ponadto planował/przygotowywał większy import śniegu. Może bezpośrednio z Brazylii. Jorge miał na wolności pełne ręce roboty.
29.
Wewnętrzna podróż - koleją państwową. JW był w drodze do Robertsfors. Jechał do domu? Czy wyjeżdżał? Co tak naprawdę było domem? Gdzie był dom? Mieszkania boysów, toalety w Kharmie, w których dobijał kokainowych interesów, jego pokój u pani Reuterskiöld czy Robertsfors - u mamy i taty? Słuchał kawałków mp3: Coldplay, The Sadies i innego popu, jedząc słodycze z
torebki - żelki samochodziki. Próbował rozwikłać odwieczną zagadkę, czy między białymi, czerwonymi i zielonymi jest jakaś smakowa różnica. Testował na oślep. Za oknem było ciemno. W szybie widział swoje odbicie. Pomyślał: dla narcyza jak ja to idealna sytuacja. Wagon był prawie pusty. Bycie studentem ma między innymi tę zaletę, że można podróżować, kiedy się chce. Stać go było, rzecz jasna, na dowolny pociąg czy samolot, choćby i najdroższy. Ale wolał tego uniknąć - nie chciał budzić podejrzeń rodziców. Właściwie powinien był wkuwać. Pisać pracę z makroekonomii - relacja: stopa procentowa, inflacja, kurs walut. Nawet miał na kolanach otworzony laptop. Ale ruch pociągu usypiał. Poczuł się zmęczony. Zamknął komputer. Wsypał do ust garść samochodzików i zamknął oczy. Żuł, przywołując w myślach to, co było. * Minęły cztery miesiące, odkąd znalazł w lesie Jorgego. Od tego czasu zajmował się głównie ekspansją koki Abdulkarima. JW i Jorge, szefowie projektu, odpowiedzialni każdy za swoją działkę. Szmal napływał, przeciętnie sto kafli miesięcznie. Niedługo kupi swoje BMW, za gotówkę, i może jakieś mieszkanie. Musiał tylko przedtem wyprać te pieniądze. Studia szły jak po grudzie. Cudem udało mu się pozaliczać egzaminy. Czyżby miał złamać obietnicę? Pozytywny skutek był taki, że w neonowej dżungli Stureplanu wyrobił sobie nazwisko. Słyszeli o nim wszyscy uprawiający śniegowe hobby. JW posłuchał rozkazów Abdulkarima i nie rozdawał pochopnie numeru swojej komórki. To nie powinno być zbyt łatwe. Ludzie dzwonili, nagrywali się na sekretarkę. JW oddzwaniał, sprawdzał osoby, dyktował warunki. Grał według strategii Araba - bez ryzyka. Trzymał się w towarzystwie boysów, coraz częściej Jet-set Carla i innych znajomych, ludzi, którzy się wychowali w Brommie, w Saltsjöbaden i na Lidingö. W Djursholmie17. Nawiasem mówiąc: besserwisserzy uważali, że trzeba mówić NA Djursholmie, a nie W, natomiast ci, którzy wiedzieli, co jest grane - wprost przeciwnie. To byli ludzie z kontaktami i z mamoną: animatorzy imprez i amatorzy koli - głównie klienci. JW wszedł w kontakt z otoczeniem członków rodziny królewskiej. Glamour do bólu. Dzieci posiadaczy ziemskich. Dzikie imprezy z rodzinami tych wybrańców losu. Ważny rynek koli. Własna arena z kosztownymi biletami wstępu.
17
Bromma, Saltsjöbaden, Lidingö, Djursholm - luksusowe dzielnice Sztokholmu.
Z Sophie widywał się dwa albo trzy razy w tygodniu. Czasami szli coś zjeść na mieście, wypić drinka albo na spacer. Ich problem według JW: ten związek się nie rozwijał. Wciąż miał wrażenie, że coś grają. Zdarzało się, że nie dzwoniła parę dni. JW też nie chciał dzwonić. Wyczekiwali. Udawali trudnych. Seks na trzeźwo był całkiem do niczego. Żenada. JW w ciężkich nerwach. Trwał z dziesięć sekund. Góra. Postarał się, żeby robili to po kokainie. Tak było lepiej. Po paru miesiącach ich związek przybrał stabilniejszą postać. JW nocował u Sophie kilka razy w tygodniu. A jednocześnie: jakiś dystans pozostawał. Czasem nie chciała się spotykać, a JW nie wiedział dlaczego. Tęsknił za nią, kiedy te przerwy za bardzo się wydłużały. Koleżka Jorge był w porządku, chociaż nie nadawali na tej samej fali, JW nie miał mu nic do zarzucenia. Chilijczyk był kopalnią wiedzy o koli. JW wysysał z niego wszelkie informacje, tricki, co się dało. Pociąg zwolnił, wjeżdżając do Hudiksvall. JW patrzył przez okno na stację. Po drugiej stronie peronu leżało jezioro. Był w połowie drogi do domu. Trzy dni temu zadzwonił Abdulkarim. Z wyraźnym podnieceniem w głosie: - JW, szykuje się niewyjęty numer. - Zamieniam się w słuch, Abdulkarim. Mów. - Jedziemy do Londynu. Załatwić import megawypas. - Aha. Jakim cudem? Czy ten twój tajny pracodawca o tym wie? - JW czuł się przy Abdulkarimie coraz swobodniej, prawie pozwalał sobie na impertynencje. - Spoko, habibi, mój boss wszystko wie. To jest naprawdę duża rzecz. Dużo większa niż nasze inne kanały. Bezpośredni kontakt z dostawcą. Zajebista sprawa, inszallah. Musisz nam zarezerwować bilety. Ja, Fahdi i ty. Potrzeba nam jakieś pięć dni. Mamy tam być najpóźniej siódmego marca. Masz załatwić pokoje w hotelu, chcę mieć elegancko. I jakieś odjazdowe kluby. Masz załatwić broń dla Fahdiego. Ustaw Londyn, po prostu. Łapiesz klimat, kolego? JW dostawał szału za każdym razem, kiedy Abdulkarim używał słowa „kolego”. Lecz nie czuł się aż tak swobodnie, żeby nabijać się z Araba. Nauczył się z tym jakoś żyć. - Oczywiście. Mam zorganizować wycieczkę. Tylko muszę posprawdzać daty, bo mam egzaminy, takie sprawy. I kto mi tam załatwi broń? - Nie, żadne tam „posprawdzam daty”. Ma być siódmego marca. O broni pogadaj z Jorgem. I pamiętaj, kolego, masz mi też załatwić jakieś zwiedzanie Londynu. Big Ben,
Beckham i takie tam, wiesz. To brzmiało intrygująco. Wspaniale. Sporo o tym z Abdulkarimem gadali - powinni jeszcze bardziej zbić ceny zakupu, żeby zwiększyć import. Znaleźć nowe, sprytniejsze kanały. Zamierzał wziąć się do organizacji tej podróży po powrocie z Robertsfors. Jedyna rzecz, którą już sprawdził, to w jaki sposób załatwia się broń w Londynie. Jorge znał gościa, który siedział kiedyś w Anglii. Podjęli z nim kontakt. Następnie kontakt z jego kontaktami. Obiecali zapłacić dwa tysiące funtów. Zaliczkę, pięćset funtów, przesłali via Money Transfer. Umówili miejsce dostawy. Jugosłowiański pistolet, Zastava M 57, 7,63 mm, miał trafić w ich ręce przy stacji metra Euston Square, szóstego marca o dwunastej. Zdecydowany awans dla JW. Cieszył się bardzo, że będzie mógł jechać i negocjować w gronie poważnych facetów. Wpuszczony do pokoju vipów kokainowej branży. Jedyne, co niepokoiło: JW zauważył, że Abdulkarim się zmienia. Coraz częściej mówił o islamie i o światowej polityce. Zaczął nosić biały muzułmański zawój. Cytował sentencje z piątkowych kazań w meczecie. W co trzecim zdaniu sławił Mahometa, wyrzekł się alkoholu i marudził, że USA rządzi światem. Według JW, Arab sam kopał sobie grób. Była tylko jedna lojalność - wobec sprzedaży. Nie mogło być nic ważniejszego, nawet Bóg. * JW nie widział się z matką i ojcem od lata. Od tego czasu nieczęsto się kontaktowali. Jakaś rozmowa z mamą Margaretą, raz na dwa tygodnie, to było wszystko. Irytowały go jej nudne, zawsze te same pytania. Jak tam studia? Nie wybierasz się tutaj, żeby odwiedzić nas i babcię? Jego odpowiedzi były równie szablonowe. Studia w porządku, zaliczam egzaminy bez problemów. Nie mam czasu przyjechać, bo pracuję, dorabiam sobie, jeżdżąc na taksówce. I nie, mamo, to nie jest niebezpieczne. Miłość zmieszana z wyrzutami sumienia. Cały czas słyszał w głosie Margarety strach. Obawę, że coś mu się stanie. Widział przed sobą twarz Camilli. O czym wiedział, czego rodzice nie wiedzieli? Udało mu się ustalić pewne rzeczy. Gdyby wtedy, przed ponad pięcioma miesiącami, nie zobaczył tego żółtego ferrari, wszystko wyglądałoby jak zwykle. Cicha tęsknota. Zdławiony żal. Świadome zapomnienie. Może to prędkość tego auta wzbudziła w nim złość. Ten dźwięk. Ten ryk silnika. Ostentacyjna arogancja kierowcy, który pruł przez miasto co najmniej dziewięćdziesiąt na godzinę. JW stanął przed wyborem: albo szukać dalej i odkryć coś nieprzyjemnego, albo na tym skończyć. Machnąć na wszystko ręką i zostawić to za sobą, tak jak próbował robić przez
ostatnie lata. Może najlepiej byłoby przekazać informacje, które zdobył, policji. Niech robią, co do nich należy. Ale nie - nie teraz, kiedy Jan Brunéus kłamał. JW zadzwonił do niego. Nauczyciel wyraźnie nie chciał się z nim ponownie spotkać. JW spróbował dyplomacji. Brał go pod włos. Mówił, jak bardzo się cieszy, że Jan znał Camillę. Jan wciąż próbował się wykręcać. Nie miał czasu, jechał na jakąś konferencję albo był chory. Musiał sprawdzać klasówki, wyjeżdżał na urlop. Mijały tygodnie. JW przestał dzwonić. Wybrał się za to jeszcze raz do szkoły. Niechętnie. Użył tej samej metody co wcześniej. Stanął przed salą lekcyjną i czekał. Ten sam czarny chłopak, który poprzednim razem wyszedł z klasy, teraz też wyszedł jako pierwszy. Jan pozostał w sali. JW przeżywał déjà vu z poprzedniej wizyty - w klasie stały te same dziewczyny. Pakowały zeszyty do torebek. Przystanął w drzwiach i czekał na jakąś reakcję. Jan zachował spokój. Podszedł do JW. Nie okazał nawet zdziwienia. Przywitał się: - Dzień dobry. Sporo o panu myślałem, Johan. Rozumiem, że moje zachowanie mogło się panu wydać dziwne. JW spojrzał mu w oczy. Kim był Jan Brunéus? JW posprawdzał to i owo. Belfer był żonaty, bezdzietny, mieszkał w bliźniaku w Stureby. Jeździł saabem. Oprócz Komvuksu uczył w zwykłym liceum. Nie występował w googlach. Sprawiał wrażenie całkiem normalnego. Ale kto nie sprawia? JW odpowiedział mu: - Ani trochę. - Mam propozycję. Przejdźmy się na spacer. Pójdziemy w stronę Haga Forum, co pan na to? Tam jest ładnie. JW kiwnął głową. Jan był mu winien wyjaśnienia. Był grudzień. Około zera stopni i śnieg. Lód pokrył cienką warstwą zatokę Brunnsviken. JW nie lubił takiej pogody - niełatwo było dobrać ładne buty. Dylemat: więcej gumowej podeszwy czy finezyjnej elegancji? Mijali Centrum Wennergrena, gdy Jan zaczął mówić. - Zachowałem się jak Świnia. Już dawno powinienem był się z panem spotkać, żeby spokojnie porozmawiać. Przyznaję, moja wina.
Kiedy mówił, z ust buchała mu para. - Ciąży mi cała ta historia. Śnią mi się koszmary i nie mogę spać. Budzę się w nocy i myślę. Co właściwie się stało z Camillą? Wspólne milczenie. Jan ciągnął dalej: - Szkoda mi jej było. Nie miała prawie przyjaciół. Miałem wrażenie, że jej talent odstręcza inne dziewczęta. Widać było, że coś chce osiągnąć. Może ta jej ambicja odstraszała innych. Tak czy inaczej zająłem się nią. Zachęcałem do dalszych wysiłków. Często z nią dyskutowałem, już po lekcjach. Pamiętam, że lubiła angielski. Wie pan, to była dorosła kobieta. Tutaj w Konwuksie to już nie są dzieci. A mimo to czasem widzę w nich dzieci. Większość z nich przecież nie skończyła podstawówki bez takich czy innych kłopotów. Często im czegoś brakuje. JW zastanawiał się, kiedy gość przejdzie do rzeczy. - Gdy pan się zjawił tu, w Komvuksie, i zaczął pytać o Camillę, przestraszyłem się. Miałem poczucie winy. Że nie zająłem się nią trochę bardziej. Że nie widziałem, na co się zanosi. Jej smutku i osamotnienia. Stanu ducha. Depresji. Samobójstwa. JW przystanął. Pomyślał: o czym ten facet mówi? Nikt nie wie, co stało się z Camillą. - Skąd pomysł, że to samobójstwo? - Nie jestem, oczywiście, pewien, ale patrząc teraz z dystansu, widzę, że były pewne znaki. Schudła. Musiała źle sypiać, przychodziła z podkrążonymi oczami. Coraz bardziej zamykała się w sobie. Po prostu fatalnie się czuła. Byłem ślepy. Sam siebie obwiniam. Powinienem był zareagować. A z drugiej strony, skąd miałem wiedzieć? Ta myśl nie była nowa. JW nieraz się zastanawiał, jak jego siostra właściwie się czuła. Jan mówił dalej: - Dlatego właśnie próbowałem pana unikać. Chyba nie potrafiłem dać sobie rady z tą historią. Bałem się. Rozumiem, że z pana perspektywy to musiało dziwnie wyglądać. Dlatego chcę pana przeprosić, jeszcze raz. Przeszli spacerem ze sto metrów. JW niewiele miał do powiedzenia. Jan stwierdził, że musi wracać do Sveaplans Gymnasium. Miał poprowadzić jeszcze parę lekcji. Podali sobie ręce. JW patrzył w ślad za nim. Jan miał na sobie brązową pikowaną kurtkę Melka. Szedł przygarbiony, szybkim krokiem, w stronę szkoły. Wydawał się zestresowany. JW pozostał sam przy hali Haga Forum. Marzł i rozważał. Czy Jan z dobrego serca postawił Camilli te dobre oceny? Żeby jej dodać otuchy? Bo widział, że dziewczyna tego
potrzebuje? Był przygnębiony. Z powodu siostry. I dlatego, że ta rozmowa nic nie dała. Jeśli Camilla popełniła samobójstwo, to gdzie jest jej ciało? Czemu nie zostawiła listu? Czyż samobójstwo nie jest, jak mawiają psycholodzy, wołaniem o pomoc? Nie, choć zbyt dobrze nie znał siostry, znał ją na tyle, żeby wiedzieć, że samobójstwo było wykluczone. Ona nie z tych. JW pojechał od razu do Kisty. Abdulkarim będzie zły - umówili się na spotkanie, żeby wymienić gotówkę na kolę, ale to mogło poczekać. * Galeria Kista Centrum została odremontowana, odkąd był tam ostatnio: kina, restauracje, butiki, Åhléns, you name it. Poszedł od razu do H&M, z nadzieją, że Susanne Pettersson pracuje tego dnia. Parę miesięcy upłynęło, odkąd był tam po raz pierwszy, a ona dała mu cynk, że ma poszukać Jana Brunéusa. Zdarzały się długie okresy, gdy był jak sparaliżowany. Nie miał siły niczego przedsiębrać w sprawie Camilli. Zwalał to na kokainowe interesy, studia, romans z Sophie. Próby wyjaśnienia, co się stało, podejmował tylko zrywami, przy okazji. Susanne stała za kasą. W sklepie było mało ludzi. JW poprosił ją o chwilę rozmowy. Nie ma problemu, zastąpiła ją inna dziewczyna. Susanne i JW przystanęli w dziale z dżinsami. Ona wyraźnie zestresowana. Rozglądała się na wszystkie strony, wypatrując klientów, koleżanek, kogokolwiek, kto mógł słyszeć. - Przepraszam, że cię tak nachodzę. Wybacz, jeśli przeszkadzam. Co tam u ciebie? - W porządku, nie narzekam. - Z dziećmi wszystko dobrze? - Z dziećmi też w porządku. - Chciałem ci powiedzieć, że się spotkałem z Janem Brunéusem, tym waszym nauczycielem. - Aha. - Żeby się długo nie rozwodzić. On mówi, że Camilla była w psychicznym dołku. Że to musiało być samobójstwo. Że jej próbował pomagać, dodawać otuchy. Sam siebie oskarża, że to się tak skończyło. - Tak? JW czekał. Susanne musi powiedzieć coś więcej. Ani słowa.
- Co ty na to? - Ja nic więcej nie wiem. Pewnie tak było, jak Jan mówi. JW nie spuszczał z niej wzroku. - Ty coś wiesz, Susanne. Dlaczego Camilla miała u Jana bardzo dobry, chociaż was nigdy nie było na lekcjach? Susanne złożyła parę dżinsów. Nie chciała odpowiedzieć. JW widział wyraźnie policzki jej płonęły. - No powiedzże, Susanne. Pieczołowicie składała drugą parę dżinsów. Fejkowane wytarcia na kolanach i udach. Najpierw nogawka z nogawką. Potem złożyła na trzy razy. Tylna kieszeń i firmowa skórzana naszywka symetrycznie. Logo Divided ma wpaść w oko klienta. Jako muzyczna tapeta w sklepie: Robbie Williams. - Sam jeszcze nie pokapowałeś? Co ty, nie znałeś swojej siostry? Nie wiesz, do czego miała talent? Zapytaj Jana Psa na Baby Brunéusa, jak go następnym razem spotkasz. Myślisz, że Camilla miała najlepsze oceny ze wszystkich przedmiotów? Nie. Tylko u niego. Wiesz, jak się ubierała na lekcje u niego? JW nie rozumiał. O czym ona mówi? - Nie kapujesz? Przez cały semestr Camilla była zabawką Jana. Dobre oceny za seks. Ten bydlak ją dymał. * Pociąg minął Sundsvall. Konduktor wołał, idąc korytarzem „Nowi pasażerowie, bileciki”. JW otworzył oczy. Znów przytomny. Dwa miesiące temu Susanne Pettersson prawie wykrzyczała swoje wyjaśnienie wysokich ocen Camilli. Kim jest właściwie jego siostra? Albo raczej kim była? Czy, tak jak on, goniła za szczęściem, tylko trafiła w niewłaściwe kręgi? Nie wytrzymała tego i uciekła z miasta. Albo może ktoś inny się postarał, żeby zniknęła z horyzontu. A w takim razie dlaczego? JW był głodny, ale nie chciał jeść. Za półtorej godziny miał zasiąść z rodzicami do kolacji, więc było ważne, żeby nie stracić apetytu. Nie być zbyt najedzonym. Wstał z miejsca. Przeszedł do wagonu restauracyjnego. Nie po to, żeby coś kupić, tylko dlatego, że nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Nosiło go. W ciągu ostatnich miesięcy zdarzało się to coraz częściej. Kiedy miał zasiąść do nauki, na wykładach, gdy czekał na Fahdiego albo gdy ktoś inny miał przyjść z dostawą koli. Musiał się ruszać. Zająć czymś uwagę. Już umiał sobie z tym radzić. Był przygotowany. Zawsze nosił w kieszeni odtwarzacz Sony, często zabierał jakąś książkę i miał ciekawe gry w komórce. Marginesy w jego
studenckich notatnikach były pełne nerwowych bazgrołów. Poczuł, że musi się ruszyć. Multimedialne gry tu nie pomogą. Musi się trochę przejść. Pytanie, które go niepokoiło: czy to przez branie kokainy, czy przez historię z Camillą robi się taki nakręcony? Przyglądał się pasażerom w wagonie. Nudni, zmęczeni ludzie. Svenssony do kwadratu. JW zakamuflował się w podobnym stylu co inni: dżinsy Acne, koledżowa bluza Superlative Conspiracy, jakieś tandetne adidasy. Wtopił się w tło. Styl odpowiedni na spotkanie z rodzicami. * Po rozmowie z Susanne podjął decyzję. To dochodzenie to już nie jego rzecz. Pomimo to czuł się dziwnie, kiedy zadzwonił na policję, do śledczego zajmującego się tą sprawą. Wyjaśnił, czego się dowiedział: że Jan Brunéus był prywatnie związany z Camillą Westlund, na krótko zanim zniknęła. Susanne Pettersson wiedziała o tym, dowiedział się właśnie od niej. Że Jan Brunéus dał Camilli najlepsze oceny, mimo że wciąż wagarowała. Śledczy obiecał mu, że zbada bliżej tę informację. JW przypuszczał, że to znaczy, iż Brunéus będzie w tej sprawie przesłuchany. Zakrawało na paradoks, że to JW zwrócił się do policji. Abdulkarim by tego nie zrozumiał. Ale JW czuł się z tym dobrze - kamień spadł mu z serca. Niech policja robi, co do niej należy. Pogrążył się na powrót w niepamięci. Skupił się na kokainie, studiach i Sophie. Przygotowywał podróż do Londynu. Rozważał z Jorgem strategie. Sprzedawał. Dilował. Kosił cash. Podjął decyzję: nie powie rodzicom tego, co opowiedział policji. * Już za pięć minut miał dojechać do Robertsfors. Burczało mu w brzuchu. Z nerwów czy z głodu? Właściwie czuł, że to niepokój przed czekającym go spotkaniem z mamą i tatą. Przed prawie pół rokiem rzucił do widzenia, patrząc na wymęczoną twarz matki i niewzruszoną, zastygłą twarz ojca. Czy teraz czują się lepiej? Nie miał siły znów patrzeć, jak upływa ich przygaszone smutkiem życie. Pragnął uciec. Zacząć od nowa. Znaleźć się w innej skórze. Znaleźć coś lepszego. Większego niż ich przeraźliwie nudne życie, zatrute żalem po straconym dziecku. Chciał zapomnieć. Pociąg wtoczył się na stację. Ludzie czekali na przyjeżdżających lub sami odjeżdżali.
Zgrzytnęły przeciągle hamulce. Jego wagon zatrzymał się dokładnie tam, gdzie czekali rodzice. JW widział, że nie rozmawiają ze sobą. Jak zwykle. Spróbował się rozluźnić, odprężyć. Przybrać wesoły wyraz twarzy. Jak należy. Zszedł na peron. Najpierw go nie zauważyli. Ruszył w ich kierunku. Margareta usiłowała coś zawołać, JW to widział. Ale, nie wiedzieć czemu, od czasu historii z Camillą nie potrafiła podnieść głosu. Wyszła mu na spotkanie z nerwowym uśmiechem. Uściski. - No witaj, Johan. Wziąć twoje bagaże? - Cześć, mamo. Cześć, tato. - JW oddał jedną ze swoich toreb Bengtowi. W milczeniu poszli razem na parking. Bengt nie odezwał się na razie do syna ani słowem. * Siedzieli w kuchni. Na ścianach drewniane boazerie, blaty z nierdzewnej stali. Piec elektryczny Electrolux, na podłodze plastikowa wykładzina, drewniany stół na wysoki połysk, z IKEI. Krzesła były kopiami Carla Malmstena. U sufitu świeciła ciepłym, lekko liliowym blaskiem kopia klasycznej lampy PH Henningsena. Nad zlewem wisiały zielone pojemniki z napisami: cukier, sól, pieprz, czosnek, bazylia. Na stole jedzenie. Sznycel cielęcy w sosie z sera pleśniowego. Butelka czerwonego wina Rioja. Karafka z wodą. Szklana misa z sałatką. JW nie miał apetytu. Jedzenie było dobre, myślał, nie w tym rzecz. Naprawdę było dobre. Mama zawsze umiała dobrze gotować. Chodziło o coś innego - o styl, tematy rozmów i to, że Bengt mówił z jedzeniem w ustach. Ubranie Margarety całkiem nie do przyjęcia. JW czuł się jak ktoś obcy. Niezdrowa mieszanka - swojskość i pogarda. Margareta sięgnęła po sałatkę. - Opowiedz więcej, Johan. Jak tam sobie radzisz? Cisza przez parę sekund. Jej właściwe pytania brzmiały: jak sobie radzisz w Sztokholmie? W mieście, w którym zniknęła nasza córka? Z kim przestajesz? Nie wpadłeś chyba w jakieś złe towarzystwo? Pytania, których nigdy nie zada mu wprost. Strach, by nie zbudzić pamięci. Strach, by nie dotknąć miejsca, w którym rzeczywistość przeradza się w ciemny krzyk. - Świetnie sobie radzę, mamo. Zaliczam
egzaminy. Właśnie ostatnio z
makroekonomii. Na wykładach jest nas ponad trzystu studentów. Jest tylko jedna sala wykładowa dość duża, żeby nas pomieścić.
- Oj. Aż tak was dużo. To wykładowca chyba ma mikrofon. Bengt, z przeżuwaną szarą masą sznycla w ustach: - Pewnie, że mają, mama. - Tak, mają mikrofon. I jest zabawnie, bo rysują całą masę grafów i wykresów. Wiecie, na idealnym rynku, tam, gdzie krzywa popytu spotyka się z krzywą podaży, jest cena. Wszyscy studenci przerysowują te grafy do swoich notatników, a ponieważ tych różnych krzywych jest dużo, to każdy kupił sobie specjalnego bica. To są takie pisaki, czterokolorowe, żeby rozróżniać te krzywe. Jak potem wykładowca rysuje nową krzywą, to trzystu studentów jednocześnie zmienia kolor. I w całej sali rozlega się trzask. Bengt skrzywił twarz w uśmiechu. Margareta się śmiała. Kontakt. Rozmowa toczyła się dalej. JW rozpytywał o swoich szkolnych kolegów z Robertsfors. Sześć dziewcząt urodziło dzieci. Jeden z kolegów został ojcem. JW wiedział, że Maragaretę ciekawiło, czy ma jakąś dziewczynę. Nie miał zamiaru nic jej mówić. Sam przecież dobrze nie wiedział. Ogarnął go pewien rodzaj spokoju. Ciepły, bezpieczny smutek. * Po kolacji Bengt spytał go, czy nie zechce obejrzeć razem z nim wiadomości sportowych. JW rozumiał, że ojciec pragnie w ten sposób nawiązać bliższy kontakt z synem. Mimo to odmówił, wolał pogadać z mamą. Bengt przeszedł sam do saloniku. Zasiadł w fotelu obrotowym z podnóżkiem. JW widział go z kuchni. Został, żeby porozmawiać z Margaretą. Nikt nie wspomniał jeszcze o Camilli. JW miał gdzieś wszelkie tabu. Rodzice byli jedynymi ludźmi, z którymi był w stanie o niej porozmawiać. - Słyszeliście coś może? Maragareta wiedziała, o co pyta. - Nie, nic nowego. Myślisz, że jeszcze ktoś zajmuje się tą sprawą? JW wiedział, że ktoś powinien, przynajmniej teraz. Ale on też nie słyszał nic nowego. - Nie wiem, mamo. Zmieniliście coś w pokoju Camilli? - Nie, wszystko jest tak, jak było. Nie wchodzimy tam. Tata mówi, że Camilla pewnie jest spokojniejsza, jak on tam nie wchodzi. - Mama uśmiechnęła się. Bengt i Camilla mieli ostre scysje w ostatnim roku, zanim ona przeniosła się do Sztokholmu. Teraz JW myślał o tym z nostalgią: te trzaskające drzwi, płacz z toalety, krzyki z pokoju Camilli, Bengt na werandzie z papierosem gula blend - jedyne chwile, kiedy palił. Być
może Margareta też o tym myślała. Te nieszczęsne scysje były ich ostatnimi wspomnieniami o Camilli. JW wziął jeszcze kawałek ciasta z jagodami. Popatrzył w stronę ojca w saloniku. - Pójdziemy do taty? * Wspólnie obejrzeli wtorkowy film na czwórce: Wiele hałasu o nic. Współczesna adaptacja Szekspira z tekstem oryginału. Trudna do zrozumienia. JW zdrzemnął się prawie w trakcie pierwszej połowy. Podczas drugiej zastanawiał się, ile dochodu straci przez ten weekend. Shit, spotkanie z rodzicami oznaczało wysokie koszty alternatywne. Bengt przysnął. Margareta go zbudziła. Powiedzieli dobranoc. Poszli do siebie na górę. JW siedział sam. Przygotowywał się psychicznie. Zaraz miał pójść na górę, do pokoju. Jej pokoju. Przerzucał kanały. Przez parę minut zatrzymał się na MTV Leciał teledysk ze Snoop Doggy Dogiem. Dziewczyny trzęsły tyłkami w rytm muzyki. Wyłączył to. Przesiadł się na obrotowy fotel. Zakręcił się. Czuł się pusty. Wylękniony. Ale, o dziwo, nie zdenerwowany. Pogasił lampy. Znowu usiadł. Cisza o wiele głębsza niż w Parku Tessina. Podniósł się. Próbował wejść po schodach bezgłośnie. Pamiętał prawie krok za krokiem, które stopnie skrzypią i jak trzeba iść, by tego uniknąć. Stopa z zewnętrznej, szerszej strony, stopa pośrodku, ominąć cały jeden stopień, krok w bok, na wąską część, i tak dalej, aż na samą górę. Od czasu gdy się wyprowadził, doszły dwa nowe skrzypiące stopnie. Może nie zbudził Bengta. Margaretę obudził na pewno. Drzwi do pokoju Camilli zamknięte. Zaczekał. Myślał, że mama może znowu zaśnie. Przyciągnął drzwi do framugi, naciskając powoli na klamkę. Bezgłośnie.
Kiedy zapalił lampę, zobaczył najpierw trzy czapki bejsbolówki, które Camilla powiesiła na przeciwległej ścianie. Jedna granatowa czapka NY, jedna Red Sox i jedna z zakończenia podstawówki. Tekst: We are the champions, czarnymi literami na białym tle. Camilla lubiła bejsbolówki jak gruby dzieciak ciastka. Najzwyczajniej. Były, to chciała je mieć. Nietknięty pokój siedemnastolatki. Zdaniem JW, nawet zbyt dziecinny jak na ten wiek. Pośrodku krótszej ściany okno. Naprzeciw okna łóżko. Przez cały rok Camilla dopominała się o szerokie łóżko 120. Różowa narzuta z falbankami. Poduszki w różnych kolorach, kilka z sercami, leżały rozrzucone u stóp łóżka. Uszyła je Margareta. Camilla przed zaśnięciem skopywała je na podłogę. Pokój dziewczynki. Każdy przedmiot był pamiątką. Każda rzecz ciosem w jego zbroję. Na regale leżało więcej bejsbolówek. Wyżej stały oprawione fotografie: cała rodzina na nartach, w Idre, JW jako berbeć, trzy koleżanki z jej klasy - uszminkowane, uśmiechnięte, pełne nadziei na życie. Pozostałe półki regału pełne czapek z daszkiem. Nad łóżkiem plakat z Madonną. Silna, uparta kobieta sukcesu. Prezent od chłopaka, z którym chodziła w ósmej klasie. Był cztery lata starszy, trzymany w tajemnicy przed mamą i tatą. JW uprzytomnił sobie, że po jej zniknięciu, gdy tam mieszkał, nigdy nie wchodził do tego pokoju. Przez tyle lat pokój stał pusty, efekt tych nawarstwionych i spotęgowanych wspomnień walnął go jak cios pięścią. Camilla na uroczystości zakończenia szkoły, w dziewiątej klasie. Włosy upięte. Biała sukienka. Później, wieczorem: w bejsbolówce moro. Historie, jakie JW słyszał o jej zachowaniu na tej końcowej imprezie. Kolejne wspomnienie: Camilla i JW w bójce o resztki nutelli. JW wciągnięty do pokoju i zmaltretowany, obsmarowany własną kanapką - z ekstragrubą warstwą nutelli. Później: Camilla obok JW, na krawędzi łóżka, gdy się już pogodzili. Pokazywała mu swoje płyty CD: Madonnę, Alanis Morissette, Robyn. Czytali teksty na okładkach. Mówiła mu, że co jak co, ale na pewno wyjedzie do Sztokholmu. Byli w najlepszej komitywie. We wnęce w ścianie po lewej stała półka na książki i dwie szafy z lustrzanymi
drzwiami. Na półce nieczytane książki dla dziewcząt i kompakty, ale tylko te, których nie wzięła ze sobą do Sztokholmu. Stereo Sony, prezent na konfirmację. Camilla wolała zawsze muzykę od czytania. JW otworzył szafy. Ciuchy: streczowe dżinsy, minispódniczki, pastelowe topy obnażające brzuch, dżinsowa kurtka. Płaszcz z czarnego welwetu. JW pamiętał, jak Camilla przyszła z nim do domu. Kupiła go sama w H&M, w Robertsfors, za czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć koron. Za drogi, uważała mama. Przy poskładanych topach stało pudło z metalowymi okuciami. JW nigdy go przedtem nie widział. Twardy szary karton. JW rozpoznał typ, podobne pudła sprzedawano w sklepach sieci Granit w Sztokholmie. Wyjął je i postawił na łóżku. Było pełne widokówek. * Pół godziny później pocztówki były przeczytane. Wszystkiego siedemnaście sztuk. Camilla, zanim zniknęła, ponad trzy lata mieszkała w Sztokholmie. W tym czasie odwiedziła dom trzy razy. Margarecie z tego powodu było smutno. Bengt był zły. Lecz najwyraźniej przysyłała chociaż kartki. Widokówki, których JW nigdy nie widział, a które Margareta zachowała i położyła w pokoju Camilli. Może myślała, że tam jest ich miejsce, tak jakby żadne inne nie było dość święte, by przechowywać fragmenty niedokończonego życia córki. Nie zawierały właściwie niczego, o czym by nie wiedział. Camilla opisywała pobieżnie swoje życie w Sztokholmie. Dorabiała w kawiarni. Obracała się w towarzystwie innych kelnerek. Mieszkała na Södermalmie, w kawalerce, którą wynajęła od właściciela kafejki. Uczyła się na kursach dla dorosłych. Zmieniła pracę na inną, w restauracji. Raz napisała, że przejechała się ferrari. Ani słowa o Janie Brunéusie. W paru listach wspomniała o swoim chłopaku. Nie wymieniała go z imienia, ale było jasne - to jej chłopak był właścicielem tego auta. Jedna z pocztówek, ostatnia, zawierała nowości dla JW. Cześć, mamo! U mnie wszystko w porządku. Dobrze mi się wiedzie, rzuciłam tę robotę w restauracji.
Pracuję jako barmanka. Nieźle tu zarabiam. Postanowiłam jednak skończyć z tymi kursami w Komvuksie. Za tydzień wybieramy się z moim chłopakiem do Belgradu. Pozdrów tatę i Johana! Całusy/Camilla To było coś, czego JW nie wiedział. Że Camilla była w Belgradzie albo przynajmniej tam się wybierała. Ze swoim chłopakiem. Wyciągnął z tego prosty wniosek: po co się jedzie do Belgradu, jeśli się stamtąd nie pochodzi? Kto stamtąd pochodził? Ten facet z ferrari. To był jugol.
30.
Stefanović jako prelegent. Przypuszczalnie nie znał pojęcia „konsultant strategiczny”, ale gdyby pracował w Ernst &C Young, byliby z niego dumni. To było poważne. Zorganizowane. Elita zebrana dokoła stołu konferencyjnego w pokoju vipów na piętrze knajpy Radovana. Radovan, Mrado, Stefanović, Göran i Nenad. Rozmowa toczyła się po serbsku. Mrado: odpowiedzialny za szatnie oraz pozostałe wymuszenia/ściąganie haraczy. Stefanović: osobisty ochroniarz Radovana i dyrektor ekonomiczny. Göran: zarządzał przemytem alkoholu i papierosów. Nenad: największy dostawca sztokholmskich dilerów kokainy, mający w swojej gestii także handel prostytutkami, stacjonarne burdele i call-service. Reprezentował całą gamę usług. Spośród kolegów właśnie Nenad stał najbliżej Mrada. Mrado czuł w nim wolę bycia sobą samym, podobną do własnej. Nie lizusostwo Görana czy Stefanovicia. Pokój i cały lokal zostały przeszukane. Zajęło to wiele godzin. Gliniarze byli w ofensywie. Stefanović sprawdzał, czy nie ma pluskiew: pod stołami, krzesłami, za lampami i za listwami. Szukał tajniaków w barze piętro niżej, podejrzanych samochodów na ulicy i kamer w oknach naprzeciwko. Po raz pierwszy od ponad półtora roku cała banda Radovana spotkała się live. Niebezpieczne. *
Stefanović rozpoczął uroczyście. - Panowie, pięć miesięcy temu dostałem zadanie: przemyśleć, co należy zrobić w sprawie Novej. Wiecie, o co chodzi. Sztokholmska policja wystartowała z tym projektem pół roku temu. Nastawili się na nas i parę innych grup. Wyjęli już ponad czterdzieści osób, głównie ludzi z Rejonu Zachodniego. Trzydziestu jest już skazanych. Reszta siedzi i gnije w aresztach w oczekiwaniu na procesy. Wszyscy obecni w tym pokoju jesteśmy na ich liście ponad stu pięćdziesięciu osób tworzących rdzeń zorganizowanej przestępczości w tym mieście. Göran wyszczerzył zęby: - Ktoś im naopowiadał jakichś bajek. Co za ludzie. Stefanović zgasił go ostro: - Bardzo śmieszne, Göran. Ty jesteś taki głupi, bo matka cię biła, czy może biła cię, boś głupi? Göran otworzył usta. Zamknął je z powrotem, bez słowa. Przypominał rybę. Radovan spojrzał na niego. Zazwyczaj Göran był jego beniaminkiem - teraz wymagał od niego powagi. Mrado pomyślał: minus dla Görana. Stefanović upił łyk mineralki. - W ciągu ostatnich pięciu lat skoncentrowaliśmy się na naszych pięciu specjalnościach. Oprócz tego robimy, jak wiecie, trochę drobniejszych rzeczy, skimming transportowy, przekręty z VAT-em i te pe. To w sumie daje roczny obrót w wysokości około sześćdziesięciu milionów. Od tego odejmijcie koszty ogólne, koszty prania kasy i wynagrodzenia chłopaków. Wychodzi jakieś piętnaście netto. Do tego trzeba dodać zyski z waszych własnych i naszych wspólnych legalnych interesów. Clara’s, Diamond i Q-court. Firma wyburzeniowa, wypożyczalnie wideo i inne. Wszyscy jesteście współudziałowcami, w ten czy inny sposób. Żyjecie sobie z tego nieźle. Ale branże działają nierówno. Różnią się czystym dochodem. Interes z kurwami idzie nieźle. Szlugi są okej. Koks śmiga jak nigdy. Prawda, Nenad? Jak dzisiaj wyglądają ceny? Nenad odpowiedział powoli. - Kupujemy po czterysta pięćdziesiąt. Sprzedajemy po dziewięćset do tysiąca sto. Po wydatkach zarabiamy przeciętnie po czterysta za gram, przyjmując, że nie rozmajamy. - No i dobrze. Ale zawsze może być lepiej. Jeśli zbliżymy się do źródeł, to jeszcze zbijemy ceny. Poza tym kokaina to najbardziej ryzykowna branża. Nie stawia się wszystkiego na jednego konia. Ważne, żebyśmy prowadzili równolegle zróżnicowane interesy. Ryzyko z lodem jest wysokie. Musimy być elastyczni, zmieniać branże w zależności od stosunku
ryzyka do zysku. Radovan kiwał głową. Mrado nie był zdziwiony poziomem wykładu. Rozmawiał ze Stefanoviciem dwa dni wcześniej, gdy ten mu mówił o instrukcjach otrzymanych od Radovana: - Ta prezentacja ma być przeznaczona dla zawodowych biznesmenów działających w branży przestępczej. Mają być liczby, statystyka. Podstawowa analiza, prognozy, konstruktywne rozwiązania. Żadnej prostackiej gangsterskiej nawijki. Mimo to: Mrado zaskoczony. Bardzo otwarty opis imperium Radovana. Pewnie, że Mrado i inni orientowali się mniej więcej, co wchodzi w skład domeny Pana R - ale to pierwszy raz sam R, ustami Stefanovicia, podawał dokładne wyliczenia. Mrado przyglądał się mężczyznom wokół stołu. Wszyscy w szykownych garniturach. Szerokie ramiona. Szerokie węzły krawatów, jak u reporterów sportowych w TV4. Szerokie uśmiechy, kiedy słyszeli liczby. Radovan u szczytu stołu. Głowa odchylona do tyłu, broda do góry. Sprawiał wrażenie, jakby chciał ogarnąć wszystkich wzrokiem. Skoncentrowany, twardy wyraz twarzy. Stefanowić: wygląd niepozorny. Mrado jednak wiedział - to połowa mózgu Radovana. Göran siedział z rękami założonymi na piersi. Prawie równie napakowany jak Mrado. Prawie równie naburmuszony jak małolat w okresie burzy i naporu. Nie spuszczał wzroku ze Stefanovicia. Słuchał i analizował strategię. Miał przed sobą otwarty notatnik. Nenad w stylu ze Stureplanu. Włosy przylizane do tyłu, prążkowany garnitur, różowa koszula. Gustowna jedwabna chustka w kieszonce na piersi. Co go zdradzało, to tatuaże na dłoniach, serbski krzyż. Król kokainy/boss sutenerów wyglądał jak król kokainy/boss sutenerów. Na zewnątrz eksponował styl laid back: głos flegmatyczny, ruchy powolne, ale był zawsze nakręcony. Stefanović podniósł się z miejsca. Chodził tam i z powrotem. - Teraz przedstawię krótki rys historyczny. Göran robił notatki. - W ciągu ostatnich lat wyrosła nam konkurencja. Kiedy stuknęli Joksę w dziewięćdziesiątym ósmym, wielu z nas sądziło, że udziały w rynku leżą na ulicy, tylko brać, że nie ma wielu ochotników do rozdrapania schedy. Potem przyszedł pokój, w dwa tysiące pierwszym, między Hells Angels i Bandidos. Pamiętacie warunki. Żaden z gangów miał nie poszerzać swoich domen. Byli w Malmö, Helsingborgu i w dwóch miejscach na zachodnim wybrzeżu. Ale oni byli cwani, zamiast powiększać macierzyste kluby, rozbudowali kluby hang around, Red & White Crew i Red Devils, X-Team i Amigos MC. We are the people
your parents warned you about, jak sami mówią. Złote chłopaki, do rany przyłóż. Dzisiaj ich wszędzie pełno, w całej Szwecji, także tu, w Sztokholmie. Nie dość na tym. Rozkręciły się na dużą skalę gangi więzienne, Original Gangsters, Wspólnota Braci Wolfpack, Fucked For Life i tak dalej. Na początku to były luźne grupy młodocianych przestępców i wyrośniętych blokersów. Dzisiaj są zorganizowani prawie tak dobrze jak gangi motocyklowe, także na wolności. A oprócz tego ruska mafia, bandy estońskie, już nie wspominając o bandzie Nasera, tych przecież dobrze znamy, i skurwysyny Polacy ze swoim lewym importem mercedesów, zabrali spore części rynku. Co się stało? Stefanović spoglądał na nich, jednego po drugim. Zahartowani faceci. Nic z tego, co opowiadał, nie było nowością. Mimo to widać było po nich, że rozumieją, iż jugole nie są już najwięksi, najostrzejsi, najpiękniejsi. Skończył się złoty wiek. Nie są już królami asfaltowej dżungli. Nenad odgarnął z czoła nawoskowany kosmyk włosów. - Mogę powiedzieć, co się stało. Do tego kraju wpuszczają za wielu smoluchów. Najpierw się pojawili Albańczycy z Kosowa, oprychy Nasera i ci inni. Potem ci wszyscy parszywi Gambijczycy - przecież połowa heroiny w tym mieście jest ich. A Ruscy przemycają szlugi na spółkę z Bandidos. Takie sojusze to jest chore. To gorsze niż Chorwaci, Słoweńcy i Amerykanie razem wzięci. Zamknąć granice. Wyrzucać każdego cwaniaczka ze wschodnim wyglądem, co tu przyjeżdża z dupą napchaną dragami. Stefanović powiedział: - Sporo jest racji w tym, co mówisz. Ale to nie tylko nowa imigracja stworzyła nam konkurencję. Widzimy nowe koalicje. Nowe gangi. Nauczyli się od nas i od gangów motocyklowych w Stanach. My mamy pewne atuty, wszyscy jesteśmy ze świętej Serbii. Mówimy tym samym językiem, mamy te same obyczaje i kontakty, jesteśmy zwarci, jednorodni. Ale dziś to niewiele pomaga. A zwłaszcza teraz, gdy pokój został zerwany. Toczy się nowa wojna - i my jesteśmy w to wplątani. Jak dotąd padło dwóch Bandidos, jeden HA i jeden OG. Ale nam też się oberwało. Wiecie, co się zdarzyło. Dwa miesiące temu postrzelili jednego z naszych, ciężko ranny. To będzie eskalować, jeżeli czegoś nie zrobimy, ta wojna i projekt Nova. Przemyślałem to sobie. Radovan to sobie przemyślał. Mrado i ja rozmawialiśmy z niektórymi, za chwilę usłyszycie o tym więcej. Podsumowując, mamy dużo więcej graczy niż, dajmy na to, pięć lat temu, pokój jest zerwany, a policja wzmacnia swoje pozycje przez ten cholerny projekt Nova. Namierzają nas jak pinpointem, infiltrują, zakłócają równowagę. Kiedy giną ludzie z jednych grup, to innym grupom się wydaje, że mogą wleźć na dany obszar. Walczymy z sobą,
zamiast współpracować. Ale my mamy propozycję, jak ten problem rozwiązać. Mrado wam o tym opowie. Stefanović rozdał im skserowane kartki z listą nazw. Pokazywał. - Tu mamy gangi, które kontrolują zorganizowaną przestępczość w Sztokholmie. Pod każdym gangiem napisałem, czym się zajmują i w jakich częściach miasta. Widzicie na przykład, że Hells Angels mają szatnie, w całym mieście, trochę handlu narkotykami, głównie na południowych przedmieściach, import prekursorów, automaty do gry w całym mieście, plus haracze i egzekucję długów. Teraz można porównać. Kto się zajmuje tym samym biznesem co my, i gdzie to robi. Zaraz oddam głos Mradowi. On już się skontaktował z paroma gangami z tej listy. Zastanawiali się nad rozwiązaniem. Göran pochylił się nad stołem, jakby mu się zdawało, że inaczej go nie usłyszą. - Ja, szczerze mówiąc, nie rozumiem, po co nam jakieś rozwiązanie. Nie widzę problemu, ja swój interes mam pod całkowitą kontrolą. A jak ktoś ma jakieś problemy, to niech je sam rozwiązuje. Wyraźny wypad pod adresem Mrada i Nenada - nie radzicie sobie ze swoimi biznesami. Stefanović oparł obie dłonie o stół. Rękawy marynarki zasłoniły spinki do mankietów w kształcie minirewolwerów. Nachylił się nad stołem, przedrzeźniał Görana. - Tu nie ma o czym gadać, Göran. Robimy to wspólnie. Zastanawiamy się, co jest najlepsze dla Radovana i dla nas. Nie tylko dla ciebie. Jak to do ciebie nie dociera, to przedyskutuj sprawę z samym Radem, w cztery oczy. End of story. Göran dziś drugi raz dał plamę. Drugi raz dostał po nosie. Gdzie kończy się cierpliwość Rada? Radovan siedział spokojnie. Wzrok wbity w Görana. Przepychanka. Göran wytrzymał mikrosekundę. Kiwnął głową. Mrado odchrząknął. Przygotował tę gadkę poprzedniego wieczoru. Pewne momenty były delikatne, Göranowi znowu mogło odbić. - Jak Stefanović już powiedział, podjąłem kontakt z paroma grupami. Między innymi z Hells Angels i Original Gangsters. Wyszliśmy z propozycją rozwiązania, chodzi o podział rynku. Żeby podzielić między siebie te obszary, na których pracujemy. Te grupy pracują na różne sposoby. HA są dużo lepiej zorganizowani niż Original Gangsters. Z drugiej strony, OG gotowi są więcej ryzykować i mają lepsze kontakty na przedmieściach. Widzicie na tej liście od Stefanovicia, czym się zajmują. HA konkurują z nami o szatnie, kokainę i import alkoholu. Są od nas więksi w egzekucji długów i w automatach do gry. OG to kokaina, trochę egzekucji
i różne luźno planowane napady na konwoje. Moim zdaniem, OG nie zagraża bezpośrednio naszym interesom. Moglibyśmy zupełnie machnąć na nich ręką. Ale z drugiej strony, mogą stanowić konkurencję dla innych grup, z którymi my z kolei konkurujemy o te same rynki. To daje efekt domina. Hells Angels na przykład są gotowi przedyskutować z nami podział w kwestii szatni albo alkoholu. Będziemy ze Stefanoviciem badać tę sprawę dalej. Ja spotkam się z paroma innymi osobami, dowiemy się, co można zrobić. Z Gambijczykami, Bandidos, Wspólnotą Braci Wolfpack i z innymi. Cel jest taki, żeby się wzmocnić przed tą zasraną Novą i zakończyć wojnę. Wiecie, jak jest, nikt nie chce robić za kapusia, ale na wojnie niektórzy nie są tacy honorowi. Czasami wolą kogoś podkablować zamiast iść z nim na noże. Nova tylko zyskuje na tej wojnie wszystkich ze wszystkimi. Mrado tłumaczył dalej. Opisywał gangi. Bandy rządzące miastem. Taktyczne koalicje i powinowactwa. Ugrupowania etniczne, rasowe i geograficzne. Mężczyźni siedzieli w milczeniu. Nikt nie chciał oddać swojego rynku. Jednocześnie problem dla wszystkich był jasny. Przede wszystkim: nikt nie chciał zadrzeć z Radovanem. Mrado myślał o atmosferze, jaką wyczuwał wcześniej. Rado nie całkiem kontent. Ten jego referat powinien Radovana nastawić przyjaźniej. Mrado rozpoczął olbrzymią pracę, jaką ma być ten podział. Zakończył prezentację. Radovan podziękował Stefanoviciowi i Mradowi. Wszyscy włączyli swoje komórki. Przez parę minut gadka szmatka. Göran wymawiał się obowiązkami. Powiedział, że musi iść. Rado wyglądał na zadowolonego. - Dziękuję wam za przybycie. Wydaje mi się, że to może być początek czegoś nowego, czegoś dużego. Możecie iść, jeżeli chcecie. Co do mnie, to zamierzam spędzić wieczór rozrywkowo. Otworzyły się drzwi do pokoju. Dwie dziewczyny w krótkich spódniczkach wtoczyły wózek z alkoholem. Nalewały drinki. Rozbrzmiały serbskie piosenki biesiadne. Nenad uszczypnął jedną z dziewcząt w tyłek. Rado się śmiał. Potem wjechało jedzenie. Mrado niemal zapomniał o swojej awersji do Radovana. Zapowiadała się długa noc.
*** NOTATKA SŁUŻBOWA (Tajne wg art. 9 § 12 Ustawy o ochronie informacji niejawnych) - Projekt Nova Operacja Wydziału Kryminalnego przeciwko przestępczości zorganizowanej Przestępczość o powiązaniach bałkańskich w Sztokholmie Raport nr 7 Tło Niniejsza notatka opiera się na raportach i meldunkach o podejrzeniach Sekcji Specjalnej ds. Gangów oraz Grupy Śledczej ds. Przestępczości Gospodarczej przy Komendzie Norrmalm przy współpracy z Grupą Operacyjną Wydziału Kryminalnego przeciwko Przestępczości Zorganizowanej (dalej określanych zbiorczo jako Grupa Śledcza). Zastosowane metody obejmują analizę skumulowanej wiedzy policji sztokholmskiej, zbieranie informacji od osób działających wewnątrz przestępczych struktur, tzw. wtyczek, tajny podsłuch techniczny oraz zestawianie odnośnych baz danych. Notatka ta została sporządzona w związku z nowymi informacjami, pochodzącymi od osoby (X), w chwili obecnej skazanej i osadzonej, która wcześniej była aktywna w opisanych poniżej strukturach, oraz w związku z wykryciem przez podsłuch wewnętrznych konfliktów w kierownictwie siatki jugosłowiańskiej . Grupa Śledcza od lata ubiegłego roku, przy zwiększonych nakładach sił i środków, inwigiluje pewną liczbę osób należących do tzw. mafii jugosłowiańskiej (dalej nazywanej Organizacją). Członkowie Organizacji są podejrzliwi wobec nowych osób, co utrudnia infiltrację tej struktury. W dużej mierze wynika to z etnicznej homogeniczności Organizacji. Na wyższych piętrach jej hierarchii znajdują się wyłącznie mężczyźni w wieku 25-55 lat, albo sami urodzeni, albo z obojgiem rodziców urodzonych w byłej Jugosławii, obecnie Serbii-Czarnogórze. Z powodu dobrze udokumentowanej brutalności członków Organizacji niewiele jest osób chętnych dostarczać o niej informacje. Organizacja jest znana z tego, że konsekwentnie wprowadza w życie swoje groźby, i sporą liczbę ciężkich przestępstw
z użyciem przemocy, odnotowanych w ciągu ostatnich lat, można przypisać albo jej, albo związanym z nią ugrupowaniom (por. raporty nr 2-4). Podsłuch telefonów lub inny podsłuch techniczny często nie daje rezultatu, ponieważ członkowie Organizacji regularnie zmieniają karty SIM i przeszukują miejsca swego pobytu. Od trzech miesięcy Grupa Śledcza podejrzewa, że Organizacja analizuje i planuje działalność, biorąc pod uwagę zagrożenie, jakie stanowi dla niej projekt Nova. Działalność Organizacji Uzasadnione podejrzenia wskazują na następującą działalność przestępczą: przemyt alkoholu i papierosów, stręczycielstwo, wymuszenia i ściąganie haraczy oraz tzw. oszustwa karuzelowe i okradanie transportów. Osoby Radovan Kranjić: Przywódcą Organizacji jest obywatel szwedzki Radovan Kranjić (znany też jako Rado, Pan R i „boss jugoli"), ur. 600113-9231 (miejsce nieznane), w byłej Jugosławii, obecnie Serbia-Czarnogóra. Przybył do Szwecji w 1978 r. w poszukiwaniu pracy. Kranjić pracował wcześniej m.in. jako bramkarz i ochroniarz. Obecnie jest właścicielem restauracji Clara's Kuchnia & Bar AB (org. nr 556542-2353) w centrum Sztokholmu. Deklaruje dochody ze spółki oraz z tytułu posiadania akcji w Diamond Catering AB (org. nr 556554-2234), w sumie 321 000 koron za ostatni rok podatkowy. Kranjić był wielokrotnie karany, dane wg rejestru. 1982: pobicie, lekkie; 1985: groźba karalna, pobicie, nielegalne posiadanie broni, nadmierna prędkość jazdy (odbył karę 8 miesięcy więzienia); 1989: groźba karalna, przestępstwo skarbowe, nielegalne posiadanie broni (odbył karę 4 miesięcy więzienia); 1990: pobicie (odbył karę 4 miesięcy więzienia). Po roku 1990 żadnych przestępstw ani wykroczeń Kranjicia nie zarejestrowano.
Kranjić jest żonaty z Nadją Kranjić i ma z nią jedno dziecko. Przypuszcza się, że Kranjić brał udział w wojnie w byłej Jugosławii w latach 1993-1995, kiedy przez długie okresy przebywał poza Szwecją. Mówi się, że ma dobre kontakty z częścią serbskich nacjonalistów, m.in. z Arkanem (Zeljko Raznatović), którego paramilitarna prywatna organizacja Tygrysy w latach 1992-1995 przeprowadzała czystki etniczne w Kosowie. Pod koniec lat 90. był drugą osobą w hierarchii Organizacji w Sztokholmie, zajmował się głównie egzekucją długów i handlem kokainą. Prawdopodobnie także w tym okresie rozpoczął działalność stręczycielską. Mrado Slovović: Podlega bezpośrednio Radovanowi Kranjiciowi. Slovović, który jest obywatelem szwedzkim, ur. 670203-9115, przybył do Szwecji w 1970 roku z byłej Jugosławii. Pracował wcześniej jako bramkarz i importował tajlandzkie wyroby drewniane. Trenuje tzw. bodybuilding i sporty walki. W ostatnim roku podatkowym Slovović zadeklarował dochód 136 000 koron, pochodzący z importu drewna i z gier hazardowych. Wcześniej karany. 1987: jazda pod wpływem alkoholu; 1988: ciężkie pobicie, nielegalne posiadanie broni i przestępstwo narkotykowe, lekkie (odbył karę 1 roku więzienia); 1995: bezprawne wtargnięcie, napad rabunkowy i czynny opór (odbył karę 24 miesięcy więzienia); 200: groźba karalna. Po roku 2001 żadnych jego przestępstw ani wykroczeń nie zarejestrowano. Slovović był ostatnio oskarżony o ciężkie pobicie ochroniarza w restauracji Młyn w Sztokholmie. Oskarżenie w jego przypadku zostało oddalone. Współoskarżony X został skazany na trzy lata więzienia za ciężkie pobicie. X jest prawdopodobnie jednym z podwładnych Slovovicia i pracował z nim przy egzekucji tzw. haraczy szatniarskich. Ponadto Slovović procesuje się obecnie z byłą żoną Anniką Sjöberg o prawa rodzicielskie i prawo do widzeń z ich wspólną córką Lovisą. Slovović był prawdopodobnie w szeregach ww. Tygrysów podczas ich ataku na Srebrenicę w roku 1995. Slovović jest bardzo brutalny i poza incydentem w Młynie z całą pewnością dopuścił się wielu czynów, które zostałyby zakwalifikowane jako ciężkie pobicie, gdyby wniesiono w ich sprawie oskarżenie. Sekcja śledcza ds. narkotyków przy Komendzie Norrmalm usiłowała m.in. zinfiltrować grupę tzw. bodybuilders z siłowni Fitness Club na Sveavägen w Sztokholmie, służącej jako baza rekrutacyjna elementów przestępczych. Dnia 18 sierpnia ub.r. agent policji (Y) został
przez Slovovicia pobity hantlami treningowymi, Slovović groził mu też bronią palną. Y nie sądzi, aby Slovović podejrzewał go o współpracę z policją; uważa, że to pobicie miało charakter „demonstracji siły". Slovović jest w Organizacji odpowiedzialny za ściąganie haraczy oraz inne groźby i wymuszenia. Ściąganie haraczy skoncentrowane jest na restauracjach i lokalach
rozrywkowych
na
terenie
Sztokholmu,
ale
dotyka
także
innych
przedsiębiorców działających w tzw. szarej strefie. Stefan Rudjman (znany też jako Stefanović): Jest siostrzeńcem i osobistym ochroniarzem Kranjicia i jego rodziny. Ur. w Szwecji 770612-1279. Studiował na Uniwersytecie Sztokholmskim, m.in. prawo i ekonomię. Nie zrobił dyplomu na żadnym z tych kierunków. Pracował wcześniej jako samodzielny księgowy w biurze księgowo-rewizyjnym Rusta Ekonomi AB (org. nr 556743-3389) . W ostatnim roku podatkowym deklarował 859 000 koron, głównie zyski kapitałowe z akcji i innych papierów wartościowych. Grupa Śledcza podejrzewa, że Rudjman zajmuje się praniem pieniędzy, m.in. dla Kranjicia. Rudjman nie był wcześniej karany, poza kilkoma wykroczeniami drogowymi po roku 2000. Nie jest żonaty. Zajmuje się też przypuszczalnie inwestycjami Kranjicia. Zainwestował duże sumy m.in. w przedsięwzięcia budowlane w rejonie Belgradu. Wewnętrzne konflikty itp. Grupa Śledcza posiada informacje dotyczące wewnętrznych konfliktów w Organizacji. Organizacja wie o projekcie Nova i podejmuje kroki w celu przeciwdziałania akcjom policyjnym. Jej kierownictwo zamierza podzielić rynek poszczególnych branż przestępczych między siebie i inne grupy przestępcze, aby uniknąć wewnętrznej konkurencji. Metoda ta okazała się skuteczna podczas tzw. pokoju między gangami MC Bandidos i Hells Angels. Grupa Śledcza przypuszcza, że Mrado Slovović i Stefan Rudjman otrzymali zadanie researchu, zaplanowania i przeprowadzenia takiego podziału rynku. Slovović kontaktował się z wieloma innymi organizacjami i strukturami przestępczymi. Jest bardzo trudny do inwigilowania i
często zmienia abonament telefoniczny. Ponadto brak jest zezwolenia na poszerzony tryb inwigilacji. Przypuszczalnie Slovović planuje w najbliższym czasie dalsze spotkania z grupami przestępczymi w Sztokholmie. Z próbami podziału rynku wiążą się niektóre konflikty w łonie Organizacji. Z podsłuchanej rozmowy telefonicznej między Kranjiciem a Rudjmanem z dnia 15 lutego br. (taśma SPL 3459-045 A) wynika, że Kranjić nie ma już zaufania do Slovovicia. Następujący cytat, przetłumaczony z serbskiego, pochodzi ze spisanego tekstu rozmowy: Kranjić: Przypuszczalnie będziemy musieli zrezygnować z szatni albo go [Mrada] utrącić. Nie mam zaufania do M. Rudjman: Ale on jest ważny. Robi dobrą robotę. Dorwał tego chilijskiego kapusia. Robi porządek z tymi, co nam brużdżą. Trzyma za pysk dziwki, bramkarzy, kogo trzeba. Kranjić: Tak, tylko że sam zaczyna bruździć. Jesienią żądał ode mnie większych udziałów w zyskach. Nie ma mowy. Poza tym ten incydent w Młynie. Fatalny i nieprzemyślany. Ale głównie, i tu powiem coś osobistego, chodzi mi o przeszłość. On ma kłopot z uznaniem mojej zwierzchności. Kiedyś, dawno temu, pracowaliśmy na równym szczeblu. I to jest inny powód, żeby się go pozbyć. Jego lojalność jest mocno wątpliwa. Grupa Śledcza uważa, że jest to jeszcze jeden dowód na to, że projekt Nova we wstępnej fazie odniósł sukces, zakłócając działania struktur przestępczych i tym samym je osłabiając. Proponowane kroki W związku z powyższym Grupa Śledcza proponuje następujące kroki: 1. Poszerzać zakres inwigilacji Mrada Slovovicia i Radovana Kranjicia w miarę uzyskiwania stosownych zezwoleń. 2. Ponawiać próby wydostania informacji od X. 3. Ponawiać próby zinfiltrowania Organizacji.
Budżet proponowanych czynności, zob. Załącznik 1. Komisarz kryminalny Björn Stavgård Śledczy Stefan Krans
31.
Jorgemu tak się chciało sikać, że z łatwością napełniłby moczem półtoralitrową butelkę. Zabawna myśl, może by kogoś poczęstować. „Masz, łyknij sobie cydru”. Barwa łudząco podobna. Miały minąć tygodnie, zanim sam wpadł na podstawową zasadę ludzi, którzy zawodowo zajmują się śledzeniem/inwigilacją - zawsze miej ze sobą butelkę do sikania, gdy śledzisz kogoś z samochodu. A czy to butelka po cydrze, to już bez znaczenia. Tylne szyby w aucie były przyciemnione - dzięki temu nikt go nie widział. Ze zwykłymi szybami to byłaby męka, musiałby leżeć plackiem na rozłożonym siedzeniu. Poza tym ryzykowałby, że zaśnie. Willa Radovana pogrążona w ciszy. Pierwszy dzień tak wysiadywał. Pierwszy dzień z wielu, jakie miały nadejść. Ten samochód, jeepa Cherokee, ukradł o trzeciej w nocy na Östermalmie. Nowe tablice przykręcone. Zmniejszały ryzyko, że gliny go wykryją. Jorge, anioł zemsty, miał zniszczyć imperium Radovana, w ten czy inny sposób. Musiał tylko wykombinować jak. Na razie wiedział tylko, że nienawiść może daleko zaprowadzić. Wendeta, która wymagała więcej cierpliwości niż jego ucieczka z Österåker. Miał badać, śledzić, składać do kupy jedno z drugim. Poszukać trupów w szafach Radovana. Na początek poznać tryb życia Pana R. Dobry początek: siedzieć w aucie i czekać, aż się zdarzy coś podejrzanego, i rozmyślać. Na ulicy nic się nie działo. Patrzył na dom. Na dachu leżał śnieg. Nie wiadomo, czy w domu ktoś był. Nie dawał za wygraną, gapił się uparcie, tak jakby znów zapisał się do Szkoły dla Dorosłych - kurs: architektura willowa.
Przysnął niechcący między piątą a szóstą po południu. Niedobrze. Oczy na zapałkach. Jutro zabierze szlugi, coca-colę, może jakiegoś gameboya. Dzień minął. Nienawiść pozostała. Parę dni później znów siedział przed tym domem. Zmuszał się do myślenia, w jaki sposób da upust uczuciom, jakimi darzy Radovana. Pomysły wykluły się dopiero przed tygodniem. Wcześniej odkładał te myśli na potem. Chciał tylko przetrwać na wolności. Pokazać Abdulkarimowi, co potrafi. Robić dobrą robotę. Skosić trochę szmalu. Załatwić paszport. Prysnąć z kraju. Teraz cieszyło go, że może chodzić po mieście incognito. Pomysł, żeby wyjechać ze Szwecji, przestawał mu się podobać. Zamiast tego: gdy tylko zbierze dostateczną sumę, rozpocznie swoją akcję przeciw Radovanowi. Myśl: istniała możliwość, że w istocie, pośrednio, pracuje dla Radovana. Jorge znał swój kokainowy Sztokholm. Niewielu było w nim graczy, którzy mogą uprawiać dilerkę na taką skalę jak Arab. Abdulkarim czasami wydawał się śmieszny, ale Jorge wiedział - w temacie koki facet rządzi. Jorgemu nie robiło to różnicy. Mało prawdopodobne, że to Rado stoi nad Abdulem Serbowie i muzułmanie to raczej egzotyczny tandem. A jeśli to jednak Rado - ironia byłaby doskonała. Zajmował go też inny projekt, pierwsza prawdziwa robota dla Araba. Miał zadbać o to, by ładunek koki, prosto z Brazylii, dotarł bez problemów. To jego działka, tutaj był ekspertem. Pierwsza zasada: stary trick może zadziałać, jeśli się go wykona prawidłowo. Jorge wszystko przygotował. Mieli otrzymać dużo większą ilość niż zazwyczaj. Kokaina załatwiona przez kontakty kontaktów w Brazylii. Niedroga. Czterdzieści dolarów za gram. Intensywny kontakt telefoniczny w ostatnich miesiącach. Deal ostatecznie zawarty: bilety nabyte, nowa komórka na kartę kupiona, ludzie dogadani, celnicy w São Paulo przekupieni. Pokój w hotelu zarezerwowany. Rzecz najważniejsza - kurier załatwiony. To była kobieta. Potencjalne usterki usunięte. Abdulkarim sam wszystko skontrolował. Jeszcze raz: stary trick może zadziałać, jeśli się go wykona prawidłowo. Policja/urząd celny na Arlandzie18 uganiali się za kurierami z większą werwą niż gnojki na przedmieściach za gangami, do których chcieli należeć. Przysysali się jak pijawki. Jorge powtarzał sobie: on zrobi to prawidłowo.
18
Arlanda - sztokholmski port lotniczy.
* Znowu rozważał projekt swojej zemsty. Znów pytania. Co właściwie wiedział o R? Całkiem sporo, w porównaniu z czasem przed odsiadką, kiedy opylał koks dla jugolskiej mafii. Procedura była bezpieczna. Mniej więcej raz na tydzień ze skrytki na Dworcu Centralnym brał klucz. Jechał potem do magazynów Shurgard w Kungens Kurva, gdzie za każdym razem odważał dziesięć do dwudziestu gramów. Opychał szajs w Rejonie Północnym, czasem w knajpach w centrum. Czasem innym dilerom, czasem od razu klientom. Prosta robota. Mimo to nieźle zarabiał. Życie jak w Madrycie. Teraz wiedział o śniegu nieporównanie więcej. Zakład Österåker miał swoje dobre strony - J-boy był chodzącą encyklopedią koki w Sztokholmie. Wtedy: cały czas wiedział, że stoi za tym król jugoli, Rado. Ale wiedział także, że żadne powiązania nie prowadzą do Pana R. Ci, którzy dostarczali koks Jorgemu, nie wymienili nigdy tego imienia. Nigdy ich nie spotykał w magazynach Shurgard. Dziwne, że Mrado nie zabił Jorgego tam, w lesie. Jugole musieli mieć pietra, że tyle wie o Radovanie, że byłby w stanie bardzo im zaszkodzić. Ale to tylko pobożne życzenie J-boya: mieć tyle na bossa jugoli, ile sądzili, że ma. Okoliczność, którą musi wziąć pod rozwagę: jeśli próbuje zbierać info o R w branży, którą sam zna najlepiej - czyli handlu kokainą - to czy sam nie ponosi ryzyka? Czy nie naraża swoich kumpli: Sergia, Vadima, Ashura? Chłopaków, którzy byli zamieszani w koksową piramidę Radovana w ten czy w inny sposób? Powinien się dowiedzieć innych rzeczy o jugolskiej mafii. Czego dowiedział się o Radovanie podczas odsiadki w Österåker? Głównie tego, co wszyscy wiedzieli - boss jugoli, oprócz biznesu z lodem, jest zamieszany w mnóstwo innych interesów. Ściąganie długów, doping, przemyt papierosów. Ale co wiedział konkretnego? Tylko parę rzeczy: koks Radovana przychodził szlakiem bałkańskim, przez dawną Jugosławię, gdzie towar był uszlachetniany i pakowany. Nie tak jak prawie cała reszta koki w Szwecji, przez Półwysep Iberyjski, Anglię lub bezpośrednio z Kolumbii czy innych krajów latynoskich. Szlak bałkański był zwykle drogą przerzutu heroiny. Więcej: wiedział, o których restauracjach mówi się, że są pod kontrolą Radovana i służą mu do prania pieniędzy. Słyszał o wielu osobach, którym grożono lub spuszczano wpierdol, gdy tylko chciały uszczknąć jakiś fragment imperium R: handel koksem w city, automaty Jack Vegas w knajpach Rejonu Zachodniego, samogon zamiast przemycanej wódki w restauracjach Sollentuny. Ale znowu: żadnych bezpośrednich powiązań z R. Nie dało się niczego udowodnić.
Jorge powinien to sobie odpuścić. Przełknąć upokorzenie. Niejeden zbierał cięgi od ludzi pokroju Mrada. Za kogo on się uważał? Co mógł wskórać? A z drugiej strony, J-boy, latino z jajami, fanatyk ucieczek, był większy niż jakiś zwyczajny, wyrośnięty zadymiarz z przedmieścia, marzący o bling-blingach i wypasionej furze. Chciał zostać kimś. Kosić cash naprawdę. Jeśli więzienie w Österåker nie zdołało go powstrzymać, to żaden Serb czy Chorwat z tendencją do tycia też tego nie dokona. Zaczynało zmierzchać. Nudny dzień. Dom nie był dobrym punktem zaczepienia. Jorge powinien to przemyśleć. Uporządkować. Odjechał stamtąd. Chciał zostawić auto gdzieś na Södermalmie. Niebezpiecznie jeździć nim za długo. Ciągle męczyła go myśl o R i jego powiązaniach ze szlakiem bałkańskim. Poznał w Österåker pewnego faceta, Stevena. Gość odsiadywał wyrok za przemyt horse’a z Chorwacji. Może to było jakieś otwarcie. Dowiedzieć się, czy Steven wyszedł. Jeżeli nie: znaleźć jego wspólników. Tych, którzy znali szlak bałkański. * Nazajutrz zadzwonił z automatu do Österåker. Zmienił głos. Spytał, czy Steven wyszedł już na wolność. Po drugiej stronie słuchawki usłyszał szyderczy ton. Nie poznał, kto to jest. - Steven Jansson? Zostały mu co najmniej ze trzy lata, proszę zadzwonić wtedy. Świnia. Jorge obdzwonił Abdulkarima, Fahdiego, Sergia. Wszystkich, którym ufał. Nikt nie wiedział zbyt wiele o Stevenie i o przemycie heroiny. Paru o nim słyszało, lecz nie mieli pojęcia, z kim pracował. Trzy dni wydzwaniania. Bezskutecznie. Z samym Stevenem nie mógł się skontaktować w bezpieczny sposób. Rozmowa telefoniczna mogła być na podsłuchu, jeśli w ogóle doszłaby do skutku. List mógł być przeczytany w ramach losowej kontroli. Poczty elektronicznej w zakładzie nie było. Obserwował dom. Czekał, nie wiedzieć na co. Wpatrywał się w płaski dach. Utkwił spojrzenie w śniegu. Rozmyślał: jak złapać kontakt ze Stevenem? Poznać bałkańską drogę przerzutu heroiny. Poletko było idealne, sam Jorge nigdy nie maczał w tym palców. Żadnego ryzyka dla
niego i jego przyjaciół. Przypominało to obsesję. Maniakalne łowy - z Radem/Mradem jako zwierzyną. Czasem widywał koło domu ludzi. Sam R wracał do domu. Jakaś kobieta z siedmioletnią mniej więcej dziewczynką przyjeżdżała co wieczór o szóstej. To musiały być żona i córeczka R. Ze szkoły i z pracy. Nigdy same. Zawsze z nimi jakiś barczysty facet o słowiańskim wyglądzie - najwyraźniej podwładny w jugolskiej hierarchii. Później Jorge dowiedział się, kto to jest - nazywał się Stefanović, osobisty ochroniarz i killer w służbie rodziny Radovana Kranjicia. Kobieta jeździła saabem kabrioletem. Radovan miał lexusa SUV. Szczęśliwa rodzinka. Kiedy Jorge zobaczył kilkuletnie dziecko, pomyślał o zdjęciu Paoli, które Mrado pokazał mu w lesie. Oni nie grali fair. Jorge też mógłby grać nie fair. Zrobić coś z tą małą. Ale nie chciał. Dziewczynka Bogu ducha winna. Poza tym to mogło być zbyt niebezpieczne. Dom był mocno strzeżony. Za każdym razem, kiedy ktoś nadchodził, zapałał się automatycznie reflektor, oświetlając dróżkę do drzwi. Czasem, gdy Stefanović był w domu, to on otwierał Radovanowi. To oznaczało, że jakiś system alarmowy ostrzegał go, że ktoś zbliża się do domu. Jorge porzucił nadzieję, że to jego czekanie przed domem przyniesie jakieś rezultaty. Pomysł zdawał się poroniony. * Cztery dni później: nowy koncept. Zadzwonił znów do Österåker. Spytał o Stevena. Zapytał, za co go skazano. Zapytał, kiedy go skazano. W jakim sądzie. Dziękował Szwecji za zasadę powszechnego dostępu do dokumentów publicznych, czy jak to się tam nazywa. Zadzwonił do Sądu Rejonowego w Sztokholmie. Poprosił o wydobycie i przysłanie wyroku Stevena Jonssona. Zero problemu - nie spytali go nawet o nazwisko. Dzień później w skrzynce pocztowej Fahdiego: wyrok. Sztokholmski Sąd Rejonowy. Ciężkie przestępstwo narkotykowe. Sześć kilogramów heroiny. Świeża, prosto z Chorwacji. Oskarżeni byli Steven Jonsson, Ilja Randić, Darko Kusović. Steven dostał sześć lat. Ilja sześć lat. Darko dwa lata. Ten ostatni koleś musi już być na wolności. Darka nietrudno było znaleźć. Numer komórki Jorge dostał na informacji 118 118. Zadzwonił. - Siema, nazywam się Jorge. Dawny kumpel Stevena z Österåker. Zastanawiam się,
czy nie miałbyś ochoty odpowiedzieć mi na parę pytań. Darko, zrzędliwym głosem: - A kto ty, kurwa, jesteś? - Wycziluj, brachu. Ja też swoje odpękałem. Siedziałem ze Stevenem w tym samym korytarzu. Chciałbym się z tobą spotkać, jak masz czas. Jorge nawijał umiejętnie. Był miły. Opowiedział parę historii z mamra, o Stevenie. Przekonał Darka, że naprawdę kiblował ze Stevenem cela w celę. Chichotał. Zgrywał się trochę na świrusa. To zawsze skutkowało. W końcu Darko powiedział: - No dobra, spox. Ja już z tym skończyłem. Teraz zajmuję się wyłącznie remontowaniem saabów. Możemy się spotkać, ale pod jednym warunkiem. Nie chcę żadnego przypału. Jasne? Ja sobie dałem z tym spokój. Mogę ci opowiedzieć, cośmy robili ze Stevenem, ale na tym koniec. Nic więcej. Teraz jestem uczciwym obywatelem. Jorge pomyślał: Yeah right, już to widzę. Umówili się na spotkanie. * Cztery dni później miał się spotkać z Darkiem. Pięć gorących kafli paliło mu kieszeń. Spora część dochodów z roboty dla Abdulkarima szła na jego nienawistny projekt: to, za co żył, i to, po co żył. Zeszli się w pewnej kafejce na Kungsgatan. Za ladą mu-finki z jagodami i sto pięćdziesiąt różnych gatunków kawy. Pełno czternastolatek i matek na urlopach macierzyńskich. Tematy rozmów klienteli: chłopcy, przyjaciółki, modele wózków dziecięcych. Po grzecznych frazach na wstępie i obiecanych trzech tysiącach Darko zaczął mówić. Jego ciemny głos na tle ogólnej paplaniny opisywał przygotowania zawodowców sprzed czterech lat. Pomimo wcześniejszych zastrzeżeń, raczej nie dbał o to, że ktoś może słyszeć. Darko znał szlak bałkański jak swoje pięć palców. Znał każdą drogę przerzutową między Afganistanem, Turcją, Tadżykistanem a Bałkanami. A stamtąd: przez granicę do Słowenii, Włoch, Niemiec. Znał punkty celne wzdłuż całej granicy byłej Jugosławii. Słabiej strzeżone przejścia graniczne. Celników skłonnych przymknąć oko za dolary. Wiedział, kto drogi, a kto tani. Jorge pod wrażeniem. Spytał konkretnie o Radovana. Darko pokręcił głową:
- Nie mogę powiedzieć. Można wpaść w kłopoty. A ja mam syna, ośmiolatka. Jorge pomyślał jeszcze raz o zdjęciu swojej siostry na wyświetlaczu, który Mrado pokazał mu w lesie tamtego popołudnia. Nie dał się zbyć. - No, nie bądź taki. Pomóż mi. Jeszcze dwa kafle za info? - Dlaczego ja mam ci wierzyć? - No, kurde, zadzwoń do Stevena i zapytaj, jak myślisz, że kabluję. Przez całą odsiadkę bakaliśmy po cichu pod prysznicami. Fumfla Stevena nigdy bym nie wrobił. Darko wyraźnie się odprężał, słysząc imię Stevena. - Uparty jesteś. Za pięć tysięcy sprzedam ci całą historię. Nie miało sensu się targować. Jorge powiedział: - Zgoda. Pięć. Darko opowiadał dalej. On i Steven nie pracowali właściwie dla R, z wyjątkiem dwóch okazji. Za pierwszym razem szmuglowali cztery kilo heroiny schowane w TIR-ze z ładunkiem drewna. Wartość przemytu na ulicy przekraczała półtora miliona. Zaplanowali całą trasę od zera: załatwili kierowców, pilnowali kierowców, przekupili celników, załatwili sobie protekcję ze strony innych zorganizowanych niegrzecznych chłopców z Belgradu. Za drugim razem nie szmuglowali hery, ale coś innego. Gorszego. Jorge od razu zaintrygowany. Zasypał go pytaniami. Darko przyciśnięty. Rozbiegane spojrzenie. Dopił kawę. Zaproponował, żeby się raczej przeszli. Wyszli. Był mroźny lutowy dzień. Krystaliczne powietrze i błękitne niebo. Jorge bił pianę. Budował klimat zaufania. Pieprzył bzdury. - Szkoda, że ciebie tam nie było. Latem. Steven dostał piętnaście ziarenek marychy, wepchanych w rodzynki, i zasiał to na spacerniaku. Wiesz, że cannabis potrzebuje dużo wody. Darko słuchał. Pozwalał się zabawiać. Wyglądał, jakby się rozluźniał. - Ciężkie problemy z podlewaniem tych roślinek. Steven wpadł na genialny patent, stawał i udawał, że na nie leje, a jednocześnie wylewał tam szklankę wody. Jeden klawisz to oczywiście przyuważył. Przyleciał. Narobił wrzasku: że jak, oddajesz mocz na trawnik? Steven, że nie, poszedł w zaparte. Klawisz, że udowodni, że tam szczał. Buch, na czworaki, i zaczyna wąchać trawę. Czaisz? Jak pies. A Steven do skurwiela: no, to mamy dowód, ale ja zawsze to podejrzewałem, klawisze i suki - wy macie te same geny. Kapujesz, jaki był ubaw?
Darko uśmiechnął się. - Ja tę historię już słyszałem. Steven jest niezły model. Szli spacerem w górę Kungsgatan. Jorge czuł, że Darko będzie mówić. Po kolejnych pięciu minutach zaczął opowiadać. - Ja i Steven pracowaliśmy z jednym Serbem, Nenadem. Groźny skurwiel. Gość miał dobre układy w Belgradzie. Chodziły słuchy, że należał do Tygrysów, że w Srebrenicy zakatował trzydziestu Bośniaków, gołymi rękami. Wyprowadził tych ludzi na rynek, ręce związane z tyłu, i bił ich, aż się czołgali we własnych rzygowinach. Potem gwałcili ich żony na ich oczach. Myśmy wtedy nie wiedzieli, że to człowiek Radovana. Jak żeśmy robili tę herę, to mieliśmy instrukcje bezpośrednio od R. Dostaliśmy dwadzieścia procent od wartości wyjściowej. Przebalowaliśmy pół roku, potem znów do biznesu. Więc jak za drugim razem pracowaliśmy dla Radovana, to pod rozkazami Nenada. To było jakoś z rok przed tym, jak mnie przymknęli. Spotkaliśmy się w Kafè Ogo, wiesz, dawny lokal Joksy. Nenad się przedstawił, powiedział, że możemy go nazywać patriotą, bo on zawsze wspierał Serbię. Dla tych facetów to była poważka. Nenad był twardy skurwiel, z wojennymi tatuażami na kłykciach. Dwaj inni goście siedzieli przy stole. Pamiętam, że siedzieli cicho przez całą rozmowę. Ale jednego rozpoznałem, z łażenia po knajpach, Stefanović. Młodszy koleś, co wtedy pracował dla Radovana. Nenad nas brał pod włos. Mówił o tym udanym wcześniejszym transporcie. Dużo o mnie wiedział, ale to nic dziwnego, bo myśmy często pracowali dla jugoli. Sam przecież jestem Serbem. Darko spauzował. Oczy mu świeciły. Rozogniony wspomnieniami. Tamtą adrenaliną. Emocjami. A może nie? Przechodzili przez Hötorget. - Nenad opisał gryplan. To był spory ładunek hery. Mieliśmy zabrać go ciężarówkami, tak jak wcześniej, spod Belgradu. I towar miał być bardzo wymieszany, miał zajmować sporo miejsca. Myśmy wtedy nic nie skumali. Ustawialiśmy przerzut. Skombinowaliśmy dwa TIRy na niemieckich rejestracjach, co brały po dwa kontenery. Załatwiliśmy szoferów, celników, zezwolenia. Wszystko. Oficjalnie to miały być części do maszyn z Turcji przez Bałkany. Nenad dał nam instrukcje. Potrzebne było miejsce na ładunek, przynajmniej po dwa kubiki w każdym kontenerze. Kiedy mieliśmy spotkać naszych ludzi pod Belgradem, to przyjechali starym wojskowym autobusem, ubrani w wojskowe ciuchy, uzbrojeni w automaty. Mieli ze sobą cztery kobiety. Myślałem, że nas poczęstują wódką, a te dziewczyny mają nas zabawić. Po chwili się skapowałem. Ten ładunek to wcale nie miała być hera. Mieliśmy przewieźć
ludzi. Najpierw myślałem, że to uchodźcy. Jorge i Darko szli niespiesznie wzdłuż Vasagatan. Minęli Dworzec Centralny. Taryfy stały w kolejce. Jorge spytał: - Co to byli za ludzie, ten wasz kontakt? - Nie mam pojęcia. Ale przywieźliśmy tu te dziewczyny, całą drogę. Nie mogły wyjść ani razu. Tego lata było gorąco jak cholera. Jak żeśmy jechali przez Niemcy, to termometry pokazywały trzydzieści sześć stopni. Diabli wiedzą, jak one przetrwały tę podróż. Choć wodę to miały. Wyładowaliśmy je w Södra Hammarbyhamnen, wtedy to był niezabudowany teren przemysłowy. Wciąż widzę przed sobą ich twarze, jak wyszły z tych kontenerów - zapłakane, poszarzałe. Wory pod oczami takie, że postarzały je o dwadzieścia lat. Gdybym wcześniej się dowiedział, co mam przewozić, kurwa mać. Odmówiłbym. Ale miały wodę. Jorgego nie obchodziły wyrzuty sumienia Darka. Akurat teraz nie było ważne, czy dziwki miały wodę, czy nie. Zapytał: - Kto was przyjmował? - Radovan, Nenad, Stefanović i paru innych. - Radovan? - Tak. Poznałem go ze zdjęć, które widziałem w Kafè Ogo. - Jesteś pewien? - Tak samo pewien, jak tego, że to nie herę żeśmy tym razem przewozili. - A ci inni to kto? - Nie wiem kto, poza Nenadem i Stefanoviciem. Niestety. - Ile żeście skasowali? - Po sto pięćdziesiąt na łba. Za wszystko razem. Włącznie z łapówkami i zapłatą dla kierowców. Jorge płonął w środku. Żarłoczny żar. Nienawiść. Jakiś trop. Radovan w kurwidołku. Jorge podjął trop.
32.
JW miał luksusowy problem: odłożył trzysta osiemdziesiąt tysięcy w cztery miesiące, a mimo to mógł konsumować jak szejk naftowy - co miał zrobić z pieniędzmi? Niebawem przyjdzie czas na BMW Może za miesiąc. Może dwa. Będzie jednak używane. Miał do wyboru eleganckie BMW 330Ci z pakietem M-Sport, rocznik 2003. Lub jeszcze szykowniejsze BMW 330 Cabrio z navi, rocznik 2004. I model cacko, najlepszy ze wszystkich: BMW Z4 2,5. To ostatnie wypatrzył na sajcie Blocket. Autko było niesamowite, srebrne, ze skórzaną tapicerką i z przyśpieszeniem od zera do stu w sześć sekund. Samochód dla high-life’u. Pasował mu jak ulał. To był klasyczny problem ciemnych typów. JW nie zarabiał oficjalnie ani grosza i, wedle ewidencji wielkiego brata, żył z państwowej pożyczki na studia i bezzwrotnego stypendium, w sumie siedem tysięcy pięćset koron miesięcznie. Samochód musi być zarejestrowany i ubezpieczony. Tym samym wielki brat zobaczyłby, że JW kupił sobie auto za trzysta kawałków, choć w deklaracji podatkowej nie wykazał żadnych dochodów ani majątku. Wielki brat trochę by się zdziwił. W najgorszym razie wielki brat nabrałby podejrzeń i zaczął badać finanse JW Standardowym rozwiązaniem dla ciemnych typów jest pranie brudnych pieniędzy. JW poszukał w podręcznikach. Ta struktura ekonomiczna nie należała do najczęściej opisywanych. Niełatwo znaleźć informacje. Zapytał Abdulkarima o jakieś sprytne sposoby. Arab odpowiedział: - JW-man, wiesz, ja nie jestem ekonomistą. Ja jestem zwykły blatte. Szwecja i tak nie ma do mnie zaufania. Mnie niepotrzebny biały cash. Ja jestem poza tym systemem. JW próbował wytłumaczyć zalety bycia w zgodzie z systemem. Abdulkarim z krzywym uśmieszkiem: - Załapujesz się na ten Londyn, bo jesteś moim ekonomistą. Ty masz myśleć. Wpadniesz na sprytny sposób - zgłaszasz do mnie. Wtedy ja piorę dziesięć procent. Arab miał odrobinę racji, stanie z boku było pewną alternatywą. Nie rejestruj żadnych samochodów, nie ubezpieczaj samochodów, nie kupuj mieszkań spółdzielczych, płać zawsze gotówką. Lecz to nie była droga dla JW, on chciał zaistnieć na prawach systemu. * Trzy dni po powrocie z Robertsfors JW zapytał samego siebie: co właściwie stamtąd wyniosłem? Odpowiedź prosta: nic. A jednak w głębi duszy wiedział, że było mu tam dobrze. Dobrze czuć się bezpiecznie. Nie musieć udawać. Móc znowu mówić swoim zwykłym dialektem. Móc łazić w byle jakich, znoszonych szmatach. Móc leżeć cały dzień w łóżku, nie
wydzwaniając do ludzi i nie pytając ich, co będą robić wieczorem. A jednocześnie czuł pogardę. Jego rodzice nie mieli o niczym pojęcia. Jego pochodzenie było obciążeniem. Poza tym przywiózł ze sobą nowy trop - chłopak Camilli był jugolem. Co to oznaczało? Przypuszczalnie powinien to zgłosić policji. Ale czy policji udało się coś ustalić? JW wyposażył ich w historię z Janem Brunéusem, nauczycielem, który najwyraźniej wykorzystywał jego siostrę. Dlaczego się nie odzywali? Lekceważyli smutek i niepokój rodziny Westlundów? A jednocześnie z taką ulgą oddał to w ręce policji. Mógł się poświęcić innym sprawom. Camilla nie powinna go zbytnio odrywać od kariery. * JW uczył się o praniu pieniędzy. Kluczem do sukcesu były przenosiny z jednego obszaru gospodarczego do innego. Przenosiny z brudnych terenów na czyste. Przenosiny cykliczne. Przenosiny w trzech zasadniczych etapach: lokata, ukrycie, wypranie. Bez nich koło się nie zamykało. Lokata była konieczna, ponieważ w interesach obracało się gotówką. Żadna sprzedaż koki, choćby nie wiedzieć jak szacowni byli kupujący, nie odbywała się w inny sposób. Poręczna fraza: cash is king for cocaine consumers. Zaleta gotówki: nie pozostawia śladów. Wada: gotówka jest podejrzana. Ludzie unoszą brew na widok rulonów pięćsetek. Gotówka musi zostać przeniesiona. Ulokowana. Przetransponowana. Na inną walutę, na elektroniczne jedynki i zera na koncie bankowym, na akcje, opcje lub na inne instrumenty. Na coś, co nie ściąga na siebie uwagi, czym można łatwo dysponować, co leży z dala od źródeł twoich nielegalnych dochodów. W przenosinach numer dwa chodziło o ukrycie. Wyeksponuj działalność biznesową lub inne mechanizmy, które kryją źródła dochodów: konta bankowe w krajach, w których dyskrecja jest cnotą. Chodziło o to, by przerwać łańcuszek. Stwórz warstwę transakcji. Nie może być widać, skąd przyszły pieniądze. Używaj figurantów. Używaj kont numerycznych. Używaj systemów, które przecinają twoje powiązania z pieniążkami. Ostatnie przenosiny były najważniejsze: chodziło w nich o samo pranie, o zreintegrowanie tych pieniędzy z twoim stanem posiadania. Kiedy gotówka jest ulokowana gdzieś na kontach, pieniądze ukryte tak, że nie sposób ich powiązać z tobą, przychodzi czas na trzeci i ostatni etap - trzeba wyjaśnić, skąd się wzięły, stworzyć pozory pełnoprawnych źródeł. Często nieopodatkowanych źródeł. Normalnych źródeł. Pranie pieniędzy sprawiało, że byłeś zmuszony grać według reguł państwa. Traciłeś
cudowną ruchliwość gotówki. Wprowadzałeś ją w system finansowy, gdzie wszystko jest dokładnie uregulowane. Wszelka informacja jest zachowywana. Wszelkie aktywa księgowane. Każdy przelew notowany. Żaden majątek nie bierze się znikąd. Ale można to czasem sfingować. Chcesz wyprać kasę. Chcesz przerwać łańcuszek. A zarazem potrzebujesz ładnego łańcuszka, aby pokazać go władzom. Były dwie możliwości. Albo wsadzić pieniądze w takie miejsce, gdzie klauzula tajności kładzie kres dociekaniom wielkiego brata. Odpowiedź na niedyskretne pytania: mamy w rejestrze zapis o transakcji, ale, niestety, nie mamy prawa go ujawnić. Albo użyć samego systemu, aby stworzyć ślad. Odpowiedź dla wielkiego brata: oczywiście, mamy zapisy o transakcjach, oto one. Cały ten numer wymagał pewnych przygotowań. JW musiał mieć BMW, bez gadania. Z dowodem rejestracji i OC. Spieszyło mu się. Chciał zacząć jak najszybciej. * Tydzień później zakupił na necie trzy gotowe spółki akcyjne, po sześć tysięcy koron sztuka. Sam się zarejestrował jako członek zarządu. Obszarem działalności jednej był event marketing, dwóch pozostałych - handel antykami. Idealne. Załatwił dla każdej ze spółek kapitał akcyjny, sto tysięcy koron, pokryty wystawionymi skryptami dłużnymi. Sam był winien spółkom pieniądze - sposób, aby nie musieć wpłacać na konta spółek prawdziwych koron. Podpisał z sobą samym umowę o pracę w spółce eventmarketingowej. Na koniec ochrzcił swoje spółki. Nosiły nazwy JW Empire Antik 1 AB, JW Empire Antik 2 AB i JW Consulting AB. Brzmiało to dostatecznie profesjonalnie. Skontaktował się z ludźmi w Londynie, kolegami Fredrika i Małego studiującymi w London School of Economics. Chłopcy z dobrych rodzin, które płaciły po sto tysięcy za semestr, by im zapewnić ekskluzywne wykształcenie. Znali tam innych, którzy już pracowali, investment bankers. JW trochę podzwonił. Nosowe, arystokratyczne głosy w słuchawce. Faceci pracujący dzień i noc, próbujący usprawiedliwić swój obraz własny. Zawsze się powoływał na chłopaków, od których dostał ich nazwiska. To otwierało drzwi. Dawało nowe nazwiska. Brytyjczycy, Hindusi, Włosi. Pół świata pracowało w Londynie. Wreszcie, po czterech dniach wydzwaniania do Londynu - rachunek telefoniczny przekroczył pewnie trzy tysiące koron - mógł porozmawiać z pewnym gościem z Central Union Banku, Isle of Man. Raj podatkowy z olbrzymią zaletą: ochroną tajemnicy bankowej. Umówili się na spotkanie w tym samym tygodniu, kiedy JW miał być w Londynie z Abdulkarimem.
* JW miał spotkać się z Sophie wieczorem i zjeść z nią w Aubergine na Linnégatan. Siedział w domu, w swoim pokoju, i surfował. Ślinił się na widok obiektów sprzedaży. Auta supercacka. Kalkulował w Excelu koszt własnych zakupów. Nowe metody sprzedaży. Analizował przepływ gotówki. Zalety prania pieniędzy. Wyłączył komputer. Wstał. Czas na spotkanie z Sophie. JW w swoim zwykłym ubraniu: dżinsy Gucciego, mokasyny, koszula Pal Zieri w niebieskie prążki, z podwójnymi mankietami. Zarzucił swój kaszmirowy płaszcz. Szedł w stronę Aubergine. Brudny śnieg zalegał na poboczach ulic. Buty miał śliskie jak skórka od banana w żelu intymnym. Zobaczył Sophie przez okno. Zawsze wyglądała świetnie. Zawsze. Ale nie było tego widać w stu procentach, gdy siedziała. Kiedy wszedł, podniosła się z miejsca. Jej uroda walnęła go jak prawy prosty. Kurde, jaka śliczna. Miała obcisłe niebieskie dżinsy, Sass & Bide, spiczaste czarne buty i wydekoltowany czarny top, przypuszczalnie z butiku Nathalie Schuterman na Birger Jarlsgatan. Sophie była tam stałą klientką. Mrugnął do niej, symulując flirt. Uśmiechnęła się. Objęli się. Pocałowali się przelotnie. JW usiadł. Zamówił piwo. Sophie siedziała już nad kieliszkiem czerwonego wina. Lokal miał kształt litery L. Wielkie okna. Dyskretne, lakierowane na czarno stoły. Bar leżał w zgięciu litery L. Skomplikowane żelazne struktury zastępowały lampy u sufitu, sączyły miękkie światło. Klientela: adwokaci i finansiści na piwku-po-robocie, fajne dżagi na aperitifie i pary z Östermalmu na kolacji, tête-à-tête. Zamówili jedzenie. JW objął Sophie ramieniem. Cedziła swoje wino. - Wyglądasz na zmęczonego. Czasem jej sposób bycia sprawiał, że robił się nerwowy. Gdy już utkwiła w nim spojrzenie, nie odwracała wzroku. - Pewnie za mało sypiam. - Ale w zeszłym tygodniu powiedziałeś przecież, że jesteś zmęczony, bo za dużo spałeś. Spałeś do trzeciej po południu. To twój rekord? JW przeciągnął palcem po oszronionej szklance piwa.
- Nie sądzę. To było w weekend, jak wróciłem od rodziców. Za dużo snu też jest męczące. Za bardzo się u nich rozleniwiłem. - Popatrz, jakie to dziwne. Zawsze jest jakiś powód do zmęczenia. To mogą być diametralnie różne rzeczy. To nienormalne, jak się zastanowić. Człowiek jest zmęczony, bo spał za mało albo spał za dużo, zimą męczące są ciemności, a na wiosnę - światło. Czasami chce się spać, bo cały dzień się próżnowało, a czasem, bo się coś robiło cały dzień. - To prawda. Wszyscy mamy jakieś preteksty do zmęczenia. Albo się ostro trenowało na siłowni, albo się nadwerężyło mózg na egzaminie. Albo jest za gorąco, albo mróz za bardzo daje w kość. Ludzie zawsze znajdą powody do zmęczenia. Ale ja wiem, czemu teraz chce mi się spać. Byliśmy wczoraj na mieście. JW opowiadał dalej. O swoim wieczorze na mieście. O szaleństwach kolesiów z ferajny. O kokainowej fazie. Plótł trzy po trzy. Sophie była wdzięczną słuchaczką, zadawała pytania we właściwych momentach, kiwała głową, kiedy trzeba, śmiała się z dowcipów. Sophie była częściowo wtajemniczona - wiedziała, że JW dostarcza boysom towar - ale nie wiedziała, na jaką skalę. Nie miała o tym pojęcia. Odchyliła się do tyłu. Siedzieli chwilę w milczeniu. Podsłuchiwali dyskusję przy stoliku obok. W końcu zapytała: - Jakich ty masz innych przyjaciół, poza boysami? W głowie JW: proces analizy w maksymalnie przyśpieszonym tempie. Sortował zakłamane frazy. Co do cholery miał powiedzieć? Że przyjaźni się tylko z boysami? Wyjść na kogoś, kto ma mało przyjaciół? Wymyślić innych przyjaciół? Byty urojone? Nie, nie był już w stanie żonglować większą liczbą kłamstw. Rezultat brzmiał: idź na kompromis, zdradź pół prawdy. - Mam jeszcze takie inne towarzystwo. Uśmiejesz się. - Dlaczego miałabym się śmiać? - Bo to proste chłopaki, jakby blokersi. - Blokersi? - Szczere zdumienie w głosie. - Coś w tym guście. Imprezujemy razem, trenujemy. Czilujemy. - JW czuł potrzebę jakiegoś usprawiedliwienia: - Fajni są. Autentycznie. - Nigdy bym cię o to nie podejrzewała. Czasem się zastanawiam, co my o sobie tak naprawdę wiemy. Kiedy ich będę mogła poznać? Błąd w kalkulacji. JW nie sądził, że ona tak się w to zaangażuje. Zwykle nie interesowała się ludźmi spoza kręgu. Teraz zachciało jej się nagle poznać Abdulkarima,
Fahdiego i Jorgego. Żartuje sobie czy jak? JW się sprężył. Musi zachować twarz. Powiedział: - Może. Kiedyś. Potrzeba zmiany tematu stała się nagląca. Zaczął mówić o niej, o Sophie. Zazwyczaj to skutkowało. Rozważał jej relacje z Anną i innymi dziewczynami z Lundsbergu. Relacje personalne. Ulubiony temat Sophie. JW był ciekaw, czy ona wie, co się zdarzyło między nim a jej kumpelką Anną na tamtym odjechanym party w Lövhalla Gård. Choć cóż to mogło teraz ją obchodzić, to było prawie pół roku temu. Sophie przypominała mu Camillę. To niesamowite. * Camilla była taka jak Sophie, z pewną różnicą - można powiedzieć, że Camilla nie była tak wyrachowana. I wtedy go to uderzyło. Wciąż jeszcze miał wrażenie, jakby Sophie grała z nim w jakąś grę, nieuchwytna, ciągle utrzymywała dystans. A może to był jej sposób, aby mu powiedzieć, że chce od niego intymności. Chce, żeby się otworzył. Wpuścił ją. Powiedział, kim jest naprawdę. Powiedział to, na co brakowało mu odwagi. Camilla była właśnie taka. Oschła, zdystansowana wobec matki i ojca, zwłaszcza wobec Bengta, choć to na pewno tylko był jej sposób, by się odciąć, z braku prawdziwej intymności. Udawana nieczułość - z braku odwagi, aby się otworzyć. I czy to właśnie to, ten brak intymności, popchnął ją w ramiona sukinsyna Jana Brunéusa? JW sam nie był pewien, czy chce znać odpowiedź. * Kilka dni później organizacja londyńskiej wyprawy była w pełnym toku. JW załatwił bilety na samolot. Zarezerwował luksusowy hotel. Zadbał, aby ich nazwiska znalazły się na listach gości: Chinawhite, Mayfair Club, Moore’s. Zaangażował osobistego przewodnika po Londynie, wynajął limuzynę, zarezerwował stoliki w najlepszych restauracjach, znalazł najlepsze lokale ze striptizem, skontaktował się z konikami w sprawie biletów na mecz Chelsea, sprawdził godziny otwarcia i dojazdy do luksusowych domów towarowych: Harvey Nichols, Harrods, Selfridges. Abdulkarim powinien być zadowolony. JW irytowało tylko to, że nie wiedział, z kim się mają spotkać ani po co. Jedyne info, jakie dostał od Abdulkarima: Chodzi o big business. *
Często bywali w domu u Fahdiego. On, Fahdi, Jorge i czasami Abdulkarim. Fahdi oglądał stare filmy z Van Dammem i pornosy. Nawijał o facetach, którym nieźle dołożył, i o imperium zła przez wielkie Z: USA. JW i Jorge robili sobie mind mapy swoich kontaktów i dilerów. Planowali miejsca składowania, bezpieczne obszary dilerskie, strategie sprzedaży i przede wszystkim import. Pierwszy na liście figurował wielki transport z Brazylii. Chilijczyk emanował nienawiścią i determinacją. Chłopak rozwijał na boku własny projekt, chciał zemścić się na facetach, którzy go zmasakrowali. JW czuł się spokojny w ich towarzystwie. W porównaniu z jego kumplami ze Stureplanu byli prości i bezpretensjonalni. Zwyczaje mieli raczej klasy B, ale w gruncie rzeczy ten sam system wartości co boysi - chcieli mieć laski, pieniądze i używać życia. * Któregoś wieczoru u Fahdiego odkrył aspekty handlu kokainą, które dotychczas były mu oszczędzone. On, Jorge i Fahdi siedzieli na sofach. Dzwonili do dilerów i umawiali miejsca spotkań. Gdzieś w tle włączony telewizor. Przez ekran przepływały sceny z Mission Impossible 2 w zwolnionym tempie. Atrakcyjne, krwawe, kopniaki i ciosy. Dla Fahdiego - inspirujące. Zaczął opowieść o facecie, którego dwa lata temu zastrzelił. JW z początku się śmiał. Jorge chciał wiedzieć więcej. Spytał Fahdiego: - Nie boisz się, że pójdziesz siedzieć? Fahdi roześmiał się i odparł z dumą: - Sie nigdy nie boje. Pedały się boją. - To co chcesz zrobić, jak przyjdzie aina? - Widziałeś Leona zawodowca? - Qué? - Nie kapujesz? - Że co, masz w domu broń? - Habibi, pewnie. Chcecie zobaczyć mój arsenał? JW był szczerze zaciekawiony. Poszli z Fahdim do jego sypialni. Zaskrzypiały drzwi szafy. Fahdi grzebał w niej po omacku. Rzucił coś na łóżko. JW nie wiedział w pierwszej chwili, co to jest. Potem zrozumiał: na łóżku przed nim leżała oberżnięta śrutówka Winchestera. Dwulufowa. Pięć żółtych pudełek z nabojami tej samej marki co strzelba. Dwa
pistolety marki Glock. Maczeta z rękojeścią oklejoną taśmą izolacyjną. Twarz Fahdiego rozpromieniona, jak twarz dziecka. - I pokażę wam mój najlepszy sprzęt. - Znowu pochylił się, grzebiąc w szafie. Wyciągnął z niej karabin AK 5. - Ze szwedzkiej armii. Zajebisty, co? JW udawał spokój. Właściwie był zszokowany - dom Fahdiego to jakaś twierdza, tylko dla orłów. Uzbrojony po zęby wojenny bunkier na nudnym przedmieściu. Jorge: banan na twarzy. Kiedy JW wieczorem wrócił do domu, nie zadzwonił już do Sophie. Długo nie mógł zasnąć.
33.
Mrado zadebiutował jako rozjemca-negocjator. Szło mu nieźle. Pomyślał: może by tak postawić na karierę w ONZ-ecie? Potem przerwał sam sobie: chuj w dupę ONZ, zdradzili Serbię. Od trzech tygodni spotykał się z bossami. Magnus Linden, twardogłowy, trochę przygłupi prawicowy ekstremista. Führer Wspólnoty Braci Wolfpack. Ahmad Gafani, przywódca Fittja Boys, z klasyczną dziarą na karku: ACAB - Ali Cops Are Bastards. Naser - przywódca Albańczyków. Ledwie dukał po szwedzku, ale rok w rok rolował naród szwedzki na miliony. Faceci, którym władza przewracała w głowie. Psychopaci. Bez respektu. Bez zahamowań. A zarazem: faceci bez konkretnych planów. Skonstatował: jugole ciągle są lepsi. Tych innych trzeba było ustawić. Hells Angels i Bandidos znów zaczęli wojnę. Już dwie ofiary śmiertelne, po jednej z każdego klubu. Fittja Boys bili się o część zysków z trzech napadów na konwoje przeprowadzonych wspólnie z chłopakami z Original Gangsters. W zakładzie karnym w Kumli członkowie OG i Bandidos pozostawali w stanie wojny. W więzieniu w Hall członek Hells Angels zadźgał ostatnio kolesia z bandy Nasera - długopisem. To były cztery szybkie w szyję. Chop-chop. A więc: w sztokholmskiej asfaltowej dżungli wraz z jej suburbiami wybuchła właśnie trzecia wojna światowa. Do tego jeszcze cwele gliny i ten ich pierdolony projekt Nova. Mrado był przekonany, że ta wojna jest przez nich manipulowana. Wyzyskiwali rosnącą nienawiść i eskalację przemocy. Ludzi gotowych iść na współpracę, żeby pogrążyć
przeciwnika. Ludzi gotowych w wojnie ryzykować, opuścić gardę, zlekceważyć niebezpieczeństwo. Gliny mogły przenikać w ich szeregi. Wysysać info. Rezultat jak dotychczas: ponad trzydziestu skazanych. * Mrado był w drodze na podmiejskie tereny przemysłowe w Tullinge, w pobliżu głównej kwatery Bandidos. Ważne dla Mrada przy tego typu spotkaniach - żeby nikt ich nie zobaczył w samym bunkrze Bandidos. Teren musi być neutralny. Spał tej nocy jak pies. Ocknął się o wpół do czwartej. Spocony. Obrzydliwy. Prześcieradło skręcone jak sznur. W migawkach wspomnień - Lovisa. Bawiąca się na podwórku, w pokoju, na sofie przed wideo. Lepiąca ze śniegu bałwanka z nosem zrobionym z jej kredek. Bezsenność dokuczliwa. Whisky nie pomogła. Włączenie stereo i słuchanie serbskich ballad też nie poskutkowało. Można funkcjonować jako tako, śpiąc po trzy, cztery godziny na noc, przez parę dni z rzędu. Ale nie parę tygodni z rzędu. Musi coś radykalnie zmienić w swoim życiu. Trzy dni wcześniej pogadał z pewnym członkiem Bandidos. Miał na jego prośbę powiadomić Jonasa Haakonsena, przywódcę Bandidos w Sztokholmie, że Mrado chciałby porozmawiać o niektórych elementach ich roboty. Zostawił jeden ze swoich numerów komórkowych. Po dwóch godzinach: SMS. Miejsce. Czas. I: „Przyjdź solo”. Nic poza tym. Z tego, co Mrado o nim słyszał, to właśnie był styl Haakonsena. Dramatyczny. Nigdy nie ryzykował. Mrado pomyślał: daj se luzu, przecież to nie jest, kurwa, jakiś szpiegowski thriller z czasów zimnej wojny. Mrado już kiedyś spotkał Haakonsena, rok wcześniej, na mityngu Gangstagolf. Golf, ta inicjatywa nie z tej ziemi kogoś ze starej gwardii OG. Każdy, kto siedział przynajmniej dwa lata i miał green card, był tam mile widziany. W ubiegłym roku rozegrali turniej na polu golfowym w Ulriksdal. Czterdziestu dwóch uczestników. Nalane karki i przedramiona wytatuowane ad absurdum. Mrado czuł się tam mały przy niektórych. To by była świetna okazja do dyskusji nad podziałem rynku, gdyby już wtedy miał poruczone to zadanie, i pomijając okoliczność, że na każdym starcie, w każdym bunkrze, w każdym greenie na pewno tkwiły pluskwy. Co należało wiedzieć o Bandidos? To najjaśniej świecące gwiazdy na firmamencie gangów w środkowej Szwecji. Rekrutowali najostrzejszych z ostrych, chłopaków z młodej imigracji, via swój „prospect club”, X-team. Dwie bazy na terenie wielkiego Sztokholmu: Tullinge i Bålsta. Ostatni wyczyn: porwali jakiegoś członka Hells Angels. Faceta znaleziono trzy dni później. Skóra jak u lamparta, okrągłe ślady po kiepowanych papierosach na każdym
centymetrze kwadratowym. Strzaskane rzepki kolanowe. Powyrywane paznokcie. Ostateczną przyczynę śmierci zdiagnozowano jako przymusowe spożycie benzyny. Nic dziwnego, że bandy MC toczyły między sobą wojnę. Bandidos mieli ten sam biznes co Hells Angels, tylko więcej dragów. To znaczy przemyt alkoholu, ściąganie haraczy, niektóre typy przestępczości gospodarczej, lewe faktury i machlojki z VAT-em. Do tego dochodziła sprzedaż heroiny i cannabis. * Mrado śledził drogowskazy, wypatrując zjazdu na Tullinge. Zawsze czuł rozkosz zasiadając za kierownicą swego merca. Silnik V8. Wygodne skórzane fotele. Solidne szerokie opony. Zredukował bieg, czysta siła pod maską zawarczała. Nieokiełznana radość jazdy. W tle zwykła muzyka radiowa, przerwana wiadomościami. Coś o Amerykanach i ich wojnie na Bliskim Wschodzie. Mrado rozdarty uczuciowo. Bo nienawidził USA, lecz kochał, jak dawali wpierdol muzułmanom. Nieustająca walka. Światła z mrokiem. Europy z Orientem. Odwieczny obowiązek Serbów. I kto im za to podziękował? Że trwali na przedmurzu przez stulecia? Nie dopuszczając barbarzyńców do bram Europy. Że się poświęcali. Sam Mrado też walczył. A teraz głupie narzekania na przymusowe chusty i fanatycznych fundamentalistów. Sami jesteście sobie winni. Serbowie zrobili, co mogli. Ruchani za to potem w dupę przez całą resztę świata, z USA jako pierwszym gwałcicielem. Serbski naród nikomu nie jest nic winien. Ściszył radio. Autostrady były cholernie nudne. W przyszłym tygodniu planował zabrać Lovisę do zoo w Kolmården, pokazać jej delfinarium. Pojechać może bocznymi drogami. Cieszyć się wiejskim krajobrazem. Niebo było szare. Czy luty to nie najpodlejszy miesiąc? Mrado nie widział słońca od czterech tygodni. Auta dokoła niego były obryzgane śniegiem, brudne i nieestetyczne. Nudne. Zakotłowały się problemy. Niepokój/strach jako muzyka w tle, zamiast tej z radia. Radovan tracił do niego zaufanie. Może to coś, co dojrzewało w nim i gryzło go od dawna - skąd Mrado mógł wiedzieć. Im więcej o tym myślał, tym bardziej jasne wydawało mu się, że Rado nigdy go nie darzył zaufaniem. Pewne rzeczy zachował dla siebie, na przykład to, że pralnie pieniędzy/wypożyczalnie wideo działały marnie. Przede wszystkim: nic nie powiedział o tym, że planuje ustawić podział rynku tak, żeby mu się to opłacało. Rado był bez wątpienia rozwścieczony jego żądaniem zwiększonych udziałów. Zły za porutę w Młynie. Faktycznie, tylko psim swędem Mrado wyślizgał się z tej afery, która groziła dłuższą odsiadką. Prywatny adwokat jugoli,
Martin Thomasson, zasłużył sobie, bez dwóch zdań, na dodatkowy bonus. Mrado musiał się zabezpieczyć przed kaprysami Radovana. Powinien odbyć dłuższą rozmowę z Nenadem. Po stronie pozytywów: Mrado załatwił sprawę Chilijczyka. Najlepsze ze wszystkiego: Mrado był niezbędny, aby podzielić rynek w wojnie gangów. Sypały mokre płaty śniegu. Wycieraczki szastały leniwie. Zwiększył strumień ciepłego powietrza na szybę. Ręce zwisały z kierownicy. Czuł pewną sztywność swoich ruchów - ciążyła mu kevlarowa kamizelka. Odbił na Tullinge. Podążał za drogowskazami. Siedem minut później odnalazł umówione miejsce. Niskie szare budynki magazynowe w szeregu. Śnieg na dachach. Zielone kontenery, ustawione jeden przy drugim. Szyldy Ragnsellsa - przedsiębiorstwa oczyszczania - wzdłuż ściany jednego z budynków. Teren ogrodzony. Mrado wiedział, gdzie leży bunkier Bandidos, to nie tutaj. Mimo to czuł, że jest na ich boisku. Z drugiej strony, gdyby mu chcieli zrobić kuku, mogli się liczyć ze stratami - w ludziach. Zaparkował samochód. Został jeszcze minutę. Sprawdził, czy sprężynowiec siedzi w cholewie buta jak należy. Wyjął rewolwer, sprawdził - bęben pełny. Na koniec: wysłał SMS-a do Ratka. „Za moment wchodzę. Odezwę się najdalej za dwie godziny./M.” Wziął głęboki wdech. Po raz pierwszy szedł na spotkanie bez obstawy. Zazwyczaj miał u swego boku Ratka. Przymknął na dziesięć sekund oczy. Dzisiaj żadnych błędów. Wysiadł z auta. Wielkie płaty śniegu zaraz osiadły mu na brwiach. Kiepska widoczność. Dalej, po drugiej stronie ogrodzenia, dwie osoby idące w jego stronę. Mrado stanął bez ruchu. Ręce opuszczone. Teraz ich widział lepiej. Duzi faceci. Skórzane kurtki, kieszenie z wyszytymi odznakami, logo Bandidos. Jeden, na oko blatte, z ciemną brodą. Na głowie bandana. Ten drugi - blondi z pooraną twarzą. Brodaty zdjął skórzaną rękawiczkę i wyciągnął rękę. - Mrado? Mrado uścisnął mu dłoń. - Zgadza się. A ty kto? - Wiceprezydent sztokholmskiej kapituły. James Khalil. Sam jesteś? - Tak było umówione. Ja dotrzymuję umów. Dziwi cię to?
- Nie, skąd. Witaj. Za moment będziesz mógł się spotkać z Haakonsenem. Chodź z nami. Mrado znał ten żargon. Tu słowem kluczem był respekt. Krótkie, twarde frazy. Bez najmniejszego śladu niepewności. Sprzeciwiaj się, gdy możesz się sprzeciwiać. Z respektem, nic nikomu nie ujmując. Ruszyli w stronę kontenerów. Ciężkie buciory Bandidos zostawiały głębokie ślady w śniegu. Jakieś trzydzieści metrów dalej zaskoczył silnik ciężarówki. Wyjeżdżała poza ogrodzenie. Z tej strony dobiegało więcej dźwięków. Mrado zrozumiał, że toczy się normalna praca. James wetknął klucz w olbrzymią kłódkę w drzwiach kontenera frachtowego. Otworzył. Zapalił światło. Mrado zobaczył rozstawiony stolik. Trzy krzesła. Parę butelek na stoliku. U sufitu zamocowana lampa budowlana. Wszystko proste. Praktyczne. Dobrze pomyślane. Zanim Mrado przekroczył próg, powiedział: - Zakładam, że zadbaliście o bezpieczeństwo. James przyjrzał mu się. Wyraźnie miał ochotę rzucić jakiś sarkazm, ale się rozmyślił. - Oczywiście - odrzekł. - My pracujemy na tych samych zasadach co wy. Rób swoje i nie daj się złapać. James podsunął mu jedno z krzeseł. Nie zdjął kurtki. Poprosił Mrada, żeby usiadł. Ten drugi, z twarzą całą w bliznach, został na zewnątrz kontenera. James siadł za stołem. Zaproponował coś do picia. Nalał Mradowi whisky. Wymienili grzecznościowe formułki. Upili po łyku. Czekali w milczeniu. Minęły trzy minuty. Mrado pomyślał: daję mu jeszcze dwie, jeżeli się nie zjawi, idę. Spojrzał znad szklanki na Jamesa. Jedna brew uniesiona. James zrozumiał. - Lada chwila tu będzie. Nie chodzi o to, żebyś czekał. Ta odpowiedź wystarczyła Mradowi. Ważne, żeby na pewno rozumieli, z kim mają do czynienia. Po dwóch minutach zgrzytnęły drzwi kontenera. Jonas Haakonsen wszedł, schylając głowę. Mrado powstał. Podali sobie ręce. Haakonsen siadł na trzecim krześle. James nalał mu whisky. Jonas Haakonsen: co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu, włosy w kitkę i rzadka blond broda. Przekrwione białka oczu. Skórzana kurtka z tradycyjnymi odznakami. Na
plecach: Bandidos MC, Stockholm, Sweden. Logotyp z wielkich liter. Dookoła wyhaftowane maczety. Miał w oczach coś szalonego. Przypominał Mradowi to coś, co widział w twarzach niektórych ludzi Arkana. Puste oczy, oczy rekinów. Oczy jak u psychopatycznych wojowników. W każdej chwili mogli zaatakować. Haakonsen był typem, którego nie chce się spotkać na swej drodze - już lepiej nadłożyć kilometr. Facetem, który umiał sprawić, że w całej więziennej jadalni milknął gwar, kiedy on miał coś do powiedzenia. Ściągnął kurtkę. Ziąb w kontenerze najwyraźniej mu nie wadził. Pod kurtką miał skórzaną kamizelkę. Pod kamizelką: czarny podkoszulek z długimi rękawami. Napis: We are the people your parents warned you about. Cały kark pokryty tatusami. Na jednym płatku ucha: błyskawice SS. Na płatku drugiego: litery BMC - Bandidos MC. Mrado miał gdzieś gangsterski szpan. Ale te oczy. Wiedział, co widziały. Wszyscy to wiedzieli. Jonas Haakonsen, wówczas lat dziewiętnaście, w Danii. Szef gangu żuli z południowej Kopenhagi, którzy obrabiali urzędy pocztowe i sprzedawali lżejsze dragi. Zrobili duży skok, urząd pocztowy w centrum Skanderborga. Trzech chłopaków. Wpadli do środka w chwili, kiedy konwój zabierał dzienny utarg. Ich uzbrojenie: obrzynek i dwie siekiery. Jeden ochroniarz wykazał się refleksem. Zatrzasnął banknoty w walizce kasjerskiej z alarmem. Ale Haakonsen był szybszy, porwał walizkę - razem z ochroniarzem. Napastnicy zmienili samochód gdzieś na autostradzie. Zjechali w bok, na jakiś duński wygwizdów. Ochroniarz leżał w bagażniku, jak na amerykańskim filmie gangsterskim. Znaleziono go trzy dni później. Wlókł się wzdłuż jakiejś szosy w okolicy Skanderborga. Majaczył, z głową zakutaną w podkoszulek. Wszędzie zakrzepła i zaschnięta krew. Sanitariusz z karetki pogotowia uwolnił go od tego podkoszulka - ochroniarz miał wyłupione oczy. Haakonsen chciał od niego dostać kod do walizki z banknotami. Ochroniarz nie znał kodu, ale Haakonsen nie dawał za wygraną. Ochroniarz nie miał nic do wyjawienia. Haakonsen wyjął mu oczy, przyciskając je kciukami. Jedno po drugim. Ukrywał się przez trzy tygodnie. Potem go dopadli. Dali mu tylko pięć lat, przez wzgląd na młody wiek. Wyszedł po trzech. Wściekły jak nigdy przedtem. Haakonsen pociągnął łyk whisky. Powiedział z lekkim duńskim akcentem: - No, proszę, Mrado, słynny Mrado. Nie kusi cię przypadkiem żeby przylać jakimś bramkarzom? - Czasami trzeba, wiesz jak jest - powiedział Mrado i roześmiał się. - Przecież ja też się muszę utrzymywać w dobrej formie. Mrado zdziwiony. Nie miał pojęcia, że taki gość jak Haakonsen słyszał o incydencie w Młynie.
- A jak się miewa sam ojciec chrzestny? - ciągnął Haakonsen. - Jak najlepiej. Radovan żyje i miewa się dobrze. Interes kręci się jak złoto. A u ciebie? - U nas świetnie. Bandidos rozgościli się w Sztokholmie już na dobre. Uważajcie. Żart czy ostrzeżenie? - Mamy uważać? Na co? Na chłopaczków, co lubią majsterkować przy motorach i oglądają sobie na wideo Easy Riders? - Nie, ja nie mówię o Hells Angels. Mrado i Haakonsen parsknęli głośnym śmiechem. James też wyszczerzył zęby. Nastrój zrobił się swobodniejszy. Pogadali o mercu Mrada, o pogodzie, o ostatniej nowinie w ich świecie, że człowieka z bandy Nasera zadźgano w pierdlu długopisem. Zdaniem Haakonsena, robota była wykonana profesjonalnie: - To żadna sztuka trafić długopisem tam, gdzie trzeba - chodzi o to, żeby przekręcić potem tak, żeby gość z miejsca wykitował. Po dziesięciu minutach Mrado przerwał dyskusję, żeby móc przejść do rzeczy. - Na pewno wiesz, czemu chciałem się z tobą spotkać. Spojrzał Haakonsenowi w oczy. - Mogę się tylko domyślać. Ptaszki mi ćwierkały, że już gadałeś z Magnusem Lindenem i z Naserem. - To znaczy wiesz, czego chcę? - Gdybym miał zgadywać, to pewnie chcesz, żebyśmy zakończyli wojnę z HA. Chcesz, żeby inne gangi też się uspokoiły? - Mniej więcej tak. Ale pozwól mi wytłumaczyć. - To za chwilę. Najpierw ja chcę wyjaśnić parę rzeczy. My jesteśmy ludźmi honoru. Jestem przekonany, że wy, Serbowie, macie swoje zasady. My w każdym razie mamy swoje. Bandidos to jedna rodzina. Jeśli wyrządzasz zło jednemu z nas, wyrządzasz zło wszystkim. Jak ze zwierzęciem - utniesz łapę, to całe ciało boli. Dwa miesiące temu w Södertälje, na środku rynku, został zastrzelony Jonny „Bonanza” Carlgren. Bonanza był w sklepie monopolowym, ze swoją kobietą i dwójką naszych innych braci. Cztery postrzały w brzuch, ale ten pierwszy dostał w plecy. Na oczach jego dziewczyny. Po półgodzinie się wykrwawił. Kapujesz, pierwszy strzał był w plecy. Nawet nie zdążył się odwrócić. - Z całym szacunkiem, ale znam tę sprawę. - Daj mi powiedzieć to, co chcę. Mrado odpuścił sobie. Nie chciał zerwać nici porozumienia. Skinął głową.
- Bonanza był moim bratem. Czaisz. Moim bratem Bandido. My takich rzeczy nie zapominamy. Nic nie jest w stanie nas powstrzymać przed tym, co nam zostało do zrobienia. Hells Angels za tę krew zapłacą. Drogo jak chuj. Tego, co to zaplanował, walnęliśmy w zeszłym miesiącu. A teraz rozwalimy tego gnojka, który to wykonał. Siedzieli, milcząc, dziesięć sekund. Wczepieni w siebie spojrzeniami. - Macie święte prawo pomścić śmierć swego brata, towarzysza broni. Ale już żeście to zrobili, sam przecież powiedziałeś. O ile się nie mylę, to wyście zastrzelili Micke Lindegrena. Rachunek wyrównany, koniec, kropka. Rzecz w tym, że przeciągając tę historię, szkodzicie sami sobie. Bo sytuacja nie jest taka prosta, mimo że dobrze cię rozumiem. Nie chodzi tylko o Bandidos i HA. Wiesz, Jonas, my w tym mieście jesteśmy o wiele dłużej niż wy. Ty dzisiaj jesteś duży i mnie podoba się twój styl, to nie ulega kwestii, ale gdy ja, pierwszy raz w życiu, złamałem człowiekowi kość, ty wciąż jeździłeś na dziecięcym rowerku BMX i żułeś gumę. Miałeś na koncie najwyżej parę napadów na kioski, kiedy ja kosiłem już swój pierwszy milion za koks. Ja znam to miasto i znam jego możliwości. Miejsca jest dosyć dla nas wszystkich. Ale musimy to mądrze rozegrać. Czemu się teraz spotykamy w jakimś pieprzonym kontenerze? W środku zimy? Ty wiesz czemu. I ty, i ja mamy swoje teczki w tej pierdolonej operacji Nova. Psy naciskają cały czas. To dla nich prestiżowa sprawa. Jeżeli ty się będziesz zastanawiać wyłącznie nad tym, jak dorwać HA, zamiast planować obronę przed następnym ruchem Novej, to BMC drogo za to zapłaci. My się tu sami wykrwawiamy w wojnach, a tymczasem oni wyjmują nas, jak chcą, jednego po drugim. A jeśli przyjmiesz moją propozycję, to popsujemy szyki tym pedałom. Mrado mu perswadował dalej. Haakonsen opierał się wszystkiemu, co dotyczyło pokoju z Hells Angels, lecz pozostałych rzeczy wysłuchiwał. Czasem kiwał głową. Przedstawiał własne wywody. Rozpalał się, argumentując. James Khalil pozostawał jakby nieobecny, siedział tylko i milczał. Mrado i Haakonsen dyskutowali o udziałach w rynku przez godzinę. Prezydent Bandidos akceptował ogólny zarys konceptu. W końcu udało im się zawrzeć wstępne porozumienie. Mrado wychylił resztę swojej whisky. Haakonsen wstał. James podniósł się z miejsca. Zgrzytnęły drzwiczki kontenera. Mrado wyszedł pierwszy. Na dworze cały czas śnieżyca. W drodze do domu, za kółkiem mercedesa. Mrado czuł, że ich porozumienie jest w swej prostocie idealne. Bandidos mieli ograniczyć ochronę szatni w centrum. Mieli wycofać się częściowo z handlu koksem w centrum. Co do przekrętów gospodarczych, mieli wolną rękę. Ściąganie haraczy poza centrum miało wzrosnąć. Mieli poważnie zwiększyć handel
cannabisem. Idealnie. To oznaczało zysk dla Radovana. To oznaczało korzyść dla Nenada. Ale najwięcej miał skorzystać na tym Mrado. Szatniarski biznes został tym samym ocalony, a zatem Mrado był nie do ruszenia. Zadzwonił do Ratka. Rozmawiali parę minut. Postanowił zadzwonić też do Nenada, najbliższego ze swoich kompanów. Opowiedział mu, co uzyskał. Nenad: wyraźnie zadowolony. - Posłuchaj, Nenad, może ty i ja spotkalibyśmy się któregoś dnia, żeby pogadać o naszych własnych interesach. Co ty na to? Po raz pierwszy Mrado zaproponował coś, co ocierało się o zdradę Radovana. Jeżeli Nenad nie jest tym, za kogo go uważa, to od tej chwili Mrado mógł rachować swoje dni metodą dygitalną - jeden, zero.
34.
Strategia polegała na tym, by importować bezpośrednio. Kupować u źródła, w Ameryce Południowej. W tym przypadku nie wchodził w grę żaden bezpośredni deal z syndykatem. Tak wielcy jeszcze nie byli. Natomiast: kontakty Abdulkarima zmiksowane z pomysłami Jorgego mogły być strzałem w dziesiątkę. Punkt newralgiczny to sam wwóz. Jak najwięcej i jak najbezpieczniej. Dotychczas sprowadzali w małych porcjach. Z pomocą połykaczy, pocztą, w butelkach szamponu, tubkach pasty do zębów, paczkach ze słodyczami. Ekspansja wymagała zwiększenia ilości. Główne zadanie Jorgego: ściągnąć towar do domu. Z opylaniem nie było problemu wąskie gardło to kwestia wwozu. Jorge spędził ostatnie tygodnie w następujący sposób: w samochodzie przed domem Radovana, w domu Fahdiego, organizując import, oraz w Rejonie Południowym, szukając nowych kontaktów. By nienawidzić Rada, potrzebował hajsu. Żeby móc dalej kosić hajs, potrzebował nienawiści do Rada. Żyć na ucieczce. Nienawidzić, planować, spać - życie było proste. Wszystko na łasce Abdulkarima. Cud, że Arab się zgadzał na prywatną wendetę
Jorgego. Przypuszczalnie nie zdawał sobie sprawy z jej zakresu, nie wiedział, że latino zamierza zniszczyć jugola totalnie. Jorge pośrednio był winny Arabowi wierność za opiekę, dach nad głową, pielęgnację po pobiciu przez Mrada. Abdulkarim zainwestował na serio w Jorge-boya. Właściwie rzecz niewymierna w pieniądzach. Abdul nigdy nie powiedział ani słowa. Ale Jorge wiedział: gość oczekiwał zwrotu inwestycji. * Dzisiaj miał nadejść jego pierwszy duży transport, planowany od miesięcy. Kurierka z Brazylii. Full wypas. Rzecz polegała na tym, żeby nie brać kogoś, kto ściąga na siebie uwagę. Jorge wiedział o niej więcej, niż powinien - Silvia Pasqual De Pizzaro. Ich kontakt z São Paulo opowiedział. Miała dwadzieścia dziewięć lat. Z Campo Grande w pobliżu Paragwaju, gdzie bezrobocie było niebotyczne. Skończyła tylko podstawówkę. Pierwsze dziecko, córkę, urodziła jako osiemnastka. Potem mieszkała z dzieckiem u matki. Drugie dziecko, kiedy miała dwadzieścia, trzecie dwadzieścia dwa. Po ojcach dzieci ani śladu. Matka Silvii pracowała jako szwaczka, ale miała gruźlicę. Resztę mógł sobie dośpiewać sam: rodzinka na skraju nędzy. Silvia Pasqual zrobiłaby wszystko za parę realów. Smutne? Nie. Takie jest życie. Trzeba ryzykować, żeby coś osiągnąć. Jorge wiedział. Metoda według instrukcji Jorgego. Dwie kabinowe walizki, marki Samsonite Large, Magnesium Lite, zakupione. Pomysł w tym wszystkim: wysuwany uchwyt był z aluminium w środku pusty. Przewiercony czteromilimetrowym wiertłem pod gumową rączką u szczytu. W uchwycie każdej walizki mieściło się po tysiąc sześćset gramów koksu. Wartość towaru, w sumie, na ulicy: co najmniej trzy miliony. Szybki cash. Na samym końcu wsypywano zmielone kulki naftaliny. Jeżeli niefart i celnicy z psami - ostry zapach mógł popsuć wąchanie. Dziurki potem zalutowywano. Gumowe rączki z powrotem na miejsce. Zawartość walizek mogli przetrzepywać, ile chcieli. Mogli sprawdzać Silvię bez końca, obmacywać ją całą, prześwietlać rentgenem, kazać jej siedzieć na kiblu w areszcie przez trzy dni. Nie znajdą nic. Nada. To nie wystarczyło. Powtarzał sobie raz po raz: zrób to prawidłowo. Jorge słyszał o tylu przemyślnych metodach, które zesrały się dlatego, że celnicy nabrali podejrzeń. Gdy coś im się nie spodobało, nie ma przebacz. Patent Jorgego polegał na dokładnych instrukcjach dla Silvii, udzielonych jej za pośrednictwem ich kontaktu w Brazylii. Nauczyła się na pamięć: przyjechała do Szwecji, by odwiedzić krewnych, którzy mieszkają pod Sztokholmem. Miała
zostać tydzień. Dostała numer telefonu, który miała podać, gdyby zapytali: jeden z numerów Jorgego na kartę. Dostała adres: willa należąca do ojca chrzestnego Fahdiego. Dostała ciuchy za ponad pięćdziesiąt dolarów; nie mogła wyglądać jak złachana, biedna analfabetka z brazylijskiej wiochy. Musiała się nauczyć paru prostych angielskich wyrażeń. I może najważniesze: leciała przez Londyn, na bilecie nie było informacji, że przybywa z Rio. Tak powinno być dobrze. * Sobota po południu. Dzień słoneczny. Wreszcie. Jorge oparł się o ogrodzenie żółtawego kościoła na Odenplanie. Przed sobą miał hotel Oden. Stał tak już od dwóch godzin. Czekał na Silvię Pasqual De Pizzaro. Powinna była przyjechać przed godziną. Jorge: pewien niepokój, ale wszystko prawdopodobnie pod kontrolą. Zadzwonił na Arlandę, samolot spóźniony o trzydzieści minut. Może miała problem z autobusami. Z kontrolą paszportową, z psami, z policją z Arlandy. Jorge miał nadzieję na fart. Nieco dalej na Karlbergsvägen, ale w zasięgu wzroku, stały ich dwa samochody. Jeden: podprowadzony przez Pettera. Drugi: wynajęty przez Mehmeda na fałszywe prawo jazdy. Stylish. Jego współpracownicy, Petter i Mehmed - nieźli macherzy. Opylali koks jak nigdy przedtem. Jorge ustawiał wszystko z góry. Petter i Mehmed gadali z podwładnymi i dilerami, podtrzymywali kontakty, sprzedawali, rozpuszczali plotki. Generowali zysk. Obaj byli chłopakami z przedmieścia. Obaj czasem wciągali po kresce. Petter: fanatyk południowej części miasta. Gdy tylko mijał Liljeholmen, jadąc w stronę centrum, uważał, że jest za granicą. Fanatyk klubu Bajen Hammarby. Hulaka. Idealny kanał sprzedaży dla szwedzkiej klasy robotniczej. Mehmed: Tunezyjczyk. Dystrybutor imigrantów/blokersów. Uwielbiał zadawać szyku, krążąc swoim audi A4 po ulicach Botkyrki. Bohater swojego rewiru. Teraz Mehmed siedział i czekał w jednym z samochodów. Miał spotkać się z Silvią w jej pokoju hotelowym, gdy się tylko zjawi. Opróżnić walizkę Samsonite z koksu. Zejść do samochodu. Pojechać do mieszkania Pettera. Zdać mu szajs. Petter miał zważyć, sprawdzić jakość, przepakować. Potem dostarczyć torebki Jorgemu. Plan powinien zadziałać bez pudła. Rolą Jorgego było głównie nadzorowanie transakcji. Petter i Mehmed równi goście ale też z tych, którzy dla cashu mogą zrobić wszystko. Na przykład sprzątnąć Abdulkarimowi i Jorgemu sprzed nosa transport śniegu. Nikt nikomu nie ufał. Ale J-boy za cwany, żeby dać się wyrolować, zaangażował jeszcze jednego faceta, chłopaka z branży IT, który kiedyś
kupował bezpośrednio od Jorgego. Chłopak z branży IT wynajęty tylko na dziś. Miał odegrać małe przedstawienie, dla sprawdzenia. Koleś siedział w swoim samochodzie trochę dalej, na Odengatan. Jorge sam do siebie: cholera, jaki cwany plan. Czekał. Przypominało mu to czekanie przed domem Radovana. Z tą różnicą, że tutaj wiedział, że coś ma się zdarzyć. Rozmyślał. Co się okazało w sprawie Radovana? Przede wszystkim: nienawiść Jorgego wyszła na jaw z całą mocą. Z każdym dniem silniejsza. Oddychał nienawiścią. Jadł nienawiść. Śnił nienawiść. Że masakruje Mrada kijem do bejsbola, wali po rzepkach kolanowych, w usta, w czoło. Strzela Radovanowi w brzuch ładunkiem śrutu. Próbował się opamiętać. Myśleć za to logicznie. Jak mógłby zgnoić R, nie narażając własnego źródła utrzymania? Informacje Darka były pomocne. Jorge rozpytał się o tego Nenada. Facet zawiadywał wypasionymi dochodami z kurew. Jorge pamiętał to imię. Nenad był także postacią w branży kokainy. Nikt nie wiedział jak. Wszyscy wiedzieli tylko że. Nikt nie umiał wykazać powiązań między Nenadem a Radem. Ale wcześniej czy później. Jorge czuł się pewny. To jednak był jakiś trop. Jorge popytał wśród znajomych, którzy chodzili na dziwki. Nietrudno znaleźć - Fahdi był jednym z nich. * Nuda oczekiwania na Silvię Pasqual De Pizzaro. Jorge powędrował myślami wstecz. Kilka dni temu Fahdi zabrał go ze sobą do burdelu, w jakimś mieszkaniu na blokowisku Hallonbergen - Malinowe Wzgórza. Długie korytarze, rozbrzmiewające echem klatki schodowe, uschnięte rośliny w doniczkach. Fahdi odbył trzy telefoniczne rozmowy, zanim się tam wybrali. Wytłumaczył, jak to działa: metodą z ust do ust. Wszyscy klienci za pierwszym razem podawali burdelmamie, Jelenie, swoje prawdziwe nazwiska. Później się używało haseł i pseudonimów19. Zgodnie z umową: prawdziwe nazwisko nigdzie nie było zapisane. Wszystkie prostytutki pracowały pod pseudonimami. Odwiedzający musieli być przez kogoś zarekomendowani, nim zostali wpuszczeni. Burdelmama widocznie sprawdzała ludzi w jakiś sposób. W necie można było znaleźć anonimową stronę - serwer był gdzieś w Anglii - z fotografiami dziewczyn. Mogłeś siedzieć w domu, wybierać, przebierać. Albo przyjeżdżały do ciebie, albo jechałeś do mieszkania na Hallonbergen. Fahdi wolał Hallonbergen.
19
W Szwecji nie tylko stręczycielstwo, lecz także kupowanie usług seksualnych jest przestępstwem.
Jorge wyobrażał sobie coś szykownego/luksusowego. W rzeczywistości najgorszy syf, jaki J-boy widział. Zła energia powitała go już w drzwiach. Hol z czerwonymi tapetami. Dwie poplamione aksamitne sofy i podrabiany perski dywan. Pachniało dymem i potem. Muzyka w tle: Tom Jones. Co za bullshit. Jorge i Fahdi nie zdjęli wierzchnich okryć. Wyszła im na spotkanie jakaś baba. Full tapeta. Za dużo makijażu. Włosy krótkie, farbowane na rudo. Olbrzymi biust. Długie, krogulcze paznokcie, które musiały być sztuczne. Naszyjnik ze sztucznych pereł. Na palcach mnóstwo pierścionków. Jej strój zdumiał Jorgego. Czarna marynarka, wyglądająca przyzwoicie, lecz gdy się odwróciła, spostrzegł, że na plecach ma głębokie wycięcie w kształcie klina, sięgające prawie do samego tyłka. Po szwedzku mówiła słabo. Poznała Fahdiego. Wymienili grzecznościowe formułki. Jorge pojął - to sama burdelmama, Jelena. Jorge i Fahdi usiedli. Czekali. Po kwadransie do hallu wszedł jakiś mężczyzna. Zmierzając w stronę wyjścia, odwrócił twarz. Ciche porozumienie: nigdy się nie widzieli. Kobieta wzięła ze sobą Fahdiego. Przez drzwi do kuchni Jorge dostrzegł przez moment ekspres do kawy koło zlewu. Dziwne wrażenie. Burdelmama robiła sobie przerwę na kawę, jakby to było najzwyklejsze miejsce pracy. Pięć minut później wskazała Jorgemu jakiś pokój. Na środku stało szerokie łóżko. Źle zasłane. Jakiś fotel. Spuszczona żaluzja. Na łóżku: prostytutka. Jorge stał ciągle w drzwiach. Patrzył na nią. Była szczupła. Mały nos. Być może kiedyś była ładna. Dzisiaj bez wyrazu. Ciuchy: szary podkoszulek. Czarne rajstopy. Na to miniówka. Buty na szpilkach. Klasyczny kurewski look. Nie, mylił się. Wciąż była ładna i przyglądała mu się z taką samą uwagą, jak on jej. - Cześć - powiedział Jorge. - Cześć, przystojniaku. Jak-sie-masz? Pierwszy raz tutaj? - Silny wschodnioeuropejski akcent, ale dało się zrozumieć. Dobrze. Jorge specjalnie poprosił o taką, która mówi po szwedzku. - Ile za obciągnięcie laski? - Czterysta. Jak dla ciebie. Ładny jesteś. - Daruj se tę gadkę. Zapłacę pięćset, jak mi opowiesz parę rzeczy. - A co? Mam świństwa mówić? - Nie, chcę wiedzieć, jak przyjechałaś do Szwecji. Dziewczyna zesztywniała. Żadna niespodzianka. Prawdopodobnie miała przykazane nie gadać z nikim o niczym, jak tylko jebać/chuj/pizda.
Jorge spróbował zrobić coś, żeby się rozluźniła. - Jak nie, to nie, nie ma sprawy. Zapłacę trzysta za laskę. Dziewczyna się zgodziła. Rozpięła mu spodnie. Ściągnęła mu slipy. Jorge nie miał wzwodu. Zaczęła mu obciągać. Poczuł się dziwnie. Splugawiony. Jorge zdziwiony - nie przypuszczał, że go to w ogóle ruszy. Poprosił, żeby przestała. Zbierało mu się na wymioty. Ona jakby nic nie zauważyła. Albo raczej miała gdzieś, że pobladł i usiadł na łóżku. Dwie minuty milczenia. Przebierał w banknotach. Wykonał jeszcze jedną próbę. - Dostaniesz jeszcze tysiąc koron, jak mi opowiesz coś o Nenadzie. - Wyciągnął ku niej dwie pięćsetki. O dziwo, zaczęła mówić. Teoria Jorgego: teraz, gdy już zapłacił za seks, nie mógł być gliniarzem. Stał się istotą z gatunku, który znała - jeleń to zawsze jeleń. - Ja dużo nie wiem. Ale my wszystkie słyszały o Nenadzie. - Jorge pomyślał, że jej głos brzmi delikatnie. - A co żeście o nim słyszały? - Nenad rządzi. Nenad może zabić. Sie go boją. - Kto? Wy, co tu pracujecie, czy wasi alfonsi? - Wszyscy. Dziewczyny, alfonsy. Jelenie. On robi ludziom różne rzeczy. Pracuje dla pana R. Jorge pomyślał: dziewczyna mówi sporo, ale tak naprawdę to nic. - Co on takiego zrobił? - spytał. - Gwałcił, bił, chore rzeczy, zboczone, używał dziewczyn do tego. Wszyscy się boją. Ale ja go mam gdzieś. - A pan R, co mówią o nim? Podniosła wzrok. Jorgemu wydało się, jakby się uśmiechnęła. - Pan R. Gadają, że on zawsze z bronią, morduje, jak ktoś obrazi, on rządzi w tym mieście. On rozkazuje Nenadowi, co rozkazuje alfonsiakom, co rozkazują nam. Mówią, że R zimny drań. Że to się czuje. Rozsiewa złe powietrze. Ale ja myślę, przesada. Pan R nie zimny drań. Pan R nie rozsiewa złego powietrza. Pan R rozsiewa zapach Hugo Boss. Jorge siedział przy niej na łóżku. Było w niej coś szczególnego. Nie umiał tego
nazwać, ale coś w sobie miała. Bez dwóch zdań. Ktoś zapukał do drzwi. Jorge wstał. Burdelmama zajrzała do środka. Spytała, ile czasu jeszcze potrzebują. Zobaczyła, że oboje są ubrani. Jorge zbiera się do wyjścia. Kiwnęła głową. Burdelmama działała mu na nerwy. W hallu Fahdi rozmawiał z mężczyzną w bluzie z kapturem, z narzuconą na wierzch marynarką. Jorge i Fahdi wyszli z kurwidołka. - Z kim żeś nawijał, jak wyszedłem? - To jest pimp tych dziewczyn. Ten, co pilnuje interesu. To jest robota sam miód. * Jorge ocknął się z zamyślenia. Spojrzał na swoją komórkę. Z powrotem do teraźniejszości - Odenplan, w oczekiwaniu na kurierkę, Silvię Pasqual De Pizzaro. Zobaczył numer na wyświetlaczu. Rozpoznał cyfry, zanim usłyszał dźwięk dzwonka. To był Mehmed. Chciał wiedzieć, czemu nic się nie dzieje. Silvia powinna już dawno być przy hotelu. Jakiś przypał. Skończyli gadać. W dalszym ciągu czekał. Gapił się w stronę hotelu Oden. Jakaś taksówka przystanęła po drugiej stronie ulicy. Top Cab, stała cena z Arlandy: 350 koron. Kierowca wysiadł pierwszy. Otworzył bagażnik, wyciągnął z niego dwie walizki kabinowe Samsonite. Jakaś kobieta wysiadła po stronie pasażera. Najwyraźniej ona. Ubrana w czarne dżinsy, czarny wełniany płaszcz. Czapka z nausznikami. Silvia Pasqual De Pizzaro. Nareszcie. Pociągnęła za sobą walizki do hotelu. Piasek, którym posypano chodniki, zazgrzytał pod kółkami. Jorge stał w miejscu. Mehmed pozostał w samochodzie, czekając na sygnał Jorgego. Przez dziesięć minut Jorge obserwował wejście do hotelu. Nikt nie wchodził ani nie wychodził. Dobry znak. Gdyby gliniarze byli na ich tropie, chcieliby pewnie dostać się do środka, zdjąć kuriera przy przekazywaniu towaru. Jorge zadzwonił do recepcji. Spytał, czy kobieta dostała już pokój. Podali mu bezpośredni numer do pokoju. Zadzwonił do Silvii. Podniosła słuchawkę. Jej angielszczyznę
o kant dupy. Kontrolę celną przeszła gładko. Nikt jej nie śledził. Wszystko zdawało się okej. Jorge wysłał SMS-a do Mehmeda. Widział, jak wchodzi do hotelu. Mehmed miał za zadanie zamówić obiad i wysłać go Silvii. Kiedy kelner wróci, Mehmed miał spytać go, czy Silvia jest w pokoju sama. Jeżeli tak: czas iść na górę i odebrać koks. Jorge przeszedł dokoła pod drugi narożnik hotelu. Wejście widział z boku. Czekał. Telefon w ręku. Gdyby do hotelu wszedł ktoś podejrzany, od razu miał zadzwonić do Mehmeda. Plan B, na wypadek przypału: Mehmed miał spuścić towar przez okno, od Hagagatan. Jorge tam mógł podnieść szajs. Biegiem do auta. Wystartować z piskiem opon. Nie działo się nic dziwnego. Zaczynało zmierzchać. Pionowy, żółty hotelowy neon jarzył się słabym światłem. Minęło dziesięć minut. Jorge obliczył wcześniej czas: na wydobycie koksu trzeba było piętnastu minut. Minęło jeszcze pięć minut. Mehmed wyszedł. Podrapał się po głowie - znak, że wszystko gra. W jednej ręce miał papierową torbę z galerii NK. Ruszył w stronę samochodu. Jorge obserwował z daleka. Jak okiem sięgnąć, żadnego ogona. Jorge zobaczył, jak jego własny kontroler, chłopak od IT, wysiada ze swojego auta. Idealny tajming. Ruszył pośpiesznie za Mehmedem. Dogonił go już przy samochodzie. Siemasz, siemasz. Jorge wiedział, co do siebie mówią. Wymieniali przygotowane wcześniej frazy. O tej porze, w weekend, niemało ludzi na ulicy. Warto odegrać mały teatr. Chłopak od IT spytał głośno, co Mehmed kupił w NK. Mehmed na to, że kurtkę. Jorge zobaczył, jak chłopak od IT zagląda do torby. Wszystko przebiegło bardzo szybko. Koleś od IT włożył rękę do torby. Wyjął rękę. Polizał jeden palec. Posmakował. Pogadali jeszcze jakieś czterdzieści sekund. Rozstali się. Mehmed wsiadł do swojego samochodu. Zapalił silnik. Chłopak od IT poszedł dalej, wzdłuż Karlbergsvägen, z komórką w ręku. Jorge odebrał SMS-a: „Spox”. Ani Silvia, ani Mehmed go nie rolowali. Towar w torbie NK był prawdziwy. Koleś od IT był zajebistym rozwiązaniem.
Jorge przekręcił kluczyk w stacyjce. Pojechał za autem Mehmeda, stanęli na czerwonym świetle przy Dalagatan. Po chwili ruszyli przed siebie. * Teraz do Sätry. Mieszkanie Pettera. Jorge rozglądał się dokoła. Porównywał auta. Sprawdzał, czy ktoś nie towarzyszy im zbyt długo. Razem z Mehmedem wybrali dłuższą drogę niż to konieczne. Gdyby ktoś chciał ich śledzić, zostałby szybko wykryty. Jorge już nie powtórzy tego błędu co wtedy, gdy Mrado i Ratko lajtowo go śledzili w drodze na wieś. Jechali S:t Eriksgatan. Przez most, na Kungsholmen. Między Mehmedem a Jorgem, całą drogę: czerwony saab 900. Za Jorgem cały czas: jakiś jaguar. Ale Jorge i Mehmed jechali dotąd prosto jak w pysk strzelił. Wielu kierowców podążało tą samą trasą. Póki co nic dziwnego, że te same wozy jadą w szeregu całą drogę aż do Fridhemsplanu. Czujność. Za Fridhemsplanem skręcili w lewo. Przecięli park Rilambshov. Wieżowiec „Dagens Nyheter” po prawej. Czerwony saab ciągle jechał między nimi. Wjechali na most Västerbron. Było już ciemno. Przęsła podświetlone z dołu reflektorami. Jorge uważał, że to najpiękniejsze miejsce w mieście. Nerwy napięte. Zdawało mu się, że widzi, jak jego koszula porusza się nad lewą piersią za każdym uderzeniem serca. Sam do siebie: masz zrobić to prawidłowo. Stać się trzy przecinek dwa kilo bogatszy. Coś w tym czerwonym saabie zwróciło jego uwagę. Jakiś ruch na tylnym siedzeniu. Jorge popatrzył jeszcze raz. Coś było nie tak. Zbliżali się do szczytu Västerbron. Sylwetka miasta na tle granatowej zasłony. Wąskie wieże kościelne jak igły od strzykawki wbite w niebo. Jorge wyjął komórkę. Zadzwonił do Mehmeda. Powiedział mu, że mają zmienić trasę już przy końcu mostu. Jorge wciąż przypatrywał się saabowi. Zobaczył jakiś ruch na tylnym siedzeniu. Pasażerowie coś na siebie zakładali. Włączył długie światła. Zaświecił prosto w tyłek saaba. Mężczyźni na tylnym siedzeniu widoczni jak w słoneczny letni dzień, wciągali coś, co wyglądało jak ciężkie kamizelki. To mogło być tylko jedno - kamizelki kuloodporne. Chuj. Jorge dał ostro po hamulcach. Walnął czołem o szybę.
Spojrzał na saaba. Ten też się zatrzymał. Spojrzał na auto Mehmeda. On też zahamował, jakieś trzydzieści metrów dalej. Prawdopodobnie skumał tylko tyle, że jest jakaś obsuwa. Jorge popatrzył dalej, w stronę Hornstull. Niebieskie światła, gdzie, kurwa, nie spojrzeć. Mierda. Szybka kalkulacja. Saab między ich wozami był trefny. Wrogowie, gliny? Musiał teraz działać. Faceci z saaba wysiedli. Trzej goście. Dwaj z nich biegli w stronę wozu Mehmeda. Ktoś za Jorgem zatrąbił. Oczywiste pytanie w szczytowym ruchu: dlaczego ktoś nagle hamuje na samym środku Västerbron? Jorge wyskoczył z samochodu. Pobiegł w kierunku auta Mehmeda. Faceci z saaba obejrzeli się. Przyśpieszył. Fart Jorgego - ten trening przed ucieczką zrobił swoje. Był szybki. Dopadł do wozu Mehmeda równocześnie z facetami z saaba. Wszystko działo się błyskawicznie. Jeden z mężczyzn otworzył drzwi samochodu Mehmeda. Jeden zwrócił się ku Jorgemu. Chwycił go za rękę. Próbował mu założyć jakiś chwyt. Mehmed krzyknął do Jorgego: - Dawaj w długą. To aina. Trzeci mężczyzna, który nadbiegł z saaba, rzucił się na Mehmeda i próbował przycisnąć go do fotela. Ten, co trzymał Jorgego za rękę, wyszarpnął parę kajdanek. Wrzasnął: - Policja. Jesteście podejrzani o przestępstwo narkotykowe. Nie urządzajcie cyrku, do cholery. Cały nasz oddział czeka na was tam, na dole, koło Hornstull. Jorge wpadł w panikę. Z całej siły kopnął gliniarza w jaja. Facet zawył. Jorge miał w głowie tylko jedno: koks w bagażniku. Złapał za klamkę bagażnika. Otworzył go. Wyrwał torbę NK. Policjant, który stał przy drzwiach wozu Mehmeda, rzucił się w stronę Jorgego. Jorge zrobił krok w bok. Nie dał się złapać. Gliniarz kopnięty w krocze wyszarpnął broń. Krzyknął coś. Jorge pobiegł. Policjant, który chciał go obezwładnić, za nim. Jorge przyśpieszył. Facet za nim szybki. Ale Jorge szybszy. Bogu dzięki za czas spędzony w Österåker i za ten mały trening, który miał ostatnio. Gliniarz coś za nim wrzeszczał. Jorge skoncentrowany maksymalnie. No, dawaj bracie, przyspiesz trochę tempo. Krok lekki. Krok wydłużony.
Biegł wzdłuż balustrady. Ludzie powysiadali z aut i spoglądali na rój niebieskich świateł, które sunęły w górę mostu przeciwległym pasem. W głowie Jorgego: śmigaj, Jorge. Bez Asics Duomax na superpodeszwach. Bez okrążeń wokół zakładu w Österåker w nogach. Przez ostatnie miesiące wyłącznie trening ze skakanką. A jednak był szybki. Przetaczał prawidłowo stopę, raz za razem. Asfalt wybijał rytm. Sztokholmska ciemność krzyczała granatowo. Odwrócił głowę. Dystans się powiększył. Gliniarz wymiękł. Jorge zobaczył ląd pod mostem, Långholmen. Jaki to będzie skok? Więcej niż siedem metrów z muru w Österåker? Pieprzyć to. Raz to zrobił. Zrobi to jeszcze raz. Jorge, król uciekinierów. Legendarny zbieg. Nic go nie mogło powstrzymać. Odbił się. Wskoczył na balustradę. Spojrzał w dół. Niewiele widać w mroku. Uszy torby NK w zgięciu łokcia. Zwiesił się. Powinno skrócić upadek o jakieś dwa metry. Rozluźnił chwyt. Zleciał w dół.
35.
JW siedział w autobusie do Skavsty i myślał: przede mną dwie godziny bezczynności. O Boże, jak żałuję, że nie mogę lecieć z Arlandy. Spróbował grać na komórce: minigolf, Chesswizz, Arkanoid. Ostatnio stał się mistrzem ściąganych z netu gier. Zaczął nawet wygrywać w szachy z komórką. Duma zmieszana z podekscytowaniem - jakie wyniki mógł osiągnąć? Abdulkarim miał lecieć za dwa dni liniami British Airways, business class. Z Arlandy. Fahdi miał lecieć SAS-em. Też z Arlandy. Kurde mol. Trzeba się było z tym pogodzić. Lecieli każdy osobno, różnymi liniami, w różnych godzinach, w różne miejsca. Abdulkarim wyznawał maksymę, że ostrożność to ułatwienie życia. JW pomyślał: ułatwienie życia dla kogo? Przecież, kurde, nie dla mnie - dwie godziny w autobusie, przynajmniej półtorej godziny czekania w Skavście, potem ze Stansted do
centrum Londynu co najmniej ze dwie godziny. Wypchaj się z takim ułatwieniem. Rozpoczął nową partię szachów. Znów te kłopoty z koncentracją, zbytnia podatność na stres. Zaczął nerwowo szukać świstka z zapisanymi numerami rezerwacji - Ryan Air nie miał nawet biletów. * Lotnisko Skavsta, które, zdaniem JW, ucieleśniało pojęcie „klasa B”. Szerokie świetlówki iluminowały halę odpraw. Z sufitu, który wyglądał, jakby się składał z grubych metalowych rur, zwieszał się biały śmigłowiec. Podłoga z laminatu. Ściany z laminatu. Stanowiska odpraw - z czego? zgaduj zgadula? - z zielonego laminatu. Kolejka do dwóch stanowisk. JW postawił na podłodze swoje bagaże. Jeden z nich to torba Louisa Vuittona, model large. Cena: dwanaście tysięcy koron. Jedyny problem w takim miejscu jak Skavsta - i tak wszyscy myśleli, że to podróbka. Mimo to mogło się zdarzyć, że bagażowi ją ukradną, jeśli połapią się, że jest prawdziwa. Grał dalej w szachy. Torby popychał do przodu nogą. Skoncentrowany na komórce. Stanie w kolejce trwało ponad czterdzieści minut. Pomyślał: Ryan Air - kij wam w oko. Po odprawie został mu jedynie bagaż podręczny, czarna torba na ramię marki Prada. Kontrola bezpieczeństwa była aż przesadna. Brytyjczycy bali się zapewne islamskich terrorystów. JW miał nadzieję, że Abdulkarim podróżuje bez turbanu. Pasek JW, marki Hermes, zapiszczał. Musiał go zdjąć i włożyć do niebieskiej skrzynki, która przejeżdża przez rentgena. Po bramkach bezpieczeństwa zadzwonił do Sophie. Rozgadali się. Wiedziała o jego podróży oraz z którymi przyjaciółmi się wybiera. Po paru minutach powtórzyła swoje dawne pytanie: - Kiedy właściwie będę miała okazję ich poznać? JW zmienił temat rozmowy. - Możesz polecić mi jakieś fajne bary w Mayfair? Sophie była w Londynie więcej razy niż JW w Sztokholmie, zanim się tam sprowadził. Od razu zarzuciła go nazwami. Rozmawiali dalej: o ostatniej imprezie Jet-set Carla, ostatniej panience Nippego, ostatnim kokainowym tripie Lollo. Ani słowa o kolegach JW. Poczuł, że zgłodniał. Napisy głosiły, że jest tu gdzieś restauracja. Odnalazł ją - wyjątkowo podły lokal. W jadłospisie widniały trzy dania: fish’n’chips, spaghetti bolognese i schabowy z frytkami i sosem bearnaise. W kolejce przed nim stały dwie siedemnastolatki, w arafatkach i głęboko wciągniętych na czoło wełnianych czapeczkach.
Marudziły, że nie ma żadnych dań dla wegetarian. Gość przy kasie burknął: - Możecie se wziąć frytki z samym sosem. Aktywistki nie dały się skusić. Ponarzekały chwilę, a potem poszły do kiosku i kupiły snickersy i lemoniadę. JW zamówił fish’n’chips i poszedł usiąść do stolika. Czekał, aż wywołają jego numer. Wyjął najnowszy numer „Café”, kupiony w Sztokholmie, na Cityterminalen. Przejrzał pobieżnie jakiś artykuł o nowej kwiecistej modzie dla mężczyzn. Szybko przerzucał strony. Właściwie nic go to nie obchodziło. Chciał tylko zająć czymś palce. Przyszło żarcie. Na rybie sos majonezowy, remulada, przynajmniej pół litra - bomba tłuszczowa oczywiście. Jedząc, rozważał, czy nie powinien zadzwonić do matki. Powiedzieć, czego się dowiedział o związku Camilli z jednym z jej belfrów z Komvuksu. Albo o ferrari. Tyle niejasnych spraw. Nie był to jednak dobry pomysł. To by dla niej znaczyło niepotrzebne myśli. Lepiej niech policja zbada to do końca. Niech przeprowadzą kompetentne śledztwo, dosyć prywatnych dociekań JW. Do nich należy wyciąganie wniosków. Przesłuchiwanie i badanie. Wyświetlanie życia Camilli. * Boarding przy wyjściu. Ludzie stanęli w kolejce. JW czuł się zmęczony, dobrze będzie przespać się w samolocie. Kontrola bezpieczeństwa odbyła się po raz drugi. Ponownie sprawdzili paszporty. Pasażerowie wyszli na płytę lotniska, gdzie było zimno jak diabli i wiało. Potem do samolotu. Nawet stewardesy były tu brzydsze niż na lotach z Arlandy. Znalazł swój fotel, postawił torbę Prady na podłodze. Stewardesa kazała mu umieścić ją na górze. JW był poirytowany. Upierał się. Stewardesa nie próbowała nawet być uprzejma. Torba wylądowała na górze. No niech to szlag. Syf malaria. JW obiecał sobie: następnym razem business class. Demonstracja procedur bezpieczeństwa. JW czytał swój magazyn. Samolot wystartował. JW oparł się wygodnie. Zamknął oczy. Odprężył się. - Pip pip! - wykrzyknął ktoś za nim. Odwrócił się. Pomyślał: ten dzień jest okropny. JW nie zauważył ich przy wsiadaniu. Tuż za nim siedziała grupa nabuzowanych już kiboli. Jeden z nich wrzeszczał tak, aż cały poczerwieniał. Reszta kolesiów pękała ze śmiechu. Zdecydowanym krokiem nadeszła jedna ze stewardes: - Przepraszam, czy mogę w czymś pomóc?
Facet pokazał przycisk u sufitu. - Jak nacisnąłem na ten guzik, to nikt się nie zjawił. To sam pipczę. Kolesie kulali się ze śmiechu. Stewardesa prychnęła coś z irytacją. Jeszcze większy rechot. Co za dzień. JW dziękował Bogu za swój odtwarzacz mp3 - ale rżenie kiboli przebijało się jednak przez muzykę. * Dwie godziny później: lądowanie na Stansted. Zaspany JW przeszedł z grupą pasażerów przez kontrolę paszportową do taśm bagażowych. Grał w Chesswizz na komórce. Na taśmie pojawiły się jego dwie torby. Wyglądały na nieuszkodzone. Świetnie. Do wyjścia przez kontrolę celną. Ruchomymi schodami zjechał do ekspresu StanstedLondyn. Obliczył całkowity czas swojej podróży. Przelot: około dwóch godzin. Z dojazdami: autobusami, metrem, taksówkami i czasem oczekiwania - byłoby razem sześć godzin. Ryan Air ssał pałę. Wtoczył się pociąg. Kobiecy głos z automatu obwieścił: This train leaves for London Liverpool Street Station in three minutes. Wsiadł. Zajął miejsce tak, żeby mieć na oku swoją torbę Louisa Vuittona w boksie na bagaże. Znowu wyciągnął magazyn „Café”. Anglia była znacznie cieplejsza od Szwecji. Pocił się. Zdjął płaszcz Diora. Położył go na kolanie. Konduktor mówił tak niemożliwym cockneyem, że JW ledwie pojął, o co chodzi, gdy ten zaproponował mu zakup biletu powrotnego już teraz. JW wyjął komórkę i wysłał SMS-a do Abdulkarima, że wylądował. I do Sophie: „Hej ślicznotko, właśnie wylądowałem. Tu jest ciepło. Przespałem się w samolocie. Co robisz? Słyszymy się za parę dni. Całusy./J”. * Parę godzin później, wyszedłszy spod prysznica, wyciągnął się na hotelowym łóżku. Był zmęczony. Zadzwonił wcześniej do Fredrika i paru londyńskich przyjaciół Jet-set Carla. Chciał sobie zorganizować wieczór. Sprawdzić, jak tu się ludzie bawią. Zaszaleć i, przede wszystkim, stworzyć sieć kontaktów. Hotel leżał w Bayswater. Pułapka na turystów - wykładzina dywanowa na każdym metrze kwadratowym. Nawet w łazience. Miał też pokoje zabukowane dla Abdulkarima i Fahdiego, a gdyby coś tu pachniało nie tak, miał anulować rezerwację i załatwić bezpieczne pokoje w jakimś hotelu klasy lux.
Zdaniem JW: robota głupiego. Zdaniem Abdulkarima: ich telefony mogły być na podsłuchu. Policja mogła się dowiedzieć, gdzie mają mieszkać, z kim się kontaktować, co mają robić w Londynie. Stąd te kaprysy. JW rozmyślał o Sophie. Naprawdę naciskała, żeby dowiedzieć się, kim są ci jego inni przyjaciele. O co jej szło? Dlaczego ją to ciekawiło? Ciągle jeszcze nie wiedział, czy naprawdę chciała intymności. Powierzchowność kontaktów była przecież cnotą w ich kręgach. W chwilach zwątpienia JW dopuszczał myśl, że go przejrzała. Że jego gra być może dobiega końca. A dlaczego to było takie ważne? Dlaczego nigdy nie czuł, że jest dość dobry taki, jaki jest? Co chciał osiągnąć? W tym ostatnim pytaniu brzmiało echo innego pytania - co chciała osiągnąć Camilla? Coś ją gnało. JW nie mógł się zdecydować, czy to on, czy policja powinna się tego dowiedzieć.
36.
To musi się wkrótce odmienić. Odmieni się. Mrado wszystko pozszywa. Oziębłość Radovana - zły omen. R wyczuwał, że Mrado nie widzi w nim Joksy. A przecież trudno, żeby widział - Jokso był prawdziwym guru, człowiekiem, który wywindował Serbów na absolutne szczyty podziemnego świata Sztokholmu. Zwarci, silni, lojalni. Radovan nie miał niezbędnych cech, słabeusz, chimeryk. Musiał dzielić, by rządzić. Fałszywy typ. Mrado zaczynał szukać własnej drogi: może powinni pójść sami, on i Nenad. Ale to się jakoś ułoży. Dziś miał to wszystko gdzieś. Dzisiaj był jego dzień z Lovisą. Zaplanowany. W szczegółach. Wytęskniony. Od środy do czwartku wieczorem. Za krótko ale chociaż tyle. * Wczoraj wieczorem wypożyczyli najnowszy film Disneya. Zrobili sobie prażoną kukurydzę. Pili fantę. Mrado podsmażył pulpeciki Mamy Scan i ugotował ziemniaki. Przyrządził nawet kiszoną kapustę. Pomógł Lovisie obierać i kroić, przyprawić potem keczupem. Niestety, kiszona kapusta jej nie smakowała, jedyne, co serbskie na stole. Co za cholerna idylla. Cały dzień był dla nich. Poprzedni raz diabli wzięli. Mrado nie mógł odebrać Lovisy z
przedszkola, bo właśnie musiał nauczyć moresu jednego ćpuna z Tumby, który groził Nenadowi. Gość jakimś cudem zdobył domowy numer Nenada i wydzwaniał do jego żony i dzieci. Kupuj i ćpaj ile wlezie, ale wara ci od rodziny Nenada. Mrado i Ratko znaleźli menela. Ukarali kolesia: złamany nos i solidne rany tłuczone czoła. Skutek walenia łbem w cementowy mur, w pewnej klatce schodowej na Grödingevägen 13. Ambiwalencja: Mrado chciał się widywać z córeczką, ale często zawalał sprawę. Zawsze potem żałował. Tłumaczył sam sobie: ktoś przecież musi kosić cash, żeby zapewnić przyszłość dziecku. Lepsze to niż wieczne jęczenie, bo matka Lovisy - Annika, pizda, Sjöberg - tylko tyle naprawdę umiała. Godzina wpół do dziewiątej. Lovisa oglądała poranek w telewizji. Włosy rozczochrane jak u małego trolla. Mrado przewracał się w łóżku parę minut. Wstał. Ucałował Lovisę w czoło. Zszedł na dół do 7-Eleven i kupił sok Tropicana, bogaty w owocowy miąższ, mleko i słodkie müsli. Przygotował śniadanie: ugotował kawę, nalał sok. Zrobił kanapkę z chrupkiego pieczywa dla Lovisy. Siedzieli przed telewizorem. Lovisa upaćkała podłogę. Mrado pił kawę. * Dwie godziny później jechali autobusem na Gärdet. Mrado postanowił nie brać samochodu ze względu na ten cały raban o to, że jeździ z Lovisą zbyt prędko. Wściekły, że ulega w tej sprawie Annice, ale lepiej zachować ostrożność, przynajmniej w mieście. Błonia na Gärdet pokrywał śnieżny puch. Lovisa opowiadała o bałwanku, którego ulepiła w przedszkolu. - Ja i Olivia zrobiłyśmy największego. Panie z kuchni pożyczyły nam marchewkę, na nos. - No to ślicznie. Z ilu kulek żeście go ulepiły? - Z trzech. Potem zrobiłyśmy kapelusz. Ale chłopcy go nam popsuli. - A to dranie. I coście wtedy zrobiły? - Powiedziałyśmy naszej pani. Mrado sam nie mógł w to uwierzyć, rozejrzał się po autobusie. Nikt chyba nie zwracał na nich uwagi - tu siedział facet, który dwa tygodnie temu rozwalił łeb jednemu ćpunowi, a teraz był idealnym ojcem. Wysiedli z autobusu przy Muzeum Techniki. Lovisa pobiegła do maszyn i instalacji przed wejściem. Miała na sobie czerwoną puchową kurteczkę z futrzanym kołnierzem, zielone pikowane spodnie i skórzane botki. Wkład Mrada: owe botki. Jego córka nie będzie biegać w dziadowskich bucikach z gumy
piankowej. Jego córeczka była taka pełna życia, kipiała energią i niczego się nie bała. Tak jak on sam, kiedy był dzieckiem w Södertälje. Pamiętał: gdy Lovisa miała trzy latka, zbiegała po schodach na łeb, na szyję - nie bacząc na upadek. Pełen atak. Jedno jest pewne: ta jej energia nie zostanie roztrwoniona tak jak jego. Mrado zbliżył się do instalacji. Marzł. Lovisa skakała na podeście przed czymś, co wyglądało jak duża antena satelitarna. Mrado podszedł. Lovisa poprosiła go, żeby przeczytał napis na tabliczce. Coś, że szept słychać z dużej odległości. Lovisa nie rozumiała, o co chodzi. Mrado zrozumiał. Pokazał jej. Ruszył do innej, podobnej anteny, dwadzieścia metrów dalej. - Zostań tu, Lovisa. Tatuś pokaże ci coś fajowego. Szepty słyszało się mimo odległości, tak jakby stali obok siebie i mówili wprost do ucha. Lovisie się szalenie spodobało. Szeptała o swoim bałwanku. O Shreku. O pulpecikach taty i o kiszonej kapuście z ubiegłego wieczoru. Śmiali się. W muzeum zdjęli wierzchnie okrycia. Mrado był przygotowany - pod kurtkę włożył marynarkę. Nie chciał obnosić się z kaburą. Pachniało kafeterią. Mrado już zrobił rekonesans i miał plan - usiądą tam coś przekąsić po przejściu przez muzeum. Wędrowali z sali do sali. Technorama: część eksperymentalna muzeum, dla dzieci. W jednej z sal: pomiary siły. Pokazywano, jak można stać się silniejszym, niż się jest. Talie/bloki/lewary/śruby/kliny. Mrado na krótszej stronie huśtawki wagowej, Lovisa na długiej. Mrado: sto dwadzieścia kilosów mięśni. Lovisa: dwadzieścia pięć kilo dziewczynki. Mimo to: jej strona przeważała. Mrado jechał do góry. Zdawało się, że Lovisa jest cięższa od taty. Lovisa piszczała zachwycona. Dusza Mrada: śmiała się. Poszli dalej. Testowali maszyny/wynalazki/instalacje/mechanizmy w każdej sali. Lovisie usta się nie zamykały. Mrado zadawał jej pytania. Szwedzki/serbski na zmianę. Po odpoczynku w kafeterii wrócili do domu. Mrado przygotował prawdziwy obiad: mortadela z pełnoziarnistym makaronem, keczup i sałatka. Potem zdrzemnęli się trochę na sofie. Godzinkę. Lovisa w ramionach Mrada. Mrado pomyślał: więcej mi w życiu nic nie trzeba. * Przy wyjściu. Lovisa założyła swoją kurteczkę. Mrado miał gdzieś, co na to Annika, niech się skarży - nie miał zamiaru jechać na siłownię komunikacją miejską. Była już czwarta po południu. Niewiele ludzi na siłowni. Mrado ćwiczył nogi. Robił
grymasy. Warczał. Stękał. Lovisa bawiła się na macie do stretchingu. Mrado próbował się uśmiechać między grymasami. Lovisa była już przyzwyczajona. Jeden z chłopaków z recepcji przyklęknął przy macie. Odezwał się jak do oseska: - Cio dziś jobiliście z tatą? Mrado ubawił się jej odpowiedzią: - Czemu ty mówisz tak jak babcia? Dochodziło wpół do szóstej. Mrado pilnował czasu. Klimat i tak był niedobry, odkąd dał plamę dwa tygodnie temu, kiedy Lovisa czekała na niego pod przedszkolem czterdzieści pięć minut. Prostował wtedy ćpuna. W końcu ktoś z personelu zadzwonił do Anniki, żeby zabrała dziecko. Niedobrze. Po siłowni pojechali w stronę Gröndal. Obwodnicą Essingeleden w godzinach szczytu. W samochodzie słuchali serbskiej muzyki. Lovisa próbowała śpiewać. Skręcili nad Stora Essingen. Zjechali na Gröndal. Sto dziesięć przy ograniczeniu do siedemdziesięciu. Mrado nie mógł się powstrzymać. Przyhamował. Na Gröndalsvägen ograniczenie prędkości do trzydziestu. Mrado wziął się w karby. Wlókł się ślimaczym tempem. Podjechał ostrożnie aż pod sam dom. Wypuścił ją przed wejściem. Sam pozostał w wozie. Widział, jak mała wystukuje kod. Oburącz otwiera ciężką bramę. Znika w środku. I już. Czuł, jak rozpiera go euforyczna czułość. Jeden dzień bycia tatą. * Nazajutrz, po dniu z dzieckiem, powrót do rzeczywistości. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Mrado spotykał się z najważniejszymi ludźmi/przywódcami świata przestępczego Sztokholmu i środkowej Szwecji. Bandytami/gwałcicielami/mordercami/dilerami - mniejsza o to, co robili, byle mieli wpływy. Nadspodziewane osiągnięcia. Mrado zdziwiony. Słuchali go, przetrawiali, rozważali. Większość wracała z odpowiedzią - że uznają jego racje: żeby poradzić sobie z psami, konieczny jest podział i zakończenie waśni. Skutek: nabierał kształtu deal o kartelach sztokholmskich przestępców. To mógł być sukces Mrada. Po stronie minusów: projekt Nova domagał się ofiar, także spośród jugoli.
Dwaj chłopcy pod Göranem aresztowani. Podejrzani o ciężkie przestępstwo podatkowe. Podział rynku w skrócie: Bandidos zgodzili się odpuścić sobie sprzedaż kokainy w centrum i wymuszenia w szatniach. W zamian za to mieli zwiększyć ściąganie haraczy, zwłaszcza na południowych przedmieściach. HA mieli rozwinąć przemyt alkoholu w całej środkowej Szwecji. Zmniejszyć ściąganie haraczy. Zwiększyć przestępczość gospodarczą, jaką chcieli. Banda Nasera: nie poddaje się naciskom. Chcieli handlować heroiną tak jak zwykle. Original Gangsters: ich główna działka to napady na konwoje, w całej Szwecji. W zasadzie poza konkurencją. Natomiast obiecali, że okroją dilerkę koksu na przedmieściach. W rejonie północnym mieli wolną rękę. Fucked For Life utrzymali handel marihuaną na południu Sztokholmu, mieli okroić na północy. Mrado zajmował się organizacją. Szacował wartość różnych rynków. Udziałów. Rejonów. Ważył. Analizował. Rozmawiał z czterdziestoma różnymi osobami. Uprawiał lobbing. Kiedy trzeba, pochlebiał. Kiedy trzeba, był twardy jak stal. Większość mu ufała, mieli go za jugóla z zasadami. Widzieli zalety jego propozycji. Widzieli zagrożenia ze strony Novej. Summa summarum: podział rynku był w zasięgu ręki. Najlepsze ze wszystkiego szatnie w centrum, jego własny wychuchany projekt, miały zostać nietknięte. Według samego Mrada: był geniuszem. Pozostał do skaptowania: Magnus Linden, Wspólnota Braci Wolfpack. Mieli się spotkać w Fittji, w pubie Golden Cave. Teren neutralny. * Mrado uwielbiał swego merca bardziej niż zwykle. Efekt kredek pozostawionych przez Lovisę. Mrado zatknął pudełko przy przedniej szybie jak ikonę. Crayons. Pomyślał: niedługo znowu będzie środa. Niewielki ruch. Przyjemna jazda. Rozmyślał o Wspólnocie Wolfpack. Utworzona siedem lat temu przez grupę więźniów w Kumli. Założyciel i oczywisty prezydent - Danny „The Hood” Fitzpatrick. Pomysł stworzenia Wspólnoty przyszedł mu do głowy, jak sam twierdzi, po paru latach w pierdlu, ponieważ zrozumiał „że jest nas wielu takich, którzy są gotowi zgodzić się na to, że policja czasami wrzuci gaz do naszych mieszkań i wpadnie po nas z pistoletami maszynowymi w ręku”. W założeniu chodziło o skopiowanie systemu hierarchii Hells Angels: hang around, prospect, członek, sergeant at arms i prezydent. Ale po paru latach gówno na serio wpadło w wentylator - prezydent Wspólnoty wdał się w konflikt z bratem Radovana. Wybuchła wojna między jugolami a Wspólnotą. Trwała dwa
lata, trzy osoby przypłaciły to życiem. Ale to było dawno temu. Wspólnota miała już nowego prezydenta: Magnusa Lindena. Jugole się uspokoili. Lecz blizny zostały. Mrado zaparkował wóz. Zanim zamknął, odmówił swoją zwykłą modlitwę do boga aut. Przed spotkaniem z Lindenem nie czuł nic szczególnego, poza słabą nadzieją na udany deal. Bez nerwów. Bez strachu. Wkroczył do pubu. Zobaczył Magnusa Lindena od razu. Koleś roztaczał aurę zła. Pub był prawie pusty. Jakaś kobieta w średnim wieku za barem. Ustawiała szklanki. Pora obiadowa dwie godziny temu. Lokal w półmroku. W tle muzyka Led Zeppelin: Stairway to heaven. Klasyka. Linden wstał z miejsca. Ramiona zwieszone po bokach. Bez śladu gestu pozdrowienia. Facet się nie pieścił. Mrado w swojej nowej roli negocjatora - zignorował fakt, że Linden ignoruje. Wyciągnął rękę. Spojrzał Lindenowi w oczy. Stał tak o trzy sekundy za długo. Linden wycofał się ze swej pozycji. Wyciągnął dłoń. Uścisnął dłoń Mrada. - Witaj. Chcesz coś zjeść? Lody przełamane. Zamówili piwo. Gadka chuju muju. Mrado już znał zasady gry. Dyskutowali o silnikach, autach, motocyklach. Linden podzielił się z nim swoją życiową mądrością, w uszach Mrada brzmiało to jak filozofia HA: - Jeździsz japończykiem, jesteś pedał. Mrado się zgodził. Szczerze. Miał w swoim życiu wiele samochodów, ale żadnego azjaty, i tak miało zostać. Rozmowa toczyła się gładko. Profil Lindena nie taki jak u wielu innych - facet miał odjeb rasistowski. Cały czas zjeżdżał w rozmowie na zagrożenie białej rasy/żydokomunę i Szwedzki Ruch Oporu, organizację zrzeszającą dawnych skinów. Mrada to nie ruszało. Gdzie w całym tym bredzeniu są pieniądze? Linden pokręcił głową. - No jasne, jak ktoś jest słowiańskiej rasy, to nie jest w stanie tego pojąć. Mrado miał już dosyć.
- Słuchaj no, hitlerku. Mam gdzieś te twoje teorie rasowe. Wiesz, czego ja chcę, tu chodzi o nas wszystkich. Przestań ściemniać i odpowiadaj lepiej na pytania. Zgadzacie się na podział czy nie? Ryzykowne, naciskać na Lindena. Gość bez wątpienia masakrował ludzi za dużo mniejsze przewinienia. Ale Mrado to nie ludzie. Linden kiwnął głową. Zdecydował się. Sprawa załatwiona. * Mrado w drodze powrotnej w euforii. Zadzwonił do Ratka, żeby opowiedzieć. Zadzwonił do Nenada. - Deal załatwiony, Wspólnota też wchodzi. Jak ci mówiłem, my jesteśmy bezpieczni. Naszych rynków nie ruszą. - Cholera, Mrado, odstawiłeś kawał dobrej roboty. Módl się tylko, żeby dotrzymali umowy. Sprzedaż koksu na przedmieściach idzie w górę jak rakieta. Następny przystanek Mars. Pójdziemy teraz na całego. - Można obstawiać bez ryzyka. Mrado rozmyślał długo, po której stronie jest Nenad. Z bossem czy przeciw bossowi? Słyszał plotki, wiedział, że Nenad także miał starcia z Radovanem. Istniała szansa, że Nenad jest wkurwiony, tak jak on sam. Musiał to sprawdzić. Mrado przetestował. - Cokolwiek zrobi Radovan, my jesteśmy safe. - Tak, cokolwiek Radovan by robił. Nenad spauzował. Pomilczeli. Potem dorzucił: - Mrado, my chyba gramy w tej samej drużynie? To ostatnie: Nenad testował Mrada, tak jak Mrado chciał przetestować jego. Nenad w grze - Mrado i Nenad po tej samej stronie, przeciw Radovanowi. *** Stockholm City Marzec PROJEKT NOVA - NAJNOWSZA BROŃ POLICJI PRZECIWKO GANGOM PRZESTĘPCZYM Z WOJEWÓDZTWA STOŁECZNEGO. Mają na swoim koncie
długą listę przestępstw, są coraz lepiej zorganizowani i coraz chętniej sięgają po przemoc. Szkolą młodych następców, których uczą rabować i sprzedawać narkotyki. Napady rabunkowe, ciężkie przestępstwa narkotykowe, ciężkie pobicia, stręczycielstwo i nielegalne posiadanie broni - to ich chleb powszedni. Mimo specjalnych policyjnych akcji gangi przestępcze w Sztokholmie są coraz sprawniejsze i coraz bardziej brutalne, i coraz lepiej zorganizowane. Nie ma dnia, żeby gazety nie donosiły o napadach na konwoje, przypadkach stręczycielstwa lub pobiciach na terenie Sztokholmu. Zorganizowani Wielu z tych przestępców to doświadczeni recydywiści, mający na koncie wiele odbytych kar. Wcześniej działali na własną rękę albo w małych grupkach przestępczych. Nowy trend zmierza ku lepszej organizacji i koordynacji działań przestępczych. Zaostrzenie walki ze zorganizowaną przestępczością jest jednym z priorytetów Komendanta Wojewódzkiego Policji w Sztokholmie, Kerstin Götberg. Projekt Komendy Stołecznej pod kryptonimem „Nova" wystartował w ubiegłym roku, po dłuższym okresie stałego wzrostu ciężkiej przestępczości na terenie województwa. 150 osób otrzymało tzw. znaczek „Nova". Oznacza to, że wszyscy policjanci wiedzą, że zatrzymanie danej osoby ma najwyższy priorytet, niezależnie od charakteru popełnionego przestępstwa. „Nie możemy wciąż czekać na główne wygrane. Jeżeli można wsadzić ich na siedem, osiem lat, to bardzo dobrze, ale nie zawsze da się to osiągnąć. Będziemy stale ich przyciskać, na całym froncie. Jak się złoży do kupy wszystkie sprawy z całego województwa, to z reguły starczy na jakiś wyrok dla nich", mówi Leif Brunell, szef
Sekcji Śledczej ds.
Narkotyków Stołecznego Wydziału
Kryminalnego,
zawiadujący projektem „Nova". Status wśród przestępców Na początku znaczki Nova były niemal wyznacznikiem statusu, znalezienie się na tej policyjnej liście stanowiło wyróżnienie. „To daje w środowisku jakiś status, ale na dłuższą metę jest dla nich irytujące, ponieważ stają się bardziej widoczni, a to im oczywiście nie na rękę", mówi Lena
Olofsson, inspektor kryminalny, zaangażowana w projekt „Nova". Zawodowi kryminaliści są zorganizowani w rozgałęzione siatki i specjalizują się w różnych przestępstwach. Kiedy różne bandy konkurują ze sobą o strefy wpływów, może dochodzić do konfliktów. „Istnieje kodeks honorowy, który prowadzi do starć między różnymi gangami, na przykład Hells Angels i Bandidos MC. Także tzw. siatki jugosłowiańskie nie są wolne od wewnętrznych konfliktów. W chwili obecnej największe problemy mamy na południu Sztokholmu. Młodzi garną się do gangów Rekrutacja młodego narybku do gangów przestępczych nie nastręcza większych trudności. Z reguły bardziej doświadczeni przestępcy planują, podczas gdy młodzi - „czipy" - dokonują samego przestępstwa. Czasem ci starsi, doświadczeni, towarzyszą młodszym jako „ojcowie chrzestni".
37.
Spotkali się w Sollentuna Centrum. Jorge czuł się tam u siebie. Kryte galerie, znane sklepy: H&M, monopolowy, B&R Zabawki, Intersport, Duka, Lindex, Teknikmagasinet. I market spożywczy ICA. Jorge przypomniał sobie, jak jedzenie, które w nim kupił, upadło na ziemię, kiedy dorwali go jugole. Potem przypomniał sobie te wszystkie razy, kiedy tam chodził coś podwędzić jako dziecko. Powrócił strach, że zostanie rozpoznany. To mu się przytrafiło trzy tygodnie temu, właśnie w Sollentunie. Najgorsze okolice dla Jorgego, najwięcej osób znało go tu z widzenia. Tamtym razem miał spotkać się na Malmvägen z pewnym gościem, który dla niego dilował. Na klatce schodowej Jorge natknął się na kobietę, która znała jego mamę. Próbowała żartować, zawołała za nim w chilijskim slangu: „Jorgelito. Byłeś w Afryce się opalać?” Zachował się, jakby nigdy nic. Wyszedł z budynku z sercem bijącym szybciej niż spanikowany rytm drum’n’bass. Przekonywał sam siebie: teraz spoko. Na listach ainy jestem gdzieś na dole. Zmieniłem wygląd. Jestem inny facet. Jej pierwszej, od paru miesięcy, udało się go rozpoznać. Kupili sobie w kiosku po coca-coli: Jorge, ta prostytutka z burdelu na Hallonbergen i
jej przydupas, gość, którego Jorge wcześniej nie widział. Facet: olbrzymi svenne. Wzrostu dwa metry pięć, co najmniej. Klata szeroka na metr, głowa bez szyi. Wątpliwe, czy facet mógł chodzić, nie ocierając przy tym uda o udo, wielkich kłębów mięśni. - To jest Micke - powiedziała dziewczyna. Jorge nie wiedział, czy ten wielki koleś to jej chłopak, czy alfons. Nie zdobył się na pytanie. Wstydził się, że zapłacił jej za seks tydzień temu. Pytanie wewnętrzne: wstydził się, bo to żenujące, czy dlatego, że to złe? Jorge uniósł jedną brew. Sygnał dla niej: dlaczego on tu z nimi jest? Dziewczyna zrozumiała. Powiedziała: - Spokojnie. On tylko przejdzie trochę z nami. Żeby mi się nic nie stało. - Będzie słuchać wszystkiego, co mówimy, czy jak? To paranoja. Facet odpowiedział, niespodziewanie dość piskliwym głosem: - Spoko, chudzielcu. Ja sobie pójdę parę metrów za wami. Jakiś przypał. Po co w ogóle go ze sobą wzięła? J-boy nie miał zamiaru ryzykować. Jboy wiedział, czym pachnie brak kontroli nad wielkimi kolesiami. Powiedział: - Możesz iść niedaleko od nas, ale z przodu. Żebym cię cały czas mógł widzieć. Olbrzymi koleś wbił w niego wzrok. Strzelał palcami. Jorge to zignorował. Powtórzył: - Jak ona chce dostać tę forsę, to macie robić tak, jak mówię. Dziewczyna zrozumiała i zgodziła się. Poszli przez Centrum. Wyszli na zewnątrz przez automatyczne drzwi. W stronę parku za terenami Targów. W milczeniu. Olbrzymi koleś cały czas sześć, siedem metrów przed nimi. * Jorge był najszczęśliwszym dilerem w mieście. Wykolegował pana władzę grande. Wyciął z tą kokainą numer wszech czasów. Torbę NK z koksem sprzątnął glinom sprzed nosa. Zostawił ich daleko w tyle - gliniarze to zmęczone stare dziady - zwiesił się z mostu i skoczył. Wylądował w śniegu na Långholmen. Stopa przetrwała upadek. Mało mu palma nie odbiła, gdy nagle uświadomił sobie, że Långholmen to wyspa. Potem do niego dotarło: Szwecja to cudowny kraj - tutaj jest zima, tu jest lód. Ruszył ku południowej stronie, na Hornstull. Pobiegł po lodzie. Lód cienki. Ale wytrzymał. Potem biegiem między domami wzdłuż całej Bergsunds Strand. Wydostał się po drugiej stronie, przy parku Tantolunden. Tu już spoko. Na Ringvägen złapał taksówkę. Inny cudowny aspekt całej sprawy: prawdopodobnie będą mieli kłopot, gdy zechcą
wsadzić Mehmeda. Bo pewnie nie są w stanie udowodnić, że miał tę kokainę. Z drugiej strony, państwo zazwyczaj może udowodnić wszystko, co chce udowodnić. Tu oczywiście dali wielką plamę - zazwyczaj podmieniali kokainę na coś innego, prawdziwy towar był potrzebny jako dowód. Ale tu pozwolili Mehmedowi wziąć z sobą the real stuff. Przypuszczalny powód: wiedzieli, że ktoś będzie sprawdzał szajs, a chcieli złapać poważnych dilerów, nie płotki. Frajerzy - J-boy nie da się tak łatwo zwinąć. Jedyne, co go uwierało: jak do tego doszło? Najbardziej prawdopodobne, że to Silvia, kurierka, dała ciała. Może nie odpowiadała jak należy na pytania celników. Może celnicy mieli psy. Może, nie daj Boże, ktoś dał im cynk. Akurat teraz miał to gdzieś. Koks był jego/Abdulkarima. Przynajmniej trzy miliony koron na ulicy, brutto. Sztokholmskie przedmieścia należały do nich. * Jorge i dziewczyna zbliżali się do linii drzew. Olbrzym trzymał się nieco dalej, z przodu. Śniegu leżało dużo, piękna biel. Ścieżka porządnie posypana piaskiem. Jorge w adidasach - wdzięczny za gorliwość administracji parku. Zwróciła głowę w jego stronę, dając znać, że jest gotowa mówić. - Dobrze, że przyszłaś - powiedział. - To kosztuje. - Jasne. Tak jak umówione. - No. To od czego mam zacząć? - Na początek może mi powiesz, jak masz na imię? - Mów mi Nadja. Co mam opowiedzieć? - Zacznij od początku. Jak tu przyjechałaś? Była oszczędna w słowach. Jorge pomyślał: ładna jest. Wciąż miała to coś w sobie: grała twardą, a jednocześnie chciała coś przekazać. On to dostrzegł. Zbyt łatwo było ją przekonać. Za bardzo jej zależało. Za pierwszym razem, kiedy ją spotkał w burdelu, powiedziała, że pan R rozsiewa zapach Hugo Bossa. Jorge rozpytał się wśród takich, co wiedzieli. Zgadzało się. Radovan lubił Hugo Bossa. We wszelkich postaciach. Garnitury, koszule, płaszcze. Aftershave. Skąd mogła wiedzieć, że Radovan pachnie Hugo Bossem? Były tylko dwie możliwości. Albo ktoś jej opowiedział. Ale to nieprawdopodobne. Albo spotkała go, z bliskiej odległości. Możliwość numer dwa czyniła z niej jak dotąd najciekawszy trop Jorgego.
Chciała o czymś powiedzieć. Zaimponowała mu odwagą. Opowiedziała, jak przyjechała do Szwecji z Bośni i Hercegowiny sześć lat temu. Miała wtedy lat osiemnaście. Zgwałcona czterokrotnie, jako nastolatka, przez serbską milicję. Chciała dostać azyl. Mieszkała przez dwa lata w obozie dla uchodźców pod Gnestą. Myślała, że wie, co to biurokracja. Poznała ją w swoim kraju. Dzisiaj wiedziała, czym naprawdę może być. Co to za życie? Chodziła na szwedzki dla imigrantów, po dwie godziny dziennie. Miała talent. Uczyła się szybko. Resztę dnia spędzała, leżąc na łóżku. Oglądała TVshop i stare filmy w języku, którego nie rozumiała. Spróbowała raz sama sobie coś kupić w Sztokholmie - jej dwa tysiące koron miesięcznie, tysiąc, po odliczeniu tego, co wysyłała rodzinie w Sarajewie, to było tyle co nic. Więcej już tego nie robiła. Zostawała w pokoju. Spała, oglądała telewizję, słuchała radia. Na granicy apatii. Myślała: tylko pieniądze mogą ją uratować. Któregoś wieczoru sąsiadka z korytarza poczęstowała ją blantem. Uczucie: pierwsze miłe przeżycie, jakie miała od czasów sprzed katastrofy w Bośni. Tak już poszło: zbierały się w pokoju sąsiadki parę razy w tygodniu. Siedziały tylko. Przypalały. Czilowały. Druga strona medalu: potrzeba cashu coraz bardziej desperacka. Przestała wysyłać pieniądze rodzinie. Niewiele pomogło. Długi rosły. Rozwiązanie podsunęła jej ta sama sąsiadka - wpuszczała do siebie, raz czy dwa w tygodniu, jakiegoś faceta, waliła mu konia, czasem trochę ssała. Zarabiała paręset koron. Później, w nocy, zbierały się znowu w pokoju sąsiadki. Skręcały grubszego dżointa. Głębiej się zaciągały. Zapominały o całym syfie. Trwało to parę miesięcy. Potem zjawili się inni mężczyźni. Eks-Jugosłowianie, Serbowie. Nie znała ich twarzy. Rozpoznawała za to ich styl. Chłopcy Arkana. Mówili jej i sąsiadce, co mają robić. Kiedy to mają robić. Ile mają brać za to pieniędzy. Zwiększyła się liczba klientów. Napływał cash. Nie dostała azylu. Alternatywa: zostań tu nielegalnie albo wracaj do swojego zrujnowanego wojną domu i wspomnień o gwałtach. Wybrała to pierwsze. Ugrzęzła jeszcze głębiej w sutenerskiej siatce. Kazali jej mieszkać z innymi dziewczynami w pilnie strzeżonym mieszkaniu. Czasami przychodzili tam faceci. Czasami je wożono w inne miejsca. Uznali, że ma talent nie tylko do szwedzkiego, więc dostawała tak zwane prace luksusowe: miała na przykład siedzieć w towarzystwie w restauracji i tylko być ładna. Mogła dać się poderwać jakiemuś gościowi, który stawiał drinki. Mogła chodzić w minispódniczce na imprezy w wielkich willach i udawać kelnerkę. Starsi faceci, którzy ją poklepywali/obmacywali. Wciągali do najbliższych pokojów. Jelenie, którzy nigdy nie płacili bezpośrednio jej. I każdej nocy, wróciwszy do domu, skręcała sobie spliffa. Brała parę tabletek sobrilu.
Czasami przyprawiały sobie dżointa fetą - w języku ćpunów: bomba atomowa. Serbscy alfonsi zaopatrywali je w towar. Pilnowali, żeby były spokojne. Po pół roku - miała objawy głodowe, jeśli nie dostała swojej dziennej działki gandzi lub amfy. Jorge zadawał niewiele dodatkowych pytań. Pozwolił jej swobodnie opowiadać. Czuł się jak jakiś pieprzony psycholog. Jak Paola, która go zawsze słuchała. Ale nie tylko to, on poza tym czuł coś do Nadji. Nagle zrozumiał, co to jest: współczucie. I coś jeszcze: rodzaj czułości. Dopiero teraz zaczęli docierać do ciekawych informacji. Wielki koleś co jakiś czas oglądał się za siebie. Sprawdzał, czy ciągle za nim idą. Czy dystans zbyt się nie wydłużył. Jorge domyślał się, że oni nigdy nie spuszczają dziwek z oka. Jorge spojrzał na Nadję. - Możesz mi opowiedzieć szczegółowo o tych luksusowych robotach? - To były jakieś dwa lata. Najczęściej zabierali nas wpierw w jedno miejsce. Żeby przyszykować. Wybierali dla nas ciuchy. Czasem drogie rzeczy: jedwabne sukienki. Buty na szpilkach, z najlepszej skóry. Jedna wizażystka uczyła, jak w nich chodzić. Żeby się nie chwiać. Uczyli, o czym mówić i co robić z tymi starszymi gośćmi. - Gdzie to było? - Wszędzie. W willach, eleganckie przedmieścia, zdaje się. Knajpy dokoła Stureplanu. Inne dzielnice. Cztery pięć razy ja pojechała na weekend z facetem. Szwedzkie dziewczyny też były. Jorge doskonalił technikę wywiadu. Starał się stawiać właściwe pytania. Nie naciskać zbytnio, pozwolić jej mówić. Chciał, żeby wszystko wygadała sama z siebie. - Co trzeba zrobić, jak się chce wziąć udział w takiej imprezie? - Że co ty chcesz? - Chodzi mi o to, że gdybym chciał się dostać na taką imprezę w willi. To co bym miał zrobić? - Dla mnie tych luksusowych robót już nie dają. Ja już nie taka młoda i ładna. U mnie niedługo koniec. Za dużo tej pieprzonej amfetaminy. Jak chcesz na taki bal, musisz mieć dużo pieniędzy. Dziewczyny tam nie tanie. - Fałszywy uśmiech. - No ale jak bym chciał. To z kim mam gadać? - Różni są. Ty pytał o Nenada. Pogadaj z nim. - Odpada. Są jacyś inni? Kto organizował te eleganckie bale? - Szwedzi. Wyższe sfery.
- Znasz jakieś nazwiska? - Popróbuj Jonas albo Karl. Oni rządzili tymi wizażystkami. - A nie znasz ich nazwisk? - Nie. Szwedzkie nazwiska trudne. Nam nigdy nie mówili. Tylko ksywki. - Mieli jakieś ksywki? - Tak, Jonas - Jonte. A na Karla mówili Dżezi Karl czy jakoś tak. - Kto jeszcze był w to zamieszany? - Zapytaj pana R, jak się nie boisz. - On też tam bywał? Twój chłopak wie, że z nim byłaś? Przystanęła. - Ty skąd to możesz wiedzieć? Jorge: zapachowy Sherlock. - Wiem, po prostu. Ruszyli znowu. Z powrotem, w stronę Centrum. - Micke, on nie mój chłopak. On oko Nenada na mnie. Oko pana R. Nie wie o wszystkich, z którymi byłam. Po co mu niby wiedzieć? - Dlaczego on pozwala, żebyś tak ze mną rozmawiała? - Micke nie taki jak inni. On nienawidzi pana R. Micke obiecał mi pomóc skończyć z tym całym gównem. - Dlaczego? - Mówię, że nienawidzi pana R. Pracuje tylko dla pieniędzy. Był już nawet pobity. - O czym ty mówisz? - Micke dobry człowiek. Jeden Serb, świnia, co pracuje dla pana R, zmiażdżył mu nogę. Na siłowni. Spuścił mu najcięższy ciężar na stopę. Potem ten Serb go pobił normalnie, bez powodu. Dla niego nic wielkiego. Dlatego Micke może pracować dla Nenada. Rozumiesz. Micke duży. Mimo to. Kapujesz, jacy ci faceci, co pytasz właściwie? Jorge kapował. Nienawiść. Głód. Pogoń.
38.
Abdulkarim i Fahdi przybyli do Londynu dwa dni po JW. Odebrali pistolet, pierwsza rzecz po wylądowaniu. Wzięli taksówkę na Euston Square, gdzie jeden czarny chłopak czekał już na stacji, koło kiosku z prasą. Przekazali kopertę z umówioną sumą. Chłopak szybko przeliczył, kiwnął głową. Dał im jakąś karteczkę. Abdulkarim nie miał zamiaru dać się wyrolować, dopilnował, żeby facet nie zniknął, zatrzymał go. Gdyby broni nie było, skrupiłoby się na kolesiu. Skrytki bagażowe miały zamki na kod. Chłopak ich zaprowadził prosto do właściwej szafki. Kod z kartki zadziałał. W skrytce leżała sportowa torba. Fahdi chwycił torbę i wsadził do niej rękę. Wymacał. Uśmiechnął się szeroko. * Resztę pierwszego dnia zorganizował im JW. Zabrał ich na sightseeing z wynajętym przewodnikiem. Abdulkarim uszczęśliwiony, nie był za granicą, odkąd przyjechał do Szwecji jako chłopiec, w 1985. Obejrzeli Houses of Parliament, Big Bena, London Dungeon, przejechali się wielkim kołem, London Eye. Abdulkarimowi najbardziej spodobał się London Dungeon, muzeum horroru z powykręcanymi lalkami z wosku, gilotynami, garotami, szubienicami. Przewodnikiem był Szwed w średnim wieku, mieszkający w Londynie od siedemnastu lat. Przyzwyczajony do szkolnych wycieczek i grup turystów ze środkowej Szwecji. Tym razem nie bardzo wiedział, co ma myśleć o swoich klientach, pewnie spodziewał się zwyczajnych, trochę nudnych gości. Tymczasem Abdulkarim i Fahdi zasypali go pytaniami. Gdzie tu jest najbliższy klub ze striptizem? Nie wiesz pan, jaka jest cena koki? Pomożesz nam pan dostać tanią gandzię? Nerwowe krople potu na czole przewodnika. Pewnie robił w gacie ze strachu. JW śmiał się w kułak. Pod koniec dnia przewodnik wyglądał na nieźle przerażonego. Rozbiegane spojrzenie, przypuszczalnie bał się, że za następnym rogiem zjawi się jakiś bobby i go aresztuje. Podziękowali mu i dali hojny napiwek. Nim się rozstali, Abdulkarim spytał: - Wybieramy się wieczorem do Hothouse Inn. Idziesz pan z nami? The Hothouse Inn: JW załatwił dla nich wejście. Jeden z najbardziej ekskluzywnych lokali ze striptizem w Soho. I co najlepsze - gość się zgodził. Abdulkarim wykrzywił się z niesmakiem.
- Ojoj. Ja tylko żartowałem. Wcale się tam nie wybieramy, to nie dla nas. Takie świństwa. Pan to lubi? Przewodnik poczerwieniał jak pomidor. Czerwone światło na skrzyżowaniu było blade w porównaniu z nim. Odwrócił się na pięcie i poszedł. Zarykiwali się ze śmiechu. * Dzień drugi. JW, Abdulkarim i Fahdi najechali dzielnicę shoppingu. Londyn, mekka luksusowych domów towarowych: Selfridges, Harrods. Ale najlepszy: Harvey Nichols. Mieli limuzynę wynajętą na cały dzień. JW dzień wcześniej przeprowadził się do hotelu Abdulkarima, kiedy ten uznał go za bezpieczny. Fahdi przeniósł się tam nieco później tego samego dnia. Zaczęli od hotelowego brunchu, rozmiar XL: kiełbaski, bekon, żeberka, kurze udka, pieczone ziemniaki, omlety z syropem, siedem gatunków pieczywa, müsli, płatki Kellogga, jajecznica, trzy rodzaje świeżego soku, marmolada, Marmite, Vegemite, masa serów - stilton, cheddar, brie - dżem, nutella, lody, sałatka owocowa. Ile dusza zapragnie. Obżerali się. Fahdi uwielbiał jajecznicę, nałożył sobie dwa talerze. Starsze panie przy stoliku obok gapiły się na nich. Abdulkarim zamawiał świeży sok cztery razy. JW wstydził się i nie wstydził zarazem. Poprawił sobie mankiety i popatrzył na sąsiadki. Mrugnął jednym okiem. Sprawiało mu to pewną frajdę. * Gablota, limo, podjechała po nich o pierwszej. Abdulkarim ostro nakręcony, chwalił się, ile to zarobią na koksie, który Jorge ściągnął przez tę Brazylijkę. Opowiadał, jak to zabawią się w Londynie. Wszystkie beaches miały posmakować Abdulkarima. Wszyscy chuligani mieli popamiętać Fahdiego. Ubiegłego wieczoru Abdulkarim też mówił tylko o jednym - słynnej ucieczce Jorgego z Västerbron. JW pełen podziwu. Trzy kilo koli dla nich. Dokładnie to, o co chodziło, duża ilość. Zatrzymali się przed Selfridges. Abdulkarim otworzył drzwi i wyjrzał. Wrzasnął fatalną angielszczyzną: - Jedziemy stąd. Tu nie jest dla nas dosyć elegancko. JW zerknął ze śmiechem na Fahdiego. Czyżby Abdulkarim pociągnął sobie snifa przed śniadaniem?
Szofer nawet nie mrugnął okiem. Kaprysy Abdulkarima to pewnie nic w porównaniu z chimerami naprawdę bogatych i sławnych ludzi, których woził. Pojechali dalej. Na trotuarach było tłoczno, a na ulicach pełno samochodów. Klasyczne piętrusy przeciskały się, zjeżdżając ku przystankom. Limuzyna stanęła koło Harveya Nicholsa. Weszli do budynku i szybko znaleźli dział męski. Gigantyczny. Dla JW, fanatyka shoppingu, czciciela luksusu, była to jedna z najszczęśliwszych chwil w życiu. Ślinił się, śpiewał w duchu, tańczył taniec konsumenta. Raj firm: Dior, Alexandre of London, Fendi, Giuseppe Zanotti, Canali, Hugo Boss, Prada, Cerruti 1881, Ralph Lauren, Comme des Garçons, Costume National, Dolce & Gabbana, Duffer of St. George, Yves Saint Laurent, Dunhill, Calvin Klein, Armani, Givenchy, Energie, Evisu, Gianfranco Ferre, Versace, Gucci, Guerlain, Helmut Lang, Hermès, Iceberg, Issey Miyake, J Lindeberg, Christian Lacroix, Jean Paul Gaultier, CP Company, John Galliano, John Smedley, Kenzo, Lacoste, Marc Jacobs, Dries Van Noten, Martin Margiela, Miu Miu, Nicole Farhi, Oscar de la Renta, Paul Smith, Punk Royal, Ermenegildo Zegna, Roberto Cavalli, Jil Sander, Burberry, Tod’s, Tommy Hilfiger, Trussardi, Valentino, Yohji Yamamoto. Było wszystko. Abdulkarim kazał ekspedientowi chodzić za sobą i ciągnąć wózek na zakupy. Wrzucał tam garnitury, koszule, buty i swetry. JW chodził sam. Wybrał klubową marynarkę, Alexandre of Savile Row, parę dżinsów Helmuta Langa, dwie koszule, jedną Paula Smitha, drugą Prady, i pasek Gucciego. Rachunek wyniósł w sumie tysiąc funtów. Fahdi zdawał się zagubiony. Najlepiej czuł się w zwykłej skórzanej kurtce i dżinsach, a zatem kupił sobie parę dżinsów Hilfigera i skórzaną kurtkę Gucciego. Cena samej kurtki: trzy tysiące funtów. Gucci - fetysz maniaków luksusu. JW wyobrażał sobie, jak bardzo wszystko się uprości, gdy już zdobędzie wyprane pieniądze. Marzyło mu się korzystanie z porządnych kart kredytowych. Uczucie, za którym tęsknił: móc rzucić na ladę American Express Platinum Card. Obsługa pomogła im zanieść do limuzyny wszystkie torby i torebki. Dla ekspedientów najwyraźniej była to rutyna. Londyn to miejsce dla wstrętnych bogaczy. Gablota pojechała dalej wzdłuż Sloane Street, głównej ulicy wytwornych butików: Louis Vuitton, Prada, Gucci, Chanel, Hermes leżały jeden przy drugim. Oczy JW pieściły powabne linie logotypów. Po minucie Abdulkarim znowu zaczął krzyczeć.
Wysiedli. Abdulkarim pobiegł do butiku Louisa Vuittona. JW patrzył na jego zwisające spodnie i kusą kurteczkę na marynarce, myśląc: taki styl ubierania się powinien być karalny. Odźwierny sklepu spojrzał najpierw sceptycznie na Abdula - jakiś śniady świr? Potem zobaczył limo. Wpuścił go. Spędzili jeszcze półtorej godziny na Sloane Street. Ostateczny rachunek JW wyniósł cztery tysiące funtów, nie licząc tego, co zapłacił u Harveya Nicholsa. Trofea do pokazania boysom w domu: skórzana teczka Gucciego, płaszcz Miu Miu, koszula Burberry. Nieźle. Pewna myśl przemknęła mu przez głowę: czy to było życie, czy blef? JW czuł, jak rozpiera go radość, niemal euforia. Mimo to nie mógł nie pomyśleć o tym, jak musiała czuć się Camilla, kiedy jechała z tym gościem z Belgradu jego żółtym ferrari. Jak bardzo byli do siebie podobni, ona i JW? Lunch zjedli w Wagamama przy końcu Sloane Street, w jednej z tych trendowych azjatyckich knajp z minimalistycznym białym wystrojem. Abdulkarim sarkał, że zbyt wiele dań zawiera wieprzowinę. - Jak jutro będziemy świętować - powiedział - to zjemy coś w jakimś lokalu halal. Fahdi, zdziwiona mina. - Co mamy świętować? Abdulkarim z uśmiechem: - Jutro, kolego, spotykamy się z tymi, z którymi mamy się tu spotkać. Jutro się okaże, czy będziemy milionerami.
39.
Mrado siedział w domu na sofie, po treningu. Zmęczone mięśnie. Włosy mokre. Poza tym - najedzony, wmusił w siebie dwie puszki tuńczyka z makaronem plus koktajl proteinowy. Do tego Ultra Builder 5000, dwie tabletki - Metandienon, anabolicznoandrogenne sterydy najwyższej klasy. Leniuchował, oglądał Fight Club, Eurosport. K-1, Elimination Tournament. Poprzedni mistrz K-1, Jörgen Kruth, komentował. Analizował ciosy pięścią, kopnięcia i kolana. Jego nosowy, gnuśny głos mówił sam za siebie - facet zaliczył za wiele ciosów w nos.
Jeden z największych, Remy Bonjasky, wykańczał na ringu przeciwnika. Zagnał gościa do rogu. Kolanem w brzuch. Niskie kopnięcia na łydkę. Przeciwnik krzyknął z bólu. Bonjasky wyprowadził dwa szybkie lewe proste. Facet nie zdążył podnieść rąk do gardy. Ochraniacz szczęki wyleciał. Nim sędzia zdążył przerwać, Bonjasky dokończył kopnięciem okrężnym, trafił w lewe ucho. Prawdziwy nokaut: przeciwnik traci przytomność, nim wyląduje na podłodze. Mrado sam lepiej by tego nie zrobił. W ostatnich dniach Mrado był w wyśmienitym humorze. Trening szedł na wysokich obrotach. Serotonina w przypływie. Lepiej sypiał. Gangi pod kontrolą - udało mu się. Większość na tyle skłonna do ugody, żeby cały pomysł zadziałał. Wiedzieli, co jest grane jak długo każdy trzyma się swojej strefy, biznes się rozwija. Gliny przegrywają. Oni robią kasę. Zadzwoniła jego komórka. Po drugiej stronie: Stefanović. - Witaj, Mrado. Jak tam sprawy stoją? - zapytał formalnym tonem. Mrado był ciekaw dlaczego. - U mnie wszystko okej. A u ciebie? - W porządku, dziękuję. Gdzie w tej chwili jesteś? - W domu, a czemu pytasz? - Nie wychodź. Przyjedziemy po ciebie. - A co, coś się stało? - Twoja kolej, Mrado. Spotkać się z Radovanem. Bilo mu je sudeno. - Potem się rozłączył. Bilo mu je sudeno - taki twój los, Mrado. W głowie zawirowało. Sofa nagle niewygodna. Wstał. Ściszył telewizor. Przeszedł się wokół kanapy. Gangsterski kodeks: jak po ciebie przyjadą, to już nie wrócisz. Jak w filmach o mafii. Most Brooklyński w deszczu. Wiozą cię na drugą stronę. Nie wracasz. Gonitwa myśli. Powinien uciec? Gdzie w takim razie mógłby zniknąć? Tu jest jego życie. Jego mieszkanie, działalność, jego córka. Co gryzło Radovana? Nie mógł przetrawić, że Mrado upomniał się o większy udział w zyskach z szatni? Wiedział, że Mrado tak ustawił podział rynku, by to sprzyjało jego szatniarskiemu biznesowi? Gorzej: czyżby boss jugoli odczuł brak zaufania z jego strony? Nie, to niemożliwe. Przecież Mrado podał Radovanowi sztokholmski świat przestępczy jak na talerzu.
Boss jugoli powinien być wdzięczny. Może jednak wszystko jest okej, może R wcale nie ma złych zamiarów. Usiadł z powrotem na sofie. Próbował pozbierać myśli. Nie było sensu uciekać. Lepiej zachować się jak mężczyzna. Jak Serb. Mrado miał wszak pewną przewagę, to właśnie jego domeny były chronione przez umowę o podziale rynku. Powinien być nie do ruszenia. Dwanaście minut później zadzwonił telefon stacjonarny. Znowu Stefanović. Mrado założył kaburę z rewolwerem i nóż na nogę, pod nogawkę. Zszedł na dół. Na ulicy stał range rover z przyciemnionymi szybami. Mrado nie widział nigdy tego wozu. To nie samochód Radovana ani Stefanovicia. Przednie drzwi auta były otwarte. Mrado usiadł na miejscu pasażera. Za kierownicą: młody Serb. Mrado kiedyś go widział, jeden z chłopców Stefanovicia. Z tyłu: Stefanović. Samochód ruszył. Stefanović: - No, cześć. Z tobą wszystko w porządku, mam nadzieję. - Mrado nie odpowiedział. Wsłuchał się w nastrój. Wyczuwał sytuację. - Coś ci leży na sercu? Czemuś taki cichy? Mrado odwrócił głowę. Stefanović - ubrany w nienaganny garnitur. Jak zwykle. Mrado znów patrzył przed siebie. Było jeszcze jasno, ale się ściemniało. - Ze mną wszystko okej. Mówiłem ci już przez telefon. Szybko zapominasz. A może tobie coś leży na sercu? - Wyraźna wzgarda w tej parodii Stefanovicia. Stefanović roześmiał się sztucznie. - Jak jesteś w złym humorze, to może lepiej nie gadajmy. Bo ktoś coś chlapnie niepotrzebnie, po co nam to. Mam rację czy nie? Mrado nie odpowiedział. * Przejechali przez miasto i wyjechali na Lidingövägen. Cisza w aucie mówiła sama za siebie. Stanowczo coś było nie tak. Mrado szacował możliwości: wyszarpnąć swego Smith & Wessona i odstrzelić łeb szoferowi. Pewnie by się dało, ale Stefanović mógł mieć broń. Zdążyłby zrobić mu w potylicy parę porządnych dziur, jeszcze zanim samochód by stanął. Inna możliwość: odwrócić się - i strzelić prosto w facjatę Stefanovicia. Tutaj też - tak samo jak ze strzałem do szofera - Stefanović mógł być szybszy. Ostatni pomysł: zastrzelić ich obu przy wysiadaniu.
Póki co, najlepszy. Pomyślał o Lovisie. Samochód zwolnił. W lasku Lill-Jansskogen skręcił na wąską, piaszczystą drogę, która pięła się stromo pod górę. Range rover jak najbardziej na miejscu, pomyślał Mrado. W końcu samochód stanął. Stefanović poprosił go, żeby wysiadł. Mrado tu nigdy wcześniej nie był. Rozejrzał się dokoła. Stefanović i szofer zostali w samochodzie. Zawodowcy. Mrado nie mógł nic zrobić - nawet nie widział ich przez ciemne szyby. Strzelać nie było sensu. Byli
na
jakimś
wzgórzu.
Przed
nim
stała
samotna
budowla:
wysoka,
dwudziestometrowa wieża. Surrealistyczna. A może nie? Przebiegł wzrokiem na szczyt cementowej, pomalowanej na czerwono wieży - znalazł wyjaśnienie: to skocznia narciarska. Najwyraźniej był gdzieś na obrzeżach Lill-Jansskogen, przy wieży skoczni narciarskiej, która wyglądała na dawno nieużywaną. To zły omen. Otworzyły się drzwi na dole wieży. Jakiś facet, którego nie rozpoznał, zaprosił go gestem do środka. W środku, na dolnej kondygnacji, było dość ładnie. Po remoncie. Niewielka lada recepcyjna. Afisze na ścianach: Zapraszamy do centrum konferencyjnego Fiskartorpet. Przyjmujemy grupy do pięćdziesięciu osób. Idealne miejsce na kick-offy, imprezy firmowe i konferencje. Szybki rzut oka za siebie - Stefanović i szofer wysiedli z samochodu. Zły moment na sztuczki. Facet, który go przyjął, poprosił o jego rewolwer. Mrado oddał mu go. Rękojeść z orzecha zdała mu się śliska. Na samym szczycie wieży było tylko jedno pomieszczenie. Wielkie okna na trzy strony świata. Na dworze jeszcze nie całkiem ciemno, Mrado patrzył z góry na las LillJansskogen. Dalej, na Östermalm. Jeszcze dalej widział sylwetkę Ratusza. Wieże kościołów. Najdalej: zarys hali Globen. Sztokholm jak na dłoni. Myśl Mrada w tym momencie: dlaczego nikt nie zrobi w tym miejscu luksusowej restauracji? Na środku sali stał kwadratowy stół. Biały obrus. Wielkie kandelabry. Stół nakryty. Po jego drugiej stronie: Radovan w ciemnym garniturze. Powiedział po serbsku: - Mrado, witaj. Jak ci się podoba to miejsce? Szykowne, co? Sam je znalazłem. Któregoś dnia biegałem sobie po lesie tu na dole. Ścieżkami tędy i owędy, zaciekawiły mnie.
Pobiegłem w górę, ciągle w górę. I znalazłem to. Mrado wybierał strategię. Styl twardziela. Styl pewnego siebie. Wybrał styl prosto-z-mostu. - To świetnie, Radovan. Czemu zawdzięczam zaszczyt bycia zaproszonym na kolację? - Zaraz do tego przejdziemy. Daj mi tylko skończyć. Bo to jest stara skocznia narciarska. Zamknęli ją pod koniec lat osiemdziesiątych, od tego czasu stała pusta i tylko niszczała. Kupiłem ten obiekt latem i teraz go wyporządzam. Zrobię tu centrum konferencyjne. Lokal na imprezy. Może być z tego całkiem odlotowe miejsce. Co ty na to? Radovan przeszedł wokół stołu. Wysunął krzesło dla Mrada. Lecz to, że Mrado musiał stać ponad minutę, też nie wróżyło nic dobrego. Radovan wciąż mędził o skoczni. - Masz pojęcie, ile w Sztokholmie jest takich zapomnianych miejsc? W zeszłym tygodniu ściągnąłem tu siedmiu Polaków, samolotem, mają przerobić dolną kondygnację. To będzie restauracja, z najelegantszym salonem privé tu, na samej górze. Ludzie będą sobie tutaj mogli robić, co chcą. Radovan załatwia dziewczynki, żarcie, alkohol, co trzeba. Do sali weszła kobieta z wózkiem kelnerskim. Podała dry martini. Błysnęła oliwka, przebita wykałaczką. Gdy uchyliły się drzwi, Mradowi włosy zjeżyły się na karku. Czuł instynktownie, że oni tam stoją, na zewnątrz: Stefanović, szofer, facet, który go przyjął na dole. Gotowi, kiedy trzeba, użyć przemocy. Radovan nie ryzykował. Mrado pomyślał: teraz lepiej nie robić niczego pochopnie - choć, z drugiej strony: ta reguła obowiązuje zawsze. Kobieta wniosła przystawkę: tost Skagen. Nalała białego wina. Zaczęli jeść. Po paru kęsach Rado odłożył sztućce. Przeżuł do końca, nim przemówił. - Mrado. Ważne, żebyś zrozumiał naszą sytuację. Ty wiesz sporo z tego, co tu będę mówił, ale posłuchaj Radovana. Wchodzimy teraz w nową fazę. Nowe czasy. Nowi ludzie. Inne sposoby pracy. Sam wiesz. Dzisiaj na szwedzkim rynku jest dużo więcej graczy, niż kiedy zaczynaliśmy, dwadzieścia lat temu. Wtedy byliśmy przecież tylko my i paru starych, leniwych bandytów, co obrabiali banki, Svartenbrandt i Clark Olofsson20. Ale dziś Szwecja wygląda inaczej. Gangi MC już tu zostaną. Gangi więzienne i bandy młodzieżowe są dobrze zorganizowane, Unia otwiera granice. Największa zmiana to taka, że obecnie konkurujemy
20
Svartenbrandt i Clark Olofsson - znani gangsterzy ze starszego pokolenia; z Clarkiem Olofssonem związane jest pojęcie „syndromu sztokholmskiego”.
także z Albańczykami, mafią rosyjską, całą gromadą łobuzów z Estonii i tak dalej. Nie tylko Europa Zachodnia się zmniejszyła. Wschód tu jest. Globalizacja i cały ten szajs. Mrado siedział cicho. Wiedział, że Rado lubi słuchać własnego głosu. - Gramy na rynku międzynarodowym. I właśnie w tym pojęciu kryje się rozwiązanie. Tito rozgrywał to „pomiędzy”. Wiedzieliśmy przecież trochę o gospodarce rynkowej. Ale tu, na Zachodzie, i w wolnych krajach na Wschodzie, dajemy ludziom to, czego chcą - na tym polega wolny rynek. Bo tak zwana przestępczość to tak naprawdę nic innego jak esencja gospodarki rynkowej. Przestępczość jest zderegulowana, wolna, sterowana podażą i popytem. Bez interwencji państwa. Bez planów pięcioletnich, komunistycznych nakazów, bez kuratorskich fasonów. Przeciwnie, właśnie tak jak na rynku, zwycięża najsilniejszy. To jest przyszłość. I żeby to osiągnąć, musimy się dostosowywać. Wybierać dziedziny, podążając za tym, co maksymalizuje zyski w stosunku do ryzyka. Brać pod uwagę koszty alternatywne. Wciąż inwestować, wstrzykiwać aktywa w nowe branże. Promować przemoc, nasz kapitał. Rekrutować, przeprowadzać fuzje, pączkować. Nie wolno nam zastygnąć w bezruchu. O wiele lepiej używać konsultantów i pracować we własnych komórkach, tak jak drobni prywatni przedsiębiorcy, że się tak wyrażę. Można się uczyć od tych muzułmańskich siatek terrorystycznych. Ledwie o sobie wiedzą. A mimo to zmierzają do wspólnego celu. Jak jedna grupa wpadnie, obraz całości nie zostaje zakłócony. Tak właśnie musimy pracować. To się nazywa w wykwintnym języku myślenie klastrowe. Precz ze starą hierarchiczną strukturą. Jakiś szwedzki przedsiębiorca wyraził to tak: burzcie piramidy. To mi się podoba. Mrado gapił się tylko na niego. Przestał jeść. Kobieta weszła. Zabrała talerze. Dolała wina. - My znamy nasze branże. Ale źle się organizujemy. W tym jest problem. Kilka lat temu dużo się gadało o nowej ekonomii. Nie wiem, jaki pożytek mieli z tego zwykli ludzie. Ale dla nas, Mrado, liczy się tylko nowy rynek. Musimy myśleć innowacyjnie. Wyjść poza naszą wąską grupę etniczną. Prowadzić rekrutację na przedmieściach. Wejść w sojusz z Rosjanami i Estończykami. Musimy się zdecentralizować. Częściej korzystać z outsourcingu. Kontrolować przepływy, a niekoniecznie zawsze dziedziny podstawowe. Nadążasz za mną? Mrado skinął powoli głową. Najlepiej przeczekać ten lekko histeryczny monolog Radovana. - Okej. Narkotyki idą dobrze. Koks - przebojowo. Kurwy nam idą jeszcze lepiej. Nie masz pojęcia, jacy wygłodzeni są szwedzcy faceci po tych wszystkich latach politycznej poprawności. Gotowi płacić nie wiadomo ile. I to pedalskie prawo karzące klientów. Tylko nas wzmocniło. Burdele w mieszkaniach kwitną jak w Las Vegas, luksusowe dziwki są na
każdej męskiej imprezie na Djursholmie. Cudownie. Sam brałeś udział w budowaniu naszych agencji. Pamiętasz? - Radovan, to, co mówisz, jest ciekawe. Ale ja znam te sprawy, powiedz tylko, jaka w tym wszystkim ma być moja rola? - Świetnie, że sam poruszasz ten temat. Organizacja sporo ci zawdzięcza. Dobrze służyłeś pode mną. Dobrze służyłeś pod Joksą. Tylko że czasy się zmieniają. W tym, co opisuję, nie ma dla ciebie miejsca. Niestety. Przykro mi. To, co zrobiłeś, ten podział stref wpływów, to jest cudowna sprawa. Dzięki twoim kontaktom. Twoim umiejętnościom. Ale na tym koniec. Nie mogę na tobie polegać. Dlaczego? Właściwie sam znasz odpowiedź. To w tobie dojrzewało już od paru lat. Odpowiedź brzmi: bo ty nie masz zaufania do mnie. Nie widzisz we mnie przywódcy. Tego, którego wola ma być bezwzględnie spełniana. Masz za wiele wymagań. Na tym nowym rynku poszczególne jednostki mają działać na własną rękę. Ale nigdy wbrew interesom swojego Radovana. Głos mu stwardniał. - Popatrz przez okno, Mrado. Na Sztokholm. To, kurwa, moje miasto. Nikt mi go nie odbierze. Właśnie to jest puenta tego wszystkiego, co ci tu mówiłem. To jest mój rynek. Ty tego nie zrozumiałeś. Ty myślisz, że to dzięki tobie ta maszynka się kręci. Że ty i ja wciąż pracujemy obok siebie. Czas, żebyś oprzytomniał. Ja jestem nowy Jokso. Ja jestem twoim generałem. Tylko mnie zawdzięczasz swoje utrzymanie. Swoje życie. Swoją śmieszną pozycję. I ty masz czelność żądać większych udziałów w zyskach z szatni. Żądać. Więc coś tu zgrzyta. Ale najgorsze ze wszystkiego, że próbowałeś mnie wykiwać. Przy tym podziale rynku miałeś na oku tylko i wyłącznie własny zysk. Zatroszczyć się o własny zysk to nie jest grzech, tylko że nie przeciwko mnie. Mrado spróbował wpaść mu w słowo. - Radovan, nie wiem, o czym mówisz. Nie próbowałem cię wykiwać. Radovan uciął, prawie krzycząc: - Nie pierdol mi tu! Wiem, co mówię. Wypadasz z gry. Rozumiesz? Nikt nie będzie bruździł Radovanowi. Wypadasz z interesu szatniarskiego. Basta. Zaczynasz od zera. Znasz mnie już, po tych wszystkich latach. Miałem na ciebie oko. Wiem, jak myślisz. A raczej że wcale nie myślisz. Ty nie traktujesz mnie jak szefa, swojego oficera, swojego, kurwa, prezydenta, tak jak powinieneś. Ale z tym koniec. Szlus. Finito della musica. Ty spaślaku. Mrado czekał na kulę w potylicę. Nic się nie stało. Radovan przywołał gestem kobietę z wózkiem kelnerskim.
Podała danie główne. Wtedy Mrado zrozumiał: będzie żyć. W nowej sytuacji. Zdegradowany. W pohańbieniu. Radovan, już normalnym tonem: - Popatrz, ten befsztyk kruchy jak marzenie. Sprowadzam prosto z Belgii, samolotem.
40.
Poza projektem Zemsta-na-Radovanie-Kranjiciu w życiu Jorgego same plusy. Zarabiał ciężki szmal. Dobrze mu było w towarzystwie Abdulkarima, Fahdiego, Pettera i innych, pracujących niżej w dilerskim łańcuchu. Dobrze mu wcześniej było w kompanii Mehmeda, więc teraz szkoda faceta - wciąż nie wiadomo, czy gliniarzom uda się go wsadzić. Dobrze mu było nawet w towarzystwie tego chłopaka z Östermalmu, JW. Choć koleś wydawał się dziwny. Grał w podwójną grę. Obracał się w różnych światach. Odstawiał ważniaka. A jednocześnie napalony, żeby się uczyć od Jorgego, szczerze zainteresowany. Do tego koleś miał wyraźny, ostry cug na szmalec. A z drugiej strony, kusiło Jorgego to drugie życie JW. - Stureplan. Jorge balował dawniej w tamtych knajpach, kiedy chciał. Stawiał szampana różnym guzzar, na lewo i prawo. Dawał w łapę bramkarzom, wchodził bez kolejki. Wyhaczał stamtąd lukrecje. Lecz czegoś jednak zawsze brakowało. Widział szwedzkich chłopaków. Choćby nie wiedzieć jak szastał pieniędzmi, to nie miał szansy im dorównać. Jorge to czuł. Każdy blatte w tym mieście to czuł. Choćby nie wiedzieć jak się napinali, wcierali sobie wosk we włosy, kupowali odpowiednie ciuchy, byli honorni i jeździli odlotowymi gablotami - nie należeli do Nich. Upokorzenie zawsze czaiło się za rogiem. To było widać w reakcjach ekspedientek, w szerokich kołach zataczanych przez starsze panie na chodnikach, w spojrzeniach glin. To przezierało przez oczy bramkarzy, grymasy dziewczyn i gesty barmanów. Przesłanie wyraźniejsze niż sztokholmska polityka segregacji - jak przyjdzie co do czego, jesteś tylko blatte. JW, Abdulkarim i Fahdi byli w Londynie. Mieli załatwić coś dużego. Jorge pilnował interesu pod ich nieobecność. Miał za zadanie opchnąć prima towar, który przywiozła Silvia.
Żaden problem, sprzedawał się jak lody Magnum w skwarny dzień. Jorge załatwił sobie lokum na południu Sollentuny, w Helenelundzie. Dobrze się czuł w pobliżu swoich dawnych hoods. Wynajął z drugiej ręki, przez kontakty Abdulkarima. Umeblowanie - sprzęty pierwszej potrzeby: 42-calowy płaski telewizor, dvd/video, Xbox, laptop. Pokochał swoje życie jako nowy Jorge. Metys Jorge z tanecznym flowem we krwi. Pokochał nowych przyjaciół. Zwyczaje. Piękne pliki banknotów. Nękała - nienawiść. * Trzy dni wcześniej spotkał się z dziwką Nadją. Pozostały mu jeszcze pytania. Kim był właściwie ten wielki koleś Micke i jak mógł pomóc Jorgemu? Kim byli ci faceci, których wymieniła: Jonas i Karl, alias Dżezi Karl? Jak mógł się wkręcić na balety z prostytutkami Radovana? Był zestresowany. Nie osiągnął nic. Skończył już wysiadywać w autach przed domem Radovana, bo to nie miało sensu. Może powinien znaleźć inny sposób. Poszukać info w branży narkotyków. Ale nie. To byłoby zbyt duże zagrożenie dla Jorgego i ludzi z jego otoczenia. Trop stręczycielski był lepszy. Poza tym praca dla Abdulkarima pochłaniała coraz więcej czasu. Trzeba było zastąpić Mehmeda. Rekrutować nowych chłopaków. Pomysły: może kuzyn Jorgego, Sergio. Może Eddie. Może fumfel Rolando, kiedy wyjdzie z Österåker. Sergio był bohaterem, który pomógł Jorgemu w ucieczce. Póki co dostał za to jedynie parę marnych tysięcy. Trzeba go lepiej wynagrodzić. Jorge chciał mu zaoferować udział w zyskach z koki. Co się tyczy Eddiego, to samo. I Rolando - shunne nauczył J-boya od groma i trochę. Powinien mu się odpłacić. W ciągu ostatnich dni dzwonił do burdelmamy co najmniej ze dwadzieścia razy. Chciał zabukować czas z Nadją. Znów się z nią spotkać. Nie potrzebował spaceru. Starczyłoby mu dziesięć minut na dodatkowe pytania. I coś jeszcze - może zrobiłaby mu laskę. Pomyślał: nie, czuł się z tym głupio, jeszcze nim ją poznał. Chciał się z nią spotkać z innego powodu. * W końcu udało mu się złapać bajzelmamę. Podał pseudonim, ustalony, kiedy tam był za pierwszym razem. Zaakceptowała. Mógł przyjść jeszcze tego samego wieczoru. Pojechał metrem na Hallonbergen. Padało. Powietrze cieplejsze. Pachniało dymem z ulicznego grilla. Poprzednim razem
Jorge był tu samochodem, ale teraz król map przejrzał wcześniej żółte strony w książce telefonicznej. Zapamiętał. Trafiłby z zawiązanymi oczami. Czerwony blok z galeriami w brunatnym odcieniu skąpany w różowawym blasku zachodu słońca. Wystukał kod w bramie. Pojechał windą na górę. Wyszedł na galerię. Zadzwonił do drzwi. Mrok w wizjerze - po drugiej stronie czyjeś oko. Wymienił głośno swój pseudonim. Drzwi otworzył facet, z którym Fahdi gadał, kiedy tu byli ostatnio. Te same ciuchy. Bluza z kapturem, na wierzchu marynarka. Jorge powtórzył swój pseudonim. Został wpuszczony. Zapytał o Nadję. W poczekalni ta sama muzyka. Nie mieli za grosz wyobraźni. Facet skinął tylko głową i poprowadził Jorgego do pokoju. Otworzył drzwi. Wpuścił go do środka. To samo łóżko. Tak samo źle zasłane jak ostatnio. Ten sam fotel. Ta sama spuszczona żaluzja. Na łóżku - inna dziwka. Jorge przystanął w drzwiach, zawrócił. Faceta już za nim nie było. Popatrzył na dziewczynę na łóżku. Ta też ładna. Piersi większe niż u Nadji. Kusa miniówka. Obcisły top z wielkim dekoltem. Kabaretki. - Miałem się spotkać z inną. Z Nadją. Odpowiedziała na wpół zrozumiałą angielszczyzną. - Ja nie rozumieć. Jorge powiedział po angielsku: - Chcę się spotkać z Nadją. Może to był instynkt. Wszak Jorge to nie byle kto - był przecież zbiegiem na ucieczce - zawsze w pełnym pogotowiu. Miał nerwy wyczulone na psy gończe. Lecz także na Radovana. Zawrócił w drzwiach na pięcie. Przebiegł przez przedpokój. Słyszał, jak facet w marynarce na bluzie z kapturem woła jego alias. Jorge się nie obejrzał. Otworzył już drzwi. Pobiegł galerią. W dół, po schodach. Z budynku. Byle dalej. Nigdy w życiu nie widział tak wykrzywionej strachem twarzy jak wtedy, gdy dziewczyna z pokoju Nadji zrozumiała, o kogo pyta. Imię Nadja znaczyło najwyraźniej: przerażenie.
Coś tu nie grało. Coś śmierdziało na kilometr. * Dzień później. Jorge siedział na kiblu, robił kupę. Rozmowy przychodzące na komórce - nieznany numer. W zasadzie nic dziwnego. Ci, którzy do niego dzwonili, często ukrywali swój numer. Postanowił odebrać połączenie, pomimo żenującej sytuacji. - Dzień dobry, mam na imię Sophie, jestem dziewczyną JW. Jorge zdziwiony razy tysiąc. JW mu opowiadał o Sophie. Ale dlaczego dzwoniła do niego? I jak się jej udało zdobyć jego numer, wbrew wszystkim zasadom Abdulkarima, by nie dopuszczać nieznajomych? - Aha, dzień dobry. Dużo o tobie słyszałem. Zaśmiała się. - A co takiego słyszałeś? - No o tym, jak on marzy o założeniu rodziny. Krótkie milczenie po drugiej stronie słuchawki. Nie zrozumiała dowcipu. - Posłuchaj, JW jest w Londynie, a więc to może zabrzmi trochę dziwnie, ale pomyślałam, że może zechciałbyś się ze mną spotkać. Przy jakiejś kawie, na przykład? - Bez JW? - Czemu nie? Wiesz, ja bym chciała was poznać, jego innych przyjaciół. Ale z niego trudno coś wyciągnąć. Sam wiesz, jaki on jest, o pewnych rzeczach nic nie mówi. - Jorge wiedział, o co jej chodzi. JW rozgrywał dwie gry. - Bądź tak miły. Może spotkajmy się któregoś dnia przed jego powrotem? Tylko pogadać, tak po prostu. Instynkt Jorgego mówił nie. Ale ciekawość, właściwie czemu nie? On też chciał się dowiedzieć czegoś więcej o JW. I może kiedyś zdobyć szansę, żeby wejść razem z nim do tego drugiego świata. - On wraca, zdaje się, za cztery dni. Może spotkajmy się dziś wieczorem? Tak się umówili. Sophie się chyba ucieszyła. On siedział dalej, kończył to, co zaczął. Rozważał. Musi być ostrożny. Śmierdząca sprawa z tym zniknięciem Nadji. Facet w bluzie z kapturem zachował się podejrzanie. Przecież wiedzieli, że chce spotkać Nadję. Czemu nie powiedzieli, że jej nie ma? Najważniejsze pytanie: gdzie jest? A teraz: całkiem nagle dzwoni dziewczyna JW. Czy to ma jakiś związek? Wniosek: bardzo ostrożnie z tą Sophie. To mogła być podpucha.
* Wieczorem wsiadł do podmiejskiej kolejki do T-Centralen. Nie kupił sobie jeszcze samochodu. Priorytet numer jeden, kiedy zakończy projekt Rado: kupić fajną brykę. Miał spotkać tę, co się podawała za Sophie. Z głównego dworca metra na piechotę. Śnieg sczezł na ulicach. Jorge przypomniał sobie swoją przepustkę z Österåker, pod nadzorem, kiedy przechodził właśnie tędy. Ciepły sierpniowy dzień. Za nim, w ogonie, trzej klawisze. Ani im w głowie nie postało, do czego mu potrzebne buty Asics. Patałachy. Skręcił na prawo, w Birger Jarlsgatan. Nad Sturegallerian mrugały neony. Zwielokrotniony logotyp Nokii. Dziesięć metrów przed Café Alberts przyhaczył jakiegoś młodziaka. Bejsbolówka na bakier. Jakiś blokers na obcym terytorium. Zaoferował mu sto koron za przysługę. Chłopak wszedł do Albertsa. Po minucie wyszedł. Jeszcze minuta. Wyszła Sophie. Jorge zbaraniał. Sophie: najostrzejsza laska, jaką widział. Uosobienie seksapilu. Czarny szalik robiony na drutach, okręcony nonszalancko. Czarna, zgrabna skórzana kurtka na motocykl, bez protektorów na łokciach i ramionach. Obcisłe dżinsy. Wiedział, że JW należy do Stureplanu. Ale to - abbou, co za kocica. Sophie patrzyła na niego zdziwiona. Najwyraźniej była sama. Jorge zadowolony. Poczuł się pewniejszy. Błysnął smajlem. Przywitali się. Zaproponowała Sturehof. Żadnych problemów z wejściem. Powód oczywisty: Sophie wchodziła zawsze. Minęli część restauracyjną i usiedli w barze. Jorge zamówił sobie piwo i lampkę czerwonego dla Sophie. - No więc, Sophie, miło cię poznać. Przepraszam, że się dziwnie zachowałem przed Albertsem. Czasem mnie łapie lekka schiza. Spojrzała na niego z ukosa. Jorge pomyślał: pokapowała się, dlaczego nie chciał się spotkać w miejscu, które wyznaczyła? - Nie lubisz Albertsa? - Alberts w porządku, tylko tam za głośno. - A tu jest ciszej twoim zdaniem? - Żartowałem. - Jorge uważny. Wymawiał słowa najstaranniej jak potrafił. Z troską o
jakość szwedzkich spółgłosek. Jak najdalej od soundu z Rinkeby. Zmienili temat. Sophie zaczęła go wypytywać. Czym się zajmuje? Jak długo zna JW? Jorge przeplatał odpowiedzi kontrolnymi pytaniami. Chciał się upewnić, że Sophie jest tą, za którą się podaje. Zdawała się okej. Wnioski Jorgego: Sophie naprawdę interesowała się życiem JW. Ale i coś jeszcze przeprowadzała wywiad. Dochodzenie. Pytała o sprawy, co do których nie miał pewności, czy JW życzyłby sobie, aby o nich mówić. Nie miał też pewności, czy Abdulkarim by się na to zgodził. Choćby nie wiedzieć jak była seksowna. Trzymał język na wodzy. Opowiadał, jak on i JW czasem wspólnie czilują. Oglądają wideo. Grają w gry komputerowe. Piją browar. Kopią piłkę. Czasami balują. Ale ani słowa o biznesie z kolą. - Balujecie - spytała Sophie. - A gdzie? Jorge bez dobrej odpowiedzi. Bąknął o jakimś barze w Helenelundzie. Sophie zapytała: - Wciągacie sobie czasami po kresce? Jorge upił łyk piwa, zastanawiając się, co ma powiedzieć. Zaryzykował. - Zdarza się. A ty? Mrugnęła filuternie. - Zdarza się. Czasami zastanawiam się, czy JW przypadkiem nie bierze za dużo. - Nie sądzę. Gość ma to obcykane. On ma styl. Ma klasę. Wiesz, on mnie trochę uczy o tym waszym świecie. - Jorge sam sobą zaskoczony. Otworzył się przed kimś obcym. Sophie mu odpłaciła tą samą monetą, zwierzyła się ze swoich obaw. Że JW stał się ostatnio nerwowy. Gorzej się uczy. Rytm dzienny rozregulowany. Gorzej sypia. Że ona chce lepiej poznać JW, żeby mu pomóc. Jorge słuchał. Rozumiał, czemu chciała się z nim spotkać. Czas mijał. Rozmawiali o czym innym: o filmach, knajpach wokół Stureplanu, o studiach Sophie, o tym, jak JW lubi się ubierać, i o rodzinie Jorgego. Dziwna kombinacja: zbieg, podrabiany Metys, król koki z przedmieścia. Z białą dziewczyną klasy lux, najbardziej odjazdową lalką w mieście. Co dziwniejsze - dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Wybiła dwunasta. Przegadali ze sobą ponad trzy godziny. Już później Jorge myślał o tym: dziwaczne są zrządzenia losu. Spotykasz kogoś po raz pierwszy w życiu. Nazajutrz znowu widzisz tę osobę. Słyszysz słowo, którego nigdy wcześniej nie słyszałeś. Parę godzin później właśnie to słowo pada po raz drugi w twoim
życiu. Albo: ktoś ze znajomych okazuje się bliskim krewnym twojego innego znajomego, a przedtem nikt nie wspomniał o tym słowem. Albo: dokładnie w chwili, kiedy o kimś myślisz, ten ktoś wsiada do metra, którym jedziesz. Jakie jest prawdopodobieństwo takiego zdarzenia? A jednak to się zdarza. A może to nie ślepy traf. Może cały byt jest opleciony siatką zbiegów okoliczności. Grudek informacji. Złączonych, powiązanych ze sobą tym, co zwiemy przypadkiem. Jorge nie komplikował sobie życia. Jego jedyne credo: cash is king. Ale nie dawało mu to spokoju: to, co się wtedy stało w Sturehofie, musiało być czystym przypadkiem. Albo i nie. Paru chłopaków mijało ich stolik. Marynarki, porozpinane koszule. Proste dżinsy. Spinki do mankietów. Drogie zegarki. Szerokie klamry do pasków w kształcie monogramów ekskluzywnych marek. Przede wszystkim - przylizane do tyłu fryzury. Złoci młodzieńcy, królowie Stureplanu. Sophie wstała. Obejmowała i całowała ich w policzki, jednego po drugim. Śmiała się z ich żartów. Według Jorgego: wyraźnie grała, okazując przesadną radość ze spotkania. Nie przedstawiła Jorgego. Zapewne nie miał prawa tego oczekiwać. Jednak go zabolało. Bratsi zniknęli w Barze O, wewnętrznej, rozrywkowej części Sturehofu. Zapytał: - Co to są za goście? - A, to nikt taki. Tylko trochę znajomi. - Sophie zdawała się zażenowana. Jorge pomyślał: wstydzi się, że mnie nie przedstawiła. - Koledzy JW? - Paru z nich zna JW - Którzy to? - Ten w prążkowanej marynarce, to jest Nippe. Ten w czarnym płaszczu ma na imię Fredrik. Jest też kolegą Jet-set Carla. Słyszałeś o nim? W głowie Jorgego: Jet-set Carl? Brzmiało znajomo. Zastanowił się. Jet-set Carl. Szukał w pamięci.
Dżezi Karl. - Jet-set Carl. Kto to jest? Sophie opowiedziała: o klubach i imprezach. - Jet-set Carl to najsłynniejszy aranżer imprez Stureplanu. Choć, szczerze mówiąc, wobec dziewczyn potrafi być dosyć obleśny. To ostatnie było jak dzwonek alarmowy. W głowie Jorgego - Schwarzenegger: Hasta la vista, baby.
41.
JW wstał wcześnie. Wyczuwał wewnętrzne napięcie. Wiedział: to dzisiaj miało się rozstrzygnąć. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinni spotkać ważnych gości. Tych, którzy mieli bezpośredni kontakt z kartelami w Ameryce Południowej. Tych, którzy mogli im załatwić poważne transporty. Tych, którzy mieli mu zapewnić błyskawiczną karierę w branży. Siedział sam w sali śniadaniowej, czekając, aż Abdulkarim i Fahdi zejdą na dół. Czytał brytyjską gazetę i pił kawę. Czuł się okropnie rozlatany. Dzień wcześniej wydał ponad sześćdziesiąt tysięcy koron. Ubranie, torba, buty, jedzenie, klub ze striptizem w Soho. Później w nocy poszli do Chinawhite - gdzie stolik z drinkami kosztował najmniej pięćset funtów - to uderzyło po kieszeni. A tamtej innej china white akurat tutaj sami nie mogli dostarczyć. Problem nawet nie w tym, że wydał tyle kasy. Gorzej z tym, co by powiedzieli na to jego rodzice. Wysłał SMS-a do Sophie. Zdawała się taka daleka, choć była może tą osobą, która znała go najlepiej. Tylko jej przyznał się do swego podwójnego życia. Chociaż nie zdradził jej wszystkiego, o swoim pochodzeniu nie odważył się powiedzieć. Wstydził się swojej zwykłej, svenssońskiej rodziny i nie chciał wyciągać historii z Camillą. Dlatego ogarnęło go zwątpienie. Jeżeli nie mógł zwierzyć się własnej dziewczynie, to gdzie w ich związku zaufanie? JW odłożył gazetę. Dwie jasne myśli krystalizowały mu się w głowie. Jedna, że powinien spędzać więcej czasu z Sophie. Druga trudniejsza, żeby opowiedzieć jej o sobie wszystko. Kto wie, może nawet mogłaby mu pomóc dowiedzieć się czegoś więcej. Fahdi zszedł na dół około wpół do jedenastej. Zjedli razem, czekając na Abdulkarima.
Ten nie schodził. Minęła jedenasta. Minął jeszcze kwadrans. Fahdi zdawał się niespokojny. Nie chcieli jednak budzić Abdula za wcześnie. Czy było coś, o czym JW nie wiedział? Coś, czego Fahdi się obawiał? Godzina dwunasta. W końcu JW poszedł na górę. Zapukał do drzwi pokoju Abdulkarima. Głucho. Zapukał po raz drugi. Nic. Alternatywa: albo Abdulkarim leżał martwym bykiem po nocnych ekscesach, albo coś mu się przytrafiło. Stąd ten stres Fahdiego. JW pomyślał: kim właściwie są ci, których mieli dzisiaj spotkać? Zabębnił pięścią. Przyłożył ucho do drzwi. Nic nie słychać. Znów załomotał. W końcu usłyszał ze środka głos Abdulkarima. JW otworzył drzwi. Arab siedział na podłodze. Abdulkarim: - Sorry. Spóźniłem się z poranną modlitwą. - Modlisz się? - Próbuję. Niestety, grzeszny ze mnie człowiek. Nie zawsze zdążę w porę wstać. - Ale dlaczego? - Co dlaczego? - No, czemu się modlisz? - Ty, JW, tego nie zrozumiesz, bo jesteś lasse. Ja chylę czoło przed Allahem. Swoje ciało pochylam ku ziemi, ku prochowi, z którego powstało. Mówi do mnie, i do wszystkich ludzi, czarnych czy białych, svennar czy blattar, bogatych czy biednych - o Allahu, w którym jest prawda, on jest ich stwórcą i panem. Abdulkarim był poważny. W uszach JW to brzmiało jak tureckie kazanie, wyuczone puste frazesy, lecz nie miał czasu i ochoty, aby dyskutować światopogląd Abdula. Pomyślał: sam zobaczy, co się naprawdę liczy - cash czy Allah.
Teraz musieli się pośpieszyć. Abdulkarim zrezygnował ze śniadania. * JW, Abdulkarim i Fahdi w drodze na północ, do Birmingham. Podróż miała potrwać dwie i pół godziny, jechali limuzyną, można było wyprostować nogi. Abdulkarim nie chciał, żeby tłoczyli się w zwykłej taksówce w taki wielki dzień. W drodze - na spotkanie wielkich graczy. Mogli pojechać pociągiem, autobusem, samolotem. Ale tak było lepiej, pewniej, spokojniej. Przede wszystkim bardziej gangstastyle. Komu by się chciało telepać autobusem, skoro są limuzyny? Abdul śmiał się z procedur wizyty. Zadzwonił jakiś nieznajomy. Podał mu czas i miejsce: dworzec centralny. Don’t be late. Byli w drodze - poza miasto. Szofer włączył radio. Drum’n’bass łomotał przez głośniki w tylnych drzwiach. Styl ultrabrytyjski. To był młody Hindus. Abdulkarim nauczył się nowego angielskiego słowa - Pakis. JW pomyślał: błagam, Abdulkarim, zrozum, że to nie pora, aby je wymawiać. Za oknem roztaczał się piękny pejzaż. Pofałdowane urodzajne pola uprawne w czas siewów. Zakola cichych rzek poniżej szosy. Angielska idylla. Wiosna już ruszyła. W porównaniu ze Sztokholmem powietrze było ciepłe. Abdulkarim zmęczony, podrzemywał oparty o szybę. Fahdi i JW wymieniali krótkie komentarze i oceniali nocne życie Londynu. - Byłeś kiedyś z jakąś striptizerką? JW pomyślał o pornosach, które leciały zwykle na okrągło u Fahdiego. - Nie, a ty? - Myślisz, że jestem gej? Pewnie, że tak. - Tu, w Anglii? - Kurde, nie. Tutaj za drogie. Nie mam tyle fundów. JW parsknął śmiechem. - Fundów? Za mało, żeby sobie zafundować? Pomyślał o łączącej ich relacji. Z pozoru była czysto profesjonalna, zazwyczaj obojętna gadka szmatka. Ale JW czuł: Fahdi to w gruncie rzeczy ciepły facet. Nikogo nigdy nie potępiał, nikim nie gardził, z nikogo nie szydził. Fahdi był nieskomplikowany. Dwie
rzeczy wystarczały mu do szczęścia: bodybuilding i czasem jakaś laska. Narkotykowy biznes - bardziej ze względu na Abdulkarima, z którym się czuł związany, niż żeby rajcowała go adrenalina, szmal czy władza. Taksiarz zaczął gadać. Powiedział, że mijają Stratford-upon-Avon, wspomniał o Szekspirze. JW wyjrzał przez okno i zobaczył tablicę z nazwą miejscowości, a pod nią: the home of William Shakespeare. Mijali przedmieścia Birmingham. Willowe osiedla z zadbanymi ogrodami. Ściśnięte szeregowce z wąskimi podwórkami oplecionymi pajęczyną sznurów do bielizny. Tereny przemysłowe, które wyglądały dokładnie tak, jak JW wyobrażał sobie Anglię. Wjechali do miasta. Domy były niższe niż w Londynie, poza tym podobnie. Budynki z czerwonej cegły, wąskie domki jednorodzinne ze schodkami do wejścia i podłużnymi oknami, Starbucks Café, McDonald, księgarenki, restauracje halal. Ani śladu drzew i rowerów. Taryfa zatrzymała się na jakimś moście przy stacji kolejowej. Dołem jeździły szybkobieżne pociągi. Huk ogłuszający. Wysiedli. Zapłacili szoferowi i wzięli jego numer. Uzgodnili, że zadzwonią do niego w ciągu czterech godzin, gdyby potrzebowali samochodu, żeby wrócić do Londynu. Zeszli schodami na teren dworca. Byli umówieni przed kioskiem z prasą i książkami, w hali dworcowej. Nietrudno było rozpoznać tych, którzy na nich czekali - dwaj barczyści faceci w ciemnych skórzanych kurtkach, czarnych dżinsach Valentino i solidnych skórzanych butach stali nieruchomo przed kioskiem. Obowiązywał ich sort mundurowy czy jak? Brytyjski wygląd u obu, włosy w mysim kolorze, szara cera. Jeden miał zwisającą, prosto obciętą grzywkę. JW uważał, że przypomina Beatlesów. Drugi nosił się z idealnym skośnym przedziałkiem. Abdulkarim od razu do nich podszedł i przedstawił się swoją łamaną szwedoangielszczyzną. Żadnych oznak zdziwienia. Bez uśmiechów. Poszli za facetami do ich minibusa. Siedli, jak im kazano, na tylnych siedzeniach. Facet z przedziałkiem, według JW: prawicowy ekstremista, ponura facjata, spytał, jak im minęła podróż. JW pomyślał: sądząc po wymowie, niewątpliwie Anglik. Abdulkarim pogadał przez chwilę. Gdy już wyjechali na industrialne przedmieścia, prawicowiec wyciągnął trzy szmaty i poprosił, żeby Abdulkarim, JW i Fahdi sami zawiązali sobie nimi oczy. Potem poprosił, żeby się położyli na podłodze minibusa.
Posłuchali. Leżeli w milczeniu, ślepi, na podłodze. Angole włączyli głośną muzykę. Stan ducha JW: nieczęsto dotąd doznawany prawdziwy strach. Z kim właściwie mieli się spotkać? Dokąd ich wieźli? Co mogło się wydarzyć, gdyby Abdulkarim im zafikał? To wszystko wydawało się o wiele większe i groźniejsze, niż gdy planował tę wyprawę w bezpiecznym Sztokholmie. Jedno było pewne: ci, których mieli spotkać, to potężne, groźne, ciemne typy. Po dwudziestu minutach Abdulkarim spytał: - Jak długo mamy tak leżeć jak śledzie? Angole w śmiech. Poinformowali: jeszcze tylko parę minut. Po mniej więcej dziesięciu minutach JW poczuł, że jadą po innej nawierzchni. Może to żwir, może kamienie. Prawicowy ekstremista kazał im zdjąć opaski i usiąść na fotelach. JW wyjrzał przez okno. Otaczał ich angielski wiosenny krajobraz, jaki widzieli wcześniej. Jechali wąską szutrówką ku jakimś zabudowaniom. Fahdi wyraźnie zdezorientowany. Spoglądał na Abdulkarima, który cały był napięciem i zaciekawieniem, lecz przede wszystkim apetytem na grube interesy. Minibus stanął. Poproszono ich, aby wysiedli. Mieli przed sobą dużą stodołę, zbudowaną z kamienia i szachulcowych konstrukcji w ładne wzory, obok niej dom mieszkalny i szereg szklarni. JW nie kapował - to przecież była jakaś cholerna wiejska idylla. Gdzie jest towar? Ze stodoły wyszli dwaj mężczyźni. Jeden z nich olbrzymi, nie tylko wysoki, ale także tłusty. Mimo to miał charyzmę boksera wagi ciężkiej. Niósł swoją wagę jak broń - nie jak brzemię. Drugi był niższy i drobniejszy. Ubrany w skórzany płaszcz aż do ziemi i spiczaste buty. Królowie narkotyków mają swoje fetysze: szybkie auta, drogie zegarki, seksowne dziewczyny. Ale najbardziej kochają diamenty. W uchu faceta w długim płaszczu - olbrzymi brylant. Jego mowa ciała była wyraźna, on tu decydował. Abdulkarim przejął kontrolę nad sytuacją i wyciągnął rękę. Facet w skórzanym płaszczu przemówił jędrnym dialektem: - Witamy w Warrick County. To miejsce nazywamy fabryką. Jestem Chris. - Wskazał na olbrzymiego gościa obok siebie. - A to jest John, może lepiej znany jako the doorman. Pracował długo jako wykidajło. Teraz znalazł bardziej lukratywną branżę. Wiecie, kiedyś
wyrzucał te same osoby, które my dzisiaj zaopatrujemy w towar. Przepraszam zresztą za tę niewygodę, że musieliście leżeć na podłodze. Na pewno rozumiecie nasze środki bezpieczeństwa. Abdulkarim sprężył swój angielski. Świadomie czy nie, brzmiał jak amerykański raper: - Rozumiemy. To żaden problem. Cieszymy się, że tu jesteśmy, i wierzymy, że bardzo opłacalne będzie to spotkanie. Chris i Abdulkarim rozmawiali parę minut. Wymieniali grzeczności - grube interesy wymagały długich rytuałów. - Jestem pewien, że nasi nie-wiem-Jak-to-po-angielsku będą zadowoleni. Chris uzupełnił: - Principals, tak się mówi, to znaczy twój boss. JW rozejrzał się dokoła. Dalej, za jedną ze szklarni, widać było dwie inne osoby. Z ramion zwisała im broń, dobrze widoczna w jasnym świetle dnia. Jeszcze dalej, na drodze, kolejne postacie. To miejsce było strzeżone jak forteca. Zaczął doceniać pomysł: może faktycznie to niegłupie, tak zaszyć się na wsi. JW doliczył się co najmniej sześciu szklarni w rzędzie, jedna za drugą. Długość koło trzydziestu metrów, wysokość dwa metry. Dom mieszkalny był duży, we wszystkich oknach pozaciągane zasłony. Ze stodoły dobiegało szczekanie. Chris zaprosił ich do domu. W środku śmierdziało kocimi szczynami. W hallu, na hakach w ścianie, wisiały robocze kombinezony i rękawice. Chris zdjął tam swój płaszcz. Wprowadził ich do wielkiej wiejskiej kuchni. To był dziwny kontrast. Chris z wielkim brylantem w uchu, w garniturze, zdaniem JW szytym na miarę, w tym zasyfionym domu. Poprosił ich, żeby usiedli. Zapytał, czego się napiją. Nalał im trzy duże whisky, tak jak chcieli. Nie byle co: Single Malt, Isle of Jura, osiemnastoletnia. Usiedli. John stał ciągle oparty o ścianę - nie spuszczał ich z oka. Chris miał wesołą minę. - To jeszcze raz, witajcie. Nim zaczniemy, muszę poprosić, żebyście oddali broń. Chris z szerokim uśmiechem - JW zobaczył to wyraźnie - strzelił oczami w stronę Fahdiego. I poddali się małej kontroli. Fahdi spojrzał na Abdulkarima. Wóz albo przewóz - albo odstąpią, wyjątkowo, od zasad bezpieczeństwa, albo jadą do domu. To mogła być zasadzka, mogli mieć przed sobą cwanych gliniarzy z sekcji ds.
narkotyków. Na decyzji Abdula zaważył kamień w uchu Chrisa, był prawdziwy, to widać. Żaden gliniarz nie nosiłby czegoś takiego, nie tylko dlatego, że drogi - ale także że strasznie pedalski. Abdul powiedział po szwedzku: - Okej, dzisiaj musimy grać na ich warunkach. Fahdi wyjął pistolet i położył go przed sobą na stole. Chris pochylił się do przodu. Wziął go do ręki, zważył, obrócił. Przeczytał napis na lufie. - Fajny. Zastava M 57, 7,63 mm. Solidny. Prawie tak niezawodny jak UZI. Odłączył magazynek. Rzucił go na stół. Potem wprowadził ich do sąsiedniego pokoju. Siedzieli tam ci dwaj faceci, którzy ich wieźli minibusem. Poprosili Abdulkarima, JW i Fahdiego o zdjęcie koszul i spodni, w slipach mogli zostać. Powoli obracali się dokoła. JW zerknął na Abdulkarima: jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie - oględziny całego ciała w wykonaniu dwóch półpsycholi, którzy dopiero co zmusili ich do leżenia na podłodze minibusa. Domyślił się, że dla Araba to nie pierwszyzna. Przeszukanie przebiegło pomyślnie. Pięć minut później byli z powrotem w kuchni. Przywitał ich uśmiech Chrisa. - To formalności mamy już za sobą. Strasznie stresują mnie duzi faceci z małą bronią. Ja sam nie jestem może taki duży, ale za to broń mam zajebistą. - Zachichotał i chwycił się za krocze. Odwrócił się do Johna, jakby szukał u niego potwierdzenia. - Posiedźmy sobie tu spokojnie, posmakujmy dobrej whisky. Jak tam pobyt w Londynie? Przez pół godziny gawędzili i wymieniali uprzejmości. Abdulkarim wszedł w rolę szefa grupy. Opowiadał z prawdziwym entuzjazmem o ich nocach w Londynie, o lokalach, jakie odwiedzili, o shoppingu, o London Dungeon i przerażonym przewodniku. - Londyn to kawał prawdziwego miasta. Rozumiesz, Sztokholm to w porównaniu... siki Weroniki. Ale mamy metro. JW zarechotał w duchu. Co Chris mógł zrozumieć z gadki Araba o tej Weronice? Gdy już wypili trzy kolejki, Chris wstał i powiedział: - Przejdźmy do interesów. Oprowadzę was po farmie. Pewnie jesteście ciekawi. Wyszli z domostwa i ruszyli za Chrisem w stronę stodoły. Postacie z bronią na ramieniu spacerowały w dali, za zabudowaniami. Chris przystanął przed wejściem. W środku szczekały psy. - Jak powiedziałem, nazywamy tę farmę fabryką. Zaraz okaże się dlaczego. Zanim
was poprowadzę dalej, powiem tylko - jesteśmy rozwiązaniem waszych problemów. Jesteśmy efektywni. Przez ostatni rok wysłaliśmy w transportach ponad pięć ton towaru. Wszystko dotarło jak należy. Znamy się na tym. Zaraz zobaczycie. Otworzył drzwi. Weszli do środka. Smród buchnął w nozdrza JW, cierpka woń brudu i odchodów. Wzdłuż ścian stały klatki. W klatkach - psy. Klatki rozmiarów dwa metry na dwa, co najmniej cztery psy w każdej klatce. Pod sufitem jarzyły się świetlówki. Gdy weszli do budynku, rozległ się ogłuszający jazgot psów. Zwierzęta jakby oszalały. Skakały frenetycznie i rzucały się w ich stronę. Niektóre miały wyliniałą sierść, poobcieraną, owrzodzoną skórę. W innych klatkach było lepiej. Niektóre psy miały wyczesaną długą sierść i łagodniejszy temperament. Niektóre zdawały się spać, leżały w kupach na podłodze. Chris powiedział: - Pozwólcie, że zaprezentuję nasz pierwszy produkt. Wysyłamy go z powodzeniem do takich krajów jak Norwegia, Francja i Niemcy. Jakiś mężczyzna wyszedł ku nim z jednego z korytarzy. Ubrany w biały kitel i gumowce. Chris go przywitał: - Cześć, Pughs. Może pokażesz im, co mam na myśli. Pughs skinął głową. Otworzył jedną z klatek, w której zwierzęta były spokojne, i wypchnął stamtąd psa o całkiem schludnej sierści. JW zgadywał, że to jest golden retriever. Pughs złapał psa za sierść tuż pod przednimi łapami i powiedział ochrypłym głosem: - Ja operuję. Nazywają mnie weterynarzem, ale to tylko bullshit. Jestem chirurgiem z wykształcenia. Patrzcie tutaj. - Przyciągnął ich bliżej. - Pod skórą tego burka zaszyłem cztery torebki, w sumie sześćset gramów charliego. JW pochylił się. To, co Pughs pokazywał, nie wyglądało na nic innego jak zwykła fałda między łapami psa. Nie widział tam żadnej blizny. - Trzeba miesiąca, żeby się zagoiło, i dodatkowo dwóch miesięcy, żeby zarosło sierścią. Chris przejął pałeczkę. - Wysłaliśmy ponad trzydzieści psów. Nie było z tym żadnych problemów. Ale
większość z tych zwierząt, które tu widzicie, przyjęliśmy prosto z Ameryki Południowej. Więc dostajemy dosyć dużo. JW obejrzał się za siebie, nim poszli dalej przez budynek. W klatkach było w sumie co najmniej z pięćdziesiąt psów. Oszacował: jeśli połowa z nich miała ze sobą towar, to dostali piętnaście kilo, i to tylko tym sposobem. Piętnaście kilo na ulicy w Sztokholmie - prawie piętnaście melonów. To mu zaimponowało, to zajebisty megabiznes w wiejskiej stodole. Pughs wciągnął psa z powrotem do klatki. Chris poprowadził ich dalej, przez jakieś drzwi. Weszli do innego pomieszczenia, z wysokim sufitem. Na podłodze stały dwie duże maszyny, zielony metal. Przy jednej pracowali dwaj mężczyźni. JW pomyślał, że maszyny przypominają tokarkę z zajęć praktycznych w podstawówce. Chris wyjaśnił: - Nasz następny produkt. Robimy konserwy. Przyjrzyjcie się dobrze. Maszyny są dokładnie takie same jak te używane na przykład przez Mr Greenpacking. Napełniamy je tym, czym życzy sobie klient. A potem samolotem przez granicę. Abdulkarim zadał pierwsze pytanie. Chyba był pod wrażeniem. - Czemu samolotem? Nie taniej jest statkiem? - Dobre pytanie. Celnicy stale depczą nam po piętach. Potrafią robić wyrywkowe kontrole w transportach z większą partią konserw. Kilka lat temu paru moich kumpli nieźle się na tym przejechało. Do tej pory gniją w kryminale. Posłuchaj, mamy kontakty z pewną firmą cateringową. Sprzedają gotowe posiłki liniom lotniczym. Pomysł jest prosty. Na dany lot przypada, dajmy na to, dziesięć posiłków z konserwami z naszą zawartością. Dziesięć osób zamawia specjalne żarcie, najczęściej takie dla weganów. Jedzą sobie smacznie, ale nie otwierają puszki, która wchodzi w skład posiłku. Biorą tę puszkę i wrzucają do wózka na śmieci, z którym stewardesa przechodzi po zakończeniu posiłku. Tymi odpadkami, czyli naszymi pełnymi puszkami, zajmują się potem nasi ludzie, którzy wywożą śmieci na lotnisku. Co najlepsze - ci, którzy zamawiają to jedzenie, to nawet nie muszą być nasi ludzie. Kontraktujemy tylko jakieś dzieciaki lecące na Ibizę i prosimy, żeby zamówili danie wegańskie. W zeszłym tygodniu tym sposobem przerzuciliśmy na Kos cztery kilo amfetaminy. - A nie zdarzyło się, że jakiś wstrętny bachor zatrzymał sobie puszkę, zamiast ją wyrzucić, tak jak chcecie? - Zdarzyło się. Ten wstrętny bachor nigdy nie wrócił z Kos do domu. JW zafascynowany. To było wielkie, cwanie wymyślone, cholernie surrealistyczne.
To był przemysł opakowań narkotyków, transportowe marzycielstwo, cudowna filozofia logistyki. Kurde mol. Chris zabrał ich dalej. John szedł na końcu, w ogonie. Wyszli ze stodoły, w stronę szklarni. Abdulkarim zapytał Chrisa o statystykę. Jak często udawały im się transporty? Ile ładunku mogli brać? Jakie ilości sami sprowadzali? Z jakich krajów? Kogo reprezentowali? Chris wyjaśniał. Importowali narkotyki z całego świata. Kokainę bezpośrednio z Ameryki Południowej. Farma Warrick County działała jako optymalny regulator cen. Przepakowywali, sprzedawali swój produkt dalej, dywersyfikowali i ograniczali ryzyko, wybierali miejsca przeznaczenia, stymulowali popyt. Europejski kartel dostawców na wysokim poziomie. Odpowiedź Chrisa na ostatnie pytanie Abdula brzmiała: - Myślałem, że zostałeś poinformowany. Jesteśmy filią pewnego syndykatu. Mniejsza o to jakiego, ale oferujemy dobrą cenę. Zapewniam cię. Podeszli do szklarni. JW spostrzegł, że ciągną się one dalej, niż widział wcześniej. Chris stanął przed jedną z nich i pokazał. - W tych tutaj uprawiamy to i owo. Otworzył drzwi. Nie poczuli parnej wilgoci. Było chłodno. JW spodziewał się jakiejś dżungli Cannabis sativa. Albo prędzej szeregu krzaków koki. Nic z tych rzeczy. W długich rządkach wyrastały z ziemi młode sadzonki kapusty. Abdulkarim zamienił się w znak zapytania, grubą czcionką. Oczekiwał tego samego co JW. JW złapał się na tym, że rozdziawia usta. Opad szczęki. Fahdi zerknął na Chrisa - to żarty czy co? Chris rozłożył ręce i wybuchnął śmiechem. - Tak myślałem. Wszyscy tak samo reagują. Co, kurwa, nie hodują trawy? Nie hodują koksu? Otóż nie. My uprawiamy kapustę. Zauważcie jedną rzecz. Jak dotąd nie widzieliście tu nic nielegalnego. Widzieliście psy. A widzieliście śnieg? Widzieliście, jak dwaj faceci robią puszki, ale widzieliście, co w nie wsadzają? I o to chodzi. My nie ryzykujemy. Jak zrobią tutaj nalot, to zawsze mamy jakąś szansę się wybronić. Sam szajs przechowujemy w
innym miejscu. Kiedy go trzeba załadować w zwierzęta, w puszki i tak dalej, to się go tu przywozi pod ścisłym nadzorem i wszystko robi się migiem. Zmniejszyliśmy do minimum ryzyko, że kurwy gliny się do nas dobiorą. Abdulkarim wciąż gapił się na kapustę. Chris ciągnął dalej: - Tu jeszcze nie jesteśmy gotowi, ale to jest nasz trzeci i największy produkt. Wyjął z kieszeni kurtki parę zdjęć i pokazał je Abdulkarimowi i JW. Na pierwszym zdjęciu: sadzonka kapusty takiej wielkości jak te w szklarni. Na następnym: roślina już nieco większa. W jej środku umieszczona plastikowa torebka, mocno ściśnięta, około pięciu centymetrów wysokości, cztery szerokości. Następne zdjęcie: ta sama roślina, teraz jeszcze większa. Jej liście zaczynały owijać się wokół torebki. Kolejna fotka: to samo warzywo z torebką. Liście kapusty prawie całkiem skrywają torebkę. Kolejna fotka: kapusta w gotowym formacie. Torebki wcale nie widać. Ostatnia fotka: trzy skrzynki kapusty. JW zajarzył przed Abdulkarimem. - Jezu. Chris trzymał zdjęcia rozłożone przed Abdulkarimem. - No właśnie, o Jezu. Abdulkarim spojrzał na JW JW po szwedzku: - Nie kapujesz? Ten szajs wrasta w kapustę. Patrz na to zdjęcie ze skrzyniami. Mogą wysyłać ile zechcą, oporowo. Abdulkarim powiedział: - Allahu Akbar. * W drodze powrotnej, w limuzynie, Abdulkarim był naspidowany jak drut. Leżał na jednym z siedzeń i śpiewał z puszką fanty w dłoni. Dokoła nosa - kółka z pudru. JW czuł się nabuzowany, jeszcze zanim wciągnął snifa. Fahdi próbował dogadać się z szoferem. Chciał, żeby ten nastawił radio na inną stację. Spotkanie w Warrick County skończyło się tym, że Chris przedstawił warunki finansowe. Abdulkarim obiecał, że się zastanowią. Pożegnali się. Chris wręczył Abdulkarimowi małą kopertę - była w niej kola, którą właśnie zażywali. JW zapytał, dlaczego od razu nie dobili targu. Miał przeliczniki w głowie, interes jak złoto. - Nie, nie kapujesz. Ja nie jestem najwyższy szef. Chris też nie boss. Prawdziwi
gangsterzy spotkają się jutro w Londynie. Jak będziesz miał szczęście, to też się załapiesz. Tę myśl JW rozważył po raz pierwszy w trakcie całej podróży: jest ktoś nad Abdulkarimem. * Dwa dni później zmienili hotel. Abdulkarim poprosił, żeby JW przez cały dzień czekał w swoim pokoju. Coś najwyraźniej miało się wydarzyć. JW oglądał telewizję, palił mimo zakazu, grał w gry na komórce. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Nosiło go z kąta w kąt. Próbował czytać, ale się nie dało. Zadzwonił do Sophie. Nie odbierała. Pomyślał o niej, zwalił sobie konia, spuścił się w jeden z darmowych hotelowych ręczników. Wypił szampana z minibarku, znów zapalił, obejrzał trochę angielskich spotów reklamowych. Wysłał SMS-y do Sophie, do mamy, do Nippego, Fredrika, Jet-set Carla. Znów pograł na komórce, napuścił wody do wanny, ale zrezygnował z kąpieli. Przejrzał magazyn „FHM”. Hoże dzierlatki na rozkładówce. O trzeciej zszedł na dół, na ulicę, i kupił sobie twiksa i półlitrową colę light. Potem zamówił sandwicha do pokoju. Pomyślał: czemu Abdulkarima ciągle nie ma? Kiedy wszedł na górę, usiadł na łóżku i podwinął nogi. Myślał o Camilli. Kiedy wróci do Szwecji, wyjaśni tę zagadkę ostatecznie. Znowu zadzwoni na policję - musi się dowiedzieć, co ustalili. Ale na razie: fokus na biznes z kokainą. Wreszcie, o czwartej, pukanie do drzwi. Pod drzwiami czekał Abdulkarim. - On chce, żebyś ty przy tym był. Opowiedziałem mu, co widzieliśmy. Wszystko już przegadane. Teraz on chce usłyszeć twoją opinię. Mieć cię jako maszynkę do liczenia. Już przyszła pora. Czas na pertraktacje. Ty i boss. Serce JW waliło. Rozumiał, co to oznacza. - Szybko ci poszło, kolego. Pamiętasz, jak cię zabrałem spod Młyna? Cholerny fart, że wtedy mi nie odmówiłeś. Drugi raz bym ci już nie proponował. Wiesz? A teraz siedzisz przy rozmowach razem z bossem. Moim bossem. Ty siedzisz, a ja nie. Czyżby JW usłyszał w tym nutę zazdrości? Założył swoją nowo nabytą klubową marynarkę, dziękując w duchu Harveyowi Nicholsowi za eleganckie ciuchy. Zarzucił kaszmirowy płaszcz. Czuł się gotowy na wszystko. Abdulkarim powiedział mu, do jakiego ma jechać hotelu. To był Savoy. Cool,
megacool. Savoy, jeden z dziesięciu najlepszych na świecie. Leżał na West Endzie. Hotelowa restauracja miała jedną gwiazdkę w Guide Rouge. JW wszedł bez problemu. Pewność siebie była biletem, tak samo jak w Sztokholmie, w Kharmie. Zameldował się w recepcji. Po dwóch minutach zjawił się mężczyzna w ciemnej szykownej marynarce, z jedwabną chustką w kieszonce na piersi. Włosy miał przylizane do tyłu, a w ruchach flegmatyczną ociężałość. Nie sposób było się pomylić - prawdziwy król kokainy. Mężczyzna przedstawił się po szwedzku, z lekkim obcym akcentem. - Cześć, JW. Sporo o tobie słyszałem. Jestem Nenad. Pracuję czasem z Abdulkarimem. Fałszywa skromność. Właściwie powinno być: Abdulkarim pracuje pode mną. Przyjemnie było rozmawiać po szwedzku. Pogadali. Nenad zatrzyma się w Londynie tylko na jedną noc. Negocjacje muszą przebiec szybko. JW rozpoznawał w Nenadzie samego siebie - facet ze Stureplanu z niewłaściwym pochodzeniem. Usiedli w hotelowym lobby. Nenad zamówił koniak, najwyższej klasy XO. Z sufitu zwisały wielkie kryształowe żyrandole. Perskie dywany leżały pod skórzanymi fotelami o klasycznym dizajnie. Popielniczki były ze srebra. Nenad zadawał pytania. JW uzupełniał to, czego Abdulkarim nie zrozumiał albo zrozumiał opacznie. Nenad wydawał się ogarniać całość. Zdawał sobie sprawę z potencjału, z ryzyka i z możliwości. Po godzinnej dyskusji sprecyzował cele: zależało im, na początek, na jak największym transporcie, najchętniej w postaci główek kapusty. JW się z nim zgodził. Dyskutowali dalej. Ceny w Anglii, a głównie poziom cen w Sztokholmie. Metody składowania, sposoby transportu, zwiększone udziały w rynku. Strategie sprzedaży, techniki dilerskie, rekrutację nowego personelu. Sposób płacenia syndykatowi: Money Transfer, system SWIFT czy gotówka. JW sporo nauczył się z rozmów z Jorgem. Słyszał, jak słowa Jorgego, jego opinie i koncepty padają teraz z jego własnych ust. Nenadowi podobała się gadka i pomysły JW Kiedy skończyli, zapalił cygaro. - JW, przemyśl to wszystko, cośmy powiedzieli, jeszcze raz. Dziś wieczorem, o siódmej, będziemy negocjować z drugą stroną. Chcę, żebyś przy mnie był. Musisz mieć wszystkie wyliczenia gotowe, pod ręką.
JW wstał i podziękował Nenadowi. Prawie się pokłonił. - Do zobaczenia później. Będzie ciekawie. JW czuł się, jakby szybował w powietrzu. Pamiętał chwilę w czarnej taryfie Abdulkarima, gdy zdecydował się pierwszy raz pomóc mu w sprzedaży koki. Teraz - siedem miesięcy później - dyskutowało się big business z Nenadem w Savoyu. JW był w grze. Naprawdę. Niebawem mieli wynegocjować zajebisty deal.
42.
Dwie złe rzeczy. Raz, został upokorzony. Dwa, stracił źródło dochodów. Trzy dobre rzeczy. Pozostawał w organizacji - nie wyleciał zupełnie na bruk. Wciąż miał wolę walki - możliwości, choćby i bez R. I trzy, pozostawał przy życiu. Dwa dni minęły od zdarzenia na wieży skoczni narciarskiej w Fiskartorpet. Mrado pamiętał wywód Radovana w najdrobniejszych szczegółach. Mógł zacytować każde słowo/ton/gest. Rado sam się nakręcał. Maniakalny. Żądny krwi. Odurzony władzą. Ale nic się nie stało. Mrado wyszedł stamtąd jak po rutynowym spotkaniu z R. Koniec kolacji: rozmawiali o sprawach ogólnych - o samochodach, restauracjach, praniu pieniędzy, pomysłach na cash. A jednak został zmieszany z błotem. W drodze powrotnej w range roverze panowała cisza. Mrado myślał tylko o jednym: Jokso nigdy by tak nie postąpił. Nie poddałby się histerii. Nie wywaliłby swego najlepszego partnera. * Mrado żył swoim życiem mimo degradacji. Chodził na siłownię. Chodził do Pancrease. Dawno nie walczył z takim wigorem. Omar Elalbaoui był zadowolony. „Niezły szwung w ciosach, jugonauto!”, wykrzyknął podczas sparringu Mrada. Że Elalbaoui zawołał tak w klubie Pancrease - sensacja. Rozważał pomysł: może by olać zakaz Radovana i w któryś wieczór przejść się swoim
szatniarskim szlakiem? Zanim domyślał myśl do końca, już wiedział, że to jest kretyński impuls. Idea godna kamikadze. Ale z drugiej strony - Radovan nie był nieśmiertelny. Zdawało mu się, że jest Joksą, ale mógł przecież łatwo skończyć dokładnie tak samo jak on. W głowie Mrada: istniała szansa na złamanie monopolu Radovana. Ten pomysł należało doszlifować. * Myśli Mrada biegły po przetartych szlakach. Jednocześnie, po cichu, wykluwał się projekt: jego siła leżała w kontaktach, można było wymanewrować Rada, wyślizgać tego jebanego zdrajcę. Jeśli zamierzał teraz przemeblować jugolską hierarchię, to jest szansa, że wykopał jeszcze kogoś. Mrado musiał się dowiedzieć kogo. Szukał pogłosek. Nasłuchiwał plotek. Ratko coś wiedział. Bobba też coś słyszał. Radovan zabrał się do odsuwania na bok innych. Mrado zgadywał. Raczej nie Görana. Stefanovicia nie. Czyżby swego przyjaciela, Nenada? * Nazajutrz Mrado zaczął przygotowywać się do tego, żeby się katapultować. Zamierzał zagrać pokerowo, choć ostatnio w kasynie szczęście mu nie dopisało: the bigslick. Albo-albo, wszystko albo nic. Mrado podjął decyzję. Zaryzykuje wszystko - all in. Mrado vs najpotężnieszy człowiek w świecie przestępczym Sztokholmu. To wymagało planowania. Mrado vs dziedzic tronu Joksy. To wymagało sprytu. Mrado vs dupek żołędny. Mrado zamiecie nim podłogę - musi tylko najpierw sam w to uwierzyć. Wyjął brulion, którego nie używał od czasu, gdy szukał zbiegłego latina. Pomyślał o tym wszystkim, co zrobił dla Rada, choćby po to, żeby odnaleźć tego blatte. Połamał palce kuzynowi zbiega. Przyłożył jego dziewczynie. Czekał w samochodzie przez okrągłą dobę i wypytywał bezdomnych pod schroniskiem. Zmasakrował samego latina. I jak mu się odwdzięczono? Mrado zadecydował - to się nie mogło skończyć na upokorzeniu. Na górze strony napisał w brulionie: zabezpiecz swoje życie. Zaczął sporządzać listę kroków. Zmień miejsce zamieszkania. Możliwości: zamieszkać u kogoś, wynająć z drugiej ręki, kupić willę na cudze nazwisko, załatwić przyczepę kempingową. Przeczytał, co właśnie napisał: przyczepa kempingowa - raczej odpada. Ale niech będzie. To jest brainstorm. Zapisuj wszystkie pomysły.
Dalej. Zmień samochód. Kup psa: pitbullterrier, wilczur albo inny pies bojowy. Nie zdejmuj kevlarowej kamizelki. Skombinuj jeszcze lżejszą broń. Żeby zawsze nosić. Lepszy alarm do auta i do nowego mieszkania. Załatw obstawę. Kandydaci: Ratko, Bobba, Mahmud. Komu można zaufać? Skończ z treningami w Fitness Clubie. Skończ z treningami w Pancrease. Przestań stołować się w Clara’s i Bronco’s. Wymień komórkę i karty SIM. Zacznij trenować na innej siłowni. Zmieniaj przyzwyczajenia i nawyki. Wybieraj różne drogi do tych samych miejsc. Zmień schemat treningu. Dopilnuj, żeby Lovisa się przeprowadziła, zmieniła przedszkole, miała tajny adres. Załóż skrytkę pocztową. Zapisz i zbierz dowody, fakty na temat biznesu Radovana, i umieść to w pewnym miejscu. Twoje najlepsze zabezpieczenie. Jeszcze raz przejrzał listę. Tak jak miał w zwyczaju, podkreślił słowo Lovisa. Najważniejsze. I najtrudniejsze. Zadzwonił do jej matki, znienawidzonej Anniki. Nikogo w domu. Nagrał wiadomość na sekretarce. Miał nadzieję, że zechce oddzwonić, mimo tej całej afery w związku z rozprawą sądową. Postanowił jeszcze raz - zawalczy z R. Ale musi to zrobić spokojnie. Pośpiech nie ma sensu. Przygotowanie najważniejsze. * Dwa dni później. W słuchawce flegmatyczny głos Nenada. - Gdzie jesteś, Mrado, możesz rozmawiać? - Jasne. Co słychać? Kiedy wróciłeś z Londynu? Mrado zaintrygowany. Ton Nenada coś zapowiadał. - Wróciłem parę dni temu. Poszło fantastycznie. Coś się zdarzyło tutaj, w domu? Jak tam twoja córka? Twój telefon jest pewny?
To ostatnie pytanie Nenad rzucił, jakby pytał o mecz K-1 w telewizji, od niechcenia. - W naszej sytuacji? Z naszymi nazwiskami odhaczonymi na liście Novej? Ich don’t think so. - Nie mógłbyś się ze mną spotkać za dwadzieścia minut przed Ringen? To ważne. * Na dworze paskudna pogoda. Marzec mazał się dłużej niż zwykle. A Ringen, galeria handlowa, była równie deprymująca jak pogoda. Naprzeciw Ringen: olbrzymie wejście do hotelu Clarion, oświetlone barwnymi reflektorami. Kwadrans po trzeciej po południu. Niedziela. Nenad miał postawiony kołnierz płaszcza - futerko z norek okalało trzydniowy zarost. W jego spojrzeniu Mrado dostrzegł coś, czego nigdy nie widział u Nenada. Mrado pomyślał: czy to panika/strach, czy tylko zagubienie? Coś się stało z Nenadem, niewątpliwie. Weszli do Clariona. Nenad zamienił słowo z ładną panienką z recepcji. Dobrze zaplanowane - czekało na nich minispa. Poszli piętro wyżej. Już w korytarzu niósł się zapach chloru. Zgłosili się w innej recepcji. Dostali ręczniki z wyszytym złotą nicią monogramem Clariona. Filcowe kapcie. Każdy swój zestaw buteleczek: żel pod prysznic, szampon, balsam, zmiękczający lotion. Płaszcze kąpielowe frotte. Drzwi na basen były zaparowane. Poszli prosto pod prysznic. Opłukali się. Olali basen. Nenad zarezerwował dla nich minisaunę. Na górnej ławie było miejsce dla trzech osób, na dolnej dla dwóch. Klasyczna boazeria z drewna na ścianach i na suficie. W jednej z bocznych ścian okrągłe okno z widokiem na most Skanstullsbron - wielkomiejski bajer. Odjazdowo. Usiedli na swoich ręcznikach. Mrado przyjrzał się znowu twarzy Nenada. Ta zmiana w jego oczach wciąż tam była, wyglądał też na zmęczonego. Nie tak jak zwykły, pewny siebie Nenad. Coś tu nie grało. - Posłuchaj, Mrado, tylko tobie mogę teraz zaufać. Mrado zapytał bez ogródek: - Co się stało? - Syf. - Nie powiem, żeby mnie to zaskoczyło. To widać po tobie. Pozwól, że zgadnę. Przypał z Radem?
- Bulls eye. Strzał w dziesiątkę. Podejrzewałem, że już wiesz. Wykopał mnie. Zdegradował. Poniżył. - Opowiadaj. - Mrado ostrożny: nie chciał przedwcześnie zdetonować swojej bomby. - Wróciłem z Londynu przedwczoraj. Tam załatwiłem deal wszech czasów. Nie masz pojęcia, wielka rzecz. I co się dzieje? Rado dzwoni do mnie, o pierwszej w nocy. A ja właśnie lansuję najładniejszą laskę z Östermalmu, którą dopiero co wyjąłem. Jadę tam. Znaczy do niego, do domu. Stefanović prowadzi mnie do biblioteki. No wiesz, klasyczna audiencja u Rada. A potem on mi robi długi wykład o swoich pieprzonych pomysłach, jakieś cholerne sranie w banię o nowym typie organizacji. Na koniec mówi mi, że mnie odsuwa od biznesu z koką i że mnie degraduje w biznesie dziwkarskim. Że jestem pierdolone zero. Że w grupie już nic nie znaczę. I wiesz, ja tylko tam siedziałem, z uszami po sobie. Czułem, że gdybym się postawił, tobym stamtąd nie wyszedł. Stefanović tylko czekał. Kurwa mać. Tak mi się odwdzięcza. Chuj złamany. A ja mu właśnie załatwiłem taką rzecz w Londynie. Niewyjętą. Takiego dealu nie było. Reakcja Nenada, w odróżnieniu od jego - zdrowsza/bardziej dziecinna/bardziej agresywna. Mrado zazdrościł. Tak trzeba było reagować na ten syf. Wkurwić się. - Wiesz, Nenad, mnie to samo spotkało dzień wcześniej. Usta Nenada wyglądały jak czarna dziura, która się rozwarła w centrum gorącej sauny. Obaj czuli to samo. Lecz przede wszystkim czuli ulgę, że nie są sami. Ktoś na tym samym wózku. Ktoś, z kim można planować kontratak. Przegadali ze dwie godziny. W saunie i nie tylko. Siedząc na półleżankach w przedsionku. Pod prysznicem. W basenie. Chlustali na agregat czerpak za czerpakiem. Więcej pary. Oddychali przez usta. Dyskutowali. Analizowali. Argumentowali. Dlaczego
ich
zdegradowano?
Jak
wyglądają
możliwości
ewentualnych
przeciwdziałań? Zaakceptować sytuację czy od razu: ciosem za cios? Mrado dokładnie opowiedział, jak próbował wykroić sobie większy udział w profitach z branży szatniarskiej i przy okazji swojej pracy nad podziałem rynku. Jakie osoby mogłyby okazać się pomocne. Z kim nawiązał dobry kontakt: Jonas Haakonsen z Bandidos, Magnus Linden z Wolfpacku i tak dalej. Lecz przede wszystkim opowiedział o wyraźnym kryzysie zaufania między nim a R. Nigdy przedtem nie rozmawiali ze sobą tak otwarcie o organizacji. Pokrzepiające było to, że się zgadzali w tylu opiniach co do Radovana. Nim się rozstali, ustalili trzy zasadnicze sprawy. Teraz sztama. O tym, co tutaj - morda
w kubeł. I, jako jedyne wyjście - albo Radovan, albo oni. Wojna mogła się zacząć.
43.
Jasne - coś jej się przytrafiło. Przez dwie ostatnie doby Jorge wydzwaniał wciąż do burdelmamy, przynajmniej po piętnaście razy dziennie. Skutek: całkiem przestała odpowiadać. Sygnały rozbrzmiewały w próżni. Prawdopodobnie załatwiła sobie nowy abonament. A przedtem słyszał wciąż to samo: „Niestety, nie mam pojęcia, gdzie jest Nadja”. Śrutu tutu - mentirosa. Wszystko to razem trzymało się kupy: zniknięcie Nadji, strach w oczach dziwki w jej pokoju, ściemy burdelmamy. Męczące pytanie: czy to z jego winy? To go gryzło. Powszednia filozofia Jorgego: nikt nie ponosi odpowiedzialności za innych. Życie jest za krótkie, żeby siedzieć i czekać na cashflow. Bierz, co twoje, i nie dbaj o innych, niech sami o siebie się martwią. To wystarczało do dilerki. Do handelku szlugami w Österåker. Wystarczało, gdy w grę wchodziła jakaś materialna korzyść dla J-boya. Ale tu gnało go coś innego. Jorge widział sam siebie jako nemezis jugoli. Ale wojując z nimi, narażał innych. Już to wiedział. Grozili, że skrzywdzą Paolę. Teraz znikła Nadja. Gdzie ona była? Co wiedziała? Kiedy się dowie, jaki los ją spotkał - także za to wystawi rachunek Radovanowi. Projekt R stał się jeszcze ważniejszy. * Abdulkarim i Fahdi z powrotem z Londynu. Najwyraźniej szykował się tam jakiś wielki deal. Abdulkarim zadzwonił. Tajemniczy. Dyskrecja Grecja, ale to się czuło - jego głos na granicy ekstazy. Poinformował krótko: za parę miesięcy przyjdzie transport. Nie powiedział z czym ani ile, ani od kogo, ani dokładnie kiedy, ani jak. Do tego czasu mieli opchnąć te gramy, które Jorge niedawno ściągnął przez swoją Brazylijkę. Plus parę mniejszych partii, które już czekały. A przede wszystkim mieli dalej poszerzać rynek. Więcej obszarów, kanałów sprzedaży, nowych ludzi. Koks rósł na potęgę. Jorge się cieszył, że tu został, w starej dobrej Szwecji. Dobrze pamiętał, jak JW pochylał się nad nim w lesie. Roztaczał przed nim plan Abdulkarima, wizję ekspansji na przedmieściach. Teraz kosili więcej hajsu niż wypasiona spółka giełdowa. Widać
tak było mu pisane. Shunne z przedmieścia w rękach losu. W świecie wyobrażeń Jorgego forsa stawała się stopniowo środkiem, a nie celem. Narzędziem do realizacji projektu R. Następna faza - rozpracować Dżezi Karla. Jorge wiedział tyle: Radovan czerpał dochody z prostytucji. Kierował tym Nenad. Dziewczyny sprowadzali z byłej Jugosławii i innych krajów Europy Wschodniej. Normalnie Lilja 4-ever. Były w tym także Szwedki. Burdel, w którym pracowała Nadja, to część tej działalności. Prowadzony przez burdelmamę, Jelenę Lukić, i tego gościa w marynarce. Jorge go namierzył, nazwisko: Zlatko Petrović. Nadja miała własnego alfonsa czy chłopaka olbrzyma, Mickego. Rola kolesia dość niejasna. Co ciekawe: ten burdel nie był jedyny w sutenerskim imperium Radovana. Było ich więcej. Kurewstwo odchodziło w lepszych miejscach, z lepszymi dziewczynkami. Nadja opowiadała: szwedzcy faceci brali udział w imprezach, których jedynym celem było dać tym biednym leszczom zakutasić. Przypuszczalnie Radovan łykał za to sporą kasę. A przy okazji budował sobie sieć kontaktów i ochronę. Szkopuł w tym, że nic nie wskazywało bezpośrednio na Radovana. Ani na Nenada. Wszyscy wiedzieli, kto tym kręci, ale nikt nic nie widział. Z jednym wyjątkiem: Nadja spotkała Radovana na takim melanżu. Powinien z nią koniecznie porozmawiać. Dopytać o więcej. Według Nadji, przy tych imprezach kręciły się dwie osoby, żeby dziewczynki wyszykować: jakiś Jonte i jakiś Dżezi Karl. Według Sophie: Jet-set Carl - król Stureplanu, animator imprez, rozrywkowy number one. Według Jorgego: imiona zbyt podobne jak na przypadek. * Wieczór. Jorge na wylocie. Siedzieli z Fahdim w domu, w mieszkaniu goryla. Na stole wódka, Schweppes Schizan i trawa. Szklanki z IKEI, roztajałe kostki lodu w głębokim talerzu, bibułki Rizla i zapalniczki. W telewizorze: Jenna Jameson nadziewana przez dwóch jankeskich pakerów, bez dźwięku. Ze stereo: Usher. Fahdi zapodał rzeczowo: „Pierwszy Murzyn w historii, co ma trzy kawałki na liście Billboardu w Stanach. Rasistowska Świnia”. Fahdi ulegał najwyraźniej wpływom Abdulkarima. Generalnie uważał, że USA to szatan. Nigdy nie omieszkał bluzgnąć na ten kraj. Pomysł Jorgego na wieczór był prosty. Skoczyć do miasta. Zrobić rundę wokół Stureplanu. Znaleźć Jet-set Carla. Potem Jorge miał z gościem pogadać. Na koniec: on i Fahdi wyjmują sobie po blondynce. Przy odrobinie szczęścia zagrają „mecz wyjazdowy”.
Fahdi nawijał o Londynie. Z dumą pokazywał swoją kurtkę Gucciego. Opisywał najrajcowniejsze striptizerki, najszykowniejsze butiki, najgęstsze ludzkie kłębowiska. Opisywał pistolet, jaki tam miał. Jorge pod średnim wrażeniem. Pamiętał o arsenale ukrytym w szafie Fahdiego. Gość był chodzącą armią. Wychylili bańkę. Jorge wstał z miejsca. - Weźmiemy trochę posypu? - Wskazał na kuchnię, gdzie wśród wag i kopert walały się foliowe torebki z koksem. Fahdi też się podniósł. - Dla nas czy na sprzedaż? - Nie na sprzedaż. Już prawie nigdy nie sprzedaję bezpośrednim konsumentom. Poza tym to jest przecież terytorium JW. Nie róbmy konkurencji sami sobie. Kiedy on wraca? - Nie mam pojęcia. Miał pozałatwiać w Anglii jakieś sprawy. Zostać parę dni dłużej. Jorge pomyślał: Fahdi - Głupi i głupszy to w porównaniu z nim bystrzachy. Nie kumał zasad gry. To piramida, niektórzy sprzedają na ulicy, inni sprzedają tym sprzedawcom, a jeszcze inni sprzedają sprzedawcom sprzedawców. Jorge obecnie prawie na samym topie. Ale Fahdi miał swoje mocne strony - pewną łagodność charakteru i, rzecz jasna, siłę mięśni. Zadzwonili po taryfę. Automatyczny głos po drugiej stronie: - Jeżeli chcesz natychmiast zamówić taksówkę na Rosenhillsvägen - wybierz jeden. Jorge powiedział: - Dlaczego one zawsze muszą wrzeszczeć nazwę ulicy dwa razy głośniej niż resztę zdania? Potem mi dzwoni w uszach przez pół nocy. - Jorge wybrał jedynkę. Zeszli na dół. Wskoczyli do taryfy. Sztokholmska noc w drodze do miasta. * Stureplan w pełnej akcji. Wysiedli przy Svampen. Rozejrzeli się. Gdzie zacząć? Lokale dookoła imprezowego centrum Sztokholmu dzieliły się na różne klasy. Kharma, Laroy, Plaza i Kuchnia - najwyżej. Najbogatsze/najbardziej trendi/najlepsze. Sturehof, Sturecompagniet, Lydmar Hotel - następny poziom. Szykownie/trendi/klientela nieco starsza. Spy Bar, Clara’s - jugolskiej mafii, knajpy bodybuilderów/celebrytów. The Lab, East - własna klientela. Undici, Crazy Horse - zwykłe, solidne, lekko obciachowe knajpy dla svenssonów.
Kalkulacja prosta: Jorge i Fahdi muszą wbić się do klasy lux. Najtrudniej. Zwłaszcza dla dwóch facetów, imigrantów, ze słowem blatte wypisanym na czole świecącymi literami. Zaczęli od Kuchni. Gruba kolejka, siedemnastki ubrane tak oszczędnie, że marzłyby nawet w letnią noc. Młode szczawiki z Östermalmu, w płaszczach i plerezach. Starsi nagrzani lanseloci, w szykowniejszych płaszczach, włosy wciąż przylizane. Kolesie, którzy całe życie spędzali wokół tego miejsca. Pracowali w biurach maklerskich okalających Stureplan, jadali lunch/kolację w restauracjach na Biblioteksgatan, Birger Jarlsgatan i Grev Turegatan, mieszkali rzut kamieniem, na Brahegatan, Kommendörsgatan, Linnégatan. I oczywiście bawili się tutaj. Na samym czele kolejki widać było legendarnego Żabę. Właściwe nazwisko, Peter Strömquist. Postać sztokholmska. Syn bogaczy. Z nadwagą. Stałe zaproszenie na wszystkie imprezy, na które pragnął zostać zaproszony każdy brat. Znał wszystkich i wszyscy go znali. Dobry znak, że on też się wybiera do Kuchni. Z perspektywy Jorgego - system wykluczenia. Te tłumy ludzi to powtórka z feudalizmu. Niektórzy szafowali prawem wejścia. Bawili się w udzielnych książąt na sztokholmskich włościach. Inni byli królami, jak ten koleś Jet-set. Niektórzy sprzedawali swoje dusze jako najemni żołnierze, bramkarze. Blattar, na samym dole, przy odrobinie szczęścia mogli najwyżej wyżebrać wstęp. Jedyny sposób wejścia, jaki znał, to dać im w łapę. Fahdi torował drogę. Panienki odgarnął na bok. W dłoni zwinięta pięćsetka. Bramkarz zmierzył go najpierw wzrokiem, jakby nie rozumiał. Sygnał: chyba nie muszę ci tłumaczyć, że TY tu nie wejdziesz. Spostrzegł banknot. Zerknął na Jorgego. Wpuścił. Tłok. Muzyka ładowała, coś, co brzmiało jak różne dzwonki do komórek. W barze kilku facetów podrywało dwie panienki za pomocą szampana, który chłodził się w wiaderkach. Laski tańczyły w miejscu. Flirtowały. Dawały sobie fundować. Fahdi podszedł do baru. Kupił dwa piwa. Jorge zszedł po schodach na niższe piętro lokalu. Obok kabiny DJ-a. Dziś grał DJ Sonic. Zwyczajny koleś, któremu przypadła rola maskotki dzieciaków z Östermalmu. Społeczny awans w zasięgu ręki. Na dziesięć przechodzących guzzar dziewięć pozdrawiało go z uśmiechem. Jorge rozpoznawał niektóre twarze. Jego nikt. Zawdzięczał to Abdulkarimowi i kremom brązującym. Ale co z tego
- J-boy ciągle był smoluchem. Mniej niż zero. Złapał za rękaw pierwszą lepszą laskę. Panika w oczach. - Bez nerw, dziewczyno, chciałem tylko spytać, czy nie widziałaś dzisiaj Jet-set Carla. Kategoryczne nie. Nie wiedziała, o kim mowa. Rozpytywał dalej. Fahdi zjawił się z dwoma browarami. Spytał Jorgego, co robi. Nie było sensu tłumaczyć. Zostawił go na parkiecie. Pytał innych. Wszystkie dziewczyny opalone. Wszyscy faceci podobni do JW Jorge wędrował w górę i w dół schodów. Nachylał się do ucha i pytał wprost. Starał się wyzerować mowę ciała. Nie chciał, żeby to wyglądało na próbę podrywu. I tak przez czterdzieści minut. Wreszcie jakaś dziewczyna krzyknęła mu w ucho - ledwie dosłyszał, bo muzyka zagłuszała: - On prawie zawsze jest w Kharmie. Jorge rozejrzał się za Fahdim. Nie widział go. Spróbował zadzwonić na komórkę. Nie słyszał nawet sygnału oczekiwania - nie było mowy, żeby Fahdi usłyszał w tej wrzawie dzwonek swojej komórki. Machnął na to ręką. Wyszedł na ulicę. W górę Sturegatan. Fahdiemu wysłał SMS-a: „Idę do Kharmy. Przyjdź tam potem”. Kolejka przypominała nieorganiczną masę przebraną za tłum ludzi. Upokorzenie tym większe, że na ulicy ziąb, około zera - rasizm, jakby ci pluli w twarz. Właściwe mgnienie oka. Właściwy błysk w oku. W łapę bramkarza. Szmalec. Pięćset koron. Kontakt wzrokowy. Bramkarz kiwa ręką. Adios. Poszło. Jorge w środku. Powiedział sam do siebie: J-boy, jesteś gość. Perfecto. Zamówił w barze butelkowego heinekena. Rozejrzał się. Przy jednym ze stołów z drinkami rozpoznał paru innych blattar, którym dopisał fart. Podszedł. Nie poznali go. A mimo to wyraźnie solidarni: rozumieli, że on i oni jadą na tym samym wózku. Byli tu obcy i szczęśliwi. Porozmawiali chwilę. Oceniali laski. Chwalili piersi. Chwalili tyłeczki. Jorge poczęstował ich charliem, wzięli po szybkiej kresce. Odwróceni do ściany. Z odwrotu karty
kredytowej, snif/snif. Podziałało. Świat przyśpieszył. Jorge na topie. Spytał barmana o Jet-set Carla. - Nie ma problemu - odpowiedział gość zza baru - przychodzi zawsze koło pierwszej, stoi przy kasie i przyjmuje ludzi. Jet-set Carl: Charlie. Alfons. Jorge czekał. Blattar przy stole z drinkami próbowali podrywać licealistki z Djursholmu. Zderzenie kultur mierzalne w skali Richtera. Te laski pewnie nigdy dotąd nie zamieniły ani słowa z kimś pochodzącym spoza Europy, z wyjątkiem tego chłopca z równoległej klasy, który był adoptowany. A każdy shunne myślał: wszystkie szwedzkie laski na mnie lecą, a zatem wszystkie są kurwy. Jorge przyglądał się tej grze. Chłopaki kupowały drinki. Starali się, jak mogli. Laski je piły, przyjmowały. A przy tym miały ich w pogardzie. Zdaniem Jorgego, jedyna szansa „brudasów”, że któraś z małolat solidnie się ubzdryngoli. Doszła godzina pierwsza. Jakiś gość, który mógł być Jet-set Carlem, stał przy kasie za wejściem. Ubrany w prążkowaną marynarkę. Dżinsy. Mokasyny ze sprzączką Gucciego. Witał się ze wszystkimi stylowymi gośćmi. Wszystko w nim krzyczało: ten facet nigdy nie traci rezonu. Jorge podszedł do niego. - Siema. Jet-set Carl obejrzał się zdziwiony. - To ty jesteś Jet-set Carl? Facet robił, co mógł, żeby się uśmiechnąć. - Owszem. Tak mnie nazywają moi znajomi. - Akcent na słowo: znajomi - sygnał dla J-boya - kimkolwiek jesteś, TY się do nich nie zaliczasz. - Sporo dobrego o tobie słyszałem. Nie tylko że fajnie prowadzisz ten lokal i zajebisty z ciebie facet. Jeszcze inne rzeczy. Jet-set Carl położył mu rękę na ramieniu. Byli równego wzrostu. - Wybacz, nie wiem, o czym mówisz. - Słyszałem o tobie i o Jonte. Że czasem urządzacie przyjemne melanże. Coś w oku Jet-set Carla. Jakiś szelmowski błysk. Potem wrócił do swego zwykłego jowialnego ja. - Przepraszam cię, miło cię było poznać. Ale ja, niestety, muszę pracować. Pogadamy
więcej przy okazji. Życzę miłego wieczoru. Jorgelito zbity z pantałyku. Mimo to w oku jet-set-faceta coś dostrzegł. Wysłał kolejnego SMS-a do Fahdiego. Dostał odpowiedź: „Dziś mam farta. Allah ze mną. Idę z superlalą”. Fahdi ma branie. Gratulacje. Jorge dołączył do chłopaków przy stole z drinkami. Dochodziła druga. Kokainowy rausz dogasał. J-boy wszedł do toalety. Ułożył trzydzieści miligramów lodu. Walnął ciężkiego snifa. Kop go kopnął. Energia fantazji. Dopalacz na full. Wyszedł na salę. Znów podszedł do Jet-set Carla. - Możemy sekundę pogadać? Jet-set Carl zrobił zakłopotaną minę. - Niestety, muszę pracować. Może później? - Wykonał gest dłonią. Jorge chciał gadać teraz. Basta. Za późno. Poczuł, jak ktoś z tylu go podnosi. Chciał się odwrócić, ale głowa jak w imadle. Grube ramiona. Rękawice wykidajły. Wrzasnął. Ponieśli go. Na zewnątrz. Myślał, naspidowany: gdzie jest, kurwa, Fahdi? Jak potrzebny, to go nie ma. * Jorgelito na bruku. Nabuzowany loser z plamą na honorze. Brudasie w Kharmie, beware. Właściwie jesteś tu intruzem. Rozgłoś to innym. Ale wiedział jedno - jego godności już nie będą szargać żadni jugole ani ich sługusy. Kokainowy kop jak dzwon. Jorge się nie poddał. To jego noc. Noc jego projektu. Ten cwel Radovan popamięta. Jet-set Carl czy nie Jet-set Carl. Chuj mu w dupę. Jorge i tak się dowie, czego trzeba. Musiał tylko pogadać jeszcze z Nadją. Dostał numer Zlatka Petrovicia od Fahdiego. Jorge próbował złapać gościa ileś razy, bezskutecznie. Stał na środku Stureplanu. W tle: sprzedawcy kiełbasek z grilla, naprane nastolatki, marznący bratsi, czterdziestoletni goście pod gazem. Wyjął telefon. Nie było nowych SMS-ów od Fahdiego, co oznaczało, że gra z laską
„mecz wyjazdowy”. Wybrał numer alfonsa, Zlatka. Monotonny sygnał oczekiwania. Wreszcie, po raz pierwszy pod tym numerem, ktoś odpowiedział. - Halo? - Cześć, chcę się zabawić dzisiaj w nocy. - No to dobrze trafiłeś. A masz jakieś imię? Jorge podał alias Fahdiego. Zlatko odpowiedział: - All right. Pewnie, że da się coś załatwić. - Dobra, chcę się spotkać z Nadją. Cisza po drugiej stronie słuchawki. Jorge powtórzył: - Słyszysz? Mnie się podoba ta Nadja. - Nie wiem, czego ty chcesz. Ale jej u nas już nie ma. Sorry. Chłód w głosie Zlatka zimniejszy niż zmrożona wódka. - To gdzie ją mogę znaleźć? Ona była świetna. - Ty, słuchaj no. Przestań już pytać o Nadję. U nas jej nie ma. Ja wiem, kto ty jesteś. Jeszcze jedno słowo o tej kurwie Nadji, to cię załatwimy. Rozmowa skończona - Zlatko nacisnął na czerwony guzik. * Jorge siedział w taksówce, w drodze do domu Fahdiego. Przerażony. Na koksowym tripie. Obraz przed oczami: Paola i Nadja. I tamci: Mrado, Ratko, Radovan. Spali ich. Pomści siebie. Pomści Nadję. Radovan zapłaci dziurami od kul w oczodołach. Wpierdol na skraju lasu. Skrzywiona strachem twarz Paoli. Chaotyczne fragmenty egzystencji. Nienawiść. Paola. Nienawiść. Piździelec Radovan. Pendejo. Szofer przyglądał mu się z niepokojem. „Mam cię odprowadzić na górę, kolego?” Jorge podziękował. Poprosił, by taksówka zaczekała.
Na górę, do Fahdiego. Jorge zawsze miał przy sobie klucze do niego - musiał mieć dostęp do kluczy do składów, foliowych torebek i wag, które tam przechowywali. Otworzył. Zawołał. Nikogo. Modły Fahdiego pewnie zostały wysłuchane. Do szafy. Jorge wiedział, czego szuka. Fahdi zademonstrował z dumą swój arsenał jemu i JW miesiąc temu. Zajrzał do środka. Pogrzebał. Wyciągnął śrutówkę. Złamał ją, odciągając blokadę. Załadował dwa czerwone naboje, duże jak paczki dropsów. Garść nabojów wcisnął do przedniej kieszeni dżinsów. Mocno się wybrzuszyła. Włożył strzelbę pod kurtkę. Nic nie było widać. Z obrzynkiem wygodnie. Taryfa czekała na dole. Pulsujący rausz. Ostatnie miligramy koksu wciągnął, kiedy taksówka startowała. Nie wiadomo, czy szofer coś zauważył. Na autostradzie dodał gazu. * Hallonbergen. Na galerii hulał mroźny wiatr. Jorge przewrócił niechcący nartosanki stojące pod ścianą. Widać obok burdelu mieszkały zwykłe rodziny z dziećmi. Nacisnął dzwonek. Ktoś odsłonił wizjer. Głos ze środka: - Jak nazwisko? Chyba burdelmama. Jorge miał nadzieję, że koleś Zlatko nic jej nie powiedział o ich rozmowie sprzed pięćdziesięciu minut. Ponownie podał alias Fahdiego. Było też hasło. Znał jedno i drugie. Trzasnął zamek. To była ona, burdelmama w swoim dziwacznym stroju - marynarce z wycięciem na plecach. Full tapeta, pazury. Paskudna. Jorge zatrzasnął za sobą drzwi. Do niej, prosto z mostu: - Chcę się widzieć z Nadją. Burdelmama zesztywniała. Spięta jak sto diabłów. Powiedziała łamaną szwedczyzną ze wschodnim akcentem: - Słuchaj, jej tu już nie ma. Nawet jak dzwonisz do mnie milion razy - możesz piss off. Niespodziana agresja. Zimna groźba.
J-boy czuł, że za chwilę nie wytrzyma. Oszalały z wściekłości demon koksu rozwalał mu od środka kość czołową. Żaden Serb już nie będzie mu bruździł. Zrobił krok w stronę horror mamy. - Słuchaj, pizdo. Albo mi mówisz, gdzie jest Nadja, albo ci przyjebię. Burdelmamuśka ostro podniesionym głosem: - Co ty se, kurwa, wyobrażasz? Efekt podniesionego głosu - z cienia w korytarzu wyszedł Zlatko. Burdelmama podniosła raban. Wrzask, żeby Jorge spierdalał. Że pożałuje swojego zachowania. Zlatko stanął trzydzieści centymetrów od Jorgego, śmierdziało mu z ust, i powiedział spokojnym głosem: - Nie mówiłem ci przed chwilą przez telefon? Nie dociera? Przestań węszyć. Idź stąd, mówię. Styl superserbski. Przypomniał mu Mrada. Poczuł ten wpierdol w plecach. Nogach. Ramionach. Jorge wyszarpnął obrzyna. Wygarnął do Zlatka. Brzuch zniknął. Została po nim dziura. Tatar z flaków na ścianie. Burdelmama wrzeszczała. Drugi strzał - znikła jej głowa. Szara substancja na aksamitnych sofach. Odrzut walnął go w ramię. Bolało. Jorge otworzył strzelbę. Sięgnął do kieszeni. Przeładował, dwa nowe naboje. Z korytarza wyszedł mężczyzna. Blady jak ściana. Nagi tors. Spodnie niedopięte. W szoku. Jorge strzelił. Nie trafił. W gipsowej ścianie dziura na metr kwadratowy. Kłęby kurzu. Podbiegł do niego. Starszy gość zaplątał się we własne spodnie. Płakał. Błagał. Jorge stał nad nim. Z dwururką przy jego głowie. Przeszukał mu kieszenie. Znalazł portfel. Wyjął prawo jazdy. Przeczytał głośno: - Torsten Johansson. Nigdy mnie nie widziałeś. Facet łkał, leżąc na podłodze. Poza tym cisza w mieszkaniu.
- Daj mi swoją komórkę. Połóż się na brzuchu. Ręce trzymaj nad głową. Muszę załatwić parę spraw. Facet się nie ruszał. Leżał z głową wtuloną w ramiona. Kolana podciągnięte, w pozycji płodowej. - Nie rozumiesz po szwedzku czy jak? Rób, co ci mówię. Już. Facet się wyprostował. Pomacał kieszeń spodni. Wyciągnął komórkę. Podał ją Jorgemu. Splótł ręce na karku. Jorge znowu: - Nigdy mnie nie widziałeś. Zajrzał do pokoików dziwek. W jednym z nich pod ścianą kuliła się dziewczyna, głowa między kolanami - to nie Nadja. Jorge wyszedł do hallu. Nie patrzył na ciała. Prostym krokiem przez chaos. Do kuchni. W kuchni było brudno. Stolik z białego drewna i krzesło z giętych rur stalowych, i miękka poduszka. Wszędzie plamy po kawie. Na drzwiach lodówki reklamy pizzerii z Hallonbergen, przyczepione magnesami z logo Socjaldemokratów z kampanii wyborczej 2002. Na stoliku stał przenośny komputer. Czegoś takiego Jorge się spodziewał. A najlepsze, że był włączony. Jorge usiadł na krześle. Kabel laptopa tkwił w gniazdku. Pytanie: jeśli go wyciągnie, to się przełączy na baterie czy zdechnie? Jorge raczej nie był komputerowym geekiem. Ale wiedział jedno, że jak laptop zdechnie, to potem może chcieć jakiegoś hasła, żeby się dać z powrotem włączyć. To by zjebało całą sprawę, gdyby potem nie mógł do niego wejść. Mózg pękający od koki w rozterce: nie mógł pozostać w tym mieszkaniu ani minuty dłużej. Dotykał czegoś? Nie. Zaryzykował - wyrwał kable. Spojrzał na ekran. Bóg kochał Jorgego. Laptop był ciągle włączony. Pobiegł do drzwi wyjściowych. Przez hall. Już kładł dłoń na klamce, kiedy zadzwonił telefon. Sygnał Old Phone, Sony Ericssona - brzmiał jak stary telefon tarczowy. Dzwoniła czyjaś komórka. Albo jelenia, albo bajzelmamy, albo alfonsa, albo którejś kurwy. Sprawdził jelenia. To nie ten. Jorge nastawił uszy. Widział krew. Substancję na ścianach i podłodze. Wreszcie dosłyszał. Dźwięk dobiegał z kieszeni alfonsa.
W jednej ręce trzymał obrzyna. W drugiej miał komputer. Trudny manewr. Odłożył laptopa. Pomacał kieszeń alfonsa. Wyraźne wibracje. Wyjął komórkę. Na wyświetlaczu trzyliterówka: JSC. To mógł być tylko on skurwysyn Carl. Jorge odpowiedział: - Yes. - Cześć, to ja. Możesz wsadzić w taksówkę tę z dużym cycem? Tu, do mnie, do domu. Jorgego zatkało. Gość najwyraźniej nawalony jak samolot. Co miał powiedzieć? Miał udawać Zlatka? Wymamrotał tylko, najlepiej jak mógł: - Nie ma jej, niestety. - Kurwa, to pechowo. Jedyna myśl: musi powiedzieć coś cwanego. Co może gdzieś zaprowadzić. - Słuchaj, a kiedy mamy tę następną dużą imprezę? - Co, zapomniałeś? Ech ty, macher. Za dwa tygodnie, dwudziestego dziewiątego. Tej z dużym cycem tam na pewno nie ma? - Jet-set Carl bełkotał gorzej niż zawodowy bokser po nokaucie. Jorge doznał nagłego olśnienia: - Niestety, nie. Słuchaj, jeszcze jedno. Miałem tu dziś faceta, który koniecznie chce tam być, dwudziestego dziewiątego. - Przestań. Nie ma mowy. - Właśnie że tak. Gość od Nenada, jest okej. Mówię ci tylko, żebyś wiedział. Ma ksywkę Daniel Cabrera. - Aha. To potrzebujesz hasła? - No, byłoby świetnie. Możesz mi zabezpieczyć? - Zabezpieczyć. Gadasz jak papuga. Wysyłam ci hasło teraz. To na razie. Jorge włożył komórkę do kieszeni. Strzelbę pod kurtkę. Laptop w ręku. Rzucił szybkie spojrzenie na ciała. Mdliło go. Myślał, że jest uodporniony, bo jako dziecko naoglądał się przemocy na wideo. Właściwie było odwrotnie, czuł się gorzej przez cały ten szajs, który znał z telewizji. A może tylko z powodu kokainowej fazy. Zanim chwycił za klamkę, ściągnął rękaw swetra na dłoń. Żaden team CSI nie znajdzie tu jego odcisków. Wyszedł. Poczuł, jak w kieszeni zawibrowała mu komórka Zlatka - SMS od Jet-set
Carla. Na dworze ciemno. Hallonbergen by night. Jakby bezludnie.
44.
JW był w drodze na Isle of Man. Linie lotnicze Manx Airways latały sześć razy dziennie. Lot z Heathrow na lotnisko pod Douglas, stolicą wyspy, zajmował ponad godzinę. Ryan Air mógł się schować - tu wszystko szło sprawnie, przyjemnie, estetycznie. Wciąż był pogrążony w marzeniach - ilości, jakie mogli importować z Warrick County. Relacje cen i strzelające w górę krzywe. Koniunktura na kokę - świetlana przyszłość. Wizje Araba miały się zrealizować. JW będzie zamożnym człowiekiem. Dwa dni temu w londyńskim hotelu poznał Nenada. Zwierzchnik Abdula reprezentował całkiem inny styl niż Arab. JW cieszył się, że wreszcie mógł spotkać owianego legendą/ukrytego szefa. Zbliżyć się do szczytu. Negocjacje między Nenadem a Brytyjczykami przebiegły pomyślnie. Siedzieli w jednej z hotelowych sal konferencyjnych. Nenad zarezerwował wcześniej inną salę, ale Angole z miejsca zażyczyli sobie zmiany. Nenad potrafił to docenić - dbali o bezpieczeństwo jeszcze bardziej niż Abdul. Sala, w której odbywały się negocjacje, była umeblowana w stylu rokokowym. Owalny stół z orzecha na środku, kryształowe kinkiety na ścianach, miękkie oświetlenie. Trochę inaczej niż w salonie Abdulkarima. Angole wyglądali jak futbolowi chuligani. Bez porównania z klasą Chrisa, faceta, który gościł JW, Abdulkarima i Fahdiego w fabryce opakowań. Ten, który decydował, miał koło pięćdziesiątki, zaczesane do tyłu siwe włosy i ciuchy w stylu casual, koszulka polo Paul & Shark, kurtka Burberry i spodnie Prady. Twarz cała w bliznach i spokojny żargon. Biła od niego pewność władzy. Drugi miał problem z nadwagą, ale nie próbował dopasować do tego ubrania, sprawiał wrażenie dość zabawne w opinającym zwały tłuszczu pulowerku Pringle. Lecz po wymianie uprzejmości to wrażenie natychmiast znikło - grubas był fenomenalny. JW siedział z notatnikiem i kalkulatorem. Grubas obliczał wszystko w głowie. Pertraktowali w sprawie cen towaru, różnych jakości, sposobów transportu, systemów
płatniczych. Zestawiali dochody z ryzykiem. Omawiali kwestie służb celnych, policji do spraw narkotyków, konkurencyjnych siatek, przedsiębiorstw, które mogły im służyć jako przykrywki. Jak się upewnić, że żadna ze stron nie wyroluje drugiej. Co by się stało, gdyby towar po drodze zaginął? Na czyje ryzyko właściwie odbywa się transport? Angole byli ostrożni. Grali z rutyną starych wyjadaczy. Po dwóch godzinach Nenad poprosił o przerwę. Poszli na górę, do pokoju Nenada. Porównali pozycję w negocjacjach z własnymi kalkulacjami. Deal, który Nenad chciał wynegocjować, to towar o czystości dziewięćdziesiąt procent, w główkach kapusty, po cenie niższej niż trzysta pięćdziesiąt za gram. Prawdopodobnie byłyby to dwa kontenery, po tysiąc pięćset główek na kontener. Tych pięćset z brzegu bez koki, jako zabezpieczenie przed upierdliwymi kontrolami służb celnych i sanitarnych. W sumie: dwa tysiące główek kapusty wypełnionych lodem. Pięćdziesiąt gramów na warzywo, to jest sto kilo kokainy przewożonej ciężarówkami i promem. Jakaś łapówka dla firmy transportowej, żeby odróżnić trefne kontenery od tych ze zwykłą kapustą oraz zapewnić im ekstra opiekę. Trzeba doliczyć też łapówki dla prawdziwej hurtowni warzyw. W Szwecji musieli ponieść koszty przewozu, złagodzonej kontroli kontenerów i stałe koszty sprzedaży i dystrybucji. Cena u Brytyjczyków: trzydzieści, czterdzieści milionów. Cena w Sztokholmie, na ulicy, po uwzględnieniu obniżki cen detalicznych: siedemdziesiąt, osiemdziesiąt milionów. Przebicie zajebiste. Po półtorej godzinie Nenad się zdecydował. Deal bez wątpienia korzystny. Wyznaczył sobie nieprzekraczalny poziom cen oraz najwyższy z osiągalnych poziom bezpieczeństwa. Zeszli na dół. Pertraktowali z Angolami dalej. Nastrój był dobry. Wyraźnie widać było nastawienie Angoli - wiecie, że nikt inny nie da wam lepszych warunków. To im dawało mentalną przewagę. Psychologiczną siłę. Negocjacje się przeciągały, siedzieli dalsze dwie godziny. JW miał już dosyć tych wszystkich liczb, rozważań i wyliczeń. A jednocześnie czuł się jak ryba w wodzie. Kiedy wybiła druga, strony osiągnęły wstępne porozumienie. Napięcie opadło. Nenad uścisnął dłoń starszego Angola. Głęboko popatrzyli sobie w oczy - kodeks honorowy przypieczętował umowę. Mieli powrócić nazajutrz o dwunastej z potwierdzeniem, że transakcja jest zaakceptowana. Nenad i JW usiedli w hotelowym barze z fortepianem. Jugol zamówił dwa koniaki.
- Dziękuję ci za pomoc, JW. Komplementy przekażę Abdulkarimowi. - To ja dziękuję, że mogłem przy tym być. To było bardzo ciekawe. Zdaje się, że udało nam się w końcu zawrzeć niezły deal. - Też tak myślę. Po tym drinku pójdę potwierdzić pewne cyfry ze Sztokholmem i mam nadzieję, że interes będzie przyklepany. - Przez kogo? - Wiesz JW, czasem lepiej nie pytać. JW nie odpowiedział. Widywał wcześniej ten kamienny wyraz twarzy u Abdulkarima, kiedy rozmowa schodziła na jego szefa - Arab nigdy nie wspomniał o Nenadzie, choć JW nalegał. Między różnymi poziomami w dilerskiej hierarchii były szczelne grodzie. - Jeszcze jedno. Nigdy mnie nie spotkałeś. Nie rozpoznajesz mnie. Nie wołasz za mną w restauracji. Nigdy nikomu o mnie ani słowa. JW zrozumiał. Kiwnął głową. - W przeciwnym razie będzie bardzo nieprzyjemnie - powiedział Nenad poważnie. - Nie ma sprawy, rozumiem. Naprawdę. Rozumiem. * Samolot był mały, miejsca starczało tylko na dwa pojedyncze rzędy foteli. JW był zmuszony wyłączyć komórkę. Nie wiedział, co ma z sobą zrobić. Myślał o pracy policji. Ustalili coś? Może odezwą się, kiedy wróci do Sztokholmu. Jeżeli nie, to czy powinien zadzwonić i powiedzieć wszystko mamie? Zdawała się taka daleka. Ojciec, Bengt, jeszcze bardziej oddalony, znikał z horyzontu. Pogoda była typowo angielska. Nie widział nawet morza, choć lecieli nisko. Kapitan zameldował: na dole jest dwanaście stopni. Schodząc do lądowania, samolot zanurzył się w szarość. Siąpił drobny deszcz. W dole pokazała się wyspa. Pagórkowata, porośnięta drzewami z młodziutkim listowiem. * JW na Isle of Man. Miał tu ustawić własne sprawy. Douglas leżało nad brzegiem. Wrażenie bardzo brytyjskie. Gdzie nie spojrzeć: hotele, banki, instytucje finansowe. Poza tym niewiele ludzi - zima to martwy sezon, na ulicach sami bankierzy i finansiści. Dobrze ubrani i sytuowani, dobrze zdający sobie sprawę z reguł gry na Isle of Man - w raju ochrony tajemnic bankowych. Pewnie, że były w Europie inne równie dobre miejsca: Luksemburg, Szwajcaria,
Lichtenstein, Wyspy Normandzkie. Ale miały tę wadę, że budziły podejrzliwość. Ludzie fiskusa i fachmani od przestępczości gospodarczej natychmiast reagowali na konta z adresem w tych krajach. Isle of Man była bardziej dyskretna, chociaż prawa miała równie korzystne. Podstawowe plusy jurysdykcji offshore - bezproblemowe zakładanie spółek, mocna ochrona danych przedsiębiorstwa, jeszcze mocniejsza - tajemnic bankowych, zwolnienie od podatków oczywiste. * JW zakwaterował się w małym hotelu. Obsługa top of the line, każda osoba z personelu zwracała się do niego po nazwisku. Elegancko. Poszedł nadbrzeżną promenadą w stronę głównego biura banku Central Union. Już miesiąc wcześniej umówił spotkanie z Darrenem Bellem, urzędnikiem w randze senior associate. Według pewnych źródeł: Darren Bell był osobą całkowicie godną zaufania. Budynek, do którego zmierzał, był ultranowoczesny. Widział go już z daleka. Do wysokości dziesięciu metrów samo szkło. Z zewnątrz wyraźnie widoczne ruchome schody na wyższe kondygnacje, kilka olbrzymich fikusów i szare sofy Ligne Roset. JW wszedł drzwiami obrotowymi trzymetrowej wysokości. Zameldował się w recepcji. Rozejrzał się. Na cienkich stalowych linkach wisiały świetlne konstrukcje ze szkła i chromowanego metalu. Posadzka była z marmuru. Sofy Ligne Roset - puste. Pomyślał: czy ktoś kiedykolwiek na nich siedzi? Nie było czasu na dalsze rozważania. Z windy wysiadł mężczyzna i przedstawił się: JW. Darren Bell. Był nienagannie ubrany: szary garnitur zapinany na dwa guziki, jedwabna chusteczka w kieszonce, niebieska koszula w białe prążki i złote spinki do mankietów. Krawat miał deseń w skośne prążki, czerwone, szare i niebieskie, i był ściągnięty w ultrabrytyjski wąski węzeł. Buty Church o fasonie brogue. JW docenił styl - był, krótko mówiąc, maksymalnie corporate. Sam był ubrany mniej formalnie. Nowa klubowa marynarka, pod spodem biała koszula, bez krawata. Do tego czarne bawełniane spodnie zaprasowane w kant. Poprawnie i swobodnie, i całkiem na miejscu - klient powinien pod tym względem ustępować doradcy. Wsiedli do windy. Wstępny small talk. Darren Bell z irlandzkim akcentem - sama uprzejmość i bystry błysk w oku. Pokój konferencyjny był nieduży, z widokiem na zatokę. Na ścianie dwa obrazy, impresjoniści. Dzień był mglisty. Darren Bell zażartował: - Welcome to the typical Isle of Man-soup. Darren poprosił, by JW przedstawił swoje potrzeby.
Ten wytłumaczył, czego potrzebuje. O pewnych sprawach JW nie mógł opowiedzieć. Ale mógł wyjaśnić najważniejsze: że potrzebuje konta objętego tajemnicą, na które łatwo będzie mógł robić przelewy. Na przykład przez wpłaty internetowe. Albo gotówką, bezpośrednio do oddziałów Central Union Banku w Wielkiej Brytanii. Ponadto chciał założyć dwie spółki na miejscu, na Isle of Man. Jedna z nich miała działać głównie w dziedzinie inżynierii finansowej dla małych i większych przedsiębiorstw. Druga miała tymczasem pozostać uśpiona, ale gotowa do uaktywnienia na żądanie. Dane właścicieli obu spółek muszą być chronione. Spółki miały mieć w banku konta chronione tajemnicą bankową. I wreszcie spółka finansowa powinna móc przedstawić dokumenty w sprawie pożyczki udzielonej innej spółce, w Szwecji. Darren Bell notował. Kiwał głową. Wszystko było możliwe. Prawa na wyspie dopuszczały nie takie rzeczy - miał sformułować jakąś propozycję. Poprosił, aby JW wrócił nazajutrz. * Dzień później JW znowu siedział u Darrena Bella. Bankowiec w tych samych ciuchach, z wyjątkiem koszuli. To z miejsca obniżało notę. JW się zastanawiał: czemu nie zmienił przynajmniej krawata? Darren rozłożył na stole plik kartek z wydrukiem power pointa. Cyfry, graficzne prezentacje możliwości transferowych, konta powiernicze, koszta transakcji. Wyjaśnił, co załatwił przez ubiegłą dobę. Dwie spółki na miejscu, z własnymi kontami. Pełna ochrona danych właściciela, według tutejszych regulacji prawnych. Jeszcze jedno konto, dla JW, dostępne wyłącznie dla posiadacza specjalnego kodu cyfrowego. I wreszcie przedłożył propozycje umów dotyczących zasad finansowania, kredytów, konta powierniczego, tajemnicy bankowej i niezbędnych pełnomocnictw, gotowe do wypełnienia. Koszt prowadzenia kont: pół procenta sumy rocznych wkładów, minimalna opłata: tysiąc funtów rocznie. Spółki: cztery tysiące funtów za sztukę, opłata jednorazowa. Trzy tysiące bieżących opłat rocznie. Dokumentacja w sprawie pożyczki: cztery tysiące funtów. W sumie: co najmniej dwieście tysięcy koron dla JW. JW pomyślał: Darren Bell ma zajefajną robotę. Darren miał zadowoloną minę. - Wydaje mi się, że mamy wszystko, co trzeba, sir. Jedyne, co pozostało, to wymyślić nazwy dla pańskich spółek. JW: uśmiech od ucha do ucha. Johnie Grisham - wal się. To się dzieje naprawdę. JW niebawem będzie właścicielem własnej pralni pieniędzy.
Fantastycznie.
45.
Mrado w galerii Ringens Centrum. W sklepie spożywczym ICA. Przygotowywał dzień, który w tym tygodniu miał spędzić z Lovisą. Nie zmrużył oka całą noc. Rozmyślał tylko o tym dniu i o swojej przyszłości. Musi zrobić zakupy. Zazwyczaj kredens, lodówka i zamrażarka świeciły pustkami. Tylko barek był pełny. Ale odkąd sąd przyznał mu prawo do widzeń z Lovisą, zależało mu, żeby być dobrym ojcem. Nowy krok na drodze samopoznania - domowa kuchnia to nie jest jego specjalność. Mimo to próbował robić śniadanie, obiad i kolację, gdy była u niego Lovisa. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio nakupował tyle żarcia. Czerwony koszyk w jednej ręce. Kartka z listą zakupów w drugiej. Niełatwo brać towary z półek i jednocześnie sprawdzać listę. Jedna ręka zajęta karteczką, druga ładowaniem - to która miała trzymać koszyk? Mrado miał pomysł na biznes: produkować podstawki na karteczki do koszyków. W ten sposób klient miałby wolną rękę do ładowania towarów. Może jakiś zacisk, w który by się wkładało listę z zakupami. Może też na telefon komórkowy? A przy tym miejsce na reklamy obniżek cen. Trzeba to jeszcze dopracować. Ładował do koszyka dalej: makaron, keczup, pulpeciki Mamy Scan, pomidory warzywa też były ważne. Powinien być zdrowym ojcem. Myślał o swojej innej liście - musi zabezpieczyć życie swoje i Lovisy. Ograniczyć ryzyko. Uchronić Lovisę. Dopilnować, żeby się przeprowadziła. Zabezpieczyć siebie. Już sprzedał samochód i zmienił komórkę. W tym tygodniu miał kupić lepszą kamizelkę bezpieczeństwa, założyć skrytkę pocztową i rozejrzeć się za skutecznym alarmem domowym. Pakt z Nenadem uważał za pewny. Radovan da ciała. Pożałuje, że spuścił ich jak śmieci. Radovan musi się nauczyć serbskich zasad. Możesz zgrywać twardziela - ale nie wolno ci zdradzać przyjaciół. Co on sobie, kurwa, wyobraża? Mrado szukał dobrego deseru. Pętał się między ladą chłodniczą a stoiskiem z ciastkami. Lody czy ciastka, oto jest pytanie. Nie, nie mógł przecież kupować takich niezdrowych rzeczy. Zdecydował się na sałatkę owocową. Wybrał pomarańcze, jabłka, kiwi i banany. Dziwił się sam sobie - był wspaniałym ojcem.
W tym otoczeniu czuł się nieswojo. To było dziwne - ta sama niepewność, która ogarniała ludzi, kiedy im groził, wymuszał od nich zeznania albo wyciskał od nich hajs, jego samego paraliżowała w całkiem zwykłych miejscach. W sklepie spożywczym, w pizzerii, na ulicy. Zdawało mu się, że ludzie się na niego gapią, że przeglądają go na wylot. Widzą w nim czarną owcę, bandziora, pasożyta, złego ojca. A mimo to gdy patrzył na nich, ludzi w sklepie, było dla niego jasne, że to oni potrzebują wiatru w skrzydła. Silnych emocji, stymulacji. Dobrze by im zrobił zastrzyk adrenaliny na ringu w Pancrease. Poziom serotoniny, gdy się komuś łamie nos. Ten trzask, jak suchych desek, kiedy dwa przednie kłykcie miażdżą chrząstkę nosa. Mrado wiedział, co to znaczy żyć. Przeglądał jakieś pismo o telefonii komórkowej, wyjęte ze stojaka przed kasami. Najnowsze techniczne bajery: telewizja w komórce, płacenie komórką, pornole w komórce. Ktoś zwrócił się do niego po imieniu. - Mrado, to ty? Podniósł wzrok. Zażenowany. Czyta na sępa, zamiast kupić. Wstyd. - Co u ciebie? Mrado rozpoznał gościa. Wieki go nie widział. Dawny kolega z klasy w Södertälje, Martin. Klasowy prymus. - Martin, miło cię widzieć. - Cholera, Mrado, kopę lat. Kiedyśmy się ostatnio widzieli? Byłeś może na tym spotkaniu klasowym - kiedy to było? Spotkanie klasy: dziesięć lat po tym, jak Mrado skończył podstawówkę. Miał wtedy dwadzieścia sześć lat. Najpierw miał zamiar to olać. Potem postanowił, że im pokaże. Ten zawadiaka, którego tak nienawidzili, wciąż był zawadiaką. Z pewną różnicą - zarabiał teraz masę szmalu. Godzinę wcześniej zasiadł z Ratkiem w pobliskim pubie. Wychylił trzy browary i dwie duże whisky. Dopiero wtedy poczuł się na siłach, by tam iść. - A tak, to spotkanie. Byłem. A co ty teraz porabiasz? Mrado chciał zmienić temat. Spotkanie klasy skończyło się fiaskiem: bójką Mrada z dwoma dawnymi prowokatorami. Nic się nie zmieniło, wciąż go zaczepiali. Nie kapowali, kim się stal. - Pracuję w sądzie - odpowiedział Martin. Mrado zdziwiony. Martin w zielonej wiatrówce, wytartych dżinsach, czapce z daszkiem Von Dutch. Wyglądał młodo i na luzie. Całkiem nie jak prawnik. - Ciekawe. Jesteś sędzią czy czymś takim?
- Tak, jestem asesorem w Sądzie Krajowym Svea. Wiesz, zaskarżenia wyroków. Mnóstwo roboty. Wciąż mamy braki personalne, harujemy na okrągło. Zdarza się, że po sześćdziesiąt godzin tygodniowo. Bo my tylko dbamy o praworządność w kraju. To przecież nic ważnego. Kogo to obchodzi? Czasem się człowiek zastanawia, co w tym kraju naprawdę się liczy. Dajmy na to w Stanach potrafią docenić ludzi z wykształceniem. Tu nie, sądy są nic niewarte. Szczerze mówiąc, to wszystko jest chore. A jakbym poszedł gdzieś do biura, to bym zarobił ze trzy razy więcej. - To czemu nie pójdziesz? Martin zsunął do tyłu czapkę Von Dutch. - Bo ja akurat w to wierzę. Sprawnie działające sądy, sądownictwo, w którym pracują najlepsi prawnicy, to jest gwarancja państwa prawa. To dla każdego szansa, żeby dany wyrok czy decyzję rozpatrzyć w wyższej instancji. Szybsze rozpatrywanie spraw, bez pomyłek sądowych, poprawne i jednolite orzecznictwo. Mrado miał nadzieję, że nie będzie musiał opowiadać o sobie. Powiedział: - Ciesz się, że pracujesz nad czymś, w co wierzysz. - Już sam nie wiem, czy wierzę. To jest tak, że sądzimy jednego za drugim, a draństwo rośnie wykładniczo. Przestępstwa coraz cięższe, coraz więcej tego, coraz sprytniejsze. Policja nie nadąża. My ich skazujemy, jak najszybciej, a oni wracają za dwa lata, bo odsiedzieli trochę czasu i wyszli. Często dokładnie za to samo, za cośmy ich skazali. Zmienili się? Ni cholery. Niedługo, kurde, gangi przejmą władzę w tym mieście. Może by tak zaoferować swoje usługi im? Lepiej płacą. Ha ha. No, a co ty robisz? W głowie Mrada: tylko mi tego brakowało. Co odpowiada się sędziemu na takie pytanie? Mrado lubił faceta na swój sposób. A jednocześnie czuł: lepiej nie wdawać się w gawędy z kimś, kto jest fanatykiem prawa. Gdyby wyniuchał coś o biznesie Mrada, zrobiłaby się afera. - Ja robię w drewnie tekowym. - Myślał: najprościej, tak jak zwykle - w końcu faktycznie mam taką firmę. Obrót poniżej stu tysięcy rocznie, ale jednak, idealna przykrywka. - Jesteś stolarzem? - Mniej więcej. Głównie importuję. Mrado zapragnął nagle skończyć tę rozmowę, nie chciał więcej kłamać. Magazyn o telefonii wrzucił do koszyka. Ruszył w stronę kas. - Miło cię było widzieć, Martin, ja już muszę lecieć. Mam się spotkać z córką. Martin się uśmiechnął. Zsunął czapkę z powrotem na czoło. Wyglądał trendi. Podali sobie ręce. Mrado stanął w kolejce. Pomyślał: facet codziennie sądzi takich jak
ja. A jeżeli wie? Martin zniknął gdzieś w sklepie. Mrado nie mógł opędzić się od tej myśli. A jeżeli on wiedział? Jeśli był tylko grzeczny? Cholera, może należałoby z tym skończyć. Dla własnego dobra. Dla dobra Lovisy. A jednocześnie inny głos w nim krzyczał: kim będziesz, jeśli skończysz? Kim będziesz, jeśli nie załatwisz porachunków z Radovanem? Zerem. Martin mieszkał kiedyś na tej samej ulicy co Mrado, do dziewiątej klasy. Potem się przeprowadził do lepszej dzielnicy, na północ od centrum. Mrado przypomniał sobie swoje szkolne czasy. Przyjechał do Szwecji z rodzicami, kiedy miał trzy lata. Migracja za pracą. Saab-Scania. Södertälje potrzebowało ludzi. Parę lat wcześniej Szwecja zniosła wizy dla Jugosłowian. W Södertälje roiło się od Greków, Finów, Włochów i Jugoli. Później przyszła inwazja Syryjczyków i Turków. W tamtych czasach Jugole trzymali się razem. Żadnej różnicy między Serbami, Chorwatami, Bośniakami. Tito był ich bohaterem. Jakże się mylili. Łatwowierni. Naiwni. Zdawało im się, że można zaufać Chorwatom i Bośniakom. Dzisiaj - Mrado nie naszczałby nawet na płonącego Bośniaka. To się nazywało Projekt Milion. I wszyscy ciężko pracowali. Mrado na swoim polu. Nie było dnia, żeby kogoś nie pobił lub żeby paru innych nie pobiło jego. Ci byli zawsze agresywni, uzbrojeni. W przewadze. Mrado zaciskał zęby. W domu - ani pary z ust. Uczył się przetrwania. Uczył się brać wpierdol. Ale przede wszystkim - spuszczać wpierdol. Shootfighting na poziomie basic - kop w kości piszczelowe, wal w brzuch, gryź, drap, celuj w oczy. Już wtedy stał się mistrzem podstępów fightingu. Królem brudnych chwytów. Znaną postacią w Södertälje. Zdobył sobie szacunek. Robił swoje. Nikt mu nie stawał na drodze. Po ukończeniu dziewiątej klasy nikogo z podstawówki nie spotykał. Poszedł do liceum telekomunikacyjnego Ericssona. Rzucił naukę w drugiej klasie, zaczął pracować jako bramkarz. Potem wspinał się szybko po szczeblach jugolskiej kariery. A teraz miał osiągnąć szczyt. Mrado stał przed kasjerką. Pomyślał: gdybym był porządnym tatą, płaciłbym kartą rabatową ICA. Zamiast tego wyciągnął plik banknotów. Ściągnął parę setek. Kasjerce było obojętne. Zobaczył, że Martin też staje w kolejce. Odwrócił wzrok. *** NOTATKA SŁUŻBOWA (Tajne wg art. 9 § 12 Ustawy o ochronie informacji niejawnych)
OPERACJA
WYDZIAŁU
KRYMINALNEGO
PRZECIWKO
PRZESTĘPCZOŚCI ZORGANIZOWANEJ „PROJEKT NOVA" Przestępczość o powiązaniach bałkańskich w Sztokholmie Raport nr 9 Tło Niniejsza notatka opiera się na raportach i meldowanych podejrzeniach Sekcji Specjalnej ds. Gangów oraz Grupy Śledczej ds. Przestępczości Gospodarczej przy Komendzie Norrmalm przy współpracy z Grupą Operacyjną Wydziału Kryminalnego przeciwko Przestępczości Zorganizowanej (dalej określanych zbiorczo jako Grupa Śledcza). Zastosowane metody obejmują analizę skumulowanej wiedzy policji sztokholmskiej, zbieranie informacji od osób działających wewnątrz przestępczych struktur, tzw. wtyczek, tajny podsłuch techniczny oraz zestawianie odnośnych baz danych. Notatka ta została sporządzona w związku z zabójstwem dwóch osób działających w tzw. mafii jugosłowiańskiej, opisanej bliżej w raporcie nr 7 (nazywanej dalej Organizacją). Dnia 16 marca br. w mieszkaniu na Hallonbergen znaleziono ciała dwóch osób. Okoliczności wskazują na morderstwo. Wg ustaleń Grupy Śledczej, śmierć obojga była skutkiem użycia przemocy. Grupa Śledcza już od dłuższego czasu planowała poddać odnośny lokal obserwacji, ponieważ podejrzewa się, że działa tam burdel. Datę i czas śmierci ofiar ustalono na noc 15 marca, między godz. 3.00 a 5.00 Przyczyną śmierci obojga był strzał z grubego śrutu w brzuch oraz w głowę. Pobrane próbki organiczne zostały wysłane do analizy w SKL. Broń, strzelba śrutowa, najprawdopodobniej typu Winchester, pump-aktion, model 12, kal. 12-80, nie została zidentyfikowana. W chwili obecnej prowadzone są poszukiwania świadków. Z uwagi na
porę
dokonania
zbrodni
przypuszczalnie
bardzo
niewiele
osób
mogło
zaobserwować w okolicy podejrzanych. Grupa Śledcza uważa, że zbrodnia ta może mieć związek z konfliktami wewnątrz Organizacji.
Zgłoszono także zaginięcie (od 13 marca br.) młodej kobiety, która przypuszczalnie pracowała w w/w lokalu jako prostytutka. Osoby Zlatko Petrović: sutener podległy bezpośrednio Nenadowi Korhanowi (podległemu z kolei Radovanowi Kranjiciowi, opisanemu w raporcie nr 7), 7007129131 ur. w byłej Jugosławii, obecnie Serbii-Czarnogórze. Przybył do Szwecji w wieku sześciu lat. Pracował wcześniej jako bramkarz i był trenerem sportów walki. Dochód wykazany w ostatnim roku podatkowym: 120 000 koron, obejmuje gaże trenera i ochroniarza oraz wygrane z gier hazardowych. Wcześniej karany. 1987: pobicie; 1989: kradzież zuchwała, nielegalne posiadanie broni (odbył karę 6 miesięcy więzienia); 1990: usiłowanie zabójstwa, kradzież zuchwała (odbył karę 6 lat więzienia); 1997: groźba karalna, nielegalne posiadanie broni, molestowanie seksualne (odbył karę 8 miesięcy więzienia); 2001: stręczycielstwo, pobicie (odbył karę 1 roku więzienia). Petrović miał opinię bardzo brutalnego, zwłaszcza wobec kobiet. Podejrzewa się, że od końca lat 90. prowadził wspólnie z Korhanem jeden lub kilka burdeli w mieszkaniach na przedmieściach Sztokholmu. Na Hallonbergen działał od roku 2002. Grupa Śledcza w ciągu ostatnich trzech miesięcy usiłowała zinfiltrować tę działalność. Infiltrator (X), pod pseudonimem Micke, wcześniej rozpoznający bazę rekrutacyjną Organizacji, pracował jako „podsutener", tj. obstawa prostytutki, która obecnie zaginęła. W trakcie tej pracy w ciągu ostatnich tygodni zaobserwował wiele podejrzanych osób, odwiedzających i korzystających z usług w/w prostytutki. Prawdopodobne powiązanie ze sprawą opisanych morderstw, zob. dalej sprawozdanie X-a, Załącznik 1. Jelena Lukić: Tzw. burdelmama, podległa bezpośrednio Korhanowi, 7203290288 ur. w byłej Jugosławii, obecnie Serbii-Czarnogórze. Przybyła do Szwecji w wieku dwóch lat.
Pracowała wcześniej jako masażystka i pedicurzystka. Ostatni dochód wykazany w deklaracji podatkowej wynosił 214 000 koron; są to dochody kapitałowe, gaże za pracę masażystki i wygrane z gier hazardowych. Wcześniej karana tylko za wykroczenia drogowe. Od końca lat 90. Lukić prowadziła działalność stręczycielską. Jej „stajnię", składającą się z trzech do czterech prostytutek, przejął w roku 2002 Korhan i odtąd uprawiała swój proceder wspólnie z Petroviciem, głównie w w/w burdelu na Hallonbergen. Podejrzewa się także, że Lukić administrowała agencją tzw. callgirls, składającą się z siedmiu do ośmiu kobiet, głównie obywatelek szwedzkich. Kobiety z tej agencji były wynajmowane na tzw. eventy, aby np. uczestniczyć w przyjmowaniu zagranicznych klientów firm, jako „dziewczyny do towarzystwa" na męskie spotkania klubowe i na prywatne przyjęcia. Konflikty wewnętrzne Grupa Śledcza jest w posiadaniu informacji, wedle których w łonie Organizacji powstał wewnętrzny konflikt. Jeden z ludzi Organizacji, pracujący jako osobisty ochroniarz Radovana Kranjicia, powiedział informatorom Grupy Śledczej, iż miało miejsce „wylanie na zbity pysk" pewnych osób aktywnych w Organizacji. Mrado Slovović (opisany w raporcie nr 7) oraz Nenad Korhan zostali „zdegradowani" i zdjęci ze swoich stanowisk jako odpowiedzialni za ściąganie haraczy szatniarskich, handel kokainą i działalność sutenerską w Sztokholmie. Kranjić zadecydował, że ci dwaj zostaną przeniesieni na niższy szczebel w hierarchii oraz że ich zadania przejmą inni. Według roboczej hipotezy Grupy Śledczej, chodzi tu o wyeliminowanie zagrożenia pozycji Kranjicia. Grupa Śledcza podejrzewa, że zamordowanie Petrovicia i Lukić pozostaje w związku z opisanym wyżej wewnętrznym konfliktem. Kilka dni przed morderstwem burdel na Hallonbergen parokrotnie odwiedził mężczyzna zaobserwowany przez X. Tenże mężczyzna kontaktował się z zaginioną obecnie prostytutką i przynajmniej raz spotkał się z nią także poza burdelem. Nie jest jasne, co rozegrało się między nimi dwojgiem, ponieważ X przy tej okazji nie mógł przebywać w bezpośrednim pobliżu prostytutki. Mężczyzna ten jest ciemnowłosy, kolorowy, lat około 30. Ponieważ w/w
prostytutka od 13 marca br. nie miała żadnego kontaktu z X, policja uznała ją za zaginioną. Grupa Śledcza ma kilka teorii co do motywów popełnionej zbrodni. Według jednej z nich, Kranjić chce zapobiec, aby Korhan, z powodu konfliktu, wyłamał się z Organizacji i prowadził działalność stręczycielską na własny rachunek. Inna teoria na temat motywów jest taka, że to Korhan i Slovović popełnili zbrodnię, chcąc wywołać chaos w szeregach Kranjicia. Proponowane kroki W związku z powyższym Grupa Śledcza proponuje następujące czynności. 1. Dalsze poszukiwanie 30-latka, który parokrotnie spotykał się z zaginioną prostytutką. 2. Dalsze poszukiwanie zaginionej prostytutki. 3. Poszukiwanie pozostałych kobiet zatrudnionych w owym burdelu jako prostytutki. 4. Poszukiwanie mężczyzn, którzy w tym burdelu kupowali usługi seksualne. 5. Dalsza praca śledcza skoncentrowana na Slovoviciu i Korhanie. Budżet proponowanych czynności, zob. Załącznik 2. Komisarz kryminalny Björn Stavgård Śledczy Stefan Krans
46.
Jorge zżerany przez lęk. Leżał od tygodnia w domu - niby chory. Abdulkarim pytał: - Ey, kurde, co z tobą, Jorge. Gorączka czy jak? Musisz pilnować, żebyśmy sprzedawali. Raz po raz w myślach przeżywał tę noc. Odgrywał to zdarzenie w swojej głowie. Play/rewind - play/rewind. Czasami kadr za kadrem. Jak jakiś producent wideo. Ta strzelanina była niezaplanowana, niebezpieczna. Kretyńska jak cholera. Znowu odegrał w głowie całą scenę. Miał nadzieję, że nie zostawił tam jakiegoś DNA. Wszedł tylko i rozwalił te jugolskie świnie, zabrał laptopa i komórkę. Niczego nie dotykał bezpośrednio, nawet klamkę nacisnął przez sweter. Nie wdał się w bójkę, bez zadraśnięć i bez
krwi. I cały czas był w czapce - przypuszczalnie nie zgubił tam włosa. Powinno być czysto. Jeleń powinien trzymać język za zębami. Zdradzając Jorgego, zdradziłby sam siebie. Nikt inny w tym mieszkaniu go nie widział, ta dziwka w pokoju nawet nie podniosła głowy. Czy ktoś go widział w okolicy? O czwartej nad ranem? Psy będą łazić i stukać do drzwi. Rozpytywać wszystkich sąsiadów na Hallonbergen. Mogło się zdarzyć, że ktoś go przyfilował. Choć - ryzyko było nieduże. Rysopis pasowałby do tysięcy innych. Powinno być spoko. Mogły pozostać ślady stóp, bo była plucha. Z drugiej strony, Jorge napełnił buty kamieniami i utopił je w Edsviken jeszcze tego samego ranka. Groziło mu co innego - że Fahdi się pokapuje. Obejrzy swego obrzyna. Odkryje ślady prochu albo brak nabojów. Skojarzy z ostatnią sensacją w przestępczym świecie. Wszyscy gubili się w domysłach. Teoretyzowali. Analizowali. Abdulkarim sądził, że to jakiś jeleń, który nie był w stanie zapłacić, a bał się zdemaskowania. Dostał korby i sprzątnął tych dwoje, którzy mogli złamać mu życie. Fahdi podejrzewał innych jugoli. Chodziły słuchy o wewnętrznych tarciach. O rozłamie w mafii knajpianej. JW podejrzewał konkurencyjne gangi. Że chodzi o podział stref wpływów między gangami, żeby uśmierzyć wojnę między HA i Bandidos. Jorge się nie wychylał. Bo co innego chować się po spokojnej ucieczce z więzienia, gdzie się siedziało za narkotyki. A całkiem co innego uciekać po podwójnym morderstwie. Jego nadzieja - że żadne ślady nie wskażą na niego. A skądinąd: marzyło mu się, żeby móc dać cynk Radovanowi. Chociażby po to, żeby jugol wiedział, kto mu depcze po piętach i za co. Znaczenie: to dopiero początek, odpłata za to, co zrobiłeś z Nadją, krzywdząc i mnie. Fart w tej rzeźni - komputer, który wziął ze sobą, przetrwał odłączenie kabli. Włączyły się baterie. Niefart w rzeźni - konieczne były dane do zalogowania, żeby go włączyć ze stanu spoczynku, control/alt/delete, imię użytkownika i hasło. Tego Jorge nie umiał przeskoczyć. Potrzebna pomoc. Chuj by strzelił. Może mógłby znaleźć hakera, który by umiał to zrobić: włamać się do najbardziej poszukiwanego laptopa w Sztokholmie. Ale nie dziś. Dziś miał się spotkać z Paolą. W drodze na to spotkanie, pierwsze od czasu, gdy uciekł z więzienia. Najdłuższy okres w jego życiu, kiedy się nie widzieli. Paola była u niego w Österåker parę miesięcy przed ucieczką. Nie podobało jej się, że tak zhardział. Nie rozumiała, w jakim tkwił
otoczeniu. Jorge nie ważył się więcej kraść aut. Bał się kontroli policyjnych bardziej niż kiedykolwiek. Zanim zastrzelił alfonsa i bajzelmamę - gdyby go gliny zgarnęły, z powrotem wylądowałby w kiciu. Pewnie obeszłoby się nawet bez dokładki za ucieczkę. Przeprowadził ją tak elegancko, bez użycia przemocy, niewinnie, że nie było go za co skazywać. Najgorsze, co mogło się zdarzyć, to gdyby musiał odsiedzieć całą resztę wyroku do końca, bez szansy na warunkowe zwolnienie. Ale teraz, po tej strzelaninie na Hallonbergen, było już inaczej. Gdyby go dorwali, dostałby dożywocie. Co najmniej dwanaście lat. Jego wcześniejsze obawy przed wpadką zdawały się śmieszne. Teraz żarty się skończyły. Pomimo to kiedy Paola przysłała mu SMS-a, nie mógł usiedzieć w domu. Potrzebował spokoju. Potrzebował kontaktu ze swoją drugą połówką. Skąd Paola dostała numer jego komórki? Nie znał nikogo, kto mógłby go jej dać. Ewentualnie Sergio. To oznaczało zagrożenie. Paola nie powinna mieć jego numeru, dla jej własnego dobra. Musiał zmienić abonament. Jechał komunikacją miejską. Kupił nawet bilet dziesięcioprzejazdowy. Koniec z jazdą na gapę. Wyskoczył na stacji Liljeholmen. Betonowa stacja po remoncie. Według Jorgego: nie jest lepiej. Linia metra, którą przyjechał, kończyła się w Norsborgu, a on miał jechać w stronę Fruängen. Musiał zaczekać pięć minut. Stał na końcu peronu. Podobało mu się to miejsce. Ostatnie metry, gdzie kolejka często nie dojeżdżała, zatrzymując się nieco dalej. Ziemia niczyja, porzucony ślepy zaułek, odludna, zapomniana część podziemnej dżungli. Pijacy szczający na tory, bandy zabierające gówniarzom komórki, kochające się pary, szczury i srające gołębie. A przede wszystkim graficiarze, atakujący cementową nudę sprayem. Strażnicy z firmy Falek mieli to gdzieś, rodziny z dziećmi czekały na środku peronu, żeby nie pędzić potem, gdy nadjedzie krótki skład. Wtoczyła się kolejka do Fruängen. Jorge wsiadł. Głos motorniczego zawołał z głośników: „Kolejka jedzie w stronę Frueeangen”. Jorge rozpoznał głos, fajny afrykański akcent, już kiedyś jeździł z tym motorniczym. Roześmiał się w głos. Pomyślał: czyżby to Daddy Boastin prowadził ten skład? * Zbliżali się do Hägersten, dokładnie: stacja Västertorp. Widać Störtloppsvägen, koło łaźni miejskiej. Wkrótce miał się spotkać z Paolą.
już było
Ta robotnicza dzielnica była idyllą w porównaniu z Sollentunahoods Jorgego. Budynek łaźni, z żółtej cegły, z marmurowymi rzeźbami przed wejściem, stanowił miłe miejsce spotkań - centralny punkt okolicy. Poszedł do bramy Paoli. Wystukał kod, który mu podała w SMS-ie. Winda nie działała. Ruszył schodami na górę, myślał o JW Gość był okej. Przyjaciel. Był mu bliski. Jorge otworzył się przed nim parę dni temu, mówiąc, że ma wobec niego dług wdzięczności. Powiedział chłopakowi z wyższych sfer: „Jeszcze nikt nigdy mnie nie uratował. Wykończyłbym się tam”. Widział, że JW był przejęty: „Gdybyś się nie zjawił”. Stał na najwyższym piętrze. Odczekał parę oddechów. Zadzwonił do drzwi. I oto stała tam. Ponad rok, jak się nie widzieli. Łzy w oczach. Piękniejsza, niż ją zapamiętał. Okrąglejsza. Objęli się/uścisnęli/zapłakali. Ładnie pachniała. Usiedli w kuchni na jej krzesłach. Dwa plakaty na ścianie: na jednym Che Guevara, a na drugim abstrakcja, obraz Servanda Cabrera Moreny. Paola nastawiła wodę na herbatę. Jorge uważał, że jej włosy lśnią. Kruczoczarne, ciemniejsze niż jego. Odkrywał na nowo jej twarz. Znajdował podobieństwo do ich ojca. Ale coś było nie tak. Mimo że łzy już zaschły, zdawała się smutna. - Jak tam mama? - Chilijski dialekt silniejszy niż zwykle, zwyczajne s, ton łagodniejszy niż hiszpańskiej hiszpańszczyzny. - Jak zawsze. Bolą ją ramiona. Wciąż myśli, co ty robisz i dlaczego. Nalała wody do dwóch filiżanek. Do jednej wrzuciła torebkę herbaty. - Możesz jej powiedzieć, że czuję się świetnie i że robię to, co muszę. - Co znaczy muszę? Jesteś inteligentny, mogłeś odsiedzieć wyrok do końca, wyjść i zacząć się uczyć. Wyjęła torebkę z herbatą. Włożyła ją do drugiej filiżanki. Wystarczyło, żeby przynajmniej zabarwić wodę. Jorgemu wydawało się, że wszystko robi tak powoli. - Przestań, Paola. Nie kłóćmy się. Żyję po swojemu. Nie wszyscy mogą żyć jak ty. Wiesz, że was kocham. To też mamie powiedz.
- Akceptuję twoje życie. Ale ty krzywdzisz mamę, musisz to zrozumieć. Myślała, że jak skończysz szkołę, to się ustatkujesz. Nie ma znaczenia, że ona nie rozumie twego świata. I tak się zamartwia. Nie mógłbyś się z nią spotkać? - Teraz nie mogę. Muszę uporządkować sobie życie. Teraz nie jest bezpiecznie. Nie da się, za cholerę. Porzucili ten temat. Paola siedziała chwilę w milczeniu. Potem opowiedziała o swoich studiach. Swoim życiu: o chłopaku, z którym się nie układało, o działalności w kole literaturoznawców, o przyjaciołach, którzy wyjeżdżali na stypendia do Manchesteru. Spokojne, ułożone życie. Normalne życie. Jorgemu było to obce. Zapytała Jorgego o jego kręcone włosy, ciemną skórę, krzywy nos. Obśmiał się. - Przecież wiesz, dlaczego. Żyję na ucieczce. Nie poznałaś mnie? Uśmiechnęła się. W głowie Jorgego: flashbacki. On z nią w wesołym miasteczku Liseberg, gdy odwiedzali siostrę mamy na Hisingen. Jeden dzień w Göteborgu. On, może siedem lat, Paola może dwanaście. Chcieli przejechać się Flumridem, największą wtedy atrakcją, i musieli nałgać o jego wieku, żeby mu pozwolono jechać. Ręce Paoli wokół niego, w łodzi z plastiku, która przedstawiała wydrążony pień. Powoli w górę. Ona szeptała mu do ucha, po hiszpańsku, tak żeby inni w pniu nie zrozumieli: „Jak mi nie obiecasz, że będziesz grzeczny, to cię puszczę”. Jorge przerażony. A może jednak nie, zdawało mu się, że zrozumiał. Odwrócił się. Uśmiech Paoli - żartowała. Jorge w śmiech. - Co tak ucichłeś? Jesteś zły? - spytała Paola. - Jak żeśmy byli w Lisebergu, pamiętasz? Jechaliśmy Flumridem. Nagła powaga w jej głosie. - Jorgelito, właściwie przed kim ty się kryjesz? Chwila ciszy. - O co ci chodzi? Przed ainą oczywiście. - Parę miesięcy temu, na uniwerku, grożono mi, i to nie była policja. Oczy Jorgego pociemniały - nie od soczewek kontaktowych. Nienawiść. - Wiem, Paola. To się już nigdy nie powtórzy. Ten, co to zrobił, zostanie ukarany. Przysięgam ci, na grób taty. Pokręciła głową. - Nie musisz nikogo karać. - Nie rozumiesz. Nie mógłbym znieść samego siebie, gdyby ci ludzie, którzy ci
grozili, nie zostali ukarani. Całe życie mnie wszyscy dymali. Rodriguez, kuratorki, gliniarze. A teraz ci skurwiele jugole. Ja w Österåker nauczyłem się cicho siedzieć, jak trzeba, ale i stanąć, jak trzeba naprawdę. Jestem kimś. Wiesz o tym? Zgarniam cash jak siano. Pnę się do góry. Robię karierę. Mam plan. - Powinieneś to sobie jeszcze raz przemyśleć. - Ja nie chcę z tobą o tym dyskutować. Lepiej wycziluj, wszystko będzie soft. Okej? Jego wzburzenie minęło równie nagle, jak przyszło. Zmienili temat. Czas upływał szybko. Jorge bał się zostać zbyt długo. Pili herbatę. Paola zrobiła więcej. Tym razem nowa torebka. Dolała trochę zimnej wody, żeby Jorge mógł wypić od razu. W przedsionku stała biała komoda z IKEI, którą Jorge pamiętał z mieszkania, gdzie dorastali, na Malmvägen. Kozaczki na szpilkach, adidasy, miękkie półbuty i para trzewików Bally, ustawione w rządku. - Stać cię na takie buty? - Jorge wskazał trzewiki. - Dostałam je od mojego chłopaka, który okazał się dupkiem. - Dlaczego? Paola znów się uśmiechnęła. - Niewiele kapujesz, braciszku. Nie widzisz po mnie? Nie mogę biegać na szpilkach. Będę mamą. Metro go zwykle usypiało. Teraz nie. Mózg na najwyższych obrotach. J-boy miał zostać wujkiem. Taaaki wypas. Musi oswoić się z tą myślą. Musi zdążyć załatwić tych skurwieli, zanim Paola urodzi. Musi zdążyć zarobić mnóstwo para, zanim przyjdzie na świat jej dziecko. Dziecko Paoli będzie miało wszystko to, co może ofiarować dziany wuj. Dziecko Paoli będzie miało wuja, który pokarał tych, którzy skrzywdzili rodzinę Salinas Barrio.
47.
Struktury prania pieniędzy były zawikłane, ale JW sporo poczytał na ten temat. Wciąż pojawiały się nowe regulacje, dyrektywy UE, komisje i dochodzenia. Współpraca między bankami, instytucjami finansowymi i wydawcami kart kredytowych. Obniżone progi sprawozdawcze, częstsze kontrole krzyżowe, więcej wypytywania. UE naciskała na inspekcję finansową. Inspekcja finansowa naciskała na banki. Banki naciskały na deponentów. Kiedy sumy rosły, nie dało się przyczaić poniżej progu obowiązkowej sprawozdawczości. Systemy bankowe były spójne, wpłata na jakieś konto w jednym oddziale widoczna była we wszystkich. Elektroniczne rejestracje kojarzyły ze sobą podejrzane kwoty. Ale JW był mistrzem metod prania. Załatwił sobie kontakty, zbudował zaufanie i przygotował rozwiązania. Jego szwedzkie spółki miały w bankach własne osoby kontaktowe i konta z kredytem czekowym. Uśmiechy i wyjaśnienia, że branża angielskich mebli antycznych często wymaga operacji gotówkowych, powinny przynieść rezultaty. Dopóki byli przekonani, że JW pracuje w poważnym biznesie, wszystko było okej. Miał zapakowane w torbie Prady sto tysięcy, gdy się udawał na spotkanie swoich dwóch osób kontaktowych, jednej w Handelsbanken, a drugiej w SEB. Minął już tydzień, odkąd wrócił do domu. Konfiguracja jak marzenie, z napływem czarnej gotówki i dwoma sposobami, by przerzucić ją na wyspę. Pierwszy sposób - przez rzekome zapłaty za prace marketingowe dla firm brytyjskich, które używały numerów kont jego wyspiarskich spółek. JW wpadł na ten pomysł w związku ze skandalem łapówkowym w Ericssonie, a najsprytniejsze było oczywiście to, że nie chodziło tu o wpłaty, lecz o wypłaty gaży. To lepiej wyglądało i nikt się nie dziwił - ktoś, kto skupuje angielskie meble, musi przecież mieć jakiś marketing w Anglii. Dla jego osób kontaktowych będzie to najzwyklejsza rzecz na świecie. I drugi sposób - aby zdywersyfikować swoje metody - pakowanie tysiąckoronówek i wysyłanie ich pocztą na Isle of Man. Następnie zlecał komuś odebrać tam paczkę i wpłacić pieniądze na konto tamtejszej spółki. To było bardziej ryzykowne, ale przecież nie dało się jechać samemu ze zbyt dużą ilością cashu. Detektory metalu natychmiast reagowały na metalowe nitki w banknotach. Banki w Szwecji nie będą podejrzewać wpłat będących opłatami za coś. Faktury sam wyprodukował. Bardziej autentycznego logo dla brytyjskiej firmy marketingowej nie sprokurowałby nawet zawodowy grafik dizajner. Był z siebie zadowolony jak diabli. Korony, przez zapłaty w Szwecji lub wpłaty na wyspie, przechodziły w postać elektroniczną. Konta na wyspie znajdowały się w dyspozycji jego spółek. Tajemnica bankowa zacierała wszelkie ślady prowadzące do spółek. Pieniądze były jego, nie do wykrycia dla kogoś stąd. Potem wyspiarskie spółki udzielały kredytu jego spółkom w Szwecji. Następował
powrót cashu w jego ręce. Już całkiem clean. Biały cash. Bo cały dowcip polega na tym, że wszyscy mogą być bogaci na kredyt. Wielki brat o nic nie pyta. Odsetki i warunki spłaty są ustalone na warunkach rynkowych. I nawet odliczone od podatku. W Handelsbanken wziął najpierw numerek do kolejki, a potem stanął i wpatrzył się w ekrany z bieżącymi notowaniami. Giełda zwyżkowała. JW już kupił sobie trochę papierów: Ericssona, H&M i SCA21. Dobry rozrzut - Ericsson, akcje telekomu, które zyskały ponad trzysta procent. H&M, firma, która dawała sobie radę nawet przy kiepskiej koniunkturze. I SCA - spokojna pewność lasu. Do tego jeszcze, na okrasę, dwie małe spółki: jedna IT, produkująca routery, a druga biotech, testująca pewien lek na Alzheimera. Akcje były poza tym jeszcze jednym sposobem na filtrowanie kasy. Zyski z giełdy były opodatkowane, uznane za normalne, niekwestionowane. Włączane do systemu. Ewentualny krok w przyszłości w karuzeli z praniem brudnych pieniędzy - może powinien skontaktować się z jakimś maklerem, żeby prać jeszcze większe sumy. Poza tym giełda to świetny temat do rozmów z chłopakami. Boysi i akcje, jak Abdulkarim i koka. Im więcej kasy, tym więcej szuru-buru. JW przyjrzał się kolejce, była większa niż do odprawy przed odlotem na lotnisku Skavsta. Pięćdziesiąt tysięcy koron, które przełożył z torby Prady, obciążało teraz wewnętrzną kieszeń jego płaszcza. JW pomyślał: gdyby ktoś dźgnął go nożem, ten plik banknotów mógłby ocalić mu życie. Rozmyślał o fabryce opakowań na angielskiej wiejskiej farmie. Chris, facet, który nią zarządzał, był jednak tylko na usługach tych futbolowych chuliganów, którzy kręcili tym naprawdę. Po raz pierwszy w życiu JW wziął udział w czymś naprawdę dużym. Sprawiało mu to wielką radość i strasznie męczył się, nie mogąc opowiedzieć o tym Sophie. Nadeszła jego kolejka do kasy. Podszedł do okienka. Poczuł, że pocą mu się ręce. Spróbował się uśmiechnąć. - Czy zastałem może panią Annikę Westermark? Kasjerka odpowiedziała mu uśmiechem: - Oczywiście. Chce pan, żebym ją przywołała? Fałszywa kalkulacja ze strony JW. Wyobrażał sobie, że Annika Westermark przyjmie
21
SCA - szwedzki koncern w branży drzewnej i papierniczej.
go w swoim pokoju i że tam jej przekaże gotówkę. Nie przez okienko zwykłej kasy. Annika Westermark zjawiła się za szybą, ubrana w ciemną garsonkę w dyskretnym bankowym stylu, tak samo jak ostatnio, kiedy się spotkali, a on jej opowiedział o swoim handlu meblami. JW pochylił się do przodu. - Dzień dobry, pani Anniko. Co tam słychać? - U mnie wszystko w porządku. Co u pana? JW pojechał stylem: rzutki-prywatny-przedsiębiorca. - Ruch w interesie, jak zwykle, nie mogę narzekać. W tym miesiącu poszło naprawdę nieźle, muszę się pani pochwalić. Miałem trzech architektów wnętrz, którzy kupili u mnie całą masę zestawów kanapowych. - Roześmiał się. Annika okazywała uprzejme zaciekawienie. JW już wcześniej jej wyjaśnił, że te opłaty pokrywają koszty marketingu w Anglii. Przygotował ją - cały jego handel angielskimi antycznymi meblami opierał się na właściwych zakupach w Wielkiej Brytanii, co pociągało za sobą konieczność silnego marketingu. Zdawała się to rozumieć. Podał jej pieniądze, pięćdziesiąt kafli, w foliowej kopercie, podczas gdy w drugiej ręce trzymał lewą fakturę. Wsunął ją przez okienko. Annika wyjęła banknoty. Polizała palec - obrzydliwe - i przeliczyła je. Sto pięćsetek. Spojrzała na fakturę. Miała wątpliwości? Mruknęła: - Mhm. JW spróbował sympatycznej gadki szmatki: - Człowiek się czuje niezbyt komfortowo, jak tak biega po mieście z całomiesięcznym zarobkiem w kieszeni. Podsunęła mu pod szybą jakiś papier. - Proszę, tu jest pokwitowanie. Wszystko było w porządku. Nic jej nie obchodziło, kupiła jego historię w całości. Wpłata gotówki, pięćdziesiąt kawałków - normalna sprawa. Nie wiedziała tylko, że on chce wpłacić następne pięćdziesiąt w SEB i że pięćdziesiąt już wysłał pocztą. Za dwa dni jego spółka na wyspie miała się wzbogacić o sto pięćdziesiąt kafli. Pomyślał: czy kiedy przyjdę tu za miesiąc, żeby wpłacić dwieście pięćdziesiąt, to ona zareaguje? Czas miał pokazać, czy ten numer przejdzie.
Podziękował i wyszedł. Plac Norrmalmstorg, otoczony biurami adwokackimi, wydał mu się areną. Wszyscy musieli oczywiście widzieć, jak promienieje - jaki z niego zwycięzca. Ruszył w stronę SEB i włączył sobie grupę Kent. Gorycz szwedzkiej idylli: „Ukradnę skarb. Skarb, który kryje się na końcu tęczy. Ten skarb jest mój - to jesteś ty”. Pomyślał o swoich rodzicach. Jak by zareagowali, gdyby dowiedzieli się o tej historii z Janem Brunéusem? Czy dalej nic by nie robili? Tylko grzęźli w smutku i użalali się nad sobą? A może nie. Może by jednak spróbowali coś z tym zrobić. Inicjatywa należała przecież do nich, aby naciskać na policję. Dowiedzieć się, co się naprawdę wydarzyło. Szedł w górę Nybrogatan. Tam, gdzie przedtem był fryzjer, otworzono nowy butik. JW pomyślał: to musi być ulica z rekordową ilością plajt. Żaden sklep nie utrzymał się tu dłużej niż rok. Było południe. Powinien się uczyć i dlatego wahał się, czy później, już wieczorem, ma się spotkać z Sophie. Nie mógł się zdecydować. Myślał: właściwie jestem socjalnym geniuszem. The Talented Mister Ripley w wydaniu szwedzkim. Pasował do boysów - powielał sposób bycia wyższych sfer, był jednym z nich, śmiał się, kiedy trzeba, bawił się ich slangiem. Ale pasował także do Abdulkarima i dilerskiego kolektywu, z tym ich żargonem z Rinkeby, romantyzacją przemocy i kokainową tabliczką mnożenia. Dogadywał się z Fahdim - śmiertelnie niebezpiecznym łagodnym gorylem. Umiał dogadać się z Petterem i innymi dilerami. A z Jorgem łączył go szczególny związek. Parę dni temu widać to było wyraźnie. JW i Jorge siedzieli w domu u Fahdiego, tak jak zwykle. Kuchenny stół był zagracony wagami, foliowymi torebkami, własnoręcznie składanymi kopertami. Odważali towar, zeskrobywali do torebek, mieszali z cukrem gronowym - w prosty sposób zwiększając zysk o dziesięć do dwudziestu procent - i rozmawiali przy tym o sukcesach Jorgego na przedmieściach oraz o londyńskiej podróży JW. Jorge powiedział po chwili: - Jeszcze nikt nigdy mnie nie uratował. Wykończyłbym się, gdybyś się tam nie zjawił. JW pomyślał: to prawda, gdyby nie zabrał Jorgego z tego lasu, to Chilijczyk, zmaltretowany, skatowany, pewnie by zmarł. Sam się nie rozpoznawał w tej historii, wzruszony, że naprawdę zrobił coś dobrego. JW uśmiechnął się szeroko: - Nie ma o czym gadać. Czego się nie robi na rozkaz Abdula, co nie? - Poważnie, hombre, uratowałeś mi życie. Nigdy ci tego nie zapomnę. - Jorge podniósł
wzrok. Spojrzenie otwarte, poważne, znaczące. Powiedział: - Dla ciebie zrobię wszystko, JW. Zawsze. Pamiętaj o tym. JW niewiele myślał o tym wtedy. Ale dziś, w drodze do banku na Nybrogatan, to powróciło. To chyba miłe uczucie, że jest na świecie ktoś, kto zrobi dla ciebie wszystko. Dawało poczucie bezpieczeństwa. Może to była nawet prawdziwa przyjaźń. Postanowił coś zjeść przed wizytą w banku. Wszedł do Café Cream na Nybrogatan i zamówił ciabattę z salami i brie plus coca colę. Siedział na wysokim stołku przy oknie i wyglądał na ulicę. Świat high society był mały. Rozpoznawał więcej niż co trzecią laskę z Östermalmu, w wieku od dziewiętnastu do dwudziestu czterech lat, wśród przechodzących na zewnątrz. To samo dotyczyło lanselotów w wieku około lat dwudziestu pięciu - facetów w garniturach, których zwykle spotykał w Kharmie lub Laroyu, choć wtedy w dżinsach, rozpiętej koszuli, marynarce i z kokainowym błyskiem w oku. Jedyne, co się nie zmieniało - przylizane do tyłu fryzury. Pomyślał: w którym świecie żyła Camilla? Ciemnego czy jasnego Stureplanu? Przyszła jego kanapka. JW otworzył ją i przekonał się, że ma pecha. Zazwyczaj przy jedzeniu nie wybrzydzał. Kiedy wyprowadził się z domu, szybko nauczył się jeść nawet to, czym wielu pogardzało: śledzie, sushi, pastę z ikry, cebulkę marynowaną. Były tylko dwie rzeczy, których nie znosił: kapary i seler. W środku ciabatty - sałatka i kapary. W sałatce kawałki selera. A to feler. Poświęcił dziesięć minut, żeby wydłubać to świństwo. Potem zjadł szybko, rozgrywając jednocześnie partię szachów w komórce. Wypił colę, zostawił połowę ciabatty i wyszedł. Pozdrowił dwóch chłopaków idących w przeciwną stronę. Kumple z knajpy. Szedł dalej w górę Nybrogatan. Na lewo leżała hala targowa, Saluhallen - JW chodził tam teraz na zakupy coraz częściej. Drzwi obrotowe do oddziału SEB nie były automatyczne. Samemu trzeba było pchać. Gdy JW tylko wszedł, sięgnął ręką do torby po drugą foliową kopertę, następne pięćdziesiąt kafli. Wziął numer do kolejki. Ludzi prawie nie było, chociaż w lokalu stały także bankomaty i automaty do rozmieniania pieniędzy. Doniesienia giełdowe na ekranach pod sufitem. JW stał z zadartą głową. Nadeszła jego kolej. Rozejrzał się, wszak mogli tam być policjanci lub inni ciekawscy, ale wyglądało, że
nie. Kasjerka miała farbowane henną włosy. JW spytał o swoją osobę kontaktową, tu także była to kobieta. Kasjerka powiedziała mu, że tej osoby akurat nie ma, ale że może zrobić wpłatę u niej. Nie było to optymalne, ale z braku laku. - Serwus - usłyszał jakiś głos za sobą. Odwrócił się. Ujrzał Nippego z jakąś panną. Nippe patrzył na plik banknotów, który JW akurat wręczył kasjerce. Cholera. JW nie stracił głowy. Spokój i zimna krew. W głowie: kurde, co za żenada, Nippe zobaczył cały ten hajs w rękach kasjerki. Co ma zrobić? - Siemasz, Nippe. - Spojrzał na dziewczynę. Nippe przedstawił. - To jest Emma. JW westchnął ciężko. Nippe popatrzył zdziwiony. - Emma to tylko wytwór wyobraźni, ale jest za to bardzo miła. Oboje wyglądali jak znaki zapytania. JW spróbował jeszcze raz. - Nie pamiętacie tego filmu w telewizji, Karolek na drzewie? - Zanucił melodyjkę i zakończył znów ciężkim westchnieniem. JW wyszczerzył zęby, już pożałował, wstydził się - kompletna żenada. Zachował się jak palant, głupi nerd. Nippe powiedział: - Nie, nie słyszałem tej piosenki. Ty, ale teraz muszę tu załatwić sprawę. Trzymaj się. Na razie. Nippe dotarł do kasy, przed którą czekał w kolejce. JW odebrał od kasjerki pokwitowanie. Ruszył ku wyjściu. Nippe nie kiwnął mu głową, gdy JW znikał w obrotowych drzwiach. Czyżby ochłodzenie? W drodze do domu zastanawiał się, co było bardziej żenujące. Czy to, że Nippe zobaczył jego cash, czy jego własne obciachowe żarty?
48.
Nenad dzwonił z nowego numeru - on też najwyraźniej zaczął stosować nowe środki bezpieczeństwa. Najpierw gadali z Mradem o tym i o tamtym, potem zaczęli dyskutować o zabiciu alfonsa i burdelmamy. Co się, kurwa, stało? Rozwaleni. Ręka, noga, mózg na ścianie. Sprawca nieznany. Nenad wystraszony. Zanim Radovan go odsunął, Zlatko i Jelena należeli do jego najlepszych alfonsów. Nenad i Mrado przerzucali się pytaniami. Radovan, który robi czystkę w szeregach? Jakiś jeleń chcący uniknąć problemów małżeńskich? Ktoś inny? Podejrzenie Mrada: albo jakiś histeryczny jeleń, albo, w najgorszym razie, konkurencja. To mogli być Rosjanie. Mogli i HA. W takim razie te strzały były ewidentnym działaniem wojennym. Problem Nenada: co to oznaczało dla niego? Jeżeli to nie sprawka Radovana, to czy cień nie padnie na niego? Tym bardziej muszą kontynuować własne plany. Nenad przedstawił swój pomysł: w uszach Mrada to brzmiało jak serbska muzyka. - Wiesz, mam pod sobą jednego faceta, Araba, Abdulkarima. On sam w zasadzie ciągnie cały biznes z koksem. Co jakiś czas zdawał mi sprawozdania. A ja negocjowałem wszystkie większe deale, dawałem mu wytyczne i nadzorowałem. W tej chwili mamy jeden pomysł na ekspansję, na razie się sprawdza. Opylać na przedmieściach po zniżonych cenach. Inni niech sobie dalej opychają, gram tu i gram tam, w knajpach w śródmieściu i na ekskluzywnych imprezach. Po tysiąc za gram. Za to my sprzedajemy tu dwadzieścia gramów, tam dwadzieścia. Po siedemset za gram. Masowo. To jest nasz atut. - To mi mówiłeś przedwczoraj. Co się z tym dzieje teraz? - Sensowne pytanie. Jak teraz utrzymać kontrolę nad Abdulkarimem, kiedy Rado mnie zdegradował? Abdul jest lojalny wobec Rada, nie zechce mnie słuchać. Nie przyjmie żadnych rozkazów. Będzie robił swoje, jak zwykle, jakby mnie nie było. Ale teraz uważaj. Normalnie się nie mieszam w to, kogo Arab zatrudnia, ale w Londynie Abdul mi podesłał do pomocy przy negocjacjach jednego specjalnego gościa, autentycznego bratsa zresztą. Świetny chłopak. Bystry. Pracował dla Abdula niecały rok. Dobrze zna branżę ko. Można mu zaufać. Według Araba, chłopak jest wannabe. Pochodzi właściwie z prowincji i chce się piąć w górę. Ma cug jak cholera. Jeździł czarną taryfą dla Abdula tylko po to, żeby móc sobie z kumplami pobalować i zarobione grosze wydać na szampana. Poimprezować w Kharmie, w Kuchni, w takich plejsach. Ten koleś gra na dwa fronty. Według Abdula, jego kumple nie wiedzą nawet,
kim naprawdę jest. To brzmi trochę jak tragiczna historia, ale dla nas to dobrze. Mrado miał czasem dość Nenada. Co za cholerne bicie piany. Ściskał komórkę między głową a ramieniem. Wiązał buty. Przydałby mu się zestaw handsfree. Nie chciał być w domu podczas takich rozmów. Wychodził. - Przejdź do rzeczy, Nenad. - Spokojnie. JW, tak ma na imię ten chłopak, wie wszystko o moim londyńskim dealu. Sam liczył każdy funt, każdą koronę. Zna drogi transportu, przydatne kontakty, dilerów. Możemy go wykorzystać. - No, to zaczyna być ciekawe. - On chce tego samego co wszyscy, on chce szmalu. Tylko więcej. Abdulkarim mówi, że on nawet założył konta na jakiejś wyspie na Kanale. Kapujesz, myśli, że zostanie multimilionerem. To sporo mówi o jego ambicjach. - Kapuję, gość za kasę zrobi wszystko. - Otóż to! Ty i ja siedzimy cicho. Dalej robimy to, o czym gadaliśmy w Clarionie. Bawimy się z tym chujem Radovanem. Niby dajemy sobie srać na głowę. Niech Abdulkarim robi swoje. Myśląc, że jestem wysiudany. My dalej pracujemy dla Rada, do czego by nas nie przydzielił. Ty odsunięty od szatni, ja od koksu. Kiedy przyjdzie transport: Rado już pewnie postawi kogoś nad Arabem, przypuszczalnie Görana. Ale to jest betka. Najważniejsze, że mamy tam własnego człowieka, tego bratsa. Musimy tylko złożyć mu ofertę nie do odrzucenia. JW będzie naszym człowiekiem za linią wroga. Mrado szedł wzdłuż Ringvägen. Nagle kochał Nenada. Kokainowy alfons był w ekstazie. - Kiedy przyjdzie transport, a mówię ci, tego jest naprawdę dużo, więcej, niż ty wyciskasz na ławce, największy dotąd przerzut w Szwecji. To my tam jesteśmy. Gotowi zabrać, co do nas należy. Gotowi do opylania. Mrado aż dostał gęsiej skórki. - Jesteś, bracie, cudowny. Kiedy to obgadamy, dzisiaj? - Jasne, bądź dziś wieczorem w Hirschenkeller. Mam ochotę na polędwicę wołową i piwo. Mrado zaśmiał się w głos. Wyłączył rozmowę. Na wyświetlaczu komórki: siedemnaście minut rozmowy. Jego ucho: czerwone i ciepłe. Nadmiar promieniowania mikrofalowego czy podniecenie tym wyjściem z impasu? *
Mrado w drodze do domu z siłowni. Miał odebrać Lovisę i iść do teatru dla dzieci na Atlasgatan w Vasastan. Pogryzał batona Gainomax Recovery. Mrado i Nenad: nowa nierozłączna para. Flip i Flap. Spółka nie do pokonania. Kontaktowali się codziennie, dalej snuli plany. Jak mają orżnąć Radovana? Serbskiego wannabe-Corleone. Strapienie Mrada: Lovisa musi zmienić przedszkole. Do Anniki nie docierało, o czym Mrado mówi. Myślała, że się z nią droczy, jak zwykle. Co miał począć? W niektóre dni kłopoty ze snem kompletnie go rozkładały. * Kiedy Nenad zadzwonił, Mrado od razu wiedział, o co chodzi. Włączył w samochodzie głośnik telefonu. - Pogadałem z nim dzisiaj. - No i? Co powiedział? Nenad - mistrz owijania w bawełnę. - Spotkaliśmy się w Texas Smokehouse na lunchu. Zadzwoniłem do niego i zaprosiłem go po prostu. Od razu poznał mój głos. Choć on mi pomagał w Londynie - to może nie takie dziwne. Powiedziałem mu tylko, że chcę z nim pogadać, więc może się spietrał. Pomyślał, że jakaś obsuwa. Tak czy inaczej przyszedł. - Co powiedział? - Gość jest wannabe-brat do kwadratu, nie, kurde, do sześcianu. W Londynie to było już widać, ale teraz jeszcze bardziej. Machał do każdej ładnej lalki z Östermalmu, co pojawiła się na horyzoncie. Właściwie wierzyć się nie chce, że się dogadują z Arabem. Mrado skręcił pod przedszkole Lovisy. Stała już koło bramki i czekała. Mrado poczuł w sercu ukłucie - jeśli coś jej się stanie, to koniec. Nenad paplał dalej. - Skup się. Przejdź już do rzeczy. Zaraz muszę kończyć. - Spoko. Koleżka JW jest cool. Jest z nami. Ale to będzie kosztowało. Deal wygląda tak: on ma oko na transport. Zdaje mi bezpośrednio relacje z postępów. Kiedy kola ma przyjść. Dokąd ma przyjść. Jak będzie transportowana. Magazynowana. Kto będzie tego pilnował. A jak nadejdzie czas, my załatwiamy resztę. Poza tym on nam na boku organizuje kanały sprzedaży. - To brzmi super. - Posłuchaj, to jeszcze nie wszystko. On nam może załatwić wielkie pranie kasy. Prawdziwe. Żadne tam wypożyczalnie wideo. Żadne pralnie chemiczne. Prawdziwy staf. Konta numeryczne. Spółki krzaki. Raj podatkowy. Wszystko.
- To brzmi jak bajka o żelaznym wilku. Co on za to chce? - Dwadzieścia pięć procent udziału. Mrado mało się nie udławił. Ten cały JW miał o sobie wysokie mniemanie. Musiał to rozważyć. - Muszę kończyć, Nenad. Właśnie odbieram córkę. Słyszymy się później. Mrado miał przed sobą wieczór i dzień z Lovisą. Życie. Oferta JW kusząca i słodka - cukierek. Lovisa otworzyła bramkę. Mrado nie miał siły rozmawiać z przedszkolankami. Zbliżała się do jego samochodu. Cholera, że też to wszystko takie pogmatwane.
49.
Projekt R musiał toczyć się dalej. Wizyta u siostry dobrze zrobiła J-boyowi. Pozbierał się, choć każdej nocy śnił o Hallonbergen. Planował następne posunięcie. Ostatnia rzecz, która zdarzyła się w burdelu, przyszła jak na zawołanie. W samą porę - po wszystkich nudnych dniach na tropie Radovana. Punkt zaczepienia - sam, przez Jet-set Carla, zaprosił się na jakiś ekskluzywny balet z kurwami. Dostał hasło, wysłane SMS-em na komórkę martwego alfonsa. Hasło zapisał sobie tej samej nocy, kiedy wrócił do Fahdiego. Mieszkanie zastał puste. Z powrotem ukrył strzelbę. Wytarł lufę. Włożył obrzyna do szafy. Potem wyrzucił telefon alfonsa do jakiegoś kosza na śmieci. Kartę SIM do jakiejś studzienki. Impreza, na którą się wprosił, miała się odbyć dziś. Pytania: co to właściwie miało być? Nie wiedział, czy zalicza się do gości, czy do fagasów Nenada. Może miał stać na warcie, urządzać lokal lub doglądać dziwek. Co gorsza: nie miał pojęcia, jak tam trafić bez adresu. Pierwsze pytania olał. Okaże się na miejscu. To ostatnie - jedyne wyjście, to cały dzień śledzić Jet-set Carla. Jorge znał adres króla bratsów. Jak pomyślał, tak zrobił - siedział w skradzionym saabie już od ósmej rano. Nie chciał przegapić Jet-set Carla, na wypadek gdyby ten wyszedł wcześnie. Sączył kawę. Sikał do
butelki PET. Słuchał radia. Chyba przesadził z tą ranną porą w weekend - facet wyszedł dopiero o wpół do pierwszej. Jorge pomyślał: co za życie. Jet-set Carl urządza bale, snifuje, dyma dziwki. Nigdy nie musiał walczyć. Nie wie, co to betonowa dżungla. Rozpieszczony, pieniądze taty, obrzydliwa pewność siebie ad absurdum. Ale to było marzenie Jorgego - żyć dokładnie tak. Wiedział, że każdy ubakany blatte chce być Jet-set Carlem. Ale brudasów nigdzie się nie wpuszcza. Mogli przestać marzyć. Jet-set Carl miał na sobie czarny płaszcz, pod spodem bluzę z kapturem. Czapka. Buty Stan Smith. Jorge mimowolnie odnotował podobieństwo w stylu ubierania do faceta, któremu dwa tygodnie wcześniej na Hallonbergen odstrzelił żołądek. Zapalił silnik. Niepotrzebnie - Jet-set Carl przeszedł tylko dwa kwartały, do 7-Eleven na Storgatan. Kupił chleb tostowy i mleko. Zniknął z powrotem w swojej bramie. Jorge czilował w samochodzie. Zjadł prowiant - sałatkę z kurczaka. Pomyślał o sobie: zamieniam się w speca od śledzenia, przywykłem nawet do babskiego żarcia. Może by tak założyć własną firmę? Doszła czwarta. Jet-set Carl wyszedł znowu. Ciuchy te same co poprzednio - więc jeszcze niegotowy do żadnej action. Jorge wyskoczył z auta. Trzymał spory dystans. Kaptur kurtki na głowę. Na nosie czarne lustrzanki. Jorge ostatnimi czasy: całkiem jak Fletch - spec od przebieranek. Jet-set Carl poruszał się oszczędnie. Po własnym, dobrze obsikanym rewirze. Zajrzał do restauracji Tures w Sturegallerian. Góra siedemset metrów od miejsca zamieszkania. Prosta geografia w złotym prostokącie: Karlavägen-Sturegatan-Riddargatan-Narvavägen. Jorge przysiadł w Żabie, po drugiej stronie ulicy. Czytał gazetę. Pił colę. Mógł obserwować Jet-set Carla przez wielkie szyby w Sturegallerian. Facet pił kawę z jakąś lalką z Östermalmu. Może najładniejszą, jaką Jorge w życiu widział. Facet Jet-set przeczesał dłonią włosy. Zatłuścił sobie palce. Jorge się zastanawiał, z iloma dziewczynami gość romansuje jednocześnie. Minęły dwie godziny. Uścisk na pożegnanie. Czy Jorge coś spostrzegł? To była próba pocałunku w usta? Dziewczyna szybko odwróciła głowę? Trudno powiedzieć. Jet-set wrócił do domu sam. * Dochodziło wpół do siódmej. Jorge wciąż w samochodzie. Czekał, aż coś się zacznie dziać.
Znudzony. Myślał o wszystkich dniach spędzonych koło domu Rada. Myślał o wszystkich ludziach, którzy mu pomogli. Niebieskie światełko zegarka cyfrowego przy kierownicy pokazywało siódmą. Drzwi w bramie otworzyły się. Jet-set Carl wyszedł, ubrany bardziej tak, jak Jorge go pamiętał. Ten sam płaszcz co przedtem, ale pod spodem mignęła koszula z rozpiętymi pod szyją guzikami. Adidasy Stan Smith zamienione na wypucowane spiczaste skórzane buty. Przylizana do tyłu fryzura. Facet przeszedł kawałek. Wyjął kluczyki i otworzył wielkie auto - hummera. Po bokach reklama wódki, białymi literami. Samochód - zajebisty młot marketingowy. Zwyczajne miejskie terenówki mogły spadać. Ten potwór - szerszy niż ciężarówka. Jet-set Carl jechał na południe. Jorge trzymał się o parę aut z tyłu. Hummera widać było z daleka. Maska o metr wyżej niż dachy zwykłych svenssońskich samochodów. Zdaniem Jorgego, fura wyczesana w kosmos. Jechali drogą na Nynäshamn, przez Enskede. Kopuła Globen oświetlona jak monstrualna bila z kokainy. Przez Handen/Jordbro. Odbili w lewo. Droga 227. Mrok zgęstniał. Wzdłuż drogi martwe pola. Między Jorgem a hummerem jedno auto. Przy odrobinie szczęścia zasłaniało go przed wzrokiem Jet-set Carla. Na tylnym siedzeniu Jorgego - ostrożnie złożony garnitur. Na wieszaku przy tylnej szybie - wyprasowana koszula w prążki i krawat. Dla pewności - gdyby się okazało, że na miejscu obowiązuje kod ubraniowy. Stopniowo więcej zabudowań. Minęli długi most. Na tablicy: Witamy w Dalarö. Hummer skręcił w lewo zaraz za mostem. Samochód, który jechał między nimi - w prawo. Jorge na mentalnym rozdrożu: odważy się pojechać za Jet-set Carlem? Cholerna szansa/ryzyko. Wybrał szansę. Spróbował nie myśleć o ryzyku. Jechali drogą o nazwie Smådalarövägen22. Po pięciu minutach Jet-set wyhamował. Migacz w prawo. Zjechał w boczną szutrówkę i wydawało się, że staje. Jorge przemknął obok. Próbował coś wypatrzyć. Słabo widać. Nie było latarni oświetlających drogę. Jechał dalej. Droga skończyła się placem nawrotowym. Dookoła - pole golfowe. Jorge zaparkował. Naciągnął kaptur. Rozejrzał się. Wysiadł.
22
Smådalarö - przybrzeżna wysepka na południu archipelagu sztokholmskiego.
Nieco dalej - duży budynek. Do niego żwirowa droga. Tablica: Gospoda Smådalarö. Przed domem kilka zaparkowanych samochodów. Jorge ruszył z powrotem drogą, którą przybył. Szedł poboczem. Do miejsca, w którym zgubił Jet-set Carla. Od razu się zorientował, gdzie tamten skręcił - boczną drogę zagradzała brama z czarnego metalu. Na jednym z filarów bramy umocowana była kamera i duża tablica: teren prywatny. Nadzór Falek Security. Jorge zachował dostateczny dystans. Wszedł w las obok bramy. Las - przypomniał mu to, czego nie mógł zapomnieć: razy Mrada wymierzane gumową pałką. Jedna rzecz pewna: Jboy nigdy się nie poddał. Już go posmakowali. Dwie jugolskie świnie rozwalone. Baczność, Radovan, Jorgelito już po ciebie idzie. * Po godzinie marznięcia Jorge dostrzegł samochód skręcający ku bramie, lecz nie zdążył zobaczyć, czy kierowca legitymował się przed kamerą, zanim brama się otworzyła. Potem nic się nie działo przez czterdzieści minut. Była dziewiąta. W lesie ciemno. Jorge spostrzegł, że ktoś się rusza po drugiej stronie bramy. Wytężył wzrok. Teraz widział wyraźnie. Dwie osoby. Za bramą. W czapkach z daszkiem. Najwyraźniej - jacyś ochroniarze. Dwadzieścia minut później zaczęły zjeżdżać samochody. BMW Merce. Jaguary. Parę porsche. Nieliczne volva. Jeden bentley. Jedno żółte ferrari. Czasem: kamera rozpoznawała przybywających. Skrzydła bramy rozwierały się bezgłośnie. Samochód się wtaczał. Czasem znów: jeden z wartowników wychodził boczną bramką. Zamieniał parę słów z pasażerami. Brama się otwierała. Ta procedura powtarzała się przy każdym aucie. Co najmniej ze dwadzieścia razy. Jorge skapował, co ma zrobić. Spróbował przyjrzeć się ubraniom mężczyzn w samochodach. Dojrzał któregoś - oczywiście, w marynarce. J-boy: stuprocentowy profesjonał - divinas - jest przygotowany. Wrócił do samochodu. Włożył koszulę i garniak. Zawahał się przy krawacie. W końcu - odrzucił go. Pojechał z powrotem, pod bramę. Prosto na kamerę. Motylki w brzuchu zatańczyły pogo. Pot z dłoni wdarł się w przestrzeń między nim a kierownicą. Jego samochód - jedyny saab. Nijaki i podejrzany. Opuścił szybę. Spojrzał w obiektyw kamery. Nic się nie działo.
Siedział dalej. Próbował się rozluźnić. Saab. Blatte. Bez krawata. Zza bramy wyszedł jeden z wartowników. Schyliły się okrągłe blade policzki. - W czym mogę panu pomóc? Jorge ściągnął swój akcent z Rinkeby do najniższego poziomu. - No, nareszcie. Trzeba odczekać swoje, żeby wjechać? Jak to jest? Jakaś kolejka do parkingu? - Pan wybaczy. To teren prywatny. Ma pan tu coś do załatwienia? Jorge uśmiechnął się szeroko. - Jak najbardziej. To ma być baaardzo miły wieczór. Wartownik zastanowił się. Pewność siebie Jorgego zrobiła wrażenie. - Jak nazwisko? - Proszę pozdrowić Carla od Daniela Cabrery. Wartownik odszedł dwa metry. Pogadał przez komórkę albo walkie-talkie. Zbliżył się znowu. Powrócił mu spokój despoty. - On nie zna nikogo takiego. Proszę natychmiast stąd odjechać. Jorge zachował zimną krew. - Żarty se ze mnie stroisz? Zadzwoń do niego jeszcze raz. Powiedz, że Daniel Cabrera i że Moet jest w drodze. Niech sprawdzi swoją komórkę, jak nie pamięta. Wartownik znów odszedł. Pogadał przez telefon. Jorge liczył na fart. Po dwudziestu sekundach - brama się otworzyła. J-boy - wjazd. * Zaparkował samochód obok innych. Doliczył się pięciu porsche. Co to właściwie za miejsce? Dom był wielki. Trzy kondygnacje. Kolumny przy wejściu. Styl zajebisty, Beverly Hills. Jest coś takiego w Szwecji? Musiał uwierzyć własnym oczom: tak. Ze środka płynęła muzyka. Jakiś mężczyzna wysiadł właśnie ze swego BMW. Ruszył ku wejściu do budynku. Jorge w ślad za facetem, który szybko się obejrzał. Zobaczył Jorgego. Zignorował. Szedł dalej. Jorge go dogonił. Wyciągnął rękę. - Cześć. Daniel mam na imię. Kroi się miły wieczór? - Zaśmiał się.
Mężczyzna obrzucił go wzrokiem. - Zazwyczaj jest miło. Nie widziałem cię tu wcześniej. - Nie, właśnie wróciłem po paru latach z New Yorku. Świetne miasto. Czuję, że już mi go brakuje. Dotarli do wejścia. Jorge zdążył pomyśleć: nawet nie wiem, w jakim charakterze jestem zaproszony. Drzwi otworzono przed nimi od środka, zanim doszli. Przytrzymał je gość w garniturze, z ukośnym przedziałkiem i szeroką twarzą. Jeszcze jeden strażnik, choć lepiej ubrany. Pozdrowił mężczyznę, z którym Jorge właśnie zamienił parę słów i który wszedł pierwszy. Spojrzał na Jorgego. Podejrzliwy. Wyciągnął ramię. Jorge przystanął tuż za progiem. Wartownik spytał o nazwisko. Jorge z najbezczelniejszą w świecie miną: - Jestem Daniel Cabrera. Wartownik: - Pan zna Claesa? Jorge domyślił się, że chodzi o faceta, z którym próbował porozmawiać w drodze ku drzwiom. Gość zdążył już powiesić płaszcz i zniknąć za dużymi drzwiami z ciemnego drewna. Jorge zaryzykował: - Jasne, że znam Claesa. Wartownik: ciągle podejrzliwy. Zadzwonił do kogoś z komórki. Kiwnął głową. Do Jorgego: - Przepraszam. Nikt mi nie powiedział, że pan jest na liście. Zapraszamy. J-boy - James Bond do szpiku kości. Organizatorzy wydawali się tak samo niepewni jak on. Myślał, że ma pracować dla Nenada. A wyszło na to, że jest gościem. W to mu graj. Dziewczyna z szatni przyszła, żeby wziąć jego kurtkę. Dobrze się jej pozbyć. Ciuch był z innej bajki. Poprosiła o komórkę. Jorge nie zastanawiał się, dlaczego. Oddał jej telefon. Poza tym lepiej się nie stawiać. Najpierw nie zareagował. Ani gdy ten starszy facet, Claes, wieszał swój płaszcz, ani gdy dziewczyna wzięła jego kurtkę. Ale teraz znów spojrzał na szatniarkę. Minispódniczka taka krótka, że odsłaniała dolną część pośladków. Czarne pończochy samonośne, wykończone koronką, na górze uda zostawiały dwadzieścia centymetrów nagiej, prowokującej skóry. Różowy top - nie tanio kurewski, lecz dostatecznie wydekoltowany, aby jej piersi stanowiły
wyraźny cel dla spojrzeń klientów szatni. Najwyraźniej - to nie była zwykła szatniarka. To była jakaś podrasowana call-girl. Jorge otworzył drzwi z ciemnego drewna, za którymi zniknął Claes. Szedł jakimś korytarzem. Dźwięk narastał. Muzyka taneczna. Chichoty i gwar. Na drugim końcu jeszcze jedne ciemne drzwi. Dokładnie w chwili, gdy miał je otworzyć - poczuł zapach dymu z cygar. Po drugiej stronie drzwi. Inny świat. Sala pełna ludzi. Starsi faceci. Ubrani elegancko, wielu w garniturach, pod krawatem. Niektórzy, tak jak Jorge, w garniaku, ale bez krawata, guziki koszuli rozpięte pod szyją. Inni w marynarkach i spodniach w innym kolorze. Posiwiałe skronie. Głębokie zmarszczki na policzkach, gdy się uśmiechali. Wszyscy, na oko, między czterdziestką a sześćdziesiątką. Nieliczni wartownicy/organizatorzy. Wszyscy młodsi. Mężczyźni. Ubrani dyskretnie marynarka, jaśniejsze spodnie. Ciemny sweter polo albo koszula bez krawata. Jet-set Carl pojawił się przelotnie. W każdej ręce kieliszek szampana. Co uderzało - wszystkie dziewczyny były wariantami dziewczyny z szatni. Miniówki, spodenki hot pants, legginsy. Topy, koszulki, bluzeczki, pokazujące więcej, niż skrywały. Widoczne podwiązki, sterczące piersi z silikonu, buty na szpilkach, błyszczące, soczyste usta. Dziewczyny na każdy gust: szczupłe, wiotkie, wysokie. Laski z wielkim biustem. Do wyboru, do koloru: ciemne, blondynki, Azjatki. Dziewczyny z żarem w oczach. Dziewczyny o pustym spojrzeniu. Ale nie było w tym nic obleśnego. Jorge zaskoczony. Raczej wrażenie swojskości. Wepchnął się między ludzi. Obliczył na oko. Przynajmniej czterdziestu facetów i tyle samo, przypuszczalnie więcej, kobiet, a do tego co najmniej kilkanaście osób personelu. Pulsująca muzyka. Zapalone cygara w pomarszczonych dłoniach. Jasne, że to był jakiś kurwidołek, choć jeszcze nie wyczaił, na jakich zasadach. Mimo to nastrój jak na dużej prywatnej imprezie. Teoretycznie: znajomi gospodarza domu, zaproszeni ze swoimi partnerkami. Choć wykluczone, by te wszystkie stare pryki miały takie młode kochanki. Za dobre, żeby mogło być prawdziwe. Albo: koledzy gospodarza i trochę panienek lubiących imprezy, zaproszonych dla ożywienia atmosfery. Ale w powietrzu wisiało coś więcej. Jorge rozejrzał się ponownie. Sala była duża. Z sufitu zwisał wielki kryształowy żyrandol. Wzdłuż ścian
porozmieszczane reflektory. W rogach głośniki. Część sali zajmował bar, obsługiwany przez pięć osób: chłopaka i cztery dziewczyny. Uwijali się, podając drinki. Większość facetów w grupach, we własnym gronie albo otoczeni wianuszkiem dziewcząt. Pod kryształowym żyrandolem tańczyło pięć dziewczyn - w każdym innym miejscu ich taniec zostałby uznany za zbyt wyzywający. Jorge stanął przy barze. Zamówił dżin z tonikiem. Poczuł się niepewnie. Jak miał się zachować? Właściwie co chciał tu osiągnąć? GDZIE ON KURDE WDEPNĄŁ? Pociągnął spory łyk drinka. Poprosił o cygaro, Habana Corona. Niezły staf. Dziewczyna za barem podała mu ogień. Zapalniczka do cygar: mały, ekstramocny płomień. Dziewczyna zalotnie wysunęła usta. Jorge odwrócił wzrok. Wciągnął dym. Spróbował zebrać myśli. Nie poddać się panice. Spoko. Czy kogoś tu rozpoznawał? Ktoś mógł rozpoznać jego? Goście: Szwedzi, zadbani. Pozycja, aparycja, autorytet. Wyraźne oznaki władzy. Jorge nie znał ani jednej twarzy. I na odwrót, nikt nie powinien też jego rozpoznać. Personel: jugolscy pakerzy i Jet-set Carl plus paru jego ludzi, aranżerów imprez. Bratsi. Jorge nie sądził, żeby jet-set-koleś pamiętał go z Kharmy, facet był wtedy nawalony jak samolot. Największe ryzyko: że Jet-set Carl z powodu tej historii na Hallonbergen zrobił się bardziej podejrzliwy. Choć z drugiej strony: zdecydował się urządzić tę imprezę. Gość najwyraźniej nie był bojaźliwy. Jorge nie widział ani Radovana, ani Nenada. Powinien się dowiedzieć, czy tu są. Rozluźnił się - był tutaj jedną z około stu osób. Ci, którzy zostali zaproszeni, brali go pewnie za personel. Ci, którzy byli personelem, brali go za gościa. Jorge rozglądał się po sali. Obmyślał następny krok. Słuchał rozmowy dwóch starszych facetów obok niego w barze. Jeden: spojrzenie rozlatane. Bez przerwy gapił się na laski w sali. Drugi, spokojniejszy, ze smakiem bawił się grubym cygarem. Wyglądało, że dobrze się znają. - Te prywatki robią się coraz lepsze. Facet z cygarem zaśmiał się. - W tym roku rzecz jest urządzona kapitalnie. - Co za kobiety on tu ściąga. Można oszaleć. - No przecież o to właśnie chodzi. Nie byłeś chyba u Christophera Sandberga dwa miesiące temu? - Nie, nie znam go. Miło było? - Oj. Cudownie. Christopher umie być tak samo dobrym gospodarzem jak Sven tutaj.
- Słyszałem, że Christopher kupił nowy dom, koło was. - Kupił, owszem. Na Valevägen. Widać firma miała wyniki, bo willę sobie sprawił jak malowanie. - Facet błysnął zębami. - Z tego co wiem, to zrobił w Niemczech dobrą robotę. - Tak, rynek tam ostro podskoczył. Podobno poszli w górę o trzydzieści procent w ciągu roku. - Co ty powiesz? Popatrz no na tę z warkoczami. Jakie ma melony. - Coś dla ciebie. Facet z rozlatanym spojrzeniem nie mógł oderwać oczu. Ślinił się na widok laski. Upił potem łyczek drinka. Odwrócił się do faceta z cygarem. - Ciekawi mnie jedna rzecz. Ja wiem, że te prywatki są bezpieczne i tak dalej, ale skąd on wie, że nie wkręcą się jacyś tajniacy? Budzę się w nocy zlany zimnym potem, jak pomyślę o tym balecie tutaj w zeszłym roku. Na myśl, że Christina by się dowiedziała, no, sam rozumiesz. - Nie ma mowy. On ma układy z policją. Ci, którzy mu to pomagają aranżować, to fachowcy. Ci, co pociągają za sznurki w naszej kochanej policji, nie daliby ruszyć tych imprez. Z tego co słyszałem, to ludzie, którzy są w tym interesie, potrafią wziąć za pysk ewentualnych kłopotliwych stróżów prawa. Szefowie policji też przecież czasem robią różne głupstwa. Chodzi tylko o to, żeby wiedzieć jakie. - To, kurde, świetnie. To mi się podoba. Starsi panowie trącili się szklankami. Jorge niemal w szoku. To Radovan stał za tym wszystkim? W takim razie gość był genialny. Potężni ludzie ze wsparciem jugolskiej mafii. Dziwkarski układ nie do wyjebania. Do dziś - J-boy był na ich tropie. * Stał wciąż przy barze. Próbował sprawdzić, czy Radovan albo ktoś inny, kogo znał, jest tu tej nocy. Po chwili muzyka się urwała. Ktoś ich uciszał przez mikrofon. Faceci koło J-boya umilkli. Laski przestały tańczyć. Reflektory zwróciły się w stronę baru. Jakiś mężczyzna stanął na barowej ladzie. Ostrożnie, żeby się nie poślizgnąć. Żaden młody atleta - gość z nadwagą, w garniaku, ale bez krawata. Starannie przyczesane siwe
włosy. Oczy: w tym dość szczególnym oświetleniu - wyglądały na całkiem mlecznobiałe. - Witam wszystkich. Bardzo się cieszę, że was tu dzisiaj widzę. W jednej ręce gość trzymał kieliszek szampana. W drugiej mikrofon. - Jak wiecie, organizuję tę imprezę raz do roku. Uważam, że to miła okazja, żebyśmy my, chłopcy, mogli się spotkać sami, tylko my. Po słowie „chłopcy” facet zrobił efektowną pauzę. Wyczekał śmiechy, które nastąpiły. - Mam nadzieję, że wszyscy będą mieli miły wieczór. Już zaraz kończę i będziemy mogli z powrotem nastawić muzykę i bawić się do samego rana. Ale zanim wzniosę powitalny toast, chcę skorzystać z okazji, aby podziękować tym, którzy nam umożliwili to spotkanie. Radovan Kranjić i Carl Malmer. Organizują między innymi takie eventy. Poproszę o oklaski dla nich. Aplauz całej sali. Jorge zauważył - mężczyźni z dużo większym entuzjazmem niż kobiety. Facet na ladzie wzniósł toast. Pomogli mu zejść na dół. Muzykę pogłośniono. Paru starszych gości zaczęło tańczyć z dziewczynami na parkiecie. * Godzinę później. Impreza się wykoleiła. Eyes wide shut, tylko że w rzeczywistości, w wersji Smådalarö. Koniec konwersacji. Stare zgredy szukają młodej cipki. Dziewczyny gotowe im dawać. Już bez osłonek, to był handel. Wszędzie faceci obmacujący dziewczyny. Dłonie pod biustonoszami, palce między udami, języki w uszach. Jak gimnazjalna dyskoteka, gdyby nie: raz, trzydzieści lat różnicy między tymi, co się obśliniają, i dwa, tylko faceci zapłacili za ten ubaw. Dziewczyny chętne, bez wyjątku. Na każdym kroku - dzika chuć w oczach zgredów. Jorge próbował być wciąż w ruchu. Nie być zbyt długo w jednym miejscu. Nie chciał ściągać na siebie uwagi. Potańczył kwadrans z ładną wysoką dziewczyną mówiącą z wschodnioeuropejskim akcentem, która miała źrenice jak szpilki. Nafazowana koksem albo innym spidem. Pomyślał o Nadji. Kawałki jej opowieści zaczęły się układać w całość. Jedyne, co się nie zgadzało, to że nie było widać Radovana. Przez kwadrans Jorge siedział w fotelu i prowadził niezrozumiały dialog z jakimś gościem o instrumentach finansowych. Nie było łatwo, ale jakoś wybrnął.
Na kwadrans zniknął w toalecie. Podchwycił nazwisko gospodarza balu: Sven Bolinder. Kto to jest? Niektórzy zgredzi zaczynali znikać z dziewczynami. Jorge zaniepokojony: spadali do domu? Spytał dziewczynę, z którą wcześniej tańczył. Gdy mu odpowiedziała - Jorge o mało nie wykrzyknął ze zdumienia - historia grubsza, niż sądził. - Pewnie poszli na górę, do pokojów. A może i my tam zajrzymy? Joder. Pokoje. Gość, który robił tę imprezę, nie tylko ściągnął tam kurwy. Udostępniał także pokoje. To była wyższa szkoła jazdy. Sprytnie pomyślane. Najpospolitsza, najbrudniejsza, najprostsza forma prostytucji - idziesz, płacisz, dostajesz pokój i dziewczynę - przerobiona na uczucie: wybieram się na party, bez małżonki, spotykam tam przypadkiem laskę, seksowną jak marzenie, ona się napala, cichaczem ulatniamy się z salonu do jakiegoś wolnego pokoju i mamy trochę zabawy. Podziękował za propozycję. Nie będzie zwiedzać pokojów. Pomyślał: co wskórałem? Gówno. Żadnych nowych dowodów przeciw jugolowi. Muszę coś zrobić, zaraz. Zanim wszyscy znikną, by dostać to, po co tu przyszli. Zaświtał mu pomysł. Podszedł do barmana. Grał nawalonego. - Przepraszam bardzo. Czy mógłbym stąd gdzieś zadzwonić? - Obawiam się, że nie, niestety. Chce pan taksówkę? To załatwię. - Nie. Muszę zadzwonić, w innej sprawie. Komórkę zostawiłem w szatni. Nie mógłby pan pożyczyć swojej, na sekundę? - Jorge pomachał tysiąckoronówką. - Płacę oczywiście. Barman oderwał oczy od banknotu. Dalej robił drinka, mieszał lód i truskawki w mikserze. Jorge grał ryzykownie. Mogli tu mieć specjalne wytyczne w sprawie telefonów. Albo też poprosili, żeby zostawił swoją komórkę tylko tak, dla formalności. Mogło się udać. - Nie ma problemu. - Barman położył na ladzie swój telefon. - Wyjdę zadzwonić. Muszę mieć trochę ciszy wkoło siebie. Okej? - Spoko. Cacy, J-boy. Jorge wziął komórkę. Obejrzał ją. Tego się spodziewał. Jugole i bratsi mają wspólną cechę: lubią techniczne gadżety. Nieważne, z której grupy był barman - Jorge i tak zgadł. Chłopak miał wypasioną komórkę z fotoaparatem.
Jorge ruszył do akcji. Ze strony zgredów zero czujności. Nadzór ze strony organizatorów zmalał, odkąd goście zaczęli znikać w pokojach na górze. Jorge udawał, że rozmawia. Telefon nieco odsunął od ucha. Trzaskał zdjęcia jedno po drugim. Olewał równo, czy barman się dziwi. Szybko przejrzał na wyświetlaczu kilka fotek. Jakość fatalna, nie miał odwagi użyć lampy błyskowej. Złe światło i odległość - obraz ziarnisty, ciemny. Ledwie dawało się rozpoznać, że na tych zdjęciach są ludzie. Tak się nie da. Wykasował fotografie. Spróbował zbliżyć się do foteli. Niełatwo o dobrą pozycję. Postanowił zaryzykować. Trzymał telefon przed sobą. Trzaskał nowe fotki. Sprawdził znowu. Tym razem wyszły lepiej, ale jakość ciągle marna. Dla pewności. Dostukał się w menu do MMS-ów. Zaznaczył, że chce wysłać zdjęcia. Wpisał swój własny adres hotmailowy. Pchnął zdjęcie. Potem jeszcze dwa. Podniósł głowę. Spostrzegł barmana idącego w jego stronę. Za nim dwóch wartowników z hallu. Kurwa mać. Pchnął jeszcze dwie fotki. Uśmiechnął się. Powrócił do głównego menu. Wyciągnął przed siebie komórkę. Barman musiał przekrzyczeć muzykę. - Pan miał stąd wyjść. Co pan tu robi? Jorge udawał Greka. - Wszystko jest cool. Pogadałem trochę. Stąd da się rozmawiać. Bramkarz nie był w szampańskim humorze. - Tu, w środku, jest zakaz komórek, chyba pan wie? Jorge powtórzył: - Pogadałem tylko trochę ze wspólnikiem. Coś ci nie gra? - J-boy postawił jeszcze raz na tupet. - Może to wyjaśnimy ze Svenem Bolinderem? Bramkarz się zawahał. Jorge walił dalej - przy bramie przecież to poskutkowało. - No co? Chodźmy do Svena to wyjaśnić. Wygląda na to, że nie mogę pożyczyć telefonu i pogadać, bo tobie coś się nie podoba. - Jorge wskazał w stronę Svena Bolindera. Zgred skurwiel siedział w jednym z foteli, spleciony ciasno z jakąś lolitką. Bramkarz znów się zawahał.
Jorge poszedł za ciosem. - Na pewno bardzo się ucieszy, jak mu teraz przerwiemy. Napięcie w powietrzu. Barman popatrzył na bramkarza. Bramkarz wymiękł. Przeprosił i zmył się. Jorge udawał spokój. Stan jego ducha - rozszalałe nerwy. Czuł, że czas się ewakuować. Wyszedł do szatni. Podając mu kurtkę, dziewczyna z szatni powiedziała z obcym akcentem, nie wiadomo skąd: - Szkoda, że już idziesz, kochanie. Jorge bez słowa. Wziął kurtkę do ręki. Wyszedł. Nie widział żadnego bramkarza. Zapalił silnik. Ruszył w stronę bramy. Było wpół do pierwszej. Brama rozwarła się. Wyjechał na szosę. Byle dalej od Smådalarö. Byle dalej od najgorszego syfu od czasów junty Pinocheta. Pomyślał: ludzie władzy bawią się po królewsku. Pierdolcie się. Jorge rulez.
50.
Poczucie, że w podwójnej grze gra podwójną rolę, było ekscytujące. Zarazem było to uczucie dość osobliwe i niełatwe - trochę za dużo kłamstw do żonglowania. JW złapał się na tym, że zamiast uczyć się do egzaminu z finansowania zewnętrznego, musi się uczyć własnych kłamstw, żeby nie chlapnąć gdzieś przypadkiem zbędnego słowa. Ludzie mieli go za faceta z wyższych sfer. W rzeczywistości był zasranym plebejuszem, który dorabia się na najbrudniejszym biznesie świata. Abdulkarim miał go za
faceta, który zarabia forsę, pracując dla niego, administrując handlem koką. W rzeczywistości JW miał zbić kasę, zdradzając Abdula dla Nenada. Chociaż, kogo właściwie zdradza? Każdy szef ma szefa. Pracuje dla Abdulkarima, który pracuje dla Nenada, który najwyraźniej pracuje, lub pracował do niedawna, dla jeszcze kogoś innego. Bo skąd w przeciwnym razie całe to cicho sza? Kogo zdradza, pracując dla Abdula, lecz jeszcze bardziej dla Nenada? To oczywiste, że ktoś za tym stał. Ale kto? Sam boss jugoli, Radovan? Boss jakiejś innej grupy jugoli? Inna mafia? JW nie chciał nawet zgadywać. Poza tym to właściwie nie był jego problem. Minęły dwa tygodnie od propozycji Nenada. W duszy JW darły ze sobą koty sprzeczne interesy. Rajcował go cash. A zarazem powinien bać się tego, kogo zdradzał, ktokolwiek to jest. Rozważał. Korzyści były widoczne jak na dłoni. Przede wszystkim: pieniądze. Na drugim miejscu: pieniądze. Na trzecim: to samo. Poza tym już żył niebezpieczniej, niż to wychodzi na zdrowie. Wolał o tym nie myśleć. Po co więc grać w tę grę, jeśli się nie chce głównej wygranej? Nie ma powodu. Jeśli miał żyć jak król narkotykowy, to równie dobrze mógł pójść na całość. Usłyszał to od Jorgego, dewiza gangsta-raperów: Get rich or die trying. Nic dodać, nic ująć. Strona ujemna była trudniej obliczalna. Tworzyło ją zagrożenie. Ten, kogo zdradzał, najprawdopodobniej nie będzie fikał koziołków z radości. Zwiększało się ryzyko wykrycia przez policję. Ryzyko, że go ktoś wykiwa, rosło. Ale, powtarzał sobie - te pieniądze. Dwa dni zajęły mu takie rozważania. W końcu wybrał. Para króli przeważyła nad blotką, faceci z ekstraklasy nad Arabem klasy B, cash nad strachem. Po prostu: wybrał Nenada. Ten układ, który przygotował na Isle of Man, przyda się w większym zakresie, niż sądził. * Poza tym cała podróż do Anglii była miła. JW otrząsnął się z rozmyślań o Camilli. Stresowała go sztokholmska rzeczywistość. Czasem się zastanawiał, czy by nie zmienić mieszkania, kiedy uzbiera dość pieniędzy. Abdulkarim był uszczęśliwiony wielkim przerzutem, który się szykował, londyński deal to olbrzymi sukces. Ale to jeszcze miało potrwać trzy miesiące. Główki kapusty musiały najpierw się rozrosnąć, zaokrąglić. Arab, JW. i Jorge zaczęli planować strategię zwiększenia sprzedaży. Nie chcieli spowodować zbyt gwałtownego spadku cen. Potrzebowali nowych
dilerów i miejsc do składowania. Przede wszystkim: potrzebny był plan transportowologistyczny. Sztokholmski świat przestępczy wciąż był wstrząśnięty podwójnym mordem na Hallonbergen. Wszyscy gubili się w domysłach. JW machnął na to ręką. Jakiś alfons i jakaś bajzelmama zastrzeleni w jakimś burdelu. So what? To nie dotyczy jego branży. * Dzień później wybrał się z Sophie na kawę do baru Foam. Niedzielna zlewnia numer jeden dla śmietanki towarzyskiej. Wystrój o charakterze włoskim, w stylu Starcka. Nie widać było posobotniej glątwy, laski odstrzelone, bardziej rajcowne niż to fizycznie możliwe w kacowy poranek. Faceci wypielęgnowani, wykąpani, pachnący, świeżutcy. JW i Sophie zamówili omlety z syropem klonowym, bananem i lodami. To była specjalność lokalu. JW zadał pytanie, które go nurtowało. - Czemu tak bardzo ci zależy, żeby poznać moich przyjaciół? Sophie zgarniała łyżką lody na bok, nie odpowiedziała. JW pomyślał: po co zamawia sobie lody, skoro nie ma zamiaru ich jeść? - Halo? Słyszysz, co mówię? Sophie podniosła głowę. - Przestań, JW. Pewnie, że chcę ich poznać. - Ale po co? Jakie to ma znaczenie? - Chcę ciebie znać całego. Już niedługo będziemy razem cztery miesiące. Zdawało mi się, że stopniowo przejdziemy na inny poziom. A teraz widzę, że to chyba jest już inny poziom. A ja wciąż nic o tobie nie wiem. Czuję się dziwnie, kiedy masz masę kumpli, których jakby przede mną ukrywasz. - Wcale ich nie ukrywam. Ale to nieciekawe typy. Narwańce i prymitywy. Nie ma kim sobie głowy zawracać. - Jorge bardzo mi się spodobał. Przegadaliśmy pół wieczoru. Okej, on się trochę różni od twoich, czy od moich innych przyjaciół. Jest ze świata, którego nie znamy. Dla mnie to jest ciekawe. Chłopak, który musiał walczyć, żeby do czegoś dojść. Większości z tych, których my znamy, gołąbki same wpadają do gąbki, jak mawia król. Nie jest tak? - Może i tak. Król mówisz - tak, on czasem jak coś powie... - JW pomyślał o sobie. Ile prawdy znała Sophie? Ciągnął dalej: - Nippe mnie pytał, co to za koleżka, z którym byłaś w Sturehofie. Musiałaś brać Jorgego na Stureplan? - Ależ z ciebie trąba. Wstydzisz się czy co? Miej odwagę być tym, kim jesteś. Dla
mnie Jorge był świetny. Żul. Ulicznik. Opowiadał mi nawet o swoim dzieciństwie. Normalne getto, wiesz, w jego klasie w podstawówce było czterech Szwedów. A ja nie znam nikogo, kto ma rodziców pochodzących spoza Europy. Sztokholm to jest zwyczajny Johannesburg, tak to czuję. Słowa Sophie trafiły. Co właściwie o nim wiedziała? JW chciał zmienić temat. Zwykle robił to po mistrzowsku. Ale teraz nic mu nie przyszło do głowy. Siedzieli milcząc. Patrzyli na topniejące lody.
51.
No jasne, Mrado musiał zadbać o swoje bezpieczeństwo - Radovan nie mógł go dosięgnąć zbyt łatwo. A przede wszystkim, Mrado musiał ukryć gdzieś Lovisę. Lecz zdawał sobie także sprawę, że nigdy nie osiągnie stuprocentowego bezpieczeństwa. Można utrudnić znalezienie kogoś w Sztokholmie - uniemożliwić się nie da. Mrado sam znalazł zbiegłego latino w parę dni. Najlepsze ubezpieczenie Mrada: nazbierał tyle szajsu na Radovana, że powinno starczyć na co najmniej sto lat w Kumli. Rejestr grzechów bossa jugoli, gdyby Mrado go wydał,
obejmował:
podżeganie
do
morderstwa,
pobicia,
napady,
stręczycielstwo,
przestępstwa podatkowe, nielegalne posiadanie broni, pranie brudnych pieniędzy. Jedyne „ale” Mrada - on sam wmieszany w większość spraw. Sto lat dla Rada oznaczało co najmniej pięćdziesiąt dla niego. Kodeks honorowy wiązał ręce im obu. Niepisane prawo: swoje problemy załatwiamy we własnym gronie. Mrado i Nenad nie podnieśli jeszcze przyłbicy. Mieli to zrobić za parę miesięcy. Wtedy Rado się dowie - nie dadzą sobą pomiatać. Opuszczają go. Mrado szlifował już sformułowania. „Idziemy własną drogą, zmęczony kutasie.” Ale na razie siedzieli cicho. Żadnych pochopnych kroków. Mrado rozmówił się z Ratkiem i Bobbą. Solidni goście. Pracowali z Mradem od lat. Byli za nim. Inni po stronie Mrada: chłopcy ze spółek pralniczych. Paru chłopaków z siłowni. Chociaż paru stamtąd - na dwoje babka wróżyła. A paru to ostatnie cwele - zostaną u Radovana.
Normą przy tego typu porachunkach było odejście do innego gangu. Faceci ze Wspólnoty Wolfpack przechodzili do Bandidos, faceci z OG przechodzili do Fucked For Life. Tutaj: Mrado plus Nenad byli dostatecznie silni. Dość własnych siatek i kontaktów. A co najlepsze, cały podział rynku posypałby się, gdyby Mrado się wycofał. Rzecz opierała się na zaufaniu gangów do niego. To mogło spowodować wojnę wszystkich ze wszystkimi. To by wsadziło kij w szprychy Radovana. Dało im dobry start. * Mrado siedział w domu i cały dzień dzwonił, żeby się przygotować. Załatwił sobie nowy abonament komórkowy, co pozwalało mieć nadzieję, że nikt go nie podsłuchiwał. Szukał mieszkania z drugiej ręki. Parę na widoku. Najlepsze jak na razie: M-3 przy Skanstull, sześćdziesiąt osiem metrów kwadratowych. Czynsz siedem tysięcy. Mrado pojechał obejrzeć. Dobre warunki na jego potrzeby. Leżało na najwyższym piętrze, stalowa krata za drzwiami, możliwość zainstalowania systemu alarmowego. Co najlepsze - miało balkon dzielony z sąsiadem. Z perspektywy Mrada: w razie kłopotów można było przejść do mieszkania sąsiada przez balkon. Idealna droga ucieczki. Wydzwaniał do Anniki jak szalony. Wiedziała już, że Mrado jest zamieszany w brudne sprawy i wściekłaby się jeszcze bardziej, gdyby to miało jakoś wpłynąć na życie jej i Lovisy. Ale jednocześnie rozumiała. Jej dziecko mogło być zagrożone. Mrado żywił nadzieję, że Lovisa i Annika wyprowadzą się z mieszkania Anniki na czas wakacji. Pomysł Mrada na czas po wakacjach: Lovisa zmieniłaby przedszkole. Annika zmieniłaby adres. Obie zmieniłyby nazwisko. Byłoby dużo trudniej je znaleźć. Zadzwonił do Anniki po raz milion enty w tym tygodniu. Tym razem odebrała. - Cześć, to ja. - Cześć. - Jesteś zła? - Daj spokój, Mrado. Wiesz, że nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Niech się dogadują nasi pieprzeni adwokaci. Mrado zachował spokój. Dawał z siebie wszystko. - Masz rację, Annika. Ja też bym wolał uniknąć tych rozmów. Ale wiesz przecież, jaka jest sytuacja. Myślę o Lovisie. - Ty jesteś nienormalny. Przez dziesięć lat ci powtarzałam, co myślę o twoim stylu życia. Przed sądem się wypierasz, że nieprawda, że to przesada. Że to moja histeria. Że ja kłamię. A teraz, kiedy obiecałeś wziąć się w garść, co dwa tygodnie masz prawo do widzeń,
wspólną opiekę rodzicielską, teraz do mnie dzwonisz i stawiasz masę żądań. - Tak, ale te żądania są po to, żeby chronić małą. Ciebie zresztą też. - Ja wiem. Do tego doszło. To, że jesteśmy zamieszane w twoje życie, to wszystko przez ciebie. - Ale teraz chodzi o Lovisę, Annika. Przykro mi, że tak wyszło. Rozmowa wkoło Macieju. Mrado w sytuacji lose/lose. Jeżeli nie zabezpieczy Lovisy, nie waży się wystąpić przeciwko Radovanowi i będzie zgnojony do zera. Jeśli zabezpieczy Lovisę, praktycznie już nie będzie mógł się z nią widywać - jakość jego życia będzie mniej niż żadna. Annika wciąż mędziła, jaki Mrado jest nieodpowiedzialny. Normalnie trzasnąłby słuchawką. Lecz nie teraz. Jego ostatnia szansa - wytargować, coś za coś. - Annika, proszę cię. Posłuchaj chwilę. Daj mi coś powiedzieć. Rozumiem, że jesteś wściekła. Ja też jestem wściekły. Ale tym razem to naprawdę nie jest moja wina. To inni ludzie grożą mnie i wam. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Trzeba chronić Lovisę. Za dwa miesiące są wakacje. Chcę, żebyście przez całe lato trzymały się z daleka od Gröndalu i przedszkola. Chętnie dam wam pieniądze na wynajęcie jakiegoś letniska albo na jakąś podróż zagraniczną. O to się nie martw, spoko. A po wakacjach musicie zmienić adres i przedszkole. - Co ty właściwie sobie wyobrażasz? Już dziesięć razy ci mówiłam, że się na to nie zgadzam. - Daj mi skończyć. Jeśli się zgodzisz na moją propozycję, nie musicie przenosić się daleko od Gröndalu, tylko żeby mała zmieniła przedszkole, to ja się zrzeknę opieki rodzicielskiej i prawa do widzeń co dwa tygodnie. Annika zamilkła. Czekał na jakąś reakcję. Drapał paznokciem po plamie na sofie, tam, gdzie Lovisa rozlała ostatnio kakao. - Zrzekniesz się całkiem prawa do widzeń? - Tak. Potem może będziesz taka dobra, że mimo to pozwolisz mi ją czasem spotkać? - Tylko w mojej obecności. - O tym możemy wtedy dyskutować. To jak będzie z tym latem? Rozejrzysz się za jakimś letniskiem? Jakąś podróżą? Ja płacę, oczywiście. - Kiedy możemy spotkać się z adwokatami, żeby to spisać? - W każdej chwili. Dyskutowali jeszcze przez pięć minut. Ustalili, że spotkają się w tygodniu u adwokatów. Annika miała poszukać jakiegoś domu na wsi.
Uczucia po rozmowie sprzeczne. Najpierw triumf. Lovisa w bezpieczniejszym miejscu oznaczała, że mógł przedsięwziąć atak na Radovana. Potem odczuł ciężar. Jak często będzie mógł widywać Lovisę? Ważne, żeby pamiętać, co czyni z niego mężczyznę: godność Mradowi nikt nie będzie pluł w twarz. Gdy zgnoi Radovana, wszystko będzie dobrze. * Dwie godziny po rozmowie z Anniką spotkał się z Nenadem. Usiedli w Kelly’s na Folkungagatan. Była ósma. Knajpa już pełna podstarzałych hardrockowców i towarzystwa typu white trash. Esencja tego miejsca: duże z pianką i turnieje darta. Wrzaskliwie i agresywnie. Mrado lubił Kelly’s. Na agendzie, przede wszystkim, wielki transport koksu. Najważniesze dwie kwestie: jak mają porwać transport i jak go sprzedać. Nenad odsunięty od kokainy przez zdrajcę Radovana. Abdulkarim nową szychą. Arab nie miał pojęcia o podwójnej lojalności Nenada. Gość zrobiłby wszystko, żeby przypodobać się Radowi. Nawet gdyby Nenad zaoferował mu część zysku. Wniosek: lepiej trzymać Araba z dala od tej sprawy. Formalnie rzecz biorąc, Abdul nie wiedział, że Nenad nie jest głównym bossem. Ale Arab tylko świrował przygłupa. Już dawno pojął, kto właściwie za tym stoi. Że Radovan ścigałby każdego, kto by go zdradził, każdego, kto stanie po stronie Nenada. Rozwiązanie miało na imię JW Zamiast posłużyć się Abdulkarimem, mogli zlecić JW przygotowanie paralelnych kanałów sprzedaży. A przedmieścia? Abdul miał innych ludzi. JW wiedział prawie o wszystkich. Kilku latinos, Arabów i Szwedów. Nenad znał nową strategię sprzedaży, zwykłym ludziom. Nie brakowało możliwości rekrutacyjnych, ponieważ Mrado znał ludzi z OG, którzy może byliby chętni. W trakcie pracy nad podziałem rynku sieć kontaktów rozrosła się wykładniczo. Miał pogadać z ludźmi. Inna kwestia, którą rozważali: spółki wideo Mrada w tarapatach. Odkąd Mrado został zdegradowany, boss jugoli przestał przepuszczać przez spółki pieniądze. Od tego czasu minęły trzy tygodnie. Problem: bez cashu - opodatkowanie spółek opierało się na dochodach wykazywanych w zeszłym roku. Wtedy trzysta tysięcy miesięcznie. Teraz mniej niż sześćdziesiąt. Summa summarum: wielki brat wykończy spółki podatkami. Efekt byłby morderczy - Mradowi wyschłoby źródełko czystych pieniędzy. Możliwość załatwienia domku na wsi plus mieszkania dla bezpieczeństwa Lovisy dawał wyłącznie czysty cash. Kurwa mać.
Mimo to Mrado był zadowolony. Dobry dzień. Deal z Anniką zawarty. Plany z Nenadem w toku. Wkrótce zacznie się gra. Nagroda odmierzana wagą: sto tysięcy gramów kokainy. Nagroda w sensie duchowym: mieli być nowymi królami koki w Sztokholmie.
52.
Od nocy na Smådalarö minął tydzień. Jorge cicho sza. Gliny wciąż wyczulone, z powodu morderstw burdelowych, jak je nazwano w „Expressen”. Co za bullshit - bo chyba psa z kulawą nogą nie obchodziła para brudnych Serbów sutenerów. Jorge przesiadywał w domu. Czasem wychodził na ulicę, jeżeli sprzedaż albo dystrybucja koniecznie tego wymagały, ale nieczęsto. W sumie wyszedł trzy razy. Abdulkarim zadowolony, byleby dotrzymywać planu - rozsiewać białe złoto po przedmieściach. Zbijać ceny. Ustawiać poprzeczkę. Zamiast: zrobimy parę piwek? Zrobić: strzelimy parę snifów? Szło nieźle. Jorge miał osiem dilerskich kanałów w Rejonie Północnym. Od Solnej do Märsty. Kolesiów, którzy dobrze znali swój teren. Znali właściwych ludzi. Sprzedawali dalej, do pubów, pizzerii, dyskotek, po salach bilardowych i centrach handlowych, w parkach i pod socjalem. Poza tym miał dystrybucję na niektórych południowych przedmieściach. Jorge: mini Abdul na własnym terytorium. Ale w dalszym ciągu wolał się nie pokazywać. Petter, kibic Bajen, był jego main manem. Pilnował dilerów. Robił logistykę. Całymi dniami rozwoził dilpaki. Sam mówił o sobie: lodziarnia na kółkach. Brak było tylko chwytliwego dżingla do zwoływania klienteli. Wiekowo schodzili coraz niżej. Imprezy w willach i mieszkaniach, pod kioskami z fast foodem, pod osiedlowymi klubami. W poczekalniach, na stacjach kolejki podmiejskiej, w piwnicznych interiorach Projektu Milion23. Zimna, kompetentna inwazja koksu na przedmieścia. Hajs spływał wartką strugą. Abdul miał gest. Jorge uzbierał dotąd czterysta tysięcy. Połowę cashu przechowywał w domu, na półce, w sześciu pudełkach od DVD. Banknoty 23
Projekt Milion - pierwotnie (1965-1975) program budowy miliona nowych mieszkań; obecnie: program przeciwdziałania etnicznej i klasowej segregacji, między innymi przez odnawianie i rewitalizację „betonowych” przedmieść.
tysiąckoronowe zrolowane w szeregu jak cygara. Resztę zakopał w lasku pod Helenelundem. Na modłę piratów. Konsumował sporo, lecz większość odkładał. Nie zaznał spokoju. Co noc się budził, przynajmniej co godzinę. Nękały go obrazy ze snów. Sofy pokryte substancją mózgową. Mur Österåker od środka. Starsi faceci z językami jak postawione chuje. Nie trzeba było Freuda, żeby to wytłumaczyć. Jorge się bał. Jeżeli znowu wyląduje w pierdlu, to przypuszczalnie będzie dożywocie. Nie do przyjęcia teraz, kiedy miał być wujkiem. Musi działać. Wykorzystać pozytywy sytuacji. * Södermalm. W drodze na Lundagatan. Nieznany teren dla J-boya. Stacja metra o nazwie Zinkensdamm. Jorge wysiadł z kolejki. Silny powiew obmył mu twarz, gdy szedł po schodach w górę, do wyjścia. Pogoda łagodniejsza. Wiosna tuż-tuż. W górę Lundagatan. Park Skinnarvik bez śniegu. Jorge znał famę: siedlisko pedałów. Dom numer pięćdziesiąt pięć. Wstukał otrzymany kod. Tysiąc dziewięćset czternaście. Pomyślał: ludziom brakuje fantazji. Prawie wszystkie kody do bram zaczynają się od dziewiętnastki. Jak daty. Sprawdził na klatce listę lokatorów. Ahl, trzecie piętro. Jorge trafił pod właściwy adres. Wjechał na górę windą. Słyszał muzykę w przedsionku. Dryndnął do drzwi. Nic. Dryndnął znowu. Usłyszał, że muzyka ucichła. Ktoś w środku przekręcił zamek. Otworzył chłopak w dresowych spodniach i podkoszulku. Miał rozczochrane włosy, okrągłe okulary i pełno syfów na twarzy. Karykatura IT-nerda. Jorge się przedstawił. Został wpuszczony. Rozmawiali dwa dni wcześniej. Ustalili czas i miejsce.
Richard Ahl: dwudziestojednoletni slacker, który studiował filmoznawstwo na Södertörns Högskola, a wieczorami dorabiał sobie w Windows XP Support. Wedle własnych słów: strzelec wyborowy, który codziennie spędzał przynajmniej osiem godzin, biegając z karabinem w ręku w Counter Strike. Richard, nieznany guru gry sieciowej. „Trzeba ćwiczyć, jak się chce zostać zawodowcem. Masz pojęcie, ile szmalu jest w tej branży?”, spytał Jorgego, gdy już wytłumaczył, czym się zajmuje. Jorge miał to gdzieś. Grywał najwyżej w gameboya, historie bardziej zaawansowane to już nie jego repertuar. Richard tłumaczył: „Counter Strike to jest hicior wśród gier sieciowych. Wiesz, że ta branża ma większy obrót niż Hollywood?” Koleś nawijał dalej. Jorge złapał kontakt z Richardem przez Pettera. Według Pettera: to komputerowy geniusz. Szkoda, że marnuje talent na gry. Gdyby się postarał, mógłby lajtowo włamać się do SÄPO24, CIA lub Pentagonu. Mieszkanie: M-1 z wnęką. Oprócz łóżka prawie żadnych mebli. Na podłodze wszędzie ciuchy i gazety. Co najbardziej rzucało się w oczy, pod ścianą: stolik komputerowy, totalnie zagracony. Dwa ekrany, jeden flat screen i jeden starego typu. Dyskietki, płyty DVD i CD, pudełka, podręczniki, konsole i joysticki, pisma branżowe, klawiatury, trzy różne podkładki pod mysz z różnymi motywami, z czego jeden: staw z nenufarami Moneta, dwie różne myszy, kable, kamera internetowa, puszki po coca-coli i puste kartony po pizzy. Zwyczajna nisza IT-nerda. Richard usiadł na krześle przy stoliku. - Petter mi mówił, że potrzebujesz pomocy. Podrasować parę obrazków i zajrzeć do kompa. Jorge nie całkiem pewien, czy facet kapuje. Ciągle stał na środku pokoju. - Przede wszystkim potrzebna mi pomoc, żeby wejść do tego laptopa. Nie mam imienia użytkownika i hasła, a tam są bardzo ważne informacje. Poza tym chciałbym, żebyś mi pomógł poprawić jakość paru zdjęć, które zrobiłem telefonem komórkowym. - No. Przecież właśnie powiedziałem, nie? - Gość zadzierał nosa. Wiedział, że jest bystry. Lecz nie dość bystry, żeby być pokorny. Jorge podał mu laptopa, który zabrał z Hallonbergen. Richard przechylił się do tyłu na swoim krześle na kółkach. Podtoczył się do przodu. Otworzył laptopa. Włączył go.
24
SÄPO - szwedzka służba bezpieczeństwa.
Komputer spytał o imię użytkownika i hasło. Richard coś wpisał. Komputer odpowiedział tekstem: logowanie nie powiodło się. Albo podałeś niewłaściwe imię użytkownika, albo niewłaściwe hasło. Spróbuj ponownie lub skontaktuj się z personelem wsparcia technicznego. Richard westchnął. Spróbował nowej kombinacji liter. Nie pomogło. Zrestartował. Włożył płytę kompaktową. Zaczął pisać w formacie DOS. Nie pomogło. Dalej stukał w klawisze. Pisał frenetycznie. Jorge odsunął na bok stertę niewypranych ciuchów i przysiadł na łóżku. Nawet nie próbował pojąć, co nerd robi. Byle udało mu się wejść do komputera. Rozejrzał się. Na ścianach: plakaty z pierwszych Gwiezdnych Wojen. Może oryginalne. Luke Skywalker w mesjańskiej pozie z laserowym mieczem celującym w kosmiczny firmament. Yoda z kijem i pomarszczoną twarzą. Na pewno bardzo estetyczne. Jorgego nigdy nie rajcowało science fiction. Myślał o dziewczynach na Smådalarö. Wiele z Europy Wschodniej. Jak Nadja. Niektóre płynnie mówiły po szwedzku. Inne to zwykłe szwedzkie laski. Mieszanka: svennar, blattar, Azjatki. Rozumiał import kobiet ze Wschodu. Były w tym kraju nielegalnie. Brały dragi. Szantażowane, zastraszane przez alfonsów. Niewiele miały do wyboru. Ale te inne? Jak one wdepnęły w to szambo? Richard zaczął wyjaśniać: - Nie idzie mi. Informacje, do których chcesz się dostać, są na twardym dysku. Spróbowałem zainstalować na nowo Windows XP, to jest system operacyjny tego komputera, z mojej własnej płyty. Dane użytkownika i hasło wchodzą w skład tego systemu operacyjnego, więc pomyślałem, że jak założę nowy, to już ich nie będzie. Kłopot w tym, że system jakoś zaszyfrował informację z twardego dysku. Nie wystarczy zainstalować jeszcze raz Windowsa. Muszę to zdeszyfrować. To może trochę potrwać. - Ile? - Nie mam w domu programu do tego. Muszę ściągnąć. I trochę pogłówkować. To może zająć jakieś trzy, cztery tygodnie. - Naprawdę nie dasz rady szybciej? - Nie wiem. Mam teraz zapieprz na uczelni.
Jorge pomyślał: może trzeba wziąć nerda pod włos. Powiedział: - Rób co możesz, dobrze zapłacę. Richard zamknął laptopa. - Miałeś też spojrzeć na parę zdjęć - powiedział Jorge. Posurfowali na hotmail Jorgego. Załadowali zdjęcia. Richard otworzył program do obróbki zdjęć, z Adobe. Kliknął na Otwórz pod Plikiem. Na ekranie pojawiło się pięć fotografii. Pierwsza: Sven Bolinder w fotelu z lolitką na kolanie. Jego twarz z boku. Druga: jakiś mężczyzna w innym fotelu. Dziewczyna siedzi na poręczy. Całują się. Trzecia fotka: plecy faceta, który maca panienkę, przyciskając ją do ściany. Nie widać żadnej twarzy. Kurde. Czwarta: ten sam gość przy ścianie, wygląda zza ramienia dziewczyny. Szeroki uśmiech. Ostatnia: czwarty zgred przy fotelu. Dziewczyna na kolanach w fotelu, jedna ręka na spodniach zgreda, na jego kutasie. On uśmiechnięty. Wszystkie fotografie: fatalna jakość. Tak jakby Jorge sfotografował rozmazane duchy. Richard powiększył zdjęcia. - Co to, kurwa, jest? Jorge nie był pewien - czy nerd chce powiedzieć, że nie widzi, co jest na tych zdjęciach, czy jest zaszokowany, bo właśnie zobaczył? - To zdjęcia, które chcę wyostrzyć. I chyba tylko moja sprawa, co to jest? - Słuchaj, Jorge. Czym ty właściwie się zajmujesz? - Richard miał oczy szeroko otwarte. - Wyluzuj się. Nie jestem żadnym szpiclem rozwodowym, spoko. Ja nawet nie wiem, co to są za goście. Nie bój żaby. Pomóż mi tylko. Richard burknął coś pod nosem. Odwrócił się z powrotem do ekranu. Zaczął klikać w ikonki programu i w zdjęcia. Pracował. Zmieniał natężenie światła. Testował różne rozdzielczości, jakość pikseli, sposoby renderowania, kontrasty. Powiększał obraz, zmieniał kolorystykę, retuszował niewyraźne partie. Pracował z werwą. Minęła godzina. Jorge zapytał, ile to zajmie czasu.
Richard zdziwiony. - To? Całą noc. Jak już zacząłem, to będę robił, aż skończę. Jorge pojął aluzję. Podziękował. Mieli się zdzwonić nazajutrz około południa. Wyszedł. Poszedł w dół Lundagatan. W drodze do domu, w metrze: myśli. Te eleganckie, obrzydliwe zgredy nie były w życiu szczęśliwe. Musiały dymać młodziutkie kurewki, żeby się lepiej poczuć. Svenssońskie zakłamanie obnażone. Świat brudasów uczciwszy. Imigrancka Szwecja fajniejsza. Tej nocy, nie wiedzieć czemu, spał dobrze. * Nazajutrz, o wpół do pierwszej, zadzwonił IT-nerd. - Zrobiłeś te zdjęcia? - Jeszcze jak. Wyglądają, jakbyś je strzelił 3-megapikselową cyfrówką z fleszem, co najmniej. - No i? - Przepuściłem te fotki przez parę baz danych. Pomyślałem, że cię to zaciekawi. - Bazy danych? - No, nie chcesz wiedzieć, co to za faceci? Więcej, niż Jorge się spodziewał. Poczuł, jak skóra mu cierpnie. Duży numer. Richard mówił dalej: - Ten z laską na kolanie to jest Sven Bolinder. Prezes zarządu i główny właściciel jednej z największych spółek giełdowych w Szwecji. Ten, co się całuje, to spadkobierca jednej firmy, nazwa ci pewnie nic nie powie, ale jest zajebiście wielka. Ten gość przy ścianie, z tym kretyńskim smajlem, to jest kolega króla, bogaty arystokrata. I w końcu ten facet, co mu panienka robi masaż fiuta, ten był najłatwiejszy, to jeden z Wallströmów. Jorge nie miał pojęcia o firmach wyliczonych przez Richarda. Ludzie ze świata giełdy to nie jego bajka. Ale zrozumiał jedno - to są grube ryby. Umówili się z Richardem. Jorge miał do niego pojechać i odebrać zdjęcia w poprawionej formie. Wypadł z mieszkania. Pobiegł na stację podmiejskiej kolejki. J-boy: jak zawsze mówił - król królów. Finansiści/rekiny giełdowe/główni właściciele
- alarm na mieście. Jorgelito: blatte, którego lepiej wam było nie spotkać. Jakieś zwycięstwo w zasięgu ręki.
CZĘŚĆ 3 (TRZY MIESIĄCE PÓŹNIEJ) Magazyn „Svensk Damtidning25” Urodziny księżniczki - glamour party dla młodej śmietanki towarzyskiej Autor: Britt Bonde Foto: Henrik Olsson Wielkim wydarzeniem początku tego lata w kręgach stołecznego high life’u były oczywiście obchody urodzin księżniczki Madeleine. Odbyły się 10 czerwca na Solliden. Przyjęcie zorganizował rzecz jasna nowy beniaminek Stureplanu, Carl Malmer, przez przyjaciół nazywany Jet-set Carlem, profesjonalny aranżer imprez i osobisty przyjaciel księżniczki. Na miejscu byli tata król i mama Silvia oraz cała młoda śmietanka towarzyska Sztokholmu - która, poza konsumpcją szampana i bufetu włoskiego, tańczyła w rytm płynącej z estrady muzyki. E-Type dał specjalny urodzinowy koncert. Sama księżniczka olśniewała wczesną wiosenną „opalenizną z Saint-Tropez”, z Jonasem u boku. Księżniczka następczyni tronu Victoria złożyła siostrze życzenia i przekazała jej prezent urodzinowy - pomalowane fantazyjnie autko, model Mini One Cooper, dizajn Ernsta Billgrena. Wszyscy przyjaciele księżniczki spędzili razem z nią wieczór. O godzinie dwunastej podano lekki posiłek, zapiekankę z ziemniaków z anchois. Towarzystwo księżniczki bawiło się świetnie aż do białego rana! Przyjaciółki księżniczki, Sophie Phil i Anna Rosensvärd, były jak zwykle w nastroju do zabawy. Carl Malmer, „Jet-set Carl”, i jego przyjaciółka (od serca?) Charlotta „Lollo” Nordländer. Carl przygotował tę imprezę. „Chłopcy”, z baronem Fredrikiem Gyllenbielke, Niklasem „Nippe” Creutzem i Johanem „JW” Westlundem na czele, szaleli na parkiecie. 25
„Svensk Damtidning” - plotkarski tygodnik dla pań, zwany „królewskim”.
Sama solenizantka, księżniczka Madeleine, w objęciach swojego Jonasa.
53.
JW używał Życia. A w tym czasie Nenad utrzymywał z nim stałe kontakty. Minęły prawie trzy miesiące, odkąd JW się zdecydował - chciał grać z facetami z ekstraklasy. Nie bardzo rozumiał, do czego jest potrzebny w tej rozgrywce, ale najwyraźniej był ważny dla Nenada. Miał dostać należną mu część zysku. Po długim targowaniu w tę i we w tę przypadło mu piętnaście procent. Jeśli wszystko się uda, cały transport dotrze, sprzedaż pójdzie gładko, za sensowne ceny, wpadnie mu ponad sześć milionów. Jezu. Pranie pieniędzy wszystko rozwiązywało. Przed ponad trzema miesiącami wszystko ułożyło się na swoim miejscu. Spółki i konta na Isle of Man, spółki w Szwecji, faktury, umowy kredytowe i umowa o pracę. Cholernie elegancko ustawione. JW sam podziwiał swoje dzieło. Lokatę gotówki ze sprzedaży koki, kiedy pieniądze zostały przekazane jako pokrycie wyssanych z palca kosztów marketingu w Anglii. Sam wyprodukował faktury dla wymyślonych angielskich firm reklamowo-marketingowych. Wszystkie miały ten sam numer konta, to znaczy numer konta jego własnej spółki w Central Union Banku. Nie było w tym nic dziwnego - jego niby-biznes to przecież na papierze brytyjskie meble antyczne. Jego osoby kontaktowe, w Handelsbanken i w SEB, uwielbiały go. Za każdym razem, gdy się spotykali, JW sypał komplementami, żartował, częstował opowieściami o nowych fotelach ze skórzanym obiciem albo o szklanych stolikach na marmurowych nogach. Maksymalne zaufanie. Pierwsza faza przenosin, zamiana cashu na elektroniczne zapisy, szła gładko. Następna faza, ukrycie, polegała na tym, że pieniądze były transferowane do spółki JW na wyspie. Spółka otrzymała nazwę K Solutions Ltd. Podobało mu się to szelmowskie K. Pieniądze były chronione, ukryte, zabezpieczone. Nikt poza JW nie miał prawa wiedzieć, ile ich jest i gdzie są. Ostatnia faza była genialna - samo pranie. K Solutions Ltd udzielała kredytu trzeciej z kolei szwedzkiej spółce JW, JW Consulting AB. Umowy kredytowe były sporządzone przez jego własnego bankowca, który dokumentował transakcje. Procenty i raty uzgodnione. Nie brakło tam specjalnych klauzul: Event of Default, Governing Law, Termination Clauses wszystko wedle jurysdykcji Isle of Man. Z punktu widzenia szwedzkich władz szwedzkie spółki JW otrzymywały kredyt od pewnej spółki zagranicznej. I nic w tym nie było dziwnego.
Umowy były w porządku. Patent na sprzężenie zwrotne: JW opłacał faktury swojej własnej spółki, która udzielała kredytu, procenty spłacał sam sobie. JW Consulting AB rosła w siłę, miała już w kasie pół miliona koron, całkiem legalnie. Gdyby ktoś spytał, na co spółce potrzebne te pieniądze, odpowiedź była prosta - miały pokryć wstępne koszty rozruchu firmy, na przykład służbowego samochodu i komórki dla JW. Do tego dochodziły możliwości inwestowania na niby i zysków, które by stworzyły już całkiem własny kapitał spółki. A najlepsze z tego wszystkiego - spłaty procentów od kredytu można było odpisać sobie od podatku. Ta szwedzka spółka kupiła wreszcie BMW, o którym marzył JW, za dwieście tysięcy gotówką. Reszta w ratach. Samochód należał formalnie do spółki, ale JW mógł nim swobodnie dysponować. Dzień, w którym odebrał go ze sklepu, należał do najlepszych w jego życiu. Przerósł nawet dzień spędzony u Harveya Nicholsa w Londynie. Kupić mieszkanie było trudniej. Osoby prawne w Szwecji rzadko mogły posiadać mieszkania. JW Consulting AB nie mogła być formalnie kupującym. Rozwiązaniem było walne zgromadzenie akcjonariuszy, które postanowiło, wedle protokołu, wypłacić JW dywidendę, trzysta kawałków. Skutek wszystkich tych prawnych zabiegów był taki, że JW w ubiegłym tygodniu wyłożył ponad trzysta tysięcy zadatku na luksusowo wyremontowane M-2, sześćdziesiąt metrów kwadratowych, na Kommendörsgatan. Całkowita cena: 3,2 miliona. Mieszkanko było tego warte - wprawdzie niewielkie, ale wystarczało. Na podłodze parkiet, wysoki sufit, sztukaterie, głębokie nisze okienne, piec kaflowy - to dawało właściwy feeling. Nie zostało mu forsy na fajne umeblowanie, ale to nie problem - gdy przyjdzie już ten wielki transport i ruszy dilerka, wybierze się na ostry shopping w Nordiska Galleriet. Stworzy właściwy anturaż. Stopi się w jedno z własnym wyobrażeniem o sobie. Wszystko poszło tak szybko. W ciągu paru miesięcy osiągnął standard życia, jaki mieli Nippe, Mały, Fredrik i reszta ferajny. Miał samochód i chatę na Östermalmie. Mogło być tylko lepiej. Od wiosny kosił średnio po dwieście tysięcy miesięcznie. Trzymał sztamę z Calle Jet-setem. Carl aranżował imprezy, zapraszał ludzi, dbał o pijar. JW dostarczał czadu, dbał o pełne nosy. Pieniądze szły ze Szwecji na konto K Solutions Ltd na Isle of Man, i z powrotem do JW Consulting AB. Była to czasochłonna, pokrętna i kosztowna procedura. Ale gdy przyjdzie wielki transport koki, ta inwestycja zwróci się stokrotnie. Próbował wyjaśnić Abdulkarimowi działanie systemu. Arab pojął w ogólnych zarysach genialność patentu i też zapragnął w to wejść. JW sam sobie gratulował, był facetem, który potrafi planować parę ruchów naprzód - załatwił przecież tam, na wyspie,
jeszcze jedną spółkę i pootwierał konta. Teraz, gdy Abdul też był chętny, JW miał możliwość zająć się także jego pieniędzmi. Wystarczyło uaktywnić drugą spółkę i kręcić lody na jeszcze większą skalę. Nenad też umiał to docenić, rozumiał korzyści. Zażyczył sobie uczestnictwa. JW z ochotą zabrał się do dzieła. Kupował nowe spółki. Otwierał konta. Załatwiał umowy. Najdalej za miesiąc Arab, Serb i kto tam jeszcze chciał się załapać, będą mogli wkupić się w system JW. Wpuszczasz: szmal czarny jak noc. Dostajesz: śnieżnobiały grosz. * JW wiedział od dawna, że Sophie zna księżniczkę Madeleine. Ale to uczucie, gdy wreszcie został dopuszczony, a potem jeszcze zobaczył sam siebie na zdjęciach w plotkarskiej gazecie, to było szczęście porównywalne z kupnem BMW. Poza tym Sophie przestała go w końcu wypytywać o Jorgego i innych. Może wystarczyło jej to jedno spotkanie z Chilijczykiem? JW nie był pewny, czasem miał wrażenie, jakby dziewczyna oddalała się od niego. Czy dlatego, że czuła, że on ma zbyt wiele tajemnic? Ta jego wieczna niepewność. Powinien jej pozwolić poznać swoich kumpli dilerów? To było całkiem wykluczone. Odbezpieczony rewolwer przy czole JW. Spotkać Jorgego i wesoło spędzić czas, to jedno - ale ciężki żargon Araba i przyciężkie żarty Fahdiego? Nigdy. JW opędzał się od tej myśli. Cieszył się, że Sophie przestała się dopytywać. A jednocześnie rósł w nim strach, że wszystko przegra. To się nie mogło teraz rozpaść. Nie teraz, kiedy miał urzeczywistnić swoje marzenia. * Czekał na wieści z policji o postępach w sprawie Camilli, ale nic się nie działo. Pod koniec czerwca, prawie pół roku, odkąd im przekazał to, co wiedział, postanowił zadzwonić do prowadzącego śledztwo. Trafił na mur. Policjant wytłumaczył mu, że JW właściwie nie ma prawa do informacji o postępach dochodzenia w sprawie zaginięcia Camilli. „To informacje tajne, pan rozumie.” Jeśli policja uzna za stosowne powiadomić kogoś o sprawie, to będą to rodzice, Margareta i Bengt Westlund - nie JW. „A zresztą w tym konkretnym przypadku nie zaszło nic szczególnego, a więc nie było o czym informować.” Przez pół godziny siedział potem ze słuchawką w ręku i tylko gapił się przed siebie. Nie był w stanie pojąć. Czym oni się tam zajmują, do cholery? Podał im głowę tego belfra z Komvuksu na srebrnej tacy. Jasne, że Jan Brunéus miał coś wspólnego ze zniknięciem Camilli. Czasem się zastanawiał, czy nie nasłać na Brunéusa Fahdiego. Samemu go trochę
przycisnąć, żeby zaczął gadać. JW prowadził swój kokainowy biznes bez zarzutu. Ale jak długo budził się co rano z twarzą Camilli przed oczami, tak długo nie mógł zaznać spokoju. Nazajutrz zadzwonił do matki. Nie rozmawiał z nią od dwóch miesięcy. - Johan, ty za rzadko dzwonisz, a kiedy ja próbuję się dodzwonić, to nie odpowiadasz. - Na dzień dobry zafundowała mu wyrzuty sumienia. Nic dziwnego, że częściej nie dzwonił. - Wiem, mamo, przepraszam. Co tam u was? - Jak zwykle. Tu się nic nie zmienia. - JW zrozumiał. W jej głosie ciągle było słychać głuchy żal. - Jedna sąsiadka mi wczoraj powiedziała, że jesteś na zdjęciu w „Svensk Damtidning”. Od razu pobiegłam kupić. Miałam dzisiaj zadzwonić. Jak miło, Johan. Na balu u księżniczki i w ogóle. Widziałeś króla? - Owszem, widziałem. Był wesoły i zdaje się sympatyczny. - Ja nie wiedziałam, że ty znasz tych ludzi. - To przyjaciele z uniwersytetu. Fajne towarzystwo. - Tata wygrał wczoraj na zdrapce. Masz pojęcie? Wydrapał trzy razy tysiąc. Wpierw żeśmy nie zauważyli. Razem żeśmy drapali. Najwięcej, cośmy w życiu wygrali, to było raz sto koron. - Aha, to fajnie. Kupiliście za to więcej losów? - Nie. Poszliśmy do restauracji w Robertsfors. Ucieszyła go ta wiadomość. Z tego, co wiedział, od zaginięcia Camilli nigdzie nie wychodzili, nawet do jedynej przyzwoitej restauracji w Robertsfors. - Mamo, jest jedna rzecz, którą chcę ci powiedzieć. Margareta zamilkła. Po jego głosie poznała, o co chodzi. - Policja ma nowe informacje o Camilli. Słyszał jej oddech po drugiej stronie słuchawki. Opowiadał dalej. Całą historię o Janie Brunéusie. Gdy skończył, Margareta zapytała, skąd to wie. Uchylił się od odpowiedzi. - Mamo, musisz zadzwonić na policję. Wiem, że nie lubisz, ale musisz. Żeby dowiedzieć się, co jeszcze ustalili. Przycisnąć ich, żeby popchnąć dochodzenie. Mamy prawo wiedzieć, co się stało. - Ja nie mogę. To niech tata dzwoni. JW pogadał z Bengtem. Ojciec był w złym humorze. JW wyjaśnił jeszcze raz. Ojciec jakby nie chciał zrozumieć. Zadawał głupie pytania.
- To czemu ona tak dużo wagarowała? Chyba wiedziała, że za nieobecność obniża się stopnie? Frustracja narastała. W końcu JW prawie wykrzyknął: - Jak nie zadzwonicie na policję, to się więcej do was nie odezwę! To była brzydka groźba. Ale co miał zrobić? Przeprosił. Bengt obiecał zadzwonić na policję. JW siedział w swoim nowym pięknym mieszkaniu, na łóżku. Podciągnął kolana pod brodę. Miał ochotę zadzwonić do Sophie. Opowiedzieć jej wszystko o swoich rodzicach. O Camilli. Nie, to za duży numer. * Następnego dnia znów zajmował się tym, co zwykle. Projektem Abdulkarima, sprzedażą koki, ekspansją, współpracą z Jorgem. Wspólnie z Abdulkarimem i Jorgem przygotowywali grunt pod wielki transport. Arab specjalnie wydrenował rynek z koki. Chciał wyśrubować cenę przed przyjściem transportu. To oznaczało więcej czasu dla JW na studiowanie. Faktycznie tego potrzebował. O wszystkim, co się działo, JW równo donosił Nenadowi. Dzwonił do niego po kilka razy tygodniowo i składał raporty. Zaczął traktować to jako rutynę. * Wreszcie, któregoś czerwcowego dnia, przyszła wiadomość: główki kapusty w Anglii już dojrzały. Były duże i liście miały ciasno zwinięte. Za tydzień miały nadejść, zapakowane w kontenery. JW i Abdulkarim mieli już zakontraktowaną prawdziwą firmę logistyczną, Schenker Vegetables AB. Zabukowali magazyny w różnych częściach miasta, gdzie szajs miał być składowany, dogadali się z Anglikami w sprawie gwarancji cenowych i kontroli jakości, dopilnowali, żeby właściwi kierowcy mieli ładunek w swojej pieczy. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Niebawem mieli zalać przedmieścia Sztokholmu kokainą. JW i Jorge wszystko już zaplanowali, przemyśleli. Przygotowali dystrybucję pod kątem masy towarowej, jaka wkrótce miała być dostępna. W powietrzu wczesnego lata wisiało napięcie. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, za parę miesięcy JW zostanie multimilionerem.
*** Biuro Adwokackie Lindskog & Malmström RAPORT SYNDYKA MASY UPADŁOŚCIOWEJ A. DANE OGÓLNE Dłużnicy Wideo Ekspert w Sztokholmie Spółka Akcyjna; 556987-2265 Wideo Kolega Spółka Akcyjna; 556577-6897 Siedziba: Sztokholm Przedstawiciele Członek zarządu Christer Lindberg Ekholmsvägen 35 127 48 SKÄRHOLMEN Zastępca Eva Grönberg (nieżyjąca) Portholmsgången 47 127 48 SKÄRHOLMEN Rewident Mikhael Stoianović Kapitał akcyjny 100 000 koron Data upadłości 10 czerwca br. Syndyk masy upadłościowej Göran Grundberg B. ZESTAWIENIE AKTYWÓW I DŁUGÓW Ze spisu inwentarza masy upadłościowej wynika co następuje:
AKTYWA głównie wpływy kasowe, środki trwałe i aktywa obrotowe w postaci filmów wideo i DVD) 111 24,00 DŁUGI Długi z pierwszeństwem zaspokojenia (zobowiązania podatkowe) 174 612,00 Ust. O prawie korzyści, § 11 Długi bez pierwszeństwa zaspokojenia 43 268,00 Deficyt majątkowy 206 756,00 Spis inwentarza został formalnie poświadczony przez przedstawiciela spółki. C. WSTĘP Informacje ogólne Od pewnego czasu badam stan finansowy spółek podejrzanych o udział w tzw. aferze prania pieniędzy. Wyżej wymienieni dłużnicy, Wideo Ekspert w Sztokholmie Spółka Akcyjna (dalej określany jako Wideo Ekspert) i Wideo Kolega Spółka Akcyjna (dalej określany jako Wideo Kolega), są podejrzani o to, że wchodzą w skład grupy spółek powiązanych z tzw. mafią jugosłowiańską w Sztokholmie. Inne spółki wchodzące w skład tej grupy to Clara's Bar & Co AB, Diamond Catering AB i Specjalistyczne Wyburzenia w Nälsta AB. Spółki te prowadzą działalność różnego typu, lecz prawdopodobnie mają tych samych właścicieli. Dłużnicy Christer Lindberg nabył Wideo Eksperta we wrześniu ubiegłego roku od Alego Köyglu, który wcześniej prowadził w spółce pralnię chemiczną. Według Christera Lindberga, cena zakupu wynosiła sto trzydzieści tysięcy koron. Tej informacji nie udało się potwierdzić u Alego Köyglu. Wideo Kolegę Christer Lindberg nabył w tym samym miesiącu od Öza Izdana, który wcześniej prowadził w spółce wypożyczalnię wideo, podówczas jako firma Wideo Karlaplan AB. Christer Lindberg nie przypomina sobie, jak twierdzi, ile wyniosła cena zakupu. Hz Izdan odmówił odpowiedzi na pytania dotyczące tej transakcji. Według Christera Lindberga, w obu tych
przypadkach nie sporządzono żadnych umów kupna-sprzedaży na piśmie. Christer Lindberg nie był aktywnym właścicielem spółek. Nie zajmował się księgowością ani zarządzaniem spółkami. Okoliczności, w jakich nastąpiła niewypłacalność spółek Na długi spółek składają się głównie zobowiązania podatkowe. Celem działania spółek było przypuszczalnie pranie pieniędzy ich prawdziwych właścicieli. Prowadzono
utajoną księgowość,
według której faktyczne
dochody spółek
kształtowały się następująco (średni dochód, obliczony po pierwszych sześciu miesiącach działalności): Wideo Ekspert: 50 017 koron. Wideo Kolega: 46 122 koron. W zeznaniach dla Urzędu Skarbowego za okres listopad-marzec br. obie spółki wykazywały mocno zawyżone miesięczne zyski, a zatem sumy niebędące dochodami z działalności spółek. W
kwietniu
br.
odprowadzany
podatek
uległ
znacznej
obniżce
i
przypuszczalnie był oparty na faktycznych dochodach spółek. Urząd Skarbowy naliczył spółkom domiar podatkowy, kierując się danymi z ubiegłego roku, tj. oparty na deklarowanych fikcyjnych dochodach. Niewypłacalność nastąpiła zatem wskutek braku środków na uregulowanie długów podatkowych. Niewypłacalność obu spółek nastąpiła z końcem miesiąca maja. Upadłość etc. Dnia 11 maja br. Biuro ds. Wykonywania Orzeczeń wystąpiło z wnioskiem o postawienie spółek w stan upadłości. Dnia 12 maja Sąd Rejonowy postanowił ogłosić upadłość spółek. Christer Lindberg nie wniósł sprzeciwu co do tego postanowienia. Był kilkakrotnie wzywany w celu formalnego poświadczenia spisu inwentarza masy upadłościowej. Nie stawił się dobrowolnie. Dnia 12 czerwca Sąd Rejonowy nakazał doprowadzenie go przez policję. Doprowadzony Christer Lindberg zeznał pod przysięgą, iż nie wiedział, że część z deklarowanych przez spółki dochodów nie pochodziła z działalności spółek. Podejrzenia o przestępstwo Niżej podpisany jest zdania, że Christer Lindberg pełnił w spółkach rolę tzw.
słupa. Nie miał wglądu w ich działalność, służył jedynie jako osoba fizyczna odpowiedzialna za działalność spółek w określonych sytuacjach. Urząd Skarbowy zawiadomił Biuro ds. Przestępstw Gospodarczych o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, w następstwie czego wszczęto dochodzenie. Dochodzenie karne w postępowaniu upadłościowym przeprowadzono w porozumieniu z BPG i Urzędem Skarbowym. Göran Grundberg
54.
Wakacje zaczęły się przed tygodniem. Jego córeczka była wreszcie bezpieczna Lovisa i Annika wyjechały na trzy tygodnie do Hiszpanii. Mrado zapłacił za wycieczkę. Letni domek w Bergshamra By też był wynajęty, piętnaście minut drogi na południe od Norrtälje. Prawdziwy wiejski dom, czerwone ściany z bali, z białymi narożnikami. Wielki trawnik, na którym Lovisa mogła ćwiczyć swoje salta i gwiazdy. A pizda Annika z przyjaciółmi - bawić się, w co zechce: grać w krokieta, palanta, badmintona. Powinien być raj. Mrado miał nadzieję, że będą trzymać się z dala od Gröndalu jak najdłużej. Powinno się udać. Chata dobrze wyposażona, była pralka, zmywarka do naczyń, telewizor, wideo. Lovisa i Annika spędzą miłe lato z dala od miasta. To było tymczasowe rozwiązanie, lecz na razie idealne. Sam Mrado czuł się względnie bezpiecznie. Przed dwoma miesiącami załatwił sobie nowe mieszkanie. Zainstalował alarm. Kupił nowe auto. Założył skrytkę pocztową, przestał trenować w Fitness Clubie, zmienił telefon komórkowy. Zakontraktował Ratka jako osobistego ochroniarza: dawny towarzysz broni wynajęty po to, by w delikatnych sytuacjach być u boku Mrada. Odkrywać ewentualnych reketerów R, nim zdążą coś zrobić. Wystawiać swoją kevlarową kamizelkę na grad kul. Ratko nie był tani, ale to się opłacało. Liczyło się, że Radovan odniesie wrażenie - Mrado dobrze chroniony i gra w tej samej lidze co Pan R. Mrado sprawdził, komu może zaufać. Ci byli poinformowani: Ratko, Bobba, trochę ludzi z siłowni. Za parę dni Mrado i Nenad mieli odkryć karty. Powiedzieć Radovanowi, jak oni widzą serbską solidarność. Ryzyko konfrontacji. Ryzyko brutalnego klinczu. Ryzyko strat.
Ale Mrado nie miał wątpliwości: gdy przejmą wielki transport koksu - on i Nenad będą nowymi władcami. * Podział rynku funkcjonował w zasadzie idealnie. HA i Bandidos MC zakopali topór wojenny. Już samo to było nie lada wyczynem. Bandidos zrzekli się częściowo sprzedaży koki w śródmieściu i swoich wymuszeń w szatniach. W zamian za to zwiększyli ściąganie haraczy na południowych przedmieściach. HA rozkręcili przemyt alkoholu w całej środkowej Szwecji, ale zmniejszyli ściąganie haraczy w Sztokholmie. Original Gangsters dalej rabowali konwoje. Ograniczyli biznes z koksem na przedmieściach. Sprzedawali ostro w Rejonie Północnym. Tylko banda Nasera miała wszystko gdzieś, ciężko się z nimi gadało. W perspektywie ogólnej grupy mogły się skoncentrować. Zogniskować. Rozwijać obszary. Zwiększać zyski. Zwiększać dochody. Przede wszystkim: mogły uniknąć infiltracji projektu Nova. Po degradacji i problemach z wypożyczalniami wideo kłopoty Mrada ze snem przybrały absurdalne rozmiary. Faszerował się pigułkami jak jakiś dziadek z nadciśnieniem. To nie było okej. Miał nadzieję, że sytuacja się poprawi, gdy skonfrontują Radovana. Trzy grube minusy na koncie podatkowym. W sumie ponad dwieście tysięcy koron. Rozwiązanie: poświęcił te spółki. Słup, Christer Lindberg, svenne do kwadratu, musiał beknąć. W końcu za to mu się płaciło. I żaden ślad nie prowadził do Mrada. Problemem, który nie miał rozwiązania, było to, że Mrado potrzebował czystej kasy, żeby móc chronić Lovisę w przyszłości. Przede wszystkim na ewentualny zakup nowego mieszkania dla niej i Anniki. Rozważał pomysł Nenada: wykorzystać genialnego pracza, ich własnego człowieka, JW. Ten wannabe-brat montował podobno cudowne maszynki do prania grubych pieniędzy. To by się tak czy inaczej przydało po opchnięciu wielkiego transportu. * Mrado i Nenad na etapie intensywnego planowania. Za dwa dni mieli oznajmić bossowi jugoli, że odchodzą. Dlaczego to robili przed nadejściem transportu? Czy to nie błąd? Mrado przedyskutował rzecz z Nenadem - nie było innej możliwości. To była serbska droga: niech twój wróg wie, że jest twoim wrogiem. Mrado i Nenad mieli to rozegrać honorowo. Poza tym Abdulkarim już dawno został powiadomiony, że Rado odsunął Nenada od branży kokainowej. Powiadomiono też Araba, kto jest jego właściwym szefem. Gość pewnie
dawno już to podejrzewał. Skurwysyn Arab stanął twardo po stronie R. Nie chciał nawet rozmawiać z Nenadem, to był wyraźny sygnał - jesteś loser. Ja robię karierę. Innymi słowy nie miało znaczenia, czy Rado wie, że Nenad idzie własną drogą. Oficjalnie Nenad nie miał dostępu do info przez trzy ostatnie miesiące. Rado i Abdulkarim sądzili, że wypadł z gry. Ich błąd: nie wiedzieli, że mają kreta w swoich szeregach - chłopca JW. Transport miał nadejść z Arlandy 23 czerwca, za sześć dni. Plan Mrada i Nenada był prosty. JW wszystkim administrował. Dwie ciężarówki z Schenker Vegetables gotowe do przewozu kontenerów. JW pogadał z szoferami. Znali miejsce przeznaczenia kontenerów, nie magazyny czy hurtownie sieci ICA, Coop czy Hemköp - tylko hale chłodnicze Västberga. JW i paru innych ludzi Abdulkarima mieli nadzorować transport przez całą drogę z Arlandy. Szoferacy mieli zostawić szajs przy halach. Abdulkarim i jego kamanda - przeładować kokapustę. Tu właśnie mieli wkroczyć do akcji Mrado z Nenadem. JW powiedział im wszystko, co wiedział. Chłopak miał czekać przy halach chłodniczych. Dopilnować, żeby Mrado i Nenad mogli wejść. Potem to już ich sprawa, jak obezwładnić ludzi, przypuszczalnie Abdulkarima z nieodłącznym Fahdim plus facetów, którzy pomagali nadzorować transport. Co do JW, muszą coś upozorować, okleić go taśmą albo coś takiego. Jeżeli przyjdzie użyć broni - bez problemu. Mrado już nie mógł się doczekać. * Nadszedł czas, aby wyjść z szafy - postawić Radovana przed faktem, że jest wrogiem numer jeden. Mrado i Nenad spotkali się jak zwykle przed Ringens Centrum. Była dwunasta w nocy. Wzięli nowy samochód Mrada, porsche carrera. Wyglądało zabawnie - Mrado musiał zgnieść się jak kartka papieru, by móc zasiąść za kierownicą. Nenad na miejscu pasażera. Pojechali w stronę Näsbyparku, domu Radovana. Mieli się zjawić niezapowiedziani. Mrado bez Ratka czuł się nagi. Dyskutowali wciąż z Nenadem o swoich planach. Nenad rozmawiał właśnie z JW. - Niby dokładnie wiemy, co i jak, ale jest ryzyko, że Rado się spietra po tym, co zaraz mu powiemy. Może się zdecydować pozmieniać część planów co do transportu. Jedyne, co możemy wtedy zrobić, to elastycznie reagować. Mrado masował sobie kłykcie. Prowadził w milczeniu. Nenad powiedział: - Co taki cichy jesteś? Nie wybieramy się na żaden pogrzeb. To jest wielki dzień. To jest święto.
- Jesteś moim przyjacielem, Nenad. Znasz mnie. Pracowałem dla Radovana ponad dziesięć lat. A przedtem on i ja pod Joksą. Walczyłem w tym samym oddziale co Radovan. Mieszkaliśmy w jednym bunkrze pod Srebrenicą, przez pięć tygodni, pod ciężkim obstrzałem. A dziś mu powiem, że go zdradzam. Myślisz, że mi wesoło? - Rozumiem. Ale to nie ty zacząłeś. Radovan pierwszy cię poniżył. Bez powodu. Tak się nie traktuje towarzysza broni. Po wszystkim, cośmy dla niego zrobili. Te wszystkie lata, wyrzeczenia, ryzyko. - Nie potraktował mnie jak towarzysza broni. - Otóż to. Nie potraktował cię z szacunkiem, na jaki zasługujesz. Mój dziadek opowiadał mi jedną historię z wojny, drugiej światowej znaczy. Opowiadałem to o poście? Mrado pokręcił głową. - Dziadek był w partyzantce. Zimą czterdziestego drugiego wzięli go do niewoli ustasze. Wsadzili do niemieckiego obozu pod Kragujevaciem. Warunki były koszmarne, nie dostawali jedzenia, codziennie bici, bez kontaktu z rodzinami. Chorowali na zapalenie płuc, tyfus, gruźlicę, umierali jak muchy. Ale dziadek był twardy. Nie poddawał się. Przyszła wiosna i zbliżała się Wielkanoc. Dziadek i paru innych więźniów postanowili uczcić Wielkanoc jak należy. No wiesz, jak prawosławni Serbowie - postem. Pracowali w jakiejś fabryce, robili opony. Od siódmej rano do dwunastej w nocy, normalnie tylko jeden mały posiłek na dzień. Jeden niemiecki strażnik dowiedział się, że tego dnia poszczą, nie jedzą mięsa, jajek ani mleka, na pamiątkę męki Jezusa. Poszedł do szefa obozu i dostał zgodę na zamówienie dodatkowego żarcia. I na podłodze w tej fabryce, gdzie dziadek harował jak niewolnik, ten strażnik nakrył jak do uczty. Szynka, kiełbasa, kotlety, wątróbka, ryby, sery, jajka. Dziadek był wychudzony i wygłodzony już przed tym poszczeniem. Miał szkorbut, zęby mu wypadały jak sześciolatkowi. Strażnik krzyczy do nich: kto będzie jeść, ten przez tydzień nie musi pracować. Wyobraź sobie tę pokusę, chociaż raz się najeść. Móc odpocząć. Ale oni przecież przyrzekli, że będą przestrzegać postu. Ten strażnik próbował ich zawlec do stołu i zmusić do jedzenia. Jeden był za słaby, żeby się opierać. Niemiec go przewrócił. Przytrzymał mu jakoś ręce i siłą otworzył usta. Wtedy wkroczył dziadek. Walnął Niemca w łeb żelaznym łomem. Mrado przerwał opowieść Nenada. - Dobrze zrobił. - Tak, strażnik zaliczył glebę. Jako dzieciak zawsze pytałem dziadka, jak on się odważył. Wiesz, co mi powiedział? - Nie. Nie słyszałem wcześniej tej opowieści.
- Powiedział mi tak: „Ja nie jestem wierzący ani religijny. Ale godność, Nenad, serbska godność. Ten strażnik deptał honor tego człowieka, więc także i mój. Nie zrobiłem tego dla Jezusa, tylko dla honoru”. Dziadkowi przyszło drogo zapłacić za to, co zrobił. Pamiętam z dzieciństwa te jego pokręcone ręce. Ale nic sobie z tego nie robił. Najważniejsze, że zachował godność. Mrado zrozumiał. Wiedział, że Nenad ma rację. Godność ponad wszystko. Radovan podeptał Mrada. Mrado musi zglanować Radovana. Nie było odwrotu. Szli na wojnę. Tylko jeden z nich mógł zwyciężyć. Mrado pomacał się po piersi jeszcze raz. Rewolwer tkwił w wewnętrznej kieszeni. * Mijali Djursholm. Niebawem na miejscu. Näsbypark spokojny jak zwykle. Zaparkował porsche daleko od domu Radovana. Podciągnęli rzepowe zapięcia kamizelek. Sprawdzili dokładnie amunicję w swojej broni. Ruszyli z powagą w stronę willi. Na dworze było wciąż dość jasno, jak to w czerwcu. Radovan powinien być w domu. Znali swojego eks-bossa. Co drugi czwartek grał w pokera z własną paczką hazardzistów; to byli Göran, Berra K. i paru innych starszych gości. Mrado pomyślał: on sam nigdy nie został tam zaproszony. Gra kończyła się zwykle o północy. Rado zawsze jechał potem do domu. O tej porze powinien już być. Mrado i Nenad podeszli żwirową ścieżką do wejścia. Reflektor zapalił się automatycznie. Zanim zdążyli zadzwonić, drzwi się uchyliły. W drzwiach stał Stefanović, rękę trzymał pod połą marynarki. Zapytał nieśpiesznie, wyraźne serbskie akcenty: - Co wy tu robicie o tej porze? Mrado odpowiedział: - Chcemy spotkać się z Radem. O tej porze zwykle jest w domu. To ważne. Stefanović napięty jak sprężyna. Przed nim: dwaj faceci, których Radovan postanowił
zdegradować. Śmiertelnie niebezpieczni. Jeden - najemny morderca, reketer, egzekutor, maszyna do zabijania. Drugi - kokainowy magnat, przemytnik, król alfonsów z predylekcją do ostrej gry. Na sto procent uzbrojeni. Jeden fałszywy krok i do widzenia. - Radovan poszedł spać, zdaje się. Niestety. Możecie chyba zadzwonić jutro? - Nie. Ma z nami porozmawiać teraz. Stefanović zamknął drzwi. Mrado i Nenad wciąż na zewnątrz. Wypatrywali ruchu za oknami. Minęły trzy minuty. Wiedzieli, że Rado rozumie. Nigdy by się nie odważył wpuścić ich do domu. Skąd miałby wiedzieć, że nie przyszli go rozwalić? Stefanović znów wyszedł. - Zgodził się z wami spotkać. Proszę tędy. Stefanović poprowadził ich przed sobą w stronę garażu - sprytnie, miał ich na oku, a oni musieli odwrócić głowy, żeby go zobaczyć. Otworzył drzwi do garażu. Mrado zajrzał do środka. Wewnątrz było ciemno. Mrado dostrzegł saaba i lexusa Rada. Poza tym był tam jaguar, jakiś motocykl i range rover, którym zabrano Mrada na spotkanie w wieży skoczni narciarskiej trzy miesiące temu. Stefanović poprosił, żeby weszli. Może mógłby zastrzelić jednego z nich, ale nie obu. - Zaczekajcie tu. Sprowadzę Radovana. Zostali sami. Drzwi ciągle otwarte. Mrado usłyszał jakiś odgłos i wiedział, co to jest Nenad wyciągnął z kieszeni swoją broń. Mrado zrobił to samo. Słyszał, jak drzwi do domu otwierają się i zatrzaskują. Nie widzieli nikogo, słyszeli tylko głos Stefanovicia. - Okej, chcemy, żebyście schowali broń. Załóżcie ręce na piersi. My zaraz podejdziemy. Pomyślałem sobie, że możecie pogadać z Radovanem w garażu. Wiecie, tam, w domu, śpi jego córka i chce mieć spokój. Mrado wciąż trzymał rewolwer. - Nie ma mowy. Koniec z dyktowaniem nam warunków. Radovan ma mieć ręce opuszczone, na widoku, jak wyjdzie z cienia. Po prostu to samo dotyczy nas wszystkich. Kogo łapy zaświerzbią, będzie miał łeb podziurawiony jak rzeszoto. Z cienia dobiegł go śmiech Radovana. Zgred miał przynajmniej poczucie humoru.
Wystąpił naprzód. Ręce po bokach. Odważnie. Radovan twarzą w twarz ze swymi zbuntowanymi poddanymi. Mrado zrobił to samo. Pokazał się Stefanović. Ruki pa szwam. Nenad to samo. Czterej mężczyźni w luksusowym garażu. Gapili się na siebie. Radovan powiedział: - Aha, i czego to chcecie o takiej nieludzkiej porze? - Chyba już wiesz. Chcieliśmy tylko powiedzieć ci w oczy. Radovan uśmiechnął się. - Przypuszczałem, że do tego dojdzie. Ty, Mrado, nigdy nie umiałeś przyjąć porażki. To jeszcze jeden powód, dla którego nie możesz zostać na topie. A ty, Nenad, musisz nauczyć się pokory. Nie możecie od razu trzaskać drzwiami, gdy tylko was przydzielę do innych zadań. To chyba jasne, nie? Mrado zignorował prowokację Rada: - To jest koniec. Dziesięć lat byliśmy razem. Dla Joksy, pod Arkanem, dla Serbii. Ale teraz koniec. Ty, Radovan, nie wiesz, co to jest wdzięczność. Nie wiesz, co to jest honor i sprawiedliwość. Dlatego jesteś słaby. I dlatego jesteś przegrany. - Zaczerpnął tchu. Ciągnął dalej. - A mogło być całkiem inaczej. Mogłeś to budować na tych samych podstawach co Jokso. Na szacunku dla swoich ludzi i pokorze. Ale ty wolałeś nas zdegradować. Myślałeś, że ten numer przejdzie? Że my to łykniemy? Za kogo ty, kurwa, mnie masz? Myślisz, że jestem jakiś svenne, co jak mu plują w mordę, to mówi, że deszcz pada? Rado, twój czas się skończył. Mrado i Nenad opuścili garaż. Nie czekali na odpowiedź Radovana.
55.
Rzut oka wstecz, dla kurażu - na technikę szantażu. Minęły trzy miesiące, odkąd Jorge otrzymał tych pięć fotografii potężnych ludzi. Z całego serca podziękował IT-nerdowi Richardowi. Zdziwiony, że gość nie zażyczył sobie wziąć w tym udziału. Nie padło słowo o tym, żeby wspólnie z J-boyem przycisnąć facetów. Jorge
otrzymał
zdjęcia
wydrukowane
na
papierze
fotograficznym.
Jakość
pozostawiała nadal sporo do życzenia, ale teraz wyraźniej było widać, kogo przedstawiają i co się tam dzieje. Napisał list, postarał się, żeby to dobrze brzmiało po szwedzku. „Załączone zdjęcie zrobiono panu w marcu na balu Svena Bolindera. W ciągu dziesięciu dni zostanie ono wysłane do pańskiej małżonki. Aby temu zapobiec, proszę wpłacić 50 000 koron na konto nr 5215-5964354 w SEB, najpóźniej za tydzień od dzisiejszej daty”. Jorge skontaktował się wcześniej z pewnym starym ćpunem. Kazał facetowi założyć konto w SEB. Sam zajął się kartą bankową i kodem. Miał jak najszybciej wyjąć wpłacone pieniądze. Poszło lajtowo, megawypas. Ci czterej zgredzi - jeden był na dwóch zdjęciach - wpłacili hajs grzeczniutko, bez szemrania. Jorge nie mógł ich szantażować wszystkich naraz, ponieważ karta bankowa miała limit wypłat. Co dwa tygodnie odhaczał jednego. Po dwóch miesiącach - J-boy bogatszy o dwieście tysięcy. Najbardziej lajtowy deal w mieście. Biedne leszcze, wiedzieli, że on jeszcze wróci. Miał nadzieję, że Radovan usłyszał, że ktoś go wali po rogach. Że ktoś wie, czym on się zajmuje. * Abdulkarim przyciskał. - Musisz robić struktury. Skombinować więcej sprzedawców. Niedługo przyjdzie transport klasy George Jung. Jorge wydobył wreszcie od Abdula info o transporcie. Oczywiście, chodziło o kokę. Wiele kilogramów, według Araba, co najmniej sto. Czy to możliwe? W takim razie to był największy pojedynczy przerzut, o jakim Jorge słyszał. Jego dawni kumple z Österåker padliby z wrażenia. Ucichły gadki po morderstwie burdelowym. Krążyły inne pogłoski. Wojna w szeregach jugolskiej mafii. Bunt przeciw Radovanowi. Rozłam w organizacji. Co to oznaczało dla jego projektu? Parę dni później usłyszał od Fahdiego, kto odszedł z organizacji: Mrado i Nenad. Los spłatał figla. To przecież byli właśnie oni, numer drugi i trzeci na jego liście nienawiści, po ich eks-szefie Radovanie. Mrado za ból. Nenad za Nadję. *
W połowie czerwca zadzwonił IT-nerd. Koleś przeciągnął wyznaczony termin. Zwalał na mistrzostwa CS. Jorge pomyślał: Counter Strike - kogo to obchodzi? Miałeś zadzwonić wcześniej. Jorge próbował go ponaglać. Miało zająć parę tygodni - zajęło dwa miesiące. Ale niewiele mógł wskórać. Teraz nareszcie przyszła pora. Odebrał kompa od Richarda, IT-nerda, tego samego dnia. Po drodze Jorge cały w skowronkach. Może w laptopie są rzeczy, za które zgarnie jeszcze więcej cashu. Poszedł w górę Lundagatan. Dryndnął do drzwi Richarda. Wszedł. - Słuchaj, ja ciebie nie znam i nie mam pojęcia, czym ty się zajmujesz. Żeby było jasne. Ten komentarz zdziwił trochę Jorgego. - O co ci biega? - O nic właściwie. Myślałem tylko o tym, co jest w komputerze. Niektóre rzeczy są, jakby tu powiedzieć, dosyć bulwersujące. Jorge chciał tylko dostać kompa i zawartość. - Spokojnie, kolego. Chcesz więcej hajsu, czy jak? - Hajsu? Nie, chciałem cię tylko ostrzec. Żebyś nie wpadł w tarapaty. Jorge nie wiedział, czego ma się spodziewać. Podziękował za pomoc. Zapłacił. Zmył się. W drodze do domu czuł pokusę, żeby otworzyć laptopa już w kolejce. Powstrzymał się. Lepiej z tym zaczekać. * W domu, w Helenelundzie. Usiadł na kanapie. Otworzył komputer. Jako tapeta: rozległy trawnik i niebieskie niebo. Spojrzał na pulpit - niewiele ikonek. Mój komputer, kosz, dwie gry komputerowe: Battlefield 1942 i The Sims. Itunes, Excel i Windows Media Player też były na wierzchu. Trochę teczek. Zaczął przeszukiwać teczki, po kolei. Już później myślał: gdyby wiedział, co znajdzie, to może dałby sobie spokój z tym szukaniem.
Jedna teczka zawierała ściągnięte z internetu strony ze zdjęciami broni. W innej były pliki mp3. Trzecia teczka: angielskie solucje do gier. W czwartej były nazwiska jeleni, ich pseudonimy i hasła. Co najmniej trzysta nazwisk. Jorge przeleciał listę. Głównie svennar, ale i trochę brudasów. Był tam Fahdi. Jorge już znał jego alias. Był tam Abdulkarim. Był tam Jet-set Carl. Innych nazwisk Jorge nie rozpoznawał - trzeba przejrzeć dokładniej. Potencjalna kopalnia złota. Następna teczka: szkic do strony domowej burdelu. Zdjęcia kobiet. Króciutkie teksty. Numery telefonów. Jorge przejrzał zdjęcia. Dziewczyny pozujące pod gołą ścianą, w ostrym świetle. Znalazł dwa zdjęcia Nadji. Opuszczonej. Samotnej. Bezbronnej. Lista nazwisk była okej. Zdjęcia Nadji były dołujące, ale nie koszmarne. Jorge kapował, że tak właśnie działa kurewska branża. Dopiero to, co znalazł w ostatniej teczce, plik MPEG, przyprawiło go o mdłości. W życiu nie widział czegoś tak obrzydliwego. Film trwał pięć minut. Wystarczająco długo, żeby śnić koszmary przez resztę życia. Pierwszy obraz: pokój, zimne światło, stół. Dwaj mężczyźni w kominiarkach wloką kogoś z płócienną torbą na głowie. Sądząc po ciele, była to dziewczyna. Jeden z mężczyzn: ciemna skórzana kurtka, napakowany. Drugi: ubrany w garnitur. Mówili po serbsku. Wciągnęli dziewczynę na stół. Ręce związane z tyłu. Opierała się, jak tylko mogła. Ten duży zdjął jej z głowy torbę. Spłakana dziewczyna. Jasnowłosa, wygląd skandynawski. Krzyknęła czystą szwedczyzną: „Puśćcie mnie, wy świnie!” Wrzeszczała dalej. Jorge nie chwytał wszystkich słów. Kafar coś powiedział. Uderzył ją w skroń. Jorge rozpoznał jego głos. To był Mrado. Facet w garniaku pogładził ją po policzku. Splunęła mu w twarz, coś wrzasnęła. Parę chaotycznych sekund. Dziewczyna znów krzyknęła: „Jakim cudem ja mogłam z tobą być?” Mrado wyjął rewolwer. Wepchnął jej lufę w usta. Zamilkła. Stal zazgrzytała o zęby. Płakała. Gość w marynarce był wściekły. Wyzywał dziewczynę. „Nie będziesz na mnie pluć, kurwo jebana.” Rozpiął rozporek. Zdarł z niej treningowe spodnie. Leżała bez ruchu. Rewolwer wciąż w ustach. Gość w marynarce wyjął kutasa. Zmusił dziewczynę, żeby leżała na brzuchu. Mrado przyciskał jej teraz lufę do głowy. Ten w marynarce ją gwałcił. Pchnięcia. Szybsze tempo. Trwało dwie minuty. Jorge zwymiotował. Widział masę pornoli - ale to było naprawdę. Ten w marynarce skończył. Dziewczyna wrak. Mrado podniósł broń. Popatrzył w kamerę. Jego oczy widoczne przez otwory w kominiarce.
Powiedział po szwedzku: „Ostrzeżenie dla tych, co chcą nas wykiwać”. Ostatnia minuta. Przenieśli dziewczynę na krzesło. Jej sportowe spodnie wciąż ściągnięte. Mrado bił ją w brzuch, po ramionach, po twarzy. Fruwały krople potu. Fruwała krew. Jej brwi straciły kształt. Wargi pękły. Uszy opuchły. Zostały same strzępy. Film nagle się urwał. Dziewczyna kogoś Jorgemu przypominała, choć nie mógł sobie uzmysłowić kogo. Jedyna dobra nowina: obrzydliwość filmu. Powinien być megadowodem przeciw Mradowi. Facet będzie żałował przez sto lat, że skatował J-boya. * Nocą. Jorge nie mógł strawić tego MPEG-a. Przypuszczał, że używali go do zastraszania dziwek, które sprawiały kłopoty. Przyjrzał się bliżej plikowi - film był mniej więcej sprzed czterech lat. Pokazywali ten sam trailer raz po raz? Parodia snu. Najpierw nie zasypiał. A kiedy już zasnął - budził się parę razy na godzinę. Poszedł do kibla. Śnił koszmary. To mu przypominało noce sprzed ucieczki z Österåker. Czuł się podle. Oglądać pornografię i się cieszyć, proszę bardzo - ale nie gwałcić i katować live, przed kamerą. Kogo mu, kurwa, ta gwałcona przypominała? Błądził w pamięci po omacku. Cieszył się teraz, że rozwalił tego alfonsa i burdelmamę. Następni będą Mrado, ten drugi facet z filmu i Radovan. Jeszcze wybije ich godzina. J-boy depcze wam po piętach. * Nad ranem napił się mocnej kawy. Musiał się rozruszać. Musiał zapomnieć. To był świąteczny dzień Abdulkarima. Miał nadejść wielki transport. Jorge brał udział w przygotowaniach - miał nadzorować przewóz razem z JW. Z Arlandy do hal chłodniczych. Za godzinę powinien spotkać się z Abdulkarimem, Fahdim i JW, żeby obgadać szczegóły. To była wielka sprawa. To, co widział na filmie ubiegłego wieczoru, było większe. Ale teraz musiał się skoncentrować. Transport miał wkrótce tu być. ***
UWAGA! Pilne! Tajne, specjalnego znaczenia Attn: insp. Henrik Hansson, Sekcja Specjalna Faks: 08-670 45 81 Data: 22 czerwca Liczba stron (włącznie z niniejszą): 1 Sprawa: operacja Śnieżyca, projekt Nova Rozpoczęcie operacji Śnieżyca Operacja Śnieżyca zaczyna się jutro, godz. 10.00. Zbiórka wszystkich jednostek na Bergsgatan, sala 4 D, na wewnętrznej odprawie. Zarys sytuacji Johan Karlsson, od pewnego czasu infiltrator w ramach projektu Nova (alias Micke), informuje, że śledzona grupa planuje przyjęcie bardzo dużego transportu kokainy. Transport przybywa na Arlandę lotem nr B 746-34 z Londynu, jutro o godz. 8.00. Zostanie następnie przewieziony w kontenerach, ciężarówkami firmy logistycznej Schenker Vegetables, do hal chłodniczych w Västberdze. Dokładne miejsce rozładunku w chwili obecnej jest nieznane. Planowana interwencja Istnieją duże szanse, że przy odbiorze transportu kokainy będą obecne osoby postawione wysoko w hierarchii sztokholmskiej mafii jugosłowiańskiej. Zgodnie z aktualnymi instrukcjami, należy czekać z interwencją do momentu, gdy będzie możliwe ujęcie jak największej liczby tych osób. Obecnie pracujemy nad zdobyciem dokładnej informacji o planowanym czasie i miejscu rozładunku; o rezultatach będziemy informować na bieżąco. W skład operacji Śnieżyca wchodzi Specjalny Oddział Prewencji, grupa śledcza projektu Nova oraz Sekcja Śledcza ds. Narkotyków. Niniejszy faks został wysłany do wszystkich dowódców pododdziałów i szefów sekcji.
56.
JW i Jorge siedzieli w wynajętym pickupie. Czekali, nie mówili do siebie za wiele, przeważnie milczeli. JW ustawił logistykę. Dwie ciężarówki z Schenker Vegetables odbiorą kontenery na Arlandzie. Kierowcy mieli zawieźć towar bezpośrednio do hal chłodniczych w Västberdze. Nie byli tępi, więc wiedzieli, że przewożą coś cennego, ale też że nie trzeba o nic pytać. JW i Jorge czekali, by pojechać za ciężarówkami. Dopilnować, żeby kierowcy nie zboczyli z kursu, nic nie uszczknęli z ładunku i nie kontaktowali się z podejrzanymi osobami. Abdulkarim i Fahdi mieli spotkać się z nimi przy halach. Gdy szoferacy już się zmyją, Arab, JW, Jorge i paru innych porozcinają główki kapusty i przepakują kolę. Wywiozą ją, upakują tu i tam. Zarobią grubą forsę. O czym Abdul, rzecz jasna, nie wiedział, to że JW był największym kretem tej dekady, piątą kolumną rozłamowców. Przekazał Nenadowi każdy szczegół planu. Zgodnie z ich umową, Nenad miał wkroczyć z bronią, objąć kontrolę nad lokalem jak tam chce - może powiązać ludzi, łącznie z JW, i uprowadzić transport. Miało pójść jak po maśle. Abdulkarim - na zieloną trawkę. I nikt nie będzie miał pretensji do JW. Elegancko. Z samego rana Abdulkarim urządził spotkanie briefingowe. Wydawał dyspozycje tonem kaprala, tak jakby kiedykolwiek służył w wojsku. JW, Jorge, Fahdi, Petter byli weseli, zwarci i gotowi - przede wszystkim: zarobić na koksie miliony. Arab przypomniał o zasadach. O nowych kartach SIM w nowych komórkach nie musiał mówić. Zaraz po rozładunku telefony i karty zostaną zniszczone, a Abdulkarim rozda im nowe. Wszyscy musieli być w rękawiczkach - tradycyjna metoda unikania śladów linii papilarnych. Fahdi miał w swoim aucie radio policyjne - najprostszy sposób, żeby słyszeć, co gliny wiedzą, a jeśli coś wiedzą - to dokąd jadą. Mieli być w dżinsach i niebieskich bawełnianych bluzach - mało kto o tym wiedział, ale technicy kryminalni nienawidzą włókien niebieskiej bawełny. Zasadniczo nie dało się nikogo powiązać z takim ciuchem, ponieważ jest to najzwyklejszy ślad tekstylny, jaki ludzie po sobie zostawiają. W kieszeniach kominiarki, gdyby psy zrobiły nalot, a tobie udało się zwiać, to lepiej, żeby nikt nie widział twojej twarzy. Na koniec, kiedy już mieli iść, niemiłe zaskoczenie: Abdulkarim dokonał ostatniego posunięcia - kazał Fahdiemu wręczyć broń Jorgemu i JW
- Musicie je mieć, chłopaki. Jak ci faceci w Anglii. My nie jesteśmy gorsi od nich. Teraz jest na serio. Jak gliny lachociągi zechcą bruździć, to macie walić bez obcyndalania. JW dostał czarny pistolet. Połyskujący. Był groźnie piękny. JW siedział na sofie Abdulkarima i ważył go w dłoni. Glock 22. Fahdi pokazał mu, jak działa system zabezpieczenia, dodatkowy języczek w spuście, magazynek. Potem zademonstrował właściwy sposób trzymania - by zredukować odrzut. Jorge dostał rewolwer. Przyjął to spokojnie. JW czuł się rozdarty - mieszanka strachu i fascynacji. Jorge był cool. Oczy miał podkrążone i narzekał, że fatalnie spał. Włosy prostsze niż zwykle. JW pomyślał: zapomniał użyć lokówki? * Stali zaparkowani na Arlandzie, przed bramą ogrodzenia hali ekspedycyjnoprzeładunkowej. Czekali na ciężarówki. JW za kierownicą, Jorge obok. Chilijczyk gapił się przez okno. Samochód, w którym siedzieli, pachniał jak nowy. Po dziesięciu minutach Jorge odwrócił się ku JW. Wyglądał dziwnie. Zamyślony, a zarazem zmęczony. - JW, ty nie masz siostry? JW nie śpieszył się z odpowiedzią. W głowie miał natłok chaotycznych pytań. Dlaczego Jorge o to spytał? Wie coś o Camilli? Sophie coś mu opowiedziała? JW skinął głową. - Mam siostrę. A bo co? Jorge odpowiedział: - A nic. Tak tylko pytam. Ja też mam siostrę. Paolę. Widziałem się z nią tylko raz od ucieczki. Ciężko mi z tym. Zawsze ją z sobą noszę. JW stracił zainteresowanie. Jorge chciał tylko pogawędzić. Nie wyglądało na to, żeby wiedział coś o Camilli. Że jego siostra zaginęła, że wcześniej była z belfrem z Komvuksu, który jej dawał najlepsze stopnie w zamian za seks. Że jeździła żółtym ferrari z jakimś Jugosłowianinem. Że coś tu śmierdzi jak cholera. Jorge był w porządku. Wcielenie mitu getta o blatte twardzielu. A jednocześnie fajny człowiek, okazujący szczerą wdzięczność za to, że JW zabrał go z tego lasu. JW powiedział: - Ja też ze sobą noszę moją siostrę. Mam w portfelu jej zdjęcie. Jorge odwrócił twarz w stronę JW.
Nic nie powiedział. Rozmowa zamarła. Obserwowali bramę. JW pomyślał, że Jorge zdawał się nie tylko zmęczony, ale i zestresowany. * Po pół godzinie wyjechały ciężarówki, dwie sztuki, z napisem Schenker Vegetables po bokach kontenerów zielonymi literami. Widzieli wcześniej kilka takich i byli zestresowani. Nie mieli prawa przegapić tych właściwych. Bo co by było, gdyby pojechali nie za tym transportem? Za jakąś masą kapuścianych głąbów bez koki. Obaj, JW i Jorge, miętosili w rękach karteczki z zapisanymi numerami rejestracyjnymi - tym razem to były te właściwe. JW wrzucił jedynkę. Powoli potoczył się za nimi. Ciężarówki wjechały na podjazd i wykręciły na terminalu. JW w ślad za nimi. Jedyna dziura w całym planie to właśnie dostęp do Arlandy. Teoretycznie, szoferacy mogli ich wyrolować tam, w środku. Bo tylko oni mieli prawo wjazdu na rampę załadunkową na terenie lotniska. Ale ryzyko, że zamienią towar na bezwartościowy szajs, było minimalne. Kierowcy przecież dobrze wiedzieli - jeżeli wpuszczą w maliny Abdula i S-kę, przyjdzie im za to zapłacić. Według Araba - życiem. Ważne zadanie. Nie spuszczać z oka ciężarówek ani szoferaków. Chociaż kierowcy nie bardzo wiedzieli, co wiozą - było tego za dużo, żeby pozwolić sobie na minimalne choćby ryzyko. Na jednym z parkingów za Arlandą ciężarówki stanęły na parę sekund. To wystarczyło, żeby Jorge zdążył wyskoczyć z samochodu. Sprawdzić, czy za kierownicą siedzą właściwi faceci. Gdyby to byli inni ludzie, zmusiliby ich, by wysiedli i przeszli do ich auta. Potem by ich zawieźli do Abdulkarima i Fahdiego. Ci by się nimi już zajęli. Jorge pomachał. To oznaczało zielone światło - właściwi ludzie za kierownicą obu wozów. Jechali dalej. Dzień był ładny. Niebo niebieskie, z dwiema samotnymi chmurkami. Jorge zdawał się nieobecny. Bał się? JW zapytał: - Jak tam? Stresujesz się? - Nie. Parę razy byłem zestresowany. Wiem, jak to jest. Jak biegłem z Österåker, czterysta metrów w rekordowym tempie, to byłem cholernie zestresowany. Oznaką stresu jest, że śmierdzę. Śmierdzę stresem.
- Nie bierz tego do siebie, J, ale wyglądasz okropnie - powiedział JW ze śmiechem. Myślał, że Jorge się uśmiechnie. Nie uśmiechnął się. Powiedział za to: - JW, mógłbyś mi pokazać to zdjęcie swojej siostry? W głowie JW znowu nagły mętlik. Czego on, kurde, chce? Skąd to gadanie o Camilli? JW przytrzymał kierownicę lewą ręką. Prawą sięgnął do tylnej kieszeni. Wyciągnął wąski portfel ze skóry z wytłoczonym monogramem: LV - Louis Vuitton. Miał tylko banknoty i cztery plastikowe karty: Visa, prawo jazdy i karty rabatowe OKQ8 i NK. Podał go Jorgemu, mówiąc: - Zobacz pod kartą Visa. Jorge wyciągnął kartę. Pod spodem, w tej samej kieszonce, było paszportowe zdjęcie. Chilijczyk przyjrzał się. JW skoncentrowany na jeździe. Jorge zwrócił mu portfel. JW położył go nad schowkiem w desce rozdzielczej. - Podobni jesteście. - Wiem. - Ładna dziewczyna. Potem cisza. Ciężarówki jechały nieśpiesznie. Abdulkarim surowo przestrzegł kierowców przed przekraczaniem prędkości - drogówka upodobała sobie trasę na Arlandę. * Niecałą godzinę później przemierzali południowe rejony miasta. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. JW zadzwonił do Abdula. - Będziemy za czterdzieści minut. Wozy jadą spokojnie. Kierowcy są cool. Wszystko w porządku. - Abbou. My dojeżdżamy za dwadzieścia minut. Spotkamy się tam, inszallah. Pomimo nowych telefonów i abonamentów Abdulkarim zadecydował, że wszystkie liczby, godziny i tym podobne mają być dzielone przez cztery. A zatem - JW i Jorge byli właściwie dziesięć minut od hal chłodniczych w Västberdze. Abdulkarim, Fahdi i inni mieli tam być za pięć minut. JW uważał, że to lekka przesada - jeśli policja ich podsłuchiwała, to mieli przerypane tak czy owak. Jorge zdawał się prawie przysypiać na swoim miejscu pasażera. JW o to nie dbał. Snuł w duchu finezyjne fantasmagorie finansowe. Planował perfekcyjne inwestycje. Wyznaczył
sobie cel: kiedy zarobi dwadzieścia melonów, skończy z kolą. Słodycz w tym rachunku - ów cel mógł zostać osiągnięty w ciągu roku. * Minęło czternaście minut. Ciężarówki podjeżdżały tyłem do ramp rozładunkowych przy halach chłodniczych, na stanowiska pięć i sześć. JW zaparkował samochód. Powiedział do Jorgego: - Ten dzień będzie na luzie. Spoko. Ty też się wyluzuj. Jorge jakby nie słyszał. Myśli o czymś innym? Co on cholera kombinuje? Wysiedli z samochodu i podeszli do ciężarówek. Kierowcy też wysiedli. JW im podziękował i ustalił, kiedy będą mogli odebrać wozy. Potem im zapłacił, po trzy tysiące na rękę, co wprawiło ich w dobry humor. Myśleli pewnie, że chodzi o fajki, alkohol albo inny tani szajs. Ryzyko, że odgadną, że właśnie przewieźli sto milionów koron w kokainie dla najbardziej w tej chwili nerwowej grupy dilerów po tej stronie Atlantyku, było minimalne. Jorge, po wyjściu z auta, przeszedł się wzdłuż ramp. To była jego działka, obadać teren. Petter, który przyjechał z Abdulkarimem i Fahdim, poszedł w drugą stronę. On także rozpoznawał teren. Sprawdzał, czy wszystko gra. Fahdi wyszedł zza stalowych drzwi przy stanowisku numer pięć na rampie. Kiwnął głową w stronę JW. Nawiązał z dala kontakt wzrokowy z Jorgem. Przekaz: jak na razie wszystko w porządku. Abdul otworzył kontener na jednej z ciężarówek, tak by JW mógł zajrzeć do środka. W ciemności dojrzał paletę z kartonami w sześciu rzędach. Minął ją. Włożył za to rękę do jednego z kartonów na drugiej palecie i wyjął główkę kapusty. Fahdi zawisł wzrokiem na kapuście. JW trzymał ją w lewej ręce. Palce prawej wcisnął między sztywne liście. Czuł ją wyraźnie - torebkę z plastiku.
57.
Czasem nie można zrobić nic innego, jak tylko kolejny krok - i następny.
Dziś Mrado nie rozmyślał o tym szajsie. Robił tylko, co miał do zrobienia. Ubierał się wolniej niż zwykle, staranniej. Jak scena slow motion w filmie akcji, żeby podkreślić znaczenie perfekcji. Nie żeby żywił jakieś wątpliwości czy się bał, lecz po to, żeby wszystko było perfekcyjne. Nóż: Spec Plus US Army Quartermaster, z ostrzem dwadzieścia centymetrów, z czarnej stali węglowej, z płytkim zbroczem. Pochwa z czarnej skóry cielęcej - opięta na łydce dwoma rzepowymi paskami. Dociągnął je. Sprawdził, czy pochwa dobrze siedzi - leżała jak ulał. Stabilna. Nie przeszkadzała w swobodnym ruchu nogawki. Zważył nóż w dłoni. Wprawdzie był amerykański, ale Mrado nie znał lepszego noża bojowego. Sprawdził balans. Przeciągnął kciukiem po ostrzu. Świeżo szlifowane. Obrazy w głowie: bitwa o Vukovar. Starcie na bagnety z chorwackim snajperem. Ciepła krew. Założył spodnie. Czarne, cienkie chinos: Polo Ralph Lauren, na ciepłe lato. Przewiewne ciuchy były dobre. Lekkie ciuchy. Założył biały podkoszulek. Przejrzał się w lustrze. Napiął tricepsy. Dało się zauważyć pogorszenie? Niewykluczone - od czasu degradacji, trzy miesiące temu, nie był w Fitness Clubie. Trenował za to w World Class, ale nikogo tam nie znał. Przyjemność nie taka. Chodził w kratkę. Tricepsy plus inne mięśnie nie trzymały formy. Przykro było patrzeć. Założył koszulę, beżową, Hugo Bossa. A na wierzch: ciemna lniana marynarka. Dziś bez kabury. Gdyby gliny wkroczyły do akcji, chciał móc się łatwo pozbyć broni, bez konieczności tłumaczenia, po co mu futerał na rewolwer. Zadowolony, że jego S & W jest taki mały i poręczny. A jeszcze bardziej rad ze swojej amunicji: Starfire, pociski wydrążone, wybuchające przy trafieniu. Szczególnie efektywne były w broni z krótką lufą: prędkość kuli jest mniejsza, ekspansja przy trafieniu większa. Trzymał rewolwer w dłoni. Wypucowany. Lśniący. Taki piękny w tej nierdzewnej stali. Z błyszczącym z boku emblematem nad rękojeścią, z napisem wygrawerowanym nad spustem: Airweight. Mrado pamiętał, jak mu go zabrali przy wieży skoczni w Fiskartorpet. Po dniu
dzisiejszym: pożałują, ale daremny będzie żal, bezsilne złorzeczenia. Włożył go do wewnętrznej kieszeni. Zawiązał buty. Porządnie. Gotów do największego skoku w swoim życiu - sto milionów na ulicy. Warto zaryzykować. * Nenad czekał na dole, w samochodzie. Swoje poprzednie luksusowe auto musiał sprzedać. Za bardzo zwracał na siebie uwagę. Teraz jeździł czerwonym mercedesem CLS 55 AMG - mocarnym monstrum o opływowych kształtach. Nenad był w lnianym garniturze. Chusteczka w kieszonce marynarki. Błyszcząca plereza. Wielki dzień wymagał szykownego stroju. Król koksu i burdeli zawsze dbał o styl. W mercu - klimat dyskretnej elegancji. Wyjechali z centrum tunelem autostrady 75. Potem na zachód. W stronę hal chłodniczych. Rozmawiali o swojej rozłamowej akcji. O satysfakcji. O tym, jak Radovan próbował ich stłamsić. Dziad R był skończony. Nowi wymiatacze to spółka M &N. Zmiana za sterem jugolskiej mafii tuż-tuż. Za parę godzin mieli być królami koksu w mieście. W Szwecji. Europie. Stanęli w centrum Johanneshov, przy placu Gullmarsplan. Mieli spotkać się z Bobbą. Ratko nie mógł do nich dołączyć. Mrado nie wiedział czemu. Czyżby Ratko nie był po jego stronie? Bobba czekał, jak było umówione, przed dworcem autobusowym nad stacją metra. Prowadził volvo XC90 i był ubrany tak jak zwykle, w czarną dżinsową kurtkę. Mrado pomyślał: ten gość nigdy nie zmienia stylu. Wszyscy na miejscu: trzej faceci przeciwko Radovanowi. Właściwie nie. Trzej zawodowcy przeciwko nierozważnemu, zaćpanemu Arabowi, Abdulowi. Poza tym mieli po swojej stronie insidera. Bystrego chłopaka ze Stureplanu. Ruszyli karawaną ku Västberdze. Nenad puścił na cały regulator eurotechno. Wybijał rytm rękami o kierownicę. Siła. Łatwizna. Ładny dzień.
* Industrialne tereny Västbergi było widać z daleka. Składy magazynowe. Centrale logistyczne. Magazyny chłodnie. Mieściła się tam fabryka kluczy, działały biedne firmy IT, firmy samochodowe, sortownia śmieci, hurtownie części zamiennych. Mrado pomyślał o Christerze Lindbergu. Svenne do kwadratu, który musiał ogłosić osobiste bankructwo z powodu długów podatkowych wypożyczalni wideo. To były tereny ludzi jego typu. Mrado się nad nim nie litował. Reguły są twarde. Svenne wiedział, co robi, wchodząc w ten interes. Sam był sobie winien. Zbliżali się do hal chłodniczych. Budynek był olbrzymi. Ponad siedemdziesiąt lokali magazynowych, od hal na dwieście metrów kwadratowych do pomieszczeń mniejszych niż pięć metrów. Mięso, warzywa, owoce, futra z norek - wszystko zyskiwało na przechowywaniu w chłodzie. Według plotki: w niektórych z pomieszczeń przechowywano tu organy do przeszczepów dla Instytutu Karolińskiego26. Budynek był z białej blachy, z płaskim dachem. Nudny aż do bólu. Na zewnątrz proporce: Witamy w centrum przemysłowo-logistycznym Västberga. Zatrzymali auto za siatką otaczającą rampy rozładunkowe. Nenad dał jeden kluczyk Mradowi. Przygotowali rezerwę: gdyby jeden z nich padł, ten drugi miał możliwość odjechać samochodem. Ruszyli w stronę rampy numer sześć. Wiedzieli, czego szukają. Bobba nadjechał swoim SUV-em. Parkował go przed rampą piątą. Zamysł: jeden wóz w pobliżu i jeden dalej. W razie przypału mieli wybór. Poza tym ubiegłej nocy przy masztach przed budynkiem chłodni Nenad zaparkował wynajętego volkswagena. To była trzecia szansa na ucieczkę. Bobba pozostał w aucie. Rozpoznawał teren. Odezwał się telefon Mrada, bezgłośna wibracja w kieszeni. Głos Bobby. - Widzę go. Stoi i pali przy rampie numer sześć. Szwed. Brązowy sweter. - Dzięki. - Mrado się rozłączył. Wyglądało na to, że Abdulkarim umieścił przed halą tylko jednego człowieka. Brak rutyny.
26
Instytut Karoliński - słynna uczelnia medyczna i centrum badawcze.
Mrado podbiegł w stronę rampy. Dostrzegł faceta z odległości dwudziestu metrów. Zwolnił. Nie chciał go spłoszyć. Gość zauważył go za późno. Mrado sposobem komandosów - ciął przez gardło. Gość zagulgotał, nie zdążył krzyknąć. Mrado w obawie o plamy krwi. Wciągnął faceta pod rampę. Ukrył ciało. Bobba wysiadł z wozu. Wskoczył na rampę. Mogło upłynąć parę dni, zanim ktoś znajdzie ciało gościa pod wystającą częścią rampy. Bobba wciąż stał na rampie. Patrzył gdzie indziej. Filował. Mrado dotknął rewolweru. Czuł pod palcami słaby kontur żłobień na wyprofilowanej rękojeści. Nenad stanął za Bobbą. Czekali. Powietrze było przejrzyste. Z dala dobiegał warkot dwóch ciężarówek opuszczających teren. Jak okiem sięgnąć, ani żywej duszy. Wielkie pytanie: czy JW odryglował wejście do chłodni pięćdziesiątej pierwszej, jak obiecał? Małe pytanie: jak czujny jest Abdulkarim et company? Mrado położył rękę na uchwycie drzwi wejściowych. Były przystosowane do wwożenia palet z artykułami spożywczymi. Miały podnosić się jak klapa. Nenad wyciągnął broń.
58.
Przeładunek szedł szybko. W głowie Jorgego galimatias. Mieszanka strachu, triumfu, konsternacji. Obrzydzenie. Ta dziewczyna na filmie z laptopa to była siostra JW. Gwałcona, bita. Skatowana. Zamordowana? Gdy tylko Jorge wsiadł z JW do auta, poczuł, że chłopak z Östermalmu kogoś mu przypomina. Najpierw nie wiedział kogo. Po półgodzinie pojął więcej, niż chciał.
Ay que sorpresa. Siostra JW - prostytutka. Gwałcona przez jugoli. Nie był w stanie wydusić słowa. * Wwieźli skrzynie do środka na ręcznych wózkach. Dziesięć palet. Ciężkie, trudne do manewrowania. Nie mieli doświadczenia szoferaków. Abdulkarim cały w skowronkach. Fahdi zlany potem. JW spokojny jak na niego. Jorge sam już nie wiedział, jak się czuje. Arab rozkazał Petterowi pilnować na zewnątrz. Gdyby zobaczył coś podejrzanego, miał zadzwonić. Gliniarze byli ostatnimi czasy w ofensywie. Hala chłodnicza miała białe ściany, a u sufitu, wysoko, stalowe belki do mocowania urządzeń dźwigowych. Abdulkarim klął, żałował, że nie wynajęli małego dźwigu. Podłoga była metalowa. Zapach zimnych owoców. Echo. Chłód w całym pomieszczeniu. Dwoje drzwi: te, którymi weszli, i te na drugim końcu hali. W czterech paletach nie było koksu - w tych, które stały z brzegu. Gdyby celnicy zrobili losową kontrolę, to stanowiło margines bezpieczeństwa - zawsze istniała szansa, że sprawdzą tylko tę kapustę z brzegu. Zaczęli opróżniać pozostałe palety. Jorge i JW otwierali główki kapusty. Rozcinali je. Wyjmowali plastikowe torebki z białym proszkiem. Abdulkarim stał i przyglądał się w milczeniu. Ważył i liczył każdą torebeczkę. Miało sztymować co do grama. Fahdi pakował torebki do walizek stojących w szeregu pod ścianą. Jorge otworzył już jedną z torebek. Wetknął do niej palec. Wtarł proszek w dziąsło, na klasyczną modłę. Smakował dobrze. Jak dziewięćdziesiąt procent. JW był zadowolony. Deal u mety. * Po piętnastu minutach zostały im trzy palety do rozpakowania. Trzynaście walizek z plastikowymi torebkami. Dla wypełnienia - stare koce. Byli prawie gotowi. Połowę walizek mieli niebawem załadować do pickupa Jorgego i JW, a resztę do auta, którym przyjechali Abdulkarim, Fahdi i Petter. Abdulkarim gorliwy. Waga każdej torebki była notowana. Podliczana. Każda walizka miała zawierać 6,25 kilo koksu. Każda miała być przechowywana w innym schowku na
mieście. Żeby rozłożyć ryzyko. Wtedy: stało się coś dziwnego. Otworzyły się drzwi od strony rampy. Jorge obejrzał się. Spojrzał na wchodzącego. Wciąż trzymał w ręku główkę kapusty. Czy to wszedł Petter? Nie. Wielcy faceci. Gliny? Możliwe. Nie. Goście z kominiarkami na głowach. Obaj w marynarkach. Reservoir dogs, czy co? W rękach broń. Abdulkarim krzyknął. Rzucił się na podłogę. Jorge wyszarpnął swoją broń. JW przystanął za paletą. Fahdi miał nagle w dłoni swój pistolet. Wypalił. Za późno. Większy z facetów, naprawdę olbrzymi, trzymał w ręku niewielki rewolwer. Z lufy uniósł się dym. Fahdi upadł. Jorge nie widział krwi. Drugi facet, z chustką w kieszonce na piersi, zawołał: - Kłaść się na podłodze, ale migiem, bo rozwalimy następnego. JW posłuchał. Jorge wciąż stał. Abdulkarim stał. Wrzeszczał. Klął. Wzywał Allaha. Jego przyboczny leżał na podłodze. Krew było już widać. Strużkę z głowy Fahdiego. Facet z chustką w kieszeni powiedział flegmatycznie: - Stul pysk i kładź się. Wycelował pistolet w Abdula. Gość, który zastrzelił Fahdiego, powiedział: - Ty też, latino gnoju, na podłogę. Jorge położył się. Wypuścił broń. Ledwie widział JW zza kartonów. Abdulkarim też się położył na podłodze. Z rękami na głowie. Jorge prawie rozpoznał głos faceta z chustką. Z całą pewnością rozpoznał głos gościa, który strzelił do Fahdiego.
59.
JW siedział oparty plecami o skrzynię. Ciągnęło chłodem od podłogi. Było mu niewygodnie. Ręce miał trochę za mocno oklejone taśmą. Choć nie tak znowu oklejone - w ramach umowy z Nenadem mieli obwiązać go tak,
żeby miał szansę się oswobodzić. Kto chciałby siedzieć w chłodni całą noc? Mimo to cała sytuacja oszalała. Po co, cholera, strzelać do Fahdiego? JW nie wiedział, kim są pomocnicy Nenada, ale ten wielki skurwiel popełnił ewidentny błąd. Jakiś straszliwy kiks. JW o krok od paniki. Abdulkarim leżał na podłodze, ręce za plecami, przeguby mocno okręcone taśmą izolacyjną. Lecz nie zamierzał się zamknąć - wrzeszczał, pluł i toczył pianę na przemian. Jorge siedział tak jak JW, wsparty o paletę, z rękami związanymi za plecami. Wpatrywał się w niego. Zimny dreszcz przebiegł po plecach JW. Zimno w hali. Jugole robią swoje z zimną krwią. Piekielny niefart. Kurwa mać. Nenad i jego pomocnicy rozpakowywali resztę kapusty. Otwierali ją w ten sam sposób co Jorge, JW i Fahdi. Upychali torebki do walizek. Nie dbali o ważenie czy smakowanie zawartości. Ignorowali krzyki Araba. Nawet nie spojrzeli w stronę JW. Jorge wciąż się gapił. Ale nie na mężczyzn w kominiarkach, którzy kradli sto kilogramów koki - gapił się na JW. - Ty im opowiedziałeś, tak? JW pomyślał: skąd Jorge mógł wiedzieć? - Ty głupi chuju, sprowadziłeś ich tu i nawet nie wiesz, z kim masz do czynienia. - Co ty pieprzysz? Nie mam pojęcia, kto to jest. JW odwrócił głowę. Spojrzał w stronę Nenada. Ten trzymał w ręku główkę kapusty. Rozcinał ją ostrożnie nożem do kartonu. Uważnie, by nie uszkodzić torebki. Parę gramów rozsypanych na podłodze - jakieś dziesięć tysięcy koron. Nenad zdawał się ignorować rozmowę JW i Jorgego. Może zresztą nie słyszał, wśród przekleństw Abdulkarima. Jorge powiedział przyciszonym głosem: - Przecież chyba nie Fahdi wyśpiewał wszystko i ich wpuścił, żeby od razu dostać w czapę? Abdulkarim? Nie, on by tu nigdy nie sprowadził gości, którzy postrzelą jego najlepszego przyjaciela. Więc kto to może być? Petter albo ty - bo nie ja. A tobie pół godziny temu wypsnęło się coś, co mi się teraz przypomniało. Powiedziałeś, żebym się wyluzował, spoko. Nigdy wcześniej nie słyszałem, żebyś używał takich słów. Właściwie czemu tak powiedziałeś? Co chciałeś osiągnąć? Chyba cię całkiem pogięło, JW. - Zamknij się.
JW patrzył przed siebie. Odwrócił wzrok od Jorgego. Chilijczyk był bystrzejszy, niż sądził. Ale jakie to miało teraz znaczenie? Za parę minut Nenad i jego ludzie znikną. JW się oswobodzi, pewnie pomoże Jorgemu z taśmą i tyle go będą widzieli. Jorge, Abdulkarim i Fahdi, jeśli żyje, będą musieli radzić sobie sami - sorry chłopaki, c’est la vie! Została jeszcze jedna paleta z kapustą. Jugole pracowali szybko. JW zamknął oczy i czekał, aż się ulotnią. Jorge syknął znowu: - Posłuchaj mnie, JW JW nie słuchał. - Słuchaj, kurwa. Współpracujesz z tymi bydlakami? A wiesz, kim oni są? Wiesz, co zrobili z twoją siostrą?
60.
Sprawni, brutalni, doświadczeni. Rąbnęli Arabowi transport. I co najlepsze - w konsekwencji pogrążali Radovana. Mrado i Nenad, astralni bliźniacy, nie dali sobie pluć w twarz. Świsnęli taką masę koksu, że staremu pójdzie w pięty. Abdulkarim pracował wcześniej dla Nenada, teraz bezpośrednio pod R. W głowie mu nawet nie postało, że Nenad mógł cokolwiek wiedzieć o tym biznesie z kokainą, odkąd boss jugoli go odstawił. Idiota. Pomimo drobiazgowych planów i informacji od JW pewne rzeczy były dla Mrada zaskoczeniem: jednym z pomocników Araba był latino, któremu Mrado sześć miesięcy wcześniej spuścił wpierdol w lesie na północ od Åkersbergi. Skąd on się wziął w halach chłodniczych Västbergi? JW wspominał, że przy tym dealu będzie z nim pracował jakiś latino, ale nie wymienił nigdy jego imienia. To był szczególny zbieg okoliczności. Mrado pomyślał: albo Jorge został wynajęty specjalnie na tę okazję, albo pracował pod Abdulkarimem cały czas. W takim razie pracowałby przez cały czas pośrednio dla Nenada, a jeszcze bardziej pośrednio - dla Radovana. Ironia losu, ale jednak rzecz możliwa. Latino znał się na koksie. Nic więc dziwnego,
gdyby Abdulkarim zechciał go zwerbować. I nic dziwnego, gdyby Nenad nie znał wszystkich ludzi Araba. A gdyby Nenad o nim wiedział, nic dziwnego, że nie wspomniał o tym Mradowi. Bo przecież Nenad nie mógł wiedzieć, że Mrado spuścił facetowi zasłużone manto. Mrado skonstatował: latino sam jest sobie winien. Raz jeszcze upokorzony przez Mrada. Tym razem siedzi związany, patrząc, jak jego arabski pracodawca brudzi glutami podłogę. Życie jak żart. * Została im niecała paleta do rozładowania. Mrado stał przy walizkach. Nenad przy paletach. Wyjmował główki kapusty. Rozcinał je nożem, ostrożnie i precyzyjnie. Szkoda byłoby coś uszkodzić. Mrado odbierał torebki. Wypełniał ostatnią walizkę. Uwierała go kominiarka. Abdulkarim pluł na podłogę. Nie chciał się uspokoić. Wykrzykiwał arabskie przekleństwa. Mrado zgadywał, z grubsza: wyjebię twoją matkę/siostrę/córkę. Kałuża krwi wokół goryla na podłodze rozlała się szeroko. JW i Jorge siedzieli związani, oparci plecami o skrzynie. Zachowywali spokój. Wszystko przebiegło zgodnie z planem. JW zrobił dobrą robotę. Można było na nim polegać. Jak mówił Nenad: chłopak chce się wybić. Dla cashu zrobiłby wszystko. Poinformował Nenada i Mrada dokładnie: gdzie, kiedy i jak Arab i jego ludzie będą odbierać koks. Wystarczyło tylko tam pojechać, zdjąć jedynego strażnika na zewnątrz i wejść. Prawie za proste. Za jakieś trzy, cztery minuty będą gotowi. Mrado i Nenad w jednym wozie. Bobba w drugim. Gdyby zdarzyła się jakaś obsuwa, mieli w rezerwie jeszcze jeden wóz, zaparkowany po drugiej stronie hal. Do dyspozycji zamiast tamtych dwóch, w razie przypału. Za pół roku, kiedy opchną cały szajs, będą bogatsi o sto milionów. Jedwabiście. * Wtedy nastąpiła druga niespodzianka tego dnia. JW wstał. Miał najwyraźniej wolne ręce. Mrado uprzednio naciął taśmę, tak żeby chłopak mógł się oswobodzić. Niepotrzebnie, zrozumiał to teraz. Po co on wstaje? Abdulkarim może się domyślić, że coś tu nie gra. Że JW współdziałał z Nenadem. Coś powiedział. Mrado odwrócił się ku niemu. Nenad też spojrzał, znieruchomiał. Kapustę trzymał w
jednej ręce, a nóż w drugiej. JW oburącz trzymał glocka. Celował z czterech metrów w Nenada. Zaciśnięte zęby. Oczy: wąskie szparki. Chłopak wywrzeszczał jakiś niepojęty bełkot. O co do kurwy nędzy chodzi? Mrado przysłuchał się uważniej. - Nenad, ty Świnio. Tylko się rusz, to cię rozwalę. W czapę. Słowo daję. Ciebie to też dotyczy. Rusz się, a będzie po Nenadzie. Nenad upuścił kapustę. Próbował stanąć swobodnie. Główka potoczyła się po podłodze. Odpowiedział: - Co jest? Lepiej siadaj. JW stał w niezmienionej pozycji. Mrado analizował w przyśpieszonym tempie: albo mu szajba odwaliła, albo ten szczeniak jest ostrzejszy, niż myśleli. Chce cały transport zgarnąć dla siebie? W takim razie: na ile umie obchodzić się z bronią? Czy Mrado zdążyłby wyciągnąć swojego S&W, zanim ten wariat strzeli w głowę albo w pierś Nenada? Wnioski: cokolwiek JW kombinuje, sytuacja jest trudna - gwałtowne ruchy to nie najlepszy pomysł. Dystans za krótki - chłopakowi nie trzęsły się ręce. Mrado stał bez ruchu. - Odpowiedz mi, Nenad, na jedno pytanie. Bardzo proste. Nenad skinął głową. Oczy widoczne przez otwory kominiarki. Nie spuszczał wzroku z lufy glocka. - Jakiego koloru jest twoje ferrari? Nenad milczał. Mrado powoli wsuwał dłoń pod marynarkę, żeby wyciągnąć broń. JW zapytał znowu. - Jeśli nie powiesz, jakiego koloru jest twoje ferrari - strzelam. Nenad nieruchomy. Zdawał się namyślać. Pistolet w ręku JW, palec na spuście. Nie ma czasu na gierki. Nenad odpowiedział: - Miałem kiedyś ferrari. Co cię to obchodzi? Ale właściwie to nie było moje. Wynajęte. - JW uniósł lekko głowę. - Żółte, jak chcesz wiedzieć. Oczy JW nagle się zmieniły. Wściekłe. Dzikie. Nieobliczalne. - Powiedz mi, co zrobiłeś z moją siostrą.
Nenad zachichotał. - Odbiło ci. JW odbezpieczył pistolet. - Liczę do trzech, potem mówisz. Jak nie, to z tobą koniec. Raz. Mrado ujął pod połą marynarki rękojeść rewolweru. Nenad powiedział: - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. JW odliczał: - Dwa. Mrado nie zdążył nic zrobić, gdy Nenad przemówił. - Aha, teraz wiem, kogo mi przypominasz, już od naszego pierwszego spotkania w Londynie. Tylko nie mogłem dociec kogo. W głowie mi nie postało, że mógłbyś być bratem dziwki. Mrado pomyślał: po co Nenad w ogóle zaczął z nim gadać? Szaleństwo. - Fajna była ta twoja siostrzyczka. Ściągała dla nas sporo hajsu. Sam z nią nawet chodziłem przez parę miesięcy. Najlepsza Call-girl, jaką żeśmy mieli. Słowo daję. Pauza. Cisza w hali. Nawet Arab zupełnie ucichł. - Tylko trochę za bardzo rozwydrzona. Jak u nas zaczynała, chodziła jeszcze do szkoły i żadnych problemów nie było. To, zdaje się, jej nauczyciel stamtąd, nasz stary dobry klient, poddał jej pomysł, że mogłaby u nas zarabiać. Ale po pewnym czasie zaczęła sobie pozwalać. Próbowała wykręcać nam numery. Nie mogliśmy na to pozwolić. Sam chyba rozumiesz. JW stał nieruchomo. Ramiona wyciągnięte. Pistolet w mocnym uchwycie. - Jak na to wpadłeś swoją drogą? - Chuj ci do tego. Świnio. Mrado wyszarpnął swój rewolwer. Uniósł go w stronę JW. Nie obchodziło go, że Nenad składa przed JW jakieś wyznanie. Trzeba było położyć kres tej sytuacji. Teraz jego kolej, by trochę pokrzyczeć. - JW, odłóż broń. Wycelował rewolwer w chłopaka. Spojrzenie JW drgnęło. Prawdopodobnie widział Mrada kątem oka. Impas. Dramat trójkąta. Strzelnica. Jeżeli JW zastrzeli Nenada, sam padnie. Czy facet zdaje sobie sprawę z sytuacji?
- Daj sobie spokój, JW. Jeśli zranisz Nenada, rozwalę ci łeb. Strzelam lepiej od ciebie. Może zdążę cię rąbnąć, nim ty zdążysz wygarnąć do niego. JW ani drgnął. Mrado czuł, jak go łaskocze poliester kominiarki. Nenad rozumiał położenie, ani pisnął. Lepiej niech Mrado pertraktuje. Mrado powiedział: - Schowaj broń i zapomnimy o całej sprawie. Brak reakcji. Abdulkarim zaczął wrzeszczeć. Jorge podniósł się na nogi przy swojej skrzyni. A wtedy przyszło trzecie zaskoczenie tego dnia. To najgorsze. Drzwi od strony rampy znów się otworzyły. Wpadli gliniarze. Huknęły dwa strzały.
61.
Jorge w tym chaosie. JW wystrzelił. Mrado też wystrzelił. Nenad na podłodze. Zaroiło się od policji. Mimo to - strzał do Nenada ich wystraszył. Oszołomił. Strzał Mrada w stronę JW był chybiony. JW na nogach. Niedraśnięty. Gliniarze wpadli jak na zamówienie, by jugolowi przeszkodzić. Gaz łzawiący w chłodni. Mrado strzelał na oślep do gliniarzy. Ci się pochowali. W rozsypce. Wywrzaskiwali komendy. Grozili. Jorge za paletą. JW przy Jorgem z nożem do kartonu. Rozciął taśmę na jego rękach. Jorge stanął na nogi. Spojrzeli na siebie. Oczy piekły jak diabli. Pobiegli w stronę tylnych drzwi. Gliniarze za późno zrozumieli, co się dzieje. Skoncentrowani na Mradzie, który ciągle miał broń w rękach. Jorge odryglował drzwi.
Razem z JW wypadli na jakiś korytarz. Żadnych glin. W głębi mrugała świetlówka. Pobiegli na oślep. Do drabiny przy jednej ze ścian. W górę. Wspinali się ku sufitowi, do włazu na dach. Po kilka szczebli naraz. Jorge spojrzał w dół. Uniósł klapę. Z dołu wołanie: „Stać, policja!” Jorge pomyślał: walcie się. J-boy wie, co jest grane, zna reguły: nigdy się nie zatrzymuj, gaz do dechy, gliny mogą ci skoczyć. Wydostali się na dach. Blacha płaska i szara, jakby kiedyś była biała. Niebo jasne. JW wydawał się zdyszany. W ręku wciąż trzymał glocka. Chyba nie miał już nabojów. Jorge w lepszej kondycji, choć ostatnio za mało trenował. Pobiegli przez dach. JW chyba wiedział, w którą stronę. Poprowadził. Jorge zawołał: - Dokąd? JW odpowiedział: - Tam ma czekać samochód, Volkswagen, od frontu, przy masztach. Gliny kutasy wysypali się na dach - zajmowali pozycje. Biegli za nimi. Przesterowany głos z megafonu: - Nie ruszać się. Ręce na głowę. JW uniósł pistolet w ich kierunku. Kretyński gest. Jorge usłyszał krzyk policjanta: - On ma broń! Przyśpieszył. Oddychał przez nos. Czuł zapach swego potu. Żadnego stresu. Sam wysiłek. Bezstresowo. Biegli po dachu. Znowu odezwał się megafon. JW z glockiem w ręku. Odwrócił się w stronę glin. Rozległ się ostry huk. Czy to on
wystrzelił? Cholera - Jorge myślał, że JW już nie ma kul. Znowu trzasnęło. JW upadł. Chwycił się za udo. Co ci gliniarze wyprawiają. Nie czas na myślenie. Popędził sam. Harmonia ruchów. Złapał flow. Jorge w rytmie. W transie: był tylko bieg. Przypomniał sobie swoje rundy w Österåker. I linkę samodziełkę rzuconą przez mur. Biegł tak szybko. Zaraz krawędź dachu. Nawet nie spojrzał w dół. Skoczył od razu. Tak jak miał w zwyczaju. Upadek z większej wysokości niż ten z Österåker albo z Västerbron. Trzasnęło w stopie. Dostrzegł volkswagena. Olał ból. Pokuśtykał. Stłukł szybę. Otworzył drzwi. Fotel kierowcy zasypany szkłem. Wyszarpnął kable ze stacyjki. Jeśli ktoś umiał odpalać na styk, to właśnie on. Król. Silnik zaskoczył. Adios losers.
EPILOG Paola pewnie już urodziła. Jorge zapalił papierosa, oparł się wygodnie. Rozklekotany leżak. Parasol plażowy z reklamą Pepsi Coli. Jego stopa miała się znacznie lepiej. Ko Samet: żadna z tych bardziej popularnych wysp. Wyżej w zatoce niż Ko Tao i Ko Samui. Bez szwedzkich lotów czarterowych, zalewu niemieckich turystów, rodzin z dziećmi. A za to: tanie bungalowy, samotne plaże i backpackersi w dredach. Oprócz tego: samotni goście w średnim wieku i tajskie prostytutki. Połowa jego szmalu, wymieniona na dolary, w torbie na ramię przy leżaku. Reszta na koncie w HSBC - banku z filiami na całym świecie. To pasowało mu jak ulał. Plaża prawie bezludna. Pomacał ręką, czy torba jest na miejscu. * Przywołał w myśli tamten dzień. Poradził sobie. Jorge Bernadotte27. Prowadził auto jak wariat, mimo zwichniętej stopy. Porównanie narzucało się samo: powtórka z ucieczki z Österåker, tyle że improwizowana. Miał nad nimi około pół minuty przewagi. Wjechał w dzielnicę Midsommarkransen. Gęstwina domków i uliczek. Psy nie miały go już na widoku jak na autostradzie. Porzucił wóz przy Liceum Brännkyrka. W trzydzieści sekund zajumał następny. Niczego nie skapowali. Człowiek fantom znów w akcji. Zgubił ogon. Wykołował mendy. Pierwsze, co zrobił potem: pojechał do mieszkania Fahdiego. Miał przy sobie klucze. Pokuśtykał do sypialni. Otworzył szafę. Wyjął obrzynek, którego użył w Hallonbergen. Włożył go do papierowej torby ze sklepu Vivo. Wykuśtykał. Rozmyślił się. Wrócił do sypialni. Zabrał karabin AK 5 i pozostałą broń Fahdiego. Zawinął w prześcieradło.
27
Bernadotte - nazwisko panującej w Szwecji dynastii.
Fahdi był przyjacielem. Jeśli przeżył, to niech nie siedzi jeszcze za to. Wszedł do kuchni. Na stole jak zwykle: wagi, torebki strunowe, domowej roboty koperty, lusterka i żyletki. Trzysta gramów koksu w torebkach różnych rozmiarów. Jorge wrzucił dilpaki do papierowej torby. Przerzucał klamoty. Przekopał się przez cały lokal, bez hałasu. W rękawiczkach. Nie zostawiał śladów. Znalazł, czego szukał: kluczyki do składów. Na dół, na ulicę. Zwinął kolejne auto. Prześcieradło z bronią utopił w Edsviken. Przez resztę dnia objeżdżał miasto. Shurgard Self-Storage w Kungens Kurva, Högdalen, Danderyd. Poopróżniał składy. Następnego dnia: składy w Rissne, Solnej i Vällingby. Cały łup, w sumie: 1,2 kilo koksu. * Kolejne trzy dni były gorączkowe. Opchnął wszystko po śmiesznej, dumpingowej cenie. Siedemset koron za gram. Poszło jak piwo w ulicznym ogródku w ciepły wiosenny dzień. Załatwił sobie paszport, nie najlepszy - wybulił o wiele za dużo, ale nie było czasu na przetargi. Zabukował bilety na lot czarterowy do Bangkoku. Ryzykował. Udało się. Nikt zbyt dokładnie nie sprawdzał paszportów przy wyjeździe. Opuścił kraj, zanim minęły cztery dni od przypału w chłodniach. Nie tak to wszystko miało być. * Jeżeli będzie chłopiec, to Paola obiecała, że da mu na imię Jorge. Wreszcie prawdziwy Jorgelito. Jeśli nawet on sam nigdy nie będzie żył życiem zwykłego svenssona, to przynajmniej Paola będzie mogła. Zapewnić małemu spokojne dzieciństwo. Bez kuratorek, rasistowskich belfrów, skurwieli glin i Rodrigueza. Jorge już się o to zatroszczy: każdą koronę w miarę możliwości będzie wysyłał siostrzeńcowi. Wzdłuż plaży szedł jakiś blady Europejczyk, ręka w rękę z młodą Tajką. Jorge zamknął oczy. Dosyć miał jeleni, choć paru jeszcze miał do oskubania. Myślał o JW, tam, w halach chłodniczych, który najpierw nie chciał zrozumieć. Jorge nie dawał mu spokoju: „Widziałem film z twoją siostrą, jak ją gwałcą i biją. Właśnie ci faceci. Musisz mi uwierzyć”. JW gapił się prosto przed siebie. Wymamrotał: „Stul pysk, Jorge. Stul pysk”. Jorge ciągnął dalej, szeptem, ale dostatecznie głośno, żeby JW wyraźnie go słyszał:
„Uwierz mi. Stanąłeś po złej stronie. Rozumiem, że ci ciężko się przestawić. Zainwestowałeś w tych gości. Ale twoja siostra była dziwką. Ci jugolscy gangsterzy ją zamordowali”. Dopiero wtedy JW jakby się przebudził. Odwrócił się do Jorgego. Z naciskiem: „Stul pysk, bo ci przywalę tak, że padniesz”. Nenad i Mrado w dalszym ciągu ignorowali JW i Jorgego rozpruwali główki kapusty, ładowali torebki z kolą. Abdulkarim wciąż krzyczał. Ale Jorge już widział, że chłopak go słucha. „JW, ja tych facetów śledzę od paru miesięcy. Wiem, czym się zajmują.” Opowiedział szybko o burdelu w Hallonbergen. Nie wspomniał o jatce z alfonsem i burdelmamą. Opisał za to balet z panienkami na Smådalarö. Co robili jelenie, wygląd lasek, kto tam był. To ostatnie podkreślił opisem parkingu przed olbrzymią willą. Luksusowe fury, jedna w drugą. I właśnie wtedy JW dostał turbo przyśpieszenia. Jorge zdusił peta w piasku. Rozkoszował się ciepłem. Od słońca miał prawdziwą opaleniznę. Pozbył się wreszcie wstrętnego zapachu kremu brązującego. Poza tym cały jego wygląd powrócił do normy. Proste włosy, smukła sylwetka, bez brody. Tylko złamany nos przypominał o nowym Jorgem. Bezpiecznie. Ale - nie na długo. Tych pieniędzy nie starczy na wieczność. Może warto niedługo wybrać się do domu. Skołować więcej cashu. Poznać Jorgelita. *** Klucz zachrobotał w zamku. Podwójne drzwi się otworzyły. Margareta zaczęła pochlipywać. Bengt zasępiony, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Klawisz zamknął za nimi drzwi. Twarz Margarety miała ten sam odcień co ściany w Österåker, białawoszary. Po drugiej stronie drewnianego stołu siedział JW. Margareta i Bengt też usiedli. Ręce Margarety przesunęły się po blacie i spotkały dłonie JW. Ścisnęły je mocno. - Jak ci tu jest, Johan? - W porządku. Dużo lepiej niż w areszcie. Tu mam możliwość studiowania. Bengt wciąż wpatrywał się w blat stołu. - A jaki zawód ci się marzy? JW pomyślał: nigdy mi nie wybaczy. Bengt: uosobienie szwedzkiej uczciwości. Ale tu przyszedł. Pewnie mama go zmusiła. - Znajdę sobie pracę.
Bengt nie odpowiedział. Pogadali o czym innym - o więziennym wikcie, wizytach adwokata i studiach JW. Rozmawiali o ostatnich dniach procesu. Prokurator oskarżał JW o usiłowanie zabójstwa. Rodzicom przyznał się do dragów, wziął to na siebie. Ale ten strzał do Nenada nigdy w życiu. Żałował, że nie umie lepiej obchodzić się z bronią - trafił Nenada tylko w ramię. Sąd przyjął jego wyjaśnienie, że był tak wystraszony atakiem glin, groźbami Mrada, śmiercią Fahdiego, że z nerwów po prostu wystrzelił. Nie chciał nikogo zabić ani nawet skaleczyć. Sąd to kupił. JW przyznał się do udziału w narkotykowym procederze. Trzymał się wersji, wedle której miał tylko pomóc w wyładunku. Ze względu na to i na młody wiek wyrok zmniejszyli mu o parę lat. Mimo to przyjdzie mu tu gnić i próchnieć o wiele za długo. Boysi odwrócili się do niego plecami. Tak jakby nigdy go nie znali. To było do przewidzenia. Kto brodzi w gównie, woli raczej nie patrzeć w dół - to takie obrzydliwe. Miał nadzieję, że z Sophie będzie inaczej. Zawiódł się. Pozostawało tylko jedno - urządzić sobie w pudle znośne życie. Zawsze przecież mógł sprzedawać współwięźniom swój system prania pieniędzy. Robić biznes as usual. Rodzice nie wspomnieli o Camilli. JW też nic nie powiedział. Gliny za wiele nie wyciągną z Jana Brunéusa. Zdaje się, nie popełnił żadnego przestępstwa. JW sam dźwigał ten ciężar. Oszczędził prawdy Margarecie i Bengtowi. Dzięki temu trochę mniej źle sypiał. Margareta powiedziała: - W zeszłym tygodniu dostaliśmy pocztówkę, dość nieprzyjemną moim zdaniem. Ocknęła się w nim ciekawość. - Od kogo? - Nie było napisane od kogo. Ale był podpis El Negrito, czy jakoś tak. - I co tam było napisane? - Nie za wiele, że tej osobie podoba się w Azji Południowo-Wschodniej, plaże piękne, i że są tam korale. I jeszcze że przesyła trzysta glazurowych całusów ze swojej wyspy na twoją. JW miał obojętny wyraz twarzy. - Aha. - To nie jest trochę dziwne, Johan? - Nie, to taki mój kolega, na wakacjach. Nawet nie wie, że siedzę. Kiedy stąd wyjdę, to też pojadę gdzieś na słońce. Bengt otworzył usta.
Zamknął je z powrotem. Margareta odwróciła się ku niemu. - Co tato? Chciałeś coś powiedzieć? Bengt spojrzał na JW po raz pierwszy. JW patrzył mu twardo w oczy, myśląc: może w ogóle pierwszy raz ojciec patrzy na mnie naprawdę. - Jak stąd wyjdziesz, to nie pojedziesz na żadne słońce. Znajdziesz sobie porządną robotę. Z dala od Sztokholmu. Bengt znowu wbił spojrzenie w stół. Nic więcej nie powiedział. Ciężka cisza zaległa w pokoju. - Nie mógłbyś nam opowiedzieć, Johan, jak tutaj wygląda twój dzień? JW opowiedział. W głowie zostawił już Bengta. Dozgonnie wdzięczny Jorgemu. Trzysta kafli wpłaconych na jego konto na Isle of Man. Dobry człowiek z tego Chilijczyka. Nie zapomniał, kto go pozbierał w tamtym lesie, chociaż JW zdradził ich wszystkich, za plecami Abdulkarima sprzedał duszę jugolom. Jorge musiał zrozumieć, że JW prowadził podwójną grę, ale zrozumiał też, że JW nie wiedział, z kim wdał się w konszachty. Że był naiwny. Czas odwiedzin się skończył. Klawisz wyprowadził rodziców. Margareta znowu płakała. JW sam przy stole w pokoju odwiedzin. Wiedział, co zrobi z pieniędzmi. Nie wiedział, co ma począć z ojcem. *** Spacerniak w Kumli: krótko ścięta trawa, bez drzew. Cementowe kloce o szlifowanej powierzchni i stosunkowo nowe sztangi - siłownia pod gołym niebem. Mrado i trzej inni Serbowie wyciskali sztangę. Wedle niepisanej umowy, przed południem - Serbowie. Po lunchu kolej była na Arabów. Życie w zakładzie łatwiejsze dla niego niż dla wielu innych. W pierdlu był kimś. Chroniła go jego sława. Mimo to: klimat bardziej brutalny, niż pamiętał z ostatniej odsiadki. Wykłady jego i Stefanovicia przełożone na język praktyki. Rządziły gangi. Bandy miały władzę. Albo miałeś układy, albo przechlapane. Co zatruwało wszystko - miał stracić Lovisę. Annika złożyła pozew, jak tylko Mrado dostał wyrok. Domaga się wyłącznej opieki rodzicielskiej, a dla Mrada prawa do widywania
dziecka godzinę w miesiącu, w zasranym pokoju odwiedzin, w obecności kuratora. Dusiło go to. Powoli go zabijało. Mrado miał szczęście, że Bobba wylądował w tym samym miejscu. Ktoś, z kim można pogadać. Kto będzie osłaniał mu plecy. Jak ten chuj Nenad mógł być taki głupi, żeby nie dostrzec podobieństwa między JW a tamtą dziwką, którą dymał parę lat temu? Wszystko byłoby idealnie. Rządziliby. Napluliby Radowi w pysk. Sprzedaliby towaru za miliony. A teraz: Radovan wciąż kierował najsilniejszą organizacją w Sztokholmie, wciąż kontrolował szatnie w restauracjach w mieście, sprzedawał kokę, alkohol z przemytu, wciąż siedział w Näsbyparku w swoim starym, wytartym fotelu, pił whisky i tylko się uśmiechał. Kurwa mać. To nie jest serbska sprawiedliwość. Któregoś dnia Mrado jeszcze odwiedzi Radovana. Wymaże mu z facjaty ten jego uśmiech. Bez pośpiechu. Do lunchu jeszcze pół godziny. Dwaj jugole wrócili do środka. Mrado i Bobba zostali na zewnątrz. Bobba przysiadł na cementowym bloku udającym ławkę do wyciskania. - Słuchaj, Mrado, słyszałem dziś rano, że jest na twoją głowę wyznaczona cena. Mrado spodziewał się, że tak będzie. Radovan nie zapominał. Musiał podtrzymywać kodeks. - Kto ci o tym powiedział? - Jeden taki z mojego korytarza. Svenne. Siedzi za napad z bronią w ręku i pobicie. Usłyszał o tym od paru latinos. Mrado przysiadł obok Bobby. - Latinos? - Tak, dziwna sprawa. Wysoka cena zresztą. Trzysta kafli.
Podziękowania Heddzie za to, że wytrzymała, za wszelką pomoc i inspirację. Miłość. Elisowi za wszystkie czytania, cenne dyskusje i pomysły. Sörenowi za wsparcie i wskazówki. Svenowi, Helenie, Götemu, Yvonne i Larsowi za krytyczne opinie. Tacie za objawienia rzeczy i mamie za nadzieję. Wszystkim wam, którzyście czytali i komentowali: Jacobowi, Johannie, Davidowi, Annie, Birnikowi, Dennisowi, Bossemu, Danielowi, Hannie, Jaël, Mirjam, Larsowi, Jesperowi, Jenny, Johanowi, Pawłowi. I innym. Wahlström & Widstrand: Pontusowi, Annice, Gustawowi i wszystkim innym. Sanks
Słowniczek Aina - policja (z tureckiego) Abbou - shit, wow (z arabskiego) Blatte (l. mn. blattar) - lekceważące określenie na osobę o widocznych cechach „niearyjskich”; przeciwieństwem „blatte” jest „svenne” Brats, brat - sztokholmska „złota młodzież” z wyższych sfer, o szczególnym stylu życia i ubioru (źródłosłów angielski) Gatan - szw. ulica Guzz (l. mn. guzzar) - dziewczyna (z tureckiego) Habibi - kumpel (z arabskiego) Joder - jebać (przekleństwo hiszpańskie) Keff - zły, kiepski, nieciekawy (pierwotnie z arabskiego, gdzie ma odwrotne znaczenie) Lasse - przeciętny Szwed (zdrobnienie od imienia Lars), por. svensson, svenne Maricon - pedał (z hiszpańskiego) Mentirosa - kłamczucha (hiszp.) Pendejo - cwel, palant (hiszp.) Shunne (l. mn. shunnar) - facet, gość, koleś Svenne (l. mn. svennar) - lekceważące określenie etnicznego Szweda, zdrobnienie od imienia Sven; przeciwieństwem „svenne” jest „blatte” Svensson - lekceważące określenie przeciętnego Szweda; od pospolitego nazwiska